Professional Documents
Culture Documents
Brinkmann Svend - Poczuj Grunt Pod Nogami PDF
Brinkmann Svend - Poczuj Grunt Pod Nogami PDF
WYDAWNICTWO WAM
ul. Kopernika 26 • 31-501 Kraków
tel. 12 62 93 200 • faks 12 42 95 003
e-mail: wam@wydawnictwowam.pl
DZIAŁ HANDLOWY
tel. 12 62 93 254-256 • faks 12 62 93 496
e-mail: handel@wydawnictwowam.pl
KSIĘGARNIA WYSYŁKOWA
tel. 12 62 93 260
www.wydawnictwowam.pl
Spis treści
PRZEDMOWA
PRZYPISY
PRZEDMOWA
WEWNĘTRZNE PRZECZUCIE
Powszechną praktyką stało się mówienie o tym,
że decyzje podejmujemy kierując się
wewnętrznym przeczuciem. Dotyczy to także
najwyższych kadr kierowniczych. Peter Høgsted,
który w 2013 roku został dyrektorem generalnym
koncernu Coop, „postępuje według tego, co
podpowiada mu wewnętrzne przeczucie”, jak
zaznaczył w jednym z wywiadów udzielonych
po objęciu stanowiska. Może czytał wcześniej
magazyn dla kobiet „Femina”15, który w roku
2012 opublikował poradnik o tym, w jaki sposób
kierować się wewnętrznymi przeczuciami16.
Należy postępować według poniższych
wskazówek (które zostały nieznacznie skrócone,
ale wiernie oddają treść oryginału):
MASZYNA PARADOKSU
To paradoks, że sprzeciw wobec systemu polega
dzisiaj na staniu w bezruchu, ale przypuszczalnie
można to wyjaśnić, opisując kulturę jako swoistą
maszynę paradoksu. Kultura przyspieszenia jest
maszyną paradoksu, która po prostu produkuje
paradoksy niejako ze swojej natury – nie tylko
w stosunku do wyobrażeń o odnajdywaniu
samego siebie23. Paradoks pojawia się wtedy, gdy
dążenie do wybranego celu jednocześnie odcina
nas od jego osiągnięcia. Jeżeli pomaganie
ludziom prowadzi do tego, że stajemy się zależni
i potrzebujemy więcej pomocy, jest to paradoks.
Niektóre psychopatologie mają wbudowaną taką
paradoksalną logikę: dążenie do zdrowego trybu
życia może stać się obsesją, która sama w sobie
nie jest przecież zdrowa. Ambicja, aby
skategoryzować świat w ramach racjonalnych
systemów, może przerodzić się w irracjonalną
manię itd.
W szerszej perspektywie społecznej
wielokrotnie stykamy się z maszyną paradoksu:
na przykład próba emancypacji klasy robotniczej
i ich dzieci za pomocą krytycznej,
antyautorytarnej pedagogiki uczenia się przez
pracę doprowadziła wyłącznie do dalszej
reprodukcji nierówności (a w ostatnich latach
do jej intensyfikacji), jako że owe dzieci nie
potrafiły się poruszać w tych rozmytych
pedagogicznych strukturach i wymogach
związanych z autonomią i samorozwojem.
Odnalazły się w niej natomiast dzieci z klasy
średniej i wyższej. Humanizacja naszych miejsc
pracy – wprowadzenie struktury grup o dużej
autonomii, oddelegowywanie odpowiedzialności
oraz rozwój osobisty przez pracę – każde na swój
sposób prowadzą do tego, co socjolog Richard
Sennett nazwał „korozją charakteru” (gdy dana
osoba nie ma już do dyspozycji żadnego stałego
oparcia), do epidemii stresu i nieludzkiej
degradacji interpersonalnej lojalności
i solidarności24. Współczesne wymagania
stawiane nieustannie ludziom w zakresie
innowacyjności, kreatywności oraz
przekraczania granic w kulturze przyspieszenia
tylko cementują ten istniejący (nie)porządek.
Zalecenia współczesnych podręczników
zarządzania mówiące o tym, jak na
podstawie „wartości” należy pracować
z „całościowym spojrzeniem na człowieka”, który
powinien „sam się rozwijać”, przypominają
krytykę kapitalizmu z lat siedemdziesiątych.
Krótko mówiąc: koncepcja, aby zmienić
społeczeństwo przez odrzucenie ograniczających
tradycji i wyzwolenie się z nich, stała się obecnie
wbudowaną w zasady funkcjonowania
społeczeństwa represyjną reprodukcją siebie.
Wsłuchiwanie się w siebie, które ma prowadzić
do rozwoju, a nawet do odnalezienia siebie, stało
się główną psychologiczną siłą napędową w tej
problematycznej kulturze przyspieszenia. Jeżeli
więc przestaniesz wsłuchiwać się w siebie, to nie
tylko twoje życie stanie się lepsze, ale też
społeczeństwo odniesie korzyść.
Uznanie paradoksalnego charakteru
współczesności może zadziałać paraliżująco, ale
może również skutkować nowym spojrzeniem.
Konsekwencje są same w sobie paradoksalne:
konserwatyzm i jego afirmacja tradycji będą
postrzegane jako prawdziwy postęp. To, co
wcześniej postrzegaliśmy jako ograniczenie,
może mieć charakter wyzwalający? Nawyki
i rutyna zawierają być może większy potencjał
niż to niekończące się przywoływanie innowacji?
Ten, kto znajdzie odwagę, aby być taki jak
wszyscy inni, jest może prawdziwym
indywidualistą? To tak jak w Monty Pythonie,
w Żywocie Briana, gdzie główna postać grająca
Zbawiciela odkrzykuje w kierunku
towarzyszącego mu tłumu: „To nieporozumienie.
Nie musicie mnie słuchać. Nikogo nie musicie
słuchać! Myślcie sami za siebie. Jesteście
indywidualistami!”. Zbawca poucza ludzi
w tłumie, że powinni pozostawać sobą i nie
podążać ślepo za nim. Powinni zrobić to, co sami
uważają za słuszne! Na co tłum odpowiada
jednogłośnie: „Tak, jesteśmy indywidualistami”,
z wyjątkiem Dennisa, który mówi: „Ja nie”.
Paradoksalnie umacnia się na pozycji
indywidualisty, negując, że nim jest. Może tak
samo dzieje się w przypadku poszukiwania
samego siebie: ten, kto neguje sens poszukiwania
samego siebie, jest być może tym, kto najbardziej
zbliża się do siebie. Albo, ogólnie rzecz ujmując,
jest po prostu sobą. Osoba, która dystansuje się
od ideologii „odnajdź siebie i rozwijaj się”, ma
w każdym razie większe szanse na prowadzenie
bardziej zintegrowanego życia – to znaczy
takiego, w którym przez dłuższy czas
zachowujemy spójną tożsamość i trwamy przy
tym, co istotne w naszym życiu.
Od czasów Rousseau, a więc od XVIII wieku,
wierzyliśmy, że to ważne, aby być sobą
i wsłuchiwać się w „swój wewnętrzny głos”,
o którym ten genewski filozof wspominał jako
jeden z pierwszych. We wstępie do swojej słynnej
autobiografii, czyli Wyznań, Rousseau napisał:
CO MOGĘ ZROBIĆ?
Gdy przedstawiłem wszystkie wymogi dotyczące
odczuwania i odnajdywania siebie, przenikające
współczesną kulturę, zapytasz zapewne, co ty
sam możesz zrobić. W jaki konkretny sposób
można wyćwiczyć to, aby przestać zajmować się
odczuwaniem siebie? Stoiccy filozofowie mają
w tym zakresie kilka propozycji, a nawet
konkretnych ćwiczeń, z których możemy
skorzystać. Nie zawsze łatwo jest zacząć, ale
mimo wszystko spróbuj. Najbardziej oczywistym
krokiem będzie zrobienie czegoś, na co nie masz
ochoty. A więc czegoś, co wewnętrznie
odczuwalne jest jako niewłaściwe, ale co może
jednak jest słuszne, pomimo że nie jest to przez
nas w danym momencie tak odbierane.
Współczesny stoik William B. Irvine nazywa to
„programem dobrowolnej niechęci”26. To nie
muszą być żadne dramatyczne przedsięwzięcia,
na przykład głodzenie się tygodniami, jak to
czynili ascetyczni mistycy, ale może ograniczyć
się do podziękowania za deser, chociaż mamy
na niego ochotę i nie jesteśmy na diecie. Można
również założyć zbyt lekkie ubranie, aby nieco
zmarznąć. Albo pewnego dnia pojechać
autobusem, chociaż wygodniej byłoby
samochodem. Lub też, gdy pada, przejechać się
na rowerze, a nie autobusem.
Całkiem słusznie zapytasz, jaki jest sens
takiego szaleństwa. Zdaniem stoików istnieją
różne, wzajemnie powiązane zalety doskonalenia
się w robieniu rzeczy, które „nie są odczuwane
jako właściwe”: po pierwsze, nabieramy siły
do radzenia sobie z kolejnymi wyzwaniami.
Jeżeli jedynym znanym nam uczuciem jest
zadowolenie, będzie nam szalenie trudno
skonfrontować się z tym, co może wywołać w nas
rozgoryczenie, a co niewątpliwie pojawi się
w naszym życiu, gdy zachorujemy, zestarzejemy
się albo stracimy kogoś lub coś dla nas
wartościowego. Po drugie, jeżeli nauczymy się
znosić brak spełnienia w przypadku małych
rzeczy, zmniejszy się nasz strach przed
potencjalnym nieszczęściem. Irvine pisze, że
stawiając czoło drobniejszym formom
rozczarowania, można nauczyć się, że to, co
nieprzyjemne, niekoniecznie powinno budzić
w nas lęk. Strach przed nieznaną przyszłością
zmniejszy się, gdy oswoimy się z tym, że nie
zawsze nasze odczucia muszą być przyjemne.
A po trzecie, gdy doświadczymy braku,
nauczymy się pełniej doceniać to, co posiadamy.
Człowiek bardziej cieszy się z biletu
autobusowego, gdy spróbował jazdy rowerem
podczas niepogody, docenia posiadanie
samochodu, dzięki któremu oszczędza czas, który
straciłby w długiej podróży autobusem itd.
Ponadto, już wielu antycznych filozofów doszło
do przekonania, że znacznie bardziej doceniamy
posiłek wówczas, gdy jesteśmy głodni. Jeżeli
nauczymy się rezygnować z jedzenia, chociaż
przed nami stoi pyszne danie, i powstrzymamy
się do czasu, aż poczujemy głód, to przekonamy
się, że będzie ono smakowało znacznie bardziej.
Sam spróbuj. To łatwe ćwiczenie.
Marek Aureliusz, rzymski cesarz i filozof,
napisał w siódmej księdze Rozmyślań, że
powinniśmy nauczyć się przeciwstawiać
„pomrukom ciała”, które są prawdopodobnie
rzymską wersją „wewnętrznego odczuwania”
i działania zgodnie z przeczuciem. Powinniśmy
tego unikać, bowiem w przeciwnym razie
staniemy się niewolnikami cielesnych bodźców –
powiada filozof. Takie wsłuchiwanie się może
zakłócić działanie rozsądku i utrudnić nam
zrozumienie, jakie są nasze obowiązki w danej
sytuacji. Chodzi więc o to, aby nie skupiać się
za bardzo na tym odczuwaniu, a gdy ciało mimo
wszystko wydaje z siebie na tyle donośne
pomruki, że nie da się ich zagłuszyć, powinniśmy
kultywować siłę woli, aby im się przeciwstawić,
gdy okaże się to konieczne.
Stoicy uważali, że siła woli jest podobna
do siły mięśni, więc im bardziej trenujemy wolę,
tym stanie się ona silniejsza. Dlatego to nie takie
głupie odmawiać sobie deseru, lampki wina czy
zrezygnować z jazdy samochodem, niezależnie
od tego, jak zwariowane mogą się wydawać te
niewinne przykłady. Samokontrola jest zdaniem
stoików podstawową cnotą, ale w naszej kulturze
przyspieszenia nie znajduje już podatnego
gruntu, gdyż powinniśmy „żyć chwilą” i – jak
głosi reklama – „Just do it”. Będziemy potrafili
lepiej trzymać się tego, co istotne, jeżeli
nauczymy się odpierać wszelkie możliwe – mniej
lub bardziej przypadkowe – bodźce (wewnętrzne
czy jakiekolwiek inne).
Moja najlepsza rada dotycząca doskonalenia
się w tym, aby nie wczuwać się w wewnętrzne
sygnały, a zamiast tego zrobić coś innego niż to,
na co ma się ochotę, nie polega na tym, abyś
rzucił się w jakieś absurdalne przedsięwzięcia,
ale żebyś poćwiczył robienie rzeczy, które mają
wartość etyczną. I to nawet wtedy, gdy powodują
u ciebie dyskomfort (bo te etyczne niestety czesto
takie są). Być może mógłbyś przeprosić kogoś, kto
na to zasługuje, chociaż takie zachowanie cię
zawstydza. Albo mógłbyś podarować na jakiś
dobroczynny cel więcej pieniędzy, niż miałeś
zamiar. Jeżeli na dłuższą metę okaże się, że takie
działania spowodują przyjemne wewnętrzne
odczucie, z całą pewnością nie będzie w tym nic
złego. Bo teraz już przecież wiesz, że nie
wewnętrzne przeczucie decyduje o tym, że to, co
robisz, postrzegasz jako właściwe. Stoik może
oczywiście doznawać dobrego samopoczucia –
także w związku ze swoimi działaniami. Ale
miarą tego, czy działamy przyzwoicie, nie jest to,
„jak-się-z-tym-czujemy”. Już teraz to wiesz, więc
możemy przejść do kolejnego kroku.
