Download as pdf or txt
Download as pdf or txt
You are on page 1of 224

Jacek Galiński

KOMÓRKI SIĘ PANI POMYLIŁY


Copyright © by Jacek Galiński, MMXIX
Wydanie I
Warszawa, MMXIX

Niniejszy produkt objęty jest ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp


upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo
dostępu. Wydawca informuje, że wszelkie udostępnianie osobom trzecim,
nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie,
upublicznianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub
podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.
Spis treści

Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 1

Życie jest jak głupi sen. Męczy koszmarnie, ale przynajmniej się
kiedyś kończy. Zazwyczaj zanim zrozumiemy, o  co w  nim chodzi.
Tak właśnie było tego dnia.
Henryk klęczał przede mną z  wielkim bukietem róż w  jednej
i  ogromną bombonierką w  drugiej ręce. Tłumaczył, przepraszał,
mówił, że próbował, że chciał, że żałuje. Ja słuchałam, ale nie
mogłam się skoncentrować na jego słowach. Coś mnie rozpraszało.
Z  początku nie wiedziałam co. Potem się zorientowałam. Nie
wiadomo dlaczego, szarpał mnie za rękę.
– Dlaczego mnie szarpiesz? – spytałam.
– Pora na lekarstwa – odpowiedział kobiecym głosem.
Otworzyłam szeroko oczy.
– Jak pani się czuje? – spytała kobieta w białym fartuchu.
– Co to za pytanie? – rzuciłam oburzona. – A jak mam się czuć?
Pani wie, co ja przeszłam? Przecież mnie okradziono, potem
bezpodstawnie oskarżano o  zabicie sąsiada, który wydawał się
pewnym sprawcą tej kradzieży, a  gdy wobec nieudolności policji
sama wzięłam się do tropienia bandytów, porwano mnie
i przetrzymywano w niegodnych warunkach.
– Niesamowita historia – stwierdziła kobieta.
– Żeby pani wiedziała. To wszystko prawda.
– I udało się pani rozwiązać tę sprawę? Wytropić tych bandytów?
–  Oczywiście. – Wzruszyłam ramionami. – Dlaczego miałoby mi
się nie udać? Dotarłam na sam szczyt tej piramidy i  stanęłam oko
w oko z szefem szajki!
–  To musiało być odrażające. Spotkanie z  takim okropnym
i podłym bandytą.
Popatrzyłam na nią chwilę.
–  Strasznie pani ciekawska. Pewnie pani uważa, że pani syn to
lepszy?!
Uśmiechnęła się w  wyuczony sposób. Jeszcze raz przypomniała
o lekarstwach i wyszła.
Poranne słońce raziło w  oczy, a  powietrze pachniało świeżym
detergentem. Usiadłam na wygodnym łóżku i przeciągnęłam się.
Zanim zabrałam się do czegokolwiek, musiałam zrobić to, co
niemal każda kobieta w  moim wieku – kolejny raz spróbować
dodzwonić się do własnego dziecka.
Dawno już bym go wydziedziczyła, gdyby nie to, co powiedział,
gdy go ostatnio widziałam. Odnalazł Henryka. Nic więcej nie
wyjaśnił. Powiedział, że musi lecieć i że się odezwie. Cholera jasna
z tymi chłopami! Od samego rana potra ą humor popsuć!
Spojrzałam na komórkę. Nie oddzwonił. Zadzwoniłam. Nie
odebrał.
Je z  telefonem, do łazienki chodzi z  telefonem, śpi z  telefonem,
a jak matka dzwoni, to nie słyszy!
Pozostało spróbować za piętnaście minut.
Współlokatorka jeszcze spała otulona kołdrą po same uszy. Byłam
zadowolona, że nie mieszkam sama. Potrzebowałam towarzystwa,
bo dzięki niemu mogłam cieszyć się tym, jak korzystnie wypadam
na tle innych. Wstałam cichuteńko, wsunęłam nogi w  miękkie
kapcie i  chyłkiem przemierzyłam przedsionek. Nie chciałam, żeby
współlokatorka się obudziła i  wyprzedziła mnie w  drodze do
łazienki. Bez żadnej złośliwości. Ona wydawała się nieco wycofana,
więc założyłam, że wolałaby być druga.
W  łazience sam luksus. Woda ciepła bez ograniczeń i  o  każdej
godzinie. Po odkręceniu kranu ani przez chwilę nie leciała brązowa.
Od razu czysta. Nie wiem, jak oni to zrobili, ale to na pewno za
sprawą tych nowych „technologii”. Czasami się zastanawiałam,
jakim cudem tak ogromny ośrodek stać na to wszystko. Na szczęście
nie musiałam sobie tym zaprzątać głowy. Od tego byli tu różni
dyrektorzy i bardzo liczny personel, który miał tylko jedno zadanie.
Robić wszystko, żebyśmy się czuli jak najlepiej.
Narzuciłam szlafrok, bo zbliżała się pora śniadania. Wprawdzie
w tym standardzie przynoszono posiłki do pokojów, ale nam chyba
przez pomyłkę przydzielono dietę odchudzającą, a ja wolałam zjeść
solidnie. Stołowałam się przeważnie w  restauracji na piętrze.
W  kurortach to normalne, że jedzenie można dostać o  różnych
porach i w różnych miejscach. Kto był, ten wie.
Wyszłam z  pokoju i  wolnym, jakby ociężałym krokiem, szurając
kapciami, ruszyłam korytarzem. Wszyscy w  ten sposób tu chodzą.
Tak powoli i  spokojnie poruszają się ludzie szczęśliwi
i  zrelaksowani. Na końcu korytarza, za przeszklonymi drzwiami,
znajdowały się schowek i  szatnia. Wzięłam biały fartuch, który
trzeba było mieć w tej części kompleksu. Tego dnia były tylko dwa.
Jeden duży, męski, z  miejscem na brzuch. Drugi ciasnawy i  pijący
pod pachami, za to podkreślający szczupłą sylwetkę.
Co prawda nie mogłam ruszać rękami, ale i  tak byłam
zadowolona.
Na drugim końcu korytarza znajdowała się winda. Potem kawałek
prosto, przeszklone drzwi i byłam na miejscu.
Kameralnie, bez tłoku. Ekspres ciśnieniowy, herbata oraz to, co
najważniejsze – pełna lodówka. Przy jednym stoliku siedziało tylko
dwóch potwornie zaspanych mężczyzn w  podobnych do mojego
fartuchach. Rozmawiali o  nocnym dyżurze. Zmęczeni, zaniedbani
i  bez entuzjazmu. Mogliby bardziej o  siebie dbać, ale to nie moja
sprawa. Popijali kawę i klikali w telefony.
Dzisiaj w  lodówce znalazłam kilka pudełek z  sałatkami
i zieleniną, które w ogóle mnie nie interesowały. Spaghetti oraz dwa
gotowe dania, których próbowałam już wcześniej i  mi nie
smakowały, odłożyłam. Zdecydowanie wolałam te zestawy ręcznie
robione z  wielką dbałością, każdy oddzielnie zapakowany
w  oryginalny sposób. Niektóre panie przygotowujące posiłki robiły
to z taką pasją, że nadawały im imiona i nazwiska. A czasami nawet
stopnie naukowe. Bardzo mi się to podobało. Wczoraj na przykład
zjadłam kotlet z  ziemniaczkami o  nazwie „profesor Zbigniew
Kowalski” z  sympatycznym dopiskiem „smacznego, kochanie!”.
Wyśmienity.
Wyjęłam kanapkę zawiniętą w papier. Ta zawsze jest z pasztetem.
Obaj lekarze rzucili na mnie przelotne spojrzenia. Długo
wybierałam, bo nie miałam zamiaru jeść byle czego.
– Czy to nie twoja kanapka? – zwrócił się jeden do drugiego.
Tamten wytężył wzrok.
– Tak – odparł.
–  Chyba pan sobie żartuje?! – oburzyłam się. – Ale mogę się
podzielić.
– Pani jest bezczelna.
– Konował!
Niekulturalni ludzie odebrali mi przyjemność przebywania w tym
miejscu. Wzięłam jeszcze świeżo zalany kubek herbaty i  wyszłam.
Zjeść wolałam w pokoju.
Szłam powoli, żeby nie rozlać wrzątku. Wszyscy inni tylko
przebiegali, więc jak ktoś chciał kogoś zaczepić, to wybierał mnie.
„Pani doktor to”, „pani doktor tamto”, a  przecież doskonale było
widać, że jestem zajęta. Z początku irytowało mnie, że pracujący tu
ludzie są mało zaradni – ciągle prosili o  pomoc, a  moja wiedza
medyczna nie wykraczała daleko poza domową internę, jednak
byłam dumna, że młodzi lekarze widzieli we mnie mentora. Nie
znali się najwidoczniej na swojej pracy, ale przynajmniej znali się na
ludziach. Służyłam radą, jak mogłam, w  imię zasady, którą ktoś
napisał mazakiem w toalecie:
„Po pierwsze nie szkodzić,
po drugie przegłodzić,
jak nie pomaga,
wtedy coś wymodzić”.
Gdy wróciłam do pokoju, zrobiło mi się bardzo przyjemnie. Gruba
salowa, z którą wcześniej nie układało mi się najlepiej, najwyraźniej
zmieniła do mnie stosunek. Zastałam ją, gdy zmieniała pościel na
moim łóżku. Urocza niespodzianka.
– To bardzo miłe – zwróciłam się do niej. – Przepraszam za moje
uwagi o  pani nadwadze i  ogólnie o  wyglądzie. Nie każdy musi
wyglądać jak supermodelka. Jest masa kobiet, które sobie świetnie
radzą mimo nie najlepszego wyglądu.
Salowa spojrzała na mnie, jakby przeprosiny nie wywarły na niej
żadnego wrażenia. Wybałuszyła oczy, po czym zwinęła pościel
zamaszystym ruchem.
– Niech pani jak najszybciej zabierze swoje rzeczy – powiedziała,
nachylając się nad łóżkiem.
– O co pani znowu chodzi? – spytałam zaskoczona. – Wyżywa się
pani na mnie, a to nie moja wina, że wygląda pani, jak wygląda.
– Wypisują panią – odpowiedziała, idąc do drzwi. – W końcu.
–  Niemożliwe. Przecież ja jestem ciężko chora. Niedawno
zemdlałam na korytarzu. Wszyscy widzieli.
– Piętro wyżej cały oddział dostał lewatywę.
– Co w tym dziwnego? To popularny zabieg.
– W klinice leczenia bezpłodności?
– Nie rozumiem, dlaczego pani mi o tym mówi.
–  Ktoś panią widział, a  przy windach jest monitoring. Radzę się
szybko zbierać. – Spojrzała na mnie wymownie.
Przecież chciałam tylko pomóc.
–  Nigdy mi się tu nie podobało! – oświadczyłam, żeby nie miała
satysfakcji.
Ale prawda była taka, że świat mi się zawalił. Przez chwilę nie
mogłam zebrać myśli. Było już tak dobrze, a jakaś zawistna salowa
w  mgnieniu oka zniszczyła wszystko, co z  takim trudem
zbudowałam.
– Wychodzi pani? – spytała moja współlokatorka.
– Najwyraźniej.
– To skąd teraz weźmiemy jedzenie?
Ta jak zwykle myślała tylko o sobie. Taka była. Zazdrościła mi też
łóżka przy oknie ze względu na widok. A  było na co popatrzeć.
Kontenery z  odpadami były pełne. Śmieciarka jeszcze nie
przyjechała i  worki powoli osypywały się na ziemię. Jest coś
wyjątkowego w  pracującej śmieciarce. Każdy to wie. Nieraz,
wychodząc do pracy, przyłapywałam Henryka, jak stał w  bramie
z naszym synem i gapił się na śmieciarkę. Tłumaczył, że nie potra ł
odmówić dziecku, ale wyglądał na równie zafascynowanego albo
nawet bardziej. Coś ciągnie mężczyzn do wielkich pracujących
maszyn. Motorów, samochodów, czołgów, samolotów, statków.
Natomiast zupełnie nie interesują ich mniejsze maszyny. Piekarnik,
pralka, odkurzacz, żelazko.
Szkoda mi było tego miejsca. Nie musiałam się zastanawiać, co
zjeść i skąd to wziąć. Nie robiłam zakupów, nie gotowałam. Pościel
od czasu do czasu mi zmieniano, telewizor miał kilkadziesiąt
kanałów. Tak przynajmniej mi powiedziano, bo ja nie potra łam go
włączyć. Były do niego trzy piloty, każdy inny i  należało wciskać
różne klawisze w odpowiedniej kolejności. Doprawdy nie wiem, kto
mógł wpaść na pomysł, żeby właśnie tak to skonstruować.
Cały pobyt na koszt podatników. Musiałam tylko przełamać
nieśmiałość i  mówić otwarcie o  tym, co mnie boli. Młodzi lekarze,
którzy potrzebowali oryginalnych tematów do prac doktorskich, byli
zachwyceni moim stanem zdrowia. Zlecali badania i  trzymali mnie
na obserwacji. Wyszukiwanie kolejnych dolegliwości nie sprawiało
mi wielkiego kłopotu, bo dopiero co ledwo mnie odratowano
i  bolało mnie niemal wszystko. O  biodrze to już nawet nie
wspominałam. Operacja miała się odbyć za dziesięć dni, a tak krótki
termin był zupełnie niespotykany w  kraju, gdzie młodzi ludzie
umierają po kilkunastu godzinach spędzonych w poczekalni.
Spakowałam wózeczek i ruszyłam w drogę. Trzasnęłam drzwiami,
żeby nikt sobie nie pomyślał, że zależy mi na pobycie w  tym
beznadziejnym szpitalu.
Mogłam się pogodzić ze wszystkim oprócz jednego. Że
współlokatorce zostanie moja galaretka, która tego dnia miała być
na podwieczorek. Poza tym nie było czego żałować. Łóżko twarde,
pościel śmierdząca, woda letnia, no i trzeba się było nakombinować,
żeby z  głodu nie umrzeć. Telewizor nie działał, a  współlokatorka
chrapała przez całą noc. Jej towarzystwo nigdy do niczego nie było
mi przydatne.
Tak wygląda nasza służba zdrowia, ale nic się nie da z tym zrobić.
Najpierw podatnicy musieliby przestać być tacy skąpi. Nie
rozumieją, że z  ich podatków utrzymywana jest służba zdrowia,
oświata, policja, administracja i  armia. Bardzo wiele osób korzysta
z tych pieniędzy. Nie tylko rodziny i kochanki ministrów, a przecież
im się po prostu należy.
Zatrzymałam się na środku korytarza. Ludzie mnie mijali.
Chciałam iść, ale nie wiedziałam dokąd. Musiałam wracać do domu.
Do starej biedy, która towarzyszyła mi od czasu, kiedy Henryk
wyszedł z  domu i  nie wrócił. Kiedyś było lepiej. Pracując jako
nauczycielka, żyłam całkiem dostatnio. Bardzo rzadko zdarzały się
wtedy dni, kiedy nic nie jadłam.
Gruba salowa miała rację. Jacyś zdenerwowani ludzie wpadli do
pokoju, w  którym leżałam. Wyskoczyli z  niego jeszcze szybciej.
Rozejrzeli się, podzielili na dwie grupy i  ruszyli w  przeciwnych
kierunkach, rozglądając się na wszystkie strony.
Od razu było widać, że to jakieś kłótliwe towarzystwo, a  ja
takiego nie lubiłam. Zdecydowałam się na spontaniczne odwiedziny
u  doktor Majewskiej. Na szczęście system opieki zdrowotnej
w  Polsce skonstruowany jest tak sprytnie, że lekarze muszą
pracować na kilka etatów. Często w różnych szpitalach.
Ruszyłam w stronę jej gabinetu.
Doktor Leokadia Majewska była demonem o złocistych kręconych
włosach. Bałam się jej bardziej niż samej operacji, ale
przychodziłam do niej co jakiś czas, żeby dopilnować mojego
miejsca w kolejce i pokazać, że sprawa jest aktualna, czyli że jeszcze
żyję. Tyle osób umiera przedwcześnie.
Ostatnio pewien młody człowiek, narażając zdrowie, a  może
nawet i  życie, wpłynął na Majewską, żeby przyśpieszyła termin
mojej operacji biodra. Udało mu się skrócić czas oczekiwania z kilku
lat do dwóch tygodni, dzięki czemu stało się zaskakująco realne, że
dożyję do operacji. Za to on po wyjściu od niej wyglądał jak po
kolacji u wodza kanibali.
Wtargnęłam do gabinetu w ostatniej chwili, gdy grupa pościgowa
składająca się z  lekarza, pracownika administracji i  ochroniarza
niemal miała mnie już w  zasięgu wzroku. Spodziewałam się
u Majewskiej twardej przeprawy, ale okazało się inaczej.
–  Co się stało? – spytałam, widząc ją skuloną na krześle w  kącie
pokoju.
–  A  co to panią obchodzi? – odpowiedziała, wydmuchując nos
w chusteczkę.
–  Trochę mnie obchodzi, bo skoro ma mnie pani za dziesięć dni
operować, to wolałabym, żeby pani doktor nie była na
antydepresantach. Przecież to dla mnie najważniejsza sprawa. Ja od
czterech lat czekam.
– Za dziesięć dni – powtórzyła.
–  I  ani dnia dłużej. Doczekałam się. Nie przechodzę na
czerwonym, nie chodzę na solarium, nie piję, nie palę, nie jem.
Zawzięłam się i dożyłam.
– Przecież to pani przyprowadziła tego drania. On mnie uwiódł! –
Podniosła głos.
–  Uwiódł? – spytałam zaskoczona. – Mówił, że chciał uciec, ale
pani zamknęła drzwi na klucz.
–  Ależ pani drobiazgowa. No dobrze. Sprowokował mnie. Nie
musiał się ubierać tak wyzywająco. Dopasowane spodnie i  obcisła
koszula. Powinien był to przewidzieć. W każdym razie to pani wina!
Ojojoj. Może lepiej było nie przychodzić. Teraz gotowa mi
przywrócić stary termin lub wyznaczyć jeszcze odleglejszy. A to już
nie byłaby operacja, tylko sekcja zwłok.
–  Ale co się stało? Dziecino kochana… – przemówiłam słodko
i  ciepło, chwytając ją za rękę. – Co on ci zrobił, ten drań? Ten
łobuz?
Wtedy ona z potwora o piorunującym spojrzeniu skurczyła się do
rozmiarów zagubionej dziewczynki tulącej się do mnie w  swojej
bezradności.
– Taka byłam dla niego dobra – mówiła, z trudem powstrzymując
się od płaczu. – Nie mogę uwierzyć, że go już nie zobaczę.
– Nie żyje? – spytałam przestraszona.
Spotkanie ze mną przeżył, z kijem bejsbolowym także, ale widać
miał swój słaby punkt. Ta miłość okazała się dla niego nazbyt
intensywna.
– Nie, skąd – odpowiedziała Majewska. – To bym mu wybaczyła.
– Była pani dla niego taka dobra. Nie docenił tego drań! Tacy oni
są, ci mężczyźni! A pani taka dobra dla niego… taka dobra… Wiem,
gdzie mieszka! – Ucieszyłam się nagle. – Byłam u niego.
– W jego mieszkaniu?! – oburzyła się lekarka.
– Nie, nic z tych rzeczy. Trzymał mnie głównie w piwnicy.
– W piwnicy? Myślałam, że byliście przyjaciółmi.
–  To trudno wyjaśnić. Bardzo szybko przerobiliśmy wszystkie
etapy wzajemnej relacji: od porwania i  grożenia śmiercią, poprzez
używanie tych samych przyborów toaletowych, do wspólnego
oglądania pornosów.
Usiadła.
– Cały on. Taki męski, a jednocześnie taki wrażliwy.
– Uosobienie męskości i wrażliwości.
–  Policja wyciągnęła go ze szpitalnego łóżka o  czwartej nad
ranem w samej bieliźnie.
– Pewnie bez śniadania.
– Nawet nie zdążyliśmy się pożegnać. To znaczy pożegnaliśmy się
raz, ale co to jest jeden raz?!
– Tak, racja, co to jest jeden raz? Tyle co nic.
Podeszła do okna. Była załamana. Cień osoby, którą znałam.
Wolałabym, żeby operację mojego biodra przeprowadził ktoś
nieznajdujący się w depresji.
– On był dla mnie idealny. Rozumie pani?
–  Oczywiście, że rozumiem. Dlaczego miałabym nie rozumieć,
pani doktor?
Patrzyłam na nią w skupieniu, próbując odczytać, co ma na myśli.
– Odpowiadał mi pod każdym względem.
– Tak, tak, właśnie. Pod każdym względem.
– I wie pani… Aż wstyd o tym mówić…
–  Tak, tak, wstyd, wstyd… Nie no, jaki tam wstyd? Niech pani
śmiało mówi!
Ustalenia dotyczące zabiegu mogły ustąpić miejsca pikantnej
historyjce pani doktor, która niemal wykończyła tego człowieka, gdy
na moją prośbę przyszedł do niej załatwić przyspieszenie terminu
mojej operacji.
– Każda kobieta wymaga wiele od mężczyzny – zaczęła Majewska.
– Ale on miał to coś, co dla mnie jest tak ważne.
– Pieniądze!
– No wie pani!
– Przystojny był! Wysoki! Silny!
– Jakie to powierzchowne…
– Kurczę. Wiem, oczywiście. W łóżku był dobry.
– Pani w ogóle się nie zna na mężczyznach.
– Ja się nie znam na mężczyznach?!
Aż usiadłam. Co jak co, ale na mężczyznach to ja się znałam.
Dwóch znałam. Jednego urodziłam i  po czterdziestu latach nawet
o  moich urodzinach nie pamiętał, a  drugi jeszcze lepszy –
dwadzieścia lat temu wyszedł z domu po papierosy i nie wrócił. To
na czym ja miałabym się znać, jak nie na mężczyznach?
–  Zawsze sprzątał po sobie łazienkę! – wyjawiła wreszcie
Majewska.
–  A, to. No tak. Wypadło mi z  głowy. Faktycznie. Myślałam, że
pani doktor chodzi o te pozostałe sprawy. To takie oczywiste.
Fakt, wyjątkowy jej się tra ł. Łazienkę sprzątał. Niezwykły
osobnik. Ci dwaj moi dobrze jak do sedesu wcelowali.
–  Żartuję przecież, do jasnej cholery! – zdenerwowała się
Majewska. – Intelektualnie mi odpowiadał!
– Znaczy: mądry był? – zdziwiłam się. – Bo szczerze mówiąc, nie
zauważyłam.
– Co też pani mówi? – rzuciła, patrząc w okno. – Nie komplikował
życia. Brał je, jakim było. Nie próbował zbawiać świata, nie martwił
się globalnym ociepleniem, stosunkami amerykańsko-chińskimi,
de cytem budżetowym ani spadającymi wydatkami na kulturę.
Tego mam na co dzień aż nadto. On chwytał mnie w  swoje silne
ramiona! I brał mnie tak…
– Znaczy: głupi był po prostu? – spytałam zdezorientowana.
– Można tak powiedzieć – odpowiedziała nieco zawstydzona.
Nagle spojrzała na mnie, a oczy jej rozbłysły.
– To pani wina – stwierdziła. – Więc musi mi pani pomóc.
– Będzie dość trudno.
– Pani nie wie, co to miłość!
–  Nie no, kochana. Co to miłość, to ja wiem. Inaczej zabiłabym
tych swoich dwóch przy pierwszej okazji. Dzień po ślubie i dzień po
urodzeniu.
– Obciążają go pani zeznania. Pójdzie pani na policję i je odwoła.
– Ale o czym pani mówi? Jak miałabym to zrobić?
– Zoperuję panią jeszcze wcześniej. Przesunę kogoś na późniejszy
termin.
– Jeszcze wcześniej?!
Sięgnęła do szu ady, przerzuciła kilka dokumentów i wyciągnęła
zżółkłą ze starości kartkę.
–  Tak nie można. To ważny dokument – sprzeciwiłam się. –
Ludzie czekają miesiącami, latami…
–  Jaki tam ważny? I  tak wszystkich nie zoperujemy. Nie ma
specjalistów, sprzętu ani kontraktu z  NFZ. Nie wiedziała pani? Czy
to bardziej niesprawiedliwe, jeżeli nie dostanie się ktoś z  początku
listy, ze środka czy z końca?
Walnęłam pięścią w szpitalną szafkę tak, że zabrzęczały leżące na
niej przedmioty.
– Za cztery dni? – zaproponowała Majewska.
– To niesprawiedliwe. Nie zgadzam się! To odrażające!
– Za trzy?
– Jutro!
Lekarka spojrzała na mnie przenikliwym wzrokiem. Przeszła się
po pokoju. Zatrzymała się i znowu mi się przyjrzała.
–  Zgoda! Jakoś przekonam ordynatora. – Zamaszystym ruchem
skreśliła coś na pożółkłej kartce. – Już notuję – oznajmiła, wpisując
moje imię i nazwisko w miejsce pechowca.
–  Zo a Wilkońska – powtórzyłam, żeby upewnić się, że nie
popełni błędu.
–  Załatwione. Ale jak pani nie dotrzyma słowa… nie chciałabym
być na pani miejscu!
Powinnam była podziękować, ale wszystko odbyło się tak szybko
i  było tak niewiarygodne, że bałam się, że nagle okaże się
nieprawdą. Uciekłam więc, żeby Majewska się nie rozmyśliła lub
żebym ja nie powiedziała czegoś nieprzemyślanego, chociaż nigdy
mi się to nie zdarzyło.
Niby jakim cudem miałabym dotrzymać danego Majewskiej
słowa? Powinna być świadoma, że w  zamian za wyleczenie biodra
obiecałabym jej więcej niż prezes partii przed wyborami.
Rozejrzałam się po korytarzu. Chorzy szurali kapciami, złorzeczyli
na swoje dolegliwości, pielęgniarki naburmuszone, a  po lekarzach
ani śladu. Świat wyglądał normalnie. Nawet biodro trochę mniej
bolało, jakby chciało powiedzieć, że może ta operacja nie jest
konieczna. Nie było się jednak czego bać. To nic wielkiego. Otworzą
człowieka, dokręcą, co trzeba, coś włożą, coś wyjmą i  jeżeli tylko
człowiek przeżyje, to jest jak nowy. Znowu może chodzić po
schodach, wejść na taboret i do wanny. Czego chcieć więcej?
W  świetnym nastroju dotarłam do rejestracji. Tu mnie nie lubili.
Ale to nic osobistego. Oni tu nikogo nie lubili. Chodzi o to, że jeżeli
w  tym miejscu, gdzie człowiek ma pierwszy kontakt ze szpitalem,
personel byłby miły, to wszyscy chcieliby do tego szpitala tra ć.
Wtedy oni mieliby jeszcze więcej pracy, byłaby ciasnota i  jeszcze
bardziej brakowałoby jedzenia. A  tak wystarczyło zatrudnić
w  rejestracji kilka opryskliwych i  leniwych osób, które
doprowadziły do perfekcji sztukę piętrzenia przeszkód przed
pacjentem, i  od razu masa ludzi śmiertelnie się zraża do tego
szpitala. Odchodzi, szuka innego miejsca, rezygnuje. I  wszyscy są
zadowoleni. Każdy na tym korzysta.
–  Wymeldowuję się – powiedziałam do pielęgniarek, które
udawały, że mnie nie widzą. – Dziękuję za udany pobyt.
–  Proszę chwilę poczekać, sprawdzimy, czy wypis jest gotowy –
odpowiedziała pielęgniarka. – Ale od razu mówię, że trochę to
potrwa, bo system się zawiesił. My też jesteśmy z  tego powodu
niezadowolone.
Wiedziałam, o  co chodzi, i  szanowałam to. „System się zawiesił”
oznaczało, że jedyna osoba pracująca w  tym czasie na rejestracji
musi wyskoczyć w godzinach pracy na miasto coś załatwić i nie ma
jej kto zastąpić. U  tych młodszych ewentualnie wchodziło w  grę
spotkanie z kierowcą ambulansu na OIOM-ie w sąsiednim skrzydle.
Kilka razy go widziałam. Wysoki i całkiem przystojny, ale za bardzo
wystrzyżony. Usiadłam zatem na krzesełku pod ścianą i  czekałam
cierpliwie wraz z innymi, aż system się odwiesi.
Obok mnie siedziała matka z  małym dzieckiem. Dałabym sobie
rękę uciąć, że to właśnie ten dzieciak przebrany za królika grał
w reklamie baterii, które nigdy się nie wyczerpywały. Podobnie jak
w  telewizji biegał w  kółko bez przerwy. W  ogóle się nie męczył.
Mnie zaś od samego patrzenia ponownie rozbolało biodro. Niech go
szlag tra .
– Chodź do mnie, kochanie – powiedziałam ciepłym głosem.
– Po co? – spytał, zatrzymując się i patrząc podejrzliwie.
–  Dam ci piękne czerwone jabłko. – Uśmiechnęłam się
i wyciągnęłam ku niemu ręce. – A jak nie lubisz owoców, to chatkę
z piernika.
Uciekł przestraszony do matki.
Nastały cisza i spokój.

