Download as pdf or txt
Download as pdf or txt
You are on page 1of 244

Tytuł oryginału: Stå fast.

Et opgør med tidens


udviklingstvang

© Svend Brinkmann & Gyldendal, Copenhagen 2014


Published by agreement with Gyldendal Group Agency

© Copyright for the Polish translation by Wydawnictwo


WAM, 2019

Opieka redakcyjna: Damian Strączek


Redakcja: Lidia Kośka
Korekta: Monika Karolczuk, Iwona Zbijowska
Projekt okładki i makieta: Karol Tyczyński
Skład: Zofia Łucka
Przygotowanie wydania elektronicznego: hachi.media

ISBN 978-83-277-0987-5 (ePub)


978-83-277-0988-2 (Mobi)

WYDAWNICTWO WAM
ul. Kopernika 26 • 31-501 Kraków
tel. 12 62 93 200 • faks 12 42 95 003
e-mail: wam@wydawnictwowam.pl

DZIAŁ HANDLOWY
tel. 12 62 93 254-256 • faks 12 62 93 496
e-mail: handel@wydawnictwowam.pl
KSIĘGARNIA WYSYŁKOWA
tel. 12 62 93 260
www.wydawnictwowam.pl
Spis treści

PRZEDMOWA

WSTĘP. ŻYCIE W KULTURZE PRZYSPIESZENIA


Wyrywać do przodu albo zapuszczać korzenie
Poczuć grunt pod nogami

PIERWSZE. PRZESTAŃ WSŁUCHIWAĆ SIĘ


W SIEBIE
Wewnętrzne przeczucie
Odnaleźć siebie czy dojść
ze sobą do porozumienia?
Maszyna paradoksu
Co mogę zrobić?

DRUGIE. SKUP SIĘ NA TYM, CO NEGATYWNE


W TWOIM ŻYCIU
Tyrania pozytywności
Psychologia pozytywna
Pozytywny, doceniający i aprobujący menedżer
Obwinianie ofiary
Narzekanie
Okiełznanie
Co mogę zrobić?

TRZECIE. PŁYŃ POD PRĄD


Czym jest płynięcie z prądem
i dlaczego zaczęliśmy tak robić?
Etyka wątpienia w społeczeństwie ryzyka
Co mogę zrobić?

CZWARTE. POWŚCIĄGNIJ EMOCJE


Kultura uczuć
Konsekwencje kultury uczuć
Co mogę zrobić?

PIĄTE. ZWOLNIJ SWOJEGO TRENERA


OSOBISTEGO
Umasowienie coachingu we wszystkich aspektach
życia
Niebezpieczeństwa coachingu
Coaching i przyjaźń
Co mogę zrobić?

SZÓSTE. PRZECZYTAJ POWIEŚĆ – ZAMIAST


KOLEJNEGO PORADNIKA ALBO BIOGRAFII
Popularne gatunki literackie naszych czasów
Powieść jako technologia siebie
Literatura bez złudzeń
Co mogę zrobić?
SIÓDME. KONTEMPLUJ PRZESZŁOŚĆ
Osobowe znaczenie przeszłości
Co mogę zrobić?

ZAKOŃCZENIE. STOICYZM W KULTURZE


PRZYSPIESZENIA
Stoicyzm
Stoicyzm w Grecji
Stoicyzm w Rzymie

PRZYPISY
PRZEDMOWA

Istnieje wiele książek traktujących o  rozwoju,


pracy nad sobą i  samorealizacji. Na  półkach
księgarń pojawiają się rocznie tysiące tego typu
poradników, a  filozofia samorozwoju przeżywa
swój renesans zarówno w sferze kształcenia, jak
i zawodowej1. Nasze życie zostało zdominowane
przez wieczne dostosowywanie się i  zmiany
propagowane przez armię osobistych trenerów,
terapeutów i mentorów od stylu życia. Ta książka
stanowi próbę wyrażenia sprzeciwu,
a  jednocześnie wskazania alternatywy dla tej
kultury rozwoju. Innymi słowy i  w  wielkim
skrócie, książka nie zajmuje się rozwojem,
traktuje natomiast o  tym, co zrobić, by poczuć
grunt pod nogami. Nie ma w  niej mowy
o  odnajdywaniu samego siebie, zawiera
natomiast wskazówki, jak dojść do porozumienia
z  samym sobą. Na  początek zaleca nie
pozytywne, lecz wręcz negatywne myślenie.
Swoich idei nie czerpie z  popularnych dzisiaj
„filozofii”: siedmiu nawyków skutecznego
działania, rozwoju duchowości czy teorii U, lecz
odwołuje się do  rzeczowej (choć w  żadnym
wypadku nie nudnej!) filozofii stoickiej, której
głównymi wyrazicielami w  starożytnym Rzymie
byli niewolnik Epiktet i  cesarz Marek Aureliusz.
Na pierwszy rzut oka koncepcja książki może się
wydawać osobliwa, ale zapewniam, że ma sens.
Chciałbym podziękować Lise Nestelsø oraz
Anne Weinkouff z  Gyldendal Business
za  wydanie mojej pracy, która pod wieloma
względami różni się od innych pozycji z katalogu
wydawnictwa. Tym większa jest moja
wdzięczność za  zaufanie. Jestem bardzo
zadowolony ze  wsparcia, jakie otrzymałem
podczas pisania tej książki, gdyż Anne okazała się
niezwykle pomocnym czytelnikiem i redaktorem.
Podziękowania kieruję również do  Andersa
Petersena, Ester Holte Kofod oraz Rasmusa Birka
za  wiele wartościowych komentarzy
do manuskryptu.
WSTĘP
ŻYCIE W KULTURZE
PRZYSPIESZENIA

W  obecnych czasach wielu z  nas doświadcza


tego, że wszystko dzieje się coraz szybciej.
Prędkość życia nieustannie wzrasta. Bez przerwy
musimy ustosunkowywać się do  nowych
technologii, wiecznych restrukturyzacji albo
zmieniających się trendów dotyczących jedzenia,
mody czy cudownych kuracji. Niedawno
zakupiony smartfon po  krótkim czasie trzeba
wymienić, abyśmy mogli korzystać
z  najnowszych aplikacji. Nim zdążymy
przyzwyczaić się do  aktualnego systemu
informatycznego w  pracy, wprowadza się nowy,
a gdy dopiero co nauczyliśmy się współpracować
z  uciążliwym kolegą, następują kolejne zmiany
organizacyjne i  zaczynamy pracę w  nowym
teamie, zmuszeni do  obcowania z  nieznanymi
ludźmi. Pracujemy w  organizacjach uczących
się2, gdzie jedynym stabilnym punktem
odniesienia okazuje się nieustanna zmiana,
a  pewni możemy być jedynie tego, że wszystko,
czego nauczyliśmy się wczoraj, jutro będzie już
nieaktualne. Dlatego kluczowymi pojęciami stały
się „kształcenie przez całe życie” i  „rozwijanie
kompetencji”, szerzące się we  wszystkich
systemach edukacyjnych, przedsiębiorstwach czy
organizacjach.
Socjologowie opisują współczesność
za  pomocą metafory „płynnej nowoczesności”
oznaczającej stan permanentnej zmiany3. Także
sam czas doświadczany jest jako „płynny”;
można powiedzieć, że mamy wrażenie, jakby
wszystko dryfowało. Na pytanie, dlaczego rzeczy
płyną, nikt nie potrafi udzielić zadowalającej
odpowiedzi. Podobnie jak na  pytanie, dokąd to
wszystko odpływa. Przyjęło się jednak mówić, że
to globalizacja – a właściwie „groźba globalizacji”
– sprawia, że musimy się nastawić na  wieczną
zmianę. Przedsiębiorstwa powinny przystosować
się do  zmiennych życzeń i  preferencji
rynkowych, wskutek czego ich pracownicy
powinni być elastyczni i  łatwo przystosowywać
się do nowych warunków. Dlatego przez ostatnie
dwa dziesięciolecia jednym z  wyświechtanych
frazesów używanych w  ogłoszeniach o  pracę
było: „poszukujemy osoby elastycznej, gotowej
do  dostosowywania się do  zmian i  nastawionej
na  rozwój zawodowy i  osobisty”. Najgorsza
cecha, jaką można się wykazać, to stanie
w miejscu. Robiąc tak, podczas gdy wszyscy inni
posuwają się naprzód, zostajemy w  tyle.
Tkwienie na  stałe w  jednym miejscu obecnie
utożsamiane jest z cofaniem się.

W  płynnej nowoczesności, związanej


z  pojęciami: płynny kapitalizm, postfordyzm czy
społeczeństwo konsumpcyjne, jednostka
zmuszona jest nade wszystko do nadążania4. Ale
w  kulturze, w  której wszystko ulega
nieustannemu przyspieszeniu, coraz trudniej jest
nam nadążyć. Prędkość, z  jaką coś robimy
w  naszym życiu (na  przykład zmieniamy pracę,
rozwiązujemy zadanie, przyrządzamy posiłek
itp.) w  ostatnich latach ciągle wzrasta. Niech
za  przykład posłuży nam to, że obecnie śpimy
średnio o  pół godziny krócej niż w  latach
siedemdziesiątych, a  nawet do  dwóch godzin
krócej w  porównaniu z  wiekiem XIX5. To
natężenie prędkości dotknęło niemalże wszystkie
aspekty współczesnego życia, zatem obecnie
mówi się o  fastfoodzie, szybkich randkach,
ultrakrótkich drzemkach czy terapii
krótkoterminowej. Ostatnio wypróbowałem
aplikację o  nazwie Spritz, która pokazując tylko
pojedyncze słowa w  odpowiednim tempie,
w  sprytny sposób może przyspieszyć naszą
prędkość czytania od  około 250 do  500–600 słów
na  minutę. Nagle możliwe jest przeczytanie
powieści w  kilka godzin! Ale czy to ilościowe
przyspieszenie prędkości przynosi nam w istocie
lepsze rozumienie literatury? I dlaczego prędkość
stała się celem samym w sobie?
Krytycy przyspieszonego rozwoju wskazują
na  to, że wzmożenie prędkości prowadzi
do  powszechnego wyobcowania
z  wykonywanych przez nas czynności, a  także
do  poczucia permanentnego braku czasu.
Zdobycze technologiczne powinny właściwie
zaoszczędzić dla nas więcej czasu, abyśmy mogli
pograć w piłkę z dziećmi, nauczyć się lepić z gliny
albo prowadzić dyskusje o  polityce –
konsekwencją jest jednak coś zupełnie
odwrotnego. Czas zaoszczędzony na  pracy przy
taśmie, wykonywaniu rutynowych zadań
i innych czynnościach w coraz większym stopniu
zastępowanych przez technologię (albo
outsourcingowanych do  krajów Trzeciego
Świata) poświęcamy na  coraz większą liczbę
zadań, które upychamy w  i  tak już zapełnionym
kalendarzu. W  zsekularyzowanym
społeczeństwie obywatele nie mogą dłużej liczyć
na  wieczne rajskie życie w  zaświatach, zamiast
tego próbują zatem zmieścić tyle, ile się da,
w  naszym wciąż stosunkowo krótkim życiu.
Takie nadmierne wypełnianie swojego życia jest
bez wątpienia projektem straceńczym, z  góry
skazanym na  niepowodzenie. Oczywistym
krokiem, jaki należy podjąć, będzie więc
zinterpretowanie znamiennej dla naszych
czasów epidemii depresji i wypalenia jako reakcji
jednostki na  nieznośność ciągłego
przyspieszania. Jednostka zwalniająca, czyli taka,
która zmniejsza, a  nie zwiększa prędkość,
czasami wręcz całkowicie zaprzestająca ruchu,
w  maniakalnej kulturze rozwoju wydaje się
wybrakowana i  często określa się ją jako
patologiczną (pogrążoną w depresji)6.
W jaki sposób próbujemy nadążać w sytuacji,
kiedy cywilizacja ciągle przyspiesza? Nadążanie
wymaga nieustannego ukierunkowania
na  rozwój. Częściowo chodzi tu o rozwój
zawodowy wiążący się z wykonywaną przez nas
pracą, przy czym warto zauważyć, że sceptycy
nazywają kształcenie przez całe życie
„kształceniem do  śmierci” (wielu odbiera te
niekończące się kursy, realizowane przez
doradców o  dobrych intencjach, jako istne
katusze – coś w  rodzaju czyśćca?), ale częściowo
z  pewnością także nasz rozwój osobisty.
W  nowoczesnych uczących się organizacjach,
cechujących się płaską strukturą zarządzania,
oddelegowywaniem odpowiedzialności,
samozarządzającymi zespołami i  zatartą albo
nieistniejącą granicą między życiem zawodowym
a  prywatnym, na  pierwszym miejscu stawia się
zwłaszcza kompetencje indywidualne, społeczne,
emocjonalne i  zorientowane na  uczenie się.
Kiedy zadań nie wyznacza nam żaden
autorytarny zwierzchnik, jesteśmy zmuszeni
do  samodzielnego negocjowania i  współpracy
z  innymi oraz rozstrzygania o  tym, czy dane
postępowanie wydaje się właściwe. Idealny
pracownik postrzega dzisiaj samego siebie jako
rezerwuar kompetencji, za  których
monitorowanie, rozwijanie i  optymalizację
odpowiada on sam.
Wszelkie ludzkie relacje i  praktyki dotyczące
tego, co w minionych epokach uznawano za sferę
prywatną, dziś służą za  narzędzia
w  organizacjach i  przedsiębiorstwach chcących
zapewnić nieustanny rozwój swoich
pracowników. Instrumentalizuje się uczucia
i  cechy osobiste. A  jeśli ktoś nie potrafi sprostać
obowiązkom – na  przykład pracuje zbyt wolno,
jest pozbawiony energii albo wręcz doświadcza
załamania – środkami pomocniczymi stają się:
coaching, terapia antystresowa, trening
uważności i  pozytywne myślenie. Przesłanie
brzmi: „Naucz się być obecny tu i  teraz”, bo
przecież kiedy wszystko przyspiesza naprawdę
można stracić rozeznanie i  poczucie czasu.
Uporczywe przywoływanie przeszłości uznaje się
za  uwsteczniające, a  przyszłość istnieje jedynie
w  postaci wyobrażonych, niepowiązanych
ze sobą chwil teraźniejszych, nie jako klarowana,
spójna ścieżka życiowa. Kto zresztą potrafi
układać dalekosiężne plany, skoro świat skupia
się przede wszystkim na  perspektywie
krótkoterminowej? Czy w  ogóle powinno się
planować na  dłuższy czas? Chyba nie, bo
przecież może się wydarzyć wszystko, a poza tym
dążenie do  oddalonych w  czasie ideałów bądź
obstawanie przy niezmiennych celach
i  wartościach uważa się za  wyraz uciążliwego
i  nieugiętego „oporu wobec zmiany” (tak
określają to zjawisko agenci zmiany). „Myśl
pozytywnie i  pracuj zorientowany
na  rozwiązania” – brzmi przykazanie, bo nie
mamy ochoty wysłuchiwać ciągłych narzekań
czy oglądać grymasów niezadowolenia. Krytykę
należy zdusić, bo skupia się ona jedynie na  tym,
co się nie udaje, a  przecież wszyscy wiedzą, że
najlepszym sposobem postępowania jest
„robienie tego, w  czym jesteś najlepszy”,
nieprawdaż?

WYRYWAĆ DO PRZODU ALBO


ZAPUSZCZAĆ KORZENIE
W  kulturze przyspieszenia należy pędzić przed
siebie zamiast zapuszczać korzenie, jak to kiedyś
trafnie wyraził pewien filozof7. Jeśli jesteś
w  ruchu, możesz się swobodnie przemieszczać –
jesteś mobilny, wydajny, zmienny. Można biegać,
tańczyć i poruszać się we wszystkich kierunkach,
w  zależności od  tego, co jest wymagane.
Natomiast jeśli zamiast tego zapuścisz korzenie,
zostaniesz unieruchomiony, na  stałe wrastając
w  jedno określone miejsce. Można cię wyginać
niczym roślinę, ale nie można cię tak po  prostu
przenieść. Nawet w  kulturze przyspieszenia
wyrażenie „zapuścić korzenie” ma wciąż
pozytywny, chociaż nieco przestarzały,
wydźwięk. Zapuszczanie korzeni polega bowiem
na  połączeniu z  innymi ludźmi – rodziną,
przyjaciółmi, dziećmi, ideałami – może także
z  miejscem, w  którym lubimy przebywać, albo
z  miejscem pracy, wobec którego czujemy jakiś
rodzaj lojalności. W  dzisiejszych czasach
pozytywne znaczenie „zapuszczania korzeni”
często jednak zastępowane jest negatywnym.
Poza tym coraz rzadziej zapuszczamy korzenie
w  demograficznym sensie. Częściej niż
poprzednie pokolenia zmieniamy pracę,
partnerów i miejsce zamieszkania. Także częściej
mówiąc, że ktoś „wrósł w  coś na  dobre”,
postrzegamy to jako negatywne. „Wygląda na to,
że chyba na  dobre wrosłaś w  tę pracę?” –
komentujemy sytuację, nie mając na  myśli
niczego dobrego.
Obszarem, w  którym współczesność objawia
się nam w całej swojej krasie, jest świat reklamy.
Reklama to poezja kapitalizmu – miejsce,
w  którym uwidaczniają się nieuświadomione,
symboliczne struktury społeczne. Na  przykład
kilka lat temu natknąłem się na  reklamę sieci
hoteli InterContinental, której treść brzmiała:
„You can’t have a favorite place until you’ve seen
them all” (Nie możesz mieć ulubionego miejsca,
zanim nie zobaczysz wszystkich innych). Temu
tekstowi towarzyszyło zdjęcie tropikalnej wyspy
opatrzone pytaniem: „Czy żyjesz w  stylu
InterContinental?”. Według tej reklamy nie
możemy zatem posiadać ulubionego miejsca, być
przywiązanym do  jakiejś lokalizacji mającej dla
nas szczególne znaczenie, zanim nie zwiedzimy
wszystkich innych miejsc na  świecie. To
przesłanie w  skrajny sposób wyraża filozofię
pędu, opozycyjną do  zapuszczania korzeni.
Przywiązując się do  jakiegoś miejsca, odcinamy
się przecież od doświadczania wszystkich innych
atrakcyjnych lokalizacji. Gdy odnieść treść owej
reklamy do  życia jako takiego, wyrażany przez
nią pogląd jawi się jako absurdalny, choć nie tak
rzadko spotykany przy wyborze wartości
życiowych: nie można mieć ulubionego zawodu,
jeśli wcześniej nie spróbowało się wszystkiego.
Nie można mieć ulubionego małżonka, dopóki
nie „wypróbowało się” wszystkich innych
partnerów. Kto wie, czy w  innej pracy nie
rozwinąłbym się bardziej jako człowiek? Kto wie,
czy inna osoba nie wzbogaciłaby mojego życia
bardziej niż ta, z  którą obecnie tworzę związek?
W  XXI wieku ludzie, którzy raczej pędzą przed
siebie, niż zapuszczają korzenie, wykazują
wyraźne trudności z  nawiązaniem
zobowiązujących relacji z innymi – z partnerami,
małżonkami i przyjaciółmi. Relacje w większości
przypadków stają się tak zwanymi czystymi
relacjami, czyli podtrzymywanymi wyłącznie
przez uczucia8. Zewnętrzne kryteria istnienia
związku są w  zaniku, a  względy praktyczne
(na  przykład bezpieczeństwo finansowe) nie
odgrywają już żadnej roli. Chodzi o  to, by bycie
z  drugą osobą zapewniało nam przeżycia
emocjonalne. Związek z  moim partnerem
usankcjonuję tylko w  przypadku, gdy uznam, że
w  nim właśnie stanę się „najlepszą wersją
samego siebie”. Zaczynamy myśleć o  ludzkich
relacjach jako o tymczasowych i wymienialnych.
Inni ludzie stają się instrumentami służącymi
naszemu rozwojowi osobistemu, a  nie celem
samym w sobie.
Punktem wyjścia tej książki jest stwierdzenie,
że trudno jest obecnie zapuścić korzenie, bowiem
nieustannie przenosimy się z miejsca na miejsce.
Zapewne nie da się tego zmienić w  najbliższej
przyszłości, zresztą powrót do  stanu, w  którym
życie jednostki znajduje zakorzenienie
w czynnikach, takich jak rodzina, klasa i płeć, nie
byłby pożądany. Oczywiście jest coś unikalnego
i  humanizującego w  tej cesze płynnej
nowoczesności pozwalającej nam do  pewnego
stopnia wyzwolić się z  takich „korzeni”. Piszę
„do  pewnego stopnia”, ponieważ czynniki, takie
jak płeć czy klasa społeczna, wciąż odgrywają
dużą rolę w  określeniu możliwości danych
ludziom w  ich życiu – nawet w  społeczeństwie
tak bardzo zorientowanym
na  równouprawnienie, jak duńskie9.
Wyobrażenie o  tym, że współczesny człowiek
„posiada wszelkie możliwości” (co wmawia się
zwłaszcza młodym ludziom), jest naturalnie
iluzją, w którą niestety wierzy wiele osób, dlatego
w  sytuacji, gdy okazujemy się niedostatecznie
efektywni, oczywistą reakcją staje się czynienie
sobie wyrzutów. Skoro bowiem dane nam są
wszystkie możliwości, okazuje się naszą własną
winą, że nie osiągamy oczekiwanego sukcesu
w  relacjach prywatnych albo zawodowych
(„lieben und arbeiten”10 stanowiły dla Freuda
dwie najistotniejsze życiowe areny). Nie wydaje
się zatem szczególnie dziwne, że obecnie wielu
chciałoby usłyszeć diagnozę psychiatryczną,
która pozbawiłaby ich dręczącego poczucia winy
wobec osobistej niemocy11.
Inny pseudopoetycki tekst reklamowy –
slogan giganta branży medycznej
GlaxoSmithKline, produkującego między innymi
„pigułkę szczęścia” Paxil – brzmi następująco:
„Do  more, feel better, live longer” (Rób więcej,
czuj się lepiej, żyj dłużej). Najwidoczniej celem
kultury przyspieszenia i  celem, który mają nam
pomóc osiągnąć substancje psychoaktywne, jest
móc więcej (bez względu na  to, co się
rzeczywiście może), mieć lepsze samopoczucie
(lekceważąc nasz prawdziwy stan psychiczny
i jego źródło) i żyć dłużej (bez względu na jakość
życia w  ciągu tych wszystkich lat)? W  kulturze
przyspieszenia mamy robić więcej, lepiej i dłużej,
nie zwracając uwagi na  treść albo sens tego, co
robimy. Rozwój stał się celem samym w  sobie.
Naszym centralnym punktem odniesienia zostało
„ja”: kiedy sądzimy, że jesteśmy bezbronni wobec
świata, który – posługując się słowami Zygmunta
Baumana – jawi się jako „globalna nawałnica”,
skupiamy się bardziej na sobie i niestety stajemy
się przez to jeszcze bardziej bezbronni12.
Powstaje błędne koło, więc kierujemy się
w  stronę swojego wnętrza, aby zapanować nad
niestabilnym światem, który wówczas staje się
jeszcze bardziej niepewny, ponieważ każdy z nas
zostaje sam ze  swoim życiem i  samotnym
skupieniem na sobie.

POCZUĆ GRUNT POD NOGAMI


Skoro, mówiąc metaforycznie, przede wszystkim
pędzimy przed siebie i  niełatwo nam zapuścić
korzenie, co w  takim razie od  nas zależy? Jak
przekonuje tytuł tej książki, możemy postarać się
poczuć grunt pod nogami, a  za  jakiś czas może
także uda się nam zapuścić korzenie. Łatwiej
jednak powiedzieć, niż zrobić, skoro wszędzie
dookoła słyszymy o  rozwijaniu się, zmianie,
przekwalifikowywaniu, innowacji, uczeniu się –
oraz wiele innych dynamicznych pojęć
znamiennych dla naszych przyspieszonych
czasów. Zdając sobie sprawę z  ryzyka jeszcze
większego obarczenia jednostki zagrażającą
i  ciążącą na  niej odpowiedzialnością, chciałbym
za  pomocą tej książki wskazać drogę wszystkim,
którzy pragną poczuć twardy grunt pod stopami
i  wyćwiczyć się w  staniu mocno na  nogach.
Pozwólcie mi od razu powiedzieć, że zdaję sobie
sprawę z tego, iż niektórzy ludzie wcale nie chcą
stać mocno na  nogach. Świetnie im się wiedzie
w kulturze przyspieszenia. Mimo że według mnie
ryzykują oni utratę integralności, a  może
i  przeoczenie niektórych istotnych wymiarów
swojego życia, powinniśmy oczywiście
zaakceptować ich wybór i  pozwolić im wyrywać
do przodu tak bardzo, jak im się żywnie podoba.
Ta książka nic im nie da. Natomiast istnieją także
i tacy, którzy rzeczywiście pragną poczuć twardy
grunt pod nogami, chociaż w  kulturze
przyspieszenia trudno jest znaleźć właściwy
język, którym można byłoby takie życzenie
wyrazić. Podejmując takie próby, łatwo można
zostać oskarżonym o  nieustępliwość,
uwstecznienie albo reakcjonizm.
W  obecnych zsekularyzowanych czasach
panuje pewien rodzaj dezorientacji co
do  właściwej filozofii życiowej, co sprawia, że
trudno jest stać mocno na  nogach. Dlatego
większość z  nas daje się omotać wszelkim
możliwym rodzajom doradztwa życiowego,
terapii, coachingu, treningu uważności,
pozytywnej psychologii czy ogólnie
pojmowanego samodoskonalenia. W  takich
dziedzinach, jak żywienie, zdrowie i  uprawianie
sportu, pojawiła się prawdziwa religia, która
nakazuje nam nieustanną akceptację
i postępowanie zgodnie z przykazaniami nowych
reżimów. W  tym miesiącu mamy jeść w  zgodzie
ze  swoją grupą krwi, a  w  następnym stosować
dietę paleo. Wygląda na to, że brakuje nam – nie
zawaham się do tego zbiorowego „nam” zaliczyć
także siebie – orientacji,  dlatego desperacko
rzucamy się na  najnowszy przepis na  szczęście,
samodoskonalenie i  sukces. Z  perspektywy
psychologicznej przypomina to niemalże stan
zbiorowego uzależnienia. Niektórzy (jest ich
coraz mniej) są uzależnieni od  papierosów
i  alkoholu, ale większość społeczeństwa (która
ciągle rośnie) wykazuje uzależnienie od  zaleceń
doradców od  stylu życia, trenerów
samodoskonalenia i  kaznodziejów zdrowego
odżywiania się. Aktorami w  kulturze
przyspieszenia stała się armia coachów,
terapeutów, ekspertów samodoskonalenia
i  rzeczników pozytywnego myślenia, mających
pomóc nam uporać się z  nieustanną zmianą
i  wymogami przekwalifikowywania się. Ponadto
ukazała się także niezliczona ilość podręczników
samodoskonalenia i  siedmioetapowych
poradników mających ułatwić i  wesprzeć nasz
rozwój osobisty. Wystarczy spojrzeć na  listy
bestsellerów: zawsze znajdziemy tam książki
o  jedzeniu i  zdrowiu, a  także biografie ludzi
sukcesu i literaturę samopomocową.
Właśnie z  tego powodu napisałem tę książkę
w  formie siedmioetapowego poradnika,
odwracającego do góry nogami niektóre
z  ustalonych prawd o  pozytywności i  rozwoju
w  kulturze przyspieszenia. Mam nadzieję, że
czytelnik rozpozna w  swoim życiu
problematyczne aspekty naszych czasów, a także
znajdzie język przeciwstawiający się
pozytywnym wyrażeniom o  wiecznym rozwoju
i  zmianie. Chodzi także o  to, żeby ta książka –
jako pewien szczególny rodzaj antyporadnika –
mogła zainspirować innych do  zmiany swojego
życia i  sposobu jego postrzegania. Moje
przesłanie jest następujące: w  przetrwaniu
w  dzisiejszej kulturze przyspieszenia
i  w  nauczeniu się czucia gruntu pod nogami
może nam pomóc inspiracja klasycznym stoickim
myśleniem i  filozofią kładącą nacisk
na  opanowanie, spokój umysłu, godność,
poczucie obowiązku i  pogodzenie się
ze  skończonością życia. Pielęgnowanie tych cnót
zapewnia głębszą radość życia niż ta wynikająca
z  powierzchownego skupiania się na  ciągłym
rozwoju i  adaptacji do  nowych warunków.
Stoicyzm jest oczywiście interesujący
z  perspektywy historii idei jako jedna
z  ważniejszych tradycji w  ramach zachodniej
filozofii, natomiast w  mojej książce odwołałem
się do  niej z  powodów czysto pragmatycznych.
Po  co wymyślać koło na  nowo, skoro stoicy
zdążyli już tego dokonać? W  tej książce
interesuje mnie stoicyzm, ponieważ nie stracił
na  aktualności w  naszych czasach i  wobec
towarzyszących im wyzwań. Z  tego powodu
niestety przykładam mniejszą wagę do  tego, czy
poprawnie interpretuję jego założenia
w odniesieniu do okresu historycznego, z którego
pochodzi (raczej nie zawsze mi się to udaje).
Stoicyzm jako filozofia życia wywodzi się
ze  starożytnej Grecji, rozwijał się później
w  Rzymie, książka ta nie stanowi jednak
w żadnym razie wprowadzenia do myśli stoików,
reprezentowanych na  jej kartach przez Senekę,
Epikteta, Marka Aureliusza, a  w  pewnej mierze
także przez Cycerona13. Moim celem jest przede
wszystkim odnalezienie w  myśli stoickiej
odpowiedzi na  niektóre z  wyzwań
współczesności:

Podczas gdy dziś głosi się pozytywną


wizualizację (pomyśl o  tym wszystkim, co
chciałbyś osiągnąć!), stoicy zalecają
wizualizację negatywną (co by się stało, gdybyś
stracił wszystko, co posiadasz?).
Podczas gdy obecnie zachęca się ludzi
do  myślenia w  kategoriach nieskończonych
możliwości, stoicy zalecają, byśmy poznali
nasze ograniczenia i cieszyli się z nich.
Podczas gdy dzisiaj trzeba wszędzie wyrażać
swoje uczucia, stoicy zalecają uczyć się ich
dyscyplinowania, a  niekiedy wręcz ich
tłumienia.
Podczas gdy we  współczesnych czasach unika
się śmierci jako tabu, stoicy zalecają, żeby
każdego dnia rozmyślać o  swojej
śmiertelności, aby nabrać wdzięczności
za życie, które jest nam dane.

Krótko mówiąc, książka jest napisana z myślą


o  czytelniku poszukującym argumentacji
sprzeciwiającej się gloryfikacji imperatywu
rozwoju narzucanego przez kulturę
przyspieszenia. Różne kryzysy, w  dziedzinach
takich, jak klimat, gospodarka oraz prawdziwa
eksplozja zaburzeń psychicznych w dużej mierze
stanowią pokłosie krótkowzrocznej filozofii
wzrostu i  powszechnego przyspieszenia
kulturowego. Chociaż stoicyzm nie proponuje
żadnego cudownego remedium, może nas mimo
wszystko zainspirować do  wypracowania
nowego podejścia do  życia, polegającego
na  trwaniu przy tym, kim się jest i  co się ma –
zamiast nieustannego rozwijania się
i  adaptowania. Brzmi to dość konserwatywnie,
ale taka właśnie jest teza tej książki: gdy
wszystko w  naszej kulturze przyspiesza, pewien
rodzaj konserwatyzmu staje się autentycznie
postępowy. Ten, kto potrafi poczuć grunt pod
nogami, w  paradoksalny sposób najlepiej umie
poradzić sobie z  przyszłością, a  także wywiązać
się ze  swoich obowiązków. Jestem w  pełni
świadomy, że moja książka, zwracająca się
do  czytelników jako jednostek, nie dostarczy
rozwiązań fundamentalnych problemów, które
nade wszystko wymagają kolektywnych działań
na  szczeblu politycznym. Mam natomiast
nadzieję, że okaże się przydatna dla
indywidualnych czytelników, tak jak ja
żywiących awersję do  właściwych naszym
czasom tendencji dających o  sobie znać
we  wszystkich sferach: od  edukacji, przez życie
zawodowe, aż po prywatne, które po przyjrzeniu
się im chłodnym okiem ujawniają się jako
absurdalne i  groteskowe. Zdaję sobie w  pełni
sprawę z  paradoksu, że książka w  sposób
nieuchronny stanie się kolejnym objawem
wszechobecnej indywidualizacji, z  którą usiłuje
się rozprawić. Mam jednak nadzieję, że
unaocznienie tego (między innymi przez
karykaturalną formę poradnika proponującego
siedem etapów postępowania) uświadomi
czytelnikom bolączki właściwe kulturze
przyspieszenia. Ukazanie w  krzywym
zwierciadle przeciwieństw ustalonych prawd ma
bowiem na  celu, abyśmy je zdemaskowali jako
równie groteskowe i  pod różnymi względami
problematyczne.
Każdy z kolejnych siedmiu rozdziałów rozwija
jeden etap prowadzący do  odnalezienia pod
nogami gruntu, na  którym będzie można
stabilnie stanąć. Chodzi o  to, aby czytelnik
uniknął doświadczanego przez wiele osób stanu
uzależnienia wobec rozwoju, adaptacji, terapii
i  porad dotyczących odpowiedniego stylu życia.
Ktoś, kto uczestniczył w  kursie pozytywnego
myślenia, oczywiście zaraz się sprzeciwi,
utrzymując, że książka ukazuje niewspółmiernie
ponury obraz współczesności. Zgadzam się
z  tym! Jedną z  jej puent jest stwierdzenie, że
niewykluczone, iż właśnie narzekanie, krytyka,
melancholia, a  może wręcz czarnowidztwo
i  pesymizm mogą nam dzisiaj pomóc. Trochę
radości sprawia również to, że tkwiąc w  samym
środku kultury przyspieszenia, można zrobić
krok wstecz i  stwierdzić, iż szklanka jest
do  połowy pusta. To właśnie, drogi czytelniku,
odkryjesz stopniowo wraz z  zapoznawaniem się
z  kolejnymi siedmioma etapami. Nauczysz się
obserwować z  delikatną pobłażliwością, jak inni
z rozanielonymi uśmiechami na ustach kręcą się
jak szaleni w  swoich chomikowych
kołowrotkach, uganiając się niczym nastolatki
za kolejnym znacznikiem tożsamości, następnym
trendem samorozwoju albo nową zdobyczą –
udziałami w rynku czy atrakcyjnymi partnerami.
Z  dużym prawdopodobieństwem odkryjesz, jak
bardzo ciebie samego pochłania to polowanie,
i  zrozumiesz, że taki sposób administrowania
swoim życiem jest wysoce niedojrzały. Dzieci
i  młodzież muszą się rozwijać i  uczyć
elastyczności, to bezdyskusyjne, ale dorośli
powinni czuć grunt pod nogami. Negatywność
zalecana w  tej książce ma swoją własną
dobroczynną psychologię, choć oczywiście nie
może ona prowadzić do  degenerującego,
nihilistycznego czarnowidztwa i w konsekwencji
do  zaniechania działań, wstrętu do  życia czy
nawet depresji. Wprost przeciwnie, ma ona
skłonić nas do  dokładania wszelkich starań, aby
robić to, co do nas należy w życiu danym nam tu
i  teraz. Jak pokazuje przykład stoików,
pogodzenie się z  doczesnością życia i  jego
licznymi nieuniknionymi problemami może
prowadzić do  poczucia solidarności z  innymi, to
znaczy ze wszystkimi ludźmi, którzy jadą na tym
samym wózku. Dzięki tej negatywności zyskuje
się zatem czas i  sposobność do  tego, by zwrócić
uwagę na  problematyczne aspekty naszej
egzystencji, i  do  ich krytyki. Wyćwiczymy także
skłonność do  interesowania się tym, co
najważniejsze w  życiu: wywiązywaniem się
ze swoich obowiązków.
Mój siedmioetapowy poradnik ukazał się
najpierw w  postaci felietonów na  łamach
magazynu „Psykolog Nyt”14. Od  tego czasu
zrewidowałem jednak hasła jego poszczególnych
etapów, a  siódme z  nich zmieniłem na  nowe.
Wcześniej brzmiało po  prostu: „Nigdy nie ufaj
siedmioetapowym poradnikom”. Ta rada
oczywiście nie straciła na  aktualności, ale była
trochę za  krótka, żeby na  jej podstawie napisać
cały rozdział. Nowe siedem etapów przedstawia
się zatem następująco:

1. Przestań wsłuchiwać się w siebie.


2. Skup się na tym, co negatywne w twoim życiu.
3. Płyń pod prąd.
4. Powściągnij emocje.
5. Zwolnij swojego trenera osobistego.
6. Przeczytaj powieść – zamiast kolejnego
poradnika albo biografii
7. Kontempluj przeszłość.

Każdy rozdział rozpoczyna się


od  wprowadzającej tezy, po  czym na  podstawie
różnych przykładów wyjaśniam, dlaczego
powinno się działać według prezentowanych
zaleceń. Tam, gdzie to zasadne, odnoszę się
zwięźle do  inspiracji płynących z  filozofii
stoickiej, gdyż mogą być potrzebnym antidotum
na bolączki kultury przyspieszenia i  sugerują
ćwiczenia, które pomogą nam poczuć grunt pod
nogami. Końcowy rozdział książki przybliża
nieco obszerniej życiową filozofię stoików
i  skierowany jest przede wszystkim
do czytelników potrzebujących bardziej spójnego
przedstawienia tego systemu myślowego oraz
jego przydatności we współczesnych czasach.
PIERWSZE
PRZESTAŃ WSŁUCHIWAĆ SIĘ
W SIEBIE

Im bardziej wsłuchujesz się w  siebie, tym gorzej


się czujesz. Lekarze nazywają to zjawisko
paradoksem zdrowia: im więcej pomocy otrzymuje
pacjent i  im bardziej się w  siebie wsłuchuje, tym
gorzej ocenia swoje samopoczucie. Większość
duchowych przywódców zajmujących się
samopomocą opowiada się za  tym, aby
podejmować decyzje na podstawie tego, „co nam
leży na  wątrobie”. Nie jest to dobry pomysł.
Szczególnie po  zjedzeniu smażonej kapusty.
Spróbuj wyrobić sobie nawyk wsłuchiwania się
w siebie zaledwie raz w roku, na przykład podczas
letnich wakacji. Najgorsze, że to wsłuchiwanie się
często staje się środkiem do  „odnalezienia drogi
do  samego siebie”. Takie podejście niemal zawsze
kończy się rozczarowaniem, po którym zasiadamy
na sofie, objadając się słodyczami.

Koncepcje polegające na  „wsłuchiwaniu się


w siebie” lub na „odnajdywaniu drogi do samego
siebie” należą do  najbardziej zakorzenionych
w  naszej kulturze. Te dwa stanowiska nie są
identyczne, ale mimo wszystko bardzo ze  sobą
powiązane: aby odkryć, kim naprawdę jesteś –
a  nie tylko ograniczyć się do  tego, jak cię widzą
rodzice, pedagodzy czy przyjaciele – powinieneś
odrzucić wszelkiego rodzaju fałszywe
przekonania i  nauczyć się wsłuchiwać
w  elementarne komunikaty twojego ciała. Jeżeli
kiedykolwiek w  życiu miałeś wątpliwości
(a prawdopodobnie tego doświadczyłeś), to z całą
pewnością zwróciłeś się do  kogoś o  radę,
na  przykład pytając: „Jakie studia powinienem
właściwie wybrać?”. Prawdopodobieństwo, że
odpowiedź brzmiała: „Powinieneś wsłuchać się
w  siebie i  wybrać to, co według ciebie jest
właściwe”, wydaje się bardzo duże. Właśnie
w  ten sposób doradzaliśmy sobie wzajemnie
od  dziesięcioleci. A  w  każdym razie od  czasów
młodzieżowych ruchów kontestacyjnych, gdy
odrzucono wszelkie zewnętrzne normy
i  autorytety, a  ich miejsce zajęło spoglądanie
w  głąb siebie. Pierwszy etap opisany w  tym
przewodniku opiera się na  przekonaniu, że
odpowiedzi nie należy poszukiwać w  sobie,
dlatego też powinieneś zaprzestać wsłuchiwania
się w siebie.
Ta teza brzmi na  pozór jakby wbrew
zdrowemu rozsądkowi, ale w  rzeczywistości jest
zupełnie odwrotnie: na przykład gdy jakaś osoba
znajduje się w  potrzebie i  oczekuje od  ciebie
pomocy, twoje działanie nie opiera się na  tym,
jak ty „odczuwasz” udzielenie takiego wsparcia.
Po  prostu interesujesz się wtedy drugą osobą
i reagujesz, gdyż właśnie to jest dla ciebie istotne,
aby – jeśli to możliwe – pomóc jej w  potrzebie,
niezależnie od  tego, jak ty to odczuwasz. Gdy
osoby, które studiowały nauki ścisłe, sztukę czy
filozofię, przekonują, że znajomość Bohra,
Mozarta lub Wittgensteina może wzbogacić sferę
ludzkich doświadczeń, nie będziesz najpierw
„wsłuchiwał się w  siebie”, aby zdecydować, czy
to coś dla ciebie. Skupiasz uwagę na  tym, co
mówią ci ludzie, a  nie na  tym, jak to jest
„odczuwalne”. Naucz się spoglądać na zewnątrz –
być otwartym na  innych ludzi, na  kulturę
i  przyrodę – zamiast zaglądać do  swojego
wnętrza. Powinieneś nauczyć się, że twoje
wewnętrzne „ja” nie stanowi klucza
do  najważniejszych wyobrażeń o  tym, jak
powinieneś przeżyć swoje życie, ale samo jako
takie jest pewną ideą, konstrukcją, wypracowaną
w  procesie historycznym przez kulturę, a  tym
samym okazuje się tworem bardziej
zewnętrznym niż wewnętrznym.
Zapoczątkowany w  1968 roku
antyautorytarny zwrot skierowany ku własnemu
ego i  wnętrzu jednostki jest już obecnie mocno
zinstytucjonalizowany w  szkołach, a  także
w  życiu zawodowym dorosłych Duńczyków.
Uczniowie poszukują odpowiedzi już nie tylko
w  samych podręcznikach czy w  otaczającej ich
przyrodzie, ale również w  swoim wnętrzu. Mają
za  zadanie się określić, czy należą
do  wzrokowców, słuchowców, dotykowców czy
zadaniowców i  tym samym ukierunkować swój
rozwój według własnego indywidualnego
sposobu uczenia się. Psychologiczne
samopoznanie i  wsłuchiwanie się w  siebie stało
się środkiem służącym efektywniejszemu
przyswajaniu wiedzy. W  życiu zawodowym
pracownicy uczęszczają na kursy mające na celu
kształtowanie rozwoju jednostki, a  dyrektorzy
szkolą podwładnych, by potrafili oni znaleźć
drogę do  swojej najgłębszej istoty i  ukrytych
umiejętności. „Instrukcję postępowania
odnajdziesz w  samym sobie” – tak brzmi slogan
promujący tajemniczą Teorię U, opracowaną
przez Otto Scharmera, do której jeszcze powrócę.
Może jednak czas zapytać, czy to intensywne
wsłuchiwanie się w  siebie przez ostatnie
czterdzieści lat w  istocie przyniosło nam jakąś
wymierną korzyść? Czy w tym czasie udało nam
się odnaleźć drogę do samych siebie? Czy w ogóle
jest to możliwe? Czy warto podejmować takie
próby? Na  te pytania udzielam negatywnych
odpowiedzi.