DRUGIE
SKUP SIĘ NA TYM, CO
NEGATYWNE W TWOIM ŻYCIU
TYRANIA POZYTYWNOŚCI
Laureatka wielu nagród, amerykańska profesor
psychologii Barbara Held od dawna krytykuje to,
co nazywa „tyranią pozytywności”27. Uważa, że
pozytywne przekonania są szczególnie
rozpowszechnione w USA, stały się jednak formą
powszechnie akceptowanej przez społeczeństwa
w krajach zachodnich psychologii, opartej
na ideach „pozytywnego myślenia”, „pracy
bazującej na wykorzystaniu zasobów”
i postrzeganiu problemów jako interesujących
„wyzwań”. Nawet od poważnie chorych ludzi
oczekuje się, że „choroba im coś uświadomi” i już
wzmocnionym pozwoli gładko przejść na drugą
stronę28. W licznych poradnikach na temat
samopomocy i tekstach przedstawiających
osobiste relacje ludzi cierpiących na choroby
fizyczne i psychiczne pojawiają się wypowiedzi,
jakoby chorzy nie chcieli uniknąć kryzysu, który
przeszli, bo tak wiele się dzięki niemu nauczyli.
Sądzę, że wiele osób, które zapadły na poważną
chorobę, jak również ci, którzy doświadczyli
głębokiego kryzysu, czują presję, aby pozytywnie
ustosunkować się do swojej życiowej sytuacji.
Bardzo nieliczni mówią głośno o tym, że choroba
była czymś zdecydowanie potwornym, czymś,
czego bezwzględnie woleliby uniknąć. Typowy
tytuł takich pozycji to: Jak pokonałem stres – i co
dzięki temu zyskałem, natomiast nie znam
publikacji zatytułowanych: Jak dopadł mnie stres
– i nic dobrego z tego nie wynikło. Tak więc nie
dość, że przeżywamy stres czy zapadamy
na choroby, a w końcu umieramy, powinniśmy
do tego uważać, że to pouczające i wzbogacające
doświadczenie.
Jeżeli – podobnie jak ja – przeczuwasz, że coś
w tym wszystkim wymknęło się spod kontroli,
powinieneś czytać dalej i skoncentrować się
bardziej na negatywach, aby tym sposobem
zwalczyć tyranię pozytywności. Tym samym
będziesz lepiej uzbrojony, aby stanąć twardo
na ziemi, w miejscu, gdzie obecnie jesteś.
Powinniśmy odzyskać prawo do wyrażania
opinii, że coś jest złe. Bez ogródek. Na szczęście
w dziedzinie psychologii pojawia się coraz więcej
osób zwracających na to uwagę. Jest wśród nich
psycholog Bruce Levine, który wymuszanie
określonych postaw wśród pokrzywdzonych
wymienia w pierwszym punkcie listy sposobów,
w jakie profesjonalni medycy zwiększają ludzkie
cierpienie29. Zalecenia w stylu: „powinieneś
po prostu myśleć o tym pozytywnie!” należą
do najbardziej raniących rad, jakich można
udzielić cierpiącemu człowiekowi. W punkcie
dziesiątym na liście Levine’a mowa jest
o „odpolitycznieniu ludzkiego cierpienia”, co
oznacza, że odpowiedzialnością za wszelkiego
rodzaju nieszczęścia, jakich doświadczają ludzie,
obarczana jest obecnie w większym stopniu ich
własna niemoc (brak motywacji, pesymistyczne
poglądy itd.) niż okoliczności zewnętrzne,
w których się znaleźli.
PSYCHOLOGIA POZYTYWNA
Wspomniana wcześniej Barbara Held jest
jednym z najbardziej błyskotliwych krytyków
psychologii pozytywnej, przeżywającej od końca
lat dziewięćdziesiątych prawdziwy rozkwit.
Psychologia pozytywna może być postrzegana
jako unaukowienie fascynacji pozytywnością
w naszej kulturze przyspieszenia. Jej rozwój
nabrał tempa, gdy Martin Seligman został w 1998
roku przewodniczącym Amerykańskiego
Towarzystwa Psychologicznego. W swojej
wcześniejszej karierze naukowiec zasłynął teorią
o wyuczonej bezradności jako czynniku
występującym w depresji. Wyuczona bezradność
jest stanem apatii albo w każdym razie brakiem
woli przewalczenia bolesnych doświadczeń,
nawet w sytuacjach, w których rzeczywiście
istnieje możliwość działania i pozbycia się bólu.
Seligman rozwinął swoją teorię na podstawie
doświadczeń z psami rażonymi prądem
elektrycznym, a gdy (co zrozumiałe) zmęczył się
torturowaniem zwierząt, postanowił skupić się
na czymś bardziej pokrzepiającym i zajął się
psychologią pozytywną.
Psychologia pozytywna wyróżnia się tym, że
nie skupia się na ludzkich problemach
i cierpieniach, które do tej pory stanowiły obszar
zainteresowań dużej części tej dyscypliny
naukowej (Seligman nazywa niekiedy jej
klasyczną perspektywę „psychologią
negatywną”) i charakteryzuje się tym, że
przedmiotem jej naukowych dociekań jest istota
dobra w ludzkiej egzystencji i naturze.
Psychologia pozytywna pyta między innymi o to,
czym jest szczęście i jak można je osiągnąć,
a także próbuje zgłębić pozytywne cechy
ludzkiego charakteru30. Gdy Seligman został
wybrany przewodniczącym związku
psychologów, wykorzystywał tę funkcję
do promowania psychologii pozytywnej i udało
mu się to w wielkim stylu, tak więc obecnie
istnieją już kierunki kształcenia, centra
i czasopisma naukowe, które zajmują się tym
tematem. Zaledwie nieliczne – jeżeli w ogóle
jakiekolwiek – pojęcia z zakresu psychologii
zostały w takim tempie upowszechnione wśród
ogółu społeczeństwa, tym bardziej więc warto
zwrócić uwagę na to, z jaką łatwością
psychologia pozytywna przeniknęła do kultury
przyspieszenia, stając się instrumentem
optymalizacji życia oraz wszelkiego rodzaju
rozwoju.
To oczywiście zasadne, aby badać coś, co daje
ludziom dobre samopoczucie, „optymalne
doświadczenia” i zwiększa naszą wydajność.
Jednak gdy taka psychologia jest stosowana przez
doradców i coachów – lub zachwyconych
menedżerów, którzy ukończyli krótkie kursy
z „pozytywnego zarządzania” – zostaje ona
zredukowana do łatwo nabytego narzędzia, które
może być wykorzystywane do tłamszenia
krytyki. Socjolog Rasmus Willig ośmiela się
nawet określić to zjawisko mianem „faszyzmu
pozytywności” i doszukuje się go zarówno
w pozytywnym myśleniu, jak i w podejściu
doceniającym31. Zaproponowane przez niego
pojęcie odzwierciedla pewną formę kontroli
myśli, mogącej pojawić się jako konsekwencja
sytuacji, gdy możliwe jest podkreślanie
wyłącznie pozytywnych aspektów egzystencji.
Anegdotycznie mogę dodać, że najbardziej
negatywne doświadczenia, jakie zebrałem
podczas dyskusji akademickich, łączą się bez
wyjątku z konfrontacją ze specjalistami
od psychologii pozytywnej. Gdy kilka lat temu
wypowiedziałem się krytycznie na temat
psychologii pozytywnej, najpierw w kobiecym
magazynie, a potem w dzienniku „Berlingske
Tidene”, reakcja okazała się dramatyczna32.
Trzech duńskich naukowców, profesjonalnie
zajmujących się psychologią pozytywną (których
nazwiska pominę), oskarżyło mnie o „naukową
nierzetelność” i wysłało na mnie skargę
do najwyższych władz mojego uniwersytetu.
Oskarżenie takie należy do najpoważniejszych
zarzutów w środowisku naukowym, a skarga
dotyczyła faktu, że przedstawiłem psychologię
pozytywną w jednoznacznie negatywnym
świetle, a ponadto pomieszałem uprawianie
badań z ich praktycznym wykorzystaniem.
Na szczęście uniwersytet zdecydowanie odrzucił
oskarżenie, ja byłem jednak głęboko zatroskany
tym sposobem reakcji: zamiast napisać list
do redakcji i poprowadzić dyskusję na otwartym
forum, specjaliści od psychologii pozytywnej
woleli podważyć moje kompetencje wobec władz
uniwersytetu. Wspominam o tej historii, bo to, że
zwolennicy psychologii pozytywnej odrzucają
udział w otwartej dyskusji, ma dość ironiczny
wydźwięk. Najwyraźniej istnieją granice
otwartości i podejścia doceniającego! (Spieszę
w tym miejscu dodać, że szczęśliwie nie wszyscy
mają takie podejście). W paradoksalny sposób
moja krytyka tyranii pozytywności została
potwierdzona – negatywne spojrzenie i krytyka
(nie tylko samej psychologii pozytywnej!) muszą
zostać wyeliminowane, bez wątpienia przy
użyciu wszelkich środków.
POZYTYWNY, DOCENIAJĄCY
I APROBUJĄCY MENEDŻER
Jeżeli miałeś wcześniej kontakt z psychologią
pozytywną, na przykład w trakcie swojej
edukacji lub w życiu zawodowym, albo może
podczas dorocznej rozmowy z pracodawcą
poproszono cię, abyś opowiedział o sukcesach,
chociaż o wiele bardziej wolałbyś wskazać
na jakiś dokuczliwy problem, to być może
odczuwałeś pewien dyskomfort, który trudno
ująć słowami. Bo któż nie wolałby zostać
doceniony za swój potencjał oraz kompetencje
i móc się dalej w tym kierunku rozwijać?
Współcześni menedżerowie w każdym razie
chętnie doceniają i aprobują. Poniższy przykład
zilustruje tę tendencję: pewien inkubator
przedsiębiorczości dla kadry zarządzającej,
będący siecią kontaktów dla szefów, polityków
oraz czołowych urzędników z sektora
publicznego, podaje na swojej stronie
www.lederweb.dk wskazówki dotyczące sposobu
zapraszania współpracowników na rozmowę
oceniającą. Idea jest taka, aby zatrudniony
zrozumiał następującą zasadę dotyczącą
przeprowadzanej rozmowy:
OBWINIANIE OFIARY
Zdaniem wielu krytyków przymusu
pozytywności, w tym wymienionej wcześniej
Barbary Held, jednostronne skupianie się na tym,
co pozytywne, może prowadzić do „obwiniania
ofiary” – co przejawia się w tym, że wszelkie
formy ludzkiego cierpienia lub niemocy
tłumaczy się faktem, iż dana osoba nie miała
wystarczająco optymistycznego i pozytywnego
podejścia do życia czy też w niedostatecznym
stopniu przejawiała „pozytywne iluzje”, których
zwolennikami są niektórzy specjaliści
od psychologii pozytywnej (w tym Seligman).
Pozytywne iluzje są wyimaginowanymi
wyobrażeniami o samym sobie,
charakteryzującymi się pewnym przecenianiem
własnych możliwości i cech. Człowiekowi wydaje
się wówczas, że jest nieco mądrzejszy,
zdolniejszy lub bardziej efektywny, natomiast
badania wskazują na to (chociaż wyniki nie są
całkowicie jednoznaczne), że osoby cierpiące
na depresję w rzeczywistości oceniają się
bardziej realistycznie niż pozostali. Dlatego
można się obawiać, że takie pozytywne podejście
wpłynie w przyszłości na kulturowe wymogi
dotyczące pozytywności i szczęścia, które
w naszej kulturze przyspieszenia paradoksalnie
stają się przyczyną cierpienia, ponieważ ludzie
czują się winni, gdy nie są przez cały czas
szczęśliwi i nie odnoszą notorycznie sukcesów
(patrz: maszyna paradoksu omówiona
wcześniej).
Inne, choć powiązane z tematem zastrzeżenie
wobec tego pozytywnego podejścia, dotyczy
zbagatelizowania znaczenia kontekstu. Skoro, jak
się w tym wypadku postuluje, „czynniki
zewnętrzne” mają bardzo niewielkie znaczenie
dla odczuwania szczęścia przez człowieka (może
chodzić o różne czynniki społeczne powiązane
ze statusem społeczno-ekonomicznym itp.),
natomiast decydujące są „czynniki wewnętrzne”,
zatem to twoja własna wina, jeżeli nie czujesz się
szczęśliwy. W swoim bestsellerze zatytułowanym
Psychologia szczęścia Seligman konkluduje, że
zaledwie 8–15% wariancji szczęścia zależy
od czynników zewnętrznych, powiązanych
na przykład z tym, czy dane społeczeństwo
funkcjonuje w oparciu o zasady demokracji, czy
podlega dyktaturze, czy jest się bogatym, czy
biednym, zdrowym, czy chorym, dobrze lub źle
wykształconym. Najważniejsze źródło szczęścia,
zdaniem Seligmana, znajduje się
w „wewnętrznych uwarunkowaniach”, w dużym
stopniu podlegających „kontroli woli” (polegają
one między innymi na odczuwaniu pozytywnych
uczuć, wdzięczności, wybaczaniu, optymizmie,
jak i na pracy z wykorzystaniem swoich mocnych
stron – szczególnej siły charakteru cechującej
daną jednostkę). Szczęście pojawi się zatem, gdy
dotrzemy do swoich mocnych stron, będziemy
z nich czerpać i zadbamy o pozytywne uczucia.
Podkreślanie znaczenia tego, co „wewnętrzne”,
jako znajdującego się pod kontrolą woli, może
przyczynić się do rozpowszechniania
problematycznej ideologii, że aby przeżyć
w kulturze przyspieszenia, jednostka powinna
po prostu podążać za tym, co podpowiada jej
wnętrze i rozwijać się, a zwłaszcza stymulować
pozytywne myślenie.
