Professional Documents
Culture Documents
Komorki Sie Pani Pomylily. Tom - Jacek Galinski PDF
Komorki Sie Pani Pomylily. Tom - Jacek Galinski PDF
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 1
Życie jest jak głupi sen. Męczy koszmarnie, ale przynajmniej się
kiedyś kończy. Zazwyczaj zanim zrozumiemy, o co w nim chodzi.
Tak właśnie było tego dnia.
Henryk klęczał przede mną z wielkim bukietem róż w jednej
i ogromną bombonierką w drugiej ręce. Tłumaczył, przepraszał,
mówił, że próbował, że chciał, że żałuje. Ja słuchałam, ale nie
mogłam się skoncentrować na jego słowach. Coś mnie rozpraszało.
Z początku nie wiedziałam co. Potem się zorientowałam. Nie
wiadomo dlaczego, szarpał mnie za rękę.
– Dlaczego mnie szarpiesz? – spytałam.
– Pora na lekarstwa – odpowiedział kobiecym głosem.
Otworzyłam szeroko oczy.
– Jak pani się czuje? – spytała kobieta w białym fartuchu.
– Co to za pytanie? – rzuciłam oburzona. – A jak mam się czuć?
Pani wie, co ja przeszłam? Przecież mnie okradziono, potem
bezpodstawnie oskarżano o zabicie sąsiada, który wydawał się
pewnym sprawcą tej kradzieży, a gdy wobec nieudolności policji
sama wzięłam się do tropienia bandytów, porwano mnie
i przetrzymywano w niegodnych warunkach.
– Niesamowita historia – stwierdziła kobieta.
– Żeby pani wiedziała. To wszystko prawda.
– I udało się pani rozwiązać tę sprawę? Wytropić tych bandytów?
– Oczywiście. – Wzruszyłam ramionami. – Dlaczego miałoby mi
się nie udać? Dotarłam na sam szczyt tej piramidy i stanęłam oko
w oko z szefem szajki!
– To musiało być odrażające. Spotkanie z takim okropnym
i podłym bandytą.
Popatrzyłam na nią chwilę.
– Strasznie pani ciekawska. Pewnie pani uważa, że pani syn to
lepszy?!
Uśmiechnęła się w wyuczony sposób. Jeszcze raz przypomniała
o lekarstwach i wyszła.
Poranne słońce raziło w oczy, a powietrze pachniało świeżym
detergentem. Usiadłam na wygodnym łóżku i przeciągnęłam się.
Zanim zabrałam się do czegokolwiek, musiałam zrobić to, co
niemal każda kobieta w moim wieku – kolejny raz spróbować
dodzwonić się do własnego dziecka.
Dawno już bym go wydziedziczyła, gdyby nie to, co powiedział,
gdy go ostatnio widziałam. Odnalazł Henryka. Nic więcej nie
wyjaśnił. Powiedział, że musi lecieć i że się odezwie. Cholera jasna
z tymi chłopami! Od samego rana potra ą humor popsuć!
Spojrzałam na komórkę. Nie oddzwonił. Zadzwoniłam. Nie
odebrał.
Je z telefonem, do łazienki chodzi z telefonem, śpi z telefonem,
a jak matka dzwoni, to nie słyszy!
Pozostało spróbować za piętnaście minut.
Współlokatorka jeszcze spała otulona kołdrą po same uszy. Byłam
zadowolona, że nie mieszkam sama. Potrzebowałam towarzystwa,
bo dzięki niemu mogłam cieszyć się tym, jak korzystnie wypadam
na tle innych. Wstałam cichuteńko, wsunęłam nogi w miękkie
kapcie i chyłkiem przemierzyłam przedsionek. Nie chciałam, żeby
współlokatorka się obudziła i wyprzedziła mnie w drodze do
łazienki. Bez żadnej złośliwości. Ona wydawała się nieco wycofana,
więc założyłam, że wolałaby być druga.
W łazience sam luksus. Woda ciepła bez ograniczeń i o każdej
godzinie. Po odkręceniu kranu ani przez chwilę nie leciała brązowa.
Od razu czysta. Nie wiem, jak oni to zrobili, ale to na pewno za
sprawą tych nowych „technologii”. Czasami się zastanawiałam,
jakim cudem tak ogromny ośrodek stać na to wszystko. Na szczęście
nie musiałam sobie tym zaprzątać głowy. Od tego byli tu różni
dyrektorzy i bardzo liczny personel, który miał tylko jedno zadanie.
Robić wszystko, żebyśmy się czuli jak najlepiej.
Narzuciłam szlafrok, bo zbliżała się pora śniadania. Wprawdzie
w tym standardzie przynoszono posiłki do pokojów, ale nam chyba
przez pomyłkę przydzielono dietę odchudzającą, a ja wolałam zjeść
solidnie. Stołowałam się przeważnie w restauracji na piętrze.
W kurortach to normalne, że jedzenie można dostać o różnych
porach i w różnych miejscach. Kto był, ten wie.
Wyszłam z pokoju i wolnym, jakby ociężałym krokiem, szurając
kapciami, ruszyłam korytarzem. Wszyscy w ten sposób tu chodzą.
Tak powoli i spokojnie poruszają się ludzie szczęśliwi
i zrelaksowani. Na końcu korytarza, za przeszklonymi drzwiami,
znajdowały się schowek i szatnia. Wzięłam biały fartuch, który
trzeba było mieć w tej części kompleksu. Tego dnia były tylko dwa.
Jeden duży, męski, z miejscem na brzuch. Drugi ciasnawy i pijący
pod pachami, za to podkreślający szczupłą sylwetkę.
Co prawda nie mogłam ruszać rękami, ale i tak byłam
zadowolona.
Na drugim końcu korytarza znajdowała się winda. Potem kawałek
prosto, przeszklone drzwi i byłam na miejscu.
Kameralnie, bez tłoku. Ekspres ciśnieniowy, herbata oraz to, co
najważniejsze – pełna lodówka. Przy jednym stoliku siedziało tylko
dwóch potwornie zaspanych mężczyzn w podobnych do mojego
fartuchach. Rozmawiali o nocnym dyżurze. Zmęczeni, zaniedbani
i bez entuzjazmu. Mogliby bardziej o siebie dbać, ale to nie moja
sprawa. Popijali kawę i klikali w telefony.
Dzisiaj w lodówce znalazłam kilka pudełek z sałatkami
i zieleniną, które w ogóle mnie nie interesowały. Spaghetti oraz dwa
gotowe dania, których próbowałam już wcześniej i mi nie
smakowały, odłożyłam. Zdecydowanie wolałam te zestawy ręcznie
robione z wielką dbałością, każdy oddzielnie zapakowany
w oryginalny sposób. Niektóre panie przygotowujące posiłki robiły
to z taką pasją, że nadawały im imiona i nazwiska. A czasami nawet
stopnie naukowe. Bardzo mi się to podobało. Wczoraj na przykład
zjadłam kotlet z ziemniaczkami o nazwie „profesor Zbigniew
Kowalski” z sympatycznym dopiskiem „smacznego, kochanie!”.
Wyśmienity.
Wyjęłam kanapkę zawiniętą w papier. Ta zawsze jest z pasztetem.
Obaj lekarze rzucili na mnie przelotne spojrzenia. Długo
wybierałam, bo nie miałam zamiaru jeść byle czego.
– Czy to nie twoja kanapka? – zwrócił się jeden do drugiego.
Tamten wytężył wzrok.
– Tak – odparł.
– Chyba pan sobie żartuje?! – oburzyłam się. – Ale mogę się
podzielić.
– Pani jest bezczelna.
– Konował!
Niekulturalni ludzie odebrali mi przyjemność przebywania w tym
miejscu. Wzięłam jeszcze świeżo zalany kubek herbaty i wyszłam.
Zjeść wolałam w pokoju.
Szłam powoli, żeby nie rozlać wrzątku. Wszyscy inni tylko
przebiegali, więc jak ktoś chciał kogoś zaczepić, to wybierał mnie.
„Pani doktor to”, „pani doktor tamto”, a przecież doskonale było
widać, że jestem zajęta. Z początku irytowało mnie, że pracujący tu
ludzie są mało zaradni – ciągle prosili o pomoc, a moja wiedza
medyczna nie wykraczała daleko poza domową internę, jednak
byłam dumna, że młodzi lekarze widzieli we mnie mentora. Nie
znali się najwidoczniej na swojej pracy, ale przynajmniej znali się na
ludziach. Służyłam radą, jak mogłam, w imię zasady, którą ktoś
napisał mazakiem w toalecie:
„Po pierwsze nie szkodzić,
po drugie przegłodzić,
jak nie pomaga,
wtedy coś wymodzić”.
Gdy wróciłam do pokoju, zrobiło mi się bardzo przyjemnie. Gruba
salowa, z którą wcześniej nie układało mi się najlepiej, najwyraźniej
zmieniła do mnie stosunek. Zastałam ją, gdy zmieniała pościel na
moim łóżku. Urocza niespodzianka.
– To bardzo miłe – zwróciłam się do niej. – Przepraszam za moje
uwagi o pani nadwadze i ogólnie o wyglądzie. Nie każdy musi
wyglądać jak supermodelka. Jest masa kobiet, które sobie świetnie
radzą mimo nie najlepszego wyglądu.
Salowa spojrzała na mnie, jakby przeprosiny nie wywarły na niej
żadnego wrażenia. Wybałuszyła oczy, po czym zwinęła pościel
zamaszystym ruchem.
– Niech pani jak najszybciej zabierze swoje rzeczy – powiedziała,
nachylając się nad łóżkiem.