***

Długi czas spędzony w  poczekalni wykończyłby każdego, ale nie


mnie. Ja byłam zmęczona od momentu, kiedy się budziłam, do
momentu, kiedy zasypiałam. To, co innych męczyło, dla mnie było
odpoczynkiem. Ruszyłam do wyjścia.
Świeże powietrze mnie odurzyło. Dawno nie byłam na dworze.
Przyzwyczaiłam się już do lekkiego szpitalnego zaduchu.
Pielęgniarki rzadko wietrzyły, żeby każdy czuł się jak u  siebie
w domu.
Poszłam w  stronę tramwaju, zwinnie przemykając z  moim
wózeczkiem pomiędzy samochodami zaparkowanymi na chodniku.
Na szczęście chodnik przed szpitalem był na tyle szeroki, że mieścił
się na nim cały samochód. Nie wystawał przez to na ulicę.
Gdzieniegdzie zostało nawet trochę miejsca dla pieszych.
Podziwiałam kierowców za to, że mimo ciężkiego stanu, w  jakim
zazwyczaj tra ali do szpitala, potra li samodzielnie dojechać
samochodem i jeszcze tak równo zaparkować.
Głód ściskał mi żołądek. Kanapka okazała się niewystarczająca.
Dręczyła mnie myśl, że pasztet mógł być wegetariański.
Postanowiłam zatem zajrzeć pod Halę Banacha. Tutejszy bazarek
tętnił życiem. Na szczęście zmieniał się nieco wolniej niż reszta
miasta. Wciąż można tu było kupić pieczywo, mięso, owoce
i  warzywa, a  nie tylko założyć konto, ubezpieczyć się lub kupić
kawę w  papierowym kubku w  cenie całodobowego wyżywienia
w sanatorium.
Budka z mięsem wyglądała jak luksusowy salon. Kolejka na kilka
osób. Głównie starsze panie z wózeczkami.
–  Co dla pani? – zwróciła się do mnie gruba sprzedawczyni
w białym fartuchu, gdy przyszła moja kolej.
– Ten baleronik to nie za słony? – spytałam.
– Nie, nie jest słony.
– Na pewno?
– Nikt nie narzekał.
– Bo wie pani, ja nie mogę słonego.
– Nasze wędlinki raczej nie są zbyt słone.
– To dobrze, bo właśnie wracam ze szpitala, a wie pani, jacy są ci
lekarze. Mówią na sól „biała śmierć”.
– Ja jem i nie czuję, żeby był słony.
– To poproszę dziesięć deko.
– Bardzo proszę.
–  Tylko jeżeli można spróbować plasterek… Muszę uważać.
Rozumie pani?
– Rozumiem. Oczywiście.
Przyłożyła nóż do baleronu.
– Grubszy – powiedziałam, uśmiechając się.
Pogrubiła o milimetr.
– Jeszcze trochę.
Przesunęła nóż o  dodatkowe dwa milimetry, odkroiła zacny
plaster baleronu i podała mi w plastikowej rękawiczce. O matko, aż
mną zatrzęsło. Dawno nie miałam w  ustach rzetelnego kawałka
mięsa.
– Kroić dla pani?
– Nie, dziękuję.
– No ale jak to? Słony?
– Tłusty.
Sprzedawczyni głośno wypuściła powietrze. Odkładając baleron
na miejsce, wydawała się dziwnie zaskoczona tym, że jest tłusty.
– A ta szyneczka? – spytałam.
– Słona, proszę pani – odpowiedziała.
Spojrzałam na nią. Ona na mnie.
– A kiełbaska krakowska?
– Sama sól – odrzekła z ironicznym uśmiechem.
Westchnęłam ciężko.
– To poproszę czterdzieści deko.
– Na pewno? Bo jest słona jak cholera, a sama pani mówiła…
– Czterdzieści deko i proszę pokroić.
– Oczywiście.
Chwyciła kiełbasę, odwróciła się i  włożyła ją w  maszynę do
krojenia. Plasterek za plasterkiem, plasterek za plasterkiem. Gdy
była w  połowie krojenia, podziękowałam i  wyszłam. Niech sobie
sama zje, jeżeli tak klientom żałuje.
Następni sprzedawcy byli uprzejmiejsi i  pożywiłam się jeszcze
w  rybnym i  w  piekarni, zanim ruszyłam w  dalszą drogę. Wtedy go
zobaczyłam.
–  Co pan za szmelc mi sprzedał? – zawołałam do pyzatego
handlarza.
–  Słucham? – Spojrzał na mnie, wychylając się zza swojej
graciarni.
– Niech pan nie słucha, tylko patrzy.
Podniosłam wózeczek i wskazałam defekt.
– Kółko się urwało. Nie widzi pan? Ledwo się trzyma. Prowizorka.
– Przykro mi. Takie rzeczy się zdarzają.
– Przykro panu? Sam pan mówił, że będzie mi służył wieki.
– Tak się teraz mówi. Inaczej nikt nie chce kupić.
Popatrzyłam na niego. On na mnie.
– Niech pan to naprawi – zażądałam.
– Mogę pani sprzedać nowy. Będzie pani służył… wieki.
– Proszę naprawić to kółko.
–  Teraz już się nie naprawia. To stary sprzęt. Nie lepiej mieć
nowy?
–  Pan też już nie jest taki młody. Chciałby pan zostać
wymieniony?
Rozłożył ręce w geście bezradności.
Trudno.
Odeszłam kilka kroków na środek alejki i  rozejrzałam się. Ludzi
było sporo.
– Szanowni państwo! – zawołałam głośno. – Od lat kupuję na tym
bazarku. Zwiedziona obietnicą wysokiej jakości nabyłam wózeczek
u tego oto oszusta! Proszę zobaczyć, jaki felerny ma towar!
Kilka osób zwróciło na mnie uwagę; wystarczyło, żeby pyzaty
handlarz się spocił i zaczął nerwowo rozglądać się po alejce.
–  Dobrze już, dobrze. – Przywołał mnie ruchem ręki. – Może
wystarczy założyć nową śrubę i porządnie dokręcić.
Nie miał akurat takiej śruby, ale odkręcił od innego egzemplarza.
– Udało się – stwierdził po chwili z zadowoleniem, wręczając mi
mój wózeczek. – Jest jak nowy.
– No i co? Tak trudno było?
Rozdział 2

Z  czasem wszystko się psuje i  idzie ku gorszemu. Nawet tramwaje


już schodków nie mają. Tak szybko się do nich wchodzi, że ledwo
człowiek nadąży. W  środku tak zimno, że latem sweter trzeba
wkładać. Ale najgorsze, że jeżdżą tak płynnie i gładko, że człowiek
zapomina się złapać poręczy.
Tramwaj zatrzymał się raptownie na placu Zawiszy i  wszyscy
polecieli do przodu. Takie hamowania się zdarzają, gdy samochód
zastawi tory, ale tym razem motorniczego zaskoczył jego własny
przystanek. Nie zdążyłam chwycić się poręczy. Żeby się nie
przewrócić, przebierałam nogami jak pięćdziesięciolatka na
wieczorku zapoznawczym. Zatańczyłam z  moim wózeczkiem kilka
kroczków do przodu, kilka do tyłu, aż wylądowałam na kolanach
pewnego chudego starszego pana.
Wstałam szybko. Przestraszyłam się, że zniszczyłam mu książkę,
którą czytał w  podróży. Nic nie powiedział. Drzwi się otworzyły
i  wysiadając, spojrzałam na niego jeszcze raz. Już go wcześniej
widziałam. Zawsze siedział sam i  zawsze z  tą książką. Tytuł głupi:
Mieć czy być? To pewnie jedna z  tych książek, w  której kompletnie
nic się nie dzieje, za to próbuje odpowiedzieć na banalnie proste
pytanie: jak żyć? Nie trzeba być lozofem, żeby wiedzieć, że właśnie
tak trzeba żyć, żeby nie umrzeć samemu ze starą zniszczoną, dawno
przeczytaną książką w  tramwaju – zamrażarce bez schodków –
przygniecionym przez starszą panią, która nie zdążyła się złapać
poręczy. Tak właśnie trzeba żyć.
Tramwaj z chudym czytelnikiem odjechał.
Wróciłam do domu Pańską. Niedawno zrobioną ścieżką pędziła
horda oszalałych rowerzystów. Trwało polowanie na pieszego, który
zechciałby przedostać się na drugą stronę. Przejście przez ścieżkę
rowerową było bardziej ryzykowne niż przebiegnięcie przez tory
tramwajowe. Motorniczy co najwyżej zadzwoniłby dzwonkiem
i  pogroziłby palcem. Poza tym, widząc tory, można przypuszczać,
skąd nadjedzie tramwaj. Rowerzyści natomiast biorą się znikąd. Jak
by nie obserwować chodnika, to i tak nie wiadomo, kiedy człowiek
znajdzie się na świętym szlaku cyklistów. Wyrwali go miastu
i  bronią zaciekle. Za samo tylko postawienie stopy na różowej
kostce grozi poprzedzona wyzwiskami śmierć lub kalectwo.
Mimo posiadania własnych szlaków komunikacyjnych część
rowerzystów w  poszukiwaniu chwały zapuszcza się na terytorium
od co najmniej setki lat przynależne ruchowi samochodowemu.
A tam nie walczy się na obelgi i wulgaryzmy. Rowerzysta lub pieszy
spowalniający ruch, czyli sprzeniewierzający się świętym zasadom
przepustowości, może zostać rozjechany. Dzieje się to w  świetle
prawa, a zabicie człowieka w taki sposób nazywa się wypadkiem.
Zamknęłam oczy, zagryzłam zęby i  ruszyłam przed siebie.
Dzwonek, wrzask, jedno hamowanie i  dwie obelgi to tak, jakby się
człowiek przemknął niezauważony. Nikt mnie nie potrącił ani nie
opluł. Niemal poczułam się zlekceważona.
Dobrze było wrócić na stare śmieci, żeby nie zerwać ostatnich
więzi społecznych. Mnie na szczęście od czasu do czasu odwiedzali
podróżnicy. Opowiadali długie i  ciekawe historie. Głównie
o  sprzęcie AGD: o  odkurzaczach, garnkach i  patelniach. Większość
można było kupić.
Dotarłam na Miedzianą. Już z  daleka zauważyłam drewniane
płoty i koparki. Zburzyli Dom Słowa Polskiego. Widocznie tak było
lepiej. Miasto wspaniale się rozwija. Budapeszt nam tu budują.
Zza drewnianego płotu wyjechała ciężarówka. Spomiędzy gruzu
wystawały połamane drewniane półki, z  których zdejmowaliśmy
ilustrowane baśnie, gdy przychodziliśmy tu z synem. Henryk często
czytał na głos. Wszystkim się to podobało, a on lubił się popisywać.
Czytał do momentu, kiedy dzieciaki obsiadły go jak kormorany stare
drzewo.
Popatrzyłam chwilę, jak ekipa budowlana wyburzała te nasze
wspomnienia pod nowe inwestycje.
Przechodząc na drugą stronę, zauważyłam, że ulica dziwnie
opustoszała. Czegoś brakowało. Zniknęła kamienica! Cała Miedziana
numer cztery. Wyglądało to, jakby ulicy Miedzianej wybili przednie
zęby.
Ścisnęłam rączkę wózeczka i przyśpieszyłam kroku. Poczułam się
źle. Jakby nadciągnął kataklizm, burza powalająca całe domy.
Ogarnął mnie strach. Świat nagle zaczął znikać. Chciałam się szybko
uchwycić czegoś stałego. Czegoś, co zostanie. Żebym nie zniknęła
i  ja. Nie przeszła do historii, do niebytu, do zapomnienia. Nasza
kamienica na szczęście stała. Tam poczułam się lepiej. Poza
zasięgiem czarnej dziury.
Samopoczucie poprawiło mi się tylko na moment, bo
w  śmierdzącej moczem bramie stała dziwna grupa ludzi. Gapili się
na coś. Podeszłam.
– Umarł ktoś? – spytałam młodzieży.
– Oby nie – odpowiedziała dziewczyna z różowymi włosami.
Spojrzałam na nich. Ubrania wojskowe, włosy kolorowe, kaptury
na głowach. Podejrzanie wyglądali, bo stali w  bramie, a  nie mieli
ani piwa, ani papierosów, ani nie sikali.
– Co tu robicie? – zagadnęłam.
– Blokujemy – odrzekł młodzian.
Zakpił ze mnie, sądząc, że jestem głupia i nie wiem, o co chodzi.
Oczywiście, że nie wiedziałam, o co chodzi, za to wiedziałam, że ci,
co stoją w  bramie bez wyraźnego celu, na pewno chcą coś ukraść.
Na to byłam wyczulona. Potra łam w  sposób doskonały wywęszyć
złodzieja i nie miałam zamiaru im odpuścić.
Zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć, podniósł się okropny
hałas.
– Są w środku! – krzyknął ktoś.
Młodzi zerwali się i pobiegli, mało mnie nie taranując.
– Weszli od tyłu!
– A to kurwy!
Poszłam za nimi, bo nie pasowało mi, że mnie tak zostawili, no
i trochę byłam ciekawa, co tam się dzieje.
Pobiegli przez podwórko do klatki schodowej. Na szczęście nie do
mojej. Faktycznie do tamtej były dwa wejścia, ale tylko jedno
czynne.
Gdy dotarłam na miejsce, przeżyłam szok. Kobieta z  parteru
trzymała drzwi i zagarniała wszystkich do kamienicy.
–  Proszę wchodzić! Proszę szybko! – ponaglała nerwowym
głosem.
– Co to za koszmarny spisek? – spytałam. – Co tu się, do cholery,
dzieje?
Młodzi ludzie ruszyli na schody, ja za nimi. Za mną jeszcze kilka
kobiet. Młodszych, ale wcale niewyglądających lepiej ode mnie. Ja
aż tak się nie szpachlowałam. Stawiałam na naturalność jak Anja
Rubik. Szczupła sylwetka, ekologia, dieta i  edukacja seksualna
młodzieży. Wszystko to bardzo interesujące.
Kobiety chciały mnie wyprzedzić, ale się nie dałam. Chwyciłam
mocno wózeczek, rozłożyłam łokcie i  zajęłam całą szerokość
schodów. Tak się pchały, że wniosły mnie na półpiętro. Ofuknęłam
je za to, żeby nie było, ale prawda jest taka, że bez ich pomocy tylu
schodów bym nie pokonała.
Na całej klatce schodowej panował półmrok. Hałas. Ludzie się
przepychali.
–  Co tu się dzieje? – spytałam kobietę obok mnie. – Emerytury
wypłacają?
– Weszli od tyłu i podstępem dostali się do mieszkania.
– Ale kto?
– Jak to kto? Komornik z policją.
– Z policją? – zdziwiłam się. – To chyba dobrze?
Coś mi się nie podobało w  logice tych ludzi. Nie wyglądali na
przestępców. Może chodziło o  to, że bandyci byli w  czyimś domu,
a  dzielni mieszkańcy oraz spora grupa przypadkowych
przechodniów dokonała obywatelskiego zatrzymania? Miałam już
serdecznie dosyć przestępczości.
– Zatrzymać bandytów! – zawołałam, wygrażając pięścią. – Dosyć
tego bezprawia!
Najwyraźniej w  tłumie było spore oczekiwanie na podobny
okrzyk, bo wrzawa na moment ucichła, ludzie spojrzeli na mnie,
a  niewysoka kobieta niemal ze łzami w  oczach chwyciła mnie za
ramię i krzyknęła:
– Starsza pani ma rację! Naprzód! Brońmy się!
Chciałam wytłumaczyć, że nie aż taka starsza, po prostu stawiam
na naturalność, żeby sobie nie niszczyć cery, ale tłum ruszył w górę,
a my razem z nim.
– Tędy nie przejdą! – dodała zdecydowanie.
Weszliśmy na piętro wśród zgiełku i okrzyków. Ludzie pchali się
okropnie.
– Zostawcie ją, bandyci! – krzyknął ktoś.
Na te słowa wszyscy się zatrzymali i na krótką chwilę zrobiło się
nieco ciszej.
–  Ostatni raz ostrzegam – powiedział spokojnym głosem wysoki
elegancki mężczyzna stojący w głębi korytarza. – Proszę się rozejść.
Łamiecie prawo.
Zaraz potem zaskrzypiały stare drzwi i  z  mieszkania wyszło
dwóch policjantów. Coś nieśli. Słabo widziałam. Może mebel. Za
wszelką cenę musiałam zobaczyć, o co ta cała awantura.
Wspięłam się na palce, ale to nie wystarczyło.
– Podnieście mnie – rzuciłam w kierunku siwego jegomościa.
– Oczywiście – odpowiedział. – W górę tę panią!
Chwycił mnie. Inni pomogli. Bardzo to było dziwne towarzystwo,
ponieważ wszyscy tu sobie pomagali, o  nic nikogo nie pytając.
Chwilę później byłam już w górze.
Zobaczyłam, co nieśli policjanci, i  od razu pożałowałam, że to
zobaczyłam.
To była… staruszka…
Skulona, przerażona i zawstydzona. Odarta z godności. Znałam ją
oczywiście. Raz, gdy wyrzuciłam stary chleb, który do niczego się
już nie nadawał, zauważyłam później, jak niosła go do domu. Głupia
– pomyślałam. Poznałam ten chleb, bo cały bok miał spleśniały.
Przez nią przestałam chleb wyrzucać. Nawet zepsuty. Mimo że już
bym go nie zjadła, to nie widziałam powodu, żeby ktoś miał na
mojej stracie korzystać.
Była w  kapciach. W  ręku ściskała obrazek Matki Boskiej i  stare
zdjęcie, pewnie ślubne.
– Mają ją? – spytał trzymający mnie siwy jegomość.
– Chyba tak – odpowiedziałam z trudem.
Po chwili zsunęłam się na ziemię. Przeszedł mnie dreszcz. Zrobiło
mi się duszno. Nie ustałabym na nogach, ale byłam tak mocno
ściśnięta przez ludzi, że nie miałam możliwości się przewrócić.
–  Posuń się pan! – Odepchnęłam człowieka przede mną. –
Przecież ja się uduszę!
Przesunął się, popychając ludzi przed sobą. W  ten sposób tłum
ruszył do przodu.
–  Proszę się cofnąć! – ponownie zaapelował zdenerwowany
mężczyzna w garniturze. – To do niczego dobrego nie doprowadzi!
Proszę się natychmiast rozejść!
Ale ludzie nie mieli się już gdzie cofnąć, bo ci ze schodów też
chyba chcieli zobaczyć, co się dzieje na górze. Policjanci ze
staruszką na rękach i  elegancki mężczyzna w  garniturze zostali
przyciśnięci do ściany i unieruchomieni.
Ja nawet chciałam się natychmiast rozejść, ale nie dałabym rady
choćby się odwrócić. Ścisk był nie do wytrzymania. Mało mi
wózeczka nie połamali. Nie mogłam oddychać. Wokół krzyki,
przepychanki. Było coraz bardziej nerwowo. Wydawało się, że
skończy się to jakimś wybuchem, przerwaniem tamy, eksplozją
agresji czy nie wiadomo jakim innym kataklizmem.
–  Kto jest organizatorem tego nielegalnego zgromadzenia?! –
krzyknął zdenerwowany elegancki mężczyzna w garniturze.
Nikt nie miał na to pytanie odpowiedzi. Wszyscy popatrzyli po
sobie. Ja nie zdążyłam na nikogo spojrzeć, bo poczułam, że ktoś
łapie mnie w  pół, a  ktoś za nogi. Ten sam siwy jegomość, który
umożliwił mi obejrzenie policjantów, chwycił mnie i poprosił innych
o to samo. Chwilę później ponownie byłam w górze.
Chciałam się stać mniej widoczna, ale było to trudne, bo rzucałam
się w oczy jak samochód ojca Rydzyka.
–  Proszę przemówić ludziom do rozsądku – powiedział do mnie
elegancki mężczyzna w garniturze – i kazać się rozejść, póki jeszcze
nie jest za późno!
Przestraszyłam się nie na żarty. Miał coś złego w  oczach. Jakąś
demoniczną bezwzględność. Każdy by się posłuchał.
–  Ludzie… – Głos mi zadrżał, ale kontynuowałam – Co się
gapicie? Staruszki w kapciach nie widzieliście?
Większość milczała. Ktoś się zaśmiał.
– Ostrzegam! Sprawa jest poważna! – zdenerwował się elegancki
mężczyzna w garniturze.
– Ludzie…
– Proszę się rozejść! To łamanie prawa!
– Niech mi pan łaskawie nie przerywa! Staram się! Myśli pan, że
to tak łatwo?!
– Pani jest odpowiedzialna za tych ludzi.
–  Ludzie… Przecież ten elegancki pan w  garniturze nas
wszystkich jednego po drugim aresztuje!
Tłum eksplodował.
– Brawo!
– Tak jest!
– Aresztuj nas!
– Proszę bardzo, aresztuj wszystkich!
– Dobrze! Bardzo dobrze!
– Prawo tylko dla bogatych!
Elegancki mężczyzna w garniturze aż się spocił. Po chwili już tak
się gotowało, że zaniechał prób zapanowania nad sytuacją. Czułam,
że go zawiodłam i  że być może mi tego nie zapomni. Wrzawa się
wzmogła. Ludzie pchali się niesamowicie. Mnie przyparli do ściany.
Ostatnie, co widziałam, to że policjanci odstawili staruszkę
i wycofali się.
Elegancki mężczyzna w garniturze krzyczał do mnie wściekły:
– Jeszcze się zobaczymy! Obiecuję! Może pani być pewna! Będzie
pani tego bardzo żałować!
Miałam niezwykle przykre przekonanie, że ma rację i  że jego
słowa się ziszczą.
Było tak duszno, że można było zemdleć. Ludzie wiwatowali,
krzyczeli i  klaskali, ale stopniowo wszystko się wyciszyło. Ktoś
uderzył mnie łokciem w  tył głowy, ale przeprosił. Dopłynęło też
trochę świeżego powietrza.
Zebrani zaczęli komentować zdarzenie. Uśmiechali się.
Dziękowali sobie nawzajem. Mnie też.
–  Pani była bardzo odważna – powiedziała niewysoka kobieta. –
Na bruk by ją wyrzucili.
Staruszka wróciła do domu. Ktoś jej pomógł, bo nie mogła iść.
Tak się trzęsła, że zdjęcia cały czas wypadały jej z  rąk. Część
zgromadzonych weszła z  nią do mieszkania. Ja poszłam do siebie.
Ludzie mnie pożegnali, jakbyśmy się znali.
Nikt mi już nie pomógł na schodach tak jak wcześniej. Nogi mi się
trzęsły ze zmęczenia i  emocji. Moje obcasy tak stukały o  kamienne
schody jak temu chudemu facetowi z  czarno-białego
przedwojennego lmu.
Źle się działo. Zwątpiłam, czy starczy mi zamków w  drzwiach,
żebym poczuła się bezpiecznie we własnym domu.
***