NARZEKANIE
Podejściem alternatywnym wobec przymusu
pozytywności, jest zdaniem Barbary Held,
narzekanie. Napisała nawet bestseller o tym, jak
można się nauczyć narzekać i uskarżać. To swego
rodzaju poradnik zrzędzenia, który ukazał się
pod tytułem Stop Smiling, Start Kvetching34.
„Kvetching” jest słowem pochodzącym z jidysz
(Held sama jest Żydówką), a „narzekanie” to jego
najbliższy odpowiednik35. Nie będąc ekspertem
od żydowskiej kultury (moim podstawowym
źródłem wiedzy na ten temat są filmy Woody’ego
Allena!), odnoszę wrażenie, że mamy w niej
do czynienia z rozpowszechnioną praktyką
narzekania, która w rzeczywistości daje
zadowolenie i satysfakcję osobom
uczestniczącym w tym biadoleniu. Miło jest
wspólnie ponarzekać, bo zapewnia to temat
do rozmów, a świadomość, że możemy się na coś
wspólnie pożalić, daje poczucie pewnej
przynależności.
Główna teza poradnika zrzędzenia autorstwa
Held jest następująca: życie nigdy nie jest
całkiem „okej”. Niekiedy wydaje się po prostu
trochę „nie-okej”. To oznacza, że zawsze znajdą
się powody do narzekania. Gdy spadają ceny
nieruchomości, narzekamy, że straciły
na wartości, a gdy rosną, możemy pozrzędzić
na tych wszystkich trywialnych ludzi, którzy nie
mówią o niczym innym niż o rosnących cenach
nieruchomości. Życie wydaje się trudne, ale
zdaniem Held nie to stanowi nasz właściwy
problem. Jest nim fakt, że czujemy presję, aby
zachowywać się tak, jakby życie nie było
zagmatwane. Oczekuje się od nas, że gdy ktoś
zapyta, jak się miewamy, odpowiemy „świetnie”.
Także wtedy, gdy nie jest to zgodne z prawdą, bo
na przykład nasz życiowy partner właśnie miał
„skok w bok”. Ćwicząc się w skupianiu uwagi
na tym, co negatywne – i narzekając – nabędziesz
swego rodzaju umiejętności reagowania, która
uczyni życie bardziej znośnym. Jednak
uskarżanie się nie jest tylko zdolnością
do radzenia sobie w trudnych sytuacjach. Ta
możliwość narzekania wynika z umiejętności
spojrzenia rzeczywistości prosto w oczy
i zaakceptowania jej taką, jaka jest. Dzięki temu
zyskujemy ludzką godność, która stoi w opozycji
do wiecznego zadowolenia osoby niemal
maniakalnie upierającej się przy tym, że nie ma
złej pogody (tylko niewłaściwy ubiór). Owszem,
istnieje paskudna pogoda, Gogusiu Kwabotynie,
a gdy się pojawia, to narzekanie na nią, gdy
siedzimy w jakimś pomieszczeniu, popijając
ciepłą herbatę, sprawia pewną ulgę!
Musimy odzyskać prawo do narzekania także
wówczas, gdy nie wywołuje ono żadnych
pozytywnych zmian. Ale jeżeli może zmienić
na lepsze jakieś nieprzyjemne okoliczności, to
oczywiście jeszcze lepiej. I zwróć uwagę na to, że
narzekanie jest najczęściej skierowane
na zewnątrz. Narzekamy na pogodę, polityków
czy naszą reprezentację w piłce nożnej. To
przecież nie dotyczy nas samych! Z kolei
pozytywne nastawienie zorientowane jest
do wewnątrz – to nad samym sobą i nad własną
motywacją musimy pracować, gdy coś idzie nie
tak. To wszystko nasza własna wina. Na przykład
bezrobotny: nie może ponarzekać na system
zasiłkowy, bo wówczas zostanie okrzyknięty
Ferdynandem Kiepskim – przecież może wziąć
się w garść, zacząć myśleć pozytywnie i znaleźć
jakąś pracę. Chodzi o to – jak powiada większość
– aby w to uwierzyć. Godząc się z tym spłycamy
nasze spojrzenie i zaczynamy redukować istotne
problemy natury społecznej, politycznej
i ekonomicznej do pytania o motywację
i pozytywne nastawienie jednostki.
OKIEŁZNANIE
Moja babcia ze strony ojca, pochodząca
z zachodniej Jutlandii, która w chwili, gdy piszę
te słowa, ma dziewięćdziesiąt sześć lat, często
posługuje się jutlandzkim wyrażeniem „coś
okiełznać”. Gdy życie nastręcza trudności, nie
powinniśmy, jej zdaniem, dążyć do poradzenia
sobie z tym. To wymagałoby zbyt wiele. Radzenie
sobie z czymś oznacza, że próbujemy nad czymś
zapanować, coś usunąć bądź całkowicie
zlikwidować. Jednak istnieje wiele rzeczy, które
nie dadzą się usunąć. Ludzie są delikatni
i wrażliwi, zapadają na choroby, a na koniec
umierają. Z tym nie możemy sobie „poradzić”, ale
możemy spróbować to okiełznać, co oznacza, że
trudności pozostają, ale uczymy się z nimi żyć.
Tutaj także pojawia się możliwość stanięcia
mocno na nogach. Równie dobrze można trwać
przy tym, co nie daje się zmienić. Raczej spojrzeć
w oczy rzeczywistości, niż „żyć w raju głupoty”,
jak powiada moja babcia. Raczej być
nieszczęśliwym Sokratesem niż szczęśliwą
świnią, jak wyraził to w XIX wieku brytyjski
utylitarysta, John Stuart Mill. Nie ze wszystkim
można się uporać, nie wszystko da się przekuć
w pozytywne szczęście. Istnieją w życiu inne
wartości, do których warto dążyć, takie jak
godność czy wyczucie rzeczywistości. Wniosek
nasuwa się taki, że powinieneś nauczyć się
konfrontować z tym, co negatywne. Część
będziesz mógł zmienić, gdy już się z tym
zmierzysz, jednak sporo rzeczy zapewne
pozostanie takimi, jakie są. Zaakceptuj to.
W takim wypadku powinniśmy mieć jednak
możliwość narzekania i krytykowania. Jeżeli
nasze nastawienie będzie wyłącznie pozytywne
i optymistyczne, ryzykujemy, że szok okaże się
jeszcze większy, gdy nagle powinie nam się noga.
Koncentrowanie się na tym, co negatywne
w życiu, uzbroi cię i przygotuje na przyszłe
przeciwności losu. Z drugiej strony, narzekanie
i zamartwianie się tu i teraz pozwoli ci
uświadomić sobie wszystkie dobre rzeczy,
których doświadczasz. Boli mnie palec u nogi –
tak, ale to przecież dobrze, że nie cała noga.
CO MOGĘ ZROBIĆ?
W tym miejscu zbliżamy się do kwintesencji
stoickiej filozofii. Jeżeli chciałbyś poćwiczyć
konfrontowanie się z tym, co negatywne,
chciałbym polecić ci stoicką technikę nazywaną
negatywną wizualizacją. O ile wiem,
w kontekście pozytywnego myślenia zaleca się
zawsze wizualizację pozytywną. Należy
wyobrazić sobie, co dobrego może się wydarzyć,
aby tym samym wesprzeć taką możliwość. W ten
sposób sportowcy odbywają trening mentalny,
a trenerzy osobiści pomagają nam zwizualizować
nasze cele, abyśmy mogli je osiągnąć. Jedna
z aktualnych pozycji książkowych na temat
zwiększania poczucia własnej wartości zachęca
czytelnika do rozwijania pozytywnych snów
na jawie, „podczas których zwiększysz swoje
poczucie wartości, wyobrażając sobie, że radzisz
sobie w sposób budzący podziw i znakomicie
wynagradzany”36. W ramach szukania
przeciwwagi dla tych pozytywnych fantazji
możesz oczywiście zacząć nieustannie narzekać,
ale twoje otoczenie najpewniej szybko będzie
miało tego dość, zwłaszcza jeżeli będziesz to robił
bez błysku w oku. Korzystając z negatywnej
wizualizacji proponowanej przez stoicyzm,
możesz wykonać bardziej odpowiednie
ćwiczenie.
Wielu różnych stoików pracowało
z negatywną wizualizacją. W listach Seneki
do Marcji, którą nadal, trzy lata po śmierci syna,
dręczył smutek, filozof pisze, że wszystko
w doczesnym życiu zostało nam „pożyczone”.
A fortuna może w każdej chwili odebrać nam to
bez ostrzeżenia. Właśnie takie przeświadczenie
tym bardziej daje nam powód do tego, aby
kochać to, co posiadamy, w tym krótkim czasie,
który mamy do dyspozycji37. W innym swoim
liście Seneka ostrzega, aby nie ograniczać się
do myślenia o śmierci w perspektywie odległej
przyszłości, bo w zasadzie może ona nadejść
kiedykolwiek.
ETYKA WĄTPIENIA
W SPOŁECZEŃSTWIE RYZYKA46
Orędownicy płynięcia z prądem często krytykują
tych, którzy obierają kierunek przeciwny, za brak
odwagi, zbytnią nieustępliwość i za ciągłe
wybieranie bezpiecznych rozwiązań. Równie
dobrze można jednak stwierdzić, że to właśnie ta
filozofia chwyta się kurczowo bezpieczeństwa.
Przedstawiłem już argumenty przemawiające
za tym, że płynięcie z prądem stało się modne,
ponieważ kieruje nami obawa, że nie jesteśmy
w stanie nadążyć albo że coś nas ominie. Aby
wyeliminować ten strach (co oczywiście nie jest
możliwe), musimy cały czas na wszystko się
zgadzać. Dlatego orędownicy żeglowania
z prądem z reguły dają do zrozumienia, co jest
słusznym sposobem postępowania. Rzeczą dobrą
i właściwą okazuje się nieustanna aprobata oraz
towarzysząca jej otoczka związana
z pozytywnością, rozwojem itd. Po prostu wiemy,
że najsłuszniej jest się zgadzać. Filozofia stoicka
twierdzi natomiast coś zupełnie przeciwnego: nie
wiemy, czy słusznie jest mówić „tak” i dlatego
lepiej pozostawać w niepewności. Jeśli się
wahasz, odpowiedź najczęściej będzie negatywna
i dlatego właśnie powinieneś zacząć płynąć pod
prąd. Znaną od wieków zasadą jest, że nie
naprawia się czegoś, co się nie zepsuło. Wiemy,
co posiadamy, ale nie mamy pojęcia, co
dostaniemy.
Społeczeństwo, w którym żyjemy, docenia
bezpieczeństwo jak nigdy wcześniej.
Bezpieczeństwo i pewność są czymś dobrym,
a niepewność i wahanie – czymś złym. Paradoks
polega na tym, że hołubi się bezpieczeństwo,
jednocześnie podkreślając, że wszystko podlega
rozwojowi i przeobrażeniom. Zatem może
właśnie dlatego tak bardzo doceniamy
bezpieczeństwo, ponieważ wyczuwamy, że
w rzeczywistości go nam brakuje?
Wypracowujemy całe mnóstwo strategii, aby
wyeliminować niepewność i osiągnąć poczucie
bezpieczeństwa we wszelkich możliwych
aspektach. Dotyczy to wszystkiego – od decyzji
politycznych w coraz większym stopniu
podejmowanych na postawie kalkulacji
ekonomicznych, a nie w kontekście politycznych
idei, poprzez nasze życie codzienne, w którym
my, obywatele, ubezpieczamy się przed coraz
większą liczbą wypadków losowych, aż
po wykonywanie profesji, które powinny opierać
się na solidnych dowodach (chcemy wiedzieć, czy
metody pedagogiczne stosowane przez
nauczycieli przynoszą pożądane „efekty
nauczania”). Jednocześnie tworzy się kodeksy
etyczne odnoszące się do najróżniejszych spraw,
by zmniejszyć wątpliwości i wzmocnić pewność
co do tego, że podejmujemy właściwe działania.
Osobę wątpiącą uznaje się za wahającą się, słabą
albo niewiedzącą – kogoś, kto uległ stagnacji
i dlatego powinien jak najszybciej zacząć płynąć
z prądem!
Wątpienie i niepewność są w tak niskiej cenie
zapewne dlatego, że żyjemy w czymś, co
socjologowie nazywają „społeczeństwem
ryzyka”, którego rozwój, zwłaszcza
technologiczny, nieustannie przyczynia się
do powstawania zagrożeń. Ich pokłosiem są
najróżniejsze kryzysy ekologiczne, klimatyczne
i finansowe. W rezultacie zaczyna się cenić
„etykę bezpieczeństwa”, w której chodzi o to, aby
zdobyć niepodważalną wiedzę, dlatego
na wszelkie sposoby wykorzystuje się osiągnięcia
badawcze i naukowe, by wyeliminować
niebezpieczeństwo – w dziedzinie gospodarki,
zdrowia, pedagogiki czy psychologii. Aby
społeczeństwo ryzyka nas wysłuchało, musimy
się wykazać niezachwianą pewnością,
wyrażającą się w następujących stwierdzeniach:
„Badacze dowodzą, że brak serotoniny w mózgu
stanowi przyczynę depresji”, „Wiemy, że każde
dziecko uczy się w inny sposób!”, „Wreszcie
doczekaliśmy się systemu diagnostycznego, który
wychwyci wszystkich chorych psychicznie!”.