– O co pani znowu chodzi? – spytałam zaskoczona. – Wyżywa się
pani na mnie, a to nie moja wina, że wygląda pani, jak wygląda.
– Wypisują panią – odpowiedziała, idąc do drzwi. – W końcu.
– Niemożliwe. Przecież ja jestem ciężko chora. Niedawno
zemdlałam na korytarzu. Wszyscy widzieli.
– Piętro wyżej cały oddział dostał lewatywę.
– Co w tym dziwnego? To popularny zabieg.
– W klinice leczenia bezpłodności?
– Nie rozumiem, dlaczego pani mi o tym mówi.
– Ktoś panią widział, a przy windach jest monitoring. Radzę się
szybko zbierać. – Spojrzała na mnie wymownie.
Przecież chciałam tylko pomóc.
– Nigdy mi się tu nie podobało! – oświadczyłam, żeby nie miała
satysfakcji.
Ale prawda była taka, że świat mi się zawalił. Przez chwilę nie
mogłam zebrać myśli. Było już tak dobrze, a jakaś zawistna salowa
w mgnieniu oka zniszczyła wszystko, co z takim trudem
zbudowałam.
– Wychodzi pani? – spytała moja współlokatorka.
– Najwyraźniej.
– To skąd teraz weźmiemy jedzenie?
Ta jak zwykle myślała tylko o sobie. Taka była. Zazdrościła mi też
łóżka przy oknie ze względu na widok. A było na co popatrzeć.
Kontenery z odpadami były pełne. Śmieciarka jeszcze nie
przyjechała i worki powoli osypywały się na ziemię. Jest coś
wyjątkowego w pracującej śmieciarce. Każdy to wie. Nieraz,
wychodząc do pracy, przyłapywałam Henryka, jak stał w bramie
z naszym synem i gapił się na śmieciarkę. Tłumaczył, że nie potra ł
odmówić dziecku, ale wyglądał na równie zafascynowanego albo
nawet bardziej. Coś ciągnie mężczyzn do wielkich pracujących
maszyn. Motorów, samochodów, czołgów, samolotów, statków.
Natomiast zupełnie nie interesują ich mniejsze maszyny. Piekarnik,
pralka, odkurzacz, żelazko.
Szkoda mi było tego miejsca. Nie musiałam się zastanawiać, co
zjeść i skąd to wziąć. Nie robiłam zakupów, nie gotowałam. Pościel
od czasu do czasu mi zmieniano, telewizor miał kilkadziesiąt
kanałów. Tak przynajmniej mi powiedziano, bo ja nie potra łam go
włączyć. Były do niego trzy piloty, każdy inny i należało wciskać
różne klawisze w odpowiedniej kolejności. Doprawdy nie wiem, kto
mógł wpaść na pomysł, żeby właśnie tak to skonstruować.
Cały pobyt na koszt podatników. Musiałam tylko przełamać
nieśmiałość i mówić otwarcie o tym, co mnie boli. Młodzi lekarze,
którzy potrzebowali oryginalnych tematów do prac doktorskich, byli
zachwyceni moim stanem zdrowia. Zlecali badania i trzymali mnie
na obserwacji. Wyszukiwanie kolejnych dolegliwości nie sprawiało
mi wielkiego kłopotu, bo dopiero co ledwo mnie odratowano
i bolało mnie niemal wszystko. O biodrze to już nawet nie
wspominałam. Operacja miała się odbyć za dziesięć dni, a tak krótki
termin był zupełnie niespotykany w kraju, gdzie młodzi ludzie
umierają po kilkunastu godzinach spędzonych w poczekalni.
Spakowałam wózeczek i ruszyłam w drogę. Trzasnęłam drzwiami,
żeby nikt sobie nie pomyślał, że zależy mi na pobycie w tym
beznadziejnym szpitalu.
Mogłam się pogodzić ze wszystkim oprócz jednego. Że
współlokatorce zostanie moja galaretka, która tego dnia miała być
na podwieczorek. Poza tym nie było czego żałować. Łóżko twarde,
pościel śmierdząca, woda letnia, no i trzeba się było nakombinować,
żeby z głodu nie umrzeć. Telewizor nie działał, a współlokatorka
chrapała przez całą noc. Jej towarzystwo nigdy do niczego nie było
mi przydatne.
Tak wygląda nasza służba zdrowia, ale nic się nie da z tym zrobić.
Najpierw podatnicy musieliby przestać być tacy skąpi. Nie
rozumieją, że z ich podatków utrzymywana jest służba zdrowia,
oświata, policja, administracja i armia. Bardzo wiele osób korzysta
z tych pieniędzy. Nie tylko rodziny i kochanki ministrów, a przecież
im się po prostu należy.
Zatrzymałam się na środku korytarza. Ludzie mnie mijali.
Chciałam iść, ale nie wiedziałam dokąd. Musiałam wracać do domu.
Do starej biedy, która towarzyszyła mi od czasu, kiedy Henryk
wyszedł z domu i nie wrócił. Kiedyś było lepiej. Pracując jako
nauczycielka, żyłam całkiem dostatnio. Bardzo rzadko zdarzały się
wtedy dni, kiedy nic nie jadłam.
Gruba salowa miała rację. Jacyś zdenerwowani ludzie wpadli do
pokoju, w którym leżałam. Wyskoczyli z niego jeszcze szybciej.
Rozejrzeli się, podzielili na dwie grupy i ruszyli w przeciwnych
kierunkach, rozglądając się na wszystkie strony.
Od razu było widać, że to jakieś kłótliwe towarzystwo, a ja
takiego nie lubiłam. Zdecydowałam się na spontaniczne odwiedziny
u doktor Majewskiej. Na szczęście system opieki zdrowotnej
w Polsce skonstruowany jest tak sprytnie, że lekarze muszą
pracować na kilka etatów. Często w różnych szpitalach.
Ruszyłam w stronę jej gabinetu.
Doktor Leokadia Majewska była demonem o złocistych kręconych
włosach. Bałam się jej bardziej niż samej operacji, ale
przychodziłam do niej co jakiś czas, żeby dopilnować mojego
miejsca w kolejce i pokazać, że sprawa jest aktualna, czyli że jeszcze
żyję. Tyle osób umiera przedwcześnie.
Ostatnio pewien młody człowiek, narażając zdrowie, a może
nawet i życie, wpłynął na Majewską, żeby przyśpieszyła termin
mojej operacji biodra. Udało mu się skrócić czas oczekiwania z kilku
lat do dwóch tygodni, dzięki czemu stało się zaskakująco realne, że
dożyję do operacji. Za to on po wyjściu od niej wyglądał jak po
kolacji u wodza kanibali.
Wtargnęłam do gabinetu w ostatniej chwili, gdy grupa pościgowa
składająca się z lekarza, pracownika administracji i ochroniarza
niemal miała mnie już w zasięgu wzroku. Spodziewałam się
u Majewskiej twardej przeprawy, ale okazało się inaczej.
– Co się stało? – spytałam, widząc ją skuloną na krześle w kącie
pokoju.
– A co to panią obchodzi? – odpowiedziała, wydmuchując nos
w chusteczkę.
– Trochę mnie obchodzi, bo skoro ma mnie pani za dziesięć dni
operować, to wolałabym, żeby pani doktor nie była na
antydepresantach. Przecież to dla mnie najważniejsza sprawa. Ja od
czterech lat czekam.
– Za dziesięć dni – powtórzyła.
– I ani dnia dłużej. Doczekałam się. Nie przechodzę na
czerwonym, nie chodzę na solarium, nie piję, nie palę, nie jem.
Zawzięłam się i dożyłam.
– Przecież to pani przyprowadziła tego drania. On mnie uwiódł! –
Podniosła głos.
– Uwiódł? – spytałam zaskoczona. – Mówił, że chciał uciec, ale
pani zamknęła drzwi na klucz.
– Ależ pani drobiazgowa. No dobrze. Sprowokował mnie. Nie
musiał się ubierać tak wyzywająco. Dopasowane spodnie i obcisła
koszula. Powinien był to przewidzieć. W każdym razie to pani wina!
Ojojoj. Może lepiej było nie przychodzić. Teraz gotowa mi
przywrócić stary termin lub wyznaczyć jeszcze odleglejszy. A to już
nie byłaby operacja, tylko sekcja zwłok.
– Ale co się stało? Dziecino kochana… – przemówiłam słodko
i ciepło, chwytając ją za rękę. – Co on ci zrobił, ten drań? Ten
łobuz?
Wtedy ona z potwora o piorunującym spojrzeniu skurczyła się do
rozmiarów zagubionej dziewczynki tulącej się do mnie w swojej
bezradności.
– Taka byłam dla niego dobra – mówiła, z trudem powstrzymując
się od płaczu. – Nie mogę uwierzyć, że go już nie zobaczę.
– Nie żyje? – spytałam przestraszona.
Spotkanie ze mną przeżył, z kijem bejsbolowym także, ale widać
miał swój słaby punkt. Ta miłość okazała się dla niego nazbyt
intensywna.
– Nie, skąd – odpowiedziała Majewska. – To bym mu wybaczyła.
– Była pani dla niego taka dobra. Nie docenił tego drań! Tacy oni
są, ci mężczyźni! A pani taka dobra dla niego… taka dobra… Wiem,
gdzie mieszka! – Ucieszyłam się nagle. – Byłam u niego.
– W jego mieszkaniu?! – oburzyła się lekarka.
– Nie, nic z tych rzeczy. Trzymał mnie głównie w piwnicy.
– W piwnicy? Myślałam, że byliście przyjaciółmi.