WEWNĘTRZNE PRZECZUCIE
Powszechną praktyką stało się mówienie o  tym,
że decyzje podejmujemy kierując się
wewnętrznym przeczuciem. Dotyczy to także
najwyższych kadr kierowniczych. Peter Høgsted,
który w 2013 roku został dyrektorem generalnym
koncernu Coop, „postępuje według tego, co
podpowiada mu wewnętrzne przeczucie”, jak
zaznaczył w  jednym z  wywiadów udzielonych
po  objęciu stanowiska. Może czytał wcześniej
magazyn dla kobiet „Femina”15, który w  roku
2012 opublikował poradnik o tym, w jaki sposób
kierować się wewnętrznymi przeczuciami16.
Należy postępować według poniższych
wskazówek (które zostały nieznacznie skrócone,
ale wiernie oddają treść oryginału):

1. Usiądź wygodnie. Zamknij oczy i  skup się


na  swoim wnętrzu. Weź głęboki oddech,
wstrzymaj go przez moment, następnie powoli
wypuść powietrze. Powtórz tę czynność trzy
razy i  poczuj, jak ten sposób oddychania
oddziałuje na twoje ciało.
2. Teraz sprawdź, jak dobrze wyczuwasz swoje
ciało, stopniowo je rozluźniając. Najpierw
zwróć uwagę na  stopy spoczywające
na  podłodze. Kiedy poczujesz rozluźnienie,
zyskasz bardziej autentyczny kontakt z samym
sobą, dzięki czemu uświadomisz sobie swoje
potrzeby i usłyszysz swój wewnętrzny głos.
3. Obserwuj to, co zachodzi w  twoim wnętrzu.
Kiedy coś wyczujesz, skoncentruj się na tym, by
się dowiedzieć, co to dokładnie jest. Nie uciekaj
od  tego, mimo że na  samym początku to
doznanie może okazać się nieprzyjemne.
Właśnie teraz będziesz mógł nawiązać kontakt
z  własną duszą, inaczej mówiąc, swoją
najgłębszą istotą.
4. Zadawaj pytania. Wszelkie odpowiedzi znajdują
się w  nas samych. Kiedy wyczujesz coś nie
do  końca zrozumiałego, zacznij dociekać, o  co
w  tym chodzi. Zapytaj siebie, czego cię to
nauczy, i ufaj, że uzyskasz odpowiedź. Może się
ona objawić w  postaci myśli, wewnętrznych
obrazów, doznania cielesnego albo
intuicyjnego poznania.
5. Wykorzystaj to. Zacznij działać według swoich
odczuć. Kieruj się wewnętrznym przeczuciem.
Dzięki odwadze bycia otwartym i  wrażliwym
rozpocznie się twój rozwój. Zamiast
dostosowywać się do  otoczenia, zaczniesz
szukać w życiu nowych możliwości.

Mimo iż „Femina” lansuje popularne trendy,


zawartość wspomnianego poradnika nie odbiega
od  tego, co zalecają wszelkiego rodzaju duchowi
przywódcy i  konsultanci zajmujący się
treningiem uważności i  samorozwoju. Najpierw
należy się zrelaksować. To jest pierwszy etap
i  trudno się z  nim nie zgodzić, bo przecież
od  czasu do  czasu miło jest się odprężyć!
Następnie należy spróbować „wyczuć swoje
potrzeby” przez „wsłuchiwanie się w  swój
wewnętrzny głos”. To zaczyna już brzmieć dość
zagadkowo, a  wówczas powinieneś mieć się
na  baczności i  nie zapomnieć zapytać samego
siebie, czy aby na  pewno warto wsłuchiwać się
w  swój „wewnętrzny głos”. Gdy bierzesz udział
w jakimś przedświątecznym lunchu, to być może
twój głos podpowie ci, że osoba, obok której
siedzisz, jest miła i zasługuje na pocałunek, mimo
że nie jesteś z  nią w  związku. W  tym miejscu
autorzy „Feminy” najpewniej wtrącą, że podczas
takiego spotkania nie nawiązujesz przecież
kontaktu ze  swoją najbardziej wewnętrzną
istotą, wspomnianą w  punkcie trzecim. To
w  takim razie jak można się o  tym przekonać?
Tylko przez jeszcze głębsze wsłuchiwanie się
w  siebie, a  to z  kolei prowadzi do  kolejnego,
niekończącego się procesu wsłuchiwania się,
który w  konsekwencji sprawia, że czujemy się
zupełnie pozbawieni czucia. Pewien
amerykański psycholog, doszukując się przyczyn
epidemii depresji w  kulturze Zachodu, postawił
swego czasu tezę, która opierała się
na  przekonaniu, że gdy człowiek spogląda
w  siebie odpowiednio długo – do  czasu aż
wyczuje swoje potrzeby i  odbędzie odpowiednią
terapię, aby odnaleźć samego siebie – wtedy
wdziera się depresja: w  momencie, gdy
dochodzimy do  przekonania, że tam w  środku,
w  rzeczywistości niczego nie ma17. Bo skoro, jak
nam to wiecznie powtarzają, sens życia ukrywa
się gdzieś wewnątrz, a  z  drugiej strony okazuje
się, że tam nic nie ma, to zgoda, wówczas
wszystko staje się bezsensowne. Ryzyko
związane z  nadmiernym wsłuchiwaniem się
w samego siebie prowadzi do tego, że stajemy się
rozczarowani, gdy niczego tam nie odnajdujemy.
Kolejne ryzyko związane jest z  tym, iż
sądzimy, że otrzymamy jakąś odpowiedź, a  ona
w rzeczywistości okazuje się zupełnie błędna. We
wspomnianym „napisano, że „wszystkie
odpowiedzi znajdują się w  nas samych”.
Zastanów się, jakie to w  gruncie rzeczy
absurdalne. Jak rozwiążemy kryzys klimatyczny?
Jak zrobić pierniczki? Jak nazywa się „koń”
po  chińsku? Czy mam odpowiednie zdolności,
aby zostać dobrym inżynierem? W  moim
najgłębszym przekonaniu żadna z  odpowiedzi
na  powyższe pytania nie znajduje się „we  mnie
samym”. Nawet ta odnosząca się do  ostatniego
pytania, bo przecież istnieją zupełnie obiektywne
normy dotyczące umiejętności i  kompetencji
dobrego inżyniera (zmysł techniczny, wiedza
matematyczna), które nie mają nic wspólnego
z  tym, jak jest to przez nas odczuwalne,
natomiast są związane z przyswojoną przez daną
osobę wiedzą, która oczywiście może zostać
zweryfikowana przez innych. Zdaniem autorów
„Feminy” ostatni etap polega na  kierowaniu się
naszym wewnętrznym przeczuciem: „wówczas
przestaniesz dopasowywać się do  otoczenia” –
przekonują. Pomyśl, gdyby tak móc przestać
dopasowywać się do  otoczenia! Zapewne tylko
dyktatorzy cieszyli się tym „przywilejem”, że nie
musieli dopasowywać się do  oczekiwań
otoczenia. W gruncie rzeczy to żaden przywilej, a
raczej przekleństwo. Rzymski cesarz Neron –
„któremu kłaniał się świat i  który otoczony był
niezliczoną rzeszą gorliwych posłańców
przyjemności”, jak pisze o  nim Kierkegaard18 –
musiał podpalić Rzym, aby doświadczyć
sprzeciwu i  nawiązać kontakt z  inną
rzeczywistością niż ta, która mu się kłaniała. Nie
miał potrzeby dopasowywania się do  otoczenia,
bo cały świat został urządzony zgodnie z  jego
życzeniami i  potrzebami. Jesteśmy ludźmi, a  nie
bogami, i  jako ludzie powinniśmy dopasowywać
się do otoczenia.
Jak wspomniano we  wstępie do  opisania
pierwszego etapu, który ma na  celu nauczyć cię
niewczuwania się w  siebie, istnieje ryzyko, że
łatwo można odczuć coś, co właściwie nie ma
znaczenia, ale może je zyskać właśnie dlatego, że
tak bardzo wsłuchujemy się w  siebie. Od  końca
lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku lekarze
nazywają to zjawisko paradoksem zdrowia19.
Wraz z  pojawieniem się wielu coraz
skuteczniejszych metod wykrywania i  leczenia
chorób ludzie zaczęli nieustanie się w  siebie
wsłuchiwać, a  to z  kolei doprowadziło do  coraz
bardziej powszechnego doznania subiektywnego
dyskomfortu. Krótko mówiąc: im bardziej
rozwija się medycyna, tym bardziej ludzie czują
się chorzy! To wydaje się najlepszym powodem,
aby zredukować nasze wczuwanie się w  siebie.
Gdy w  jednej sekundzie coś uznajemy
za  właściwe i  zgodnie z  tym działamy, to
zapominamy, że w  kolejnej może się okazać
niewłaściwe. Konkluzja powyższych rozważań
jest taka, że to, co odczuwane wewnętrznie, nie
jest rozsądne samo przez się. Jeżeli twoje
wewnętrzne przeczucie podpowiada ci, że
powinieneś zjeść ciastko, wcale nie musi to być
mądre. Kto wie, czy to nie będzie orzechowe
ciastko, a ty masz akurat alergię na orzechy, więc
może się ono okazać twoim ostatnim ciastkiem?

ODNALEŹĆ SIEBIE CZY DOJŚĆ


ZE SOBĄ DO POROZUMIENIA?
Gdy jesteś zachęcany do  wsłuchiwania się
w  siebie, to najczęściej po  to, aby „odnaleźć
siebie”. W  naszej kulturze panuje
rozpowszechnione popularno-psychologiczne
wyobrażenie, że właściwe ja – ego, istota –
jakkolwiek to nazwiemy – znajduje się w  nas,
a proces socjalizacji i wymagania stawiane przez
innych ludzi tworzą fałszywą jaźń, którą należy
przezwyciężyć. Samorealizacja stała się w  latach
sześćdziesiątych i  siedemdziesiątych nazwą tego
procesu, który ma nas „obrać” z  tej fałszywej
jaźni, nauczyć ponownie wsłuchiwać się w  nasz
wewnętrzny głos, odczuwać siebie, a tym samym
prowadzić autentyczne życie.
Już wiesz, że istnieją powody, aby sceptycznie
odnieść się do idei wewnętrznego głosu. Ponadto
można zapytać, dlaczego to właśnie wewnątrz
znajduje się to, co w  największym stopniu jest
nami? Dlaczego nie mogę znaleźć istoty siebie
w  moich działaniach, w  moim życiu i  w  moich
relacjach z  innymi – to znaczy w  tym, co
zewnętrzne? Filozof Slavoj Žižek podczas swojej
wizyty w Danii w 2014 roku powiedział:

Interesuje mnie, jak to możliwe, że jest więcej


prawdy w  tej masce, którą przywdziewamy, niż
w  twoim wewnętrznym ja. Zawsze wierzyłem
w  maski, a  nigdy nie miałem zaufania do  tego
wyzwalającego potencjału związanego z  ich
zdejmowaniem. […] Prawdziwa maska stanowi
moją autentyczną istotę. A  prawda pojawia się
w  przebraniu fikcji. […] W  tym wypadku wierzę
w wyobcowanie, ale wyobcowanie rozumiane jako
zewnętrzny punkt zaczepienia, w  stosunku
do  którego możemy się identyfikować. Tam
znajduje się prawda20.

Pogląd, że patrząc w  głąb, można odnaleźć


siebie, ma niewiele wspólnego z  podejściem
czysto psychologicznym czy filozoficznym,
odwołuje się raczej do koncepcji socjologicznych.
Można zadać pytanie, dlaczego człowiek w ogóle
zaczął w  ten sposób o  sobie myśleć? Dlaczego
zapomnieliśmy o  tym, że prawda znajduje się
gdzieś na  zewnątrz, a  nie ukrywa się
we  wnętrzu? Odpowiedzi na  to pytanie udziela
niemiecki socjolog i  filozof Axel Honneth, który
uważa, iż pogląd głoszący, że „odpowiedź
znajduje się w  moim wnętrzu”,
a  w  konsekwencji, że życie powinno skupiać się
na  samorealizacji, miał zapewne określoną
wyzwoleńczą moc, gdy go sformułowano
w  czasach młodzieżowych ruchów
kontestacyjnych21. Istniały wówczas dobre
powody, aby zwrócić się przeciwko
zesztywniałym normom społecznym, które
niepotrzebnie ograniczały możliwości rozwojowe
człowieka. Jednak to, co wówczas okazywało się
uzasadnionym sprzeciwem wobec „systemu”
(patriarchatu, kapitalizmu itd.) i  odzwierciedlało
się w  zwrocie ku  wewnętrznemu ja, stało się
dzisiaj, z  perspektywy Honnetha, legitymizacją
tego samego systemu. Uważa on, że
postmodernistyczne społeczeństwo
konsumpcyjne – bądź też kultura przyspieszenia,
jak ją nazywam w  tej książce – potrzebuje
jednostek, które są elastyczne i  podatne
na zmiany oraz trwale zajęte rozwojem i zmianą.
Gdy stoimy w  miejscu, jako elementy
społeczeństwa wzrostu i  konsumpcji stajemy się
nieproduktywni. Koncepcje samorozwoju
okazały się w  tym wypadku wspierać potrzeby
rynku w  zakresie bezwolnej i  elastycznej siły
roboczej i  z  tego powodu wszelkiego rodzaju
teorie zarządzania zasobami ludzkimi
i  organizacjami w  ciągu ostatnich pięćdziesięciu
lat również opierały się na  koncepcjach
„całościowego spojrzenia na  człowieka”,
„zasobów ludzkich” oraz koncepcji
samorealizacji przez pracę22.
Koncepcja samorozwoju nie ma już
wyswobadzającego charakteru, ona wyłącznie
skuwa cię z  wyobrażeniami o  istnieniu
wewnętrznego ja, które powinieneś rozwijać
i  skapitalizować z  korzyścią dla twojego miejsca
pracy. Prawdziwy sprzeciw wobec systemu
polega dzisiaj nie na zwróceniu się do wewnątrz
– aby odnaleźć siebie, ale na  zanegowaniu tego
procesu i  zamiast tego – na  dojściu
do  porozumienia z  samym sobą. Zdanie „Nie
czuję potrzeby rozwoju” jest rzadko
wypowiadane podczas rozmów z  pracodawcą
i  byłoby wyrazem zdecydowanego sprzeciwu
wobec panującej ideologii.

MASZYNA PARADOKSU
To paradoks, że sprzeciw wobec systemu polega
dzisiaj na staniu w bezruchu, ale przypuszczalnie
można to wyjaśnić, opisując kulturę jako swoistą
maszynę paradoksu. Kultura przyspieszenia jest
maszyną paradoksu, która po  prostu produkuje
paradoksy niejako ze  swojej natury – nie tylko
w  stosunku do  wyobrażeń o  odnajdywaniu
samego siebie23. Paradoks pojawia się wtedy, gdy
dążenie do  wybranego celu jednocześnie odcina
nas od  jego osiągnięcia. Jeżeli pomaganie
ludziom prowadzi do tego, że stajemy się zależni
i  potrzebujemy więcej pomocy, jest to paradoks.
Niektóre psychopatologie mają wbudowaną taką
paradoksalną logikę: dążenie do zdrowego trybu
życia może stać się obsesją, która sama w  sobie
nie jest przecież zdrowa. Ambicja, aby
skategoryzować świat w  ramach racjonalnych
systemów, może przerodzić się w  irracjonalną
manię itd.
W  szerszej perspektywie społecznej
wielokrotnie stykamy się z  maszyną paradoksu:
na przykład próba emancypacji klasy robotniczej
i  ich dzieci za  pomocą krytycznej,
antyautorytarnej pedagogiki uczenia się przez
pracę doprowadziła wyłącznie do  dalszej
reprodukcji nierówności (a  w  ostatnich latach
do  jej intensyfikacji), jako że owe dzieci nie
potrafiły się poruszać w  tych rozmytych
pedagogicznych strukturach i  wymogach
związanych z  autonomią i  samorozwojem.
Odnalazły się w  niej natomiast dzieci z  klasy
średniej i  wyższej. Humanizacja naszych miejsc
pracy – wprowadzenie struktury grup o  dużej
autonomii, oddelegowywanie odpowiedzialności
oraz rozwój osobisty przez pracę – każde na swój
sposób prowadzą do  tego, co socjolog Richard
Sennett nazwał „korozją charakteru” (gdy dana
osoba nie ma już do  dyspozycji żadnego stałego
oparcia), do  epidemii stresu i  nieludzkiej
degradacji interpersonalnej lojalności
i  solidarności24. Współczesne wymagania
stawiane nieustannie ludziom w  zakresie
innowacyjności, kreatywności oraz
przekraczania granic w  kulturze przyspieszenia
tylko cementują ten istniejący (nie)porządek.
Zalecenia współczesnych podręczników
zarządzania mówiące o  tym, jak na
podstawie  „wartości” należy pracować
z „całościowym spojrzeniem na człowieka”, który
powinien „sam się rozwijać”, przypominają
krytykę kapitalizmu z  lat siedemdziesiątych.
Krótko mówiąc: koncepcja, aby zmienić
społeczeństwo przez odrzucenie ograniczających
tradycji i wyzwolenie się z nich, stała się obecnie
wbudowaną w  zasady funkcjonowania
społeczeństwa represyjną reprodukcją siebie.
Wsłuchiwanie się w  siebie, które ma prowadzić
do rozwoju, a nawet do odnalezienia siebie, stało
się główną psychologiczną siłą napędową w  tej
problematycznej kulturze przyspieszenia. Jeżeli
więc przestaniesz wsłuchiwać się w siebie, to nie
tylko twoje życie stanie się lepsze, ale też
społeczeństwo odniesie korzyść.
Uznanie paradoksalnego charakteru
współczesności może zadziałać paraliżująco, ale
może również skutkować nowym spojrzeniem.
Konsekwencje są same w  sobie paradoksalne:
konserwatyzm i  jego afirmacja tradycji będą
postrzegane jako prawdziwy postęp. To, co
wcześniej postrzegaliśmy jako ograniczenie,
może mieć charakter wyzwalający? Nawyki
i  rutyna zawierają być może większy potencjał
niż to niekończące się przywoływanie innowacji?
Ten, kto znajdzie odwagę, aby być taki jak
wszyscy inni, jest może prawdziwym
indywidualistą? To tak jak w  Monty Pythonie,
w  Żywocie Briana, gdzie główna postać grająca
Zbawiciela odkrzykuje w  kierunku
towarzyszącego mu tłumu: „To nieporozumienie.
Nie musicie mnie słuchać. Nikogo nie musicie
słuchać! Myślcie sami za  siebie. Jesteście
indywidualistami!”. Zbawca poucza ludzi
w  tłumie, że powinni pozostawać sobą i  nie
podążać ślepo za nim. Powinni zrobić to, co sami
uważają za  słuszne! Na  co tłum odpowiada
jednogłośnie: „Tak, jesteśmy indywidualistami”,
z  wyjątkiem Dennisa, który mówi: „Ja nie”.
Paradoksalnie umacnia się na  pozycji
indywidualisty, negując, że nim jest. Może tak
samo dzieje się w  przypadku poszukiwania
samego siebie: ten, kto neguje sens poszukiwania
samego siebie, jest być może tym, kto najbardziej
zbliża się do  siebie. Albo, ogólnie rzecz ujmując,
jest po  prostu sobą. Osoba, która dystansuje się
od  ideologii „odnajdź siebie i  rozwijaj się”, ma
w  każdym razie większe szanse na  prowadzenie
bardziej zintegrowanego życia – to znaczy
takiego, w  którym przez dłuższy czas
zachowujemy spójną tożsamość i  trwamy przy
tym, co istotne w naszym życiu.
Od  czasów Rousseau, a  więc od  XVIII wieku,
wierzyliśmy, że to ważne, aby być sobą
i  wsłuchiwać się w  „swój wewnętrzny głos”,
o  którym ten genewski filozof wspominał jako
jeden z pierwszych. We wstępie do swojej słynnej
autobiografii, czyli Wyznań, Rousseau napisał:

Imam się przedsięwzięcia, które dotychczas nie


miało przykładu i  nie będzie miało naśladowcy.
Chcę pokazać moim bliźnim człowieka w  całej
prawdzie jego natury; a  tym człowiekiem będę ja.
Ja sam. Czuję moje serce i  znam ludzi. Nie jestem
podobny do  żadnego z  tych, których widziałem;
śmiem wierzyć, iż nie jestem podobny do żadnego
z  istniejących. Jeśli nie lepszy, w  każdym razie
jestem inny25.

W  powyższym cytacie zawarto wyobrażenie


o  tym, że bycie sobą ma swoją własną wartość.
I  niezależnie od  tego, jakim się jest, bycie sobą
okazuje się wartościowe. Taki pogląd – już to
wiesz – jest fałszywy. Bez wątpienia lepiej zostać
nieautentyczną Matką Teresą niż autentycznym
Andersem Breivikiem. W  istocie, bycie sobą nie
ma żadnej wartości. W  przeciwieństwie do  tego,
wywiązywanie się ze  swoich obowiązków
w  stosunku do  ludzi, z  którymi jesteśmy
związani, wiele znaczy, i to bez względu na fakt,
czy podczas tych działań „jesteśmy sobą”, czy też
nie. Niejednokrotnie pogoń za  odnalezieniem
siebie może doprowadzić do  tego, że trzeba
poświęcić innych, aby nie trzeba było
wywiązywać się ze  swoich obowiązków.
Pokusiłbym się o  stwierdzenie, że lepiej byłoby
mieć wątpliwości co do znaczenia wewnętrznego
przeczucia i  odnajdywania siebie, zamiast
krótkowzrocznie kierować się nim i  wyruszać
w  pościg za  wewnętrznym ja. Takie wątpliwości
mogą okazać się cnotą, jeżeli ta wewnętrzna
istota ma mętną naturę, a  wewnętrzne
przeczucie okazuje się niewiarygodne.
Po  przedstawieniu pierwszego i  drugiego etapu,
kolejny wprowadzi następne wątpliwości –
w  tym wątpliwości związane z  tobą –
postrzegane tutaj jako zaleta. Ale to musi
poczekać. Najpierw powinieneś nauczyć się
przestać się wsłuchiwać w  swoje wewnętrzne
przeczucie.

CO MOGĘ ZROBIĆ?
Gdy przedstawiłem wszystkie wymogi dotyczące
odczuwania i  odnajdywania siebie, przenikające
współczesną kulturę, zapytasz zapewne, co ty
sam możesz zrobić. W  jaki konkretny sposób
można wyćwiczyć to, aby przestać zajmować się
odczuwaniem siebie? Stoiccy filozofowie mają
w  tym zakresie kilka propozycji, a  nawet
konkretnych ćwiczeń, z  których możemy
skorzystać. Nie zawsze łatwo jest zacząć, ale
mimo wszystko spróbuj. Najbardziej oczywistym
krokiem będzie zrobienie czegoś, na co nie masz
ochoty. A  więc czegoś, co wewnętrznie
odczuwalne jest jako niewłaściwe, ale co może
jednak jest słuszne, pomimo że nie jest to przez
nas w  danym momencie tak odbierane.
Współczesny stoik William B. Irvine nazywa to
„programem dobrowolnej niechęci”26. To nie
muszą być żadne dramatyczne przedsięwzięcia,
na  przykład głodzenie się tygodniami, jak to
czynili ascetyczni mistycy, ale może ograniczyć
się do  podziękowania za  deser, chociaż mamy
na  niego ochotę i  nie jesteśmy na  diecie. Można
również założyć zbyt lekkie ubranie, aby nieco
zmarznąć. Albo pewnego dnia pojechać
autobusem, chociaż wygodniej byłoby
samochodem. Lub też, gdy pada, przejechać się
na rowerze, a nie autobusem.
Całkiem słusznie zapytasz, jaki jest sens
takiego szaleństwa. Zdaniem stoików istnieją
różne, wzajemnie powiązane zalety doskonalenia
się w  robieniu rzeczy, które „nie są odczuwane
jako właściwe”: po  pierwsze, nabieramy siły
do  radzenia sobie z  kolejnymi wyzwaniami.
Jeżeli jedynym znanym nam uczuciem jest
zadowolenie, będzie nam szalenie trudno
skonfrontować się z tym, co może wywołać w nas
rozgoryczenie, a  co niewątpliwie pojawi się
w  naszym życiu, gdy zachorujemy, zestarzejemy
się albo stracimy kogoś lub coś dla nas
wartościowego. Po  drugie, jeżeli nauczymy się
znosić brak spełnienia w  przypadku małych
rzeczy, zmniejszy się nasz strach przed
potencjalnym nieszczęściem. Irvine pisze, że
stawiając czoło drobniejszym formom
rozczarowania, można nauczyć się, że to, co
nieprzyjemne, niekoniecznie powinno budzić
w  nas lęk. Strach przed nieznaną przyszłością
zmniejszy się, gdy oswoimy się z  tym, że nie
zawsze nasze odczucia muszą być przyjemne.
A  po  trzecie, gdy doświadczymy braku,
nauczymy się pełniej doceniać to, co posiadamy.
Człowiek bardziej cieszy się z  biletu
autobusowego, gdy spróbował jazdy rowerem
podczas niepogody, docenia posiadanie
samochodu, dzięki któremu oszczędza czas, który
straciłby w  długiej podróży autobusem  itd.
Ponadto, już wielu antycznych filozofów doszło
do przekonania, że znacznie bardziej doceniamy
posiłek wówczas, gdy jesteśmy głodni. Jeżeli
nauczymy się rezygnować z  jedzenia, chociaż
przed nami stoi pyszne danie, i  powstrzymamy
się do  czasu, aż poczujemy głód, to przekonamy
się, że będzie ono smakowało znacznie bardziej.
Sam spróbuj. To łatwe ćwiczenie.
Marek Aureliusz, rzymski cesarz i filozof,
napisał w  siódmej księdze Rozmyślań, że
powinniśmy nauczyć się przeciwstawiać
„pomrukom ciała”, które są prawdopodobnie
rzymską wersją „wewnętrznego odczuwania”
i  działania zgodnie z  przeczuciem. Powinniśmy
tego unikać, bowiem w  przeciwnym razie
staniemy się niewolnikami cielesnych bodźców –
powiada filozof. Takie wsłuchiwanie się może
zakłócić działanie rozsądku i  utrudnić nam
zrozumienie, jakie są nasze obowiązki w  danej
sytuacji. Chodzi więc o  to, aby nie skupiać się
za bardzo na tym odczuwaniu, a gdy ciało mimo
wszystko wydaje z  siebie na  tyle donośne
pomruki, że nie da się ich zagłuszyć, powinniśmy
kultywować siłę woli, aby im się przeciwstawić,
gdy okaże się to konieczne.
Stoicy uważali, że siła woli jest podobna
do siły mięśni, więc im bardziej trenujemy wolę,
tym stanie się ona silniejsza. Dlatego to nie takie
głupie odmawiać sobie deseru, lampki wina czy
zrezygnować z  jazdy samochodem, niezależnie
od  tego, jak zwariowane mogą się wydawać te
niewinne przykłady. Samokontrola jest zdaniem
stoików podstawową cnotą, ale w naszej kulturze
przyspieszenia nie znajduje już podatnego
gruntu, gdyż powinniśmy „żyć chwilą” i – jak
głosi reklama – „Just do  it”. Będziemy potrafili
lepiej trzymać się tego, co istotne, jeżeli
nauczymy się odpierać wszelkie możliwe – mniej
lub bardziej przypadkowe – bodźce (wewnętrzne
czy jakiekolwiek inne).
Moja najlepsza rada dotycząca doskonalenia
się w  tym, aby nie wczuwać się w  wewnętrzne
sygnały, a  zamiast tego zrobić coś innego niż to,
na  co ma się ochotę, nie polega na  tym, abyś
rzucił się w  jakieś absurdalne przedsięwzięcia,
ale żebyś poćwiczył robienie rzeczy, które mają
wartość etyczną. I to nawet wtedy, gdy powodują
u ciebie dyskomfort (bo te etyczne niestety czesto
takie są). Być może mógłbyś przeprosić kogoś, kto
na  to zasługuje, chociaż takie zachowanie cię
zawstydza. Albo mógłbyś podarować na  jakiś
dobroczynny cel więcej pieniędzy, niż miałeś
zamiar. Jeżeli na dłuższą metę okaże się, że takie
działania spowodują przyjemne wewnętrzne
odczucie, z  całą pewnością nie będzie w  tym nic
złego. Bo teraz już przecież wiesz, że nie
wewnętrzne przeczucie decyduje o tym, że to, co
robisz, postrzegasz jako właściwe. Stoik może
oczywiście doznawać dobrego samopoczucia –
także w  związku ze  swoimi działaniami. Ale
miarą tego, czy działamy przyzwoicie, nie jest to,
„jak-się-z-tym-czujemy”. Już teraz to wiesz, więc
możemy przejść do kolejnego kroku.
DRUGIE
SKUP SIĘ NA TYM, CO
NEGATYWNE W TWOIM ŻYCIU

O  wiele zabawniej być zgorzkniałym, starym


zgredem niż beztroskim entuzjastą. Wtedy często
pojawia się jakiś powód do  zmartwień.
Zestarzejesz się, zachorujesz, a na koniec umrzesz.
Jeżeli każdego dnia będziesz myślał o  swojej
kruchości, bez wątpienia zaczniesz bardziej cenić
życie. To memento mori stoicyzmu – pamiętaj
o śmierci.

Jeżeli już przyswoiłeś sobie wiedzę, że nie


należy przez cały czas wsłuchiwać się w siebie –
a  już na  pewno nie wolno podejmować decyzji
w  oparciu o  to, co aktualnie odczuwasz – jesteś
gotowy na  kolejny krok. Gdy mniej czasu
poświęcisz na  wsłuchiwanie się w  siebie,
wyzwolisz w  sobie zapewne mnóstwo czasu
i energii na inne, istotniejsze cele w twoim życiu.
Na co powinieneś przeznaczyć ten czas? Wiesz,
że wsłuchiwanie się w  siebie jest czasem
zmarnowanym, bo istnieje ryzyko, że nie
spodoba ci się to, co odkryjesz, albo że w  ogóle
niczego tam nie znajdziesz. A  nie mógłbyś
zamiast tego poświęcić czasu na  stworzenie
jakichś „wizji” na  przyszłość? Może powinieneś
pomyśleć kreatywnie i  wyobrazić sobie, jak
wyglądałoby twoje życie bez jakichkolwiek
ograniczeń? Zewsząd słyszymy, że chodzi o  to,
aby „myśleć pozytywnie”, specjaliści
od  psychologii pozytywnej uważają nawet, że
należy stwarzać „pozytywne iluzje” o  sobie
i  swoim życiu, to znaczy nauczyć się myśleć
o  sobie lepiej, niż na  to zasługujemy, po  to, aby
osiągnąć coś więcej.
Zamiast skupiać się na  wszystkim, co
pozytywne, co już masz i  co chcesz osiągnąć,
na etapie drugim chcę cię nauczyć koncentrować
się na  tym, co negatywne w  twoim życiu. Taka
postawa ma wiele zalet. Po  pierwsze, będziesz
mógł myśleć i  mówić, co ci się żywnie podoba.
W  rzeczywistości wiele osób lubi sobie
ponarzekać. Benzyna podrożała, pogoda nie
rozpieszcza, a ja odkryłem u siebie pierwszy siwy
włos. Sensem życia nie jest oczywiście
narzekanie na  co popadnie, ale to irytujące, gdy
nie można sobie na  to pozwolić. Po  drugie,
skupienie uwagi na  negatywnych aspektach
stwarza możliwość zmiany tego, co
problematyczne. Nie mamy wprawdzie wpływu
na  pogodę w  sobotnie popołudnie, ale jeżeli nie
mamy możliwości skrytykowania niewłaściwych
relacji w  naszym miejscu pracy, bo musimy
skupiać się na  pozytywnych ocenach, to
rezultatem takiego stanu rzeczy stanie się
podszyte frustracją niezadowolenie. Po  trzecie,
myślenie o  tych wszystkich negatywnych
rzeczach, które mogą cię spotkać w  życiu –
i  które nieodwołalnie się wydarzą (tak, nawet
specjalista od  psychologii pozytywnej pewnego
dnia umrze) – doprowadzi do  odczuwania
wdzięczności i  większego zadowolenia z  życia,
które teraz prowadzisz. To w  każdym razie
główna myśl stoickiej filozofii życia i  zasadniczy
powód, dla którego stoicy tak wiele refleksji
poświęcili temu, co ekstremalnie negatywne –
śmierci. Nie byli wcale romantykami
afirmującymi śmierć i  nie uważali
za uzasadnione zajmować się nią dla niej samej.
Myślenie o  śmierci powinno być przez nas
praktykowane wyłącznie w  zakresie, w  jakim
służy ono życiu.

TYRANIA POZYTYWNOŚCI
Laureatka wielu nagród, amerykańska profesor
psychologii Barbara Held od dawna krytykuje to,
co nazywa „tyranią pozytywności”27. Uważa, że
pozytywne przekonania są szczególnie
rozpowszechnione w USA, stały się jednak formą
powszechnie akceptowanej przez społeczeństwa
w  krajach zachodnich psychologii, opartej
na  ideach „pozytywnego myślenia”, „pracy
bazującej na  wykorzystaniu zasobów”
i  postrzeganiu problemów jako interesujących
„wyzwań”. Nawet od  poważnie chorych ludzi
oczekuje się, że „choroba im coś uświadomi” i już
wzmocnionym pozwoli gładko przejść na  drugą
stronę28. W  licznych poradnikach na  temat
samopomocy i  tekstach przedstawiających
osobiste relacje ludzi cierpiących na  choroby
fizyczne i  psychiczne pojawiają się wypowiedzi,
jakoby chorzy nie chcieli uniknąć kryzysu, który
przeszli, bo tak wiele się dzięki niemu nauczyli.
Sądzę, że wiele osób, które zapadły na  poważną
chorobę, jak również ci, którzy doświadczyli
głębokiego kryzysu, czują presję, aby pozytywnie
ustosunkować się do  swojej życiowej sytuacji.
Bardzo nieliczni mówią głośno o tym, że choroba
była czymś zdecydowanie potwornym, czymś,
czego bezwzględnie woleliby uniknąć. Typowy
tytuł takich pozycji to: Jak pokonałem stres – i co
dzięki temu zyskałem, natomiast nie znam
publikacji zatytułowanych: Jak dopadł mnie stres
– i  nic dobrego z  tego nie wynikło. Tak więc nie
dość, że przeżywamy stres czy zapadamy
na  choroby, a  w  końcu umieramy, powinniśmy
do tego uważać, że to pouczające i wzbogacające
doświadczenie.
Jeżeli – podobnie jak ja – przeczuwasz, że coś
w  tym wszystkim wymknęło się spod kontroli,
powinieneś czytać dalej i  skoncentrować się
bardziej na  negatywach, aby tym sposobem
zwalczyć tyranię pozytywności. Tym samym
będziesz lepiej uzbrojony, aby stanąć twardo
na  ziemi, w  miejscu, gdzie obecnie jesteś.
Powinniśmy odzyskać prawo do  wyrażania
opinii, że coś jest złe. Bez ogródek. Na  szczęście
w dziedzinie psychologii pojawia się coraz więcej
osób zwracających na  to uwagę. Jest wśród nich
psycholog Bruce Levine, który wymuszanie
określonych postaw wśród pokrzywdzonych
wymienia w  pierwszym punkcie listy sposobów,
w jakie profesjonalni medycy zwiększają ludzkie
cierpienie29. Zalecenia w  stylu: „powinieneś
po  prostu myśleć o  tym pozytywnie!” należą
do  najbardziej raniących rad, jakich można
udzielić cierpiącemu człowiekowi. W  punkcie
dziesiątym na  liście Levine’a mowa jest
o  „odpolitycznieniu ludzkiego cierpienia”, co
oznacza, że odpowiedzialnością za  wszelkiego
rodzaju nieszczęścia, jakich doświadczają ludzie,
obarczana jest obecnie w  większym stopniu ich
własna niemoc (brak motywacji, pesymistyczne
poglądy itd.) niż okoliczności zewnętrzne,
w których się znaleźli.

PSYCHOLOGIA POZYTYWNA
Wspomniana wcześniej Barbara Held jest
jednym z  najbardziej błyskotliwych krytyków
psychologii pozytywnej, przeżywającej od  końca
lat dziewięćdziesiątych prawdziwy rozkwit.
Psychologia pozytywna może być postrzegana
jako unaukowienie fascynacji pozytywnością
w  naszej kulturze przyspieszenia. Jej rozwój
nabrał tempa, gdy Martin Seligman został w 1998
roku przewodniczącym Amerykańskiego
Towarzystwa Psychologicznego. W  swojej
wcześniejszej karierze naukowiec zasłynął teorią
o  wyuczonej bezradności jako czynniku
występującym w depresji. Wyuczona bezradność
jest stanem apatii albo w  każdym razie brakiem
woli przewalczenia bolesnych doświadczeń,
nawet w  sytuacjach, w  których rzeczywiście
istnieje możliwość działania i  pozbycia się bólu.
Seligman rozwinął swoją teorię na podstawie
doświadczeń z  psami rażonymi prądem
elektrycznym, a  gdy (co zrozumiałe) zmęczył się
torturowaniem zwierząt, postanowił skupić się
na czymś bardziej pokrzepiającym i  zajął się
psychologią pozytywną.
Psychologia pozytywna wyróżnia się tym, że
nie skupia się na  ludzkich problemach
i cierpieniach, które do tej pory stanowiły obszar
zainteresowań dużej części tej dyscypliny
naukowej (Seligman nazywa niekiedy jej
klasyczną perspektywę „psychologią
negatywną”) i  charakteryzuje się tym, że
przedmiotem jej naukowych dociekań jest istota
dobra w  ludzkiej egzystencji i  naturze.
Psychologia pozytywna pyta między innymi o to,
czym jest szczęście i  jak można je osiągnąć,
a  także próbuje zgłębić pozytywne cechy
ludzkiego charakteru30. Gdy Seligman został
wybrany przewodniczącym związku
psychologów, wykorzystywał tę funkcję
do  promowania psychologii pozytywnej i  udało
mu się to w  wielkim stylu, tak więc obecnie
istnieją już kierunki kształcenia, centra
i  czasopisma naukowe, które zajmują się tym
tematem. Zaledwie nieliczne – jeżeli w  ogóle
jakiekolwiek – pojęcia z  zakresu psychologii
zostały w  takim tempie upowszechnione wśród
ogółu społeczeństwa, tym bardziej więc warto
zwrócić uwagę na  to, z  jaką łatwością
psychologia pozytywna przeniknęła do  kultury
przyspieszenia, stając się instrumentem
optymalizacji życia oraz wszelkiego rodzaju
rozwoju.
To oczywiście zasadne, aby badać coś, co daje
ludziom dobre samopoczucie, „optymalne
doświadczenia” i  zwiększa naszą wydajność.
Jednak gdy taka psychologia jest stosowana przez
doradców i  coachów – lub zachwyconych
menedżerów, którzy ukończyli krótkie kursy
z  „pozytywnego zarządzania” – zostaje ona
zredukowana do łatwo nabytego narzędzia, które
może być wykorzystywane do  tłamszenia
krytyki. Socjolog Rasmus Willig ośmiela się
nawet określić to zjawisko mianem „faszyzmu
pozytywności” i  doszukuje się go zarówno
w  pozytywnym myśleniu, jak i  w  podejściu
doceniającym31. Zaproponowane przez niego
pojęcie odzwierciedla pewną formę kontroli
myśli, mogącej pojawić się jako konsekwencja
sytuacji, gdy możliwe jest podkreślanie
wyłącznie pozytywnych aspektów egzystencji.
Anegdotycznie mogę dodać, że najbardziej
negatywne doświadczenia, jakie zebrałem
podczas dyskusji akademickich, łączą się bez
wyjątku z  konfrontacją ze  specjalistami
od  psychologii pozytywnej. Gdy kilka lat temu
wypowiedziałem się krytycznie na  temat
psychologii pozytywnej, najpierw w  kobiecym
magazynie, a  potem w  dzienniku „Berlingske
Tidene”, reakcja okazała się dramatyczna32.
Trzech duńskich naukowców, profesjonalnie
zajmujących się psychologią pozytywną (których
nazwiska pominę), oskarżyło mnie o  „naukową
nierzetelność” i  wysłało na  mnie skargę
do  najwyższych władz mojego uniwersytetu.
Oskarżenie takie należy do  najpoważniejszych
zarzutów w  środowisku naukowym, a  skarga
dotyczyła faktu, że przedstawiłem psychologię
pozytywną w  jednoznacznie negatywnym
świetle, a  ponadto pomieszałem uprawianie
badań z  ich praktycznym wykorzystaniem.
Na  szczęście uniwersytet zdecydowanie odrzucił
oskarżenie, ja byłem jednak głęboko zatroskany
tym sposobem reakcji: zamiast napisać list
do redakcji i poprowadzić dyskusję na otwartym
forum, specjaliści od  psychologii pozytywnej
woleli podważyć moje kompetencje wobec władz
uniwersytetu. Wspominam o tej historii, bo to, że
zwolennicy psychologii pozytywnej odrzucają
udział w  otwartej dyskusji, ma dość ironiczny
wydźwięk. Najwyraźniej istnieją granice
otwartości i  podejścia doceniającego! (Spieszę
w tym miejscu dodać, że szczęśliwie nie wszyscy
mają takie podejście). W  paradoksalny sposób
moja krytyka tyranii pozytywności została
potwierdzona – negatywne spojrzenie i  krytyka
(nie tylko samej psychologii pozytywnej!) muszą
zostać wyeliminowane, bez wątpienia przy
użyciu wszelkich środków.