W przeciwieństwie do tego potrzeba nam
wątpienia. Pewność jest przecież dogmatyczna,
podczas gdy wątpienie zawiera istotną wartość
etyczną. Jak to uzasadnić? Otóż pewne siebie
„wiem” łatwo może prowadzić do ślepoty
(zwłaszcza kiedy wiemy, że najlepiej powiedzieć
„tak”), podczas gdy wątpliwości przyczyniają się
do otwartości wobec innych sposobów działania
i rozumienia świata. Skoro wiem, nie potrzebuję
słuchać. Natomiast jeśli mam wątpliwości, nagle
punkt widzenia innych osób staje się dla mnie
ważny. Niedogodność wątpienia w kulturze
przyspieszenia opiera się na tym, że jest ono
powolne i retrospektywne. Nie prowadzi
do szybkich decyzji opartych na wewnętrznych
przeczuciach i pozytywności.
Problem polega na tym, że od szkoły
podstawowej do edukacji uniwersyteckiej
uczymy się wyłącznie wiedzieć. Powinniśmy
jednak spróbować nauczyć się również wątpić.
Nauczyć się wahać. Nauczyć się dodatkowego
namysłu. Filozof Simon Critchley, występujący
w książce How to Stop Living and Start Worrying
(Jak przestać żyć i zacząć się martwić), będącej
wywiadem przeprowadzonym przez autora ze
sobą samym, wywraca filozofię samopomocy
do góry nogami. U Critchleya nie odnajdziemy
powszechnego obecnie wezwania
do „zaprzestania zamartwiania się i do tego, by
zacząć żyć – i mówić »tak«!”. Cnotami stają się
tutaj wątpliwości, zmartwienie i wahanie.
Wiecznie się na wszystko zgadzając,
przegapiamy kryzysy spowodowane filozofią
mówienia „tak” (Just do it!) w odniesieniu
do nieustannego przyspieszania życia i wobec
społeczeństwa. Jeśli nie poznamy tych kryzysów,
twierdzi Critchley, „człowiek ze swoim bydlęcym
zaspokojeniem, które systematycznie myli się
ze szczęściem, upadnie do poziomu
zadowolonych krów”47. Płynięcie z prądem grozi
nam zatem osiągnięciem poziomu szczęścia
krowy. Tak przynajmniej brzmi prowokujący
pogląd Critchleya.
Etyka wątpienia, zasadzająca się
na fundamentalnym przekonaniu, że
powinniśmy więcej wątpić i dlatego częściej
płynąć pod prąd, zawiera także zobowiązanie
do nieprzerwanego wątpienia w to, kim sami
jesteśmy. Psychologowie, terapeuci, trenerzy
osobiści i astrologowie rywalizują ze sobą
o zapewnienie nam pewności odnośnie do tej
kwestii. Zamiast tego może raczej powinniśmy
trochę więcej na ten temat powątpić. Mądry,
leciwy już, norweski kryminolog Nils Christie
przedstawia to w następujący sposób:
CO MOGĘ ZROBIĆ?
Najlepiej byłoby, gdyby we wszystkich miejscach
pracy wprowadzono równowagę między
pływaniem pod prąd a pływaniem z prądem.
Rozumiem przez to, że bezwarunkowe zgadzanie
się na coś powinno być uprawnione w takim
samym stopniu, jak wskazywanie, dlaczego coś
nie zadziała. W imię postępu wprowadza się
mnóstwo nowych ulepszeń, trwoniąc
na ustosunkowywanie się do nich wiele czasu
oraz sił. A gdy w końcu uda się nam
zinternalizować właściwe nawyki i rutyny,
przeprowadza się kolejne restrukturyzacje. Aby
rzeczy zdołały okrzepnąć, stałą praktyką
organizacyjną powinien stać się sprzeciw wobec
określonej liczby inicjatyw każdego miesiąca.
Menedżer powinien nie tylko z entuzjazmem
przedstawiać swoim podwładnym „nowe wizje”
do zaakceptowania, ale także zadawać im
pytanie: „które z niepotrzebnych działań można
by zredukować?”. Nie tylko po to, by w imię
większej efektywności wdrażać zasady „szczupłej
organizacji”, ale również aby skupić się na istocie
naszej pracy: aby naukowcy mogli prowadzić
badania, chirurdzy operować, nauczyciele uczyć,
a asystenci osób starszych i niepełnosprawnych
pomagać innym (a nie zajmować się
rejestrowaniem i ewaluacją).
Jeśli w twoim miejscu pracy nie da się
wprowadzić zasad płynięcia pod prąd albo jeśli
w ogóle nie masz pracy, możesz na własną rękę
rozpocząć praktykowanie trudnej sztuki
mówienia „nie”. Nie chodzi oczywiście o to, żebyś
zaczął odrzucać wszystkie propozycje. Nie
powinieneś jedynie zgadzać się na rzeczy, co
do których istnieją uzasadnione przyczyny, aby
odmówić. Powodem może być na przykład to, że
aprobata będzie ci się wydawała nadużyciem,
upokorzeniem albo poniżeniem, lub to, że
zrozumiałeś, iż trzeba przestać doprowadzać
do „nadkompletu” projektów w twoim życiu.
Może zaczynasz sobie uświadamiać, że inni –
dzieci, przyjaciele, koledzy z pracy – nie
reprezentują „projektów”, ale są ludźmi, wobec
których masz zobowiązania, bez względu na to,
co będziesz z tego miał. Jak wspomniano
wcześniej, nie możemy rozstrzygać, na co należy
się nie zgadzać tylko i wyłącznie na podstawie
wewnętrznych przeczuć. Co w takim razie może
nam w tym pomóc?
Stoicy zalecają poleganie na naszym własnym
rozsądku. Istnieją rzeczy, na które, rozsądnie
patrząc, lepiej się nie zgadzać, na przykład lepiej
odmawiać udziału w nowych projektach, bez
względu na to, jak bardzo ekscytujące by nam się
wydawały, skoro mamy już wiele innych
zobowiązań. Jest to niezwykle trudne, ponieważ
nie lubimy, gdy coś nas omija. We wstępnym
akapicie tego rozdziału zalecam, żeby nie
zgadzać się na minimum pięć rzeczy każdego
dnia. Wygląda to może na przesadę, zwłaszcza,
jeśli od dawna uprawiasz pływanie z prądem.
Spróbuj natomiast powiedzieć „nie” czemuś, co
od dawna uważałeś za niedorzeczne albo
niekonieczne, lecz mimo wszystko tego nie
przerwałeś. W wielu miejscach pracy organizuje
się na przykład niekończące się zebrania, których
wielu z nas słusznie nie znosi. Spróbuj odmówić
udziału w jednym z tych spotkań, uzasadniając to
chęcią zajęcia się swoją pracą. Powiedz to
z uśmiechem. Celem stoicyzmu nie jest stanie się
zagniewanym „odmawiaczem” (jest to co
najwyżej jeden ze środków), ale zyskanie
większego spokoju ducha w kulturze
przyspieszenia. Jeśli takie raptowne odmawianie
wszystkiemu co się da to dla ciebie za dużo,
wątpiąc i wahając się, spróbuj uczynić z namysłu
codzienną praktykę. Ćwicz się w mówieniu:
„muszę to jeszcze przemyśleć”, zamiast
natychmiastowego odpowiadania „tak”.
CZWARTE
POWŚCIĄGNIJ EMOCJE
KULTURA UCZUĆ
Kultura przyspieszenia jest również kulturą
emocji. Socjolog Zygmunt Bauman, jak wcześniej
wspomniano, aby scharakteryzować czasy
współczesne, wprowadził pojęcie „płynnej
nowoczesności” i nakreślił drogę, jaką przeszły
społeczeństwa od kultury zakazu do kultury
nakazu52. Ten rozwój opiera się na zmianie
postrzegania zarówno uczuć, jak i samej
moralności. W kulturze zakazu moralność oparta
jest na zbiorze zasad określających, czego nie
wolno ani robić, ani myśleć. Na przykład właśnie
psychoanaliza Freuda była sugestywnym
wyrazem takiego przekonania: społeczeństwo
oczekiwało, że jednostka powściągnie zakazane
uczucia, swój popęd seksualny, i wysublimuje je
zgodnie z powszechnie uznanymi normami.
Jeżeli tego nie potrafiła, rozwijały się u niej
neurozy, rodzaj psychopatologicznej reakcji
na nadmiar popędu i uczuć. Jednak obecnie to
nie one są podstawowym problemem
psychopatologicznym. Nawet samo pojęcie
neurozy zniknęło z ostatnich systemów ustalania
rozpoznania. Najogólniej rzecz ujmując –
na neurozy można było zapaść w społeczeństwie,
które oczekiwało zapuszczenia korzeni, a więc
stabilnych, dopasowanych jednostek. Gdy to się
nie udawało, pojawiała się neuroza, stanowiąca
patologię funkcjonowania w społeczeństwie.
Skoro jednak to nie zapuszczanie korzeni, ale
wyrywanie do przodu jest dzisiaj tak pożądane,
zmieniło się również pojęcie moralności –
z opartego na zakazie (nie wolno ci!)
na polegające na nakazie (musisz!). Życie
emocjonalne nie powinno być już tłamszone,
a wręcz przeciwnie, należy je przeżywać.
W kulturze przyspieszenia fakt, że ludzie są
pełni emocji, energii do działania i pożądliwi, nie
stanowi problemu. To nie nadmiar uczuć jest
uciążliwy, lecz ich niedobór. Jak wypowiadała się
pewna seksuolog w wywiadzie radiowym nie tak
dawno temu, obecnie pacjenci nie odwiedzają jej
kliniki z powodu zbyt wysokiej potencji, tylko
ze względu na jej brak. Dzisiejszym problemem
nie są ci (nad wyraz) labilni, a głównie ci (nad
wyraz) stabilni ludzie: tacy, którym brakuje
motywacji, napędu i pragnienia, aby sprostać
wszechobecnym oczekiwaniom dotyczącym
mobilności, gotowości do zmian i samorozwoju.
A kategoria psychicznych cierpień,
charakteryzujących się brakiem energii i pustką
emocjonalną, to nie neurozy, a depresje. Problem
nie dotyczy już uczuć i siły napędowej: chcę
za dużo! Miara tego, co oznacza „za dużo”,
zmieniła się w społeczeństwie, które chyli czoło
przed rozwojem i zmianą. Po prostu w kulturze
przyspieszenia wydaje się niemożliwe „chcieć
za dużo”, bo wygrywają właśnie ci, którzy chcą
i dużo potrafią. Dzisiejszy problem można
dlatego nazwać problemem natury
energetycznej: nigdy nie zdołam zrobić
wystarczająco dużo! Nie mam dostatecznie dużo
motywacji, uczuć i pasji! Zwróć uwagę, w jak
wielu kontekstach pojawia się słowo „pasja”.
Na przykład Sofia Manning, trener osobisty
na swojej stronie coach.dk, pyta pewną
czytelniczkę o to, czy jej życie jest przepełnione
pasją. Zapewne nie zdając sobie z tego sprawy,
precyzyjnie diagnozuje mentalność dzisiejszej
kultury nakazu, gdy pisze:
CO MOGĘ ZROBIĆ?
Co więc możesz zrobić, aby lepiej powściągać
swoje uczucia? Zajmijmy się dla przykładu
złością, wnikliwie studiowaną przez stoików,
a zwłaszcza Senekę63. Tylko dorośli są zdolni
do okazywania złości – dzieci i małe zwierzęta
mogą zachowywać się agresywnie albo okazywać
frustrację, ale rzadko mówi się o „zagniewanym
dziecku” czy „zagniewanym kocie”. Wynika to
z faktu, że złość wymaga refleksyjnej
samoświadomości, która rozwija się dopiero
u dorosłych – gdy nauczyli się już odczuwać
wstyd. Seneka definiuje złość jako impuls zemsty
i mimo iż jest on nad wyraz ludzki, zdaniem
filozofa życie jest za krótkie, aby marnować je
na złość. To uczucie może być traktowane jako
produkt odpadowy naszej samoświadomości,
który musimy tolerować, ale, o ile to możliwe,
powinniśmy próbować się go pozbyć.
Jedną z podstawowych technik sterowania
złością i jej niszczenia okazuje się poczucie
humoru. Zdaniem Seneki śmiech jest korzystną
reakcją zastępującą złość. Jeżeli na przykład ktoś
nas obraża, to humorystyczna reakcja wydaje się
bardziej godna niż wybuch agresji. Nie tak
dawno temu brytyjski piosenkarz James Blunt
został pochwalony za swoją reakcję
na prowokacyjne hejty, które pojawiły się
w mediach społecznościowych. Odpowiedział
bardzo dowcipnie, odnosząc się jednocześnie
do swojego oponenta jak do mocno ograniczonej
osoby. Zacytuję tylko jeden z bardziej niewinnych
fragmentów z Twittera. W odpowiedzi
na komentarz: „James Blunt just has an annoying
face and a highly irritating voice” (James Blunt
ma denerwującą twarz i niezwykle wkurzający
głos) piosenkarz stwierdził po prostu: „And no
mortgage” (Ale nie ma kredytu hipotecznego).
Spróbuj wygooglować odpowiedzi Jamesa Blunta
na podobne impertynencje, aby znaleźć
inspirację do humorystycznych reakcji
na sytuacje, które zwykle wywołałyby
prawdziwą złość. Seneka podkreśla, że gdy
owładnie nami złość (a nie zawsze można tego
uniknąć), powinniśmy za nią przeprosić. Nie
tylko wpłynie to korzystnie na naszą relację
z otoczeniem, ale również wzmocni nas samych.
Gdy przeprosimy, najczęściej przestajemy myśleć
o tym, co wywołało naszą złość.