– To trudno wyjaśnić. Bardzo szybko przerobiliśmy wszystkie
etapy wzajemnej relacji: od porwania i grożenia śmiercią, poprzez
używanie tych samych przyborów toaletowych, do wspólnego
oglądania pornosów.
Usiadła.
– Cały on. Taki męski, a jednocześnie taki wrażliwy.
– Uosobienie męskości i wrażliwości.
– Policja wyciągnęła go ze szpitalnego łóżka o czwartej nad
ranem w samej bieliźnie.
– Pewnie bez śniadania.
– Nawet nie zdążyliśmy się pożegnać. To znaczy pożegnaliśmy się
raz, ale co to jest jeden raz?!
– Tak, racja, co to jest jeden raz? Tyle co nic.
Podeszła do okna. Była załamana. Cień osoby, którą znałam.
Wolałabym, żeby operację mojego biodra przeprowadził ktoś
nieznajdujący się w depresji.
– On był dla mnie idealny. Rozumie pani?
– Oczywiście, że rozumiem. Dlaczego miałabym nie rozumieć,
pani doktor?
Patrzyłam na nią w skupieniu, próbując odczytać, co ma na myśli.
– Odpowiadał mi pod każdym względem.
– Tak, tak, właśnie. Pod każdym względem.
– I wie pani… Aż wstyd o tym mówić…
– Tak, tak, wstyd, wstyd… Nie no, jaki tam wstyd? Niech pani
śmiało mówi!
Ustalenia dotyczące zabiegu mogły ustąpić miejsca pikantnej
historyjce pani doktor, która niemal wykończyła tego człowieka, gdy
na moją prośbę przyszedł do niej załatwić przyspieszenie terminu
mojej operacji.
– Każda kobieta wymaga wiele od mężczyzny – zaczęła Majewska.
– Ale on miał to coś, co dla mnie jest tak ważne.
– Pieniądze!
– No wie pani!
– Przystojny był! Wysoki! Silny!
– Jakie to powierzchowne…
– Kurczę. Wiem, oczywiście. W łóżku był dobry.
– Pani w ogóle się nie zna na mężczyznach.
– Ja się nie znam na mężczyznach?!
Aż usiadłam. Co jak co, ale na mężczyznach to ja się znałam.
Dwóch znałam. Jednego urodziłam i po czterdziestu latach nawet
o moich urodzinach nie pamiętał, a drugi jeszcze lepszy –
dwadzieścia lat temu wyszedł z domu po papierosy i nie wrócił. To
na czym ja miałabym się znać, jak nie na mężczyznach?
– Zawsze sprzątał po sobie łazienkę! – wyjawiła wreszcie
Majewska.
– A, to. No tak. Wypadło mi z głowy. Faktycznie. Myślałam, że
pani doktor chodzi o te pozostałe sprawy. To takie oczywiste.
Fakt, wyjątkowy jej się tra ł. Łazienkę sprzątał. Niezwykły
osobnik. Ci dwaj moi dobrze jak do sedesu wcelowali.
– Żartuję przecież, do jasnej cholery! – zdenerwowała się
Majewska. – Intelektualnie mi odpowiadał!
– Znaczy: mądry był? – zdziwiłam się. – Bo szczerze mówiąc, nie
zauważyłam.
– Co też pani mówi? – rzuciła, patrząc w okno. – Nie komplikował
życia. Brał je, jakim było. Nie próbował zbawiać świata, nie martwił
się globalnym ociepleniem, stosunkami amerykańsko-chińskimi,
de cytem budżetowym ani spadającymi wydatkami na kulturę.
Tego mam na co dzień aż nadto. On chwytał mnie w swoje silne
ramiona! I brał mnie tak…
– Znaczy: głupi był po prostu? – spytałam zdezorientowana.
– Można tak powiedzieć – odpowiedziała nieco zawstydzona.
Nagle spojrzała na mnie, a oczy jej rozbłysły.
– To pani wina – stwierdziła. – Więc musi mi pani pomóc.
– Będzie dość trudno.
– Pani nie wie, co to miłość!
– Nie no, kochana. Co to miłość, to ja wiem. Inaczej zabiłabym
tych swoich dwóch przy pierwszej okazji. Dzień po ślubie i dzień po
urodzeniu.
– Obciążają go pani zeznania. Pójdzie pani na policję i je odwoła.
– Ale o czym pani mówi? Jak miałabym to zrobić?
– Zoperuję panią jeszcze wcześniej. Przesunę kogoś na późniejszy
termin.
– Jeszcze wcześniej?!
Sięgnęła do szu ady, przerzuciła kilka dokumentów i wyciągnęła
zżółkłą ze starości kartkę.
– Tak nie można. To ważny dokument – sprzeciwiłam się. –
Ludzie czekają miesiącami, latami…
– Jaki tam ważny? I tak wszystkich nie zoperujemy. Nie ma
specjalistów, sprzętu ani kontraktu z NFZ. Nie wiedziała pani? Czy
to bardziej niesprawiedliwe, jeżeli nie dostanie się ktoś z początku
listy, ze środka czy z końca?
Walnęłam pięścią w szpitalną szafkę tak, że zabrzęczały leżące na
niej przedmioty.
– Za cztery dni? – zaproponowała Majewska.
– To niesprawiedliwe. Nie zgadzam się! To odrażające!
– Za trzy?
– Jutro!
Lekarka spojrzała na mnie przenikliwym wzrokiem. Przeszła się
po pokoju. Zatrzymała się i znowu mi się przyjrzała.
– Zgoda! Jakoś przekonam ordynatora. – Zamaszystym ruchem
skreśliła coś na pożółkłej kartce. – Już notuję – oznajmiła, wpisując
moje imię i nazwisko w miejsce pechowca.
– Zo a Wilkońska – powtórzyłam, żeby upewnić się, że nie
popełni błędu.
– Załatwione. Ale jak pani nie dotrzyma słowa… nie chciałabym
być na pani miejscu!
Powinnam była podziękować, ale wszystko odbyło się tak szybko
i było tak niewiarygodne, że bałam się, że nagle okaże się
nieprawdą. Uciekłam więc, żeby Majewska się nie rozmyśliła lub
żebym ja nie powiedziała czegoś nieprzemyślanego, chociaż nigdy
mi się to nie zdarzyło.
Niby jakim cudem miałabym dotrzymać danego Majewskiej
słowa? Powinna być świadoma, że w zamian za wyleczenie biodra
obiecałabym jej więcej niż prezes partii przed wyborami.
Rozejrzałam się po korytarzu. Chorzy szurali kapciami, złorzeczyli
na swoje dolegliwości, pielęgniarki naburmuszone, a po lekarzach
ani śladu. Świat wyglądał normalnie. Nawet biodro trochę mniej
bolało, jakby chciało powiedzieć, że może ta operacja nie jest
konieczna. Nie było się jednak czego bać. To nic wielkiego. Otworzą
człowieka, dokręcą, co trzeba, coś włożą, coś wyjmą i jeżeli tylko
człowiek przeżyje, to jest jak nowy. Znowu może chodzić po
schodach, wejść na taboret i do wanny. Czego chcieć więcej?
W świetnym nastroju dotarłam do rejestracji. Tu mnie nie lubili.
Ale to nic osobistego. Oni tu nikogo nie lubili. Chodzi o to, że jeżeli
w tym miejscu, gdzie człowiek ma pierwszy kontakt ze szpitalem,
personel byłby miły, to wszyscy chcieliby do tego szpitala tra ć.
Wtedy oni mieliby jeszcze więcej pracy, byłaby ciasnota i jeszcze
bardziej brakowałoby jedzenia. A tak wystarczyło zatrudnić
w rejestracji kilka opryskliwych i leniwych osób, które
doprowadziły do perfekcji sztukę piętrzenia przeszkód przed
pacjentem, i od razu masa ludzi śmiertelnie się zraża do tego
szpitala. Odchodzi, szuka innego miejsca, rezygnuje. I wszyscy są
zadowoleni. Każdy na tym korzysta.
– Wymeldowuję się – powiedziałam do pielęgniarek, które
udawały, że mnie nie widzą. – Dziękuję za udany pobyt.
– Proszę chwilę poczekać, sprawdzimy, czy wypis jest gotowy –
odpowiedziała pielęgniarka. – Ale od razu mówię, że trochę to
potrwa, bo system się zawiesił. My też jesteśmy z tego powodu
niezadowolone.
Wiedziałam, o co chodzi, i szanowałam to. „System się zawiesił”
oznaczało, że jedyna osoba pracująca w tym czasie na rejestracji
musi wyskoczyć w godzinach pracy na miasto coś załatwić i nie ma
jej kto zastąpić. U tych młodszych ewentualnie wchodziło w grę
spotkanie z kierowcą ambulansu na OIOM-ie w sąsiednim skrzydle.
Kilka razy go widziałam. Wysoki i całkiem przystojny, ale za bardzo
wystrzyżony. Usiadłam zatem na krzesełku pod ścianą i czekałam
cierpliwie wraz z innymi, aż system się odwiesi.
Obok mnie siedziała matka z małym dzieckiem. Dałabym sobie
rękę uciąć, że to właśnie ten dzieciak przebrany za królika grał
w reklamie baterii, które nigdy się nie wyczerpywały. Podobnie jak
w telewizji biegał w kółko bez przerwy. W ogóle się nie męczył.
Mnie zaś od samego patrzenia ponownie rozbolało biodro. Niech go
szlag tra .
– Chodź do mnie, kochanie – powiedziałam ciepłym głosem.
– Po co? – spytał, zatrzymując się i patrząc podejrzliwie.