Napracowałam się, żeby otworzyć wciąż niewymienione drzwi.


W  końcu się udało. Zaskrzypiały przeraźliwie jak kolana pewnego
ciągle uśmiechniętego osiemdziesięciolatka na gimnastyce w  klubie
seniora. W  środku wyglądało, jakbym w  ogóle nie opuszczała
mieszkania. Może wypadałoby otworzyć okno, bo powietrze trochę
się zastało, ale ja nie lubię przeciągów. Łatwo się przeziębić.
W  końcu w  domu. Odstawiłam wózeczek. Wyciągnęłam kapcie
z  szafki i  usiadłam w  starym wygodnym fotelu. Byłabym zasnęła,
gdyby nie nieprzyjemne głośne bulgotanie dochodzące z  mojego
brzucha. Wstałam, choć nie było to łatwe, i poszłam do kuchni.
Otworzyłam lodówkę. Obawiałam się, że jej zawartość się popsuła
– poczuję obrzydliwy fetor zgnilizny i  będzie mnie czekać żmudne
sprzątanie. Na szczęście nic takiego nie nastąpiło.
Lodówka była pusta. Resztka musztardy i obeschnięta pietruszka,
na której wykorzystanie nie miałam pomysłu. Chleb w  pojemniku
spleśniał. Ziemniaki pod zlewem pomarszczyły się i zakiełkowały.
Jak dla całej ziemskiej cywilizacji, tak i dla mnie dosyć pilna stała
się potrzeba pozyskania nowych źródeł energii.
Wyszłam na klatkę. Nie za bardzo miałam dokąd pójść. Może
Goluma jeszcze nie aresztowali i  miał w  nadmiarze jakieś
warzywka? Jego drzwi były najbliżej.
Przycisnęłam dzwonek. Dopiero po dłuższej chwili usłyszałam
zgrzyt zamków, ale drzwi nie otworzyły się na oścież. Zatrzymały
się na łańcuchu, zostawiając kilkunastocentymetrową szparę.
– To ja, sąsiadka – powiedziałam grzecznie.
Zachodząc niezapowiedzianie do domu zabójcy, lepiej być
spokojnym i  opanowanym. Niemniej jednak wsunęłam nogę
w szparę, żeby rozmówca nie mógł zamknąć mi drzwi przed nosem.
– O co chodzi? – odezwał się kobiecy głos.
–  Chciałam ugotować zupę, a  sól mi się skończyła. Wróciłam ze
szpitala i nie zrobiłam jeszcze zakupów.
Przez szparę w  drzwiach ujrzałam młodą kobietę koło
czterdziestki. Niezbyt urodziwą, zaniedbaną i  zmęczoną. Nadwagę
miała typową dla swojego wieku. Aż mi się przykro zrobiło, kiedy
sobie wyobraziłam, ile trzeba było zjeść, żeby odłożyć taką
nadwyżkę kalorii i  wypracować taką piękną oponkę wokół talii.
Bardzo by mi było z  taką do twarzy. Sweter lepiej by się układał,
a  pasek od spódnicy nie uwierałby w  biodra. Sąsiadka była nawet
nieco podobna do Goluma. Miała wielkie niebieskie oczy, w których
jednak trudno było się dopatrzyć choć odrobiny sympatii do mojej
osoby.
– Więc to pani? – spytała, mierząc mnie wzrokiem.
Cóż miałabym na to pytanie odpowiedzieć? Fakt, że ja to owszem
ja, wydał mi się nazbyt oczywisty, by go potwierdzać.
– Nie wiem, co ojciec w pani widział – stwierdziła kobieta. – Tak
się dał omotać. Biedak.
– Co pani ma na myśli?
– Dam pani tej soli.
– Pożyczy pani. Przyszłam pożyczyć. Oddam, jak zrobię zakupy.
Wróciła do mieszkania. Wciskając się w  szparę w  drzwiach,
zobaczyłam, jak się schyla do szafki, wypinając dostatnio okrągły
tyłek.
Nagle stanęła przede mną piękna blondwłosa dziecina. Musiała
chyba być adoptowana.
– Jak masz na imię? – spytałam.
– Rozalia. Dla przyjaciół Rozi.
– W takim razie zostańmy przy Rozalii.
– Dziadek o pani opowiadał – powiedziała. – Bardzo panią lubił.
– O tobie nic nie mówił.
– Proszę zabrać nogę.
– Nie.
– Proszę zabrać nogę, bo nie mogę zwolnić łańcucha.
Mała była, ale już sprytna. Lepiej było na nią uważać i zbytnio nie
ufać. Nie miałam jednak wyjścia. Cofnęłam nogę. Drzwi przymknęły
się na moment, żeby po chwili otworzyć się na pełną szerokość.
Weszłam do środka.
U  Goluma byłam raz, jeszcze z  Henrykiem. Skurczyło się to jego
mieszkanie. Ściany zbliżyły się do siebie, su t obniżył. Wcześniej
była tu przestrzeń.
– Z czego pani gotuje tę zupę? – spytała poczerwieniała sąsiadka,
gdy zobaczyła mnie w środku.
–  Jeszcze nie zaczęłam gotować – odparłam. – Na razie to tylko
pomysł w fazie koncepcji.
Westchnęła ciężko i  spojrzała z  wyrzutem na Rozalię. Ta
przytuliła się do matki i  chyba rozładowała jej narastające złe
emocje.
– Mam kilka ziemniaków. Chce pani? – zaproponowała sąsiadka.
–  Jeżeli pani zbywa, to ja mogę wykorzystać. Jedzenie nie
powinno się marnować. Powinna pani o tym wiedzieć.
– Mogę odstąpić pół kala ora, bo będę dla dziecka gotować.
Weszłyśmy do kuchni. Blondwłosa dziecina o twarzy anioła udała
się natomiast do salonu i zajęła się obserwowaniem ekranu telefonu.
–  Jakaś kosteczka też by się przydała – powiedziałam. – Chyba
pani rozumie, że dobra zupa musi mieć trochę mocy.
Spojrzała na mnie badawczo i zastanowiła się chwilę.
– Zrobimy inaczej. Nie będę pani nic dawać…
– A więc to tak?! – Rozzłościłam się, bo od początku wiedziałam,
że tak będzie. – Myśli pani, że to ja odpowiadam za to, co zrobił
pani zwyrodniały ojciec? Że to przeze mnie zabił? Z  zazdrości
rzekomo? Nie, proszę pani. On po prostu taki był. Stary, zdewociały
podglądacz. W dodatku łysy!
Zaczerwieniła się, ale zachowała spokój.
–  Chciałam powiedzieć – odezwała się w  końcu – że nie da się
podzielić wszystkiego. Mam jedną kość, której nie przetnę. Ugotuję
więcej i poślę do pani córkę, jak zupa będzie gotowa.
Była bardziej przebiegła, niż przypuszczałam. Udawała uprzejmą,
żebym czuła się winna. Nie miałam zamiaru dać się wciągnąć w tę
jej grę i  przepraszać. Ani tym bardziej dać się stąd wykurzyć
i wrócić do domu z niczym.
– No dobrze, dobrze – odpowiedziałam, zaplatając ręce na piersi.
– Trzeba było tak od razu. Po co te nerwy? Tylko niech pani
zielonego za dużo nie wrzuca, bo nie lubię.
Pokręciła głową i zabrała się do gotowania.
–  Poczekam w  salonie – dodałam. – Nie mam ochoty siedzieć
sama w domu.
Poszłam do salonu i usiadłam na niewygodnej kanapie.
Sąsiadka gotowała długo i  powoli. Guzdrała się, wiedząc, że ja
czekam. Siekała i siekała.
–  Mam zęby – wtrąciłam w  końcu. – Nie musi pani tak siekać
wszystkiego. Pogryzę.
Zlekceważyła mnie. Nic nie odpowiedziała. Niewychowana.
Wstałam, bo nudziło mi się tak długie czekanie. Podeszłam do
okna, ale nie mogłam patrzeć na dziurę po Domu Słowa Polskiego.
Miałam nadzieję, że jak postawią tam kolejny biurowiec, to będzie
w nim straszyć, skoro wybudują go na książkach.
Zajrzałam do kuchni.
– Panią to pewnie nic nie obchodzi, co tu się wyrabia – zagadałam
do sąsiadki, gdy podsmażała coś na patelni. – Rozbój w biały dzień.
–  Mówi pani o  eksmisjach? To tutaj codzienność. Przejmują
okolicę. Kamienicę po kamienicy. Wyburzają. Ludzi przepędzają.
Coś mają budować. Nie ma na nich mocnych. Sprowadzili
czyścicieli. Chociaż podobno jedna stujednoletnia pani Stefania
pozwała czyściciela kamienic. Wyobraża sobie pani?
– Chyba widziałam jakiś urywek w telewizji. Piękny, pucołowaty,
z  wielkim brzuchem i  tyłkiem. Od razu widać, że to szanowany
biznesmen. Bogaty i ważny.
– Tak pani uważa? Wie pani, kim jest taki czyściciel? Przekornie
ich tak nazywają. Najgorsze brudasy na świecie. Umieszczają ich
w  kamienicy, a  po kilku dniach zapycha się kanalizacja, stropy
butwieją, lęgną się szczury, robactwo, ekskrementy walają się po
klatkach schodowych. Smród nie do zniesienia, fekalia, choroby.
Mieszkańcy nie wytrzymują i sami się wyprowadzają.
– Pewnie go za to skażą na jakąś okropną karę. Tylko żeby ludzie
z więzienia nie pouciekali.
–  Tak pani myśli? No to panią zaskoczę. Już go wypuścili,
a sędzia prowadzący sprawę odszedł z zawodu.
Nie było z  nią dyskusji. Na wszystko miała gotową odpowiedź.
Nerwowa była i kłótliwa.
Wyszła z kuchni.
–  Zdejmij za chwilę placki z  patelni, kochanie – zwróciła się do
córki. – Idę do łazienki.
–  Dobrze – odpowiedziała mała, nie podnosząc wzroku znad
ekranu telefonu.
Na dużym ogniu i głębokim tłuszczu placki momentalnie zaczęły
skwierczeć, wypełniając pomieszczenie boskim zapachem, a żołądek
kwasami trawiennymi. Aż po gardło.
–  Zostaw. Ja to zrobię – powiedziałam do Rozalii. – Bo się
poparzysz. Albo jeszcze co gorszego.
Dzieci bywają niezdarne i  więcej z  nimi kłopotu niż z  nich
pożytku. Podstawiłam talerz, chwyciłam widelec i  podniosłam
patelnię. Nagle poczułam coś dziwnego w ręce. Mrowienie. Patelnia
zaczęła się trząść. Patrzyłam na to zaskoczona. Jeszcze czegoś
takiego nie widziałam. Chwyciłam drugą ręką, ale to w  ogóle nie
pomogło.
W ułamku sekundy odrobina oleju spłynęła z przechylonej patelni
na palnik i się zaczęło.
Patelnia stanęła w  płomieniach. Odsunęłam się, bo rzęsy by mi
spaliło. I jak ja bym wyglądała? Ludziom na oczy nie mogłabym się
pokazać. Kiedyś z  Henrykiem byliśmy nad Zalewem Zegrzyńskim,
tylko na jedno popołudnie, ale zabraliśmy kuchenkę i  masę innych
rzeczy. Wiało i gdy skończyło się paliwo w kuchence, Henrykowi nie
chciało się znowu podpalać, więc dolał denaturatu do zbiorniczka
przez płonący jeszcze palnik. Ależ buchnęło! Dobrze, że się nie
poparzył, biedak. Przez kilka tygodni musiał jednak chodzić
w  czapce, bo spalił sobie jedną brew. Mimo czapki wyglądał
irytująco, bo robił wrażenie, jakby miał tę brew podniesioną
i nieustannie się dziwił.
– Mamo, pali się! – krzyknęła Rozalia.
Chwyciłam ścierkę i już miałam gasić patelnię, która nie wiadomo
kiedy rozpaliła się na dobre. Zanim jednak cokolwiek zdążyłam
zrobić, do kuchni wpadła przerażona sąsiadka. Matko, jakiego
narobiła rabanu! Wielkie rzeczy! Jakby nigdy w  życiu ognia nie
widziała!
– Co pani wyprawia?! – wrzasnęła od progu.
Mną się nie zainteresowała, a przecież mogło mi się coś stać.
Rzuciła na patelnię przykrywkę, która zaraz zdusiła płomienie.
– Rączka się poluzowała – oznajmiłam z wyrzutem.
– To nowa patelnia.
– Zgasiłabym – odpowiedziałam. – Nic wielkiego przecież się nie
stało. Ogień to zwykła rzecz.
Sąsiadka oparła się o blat i wachlowała się niczym wielka księżna
po samodzielnym pokonaniu schodów.
–  Może otworzyłaby pani okno? – podsunęłam. – Przecież tu się
można udusić. Niech pani pomyśli o  dziecku. Nie ma czym
oddychać.
Nie było aż tak dużo dymu, jak to czasem bywa, gdy jakiś łobuz
podpali śmietnik, ale wolałam znaleźć tej kobiecie zajęcie. Choćby
najprostsze. Żeby mogła zająć myśli, zamiast szukać przyczyn,
dociekać i w ogóle bezsensownie i niepotrzebnie się kon iktować.
Poszła, ale już po chwili była z powrotem.
– Placki spalone – powiedziała do małej. – Zjesz zupę?
– OK – przytaknęła córka.
Mnie nikt nie zapytał. Powietrze.
Rozstawiły talerze. Tyle czasu sąsiadka zmarnowała, że pewnie
się wszystko rozgotowało. Obiecałam sobie, że wtedy nie zjem.
Usiadłam na trzeszczącym krześle i zanurzyłam chochlę w wazie,
żeby nabrać gęstego. Po chwili gospodyni, życząc smacznego, dała
sygnał do rozpoczęcia konsumpcji.
Byłam zdecydowana nie szczędzić uwag dotyczących niskiej
zawartości tłuszczu w  zupie oraz szkodliwego wpływu zieleniny na
wygląd i  smak. Wszystko to dla dobra kucharki oczywiście – żeby
wiedziała na przyszłość, jak gotować. Niestety nie udało mi się
postąpić tak, jak zamierzałam, bo mój osłabiony organizm został
bezlitośnie zaatakowany. Przez endor ny. Poraziły centralny układ
nerwowy, mózg, a w nim ośrodek mowy. Dlatego zamiast serii uwag
zdołałam jedynie wybełkotać:
– Moche bych.
– Dziękuję. Może dokładkę?
Skorzystałam z  propozycji, ale z  drugiej porcji nie byłam tak
zadowolona, jak się spodziewałam. Nie robiła już takiego wrażenia
jak pierwsza, a  trzeci talerz zjadłam naprawdę tylko z  grzeczności,
prawie bez żadnej przyjemności. Przez to zupę zapamiętałam jako
przeciętną.
Zniesmaczona i  ociężała wstałam od stołu. Zatrzymałam się
w drzwiach.
– A co z pani ojcem? – spytałam. – Niech pani nie myśli, że mnie
to jakoś bardzo interesuje. Pytam z uprzejmości.
– Nie najlepiej.
– Chyba nikogo więcej nie zabił?
–  To nie było zbyt miłe. Myśli pani, że on zabił tego łotra
z premedytacją? Mimo że tamten z pewnością sobie na to zasłużył?
On ojca gnębił od lat, ale to się zaczęło jeszcze wcześniej. Jak pijany
napadł na moją matkę. Pobili się wtedy. Ojciec wniósł oskarżenie
i  tamtego skazali. Odsiedział dwa lata, ale po wyjściu był jeszcze
gorszy. Awanturował się po alkoholu, kilkukrotnie tatę pobił, groził
mu śmiercią, raz próbował podpalić mieszkanie.
– Tego nie wiedziałam. Przyznaję, że to bardzo ciekawa historia.
–  Ojciec wiele razy był na policji. Nic to nie pomogło. Gdy
zobaczył u  pani wyłamane drzwi i  tego podłego człowieka
wychodzącego z  mieszkania z  pani rzeczami, coś w  nim pękło, nie
wytrzymał i doszło do najgorszego.
– Nie wiem, co powiedzieć, ale chyba nie oczekuje pani, że będę
dziękować?
–  Prokurator trzyma go w  areszcie. Bez rozprawy, bez wyroku,
bez widzeń, lekarza ani możliwości wcześniejszego zwolnienia.
– To tak można? Przecież to nie hotel z darmowym wyżywieniem
i dachem nad głową. Albo niech go skazują, albo wynocha do domu!
A nie całymi dniami tuczyć go na państwowym wikcie. Przecież ktoś
za to płaci!
– Prokurator chce być pewny, że ojciec dostanie wyrok skazujący.
Musi go skazać, bo inaczej musiałby wypłacić odszkodowanie za
czas aresztu. Na to nie może sobie pozwolić.
Spojrzałam na dwie smutne kobiety.
Zawsze uważałam, że morderców powinien spotykać jak
najgorszy los. Że powinno się im spuszczać krew, potem ćwiartować
i  wszystko to po kawałku oddawać szpitalom na przeszczepy.
Jednak za Golumem, który pod wpływem emocji skrócił żałosny
żywot mendy, pijaka i złodzieja, tęskniły dwie może nawet nie takie
najgorsze osoby. Dla nich on cały czas był ojcem i  dziadkiem.
Nieważne, co zrobił obcemu podłemu człowiekowi. One
wypatrywały wieści od niego, czekały, aż go zobaczą, aż on je
ponownie uściska silnymi niegdyś ramionami, przytuli, tak jak
zawsze to robił, aż do nich wróci. Jeżeli wróci.
Ależ to była przykra sytuacja! Jak one mogły mi to zrobić?
Przyszłam w całkiem dobrym nastroju, a wychodziłam w złym. Zupa
nie była tego warta.
– Może pani do nas zaglądać – zaproponowała sąsiadka. – Będzie
nam bardzo miło.
– Też na zupę? – spytałam. – Może w końcu jakieś mięso?
Uśmiechnęła się, otwierając mi drzwi.
Wyszłam, kłaniając się odruchowo. Ociężała podeszłam do swoich
drzwi i  położyłam rękę na klamce. Przemknęła mi przed oczami
masa okropnych obrazów. Wszystkie dotyczyły staruszki
w  kapciach. Czy ktoś mógłby przyjść również po mnie? I  wynieść
mnie w nocnej koszuli i kapciach na korytarz? I powiedzieć, że już
tu nie mieszkam, bo wzrosła cena prądu albo czynsz? Czy z  tego
powodu wyląduję na ulicy, żebym najbliższej zimy zamarzła na
przystanku autobusowym, klatce schodowej lub w  altance na
działkach?
Nie, to niemożliwe… Przecież po podpisaniu pod przymusem
dokumentów u  notariusza złożyłam odpowiednie oświadczenie
i  pozew. Dzięki temu do czasu rozprawy kamienica była nie do
ruszenia. Chyba że o prawo do niej ubiegał się jeszcze ktoś. Na samą
myśl ogarnęła mnie wściekłość. Czyżby mój syn odnalazł Henryka,
żeby dobrać się do kamienicy?! Tego już było za wiele! Doigrał się
ten mój syneczek! Czekało go solidne lanie! A to i tak zdecydowanie
za mało! W głowie mi się to po prostu nie mieściło!
Rozdział 3