Epiktet zalecał „projekcyjną wizualizację”
jako technikę powściągania złości. Posłużył się
przykładem sytuacji (pamiętaj, że znajdujemy się
w starożytnym Rzymie), w której jakiś służący
rozbija czarkę. Być może zareagowalibyśmy
złością, ale wtedy należy przeprojektować
sytuację, zmieniając jej kontekst. Można
na przykład wyobrazić sobie, że to służący
z domu naszego przyjaciela, wówczas dojdziemy
zapewne do przekonania, że nasza pełna irytacji
reakcja byłaby nieco przesadna, a na dodatek
zaczniemy uspokajać naszego przyjaciela64.
Myśląc w ten sposób, przekonujemy się
o nieistotności takiego zdarzenia i wyzbywamy
się gniewu. Marek Aureliusz także traktował
z obojętnością rzeczy zewnętrzne, jako swoiste
antidotum na złość. Ogólnie mówiąc, zalecał
rozważanie nietrwałości wszelkich rzeczy, aby
uniknąć złości i frustracji, gdyż wszystkie
przeminą. Jeżeli czarka się stłucze, jest to
przykre, zwłaszcza gdy była wartościowa, jednak
patrząc z perspektywy wieczności, w której
wszystko ulega zniszczeniu, uznajemy, że to mało
istotna sprawa.
Życie jest więc za krótkie, aby się złościć.
Naucz się powściągać uczucia, które zakłócają
twój spokój ducha i przeszkadzają ci w tym, byś
poczuł grunt pod nogami. Jeżeli chcesz stanąć
mocno na nogach, musisz doprowadzić
do sytuacji, w której nie będzie łatwo
wyprowadzić cię z równowagi. Jesteśmy
nieustannie bombardowani apelami
skierowanymi do naszych uczuć – w telewizji,
mediach społecznościowych i w reklamach – a to
sprzyja powstawaniu nowych potrzeb
i oczekiwań. Nie poczujesz gruntu pod nogami,
jeżeli będziesz gonił za tymi ulotnymi
wartościami. A jeżeli nie poczujesz gruntu pod
nogami, nie będziesz mógł wykonywać swoich
obowiązków. Dlatego warto nauczyć się
powściągać uczucia. Być może odbędzie się to
kosztem autentyczności, ale to właśnie jedna
z zalet. Kontrola uczuć sprzyja poczuciu
godności. Ćwicz noszenie maski. Nie daj się
dopaść małostkowości. Gdy poczujesz, że już nad
tym panujesz, będziesz gotowy na kolejny etap:
zwolnienie swojego trenera osobistego.
PIĄTE
ZWOLNIJ SWOJEGO TRENERA
OSOBISTEGO
NIEBEZPIECZEŃSTWA COACHINGU
Guru coachingu, Anthony Robbins, który
pracował jako osobisty coach między innymi
takich sław (naprawdę trudno w to uwierzyć!),
jak George Bush, Bill Clinton i Michaił
Gorbaczow, a także wykształcił duńską trenerkę
Sofię Manning, twierdzi:
COACHING I PRZYJAŹŃ
Wygląda na to, że poufałość, jaką wiele osób
wypracowuje sobie w relacjach ze swoim
coachem albo terapeutą, zastąpiła tradycyjne
formy przyjaźni. Człowiek jest zwierzęciem,
które nie tylko posiada partnera – niekiedy
na całe życie – ale także przyjaciół. Od czasów
Platona i Arystotelesa filozofowie uznawali
przyjaźń za absolutnie fundamentalną relację dla
naszego człowieczeństwa. Według Arystotelesa
przyjaciel jest kimś, z kim spędza się czas
ku zadowoleniu obu stron, ale któremu także
życzy się jak najlepiej ze względu na osobę
samego przyjaciela, a nie dlatego, że sami
ewentualnie moglibyśmy odnieść z tego jakąś
korzyść. Przyjaźń jest zatem relacją mającą
wartość samą w sobie: przyjaciel to ktoś, komu
się pomaga dla jego własnego dobra. Jeśli
natomiast pomagamy drugiej osobie, aby
samemu na tym skorzystać, nie jest to właściwie
przyjaźń, ale raczej partnerstwo oparte
na niepisanym kontrakcie (podrapię cię
po plecach, jeśli ty też mnie podrapiesz). Zasada
quid pro quo (coś za coś) obowiązuje w wielu
relacjach międzyludzkich, na przykład pomiędzy
pracodawcą a pracownikiem, ale już nie
w związku rodziców i dzieci (rodzice mają
obowiązek wspierania dzieci bez względu na to,
czy spodziewają się, że „coś z tego będą mieli”),
a według Arystotelesa także nie w relacji
przyjacielskiej. Prawdopodobnie żadne inne
zwierzęta, poza ludźmi, nie posiadają przyjaciół
w takim rozumieniu tego słowa, ponieważ relacje
między zwierzętami opierają się na zasadzie „coś
za coś”.
Należy zatem zapytać, czy religię „ja”,
skupiającą się na własnych preferencjach
jednostki, na dodatek z coachem oferującym nam
narzędzia do rozwoju osobistego, można
interpretować jako nowoczesną formę przyjaźni?
Odpowiedź na to pytanie musi być negatywna,
bowiem relacja coacha i klienta jest
instrumentalna par excellence. Utrzymuje się ona
jedynie tak długo, jak długo strony coś na niej
zyskują, i na dodatek często opiera się
na interesie finansowym (coaching to przecież
działalność biznesowa). Jest zatem dość
znamienne, że marzenia i sekrety, w które
wcześniej wtajemniczylibyśmy jedynie swoich
najbliższych przyjaciół, w ostatnich latach stają
się tematem rozmów z coachami, mających
doprowadzić do zrealizowania „pełnego
potencjału” jednostki. Wydaje się to stanowić
jeden aspekt szerszej tendencji w kulturze
przyspieszenia, gdzie warunki funkcjonowania
przyjaźni stają się coraz trudniejsze. Jeszcze
chwila, a pojęcie „przyjaciela” będzie brzmiało
archaicznie (o ile nie mamy na myśli
strywializowanego znaczenia tego słowa
w odniesieniu do przyjaciół fejsbukowych), a już
teraz wiele osób zamiast o „kręgu przyjaciół”
mówi o swojej „sieci”. „Sieć” jest instrumentalna
– utrzymuje się ją, pielęgnuje i rozwija
z zamierzeniem ewentualnego zmobilizowania
w momencie, kiedy akurat będziemy jej
potrzebowali. Jeśli chcemy zmienić pracę,
możemy popytać wśród członków swojej sieci,
próbując znaleźć drogę do większych sukcesów.
Socjologowie potrafią zmierzyć zakres sieci
i wzmocnić ją jakościowo oraz ilościowo jako
rodzaj „kapitału społecznego”, który nie jest
rozumiany metaforycznie, lecz wskazuje
na utowarowienie relacji międzyludzkich
uniemożliwiające prawdziwe przyjaźnie.
W każdym razie w klasycznym rozumieniu słowa
„przyjaciel”, czyli tak jak pojmował je Arystoteles
i stoicy, przez jego wartość własną, a nie
wyłącznie jako zasób możliwy do wykorzystania
w dążeniu do optymalizacji swojego życia.
„Prawdziwych przyjaciół nie da się kupić” –
śpiewał kiedyś duński piosenkarz Jodle Birge –
i nie da się temu zaprzeczyć.
CO MOGĘ ZROBIĆ?
Jeśli tak samo jak ja odczuwasz obrzydzenie
wobec umasowienia coachingu we wszystkich
aspektach życia i reprezentowanej przezeń
wzmożonej instrumentalizacji związków
międzyludzkich, możesz zacząć od uzdrowienia
swojego języka. Zamiast bycia w sieci,
powinieneś dążyć do tego, żeby mieć krąg
przyjaciół. Jak wspomniałem wcześniej, jasne
jest, że pojęcie przyjaźni oznacza coś innego niż
to, co ostatnio oferuje się na przykład
za pośrednictwem Facebooka. Fejsbukowy
„znajomy” jest wyłącznie zwykłym kontaktem,
a sieć oznacza relacje oparte na pewnego rodzaju
kontrakcie. Natomiast prawdziwy przyjaciel to
osoba, której życzysz jak najlepiej i której jesteś
gotowy pomóc, mimo że sam nic na tym nie
zyskasz. Możesz tylko mieć nadzieję, że ty także
jesteś czyimś prawdziwym przyjacielem, bo
takich relacji nie można nawiązać na zasadzie
kontraktu – podobnie jak nie możemy zawrzeć
umowy o miłość. Dlatego wprowadź na nowo
do swojego życia krąg przyjaciół i pojęcie
przyjaźni, a także zwolnij swojego trenera
osobistego.
Z drugiej strony, kto wie – może zaprzyjaźnisz
się ze swoim coachem? Trenerzy osobiści to
często naprawdę świetni ludzie, którzy weszli
do tej branży, bo lubią innych i chcieliby nieść im
pomoc. Może zatem odkryjecie razem, że pewne
rzeczy mają wartość same w sobie i nie definiuje
się ich wyłącznie na podstawie naszych
osobistych preferencji czy w odniesieniu do ich
zdolności maksymalizacji zysku, innymi słowy:
realizacji jak największej liczby naszych życzeń.
W takiej sytuacji zalecam dwa rodzaje czynności,
z których możecie wspólnie czerpać przyjemność
i które dostarczą żyznej ziemi pod waszą
kiełkującą przyjaźń. Wiążą się one odpowiednio
ze światami kultury i natury, reprezentowanymi
przez muzeum i las. Muzeum gromadzi kolekcje
przedmiotów z przeszłości (bliskiej lub dalekiej),
na przykład dzieł sztuki albo kulturowych
artefaktów, stanowiących świadectwo o jakiejś
epoce historycznej bądź o jakimś wymiarze
ludzkiego doświadczenia. Dzięki wizytom
w muzeum można się oczywiście dużo nauczyć,
ale najgłębszą radość z udania się tam odczuwa
się, chłonąc wrażenia po prostu – niezakłócane
myśleniem, do czego można „wykorzystać” te
przeżycia. Ważne jest, by nauczyć się cenić to,
czego nie można do niczego „użyć”. W muzeum
wystawia się i obdarza atencją stare (albo nowe)
rupiecie, co z punktu widzenia czystej
użyteczności jest zupełnie irracjonalne.
Przypominają nam one jednak o tym, jak ważne
jest bazowanie na tradycji kulturowej
umożliwiającej formowanie wspólnych
doświadczeń. Może łatwiej będzie poczuć grunt
pod nogami, bazując na doświadczeniach
minionych pokoleń?
Analogicznie, dzięki wycieczce do lasu
będziemy mogli poczuć, że jesteśmy częścią
przyrody, której nie można i nie powinno się
redukować do zasobu służącego realizacji
ludzkich celów i zaspokajaniu ich potrzeb.
Trawa, drzewa i ptaki istniały bowiem na długo
przed nastaniem człowieka i z pewnością
przeżyją nas wszystkich. Nie powstały z myślą
o nas. Z perspektywy stoickiej przyroda jest
kosmosem, który wykracza poza świat ludzkich
doświadczeń. Niekoniecznie powinniśmy
gloryfikować przyrodę, ale okazując wobec niej
odrobinę pokory, możemy zyskać zdrowy
sceptycyzm wobec religii „ja”, wynoszącej
jednostkę ponad wszystko inne (rodzaj
przydawania jej świętości). Najłatwiej można
poczuć wartość własną przyrody, zanurzając się
w niej, ewentualnie rozpatrując następującą
kwestię: czy świat by zubożał, gdyby wymarły
kaszaloty spermacetowe? Z ludzkiej perspektywy
użyteczności, redukującej wszelki sens i wartość
do subiektywnej perspektywy człowieka,
odpowiedź zapewne brzmiałaby „nie”. Jest
zupełnie obojętne, czy kaszaloty wymrą, czy nie,
bo nie spełniają wobec nas żadnej funkcji. Ale
większość z nas prawdopodobnie doznałaby
nieprzyjemnego uczucia, udzielając takiej
odpowiedzi, i intuicyjnie sprzeciwiłaby się temu,
mówiąc, że świat bez kaszalotów w istocie stałby
się uboższy i to pomimo że raczej nie
wyobrażamy sobie, iż kiedykolwiek zdarzy nam
się zobaczyć tego ssaka, czy tym bardziej wejść
z nim w jakąś interakcję. Przypomina to trochę
sytuację z eksponatami w muzeum. Kto
właściwie przejmie się tym, jeśli spłonie to czy
inne muzeum pełne starych gratów? Odpowiedź
będzie jednak brzmiała, że tych, którzy się
przejmą, będzie naprawdę wielu! Według religii
„ja” – gdzie sens i wartość wywodzą się
z subiektywności – trudno jest, albo wręcz
niemożliwe, wyartykułować choć jeden powód,
dla którego mielibyśmy nad tym rozpaczać. Ale
fakt, że wielu mimo wszystko tak robi (mam
na myśli, że martwią ich takie sytuacje), dowodzi,
że sposób myślenia właściwy religii „ja”, a także
przekazywany podczas coachingu oraz jego
pochodnych, prowadzi na manowce.
Jeśli chcesz zrozumieć, że to, co w życiu
ważne, znajduje się poza tobą samym, zwłaszcza
w relacjach z innymi ludźmi, najlepsze, co
możesz zrobić po zwolnieniu swojego coacha, to
wykonać jakiś dobry uczynek dla drugiej osoby.
Być może to nie takie trudne, ale spróbuj zrobić
dla kogoś coś dobrego, nie ujawniając jednak, że
ty za tym stoisz. Tym razem będzie to
trudniejsze, ponieważ w ten sposób unieważnisz
myślenie o „czymś za coś”. Anonimowa
dobroczynność pomoże ci zrozumieć wartość
własną dobrych uczynków i nauczysz się, że to
nie twoje wewnętrzne przeżycia decydują
o znaczeniu różnych rzeczy72. Na świecie istnieją
dobre, ważne i istotne zjawiska, mimo że nie
zapewniają ci żadnych korzyści.