– Dam ci piękne czerwone jabłko. – Uśmiechnęłam się
i wyciągnęłam ku niemu ręce. – A jak nie lubisz owoców, to chatkę
z piernika.
Uciekł przestraszony do matki.
Nastały cisza i spokój.
***
***
***
Miasto się zmieniało. Ścierały się w nim różne siły. Kultura toczyła
bój z komercjalizacją. Niedaleko Mazowieckiej po dwóch stronach
ulicy Czackiego znajdowały się kiedyś teatr i Ministerstwo
Finansów. Pierwsza instytucja zajmowała kawałek starej kamienicy,
ministerstwo zaś cały ogromny gmach z podjazdem i fontannami.
Ministerstwo Finansów ma się świetnie. W świecie, w którym żyje
się coraz szybciej, gdzie rządzą postęp i nowe technologie, nie
przetrwa dziedzina sztuki, która zastygła w niemal niezmienionej
formie od dwóch i pół tysiąca lat. Nic zatem dziwnego, że teatru już
tam nie ma.
Podobnie było z kinem Femina. Faszyzm nie dał mu rady,
komunizm nie dał mu rady, a kapitalizm jako najdoskonalszy system
poradził sobie świetnie, udowadniając swoją wyższość nad tamtymi.
Niektórzy trochę narzekali. Dla nich w miejscu historycznego kina
powstał sklep.
Ostatnim lmem, który widziałam w Feminie, był ten japoński
o samurajach. Wszyscy w nim podobnie wyglądali i podobnie się
nazywali, stąd kompletnie nie wiadomo było, kto, kogo i za co zabił.
Miał to nakręcić znany i ceniony reżyser, ale trudno uwierzyć, żeby
taki nie dostał kolorowej taśmy. Już nawet w Polsce niektórym
dawali, a co dopiero w Japonii. Przez takie właśnie drobne
kłamstewka kultura traci wiarygodność.
Dotarliśmy na Mazowiecką. Całkiem mi się tu zaczęło podobać.
Brama nie nosiła nawet najmniejszych śladów moczu, a to się
wydało dziwne, wręcz niemożliwe. Skoro nie w bramie, to gdzie
młodzież ma sikać? Chyba nie na trawnikach jak zwierzęta?
Weszliśmy do środka. Nie zeszliśmy do dusznej, ciasnej i ciemnej
piwnicy. Zostaliśmy na parterze, gdzie było o wiele więcej
przestrzeni, świeżego powietrza i dziennego światła. Od razu
uderzał zgiełk rozmów telefonicznych. Parkiet zastawiony był
niewielkimi stolikami, przy których uwijały się pracujące kobiety.
– Tu jest wolne miejsce. – Najszerszy wskazał na pierwszy stolik
przy wejściu.
Postawiłam wózeczek i usiadłam. Najszerszy gdzieś zniknął, ale
po chwili wrócił z plikiem papierów oraz czymś czarnym w ręku.
Z daleka można to było uznać za przedmiot przypominający broń,
jak mówią w wiadomościach, relacjonując nieudany napad na bank,
kantor lub stację benzynową. Gdy położył wszystko przede mną,
okazało się, że był to przedmiot przypominający telefon.
– Co to jest? – spytałam, oglądając go z każdej strony.
– Komórka.
– Jeżeli komórka, to gdzie ma ekran?
– Tutaj – odpowiedział, wskazując na małe okienko z czarnymi
napisami. – Nie odpowiada pani?
– Oczywiście, że nie. To raczej pilot do telewizora albo szkolny
kalkulator. Z muzeum techniki pan to ukradł? Nawet mój syn dał mi
lepszy.
Spojrzał na mnie, wykrzywiając twarz, a ja pomyślałam, że mógł
mieć rację. Możliwe, że powinnam coś zrobić z tym moim
gadaniem.
– Powiedziałam: syn? Jaki tam znowu syn? – zaczęłam się
tłumaczyć. – Przecież ja w ogóle dzieci nie miałam, nie mam i chyba
się pan domyśla, że mieć już raczej nie będę. A nawet jeżeli, to
z kim miałabym mieć, skoro nie mam męża? Żadnego. Własnego ani
cudzego. Nawet przez krótką chwilę.
Zrobiłam przy tym tak przekonującą minę, że gdyby mnie w tym
momencie zobaczył sam Henryk, uwierzyłby, że się nie znamy.
Po chwili zadowolenia ze swojego sprytu poczułam się nieco
gorzej. Właśnie wyparłam się własnej rodziny. Nieważne, że oni
mnie porzucili, a ja wyparłam się ich po to, żeby ich odzyskać.
Niesmak pozostał.
Ostatnio rzadziej myślałam o Henryku, a teraz, gdy go
wspomniałam, to tylko po to, by zaprzeczyć jego istnieniu. Do tej
pory Henryk zawsze był ze mną. Istniał w mojej pamięci. Miał swoje
miejsce w moim sercu i umyśle. A to najważniejsze. Owszem, miło,
jeżeli ktoś jest przy nas zycznie. Możemy go dotknąć, pocałować,
popatrzeć na niego. To ludzkie. Ale rzeczywista obecność nie jest
taka ważna. Oko to zwykła soczewka, w dodatku w jednej gazecie
napisali, że przekazuje odwrócony obraz. Ani patrzenie na kolorowe
plamy, ani dotykanie czegokolwiek się nie liczy. To mózg wszystko
odbiera i interpretuje. W nim wszystko się dzieje i w nim wszystko
istnieje. W uczuciach, emocjach, wspomnieniach. A tu Henryk żyje.
I jest ze mną. I ja muszę go pamiętać. Tymczasem jedną ważną rzecz
już zapomniałam. Ile cholernych łyżeczek cukru ten łobuz sypał
sobie do herbaty? Cztery czy pięć?! Przez niego zawsze brakowało
cukru.
– Niech się pani bierze do roboty. – Najszerszy przywrócił mnie
do rzeczywistości.
Krzesło miałam bardzo wygodne. Identyczne jak to, które stało
obok śmietnika na końcu Miedzianej. Jak się przez kilka dni
obserwowało i wstawało przed innymi, to można było zdążyć przed
śmieciarką i upolować niezłą okazję.
Tak się dałam uwieść tej wygodzie, że zapomniałam zapytać
o umowę, ubezpieczenie oraz o to, czy mogę sobie odebrać zaległe
dwa dni urlopu od poprzedniego pracodawcy z 1995 roku.
Gdy tylko Najszerszy wyszedł, nieznośny hałas błyskawicznie
ustał. Rozmowy ucichły, a zastąpiło je szuranie krzeseł, odkładanie
telefonów oraz dzwonienie łyżeczek w pustych szklankach.
Kilkunastoosobowa grupa kobiet ruszyła w stronę baru. Były
piękne, potężne, ubrane w kolorowe bawełniane koszulki i opięte
pastelowe legginsy. Większość w klapkach. W rękach trzymały
szklanki w koszyczkach i saszetki z herbatą.
Znaczna część osób została na sali i dalej wykonywała telefony.
Widocznie sobie nie radziły, skoro nie mogły sobie pozwolić na
chwilę przerwy.
Uważałam się za znacznie pracowitszą od innych, dlatego nie
miałam żadnego problemu, żeby przyznać sobie prawo do krótkiej
przerwy. Dogoniłam grupę i ustawiłam się w kolejce do wejścia za
bar. Jako najchudsza i nieposiadająca na sobie żadnej ilości
drogocennych kruszców stanęłam na końcu.
Zaplecze baru było metaforą życia. Za piękną fasadą – graciarnia.
Jak uliczki nadmorskich miejscowości. Często tak bywa. Też tego
doświadczyłam. Choć nie miałam w zwyczaju zwracać uwagi na
wygląd, to nieraz mi się zdarzyło wypatrzeć na plaży idealną
sylwetkę z wyrzeźbionymi plecami i okrąglutkimi pośladkami
w wyciętych majteczkach. Ale gdy obeszłam dookoła, zobaczyłam
wielki piwny kałdun, blady zapadnięty tors i opuchniętą, nieogoloną
gębę. „Z tyłu liceum, z przodu muzeum”, jak to się kiedyś mówiło.
Kobiety w kolorowych legginsach nastawiły wodę w jedynym
czajniku. Nie miałam ze sobą kubka ani szklanki, a wszystkie szafki
były pozamykane na małe kłódeczki. W dodatku panowała tam taka
ciasnota, że gdy schyliłam się do jakiejś szafki, niechcący potrąciłam
jedną z moich towarzyszek. Jedną z większych. Niestety reszta
zimnej już herbaty chlapnęła na białą koszulkę.
– Przepraszam – powiedziałam, pewna, że to załatwi sprawę.
– Może by pani uważała? – odpowiedziała kobieta z pięknym
zamiejscowym akcentem.
– Właśnie! – zawtórowała inna.
– Ale się pcha!
– Nie stała tu!
Po chwili podniosła się wrzawa, gdyż każda z nich czuła się
najwyraźniej w obowiązku okazać święte oburzenie tym, że starsza
pani potrąciła niechcący ich koleżankę. Zrobiło mi się nawet
przyjemnie, bo trochę przypominało to atmosferę pokoju
nauczycielskiego. Nie wiadomo, co jeszcze mogłoby się stać, gdyby
nie głośnie pyknięcie elektrycznego czajnika. Okazałe panie
natychmiast straciły zainteresowanie czymkolwiek i żwawo
przystąpiły do zalewania herbaty.
– Pani może też się napije? – spytała mnie ta, która jeszcze przed
chwilą miała do mnie żal o potrącenie. Mówiła cicho
i konspiracyjnie.
– Bardzo chętnie – odpowiedziałam zadowolona.