Miałam co do tego łobuza świetny plan. Najpierw doprowadzić go


do porządku, a  potem… Ha! Potem to niech on się w  końcu mną
zaopiekuje! Przy okazji i  ja miałabym go stale na oku, bo
najwyraźniej jeszcze nie dorósł. Bez przerwy robił coś głupiego
i pakował się w kłopoty.
Co prawda proponował mi opiekę już kilka razy, a  ja
odmawiałam, ale niech nie myśli, że zawsze będę odmawiać! Co on
sobie, do ciężkiej cholery, wyobraża? Przecież ja od dawna nie
powinnam mieszkać sama! Ile można żyć w  takim ubóstwie i  stale
niedojadać? Kości na tyłku tak mi sterczą, że mnie zaraz wezmą na
pokazy mody, żebym na wybiegu chodziła! Raz w Łazienkach jeden
młody człowiek w  za krótkich spodniach to co mi powiedział? Że
jestem taka chuda, że nawet te kaczki chleba ode mnie nie wezmą!
Idąc Miedzianą w kierunku placu Zawiszy, odwróciłam się jeszcze
w  stronę dziury po kamienicy z  numerem cztery. Ulica wyglądała
jak bezzębna, niegdyś piękna kobieta, poniewierana teraz przez
każdego. Wynoszona niemal naga z  własnego mieszkania. Bez
godności. Wyrywana ze swojego życia przez młodych policjantów
niczym drzewo, którego korzenie obeschną, zanim ktokolwiek
spróbuje znów wsadzić je do ziemi.
Ciekawe, gdzie mieli zamiar ją zanieść w tych kapciach?
Niech to wszystko szlag! Za dużo tego dla mnie. Potrzebowałam
odpoczynku i  spokoju. A  przecież nawet jeszcze nie byłam w  tym
nowym domu, do którego syn przeprowadził się z  peryferii, choć
mówił, że tam jest jeden pokój tylko dla mnie. Podobno łóżko mi
wyszykował z  jakimś specjalnym szwedzkim materacem. Tak
jakbym nie mogła spać na zwykłym chińskim.
Raz w tygodniu nawet jakaś pani przychodziła do niego sprzątać.
Mogłybyśmy sobie miło poplotkować przy herbatce. Skoro ona tak
chodzi po domach, to opowiedziałaby, jak inni mieszkają. Byłoby
całkiem przyjemnie.
Na przystanku tłum. Ludzie starzy i  młodzi. Bruneci i  blondyni.
Niscy i  wysocy. Grubi i  jeszcze grubsi. Każdy szukał czegoś
w  telefonie. Nie ma się co dziwić, bo telefony teraz robią coraz
bardziej skomplikowane i ja sama też już nic nie mogę znaleźć.
W końcu autobus wyłonił się zza zakrętu, ale zaraz raptownie się
zatrzymał, bo jacyś ludzie wyszli na pasy. A  niech to! Już by
człowiek wsiadł, ale nie – tamci musieli tak powoli przełazić przez
jezdnię.
Kiedy autobus zatrzymał się na przystanku, nadszedł kluczowy
moment rozgrywki. Trzeba się dobrze ustawić do wejścia, bo inaczej
można zostać na schodkach lub w  najgorszym wypadku nie wsiąść
w  ogóle. Zajęłam niezłą pozycję w  drugim rzędzie za kobietką
z  siatami. Obstawiałam, że ona najlepiej pójdzie do przodu, a  ja
wemknę się za nią.
Drzwi się otworzyły. Start. Nie pomyliłam się. Poszła jak burza.
Siatki w górę, łokcie na boki i dawaj do przodu! Nie nadążyłabym za
nią, ale na szczęście ludzie tak mnie ścisnęli, że wystarczyło mocno
trzymać wózeczek i  podnosić nogi, a  bez trudu wepchnęli mnie do
wnętrza. Parę osób się nie zmieściło, ale bokami wepchało się kilku
żuli.
Ścisk w środkach transportu publicznego jest bardzo dobry, bo nie
trzeba trzymać się poręczy. Kiedyś zawsze było się czego złapać.
Teraz w  nowych tramwajach i  autobusach jeżeli znajdzie się jakaś
poręcz, to tylko po to, żeby walnąć pasażera w głowę.
Kulturalni ludzie stali spokojnie wpatrzeni w telefony. Tylko trzej
żule głośno gadali. Jeden w  dresie był tak pijany, że nie mógł się
wysłowić. Bełkotał do dwóch pozostałych, a oni go chyba rozumieli.
Drugi to pewnie neofaszysta. Wielki łysy o  okropnej gębie. Trzeci
jakiś drobny, spokojny, ale wzrok miał zły. Nieodgadniony. Tacy są
najgorsi.
W  miarę jak na kolejnych przystankach ludzie wysiadali, tamci
trzej zdawali się coraz bardziej do mnie przybliżać. Aż w końcu, gdy
autobus gwałtownie skręcił z  Grójeckiej we Włodarzewską, ten
pijany w dresie bujnął się na poręczy i prawie na mnie wpadł.
– Czy mógłby się pan ode mnie odsunąć? – spytałam grzecznie.
– A dlaczego? – wybełkotał ledwo zrozumiale.
– Bo tak od pana śmierdzi gorzałą, że nie da się wytrzymać.
– To ja bardzo szanowną panią przepraszam.
Wielki łysy się zaśmiał, ale zaraz spoważniał. We trzech patrzyli
na mnie przez chwilę w  milczeniu. Ten spokojny zupełnie beż
żadnych emocji. Obrazili się. Wrażliwi.
– Przeprosiny przyjęte? – spytał w końcu pijany w dresie.
– Tak – odpowiedziałam.
– Na pewno? Nie chciałbym psuć pani komfortu podróży.
– Wystarczy – wtrącił się ten spokojny.
Spojrzenie miał zimne, nieprzyjemne.
Rozejrzałam się dookoła. Sporo osób jeszcze jechało autobusem,
więc ktoś mógłby mnie wesprzeć. Nie wymagałam wiele. Ale ludzie
się rozeszli, a ci, którzy zostali na swoich miejscach, patrzyli każdy
w inną stronę.
Przeszłam na koniec autobusu, bo na kolejnym przystanku trochę
się przeludniło, a  dobrze wiedziałam, że lepiej nie zaczepiać
podpitych wyrostków. Sama też postanowiłam przestać się
interesować nie swoimi sprawami i  wbiłam wzrok w  okno.
Ściemniało się. Ledwo było widać Górkę Szczęśliwicką.
A  niech to cholera! Przez tych baranów, moczymordów, meneli
przejechałam swój przystanek!
Ustawiłam się przy drzwiach. Miałam cały park do przejścia. Źle,
źle, źle… Niech to szlag! Naprawdę nie chciało mi się już chodzić.
Następny przystanek na szczęście nie był daleko. Kierowca
zahamował tak raptownie, że spojrzałam ze złością w  jego stronę.
Nawrzucałabym mu, gdyby nie to, że w  tym samym momencie
zobaczyłam trzech wyrostków ustawiających się przy drugich
drzwiach. Ten spokojny spojrzał na mnie. Odwróciłam się.
Drzwi się otworzyły, zeszłam po schodkach i po chwili wieczorną
ciszę wypełniło popiskiwanie kółek mojego wózeczka. Paskudna
okolica domków jednorodzinnych i nowoczesnych osiedli. Wszystkie
budynki ogrodzone. Ludzie wjeżdżają do domów samochodami, a na
ulicy żywej duszy. Jeszcze ten park. Zarośnięty, obrzydliwy,
a w nim sami zboczeńcy. Pies na spacerze nie ma gdzie się wysikać,
bo za każdym krzakiem stoi transwestyta albo gwałciciel czyhający
na młodą biegaczkę w opiętym stroju sportowym.
Daleko przed sobą zobaczyłam parę młodych ludzi. Chciałam ich
dogonić. Byłoby mi raźniej, ale przeszli na drugą stronę ulicy, on
wystukał kod w  domofonie i  zniknęli za przeszklonymi drzwiami.
Gdy patrzyłam za nimi kątem oka, zorientowałam się, że ktoś za
mną idzie. W sporej odległości. Niewyraźne postacie.
Odwróciłam się dyskretnie. Trzy sylwetki w  półmroku. Nie do
rozpoznania. Zatrzymali się i zapalili papierosy. Miałam nadzieję, że
pójdą w innym kierunku.
Przyspieszyłam. Koszmarna ulica.
Wkrótce usłyszałam ich kroki i ściszoną rozmowę.
Odwróciłam się jeszcze raz.
To ci z autobusu. Niepotrzebnie ich zaczepiałam!
Szlag! Doganiali mnie!
– Pomocy! Policja! – krzyknęłam.
Odwróciłam się. Byli dwa metry ode mnie.
Ścisnęłam wózeczek i zamachnęłam się na największego.
BACH! Prosto w łeb.
– Au! – zawył głośno.
– Ratunku! Policja! – krzyknęłam raz jeszcze.
–  Ja pierniczę. Trzymaj wariatkę – powiedział spokojny do
pijanego, który chwycił mnie za ramiona.
Pozostali sięgnęli do wewnętrznych kieszeni kurtek, z  których
wyciągnęli odznaki policyjne. Pijany w  dresie też, gdy się
uspokoiłam.
– Już w porządku? – spytał. – Niech pani uważa, co robi.
–  Ma pani szczęście, że jesteśmy po służbie – stwierdził wielki
łysy.
Popatrzyli na mnie surowym wzrokiem, po czym ruszyli dalej.
– Co za okolica – skomentował spokojny.
– Żeby po zmroku ulicą nie można było chodzić… – dodał pijany
w dresie.
– Takie czasy – skwitował ostatni.
Wkrótce zniknęli za zakrętem.
Nie mogłam w  to uwierzyć! Nawet „przepraszam” nie
powiedzieli. Skradają się tacy, straszą, a  potem zupełnie się
zachować nie potra ą! Wyraziłabym swoją opinię na ten temat, ale
byłam tak wzburzona, że ledwo mogłam myśli zebrać.
– Chuligani! – krzyknęłam tylko za nimi. – Znajdzie się jeszcze na
was paragraf.
Tak mi się skojarzyło. Spontanicznie.
Ruszyłam dalej, gdy trochę ochłonęłam.

***

Ulica Usypiskowa. Ciekawe kim był ten Usypiskow… Ciemno i  tak


wąsko, że z  domów po jednej stornie ulicy można by zaglądać do
środka tych po drugiej. Znalazłam numer dwadzieścia siedem.
Pałac to nie był, ale niczego lepszego się nie spodziewałam.
Niewysoki, biały klocek bez specjalnego wyrazu, a  w  dodatku
składający się niejako z  trzech połączonych brył dobudowywanych
być może w różnym czasie. Taki architektoniczny szaszłyk.
Zepsuty domofon i  niedomknięta furtka upewniły mnie, że nie
pomyliłam domu. Podobnie chodnik. Przed innymi posesjami było
w  miarę uprzątnięte, a  przed tą jedną poniewierały się małe,
kolorowe, plastikowe połówki kapsułek i  dwie buteleczki po
lekarstwach. Ketonal.
Bałagan, jakby świnie ktoś wypuścił. Nie obrażając tych zwierząt,
bo podobno są mądre, wrażliwe i empatyczne.
Lekarstwa są teraz takie drogie, a  tu ktoś całe dwa opakowania
zeżarł?! Może jakiś celebryta, biznesmen albo polityk. W  każdym
razie narkoman albo wszystko naraz, bo obecnie to się miesza
i łączy. Nie pasowało mi to co prawda do mojego syna, ale kto wie?
Różne plagi ludzi nawiedzają. Nic specjalnego mu się w  życiu nie
udało, to mógł w końcu pójść do polityki.
Jedna kapsułka wydawała się pełna. Jakiś przesadnie ciekawski
człowiek pewnie by to sprawdził. Ale po co? Bez sensu. Kim
musiałby ten ktoś być, żeby jeść cudze lekarstwa z ziemi?!
Schyliłam się i wydłubałam kapsułkę ze szpary chodnika. Ketonal
to za drogi i za dobry lek przeciwbólowy, żeby miał się zmarnować.
Pusta. Szlag!
Nawet jednej pełnej nie zostawił. Sknera!
Rzuciłam kapsułkę na ziemię i  pchnęłam metalową furtkę.
Otworzyła się ze zgrzytem. Jednocześnie zapaliło się światło nad
wejściem. Miło.
Zadzwoniłam do drzwi i  rozejrzałam się, ale nie było na co
popatrzeć. Kwiaty w  półmroku nie miały koloru. Żywopłot dawno
niestrzyżony. Podwórko małe nawet jak na miasto.
Cisza.
Zadzwoniłam jeszcze raz. Nic.
Cholera jasna! Tyle razy zapraszał. Mówił, że mogę przyjeżdżać,
kiedy tylko chcę, bylebym wcześniej zadzwoniła. I co? Dzwonię od
kilku dni i nic.
Obeszłam dom dookoła. Od strony podwórka nie było żadnych
drzwi. Z tyłu tylko bałagan. Deski i worki ze śmieciami. Nie miałam
zamiaru szwendać się tam po ciemku; jeszcze bym nogę złamała.
Wróciłam do drzwi, wyciągnęłam telefon i wybrałam numer syna.
Nie odebrał.
Ukatrupiłabym!
Można było się załamać. Żeby nie mieć znikąd oparcia i  żadnej
pomocy? Raz jeden chciałam zdać się na kogoś i  skorzystać
z pomocy, a wyszło tak, że niemal w środku nocy nie miałam gdzie
się położyć spać!
Zauważyłam, że jedno z okien jest lekko uchylone. Stała pod nim
drabinka, po której w  wyobraźni ambitnego ogrodnika miała się
chyba piąć piękna roślina. W  smutnej rzeczywistości oplatał ją
wstrętny uschnięty badyl. Podeszłam i  postawiłam nogę na
pierwszym szczebelku. Zaskrzypiał, a  całość wbiła się mocno
w  ziemię, ale nie pękła. Dobrze. Pchnęłam okno raz, drugi, aż
otworzyło się odrobinę szerzej.
Podkręciłam aparat na maksimum. Ani żywej duszy.
Wrzuciłam wózeczek do środka.
Chwyciłam się parapetu i  wlazłam na niego ze zwinnością kota,
który ledwo kilka lat temu skończył siedemdziesiątkę. Biodro
powiedziało zdecydowane NIE. Zacisnęłam zęby i  przeczekałam
najsilniejszy ból. Nie było odwrotu. Wpełzłam na parapet, ale okno
miało jakąś blokadę i  utknęłam niczym Kubuś Puchatek w  norze
Królika. Była to nieco kłopotliwa sytuacja, bo w  połowie byłam co
prawda w domu, ale zadek i nogi zwisały na zewnątrz. Wierzgnęłam
kilka razy, uzyskując w  ten sposób skromne kilka centymetrów.
Obiecałam sobie, że nigdy nie utyję. Na szczęście nie było u  mnie
najmniejszego zagrożenia nadwagą, bo miałam najlepszego
dietetyka na świecie. Mojej wagi od lat pilnował ZUS.
Wierzgając i  machając nogami, udało mi się obrócić na bok,
dzięki czemu przeszły biodra. Przez pewien czas ten etap wydawał
mi się najtrudniejszy, ale potem zdałam sobie sprawę, że nie będzie
tak łatwo rzucić się głową w dół z parapetu do mieszkania.
Wolałam jednak to niż dalsze zwisanie z  okna. Runęłam do
środka. Było znacznie lepiej, niż się spodziewałam. Tra łam na
kanapę, od której się odbiłam, i  spadłam na taboret, ale bokiem,
więc tak bardzo nie bolało. Nie byłam oczywiście w stanie wstać, ale
w  zasadzie miałam pewność, że niczego sobie nie połamałam.
Podobno złamanie boli tak, że nie da się powstrzymać łez. A  mnie
się udało.
Ze wstawaniem postanowiłam się nie spieszyć. Przeleżałam
dłuższą chwilę z  nienaturalnie powyginanymi kończynami, zanim
zebrałam siły, żeby się ruszyć. Gdy się wyprostowałam, spojrzałam
przez okno i  zobaczyłam, że po drugiej stronie ulicy jakiś
przechodzień zatrzymał się i patrzy na mnie. Już naprawdę nie miał
kogo podglądać? Żenujące.
Niech się wstydzi ten, kto widzi. A co tam! Machnęłam na to ręką.
Ostrożnie szurałam nogami, żeby nie wejść na coś po ciemku.
Celem było wymacanie włącznika światła. Udało się. Pstryknęłam
i w końcu mogłam zobaczyć, gdzie się znalazłam.
Cholera! Spodziewałam się, że mój syn może mieszkać skromnie,
ale to, co ujrzałam, to nawet mnie zaskoczyło.
Na podłodze stare, nierówne, brązowe dechy. Na ścianach goła
cegła bez tynku ani farby. Żadnych ranek czy zasłonek, choćby
najtańszych. Pod su tem stelaż z  surowych belek. Stół z  dechy
położonej na masywnym żelaznym złomie. Meble stare, poryte
i  podrapane, z  odpryskującą farbą w  różnych kolorach. Jeżeli na
spotkanie wyszłoby mi stado świń, nie byłabym ani odrobinę
zaskoczona.
Złapałam się za głowę. Ogrzewania też nie miał. Nawet
najmniejszego kaloryfera. Kominek na drewno jak w średniowieczu.
Brakowało tu kobiecej ręki. Trochę trzeba będzie pozmieniać.
W pierwszej kolejności ozdobić wnętrze kilkoma paprotkami i jakąś
ładną raneczką. Czułam, że sobie poradzę.
Poszłam do łazienki pełna obaw po tym, co zobaczyłam
wcześniej, i  nie pomyliłam się. Kamienna miska na drewnianej
szafce zamiast umywalki. Wanna wolnostojąca, miedziana jak sto lat
temu. Dwie szczoteczki do zębów, dwie maszynki do golenia. Na
suszarce niemodne męskie koszule, wśród nich jedna w  jakieś
kretyńskie kotwice.
Ruszyłam w  kierunku kuchni, żeby zbadać stan zaopatrzenia
najważniejszego sprzętu w domu.
Zatrzymałam się, bo na podłodze obok komody leżała duża
srebrna ramka z  czarno-białym zdjęciem. Podniosłam. Była ciężka.
Na zdjęciu syn w  krótkich spodenkach, uśmiechnięty i  szczęśliwy,
bo z Henrykiem, mimo że ten nawet go na lody nie zabrał.
Nie odrywając wzroku od zdjęcia, pchnęłam drzwi.
Nagle kogoś zobaczyłam.
Nie wiem, co się stało.
Ból.
Ucisk w klatce piersiowej.
Czerwień.
Jakiś odgłos.
Czułam, jakbym tonęła.
Ciśnienie wody ściskało mi skronie.
Stłumione słowa.
Opadałam na dno.
Cisza.
Spokój.
Wytchnienie.
Zobaczyłam światło.
Popłynęłam do niego. Choć przecież nie umiałam pływać.
Nagle złapałam oddech!
Obudziłam się!
Byłam na podłodze.
Podniosłam się.
Usiadłam.
Ktoś leżał obok.
– Synku! – krzyknęłam.
To nie on!
Mój syn nie czyta książek, a  ten ktoś miał książkę rozłożoną na
twarzy.
Matko, jak się wystraszyłam!
Co się stało?
Musiałam się przewrócić. Tak, potknęłam się o  leżące ciało,
poślizgnęłam na kałuży krwi. Uderzyłam się w  głowę. Straciłam
przytomność. Przeżyłam szok.
Myślałam, że to mój syn.
To nie on!
Powoli dochodziłam do siebie. Kto zostawia trupa na środku
przejścia?!
Spojrzałam jeszcze raz na ciało.
Kto to był?
Kobieta.
Mój syn zabił kobietę. Pewnie kochankę.
To ta „niespodzianka”?! Niech go szlag! Faktycznie zrobiła na
mnie duże wrażenie!
Matko jedyna… Co robić?
Obeszłam ciało. Nie mogłam mieć do syna pretensji. Kobieta była
strasznie brzydka. Włosy rzadkie i  posklejane. Ciasna marynarka,
wielkie dupsko, owłosione dłonie i wielkie stopy. Koszmar.
Przełamując strach, podniosłam książkę z  jej twarzy. Zbrodnia
i kara.
Kolejny szok. Jeszcze większy. To mężczyzna!
Oparłam się o ścianę.
Tego już było dla mnie zbyt wiele!
Mój syn gejem?
A może ten człowiek na podłodze jeszcze żył?
– Halo, proszę pana… – zwróciłam się do nieboszczyka. – Czy pan
z tego wyjdzie?
Bałam się go dotknąć. Już lepiej, żeby nie żył, bo gdyby się teraz
poruszył, to z  pewnością ja bym umarła. A  z  nas dwojga lepiej,
żebym żyła ja!
Nie wiedziałam, co zrobić, bo z  nerwów nie mogłam sobie
przypomnieć żadnego lmu, z którego mogłabym zaczerpnąć wiedzę
i  jakoś sobie poradzić. Same programy o  gotowaniu, jeden serial
przyrodniczy i  zawsze ten sam odcinek Agrobiznesu o  hodowli
ogórków.
Mogłam się ulotnić i to wyjście wydawało się najlepsze. Przecież
ja tu nie mieszkam. Wystarczyło wyjść i  wąską uliczką krok za
kroczkiem czmychnąć do Włodarzewskiej, a tam, przy parku, który
nie był wcale taki straszny, złapać autobus. Autobusem pod Halę
Banacha, tam niejeżdżący tramwaj, więc piechotką, piechotką i  po
dwóch, trzech godzinach byłabym w domu.
Tylko co z  tym biedakiem? Nieborakiem, niczemu niewinnym
nieszczęśnikiem… Jaką byłabym matką, gdybym nie chciała go
chronić?!
A ten tutaj martwy na podłodze… Cóż, nie chciałam go oskarżać,
ale jakim trzeba być człowiekiem, żeby narobić takiego kłopotu
starszej, schorowanej osobie?
Przyjrzałam mu się dokładniej. Głowa wyglądała okropnie.
O  matko, nic dziwnego, że się już z  tego nie wyzbierał!
Zakrwawiona rana z  wielkim obrzękiem. Na pucołowatej, gładko
ogolonej twarzy widniał siny ślad niewielkiej dłoni. Na wewnętrznej
stronie owłosionej łapy głęboko odciśnięte w  skórze tajemnicze
znaki umieszczone w  kole niczym w  pieczęci. Przypominały
wypalone piętno, wyryte symbole, wyrzeźbione w  ludzkiej skórze.
Morderstwo rytualne! Słyszałam o tym wiele złych, ale i ciekawych
rzeczy. Przysunęłam się bliżej, żeby spróbować zdeszyfrować
prastare szatańskie hieroglify. Zaskoczyłam samą siebie bystrością
umysłu godną papieskiego wysłańca odkrywającego najmroczniejsze
tajemnice średniowiecza. Napis brzmiał „Mazoviecka Club”. Z łaciny
przetłumaczyłam to na „Mazowiecka Klub”. Co to mogło znaczyć,
nie miałam pojęcia, ale wiedziałam, że dotknęłam wielkiej
tajemnicy, która mogła na zawsze odmienić moje ziemskie życie.
Chwyciłam trupa za przyciasną marynarkę i  pociągnęłam. Aż
przysiadłam, a  on nawet nie drgnął. Trzeba było zmniejszyć wagę.
Pewnie miał za dużo rzeczy w kieszeniach.
Ostrożnie sięgnęłam do zewnętrznej kieszeni marynarki. Jaka
miła niespodzianka! Siedem złotych w bilonie. Na co mu te siedem
złotych? Na prom dla Charona? Niech kartą zapłaci. Wszędzie już
mają terminale.
Włożyłam rękę do drugiej kieszeni. Nagle coś zadrżało mi pod
palcami.
Krzyknęłam.
To tylko wibrujący telefon. Wyjęłam z ciekawości, żeby zobaczyć,
kto może być na tyle głupi, żeby dzwonić do kogoś, kto nie żyje. Jak
trup miałby odebrać? Nie mówiąc już o  rozmowie. Kliknęłam
zieloną słuchawkę, ale zamiast kulturalnej rozmowy usłyszałam
piskliwy jazgot:
–  Gdzie ty jesteś?! Dlaczego nie odbierasz?! – wrzeszczała jakaś
histeryczka. – Co się dzieje?! Dlaczego do mnie nie przyjeżdżasz?!
– A odczep się ode mnie, głupia kobieto! Przecież ja mam w życiu
ważniejsze sprawy niż ty! – odpowiedziałam.
Zanim zdążyłam powiedzieć coś więcej, usłyszałam piknięcie
i telefon zgasł. Nie dało się go włączyć.
Dosyć już miałam tego grzebania po kieszeniach. Należało się
pozbyć ciała. Chwyciłam za poły marynarki, przykucnęłam
i odchyliłam się do tyłu, ciągnąc z całych sił. Napięłam się przy tym
jak gruziński ciężarowiec, a  poczerwienieć musiałam jak minister
kultury na sztuce o  Chrystusie w  Teatrze Powszechnym. Myślałam,
że pęknę.
I  wtedy właśnie niespodziewanie pojawił się przede mną
mężczyzna. Nic nie mówił, tylko patrzył szeroko otwartymi oczami.
Ja też nic nie mówiłam, bo targałam ogromny ciężar. Szyja i twarz
mi nabrzmiały, a oczy mało mi nie wyszły z orbit.
– Co pani zrobiła? – powiedział przejęty nieznajomy. – Wzywam
policję.
Po chwili poznałam, że był to ten przechodzień z  drugiej strony
ulicy.
–  Huuu! – Głośno wypuściłam powietrze, puszczając też mojego
niedoszłego zięcia… lub synową… synowca… synowego. Trupa
puściłam po prostu.
Nieznajomy odszedł kilka kroków i wyciągnął telefon.
– Stój pan. Jak pan tu wszedł? – spytałam.
– Drzwi były otwarte.
– Cholera. Dlaczego ja o tym nie pomyślałam?
Uśmiechnęłam się do nieznajomego. On do mnie nie. Trzymał
komórkę przy uchu i  już informował policję, pod jaki adres mają
przyjechać.
– Może napije się pan herbaty? – zaproponowałam.
Zakończył rozmowę telefoniczną.
– Policja zaraz tu będzie – oznajmił.
– Powiem, że to pan zabił. Wygląda pan na mordercę. Moje słowo
przeciwko pańskiemu.
–  Może pani tak powiedzieć. Oczywiście. Zapewniam jednak, że
emerytowani sędziowie bardzo rzadko mordują.
– Jest pan sędzią? A gdzie ma pan gwizdek?
– Byłem sędzią sądu okręgowego.
– To niech pan powie coś po sędziowskiemu.
–  Sąd Okręgowy w  Warszawie uznaje oskarżoną za winną
popełnienia zarzucanego jej czynu i  wymierza karę ośmiu lat
pozbawienia wolności…
– Dobrze, dobrze, wystarczy. Niech się pan tak już nie nadyma.
– Sprawa jest prosta: wszystko widziałem.
–  Mam jakieś wyjątkowe szczęście do podglądaczy. Skoro mnie
pan widział, to trzeba było podejść i  pomóc, a  nie patrzeć, jak się
męczę, włażąc przez okno.
– Co pani zrobiła temu biedakowi?
–  Jakiemu biedakowi? Nie wie pan, ile on miał pieniędzy
w kieszeniach.
– Więc chodziło o pieniądze?
Stary piernik nudził się w domu, a teraz zwietrzył atrakcję sezonu
i  nie miał zamiaru odpuścić. To zdecydowanie nie na moje siły.
Choć najchętniej udusiłabym syna gołymi rękami, wiedziałam, że
muszę jakoś zatuszować tę sprawę.
Stałam tak i  patrzyłam na emerytowanego sędziego. On był
równie zdezorientowany jak ja. Czułam potworną bezradność. Po
chwili chwycił mnie za ramię.
–  Co pan robi? – spytałam. Jego uścisk był zdecydowanie za
mocny.
– Dokonuję zatrzymania obywatelskiego.
– To ja dokonam obrony koniecznej.
–  Proszę uważać, żeby nie przekroczyć jej granic. To duży błąd.
Naprawdę, często się to zdarza.
– Dziękuję. Będę uważać.
Zdałam się na instynkt.
Ścisnęłam mocno rączkę wózeczka i wzięłam potężny zamach.
–  Co pani robi?! – wrzasnął sędzia. Rzucił się do ucieczki. – Na
pomoc!
Okazał się całkiem żwawy i  musiałam gonić go po salonie.
Przewrócił się i uderzył w głowę. Myślałam, że już po nim, ale zaraz
wstał. Terminator się znalazł!
Umknął do łazienki, gdzie przekręcił zasuwkę. Zaraz bym sobie
z nim poradziła, gdyby nie pukanie do drzwi.
– To policja – odezwał się z łazienki.
– Niemożliwe – odpowiedziałam. – Za szybko.
– Funkcjonariusze po służbie byli w okolicy.
– Bzdura!
– Zagrożenie życia wysokiego urzędnika państwowego!
A  to łotr! Pewnie uruchomił kontakty. Wróciłam do salonu
i  przekręciłam kluczyk w  przeszklonych drzwiach. Zaraz potem
zobaczyłam sylwetki, usłyszałam rozmowy i walenie do tych drzwi.
– Proszę otworzyć! Policja!
Znalazłam się w  pułapce. Zamknięta w  salonie. Zdaje się, że
w  sposób niezamierzony uwikłałam się w  kłopotliwą sytuację.
Zatuszować sprawy już się nie dało. Trzeba było uciekać, ale nie
bardzo miałam jak.
Policjanci za przeszklonymi drzwiami tracili cierpliwość i sekundy
dzieliły ich od wejścia do salonu. Aż mnie kości rozbolały na samą
myśl, ale innego wyjścia nie było. Westchnęłam ciężko, chwyciłam
wózeczek i  wyrzuciłam przez okno na trawę. Wlazłam na kanapę,
a z niej na parapet. Obróciłam się tyłem do ulicy. Miałam nadzieję,
że nie mieszka tu więcej podglądaczy. Zsunęłam się na tyle, żeby
nogami wymacać lichą drabinkę. Nie było to łatwe. Chwilę
dyndałam z  okna, zanim udało mi się tra ć czubkiem buta na coś,
co dawało podparcie. Stanęłam na drabince. Nie, nie spadłam,
chociaż zbutwiałe drewno uginało się, a  każdy niższy stopień był
dłuższy i  przez to mniej wytrzymały. Ostatni faktycznie pękł, ale
upadek z  tak małej wysokości w  ogóle się nie liczy i  mimo że
przewróciłam się na plecy, to raczej z  powodu utraty równowagi
i  nierównego podłoża. Ucieczkę uznałam za sprawną, brawurową
i  nic nie było w  stanie mi tego zepsuć. Żadne subiektywne,
krzywdzące i  nieadekwatne oceny. Filmowi superbohaterowie też
nieraz gruchnęli na plecy, tyle że na koniec w montażu sprytnie im
to wycięli.
Chwilę potem, jeszcze leżąc na trawie, usłyszałam trzask
wyłamywanego zamka. Weszli do salonu.
– Nikogo tu nie ma – oznajmił męski głos.
– Jak pan to wyjaśni? – spytał drugi.
–  Panowie, Bóg mi świadkiem, że jeszcze przed chwilą była tu
chuda staruszka szarpiąca nieboszczyka! – zarzekał się emerytowany
sędzia.
–  Staruszka, powiada pan? Takiego wielkiego chłopa? Wyjaśni
pan to na komendzie.
Pięknie się udało. Emerytowany sędzia tłumaczył się i powoływał
na znajomości w  prokuraturze, ale to jeszcze bardziej poirytowało
policjantów.
Poczułam się tylko dotknięta, że mnie nie docenili. Oczywiście, że
uciągnęłabym tego nieboszczyka, ale zgadzam się, że mogłam to
wyjaśnić przy innej okazji.
Zebrałam się z trawnika. Bolało. Obiecałam sobie, że już nigdy nie
powtórzę podobnych ekscesów.
Wąska, zastawiona samochodami uliczka okrywała się mrokiem.
Ruszyłam do domu, choć traciłam już pewność, gdzie on jest.
Idąc na przystanek, zastanawiałam się nad tym wszystkim. Co
tam się mogło wydarzyć? Kim był nieżywy człowiek? Czy miał
z  tym coś wspólnego mój syn? Pewnie, że miał, cholera jasna! Czy
było to morderstwo? Może tylko wypadek? Morderstwo to duża
rzecz. Policja z pewnością zechce sprawę wyjaśnić, ukarać winnego,
przywrócić sprawiedliwość i porządek.
Właśnie jechali. Kolejny radiowóz. Zwolnili, gdy mnie mijali.
Kierowca uchylił szybę i przyjrzał mi się.
– Dobry wieczór pani – powiedział.
–  Dobry wieczór – odpowiedziałam, chociaż miałam nieco inne
zdanie na ten temat.
– Widziała pani może coś podejrzanego?
– Oczywiście, że widziałam.
Zatrzymał samochód.
– Gdzie?
– W telewizyjnych wiadomościach.
–  Do widzenia – skwitował policjant, odjeżdżając. – Proszę na
siebie uważać. Po zmroku może być niebezpiecznie.
–  A  dziękuję, dziękuję. Wezmę sobie do serca pańską uprzejmą
radę.
Dziarskie chłopaki porządnie brali się do roboty. Sprawca musiał
czuć się poważnie zagrożony. Praktycznie już był schwytany.
Stałam na przystanku i stałam. Autobusu ani śladu. Gdy wreszcie
przyjechał, ucieszyłam się, że jest sporo wolnych miejsc. Podpita
młodzież zajęła tył, dwie starsze osoby przód. Ja, nie mogąc się
zdecydować, usiadłam pośrodku pojazdu.
Patrzyłam przez chwilę na siedzącą koło siebie parę młodych
ludzi. Ona wtulała się w  jego ramię. On, trzymając puszkę piwa,
pisał coś na komórce. Miał ją, za przeproszeniem, w dupie, ale jej to
nie przeszkadzało. Mnie też by nie przeszkadzało – gdyby tylko
Henryk jechał ze mną tym autobusem i mogłabym wtulić się w jego
ramię, to on też mógłby trzymać puszkę z  piwem i  klikać
w  komórkę. Może znów powiedziałabym mu, że jest opój i  świnia,
ale przecież tyle razy mi to wybaczał. Gdyby tak właśnie było, nie
przeszkadzałaby mi nawet przyglądająca się z  daleka miła starsza
pani. Ładna, szczupła i  wielu osobom przypominająca jedną znaną
aktorkę.
– Co się gapisz, stara? – spytała się dziewczyna.
–  Młodość mija, kochanie – odrzekłam. – Bardzo szybko. Ja się
stara nie urodziłam. Nie tak dawno byłam taka jak ty.
– Chyba cię pogięło!
– Z kim gadasz? – ocknął się chłopak.
– Z tamtą – odpowiedziała mu.
– Znacie się?
–  Tak – wtrąciłam się. – Jestem jej matką. Cały czas chodzę za
wami. Nie powiedziała ci?
Spojrzał zaskoczony. Schował piwo i  wyprostował się. Coś mu
potem tłumaczyła, spoglądając na mnie spode łba. Na następnym
przystanku wysiedli. Nieważne. Nie byłam w  nastroju. Ludzie żyją,
jakby upływ czasu ich nie dotyczył. Traktują starszych jak chorych
na egzotyczną chorobę, którą oni sami się na pewno nie zarażą.
Mniejsza z tym.
Oparłam głowę o szybę. Zastanawiałam się, czy mój syn może być
mordercą. Niedorzeczna myśl. Nie był uczciwy ani pracowity, nie
był prawy ani nienaganny moralnie, nie stosował się do żadnych
kodeksów, zasad ani przykazań, nie był empatyczny, współczujący
i  nie dbał o  nikogo, ale na szczęście, dzięki Bogu, miał też cechy,
które całkowicie i de nitywnie wykluczały go z kręgu podejrzanych.
Był koszmarnie leniwy, słaby i  niezdarny, a  to uniemożliwiało mu
zabicie kogokolwiek.
Rozdział 4