POZYTYWNY, DOCENIAJĄCY
I APROBUJĄCY MENEDŻER
Jeżeli miałeś wcześniej kontakt z  psychologią
pozytywną, na  przykład w  trakcie swojej
edukacji lub w  życiu zawodowym, albo może
podczas dorocznej rozmowy z  pracodawcą
poproszono cię, abyś opowiedział o  sukcesach,
chociaż o  wiele bardziej wolałbyś wskazać
na  jakiś dokuczliwy problem, to być może
odczuwałeś pewien dyskomfort, który trudno
ująć słowami. Bo któż nie wolałby zostać
doceniony za  swój potencjał oraz kompetencje
i  móc się dalej w  tym kierunku rozwijać?
Współcześni menedżerowie w  każdym razie
chętnie doceniają i  aprobują. Poniższy przykład
zilustruje tę tendencję: pewien inkubator
przedsiębiorczości dla kadry zarządzającej,
będący siecią kontaktów dla szefów, polityków
oraz czołowych urzędników z  sektora
publicznego, podaje na  swojej stronie
www.lederweb.dk wskazówki dotyczące sposobu
zapraszania współpracowników na  rozmowę
oceniającą. Idea jest taka, aby zatrudniony
zrozumiał następującą zasadę dotyczącą
przeprowadzanej rozmowy:

Rozmowa o  ocenie pracowniczej to forum,


na  którym rozmawiamy o  możliwościach.
Zastanawiając się nad tym, co takiego
konkretnego robimy, dobrze wykonując swoją
pracę oraz analizując czynniki zapewniające
optymalną współpracę, jak również satysfakcję
z  pracy wykonanej na  najwyższym poziomie,
jesteśmy w  stanie zrozumieć, co przyczynia się
do  rozwoju i  co jest potrzebne, aby osiągnąć cel,
który sobie założyliśmy.
Moim marzeniem jest, abyśmy podczas
rozmowy oceniającej potrafili określić, co
konkretnie robimy, gdy jak najlepiej wykonujemy
swoją pracę. Chcę was zachęcić do  tego, aby
punktem wyjścia do  takiej rozmowy były wasze
sukcesy zawodowe33.

Współczesny menedżer nie jawi się już jako


surowy i  wyrazisty autorytet, który wydaje
polecenia i  podejmuje decyzje, praktykuje się
natomiast zupełnie odmienną formę miękkiej
władzy sprawowanej przez „zaproszenie”
na  rozmowę o  „sukcesach”, aby w  ten sposób
uzyskać „najwyższą satysfakcję z  pracy”. Można
dzięki temu zupełnie zapomnieć, że istnieje
wyraźna asymetria władzy między
zarządzającymi a zatrudnionymi i że pewne cele
są bardziej uzasadnione niż inne. Niedawno,
w  moim skądinąd znakomitym miejscu pracy,
mieliśmy na  przykład sformułować „wizje”
rozwoju i  gdy zaproponowałem, abyśmy dążyli
do  tego, by stać się przeciętnym instytutem, nie
wzbudziło to zbytniego entuzjazmu. Sądziłem, że
zaproponowałem cel, który dla niewielkiego
uniwersytetu, położonego z  dala od  centrum
Danii, jest zarówno realistyczny, jaki i pożądany.
Jednak dzisiaj wszystko musi być przecież
„światowej klasy” albo „w  pierwszej piątce”,
a  droga do  tego wiedzie przez wykorzystywanie
możliwości i  odnoszenie sukcesów. Opisane
zjawisko można by nazwać przymusem
pozytywności. Tylko to, co najlepsze, jest
dostatecznie dobre i  najwyraźniej można to
osiągnąć dzięki ambitnym i  pozytywnym
marzeniom.

OBWINIANIE OFIARY
Zdaniem wielu krytyków przymusu
pozytywności, w  tym wymienionej wcześniej
Barbary Held, jednostronne skupianie się na tym,
co pozytywne, może prowadzić do  „obwiniania
ofiary” – co przejawia się w  tym, że wszelkie
formy ludzkiego cierpienia lub niemocy
tłumaczy się faktem, iż dana osoba nie miała
wystarczająco optymistycznego i  pozytywnego
podejścia do  życia czy też w  niedostatecznym
stopniu przejawiała „pozytywne iluzje”, których
zwolennikami są niektórzy specjaliści
od  psychologii pozytywnej (w  tym Seligman).
Pozytywne iluzje są wyimaginowanymi
wyobrażeniami o  samym sobie,
charakteryzującymi się pewnym przecenianiem
własnych możliwości i cech. Człowiekowi wydaje
się wówczas, że jest nieco mądrzejszy,
zdolniejszy lub bardziej efektywny, natomiast
badania wskazują na  to (chociaż wyniki nie są
całkowicie jednoznaczne), że osoby cierpiące
na  depresję w  rzeczywistości oceniają się
bardziej realistycznie niż pozostali. Dlatego
można się obawiać, że takie pozytywne podejście
wpłynie w  przyszłości na  kulturowe wymogi
dotyczące pozytywności i  szczęścia, które
w  naszej kulturze przyspieszenia paradoksalnie
stają się przyczyną cierpienia, ponieważ ludzie
czują się winni, gdy nie są przez cały czas
szczęśliwi i  nie odnoszą notorycznie sukcesów
(patrz: maszyna paradoksu omówiona
wcześniej).
Inne, choć powiązane z tematem zastrzeżenie
wobec tego pozytywnego podejścia, dotyczy
zbagatelizowania znaczenia kontekstu. Skoro, jak
się w  tym wypadku postuluje, „czynniki
zewnętrzne” mają bardzo niewielkie znaczenie
dla odczuwania szczęścia przez człowieka (może
chodzić o  różne czynniki społeczne powiązane
ze  statusem społeczno-ekonomicznym itp.),
natomiast decydujące są „czynniki wewnętrzne”,
zatem to twoja własna wina, jeżeli nie czujesz się
szczęśliwy. W swoim bestsellerze zatytułowanym
Psychologia szczęścia Seligman konkluduje, że
zaledwie 8–15% wariancji szczęścia zależy
od  czynników zewnętrznych, powiązanych
na  przykład z  tym, czy dane społeczeństwo
funkcjonuje w  oparciu o  zasady demokracji, czy
podlega dyktaturze, czy jest się bogatym, czy
biednym, zdrowym, czy chorym, dobrze lub źle
wykształconym. Najważniejsze źródło szczęścia,
zdaniem Seligmana, znajduje się
w „wewnętrznych uwarunkowaniach”, w dużym
stopniu podlegających „kontroli woli” (polegają
one między innymi na odczuwaniu pozytywnych
uczuć, wdzięczności, wybaczaniu, optymizmie,
jak i na pracy z wykorzystaniem swoich mocnych
stron – szczególnej siły charakteru cechującej
daną jednostkę). Szczęście pojawi się zatem, gdy
dotrzemy do  swoich mocnych stron, będziemy
z  nich czerpać i  zadbamy o  pozytywne uczucia.
Podkreślanie znaczenia tego, co „wewnętrzne”,
jako znajdującego się pod kontrolą woli, może
przyczynić się do  rozpowszechniania
problematycznej ideologii, że aby przeżyć
w  kulturze przyspieszenia, jednostka powinna
po  prostu podążać za  tym, co podpowiada jej
wnętrze i  rozwijać się, a  zwłaszcza stymulować
pozytywne myślenie.

NARZEKANIE
Podejściem alternatywnym wobec przymusu
pozytywności, jest zdaniem Barbary Held,
narzekanie. Napisała nawet bestseller o  tym, jak
można się nauczyć narzekać i uskarżać. To swego
rodzaju poradnik zrzędzenia, który ukazał się
pod tytułem Stop Smiling, Start Kvetching34.
„Kvetching” jest słowem pochodzącym z  jidysz
(Held sama jest Żydówką), a „narzekanie” to jego
najbliższy odpowiednik35. Nie będąc ekspertem
od  żydowskiej kultury (moim podstawowym
źródłem wiedzy na ten temat są filmy Woody’ego
Allena!), odnoszę wrażenie, że mamy w  niej
do  czynienia z  rozpowszechnioną praktyką
narzekania, która w  rzeczywistości daje
zadowolenie i  satysfakcję osobom
uczestniczącym w  tym biadoleniu. Miło jest
wspólnie ponarzekać, bo zapewnia to temat
do rozmów, a świadomość, że możemy się na coś
wspólnie pożalić, daje poczucie pewnej
przynależności.
Główna teza poradnika zrzędzenia autorstwa
Held jest następująca: życie nigdy nie jest
całkiem „okej”. Niekiedy wydaje się po  prostu
trochę „nie-okej”. To oznacza, że zawsze znajdą
się powody do  narzekania. Gdy spadają ceny
nieruchomości, narzekamy, że straciły
na  wartości, a  gdy rosną, możemy pozrzędzić
na  tych wszystkich trywialnych ludzi, którzy nie
mówią o  niczym innym niż o  rosnących cenach
nieruchomości. Życie wydaje się trudne, ale
zdaniem Held nie to stanowi nasz właściwy
problem. Jest nim fakt, że czujemy presję, aby
zachowywać się tak, jakby życie nie było
zagmatwane. Oczekuje się od  nas, że gdy ktoś
zapyta, jak się miewamy, odpowiemy „świetnie”.
Także wtedy, gdy nie jest to zgodne z prawdą, bo
na  przykład nasz życiowy partner właśnie miał
„skok w  bok”. Ćwicząc się w  skupianiu uwagi
na tym, co negatywne – i narzekając – nabędziesz
swego rodzaju umiejętności reagowania, która
uczyni życie bardziej znośnym. Jednak
uskarżanie się nie jest tylko zdolnością
do  radzenia sobie w  trudnych sytuacjach. Ta
możliwość narzekania wynika z  umiejętności
spojrzenia rzeczywistości prosto w  oczy
i  zaakceptowania jej taką, jaka jest. Dzięki temu
zyskujemy ludzką godność, która stoi w opozycji
do  wiecznego zadowolenia osoby niemal
maniakalnie upierającej się przy tym, że nie ma
złej pogody (tylko niewłaściwy ubiór). Owszem,
istnieje paskudna pogoda, Gogusiu Kwabotynie,
a  gdy się pojawia, to narzekanie na  nią, gdy
siedzimy w  jakimś pomieszczeniu, popijając
ciepłą herbatę, sprawia pewną ulgę!
Musimy odzyskać prawo do narzekania także
wówczas, gdy nie wywołuje ono żadnych
pozytywnych zmian. Ale jeżeli może zmienić
na  lepsze jakieś nieprzyjemne okoliczności, to
oczywiście jeszcze lepiej. I zwróć uwagę na to, że
narzekanie jest najczęściej skierowane
na  zewnątrz. Narzekamy na  pogodę, polityków
czy naszą reprezentację w  piłce nożnej. To
przecież nie dotyczy nas samych! Z  kolei
pozytywne nastawienie zorientowane jest
do wewnątrz – to nad samym sobą i nad własną
motywacją musimy pracować, gdy coś idzie nie
tak. To wszystko nasza własna wina. Na przykład
bezrobotny: nie może ponarzekać na  system
zasiłkowy, bo wówczas zostanie okrzyknięty
Ferdynandem Kiepskim – przecież może wziąć
się w  garść, zacząć myśleć pozytywnie i  znaleźć
jakąś pracę. Chodzi o to – jak powiada większość
– aby w  to uwierzyć. Godząc się z  tym spłycamy
nasze spojrzenie i zaczynamy redukować istotne
problemy natury społecznej, politycznej
i  ekonomicznej do  pytania o  motywację
i pozytywne nastawienie jednostki.

OKIEŁZNANIE
Moja babcia ze  strony ojca, pochodząca
z  zachodniej Jutlandii, która w  chwili, gdy piszę
te słowa, ma dziewięćdziesiąt sześć lat, często
posługuje się jutlandzkim wyrażeniem „coś
okiełznać”. Gdy życie nastręcza trudności, nie
powinniśmy, jej zdaniem, dążyć do  poradzenia
sobie z tym. To wymagałoby zbyt wiele. Radzenie
sobie z czymś oznacza, że próbujemy nad czymś
zapanować, coś usunąć bądź całkowicie
zlikwidować. Jednak istnieje wiele rzeczy, które
nie dadzą się usunąć. Ludzie są delikatni
i  wrażliwi, zapadają na  choroby, a  na  koniec
umierają. Z tym nie możemy sobie „poradzić”, ale
możemy spróbować to okiełznać, co oznacza, że
trudności pozostają, ale uczymy się z  nimi żyć.
Tutaj także pojawia się możliwość stanięcia
mocno na  nogach. Równie dobrze można trwać
przy tym, co nie daje się zmienić. Raczej spojrzeć
w  oczy rzeczywistości, niż „żyć w  raju głupoty”,
jak powiada moja babcia. Raczej być
nieszczęśliwym Sokratesem niż szczęśliwą
świnią, jak wyraził to w  XIX wieku brytyjski
utylitarysta, John Stuart Mill. Nie ze  wszystkim
można się uporać, nie wszystko da się przekuć
w  pozytywne szczęście. Istnieją w  życiu inne
wartości, do  których warto dążyć, takie jak
godność czy wyczucie rzeczywistości. Wniosek
nasuwa się taki, że powinieneś nauczyć się
konfrontować z  tym, co negatywne. Część
będziesz mógł zmienić, gdy już się z  tym
zmierzysz, jednak sporo rzeczy zapewne
pozostanie takimi, jakie są. Zaakceptuj to.
W  takim wypadku powinniśmy mieć jednak
możliwość narzekania i  krytykowania. Jeżeli
nasze nastawienie będzie wyłącznie pozytywne
i  optymistyczne, ryzykujemy, że szok okaże się
jeszcze większy, gdy nagle powinie nam się noga.
Koncentrowanie się na  tym, co negatywne
w  życiu, uzbroi cię i  przygotuje na  przyszłe
przeciwności losu. Z  drugiej strony, narzekanie
i  zamartwianie się tu i  teraz pozwoli ci
uświadomić sobie wszystkie dobre rzeczy,
których doświadczasz. Boli mnie palec u  nogi –
tak, ale to przecież dobrze, że nie cała noga.

CO MOGĘ ZROBIĆ?
W  tym miejscu zbliżamy się do  kwintesencji
stoickiej filozofii. Jeżeli chciałbyś poćwiczyć
konfrontowanie się z  tym, co negatywne,
chciałbym polecić ci stoicką technikę nazywaną
negatywną wizualizacją. O  ile wiem,
w  kontekście pozytywnego myślenia zaleca się
zawsze wizualizację pozytywną. Należy
wyobrazić sobie, co dobrego może się wydarzyć,
aby tym samym wesprzeć taką możliwość. W ten
sposób sportowcy odbywają trening mentalny,
a trenerzy osobiści pomagają nam zwizualizować
nasze cele, abyśmy mogli je osiągnąć. Jedna
z  aktualnych pozycji książkowych na  temat
zwiększania poczucia własnej wartości zachęca
czytelnika do  rozwijania pozytywnych snów
na  jawie, „podczas których zwiększysz swoje
poczucie wartości, wyobrażając sobie, że radzisz
sobie w  sposób budzący podziw i  znakomicie
wynagradzany”36. W  ramach szukania
przeciwwagi dla tych pozytywnych fantazji
możesz oczywiście zacząć nieustannie narzekać,
ale twoje otoczenie najpewniej szybko będzie
miało tego dość, zwłaszcza jeżeli będziesz to robił
bez błysku w  oku. Korzystając z  negatywnej
wizualizacji proponowanej przez stoicyzm,
możesz wykonać bardziej odpowiednie
ćwiczenie.
Wielu różnych stoików pracowało
z  negatywną wizualizacją. W  listach Seneki
do Marcji, którą nadal, trzy lata po śmierci syna,
dręczył smutek, filozof pisze, że wszystko
w  doczesnym życiu zostało nam „pożyczone”.
A  fortuna może w  każdej chwili odebrać nam to
bez ostrzeżenia. Właśnie takie przeświadczenie
tym bardziej daje nam powód do  tego, aby
kochać to, co posiadamy, w  tym krótkim czasie,
który mamy do  dyspozycji37. W  innym swoim
liście Seneka ostrzega, aby nie ograniczać się
do  myślenia o  śmierci w  perspektywie odległej
przyszłości, bo w  zasadzie może ona nadejść
kiedykolwiek.

Stale tedy pamiętajmy o  śmiertelności tak


własnej, jak i  wszystkich innych umiłowanych
przez nas osób. […] Ponieważ tego nie zrobiłem,
zły los z  nagła ugodził we  mnie całkiem nie
przygotowanego. Teraz wiedz, że wszystko jest
śmiertelne i  że umiera bynajmniej nie według
jakiegoś określonego prawa. Dzisiaj może stać się
wszystko to, co może zdarzyć się też kiedy
indziej38.

Epiktet zaleca w sposób bezpośredni i bardzo


konkretny, abyśmy pomyśleli o  śmiertelności
swojego dziecka za  każdym razem, gdy je
całujemy. Jego zalecenie, które może wydawać
się przesadne, dotyczy tego, abyśmy rozważyli
możliwość, że dziecko się nie obudzi następnego
poranka, po  tym jak pocałowaliśmy je
na  dobranoc39. Mimo że brzmi to dramatycznie,
przypomina nam wszystkim o  kresie ludzkiego
życia, a  ta świadomość sprawia, że czujemy się
z innymi mocniej związani i być może powoduje,
iż łatwiej wybaczamy błędy. Większość rodziców
zna ten rodzaj wszechogarniającej desperacji,
gdy małe dziecko nie przestaje płakać i nie może
zasnąć. Takie zwątpienie bardzo szybko zmieni
ą ąp y
się w  radość z  istnienia dziecka, jeżeli
przypomnimy sobie o  jego śmiertelności. Epiktet
powiedziałby, że lepiej kołysać w  ramionach
dziecko pokrzykujące niż martwe, a my możemy
nauczyć się lepiej wytrzymywać ten krzyk dzięki
negatywnej wizualizacji.
Koniec końców i  nasz własny kres
powinniśmy przemyśleć. Memento mori –
pamiętaj o  śmierci! Zastanów się nad tym
każdego dnia. Nie w  sposób, który cię paraliżuje
czy też prowadzi do  zwątpienia, ale tak, abyś
stopniowo przyzwyczaił się do tej myśli i potrafił
bardziej docenić każdy dzień. Sokrates
definiował filozofię jako sztukę, która uczy
godnego umierania. Jak już nadmieniałem,
w  naszej kulturze uwaga skierowana jest
na  pozytywne aspekty, wszyscy wokół mówią
o  „dobrym życiu”, a  jednak nie uczymy się
godnie umierać. Może powinniśmy? Jak to ujął
Montaigne: „kto się nauczył umierać, oduczył się
służyć”40. Celem refleksji o  umieraniu nie jest
fascynowanie się śmiercią dla niej samej. Chodzi
natomiast o  to, aby przywyknąć do  myśli o  tym,
co ekstremalnie negatywne i  tym samym
przestać być niewolnikiem lęku przed śmiercią –
a dzięki temu wieść pełniejsze życie.
Istnieją dwa aspekty negatywnej wizualizacji,
zilustrowane poniższymi ćwiczeniami:
Rozważ sytuację, w  której tracisz coś (lub
kogoś), na  czym (kim) ci zależy i  jak wobec tej
myśli zwiększa się twoja radość z faktu, że coś
(lub ktoś) istnieje. Psychologowie mówią
w  takiej sytuacji o  „hedonistycznym
przyzwyczajeniu”, to znaczy, że bardzo szybko
przyzwyczajamy się do tego, co w życiu dobre.
Negatywna wizualizacja może przeciwstawić
się takim oczekiwaniom i  zwiększyć naszą
wdzięczność. Swoją drogą hedonistyczne
przyzwyczajenie jest również obiektem badań
specjalistów od psychologii pozytywnej.
Rozważ sytuację, w  której ty sam będziesz
musiał odejść: zestarzejesz się, zachorujesz,
a na koniec umrzesz. Jeżeli zastanowisz się nad
tym każdego dnia, bez wątpienia będziesz
bardziej doceniał życie – także gdy dopadnie
cię kryzys. Nie poradzisz sobie z  tym, ale przy
pewnej wprawie nauczysz się okiełznać takie
myśli.

Skoro już nauczyłeś się koncentrować


na  negatywnych stronach twojego życia, możesz
przejść do  kolejnego etapu, aby zastosować tę
umiejętność w  aktywnym mówieniu „nie”.
Musisz nauczyć się wyrażać odmowę.
TRZECIE
PŁYŃ POD PRĄD

Stwierdzenie: „Na  to nie mam ochoty” dowodzi


ogromnej siły i  integralności. Tylko
zaprogramowane roboty zawsze się na  wszystko
zgadzają. Kiedy ktoś, na  przykład twój
pracodawca w  trakcie okresowej rozmowy,
zaproponuje, abyś wyraził zgodę na  „osobiste
samodoskonalenie”, odpowiedz po  prostu
grzecznie: „Nie, dziękuję”. I dodaj, że zamiast tego
wolałbyś, abyście na  zmianę przynosili ciasto
do  pracy. Ćwicz się w  odmawianiu minimum
pięciu prośbom dziennie.

Po  pokonaniu dwóch pierwszych etapów


nauczyłeś się poświęcać mniej czasu
na  wsłuchiwanie się w  siebie i  odkryłeś wartość
skupiania się na  tym, co negatywne w  twoim
życiu. Oczywiście wsłuchiwanie się w  siebie czy
skupianie się na pozytywach raz na jakiś czas nie
jest zabronione. Ani trochę. Po prostu chodzi o to,
że powinieneś odrzucić rozpowszechnione
przeświadczenie, że „odpowiedź znajduje się
w  tobie samym” i  że znajdziesz ją dzięki
„wsłuchiwaniu się”. Są podstawy do  obstawania
przeciwko temu przymusowi pozytywnego
myślenia panującemu we  współczesnym
społeczeństwie i  wmawianiu ci, że to, co
negatywne, jest niepożądane i niebezpieczne.

Trzeci etap polega na  tym, żeby opanować


umiejętność lepszego odmawiania. Przez całe
dziesięciolecia musieliśmy wysłuchiwać
o  „płynięciu z  prądem”, o  uznaniu, docenianiu
i  pozytywności, ale istnieją przyczyny, dla
których powinniśmy zawrócić i  popłynąć pod
prąd. Można cię uznać za  dojrzałego człowieka
o  pewnym stopniu integralności tylko wówczas,
gdy potrafisz powiedzieć „nie”. Jeden
z  najrozsądniejszych reprezentantów duńskiej
psychologii, profesor emeritus Per Schultz
Jørgensen, pisze w  swojej najnowszej książce
o niezwykle ważnym stadium w rozwoju dziecka,
kiedy uczy się ono odmawiać. Według
Jørgensena, pierwsze „nie” dziecka ma kluczowe
znaczenie filozoficzne i  psychologiczne. Chociaż
większość rodziców (zaliczam do  nich także
siebie samego) chciałoby, aby ich dzieci były
do  pewnego stopnia posłuszne, wypowiedziane
przez nie pierwsze „nie” stanowi rzeczywisty
początek samodzielności, „ponieważ dziecko
świadomie występuje teraz w  charakterze
jednostki i  pod względem czysto językowym jest
w  stanie dystansować się od  rodziców. Jest to
opozycja, która stanowi początek jego
autonomii”41.
Per Schultz Jørgensen mówi w  przytoczonym
zdaniu o „występowaniu w charakterze” i pojęcie
charakteru odgrywa kluczową rolę w  jego
książce. W  przeciwieństwie
do  rozpowszechnionych terminów
psychologicznych, takich jak „osobowość”
i  „kompetencje” (nad którymi, jak się twierdzi,
należy „pracować” i  je „rozwijać”), pojęcie
charakteru odnosi się do  wspólnego horyzontu
wartości moralnych. Charakter ma ten, kto
potrafi wytrwać przy określonych, cennych dla
niego wartościach – i  tym samym jest w  stanie
powiedzieć „nie”, kiedy te wartości są zagrożone.
Słowem, którym posługuję się w  tej książce,
niemalże synonimicznym z  pojęciem
„charakteru”, jest „integralność”. Oznacza ono, że
zamiast gonić za  najnowszymi trendami,
zakorzeniamy się w  czymś określonym, co
wydaje nam się ważniejsze niż wszystko inne.
Integralność wiąże się z  dążeniem
do wypracowania spójnej tożsamości, niezależnej
od  czasu czy kontekstu, i  do  znalezienia w  niej
stałego oparcia. Przeciwieństwem poczucia
integralności jest ciągłe płynięcie z  prądem
i  zupełny brak wątpliwości co do  słuszności
i  zasadności zgadzania się na  wszystko bądź
próbowania nowych rzeczy. Dawniej tego typu
ludzi nazywano „potakiwaczami”. Jeśli Per
Schultz Jørgensen ma rację, podkreślając
znaczenie odmawiania, taki potakiwacz,
ze  swoim wiecznym przyklaskiwaniem, okazuje
się najbardziej niesamodzielny. Nieustannie
aprobując wszystkie propozycje, padniemy
ofiarą każdej zachęty, obojętnie czy
przychodzącej z  zewnątrz, czy z  wewnątrz.
Posługując się starym pojęciem z  dziedziny
psychologii społecznej, ponownie
wprowadzonym przez Pera Schultza Jørgensena,
można powiedzieć, że stajemy się
„zewnątrzsterowni”, jeśli wydaje nam się, że
zawsze dobrze jest zgadzać się na to, co nam się
proponuje. Jeżeli, na  odwrót, nawołujemy
do  większej wewnątrzsterowności, to nie
w  kontekście przyłączenia się do  filozofii spod
znaku „wsłuchuj-się-w-siebie”, bowiem równie
dobrze może być ona „zewnątrzsterowna”.
Chodzi o  to, że na  nasze wewnętrzne przeczucie
mogą wpływać wszelkie czynniki, na  przykład
reklamy, w  tym społeczeństwie sieci skupionym
na  komunikacji. Prawdziwa
wewnątrzsterowność – w  tej książce nazywana
integralnością – polega właśnie na tym, że znamy
wartości moralne, rozumiemy znaczenie
obowiązku i  w  związku z  tym możemy kazać
naszemu rozsądkowi rozstrzygnąć, co w  danej
sytuacji jest dobre i  słuszne. Postępując w  taki
właśnie sposób, często będziemy zmuszeni
do  odmawiania, zwłaszcza że w  kulturze
przyspieszenia nie powinniśmy godzić się
na naprawdę wiele różnych propozycji.

CZYM JEST PŁYNIĘCIE Z PRĄDEM


I DLACZEGO ZACZĘLIŚMY TAK ROBIĆ?
Większości z  nas znana jest zachęta „daj się
ponieść”, stosowana najczęściej, gdy jakoby
powinniśmy coś zrobić, ale aktualnie mamy z tym
pewne problemy. Każe się nam korzystać
z  nadarzającej się szansy, zwłaszcza w  sytuacji,
gdy nie jesteśmy pozytywnie nastawieni
i  wystarczająco zorientowani na  rozwój.
U  podstaw takiego myślenia znajduje się
założenie, że dobrze jest mówić „tak”, a  źle –
odmawiać. Oczywiście już z  samego założenia
taka przesłanka jawi się jako absurdalna. „No
dalej, Mulle, zjedz tego ślimaka!” – nawołuje
jeden z  bohaterów powieści Bjarnego Reutera
Zappa (1977). Mulle musi połknąć ślimaka, aby
odzyskać zabraną przez kolegów marokańską
poduszkę podarowaną mu przez ojca, ale
większość z  nas słusznie zauważy, że w  tym
przypadku bohater nie ma żadnego powodu
do  wyrażania entuzjastycznej aprobaty. Każdego
dnia doświadczamy natomiast całej masy pokus
i  zachęt, którym powinniśmy się oprzeć –
i  na  szczęście rzeczywiście często tak
postępujemy. Czym jest zatem owo „płynięcie
z  prądem” i  dlaczego uważa się je za  aż tak
bardzo zasadne? Do  odpowiedzi przybliży nas
zapoznanie się z  pozytywną „kulturą zgadzania
się na wszystko”. Na przykład była profesjonalna
golfistka Iben Tinning wygłosiła wykład
zatytułowany Popłyń z prądem, jego treść wiernie
oddaje następujący opis:

Wychodząc od  swoich doświadczeń zdobytych


w  trakcie długiej kariery sportowej
na  najwyższym, światowym poziomie, Iben
Tinning zainspiruje cię i  zmotywuje do  tego, by
mieć odwagę postawić sobie określone cele
życiowe i  dostrzec wartość głośnego mówienia
o  nich. Postępowanie w  zgodzie ze  sobą wymaga
odwagi, podobnie jak przeciwstawienie się
brakowi poczucia własnej wartości czy
na  przykład prawu Jante42, ale tym większe będą
twoje zwycięstwa i satysfakcja z nich.
Zachęcając cię do „popłynięcia z prądem”, Iben
zobrazuje efekt synergii, który możesz osiągnąć
dzięki udzielającym się wzorom zachowań
i  opisze, w  jaki sposób właściwa postawa
przekłada się na  większe sukcesy i  poczucie
zadowolenia. […]
Jak można to osiągnąć w  świecie
zdominowanym przez coraz większą rywalizację,
nieustanną presję wywieraną na jednostkę, prawo
Jante i „inne ograniczenia”?

Wyznacz sobie cele i  miej odwagę głośno je


wypowiedzieć.
Walcz o swój sukces.
Żyj tak, jak masz ochotę, a nie według cudzych
oczekiwań43.

W  przedstawionym tekście rzuca się w  oczy


szereg słów o  pozytywnej wymowie, pleniących
się w  naszej kulturze przyspieszenia.
Powinniśmy odnaleźć inspirację i  motywację
oraz postępować w  zgodzie ze  sobą.
Przedmiotem zainteresowania staje się nasze
wnętrze, nad którym mamy pracować – w  tym
konkretnym przypadku ćwicząc odwagę
mówienia „tak”. Za  narzędzia służą umiejętność
wyznaczania celów (które trzeba wypowiadać
głośno), walka czy wreszcie robienie tego, czego
pragniemy, a nie tego, czego się od nas oczekuje.
Masz żyć w  taki sposób, na  jaki masz ochotę,
a  nie jak chcieliby tego inni! Zauważ nacisk
na  słowo „ochota”, które wiąże się z  naszym
wnętrzem. Nie trzeba być Erasmusem
Montanusem44, aby zrozumieć, że nawet jeśli
zastosujemy się do  wskazówek Iben Tinning,
i  tak nie unikniemy konfrontacji
z  oczekiwaniami innych osób, bo w  obecnych
czasach właśnie oczekuje się od nas wyznaczania
sobie celów, walki o  sukces i  życia „takiego, jak
nam się podoba” – nie zapominając o  ciągłym
płynięciu z  prądem. Natomiast jeśli nie mamy
ochoty wikłać się w  tę sieć połączonych ze  sobą
wymogów, zostaniemy uznani za  postępujących
absolutnie niewłaściwie. Zwłaszcza
w przypadku, gdy zbyt często zaczynamy płynąć
pod prąd, co nas już zupełnie dyskwalifikuje
(mimo że właśnie „mamy ochotę” tak postąpić).
Nie o  to jednak chodzi, aby upierać się przy
tym, że Iben Tinning i  inni „zwolennicy
nieustannej aprobaty” się mylą. Częściowo mają
bowiem słuszność, problem pojawia się jednak
wtedy, gdy uznamy „płynięcie z  prądem” za
jedyne uprawomocnione działanie. Rzecz
bowiem nie w  tym, żeby tego zupełnie
zaprzestać, ale byśmy także spróbowali
postępować inaczej: czasem odmawiali, czasem
czegoś nie wykluczali, innym razem okazali
powątpiewanie albo wahanie. Po pierwsze, to
nieludzkie – czego nauczyłeś się już na  drugim
etapie – jeśli nie można mieć negatywnego
zdania albo wypowiedzieć słów krytyki. Nikt nie
jest w  stanie zastosować się do  czegoś takiego,
a tym bardziej nie powinien. Jeśli mimo wszystko
podejmie się taką próbę, może ona bardzo łatwo
wywołać w  nas stres i  depresję. Jak wszystkim
wiadomo, ludzie są różni, niektórym bliżej
do sangwiników, innym do melancholików. Mimo
że melancholik raczej nie przystaje do wymagań
społecznych w  zakresie pozytywności, nie
charakteryzuje go nieustanne zaangażowanie
i  przedsiębiorczość, nie ma przecież nic złego
w  samej skłonności do  melancholii (a  nawet
może się ona okazać korzystna, bo ułatwia
znalezienie gruntu pod nogami!). Po  drugie,
nieustanne mówienie „tak” jest wyrazem
postawy dość serwilistycznej. Wymóg
nieustannego zgadzania się na  wszystko jest
poniżający, jeśli zmienia się w  dogmat
sprowadzający rolę człowieka do roli służącego
któremu można nakazać, aby pędził, gdzie go
nogi poniosą, i który nigdzie nie zapuścił korzeni.
Dlaczego jednak „żeglowanie pod prąd” tak
bardzo straciło na popularności wobec „płynięcia
z  prądem”? Wydaje mi się, że istnieją dwa
główne powody takiego stanu rzeczy. Pierwszy
ma związek z  prędkością i  ze  zmieniającymi się
ofertami kultury przyspieszenia. Skoro
o  wszystkim mówi się w  kategoriach
efektywności i  wszystko znajduje się w  ciągłym
ruchu (obojętnie, czy odzwierciedla to
rzeczywistość, czy nie), „płynięcie z  prądem”
staje się sposobem na  pokazanie, że  jesteśmy
„wystarczająco dobrzy”. Sygnalizuje światu, że
wykazujemy się dostateczną przedsiębiorczością,
że potrafimy nadążyć. Filozof Anders Fogh
Jensen dokonał diagnozy współczesnego
społeczeństwa, nazywając je „społeczeństwem
projektu”, w  którym o  wszystkich możliwych
czynnościach i  przedsięwzięciach myśli się jako
o  projektach, często ulotnych, krótkotrwałych
i  rekonstruowalnych45. Autor opisuje, jak my –
jednostki w  społeczeństwie projektu – usiłując
w  pełni wykorzystać nasz potencjał,
doprowadzamy do  „nadkompletu” różnych
umów i  planów – podobnie jak linie lotnicze
sprzedające zbyt wiele biletów na  jeden lot.
A ponieważ nasze zobowiązania stały się jedynie
„projektami”, ich charakter jest tymczasowy
i  można je unieważnić, jeśli na  horyzoncie
pojawi się jakaś ciekawsza opcja. Wymaga się
jednak od  nas, abyśmy akceptowali każdy
projekt. Umiejętność wyartykułowania
entuzjastycznego „tak!” stanowi kluczową
kompetencję w  kulturze przyspieszenia, którą
warto podkreślać w  podaniach o  pracę.
„Gotowość do  podejmowania nowych wyzwań”
uznaje się za  coś jednoznacznie pozytywnego,
podczas gdy uprzejme odmawianie interpretuje
się jako wyraz braku odwagi i  zdolności
przystosowywania do zmian.
Pierwszą przyczyną niełaski, w  jaką popadło
żeglowanie pod prąd, a  popularności
poddawania się silnemu nurtowi, jest przede
wszystkim rozpowszechniony w  społeczeństwie
strach przed tym, że zostaniemy uznani
za  niewystarczająco przedsiębiorczych i  tym
samym „nie załapiemy się” na  coś. Drugi powód
jest natury bardziej egzystencjalnej: wyrasta
z obawy przed tym, że coś nas ominie. „Płyniemy
z  prądem” nie  tylko po  to, żeby inni postrzegali
nas jako atrakcyjnych i wartych zatrudnienia, ale
także dlatego, że życie przemija i „chodzi o to, by
w  pełni wykorzystać wszystkie jego możliwości”
(wielu pewnie tak stwierdzi). Dlatego w  ciągu
możliwie najkrótszego czasu mamy doświadczyć
jak najwięcej albo – jak mogliśmy przeczytać
w  reklamie InterContinentalu cytowanej
we  wstępie książki – „You can’t have a  favorite
place, until you’ve seen them all”. Jeśli natomiast
nie płyniemy z  prądem, a  tym samym nie
wykorzystujemy wszystkich ekscytujących
możliwości, jakie oferuje nam życie, odcinamy
się w naszej egzystencji od doznawania napięcia,
przeżyć i  intensywności. Czy rzeczywiście tak
jest? Na  pewno zdążyłeś już odgadnąć, że takie
wyobrażenie kłóci się diametralnie z  postawą
stoicką, zalecaną w tej książce. Stoicy oczywiście
nie widzą nic złego w  dobrych przeżyciach, ale
uganianie się za  ich jak największą liczbą nigdy
nie będzie celem samym w  sobie.
W  rzeczywistości taka pogoń w  połączeniu
z  wiecznym pływaniem z  prądem pozbawi cię
możliwości osiągnięcia tego, co dla stoika
najważniejsze, a mianowicie spokoju ducha. Jeśli
nie możesz powiedzieć „nie” rzeczom, które
mogą wytrącić cię z kursu, ponieważ na przykład
się boisz, że coś cię ominie, trudno ci będzie
dostąpić spokoju i  pogodzić się z  bieżącym
stanem rzeczy. Zresztą spokój, z  pożądanego
stanu ducha, został zdegradowany do  poziomu
problemu, ponieważ osiągając go, zyskujemy
jednocześnie balast ułatwiający nam
przeciwstawienie się wszelkim (niewykonalnym)
żądaniom i  wymogom. Nie stanowi to zalety
w  dzisiejszych czasach, gdy do  rangi ideału
wynosi się wydajnego, elastycznego i  gotowego
do zmian człowieka.