– Ma szklankę i herbatę?
– Nie mam niestety.
– To niech sobie znajdzie. – Uśmiechnęła się nieszczerze, wiedząc
zapewne, że to niemożliwe.
Chwyciłam klamkę małych stalowych drzwiczek znajdujących się
w ścianie.
– Zostaw – ostrzegła Największa. – To nie szafka, tylko szyb
wentylacyjny.
Potrącona przeze mnie zaśmiała się i zalała sobie herbatę.
– To nie szyb, tylko droga do piekła! – wtrąciła się inna,
wytrzeszczając oczy. – Szefowa tam ludzi wrzuca!
– Bzdury opowiadasz – skwitowała kolejna.
– To prawda. Jedna dziewczyna zniknęła! – odezwała się kobieta
o niskim głosie. – Zupełnie zniknęła! I nigdy nie wróciła!
– A jakiś mężczyzna też już zniknął? – spytałam.
– Jeden… – kontynuowała ta rozgadana – ale to się nie liczy, bo
jego nikt nie lubił.
– Śmierdział? – drążyłam.
– Nie bardziej niż inni.
– Trochę bardziej.
– Zależy o jakiej porze.
– Mnie tam się podobał.
– Lepszy od tego twojego durnia!
– No, no, nie pozwalaj sobie!
– Co się mogło z nim stać? – dopytywałam. – Miał wrogów?
– Z jednym się prawie pobił. Jakiegoś haka miał na niego.
Tamtemu nerwy puściły. Musieli ich rozdzielać.
– Na pewno o pieniądze chodziło.
– Gdzie o pieniądze?! O kobietę!
– Jaką kobietę?! Wpadł do szybu, a tam go biesy dopadły! Jak się
przystawi ucho rano, kiedy jest cicho, to słychać przerażające jęki!
Straszne jęki!
– Po co by tam wchodził?
– Może przed szefową uciekał!
– Tam ludzie znikają. Straszne rzeczy się tam dzieją. To droga do
piekła! Sama słyszałam przerażające jęki! Straszne jęki!
Przysłuchiwałam się im, ale jakoś nie przekonywał mnie wątek
paranormalny. Nigdy nie lubiłam horrorów. W naszym kraju takich
lmów zresztą się nie tworzyło. I bardzo słusznie, bo nie ma takiej
potrzeby. Jak ktoś chce przeżyć chwile grozy i nie móc spać przez
całą noc, wystarczy, że włączy Wiadomości.
– A może po prostu ktoś zasnął w nocy w klubie i to jego było
słychać przez kanał wentylacyjny? – podsunęłam. – Niektórzy nawet
bardzo kulturalni ludzie nieco chrapią, jeżeli zasną w niewygodnej
pozycji.
– Co ty gadasz?! Jaki kulturalny?! – odpowiedziała ta rozgadana.
– To było tak głośne jakby za ścianą świnię zarzynali!
– KONIEC! – wrzasnęła Największa. – To bzdury, bajki! Nic tam
nie ma! To tylko biznes. Każdy depcze każdego. Każdy chce deptać,
a nie być deptanym. Im niżej, tym gorzej. To wszystko.
– To ja zamierzam awansować – stwierdziłam radośnie. – Wyżej.
– Wyżej jest burdel – skwitowała inna.
– Wystarczy posprzątać – podsumowałam.
Zaśmiały się.
– Wracamy do pracy – powiedziała Największa.
– Właśnie – zgodziłam się. – Nie wiem, czy panie wiedzą, ale
w piwnicy koło łazienek jest mała, duszna, ciemna sala wypełniona
kandydatkami i każda z nich chce dostać umowę.
– Bez obaw – rzuciła któraś.
Zanim zdążyłam dopytać, Największa życzliwie wyjaśniła mi
prosty mechanizm.
– Każdą nową, ambitną, co tu z piwnicy przychodzi i normy
zawyża – mówiła spokojnym głosem – tłuczemy tak, że już nie chce
albo nie jest w stanie przyjść do pracy.
– Albo do szybu! Tam jest droga do piekła!
– Przestań!
– Dzięki temu mamy spokój – kontynuowała Największa.
Ta, którą wcześniej potrąciłam, uśmiechnęła się do mnie
pobłażliwie.
– No ale… – Czułam się jak chrześcijanin na rzymskich
igrzyskach. – Chyba mnie tak nie stłuczecie, prawda? Ja to co
innego. Świetnie się trzymam, ale mam już swoje lata. Na pewno nie
będę norm zawyżać.
– Biznes to biznes – wtrąciła któraś. – Tak jest ten świat
urządzony. To nic osobistego. Pamiętaj.
– Tak, wiem – podsumowałam. – Konkurencja.
– Nie, kochana – uśmiechnęła się nieszczerze ta, którą potrąciłam.
– Jaka tam konkurencja? To najzwyklejsze skurwysyństwo.
Czułam, że się dotrzemy i dogadamy.
Rozdział 7
***
***
***
***
***
Odebrałam telefon.
– Halo?
– Jesteś w domu? – spytał Najszerszy.
– Oczywiście, a gdzie miałabym być, jak nie w domu?
– Jadę po ciebie. Zaraz będę.
– To znaczy wyszłam na chwilę.
– Dokąd?
– Do szpitala.
– Coś ci jest?
– Nie no, co ty? Mnie? Skąd takie przypuszczenie? Mam przecież
ciało osiemnastolatki!
– Umysł na pewno. Podaj adres. Przyjadę po ciebie.
Trochę mu to zajęło. Wcale nie był taki szybki, ale w końcu się
pojawił.
– No to w drogę – westchnął i poprowadził mnie w stronę
samochodu.
Tym razem nie była to ciężarówka, tylko znowu czarny
samochód. Najszerszy otworzył mi drzwi pasażera, a ja wsiadłam jak
wielka pani, powoli, żeby wszyscy na ulicy zdążyli mnie zobaczyć.
Miękkie siedzenie i zapach odświeżacza mający zapewne stłumić
smrodek przepoconych skarpetek, który według Najszerszego
zawsze panuje w nowym samochodzie, odpowiadały mi znacznie
bardziej niż warunki w tramwaju. Wprawdzie samochód
Najszerszego szarpał podobnie, to przyśpieszając, to raptownie
hamując, ale rozbić sobie głowę w takim samochodzie to jednak co
innego niż w tramwaju. To nobilitacja.
– Gdzie jedziemy? – spytałam.
– Zobaczysz.
– Ściągnąć dług?
Nie odpowiedział.
– Pytam, czy jedziemy ściągnąć dług.
– Powiedziałaś szefowej prawdę o tym odebranym wczoraj
telefonie?
– Nie wyspałeś się czy jak? Nie do życia dzisiaj jesteś.
Odwróciłam się w stronę okna. Po kwadransie jazdy miejski
krajobraz zastąpiły wspaniałe widoki. Podwarszawskie miejscowości
ciągnące się wzdłuż tras wylotowych. Same warsztaty
samochodowe, skupy palet i cholera wie czego tam jeszcze. Bałagan
zasłonięty gdzieniegdzie przez kolorowe i błyskające szyldy oraz
reklamy.
Jechaliśmy bardzo, ale to bardzo długo. Myślałam, że za moment
zobaczę morze.
– Pewnie najchętniej pojechałbyś beze mnie? – spytałam.
– Bez ciebie bym nie jechał.
– Tylko tak mówisz.
Dawno się tak w drodze nie wynudziłam.
Samochód nie był aż tak wygodny, jak się na początku wydawało.
Z biegiem czasu stawał się coraz gorszy. Od miękkiego siedzenia
wprawdzie nie rozbolał mnie tyłek, za to rozbolał unieruchomiony
kręgosłup. Tramwaj dawał o wiele więcej ruchu. Drepcze się w nim
w tę i we w tę dla utrzymania równowagi. To wstać, to usiąść, to
kogoś przepuścić. Przez całą podróż zażywa się tyle ruchu co na
zajęciach z tańca towarzyskiego w klubie seniora. Kroczek w prawo,
kroczek w lewo… Dlatego miasto tak promuje komunikację
publiczną. Dla zdrowia.
W końcu dojechaliśmy. Tak się zapadłam w tym miękkim fotelu,
że Najszerszy musiał mnie za obie ręce wyciągać. Tandeta niemiecka
ten jego samochód.
Rozejrzałam się. Byliśmy na wielkim parkingu, na którym uwijało
się mnóstwo niewysokich Azjatów. Bardzo dziwny widok.
Najszerszy od razu wydał się wysoki. Przypomniała mi się książka
Podróże Guliwera, tylko że tam nikt nie miał hulajnogi, a tu miał
każdy. Azjaci kursowali na nich we wszystkich kierunkach,
przewożąc najróżniejsze pakunki.
– Uwaga! Uwaga! – krzyknął jeden z kurierów, mijając
Najszerszego o centymetry.
– Spieprzaj! – warknął Najszerszy.
– Co to za miejsce? – spytałam.
– Wietnamskie centrum handlowe.
– Zjemy coś?
– Innym razem.
– Zawsze chciałam spróbować.
Najszerszy rozejrzał się, po czym wskazał kierunek.
Ruszyliśmy w stronę wejścia przypominającego wlot do ula, przy
którym tłoczyły się pszczoły. Jeden za drugim Azjaci na hulajnogach
z zawrotną prędkością śmigali w obu kierunkach. „Uwaga” było
jedynym słowem, które mówili po polsku, gdy niemal na kogoś
wpadli. Odruchowo klasnęłam w ręce, widząc ten wspaniały
spektakl choreogra czny. Brawo, brawo, brawo! Chciałam poprosić
Najszerszego, żebyśmy jeszcze trochę zostali, ale on tego dnia był
jakiś śmiertelnie poważny, a przez to jeszcze bardziej odpychający
niż zwykle.