SZÓSTE
PRZECZYTAJ POWIEŚĆ –
ZAMIAST KOLEJNEGO
PORADNIKA ALBO BIOGRAFII
CO MOGĘ ZROBIĆ?
Przeczytaj co najmniej jedną powieść
w miesiącu. Dla większości jest to cel osiągalny.
Przedstawiłem kilka propozycji, uzasadniając,
dlaczego powinni się zapoznać z twórczością
autorów, takich jak Murakami, Houellebecq
i Knausgård, ci, którzy szukają zupełnie innego
zrozumienia siebie, niż proponuje im literatura
samopomocowa i biografie. To, co czytamy,
odciska na nas piętno. Jeśli zatem wybierzesz
biografie lub poradniki o samodoskonaleniu,
zaoferują ci one podejście, w którym „ja” stanowi
stały, wewnętrzny punkt odniesienia dla twojego
życia, bądź otrzymasz możliwość przejrzenia się
w pozytywnej i optymistycznej historii czyjegoś
rozwoju. Natomiast powieść zaproponuje ci
bardziej złożony i na dodatek politeistyczny
światopogląd. Nie jestem pewien, co by się
zdarzyło, gdyby do interpretacji naszej
egzystencji wykorzystywać właśnie dzieła tych
autorów, zamiast posiłkować się samopomocą.
Wydaje mi się, że zyskalibyśmy bardziej rzetelny
obraz świata, w którym żyjemy, z polifonicznymi
perspektywami (Murakami) na procesy
społeczne i historyczne (Houellebecq), i gdzie
żaden szczegół życia codziennego nie jest na tyle
niepozorny, żeby nie zwrócić na niego uwagi
(Knausgård).
W jaki sposób powieść nauczy cię stać mocno
na nogach? Pomagając ci dostrzec sens albo
horyzont życiowy znajdujący się poza tobą
samym, na którym będziesz mógł się oprzeć. Tak
brzmi w każdym razie teza książki All Things
Shining: Reading the Western Classics to Find
Meaning in a Secular Age (Wszystkie cudowne
rzeczy: czytając zachodnich klasyków
w poszukiwaniu sensu w zsekularyzowanych
czasach) wpływowych amerykańskich filozofów
Huberta Dreyfusa i Seana Kelly’ego, którzy (co
sugeruje podtytuł książki) czytają klasyków
zachodniej literatury, aby odnaleźć sens
w czasach sekularyzmu, w świecie bez Boga88.
Dreyfus i Kelly omawiają dzieła takich autorów
jak, David Foster Wallace, Homer, Dante
i Herman Melville, proponując czytelnikowi
otwartość wobec świata, utraconą – jak uważają
– przez współczesnych. Dreyfus i Kelly piszą
o tym, że bardzo dobrze wychodzi nam
introspekcja, pochłaniają nas nasze wewnętrzne
przeżycia, jednak nie mamy bladego pojęcia
o tym, że sens pochodzi ze świata, w którym
żyjemy. Klasycy pomogą nam to zrozumieć,
utrzymują filozofowie, którzy podobnie jak
Kjærstad poszukują politeistycznej interpretacji
życia. Znajdują ją na przykład u Melville’a w jego
białym wielorybie (Moby Dicku), który jako
symbol jest nasycony różnymi znaczeniami,
między innymi politeistycznego boga (przyznaję,
że to brzmi tajemniczo, ale sam poczytaj Moby
Dicka albo zapoznaj się z książką Dreyfusa
i Kelly’ego). W przeciwieństwie do rozróżniania,
jak czyni to filozofia monoteistyczna, pomiędzy
zewnętrzną postacią i wewnętrzną esencją, które
odnaleźć można w religii „ja” (a także
w rozróżnieniu między wewnętrznym,
autentycznym esencjalnym sobą a jego
zewnętrzną maską), w ich politeizmie nie ma
żadnej prawdziwej rzeczywistości kryjącej się
za postacią, pod którą występują. Płynąca z tego
nauka może być cenna w kulturze gloryfikującej
samorozwój jak nasza i przywołuje wspomnienie
poglądów Oscara Wilde’a, który twierdził, że
tylko powierzchowni ludzie nie osądzają
na podstawie zewnętrzności – tajemnica naszego
świata znajduje się w tym, co widzialne, a nie
w tym, co niewidoczne. Często słyszymy, że nasza
kultura jest powierzchowna i skupia się jedynie
na zewnętrzności. Jeśli wspomniani wcześniej
filozofowie i Wilde mają rację, problem polega
na czymś wręcz przeciwnym: wcale nie jesteśmy
wystarczająco powierzchowni, tylko wydaje nam
się, że to, co właściwe, musi być ukryte. Ale
w tym ukryciu, wewnątrz nas, nic nie ma, nie
odnajdziemy tam żadnej autentyczności.
Powinieneś to już wiedzieć, pokonawszy sześć
z siedmiu etapów przedstawionych w tej książce.
Poza powieściami możesz oczywiście poczytać
także klasyków filozofii, których twórczość ma
wartość literacką. Wspaniałym przewodnikiem
w tym zakresie jest The Consolations of
Philosophy (O pocieszeniach, jakie daje filozofia)
Alaina de Bottona, który między innymi ukazuje,
dlaczego warto czytać o Sokratesie (u Platona),
jeśli czujemy się niepopularni; sięgać po Epikura,
jeśli brakuje nam pieniędzy; po Senekę, jeśli
jesteśmy sfrustrowani; Montaigne’a, jeśli
czujemy się (seksualnie) niespełnieni;
Schopenhauera, jeśli złamano nam serce
i na końcu po Nietzschego, jeśli w naszym życiu
stajemy wobec różnych wyzwań (a tak się
przecież dzieje)89. Można doznać szczególnego
rodzaju pociechy, dowiadując się, że ci dawni,
nieżyjący, mądrzy filozofowie zmagali się
z identycznymi problemami związanymi
z ludzką egzystencją, ponadto niezwykle kojąco
działa zyskanie teraz, w XXI wieku, partnerów
do rozmowy liczących setki, a w niektórych
przypadkach nawet tysiące lat. To przeżycie
samo w sobie pomoże ci zwolnić tempo życia
i stanąć mocniej na nogach w kulturze
przyspieszenia wymagającej od ciebie
spektakularnych dokonań. Czy Sokrates
zaakceptowałby Porozumienie Bez Przemocy90?
Czy Schopenhauer zachwycałby się pozytywną
psychologią? Czy Epikur życzyłby sobie
zrealizować swój pełny potencjał? Czy Nietzsche
zgłosiłby się po poradę do coacha? Jest to mało
prawdopodobne. Może zatem moglibyśmy czegoś
się od nich nauczyć?
SIÓDME
KONTEMPLUJ PRZESZŁOŚĆ
CO MOGĘ ZROBIĆ?
Jeżeli jesteś przekonany o zasadności zagłębiania
się w przeszłość, to istnieją dwie rzeczy, które
możesz zrobić. Jedną z nich jest nawiązanie
kontaktu ze społecznościami, grupami, które są
zdeterminowane przez przeszłość. Dla
pojedynczej osoby zrobienie czegoś, co nie idzie
z duchem czasu, może okazać się trudne, dlatego
sporą zaletą będzie odnalezienie społeczności
podobnie myślących. Jeżeli jednak nie potrafisz
do takich dotrzeć, nie ma innej rady, jak wykonać
tę pracę samemu. Więcej na ten temat później.
Jako że pojedynczy człowiek może zrozumieć
siebie tylko za pośrednictwem poznania własnej
przeszłości i odkrycia, w jaki sposób ta przeszłość
jest uwikłana w szereg relacji i zobowiązań – to
również dana wspólnota jest tym, czym jest, gdyż
zna (lub jej członkowie znają) swoją przeszłość.
Nie oznacza to wcale, że w istniejącej wspólnocie,
niezależnie od tego, czy jest nią rodzina, czy
jakieś stowarzyszenie, musi panować całkowita
zgoda co tego, co ją charakteryzuje i co do jej
historii. Grupa musi jednak choć w minimalnym
stopniu opierać się na pewnym porozumieniu
między członkami, określającym, jak to mówią,
o co toczy się gra, w sensie czysto kolektywnym.
Filozof Alasdair MacIntyre wprowadził pojęcie
„żywych tradycji”, które określa tradycję jako coś
zupełnie innego niż konsensus i zwykłe
odtwarzanie przeszłości. Badacz definiuje żywą
tradycję jako „spór rozpięty w czasie, w którym
pewne fundamentalne uzgodnienia są
definiowane i redefiniowane”97. Definiowanie
tradycji jako rozpiętego w czasie „sporu” może
brzmieć zabawnie, ale wskazuje na to, że aby coś
mogło zostać uznane za tradycję określonej
współpracy politycznej, pewnej praktyki
kształcenia czy też artystycznej aktywności, musi
na bieżąco toczyć się dyskusja o tym, z czym
konkretnie mamy do czynienia i jak to coś można
legitymizować czy zmienić. Tradycje nie są
monolityczne ani niezmienne (z wyjątkiem
martwych, przebrzmiałych tradycji), istnieją jako
żywe, zmienne i dynamiczne wielkości.
Właśnie wtedy, gdy uczestniczymy w takich
tradycjach – w ramach życia rodzinnego,
w kontekście pedagogicznym, w pracy,
w kontakcie ze sztuką czy sportem itd. – stajemy
się ludźmi. Jesteśmy w stanie zrozumieć siebie
tylko wówczas, gdy znamy tradycje, w których
zostaliśmy stworzeni, i w których żyjemy. To
całkiem banalne, ale bywa nader często
pomijane w naszym zachwycie nad przyszłością:
poza tradycjami z przeszłości nie istnieje nic
innego nadającego sens. Wszelki sens i znaczenie
określonego działania czy produktu kultury
opiera się na historycznie wypracowanej
praktyce. Dlatego powinieneś kontemplować
przeszłość, aby móc zrozumieć siebie jako istotę,
która nosi ze sobą swój kulturowy i historyczny
bagaż. Tylko tam znajdziesz swój grunt pod
nogami.
Zdaniem stoika Seneki, ludzie zajęci nie
zagłębiają się w przeszłości: „Do ludzi zajętych
należy wyłącznie czas teraźniejszy, który jest tak
przelotny, że go niepodobna uchwycić, i właśnie
ten czas wymyka im się niepostrzeżenie, tym
bardziej że mają myśli zaprzątnięte wieloma
sprawami”. Jeżeli nasze myśli są zaprzątnięte
wieloma sprawami naraz, nie można nigdzie
poczuć gruntu pod nogami. Filozof dodaje:
„Przebiegać w pamięci każdy dowolny okres
swojego życia jest znamieniem duszy beztroskiej
i spokojnej. Umysły ludzi zajętych znajdują się
jakby pod jarzmem, nie mogą się ani odwrócić,
ani spojrzeć do tyłu. Życie ich wpada
w przepaść”. Przeszłość ma tę zaletę, że – jak
twierdzi Seneka – „dni, które odpłynęły już
w przeszłość, na każde twe zawołanie stawią się
wszystkie razem przed tobą [we wspomnieniach]
i pozwolą ci się wedle upodobań zatrzymać
i krytycznie oglądać, czego jednak nie mają czasu
czynić ludzie zajęci”98.
Tak więc powinieneś przywoływać w myślach
swoją własną przeszłość, również tę kulturową.
A jeszcze lepiej, gdy zaangażujesz się
w praktykowanie takich żywych tradycji. Jeżeli
na przykład uczysz się jakiegoś rzemiosła czy gry
na instrumencie, powinieneś wiedzieć, że jest to
możliwe tylko w zakresie wyznaczonym przez
długą i złożoną historię tej konkretnej praktyki
i w momencie, gdy współtworzysz jej fragment,
uczestniczysz w jej zachowywaniu i rozwijaniu.
Uczestniczenie w praktykach żywych tradycji
przypomina nam o historycznej głębi cechującej
nasze życie. A tym samym uczymy się, że
niekoniecznie wszystko zdąża wyłącznie
do przodu. Przykładowo nie potrafimy dzisiaj
zbudować skrzypiec, które byłyby w stanie
dorównać instrumentom konstruowanym
w warsztacie Stradivariego ponad trzysta lat
temu. Nie tylko, że nie potrafimy zbudować
dzisiaj podobnych instrumentów, mamy też
problemy z produkowaniem przedmiotów
użytkowych, które wytrzymałyby ponad trzysta
lat (i prawdopodobnie stałyby się jeszcze lepsze
wraz z upływem czasu). Nasza uwaga
ukierunkowana na przyszłość okazuje się
krótkowzroczna i często ogranicza się
do przedziału naszego życia. Jeżeli będziesz
kiedykolwiek miał to szczęście, aby potrzymać
w rękach stradivariusa, pomyśl o lutniku
wirtuozie, który zbudował te skrzypce
i o wszystkich muzykach, którzy przez kilka
wieków na nich grali. Przyznaję: zacząłem
popadać w skrajny konserwatyzm, ale trudno się
powstrzymać, gdy ogląda się wszelkie
przedmioty masowej produkcji.
Jeżeli nie dopisze ci szczęście i nie uda ci się
dotrzeć do żywych tradycji tego typu czy
do stowarzyszeń kultywujących sztukę czy
muzykę, mimo wszystko jest coś, co możesz
zrobić. Pisałem już we wstępnym akapicie tego
rozdziału: Wprawiaj się w powtarzaniu samego
siebie. Poszukuj zakorzenionych wzorców.
Domagaj się prawa do stania spokojnie.
Upieranie się przy tym, że dawniej wszystko było
lepsze, może okazać się całkiem zabawne
w trakcie rozmowy ze znajomymi,
zachwyconymi i skupionymi na przyszłości.