ETYKA WĄTPIENIA
W SPOŁECZEŃSTWIE RYZYKA46
Orędownicy płynięcia z prądem często krytykują
tych, którzy obierają kierunek przeciwny, za brak
odwagi, zbytnią nieustępliwość i  za  ciągłe
wybieranie bezpiecznych rozwiązań. Równie
dobrze można jednak stwierdzić, że to właśnie ta
filozofia chwyta się kurczowo bezpieczeństwa.
Przedstawiłem już argumenty przemawiające
za  tym, że płynięcie z  prądem stało się modne,
ponieważ kieruje nami obawa, że nie jesteśmy
w  stanie nadążyć albo że coś nas ominie. Aby
wyeliminować ten strach (co oczywiście nie jest
możliwe), musimy cały czas na  wszystko się
zgadzać. Dlatego orędownicy żeglowania
z  prądem z  reguły dają do  zrozumienia, co jest
słusznym sposobem postępowania. Rzeczą dobrą
i właściwą okazuje się nieustanna aprobata oraz
towarzysząca jej otoczka związana
z pozytywnością, rozwojem itd. Po prostu wiemy,
że najsłuszniej jest się zgadzać. Filozofia stoicka
twierdzi natomiast coś zupełnie przeciwnego: nie
wiemy, czy słusznie jest mówić „tak” i  dlatego
lepiej pozostawać w  niepewności. Jeśli się
wahasz, odpowiedź najczęściej będzie negatywna
i  dlatego właśnie powinieneś zacząć płynąć pod
prąd. Znaną od wieków zasadą jest, że nie
naprawia się czegoś, co się nie zepsuło. Wiemy,
co posiadamy, ale nie mamy pojęcia, co
dostaniemy.
Społeczeństwo, w  którym żyjemy, docenia
bezpieczeństwo jak nigdy wcześniej.
Bezpieczeństwo i  pewność są czymś dobrym,
a niepewność i wahanie – czymś złym. Paradoks
polega na  tym, że hołubi się bezpieczeństwo,
jednocześnie podkreślając, że wszystko podlega
rozwojowi i  przeobrażeniom. Zatem może
właśnie dlatego tak bardzo doceniamy
bezpieczeństwo, ponieważ wyczuwamy, że
w  rzeczywistości go nam brakuje?
Wypracowujemy całe mnóstwo strategii, aby
wyeliminować niepewność i  osiągnąć poczucie
bezpieczeństwa we  wszelkich możliwych
aspektach. Dotyczy to wszystkiego – od  decyzji
politycznych w  coraz większym stopniu
podejmowanych na  postawie kalkulacji
ekonomicznych, a  nie w  kontekście politycznych
idei, poprzez nasze życie codzienne, w  którym
my, obywatele, ubezpieczamy się przed coraz
większą liczbą wypadków losowych, aż
po wykonywanie profesji, które powinny opierać
się na solidnych dowodach (chcemy wiedzieć, czy
metody pedagogiczne stosowane przez
nauczycieli przynoszą pożądane „efekty
nauczania”). Jednocześnie tworzy się kodeksy
etyczne odnoszące się do  najróżniejszych spraw,
by zmniejszyć wątpliwości i  wzmocnić pewność
co do  tego, że podejmujemy właściwe działania.
Osobę wątpiącą uznaje się za wahającą się, słabą
albo niewiedzącą – kogoś, kto uległ stagnacji
i  dlatego powinien jak najszybciej zacząć płynąć
z prądem!
Wątpienie i niepewność są w tak niskiej cenie
zapewne dlatego, że żyjemy w  czymś, co
socjologowie nazywają „społeczeństwem
ryzyka”, którego rozwój, zwłaszcza
technologiczny, nieustannie przyczynia się
do  powstawania zagrożeń. Ich pokłosiem są
najróżniejsze kryzysy ekologiczne, klimatyczne
i  finansowe. W  rezultacie zaczyna się cenić
„etykę bezpieczeństwa”, w której chodzi o to, aby
zdobyć niepodważalną wiedzę, dlatego
na wszelkie sposoby wykorzystuje się osiągnięcia
badawcze i  naukowe, by wyeliminować
niebezpieczeństwo – w  dziedzinie gospodarki,
zdrowia, pedagogiki czy psychologii. Aby
społeczeństwo ryzyka nas wysłuchało, musimy
się wykazać niezachwianą pewnością,
wyrażającą się w  następujących stwierdzeniach:
„Badacze dowodzą, że brak serotoniny w  mózgu
stanowi przyczynę depresji”, „Wiemy, że każde
dziecko uczy się w  inny sposób!”, „Wreszcie
doczekaliśmy się systemu diagnostycznego, który
wychwyci wszystkich chorych psychicznie!”.
W  przeciwieństwie do  tego potrzeba nam
wątpienia. Pewność jest przecież dogmatyczna,
podczas gdy wątpienie zawiera istotną wartość
etyczną. Jak to uzasadnić? Otóż pewne siebie
„wiem” łatwo może prowadzić do  ślepoty
(zwłaszcza kiedy wiemy, że najlepiej powiedzieć
„tak”), podczas gdy wątpliwości przyczyniają się
do  otwartości wobec innych sposobów działania
i  rozumienia świata. Skoro wiem, nie potrzebuję
słuchać. Natomiast jeśli mam wątpliwości, nagle
punkt widzenia innych osób staje się dla mnie
ważny. Niedogodność wątpienia w  kulturze
przyspieszenia opiera się na  tym, że jest ono
powolne i  retrospektywne. Nie prowadzi
do  szybkich decyzji opartych na  wewnętrznych
przeczuciach i pozytywności.
Problem polega na  tym, że od  szkoły
podstawowej do  edukacji uniwersyteckiej
uczymy się wyłącznie wiedzieć. Powinniśmy
jednak spróbować nauczyć się również wątpić.
Nauczyć się wahać. Nauczyć się dodatkowego
namysłu. Filozof Simon Critchley, występujący
w książce How to Stop Living and Start Worrying
(Jak przestać żyć i  zacząć się martwić), będącej
wywiadem przeprowadzonym przez autora ze
sobą samym, wywraca filozofię samopomocy
do  góry nogami. U  Critchleya nie odnajdziemy
powszechnego obecnie wezwania
do  „zaprzestania zamartwiania się i  do  tego, by
zacząć żyć – i  mówić »tak«!”. Cnotami stają się
tutaj wątpliwości, zmartwienie i  wahanie.
Wiecznie się na  wszystko zgadzając,
przegapiamy kryzysy spowodowane filozofią
mówienia „tak” (Just do  it!) w  odniesieniu
do  nieustannego przyspieszania życia i  wobec
społeczeństwa. Jeśli nie poznamy tych kryzysów,
twierdzi Critchley, „człowiek ze swoim bydlęcym
zaspokojeniem, które systematycznie myli się
ze  szczęściem, upadnie do  poziomu
zadowolonych krów”47. Płynięcie z prądem grozi
nam zatem osiągnięciem poziomu szczęścia
krowy. Tak przynajmniej brzmi prowokujący
pogląd Critchleya.
Etyka wątpienia, zasadzająca się
na  fundamentalnym przekonaniu, że
powinniśmy więcej wątpić i  dlatego częściej
płynąć pod prąd, zawiera także zobowiązanie
do  nieprzerwanego wątpienia w  to, kim sami
jesteśmy. Psychologowie, terapeuci, trenerzy
osobiści i  astrologowie rywalizują ze  sobą
o  zapewnienie nam pewności odnośnie do  tej
kwestii. Zamiast tego może raczej powinniśmy
trochę więcej na  ten temat powątpić. Mądry,
leciwy już, norweski kryminolog Nils Christie
przedstawia to w następujący sposób:

Być może powinniśmy dołożyć starań, aby


wypracować systemy socjalne o  jak najwyższym
stopniu wątpliwości co do tego, kim jesteśmy i kim
są inni. Stworzyć na  nowo siebie i  innych jako
rodzaj tajemnicy. Rola psychiatrów ograniczałaby
się do rozpowszechniania złożoności zagadnienia,
kim jest druga osoba. Mogliby oni pisać krótkie
nowele o  osobach, które spotkali. Ułatwiłoby to
prawnikom i  wszystkim innym zrozumienie
głębszej prawdy o  ludziach i  rozgrywających się
wydarzeniach48.
Na  etapie szóstym powrócimy do  ważnej roli
literatury – nowel i  powieści – jako sposobu
na  rozwijanie świadomości o  złożoności bytu,
sposobu, który różni się diametralnie od  tego
ujętego w  biografiach i  książkach
samopomocowych.
Na  razie nauczyłeś się następującej rzeczy:
jeśli masz wątpliwości, odpowiedź najczęściej
będzie brzmiała „nie”. Natomiast jeżeli ich nie
masz powinieneś rozważyć, czy rzeczywiście nie
ma powodu, żeby je mieć. Jak wykazano
wcześniej, nie chodzi o  to, że zawsze należy
odmawiać i  mieć wątpliwości, chociaż taki stan
rzeczy jest jak najbardziej zasadny. Co więcej:
upowszechnienie się żeglowania pod prąd
wreszcie sprzyjałoby poczuciu gruntu pod
nogami, a  wraz z  tym wierności wobec rzeczy
istotnych w naszym życiu. Z kolei jeśli zawsze się
na  wszystko zgadzamy i  zwykliśmy przybiegać
na  czyjeś zawołanie, będziemy się tylko
nieustannie miotać.
Na  pewno myślałeś o  tym, czy przypadkiem
nie wikłamy się tutaj w  jakieś wewnętrzne
sprzeczności, próbując wypracować alternatywę
dla praktykowanej w  kulturze przyspieszenia
gloryfikacji wykorzenionego człowieka
nieustannie pędzącego przed siebie. Bo niby jak
można stać mocno na  nogach, jeśli jednocześnie
mamy odczuwać wątpliwości? Czy jest możliwe
znalezienie stałego oparcia dla stóp, skoro
wątpienie wywyższone zostaje aż do  cnoty?
Łatwa odpowiedź brzmiałaby, rzecz jasna, że
oparcie można znaleźć w  samych
wątpliwościach, to znaczy w  naszym prawie
do  wahania się i  namysłu. Mimo prostoty tego
stwierdzenia, zawiera ono według mnie bardzo
dużo mądrości. Posiada także sporą wartość
etyczną. Właściwie wszystkie niecne czyny
polityczne popełnili przedsiębiorczy ludzie,
którzy uważali, że znają całą prawdę. „Wiemy, że
jest tam broń masowego rażenia!”, „Wiemy, że
żydowska rasa jest podporządkowana innym!”,
„Wiemy, że dyktatura proletariatu jest dziejową
koniecznością!”. W  odniesieniu do  ważnych
pytań z  zakresu polityki, etyki i  umiejętności
życiowych okazywanie wahania i  wątpliwości
samo w  sobie jest rzeczą ludzką. Rzeczywiście
warto jest czuć grunt pod nogami
w  społeczeństwie ryzyka, gdzie nie znamy
wszystkich rozwiązań (i  niekoniecznie także
same problemy). Inna odpowiedź brzmi:
niewykluczone, iż można znaleźć oparcie dla nóg
w  czymś, wobec czego mamy wątpliwości.
Na  takie życie, rozumiane jako pewien ideał
egzystencjalny, zwrócił uwagę filozof Richard
Rorty49. Opisał to jako rodzaj egzystencjalnej
ironii: przyznajemy się do  tego, że nasza
interpretacja świata jest zaledwie jedną spośród
wielu innych i  że kiedyś zabraknie nam dla niej
uzasadnień. Nie oznacza to jednak, że wtedy
będziemy musieli rozpaczliwie rozglądać się
za  nowym światopoglądem. Ideałem jest stać
mocno na tym, co posiadamy, i zaakceptować, że
inni ludzie mogą mieć inne wizje świata. Nazywa
się to tolerancją.
W  słynnej książce o  kondycji ludzkiej
niemiecka filozofka Hannah Arendt ujęła
podstawy etyki wątpienia w następujący sposób:
„nawet jeżeli nie ma prawdy, człowiek może być
prawdomówny, i  nawet jeżeli nie ma żadnej
wiarygodnej pewności, człowiek może być
wiarygodny”50. Nie można nazwać Arendt
stoiczką, ale w  tym cytacie w  sposób
najpiękniejszy z  możliwych wyraża ona
podstawową myśl filozofii stoickiej, wciąż
aktualną w  kulturze przyspieszenia XXI wieku:
być może nie istnieje żadna prawda absolutna,
ale właśnie dlatego naszym – ludzi – zadaniem
jest stworzyć ją w  naszym życiu. W  szybko
zmieniającej się rzeczywistości nie istnieje nic
pewnego, ale właśnie dlatego to my decydujemy
o  swojej wiarygodności, dzięki czemu możemy
ustanowić oazy porządku i  spójności w  świecie
rozpędzonym w  sposób zupełnie
niekontrolowany. Ich powstanie jest możliwe pod
tym warunkiem, że będziemy potrafili
odmawiać. Zatem „nie” staje się tutaj przesłanką
umożliwiającą stanie mocno na nogach.

CO MOGĘ ZROBIĆ?
Najlepiej byłoby, gdyby we wszystkich miejscach
pracy wprowadzono równowagę między
pływaniem pod prąd a  pływaniem z  prądem.
Rozumiem przez to, że bezwarunkowe zgadzanie
się na  coś powinno być uprawnione w  takim
samym stopniu, jak wskazywanie, dlaczego coś
nie zadziała. W  imię postępu wprowadza się
mnóstwo nowych ulepszeń, trwoniąc
na  ustosunkowywanie się do  nich wiele czasu
oraz sił. A  gdy w  końcu uda się nam
zinternalizować właściwe nawyki i  rutyny,
przeprowadza się kolejne restrukturyzacje. Aby
rzeczy zdołały okrzepnąć, stałą praktyką
organizacyjną powinien stać się sprzeciw wobec
określonej liczby inicjatyw każdego miesiąca.
Menedżer powinien nie tylko z  entuzjazmem
przedstawiać swoim podwładnym „nowe wizje”
do  zaakceptowania, ale także zadawać im
pytanie: „które z  niepotrzebnych działań można
by zredukować?”. Nie tylko po  to, by w  imię
większej efektywności wdrażać zasady „szczupłej
organizacji”, ale również aby skupić się na istocie
naszej pracy: aby naukowcy mogli prowadzić
badania, chirurdzy operować, nauczyciele uczyć,
a  asystenci osób starszych i  niepełnosprawnych
pomagać innym (a  nie zajmować się
rejestrowaniem i ewaluacją).
Jeśli w  twoim miejscu pracy nie da się
wprowadzić zasad płynięcia pod prąd albo jeśli
w  ogóle nie masz pracy, możesz na  własną rękę
rozpocząć praktykowanie trudnej sztuki
mówienia „nie”. Nie chodzi oczywiście o to, żebyś
zaczął odrzucać wszystkie propozycje. Nie
powinieneś jedynie zgadzać się na  rzeczy, co
do  których istnieją uzasadnione przyczyny, aby
odmówić. Powodem może być na przykład to, że
aprobata będzie ci się wydawała nadużyciem,
upokorzeniem albo poniżeniem, lub to, że
zrozumiałeś, iż trzeba przestać doprowadzać
do  „nadkompletu” projektów w  twoim życiu.
Może zaczynasz sobie uświadamiać, że inni –
dzieci, przyjaciele, koledzy z  pracy – nie
reprezentują „projektów”, ale są ludźmi, wobec
których masz zobowiązania, bez względu na  to,
co będziesz z  tego miał. Jak wspomniano
wcześniej, nie możemy rozstrzygać, na co należy
się nie zgadzać tylko i  wyłącznie na  podstawie
wewnętrznych przeczuć. Co w  takim razie może
nam w tym pomóc?
Stoicy zalecają poleganie na naszym własnym
rozsądku. Istnieją rzeczy, na  które, rozsądnie
patrząc, lepiej się nie zgadzać, na przykład lepiej
odmawiać udziału w  nowych projektach, bez
względu na to, jak bardzo ekscytujące by nam się
wydawały, skoro mamy już wiele innych
zobowiązań. Jest to niezwykle trudne, ponieważ
nie lubimy, gdy coś nas omija. We  wstępnym
akapicie tego rozdziału zalecam, żeby nie
zgadzać się na  minimum pięć rzeczy każdego
dnia. Wygląda to może na  przesadę, zwłaszcza,
jeśli od  dawna uprawiasz pływanie z  prądem.
Spróbuj natomiast powiedzieć „nie” czemuś, co
od  dawna uważałeś za  niedorzeczne albo
niekonieczne, lecz mimo wszystko tego nie
przerwałeś. W  wielu miejscach pracy organizuje
się na przykład niekończące się zebrania, których
wielu z nas słusznie nie znosi. Spróbuj odmówić
udziału w jednym z tych spotkań, uzasadniając to
chęcią zajęcia się swoją pracą. Powiedz to
z uśmiechem. Celem stoicyzmu nie jest stanie się
zagniewanym „odmawiaczem” (jest to co
najwyżej jeden ze  środków), ale zyskanie
większego spokoju ducha w  kulturze
przyspieszenia. Jeśli takie raptowne odmawianie
wszystkiemu co się da to dla ciebie za  dużo,
wątpiąc i wahając się, spróbuj uczynić z namysłu
codzienną praktykę. Ćwicz się w  mówieniu:
„muszę to jeszcze przemyśleć”, zamiast
natychmiastowego odpowiadania „tak”.
CZWARTE
POWŚCIĄGNIJ EMOCJE

Jeżeli zawsze jesteś zadowolony i  nastawiony


pozytywnie, ludzie zaczną traktować twoje słowa
zachwytu jako fałszywe. Natomiast jeżeli nie
potrafisz pohamować złości, będziesz postrzegany
jak niesforne dziecko. Dorosłość obliguje
do  wyboru godności zamiast autentyczności.
Dlatego poćwicz kontrolowanie emocji. Możesz
na  przykład codziennie myśleć o  kimś, kto cię
obraził, a  potem w  duchu posłać tej osobie
wyrozumiały uśmiech.

Pierwsze trzy etapy nauczyły cię ograniczać


wsłuchiwanie się w siebie, skupiać się na tym, co
negatywne w  twoim życiu, oraz nieco częściej
wyrażać odmowę. Jeżeli zatrzymasz się po  tych
trzech krokach, istnieje ryzyko, że skończysz jako
rozeźlony, przepełniony gniewem malkontent –
może nawet jako ten, kto stał się agresywny
i  ochrzania wszystkich w  porannych korkach
albo ten, kto zawsze i wszędzie obgaduje swoich
kolegów. Dlatego ważne jest, abyś czytał dalej, bo
powinieneś nauczyć się trzymać swoje uczucia
na wodzy – zwłaszcza te negatywne – a niekiedy
zupełnie je stłumić.
Mówiąc o  „negatywnych emocjach”,
chciałbym uniknąć nieporozumienia. Fakt, że
poczucie winy, wstyd i  złość określane są jako
negatywne, nie oznacza, że są złe same w  sobie
i  że powinny zostać całkowicie wyeliminowane
z  naszego rejestru uczuć. One wszystkie są
niezmiernie ludzkie. To, że określa się je jako
negatywne, oznacza po  prostu, że stanowią
reakcję na  negatywne wydarzenia w  naszym
życiu, a  to przecież właściwe i  pożądane, aby
nasze uczucia nam o  tym opowiadały.
W  przeciwieństwie do  tego, co się niekiedy
słyszy, poczucie winy i  wstydu ma dla ludzi
bardzo istotne znaczenie. Jeżeli nie odczuwamy
wstydu, nie możemy postrzegać siebie jako istot
moralnych, które biorą odpowiedzialność
za swoje czyny i dlatego rodzi się w nich poczucie
winy z  powodu złych uczynków. Ono
przypomina nam o  tym, że zrobiliśmy coś
niewłaściwego, i  chociaż to negatywna emocja,
jest absolutnie niezbędna w  naszym życiu.
Podobnie dzieje się ze  wstydem. Jeżeli nie
umielibyśmy się wstydzić, nie potrafilibyśmy
odczytać reakcji otoczenia na  nasze
postępowanie. Zawstydzenie jest pierwszą
oznaką tego, że działamy niewłaściwie. Można
posunąć się nawet dalej i  stwierdzić, że
gdybyśmy nie znali uczucia wstydu, niemal nie
bylibyśmy w  stanie funkcjonować jako dojrzałe,
obdarzone refleksją osoby – o  określonym
charakterze i  poczuciu integralności, o  których
była mowa w  poprzednim rozdziale.
Z perspektywy psychologii rozwojowej zostało to
przedstawione w  chrześcijańskim opisie
stworzenia świata: Adam i Ewa byli na początku
zwierzętami, takimi nagimi małpami bez
poczucia moralności. Gdy zjedli owoc z  drzewa
wiadomości, nauczyli się rozróżniać między
dobrem a złem i wstydzić swojej nagości. Bóg dał
im okrycie i  musieli opuścić ten rajski – choć
w swej istocie zwierzęcy – stan i od tamtej chwili
stali się ludźmi. Pierwiastek ludzki jest
powiązany z  moralnością, która pojawia się
w  konsekwencji poczucia wstydu. Jeżeli ta
przypowieść zawiera jakąś psychologiczną
prawdę, chodzi zapewne o  to, że
człowieczeństwo jest silnie powiązane
z  poczuciem wstydu. To właśnie dzięki niemu
jesteśmy w  stanie spojrzeć na  siebie
z perspektywy innych ludzi i dokonać oceny tego,
kim jesteśmy. Bez tej umiejętności prowadzenia
obserwacji siebie samych od  zewnątrz, która
rozwijana jest wraz uczuciem wstydu i za jego
pośrednictwem, nie bylibyśmy ludźmi
o refleksyjnej świadomości, a więc posiadającymi
umiejętność ustosunkowania się do  samych
siebie, co z  kolei stanowi warunek rozumnej
egzystencji51.
Skoro te negatywne uczucia są takie istotne,
może zatem budzić obawy, gdy rodzice próbują
unikać sytuacji, w  których ich dziecko mogłoby
doświadczyć poczucia winy lub wstydu. Przecież
właśnie te emocje wprowadzają je do  świata
moralnych wartości, w  którym stopniowo staną
się odpowiedzialnymi ludźmi. W czasach mojego
dzieciństwa mawiało się do  dzieci: „powinieneś
się wstydzić!”, ale od dawna nie słyszy się takich
uwag i  może należałoby się wstydzić z  tego
powodu? Tak czy inaczej, powinniśmy uznać
wpływ negatywnych emocji na  nasze życie.
Dotyczy to oczywiście także pozytywnych uczuć,
takich jak radość, duma i  wdzięczność.
Powinniśmy jednak uważać, aby nie dać się
nadmiernie ponieść emocjom, do  czego mamy
tendencję. Tak zwani badacze przyszłości mówią
o  „społeczeństwie emocjonalnym”,
a  psychologowie bardzo wychwalają
„inteligencję emocjonalną”. Rozpowszechniło się
przekonanie, że aby sprawiać wrażenie
autentycznego (co w  oczach wielu ludzi uchodzi
za  ideał), należy wyrażać swoje emocje,
niezależnie od tego, czy są pozytywne, czy wręcz
przeciwnie. Gdy jest się szczęśliwym, należy dać
temu upust w formie śpiewu czy tańca, a gdy nas
dopada złość, za  nic w  świecie nie należy jej
hamować. Taka postawa byłaby oceniana jako
nieautentyczna. Na etapie czwartym zrozumiesz,
jak problematyczne okazuje się eksponowanie
autentyczności uczuć i dla przeciwwagi nauczysz
się, jak powściągać emocje. Odbędzie się to
z  pewnością niejakim kosztem autentyczności,
jest jednak wiele powodów, aby ze sceptycyzmem
podchodzić do  tego pojęcia. Zamiast za  wszelką
cenę dążyć do  zachowania autentycznego,
powinieneś jako dorosła, myśląca osoba dążyć
do  wypracowania godności, która zakłada
panowanie nad emocjami.

KULTURA UCZUĆ
Kultura przyspieszenia jest również kulturą
emocji. Socjolog Zygmunt Bauman, jak wcześniej
wspomniano, aby scharakteryzować czasy
współczesne, wprowadził pojęcie „płynnej
nowoczesności” i  nakreślił drogę, jaką przeszły
społeczeństwa od  kultury zakazu do  kultury
nakazu52. Ten rozwój opiera się na  zmianie
postrzegania zarówno uczuć, jak i  samej
moralności. W kulturze zakazu moralność oparta
jest na  zbiorze zasad określających, czego nie
wolno ani robić, ani myśleć. Na przykład właśnie
psychoanaliza Freuda była sugestywnym
wyrazem takiego przekonania: społeczeństwo
oczekiwało, że jednostka powściągnie zakazane
uczucia, swój popęd seksualny, i  wysublimuje je
zgodnie z  powszechnie uznanymi normami.
Jeżeli tego nie potrafiła, rozwijały się u  niej
neurozy, rodzaj psychopatologicznej reakcji
na  nadmiar popędu i  uczuć. Jednak obecnie to
nie one są podstawowym problemem
psychopatologicznym. Nawet samo pojęcie
neurozy zniknęło z ostatnich systemów ustalania
rozpoznania. Najogólniej rzecz ujmując –
na neurozy można było zapaść w społeczeństwie,
które oczekiwało zapuszczenia korzeni, a  więc
stabilnych, dopasowanych jednostek. Gdy to się
nie udawało, pojawiała się neuroza, stanowiąca
patologię funkcjonowania w  społeczeństwie.
Skoro jednak to nie zapuszczanie korzeni, ale
wyrywanie do  przodu jest dzisiaj tak pożądane,
zmieniło się również pojęcie moralności –
z  opartego na  zakazie (nie wolno ci!)
na  polegające na  nakazie (musisz!). Życie
emocjonalne nie powinno być już tłamszone,
a wręcz przeciwnie, należy je przeżywać.
W  kulturze przyspieszenia fakt, że ludzie są
pełni emocji, energii do działania i pożądliwi, nie
stanowi problemu. To nie nadmiar uczuć jest
uciążliwy, lecz ich niedobór. Jak wypowiadała się
pewna seksuolog w wywiadzie radiowym nie tak
dawno temu, obecnie pacjenci nie odwiedzają jej
kliniki z  powodu zbyt wysokiej potencji, tylko
ze  względu na  jej brak. Dzisiejszym problemem
nie są ci (nad wyraz) labilni, a  głównie ci (nad
wyraz) stabilni ludzie: tacy, którym brakuje
motywacji, napędu i  pragnienia, aby sprostać
wszechobecnym oczekiwaniom dotyczącym
mobilności, gotowości do  zmian i  samorozwoju.
A  kategoria psychicznych cierpień,
charakteryzujących się brakiem energii i  pustką
emocjonalną, to nie neurozy, a depresje. Problem
nie dotyczy już uczuć i  siły napędowej: chcę
za  dużo! Miara tego, co oznacza „za  dużo”,
zmieniła się w  społeczeństwie, które chyli czoło
przed rozwojem i  zmianą. Po  prostu w  kulturze
przyspieszenia wydaje się niemożliwe „chcieć
za  dużo”, bo wygrywają właśnie ci, którzy chcą
i  dużo potrafią. Dzisiejszy problem można
dlatego nazwać problemem natury
energetycznej: nigdy nie zdołam zrobić
wystarczająco dużo! Nie mam dostatecznie dużo
motywacji, uczuć i  pasji! Zwróć uwagę, w  jak
wielu kontekstach pojawia się słowo „pasja”.
Na  przykład Sofia Manning, trener osobisty
na  swojej stronie coach.dk, pyta pewną
czytelniczkę o  to, czy jej życie jest przepełnione
pasją. Zapewne nie zdając sobie z  tego sprawy,
precyzyjnie diagnozuje mentalność dzisiejszej
kultury nakazu, gdy pisze:

Powinnaś żyć z  pasją, utrzymywać się z  tego,


co kochasz robić, chodzenie do  pracy powinno
sprawiać przyjemność, powinnaś wywierać wpływ
– to zaledwie kilka przekonań, które zawładnęły
tym światem i  branżą, w  której działam. I  mam
ogromne szczęście, że mogę robić dokładnie to53.
W  kulturze przyspieszenia słowa, takie jak
„pełen pasji”, „kochać” czy „przyjemny”, coraz
częściej włącza się do  naszego życia
zawodowego. To one skłoniły socjolożkę Evę
Illouz do  scharakteryzowania naszych czasów
jako „emocjonalnego kapitalizmu”, w  którym
ekonomia i  uczucia przeplatają się ze  sobą54.
Emocjonalny kapitalizm jest kulturą emocji,
w  której uczucia stają się ważną usługą
w  transakcjach między ludźmi. Jako istoty
obdarzone uczuciami posiadamy zdolności, które
czynią nas atrakcyjnymi na  rynku (w  pracy
i  miłości). Wykonywanie przez ludzi „pracy
emocjonalnej” zostało szeroko opisane
w  literaturze socjologicznej, a  sam fenomen jest
szczególnie charakterystyczny dla rynku usług,
na przykład  dla personelu pokładowego, który
powinien się uśmiechać i  tryskać dobrym
humorem w  kontakcie ze  zdenerwowanymi czy
zestresowanymi pasażerami. Nawet gdy personel
zostanie obrzucony obelgami, powinien
zareagować pozytywnie i  uprzejmie, co
w  pewnych sytuacjach może okazać się dość
trudne i  wymagające sporego wysiłku.
W  niektórych miejscach personel pokładowy
bierze udział w  specjalnych kursach techniki
aktorskiej, aby nauczyć się okazywać
odpowiednio pozytywne uczucia55. Kursy oparte
są na  ulubionej przez niektórych aktorów
koncepcji aktorstwa metodycznego56, w  której
nie tylko gra się określone emocje, ale naprawdę
je przeżywa. Słowem kluczowym staje się
autentyczność. Potrzebujemy stewardes, które
naprawdę są zadowolone, a nie tylko udają.
Ta forma pracy z  emocjami została
w dzisiejszych czasach przeniesiona z wybranych
obszarów usług w  zasadzie na  wszystkie
dziedziny życia. W  firmach charakteryzujących
się płaską strukturą organizacyjną i  przewagą
pracy zespołowej bycie pozytywnie
nastawionym, chętnym do  współpracy
i  elastycznym w  relacjach międzyludzkich
postrzegane jest jako jeden z  najważniejszych
czynników. Dlatego kluczowe kompetencje mają
charakter indywidualny, społeczny
i  emocjonalny. Dotyczą również nowoczesnej
kadry zarządzającej, która sama powinna
pracować z pasją. Zainteresowani tematem mogą
osobiście przetestować „osiem kroków
do  zarządzania z  pasją” (które między innymi
polega na  zidentyfikowaniu pozytywnych uczuć,
silnych stron i  budowaniu sieci kontaktów), aby
poczuć, w  jaki sposób wyraża się ten
emocjonalny kapitalizm57. Krótko rzecz ujmując,
mowa jest o  komercjalizacji czy wręcz
o  urynkowieniu życia emocjonalnego –
kupujemy i sprzedajemy uczucia na rynku pracy,
a  jeżeli brakuje nam emocjonalnej kompetencji
(czy, używając stosowanego przez kilka
dziesięcioleci modnego w  psychologii hasła –
„emocjonalnej inteligencji”), możemy zapisać się
na  kurs samorozwoju, aby nawiązać ze  sobą
lepszy kontakt.
Już przecież wiesz, że skupianie się
na  „kontakcie z  samym sobą” to nie jest dobry
pomysł – takie podejście zapowiada pojawienie
się raczej problemów niż konkretnych rozwiązań
(aby pozostać przy tym bzdurnym żargonie).
Zamiast wybrać się na  kurs samorozwoju,
możesz zgłębić powstanie tej kultury emocji.
Dobrym źródłem w  tym przypadku okaże się
Richard Sennett, który w  swojej słynnej analizie
z  końca lat siedemdziesiątych pisał o  „upadku
człowieka publicznego”58. Człowiek publiczny żył
w poprzedniej kulturze zakazu, w której ideałem
było poruszanie się w  przestrzeni publicznej
w  oparciu o  panujące konwencje. Należało
przywdziać maskę, przestać zachowywać się
autentycznie przez cały czas i  nie epatować
uczuciami w  stosunku do  innych. Sennett
opisuje, w jaki sposób stopniowo zanikały reguły
postępowania związane z  grzecznością, a  coraz
bardziej dominujący stawał się ideał
autentyczności, zwłaszcza w  okresie
młodzieżowych ruchów kontestacyjnych. Zaczęto
wyrażać podejrzliwość w  stosunku
do  określonych konwencji (np.  podawania ręki
przy powitaniu i  zwracania się Pan/Pani
do  obcych), postrzeganych jako coś, co tłamsi
spontaniczne, kreatywne i  intymne relacje
między ludźmi. Jednak zdaniem Sennetta nic
bardziej błędnego: wszystkie społeczeństwa
potrzebują określonych konwencji jako
niezbędnego warunku do  tego, aby ludzie mogli
ze  sobą obcować w  cywilizowany sposób. To nie
żadne udawanie ani brak autentyczności, gdy
w przestrzeni publicznej funkcjonujemy zgodnie
z określonymi, zwyczajowo przyjętymi formami
zachowania. Zdaniem Sennetta cierpimy
(w  dosłownym znaczeniu), żywiąc fałszywe
przekonanie, że to, co nieindywidualne
i  niekonwencjonalne, jest moralnie niewłaściwe.
Sennett podąża nawet dalej, twierdząc, że czasy
współczesne wykazują pewną pogardę dla
konwencji, co pod względem kulturowym czyni
nas bardziej prymitywnymi od  społeczeństwa
zbieracko-łowieckiego.
Pogoń współczesnego społeczeństwa za  tym,
co autentyczne i  przepełnione uczuciami,
spowodowała to, co Sennett nazwał „tyranią
intymności”, gdzie ideałem relacji
międzyludzkich jest spotkanie oparte
na  emocjach i  autentyczności (zarówno w  życiu
prywatnym, jak i  w  szkole czy w  pracy). Jednak
ten ideał prowadzi tylko do  tego, że ludzie stale
wzajemnie się ranią. A  może właśnie brak
skonwencjonalizowanych form zachowania
doprowadził do  widocznej epidemii mobbingu
wśród dzieci w  szkole i  dorosłych w  pracy?
Straciliśmy poczucie „grzeczności” czy też
uprzejmości, a więc tych form zachowania, które
zdaniem Sennetta chronią ludzi wzajemnie
przed sobą, a  jednocześnie pozwalają im cieszyć
się swoim towarzystwem. Socjolog zauważa, że
przywdzianie maski jest kwintesencją
grzeczności, chociaż my postrzegamy ją jako coś
nieautentycznego i  z  gruntu moralnie
deprawującego, podczas gdy w  istocie jest
dokładnie na odwrót (cytowany wcześniej Slavoj
Žižek też pisał na  ten temat) – w  każdym razie
w  przestrzeni publicznej takiej jak szkoła,
miejsce pracy czy urzędy publiczne  itd. W  tym
kontekście skonwencjonalizowana maska
uprzejmości stanowi warunek rozsądnego
współistnienia, chociaż w  przybierającej na  sile
kulturze emocji i  terapeutyzacji wielu obszarów
społecznych taka perspektywa jawi się jako
problematyczna, skoro w  coraz większym
stopniu jesteśmy zachęcani do  tego, aby nasza
zewnętrzna reakcja korespondowała z  tym, co
czujemy. Samo w sobie wydaje się to niepokojące,
nauczyliśmy się przecież już na  pierwszym
etapie, że własnych wyborów nie należy opierać
na  wewnętrznych przeczuciach. Może zamiast
tego powinniśmy wsłuchać się w słowa Leonarda
Cohena, który śpiewa: „I know that I’m forgiven,
but I  don’t know how I  know. I  don’t trust my
inner feelings. Inner feelings come and go”
(Wiem, że mi przebaczono, ale nie wiem skąd.
Nie wierzę moim wewnętrznym uczuciom, które
przychodzą i odchodzą).

KONSEKWENCJE KULTURY UCZUĆ


Jak wynika z  krótkiego fragmentu ballady
Cohena, uczucia nie mają w  sobie niczego
takiego, co powodowałoby, że moglibyśmy
na  nich polegać, a  tym bardziej koniecznie je
wyrażać. W  zmieniającej się kulturowo sytuacji
nasze uczucia przeobrażają się przypuszczalnie
dużo szybciej niż kiedykolwiek wcześniej.
Jednego dnia z  pasją zajmujemy się sprawą
dobroczynnej organizacji, a  kolejnego
inwestujemy swoje uczucia w  jakiś amerykański
serial. W  każdym razie tak jest w  moim
przypadku, chociaż próbuję nie wsłuchiwać się
za  bardzo w  siebie. Nasze emocje z  reguły nie
pozwalają nam poczuć gruntu pod nogami.
Zmieniają się wraz z  przeobrażającymi się
ofertami i trendami. Dlatego też iluzją jest wiara,
że możemy zachowywać się autentycznie,
odnajdując nasze prawdziwe uczucia. Banalnie
rzecz ujmując, nie jest bynajmniej pożądane,
abyśmy eksplodowali złością, gdy jakiś kierowca
za  wolno przemieszcza się po  pasie
wyprzedzania, mimo że nasze uczucie jest
autentyczne i naprawdę jesteśmy wściekli.
Praktykowanie autentyczności, przejawiające
się pogonią za prawdziwymi uczuciami, zakrawa
w  swej istocie na  infantylność. Małe dziecko,
które w  nieskrępowany sposób wyraża swoje
emocje, a  więc uśmiecha się, gdy jest
zadowolone, i  krzyczy, gdy czuje się
sfrustrowane, pośrednio uchodzi za ideał. I mimo
że takie dzieci mogą być zupełnie miłe, to
praktykowanie tego, co pierwotne i  dziecinne,
wydaje się mocno wątpliwe w  dorosłym życiu.
Jako dorosły człowiek powinieneś podziwiać
tych, którzy potrafią kontrolować, a  nawet
tłamsić swoje negatywne uczucia. Powinieneś
także zachować ostrożność w  powiadamianiu
wszystkich wokół o  swych pozytywnych
reakcjach. Wyrażenie „ależ to jest
megafantastyczne!” szybko straci na  znaczeniu,
gdy się je wypowie zbyt wiele razy. Osobiście
szybko przestaję reagować na  takie słowa, gdy
ktoś po  kursie komunikacji doceniającej używa
z przesadą słów pochwał i uznania. Powstrzymaj
emocje do  czasu, aż naprawdę będziesz ich
potrzebował. Jeżeli „nienawidzisz” pasztetu, to
zabraknie ci określeń oddających twój stosunek
do  tyranów. A  jeżeli „kochasz” pasztet, to jakich
słów użyjesz, by opisać swój stosunek do  dzieci?
Stoicki ideał powściągliwości może okazać się
pomocny w  spoglądaniu na  sprawy
z odpowiedniej perspektywy.
Wiele osób zapewne wtrąci przy okazji, że
tłumienie uczuć jest zupełnie niewłaściwe.
Konsekwencją tego – zwłaszcza w  przypadku
emocji negatywnych – będzie chowanie ich
w  sobie, co doprowadzi do  ich rozwoju, a  nas
przyprawi o  chorobę. Powinniśmy przecież
wyrażać uczucia dla naszego zdrowia! Czyż nie?
Wyniki badań okazują się wieloznaczne.
Tłamszenie i  hamowanie uczuć od  dawna było
łączone ze  wszelkiego rodzaju zaburzeniami,
począwszy od  niskiej samooceny, a  skończywszy
na  rozwoju nowotworów. Jednak wyniki badań
okazują się rozbieżne i na przykład istnieją takie,
które dowodzą, że u  osób z  tendencją
do  tłumienia uczucia złości istnieje większe
ryzyko rozwoju nowotworu i  niekorzystnego
przebiegu choroby. Tak się dzieje w  przypadku
kobiet, bo gdy chodzi o  mężczyzn, sytuacja
wygląda najwyraźniej zupełnie odwrotnie.
Właśnie ci, którzy w  największym stopniu
wyrażają swoją złość, podlegają zwiększonemu
ryzyku śmierci w  najbliższych latach z  powodu
nowotworu59. Albo ujmując to bardziej
pozytywnie: w  przypadku mężczyzn zdolność
do powściągania złości zmniejsza ryzyko śmierci
z powodu nowotworu. Nie wydaje mi się jednak,
że należy zbytnio brać sobie do  serca tego typu
wyniki, które dość często są zbyt wątpliwe,
i  niekoniecznie warto opierać na  nich swoją
filozofię życia. Psychiatra Sally Satel oraz
filozofka Christina Hoff Sommers, krytykując
zjawisko współczesnej terapeutyzacji,
podsumowały badania, które sugerują, że
powściągliwość emocjonalna oraz zdecydowane
tłumienie uczuć mogą okazać się korzystne dla
zdrowia i  życia. Badaczki dochodzą do  wniosku,
że w  przypadku większości ludzi
niepohamowana otwartość emocjonalna nie
służy zdrowiu mentalnemu i  być może
należałoby nieco „przykryć” swoje uczucie –
również po tragediach i stracie60.
Z  drugiej strony pojawia się zarzut, że
tłamszenie emocji może szkodzić poczuciu
własnej wartości, ponieważ uczymy się, że czyjeś
uczucia mogą być niewłaściwe. W  takim
przypadku należałoby odpowiedzieć, że to
oczywiście prawda, bo czyjeś uczucia mogą być
niewłaściwe! Jeżeli odczuwam ogromną dumę
z  powodu wygrania turnieju golfowego, bo
oszukiwałem, to moje uczucia są niewłaściwe!
Bardzo łatwo o  kolejne tego typu przykłady. To
istotne, abyśmy uświadomili sobie, że uczucia
mogą być nieprawidłowe, dlatego też powinny
być kontrolowane i  powściągane. Chodzi
zwłaszcza o  emocje negatywne, takie jak
zazdrość, złość czy pogarda, ale nie tylko o  nie.
Poza tym sama w  sobie dyskusja o  poczuciu
własnej wartości oparta jest na mitach. W naszej
kulturze emocji słyszymy w kółko, że należy mieć
wysoką samoocenę, bo niska jest źródłem
wszelkiego zła. W  rzeczywistości przekonanie
tego rodzaju zostało bardzo słabo
udokumentowane badaniami i  tak naprawdę
wiele wskazuje na  to, że największym
problemem społecznym nie jest niskie poczucie
własnej wartości, a  wręcz przeciwnie, gdyż
wysoka samoocena jest powiązana
z  psychopatycznymi i  niemoralnymi cechami
charakteru61. Różne badania prowadzone
w ostatnich latach wskazują, że wysokie poczucie
wartości nie jest tą żyłą złota, za jaką przez długi
czas uchodziło wśród pedagogów i  specjalistów
od rozwoju zasobów ludzkich.
Krótko mówiąc, nie ma powodu do  obaw, że
powściąganie negatywnych uczuć zaszkodzi
czyjemuś (lub czyichś dzieci) poczuciu wartości.
Możliwe nawet, że jeżeli nauczymy się hamować
takie negatywne uczucia, jak złość, uda się dzięki
temu zapobiec rozwojowi niemoralnych
wzorców zachowania. Ludzie mają często
tendencję do  nakręcania się w  złości, gdy ta się
już pojawi. Jeżeli ktoś pamięta nagranie wideo
z  Bertelem Haarderem, gdy kilka lat temu
pewien dziennikarz przerwał mu spożywanie
przedświątecznego lunchu, a  następnie
przystąpił do  zmasowanej krytyki, to przypomni
sobie, jak złość ministra wymknęła się spod
kontroli, bo Haarder był najwyraźniej wściekły
nie tylko na  samego dziennikarza (który zresztą
wykazywał stoicki spokój), ale również na swoją
własną ekspresję złości. Te same reakcje
obserwujemy u  małych dzieci, gdy wytracają
energię swoich uczuć – stają się sfrustrowane
własną frustracją, łkają nad własnym
płaczem  itd. Większości rodziców znane są
różnego rodzaju techniki odwracania uwagi,
które umożliwiają wydobycie dziecka z  tego
zamkniętego kręgu. Jako dorośli ludzie
powinniśmy wykazać się zdolnością
do  samodzielnej zmiany kierunku naszych
emocji, to znaczy umieć odciąć się od  złości,
zazdrości czy jeszcze czegoś trzeciego, właśnie
po  to, aby zmniejszyć, a  może nawet
w  ostateczności powściągnąć te negatywne
uczucia. Istnieją również badania
psychologiczne, które sugerują, że jeżeli
zatrzaśniemy drzwi za  naszymi negatywnymi
uczuciami, będziemy mniej skłonni
do  przypominania sobie przykrych epizodów
z  nimi związanych62. Pamiętamy co prawda
różne nieprzyjemne epizody z  naszego życia,
na  przykład gdy ktoś nas obraził, ale nie tylko
dlatego je pamiętamy, że okazały się przykre, lecz
głównie z  tego powodu, że sami mocno na  nie
zareagowaliśmy. Tak więc, zgodnie z  koncepcją
stoickiego myślenia, powściąganie złości
prowadzi do  osiągnięcia większego spokoju
ducha i  zmniejszenia liczby przykrych
wspomnień, które mogłyby nas wytrącić
z równowagi.
Czy nie mamy tu jednak do  czynienia
z  pewnym paradoksem? Czy tłamszenie
negatywnych uczuć nie stoi w  sprzeczności
ze  skupianiem się na  tym, co negatywne
w  naszym życiu, czyli w  sprzeczności z  ważnym
elementem drugiego etapu omawianego w  tej
książce? I  tak, i  nie. Mowa jest tu mianowicie
o  dwóch różnych wskazówkach, które
odpowiadają odmiennym sytuacjom. Niekiedy
dobrze jest ponarzekać na  wszystko to, co
negatywne, innym z  kolei razem warto
powściągnąć złość w  konfrontacji z  tym, co
negatywne. Nie można oczywiście powiedzieć, że
obie reakcje zawsze są właściwe.
W  przeciwieństwie do  typowych poradników,
które mają tendencję do  zalecania jednego
konkretnego rozwiązania (na  przykład
pozytywne myślenie!), przesłanie tej książki
nawiązuje do tego, że rzeczywistość jest złożona,
nigdy więc nie ma jednej prostej odpowiedzi.
Pamiętaj, że powinieneś wyrażać wątpliwości,
nieprawdaż? Ponadto należy zaznaczyć, że bycie
wściekłym to nie to samo, co skupianie się
na  negatywności. Dążeniem stoików jest
koncentrowanie się na  tym, co negatywne, bez
wpadania w  złość i  zaakceptowanie tego faktu
jako nieuniknionego aspektu życia albo podjęcie
próby zmiany krytycznych sytuacji, na  które
mamy wpływ.