Weszliśmy do hali. Przestrzeń ogromna, a ciasnota. Towarów tyle,
że ledwo się można było przecisnąć wąskimi uliczkami pomiędzy
stoiskami. Imponująca ilość bogactw z całego świata wytworzonych
tylko w jednym kraju, w Chinach. Poczułam ekscytację orientalną
podróżą. Chciałam dotknąć dalekowschodnich tkanin, posmakować
odmiennych kultur. Cudowna wycieczka nie tak znów daleko od
domu.
Z rozświetlonej i mieniącej się wszelkimi kolorami uliczki
skręciliśmy w ciemniejszą i spokojniejszą. Mój zachwyt przygasał,
gdy oddalając się od głównych arterii, wchodziliśmy w coraz węższe
i mroczniejsze alejki, choć także ciekawe i prawdziwe. Właściciele
stoisk również byli ciekawi nas. Wyglądali jak tubylcy stojący na
brzegu i patrzący na przepływających rzeką odkrywców. Spojrzenia
mieli różne. Jedni niezbyt przychylne, inni wręcz wrogie. Widocznie
nie lubili turystów. Jeden szczerbaty, drugi bez palca, wszyscy
spoceni. Zrobiło się ciasno. Ktoś mnie dotknął. Wzdrygnęłam się.
W zadymionym końcu uliczki mieścił się chyba jakiś punkt
gastronomiczny, bo kilka osób stało tam z tasakami.
Najszerszy zatrzymał się na chwilę, żeby z kimś porozmawiać.
Puścił mnie przodem. Jeżeli miałby się z kimś bić, to ja już bym nie
zaprotestowała. Dobrze było mieć go ze sobą. Zrobiło mi się duszno.
Chciałam wracać.
– Słuchaj – zaczęłam. – Rzadko to mówię, ale cieszę się, że się
poznaliśmy. Mogłabym cię nawet polubić. Tylko mnie nie zostawiaj,
bo mi się tu nie podoba.
Spojrzałam za siebie… ale jego nie było.
Zgubił się?
Nagle poczułam na ramieniu ciężką dłoń. O matko, jak ja się
ucieszyłam! Odwróciłam się, żeby mu wygarnąć, ale to nie był on.
– đi già! đi già! – krzyczał agresywny Wietnamczyk.
Inni zaczęli popychać mnie w kierunku zwieńczonego kolorowym
smokiem wejścia do lokalu podłej kategorii.
– O co chodzi? Nie dotykaj mnie pan! Pomocy!
– đi già! đi! đi! – krzyczeli.
– Anh y quá gầy!
– đấm cô y! đấm cô y!
– Ludzie! Co tu się dzieje?! Najszerszy, gdzie ty jesteś?!
Wepchnęli mnie do ciemnej, zadymionej nory. Słychać było
skwierczenie rozgrzanego oleju, pokrzykiwania i stukanie nożami
o blaty. Nad wszystkim górowały gęsty dym i smród przypalonego
tłuszczu.
– đi già! đi! đi! – wykrzykiwali Wietnamczycy, popychając mnie.
– Zabierz te łapy, mała czarna pokrako! – wrzasnęłam i zaraz
zakryłam ręką usta.
Matko! Jak mogłam coś takiego powiedzieć?! Co się ze mną
stało?! Obudziły się we mnie demony uprzedzeń, rasizmu
i ksenofobii świadczących o prymitywizmie i dramatycznych
niedoborach intelektualnych. Czyżbym tak nisko upadła? Sądziłam,
że ten problem dotyka tylko niewykształconych łysych młodych
mężczyzn, u których rozwój szarych komórek został całkowicie
zdegenerowany i odbywa się poza czaszką w postaci rozrostu
komórek mięśniowych karku i bicepsów.
– Przepraszam pana najmocniej – powiedziałam do człowieka,
którego wcześniej obraziłam. – To przez stres. Nie wiem, co się ze
mną stało. Niech się pan nie gniewa. Witamy w Polsce! Chlebem
i solą! Czym chata bogata! Chyba się pan nie gniewa?
Trzask! Uderzył mnie w twarz.
Reszta się roześmiała.
Oprzytomniałam. Otworzył mi oczy. Obudził ze snu. Zdałam sobie
sprawę, że wpakowałam się w poważne kłopoty. Zrobiło mi się
słabo. Zaduch, zgiełk i obce twarze dookoła. Nie wiedziałam, co
zrobić. Nic się nie zgadzało. Wszystko było nie tak.
Chciałam wziąć się w garść i walczyć, ale nie wiem sama
dlaczego, nie zrobiłam nic. Popychali mnie, ale nie mogłam iść. Nie
mogłam się w ogóle ruszyć. W końcu udało im się wepchnąć mnie
do małego kantorka, gdzie siedział jakiś obleśny człowiek. Tłusty,
spocony, w brudnym podkoszulku na ramiączkach. Gębę miał
okrągłą, podziobaną i mokrą. Do tego krzywe zęby, które cały czas
pokazywał, bo się uśmiechał, ale w jakiś nieprzyjemny sposób. Zły
sposób. Pierwszy łysy Azjata, jakiego widziałam. Miałam nadzieję,
że ostatni. Na to się zresztą zanosiło – że w tym życiu zobaczyłam
już wszystko, co miałam zobaczyć, i zbliżały się napisy końcowe.
Pozostali krzyczeli. Naciskali mnie. Chcieli, zdaje się, ode mnie
jakiejś odpowiedzi, ale ja nie pojmowałam, o co im chodzi.
W głowie miałam chaos.
W końcu jeden złapał mnie za rękę i pociągnął. Położył moją dłoń
na stole, rozpłaszczył ją i przycisnął. Nie widziałam, co się święci,
dopóki nie wyciągnął tasaka. Szarpnęłam, ale przytrzymał.
– Nói! Nói! – krzyknął mi prosto w twarz.
Matko, zwariowali! To jakieś szaleństwo!
Chciało mi się płakać.
– Nói! Nói!
Było mi wszystko jedno. Nie chciałam się już bać. Nie miałam
siły. Poddałam się.
Czułam, że to koniec i że niedługo mogę mieć wspaniałą okazję
spotkać się ze Stwórcą. Miałam nadzieję, że Go nie obudzę ani nie
przeszkodzę Mu w posiłku. Kogo jak kogo, ale Jego za nic na
świecie nie chciałabym wyprowadzić z równowagi.
Tak czy inaczej kres był bliski i wypadało jakoś godnie się z tym
światem rozstać, pojednać się z wiecznością, mądrze zaakcentować,
sensownie spuentować swoje życie.
– Mogłabym coś zjeść? – spytałam.
Nie wyszło tak, jak chciałam, ale naprawdę nie miałam już siły.
Łatwo się wymądrzać, a wcale nie tak łatwo coś zrobić lub
powiedzieć. Wyszło, jak wyszło. Przynajmniej nikt się nie obraził.
Wietnamczycy spojrzeli po sobie zaskoczeni. Łysy w podkoszulku
przywołał młodego w koszuli i o coś go zapytał. Tamten spojrzał na
mnie i odpowiedział mu coś na ucho.
Łysy wstał, trzepnął jednego ze swoich w łeb i nawrzeszczał na
pozostałych. Podszedł do kuchni, wziął miskę ryżu i niedbale rzucił
na stół przede mną. Dał znać gestem, że mam jeść.
– A nie mogłabym dostać trochę mięsa? – spytałam. – Sam ryż to
straszne dziadostwo jak na ostatnią wieczerzę.
Łysy spojrzał na mnie pytająco. Młody w koszuli nachylił się do
jego ucha, ale ja już zdążyłam pokazać palcem na patelnię, na której
w głębokim tłuszczu smażyły się mięsne kawałki. Łysy machnął ręką
na znak, że mogę iść sobie nałożyć.
Podeszłam do kuchni. Na dokładkę mogli się nie zgodzić, więc
pomyślałam, że wezmę spory kawałek mięsa. Postawiłam miskę,
złapałam coś na kształt widelca i podniosłam patelnię. Nagle
poczułam coś dziwnego w dłoni. Mrowienie. Patelnia cała chodziła.
Przytrzymałam uchwyt drugą ręką, ale było jeszcze gorzej.
Z przechylonego naczynia skapnęła cienka smużka oleju, no i znowu
się zaczęło.
Patelnia stanęła w płomieniach.
Tym razem wiedziałam, co robić. Odsunęłam się, żeby mi nie
spaliło rzęs, bo jak ja bym w trumnie wyglądała?
– Nó đang cháy! – krzyczeli Wietnamczycy. – Nó đang cháy!
Chwyciłam ścierkę, a żadnemu cymbałowi nie przyszło do
pustego łba, żeby rzucić pokrywkę i natychmiast te płomienie
zdusić. Za to drzeć się potra li! Rabanu narobili, jakby w życiu
ognia nie widzieli! A przecież w kuchni pracowali!
– Rączka się poluzowała – stwierdziłam, ale ich w ogóle nie
interesowało, że mogło mi się coś stać.
No i zaczęło się. Patelnia rozpaliła się na dobre, a trzepiąc w nią
tą szmatką, zamiast zgasić, jeszcze roznieciłam ogień. Ależ
wystrzelił płomień! Nie jakiś mały, wesoły, kolorowy płomyczek,
tylko diabelna eksplozja! Jak w amerykańskich lmach! Na
benzynie chyba to mięso smażyli!