Bałam się wrócić do domu. Syn obiecał mi drzwi antywłamaniowe,


ładne, w  drewnie z  obu stron i  z  wizjerem panoramicznym, ale co
z  tego, skoro na niego w  ogóle nie można liczyć. Wikłał się tylko
w  coraz poważniejsze kłopoty i  jeszcze mnie wciągał. Trup
w  mieszkaniu? To się w  głowie nie mieści! Łobuz jeden. Gdyby
chociaż odbierał telefon. Przecież on odnalazł Henryka! Tak
powiedział. Byłam tego pewna. Dobrze słyszałam. Dobrze
zapamiętałam.
Nie pomyliłam się przecież tak jak wtedy, gdy przyszedł do mnie
do domu elegancki mężczyzna z  pięknym kompletem garnków,
mówiąc, że są dla mnie. Pomyślałam, że to kurier jakiś przysłany
przez syna z zaległym prezentem, bo on ani o moich urodzinach nie
pamiętał, ani o  imieninach, i  natychmiast zupę w  jednym z  tych
garnków nastawiłam. To normalne, że jak się prezent podoba, to od
razu trzeba rozpakować i  użyć. A  ten miły wcześniej człowiek
zupełnie się wtedy zmienił. Pokazał inne oblicze i zażądał ode mnie
pieniędzy. Za ten garnek właśnie, który był dla mnie. Twierdził, że
owszem dla mnie, ale jeżeli wezmę udział w  loterii. Mnie się to
wydało zupełnie głupie, bo nigdy nie widziałam tak eleganckiego
człowieka w  garniturze, który by sprzedawał losy na loterii. Może
bym i skorzystała, ale on natarczywie nalegał, żebym wypełniła cały
plik dokumentów. A  mnie się strasznie nie chciało tego robić, bo
przypominało mi się od razu sprawdzanie klasówek w  szkole.
Z  miejsca rozbolała mnie głowa. Zwłaszcza że uprzejmy do
niedawna mężczyzna awanturował się już nieznośnie. Bardzo
chciałam się go pozbyć, ale on ani myślał wyjść z  mojego domu.
Nawet policją mnie straszył.
Wiedziałam już wtedy, że nie pozostaje mi nic innego, jak
podpisać te papiery. Wzięłam długopis do ręki. Mój ulubiony.
Podprowadziłam go jednej dziewczynie, która przyszła prowadzić
szkolenie w  klubie seniora. Trudne ono było i  mało interesujące.
Ciężko jej szło. Za dużo rzeczy próbowała nam wytłumaczyć i była
zupełnie nieprzygotowana. Brakowało jej cierpliwości. Nie można
było zadawać żadnych pytań, bo się strasznie denerwowała
i  mówiła, że w  ten sposób nigdy niczego nas nie nauczy. W  końcu
gdy się już popłakała i  przyjechał po nią mąż, bo była zbyt
roztrzęsiona, żeby sama wrócić do domu, powiedziała, że już więcej
do nas nie przyjdzie i  żebyśmy uszanowali jej pracę i  zapamiętali
chociaż jedną najprostszą rzecz: „Tylko głupi podpisuje w  domu
druki!”.
Nie podpisałam. Elegancki mężczyzna nie chciał wyjść, ale
wyszedł. Nawet bardzo szybko – zaraz po tym, jak wyrzuciłam te
jego garnki przez okno. Ale był huk! Na całe podwórko. Wszyscy
z  okien wyjrzeli. Dobrze, że żadnego sąsiada nie było na dole,
bobym go garnkiem zabiła. Idiotyczna by to była śmierć. Nie
wiadomo, co na nagrobku napisać. Zginął śmiercią tragiczną. Jakże
bezsensowną.
Co ten człowiek od garnków sobie w  ogóle myślał? Że ja mu te
papiery podpiszę? Za głupią mnie miał?!
Rzadko jeżdżę autobusami, bo stoją w  korkach. Kiedyś nie stały.
Wtedy jeździłam częściej. Syn był wtedy mały. Lubił autobusy. Nie
pamiętam już, co on w tym widział. Gapił się w okno i zawsze coś
ciekawego zobaczył. Podskakiwał przejęty i  pokazywał mi straż
pożarną albo karetkę. Wszystko go cieszyło. Dobra to była cecha.
Szkoda, że ją stracił.
Spotkania go cieszyły, nowe miejsca, wszystko. Mieliśmy
z  Henrykiem znajomych na Czerniakowskiej, do których czasem
wpadaliśmy na kolację. Syn też ich lubił. Mieszkali w zaniedbanym
bloku – wszyscy wtedy w  takich mieszkali. Klatka śmierdziała, ale
synowi to oczywiście nie przeszkadzało. Dzieci chyba w  ogóle nie
czują smrodu. Mężczyźni też. Schody się synowi podobały, poręcz,
trzęsąca się winda, zsyp na śmieci i to, że znajomi mieszkali wysoko.
Dzieciak znajomych okładał naszego i  kopał. Wtedy o  tym nie
wiedziałam. Ale to też mu nie przeszkadzało. Grali w  chińczyka,
bawili się w  wojnę i  w  chowanego. Wszystko mu się podobało
i wszystko go cieszyło. Takie były czasy i on taki był. Potem z tego
wyrósł. Tak bardzo z  tego wyrósł, że teraz nic mu się nie podoba
i nic go nie cieszy. Takie przyszły czasy i on taki się stał.
Ocknęłam się, gdy autobus przyhamował. Szlag by to tra ł!
Zajechałam prawie na koniec trasy. Ledwo poznałam Nowy Świat
w  nocnych iluminacjach. O  tej porze nigdy się po mieście nie
szwendałam.
Chwyciłam wózeczek i  wysiadłam. Zmierzchało. Czułam się źle.
Śpiąca, zmarznięta i  słaba. Szłam powoli resztką sił. Na ulicy ludzi
było niewielu. Obściskująca się para. Grupa wygolonych wyrostków
kopiących kosz na śmieci. Jedna taksówka. Nogi mnie bolały
potwornie. Najbliższy autobus w kierunku domu był za czterdzieści
minut. Postanowiłam przejść na przystanek na Świętokrzyskiej, skąd
było więcej połączeń.
Spacery nie były ani potrzebne, ani zdrowe. Różne wypadki
drogowe się zdarzają. Lepiej się niepotrzebnie nie kręcić, na
przystankach nie sterczeć i  kłopotów nie szukać. Niewinnych
kierowców w nieszczęście wciągać. Usiadłam na ławce, bo stopy mi
spuchły i  musiałam choć na chwilę zdjąć buty. To oczywiście był
błąd i wiedziałam, że nie dam rady ich potem włożyć, ale tak mnie
ściskały, że nie byłam w stanie iść.
–  Doby wieczór szanownej pani – powiedział zachrypniętym
głosem zarośnięty, kudłaty niedźwiedź w długim zimowym płaszczu.
Dosiedli się do mnie we trzech.
–  Przepraszam panów, ale nie życzę sobie towarzystwa –
powiedziałam uprzejmie.
–  Niewykluczone, że i  my także, królowo najpiękniejsza –
odezwał się drugi w futrzanej zimowej czapce. – Ale tak się składa,
że my tu mieszkamy. Póki ciepło oczywiście.
– Naprawdę? Gdzie? Na tej ławce? We trzech?
–  Dokładnie tak, jak szanowna pani była łaskawa zauważyć –
odparł ten w zimowym płaszczu. – Ja po prawej, a kolega po lewej
stronie ławeczki.
– A ten trzeci gdzie? Pod spodem?
– Raczej nie. – Zaśmiał się. – Jeszcze nie wiemy.
– Kolega z nami od niedawna.
– Przyjechał do siostry i zabłądził.
–  Niedorzeczne. To jakaś bzdura. – Spojrzałam na nich i  zdałam
sobie sprawę, że w  świecie podobnych ludzi chyba nie było takich
rzeczy, które nie mogłyby się wydarzyć. – Nie możecie mu jakoś
pomóc? Zaprowadzić? Co z wami? Gdzie ta siostra mieszka?
– Tego nie wiemy. Kolega nie mówi.
– Ma też kłopoty z pamięcią.
–  Staramy się mu pomóc, ale niewykluczone, że zostanie już
z nami.
Mówiąc to, spojrzeli przed siebie i pokiwali głowami, pochylając
się w ten sposób nad trudnym losem człowieka.
– A czym wy się, panowie, tak w ogóle zajmujecie? – spytałam. –
Bo zawsze mnie to zastanawiało.
–  Jesteśmy jak buddyjscy mnisi. Nie mamy rzeczy ani pragnień,
a nasze umysły są czyste niczym niezmącony spokój.
– Nirwana, rozumiesz!
–  Przepraszam, nie przedstawiliśmy się. – Ten w  zimowym
płaszczu nagle wstał i  ukłonił się nisko. – Mówią na mnie Generał,
bo mój ojciec był wojskowym.
–  Mnie nazywają Biskupem – powiedział, kłaniając się, ten
w futrzanej czapce.
– A co, pana ojciec to ksiądz?! – Zaśmiałam się.
– Nie. Po prostu pochodzę z Biskupina.
– A nowy kolega?
–  Nazwiemy go Ministrem – stwierdził Generał. – Bo jeszcze nie
powiedział słowa prawdy.
Popatrzyłam na nich. Byli nieznośni.
–  A  pani szanowna może głodna? Od dawna na bezdomności? –
spytał ten w zimowym płaszczu.
– Kto, ja?!
Aż mi się gorąco zrobiło! Krew się we mnie zagotowała i gdybym
tylko mogła wstać i  trzepnąć w  kudłatą gębę tego padalca,
zrobiłabym to bez dwóch zdań!
– Co pan wygaduje, do cholery?! Na jakiej bezdomności?! Ja mam
mieszkanie! Cała kamienica mogłaby do mnie należeć!
– Ale proszę się nie denerwować. To żaden wstyd.
– Tak, to żaden wstyd. Żaden!
–  Panie! Nie denerwuj mnie pan, bo mnie zaraz krew zaleje! –
warknęłam na Generała. – Czy ja wyglądam na głodną? Taka jestem
nażarta, że aż mi się ulewa. Mogę pokazać, jaki brzuch mam
wydęty. Trzy talerze zupy zjadłam! Jeszcze w słoikach dostałam.
– Dobrze, już dobrze. Jak sobie jaśnie wielmożna królowa piękna
życzy. My nic złego nie mieliśmy na myśli. A  zupę też lubimy. Na
Miodowej jest luksus, że palce lizać.
Cmoknął parę razy, udając, że oblizuje palce. Tego już było za
wiele!
– Mam panów serdecznie dosyć!
– Tak jest, królowo.
– I proszę mnie tak nie nazywać!
–  Oczywiście, królowo… Przepraszam, to nieumyślnie. Dla nas
pani jest najprawdziwszą królową.
–  Co też panu przyszło do głowy?! Czy ja wyglądam albo
zachowuję się jak królowa, do cholery?! Zapamiętać sobie, że nie
jestem żadną królową!
Posłusznie przytaknęli.
– No! A teraz macie mi włożyć buty!
Uklękli i chwycili moje panto e.
– Tak jest, królowo!
Podczas gdy oni walczyli z  butami, ja odebrałam telefon. Już
miałam nawrzeszczeć do słuchawki, sądząc, że to mój syn, ale
dzwonili z  policji. Niezbyt lotny funkcjonariusz nazwany przeze
mnie Borewiczem. Zupełnie nie mogłam sobie przypomnieć, jakie ja
dostrzegłam między nimi podobieństwo. Nigdy później już tego nie
widziałam. Policjantowi z  komendy na Wilczej brakowało wielu
cech, w  tym odwagi, sprytu, przebiegłości, siły, szybkości,
wytrzymałości, zdecydowania, wytrwałości, determinacji,
przebojowości, charyzmy, brawury, nieszablonowości, no
i najważniejszych – urody, wzrostu, włosów i pięknego głosu, które
to cechy miał jego niedościgniony lmowy pierwowzór, a  bez
których rozwiązywanie zagadek kryminalnych jest po prostu
niemożliwe.
– Czemu zawdzięczam telefon? – spytałam.
–  Nie zastałem pani ani w  szpitalu, ani w  domu – odpowiedział
Borewicz. – A muszę się z panią spotkać i porozmawiać.
– Jestem teraz bardzo zajęta.
– Wolałbym nie przekazywać takich wiadomości przez telefon.
– Proszę mówić.
– Tylko niech się pani nie denerwuje.
– A czym ja bym się miała denerwować? Widział mnie pan choć
raz zdenerwowaną?! Skąd w ogóle takie przypuszczenie?!
Ciekawscy bezdomni spojrzeli na mnie zainteresowani moją
rozmową. Tylko czekali, żeby przerwać pracę i wściubić nosy w nie
swoje sprawy. Dałam znać ręką, że mają dalej walczyć z  butami.
Zrozumieli.
–  Powiem wprost, bo nie ma co tego przeciągać. Mamy
podejrzenie, że pani syn został zamordowany.
–  Co?! Mój syn?! – krzyknęłam przerażona wieścią o  śmierci
jedynego dziecka. – O czym pan mówi?! Zamordowany?! Mój syn?!
Poruszona tą wiadomością niechcący kopnęłam Generała
w głowę. Chciałam przeprosić, ale pokazał ręką, że nic się nie stało.
Szybko mi wybaczył. Albo jego syna także zamordowali i dowiedział
się o  tym przez telefon, albo został już wielokrotnie kopnięty
w głowę podczas wkładania butów.
– Nie mamy jeszcze pewności – kontynuował Borewicz.
– Jak pan może mi takie wiadomości przekazywać przez telefon?!
Sumienia pan nie ma?!
– Znaleźliśmy go na podłodze jego domu przy ulicy Usypiskowej.
Bez dokumentów, dlatego będzie pani musiała przyjechać do
Zakładu Medycyny Sądowej, żeby zidenty kować zwłoki.
Ależ mnie przestraszył ten nierozgarnięty policjant! Jak zwykle
niczego nie wiedział. Jak on w  ogóle mógł rozwiązać jakąkolwiek
sprawę kryminalną?
– Ach, mój syn, mój syn… – lamentowałam już o wiele spokojniej.
– Kto mógłby to zrobić? Był taki uczciwy, pracowity, prawy,
empatyczny i współczujący. O każdego dbał. To niemożliwe. Proszę
pana, to niemożliwe.
– Bardzo współczuję.
Czy ten Borewicz do reszty zgłupiał? Przecież on poznał mojego
syna w szpitalu!
– Widział pan ciało? – spytałam.
– To nie mój rejon. Widziałem tylko zdjęcia w systemie.
–  Ten zamordowany na zdjęciu to taki z  rzadkimi włosami,
w  przyciasnej marynarce, z  wielkim zadkiem? – dopytywałam. –
Mało atrakcyjny, jednym słowem?
– Możliwe – odpowiedział zmieszany. – Musi pani przyjechać do
Zakładu Medycyny Sądowej przy Oczki w celu identy kacji zwłok.
– Leżał w przedpokoju w kałuży krwi?
– Skąd pani wie?
– Skąd wiem, skąd wiem? Znikąd nie wiem! Domyślam się. Jaką
byłabym matką, gdybym nie wiedziała, w  jaki sposób zginął mój
syn? Tak, to zapewne mój syn – ciągnęłam. – Nie żyje, biedaczyna.
Zdarza się. Dobry był chłopak, ale każdy kiedyś umrze, a on umarł
właśnie teraz. Dziękuję, że mnie pan poinformował. A  teraz proszę
już kończyć, bo czuję potrzebę samotności. Chciałabym jak
najszybciej pogrążyć się w bólu, rozpaczy i żałobie.
–  Chciałbym zadać pani jeszcze kilka pytań. Czy syn miał
wrogów? Ktoś mu groził?
–  Nie no, skąd? A  nie, wie pan, że był jeden taki? Teraz sobie
przypomniałam. Sąsiad z  naprzeciwka. Podły typ. Emerytowany
sędzia podglądacz. Od syna o  tym wiem. Tacy są najgorsi, bo ich
nikt nie podejrzewa. Rozumie pan? Że niby tacy prawi. Miał z moim
synem na pieńku. Nie zdziwiłabym się, gdyby to właśnie ten
człowiek go zabił. A  jaki pewny siebie, jaki zarozumiały! Myślałby
kto! Stary piernik, a uważa się za Bóg wie kogo!
–  Mogło tak być. Podobno nie było śladów włamania, czyli syn
mógł znać zabójcę.
– Męczy mnie, proszę pana, ta rozmowa. Pan wybaczy, ale jestem
wykończona i zaraz mogę stać się nieznośna.
–  Jeszcze jedno pytanie: czy syn mieszkał sam? To znaczy: czy
miał partnerkę, a właściwie partnera?
– O co panu chodzi?
–  W  domu pani syna technicy zidenty kowali ślady co najmniej
dwóch osób. Oczywiście zostaną wykonane badania DNA, ale
wszystko wskazuje na to, że obie osoby to mężczyźni. Mogli być ze
sobą blisko, bo zdaje się, że używali wspólnej bielizny.
–  Pan jest niesamowity! Nic dziwnego, że przestępcy ganiają
bezkarnie po mieście, skoro policja zajmuje się plotkami na temat
życia seksualnego o ar! Jeżeli pan jest taki ciekawski, to proszę
bardzo! Jak tylko się do syna dodzwonię, to poproszę, żeby
opowiedział mi pikantne szczegóły swojego pożycia, i  natychmiast
panu przekażę!
– Jak to się pani do niego dodzwoni?
– Nieważne. Wszystko mi się już miesza w głowie. Kto żyje, a kto
nie. Jestem w szoku. Nie widzi pan?
– Zapraszam panią na komendę.
– Po co? To konieczne?
–  Proszę przyjść. Najlepiej jutro. Sprawa jest bardzo poważna.
Jeżeli pani się sama nie stawi, wyślę po panią kolegów, ale chyba
oboje wolelibyśmy tego uniknąć.
Mówił poważnie. Więc w  końcu do tego doszło! Zostanę
postawiona twarzą w  twarz z  brutalnością policji. Osamotniona
i  wrzucona w  bezlitosną machinę terroru. Kto wie, co może mnie
spotkać za zamkniętymi drzwiami komisariatu?
Ostatnio nie oglądałam dużo telewizji, bo mi się popsuł telewizor,
a  raczej działał, ale żeby oglądać wszystkie kanały, trzeba dokupić
jakieś urządzenie, a  człowiek, który to urządzenie montował,
zażyczył sobie ode mnie całe sto złotych. Łobuz. Co on sobie
wyobrażał? Że nie będę jadła przez tydzień albo za prąd nie zapłacę,
żeby te sto złotych zaoszczędzić? Po co mi telewizor, jeśli mi
odłączą prąd?
Do tej pory byłam święcie przekonana, że policja aresztuje
głównie agresywnych czarnoskórych mieszkańców biednych dzielnic
za handel narkotykami. Widocznie trend się zmieniał.
Przestraszyłam się. A jeżeli Borewicz już wiedział, że tam byłam,
a  emerytowany sędzia podglądacz wszystko wyjawił? Mogłam
zostać aresztowana. Ja – dobra, wrażliwa, dla wszystkich życzliwa –
zamknięta z  pospolitymi bandytami w  od lat nieremontowanym
pokoju bez łazienki na znacznie dłużej niż jeden dzień. Z  drugiej
strony skoro przed laty jeździłam na kolonie z  dziećmi jako
wychowawca, to już żadne warunki pobytu ani jakość posiłków
mnie nie zaskoczą.
Chwilami łapałam się na myśli, że zabili mi syna. W moim wieku
lepiej nie kłamać, bo można zapomnieć, czy się powiedziało prawdę,
czy nie. Ale przecież ktoś zginął. Wierzyłam jednak, że to nie mój
syn zabił. Musiałam się tego trzymać, inaczej bym zwariowała.