CO MOGĘ ZROBIĆ?
Co więc możesz zrobić, aby lepiej powściągać
swoje uczucia? Zajmijmy się dla przykładu
złością, wnikliwie studiowaną przez stoików,
a  zwłaszcza Senekę63. Tylko dorośli są zdolni
do  okazywania złości – dzieci i  małe zwierzęta
mogą zachowywać się agresywnie albo okazywać
frustrację, ale rzadko mówi się o  „zagniewanym
dziecku” czy „zagniewanym kocie”. Wynika to
z  faktu, że złość wymaga refleksyjnej
samoświadomości, która rozwija się dopiero
u  dorosłych – gdy nauczyli się już odczuwać
wstyd. Seneka definiuje złość jako impuls zemsty
i  mimo iż jest on nad wyraz ludzki, zdaniem
filozofa życie jest za  krótkie, aby marnować je
na  złość. To uczucie może być traktowane jako
produkt odpadowy naszej samoświadomości,
który musimy tolerować, ale, o  ile to możliwe,
powinniśmy próbować się go pozbyć.
Jedną z  podstawowych technik sterowania
złością i  jej niszczenia okazuje się poczucie
humoru. Zdaniem Seneki śmiech jest korzystną
reakcją zastępującą złość. Jeżeli na przykład ktoś
nas obraża, to humorystyczna reakcja wydaje się
bardziej godna niż wybuch agresji. Nie tak
dawno temu brytyjski piosenkarz James Blunt
został pochwalony za  swoją reakcję
na  prowokacyjne hejty, które pojawiły się
w  mediach społecznościowych. Odpowiedział
bardzo dowcipnie, odnosząc się jednocześnie
do swojego oponenta jak do mocno ograniczonej
osoby. Zacytuję tylko jeden z bardziej niewinnych
fragmentów z  Twittera. W  odpowiedzi
na komentarz: „James Blunt just has an annoying
face and a  highly irritating voice” (James Blunt
ma denerwującą twarz i  niezwykle wkurzający
głos) piosenkarz stwierdził po  prostu: „And no
mortgage” (Ale nie ma kredytu hipotecznego).
Spróbuj wygooglować odpowiedzi Jamesa Blunta
na  podobne impertynencje, aby znaleźć
inspirację do  humorystycznych reakcji
na  sytuacje, które zwykle wywołałyby
prawdziwą złość. Seneka podkreśla, że gdy
owładnie nami złość (a  nie zawsze można tego
uniknąć), powinniśmy za  nią przeprosić. Nie
tylko wpłynie to korzystnie na  naszą relację
z otoczeniem, ale również wzmocni nas samych.
Gdy przeprosimy, najczęściej przestajemy myśleć
o tym, co wywołało naszą złość.
Epiktet zalecał „projekcyjną wizualizację”
jako technikę powściągania złości. Posłużył się
przykładem sytuacji (pamiętaj, że znajdujemy się
w  starożytnym Rzymie), w  której jakiś służący
rozbija czarkę. Być może zareagowalibyśmy
złością, ale wtedy należy przeprojektować
sytuację, zmieniając jej kontekst. Można
na  przykład wyobrazić sobie, że to służący
z domu naszego przyjaciela, wówczas dojdziemy
zapewne do przekonania, że nasza pełna irytacji
reakcja byłaby nieco przesadna, a  na  dodatek
zaczniemy uspokajać naszego przyjaciela64.
Myśląc w  ten sposób, przekonujemy się
o  nieistotności takiego zdarzenia i  wyzbywamy
się gniewu. Marek Aureliusz także traktował
z  obojętnością rzeczy zewnętrzne, jako swoiste
antidotum na złość. Ogólnie mówiąc, zalecał
rozważanie nietrwałości wszelkich rzeczy, aby
uniknąć złości i  frustracji, gdyż wszystkie
przeminą. Jeżeli czarka się stłucze, jest to
przykre, zwłaszcza gdy była wartościowa, jednak
patrząc z  perspektywy wieczności, w  której
wszystko ulega zniszczeniu, uznajemy, że to mało
istotna sprawa.
Życie jest więc za  krótkie, aby się złościć.
Naucz się powściągać uczucia, które zakłócają
twój spokój ducha i  przeszkadzają ci w  tym, byś
poczuł grunt pod nogami. Jeżeli chcesz stanąć
mocno na  nogach, musisz doprowadzić
do  sytuacji, w  której nie będzie łatwo
wyprowadzić cię z  równowagi. Jesteśmy
nieustannie bombardowani apelami
skierowanymi do  naszych uczuć – w  telewizji,
mediach społecznościowych i w reklamach – a to
sprzyja powstawaniu nowych potrzeb
i  oczekiwań. Nie poczujesz gruntu pod nogami,
jeżeli będziesz gonił za  tymi ulotnymi
wartościami. A  jeżeli nie poczujesz gruntu pod
nogami, nie będziesz mógł wykonywać swoich
obowiązków. Dlatego warto nauczyć się
powściągać uczucia. Być może odbędzie się to
kosztem autentyczności, ale to właśnie jedna
z  zalet. Kontrola uczuć sprzyja poczuciu
godności. Ćwicz noszenie maski. Nie daj się
dopaść małostkowości. Gdy poczujesz, że już nad
tym panujesz, będziesz gotowy na  kolejny etap:
zwolnienie swojego trenera osobistego.
PIĄTE
ZWOLNIJ SWOJEGO TRENERA
OSOBISTEGO

Coaching stał się wszechobecnym narzędziem


rozwoju w  kulturze przyspieszenia. Zadaniem
trenera osobistego jest pomóc ci w  odnalezieniu
odpowiedzi w  sobie samym, a  także
w  zrealizowaniu twojego pełnego potencjału. Jest
to jednak chybiony strzał – powinieneś rozważyć
zwolnienie swojego coacha i  zamiast tego
nawiązanie z kimś przyjaźni. Ewentualnie podaruj
swojemu trenerowi bilet wstępu do  muzeum,
pytając, czego się można nauczyć o  swoim życiu,
patrząc na  zewnątrz, zamiast zagłębiać się
w swoje wnętrze. Wybierz się na piknik albo udaj
się do muzeum przynajmniej raz w miesiącu.

Oczywiście może się zdarzyć, że twój coach


zdążył się już zwolnić z  powodu frustracji
wywołanej tym, że przestałeś wsłuchiwać się
w siebie tak intensywnie jak kiedyś, zamiast tego
skupiając się na  tym, co negatywne, płynąc pod
prąd i  powściągając emocje. Jeśli jednak sam się
nie zwolnił, przyszedł czas, żebyś to ty się z nim
pożegnał. Teraz już wiesz, że obietnica
„odpowiedzi, którą znajdziesz w  sobie”, jest
złudzeniem i że coaching to być może najbardziej
dobitny wyraz największych bolączek kultury
przyspieszenia, gdzie trudno jest poczuć grunt
pod nogami. Coaching kładzie mianowicie nacisk
na  rozwój i  zmianę – z  zasady niezależnie
od  kierunku i  treści tego rozwoju. Jest to jego
raison d’être65. Dzieje się tak zarówno
w  przypadku, kiedy oferuje się go jako usługę
do  kupienia, gdy kierownik pragnie szkolić
swoich pracowników, lub jeśli nauczyciele
doradzają swoim uczniom.
Zachęcając cię na  tym etapie do  zwolnienia
twojego trenera osobistego, niekoniecznie mam
na myśli konkretnego coacha, z którym masz się
pożegnać. Po pierwsze dlatego, że istnieje duże
prawdopodobieństwo, że nie stać cię na  taką
usługę, która często kosztuje ponad sto złotych
za  godzinę. Myślę tutaj w  takim samym stopniu
o  innych przedstawicielach tego, co poniżej
nazywam „umasowieniem coachingu
we  wszystkich aspektach życia”: tendencją
do  otaczania się i  popadania w  uzależnienie
od  technologii samorozwoju pod wszelką
postacią, która właśnie w osobie coacha ujawnia
się wyjątkowo wyraźnie, chociaż reprezentuje on
tylko pewną powszechną tendencję właściwą
kulturze przyspieszenia. Trenerzy osobiści,
głosząc pochwałę nieustannego rozwoju,
pozytywności i  sukcesu, stanowią przeciwny
biegun stoickiego wychwalania spokoju duszy,
który można osiągnąć stojąc nieruchomo i mocno
na  ziemi. Używając słowa „głosząc”, chcę
powiedzieć, że odczuwamy to tak, jakby należeli
oni do  nowego kapłaństwa, z  niemalże religijną
obsesją koncentrującego się na  rozwoju
i samorealizacji.
UMASOWIENIE COACHINGU
WE WSZYSTKICH ASPEKTACH ŻYCIA
Coaching w  Danii przeżywa gwałtowny rozwój
i  można go postrzegać jako nowy rodzaj religii
„ja” w  kulturze przyspieszenia66. Twierdząc tak,
uważam, że powinno się go rozpatrywać jako
zjawisko w  ramach szerszego światopoglądu,
który w  centrum umieścił „ja” i  jego rozwój.
Wygląda na to, że popyt na szkolenia jest wprost
niewyczerpany – z  coachingu korzystamy
zarówno w  pracy, jak i  w  życiu prywatnym.
Istnieje coaching dla kadr zarządzających,
pracowników, nastolatków, rodzin, a także
w  sprawach seksualnych, związanych z  nauką,
kwestiami duchowymi, dotyczący pielęgnowania
niemowląt, stylu życia, karmienia piersią oraz
wielu innych aspektów. Pokrewne praktyki, takie
jak doradztwo, psychoterapia i  opieka
duszpasterska, obecnie inspirują się
coachingiem, ponieważ wszyscy pragną
wypłynąć na  tej fali. Nie minęło wiele lat
od  czasu, gdy moi przyjaciele i  znajomi nagle
zaczęli masowo kształcić się na  trenerów
osobistych. Obecnie podaż przewyższyła popyt
i tylko nieliczni spośród nich mogą się utrzymać
z  uprawiania zawodu coacha, ale sposób
myślenia właściwy coachingowi został
zdemokratyzowany i  zagościł na  dobre w  wielu
obszarach społecznych.
Coaching stał się znormalizowanym
sposobem inscenizowania relacji
interpersonalnych, zwłaszcza gdy ktoś powinien
się rozwijać. Trener osobisty potrafi sprawić, że
wyrwiemy do  przodu – rzekomo na  naszych
własnych warunkach i  zgodnie z  naszymi
preferencjami, nie jest on bowiem żadnym
zewnętrznym autorytetem dyktującym nam, co
dobre, a co złe. Według właściwej naszym
czasom mentalności konsumenta klient zawsze
ma rację, zatem tylko ja sam mogę wiedzieć, co
jest dla mnie dobre, a co nie. Coach ma pomóc mi
w  lepszym poznaniu samego siebie i  moich
preferencji, a  nie narzucać mi ich. Powinien mi
uświadomić moje pragnienia i  pomóc
zrealizować moje cele. Może zadawać pytania,
ale odpowiedzi na nie muszą pochodzić z mojego
wnętrza.
Coaching stał się także głównym narzędziem
psychologicznym w  kulturze stawiającej „ja”
w  centrum. Jak wspomniałem, jest częścią
szerszego światopoglądu, który nieco
prowokacyjnie można nazwać „religią »ja«”67.
Przejął on w  Danii wiele z  funkcji
chrześcijaństwa: pastor stał się psychoterapeutą
albo coachem; religijne sposoby wyznawania
wiary przeistoczyły się w terapię, coaching i inne
techniki rozwoju osobistego; łaska i  zbawienie
jako cel egzystencji zostały zastąpione
samorealizacją, rozwijaniem kompetencji
i  kształceniem przez całe życie. I  na  samym
końcu, być może najważniejsze – miejsce Boga
jako centrum wszechświata zostało obecnie
zajęte przez „ja”. Nigdy wcześniej w  naszej
historii nie mówiliśmy tak wiele o  własnym „ja”
i  jego cechach (poczuciu własnej wartości,
zaufaniu do  samego siebie, rozwoju osobistym
itp.) i  nigdy wcześniej nie dysponowaliśmy tak
wieloma sposobami mierzenia, ewaluacji
i rozwijania ego – mimo że zasadniczo nie mamy
pojęcia, czym ono tak naprawdę jest.
W  przeciwieństwie do  chrześcijaństwa,
w  religii „ja” nie ma żadnego zewnętrznego
autorytetu (Boga), który w  dawnych czasach
wyznaczał ramy dla ludzkiego życia i  rozwoju.
Zamiast niego posiadamy autorytet wewnętrzny
(„ja”), który, jak uważamy obecnie, może
funkcjonować w  naszym życiu jako gwiazda
przewodnia. Jak można było wcześniej
przeczytać w  tej książce, „poznanie samego
siebie” staje się dla nas ważne z  tego względu,
abyśmy „mogli nad sobą pracować” i  zmieniać
się w  kierunkach dla nas pożądanych. Dlatego
wychowanie, edukacja, zarządzanie, praca
społeczna i  wiele innych praktyk społecznych
w  ostatnich latach zostało poddanych
terapeutyzacji. Współczesny nauczyciel nie jest
już żadnym odstręczającym lektorem Blomme68,
przekazującym wiedzę powszechną, lecz quasi-
terapeutą albo coachem, który ułatwia
„wszechstronny rozwój osobisty” swoich
uczniów. Od  dawna nauczyciele nie wymierzają
razów rózgą, obecnie mogą posłużyć się „rózgą
psychologiczną”, na  przykład zabawami i  grami
z  zakresu pedagogiki społecznej albo terapii
grupowej, jak „Gorące krzesło” czy „Krótko
i na temat”, umożliwiającymi kontrolę społeczną
poprzez rozwój osobisty. Opierają się one na tym,
że rozwój dzieci może przebiegać
za  pośrednictwem odkrywania ich pozytywnych
cech w  sposób bardzo zindywidualizowany.
Niektórzy nauczyciele posiadają nawet
wykształcenie pedagogiczne w  dziedzinie
coachingu. Na  tej samej zasadzie współczesny
menedżer nie jest już jakimś odległym
autorytetem, którego działania ograniczają się
do  zatrudniania, zwalniania i  administrowania,
lecz terapeutą, słuchającym i  wczuwającym się
w  sytuację podwładnych na  przykład podczas
okresowych rozmów z  nimi albo sesji
coachingowych, w czasie których pracuje nad
rozwojem pożądanych kompetencji osobistych
personelu. Nasze „ja” jest z nami w miejscu pracy
i  ma się rozwinąć w  kierunkach rynkowych.
Przede wszystkim mamy jednak zyskać
kompetencję postrzegania siebie samych jako
jednostek podatnych na  rozwój kompetencji69.
W  tym procesie coaching stanowi kluczowe
narzędzie, za  pomocą którego możemy odkryć,
uszeregować i  zoptymalizować nasze
umiejętności.

NIEBEZPIECZEŃSTWA COACHINGU
Guru coachingu, Anthony Robbins, który
pracował jako osobisty coach między innymi
takich sław (naprawdę trudno w  to uwierzyć!),
jak George Bush, Bill Clinton i  Michaił
Gorbaczow, a  także wykształcił duńską trenerkę
Sofię Manning, twierdzi:

Wydaje mi się, że aby być szczęśliwym,


najbardziej potrzebuje się zwłaszcza jednej rzeczy
– jest nią postęp. W  mojej praktyce coacha
odwołuję się do  kluczowej maksymy, którą
nazywam „Constant Never Ending Improvement”
(Ciągły i  niekończący się postęp). Sama także się
nią kieruję. Jeśli twój związek ma być szczęśliwy,
będzie wymagał ciągłego rozwijania. Jeśli masz
być zadowolona ze  swojego ciała, będzie to
wymagało ćwiczeń. Jeśli twoja praca albo twoja
firma mają odnieść sukces, będą one wymagały
postępu70.

„Ciągły i  niekończący się postęp” – brzmi to


niczym użyteczny slogan dla sportowców,
natomiast jako przepis na  szczęście dla
zwyczajnych ludzi wydaje się dużo bardziej
wątpliwy. Niebezpieczeństwo coachingu polega
na  tym, że nigdy nie będziemy mogli zastygnąć
w  bezruchu. Zawsze istnieje możliwość
polepszenia, zatem skoro mimo wszystko nie
ulegamy poprawie, szybko zaczniemy się z  tego
powodu obwiniać – ponieważ nie podjęliśmy
wystarczającego wysiłku. Przesłanie bowiem
brzmi, że wszystko da się zrobić, jeśli wierzy się
w  to wystarczająco mocno i  jeśli wystarczająco
się tego pragnie. Skoro nasze starania kończą się
fiaskiem, zapewne niedostatecznie
zmobilizowaliśmy naszą wolę i  motywację. Jak
opisał to Rasmus Willig, gdy coś staje się
problematyczne, automatycznie zaczynamy
krytykować siebie samych: zewnętrzna krytyka
społeczna przeradza się w  samokrytykę
wewnętrzną71.
Tendencją problematyczną w  tym istnym
coachingowym tsunami jest twierdzenie, że jeśli
wrosłeś w  coś na  amen, czujesz się wyczerpany,
masz spadek nastroju albo odczuwasz
wewnętrzną pustkę, receptą jest skorzystanie
z  pomocy trenera osobistego. Ale przecież jest
całkiem możliwe, że wyczerpanie i  poczucie
pustki stanowi właśnie następstwo presji
nieustannego samorozwoju i  ciągłej poprawy.
Jeśli tak jest w  istocie, ryzykujemy, że coaching
jeszcze bardziej nasili problemy, w  których
rozwiązaniu powinien przecież pomóc. Mówiąc
w  skrócie, coaching w  coraz większym stopniu
staje się lekarstwem przyczyniającym się
do  naszej choroby! Pewnego razu być może
zaczniemy się wsłuchiwać w siebie na tyle długo,
że na koniec odkryjemy, że tam w środku nic nie
ma. Wtedy coach nie będzie miał nam czego
ukazać i  relacja z  nim stanie się bezsensowna.
Coaching opiera się przecież na  tym, że trener
jest pomocnikiem trzymającym przed nami
lustro po to, aby jego słuchacze uzmysłowili sobie
drzemiące w nich cele, wartości i preferencje, co
w  konsekwencji miałoby ułatwić ich realizację.
Jak zawsze w  przypadku religii „ja”, główne
założenie opiera się na  przekonaniu, że
odpowiedzi znajdują się w  tobie samym. To
właśnie we  wnętrzu jednostki należy szukać
kierunku rozwoju (dokąd chcę dotrzeć?) oraz
miary tego, kiedy ten rozwój ostatecznie się
powiedzie (kiedy będę wystarczająco dobry?).
Ale ponieważ ta miara ma charakter
subiektywny, nie może być uzależniona
od  żadnych zewnętrznych standardów, co łatwo
prowadzi do  rozwoju w  bezgranicznej próżni.
Kiedy należy się zatrzymać? Kluczowym
sloganem staje się tutaj „ciągły i  niekończący się
postęp”. Nigdy nie będziemy wystarczająco
dobrzy. Satyryczny serwis internetowy
RokokoPosten opublikował kiedyś historię
o  pewnym mężczyźnie, który zakończył rozwój
osobisty, ponieważ udało mu się zrealizować
swój pełny potencjał. Opowieść była zabawna,
ponieważ według religii samodoskonalenia
zakończenie tego procesu jest niemożliwe. Jest
nawet podwójnie zabawna, bo znakomicie
oddaje jej absurdalność.
Były zawodowy wioślarz należący
do  światowej czołówki, Arne Nielsson, jest
jednym z  wielu sportowców, którzy
po zakończonej karierze dokonali zmiany ścieżki
życiowej i  zajęli się coachingiem. Nielsson
napisał także bestseller Twoje nastoletnie dziecko
potrzebuje coachingu, a  nie wychowania (Din
teenager skal coaches, ikke opdrages). Uznaje on
tradycyjną, wychowawczą rolę rodzicielską
za  nieadekwatną w  obecnych czasach,
opowiadając się po stronie bardziej nowoczesnej
roli rodziców jako partnerów w treningu. Trudno
wyobrazić sobie bardziej wyrazisty przykład
subiektywizmu panującego w  kulturze
przyspieszenia, a  uprawianego przez coachów
poprzez praktykowanie religii „ja”. Działania
wychowawcze wiążą się z  istnieniem pewnych
zewnętrznych ograniczeń, do  których można
„przyciągnąć” jednostkę, aby je poznała i  żyła
według nich. Tradycyjne rozumienie
wychowania opiera się zatem na przekonaniu, że
poza naszym „ja” istnieje coś, czego znajomość
stanowi wartość. Uważa się, że zadaniem
rodziców (ale także pedagogów i nauczycieli) jest
uformowanie charakteru dziecka i podwalin jego
tożsamości omówionych w  opisach poprzednich
etapów, koniecznych do  tego, by działać
w  zgodzie z  zewnętrznymi ograniczeniami. Ale
gdy wyobrażamy sobie, że wszystko – ludzkie
cele, wartości i  ideały – pochodzić ma z  naszego
wnętrza, rola wychowawcza ogranicza się
do  bycia partnerem w  treningu albo coachem,
skupiającym się na  odzwierciedleniu wnętrza
jednostki. Pytanie oczywiście brzmi: czy rodzice
odgrywający rolę trenera, a  nie wychowawcy,
w  ogóle są w  stanie wychować potomstwo
na  radzących sobie w  życiu dorosłych? Z  takich
dzieci najprawdopodobniej wyrosłyby osoby
kierujące się najsilniejszymi wewnętrznymi
impulsami, a  nie zrozumieniem tego, co w  życiu
ważne i  jakie mamy obowiązki jako jednostki
ludzkie. Wyrośliby z nich eksperci wsłuchiwania
się w  siebie, umiejący zhierarchizować swoje
preferencje i  określić najbardziej optymalne
sposoby ich realizacji. Zasadniczo jednak byłyby
to jedynie inteligentne dzieci – mistrzowie
optymalizacji celów i  środków – natomiast
niemające pojęcia o  istnieniu obowiązków
wykraczających poza ich własną subiektywną
perspektywę i  oczekiwania. Czyli nieświadome
tego, co należy robić, ponieważ jest to ważne,
a  nie z tego powodu, że akurat ma się na  to
ochotę. Istnieją w  życiu rzeczy ważne bez
względu na  to, jak je odczuwa jednostka, ale
takim kwestiom coaching lub religia „ja”
poświęcają żałośnie mało czasu.

COACHING I PRZYJAŹŃ
Wygląda na  to, że poufałość, jaką wiele osób
wypracowuje sobie w  relacjach ze  swoim
coachem albo terapeutą, zastąpiła tradycyjne
formy przyjaźni. Człowiek jest zwierzęciem,
które nie tylko posiada partnera – niekiedy
na  całe życie – ale także przyjaciół. Od  czasów
Platona i  Arystotelesa filozofowie uznawali
przyjaźń za absolutnie fundamentalną relację dla
naszego człowieczeństwa. Według Arystotelesa
przyjaciel jest kimś, z  kim spędza się czas
ku  zadowoleniu obu stron, ale któremu także
życzy się jak najlepiej ze  względu na  osobę
samego przyjaciela, a  nie dlatego, że sami
ewentualnie moglibyśmy odnieść z  tego jakąś
korzyść. Przyjaźń jest zatem relacją mającą
wartość samą w  sobie: przyjaciel to ktoś, komu
się pomaga dla jego własnego dobra. Jeśli
natomiast pomagamy drugiej osobie, aby
samemu na tym skorzystać, nie jest to właściwie
przyjaźń, ale raczej partnerstwo oparte
na  niepisanym kontrakcie (podrapię cię
po  plecach, jeśli ty też mnie podrapiesz). Zasada
quid pro quo (coś za  coś) obowiązuje w  wielu
relacjach międzyludzkich, na przykład pomiędzy
pracodawcą a  pracownikiem, ale już nie
w  związku rodziców i  dzieci (rodzice mają
obowiązek wspierania dzieci bez względu na  to,
czy spodziewają się, że „coś z  tego będą mieli”),
a  według Arystotelesa także nie w  relacji
przyjacielskiej. Prawdopodobnie żadne inne
zwierzęta, poza ludźmi, nie posiadają przyjaciół
w takim rozumieniu tego słowa, ponieważ relacje
między zwierzętami opierają się na zasadzie „coś
za coś”.
Należy zatem zapytać, czy religię „ja”,
skupiającą się na  własnych preferencjach
jednostki, na dodatek z coachem oferującym nam
narzędzia do  rozwoju osobistego, można
interpretować jako nowoczesną formę przyjaźni?
Odpowiedź na  to pytanie musi być negatywna,
bowiem relacja coacha i  klienta jest
instrumentalna par excellence. Utrzymuje się ona
jedynie tak długo, jak długo strony coś na  niej
zyskują, i  na  dodatek często opiera się
na  interesie finansowym (coaching to przecież
działalność biznesowa). Jest zatem dość
znamienne, że marzenia i  sekrety, w  które
wcześniej wtajemniczylibyśmy jedynie swoich
najbliższych przyjaciół, w  ostatnich latach stają
się tematem rozmów z  coachami, mających
doprowadzić do  zrealizowania „pełnego
potencjału” jednostki. Wydaje się to stanowić
jeden aspekt szerszej tendencji w  kulturze
przyspieszenia, gdzie warunki funkcjonowania
przyjaźni stają się coraz trudniejsze. Jeszcze
chwila, a  pojęcie „przyjaciela” będzie brzmiało
archaicznie (o  ile nie mamy na  myśli
strywializowanego znaczenia tego słowa
w odniesieniu do przyjaciół fejsbukowych), a już
teraz wiele osób zamiast o  „kręgu przyjaciół”
mówi o  swojej „sieci”. „Sieć” jest instrumentalna
– utrzymuje się ją, pielęgnuje i  rozwija
z  zamierzeniem ewentualnego zmobilizowania
w  momencie, kiedy akurat będziemy jej
potrzebowali. Jeśli chcemy zmienić pracę,
możemy popytać wśród członków swojej sieci,
próbując znaleźć drogę do  większych sukcesów.
Socjologowie potrafią zmierzyć zakres sieci
i  wzmocnić ją jakościowo oraz ilościowo jako
rodzaj „kapitału społecznego”, który nie jest
rozumiany metaforycznie, lecz wskazuje
na  utowarowienie relacji międzyludzkich
uniemożliwiające prawdziwe przyjaźnie.
W każdym razie w klasycznym rozumieniu słowa
„przyjaciel”, czyli tak jak pojmował je Arystoteles
i  stoicy, przez jego wartość własną, a  nie
wyłącznie jako zasób możliwy do  wykorzystania
w  dążeniu do  optymalizacji swojego życia.
„Prawdziwych przyjaciół nie da się kupić” –
śpiewał kiedyś duński piosenkarz Jodle Birge –
i nie da się temu zaprzeczyć.

CO MOGĘ ZROBIĆ?
Jeśli tak samo jak ja odczuwasz obrzydzenie
wobec umasowienia coachingu we  wszystkich
aspektach życia i  reprezentowanej przezeń
wzmożonej instrumentalizacji związków
międzyludzkich, możesz zacząć od uzdrowienia
swojego języka. Zamiast bycia w  sieci,
powinieneś dążyć do  tego, żeby mieć krąg
przyjaciół. Jak wspomniałem wcześniej, jasne
jest, że pojęcie przyjaźni oznacza coś innego niż
to, co ostatnio oferuje się na  przykład
za  pośrednictwem Facebooka. Fejsbukowy
„znajomy” jest wyłącznie zwykłym kontaktem,
a sieć oznacza relacje oparte na pewnego rodzaju
kontrakcie. Natomiast prawdziwy przyjaciel to
osoba, której życzysz jak najlepiej i  której jesteś
gotowy pomóc, mimo że sam nic na  tym nie
zyskasz. Możesz tylko mieć nadzieję, że ty także
jesteś czyimś prawdziwym przyjacielem, bo
takich relacji nie można nawiązać na  zasadzie
kontraktu – podobnie jak nie możemy zawrzeć
umowy o  miłość. Dlatego wprowadź na  nowo
do  swojego życia krąg przyjaciół i  pojęcie
przyjaźni, a  także zwolnij swojego trenera
osobistego.
Z drugiej strony, kto wie – może zaprzyjaźnisz
się ze  swoim coachem? Trenerzy osobiści to
często naprawdę świetni ludzie, którzy weszli
do tej branży, bo lubią innych i chcieliby nieść im
pomoc. Może zatem odkryjecie razem, że pewne
rzeczy mają wartość same w sobie i nie definiuje
się ich wyłącznie na  podstawie naszych
osobistych preferencji czy w  odniesieniu do  ich
zdolności maksymalizacji zysku, innymi słowy:
realizacji jak największej liczby naszych życzeń.
W takiej sytuacji zalecam dwa rodzaje czynności,
z których możecie wspólnie czerpać przyjemność
i  które dostarczą żyznej ziemi pod waszą
kiełkującą przyjaźń. Wiążą się one odpowiednio
ze  światami kultury i  natury, reprezentowanymi
przez muzeum i  las. Muzeum gromadzi kolekcje
przedmiotów z przeszłości (bliskiej lub dalekiej),
na  przykład dzieł sztuki albo kulturowych
artefaktów, stanowiących świadectwo o  jakiejś
epoce historycznej bądź o  jakimś wymiarze
ludzkiego doświadczenia. Dzięki wizytom
w  muzeum można się oczywiście dużo nauczyć,
ale najgłębszą radość z  udania się tam odczuwa
się, chłonąc wrażenia  po  prostu – niezakłócane
myśleniem, do  czego można „wykorzystać” te
przeżycia. Ważne jest, by nauczyć się cenić to,
czego nie można do  niczego „użyć”. W  muzeum
wystawia się i obdarza atencją stare (albo nowe)
rupiecie, co  z  punktu widzenia czystej
użyteczności jest zupełnie irracjonalne.
Przypominają nam one jednak o  tym, jak ważne
jest bazowanie na  tradycji kulturowej
umożliwiającej formowanie wspólnych
doświadczeń. Może łatwiej będzie poczuć grunt
pod nogami, bazując na  doświadczeniach
minionych pokoleń?
Analogicznie, dzięki wycieczce do  lasu
będziemy mogli poczuć, że jesteśmy częścią
przyrody, której nie można i  nie powinno się
redukować do  zasobu służącego realizacji
ludzkich celów i  zaspokajaniu ich potrzeb.
Trawa, drzewa i  ptaki istniały bowiem na  długo
przed nastaniem człowieka i  z  pewnością
przeżyją nas wszystkich. Nie powstały z  myślą
o  nas. Z  perspektywy stoickiej przyroda jest
kosmosem, który wykracza poza świat ludzkich
doświadczeń. Niekoniecznie powinniśmy
gloryfikować przyrodę, ale okazując wobec niej
odrobinę pokory, możemy zyskać zdrowy
sceptycyzm wobec religii „ja”, wynoszącej
jednostkę ponad wszystko inne (rodzaj
przydawania jej świętości). Najłatwiej można
poczuć wartość własną przyrody, zanurzając się
w  niej, ewentualnie rozpatrując następującą
kwestię: czy świat by zubożał, gdyby wymarły
kaszaloty spermacetowe? Z ludzkiej perspektywy
użyteczności, redukującej wszelki sens i  wartość
do  subiektywnej perspektywy człowieka,
odpowiedź zapewne brzmiałaby „nie”. Jest
zupełnie obojętne, czy kaszaloty wymrą, czy nie,
bo nie spełniają wobec nas żadnej funkcji. Ale
większość z  nas prawdopodobnie doznałaby
nieprzyjemnego uczucia, udzielając takiej
odpowiedzi, i intuicyjnie sprzeciwiłaby się temu,
mówiąc, że świat bez kaszalotów w istocie stałby
się uboższy i  to pomimo że raczej nie
wyobrażamy sobie, iż kiedykolwiek zdarzy nam
się zobaczyć tego ssaka, czy tym bardziej wejść
z  nim w  jakąś interakcję. Przypomina to trochę
sytuację z  eksponatami w  muzeum. Kto
właściwie przejmie się tym, jeśli spłonie to czy
inne muzeum pełne starych gratów? Odpowiedź
będzie jednak brzmiała, że tych, którzy się
przejmą, będzie naprawdę wielu! Według religii
„ja” – gdzie sens i  wartość wywodzą się
z  subiektywności – trudno jest, albo wręcz
niemożliwe, wyartykułować choć jeden powód,
dla którego mielibyśmy nad tym rozpaczać. Ale
fakt, że wielu mimo wszystko tak robi (mam
na myśli, że martwią ich takie sytuacje), dowodzi,
że sposób myślenia właściwy religii „ja”, a  także
przekazywany podczas coachingu oraz jego
pochodnych, prowadzi na manowce.
Jeśli chcesz zrozumieć, że to, co w  życiu
ważne, znajduje się poza tobą samym, zwłaszcza
w  relacjach z  innymi ludźmi, najlepsze, co
możesz zrobić po  zwolnieniu swojego coacha, to
wykonać jakiś dobry uczynek dla drugiej osoby.
Być może to nie takie trudne, ale spróbuj zrobić
dla kogoś coś dobrego, nie ujawniając jednak, że
ty za  tym stoisz. Tym razem będzie to
trudniejsze, ponieważ w ten sposób unieważnisz
myślenie o  „czymś za  coś”. Anonimowa
dobroczynność pomoże ci zrozumieć wartość
własną dobrych uczynków i  nauczysz się, że to
nie twoje wewnętrzne przeżycia decydują
o znaczeniu różnych rzeczy72. Na świecie istnieją
dobre, ważne i  istotne zjawiska, mimo że nie
zapewniają ci żadnych korzyści.
SZÓSTE
PRZECZYTAJ POWIEŚĆ –
ZAMIAST KOLEJNEGO
PORADNIKA ALBO BIOGRAFII

Biografie znajdują się zawsze na  samym szczycie


listy bestsellerów, chociaż często opiewają sukcesy
trywialnych postaci i  przywiązują cię
do  wyobrażenia, że możesz kontrolować swoje
życie. Podobnie przedstawia się sprawa
w  przypadku poradników samopomocowych
i  na  dłuższą metę poczucie, że nie potrafisz
sprostać ich obietnicom o  szczęściu, bogactwie
i  zdrowiu, wprawia cię tylko w  zły humor.
Literatura piękna natomiast oferuje ci możliwość
zrozumienia natury ludzkiego życia – złożonej
i  niepodlegającej kontroli. Dlatego powinieneś
przeczytać minimum jedną powieść w miesiącu.

Po zwolnieniu trenera osobistego istnieje duże


ryzyko, że dopadnie cię delirium samorozwoju.
Trudno jest bowiem odstąpić od  nieustannego
zajmowania się sobą, swoim wnętrzem i tym, jak
najefektywniej możemy się rozwinąć, a  zamiast
tego skoncentrować się na  otaczającym nas
świecie. Dlatego, jak na  rodzaj psychologicznych
plastrów nikotynowych, na  pewno rzucisz się
na  różnego typu poradniki obiecujące ci pomoc
w  osiągnięciu lepszego życia pod względem
zdrowia, szczęścia i samorealizacji. Możesz także
postąpić jak wielu innych, sięgając po  czyjąś
biografię. Banałem jest stwierdzenie, że obsesja
naszych czasów na  punkcie zwłaszcza
autobiografii jest wyrazem indywidualizacji,
chociaż ta banalność świadczy zapewne jedynie
o tym, że to prawda. Ponadto uważam, że coś nie
gra z  linearnym przedstawianiem przebiegu
akcji stosowanym w  biografiach, gdzie
wydarzenia następują w  porządku
chronologicznym, działającym uspokajająco
na  jednostki w  kulturze przyspieszenia, która
na  dodatek zdaje się wymykać nam spod
kontroli. Zarówno w  poradnikach, jak
i  w  autobiografiach, „ja” gloryfikowane jest jako
najważniejsze w  życiu, chociaż rzadko jest
samowystarczalne na  mocy swojej integralności
i  wartości moralnych. Zamiast tego najczęściej
jest to „ja” skazane na  wieczny rozwój i  zmianę.
Poza tą książką nigdy nie widziałem żadnego
poradnika, który usiłuje pomóc czytelnikowi
w  odnalezieniu gruntu pod nogami
i  przeciwstawieniu się rozwojowi osobistemu.
Nie widuje się także nigdy autobiografii
o  tytułach w  stylu „Żadnego rozwoju – historie
z mojego stabilnego życia”.
Na  etapie szóstym spróbuj uniknąć
uzależnienia od  tego rodzaju literatury „ja”,
przywiązującej cię do  wyobrażenia, że można
kontrolować swoje życie dzięki rozwojowi
osobistemu i  poznaniu samego siebie. Już
na  początku lat dziewięćdziesiątych filozof
Charles Taylor przeanalizował, jak zjawisko,
które zwie „etyką autentyczności” (że życie
polega na  stawaniu się sobą), może skutkować
„nowymi formami zależności, kiedy ludzie
niepewni swojej tożsamości zwracają się
do  poradników wszelkiego autoramentu”73.
Dlaczego zatem odczuwa się niepewność co
do  tożsamości i  skąd się bierze związane z  nią
ryzyko uzależnienia od  samopomocy? Właśnie
dlatego, odpowiada Taylor, że zaczęliśmy hołubić
samych siebie w  sposób, który wszystko poza
nami umieszcza w nawiasie – historię, przyrodę,
społeczeństwo, a także wymogi kierowane do nas
z  tej zewnętrzności. W  poprzednim rozdziale
nazwałem to religią „ja”. Pozbawiając znaczenia
warunki zewnętrzne, możemy się definiować
jedynie w  odniesieniu do  nas samych.
W  najlepszym wypadku będzie to trywialne,
a  w  najgorszym uniemożliwi nam zrozumienie
naszych obowiązków i  tego, co najważniejsze
w życiu.
W  świetle powyższego literatura
samopomocowa stanowi jedynie część składową
tego problemu, nie przyczyniając się do  jego
rozwiązania, zatem powinno się ją ignorować.
Ponieważ jednak czytanie jest rzeczą dobrą,
chciałbym skłonić cię do  zainteresowania się
literaturą innego rodzaju – mianowicie
powieściami. W  przeciwieństwie do  poradników
samopomocowych i  większości autobiografii,
powieści potrafią przedstawić życie bliższe
rzeczywistości – złożone, przypadkowe,
chaotyczne i  postrzegane z  wielu różnych
perspektyw74. Powieści przypomną ci o  tym, jak
mało w  twoim życiu podlega w  istocie twojej
kontroli i jednocześnie uzmysłowią ci, jak bardzo
jest ono splątane z  procesami społecznymi,
kulturowymi i  historycznymi. Dzięki takiej
refleksji zyskasz pokorę, która pomoże ci
wywiązywać się ze  swoich obowiązków, zamiast
nieustannie krążyć wokół siebie samego
i swojego rozwoju.