Ogień buchnął w górę i po chwili wszyscy zadzierali głowy, żeby
śledzić, jak pięknie tam tańczy, liżąc su t niczym język
gigantycznego smoka.
Niektórzy już wtedy przeczuwali, że ten drobny epizod nie
zakończy się dobrze. Krzyczeli, wskazując na płomień, który
nadspodziewanie szybko pożarł i strawił su t będący jedynie
tekturową atrapą. Ja w tym czasie nie panikowałam, tylko
kontynuowałam akcję gaśniczą. Niestety szmata, którą chciałam
zgasić patelnię, była brudna i tłusta, wskutek czego sama się
zapaliła, a ja, starając się ją zgasić, podpaliłam cały blat. Wtedy już
nie było ratunku. Brud, tłuszcz i bałagan sprawiły, że w kilka chwil
lokal stanął w ogniu.
Łysy w podkoszulku patrzył na mnie z rozdziawioną gębą, gdy ja,
Prometeusz z płonącą szmatą w ręku, dokonywałam dzieła
zniszczenia. Co się mogło dziać w jego głowie? Tego nie wiedział
nikt. Chyba że ktoś, kto znał ich trudny język.
Korzyścią z katastrofy było to, że niemal wszyscy agresywni
Azjaci całkowicie stracili zainteresowanie moją osobą. Niektórzy
jeszcze podziwiali, jak tańczę z ogniem, ale większość, zamiast
próbować skrócić moje życie, słusznie postanowiła zająć się
przedłużeniem własnego. Bardzo ich zmotywowało nagłe zawalenie
się spalonego su tu w tumanach dymu i iskier.
Ja też postanowiłam już sobie pójść. Pożar wyglądał bardzo
poważnie, a za mój wysiłek związany z gaszeniem nikt chyba nie
miał zamiaru mi dziękować. Przedzierając się przez dym, wyszłam
na wąską uliczkę. Płonęły już kolejne lokale, z niektórych uciekali
nadzy mężczyźni i kobiety. Ludzie krzyczeli, łapali się za głowy,
kilka osób biegało bez celu lub nie wiadomo po co wskakiwało do
pełnych dymu klitek.
W ogromnej hali zrobiło się spore zadymienie, hałas i jeszcze
większy bałagan. Ludzie gwałtownie opuszczali to miejsce, które
straciło niemal cały swój orientalny urok. Sklepikarze w panice
pakowali dobytek, a ogień niczym ninja skakał z daszku na daszek,
trawiąc jeden po drugim.
Jedną z ostatnich osób, którą widziałam w miarę wyraźnie, zanim
dym ograniczył widoczność niemal do zera, był Łysy w podkoszulce.
Zamiast uciekać jak inni, rzucił się w płomienie do swojego
kantorka. Pomyślałam, że chce zginąć wraz ze swoim dobytkiem.
Stanowiłoby to dla mnie spory kłopot, bo nie wiem, jak miałabym
go wynieść z tego pożaru. Był dosyć masywny.
Na szczęście ratował się sam. Znalazł nawet czas, żeby
przygotować sobie danie na wynos. Poczułam z nim wtedy pewną
bliskość. Uciekał na hulajnodze, ściskając w ręku metalową kasetkę
oraz pudełko z jedzeniem. Nagle wpadli na niego jacyś ludzie. Łysy
zleciał z hulajnogi. Wyglądało to na przypadek, tamci jednak rzucili
się na niego, nie pozwalając mu wstać. Któryś z napastników złapał
metalową kasetkę i uciekł. Pozostali chwycili Łysego za nogi
i zaczęli ciągnąć w uliczkę. Chciałam mu pomóc, ale wszystko działo
się zbyt szybko. Zdawało mi się natomiast, że ostatnią rzeczą, jaką
zrobił Łysy w podkoszulce, był miły gest. Spojrzał na mnie
i wyciągając się najdalej jak mógł, podsunął pudełko z jedzeniem
w moim kierunku.
Jakie to było miłe! Żegnając się z tym światem, postanowił
podzielić się swoim posiłkiem. W obliczu śmierci przeszedł
przemianę, zmądrzał, wzniósł się na wyższy poziom egzystencji,
zrozumiał, na czym polega życie. Przestał myśleć o sobie. Pomyślał
o czymś ważniejszym. O mnie!
Schyliłam się i podniosłam pudełko. Nikogo już nie było.
Zamieszanie przeniosło się w stronę wyjścia. Stwierdziłam, że skoro
i tak wszyscy mamy zginąć w tym pożarze, to nie byłoby nic
zdrożnego w zaspokojeniu ciekawości i sprawdzeniu, jak się jeździ
takim sprytnym urządzeniem.
Pudełko z jedzeniem zapakowałam do wiernego wózeczka,
wózeczek przewiesiłam przez kierownicę, chwyciłam hulajnogę
i odepchnęłam się. Nie było to takie łatwe, na jakie wyglądało. Coś
z tym pojazdem było nie tak. Jak bym się nie odpychała, nie chciał
jechać. Żarty się skończyły. Nie było już czasu. Temperatura rosła,
a dym zaczynał odbierać oddech. Gdyby nie to, że byłam
przyzwyczajona do dusznych miejsc, już dawno bym się udusiła.
Stanęłam obiema nogami na podeście hulajnogi i pochyliłam się,
żeby się odepchnąć. Raz, drugi, trzeci. Nic. Aż w końcu się
zorientowałam! Lenistwo motorem postępu! Nie trzeba się było
wcale odpychać! Mój trzęsący się nadgarstek uratował mnie w tej
sytuacji. W poluzowanej rączce hulajnogi był gaz. Ha! Ależ to była
jazda! Nabrałam sporej prędkości. Wiatr we włosach, smak
spalenizny w ustach, sadza na zębach!
Wkrótce zobaczyłam odrobinę dziennego światła i ludzi
tłoczących się do wyjścia. Tam musiałam dotrzeć. Do wyjścia z hali.
Torby, pakunki, ludzie, hulajnogi. Wszyscy ściśnięci w odwiecznej
walce o najlepsze miejsce w kolejce. Poczułam się pewnie. To była
moja koronna konkurencja. Nikt nie miał najmniejszych szans
w starciu z posiadaczką najbardziej niszczycielskich łokci na
czterech liniach tramwajowych jeżdżących Alejami, wicemistrzynią
lewobrzeżnej Warszawy w biegu po ostatnie wolne miejsce
w wagonie.
Pochyliłam się i pociągnęłam manetkę do oporu. Koła zaterkotały.
– Z drogi! – krzyknęłam. – Starsi mają pierwszeństwo!
Kilka osób odskoczyło. Reszta poznała lekkość radzieckiego
lodołamacza. Kości zatrzeszczały. Ostatnie takie dobre wejście
miałam w latach osiemdziesiątych do domów towarowych po
świątecznego karpia. Wtedy też można było zginąć. Nawet łatwiej
niż w pożarze.
Wydostałam się na odurzające świeżością i chłodem powietrze.
Pędziłam oślepiona słońcem. Obejrzałam się za siebie. Z dachu hali
unosiły się kłęby czarnego dymu. Przez małe wyjście uciekali ludzie.
Wśród nich ja. Najwyższa, najszybsza, najbardziej zadowolona.
Poczułam się silna, zwinna, lekka. Znowu młoda. Aż mi się w głowie
zakręciło.
Błysk świateł.
Syreny wozów strażackich.
Moc, moc, moc…
Ambulans.
Tłum ludzi.
Byłam silna. Mogłam wszystko…
– Nic pani nie jest? – ktoś spytał.
– Nie, a dlaczego?
– Leży pani na ulicy.
– Naprawdę?
Faktycznie przed oczami miałam bruk.
Wózeczek leżał obok mnie.
***
Ktoś chwycił mnie za ramiona, ktoś inny za nogi. Niezbyt delikatnie.
– Zabieramy ją – usłyszałam męski głos.
Nie chciałam, żeby mnie tak traktowano. Jeżeli człowiek raz się
na to zgodzi, to już potem nie uwolni się z zaklętego kręgu
przemocy. Mimo że byłam półprzytomna, chwyciłam, co miałam
pod ręką, i tłukłam, gdzie popadło.
Tak minęła podróż. Właściwie tylko pierwsza część, zanim
ratownicy mnie unieruchomili, przytraczając ręce i nogi do noszy.
Miałam żal do tego grubszego, bo usiadł na mnie, a to było bardzo
krępujące i wysoce niestosowne. Rozumiałam, że ratowanie życia to
nie wycieczka i że można się spodziewać pewnych niedogodności,
ale nie żeby od razu ktoś na mnie siadał. A już sztuczne oddychanie
wykonane przez opasłego i nieogolonego mężczyznę, od którego
czuć było kiełbasą jałowcową, to przekroczenie wszelkich granic!
Daleko posunięte nadużycie. Jakoś sobie nie mogłam przypomnieć,
żebym przestała oddychać! Jałowcową, a może wiejską. W każdym
razie mocno wędzoną. Matko, jaka ja byłam głodna!
Tak czy inaczej pogniewałam się na ekipę ambulansu. Dałam im
to jasno do zrozumienia, leżąc z nadąsaną miną. Odczuli to bardzo
dotkliwie, bo nie odezwali się ani słowem przez całą drogę, a na
izbie przyjęć zażądali obciążenia mnie kosztami naprawy
wyposażenia ambulansu oraz wezwania policji w związku z rzekomą
czynną napaścią na nich z mojej strony. Strasznie byli drobiazgowi,
że aż tak rozdmuchali to małe nieporozumienie.