Niestety już na pierwszy rzut oka wydawał się podejrzany jak
cholera. Spędzało mi to sen z powiek. Tylko on mi został. Mimo że
rzadko ze sobą rozmawialiśmy, a  jeszcze rzadziej się widywaliśmy,
to przynajmniej miałam świadomość, że jest. Że mogę do niego
zadzwonić i  się na niego zezłościć, że jest nieodpowiedzialny, że
powinien uporządkować swoje życie, że się źle odżywia.
A w więzieniu to już by chyba nigdy telefonu nie odebrał.
Generał, Biskup i  Minister wcisnęli mi w  końcu buty. Trochę im
to zajęło, bo nogi spuchły mi potężnie, ale najwyraźniej mieli w tym
zakresie i  doświadczenie, i  umiejętności. Nie wiedziałam
wprawdzie, dokąd pójść, ale na tej ławce z  nimi nie mogłam już
dłużej zostać.
– Też mam syna – oznajmił Generał.
– Gratuluję – odpowiedziałam. – Został wojskowym? Jak dziadek?
– Nie wiem. Nie mam z nim kontaktu.
– To niech go pan odnajdzie.
– Tak pani myśli?
– Oczywiście! Wszyscy użerają się z dziećmi. Dlaczego pan miałby
mieć lepiej? – poradziłam mu uprzejmie. – Przepraszam, ale ja już
nie mam dla panów czasu. Jak o  tej porze najlepiej dojechać na
Wolę? – spytałam, wstając.
– Może pani stąd, w przeciwnym kierunku, a może pani szanowna
nieco podejść…
– Tak, oczywiście, jeszcze chodzić!
– …na przystanek przy Mazowieckiej.
Co za beznadziejni ludzie bez żadnego pomyślunku! Mnie, starszą
osobę z  chorym biodrem i  obolałymi nogami, wysyłać na piechotę
taki paskudny kawał drogi na Mazowiecką! Nie ma mowy, nie idę!
Mazowiecką?! Ha, mam to! Spryt, przenikliwość i  intelekt jak
brzytwa to cechy, które prędzej czy później musiały znowu dać
o  sobie znać i  spowodować, że zagadkowe słowo klucz, kod
Leonarda da Vinci, szyfr enigmy został złamany! Trzeba było tylko
dotrzeć na ulicę Mazowiecką, a to przecież tuż za rogiem, bajecznie
blisko. Jakim trzeba byłoby być leniem, żeby takiego kawałka nie
przejść?!
Musiałam zebrać informacje i dowody na niewinność syna, zanim
jakiś dbający o  statystyki wykrywalności policjant zamknie moje
dziecko w  więzieniu na dożywocie albo i  jeszcze dłużej. Pierwszą
rzeczą musi być identy kacja nieboszczyka. Czyli odpowiedź na
pytanie, kim on, do cholery, był. Potem pójdzie łatwo. Prawdziwi
bandyci, nie ci z  telewizji, nie mają zbyt wiele nezji.
Niewzbudzająca podejrzeń starsza pani z  łatwością dotrze do
przyjaciół i  wrogów zabitego mężczyzny, a  gdzieś tam na pewno
będzie rozwiązanie zagadki. Miłej staruszce ludzie wszystko
wyjawią o wiele szybciej niż tępemu policjantowi.
Nie dopuszczałam do siebie myśli, że to nie jakiś bandzior zabił
biednego człowieka, tylko mój rodzony syn. Na gejowskiej randce.
Matko jedyna! Gdzie popełniłam błąd?!
Ratować syna, zanim będzie za późno! Zabił, nie zabił. Nie
obchodziło mnie to. Jak ktoś lubi rozwiązywać zagadki, niech sobie
kupi krzyżówki. Ja byłam matką i  nie miałam zamiaru pozwolić,
żeby moje dziecko zgniło w areszcie tylko dlatego, że prokurator nie
może przyznać się do błędu. A jeżeli mój syn faktycznie okazałby się
winny, to już ja go do porządku doprowadzę lepiej niż jakiś tam
jeden z drugim urzędnik.
Dotarłam w miejsce, którego nie znałam, choć przysięgłabym, że
kiedyś była tam ulica Świętokrzyska. Tamta miała tak nierówną
nawierzchnię, że autobus kołysał się niczym tramwaj wodny na
Wiśle. Tu wszystko było idealnie gładkie i ładne. Nawet drzewa nie
rosły jak w buszu, tylko były pięknie uformowane i osadzone równo
w  donicach niczym paprotki na szkolnym parapecie. Ale
najdziwniejsze było to, że samochody nie parkowały tam, gdzie
wcześniej, czyli na przeznaczonym do tego chodniku. Stały na
wydzielonych miejscach na środku ulicy! Tego jeszcze nie było!
Samochody na ulicy. Niedorzeczne.
Po dwóch stronach znajdowały się wejścia do metra. Przeszklone
– pięknie i  nowocześnie. Jedna tylko rzecz była niedopracowana
i psuła estetykę miejsca. Nikt nie pomyślał, że warto byłoby zabrać
stąd zgarbionych i  schorowanych starców taszczących siaty
z zakupami. Wywieźć ich gdzieś na peryferie, żeby nie psuli widoku,
nie obniżali wartości nieruchomości i  nie zakłócali wypoczynku
w  kawiarnianych ogródkach. To był deptak dla młodych, pięknych
i  bogatych. Takich, którzy przechadzają się z  kawą w  papierowych
kubkach, wylegują się na leżakach lub jeżdżą na rowerach bez
przerzutek.
Oni są najważniejsi. Młode pokolenie, bo to właśnie oni pchają
ten świat do przodu. Kto by to robił, gdyby nie oni? Świat stałby
w  miejscu. Nie rozwijałby się. Może nawet przestałby się kręcić.
A  co dopiero mówić o  gospodarce i  dobrobycie. Nic byśmy nie
mieli! Bo to właśnie oni wymyślają nowe potrzeby! Takie, których
nigdy jeszcze nie było i nikt ich wcześniej nie wymyślił.
Z  tych bezsensownych rozważań wybił mnie przypływ euforii.
Poczułam się cudownie. Zobaczyłam coś pięknego, czego już bardzo
dawno nie widziałam. Jak za dawnych lat. Aż mi się ciepło w sercu
zrobiło. Poczułam się znowu młoda.
KOLEJKA!
Piękna, długa, kilka razy zawinięta, z  przepychającymi się
osobami, wspaniała! Nic więcej nie musiałam wiedzieć. Musiałam
w  niej stanąć. To był instynkt. Podeszłam, udając, że nie wiem,
gdzie jest koniec, i wepchałam się przed kilka osób. Matko, jakie to
było cudowne uczucie! Dawno nie czułam się tak na miejscu.
– Za czym ta kolejka? – spytałam młodą dziewczynę przed mną.
– Słucham? – odparła zdziwiona.
– Do czego ta kolejka?
– Do wejścia przecież.
Chyba to jednak był chłopak. Nie wiem. Ostatnio straciłam
zdolność szybkiego rozpoznawania płci młodzieży.
Nie miałam innych tropów do sprawdzenia, a  już od tak dawna
nie stałam w kolejce wychodzącej na ulicę, że musiałam się nasycić.
Kolejka posuwała się naprawdę powoli. Czekałam dobre pół
godziny, jak nie więcej. W  końcu doszłam do wejścia, gdzie stało
dwóch ogromnych, umięśnionych mężczyzn w  czarnych
garniturach.
– A pani co tu robi? – spytał jeden z nich.
– Jak to co? Czekam do wejścia.
– A wie pani, co tu jest?
– Nie. A co to za różnica?
– Tu jest klub nocny.
–  Rozumiem, że szanowny pan ma wątpliwości, czy na pewno
jestem pełnoletnia?
Ludzie w  kolejce się roześmiali. Odwróciłam się w  ich stronę.
Wszyscy byli młodzi. Uśmiechnęłam się.
– Wpuścić babcię! – odezwał się głos z kolejki.
– Ma pani pieniądze? – spytał drugi ochroniarz.
–  A  pan? Proszę się nie obrazić, bo mogę się mylić, ale na
milionera pan nie wygląda.
Odwróciłam się w stronę ludzi. Śmiech jak poprzednio. Spodobało
mi się to.
– Dziewczyny mają dziś wjazd za darmo! – kolejny głos z kolejki.
– Niestety nie może pani wejść – stwierdził pierwszy ochroniarz.
– A to dlaczego?
– Obowiązuje odpowiedni strój. Przykro mi.
– Co to znaczy?! Że ja źle wyglądam?!
– Niech się pani nie denerwuje.
–  Nie, ja tego nie odpuszczę! Proszę wyjaśnić, co znaczy
„odpowiedni strój”! Co pan sobie w ogóle wyobraża?!
W  tym momencie ze środka wyszedł jeszcze jeden umięśniony
mężczyzna w czarnym garniturze. Naradzili się szybko we trzech, po
czym ten ostatni przywołał mnie ruchem ręki. Podeszłam.
– Pani do pracy, do szatni? – wyszeptał.
– Nie! Do striptizu! – odpowiedziałam.
– Trzeba było od razu podejść i powiedzieć, a nie stać w kolejce.
Proszę za mną.
Weszłam na trzy stopnie prowadzące do wejścia, odwróciłam się
do swojej publiczności i  wzniosłam pięść w  geście zwycięstwa.
Rozległ się aplauz. Pozdrowiłam tłum. Napawałam się triumfem. Nie
wiedziałam, co i po co osiągnęłam, ale to osiągnęłam.
W  środku było ciemno i  głośno. Natychmiast wyłączyłam aparat
słuchowy, bo mózg by mi eksplodował. Człowiek, który mnie
wprowadził, pokazał kanciapę wypełnioną metalowymi wieszakami
i coś mi tłumaczył. Nic nie usłyszałam, a z ruchu warg wyczytałam
mniej więcej tyle, że mam powiesić płaszcz i dobrze się bawić. Albo
jakoś podobnie. Ruchem warg trzeba umieć mówić, żeby dało się
z  tego cokolwiek wyczytać, a  aktorem Teatru Narodowego ten pan
raczej nie był. Narodowy to on może odwiedzał, ale stadion.
Tak czy inaczej mnie w  ogóle nie interesowało, co miał do
powiedzenia. Poszedł, a  ja postanowiłam się rozejrzeć. Z  korytarza
wychodziło się na sporą salę z  parkietem na środku, stolikami po
bokach i barem na końcu.
Czułam się w  tym miejscu nadspodziewanie komfortowo.
Pierwszy raz od wielu lat dobrze słyszałam bez aparatu. Muzyka
także sprawiała mi przyjemność, ponieważ mimo że po angielsku
znałam zaledwie kilka słów, z  czego większość to przekleństwa,
rozumiałam cały tekst każdej piosenki.
Przedarłam się przez parkiet, gdzie trwały burzliwe rytuały
godowe. Nie było w  tym nic zdrożnego. Wszystko miało podłoże
antropologiczne. Kilka młodych kobiet, wijąc się i  wyginając,
prezentowało swoje walory w kwestii potencjalnego macierzyństwa.
Wydatne piersi oraz szerokie biodra oznaczały dobre rokowania dla
potomstwa. Wokół pań o  wiele oszczędniej poruszali się panowie.
Mimo że byli w  znacznym stopniu zamroczeni alkoholem, prężyli
mięśnie, jak tylko mogli. Ich zadaniem z antropologicznego punktu
widzenia było pokazanie, że są dojrzali i  gotowi do tego, żeby być
najlepszymi ojcami. Udawało im się to w  sposób doskonały, bo
każdy ojciec wieczorem pije z kolegami, gapiąc się na babskie cycki.
Podeszłam do baru. Tłok. Człowiek nalewający piwo dwoił się
i troił.
–  Zna pan może mężczyznę o  przerzedzonych włosach i  dużym
tyłku?! – spytałam.
–  Jestem nowy, nikogo nie znam – odpowiedział. – Zamawia
pani? Nie mam czasu na pogawędki. Nie widzi pani?
Już mu chciałam powiedzieć do słuchu, bo chociaż faktycznie był
zapracowany i  nie zdejmował ręki z  nalewaka, to przed chwilą
znalazł czas, żeby porozmawiać z  jakąś dziewczyną. I  to wcale nie
o  czymś ważnym. Bo gdyby to było ważne, spojrzałby jej
przynajmniej raz w oczy.
Kiedy postawił kufel piwa przed kolejnym klientem, chwyciłam
go za rękę. Szarpnął się zaskoczony, ale ja ścisnęłam mocno, tak jak
ściska się torebkę, idąc ulicą Miedzianą po zmroku. Obróciłam jego
dłoń. Na wewnętrznej stronie zobaczyłam odciśnięty znak
„Mazoviecka Club”. Taki sam znajdował się na uchwycie nalewaka!
– Poznał pan swojego poprzednika?
– Nie. Powiedziałem pani, że nie mam czasu.
– A kogoś, kto go zna?
– Podobno nie miał znajomych. Zamawia pani?
– Dlaczego nie miał znajomych?
– Stali klienci mówią, że pośmiardywał.
Czyściciel! Zmrużyłam oczy. Byłam na tropie.
– A po ile pan to piwo sprzedaje?
– Dwanaście złotych.
– Matko! Tyle pieniędzy?! Mogę spróbować, czy nie za gorzkie?! –
powiedziałam i  chwyciłam szklankę. – Nigdy nie piłam takiego
drogiego piwa.
–  Proszę zostawić! To jest tego pana – zaprotestował barman,
wyrwając mi szklankę. – Proszę odejść, bo wezwę ochronę.
Przecież wiedział, jaki mam uścisk! Kiedy złapię, to jak
prawdziwy pitbull – nie mogę puścić, dopóki tramwaj się nie
zatrzyma i  nie otworzy drzwi. Szklanka wysmyknęła mi się tylko
dlatego, że była morka. Wyszarpnął mi ją, ale on też jej nie utrzymał
i poleciała prosto na półkę z butelkami.
– Kurwa! – wrzasnął.
Kilku klientów wzniosło szklanki z  piwem i  zaczęło się
przekrzykiwać. Wyglądali, jakby także chcieli rzucić swoimi, ale
barman ich powstrzymał.
Rozejrzał się zdenerwowany…
Ale mnie już tam nie było.
A  niech sobie sami piją. Dziwne, że nie spotkałam w  tym klubie
ani jednego starszego człowieka. Fakt, przy takich cenach można by
przepić całą emeryturę, ale przecież bez alkoholu też okazało się
ciekawie.
Nie pozostało nic innego, jak przepytać dokładnie wszystkich
gości w  poszukiwaniu dalszych informacji. Przydały się lata
wnikliwej obserwacji ruchu ulicznego. Błyskawicznie się
zorientowałam, że bywalcy krążą we wszystkich możliwych
kierunkach, ale absolutnie każdy przynajmniej raz tego wieczoru
schodził poziom niżej, do piwnicy, w  której mieściły się toalety.
Wystarczyło się tam ustawić i nie przepuszczać nikogo bez zadania
mu kilku pytań. Było to też jedno z  niewielu miejsc względnie
cichych, w których dało się cokolwiek usłyszeć.
–  Zna pan może mężczyznę o  przerzedzonych włosach i  dużym
tyłku?! – powtarzałam nieustannie.
– Ile za toaletę? – odpowiadali niemal wszyscy.
Nie z  każdym rozmawiało się łatwo. Ci z  piwem strasznie
bełkotali, ale najgorsi byli osobnicy, którzy zjadali dziwne kolorowe
cukierki lub wciągali gaz z  małych metalowych buteleczek. Oni
bawili się najlepiej. Ślinili się, kładli na podłodze, robili głupkowate
miny. Jednego z  nich ochroniarze wynieśli na zewnątrz, skąd
podobno zabrała go karetka.
Żadna z pytanych osób nie wiedziała nic o poszukiwanym przeze
mnie człowieku, ale nie było tego złego, bo większość dawała mi
w  ramach rekompensaty trochę drobnych. Uzbierało się tego całe
czternaście złotych. Niebywałe!
Młodzi ludzie mający zadziwiającą skłonność do narzekania,
zamiast odpowiadać na pytania, nie wiadomo dlaczego opowiadali
mi o  swoich problemach: o  braku papieru w  toalecie, o  niskim
poziomie higieny, o braku ręczników, zalanej podłodze czy klozecie
zapchanym przez opakowania po lekach. Był to tak zwany szum
informacyjny. Zadanie detektywa polegało na wyłowieniu kwestii
istotnych dla śledztwa.
Wkrótce zorientowałam się, że nie wszystkie osoby przychodziły
tu, by skorzystać z  łazienki. Część znikała w  ciemnym zaułku.
Ruszyłam za nimi. Krótkim korytarzem tra łam do jeszcze jednego
pomieszczenia. Panował w  nim półmrok przecinany kolorowymi
światłami i błyskami. Znajdował się tam parkiet, a dookoła miękkie
kanapy zajęte przez obściskujące się w  najróżniejszych
kon guracjach pary. Na końcu stał podest i  kontuar, za którym
podrygiwał facet w  kolorowych okularach z  wielkimi słuchawkami
na uszach.
Wtopiłam się w  otoczenie i  starałam się nie zwracać na siebie
uwagi. Mimo to od razu podszedł do mnie jakiś mężczyzna. Miał
długie, przykrywające łysinę włosy zaczesane do tyłu, odsłonięty
tors i skórzane opięte spodnie.
– Cześć – zwrócił się do mnie z uśmiechem. – Ktoś mi powiedział,
że o mnie pytałaś.
– Nie, proszę pana. To pomyłka – odpowiedziałam.
–  Wszystko w  porządku. Nie denerwuj się. Postawisz mi
szampana? Weźmy całą butelkę, żeby uczcić nasze spotkanie!
Przysunął się do mnie posuwistym ruchem, objął w  talii
i  przylgnął do mnie w  sposób nieakceptowalny dla przeważającej
większości nienagannych moralnie kobiet.
– Co pan robi?! Do jasnej cholery! – krzyknęłam.
Odsunął się, oparł rękę o  ścianę i  stanął jakoś tak bokiem,
wypinając tyłek.
– Spokojnie. Nie podobam ci się?
Wyprężył się i  klepnął w  zadek, spoglądając na niego znacząco.
Na ten widok aż się wykrzywiłam z obrzydzenia.
Zrobiło mi się niedobrze. Może ja się czegoś nawdychałam?
– Odejdź ode mnie, małpiszonie wyliniały!
Wykorzystałam łokcie, żeby przebić się między ludźmi, i  na
moment zniknęłam mu z  oczu. Chciałam poprosić o  pomoc faceta
w  kolorowych okularach, ale tłum przy jego kontuarze okazał się
zbyt trudny do sforsowania nawet dla mnie. Schyliłam się, żeby
spróbować przepchnąć się ludziom między nogami, i zobaczyłam, że
jest trochę przestrzeni za podestem. Nikogo nie zdziwiło, że
poruszam się na czworakach. Co więcej, spotkałam nawet dwie
młode dziewczyny poruszające się w  ten sam sposób. Przeszłam
obok ogromnych głośników, pokonałam zwoje kabli i  znalazłam
drzwi prowadzące do niewielkiego, trochę zagraconego składziku.
Ukryłam się w  nim przed rozbuchanym samcem orangutana
wielkotyłkiego. Nie wiedząc, ile czasu to potrwa, wymościłam sobie
w  samym rogu całkiem wygodne legowisko z  paczek i  rolek
papierowych ręczników. Chwila odpoczynku była mi bardzo
potrzebna.
Rozdział 5