Oczywiście nie zawsze jest to (całkowicie) zgodne
z prawdą, ale może posłużyć jako użyteczna
korekta odwrotnego dogmatu – że coś jest dobre
tylko dlatego, że jest nowe. Albo jako
przeciwwaga dla stwierdzenia, że gdy będziemy
czegoś w danym momencie potrzebowali,
możemy to po prostu ściągnąć z Sieci, nie
oglądając się na przeszłość. To, co tradycyjne
i powtarzane, może mieć dużą wartość,
a w przypadku nowości mogą pojawić się spore
problemy. Ryzykując wywołanie zamieszania,
chciałbym jednak dodać, że w głębszym sensie
każde powtórzenie jest innowacyjne.
Dla przykładu, ja sam, gdy uczę czy prowadzę
wykłady, często się powtarzam. Jednak każdy
z wykładów jest mimo wszystko unikalnym
wydarzeniem, które ma swój wyjątkowy klimat.
Gdy człowiek ma kilkoro dzieci, nie powiemy
przecież o dziecku numer trzy: „no, jeszcze
jedno”. Gdy rodzą się nam dzieci, to w pewnym
sensie powtarzamy siebie. Ale każde powtórzenie
jest też zawsze unikalne, a każda powtórka tego
rodzaju wymaga staranności i improwizacji.
Rodzicielstwo jest żywą tradycją. I właśnie
dobrzy rodzice (może właśnie twoi?) mogą
posłużyć za egzystencjalne wzorce, takie, które są
zakorzenione. Bo trudno wyobrazić sobie coś
istotniejszego niż „zakorzenienie”
w zobowiązującej relacji do osób (dzieci),
za które jesteśmy odpowiedzialni. W przypadku
odpowiedzialności w stosunku do innych,
poczucie zakorzenienia okazuje się ważniejsze
niż nieustanny pęd.
ZAKOŃCZENIE
STOICYZM W KULTURZE
PRZYSPIESZENIA
STOICYZM
Wielokrotnie nawiązywałem w tej książce do
rzymskiego stoicyzmu i przedstawiałem
klarowne, moim zdaniem, poglądy głoszone
zwłaszcza przez Marka Aureliusza, Epikteta
i Senekę. Liczę jednak, że czytelnik dostrzeże, że
mój stosunek do stoicyzmu (niezależnie od tego,
jakbym nie podziwiał tych filozofów) koniec
końców ma charakter pragmatyczny. To oznacza,
że nie widzę uzasadnienia dla pytania, czy
stoicyzm jest prawdziwy w sensie absolutnym –
zawsze i wszędzie – ale sądzę, że powinniśmy
rozważyć, w jakim stopniu ta filozofia może być
użyteczna z perspektywy problemów
współczesności. I jestem całkowicie przekonany,
że ta „antysamopomocowa filozofia” jest
przydatna. Po części dlatego, że przywiązuje
wagę do samokontroli, poczucia obowiązku,
integralności, godności, spokoju umysłu
i pragnienia dogadania się ze sobą (zamiast
poszukiwania siebie), a po części dlatego, że
wielu stoików zajmowało pytanie, w jaki sposób
można tę życiową filozofię w konkretny sposób
wcielić w swoją codzienność, na przykład
w formie technik omówionych w tej książce,
czego przykładem są negatywna wizualizacja
(wyobrażenie, że tracimy to, co posiadamy) czy
wizualizacja projekcyjna (trening polegający
na tym, aby postrzegać rzeczy we właściwej
perspektywie, biorąc siebie samego w nawias).
Stoicy przywiązywali wagę do ludzkiego rozumu
i byli zdania, że największą radość w życiu
odczuwamy, spoglądając w oczy temu, co
nieuchronne: że życie przemija i że kiedyś
umrzemy.
Człowiek jest z gruntu istotą wrażliwą, a nie
samowystarczalną silną jednostką. Przychodzimy
na świat jako bezbronne dzieci, zapadamy często
na choroby, starzejemy się, stajemy się
nieporadni, a na koniec umieramy. Taka jest
egzystencjalna rzeczywistość, a jednak spora
część filozofii i etyki Zachodu przyjmuje za punkt
wyjścia koncepcję silnej, autonomicznej
jednostki, zapominając o tym, że jesteśmy
kruchymi, wrażliwymi istotami101.
Charakterystycznym założeniem stoicyzmu jest
motyw przewodni memento mori w połączeniu
ze społecznym zaangażowaniem i poczuciem
obowiązku. Bo co prawda jesteśmy krusi
i śmiertelni, ale dotyczy to nas wszystkich i takie
przeświadczenie powinno budzić solidarność
i przejawiać się troską o siebie nawzajem.
W zasadzie główną intencją tego
siedmioetapowego przewodnika jest
naprowadzenie ciebie, czytelniku, na to, abyś
czynił swoją powinność. Ogólnie rzecz ujmując,
życie nie powinno sprowadzać się
do trywialnych rozrywek czy infantylnych
eksperymentów z tożsamością (chociaż mają
znaczenie w określonych fazach życia), ale
właśnie do czynienia swojej powinności.
A stoicyzm jest w tym kontekście użyteczny, bo
z tego, co mi wiadomo, jak mało który kierunek
filozoficzny uczynił z powinności praktyczny
aspekt swojej refleksji. Być może pod koniec
lektury zainteresuje cię bardziej spójne
przedstawienie idei wywiedzionej ze stoicyzmu,
dlatego zdecydowałem się na krótkie
przedstawienie najistotniejszych stoickich
myślicieli i ich koncepcji.
STOICYZM W GRECJI
Obecnie najlepiej znani są stoicy wywodzący się
z Rzymu, wspominani w tej książce, ale idea
stoicyzmu zrodziła się w antycznej Grecji wśród
wielu konkurujących ze sobą szkół
filozoficznych. W różnorodny sposób odnosiły się
one do podstawowych nurtów filozoficznych,
wypracowanych przez Platona i Arystotelesa,
które następnie zostały rozwinięte
i przekształcone w praktyczne filozofie życia.
Pierwszym stoikiem był Zenon z Kition (333–261
p.n.e.), który po katastrofie statku trafił z Cypru
do Aten i przypadkowo spotkał Kratesa z tak
zwanej szkoły cyników. Wówczas cynizm
oznaczał coś zupełnie innego niż dzisiaj.
W starożytnej Grecji cynicy dążyli
do uniezależnienia się od dóbr materialnych
powiązanych z luksusem i będących symbolami
statusu, przez całe życie wędrowali, żyjąc
w ubóstwie i ascezie. Najbardziej znanym
cynikiem był Diogenes, który jak wiadomo
mieszkał w beczce i całkowicie ignorował
wszelkie konwencje i ambicje102.
Zenon został uczniem Kratesa, ale z czasem
koncepcje teoretyczne zaczęły zajmować go
w większym stopniu niż skrajnie ascetyczna
praktyka życiowa cyników i dał początek
stoicyzmowi jako filozofii teoretycznej
i praktycznej. Pojęcie stoicyzmu wywodzi się
z greki, oznacza portyk (gr. stoa), jako że stoicy
spotykali się i nauczali w Atenach w miejscu
zwanym Stoa poikile, co oznacza „stoa kolorowa”.
Stoicyzm otrzymał więc nazwę od dzielnicy
miasta. Wywodzi się z ascezy cyników, której
założenia zostały jednak skorygowane, gdyż
zarówno Zenon, jaki i późniejsi stoicy, nie
rezygnowali z dóbr tego świata, ale ich stosunek
do nich opierał się na przekonaniu, że są
przemijające. Ogólnie rzecz ujmując, stoicy nie
mieli nic przeciwko dobremu jedzeniu czy
wygodnemu mieszkaniu, jeżeli potrafili nie
uzależnić się od tych dóbr. Zenon połączył
również filozofię praktyczną, w tym etykę,
z bardziej teoretycznymi i naukowymi
dyscyplinami, takimi jak logika i fizyka (które
w tamtych czasach były rodzajem kosmologii).
Stoicy byli więc zainteresowani człowiekiem jako
istotą rozumną, to znaczy taką, która kieruje się
nie tylko żądzami i instynktami, ale potrafi
posłużyć się rozumem, aby w pewnym stopniu
móc odrzucić uciechy cielesne i okiełznać
instynkty w celowym działaniu. A jest ku temu
wiele powodów, jeżeli dąży się do dobrego życia.
Właśnie osiągnięcie dobrego życia staje się celem
stoicyzmu Zenona (jak i późniejszych stoików),
ale wówczas oznaczało ono coś zupełnie innego.
Obecnie pojęcie to utożsamiane jest
z hedonizmem, a więc doktryną przyjemności,
oznacza życie wypełnione przyjemnymi,
interesującymi i zróżnicowanymi przeżyciami.
Dla greckich stoików dobre życie – po grecku
eudaimonia – w znacznie większym stopniu
wiąże się z pojęciem cnotliwego życia, czyli
przeżywanego zgodnie z zasadami etyki. Tylko
takie pozwala człowiekowi rozkwitnąć
i zrealizować własne człowieczeństwo.
„Cnota” nie oznaczała dla stoików formy
moralności seksualnej (w takim rozumieniu jak
dzisiaj, nieco archaicznie, używamy określenia
„cnotliwa kobieta”), gdyż cnoty były wówczas
zdolnościami czy dyspozycjami umożliwiającymi
człowiekowi życie w zgodzie ze swoją naturą.
W tym kontekście pojęcie cnoty można było
odnieść do wszystkich żywych istot, a w zasadzie
do wszystkiego, co spełniało jakąś funkcję. Cnotą
noża jest krojenie, a dobry nóż to taki, który
dobrze tnie. Cnotą serca jest tłoczenie krwi
do krwiobiegu, a dobre serce to takie, które
odpowiednio pompuje krew. Na tej samej
zasadzie dobry człowiek to taki, który robi to,
do czego wyznaczyła go jego natura. Ale do czego
właściwie jesteśmy wyznaczeni my? Stoicy
inspirowali się Platonem i Arystotelesem,
stwierdzając, że przeznaczeniem człowieka jest
używanie rozumu. Posługiwanie się rozumem
jako główny cel człowieka uzasadniali
stwierdzeniem, że nie posiada go żadna inna
istota poza nim samym. Potrafimy i myśleć,
i mówić, używając języka, potrafimy logicznie
rozumować i tworzyć zasady oparte na zdrowym
rozsądku (czyli prawa), służące regulowaniu
norm współżycia między ludźmi. Dlatego
jesteśmy w stanie zdystansować się wobec
naszych popędów seksualnych (a także
do pewnego stopnia je stłumić), które, z racji
naszej biologicznej natury, stanowią integralną
część nas samych. Nie potrafią tego żadne inne
zwierzęta (o ile mi wiadomo). Również nie
wszyscy ludzie są do tego zdolni w równym
stopniu, ale ćwicząc się w cnotach, można tę
umiejętność udoskonalić, a po pewnym czasie
nawet osiągnąć w tym mistrzostwo, stając się
przykładem dla innych. Jeżeli nauczymy się
używać swojego rozumu w ten sposób, będziemy,
zdaniem stoików, potrafili czynić swoją
powinność, bo wtedy dużo jaśniej widać, jakie
zachowanie w danej sytuacji jest moralnie
właściwe. Nie ogarnie nas zaślepienie
egoistycznymi uczuciami czy żądzami.
Kierowanie się rozumem ma więc zarówno
wymiar teoretyczny (na przykład, gdy
wykorzystywany jest w takich dyscyplinach, jak
logika czy astronomia), jak i praktyczny (to
znaczy zorientowany na prowadzenie dobrego
życia, zarówno w wymiarze jednostkowym, jak
i zbiorowym), a człowiek jest zwierzęciem
kierującym się rozsądkiem – zoon politikon, jak
nazwał go Arystoteles – co oznacza istotę zdolną
do uczestniczenia w życiu społecznym, która
potrafi wypracować porządek społeczny oparty
na rozumie, w ramach określonego
prawodawstwa.
Po śmierci Zenona kierowanie szkołą stoików
przejął Kleantes (331–232 p.n.e.), a on z kolei
został później zastąpiony przez bardziej znanego
Chryzypa (282–206 p.n.e.), który uczynił
ze stoicyzmu popularną filozofię życia. Po jego
śmierci poglądy stoików dotarły także do Rzymu
(około 140 p.n.e.), w którym Panajtios (185–110
p.n.e.) stworzył podwaliny rzymskiego stoicyzmu
i zaprzyjaźnił się ze Scypionem Afrykańskim
(jednym z najsłynniejszych wodzów rzymskich
w historii, który między innymi odniósł
zwycięstwo nad Hannibalem). Stoicyzm był
nurtem filozoficznym unikatowym przez to, że
dość mocno przemawiał do wpływowych elit
społecznych, najbardziej wymowny jest
oczywiście przykład Marka Aureliusza, cesarza
i filozofa jednocześnie. Gdy stoicyzm przeniknął
do Rzymu, koncepcja cnoty została dopełniona
rozważaniami na temat spokoju ducha. Co
prawda rzymskich stoików nadal zajmowała
istota cnoty oraz wymóg, aby człowiek czynił
swoją powinność, ale byli przekonani, że
potrzeba do tego właśnie spokoju ducha. Nie
można czynić swojej powinności, nie
osiągnąwszy spokoju ducha rozumianego jako
kolejny krok w drodze do osiągnięcia cnoty.