Mimo że groźba zdawała się niedorzeczna, wystarczyło mi już
incydentów z policją. Żeby nie ryzykować kolejnych zbędnych
tłumaczeń, wolałam nie pozostawać zbyt długo w tym miejscu.
Sprawa pożaru też mogła zaszkodzić mojej reputacji.
Tymczasem przewieźli mnie na noszach do sali i przełożyli do
niezbyt wygodnego łóżka. Kilku młodziutkich lekarzy obejrzało
mnie i zbadało. Jeden był Murzynem, dwoje zza wschodniej granicy.
Ostatnio spotykałam sporo obcokrajowców, ale to akurat lubiłam.
Nie podróżowałam zbyt wiele, więc cieszyłam się, że inni do nas
przyjeżdżają. Poza tym gdyby ich by tu nie było, musielibyśmy się
leczyć już tylko sami, a dla mnie to byłby kłopot, bo nie znoszę
widoku krwi.
Podłączyli mnie do aparatury, do nosa wsadzili rurki. Opierałam
się, bo nie chciałam, by mi wtykali coś do nosa, ale potem byłam
nawet zadowolona. Zaczęło mi się tak dobrze oddychać. Poczułam
się lekka i młoda, jakbym dopiero co skończyła pięćdziesiąt lat.
Rozkoszowałabym się znacznie dłużej, ale miałam swoje sprawy
do załatwienia. Musiałam się dostać na Mazowiecką. Tylko w ten
sposób mogłam odnaleźć syna i Henryka.
Zdawało mi się, że na chwilę przymknęłam oczy, a gdy je
otworzyłam, ujrzałam widok straszliwy.
Stali nade mną Borewicz i Majewska. Co za duet! Dziwaczne
połączenie światów. Jak odcinek specjalny serialu. James Bond
i Doktor Quinn razem na ekranie.
Zamknęłam oczy. Szeptali, ale wystarczyło podkręcić aparat na
maks, a słyszałam nawet szelest jedwabnej bielizny Majewskiej oraz
to, jak krew pulsowała Borewiczowi w żyle, która wychodziła mu na
czole, gdy znajdował się w stresującej sytuacji.
– Ukrywa prawdę, nie stawia się na wezwania – mówił Borewicz
posępnym tonem. – Nie mogę nic więcej powiedzieć, ale sprawa jest
bardzo poważna. Będę musiał tę panią zatrzymać.
– Co pan powie? Nie podejrzewałabym.
– Popełniła ogromny… błąd. Możliwe, że działając w stanie
wyższej konieczności. Musimy to wyjaśnić, ale ona nie chce
współpracować. Pogarsza swoją sytuację i obawiam się, że nie będę
mógł jej pomóc.
– Mnie także jest winna wyjaśnienia – odpowiedziała Majewska. –
Zobowiązała się wykonać pewną bardzo ważną rzecz. To sprawa
życia i śmierci. Ja już tracę cierpliwość. Odchodzę od zmysłów.
– Panie się znacie?
– Chciałam zoperować jej biodro. Zasłużyła. Taka miła staruszka.
Trzeba pomagać ludziom.
Jęknęłam. Na chwilę zamilkli, ale potem kontynuowali.
– Dobry z pani człowiek.
– Nawet pan nie wie jak. – Zaśmiała się w jakiś dziwny,
niestosowny sposób. – Mam w sobie wiele dobra i ciepła.
– Nie wątpię. Kiedy ta operacja?
– Niestety jacyś idioci włamali się do rmy, z którą szpital
współpracuje, i ukradli sprzęt medyczny.
– Szlag – wyrwało mi się.
– Odzyskuje przytomność? – spytał Borewicz.
– Chyba tak – odpowiedziała Majewska. – Pójdę po kogoś. Idzie
pan ze mną?
– Zostanę.
– Proszę ze mną. Przy okazji mi pan pomoże. Mam w gabinecie
potwornie ciężki mebel do przeniesienia.
– Nie mogę. Jestem na służbie. Nikt inny nie może pani pomóc?
– Raczy pan żartować? Tu nie ma prawdziwych mężczyzn. Nie
chce pan chyba, żebym się na pana pogniewała? Nalegam. Ona
nigdzie panu nie ucieknie. Pan jest taki młody, silny
i wysportowany… Skoro prowadzi pan śledztwa, to jest pan na
pewno nieprzeciętnie inteligentnym człowiekiem.
– Oj tam… Nie przesadzajmy z tą inteligencją.
– To się świetnie składa.
Matko. Niedobrze mi się zrobiło. Jeszcze chwila, a wylądowaliby
na moim łóżku.
Niestety nie było mi dane zaznać zasłużonego odpoczynku.
Choćby tylko tygodnia na tym pięknym oddziale regularnego
dokarmiania przez rurki. Podpaśliby mnie trochę. Starczyłoby mi na
wiele dni.
Po latach marnej egzystencji miałam okazję poprawić swój byt,
stać się potrzebna, zrobić karierę w międzynarodowej organizacji
i to właśnie bolało ludzi pokroju Borewicza. Takich, którzy sami się
nie wybili i woleli ściągać innych w dół, do swojego poziomu, niż
starać się samemu coś zrobić. Przykre.
Usiadłam na łóżku, ale zakręciło mi się w głowie i musiałam się
znowu położyć. Dopiero za trzecim razem udało mi się wstać. Żal mi
się było rozstać z tlenem i kroplówką, ale pomyślałam, że jeszcze nie
raz się spotkamy, i od razu zrobiło mi się lżej i przyjemniej.
Wyszłam z pokoju. Zamieszanie na izbie przyjąć było niebywałe.
Wielu ludzi przywieziono z pożaru. Dobrze, że przeżyli. Sporo ich
tam w Azji jeszcze zostało, ale to nie powód, żeby umierać w tak
idiotycznych okolicznościach. Chciałam im powiedzieć, jak bardzo
mi przykro z powodu tego niefortunnego zdarzenia, ale było ich
zbyt wielu, a mnie się śpieszyło. Postanowiłam więc przeprosić
któregokolwiek, a że wszyscy oni są niesamowicie do siebie
podobni, to tak, jakbym przeprosiła wszystkich.
– Przepraszam pana – powiedziałam do pierwszego z brzegu. –
Tak wyszło. Rączka się poluzowała. To było niechcący. Wszyscy
widzieli.
Gdy stałam przed nim i recytowałam niezrozumiałe dla niego
zdania, na podjazd zajechała kolejna karetka. Drzwi trzasnęły od
impetu wjeżdżających noszy. Lekarz doskoczył do ratowników,
którzy w kilku słowach streścili stan zdrowia pacjenta.
– Przygotować salę operacyjną – nakazał młody lekarz, chyba
Ukrainiec.
Pan życia i śmierci. Człowiek mający realną władzę nad ludzką
egzystencją. Młody chłopak, prawie dziecko. Matko, jak dobrze, że
tu był, że mu się chciało, że się uczył i że poszedł na medycynę,
a nie na zarządzanie i marketing, że się potem nie załamał, wytrwał.
I przyjechał do nas, żeby mimo naszych okropnych wad ratować
nam życie. Pewnie nie był zbyt dobry z geogra i albo mu nie
starczyło na bilet na dalszą podróż. Wspaniale, że obok swoich
wielkich zalet miał też ułomności.
Na noszach leżał Łysy w podkoszulku. Przeżył. Ulżyło mi. Spojrzał
na mnie, ale wzrok miał nieprzytomny. To dobrze. Nie powinien się
denerwować. To mogłoby mu zaszkodzić, a ja nie miałam
najmniejszego zamiaru oddawać pudełka z jedzeniem.
– Proszę się tu nie kręcić – powiedziała pielęgniarka. – Mamy
urwanie głowy przez kolejny pożar tej wietnamskiej hali.
– Kolejny? Jak to? Byłam tu cały czas. Nigdzie się stąd nie
ruszałam. Naprawdę – zarzekałam się.
– To już mój trzeci – dodała pielęgniarka. – Hala płonie co kilka
lat. Zwarcie instalacji lub celowe podpalenie dla wyłudzenia
odszkodowania. Jest śledztwo w tej sprawie.
– No to jeżeli mają wadliwą instalację lub sami podkładają ogień
– zawołałam zdenerwowana – to nie ma się co dziwić, że taki pożar
wybuchł! To niedopuszczalne! Tyle osób tam w środku było!
Przecież nawet ja mogłam w tym pożarze zginąć!
Aż mi się gorąco zrobiło na myśl, na jakie niebezpieczeństwo
zostałam narażona przez czyjeś haniebne zaniedbania lub chęć
zysku. W głowie się po prostu nie mieściło, do czego ludzie są zdolni
dla pieniędzy!
Odebrałam wózeczek oraz hulajnogę z recepcji i przemierzyłam
labirynt korytarzy. Nie wiem doprawdy, jak do tej pory mogłam żyć
bez tego cudownego środka transportu.
Borewicz sam błądził. Mnie chciał zatrzymać! Żebym mu znowu
całą sprawę rozwiązała? Niedoczekanie! Byłam już zbyt blisko
rozwikłania zagadki, a siedząc tam u niego na komendzie, nic bym
nie mogła zrobić. Mnie zatrzymać? Też coś. Zwariował?
Musiałam wytropić syna i Henryka.
Zabiła Kulka. Najszerszy był zbyt tchórzliwy i zbyt silny. On by
temu biedakowi roztrzaskał łeb jak arbuza. Musiałam tylko znaleźć
narzędzie zbrodni.
Wsiadłam na hulajnogę, wózeczek przewiesiłam przez kierownicę
i ruszyłam ku przeznaczeniu.
Rozdział 11
***
***
***
ISBN 978-83-280-7375-3