Zdrzemnęłam się minutę albo dwie. Gdy się obudziłam, moje


schronienie wyglądało nieco inaczej. Mniej było gratów, więcej
kabli. Powoli uchyliłam drzwi i wyjrzałam na zewnątrz. Zrobiło mi
się bardzo nieprzyjemnie, bo zorientowałam się, że jestem
w  zupełnie innym miejscu niż to, w  którym się kładłam. Światło,
czystość, kobiety siedzące przy stolikach zawalonych papierami,
telefonami oraz komputerami. Byłam w  biurze. Ciasnym, dusznym
i bez okien, ale jednak w biurze.
Co za wstyd! Czułam się brudna i  nieświeża po ciężkiej nocy
spędzonej w kloace miasta wypełnionej wijącymi się nagimi ciałami.
Jak to się mogło stać?
Nie potra łam sobie przypomnieć, jak się tu znalazłam.
Wyglądało na to, że poprzedniego wieczoru miał miejsce epizod,
który wyparłam z  pamięci. Więc to się już zaczęło! Dziury
w pamięci! Chociaż tego epizodu akurat wolałabym sobie nigdy nie
przypomnieć, żeby zachować o  sobie względnie dobre zdanie.
Obawiałam się, że wyliniały orangutan jednak mnie dopadł. Sporo
się ostatnio słyszy o  środkach chemicznych, którymi odurza się
dziewczęta, by wykorzystać je do niecnych celów. Mogło mu się
udać. Jedyna nadzieja, że chodziło mu wyłącznie o  pieniądze.
Czternaście złotych niejednego by skusiło.
Na wszelki wypadek nie sprawdzałam w torebce, czy wciąż mam
te pieniądze. Dla własnego dobra psychicznego uznałam, że mnie
okradł i porzucił w pobliskim biurowcu. Koniec tematu.
Rozejrzałam się jeszcze raz. Kobiety były różne, najróżniejsze.
Grube i  jeszcze grubsze, zaniedbane i  jeszcze bardziej zaniedbane.
Nie było dwóch takich samych. Jedne uwijały się, przerzucając
papiery, inne rozmawiały przez telefony. Jeszcze inne powoli
przeżuwały kanapki, siorbiąc herbatę i patrząc przed siebie pełnym
porannej melancholii spojrzeniem.
Chciałam się wymknąć, ale po nocy spędzonej w  niewygodnej
pozycji nie było to takie proste. Na szczęście udało mi się rozruszać
odrętwiałe nogi. To dzięki temu, że nie zaniedbywałam gimnastyki.
Ćwiczyłam regularnie bez żadnych wyjątków ani wymówek. Pół
godziny intensywnego wysiłku raz na trzy miesiące.
Podeszłam do schodów i siup do góry.
– O matko! – zawyłam z bólu.
Niech to szlag! Mało się nie przewróciłam. Nie zdołałam dość
wysoko podnieść nogi.
I  wtedy zauważyłam, że miejsce, w  którym się znajduję, ma
niezwykle podobny układ architektoniczny do klubu, w  którym
byłam wczoraj. Identyczny krótki korytarzyk prowadzący do
łazienek. Lampy, głośniki, podest i  kontuar wystający zza kotary.
Gdyby nie ból, pomyślałabym, że to sen.
Śniło mi się dużo różnych rzeczy, przeróżnych: że zamknięto mnie
na noc w cukierni, że zamknięto mnie na noc w fabryce czekolady,
że zamknięto mnie na noc w  sklepie z  cukierkami, różne,
najróżniejsze rzeczy, ale nigdy, że zamknięto mnie w  składziku,
w którym nie było nic a nic do jedzenia. Koszmar!
Z  zadumy wyrwali mnie oni. Olbrzymi, łysi i  pucołowaci
ochroniarze w  czarnych garniturach. Piękne, silne, zdrowe chłopy,
a  nie żadne chude wymoczki w  wiszących na dupie dresach!
Spojrzeli na mnie z  końca korytarza. Jeden nachylił się do ucha
drugiego i coś powiedział. Potem ruszyli w moją stronę.
Odwróciłam się i chodu!
– Ej ty, stara! Co tu robisz?! – zawołał jeden z nich. – Stój!
Niejedna wariatka zatrzymałaby się i  mu powiedziała, co myśli
o takich uwagach, ale nie byłam taka głupia. Musiałam uciekać.
–  Ja ci dam starą! Ty tłusty matole! – Odwróciłam się tylko na
chwilę, żeby mu odpowiedzieć.
Trudno. Wymsknęło mi się niepotrzebnie, ale przecież i  tak już
mnie doganiali.
Spojrzałam na nich. Nie byli zadowoleni. Rozejrzałam się. Żadnej
drogi ucieczki. Znikąd pomocy. Kobiety przy stoliczkach rozmawiały
przez telefony. Zgiełk był i harmider. Rozmowy i dzwonki telefonów
mieszały się ze sobą.
Ochroniarze już prawie mnie mieli. Kilka metrów. Brzydszy
wyciągnął rękę w moim kierunku. Brakowało mu dwóch palców. To
raczej nie on uderzył zamordowanego mężczyznę w  twarz. Nie
wiedziałam, jak się obronić, bo kiedy w klubie seniora były zajęcia
z  samoobrony, to w  Supersamie zrobili promocję na parówki.
Pojechałam, ale nie kupiłam. Co z tego, że kosztowały cztery złote,
skoro były tak małe, że nadawały się tylko dla krasnoludków!
W ostatniej chwili kątem oka zobaczyłam, że stolik tuż obok mnie
jest wolny. Usiadłam. O ile wstawałam powoli, to kiedy trzeba było
usiąść, potra łam momentalnie zwalić się jak kłoda. Brzydszy
zagarnął ręką tylko powietrze.
– Co ty… do cholery?! – wycedził przez zęby.
Mały stoliczek. Na nim papiery. Jedna kartka świeciła się
i bzyczała. Podniosłam ją i chwyciłam leżący pod nią telefon.
Kliknęłam zielone.
– Halo – powiedziałam do słuchawki.
– Zostaw – zwrócił się jeden ochroniarz do drugiego. – Chyba tu
pracuje.
Nie odwróciłam się, żeby sprawdzić, czy dziarscy chłopcy sobie
poszli.
– Halo, słucham – powtórzyłam zdenerwowana do słuchawki.
– Ty szmato! – wrzasnął mój rozmówca.
O  matko! To tak się teraz rozmawia z  klientami? Niestety nie
mogłam sobie pozwolić na dekonspirację, bo ochroniarze mieli mnie
zapewne cały czas na oku.
– Chwila, chwila, niech się pan wstrzyma na sekundę.
– Co jest?!
– Odebrałam telefon koleżanki, która wyszła na moment. Więc te
pana obelgi to raczej nie do mnie.
– To niby co mam, kurwa, zrobić? Bo, kurwa, nie łapię.
–  Może ja po prostu przekażę wiadomość – zaproponowałam. –
Niech mi pan podyktuje, a ja zapiszę i przekażę. Dobrze?
– A chuj!
– To znaczy „tak” czy „nie”?
– Może, kurwa, być.
Chwyciłam kartkę, długopis i wróciłam do rozmowy.
–  Więc ja zapisuję – kontynuowałam. – Pan niech mówi.
Zacznijmy od tego, że ja odbieram od pana telefon…
– Kurwa, ty chuju złamany!…
– Chwileczkę.
– Co znowu?!
– Nic, wszystko dobrze. Po prostu nie piszę tak szybko.
– Dobra. Niech pani pisze. – Odczekał chwilę. – Już?
– Tak.
– Ty chuju złamany!
– Już było.
– Kurwa!
– „Kurwa”. Dobrze. Zapisuję. Już mam. Proszę mówić dalej.
– Kurwa. Nie oddam ci hajsu, ty chuju.
– Stop. Zapisuję… Jeszcze jedna uwaga.
– Jaka?
– Za dużo powtórzeń. Niech pan szuka synonimów.
– Czego, kurwa?
– Nadużywa pan niektórych słów, na przykład „chuj”.
– Co z tego? Tak się mówi.
–  Może i  tak się mówi, ale jak to zapisałam, to te powtórzenia
rażą.
– Nie, kurwa, przecież tak się nie da! Co to – szkoła?
– A co pan ma przeciwko szkole?
–  Nic, kurwa, tylko nie chciałbym już do niej wracać. – Zaśmiał
się.
– A wolałby pan żyć w kraju ludzi mądrych czy głupich?
– Ludzie, kurwa, głupi są, że chuj. Same dziwki i złodzieje.
– Jeżeli chciałby pan, żeby ludzie byli mądrzejsi, to może jednak
szkoła nie jest taka zła i jest potrzebna?
– Nie wiem w ogóle, o czym pani pierdoli.
– A pan się uważa za mądrego?
– Co to, kurwa, za pytanie? To chyba oczywiste.
– A jakie pan miał oceny z polskiego czy z matematyki?
–  Nie no, kurwa, mam dosyć! Tak się człowieka nie traktuje!
Znowu będzie mi się śnić podstawówka! Dzięki, kurwa, wielkie!
– Pieniądze niech pan odda. Mam do pana numer. Będę dzwonić.
Rozłączył się. Matołek.
Zmęczyła mnie ta rozmowa i  to bardzo. Nie pamiętałam już, jak
wyczerpująca potra być praca. Odruchowo spojrzałam na zegarek,
żeby zobaczyć, ile zostało do dzwonka. Wydawało mi się, że
poczułam zapach taniej kawy parzonej w pokoju nauczycielskim.
Na chwilę zrobiło mi się przyjemnie, choć biuro nie przypominało
tych z  telewizji, gdzie ludzie chodzą na spotkania z  prezesem,
wyświetlają na ścianie wyniki nansowe, obgadują
współpracowników przy kawie, jeżdżą na imprezy integracyjne, a na
tych imprezach tylko bieganie na golasa po hotelowym korytarzu,
sodoma i  gomora. Miałam nadzieję, że to moje biuro się jeszcze
jakoś rozkręci, bo na razie bardziej przypominało łódzką szwalnię
z  czarno-białego lmu tego reżysera, który kiedy w  latach
dziewięćdziesiątych dostał w  końcu jako ostatni na świecie
kolorową taśmę, to zrobił trzy lmy o kolorach. Matko. Nawet tak je
nazwał. Ludzie na Zachodzie byli tym bardzo zaskoczeni, więc
szukali w tych lmach czegoś więcej niż tylko tych trzech kolorów.
Nawet w  szkołach lmowych. Szukali i  analizowali. Nie wiem, czy
im się udało, ale dali mu nagrody. Pewnie na wszelki wypadek.
Tak samo czarno-biała, a w zasadzie bladoszara była dziewczyna,
która pojawiła się nie wiadomo skąd i  stała przede mną,
wytrzeszczając i tak ogromne oczy.
– Co pani tutaj robi? – spytała słabym głosem.
– To twoje miejsce, kochanie? – odpowiedziałam kulturalnie.
– Na chwilę wyszłam do łazienki, a już mnie pani podsiadła?
– Widocznie pomyliłam miejsca.
– Komórki też się pani pomyliły?
– Dzieciaku, do cholery. Przecież te telefony są prawie identyczne
– zdenerwowałam się. – Jak niby miałabym je odróżnić? A jak ci tak
zależy, to siadaj. Proszę bardzo. Ja postoję.
Wstałam, ale tak szybko, że aż za szybko. Każdy by się przewrócił.
Kartki się rozsypały i  zrobił się mały bałagan. Bladoszara zaraz
zaczęła to zbierać.
– Niech pani usiądzie – powiedziała. – Przepraszam. Myślałam, że
ma pani swoje miejsce.
–  Jakbym miała swoje miejsce, tobym chyba na nim siedziała,
prawda?
–  Prawda, prawda. Nie wiem, na czym jeszcze zamierzają
oszczędzać.
Podtrzymała mnie za ramię i pomogła usiąść.
– Pani jest nowa? – spytała.
– Zazwyczaj wszyscy są zdania, że jestem stara.
Uśmiechnęła się.
– Ktoś się już panią zajął?
– Co to znaczy?
– Czy panią wprowadził?
– Wprowadził?
– Przeszkolił panią?
–  Wiesz, dziecko, nie jestem pewna, o  czym mówisz, ale
spotkałam wczoraj okropnego mężczyznę i  on prawdopodobnie
chciał właśnie zrobić to wszystko, o  czym mówisz. Ja wolałabym
o tym zapomnieć. Bo może nawet to zrobił. Fuu!
– Niech pani posiedzi na moim miejscu.
– Dlaczego?
– Mnie też na początku ktoś pomógł.
Popatrzyłam na nią. Wyglądała podejrzanie i nie należało jej ufać.
–  Kiedyś się pani odwdzięczy – stwierdziła. – A  jak nie będzie
okazji, to nie ma sprawy. Trzeba sobie pomagać. Wszystko pani
wytłumaczę…
Mówiła długo i z pasją o jakichś ważnych dla niej i rzekomo dla
mnie sprawach, a  ja zastanawiałam się, skąd wziąć szczoteczkę do
zębów i  czy mój wózeczek nadal stoi na górze w  pakamerze
przypominającej szatnię.
– Dlaczego zniknął nocny klub? – przerwałam.
–  To przez ceny lokali – odpowiedziała. – Tak się robi.
Efektywność. Ludzie na świecie też tak robią. Korzystają z mieszkań
na godziny. W  nocy śpi rodzina, która pracuje za dnia, a  w  dzień
śpią ci, którzy pracują w  nocy. U  nas tak samo. W  nocy klub.
W dzień call center.
Nagle spojrzała na mnie. Zdaje się, że coś jej się przypomniało.
– A może ja mogłabym panią o coś poprosić?
Popatrzyłam na nią przenikliwie, dając jej do zrozumienia, że
mogłaby lepiej wybrać osobę, od której oczekiwałaby przysługi.
– Nie musiałaby pani nic robić. Tylko właśnie posiedziałaby pani
przez chwilę na moim miejscu – wyjaśniła. – Kupiłam na aukcji
w  internecie piękny kostium w  dobrym stanie, a  pracuję do późna
i  nie mam kiedy umówić się na odbiór. Wróciłabym za piętnaście
minut.
Popatrzyła na mnie wyczekująco. Nie wiedziałam, co
odpowiedzieć. Pracując w szkole, starałam się raczej nie wychodzić
w  trakcie prowadzonej lekcji, ale wtedy nie było aukcji i  sklepów
internetowych.
– Dobrze, skoro tak – mruknęłam, bo i tak nie miałam siły się stąd
ruszyć. – To mogę dla pani zrobić. Proszę iść.
–  Nie wiem, jak pani dziękować! – Podskoczyła z  radości i  mnie
uścisnęła. – Chcę awansować i muszę dobrze wyglądać.
–  Bardzo słusznie. W  tym, co pani ma na sobie, wygląda pani
jak…
Spojrzała na mnie zmęczonymi, pełnymi nadziei oczami.
–  Wygląda pani, jakby właśnie zależało pani na awansie –
dokończyłam.
Bladoszara rozejrzała się. Ochroniarzy akurat nie było. Zostawiła
mi na wszelki wypadek prywatny numer do siebie i  wyszła
w pośpiechu.
Po krótkiej chwili względnego spokoju telefon znowu zadzwonił.
– Halo – powiedziałam do słuchawki.
– Odpierdolcie się ode mnie! – wrzasnął męski głos.
–  Słucham? – spytałam zaskoczona. – Na głowę pan upadł?
Przecież to pan wydzwania, że aż głowa boli od tego hałasu!
–  Przestańcie mnie nachodzić, do kurwy nędzy! – kontynuował
krewki interlokutor.
–  Uspokój się pan i  mów pan konkretnie, o  co chodzi –
poprosiłam. – Bo nie wiem, co zapisać. Matko, co za chaotyczny
człowiek!
–  Jak to, kurwa, o  co chodzi? Nękacie mnie i  nie wiecie, o  co
chodzi? Nie jestem wam nic winien! O  to, kurwa, chodzi! Jeszcze
raz zobaczę kogoś pod domem, a wzywam policję!
–  Co pan za dyrdymały opowiada?! Policja ma dosyć swojej
roboty i bez pana problemów. I tak panu nie uwierzą, tylko z pana
winnego zrobią, żeby mieć sprawę z  głowy. Niech pan chwilę
poczeka. Jak pan ma na nazwisko?
– Bartosiak.
Przejrzałam stertę papierów. Na którejś z  kartek była lista
nazwisk i liczby. Bartosiak był jednym z pierwszych.
–  O  widzi pan, znalazłam… – powiedziałam, wodząc jeszcze
palcem po kartce. – Ale tu jest chyba jakiś błąd? Tu jest napisane, że
pan jest winny dziesięć tysięcy złotych. Jakim trzeba być wariatem,
żeby pożyczać takie pieniądze?
– A co to panią obchodzi?!
– Dom sobie pan chciał wybudować?
– Chyba budę dla psa.
–  Za pieniądze z  klubu nocnego? – Zaśmiałam się. – Ach, nie.
Wprowadziłam pana w błąd. To nie jest pański dług.
– Niezły burdel tam macie.
– Już wszystko wiem. Pożyczył pan dziesięć tysięcy, ale oddać to
musi pan trzydzieści. Odsetki.
– Co, do cholery?! Nie dam wam żadnych pieniędzy!
– Halo.
– Skurwysyny! Bandyci i złodzieje!
– Halo, jest pan tam?
– Zostawcie mnie w spokoju!!!
–  Halo… Nie słyszę pana. Bateria mi wysiadła w  aparacie
słuchowym.
– Kurwa! Nic nie zapłacę! Żadnych pieniędzy, rozumiesz?!
–  Halo, halo… Jest pan tam? Widzi pan, jaki to kłopot z  tymi
urządzeniami? Dobrze działał, nawet bardzo dobrze. Z  daleka było
słychać bez większych szumów, ale trzeba ciągle o  bateriach
pamiętać, a  jak człowiek ma tyle spraw na głowie, to zwyczajnie
takie rzeczy wypadają z pamięci…
– Nie mam pieniędzy! Odpierdolcie się!
–  …a  najgorsze, drogi panie, że te baterie nie tak łatwo dostać!
Kiedyś to się u  zegarmistrza kupowało, ale gdzie pan teraz
zegarmistrza znajdzie? Żadnego już nie ma, bo to się podobno nie
opłaca. Tyle lat się opłacało, a  teraz przestało. Podobno już się
w  ogóle zegarków nie naprawia, tylko kupuje nowe. Uwierzyłby
pan? Ponoć to prawda. A ten aparat słuchowy to jest mi niezbędnie
potrzebny. Pan pewnie się nie zorientował, bo ja mam młody głos,
tak wszyscy mówią, ale mam już swoje lata, chociaż nie wyglądam,
i  pewnych rzeczy nie słyszę. To może być nawet niebezpieczne,
kiedy dla przykładu chciałabym przejść przez ulicę i  nie
usłyszałabym nadjeżdżającego samochodu: mogłabym mieć
wypadek. Nie sądzi pan? A pana matka dobrze słyszy, jeżeli można
wiedzieć?
– Nie wiem. Chyba dobrze.
–  To niech pan ją spyta. Nieduże pieniądze taki aparat kosztuje,
skoro mój syn mi kupił.
– Nie będę matki o nic pytał.
– Dlaczego?
– Daleko mieszka.
– To niech pan zadzwoni. Przecież to żaden kłopot, a przyjemność
pan matce zrobi.
– Może zadzwonię.
– Niech pan tak zrobi.
– Kurwa mać!
– Co znowu?
– Jednak pani słyszy?!
–  Niech pan nie zmienia tematu. Widocznie trochę prądu się
jeszcze znalazło w  tej baterii. Kiedy pan ostatnio rozmawiał
z  matką? Wie pan w  ogóle, jak ona sobie radzi? Czy ma rachunki
zapłacone? Czy ma zrobione zakupy?
–  Nie wiem. Pewnie ma – odpowiedział poirytowany. – Ja
dzwonię w sprawie długu!
–  A  mnie się zdaje, że pański problem w  relacji z  matką jest
ważniejszy.
– Jaki znowu problem?!
– Powiedzmy sobie wprost: pan porzucił własną matkę.
Zapadła cisza. W  słuchawce, ale i  wśród telefonistek. Ta
przeżuwająca kanapkę patrzyła na mnie z  rozdziawioną gębą.
Szczęka opadła jej tak nisko, że dokładnie widać było składniki.
Salami, ser i pomidor. Na bogato.
– Trochę pani przesadza – odpowiedział mój rozmówca.
–  W  takim razie przepraszam najmocniej. Musiałam się pomylić,
bo myślałam, że pańska matka tak jak każda matka wstawała rano,
żeby zrobić panu śniadanie, a potem spóźniała się do pracy, bo pan
chciał się jeszcze raz przytulić przed pójściem do przedszkola. Po
pracy pędziła, żeby pana odebrać, a  potem na zakupy, żeby dostać
lepsze mięsko na obiad, którego pan nie chciał zjeść. Wszystkiego
sobie odmawiała, a  dla pana zawsze miała. A  teraz, gdy ona jest
stara, zniedołężniała i  samotna, to pan nawet telefonu od niej
odebrać nie może. Co z  tego, że ona ma kłopoty! Pan przecież ma
tyle ważniejszych rzeczy na głowie! Najlepiej, żeby sama sobie
drzwi wymieniła i na operację się zawiozła!
– Powiedziałem już, że zadzwonię do matki.
Operacja. O  cholera jasna! Niech to szlag! Na śmierć
zapomniałam. Jak zwykle cała byłam wyłącznie dla innych. Cudze
problemy rozwiązywałam, a  o  sobie nie pamiętałam. Nic, tylko
bezustanne poświęcenie. Cała ja.
– Muszę kończyć! – oznajmiłam.
– Chwila! – zaprotestował. – Niech pani zaczeka! Co mam matce
powiedzieć?!
– A weź się, człowieku, ogarnij i nie zawracaj głowy!
Rozłączyłam się. Spojrzałam na zegarek. Świat chyba się nie
zawali z  powodu czterech godzin spóźnienia. Musiałam się szybko
zbierać, bo jeszcze gotowi pomyśleć, że w ogóle nie przyjadę.
Złapałam swoje rzeczy i  ruszyłam do wyjścia. Nic innego mnie
w tej chwili nie obchodziło. Operacja była najważniejsza.
Zadzwoniłam do Majewskiej powiedzieć, żeby jeszcze chwilę
poczekali.
Nie odbierała.
Wciągnęłam się po schodkach i  bez strachu przeszłam obok
ochroniarzy stojących przy wejściu do klubu. Nie zwrócili na mnie
uwagi.
Zadzwoniłam drugi raz i  trzeci. Lekarze musieli być bardzo
leniwi, skoro nie chciało im się odebrać telefonu. Operacja była
mocno spóźniona, a  ich to w  ogóle nie interesowało. Zdążyłam już
wyjść na ulicę, gdy Majewska w  końcu odebrała. Słońce mnie
oślepiło. Nie było czasu na narzekanie, ale wiadomo, że jak się
człowiek chce powygrzewać na słoneczku, to nigdy tak nie świeci.
Wtedy jest zawsze pochmurno albo pada.
– Proszę się nie gniewać na starszą panią – zaczęłam grzecznie. –