Przejście stoicyzmu z etapu greckiego
na rzymski skutkowało również spadkiem
zainteresowania logiką i fizyką. Stoicy greccy
postrzegali świat jako spójną całość – kosmos –
byli z filozoficznego punktu widzenia monistami,
uważali mianowicie, że wszystko zbudowane jest
z tej samej materii. To przekonanie dotyczy także
ich psychologii (nauki o duszy) i jest zgodne
z ustaleniami współczesnej nauki, która
porzuciła koncepcje istnienia w świecie różnych
substancji (na przykład dusza versus ciało);
stoicy nie zawsze wykazywali się
jednoznacznością w tym względzie. Natomiast
nowoczesna nauka – używając tego pojęcia mam
na myśli naukowy obraz świata, który
wykrystalizował się wraz z odkryciami takich
uczonych jak Galileusz na początku XVII wieku,
a później Newton – dostarczyła stoicyzmowi
nowych wyzwań. I to nie tylko jeżeli chodzi
o przekonanie stoików, że cel człowieka jest
powiązany z jego ludzką naturą. Nowoczesne
mechanistyczne nauki przyrodnicze odrzuciły
mianowicie wyobrażenia Greków, że
w przyrodzie istnieje cel, sens i wartość. Zamiast
tego zaczęto ją uważać za system podobny
do mechanizmu działającego według
określonych zasad przyczynowo-skutkowych,
które można sformułować w postaci praw natury
(księga natury pisana jest w matematycznym
języku – to słynne powiedzenie Galileusza). Jeśli
w ogóle istnieje jakiś cel, sens czy wartość, to
jedynie w postaci czysto psychologicznych
projekcji na przyrodę, która sama w sobie
pozbawiona jest takich właściwości. Nie
zagłębiając się zbyt mocno w tę kwestię
w odniesieniu do rozpatrywanego przez nas
tematu, zauważamy, że przełom nauk
przyrodniczych, który – znów odnosząc się
do słynnego powiedzenia, tym razem socjologa
Maxa Webera – „odczarowuje świat”,
jednocześnie toruje drogę „zaczarowaniu”
ludzkiego umysłu, ponieważ w epoce
nowoczesności to właśnie w nim staramy się
odnaleźć najistotniejsze aspekty życia dotyczące
etyki i wartości. Ceną jest jednak to, że stają się
one subiektywne i spsychologizowane, co
doprowadza do wykształcenia się poglądów
kładących nacisk na znaczenie naszego wnętrza
i religii „ja”, jak ją nazwałem w tej książce. Skoro
„świat zewnętrzny” nie może udzielić nam
odpowiedzi na pytania dotyczące naszego życia
(ponieważ jest on systemem czysto
mechanicznym), musimy zsakralizować „świat
wewnętrzny”103.
Dzięki stoicyzmowi otrzymujemy możliwość
„ponownego zaczarowania” świata jako takiego
(a nie jedynie tajemniczego „świata
wewnętrznego”), abyśmy nie musieli
maniakalnie szukać w sobie odpowiedzi
na pytanie, jak żyć. Oczywiście w świecie
współczesnym nie możemy tak po prostu
skopiować kosmologii sprzed dwóch i pół tysiąca
lat, rodem ze starożytnej Grecji; musimy sami
dojść do tego, jak „zewnętrze” może wskazać
ludziom właściwe postępowanie. Oto zatem
przesłanie tej książki, w tym aspekcie zgodnej
ze stoicyzmem: dzięki oglądowi tradycji, praktyk
społecznych i relacji, których jesteśmy częścią,
oraz zobowiązań, jakie z nich wynikają, być
może uda nam się odzyskać pewien rodzaj
zmysłu orientacji w odniesieniu
do egzystencjalnych pytań o sens i wartość.
Zapewne jednak będzie to od nas wymagało
porzucenia rozpaczliwego skupiania się
na wnętrzu i samorozwoju, a zamiast tego
będziemy musieli nauczyć się różnych sposobów
nawiązywania relacji ze wszystkim, co w naszym
życiu przedstawia dla nas jakieś znaczenie.
Obierając taką drogę, może uda nam się sprostać
zobowiązaniom – żyć cnotliwiej (w znaczeniu
stoickim) i osiągnąć większy spokój ducha,
w przekonaniu, że w tym wszystkim jest jakiś
sens. Najpierw zakończmy jednak tę opowieść,
skupiając się na tym, co się stało, gdy stoicyzm
zawitał do Rzymu.
STOICYZM W RZYMIE
Seneka, Epiktet i Marek Aureliusz to najważniejsi
stoicy rzymscy. Najlepszym stylistą spośród nich
wydaje się Seneka, w Danii jego liczne dzieła są
znane w przekładzie pisarza Villy’ego Sørensena.
Jedna z książek Sørensena, Seneka: humanista
na dworze Nerona (Seneca: Humanisten ved Neros
hof)104, stanowi gruntowne wprowadzenie
w stoicką myśl filozofa. Seneka urodził się około
4 roku p.n.e. w Kordobie, czyli na terenie
dzisiejszej Hiszpanii. W Rzymie działał jako
mówca sądowy i pisarz. Jak często się wówczas
działo, w związku z intrygami politycznymi w 41
roku Seneka został wygnany z Rzymu
na Korsykę, z powodu najprawdopodobniej
fałszywego oskarżenia o relacje seksualne
z bratanicą cesarza Klaudiusza. Na Korsyce
Seneka mógł poświęcić się filozofii i rozwijaniu
swoich stoickich poglądów. Po ośmiu latach
zyskał jednak ułaskawienie i powrócił do Rzymu,
został senatorem, później konsulem. Był
człowiekiem bardzo majętnym i być może
również bogactwo przyczyniło się do tego, że
został nauczycielem, a później doradcą cesarza
Nerona. W 65 roku Seneka popełnił samobójstwo
z rozkazu owego władcy (który podejrzewał go
o spiskowanie przeciwko sobie). Zainteresowanie
okolicznościami śmierci Seneki można porównać
tylko z tym, jakie wywołuje śmierć Sokratesa.
Relacje przekazują, że filozof podciął sobie żyły,
następnie wypił truciznę, wciąż jednak nie mógł
umrzeć. Skonał dopiero po długim czasie w łaźni,
do której przenieśli go przyjaciele.
Pisma Seneki, z których pochodzi wiele
cytatów umieszczonych w tej książce, są
niezwykle praktyczne i konkretne. Najczęściej są
to listy do przyjaciół i znajomych, w których
udziela dobrych rad i wskazówek, jak żyć
rozumnie, mając ciągle na względzie
krótkotrwałość ludzkiego życia. Gdyby
współczesny czytelnik zapytał Senekę: „W jaki
sposób uzyskać z naszego krótkiego życia jak
najwięcej?”, odpowiedź nie brzmiałaby, że trzeba
zebrać możliwie jak najwięcej doświadczeń, ale
przeciwnie – że należy żyć z umiarem
i ze spokojem ducha oraz dążyć do ograniczenia
negatywnych uczuć. Wyrażane w pismach Seneki
podejście do ludzkości przypomina to, które
mniej więcej w tym samym czasie głosił Jezus
z Nazaretu, dlatego łatwo można zrozumieć, że
myśl Rzymianina często porównywano
z chrześcijaństwem (z tą różnicą, że nie
zawierała ona właściwych religii chrześcijańskiej
aspektów metafizycznych): „Abyś się nie gniewał
na każdego z osobna, dla wszystkich razem
musisz być pobłażliwy, a całemu rodzajowi
ludzkiemu – udzielić przebaczenia” – twierdził
filozof105.
Epiktet przyszedł na świat jako niewolnik
około 55 roku n.e. Jego właściciel był sekretarzem
cesarza, zatem filozof prawdopodobnie
pozostawał w kontakcie z życiem intelektualnym
dworu, a po śmierci Nerona otrzymał wolność, co
zdarzało się dość często w przypadku dobrze
wykształconych i inteligentnych niewolników.
Opuścił wtedy Rzym i założył własną szkołę
filozoficzną w Nikopolis w zachodniej Grecji.
William B. Irvine opowiada o tym, że Epiktet
życzył sobie, aby jego uczniowie, opuszczając
szkołę, mieli złe samopoczucie: jak wtedy, gdy
udajemy się do lekarza i dowiadujemy, że coś
nam dolega106. Wtajemniczenie w arkana myśli
stoickiej i namysł nad krótkotrwałością życia nie
jest równoznaczne z życiem usłanym różami!
Także Epiktet był niezwykle konkretny w swoich
filozoficznych wskazówkach życiowych
i opisywał, jak sobie radzić w najróżniejszych
sytuacjach – od obelg rzucanych pod naszym
adresem aż po niezdarną służbę. Podobnie jak
inni stoicy, za cel uznawał życie w spokoju ducha
i w godności, również wtedy, gdy pomyślność
nam nie sprzyja. Można to osiągnąć, starając się
żyć w zgodzie z rozumną naturą ludzką.
Korzystanie ze swojego rozumu oznacza dla
Epikteta między innymi odróżnianie tego, nad
czym mamy kontrolę, od rzeczy, nad którymi nie
panujemy. Na to, nad czym nie mamy kontroli
(na przykład pogoda, stan finansów państwa
albo nasza własna śmiertelność), powinniśmy się
jakoś przygotować, ale stratą czasu jest
ubolewanie nad tym albo obawianie się tego.
Powinniśmy natomiast ćwiczyć się w aktywnym
ustosunkowywaniu się do rzeczy, na które
rzeczywiście mamy wpływ, na przykład dążyć
do tego, abyśmy się stali bardziej szczodrzy.
Odróżnienie jednego od drugiego wymaga
znacznej dozy rozsądku.
Marek Aureliusz (121–180), cesarz filozof,
od czasów dzieciństwa interesował się filozofią
i sprawami natury intelektualnej, co
kontynuował w życiu dorosłym, poświęcając
dużo czasu na refleksję i pisanie, także podczas
wypraw wojennych do odległych zakątków
imperium. Zalicza się go do najznamienitszych
i najbardziej ludzkich cesarzy w historii Rzymu –
być może był najlepszym, jaki istniał w ogóle.
W przeciwieństwie do większości pozostałych
władców nie interesował go osobisty zysk, obrał
stosunkowo umiarkowany kurs polityczny, który
między innymi spowodował, że aby sfinansować
wojny nie podnosił podatków poddanym, tylko
wyprzedawał własność cesarską. Rzymski
historyk Kasjusz Dion pisał, że Marek Aureliusz
nie zmienił się ani na jotę od czasów, kiedy
stawiał pierwsze kroki w polityce jako doradca
cesarza Antoninusa Piusa, aż do swojej śmierci.
Udało mu się w dużym stopniu zachować
integralność i kierować się własnymi poglądami
na istotę dobra i zła. Zmarł w 180 roku po długiej
chorobie, a po jego śmierci w żałobie pogrążyli
się zarówno rzymscy żołnierze, jak i zwykli
obywatele. Jego życie i śmierć nie przyniosły
jednak jakiegoś ogromnego wzrostu
zainteresowania stoicyzmem, ponieważ Marek
Aureliusz nie starał się nawracać innych
na swoją życiową filozofię, lecz zachowywał ją
przede wszystkim dla siebie. Jego najsłynniejsze
dzieło znane jako Rozmyślania (wyd. pol. 1913),
w oryginale (greckim) noszące tytuł Do siebie
samego, ukazało się zresztą dopiero po jego
śmierci.
Na wspomnienie zasługuje jeszcze jeden
Rzymianin, mimo że nie reprezentuje on
stoicyzmu sensu stricto. Chodzi o Cycerona (106–
43 p.n.e.), niemożliwego do pominięcia
w literaturze i myśli łacińskiej. Cyceron był
politykiem zamieszanym w dramatyczne
wydarzenia po śmierci Juliusza Cezara, zajął
wtedy stanowisko przeciwne Markowi
Antoniuszowi, za co ostatecznie zapłacił życiem.
Cyceron w swoich listach i pozostałych tekstach
opisuje stoików jako „swoich sprzymierzonych”
i cytuje wypowiedź Sokratesa, że filozofia jest
ćwiczeniem się w umieraniu. Godne życie
i śmierć są głównymi tematami poruszanymi
przez Cycerona, ale zawsze z myślą o dobru
wspólnym. Jego główne dzieło stanowi być może
De officiis (O powinnościach, wyd. pol. 1766),
w którym pyta – mając na uwadze zwłaszcza
Arystotelesowską definicję człowieka jako
racjonalnego zwierzęcia politycznego – jakie
dokładnie obowiązki wiążą się z byciem istotą
ludzką. Jeśli chciałbyś zapoznać się z jednymi
z najwspanialszych zdań, jakie kiedykolwiek
wyszły spod pióra polityka – czytaj listy i mowy
Cycerona, w których porusza takie tematy, jak
strach przed śmiercią, przyjaźń i obowiązek107.
Podsumowując: jest rzeczą niezwykle
budującą – zwłaszcza wobec nieprzyjemnej
presji rozwoju, który nie zmierza w żadnym
konkretnym kierunku i istnieje sam dla siebie –
że żyjący ponad dwa tysiące lat temu myśliciele
wypracowali skuteczną i przemyślaną filozofię
życiową, która może nauczyć nas stać mocno
na ziemi. Już sama znajomość tej tradycji
wyposaży cię w sposoby radzenia sobie
w kulturze przyspieszenia. Znajdziesz
pocieszenie w tym, że istnieje alternatywa dla
wiecznej pozytywności, samorozwoju i pogoni
za autentycznością, i że najlepsze w człowieku
jest jego poczucie obowiązku, spokój ducha
i godność. Mimo że wiele poglądów
formułowanych przez stoików trudno byłoby
obecnie zastosować ściśle, przede wszystkim
dlatego, że ich filozofia życiowa jest bardzo
konkretna i dopasowana do realiów starożytnej
Grecji i Rzymu, uważam, że ich nadrzędny
pogląd na człowieka należałoby zrehabilitować
teraz, w XXI wieku, w czasach, gdy bardziej niż
kiedykolwiek potrzebujemy nauczyć się
wyczuwać grunt pod nogami.
PRZYPISY