POPULARNE GATUNKI LITERACKIE


NASZYCH CZASÓW
Norweski psycholog i  socjolog Ole Jacob Madsen
opublikował ostatnio kulturowo-krytyczne
odczytanie literatury samopomocowej75. Jego
książka, cytująca w  tytule rozpowszechniony
frazes samorozwoju: Musimy się skierować
ku  wnętrzu (Det er innover vi må gå), poprzez
analizy podejść kognitywnych (w  tym NLP),
treningu uważności, samozarządzania, poczucia
własnej wartości i  samokontroli, ukazuje, że
najróżniejsze wymogi wiążące się z samopomocą
sprowadzają się do  wmawiania człowiekowi, że
najważniejsze problemy współczesności (dajmy
na to kryzysy ekologiczne albo finansowe) można
rozwiązać stosując na  przykład medytację albo
wzmacniając poczucie własnej wartości. Według
autora większość literatury poradnikowej
cechuje wyraźne nastawienie ideologiczne:
ponieważ każdego z  osobna czyni się
odpowiedzialnym za  swój los, każdy jest
zmuszony szukać jednostkowych rozwiązań
problemów właściwych całej wspólnocie.
Zasadniczy paradoks polega na tym, że literatura
samopomocowa z  jednej strony hołubi wolne
wybory i  samorealizację jednostki, a  z  drugiej
przyczynia się do  formowania ludzi w  coraz
większym stopniu uzależnionych od  pomocy
i  terapeutycznej interwencji, którą literatura ta
oferuje. Pozornie twierdzi się, że dzięki
samorealizacji stwarza się dorosłe,
samowystarczalne jednostki, ale zamiast tego
mamy do  czynienia z  uzależnionymi dziećmi
(dziecinnymi dorosłymi), którym wydaje się, że
prawda znajduje się w nich samych.

Madsen rozpoczyna swoją dającą do myślenia


analizę streszczeniem satyrycznej powieści Willa
Fergusona o  przemyśle samopomocowym,
zatytułowanej po  prostu Happiness (Szczęście).
Jej główny bohater jest podwładnym redaktora
wydawniczego, który pewnego dnia
niespodziewanie natrafia na anonimowy rękopis
bardzo niezwykłego poradnika
samopomocowego i  doprowadza do  jego
wydania. Okazuje się, że ów poradnik
(w przeciwieństwie do konkurencyjnych książek)
jest wyjątkowo skuteczny i staje się prawdziwym
bestsellerem, leczącym wszelkie ludzkie bolączki
i  zapewniającym czytelnikom bogactwo, sukcesy
i  szczęście. Konsekwencje rosnącej epidemii
szczęścia są oczywiście nieprzewidywalne
i  wszystkie branże żyjące z  ludzkich grzechów
i  konsumpcji (w  tym mafia) zwracają się
przeciwko wydawnictwu z pogróżkami, wskutek
czego redaktor musi wytropić autora poradnika,
aby ocalić życie ich obu. Autorem okazuje się
pozbawiony złudzeń i chory na raka cynik, który
napisał książkę jedynie po  to, aby zabezpieczyć
finansowo swojego wnuka. Pisarz przystaje
jednak na  propozycję napisania poradnika
antysamopomocowego – który być może nie
różni się aż tak bardzo od czytanej właśnie przez
ciebie książki – jako przeciwwagi dla
zagrażającej epidemii szczęścia.
Ta zabawna satyra wymierzona w  literaturę
samopomocową ujawnia przede wszystkim jeden
istotny fakt: książki nie działają! Powód, dla
którego wydaje się setki poradników
pomagających nam się zrealizować, rozwinąć
i  stać się „najlepszą wersją samych siebie”, jest
taki, że nie przynoszą one żadnego szczególnego
efektu. Albo – pozostając przy metaforze
uzależnienia – można stwierdzić, że podobnie jak
w  przypadku narkomana, który musi zażywać
coraz większą dawkę narkotyku, ponieważ jego
działanie jest krótkotrwałe i  szybko słabnie,
także w  przypadku literatury samopomocowej,
nawet jeśli zaczniemy żyć ultrazdrowo, jeść
w zgodzie ze swoją grupą krwi albo praktykować
„uważne jedzenie”, natychmiast pojawi się coś
nowego, czego koniecznie będziemy musieli
spróbować, ponieważ wyda nam się bardziej
atrakcyjne. Zawsze pojawi się kolejna książka
do kupienia, nowa koncepcja do sprawdzenia czy
nieznany kurs do  wypróbowania i  w  tym sensie
przemysł samopomocowy odzwierciedla
mentalność konsumpcyjną właściwą kulturze
przyspieszenia, gdzie produkty (także książki)
obiecujące pomoc w odnalezieniu samego siebie,
zamiast tego zaczynają postulować nieustanną
zmianę samego siebie – ciągły i  niekończący się
postęp. Mamy tutaj do czynienia z jeszcze jednym
wariantem tego, co wcześniej nazwałem
„maszyną paradoksu”. Mówiąc ogólnie,
poradniki są literaturą wyrywania do  przodu,
a  nie zapuszczania korzeni: musimy pozostać
sobą, a jednocześnie nieustannie się zmieniać.
Analogicznie dzieje się w przypadku drugiego
z  popularnych gatunków naszych czasów:
biografii. Osiągają one nieprzerwanie szczyty list
bestsellerów, ponieważ niezwykle chętnie
czytamy o  tym, jak znani ludzie potrafili
zrealizować samych siebie. Następuje to na coraz
wcześniejszym etapie ich życia, w  każdym razie
główni bohaterowie biografii stają się coraz
młodsi. Każdemu szanującemu się sportowcowi
udaje się napisać autobiografię przed
ukończeniem trzydziestki. W  momencie,
w  którym kreślę te słowa, jedną z  takich
autobiografii na  liście bestsellerów jest książka
o tytule Gustav: moje prawdziwe „ja” (Gustav: Mit
sande jeg) o  ekscytującym życiu i  działalności
dwudziestotrzyletniej gwiazdy programów
reality, Gustava Salinasa. Ze  wstydem muszę
przyznać, że nie czytałem tego dzieła, ale
na  stronach Wikipedii poświęconych Salinasowi
napisane jest, że przełom w  jego karierze
nastąpił, „kiedy w 2008 roku wystąpił jako męski
kandydat w  programie randkowym Mężczyzna
dnia, emitowanym na  kanale TV2, natychmiast
zyskując popularność wśród widzów ze  względu
na  swoje [sic!] cięte komentarze, ewidentną
naiwność i  niewiedzę, na  czym bazuje także
w  innych audycjach, w  których bierze udział”.
Jest dość zabawne, że gwiazda programów
reality – której „ja” jest zapewne bardziej
zapośredniczone przez środki masowego
przekazu i  upubliczniane niż w  przypadku
większości ludzi – pisze w  książce o  swoim
„prawdziwym ja”. Nawet w  najbardziej
postmodernistycznej, nacechowanej kiczem
hiperrzeczywistości nie da się odejść od  etyki
autentyczności i idei „prawdziwego ja”.
Podczas gdy w  publikacjach o  Gustavie
rozczytują się przede wszystkim współcześni
nastolatkowie, dla ludzi takich jak my zostają
jeszcze książki o  przedstawicielach biznesu,
rodzinie królewskiej, prezenterach
telewizyjnych, gwiazdach sportu i  aktorach.
I  mimo że ich ton z  pewnością różni się
od  Gustavowego, podstawowa logika gatunku
pozostaje bez zmian. Życie zostaje ukazane jako
podróż, w  której główny bohater, na  mocy
swoich jednostkowych wyborów i  przeżyć, staje
się sobą – „oto, jak tego dokonałem!”. Szczególną
odmianą biografii jest typ literatury
„o  przezwyciężaniu samego siebie”, który
omówiłem w  rozdziale dotyczącym etapu
drugiego. Opisuje ona jakieś bolesne przeżycie,
na  przykład kryzys, załamanie z  powodu stresu,
albo rozwód – jako dar. Myśląc pozytywnie
o tym, co sprawia nam ból, możemy to wyzyskać
dla lepszego wglądu w  nas samych
i  w  konsekwencji dla lepszego życia.
W  autobiografiach rzadko opisuje się kryzysy,
które nie przyniosły nic dobrego. Dużo częściej
przedstawia się je wraz z  przeciwnościami losu
jako sposobność do osobistego wzrostu i rozwoju.
Oczywiście mogą one spełniać i  taką rolę, ale
po  przeczytaniu tej książki będziesz wiedział, że
kryzysy i  przeciwności mogą być również
właśnie tym, czym są: kryzysami
i  przeciwnościami, które niekoniecznie muszą
przynieść coś dobrego. Częściej, niż nam się
wydaje, najlepszą rzeczą, jaką możemy uczynić
jako ludzie, jest dążenie do  życia z  godnością,
polegającego na  patrzeniu prosto w  oczy temu,
co negatywne, i zaakceptowaniu go jako takiego.
Nie nauczysz się tego jednak z lektury typowego
poradnika o  samopomocy ani z  autobiografii
(lepszym źródłem inspiracji będą Seneka albo
Marek Aureliusz).

POWIEŚĆ JAKO TECHNOLOGIA SIEBIE


Uważam natomiast, że akceptowania warunków
życiowych można nauczyć się dzięki lekturze
powieści. Gatunek ten obejmuje nieprzebrane
bogactwo zjawisk, od  popularnych powieści dla
kobiet, zwanych po  angielsku „chick lit”, aż
po  egzystencjalnych klasyków rosyjskich –
istnieje również całe mnóstwo utworów
powieściowych powielających schematy
literackie właściwe myśleniu
samorozwojowemu. Sęk jednak w  tym, że
powieść jako formę literacką cechuje także
nieograniczona wolność przedstawiania
egzystencji i  jednostki na  wszystkie możliwe
sposoby. Nowoczesne rozumienie życia jako
projektu autobiograficznego jest niewątpliwie
związane z  powstaniem gatunku powieści jako
formy literackiej76. Powieść – jedną z pierwszych
jest Przemyślny szlachcic Don Kichot z  Manchy
Cervantesa z  roku 1605 – przedstawia
indywidualne ludzkie doświadczanie świata
i  traktuje o  tym, w  jaki sposób człowiek
podporządkowuje świat (powieściowy) własnej
perspektywie. Wcześniejsza literatura,
na  przykład kanoniczne średniowieczne
opowieści zawarte w  balladach i  baśniach
ludowych, portretowała „wszystkich i  każdego”,
skupiając się na  powszechnych ludzkich
sytuacjach życiowych. Powieść rodząca się wraz
z  wczesną indywidualizacją – zarówno jako
produkt tego rozwoju, jak i jako jego
współproducent – uczyła publiczność czytelniczą,
że świat należy rozumieć z  perspektywy
subiektywnej, perspektywy narratora
pierwszoosobowego.
Gatunek rozwijał się jednak dalej. Rosyjski
teoretyk literatury Michaił Bachtin zyskał sławę,
dowodząc (na  podstawie lektur Dostojewskiego)
polifonicznego charakteru powieści, co oznacza,
że autor nie jest ograniczony do  przemawiania
jednym głosem, lecz może zastosować więcej
perspektyw, które na  dodatek mogą się ze  sobą
nie zgadzać albo wręcz być ze  sobą sprzeczne.
Wciąż jednak świat, o  którym czytamy, jest
jednym i  tym samym, tylko różnie
przedstawianym przez poszczególnych aktorów.
W  ostatnich latach pojawiły natomiast się nowe
formy powieściowe, nazwane przez norweskiego
pisarza Jana Kjærstada politeistycznymi77. Jako
przykład autora, który rozwinął ten gatunek,
Kjærstad wymienia bestsellerowego pisarza
Harukiego Murakamiego, wymienianego wśród
kandydatów do  literackiej Nagrody Nobla.
Tworzy on fikcje literackie, w których spotyka się
wielu bogów (albo wiele światopoglądów) i gdzie
nie istnieje tylko jeden świat, który można
postrzegać z  najróżniejszych perspektyw, ale
niezliczone mnóstwo różnych światów, w  które
jako czytelnicy jesteśmy wciągani i  z  których
jesteśmy wyrzucani. U  Murakamiego ten
politeistyczny element jest wyraźny w  wielu
miejscach, ale być może najbardziej w  jednym
z jego późniejszych monumentalnych dzieł, 1Q84,
gdzie między innymi pojawiają się tak zwani
„mali ludzie” z  innych rzeczywistości.
Rzeczywistość zmienia kształt w  twórczości
Murakamiego, którego można uznać
za  przedstawiciela realizmu magicznego, ale
uprawia on ten typ powieści w  inny, bardziej
melancholijny sposób niż autorzy
południowoamerykańscy, na  przykład Gabriel
García Márquez czy Jorge Luis Borges.
Powieść rozwinęła się zatem od  ukazywania
jednego określonego spojrzenia na  świat,
poprzez oferowanie wielu różnych punktów
widzenia, aż po  przedstawianie wielu
perspektyw na  wiele światów. Jak zauważa
Kjærstad, czytając o  wielu światach
Murakamiego, wstępuje się na  grząski grunt.
Zaczynamy mieć wątpliwości, a  jeśli jeszcze coś
pamiętasz z  etapu trzeciego, to może przede
wszystkim to, że nasz świat bardziej niż
jakikolwiek inny potrzebuje osób wątpiących.
Jest nam potrzebna etyka wątpienia, co
oczywiście łatwo powiedzieć, ale trudniej
wykonać, natomiast sztuka (także powieściowa)
przypuszczalnie może przekazać tę etykę lepiej
niż filozofowie i  orędownicy samorozwoju.
Jestem przekonany, że gdybyśmy czytali Charlesa
Dickensa, Vladimira Nabokova czy Cormaca
McCarthy’ego (należących do  moich ulubionych
autorów), stalibyśmy się lepszymi ludźmi niż
po  przeczytaniu poradnika coachingowego Sofii
Manning bądź książek Sarah Zobel Kølpin
o  pozytywnej psychologii. Przyznaję, że takie
zestawienie jest mieszaniem ziarna i  plew, ale
przemawia za  nim to, że wszystkie te utwory
na  różne sposoby (jedne jako fikcje literackie,
inne jako poradnictwo) ukazują nam, kim jest
człowiek i  na  czym polega życie. Co stałoby się
z  naszym kulturowym wyobrażeniem o  sobie
samych, gdybyśmy monoteistyczne oddawanie
czci „ja” i  jego rozwojowi zastąpili politeizmem
Murakamiego?
Wraz z  historycznym rozwojem sztuki
powieściopisarskiej dostrzegamy także rozwój
podmiotów czytających, ponieważ powieść jest
rodzajem – posłużmy się słowami historyka idei
Michela Foucaulta – „technologii siebie”. Foucault
chciał swoim słynnym pojęciem uzmysłowić, że
nasze „ja” było i  jest nierozerwalnie splecione
z  technologiami, jakie mamy do dyspozycji
w  celu kształtowania i  sterowania
subiektywnością. „Technologie siebie” to termin
oznaczający wszystkie narzędzia, za  pomocą
których jednostki działają w  stosunku do  siebie
i  w  określone sposoby stwarzają, zmieniają
i  kultywują siebie jako podmioty (czyli istoty
działające)78. Foucault skupia się na  różnych
okresach w  historii, badając właściwe danej
epoce technologie siebie, na  przykład pisanie
listów przez stoików, wyznania autobiograficzne,
studia, ascezę czy objaśnianie snów. Być może
zabrzmiało to tak, jakby w  technologiach siebie
Foucault zaproponował, jak należy rozumieć
samorozwój. Do pewnego stopnia to prawda, z tą
jednak istotną różnicą, że tam, gdzie współcześni
nam orędownicy samorozwoju zazwyczaj
postulują istnienie wewnętrznego „ja”, które
należy odkryć i zrealizować, Foucault uważał, że
to iluzja i że „ja” to coś, co się stwarza, podobnie
jak artysta tworzy dzieło sztuki. Nie istnieje ono
przed tym aktem stwórczym i nie stwarza siebie
samego. Kolejna różnica polega na  tym, że
określenie technologii siebie wiąże się ściśle
z  pewnym rozumieniem etyki. W  późnej myśli
Foucaulta pojęcie etyki pełni ważną rolę,
ponieważ określa ono nieprzerwaną relację „ja”
do  siebie samego. Dlatego nie odnosi się ono
do  pojmowanej abstrakcyjnie dyscypliny
filozoficznej, ale należy je raczej wiązać
z  praktycznym formowaniem podmiotu79. To, że
jest się kimś, jakimś podmiotem, nie polega
jedynie na  odkryciu i  rozwijaniu wcześniej
istniejących właściwości samego siebie, ale
na  tym, żeby uzmysłowić sobie wymiar etyczny
wiążący się z  byciem człowiekiem. Ta etyka
zyskuje szczególną sugestywność w  świecie
politeistycznym, gdzie celem nie może być
odnalezienie prawdy o  sobie, ale życie zgodne
z  prawdą (por. wcześniejszy cytat z  Hannah
Arendt). Podstawą niniejszego etapu jest zatem
założenie, że powieści mogą ci pomóc lepiej
zrozumieć te rzeczy.

LITERATURA BEZ ZŁUDZEŃ


„No dobrze – zaczniesz oponować  – ale w  takim
razie co powinienem czytać?”. Szybko
doprowadzi to do  niełatwej dyskusji, bo ta
kwestia zależy oczywiście od  najróżniejszych,
konkretnych uwarunkowań związanych z  tym,
kim jesteś. Poza stwierdzeniem oczywistego, że
warto znać literaturę należącą do  światowego
kanonu, od Homera poprzez Dantego i Szekspira
aż po  powieści nowoczesne – nie mogę pomóc
dużo więcej niż opowiedzieć, z  jakiej lektury ja
sam odniosłem korzyść. Wartościowe refleksje
można poczynić zarówno na  gruncie komiksów
o Kaczorze Donaldzie, jak i utworów Cervantesa,
dlatego mam nadzieję, że moi osobiści faworyci
nie wydadzą się zbyt elitarni. Wspomniałem już
wcześniej o  Murakamim, którego jestem
wiernym czytelnikiem. Uważam, że tworzone
przez niego opisy dosłownie wszystkiego,
począwszy od  marzeń sennych aż
po  przyrządzanie posiłków, mogą wprawić
w  stan medytacji deklasujący w  moim
przekonaniu wszelkie praktyki „treningu
uważności”. Chciałbym zatem wskazać dwóch
innych współczesnych autorów mających dla
mnie osobiście ogromne znaczenie.
Pierwszym z  nich jest Francuz Michel
Houellebecq, któremu poświęcę teraz sporo
uwagi, ponieważ jest on bystrym obserwatorem
kultury przyspieszenia. Jest to pisarz znany,
wręcz osławiony, a  opinie na  jego temat są
skrajnie rozbieżne. Niektórzy uznają go za autora
genialnego, wpisującego się w  tradycję
francuskiego pozytywizmu, wywodzącą się od na
przykład  Zoli, podczas gdy inni mają go
za  goniącego za  sensacją szarlatana. Nie jest
moim zamiarem rozstrzygnięcie tego sporu – być
może Houellebecq jest w  istocie i  jednym,
i  drugim, natomiast jego książki dowodzą, że
zarówno nasze życie, jak i nasze „ja” to rezultaty
procesów społecznych i  historycznych, daleko
wykraczające poza to, na  co człowiek jako
jednostka może mieć wpływ. Pokazują także
(często w  zabawny, satyryczny sposób) ujemne
strony tych procesów i  mimo że słyszałem
od  niektórych, że czytanie Houellebecqa ich
przygnębia, na  mnie wywiera efekt wprost
przeciwny: jest coś silnie podbudowującego
w  jego pozbawionym iluzji spojrzeniu
na współczesność i jej problemy.
Trudno rozstrzygnąć, czy książki
Houellebecqa są właściwie powieściami i  tym
samym czystą fikcją, czy też zawierają znaczące
elementy autobiograficzne80. Bawią się
nieustannie zwyczajowym przeciwstawianiem
faktów (biograficznych) i  fikcji, a  także sztuki
i  nauki. Bardzo często główni bohaterowie
przypominają samego autora, na  dodatek
w większości książek noszą oni imię „Michel”. Co
więcej, w  Cząstkach elementarnych, jednym
z czołowych dzieł autora, o jednym z bohaterów
dowiadujemy się, że dorastał u  swojej babci
w  następstwie opuszczenia go przez rodziców,
zajętych przede wszystkim swoim rozwojem
osobistym: „Nudne i  uciążliwe zajęcia związane
z  chowaniem małego dziecka szybko wydały się
małżonkom trudne do  pogodzenia z  ideałem
wolności osobistej”81 – objaśnia Houellebecq, co
stanowi analogię do jego własnej historii.
Tematem przewodnim u  Houellebecqa jest
zupełne urynkowienie relacji międzyludzkich
w  przyspieszającym społeczeństwie
konsumpcyjnym. Prawie każda relacja
opisywana w  jego powieściach cechuje się
wymianą usług, wśród których przeżycia
jednostki widnieją jako najdroższy z  towarów –
miara wszystkich innych rzeczy w naszym życiu.
W  książkach miłość opisywana jest najczęściej
jako relacje czysto seksualne, a  religia zmienia
się w powierzchowne i ko(s)miczne filozofie New
Age na targowisku oferującym na sprzedaż nowe
przeżycia. W  Cząstkach elementarnych śledzimy
losy Michela i  Bruna, przyrodnich braci
(uosabiających rozsądek i  uczucia, umiar
i  rozpasanie), którzy na  bieżąco analizują
współczesne społeczeństwo konsumpcyjne albo,
jak nazywa je Michael, „społeczeństwo
erotyczno-reklamowe”, z  konsumpcją
organizującą pożądanie rozdęte
do  niebotycznych rozmiarów. „Aby
społeczeństwo funkcjonowało, aby trwało
współzawodnictwo, pożądanie musi się
rozrastać, rozprzestrzeniać i  pożerać ludzkie
życie”82 – jak czytamy w  powieści. Postaci są
„cząstkami elementarnymi” w  społeczeństwie
pozbawionym norm i  mierzącym wszelkie
wartości probierzem doznawanych przeżyć oraz
przyjemności. Bohaterowie znajdują się pod
nieprzerwanym wpływem dyskursów
panujących w  społeczeństwie, co obrazuje
następujący fragment, w  którym naukowiec
Michel analizuje egzystencję swojego
przyrodniego brata:

Czy Bruna można uważać za  osobną


jednostkę? Jego gnijące ciało należało do  niego,
upadek fizyczny i  śmierć pozna jako osobna
jednostka. Z  drugiej strony, hedonistyczna wizja
życia, pole działania sił budujących jego
świadomość i  pragnienia były wspólne dla całego
pokolenia. Tak jak zainstalowanie aparatury
do  przeprowadzenia eksperymentu oraz wybór
jednego lub kilku punktów obserwacyjnych
pozwala na  nadanie danemu układowi
atomowemu takiej, a  nie innej cechy – raz
właściwej dla teorii cząsteczkowej, raz dla falowej
– podobnie Bruno mógł co prawda występować
jako jednostka, lecz z  innego punktu widzenia
jawił się jedynie jako bierny element rozwoju
pewnego zjawiska historycznego. Jego motywacje,
wartości, pragnienia: nic w  najmniejszym nawet
stopniu nie odróżniało go od rówieśników83.

Bruno doświadcza ludzi jako unikalnych istot


o  jednostkowych marzeniach i  ambicjach, ale
według Michela jest to jedynie odzwierciedlenie
„pewnego zjawiska historycznego”. Ten
socjologiczny punkt widzenia wydaje się
reprezentatywny dla samego Houellebecqa, ale
jest także właściwy niektórym z  jego głównych
bohaterów, wraz z biegiem akcji przyglądających
się życiu swojemu i  innych z  zewnętrznej,
analitycznej i  socjologizującej perspektywy.
Postaci cechują się często wyrachowaniem,
traktując stosunki międzyludzkie
instrumentalnie – na podstawie oszacowania, jak
dużo cielesnej rozkoszy może im zapewnić dana
relacja. Charakterystycznym fragmentem
ilustrującym obiektywizujące spojrzenie postaci
na  siebie samych i  na  innych jest na  przykład
ten, w którym opisane jest, jak Michel, odnoszący
sukcesy biolog, w  młodym wieku zdecydował
ustąpić ze  stanowiska kierownika badawczego
i żegna się ze swoją następczynią:

Stojąc przed swoją toyotą, uśmiechnął się


i  wyciągnął rękę do  badaczki (wykonanie tego
gestu i  podkreślenie go uśmiechem przewidywał
już od  kilku sekund, przygotowywał się do  niego
w  myśli). Dłonie splotły się w  łagodnym uścisku.
Za  późno pomyślał, że temu uściskowi brakuje
ciepła; w  tych okolicznościach mogliby się
ucałować, tak jak ministrowie czy niektórzy
piosenkarze z programów rozrywkowych84.
Houellebecq interpretuje rozwój społeczny
jako związany z  demokratyzacją ideologii
hippisów, roku 1968 i  wyznawców New Age:
zwrócenie się ku  wnętrzu kończy się
rozczarowaniem i  pustką, kiedy zdamy sobie
sprawę z  tego, że tam w  środku nic nie ma.
Dlatego zmuszeni jesteśmy poszukiwać
intensywności życia w  ideologii samorozwoju,
kulminującej seksualnym rozpasaniem:
„Wyzwolenie seksualne zniszczyło ostatnie
wspólnoty, które oddzielały jednostkę
od rynku”85. Powieści Houellebecqa uczą nas, że
pogoń za  sobą samym i  samorealizacją
zasadniczo są odzwierciedleniem społeczeństwa
późnokapitalistycznego, gdzie nawet
w  najbardziej intymne relacje wkraczają
urynkowienie i instrumentalizacja. Życie zaczyna
się obracać wokół maksymalizacji przeżyć, bez
możliwości oparcia się na  jakichś zewnętrznych
standardach, w  czego konsekwencji „stopniowe
zanikanie wartości moralnych w  latach
sześćdziesiątych, siedemdziesiątych,
osiemdziesiątych i  pod koniec
dziewięćdziesiątych stanowiło proces logiczny
i nieunikniony”86.
Powieści Houellebecqa zawierają dystopijne
opisy kluczowych aspektów życia ludzkiego
i  (rozkładu) tożsamości w  postmodernistycznym
społeczeństwie konsumpcyjnym – jednocześnie
wierne i przesadzone. W tym sensie jego książki
można postrzegać jako literacką socjologię,
analizującą pewne tendencje właściwe kulturze
przyspieszenia i  ich ludzkie konsekwencje87.
Ze  swoim skupianiem się na  powierzchni,
zwłaszcza na  ciele, Houellebecq przedstawia się
w  ostatecznym rozrachunku jako radykalnie
antypsychologiczny autor: z  jednej strony
odrzuca to, że psychologia (sprowadzona
do  religii New Age) posiada jakąś naukową moc
objaśniającą, z  drugiej jego postaci nie mają
żadnego życia wewnętrznego ani wewnętrznego
„ja”, które muszą zrealizować (mimo że wiele
z nich właśnie coś takiego sobie roi). Dlatego „ja”
rozmywa się z  jednej strony w  ciele, a  z  drugiej
w społeczeństwie.
Z  czymś podobnym mamy do  czynienia
w  twórczości norweskiego pisarza Karla Ove
Knausgårda, w  ostatnich latach bardzo
docenianego za  swoje autofikcyjne
monumentalne dzieło Moja walka. Na  wielu
tysiącach stron, w  które czytelnik zostaje
wciągnięty w  sposób niemalże hipnotyczny,
autor przypomina nam o  fascynujących
szczegółach życia codziennego. Knausgård nie
jest tak krytyczno-satyryczny jak Houellebecq,
ale pisze w  sposób równie pozbawiony złudzeń,
w  dużo większym zakresie włączając w  tekst
własne życie. Ale czy dzieło Knausgårda nie jest
właśnie autobiografią? Nie, otóż jest nią jedynie
w  takim stopniu, w  jakim moja książka jest
poradnikiem. Można też stwierdzić, że na  mocy
swojej monstrualności Moja walka dekonstruuje
autobiografię jako gatunek. W  autobiografiach
czytamy o  wielkich, przełomowych wyborach
i wydarzeniach, poprzez które bohaterowi udaje
się stworzyć albo zrealizować samego siebie.
U  Knausgårda natomiast jesteśmy nieustannie
konfrontowani z  mało znaczącymi, wstydliwymi
sytuacjami (na  przykład uczestnictwem
w  poprawnym politycznie szwedzkim przyjęciu
urodzinowym dla dzieci albo problemami
narratora z  brakiem doświadczenia
seksualnego). Nie tylko czytamy o  nich – te
szczegóły stanowią bowiem samo sedno książki,
będącej nie tyle autoportretem, co literacką
refleksją o  życiu i  naszym stosunku do  innych,
do  rodziny i  przyrody. Bardzo możliwe, że ani
powieści Houellebecqa, ani Knausgårda nie są
poprawne w  sensie obiektywnym (z  powodu
obydwu doszło do  procesów o  zniesławienie,
ponieważ występują w  nich prawdziwe miejsca
i  osoby), ale uważam, że w  głębszym sensie
utwory te przedstawiają prawdziwe opisy
naszego życia właśnie dlatego, że są pozbawione
złudzeń i  mają odwagę skupiać się
na negatywnych aspektach życia. Nie przekazują
nam prawdy przez wielkie P (która zresztą nie
istnieje dla nikogo poza osobami wierzącymi), ale
w  szczery sposób przedstawiają różne aspekty
życia w  kulturze przyspieszenia. Pokazują, że
pozbawiona złudzeń i negatywistyczna literatura
nie musi oznaczać literatury przygnębiającej
czytelników czy odbierającej im odwagę, ale że
negatywność może być budująca, ponieważ
uświadamia nam, jak istotne jest to, co znajduje
się poza nami samymi.

CO MOGĘ ZROBIĆ?
Przeczytaj co najmniej jedną powieść
w  miesiącu. Dla większości jest to cel osiągalny.
Przedstawiłem kilka propozycji, uzasadniając,
dlaczego powinni się zapoznać z  twórczością
autorów, takich jak Murakami, Houellebecq
i  Knausgård, ci, którzy szukają zupełnie innego
zrozumienia siebie, niż proponuje im literatura
samopomocowa i  biografie. To, co czytamy,
odciska na  nas piętno. Jeśli zatem wybierzesz
biografie lub poradniki o  samodoskonaleniu,
zaoferują ci one podejście, w którym „ja” stanowi
stały, wewnętrzny punkt odniesienia dla twojego
życia, bądź otrzymasz możliwość przejrzenia się
w  pozytywnej i  optymistycznej historii czyjegoś
rozwoju. Natomiast powieść zaproponuje ci
bardziej złożony i  na  dodatek politeistyczny
światopogląd. Nie jestem pewien, co by się
zdarzyło, gdyby do  interpretacji naszej
egzystencji wykorzystywać właśnie dzieła tych
autorów, zamiast posiłkować się samopomocą.
Wydaje mi się, że zyskalibyśmy bardziej rzetelny
obraz świata, w którym żyjemy, z polifonicznymi
perspektywami (Murakami) na  procesy
społeczne i  historyczne (Houellebecq), i  gdzie
żaden szczegół życia codziennego nie jest na tyle
niepozorny, żeby nie zwrócić na  niego uwagi
(Knausgård).
W jaki sposób powieść nauczy cię stać mocno
na  nogach? Pomagając ci dostrzec sens albo
horyzont życiowy znajdujący się poza tobą
samym, na którym będziesz mógł się oprzeć. Tak
brzmi w  każdym razie teza książki All Things
Shining: Reading the  Western Classics to Find
Meaning in a  Secular Age (Wszystkie cudowne
rzeczy: czytając zachodnich klasyków
w  poszukiwaniu sensu w  zsekularyzowanych
czasach) wpływowych amerykańskich filozofów
Huberta Dreyfusa i  Seana Kelly’ego, którzy (co
sugeruje podtytuł książki) czytają klasyków
zachodniej literatury, aby odnaleźć sens
w  czasach sekularyzmu, w  świecie bez Boga88.
Dreyfus i  Kelly omawiają dzieła takich autorów
jak, David Foster Wallace, Homer, Dante
i  Herman Melville, proponując czytelnikowi
otwartość wobec świata, utraconą – jak uważają
– przez współczesnych. Dreyfus i  Kelly piszą
o  tym, że bardzo dobrze wychodzi nam
introspekcja, pochłaniają nas nasze wewnętrzne
przeżycia, jednak nie mamy bladego pojęcia
o  tym, że sens pochodzi ze  świata, w  którym
żyjemy. Klasycy pomogą nam to zrozumieć,
utrzymują filozofowie, którzy podobnie jak
Kjærstad poszukują politeistycznej interpretacji
życia. Znajdują ją na przykład u Melville’a w jego
białym wielorybie (Moby Dicku), który jako
symbol jest nasycony różnymi znaczeniami,
między innymi politeistycznego boga (przyznaję,
że to brzmi tajemniczo, ale sam poczytaj Moby
Dicka albo zapoznaj się z  książką Dreyfusa
i  Kelly’ego). W  przeciwieństwie do  rozróżniania,
jak czyni to filozofia monoteistyczna, pomiędzy
zewnętrzną postacią i wewnętrzną esencją, które
odnaleźć można w  religii „ja” (a  także
w  rozróżnieniu między wewnętrznym,
autentycznym esencjalnym sobą a  jego
zewnętrzną maską), w  ich politeizmie nie ma
żadnej prawdziwej rzeczywistości kryjącej się
za  postacią, pod którą występują. Płynąca z  tego
nauka może być cenna w kulturze gloryfikującej
samorozwój jak nasza i przywołuje wspomnienie
poglądów Oscara Wilde’a, który twierdził, że
tylko powierzchowni ludzie nie osądzają
na podstawie zewnętrzności – tajemnica naszego
świata znajduje się w  tym, co widzialne, a  nie
w tym, co niewidoczne. Często słyszymy, że nasza
kultura jest powierzchowna i  skupia się jedynie
na  zewnętrzności. Jeśli wspomniani wcześniej
filozofowie i  Wilde mają rację, problem polega
na czymś wręcz przeciwnym: wcale nie jesteśmy
wystarczająco powierzchowni, tylko wydaje nam
się, że to, co właściwe, musi być ukryte. Ale
w  tym ukryciu, wewnątrz nas, nic nie ma, nie
odnajdziemy tam żadnej autentyczności.
Powinieneś to już wiedzieć, pokonawszy sześć
z siedmiu etapów przedstawionych w tej książce.
Poza powieściami możesz oczywiście poczytać
także klasyków filozofii, których twórczość ma
wartość literacką. Wspaniałym przewodnikiem
w  tym zakresie jest The  Consolations of
Philosophy (O  pocieszeniach, jakie daje filozofia)
Alaina de Bottona, który między innymi ukazuje,
dlaczego warto czytać o  Sokratesie (u  Platona),
jeśli czujemy się niepopularni; sięgać po Epikura,
jeśli brakuje nam pieniędzy; po  Senekę, jeśli
jesteśmy sfrustrowani; Montaigne’a, jeśli
czujemy się (seksualnie) niespełnieni;
Schopenhauera, jeśli złamano nam serce
i  na  końcu po  Nietzschego, jeśli w  naszym życiu
stajemy wobec różnych wyzwań (a  tak się
przecież dzieje)89. Można doznać szczególnego
rodzaju pociechy, dowiadując się, że ci dawni,
nieżyjący, mądrzy filozofowie zmagali się
z  identycznymi problemami związanymi
z  ludzką egzystencją, ponadto niezwykle kojąco
działa zyskanie teraz, w  XXI wieku, partnerów
do  rozmowy liczących setki, a  w  niektórych
przypadkach nawet tysiące lat. To przeżycie
samo w  sobie pomoże ci zwolnić tempo życia
i  stanąć mocniej na  nogach w  kulturze
przyspieszenia wymagającej od  ciebie
spektakularnych dokonań. Czy Sokrates
zaakceptowałby Porozumienie Bez Przemocy90?
Czy Schopenhauer zachwycałby się pozytywną
psychologią? Czy Epikur życzyłby sobie
zrealizować swój pełny potencjał? Czy Nietzsche
zgłosiłby się po  poradę do  coacha? Jest to mało
prawdopodobne. Może zatem moglibyśmy czegoś
się od nich nauczyć?
SIÓDME
KONTEMPLUJ PRZESZŁOŚĆ

Jeżeli uważasz, że twoje sprawy przybrały zły


obrót, to bądź pewien, że zawsze może być gorzej.
I  na  pewno będzie. Przeszłość natomiast ma to
do  siebie, że wraz z  upływem czasu wydaje się
coraz jaśniejsza. Gdy pojawi się ktoś ze  swoimi
innowacyjnymi planami i  „wizjami”, argumentuj,
że dawniej wszystko było lepsze. Wyjaśnij, że
koncepcja postępu liczy sobie zaledwie paręset lat
i  w  rzeczywistości jest niszcząca. Wprawiaj się
w  powtarzaniu samego siebie. Poszukuj
zakorzenionych wzorców. Obstawaj przy swoim
prawie do tego, aby stać w bezruchu.

W  kulturze przyspieszenia dominuje


jednoczesna fascynacja teraźniejszością
i przyszłością, podczas gdy przeszłość zbytnio nas
nie zajmuje. Aby pomóc nam być obecnym tu
i  teraz, upowszechniły się różne techniki
psychologiczne i  inspirowane ruchem New Age,
takie jak medytacja i  trening uważności.
Natomiast w  dziedzinie zarządzania i  rozwoju
organizacji funkcjonuje koncepcja „uważności”
Otto Scharmera (tego od  Teorii U), która dotyczy
skupiania uwagi na  tym, co dzieje się właśnie
teraz. Zarazem nasza uwaga skierowana
na  teraźniejszość ma nam pomóc lepiej
funkcjonować w  przyszłości. Musimy być obecni
teraz, aby odnieść sukces jutro. Firma doradcza
Ankerhus, która upowszechniła koncepcję
Scharmera w  Danii, tak pisze na  temat Teorii
U na swojej stronie internetowej:

Nie jesteśmy w  stanie rozwiązać


fundamentalnych problemów naszych czasów,
korzystając z  rozwiązań należących
do  przeszłości. Nie będziemy w  stanie stworzyć
nowych, innowacyjnych rozwiązań problemów
organizacyjnych i  społecznych, tak po  prostu
powtarzając wzorce z  przeszłości. Istnieje
potrzeba wypracowania czegoś nowego, abyśmy
zarówno indywidualnie, jak i  wspólnie mogli
przemieścić się do  przestrzeni, w  której
doświadczymy swojego autentycznego ja
i  nauczymy się identyfikować to, co krępuje nas
w  przestarzałych wzorcach myślenia i  działania.
To jest nowa społeczna technologia, którą
Scharmer nazywa „uważnością”.
W  naszej podróży po  U  doświadczamy, w  jaki
sposób możemy wyjść naprzeciw przyszłości
z  otwartym umysłem, otwartym sercem i  wolną
wolą – a  tym samym dostrzec osiągalny
w optymalny sposób nasz przyszły potencjał 91.

Teoria U  jest koncepcją uważności


przeniesioną na grunt wdrażania innowacji
w  organizacjach, a  jej przesłanie sprowadza się
do  przekonania, że po  pierwsze, spoglądając
w  przeszłość dostrzegamy przestarzałe wzorce,
dzisiaj już bezużyteczne, a  po  drugie, że przez
naszą obecność w  teraźniejszości docieramy
do  naszego „autentycznego ja” (które, jak wiesz,
jest mitem), aby móc zrealizować nasze
optymalne możliwości w  przyszłości. Przeszłość
jest obciachowa – teraźniejszość oznacza nową
jakość. Jednakże ta teraźniejszość jest traktowana
instrumentalnie w  relacji do  optymalnej
przyszłości (właściwego celu).
Nieco zuchwale można by zapytać
zwolenników teraźniejszości, kto ich zdaniem
najlepiej potrafi zaznaczyć swoją obecność tu
i teraz? Odpowiedź nasuwa się sama – to głównie
zwierzęta, które nie zostały obdarzone językową
umiejętnością przywoływania minionych
wydarzeń ani zdolnością wykorzystywania
wiedzy zdobytej przez poprzednie pokolenia. To
właśnie te nie-ludzkie zwierzęta (ale także
na  przykład niemowlęta) są obecne tu i  teraz.
Ludzkość cechuje natomiast zdolność
do  przekraczania granicy teraźniejszości
i  na  swój całkowicie unikalny sposób sięgania
po  doświadczenia przeszłości. Dlaczego
spoglądanie w  przeszłość stało się takim
przeżytkiem? Jeżeli analiza zawarta w tej książce
jest prawidłowa, to odpowiedź znajduje się
w  kulturze przyspieszenia, która z  definicji jest
zorientowana na  przyszłość i  opiera się
na  produkowaniu wciąż nowych wyobrażeń
o  przyszłości. Pojawiły się przecież nawet firmy,
instytuty i doradcy, którzy zajmują się „badaniem
przyszłości”, gdyż dostrzeganie nowych trendów
jest niezbędne do  tego, aby móc odnaleźć się
w  tym, co nadejdzie, oraz uczestniczyć
w  kreowaniu przyszłości. W  rzeczywistości
badacze przyszłości w większym stopniu zajmują
się jej kreowaniem niż samym badaniem,
sprzedając różne idee i pojęcia (o społeczeństwie
marzeń, społeczeństwie wolnego czasu,
społeczeństwie emocji czy jakkolwiek je
nazywano na przestrzeni czasu) swoim klientom,
którzy oczekują tego, za co zapłacili i co wkrótce
ma nastąpić. Po czym rzeczywiście tak się dzieje,
ponieważ wszyscy się na to nastawiliśmy. Kolejny
raz mamy do  czynienia z  paradoksem: nasze
nastawienie na  przyszłość tworzy ją samą
w  formie lustra odzwierciedlającego sposób,
w  jaki się szykujemy na  przyszłość. Skoro
wszyscy jesteśmy przekonani, że będziemy żyć
w  państwie o  gospodarce konkurencyjnej (bo
Ove Kaj Pedersen nam to powiedział92), które
powinno być w  stanie rywalizować
z Chińczykami na globalnym rynku, to będziemy
mieli państwo konkurencyjne. Gdy politycy
powtarzają niczym echo słowa Margaret
Thatcher, że nie ma alternatywy dla obecnego
porządku społecznego (słynna doktryna
Thatcher, zwana TINA: There Is No Alternative),
stanie się to rzeczywistością oczywiście tylko
wtedy, gdy większość w  to uwierzy. Stare
socjologiczne twierdzenie, zwane teorematem
Thomasa, brzmi: jeżeli ludzie definiują coś jako
rzeczywiste, będzie to miało rzeczywiste
konsekwencje. Tak to się dzieje, badanie
przyszłości i  nasze zbiorowe nią opętanie
przynosi efekty: definiując jakąś określoną
tendencję jako rzeczywistą, sprawiamy, że będzie
ona miała rzeczywiste konsekwencje dla (oraz w)
przyszłości.
Tego typu refleksje sprawiły, że (wspomniany
wcześniej) filozof Simon Critchley stwierdził, iż
nasze maniakalne skupianie się na  przyszłości
oraz nieustannie promowana koncepcja postępu
są wysoce szkodliwe: „Powinniśmy w  sposób
możliwie systematyczny pozbywać się naszej
ideologii i kultury przyszłości. Koncepcja postępu
ma zaledwie paręset lat i jest to bardzo zła idea.
Im szybciej się z  nią uporamy, tym lepiej”93 –
twierdzi filozof. Koncepcję postępu powinniśmy
zastąpić powtórzeniem oraz odtwarzaniem
i  musimy nauczyć się kontemplować przeszłość,
bo właśnie to jest szczególnie ludzkie i świadczy
o  dojrzałym stosunku do  życia. Ale sprawa nie
jest prosta. Dzieci, nastolatkowie, zwierzęta są
zorientowane na  przyszłość (i  tak powinno być),
a sama pamięć ludzka jest w większości również
skierowana przed siebie, a  nie za  siebie. Pamięć
rozwinęła się po to, abyśmy mogli poradzić sobie
w  nowych, nieznanych sytuacjach, a  nie po  to,
abyśmy przywoływali przeszłość dla niej samej94.
Warto jednak się tego nauczyć, bo jako dorośli
ludzie powinniśmy być w  stanie czerpać
z  przeszłości i  wcześniejszych doświadczeń,
zarówno w stosunku do własnego życia (do czego
powrócę poniżej), jak i  w  kontekście rozwoju
kulturowego. Critchley postuluje w  swojej
książce: najistotniejsze w  historii idei nie są
przełomy, ale powtórzenia. Renesans oznacza
na  przykład całkiem dosłownie ponowne
narodziny kultury, w  której ponownie odkryto
grecką filozofię, idee humanizmu, sztukę i naukę,
a Szekspir nieustannie korzystał z Owidiusza czy
też z  mów wygłaszanych w  rzymskim senacie
i nie nazywał siebie nowatorem. Dopiero podczas
kilku ostatnich stuleci zaczęliśmy dostrzegać to,
co nowe i  zorientowane na  przyszłość jako
wartość samą w  sobie. W  rzeczywistości to, co
najlepsze, pochodzi z dawnych czasów.
Stworzyliśmy kulturę, która roztacza wizje
i  w  której organizuje się warsztaty na  temat
przyszłości, więc właśnie dlatego zbyt łatwo
zapominamy o  poglądach i  dorobku przeszłości.
Pojęcia takie jak innowacja czy kreatywność
przenikają wszelkiego rodzaju dyskursy
traktujące o  zarządzaniu organizacyjnym czy
pedagogice, które całkowicie zagubiły sens, jaki
tkwi w  powtarzaniu, oraz sens tego, co już
sprawdzone. Wymaga się od  nas, abyśmy przez
cały czas, jak to się mówi, w  naszym myśleniu
„wychodzili poza schematy”, jednak na szczęście
nadal można spotkać trzeźwo myślących badaczy
kreatywności, którzy podkreślają, że jest to
możliwe tylko wówczas, jeżeli wiadomo, że
istnieje jakiś schemat (i  jak on jest
skonstruowany). Zaznaczają przy tym, że
przypuszczalnie w  większości przypadków
mądrzejsze jest balansowanie na obrzeżach tego
schematu w  formie niewielkich modyfikacji czy
też improwizacji opartych na  znanych
i  sprawdzonych tematach95. Nowości mają sens
wyłącznie w perspektywie czegoś znanego, a gdy
nie posiadamy wiedzy na  temat przeszłości i  jej
tradycji, nie mamy możliwości stworzenia
niczego nowego.

OSOBOWE ZNACZENIE PRZESZŁOŚCI


Jeżeli przeniesiemy naszą uwagę z  kulturowej
fascynacji przyszłością i  zapominania
o  przeszłości na  życie osobiste poszczególnych
ludzi, znajdziemy prawdopodobnie jeszcze
więcej powodów, aby ukrócić nasze nastawienie
na  przyszłość, a  zaczniemy kontemplować
przeszłość.
Znajomość własnej przeszłości i  umiejętność
sięgania do niej pamięcią okazuje się przesłanką
dla zbudowania w  miarę stabilnej tożsamości,
a  tym samym także istnienia moralności
w  naszych relacjach międzyludzkich. Jeżeli
chcemy żyć przyzwoicie, w moralnym tego słowa
znaczeniu, to istotny jest namysł nad naszą
osobistą przeszłością. Mark Twain powiedział
kiedyś, że czyste sumienie to pewna oznaka
kiepskiej pamięci. Uświadomienie sobie swoich
wcześniejszych błędów i  przywoływanie ich
w  myślach – oczywiście bez uprawiania
samobiczowania – pomoże ci działać właściwie.
Poza moralną mądrością, którą czerpiemy
z  przeszłości, ważne dla zrozumienia samego
siebie okazuje się myślenie o  naszym życiu jako
o  rozciągniętym w  przeszłości, bo to tam
znajdujemy korzenie naszej tożsamości. Cormac
McCarthy w powieści Rącze konie pisze o tym, że
blizny na  naszym ciele mają właściwość
przypominania nam o  tym, że przeszłość jest
rzeczywista. Wśród przyjaciół czy zakochanych
praktykuje się niekiedy przyglądanie się swoim
bliznom, bo są wyraźnym, fizycznym
świadectwem minionych wydarzeń
i podtrzymują nić łączącą „wtedy” i „teraz”. Może
należałoby wprowadzić sesje, podczas których
ludzie z  różnych organizacji mieliby sposobność
spotkać się i  porównać swoje blizny, a  tym
samym nauczyć się wracać myślami
do przeszłości, zamiast nieustannie zajmować się
formułowaniem wizji na przyszłość?
W kontekście ambicji tej książki, która stawia
sobie za  cel pomóc ci poczuć grunt pod nogami,
kontemplowanie przeszłości jest
prawdopodobnie najważniejszym etapem.
Znajomość własnej przeszłości to niezbędny
warunek, aby stanąć mocno na  nogach, bo bez
przeszłości po  prostu nie ma na  czym stanąć.
Taka argumentacja pojawiła się w  ostatnich
latach wśród wielu filozofów, między innymi
u  wymienionego wcześniej Charlesa Taylora,
który uważa, że orientacja w  teraźniejszości
możliwa jest wyłącznie wtedy, gdy mamy
przeszłość, do  której możemy się odnieść. Gdy
potrafimy odpowiedzieć na  pytania, takie jak
„Kim jesteś?” i  „Do  czego dążysz?” (do  czego
jesteśmy ustawicznie zachęcani w terapeutycznej
kulturze rozwoju), to jesteśmy dużo lepiej
przygotowani do  udzielenia odpowiedzi
określającej nasze życie i  działania
w  perspektywie czasowo-biograficznej, niż
gdybyśmy zatrzymali się i zaczęli wsłuchiwać się
w  siebie, w  czasie nie dłuższym niż pstryknięcie
zdjęcia. Aby dowiedzieć się, kim jesteśmy,
musimy zrozumieć, skąd pochodzimy. Również
francuski filozof Paul Ricoeur w swoim głównym
dziele dowodził, że ludzie tylko wówczas będą
postępować moralnie w  podstawowym
znaczeniu tego słowa, jeżeli odniosą się
do  swojego życia jako do  całości czy jedności,
rozciągniętej w  czasie, wstecz, i  rozumianej jako
opowieść, spójna narracja. Ricoeur zadaje
retoryczne pytanie: „Jakże bowiem podmiot
działania mógłby nadać swemu własnemu życiu
ujętemu w  całości miano etycznego, gdyby życie
to nie było streszczone, i  jak mogłoby być
streszczone, jeśli nie właśnie w  postaci
opowieści?”96
Dlaczego to „życie rozumiane jako całość”
stanowi przesłankę dla moralności czy etyki
(które w  tym kontekście są synonimiczne)?
Dlatego że – odpowiada Ricoeur – jeżeli inni nie
mogą polegać na tym, że jutro będę taki sam, jak
jestem dzisiaj i  byłem wczoraj, to nie mają
podstaw, aby obdarzyć mnie zaufaniem
i uwierzyć w to, że dotrzymam obietnicy czy też,
że wywiążę się z  moich zobowiązań. A  z  kolei,
jeżeli ja sam nie znam własnej przeszłości
i  próbuję stworzyć powiązanie między wczoraj,
dziś i  jutrem, to nie daję innym podstaw, aby
mogli na  mnie polegać. Jeżeli nie mam w  sobie
tego, co Ricoeur określa jako „stałość – samego
siebie”, ani inni, ani ja sam nie mogą na  sobie
polegać. Ta stałość, osobowa integralność czy
tożsamość stanowi w  całkowicie elementarny
sposób niezbędną przesłankę do  stworzenia
więzi zaufania pomiędzy ludźmi, a  tym samym
podstaw etycznego życia. Tylko dlatego możemy
składać obietnice i zobowiązywać się wzajemnie
do  działań rozciągniętych w  czasie, bo
postrzegamy siebie jako tych samych
w  określonej perspektywie czasowej – bo mamy
w  miarę spójną tożsamość. A  taka istnieje tylko
wtedy, gdy myślimy o  naszym życiu jako
o  narracyjnej jedności, jako o  historii
rozgrywającej się od  narodzin do  śmierci.
Dlatego powinniśmy dążyć do osiągnięcia stałości
samego siebie, odwołując się w  większym
stopniu do  przeszłości niż do  samorozwoju
ukierunkowanego na przyszłość. Wielu z nas zna
ludzi, którzy nagle „odnaleźli siebie”, zrywają
kontakty z  rodziną i  przyjaciółmi, aby móc
realizować siebie w  nowych obszarach, bądź też
udają się w  daleką podróż, gdzieś w  świat. Taka
nagła zmiana drogi życiowej może oczywiście
być niekiedy uzasadniona (na przykład, gdy ktoś
wreszcie wyzwolił się z  małżeństwa, w  którym
dochodziło do  przemocy), ale jeżeli jedynym
powodem tej zmiany jest chęć samorealizacji,
wydaje się to moralnie niepokojące. Skoro nasza
jaźń odzwierciedla się w  zobowiązujących
relacjach z  innymi ludźmi i  sprawach istotnych
moralnie, które istnieją tu, a  nie są jakąś
wewnętrzną wartością, którą należy zrealizować,
to proces samorealizacji, we  właściwym
znaczeniu tego słowa, będzie możliwy tylko
za  pośrednictwem wysuwania etycznych
roszczeń wobec innych ludzi.
Ten argument można nawet wyostrzyć,
twierdząc, że wyłącznie osoby odznaczające się
stałością samego siebie potrafią odczuwać winę,
a  tym samym są moralnie wrażliwe (à propos
Marka Twaina i  jego stwierdzenia o  czystym
sumieniu jako o  kiepskiej pamięci). U  nas, ludzi,
istnieje wewnętrzny związek między poczuciem
winy a  obietnicą – dwoma absolutnie
elementarnymi antropologicznymi pojęciami.
Gdybyśmy nie byli zdolni do  składania obietnic,
to na  przykład nie mogłyby istnieć małżeństwa
ani inne długotrwałe relacje między ludźmi,
opierające się na  wierności (może nawet póki
śmierć nas nie rozłączy). Nie można by było
zawierać umów ani handlować towarami czy
usługami („obiecuję, że jutro zapłacę”), więc ta
zupełnie zwyczajna codzienność nie zaistniałaby,
gdyż opiera się przecież na  nieustannym
składaniu obietnic („obiecuję, że pozmywam”) –
zarówno tych dużych, jak i  małych, wyrażonych
pośrednio czy wprost. Żadna ludzka wspólnota
ani jakiekolwiek życie społeczne nie
zachowałoby się bez naszej fundamentalnej
zdolności do składania i dotrzymywania obietnic.
Złożenie obietnicy oznacza zadeklarowanie
gotowości do  tego, aby zostać pociągniętym
do  odpowiedzialności za  to, co obiecujemy
zrobić. A jeżeli nie dotrzymamy słowa, to właśnie
poczucie winy jest uczuciem, które nam o  tym
przypomina. Wina stanowi psychologiczną
odpowiedź zwrotną na  niedotrzymane obietnice
i  opiera się na  istnieniu wspomnienia
o grzechach przeszłości. Jeżeli nie znamy własnej
przeszłości, nie potrafimy odczuwać winy, a tym
samym żyć moralnie.
Poruszamy tu coś zupełnie fundamentalnego
i  może dlatego trudno pojmowalnego.
Nawykliśmy do  myślenia, że to, „kim jesteśmy”,
jest w  zasadzie określone przez nasze
wewnętrzne ja czy zbiór cech osobowości. Jeżeli
moje refleksje, zawarte w tej książce są wiążące,
to wygląda raczej na  to, że to, „kim jesteśmy”,
wyznaczają nasze obietnice i  zobowiązania
w  stosunku do  innych. Dlatego dotrzymywanie
zobowiązań nie jest tylko przykrym
obowiązkiem, a  wręcz przeciwnie, oznacza
manifestację tego, co w  życiu istotne i  kim
w  gruncie rzeczy jesteśmy. Rozpamiętywanie
przeszłości wydaje się w  tym przypadku
nieodzowne. Ale jest to także pewien proces,
który często nieuchronnie bywa rozmyty. Naszej
przeszłości – zarówno tej osobowej, jak
i kulturowej – nie można przywołać jako gotowej
historii, w którą mamy wgląd. Jesteśmy uwikłani
w wydarzenia i relacje, których sami nie zawsze
rozumiemy, ale to nie zmienia faktu, że
(szczególnie ze  względów moralnych)
powinniśmy podjąć próbę połączenia przeszłości,
teraźniejszości i  przyszłości i  nie ograniczać się
do  „pełnej obecności w  teraźniejszości”. Między
innymi dlatego (auto)biografia w  wielu
przypadkach kiepsko nadaje się
do  odzwierciedlania życia. Jak widzieliśmy
podczas analizy poprzednich etapów, ten
gatunek okazuje się zbyt linearny
i  indywidualistyczny, aby móc uchwycić
bulgoczącą kompleksowość prawdziwej
egzystencji. Przywoływanie w  myślach
przeszłości pozwoli ci poznać złożoność twojego
życia i  odczuć, jak bardzo powiązane jest
ze  wszelkiego rodzaju procesami natury
społecznej i historycznej.

CO MOGĘ ZROBIĆ?
Jeżeli jesteś przekonany o zasadności zagłębiania
się w  przeszłość, to istnieją dwie rzeczy, które
możesz zrobić. Jedną z  nich jest nawiązanie
kontaktu ze  społecznościami, grupami, które są
zdeterminowane przez przeszłość. Dla
pojedynczej osoby zrobienie czegoś, co nie idzie
z duchem czasu, może okazać się trudne, dlatego
sporą zaletą będzie odnalezienie społeczności
podobnie myślących. Jeżeli jednak nie potrafisz
do takich dotrzeć, nie ma innej rady, jak wykonać
tę pracę samemu. Więcej na ten temat później.
Jako że pojedynczy człowiek może zrozumieć
siebie tylko za  pośrednictwem poznania własnej
przeszłości i odkrycia, w jaki sposób ta przeszłość
jest uwikłana w  szereg relacji i  zobowiązań – to
również dana wspólnota jest tym, czym jest, gdyż
zna (lub jej członkowie znają) swoją przeszłość.
Nie oznacza to wcale, że w istniejącej wspólnocie,
niezależnie od  tego, czy jest nią rodzina, czy
jakieś stowarzyszenie, musi panować całkowita
zgoda co tego, co ją charakteryzuje i  co do  jej
historii. Grupa musi jednak choć w minimalnym
stopniu opierać się na  pewnym porozumieniu
między członkami, określającym, jak to mówią,
o  co toczy się gra, w  sensie czysto kolektywnym.
Filozof Alasdair MacIntyre wprowadził pojęcie
„żywych tradycji”, które określa tradycję jako coś
zupełnie innego niż konsensus i  zwykłe
odtwarzanie przeszłości. Badacz definiuje żywą
tradycję jako „spór rozpięty w  czasie, w  którym
pewne fundamentalne uzgodnienia są
definiowane i  redefiniowane”97. Definiowanie
tradycji jako rozpiętego w  czasie „sporu” może
brzmieć zabawnie, ale wskazuje na to, że aby coś
mogło zostać uznane za  tradycję określonej
współpracy politycznej, pewnej praktyki
kształcenia czy też artystycznej aktywności, musi
na  bieżąco toczyć się dyskusja o  tym, z  czym
konkretnie mamy do czynienia i jak to coś można
legitymizować czy zmienić. Tradycje nie są
monolityczne ani niezmienne (z  wyjątkiem
martwych, przebrzmiałych tradycji), istnieją jako
żywe, zmienne i dynamiczne wielkości.
Właśnie wtedy, gdy uczestniczymy w  takich
tradycjach – w  ramach życia rodzinnego,
w  kontekście pedagogicznym, w  pracy,
w kontakcie ze sztuką czy sportem itd. – stajemy
się ludźmi. Jesteśmy w  stanie zrozumieć siebie
tylko wówczas, gdy znamy tradycje, w  których
zostaliśmy stworzeni, i  w  których żyjemy. To
całkiem banalne, ale bywa nader często
pomijane w naszym zachwycie nad przyszłością:
poza tradycjami z  przeszłości nie istnieje nic
innego nadającego sens. Wszelki sens i znaczenie
określonego działania czy produktu kultury
opiera się na  historycznie wypracowanej
praktyce. Dlatego powinieneś kontemplować
przeszłość, aby móc zrozumieć siebie jako istotę,
która nosi ze  sobą swój kulturowy i  historyczny
bagaż. Tylko tam znajdziesz swój grunt pod
nogami.
Zdaniem stoika Seneki, ludzie zajęci nie
zagłębiają się w  przeszłości: „Do  ludzi zajętych
należy wyłącznie czas teraźniejszy, który jest tak
przelotny, że go niepodobna uchwycić, i  właśnie
ten czas wymyka im się niepostrzeżenie, tym
bardziej że mają myśli zaprzątnięte wieloma
sprawami”. Jeżeli nasze myśli są zaprzątnięte
wieloma sprawami naraz, nie można nigdzie
poczuć gruntu pod nogami. Filozof dodaje:
„Przebiegać w  pamięci każdy dowolny okres
swojego życia jest znamieniem duszy beztroskiej
i  spokojnej. Umysły ludzi zajętych znajdują się
jakby pod jarzmem, nie mogą się ani odwrócić,
ani spojrzeć do  tyłu. Życie ich wpada
w  przepaść”. Przeszłość ma tę zaletę, że – jak
twierdzi Seneka – „dni, które odpłynęły już
w przeszłość, na każde twe zawołanie stawią się
wszystkie razem przed tobą [we wspomnieniach]
i  pozwolą ci się wedle upodobań zatrzymać
i krytycznie oglądać, czego jednak nie mają czasu
czynić ludzie zajęci”98.
Tak więc powinieneś przywoływać w myślach
swoją własną przeszłość, również tę kulturową.
A  jeszcze lepiej, gdy zaangażujesz się
w  praktykowanie takich żywych tradycji. Jeżeli
na przykład uczysz się jakiegoś rzemiosła czy gry
na  instrumencie, powinieneś wiedzieć, że jest to
możliwe tylko w  zakresie wyznaczonym przez
długą i  złożoną historię tej konkretnej praktyki
i  w  momencie, gdy współtworzysz jej fragment,
uczestniczysz w  jej zachowywaniu i  rozwijaniu.
Uczestniczenie w  praktykach żywych tradycji
przypomina nam o  historycznej głębi cechującej
nasze życie. A  tym samym uczymy się, że
niekoniecznie wszystko zdąża wyłącznie
do  przodu. Przykładowo nie potrafimy dzisiaj
zbudować skrzypiec, które byłyby w  stanie
dorównać instrumentom konstruowanym
w  warsztacie Stradivariego ponad trzysta lat
temu. Nie tylko, że nie potrafimy zbudować
dzisiaj podobnych instrumentów, mamy też
problemy z  produkowaniem przedmiotów
użytkowych, które wytrzymałyby ponad trzysta
lat (i  prawdopodobnie stałyby się jeszcze lepsze
wraz z  upływem czasu). Nasza uwaga
ukierunkowana na  przyszłość okazuje się
krótkowzroczna i  często ogranicza się
do  przedziału naszego życia. Jeżeli będziesz
kiedykolwiek miał to szczęście, aby potrzymać
w  rękach stradivariusa, pomyśl o  lutniku
wirtuozie, który zbudował te skrzypce
i  o  wszystkich muzykach, którzy przez kilka
wieków na  nich grali. Przyznaję: zacząłem
popadać w skrajny konserwatyzm, ale trudno się
powstrzymać, gdy ogląda się wszelkie
przedmioty masowej produkcji.
Jeżeli nie dopisze ci szczęście i  nie uda ci się
dotrzeć do  żywych tradycji tego typu czy
do  stowarzyszeń kultywujących sztukę czy
muzykę, mimo wszystko jest coś, co możesz
zrobić. Pisałem już we  wstępnym akapicie tego
rozdziału: Wprawiaj się w  powtarzaniu samego
siebie. Poszukuj zakorzenionych wzorców.
Domagaj się prawa do  stania spokojnie.
Upieranie się przy tym, że dawniej wszystko było
lepsze, może okazać się całkiem zabawne
w  trakcie rozmowy ze  znajomymi,
zachwyconymi i  skupionymi na  przyszłości.
Oczywiście nie zawsze jest to (całkowicie) zgodne
z  prawdą, ale może posłużyć jako użyteczna
korekta odwrotnego dogmatu – że coś jest dobre
tylko dlatego, że jest nowe. Albo jako
przeciwwaga dla stwierdzenia, że gdy będziemy
czegoś w  danym momencie potrzebowali,
możemy to po  prostu ściągnąć z  Sieci, nie
oglądając się na  przeszłość. To, co tradycyjne
i  powtarzane, może mieć dużą wartość,
a  w  przypadku nowości mogą pojawić się spore
problemy. Ryzykując wywołanie zamieszania,
chciałbym jednak dodać, że w  głębszym sensie
każde powtórzenie jest innowacyjne.
Dla przykładu, ja sam, gdy uczę czy prowadzę
wykłady, często się powtarzam. Jednak każdy
z  wykładów jest mimo wszystko unikalnym
wydarzeniem, które ma swój wyjątkowy klimat.
Gdy człowiek ma kilkoro dzieci, nie powiemy
przecież o  dziecku numer trzy: „no, jeszcze
jedno”. Gdy rodzą się nam dzieci, to w  pewnym
sensie powtarzamy siebie. Ale każde powtórzenie
jest też zawsze unikalne, a  każda powtórka tego
rodzaju wymaga staranności i  improwizacji.
Rodzicielstwo jest żywą tradycją. I  właśnie
dobrzy rodzice (może właśnie twoi?) mogą
posłużyć za egzystencjalne wzorce, takie, które są
zakorzenione. Bo trudno wyobrazić sobie coś
istotniejszego niż „zakorzenienie”
w  zobowiązującej relacji do  osób (dzieci),
za  które jesteśmy odpowiedzialni. W  przypadku
odpowiedzialności w  stosunku do  innych,
poczucie zakorzenienia okazuje się ważniejsze
niż nieustanny pęd.
ZAKOŃCZENIE
STOICYZM W KULTURZE
PRZYSPIESZENIA

Skoro przeszedłeś siedem etapów opisanych w tej


książce, nie ma co do  tego wątpliwości, że jesteś
w  stanie przeciwstawić się maniakalnemu
imperatywowi rozwoju, obowiązującemu
we  współczesnym świecie. Miejmy nadzieję, że
przyswoiłeś sobie szereg pojęć, dzięki którym
lepiej rozumiesz właściwości kultury
powodujące rozproszony dyskomfort u  wielu
z nas. Przypuszczalnie potrafisz teraz odnieść się
krytycznie do  „kultury przyspieszenia”, w  której
zachodzi nieustanne zwiększanie prędkości
i  w  której ideałem stał się człowiek oderwany
od  swojego kontekstu i  funkcjonujący bez
zobowiązań. A  więc jednostka w  większym
stopniu wyrywająca do przodu niż zapuszczająca
korzenie, jak to zostało wcześniej nazwane. Taki
człowiek bardziej niż kiedykolwiek wcześniej
czuje się odpowiedzialny za swój los i odniesienie
sukcesu w  życiu. Ideałem staje się silna
jednostka, która zna siebie, stawia siebie (i swoją
jaźń) w centrum, potrafi wsłuchiwać się w siebie,
a  także używać swoich osobowych
i  emocjonalnych kompetencji, zarówno
w  kontekście zawodowym, jak i  w  życiu
prywatnym – w  tym również w  miłości – aby
osiągnąć zamierzone cele. Ta jednostka jest
osamotniona w  poszukiwaniu kierunku dla
swojego życia, a także w poszukiwaniu kryteriów
oceny udanych przedsięwzięć – bo wszystkie
odpowiedzi pochodzą z  wnętrza i  właśnie
dlatego możliwe jest zakupienie terapii,
coachingu czy doradztwa, które mają na  celu
nauczyć nas lepiej odczuwać siebie samego,
bycia pozytywnym i  realizowania pełnego
potencjału. Szereg technologii samorozwoju
przybrało zinstytucjonalizowaną formę
i  funkcjonuje w  różnych społecznych
kontekstach, takich jak okresowa ocena
pracownicza czy kursy rozwoju osobistego, nie
wspominając już o  ogromnym rynku
promującym samorozwój.
Przypuszczalnie podczas lektury tej książki
przyswoiłeś sobie nie tylko sam język, którym
możesz charakteryzować panujące współcześnie
tendencje, a  tym samym dawać wyraz poczuciu
dyskomfortu, ale także poznałeś liczne techniki,
które pomogą ci w  większym stopniu poczuć
grunt pod nogami zamiast nieustannie się
rozwijać. Poznałeś, że wartościowe jest: mniej
wsłuchiwać się w  siebie, a  bardziej skupiać się
na  tym, co negatywne, odmawiać, powściągać
swoje uczucia, zwolnić swojego osobistego
trenera (i  innych ekspertów od  samorozwoju),
odrzucić poradniki samopomocowe, a  raczej
poczytać powieści i  kontemplować przeszłość
zamiast przyszłości. Zarysowałem tu oczywiście
dość negatywistyczny obraz, przeciwstawny
współczesnemu przymusowi rozwoju. W  tej
formie może wydawać się on równie wypaczony
co pozytywne celebrowanie jaźni, wewnętrznego
ja, życia uczuciowego, autentyczności, akceptacji
i  samorozwoju. Mam nadzieję, że przyglądając
się temu przeciwstawnemu wyobrażeniu
naszkicowanemu w  ten sposób, poczujesz
absurdalność idei panujących w  kulturze
przyspieszenia. Bo to jest absurdalne, jeżeli
wyłącznie pędzimy do  przodu, jesteśmy
nieustannie pozytywni i  skupieni na  przyszłości
oraz stawiamy siebie w  centrum całej
egzystencji. Jest to nie tylko absurdalne, ale
ponadto ma szkodliwe konsekwencje dla relacji
międzyludzkich, jako że inne jednostki szybko
zostaną zredukowane do  narzędzi,
wykorzystywanych w naszej pogoni za sukcesem,
zamiast stanowić dla nas cel sam w  sobie,
do  czego jesteśmy etycznie zobowiązani.
Przyznaję jednak, że równie absurdalne jest
bycie zawsze negatywnie nastawionym,
przeciwstawiającym się czy tłamszącym swoje
uczucia.
W  gruncie rzeczy moje poglądy opierają się
na pragmatyzmie, bo nie ma niczego, co jest
zawsze z  gruntu dobre albo złe. Z  wyjątkiem
pewnych nadrzędnych, oczywistych
i  abstrakcyjnych idei (na  przykład, że należy
czynić swoją powinność99), trudno jest znaleźć
jakąkolwiek etyczną czy filozoficzną ideę, która
okazywałaby się zawsze prawdziwa. To jest
właśnie kwintesencja pragmatyzmu jako
podstawowego systemu filozoficznego: idee
stanowią narzędzia, wypracowane przez ludzi
do  rozwiązywania egzystencjalnych problemów,
a  gdy te problemy się zmieniają, musimy
zastosować inne intelektualne narzędzia, które
pozwolą nam radzić sobie w  życiu100.
Podstawowe założenie tej książki opiera się
na  przekonaniu, że problemy egzystencjalne
uległy przeobrażeniu w  ciągu ostatniego
półwiecza. Poprzednio główny problem polegał
na  tym, że ludzie byli przesadnie skupieni
na  własnym życiu – w  dużym stopniu
funkcjonowali jako bardziej zakorzenieni niż
mobilni, natomiast współcześnie stali się
nadmiernie elastyczni. Wspominałem o  tym
zjawisku na  etapie czwartym, pokazując różnice
między kulturą zakazu (moralność kulturowa
skupiała się wokół szeregu zasad, których nie
można było złamać) a  współczesną kulturą
nakazu (w  której obowiązujący etos domaga się
rozwoju, umiejętności przestawiania się
i elastyczności). Dawniej problem polegał na tym,
że człowiek chciał zbyt wiele. Dzisiaj jednostka
ma świadomość, że nigdy nie osiągnie
wystarczająco dużo w  społeczeństwie, które
ciągle domaga się więcej.
W dziedzinie ekonomii i ekologii dyskutuje się
dzisiaj o  tym, czy istnieje „granica rozwoju”,
i  taką dyskusję należałoby przenieść również
na  płaszczyznę psychologiczną i  egzystencjalną.
Czy istnieje jakaś granica rozwoju i  wzrostu,
która służy dobru człowieka? Odpowiadam na to
pytanie twierdząco, a negatywizm tej książki – jej
antytetyczny stosunek do  wszystkiego, co jest
związane z  rozwojem i  pozytywnością – jest
moim zdaniem uprawniony w  czasach
niepohamowanej filozofii wzrostu, także
w  ludzkim wymiarze. Przede wszystkim jednak
ambicją tej książki jest zasianie wątpliwości –
cnoty niezbędnej i  uzasadnionej w  dzisiejszym
świecie. Wątpliwości co do tego, w jakim stopniu
nasza jaźń może i  powinna stanowić oś naszej
egzystencji. Wątpliwości co do  tego, w  jakim
stopniu (samo)rozwój nam służy. Wątpliwości co
do  tego, w  jakim stopniu te współcześnie
dominujące idee są korzystne dla ludzi.
Skoro jednak powątpiewanie jest cnotą,
powinno się je również wyrazić wobec zaleceń
zawartych w  tej książce. A  najważniejsza
wątpliwość, którą ja sam odczuwam, dotyczy
stopnia, w  jakim zaproponowana przeze mnie
negatywistyczna alternatywa milcząco akceptuje
indywidualistyczne podejście, które sama
krytykuje. Czy nie ryzykuję, że w  jeszcze
większym stopniu obciążę jednostkę, przypisując
jej osobistą odpowiedzialność za to, aby przestała
wsłuchiwać się w  siebie czy też nauczyła się
odmawiać itd.? Ten zarzut wydaje się
uzasadniony, ale podejmuję tu próbę wpisania
się w  logikę samorozwoju – tylko w  odwrotnym
znaczeniu – aby ukazać jej absurdalność.
Możemy mieć pewność, że problemów tego
świata nie rozwiążemy ani samym pozytywnym,
ani też negatywnym myśleniem, mimo to sądzę,
że stoicki ogląd rzeczywistości może stanowić
swego rodzaju lek na  niekontrolowany
konsumpcjonizm i przymus samorozwoju. Jest to
jednak z  oczywistych względów zaledwie
lekarstwo przeciwko symptomom, więc muszą
zaistnieć także inne formy – dyskusji i  działania
(polityczne, ekonomiczne itd.), aby zająć się
samym źródłem problemów i  przedyskutować
wielkie wyzwania współczesności związane
z  globalnym kryzysem systemów finansowych
i  ekologicznych, a  także paradygmat wzrostu,
który jest z  nimi związany. Żywię nadzieję, że ta
książka okaże się użyteczna i  w  skromnym
stopniu stanie się częścią takiej dyskusji.

STOICYZM
Wielokrotnie nawiązywałem w  tej książce do
rzymskiego stoicyzmu i  przedstawiałem
klarowne, moim zdaniem, poglądy głoszone
zwłaszcza przez Marka Aureliusza, Epikteta
i Senekę. Liczę jednak, że czytelnik dostrzeże, że
mój stosunek do  stoicyzmu (niezależnie od  tego,
jakbym nie podziwiał tych filozofów) koniec
końców ma charakter pragmatyczny. To oznacza,
że nie widzę uzasadnienia dla pytania, czy
stoicyzm jest prawdziwy w  sensie absolutnym –
zawsze i  wszędzie – ale sądzę, że powinniśmy
rozważyć, w  jakim stopniu ta filozofia może być
użyteczna z  perspektywy problemów
współczesności. I  jestem całkowicie przekonany,
że ta „antysamopomocowa filozofia” jest
przydatna. Po  części dlatego, że przywiązuje
wagę do  samokontroli, poczucia obowiązku,
integralności, godności, spokoju umysłu
i  pragnienia dogadania się ze  sobą (zamiast
poszukiwania siebie), a  po  części dlatego, że
wielu stoików zajmowało pytanie, w  jaki sposób
można tę życiową filozofię w  konkretny sposób
wcielić w  swoją codzienność, na  przykład
w  formie technik omówionych w  tej książce,
czego przykładem są negatywna wizualizacja
(wyobrażenie, że tracimy to, co posiadamy) czy
wizualizacja projekcyjna (trening polegający
na  tym, aby postrzegać rzeczy we  właściwej
perspektywie, biorąc siebie samego w  nawias).
Stoicy przywiązywali wagę do ludzkiego rozumu
i  byli zdania, że największą radość w  życiu
odczuwamy, spoglądając w  oczy temu, co
nieuchronne: że życie przemija i  że kiedyś
umrzemy.
Człowiek jest z  gruntu istotą wrażliwą, a  nie
samowystarczalną silną jednostką. Przychodzimy
na świat jako bezbronne dzieci, zapadamy często
na  choroby, starzejemy się, stajemy się
nieporadni, a  na  koniec umieramy. Taka jest
egzystencjalna rzeczywistość, a  jednak spora
część filozofii i etyki Zachodu przyjmuje za punkt
wyjścia koncepcję silnej, autonomicznej
jednostki, zapominając o  tym, że jesteśmy
kruchymi, wrażliwymi istotami101.
Charakterystycznym założeniem stoicyzmu jest
motyw przewodni memento mori w  połączeniu
ze  społecznym zaangażowaniem i  poczuciem
obowiązku. Bo co prawda jesteśmy krusi
i śmiertelni, ale dotyczy to nas wszystkich i takie
przeświadczenie powinno budzić solidarność
i  przejawiać się troską o  siebie nawzajem.
W  zasadzie główną intencją tego
siedmioetapowego przewodnika jest
naprowadzenie ciebie, czytelniku, na  to, abyś
czynił swoją powinność. Ogólnie rzecz ujmując,
życie nie powinno sprowadzać się
do  trywialnych rozrywek czy infantylnych
eksperymentów z  tożsamością (chociaż mają
znaczenie w  określonych fazach życia), ale
właśnie do  czynienia swojej powinności.
A  stoicyzm jest w  tym kontekście użyteczny, bo
z  tego, co mi wiadomo, jak mało który kierunek
filozoficzny uczynił z  powinności praktyczny
aspekt swojej refleksji. Być może pod koniec
lektury zainteresuje cię bardziej spójne
przedstawienie idei wywiedzionej ze  stoicyzmu,
dlatego zdecydowałem się na  krótkie
przedstawienie najistotniejszych stoickich
myślicieli i ich koncepcji.

STOICYZM W GRECJI
Obecnie najlepiej znani są stoicy wywodzący się
z  Rzymu, wspominani w  tej książce, ale idea
stoicyzmu zrodziła się w  antycznej Grecji wśród
wielu konkurujących ze  sobą szkół
filozoficznych. W różnorodny sposób odnosiły się
one do  podstawowych nurtów filozoficznych,
wypracowanych przez Platona i  Arystotelesa,
które następnie zostały rozwinięte
i  przekształcone w  praktyczne filozofie życia.
Pierwszym stoikiem był Zenon z  Kition (333–261
p.n.e.), który po  katastrofie statku trafił z  Cypru
do  Aten i  przypadkowo spotkał Kratesa z  tak
zwanej szkoły cyników. Wówczas cynizm
oznaczał coś zupełnie innego niż dzisiaj.
W  starożytnej Grecji cynicy dążyli
do  uniezależnienia się od  dóbr materialnych
powiązanych z  luksusem i  będących symbolami
statusu, przez całe życie wędrowali, żyjąc
w  ubóstwie i  ascezie. Najbardziej znanym
cynikiem był Diogenes, który jak wiadomo
mieszkał w  beczce i  całkowicie ignorował
wszelkie konwencje i ambicje102.
Zenon został uczniem Kratesa, ale z  czasem
koncepcje teoretyczne zaczęły zajmować go
w  większym stopniu niż skrajnie ascetyczna
praktyka życiowa cyników i  dał początek
stoicyzmowi jako filozofii teoretycznej
i  praktycznej. Pojęcie stoicyzmu wywodzi się
z  greki,  oznacza portyk (gr. stoa), jako że stoicy
spotykali się i  nauczali w  Atenach w  miejscu
zwanym Stoa poikile, co oznacza „stoa kolorowa”.
Stoicyzm otrzymał więc nazwę od  dzielnicy
miasta. Wywodzi się z  ascezy cyników, której
założenia zostały jednak skorygowane, gdyż
zarówno Zenon, jaki i  późniejsi stoicy, nie
rezygnowali z dóbr tego świata, ale ich stosunek
do  nich opierał się na  przekonaniu, że są
przemijające. Ogólnie rzecz ujmując, stoicy nie
mieli nic przeciwko dobremu jedzeniu czy
wygodnemu mieszkaniu, jeżeli potrafili nie
uzależnić się od  tych dóbr. Zenon połączył
również filozofię praktyczną, w  tym etykę,
z  bardziej teoretycznymi i  naukowymi
dyscyplinami, takimi jak logika i  fizyka (które
w  tamtych czasach były rodzajem kosmologii).
Stoicy byli więc zainteresowani człowiekiem jako
istotą rozumną, to znaczy taką, która kieruje się
nie tylko żądzami i  instynktami, ale potrafi
posłużyć się rozumem, aby w  pewnym stopniu
móc odrzucić uciechy cielesne i  okiełznać
instynkty w  celowym działaniu. A  jest ku  temu
wiele powodów, jeżeli dąży się do dobrego życia.
Właśnie osiągnięcie dobrego życia staje się celem
stoicyzmu Zenona (jak i  późniejszych stoików),
ale wówczas oznaczało ono coś zupełnie innego.
Obecnie pojęcie to utożsamiane jest
z  hedonizmem, a  więc doktryną przyjemności,
oznacza życie wypełnione przyjemnymi,
interesującymi i  zróżnicowanymi przeżyciami.
Dla greckich stoików dobre życie – po  grecku
eudaimonia  – w  znacznie większym stopniu
wiąże się z  pojęciem cnotliwego życia, czyli
przeżywanego zgodnie z  zasadami etyki. Tylko
takie pozwala człowiekowi rozkwitnąć
i zrealizować własne człowieczeństwo.
„Cnota” nie oznaczała dla stoików formy
moralności seksualnej (w  takim rozumieniu jak
dzisiaj, nieco archaicznie, używamy określenia
„cnotliwa kobieta”), gdyż cnoty były wówczas
zdolnościami czy dyspozycjami umożliwiającymi
człowiekowi życie w  zgodzie ze  swoją naturą.
W  tym kontekście pojęcie cnoty można było
odnieść do wszystkich żywych istot, a w zasadzie
do wszystkiego, co spełniało jakąś funkcję. Cnotą
noża jest krojenie, a  dobry nóż to taki, który
dobrze tnie. Cnotą serca jest tłoczenie krwi
do  krwiobiegu, a  dobre serce to takie, które
odpowiednio pompuje krew. Na  tej samej
zasadzie dobry człowiek to taki, który robi to,
do czego wyznaczyła go jego natura. Ale do czego
właściwie jesteśmy wyznaczeni my? Stoicy
inspirowali się Platonem i  Arystotelesem,
stwierdzając, że przeznaczeniem człowieka jest
używanie rozumu. Posługiwanie się rozumem
jako główny cel człowieka uzasadniali
stwierdzeniem, że nie posiada go żadna inna
istota poza nim samym. Potrafimy i  myśleć,
i  mówić, używając języka, potrafimy logicznie
rozumować i tworzyć zasady oparte na zdrowym
rozsądku (czyli prawa), służące regulowaniu
norm współżycia między ludźmi. Dlatego
jesteśmy w  stanie zdystansować się wobec
naszych popędów seksualnych (a  także
do  pewnego stopnia je stłumić), które, z  racji
naszej biologicznej natury, stanowią integralną
część nas samych. Nie potrafią tego żadne inne
zwierzęta (o  ile mi wiadomo). Również nie
wszyscy ludzie są do  tego zdolni w  równym
stopniu, ale ćwicząc się w  cnotach, można tę
umiejętność udoskonalić, a  po  pewnym czasie
nawet osiągnąć w  tym mistrzostwo, stając się
przykładem dla innych. Jeżeli nauczymy się
używać swojego rozumu w ten sposób, będziemy,
zdaniem stoików, potrafili czynić swoją
powinność, bo wtedy dużo jaśniej widać, jakie
zachowanie w  danej sytuacji jest moralnie
właściwe. Nie ogarnie nas zaślepienie
egoistycznymi uczuciami czy żądzami.
Kierowanie się rozumem ma więc zarówno
wymiar teoretyczny (na  przykład, gdy
wykorzystywany jest w  takich dyscyplinach, jak
logika czy astronomia), jak i  praktyczny (to
znaczy zorientowany na  prowadzenie dobrego
życia, zarówno w  wymiarze jednostkowym, jak
i  zbiorowym), a  człowiek jest zwierzęciem
kierującym się rozsądkiem – zoon politikon, jak
nazwał go Arystoteles – co oznacza istotę zdolną
do  uczestniczenia w  życiu społecznym, która
potrafi wypracować porządek społeczny oparty
na  rozumie, w  ramach określonego
prawodawstwa.
Po śmierci Zenona kierowanie szkołą stoików
przejął Kleantes (331–232 p.n.e.), a  on z  kolei
został później zastąpiony przez bardziej znanego
Chryzypa (282–206 p.n.e.), który uczynił
ze  stoicyzmu popularną filozofię życia. Po  jego
śmierci poglądy stoików dotarły także do Rzymu
(około 140 p.n.e.), w  którym Panajtios (185–110
p.n.e.) stworzył podwaliny rzymskiego stoicyzmu
i  zaprzyjaźnił się ze  Scypionem Afrykańskim
(jednym z  najsłynniejszych wodzów rzymskich
w  historii, który między innymi odniósł
zwycięstwo nad Hannibalem). Stoicyzm był
nurtem filozoficznym unikatowym przez to, że
dość mocno przemawiał do  wpływowych elit
społecznych, najbardziej wymowny jest
oczywiście przykład Marka Aureliusza, cesarza
i  filozofa jednocześnie. Gdy stoicyzm przeniknął
do  Rzymu, koncepcja cnoty została dopełniona
rozważaniami na  temat spokoju ducha. Co
prawda rzymskich stoików nadal zajmowała
istota cnoty oraz wymóg, aby człowiek czynił
swoją powinność, ale byli przekonani, że
potrzeba do  tego właśnie spokoju ducha. Nie
można czynić swojej powinności, nie
osiągnąwszy spokoju ducha rozumianego jako
kolejny krok w drodze do osiągnięcia cnoty.
Przejście stoicyzmu z  etapu greckiego
na  rzymski skutkowało również spadkiem
zainteresowania logiką i  fizyką. Stoicy greccy
postrzegali świat jako spójną całość – kosmos –
byli z filozoficznego punktu widzenia monistami,
uważali mianowicie, że wszystko zbudowane jest
z tej samej materii. To przekonanie dotyczy także
ich psychologii (nauki o  duszy) i  jest zgodne
z  ustaleniami współczesnej nauki, która
porzuciła koncepcje istnienia w  świecie różnych
substancji (na  przykład dusza versus ciało);
stoicy nie zawsze wykazywali się
jednoznacznością w  tym względzie. Natomiast
nowoczesna nauka – używając tego pojęcia mam
na  myśli naukowy obraz świata, który
wykrystalizował się wraz z  odkryciami takich
uczonych jak Galileusz na  początku XVII wieku,
a  później Newton – dostarczyła stoicyzmowi
nowych wyzwań. I  to nie tylko jeżeli chodzi
o  przekonanie stoików, że cel człowieka jest
powiązany z  jego ludzką naturą. Nowoczesne
mechanistyczne nauki przyrodnicze odrzuciły
mianowicie wyobrażenia Greków, że
w przyrodzie istnieje cel, sens i wartość. Zamiast
tego zaczęto ją uważać za  system podobny
do  mechanizmu działającego według
określonych zasad przyczynowo-skutkowych,
które można sformułować w postaci praw natury
(księga natury pisana jest w  matematycznym
języku – to słynne powiedzenie Galileusza). Jeśli
w  ogóle istnieje jakiś cel, sens czy wartość, to
jedynie w  postaci czysto psychologicznych
projekcji na  przyrodę, która sama w  sobie
pozbawiona jest takich właściwości. Nie
zagłębiając się zbyt mocno w  tę kwestię
w  odniesieniu do  rozpatrywanego przez nas
tematu, zauważamy, że przełom nauk
przyrodniczych, który – znów odnosząc się
do  słynnego powiedzenia, tym razem socjologa
Maxa Webera – „odczarowuje świat”,
jednocześnie toruje drogę „zaczarowaniu”
ludzkiego umysłu, ponieważ w  epoce
nowoczesności to właśnie w  nim staramy się
odnaleźć najistotniejsze aspekty życia dotyczące
etyki i  wartości. Ceną jest jednak to, że stają się
one subiektywne i  spsychologizowane, co
doprowadza do  wykształcenia się poglądów
kładących nacisk na  znaczenie naszego wnętrza
i religii „ja”, jak ją nazwałem w tej książce. Skoro
„świat zewnętrzny” nie może udzielić nam
odpowiedzi na  pytania dotyczące naszego życia
(ponieważ jest on systemem czysto
mechanicznym), musimy zsakralizować „świat
wewnętrzny”103.
Dzięki stoicyzmowi otrzymujemy możliwość
„ponownego zaczarowania” świata jako takiego
(a  nie jedynie tajemniczego „świata
wewnętrznego”), abyśmy nie musieli
maniakalnie szukać w  sobie odpowiedzi
na  pytanie, jak żyć. Oczywiście w  świecie
współczesnym nie możemy tak po  prostu
skopiować kosmologii sprzed dwóch i pół tysiąca
lat, rodem ze  starożytnej Grecji; musimy sami
dojść do  tego, jak „zewnętrze” może wskazać
ludziom właściwe postępowanie. Oto zatem
przesłanie tej książki, w  tym aspekcie zgodnej
ze stoicyzmem: dzięki oglądowi tradycji, praktyk
społecznych i  relacji, których jesteśmy częścią,
oraz zobowiązań, jakie z  nich wynikają, być
może uda nam się odzyskać pewien rodzaj
zmysłu orientacji w  odniesieniu
do  egzystencjalnych pytań o  sens i  wartość.
Zapewne jednak będzie to od  nas wymagało
porzucenia rozpaczliwego skupiania się
na  wnętrzu i  samorozwoju, a  zamiast tego
będziemy musieli nauczyć się różnych sposobów
nawiązywania relacji ze wszystkim, co w naszym
życiu przedstawia dla nas jakieś znaczenie.
Obierając taką drogę, może uda nam się sprostać
zobowiązaniom – żyć cnotliwiej (w  znaczeniu
stoickim) i  osiągnąć większy spokój ducha,
w  przekonaniu, że w  tym wszystkim jest jakiś
sens. Najpierw zakończmy jednak tę opowieść,
skupiając się na  tym, co się stało, gdy stoicyzm
zawitał do Rzymu.

STOICYZM W RZYMIE
Seneka, Epiktet i Marek Aureliusz to najważniejsi
stoicy rzymscy. Najlepszym stylistą spośród nich
wydaje się Seneka, w  Danii jego liczne dzieła są
znane w przekładzie pisarza Villy’ego Sørensena.
Jedna z  książek Sørensena, Seneka: humanista
na dworze Nerona (Seneca: Humanisten ved Neros
hof)104, stanowi gruntowne wprowadzenie
w stoicką myśl filozofa. Seneka urodził się około
4 roku p.n.e. w  Kordobie, czyli na  terenie
dzisiejszej Hiszpanii. W  Rzymie działał jako
mówca sądowy i  pisarz. Jak często się wówczas
działo, w związku z intrygami politycznymi w 41
roku Seneka został wygnany z  Rzymu
na  Korsykę, z  powodu najprawdopodobniej
fałszywego oskarżenia o  relacje seksualne
z  bratanicą cesarza Klaudiusza. Na  Korsyce
Seneka mógł poświęcić się filozofii i  rozwijaniu
swoich stoickich poglądów. Po  ośmiu latach
zyskał jednak ułaskawienie i powrócił do Rzymu,
został senatorem, później konsulem. Był
człowiekiem bardzo majętnym i  być może
również bogactwo przyczyniło się do  tego, że
został nauczycielem, a  później doradcą cesarza
Nerona. W 65 roku Seneka popełnił samobójstwo
z  rozkazu owego władcy (który podejrzewał go
o spiskowanie przeciwko sobie). Zainteresowanie
okolicznościami śmierci Seneki można porównać
tylko z  tym, jakie wywołuje śmierć Sokratesa.
Relacje przekazują, że filozof podciął sobie żyły,
następnie wypił truciznę, wciąż jednak nie mógł
umrzeć. Skonał dopiero po długim czasie w łaźni,
do której przenieśli go przyjaciele.
Pisma Seneki, z  których pochodzi wiele
cytatów umieszczonych w  tej książce, są
niezwykle praktyczne i konkretne. Najczęściej są
to listy do  przyjaciół i  znajomych, w  których
udziela dobrych rad i  wskazówek, jak żyć
rozumnie, mając ciągle na  względzie
krótkotrwałość ludzkiego życia. Gdyby
współczesny czytelnik zapytał Senekę: „W  jaki
sposób uzyskać z  naszego krótkiego życia jak
najwięcej?”, odpowiedź nie brzmiałaby, że trzeba
zebrać możliwie jak najwięcej doświadczeń, ale
przeciwnie – że należy żyć z  umiarem
i  ze  spokojem ducha oraz dążyć do  ograniczenia
negatywnych uczuć. Wyrażane w pismach Seneki
podejście do  ludzkości przypomina to, które
mniej więcej w  tym samym czasie głosił Jezus
z  Nazaretu, dlatego łatwo można zrozumieć, że
myśl Rzymianina często porównywano
z  chrześcijaństwem (z  tą różnicą, że nie
zawierała ona właściwych religii chrześcijańskiej
aspektów metafizycznych): „Abyś się nie gniewał
na  każdego z  osobna, dla wszystkich razem
musisz być pobłażliwy, a  całemu rodzajowi
ludzkiemu – udzielić przebaczenia” – twierdził
filozof105.
Epiktet przyszedł na  świat jako niewolnik
około 55 roku n.e. Jego właściciel był sekretarzem
cesarza, zatem filozof prawdopodobnie
pozostawał w kontakcie z życiem intelektualnym
dworu, a po śmierci Nerona otrzymał wolność, co
zdarzało się dość często w  przypadku dobrze
wykształconych i  inteligentnych niewolników.
Opuścił wtedy Rzym i  założył własną szkołę
filozoficzną w  Nikopolis w  zachodniej Grecji.
William B. Irvine opowiada o  tym, że Epiktet
życzył sobie, aby jego uczniowie, opuszczając
szkołę, mieli złe samopoczucie: jak wtedy, gdy
udajemy się do  lekarza i  dowiadujemy, że coś
nam dolega106. Wtajemniczenie w  arkana myśli
stoickiej i namysł nad krótkotrwałością życia nie
jest równoznaczne z  życiem usłanym różami!
Także Epiktet był niezwykle konkretny w swoich
filozoficznych wskazówkach życiowych
i  opisywał, jak sobie radzić w  najróżniejszych
sytuacjach – od  obelg rzucanych pod naszym
adresem aż po  niezdarną służbę. Podobnie jak
inni stoicy, za cel uznawał życie w spokoju ducha
i  w godności, również wtedy, gdy pomyślność
nam nie sprzyja. Można to osiągnąć, starając się
żyć w  zgodzie z  rozumną naturą ludzką.
Korzystanie ze  swojego rozumu oznacza dla
Epikteta między innymi odróżnianie tego, nad
czym mamy kontrolę, od rzeczy, nad którymi nie
panujemy. Na  to, nad czym nie mamy kontroli
(na  przykład pogoda, stan finansów państwa
albo nasza własna śmiertelność), powinniśmy się
jakoś przygotować, ale stratą czasu jest
ubolewanie nad tym albo obawianie się tego.
Powinniśmy natomiast ćwiczyć się w  aktywnym
ustosunkowywaniu się do  rzeczy, na  które
rzeczywiście mamy wpływ, na  przykład dążyć
do  tego, abyśmy się stali bardziej szczodrzy.
Odróżnienie jednego od  drugiego wymaga
znacznej dozy rozsądku.
Marek Aureliusz (121–180), cesarz filozof,
od  czasów dzieciństwa interesował się filozofią
i  sprawami natury intelektualnej, co
kontynuował w  życiu dorosłym, poświęcając
dużo czasu na  refleksję i  pisanie, także podczas
wypraw wojennych do  odległych zakątków
imperium. Zalicza się go do  najznamienitszych
i najbardziej ludzkich cesarzy w historii Rzymu –
być może był najlepszym, jaki istniał w  ogóle.
W  przeciwieństwie do  większości pozostałych
władców nie interesował go osobisty zysk, obrał
stosunkowo umiarkowany kurs polityczny, który
między innymi spowodował, że aby sfinansować
wojny nie podnosił podatków poddanym, tylko
wyprzedawał własność cesarską. Rzymski
historyk Kasjusz Dion pisał, że Marek Aureliusz
nie zmienił się ani na  jotę od  czasów, kiedy
stawiał pierwsze kroki w  polityce jako doradca
cesarza Antoninusa Piusa, aż do  swojej śmierci.
Udało mu się w  dużym stopniu zachować
integralność i  kierować się własnymi poglądami
na istotę dobra i zła. Zmarł w 180 roku po długiej
chorobie, a  po  jego śmierci w  żałobie pogrążyli
się zarówno rzymscy żołnierze, jak i  zwykli
obywatele. Jego życie i  śmierć nie przyniosły
jednak jakiegoś ogromnego wzrostu
zainteresowania stoicyzmem, ponieważ Marek
Aureliusz nie starał się nawracać innych
na  swoją życiową filozofię, lecz zachowywał ją
przede wszystkim dla siebie. Jego najsłynniejsze
dzieło znane jako Rozmyślania (wyd. pol. 1913),
w  oryginale (greckim) noszące tytuł Do  siebie
samego, ukazało się zresztą dopiero po  jego
śmierci.
Na  wspomnienie zasługuje jeszcze jeden
Rzymianin, mimo że nie reprezentuje on
stoicyzmu sensu stricto. Chodzi o Cycerona (106–
43 p.n.e.), niemożliwego do  pominięcia
w  literaturze i  myśli łacińskiej. Cyceron był
politykiem zamieszanym w  dramatyczne
wydarzenia po  śmierci Juliusza Cezara, zajął
wtedy stanowisko przeciwne Markowi
Antoniuszowi, za  co ostatecznie zapłacił życiem.
Cyceron w  swoich listach i  pozostałych tekstach
opisuje stoików jako „swoich sprzymierzonych”
i  cytuje wypowiedź Sokratesa, że filozofia jest
ćwiczeniem się w  umieraniu. Godne życie
i  śmierć są głównymi tematami poruszanymi
przez Cycerona, ale zawsze z  myślą o  dobru
wspólnym. Jego główne dzieło stanowi być może
De officiis (O  powinnościach, wyd. pol. 1766),
w  którym pyta – mając na  uwadze zwłaszcza
Arystotelesowską definicję człowieka jako
racjonalnego zwierzęcia politycznego – jakie
dokładnie obowiązki wiążą się z  byciem istotą
ludzką. Jeśli chciałbyś zapoznać się z  jednymi
z  najwspanialszych zdań, jakie kiedykolwiek
wyszły spod pióra polityka – czytaj listy i  mowy
Cycerona, w  których porusza takie tematy, jak
strach przed śmiercią, przyjaźń i obowiązek107.
Podsumowując: jest rzeczą niezwykle
budującą – zwłaszcza wobec nieprzyjemnej
presji rozwoju, który nie zmierza w  żadnym
konkretnym kierunku i  istnieje sam dla siebie –
że żyjący ponad dwa tysiące lat temu myśliciele
wypracowali skuteczną i  przemyślaną filozofię
życiową, która może nauczyć nas stać mocno
na  ziemi. Już sama znajomość tej tradycji
wyposaży cię w  sposoby radzenia sobie
w  kulturze przyspieszenia. Znajdziesz
pocieszenie w  tym, że istnieje alternatywa dla
wiecznej pozytywności, samorozwoju i  pogoni
za  autentycznością, i  że najlepsze w  człowieku
jest jego poczucie obowiązku, spokój ducha
i  godność. Mimo że wiele poglądów
formułowanych przez stoików trudno byłoby
obecnie zastosować ściśle, przede wszystkim
dlatego, że ich filozofia życiowa jest bardzo
konkretna i  dopasowana do  realiów starożytnej
Grecji i  Rzymu, uważam, że ich nadrzędny
pogląd na  człowieka należałoby zrehabilitować
teraz, w  XXI wieku, w  czasach, gdy bardziej niż
kiedykolwiek potrzebujemy nauczyć się
wyczuwać grunt pod nogami.
PRZYPISY

1  Moje zainteresowanie tą dziedziną rozpoczęło się


dziesięć lat temu i  pierwszym wydaniem krytycznym
była książka Selvrealisering – kritiske diskussioner af en
grænseløs udviklingskultur, Klim, Aarhus 2005, którą
współredagowałem z Cecilie Eriksen.
2  Określenie, którego autorem jest Peter Senge, oznacza
organizację zdolną do  tworzenia, pozyskiwania
i  przekazywania wiedzy, a  także dostosowywania
swoich zachowań do  nowej wiedzy i  doświadczenia
(przyp. tłum.).
3  Jest to pojęcie wprowadzone przez socjologa Zygmunta
Baumana, zob. Z.  Bauman, Płynna nowoczesność, tłum.
T.  Kunz, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2006, oraz
cały szereg późniejszych książek analizujących
m.in.  miłość, strach, kulturę, a  także samo życie
z wykorzystaniem tej „płynnej” metafory.
4  Poddałem to zjawisko analizie w  książce Identitet –
udfordringer i for- brugersamfundet, Klim, Aarhus 2008.
5  Wykazał to niemiecki socjolog Hartmut Rosa w  książce
Alienation and Acceleration: Towards a Critical Theory of
Late-Modern Temporality, NSU Press, Aarhus  2010. Sam
także opisałem to zjawisko w  rozdziale książki Nye
perspektiver på stress, pod redakcją M.  Friis Andersen
i S. Brinkmanna, Klim, Aarhus 2013.
6  Opisał to w  wielu publikacjach duński socjolog Anders
Petersen, na  przykład w  artykule Authentic self-
realization and depression, „International Sociology”
2011, nr 26, s. 5–24.
7 Z tego, co pamiętam, był to Arno Victor Nielsen.
8  Pojęcie „czystych relacji” wprowadził Anthony Giddens,
m.in. w  książce Nowoczesność i  tożsamość. „Ja”
i  społeczeństwo w  epoce późnej nowoczesności, tłum.
A.  Szulżycka, Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa
2010.
9  W  odniesieniu do  uwarunkowań klasowych zob.
na przykład G. Sommer Harrit, Klasse – en introduktion,
Hans Reitzels Forlag, København 2014.
10 Lieben und arbeiten – kochać i pracować (niem.) (przyp.
tłum.).
11  Ten temat został dogłębnie omówiony w  książce, która
ukazała się pod moją redakcją: Det diagnosticerede liv –
sygdom uden grænser, Klim, Aarhus 2010.
12 Zob. Z. Bauman, Płynne czasy. Życie w epoce niepewności,
tłum. M. Żakowski, Wydawnictwo Sic!, Warszawa 2007,
s. 117.
13  Przystępnym wprowadzeniem skupiającym się
na  stoicyzmie jako praktycznej filozofii jest książka
Williama B. Irvine’a A  Guide to the  Good Life –
The  Ancient Art of Stoic Joy, Oxford University Press,
Oxford 2009.
14  Zob.
http://infolink2003.elbo.dk/PsyNyt/Dokumenter/doc/181
73.pdf
15  „Femina” jest duńskim tygodnikiem dla kobiet,
wydawanym przez Aller Media w Kopenhadze, ukazuje
się także w szwedzkiej wersji językowej (przyp. tłum.).
16  Poradnik znajduje się pod adresem:
http://www.femina.dk/sundhed/selvudvikling/5-trin-til-
finde-din-mavefornemmelse
17  Zob. P.  Cushman, Why the  self is empty, „American
Psychologist” 1990, nr 45, s. 599–611.
18  S.  Kirkegaard, Albo-albo, tłum. M.  Hammermeister,
słowo/obraz terytoria, Gdańsk 2014, s. 161.
19  Zjawisko zostało przeanalizowane przez lekarza
Arthura Bartsky’ego w  artykule The  Paradox of Health,
„New England Journal of Medicine” 1988, nr 318, s. 414–
418.
20 Zob. www.information.dk/498463
21  Honneth przedstawia tę tezę w  kilku artykułach,
np.  w  Organized self-realization, „European Journal of
Social Theory” 2004, nr 7, s. 463–478.
22  Analizę takiego rozwoju przedstawiają Luc Boltansky
i  Eve Chiapellos, The  New Spirit of Capitalism, Verso,
London 2005.
23  Społeczeństwo jako maszynę paradoksu opisałem
w  felietonie Paradoksy współczesności,
www.infolink2003.elbo.dk/PsyNyt/Dokumenter/doc/176
47.pdf
24  Richard Sennett dowodził tego w  wielu książkach,
w  których najlepiej znana jest Korozja charakteru.
Osobiste konsekwencje pracy w  nowym kapitalizmie,
tłum. J.  Dzierzgowski, Ł.  Mikołajewski, Wydawnictwo
Literackie, Kraków  2006. Paradoksalny charakter
późnego kapitalizmu analizowany jest przez Martina
Hartmanna i  Axela Honnetha w  artykule Paradoxes of
Capitalism, „Constellation” 2006, nr 13, s. 41–48.
25  J. J.  Rousseau, Wyznania, przeł. i  wstępem opatrzył
T.  Żeleński (Boy), Zakład Narodowy im.  Ossolińskich,
Wrocław 1978, s. 33.
26 W. B. Irvine, A Guide to the Good Life – The Ancient Art of
Stoic Joy, Oxford University Press, Oxford 2009, zob.
zwłaszcza rozdział 7.
27  Np.  w  artykule The Tyranny of the Positive Attitude in
America: Observation and Speculation, „Journal of
Clinical Psychology” 2002, nr 58, s. 965–992.
28  Te tendencje zostały zauważone i  skrytykowane przez
m.in. B.  Ehrenreich w  książce Bright-sided – How
the  Relentless Promotion of Positive Thinking Has
Undermined America, Metropolitan Books, New York
2009.
29  Zobacz jego interesujący artykuł w:
www.madinamerica.com/ 2013/12/10-ways-mental-
health-professionals-icrease-misery-suffering-people
30  Bardziej szczegółowe omówienie psychologii
pozytywnej zaprezentowałem w rozdziale mojej książki
Den positive psykologis filosofi: historik og kritik
zatytułowanej: Positiv psykologi – en introduktion til
videnskaben om velvære og optimale processer, red.
S.  Nørby i  A. Myszak, Hans Reitzels Forlag,
København  2008. Najbardziej znaną pozycją Seligmana
jest książka Authentic Happines, Free Press, New York
2002.
31  Zob. R.  Willig, Kritikkens U-vending, Hans Reitzels
Forlag, København 2013.
32  Czytelnik może sam zorientować się w  treści artykułu
zamieszczonego w  „Berlingske Tidene” pod adresem:
www.b.dk/personlig-udvikling/positiv-psykologi-er-ikke-
altid-lykken
33  www.lederweb.dk/Personale/Medarbejdersamtaler-
MUS/Artikel/79932/Vardsattende-
medarbejderudviklingssamtaler
34  B.  Held, Stop Smiling, Start Kvetching, St. Martin’s
Griffin, New York 2001.
35 Słowo to pochodzi oczywiście od polskiego „kwękać”, co
jest w nim doskonale widoczne (przyp. red.).
36  Cytat pochodzi z  poradnika Irene Oestrich, Bedre
selvværd: 10  trin til at  styrke din indre GPS, Politikens
Forlag, København 2013, s. 193.
37 Zob. W. B. Irvine, A Guide to a Good Life – the Ancient Art
of Stoic Joy, Oxford University Press, Oxford 2009, s. 69.
38  Seneka, Listy moralne do  Lucyliusza, tłum.
W.  Kornatowski, Wydawnictwo Naukowe PWN,
Warszawa 1998, s. 215–216.
39  Tę kwestię podejmuje Oliver Burkeman w  książce
Szczęście. Poradnik dla pesymistów, tłum. K. Majkowska,
Wydawnictwo Literackie Muza, Warszawa 2017.
40 Cytat pochodzi z książki Simona Critchleya, How to Stop
Living and Start Worrying, Polity Press, Cambridge 2010,
s. 52.
41 P. Schultz Jørgensen, Styrk dit barns karakter – et forsvar
for børn, barndom og karakterdannelse, Kristeligt
Dagblads Forlag, København 2014, s. 75.
42  Janteloven (duń.) – pojęcie określające stereotypowy
wzorzec myślenia i  postępowania właściwy
społeczeństwom skandynawskim (przyp. tłum.).
43 http://plan4u.dk/foredrag/pa-med-ja-hatten/
44  Erasmus Montanus – tytułowa postać z  komedii
norwesko-duńskiego komediopisarza Ludviga Holberga
(przyp. tłum).
45  A.  Fogh Jensen, Projektsamfundet, Aarhus
Universitetsforlag, Aarhus 2009.
46  Koncepcję etyki wątpienia opisałem najpierw
w  felietonie:
http://www.psykologeridanmark.dk/da/sitecore/content/
Dp/Psykolognyt/Klummen/SBTvivlensetik.aspx
47  S.  Critchley, How to Stop Living and Start Worrying,
Polity Press, Cambridge 2010, s. 34.
48  N.  Christie, Små ord om store spørgsmål, Forlaget
Mindspace, København 2012, s.  45. Dziękuję Allanowi
Holmgrenowi za  podarowanie mi tej wspaniałej
książeczki.
49 Na przykład w książce Przygodność, ironia i solidarność,
tłum. W. J.  Popowski, Wydawnictwo WAB, Warszawa
2009.
50 H. Arendt, Kondycja ludzka, tłum. A. Łagodzka, Fundacja
Aletheia, Warszawa 2000, s. 302.
51  To główny temat twórczości Sørena Kierkegaarda,
m.in. w Chorobie na śmierć, gdzie jaźń definiowana jest
jako stosunek, który ustosunkowuje się do  samego
siebie. Wspólnie z  norweskim psychologiem Ole
Jakobem Madsenem opisałem ten psychologiczny
wymiar opisu stworzenia świata w  artykule Lost in
Paradise: Paradise Hotel and the  Showcase of
Shamelessness, „Cultural Studies Critical Methologies”
2012, nr 12, s. 459–467.
52  Dobrym źródłem wiedzy na  ten temat jest książka
Zygmunta Baumana Płynna nowoczesność, przeł.
T. Kunz, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2006.
53  www.coach.dk/indlaeg-om-coaching-og-personlig-
udvikling/lever-du-et-passioneret-liv/350
54  Książka Evy Illouz na  ten temat to Uczucia w  dobie
kapitalizmu, przeł. Z.  Simbierowicz, Oficyna Naukowa,
seria Terminus, Warszawa 2010.
55  Arlie Russell Hochschild opisała tę emocjonalną pracę
w  The Managed Heart: Commercialisation of Human
Feeling, University of California Press, Berkeley 1983.
56 Inaczej: metodzie Stanisławskiego (przyp. tłum.).
57  www.personaleweb.dk/content/otte-trin-til-passioneret-
ledelse
58  R.  Sennett, Upadek człowieka publicznego, tłum.
H.  Jankowska, Wydawnictwo Literackie Muza,
Warszawa 2009.
59  E.  Harburg i  in., Expressive/Suppressive Anger – Coping
Responses, Gender, and Types of Morality, a  17-Year
Follow-Up, „Psychomatic Medicine” 2003, nr  65, s.  588–
597.
60 C. H. Sommers i S. Satel, One Nation Under Therapy: How
the  Helping Culture is Froding Self-Reliance, St. Martin’s
Press, New York 2005, s. 7.
61  Zob. R.  Baumeister i  in., Does High Self-Esteem Cause
Better Performance, Interpersonal Success, Happiness, or
Healthier Lifestyles?”, „Psychological Science in
the Public Interest” 2003, nr 4, s. 1–44.
62 Badania zostały omówione w książce Barbary Held, Stop
Smiling, Start Kvetching, St. Martin’s Griffin, New York
2001.
63  Seneka, Om vrede, om mildhed, om sindsro, Gyldendal,
København  1975. Po  polsku ukazała się m.in.  pozycja
Lucjusz Anneusz Seneka, Dialogi, tłum. L. Joachimowicz,
Zysk i S-ka, Poznań 1996.
64  Przykłady wymieniono w: W. B.  Irvine, A  Guide to
a  Good Life – The  Ancient Art of Stoic Joy, Oxford
University Press, Oxford 2009, s. 79.
65 Raison d’être – racja bytu (franc.) (przyp. tłum.).
66 Ta analiza opiera się na moim artykule Coachificeringen
af tilværelsen w: „Dansk Pædagogisk Tidsskrift” 2009,
nr 3, s. 4–11.
67  Pojęcie „kult »ja«” stosuje m.in.  P. C.  Vitz w  książce
Psychologia jako religia. Kult samouwielbienia, tłum. P.
O.  Żylicz, Ł.  Nowak, Oficyna Wydawnicza Logos,
Warszawa 2002, s.  7 (przyp. tłum.). Socjologowie religii
od  dawna używają określenia „zsakralizowane »ja«”,
aby wskazać na  sakralizowanie samego siebie w  wielu
współczesnych praktykach, jak terapie, coaching i  New
Age. Zob. np.  O. J.  Madsen, Det er innover vi må gå,
Universitetsforlaget, Oslo 2014, s. 101.
68  Blomme – jedna z  głównych postaci w  powieści Hansa
Scherfiga Stracona wiosna, Wydawnictwo Poznańskie,
Poznań 1967 (przyp. tłum.).
69  To zagadnienie stanowiło główny temat wnikliwych
badań życia zawodowego przeprowadzonych przez
Kirsten Marie Bovbjerg, zob. Selvrealisering
i  arbejdslivet, w: S.  Brinkmann i  C. Eriksen (red.)
Selvrealisering: Kritiske diskussioner af en grænseløs
udviklingskultur, Klim, Aarhus 2005.
70 Zob. jego artykuł w: „Berlingske Nyhedsmagasin” nr 31,
październik 2007.
71  Kritikkens U-vending, Hans Reitzels Forlag, København
2013.
72  Wiem, że także psychologia pozytywna zaleca coś, co
po  angielsku nazywa się „random kindness”, rodzaj
przypadkowej i spontanicznej dobroczynności. Ale tutaj
motywacją darczyńcy jest jego własne dobre
samopoczucie, podczas gdy ja argumentuję za wartością
dobrego uczynku samą w  sobie – bez względu
na  konsekwencje uczuciowe wspierającego. Powinno
się dobrze postępować, ponieważ to jest dobre, a  nie
tylko i  wyłącznie dlatego, że dzięki temu dobrze się
czujemy (choć oczywiście nie ma w  tym nic złego, że
dobremu uczynkowi towarzyszy dobre samopoczucie).
73  C.  Taylor, Etyka autentyczności, tłum. A.  Pawelec,
Wydawnictwo Znak, Kraków 1996, s. 19.
74  Muszę podkreślić, że przedstawiona krytyka dotyczy
jedynie niektórych biografii. Nie wszystkie biografie są
linearne albo trywialne, poza tym sam jestem dość
gorliwym czytelnikiem (auto)biografii, które jednak
działają najlepiej, właśnie gdy przekraczają zwyczajową
dla tego gatunku formę.
75  Ole Jacob Madsen, „Det er innover vi må gå”: En
kulturpsykologisk studie av selvhjælp,
Universitetsforlaget, Oslo 2014.
76  Zob. T. H.  Nielsen, En uendelig række af spejle –
litteraturen og det meningsfulde liv, w: C. Eriksen (red.),
Det meningsfulde liv, Aarhus Universitetsforlag, Aarhus
2003.
77  Zob. artykuł autora: Når virkeligheden skifter form,
„Information”, 30.09.2011.
78  Zob. M.  Foucault, Techniki siebie, w  tegoż: Filozofia,
historia, polityka. Wybór pism, tłum. D.  Leszczyński,
L. Rasiński, PWN, Warszawa 2000, s. 247–275.
79  Zob. ew. On the  Genealogy of Ethics: An  Overview of
Work in Progress, w: P.  Rabinow (red.), The  Foucault
Reader, Penguin, London 1984.
80  Moje odczytanie Houellebecqa opiera się
na  wcześniejszej analizie, która ukazała się w  książce
Identitet: Udfordringer I  forbrugersamfundet, Klim,
Aarhus 2008.
81  M.  Houellebecq, Cząstki elementarne, tłum.
A. Daniłowicz-Grudzińska, WAB, Warszawa 2008, s. 28.
82 Tamże, s. 181.
83 Tamże, s. 202.
84 Tamże, s. 12.
85 Tamże, s. 129.
86 Tamże, s. 241.
87  Przedstawiam wyczerpujące argumenty za  tym
twierdzeniem w  artykule Literature as Qualitative
Inquiry: The  Novelist as Researcher, „Qualitative
Inquiry” 2009, nr 15, s. 1376–1394.
88  Hubert Dreyfus, Sean Kelly, All Things Shining: Reading
the  Western Classics to Find Meaning in a  Secular Age,
Free Press, New York 2011.
89 Książka ukazała się w 2001 r. w miękkiej okładce w serii
Penguin.
90  Porozumienie Bez Przemocy (ang. Nonviolent
Communication) – opracowany przez Marshalla
Rosenberga sposób porozumiewania się, pozwalający
na  ograniczenie bądź wyeliminowanie przemocy
w dialogu (przyp. tłum.).
91 www.ankerhus.dk/teori_u.html
92  Np.  w  książce Konkurrencestaten, Hans Reitzels Forlag,
København 2011, która rości sobie prawo do  miana
opisowej analizy rozwoju społecznego, ale stała się
również podstawą kształtowania polityki
np. w dziedzinie edukacji.
93  Cytat (w  moim przekładzie) z  Critchleya, How to Stop
Living and Start Worrying, Polity Press, Cambridge 2010,
s. 118.
94  Zob. np.  książkę popularnonaukową o  pamięci
autorstwa Thomasa Thualov Raaba i  Petera Lund
Madsena, En bog om hukommelsen, FADL’S Forlag,
København 2013, która broni tego stanowiska.
95  Takie podejście najlepiej w  Danii propaguje moja
koleżanka, profesor Lene Tanggard.
96  P.  Ricoeur, O  sobie samym jako innym, tłum.
B.  Chełstowski, Wydawnictwo Naukowe PWN,
Warszawa 2003, s. 262.
97  Cytat pochodzi z  książki Alasdaira MacIntyre’a Czyja
sprawiedliwość? Jaka racjonalność?, tłum. D.  Drałus,
Wydawnictwo Akademickie Dialog, Warszawa 2007,
s. 60.
98  Wszystkie powyższe cytaty pochodzą od  Seneki, Om
livets korthed (pol. O  krótkości życia), Vindrose,
København 1996, s.  30. Wydanie polskie: Dialogi, przeł.
L.  Joachimowicz, De Agostini Polska i Ediciones Altaya
Polska, Warszawa 2001.
99 Wielokrotnie w tej książce używałem wyrażenia „czynić
swoją powinność”, ale nie precyzowałem, na czym owa
powinność ma polegać. To dlatego, iż uważam, że
powinność zawsze ma wymiar konkretny, a  nie
abstrakcyjny. Pojawia się w  odniesieniu do  relacji
z innymi ludźmi. Tę powinność odczuwamy jako ojciec,
matka, przełożony, pracownik, nauczyciel, uczeń  itd. K.
E.  Løgstrup wskazywał w  swojej twórczości
na  roszczenie etyczne, polegające na  tym, aby władzę,
którą nieodwołalnie mamy nad innymi, wykorzystać
dla dobra innych, a  nie własnego. Pojęcie etycznego
roszczenia jest silnie związane z  pojęciem powinności,
pojawiającym się w tej książce. Zob. Den etiske fordring,
Gyldendal, København 1981, wyd. pierwsze 1956.
100  Moim zdaniem najbardziej interesującym filozofem
pragmatyzmu jest John Dewey, o  którym pisałem
artykuły i  książki po  duńsku, m.in.  John Dewey – en
introduktion, Hans Reitels Forlag, København 2006.
101  To jest główny wątek książki Alasdaira MacIntyre’a,
Dependent Rational Animals: Why Human Beings Need
the  Virtues, Carus Publishing Company, Chicago 1999,
w  której autor obrazuje naszą egzystencję jako
wrażliwych, zwierzęcych istot w  kontekście rozwoju
etyki cnoty.
102  Poniższą perspektywę historyczno-filozoficzną
oparłem na książce W. B. Irvine’a, A Guide to a Good Life
– The  Ancient Art of Stoic Joy, Oxford University Press,
Oxford 2009.
103  Tę historię najlepiej opowiada Charles Taylor w:
Sources of the  Self: The  Making of the  Modern Identity,
Cambridge University Press, Cambridge 1989.
104  Villy Sørensen, Seneca: Humanisten ved Neros hof,
Gyldendal, København 1976.
105  Lucjusz Anneusz Seneka, O  gniewie, w tegoż: Dialogi,
tłum. L.  Joachimowicz, De Agostini Polska i Ediciones
Altaya Polska, Warszawa 2001, s. 221.
106 W.B. Irvine, A Guide to a Good Life – The Ancient Art of
Stoic Joy, Oxford University Press, Oxford 2009, s. 52.
107  Autor poleca angielską kompilację listów i mów:
Cicero, On Living and Dying Well, Penguin Classics,
London 2012 (przyp. aut. i tłum.).

You might also like