Zatrzymały mnie nieprzewidziane okoliczności. Już pędzę. Za
trzydzieści, góra czterdzieści minut będę. Jeszcze kawkę możecie
dokończyć.
–  Szanowna pani – odpowiedziała Majewska o cjalnie. – Cały
zespół był gotowy. Najlepsi specjaliści. Na głowie stanęłam, żeby
wszystko się udało. Jeszcze nikt nigdy mnie tak nie wystawił i  nie
skompromitował przed samym ordynatorem.
–  Nigdy? – spytałam jakoś tak odruchowo. – Różne rzeczy
przecież się w życiu zdarzają…
Nie odpowiedziała.
–  Rozumiem pani zdenerwowanie – oznajmiłam. – Ja panią
doktor najmocniej przepraszam. Nie wiem, jak to się mogło stać, ale
ja po porostu… zapomniałam.
– Nasza umowa jest nieaktualna – stwierdziła Majewska. – Proszę
więcej nie dzwonić pod ten numer.
– Ale chwila. Przecież…
Rozłączyła się.
Świat zawirował, zatrzymał się i  zgasł. Wszystko stanęło.
Samochody, ludzie, rowerzyści. Zrobiło się cicho i spokojnie. Jakby
czas przestał płynąć. Ale to nie czas stanął, tylko weszłam na
przejście i zatrzymałam się na środku Świętokrzyskiej, blokując ruch
na całej ulicy.
–  Przechodzi pani?! – zawołał kierowca, wychylając się przez
okno swojego samochodu. – Bo się korek robi! Przeprowadzić
panią?!
Chciałam przejść, ale zdałam sobie sprawę, że nie mam po co.
Cofnęłam się na chodnik. Oczy mnie zapiekły. Ze złości. Nie
chciałam, żeby ktoś to widział, a  już na pewno nie przechodnie
i kierowca bez serca.
– Sam się pan przeprowadź! – krzyknęłam i odwróciłam się. – Ale
się śpieszy! Trzeba było zrobić siku przed wyjściem!
Zamknął okno i  odjechał obrażony. Delikatny się znalazł. Dobry
to był moment, żeby się rozpłakać, więc usiadłam na ławce
i wyjęłam starą chusteczkę w kratę. Wyglądało na to, że do bolącego
biodra trzeba się będzie przyzwyczaić. Tak jak do całej reszty.
W  sumie już się prawie przyzwyczaiłam. Nie było tak źle. Rzadko
bolało przez cały dzień bez przerwy. Kiedyś nie bolało przez dwa
dni, jak wystałam w  przychodni leki przeciwbólowe
z  do nansowaniem. Jeden lekarz mi przepisał. Młody, ale całkiem
łysy, a tacy mi się nie podobają. Tyle tych leków zjadłam, że zaczął
mnie boleć żołądek. Więc potem brałam je na ból żołądka. Kiedy się
skończyły, odetchnęłam, bo w  końcu bolało mnie już wyłącznie
biodro.
Usiadłam na ławeczce.
Tylko raz tak płakałam. Oczywiście przez mężczyznę. Obiecałam
sobie wtedy, że nigdy więcej sobie na to nie pozwolę. Było to lata
temu. Henryk po spotkaniu z  kolegami postanowił zacząć o  siebie
dbać. Ktoś polecił mu dietę. Chciał ugotować zupę cebulową, a  ja
dałam się w  to wciągnąć. Cały wieczór obieraliśmy, szatkowaliśmy
i  płakaliśmy. Dieta była nadzwyczaj skuteczna. Jeszcze tego
wieczoru wypłakaliśmy po dobrym kilogramie.
Nie mogłam sobie wybaczyć, że zapomniałam o  operacji.
Ułomności ciała mogłam wytrzymać, ale przytłaczała mnie myśl, że
zawodzi mnie umysł. Umysł, czyli ja. Jeżeli zapominałam o  czymś,
to to przestawało istnieć, czyli znikała gdzieś cząstka mojego świata.
W dodatku ta najważniejsza. Bo co jest ważne? Nie rzeczy. One raz
są, raz ich nie ma. Przemija wszystko. Wszystkie przedmioty
i zdarzenia. Ważne jest to, co po nich zostaje, a zostaje po nich to,
co jest w nas. W naszych umysłach, pamięci, wspomnieniach. Jeżeli
to zniknie, jeżeli się o  tym zapomni, to koniec. Tego już naprawdę
nie ma. A  kiedy wszystko zniknie, co pozostanie? Człowiek będzie
pusty. Jak dzban. Niepotrzebne próchno.
–  Dokąd się pani wybiera? – spytała Bladoszara, która szła
pośpiesznie od strony Marszałkowskiej. – Przecież miała pani tylko
siedzieć…
– Toteż sobie siedzę – odpowiedziałam, ocierając twarz.
Zatrzymała się przy mnie, ale co chwilę spoglądała nerwowo
w kierunku klubu.
– Źle pani wygląda – powiedziała.
– Wzajemnie.
Usiadła obok mnie.
–  Mnie też czasami jest ciężko. – Westchnęła. – Ale trzeba się
wziąć w  garść. Walczyć o  siebie. Nikt za nas nic nie zrobi, niczego
nam nie da. Same musimy sobie wszystko wywalczyć. Jeśli człowiek
chociaż na chwilę się zatrzyma, to tak naprawdę się cofa. Bo w tym
czasie inni idą do przodu.
– Mnie nie musi pani tego mówić. Ja nic innego w życiu nie robię,
tylko walczę o  siebie i  najbliższych. Jedynie po to tu przyszłam.
Ach, nieważne.
–  Rozumiem panią doskonale, bo mnie też nie jest łatwo, ale ja
dam sobie radę. Jeszcze wszystkim pokażę. Mam plan i go realizuję.
Poznałam też kogoś.
– To pięknie. Niełatwo w takim fatalnym świecie znaleźć bratnią
duszę.
–  On mnie nie zauważa. Jeszcze. Tylko raz z  nim rozmawiałam,
kiedy mnie tutaj ściągnął. Powiedział, że jestem świetna, mam talent
i szybko się wybiję, że szukali właśnie kogoś takiego jak ja, że biję
na głowę pozostałych kandydatów i że mam KLASĘ I STYL!
– Wspaniale.
– Ostatnio rzadziej go widuję, ale to nic. Niedługo zobaczy mnie
w  pełnej krasie, jak wychodzę po schodach z  piwnicy z  umową
o dzieło w ręce. Wtedy mnie dostrzeże. Łapie pani?
– Nie jestem pewna, ale możliwe, że tak.
–  To wysoko postawiony człowiek interesu. Silny, przystojny,
zadbany. Podobny do tego aktora, co grał w Imieniu róży.
–  Do Christiana Slatera?! – Niemal podskoczyłam. – To piękny
chłopak.
– Nie, nie, aż tak przystojny to nie. – Zawstydziła się.
– To nic, nic, dziecko. Sean Connery to też wspaniały mężczyzna!
Piękny, silny, wysoki i  grał tego zachodniego agenta z  małym
pistolecikiem.
– Też nie on.
–  No to nie wiem, jaki ty lm oglądałaś. Tam był jeszcze tylko
taki okropny, garbaty mnich z jednym zębem, Salvatore.
–  W  rzeczywistości to bardzo przystojny aktor, tylko tak był
ucharakteryzowany. Chodziło mi właściwie o  to, że ma blizny na
twarzy. Zresztą nieważne. On świata poza szefową nie widzi. –
Znów się zawstydziła. – Wraca pani? Do rmy?
– Raczej nie.
–  Szkoda. Ja muszę lecieć – powiedziała, wstając. – Walczę
o wynik. Wie pani, o co chodzi.
– Nie do końca, ale trochę już zaczynam… łapać.
Wydała mi się nieco podobna do mnie. Chociaż ja w  jej wieku
byłam znacznie ładniejsza.
– Mogłybyśmy się zaprzyjaźnić – powiedziała na pożegnanie.
Pomachała i odeszła.
Może i tak. Miała ten swój plan, energię i marzenia. Możliwe, że
była osobą, którą da się lubić.
Mimo że zastąpiłam ją przy telefonie na dość krótko, wyraźnie
poczułam, że dopadło mnie wypalenie zawodowe. Padałam
z  przepracowania jak koń nad Morskim Okiem. Jeszcze niedawno
wszystko bym obiecała pracodawcy – że będę uczynna, rzetelna
i  zmotywowana – żeby tylko mnie zatrudnił. Teraz pogoniłabym
każdego kapitalistycznego hochsztaplera, który zmusza do tak
nieludzkiego wysiłku.
Tak czy inaczej swoje zrobiłam. Wystarczyło pójść na policję
i  wskazać to miejsce. Tu był morderca, a  tylko on wiedział, gdzie
znajduje się mój syn. A  tylko mój syn wiedział, gdzie znajduje się
Henryk. A  tylko Henryk wiedział, gdzie znajduje się pamiątkowy
medalion po prababci. Od lat nie mogę go znaleźć.
Sporo ostatnio zapominałam. Nie powiedziałam Bladoszarej
o  tych kilku odebranych przeze mnie telefonach. Trudno. Nic
wielkiego. Raczej niczego nie popsułam w  tej jej karierze
i  wynikach. Pamięć mi szwankowała. Może powinnam zacząć jeść
ryby i warzywa. Dużo się w ostatnich latach o nich mówi. Podobno
zdrowe. Muszą mieć jakieś zalety, skoro są tak niesmaczne.
Byłam tak zmęczona, że myślałam tylko o tym, żeby się położyć.
Ale nie byle gdzie, tylko do własnego łóżka, które było zapadnięte
w odpowiednim miejscu i dzięki temu mogłam się względnie dobrze
wyspać. Wszystkie inne były zbyt miękkie i zbyt równe. Plecy mnie
przez nie bolały. Przedtem jednak musiałam się w  końcu udać na
policję i wyjaśnić sprawę.
Prywatne śledztwo i działanie pod przykrywką okazały się dosyć
łatwe. Wiedziałam już wszystko. Zginął barman z  klubu przy
Mazowieckiej. Zabił go lekoman, homoseksualista o słabej budowie
ciała. Bywalec klubu. Pewnie był zazdrosny. Mój syn to taki piękny
i przystojny mężczyzna!
Chyba że ten zabity barman sam był ćpunem, wtedy
w  ostateczności mógł się też zabić sam! Ale sam by sobie w  gębę
przywalił?!
A niech to cholera! Od czego w końcu jest ta policja? Do roboty
by się wzięli, a nie tylko przez telefon plotkują, kto z kim do łóżka
poszedł. Jak znajdą w  klubie ćpuna lekomana, to się zagadka
rozwiąże.
Przyśpieszyłam kroku, bo ssanie w  żołądku stało się nieznośne.
I  wtedy przypomniało mi się, jak w  telewizji pokazywali młode
dziewczyny wydające zupę w  podziemiach kościoła na Miodowej.
Aż taka głodna nie byłam. Jadłam wczoraj po południu, więc dało
się wytrzymać. Podobno osiemdziesiąt procent ludzkości żyje
w  głodzie, więc wstyd narzekać. Z  drugiej strony – to niedaleko.
Policja nie zając.
Postanowiłam się przejść w  kierunku Miodowej. Dla zdrowia.
A że lepiej się idzie, wiedząc, dokąd się zmierza, darmowa zupa była
dobrym pretekstem.
Szłam pięknym Krakowskim Przedmieściem, jakbym była
w  lmie. Chodnik równy i  szeroki, wyłożony dużymi płytami
z  jasnego kamienia. Przyjemny spokój i  porządek. Brak
wszechobecnej w  mieście szarości. Przygotowana dla turystów
piękna wizytówka miasta.
Przyśpieszyłam kroku.
Zastanawiałam się, czyby z czystej ciekawości, bądź co bądź pod
wpływem telewizyjnej reklamy w  wieczornych wiadomościach, nie
spróbować tej całej zupy. Całkiem miłe młode osoby częstowały nią
w schludnych warunkach. Czemu nie? Nieładnie przecież odmawiać.
Zwłaszcza że akurat tędy spacerowałam, miałam po drodze i  nie
zawadziło na chwilę się zatrzymać i  przeprowadzić degustację
gorącego posiłku.
Wyszłam zza rogu i  zobaczyłam cholernie długą kolejkę. Nie
spodziewałam się. Ludzie stali, jeszcze zanim tamci otworzyli drzwi.
Nie byli jednak podekscytowani. W  ogóle ze sobą nie rozmawiali.
Stali pochyleni, zmęczeni, przygnębieni, schorowani, odziani
w obwisłe, szare szmaty. Robili ponure wrażenie.
Jakiś mężczyzna podniósł wzrok. Twarz miał opuchniętą
i  purpurową. Usta zapadnięte. Pewnie bez zębów. Wyglądał
okropnie, mimo że mógł być całkiem młody. Tuż po pięćdziesiątce.
Zdecydowałam kategorycznie, że nie skonsumuję niczego w takim
towarzystwie.
Ta decyzja nie oznaczała jednak, że nie mogę stanąć w  kolejce.
Ustawiłam się za niewysokim mężczyzną, który chyba miał na sobie
całą swoją garderobę i pewnie właśnie z tego powodu nie kąpał się
za często. Konieczność zdejmowania, a  potem wkładania na siebie
tylu ubrań musiała go zniechęcać. Owszem, stanęłam w  kolejce,
ponieważ kontrolę nad moim ciałem przejęły prymitywne ośrodki
mózgu odpowiedzialne za zachowanie organizmu przy życiu. Nie
czułam z  tego powodu żadnego zażenowania, ponieważ ja jako ja
nie miałam z  tym moim działaniem nic wspólnego. Ja za to nie
odpowiadałam. Byłam w  stanie niepoczytalności, w  którym dzieci
polityków, gdy popełnią przestępstwo, są zwalniane
z odpowiedzialności karnej.
Kolejka szła szybko. Dwie dziewczynki dwudziesto- lub
trzydziestoletnie uwijały się jak w  ukropie, żeby jak najszybciej
nalać i rozdać wszystkim po plastikowej misce zupy.
Dostałam i  ja. Miałam ochotę przechylić miskę, wypić zupę
duszkiem i  stanąć od razu po dolewkę. Nie mogłam jednak tego
zrobić, widząc, jak inni elegancko delektują się łyżka po łyżce.
Cholerny Wersal sobie urządzili.
Usiadłam przy końcu stołu. Nabrałam gęstego z  dna
i przymknęłam oczy; chciałam mieć to szybko za sobą.
Niestety – nie udało się.
Tego się zupełnie nie spodziewałam! Krew mnie zalała! Tak mi się
ze złości zrobiło gorąco, że na pewno podniosłam temperaturę
w całym pomieszczeniu.
– Cholera jasna! – wrzasnęłam, wstając. – Tak nie może być!
Plastikowe łyżki zastygły w  bezruchu, bezzębne usta czekały
rozwarte.
– Przepraszam, jeżeli jadłem zbyt głośno, ale zapomniałem zębów
– odezwał się jakiś człowiek.
Machnęłam na niego ręką. Odetchnął.
–  Ludzie, do czego to podobne?! – Nie kontrolowałam się. –
Przecież to najnikczemniejsze oszustwo, jakie w  życiu widziałam!
Wszyscy muszą się o tym dowiedzieć!
Jedna z dziewczynek podeszła do mnie z zatroskaną miną.
–  Nie smakuje pani? – spytała. – Bardzo przepraszam.
Gotowałyśmy w pośpiechu w przerwie między zajęciami.
– Ha! Widzieliście ją?! Przeprasza!
Byłam tak wściekła, że nie wiedziałam, co powiedzieć. Cała ta
sytuacja zakrawała na absurd. Burzyła porządek całego mojego
dotychczasowego życia. Mojego oraz osiemdziesięciu procent
ludzkości.
– Jak chcesz mnie przeprosić, dziecko, za te wszystkie lata, kiedy
wystawałam po bazarach, wyszukując co smakowitsze produkty,
a  potem godzinami gotowałam, wymyślając i  doprawiając?! No
pytam się: jak?! – Spojrzałam po sali. Nikt nie znał odpowiedzi. –
Przecież, do jasnej cholery, to niemożliwe, żebyście wy tu sobie
poza systemem tak za darmo dogadzali! Gdyby się ludzie
dowiedzieli, że tak dobrze i  smacznie można się wyżywić bez
pieniędzy, to by wysadziło całą gospodarkę w powietrze! Nikt by nie
pracował, podatków nie płacił, rząd by upadł i  wszystko się
rozsypało.
– Czyli smakowało pani? – spytała dziewczyna niepewnie.
– Już można jeść? – Chciał wiedzieć człowiek siedzący obok mnie.
Popatrzyłam na nich wszystkich. Nie rozumieli, ile się tu dla nich
robi, jaka tu się odbyła rewolucja! Jaka zmiana została
zapoczątkowana w  tym niewielkim w  skali globu przykościelnym
przytułku! Oto tu antymerkantylni rebelianci każdym obrotem
plastikowej łyżki udowadniali, że głód i  problemy wyżywienia
ludności świata to zwykła ściema! Cały system to oszustwo. Wcale
nie trzeba pieniędzy. Już nigdy więcej nie pójdę do żadnego sklepu.
Najadłam się jak rodzina ministra na kolacji w ambasadzie. Aż mi
się ulewało. Trzy talerze, ale ten trzeci to tylko z grzeczności.
–  O, to pani – powiedział stojący przede mną z  miską w  ręku
Generał. Biskup i  Minister dołączyli po chwili. – Możemy się
dosiąść?
– Nie wiem, czy się panowie tu wszyscy zmieszczą.
Usiedli, nie zrozumiawszy aluzji. Następnym razem muszę być
bardziej bezpośrednia.
– My też czasem tu wpadamy – powiedział.
– Dlaczego panu się wydaje, że odwiedzam to miejsce? – spytałam
oburzona. – Ja tu jestem zupełnym przypadkiem. W  takich
miejscach to ja w ogóle nie bywam. Ja, proszę pana, wczoraj byłam
w klubie nocnym, a dzisiaj właśnie wracam z pracy!
– Ale proszę się nie denerwować. To żaden wstyd.
– Tak, to żaden wstyd. Żaden!
–  Jasna cholera! Mogę wam udowodnić. Zapraszam do mnie na
Miedzianą. Tam cała kamienica mogłaby być moja! Gdybym tylko
zechciała!
– Chętnie przyjdziemy w odwiedziny – oznajmił Generał.
–  Każdy tak mówi, a  potem tłumaczy się brakiem czasu.
A przychodzi tylko ten, kto ma jakiś interes.
– My przyjdziemy nawet bez interesu. Tak po prostu. Na herbatę,
a nawet nie musi być herbaty. W odwiedziny. Mamy czas.
Spojrzałam na nich. Byłabym im łby poukręcała, gdyby nie to, że
zadzwonił telefon. Ale nie mój. Ja miałam inny dzwonek. Trąby
z Gwiezdnych wojen. Syn mi kiedyś ustawił, a tego się chyba nie da
zmienić.
– To do pani – stwierdził Biskup.
– Mam inny dzwonek – odpowiedziałam. – To raczej do któregoś
z panów.
–  My przy obiedzie wyciszamy. Niech pani sprawdzi, bo to
słychać z pani strony.
– Słuchaj pan, zaraz panu udowodnię!
Sięgnęłam do torebki i  wyciągnęłam telefon. Nie dosyć, że
dzwonił, to jeszcze miałam pięć nieodebranych połączeń.
– Halo – powiedziałam, odbierając.
–  Dzień dobry, poznałyśmy się niedawno w  biurze – zaczęła
bardzo o cjalnym głosem Bladoszara.
–  Tak, oczywiście, poznaję. Co u  pani słychać? – spytałam
życzliwie.
–  Dzwonię do pani, że tak to ujmę, służbowo – kontynuowała
urzędniczym tonem. – Chcielibyśmy się z panią spotkać.
– My? Spotkać? A w jakiej sprawie?
Czując na sobie pytający wzrok moich towarzyszy, popatrzyłam
na nich z  należytą wyższością i  na chwilę zakryłam dłonią
słuchawkę.
– A nie mówiłam? – spytałam ich zadowolona. – Właśnie dzwonią
z pracy.
Nie czekając, co odpowiedzą, wróciłam do rozmowy telefonicznej.
– Zabrała pani mój aparat – wyjaśniła Bladoszara.
– Naprawdę?
– Gdzie pani teraz jest?
– W okolicy… Na obiedzie…
–  To się świetnie składa. Chętnie dołączymy. Tu wszystkie
restauracje doskonale się nadają na biznesowe spotkania.
No to kłopot.
– Bardzo proszę, ale nie jestem sama.
– Naprawdę? A z kim?!
– Z Generałem, Biskupem i Ministrem! Jeśli chce pani koniecznie
wiedzieć!
Zamilkła.
–  Mogę dać do telefonu – kontynuowałam. – Ale nie wiem, czy
będą chcieli rozmawiać.
– To może później? Kiedy indziej?
– W porządku, dziecko. Oddam telefon. Ja już kończę i wychodzę.
Męczy mnie to towarzystwo. Będę przed przytułkiem obok kościoła
na Miodowej.
– Pomaga pani biednym?
– Nie rozumiem. Skąd takie pytanie?
–  Przepraszam. Nie powinnam. Niedługo będziemy –
odpowiedziała Bladoszara i rozłączyła rozmowę.
Wstałam z  wielkim trudem. Trzeci talerz to było już samo gęste
z dna sagana. Ukłoniłam się i ruszyłam do wyjścia.
Rozdział 6

Zanim odzyskałam ostrość widzenia po tym, jak oślepiło mnie


światło słoneczne, Bladoszara już stała przede mną. Z  tym że nie
była już ani trochę bladoszara. Usta świeciły jej czerwienią, policzki
różem, a sama była dumna i wyprostowana.
– To ona – powiedziała, wskazując na mnie palcem.
– Do kogo mówisz, dziecko? – spytałam, nie widząc nikogo, mimo
że zasłoniłam oczy przed rażącym słońcem.
Nagle słońce przestało mnie oślepiać. Zasłonił je człowiek szeroki
jak kredens. Najszerszy w barach facet, jakiego w życiu widziałam.
Gębę miał w bliznach. Na łbie sporą niezagojoną ranę.
–  Dziękuję bardzo – powiedziałam mu, opuszczając rękę, którą
zasłaniałam oczy.
– Oddawaj telefon – warknął, chwytając mnie za ramię.
– Nie oddam! – krzyknęłam, ściskając mocniej torebkę.
Po chwili jednak przypomniałam sobie, że nie chodzi mu o  mój
telefon, tylko tej biednej dziewczyny, więc wyciągnęłam go
z torebki i podałam Bladoszarej.
– Dziękuję – powiedziała.
– A teraz spadaj! – ryknął potężnym głosem Najszerszy.
Aż podskoczyłam ze strachu.
–  A  już, już. Nie denerwuj się tak, kochanieńki. – Ukłoniłam się
z zamiarem odejścia. – Przepraszam za kłopot i do widzenia.
–  Nie ty! – odpowiedział. – Ty zostajesz! Spadaj, mówię –
powtórzył, zwracając się do Bladoszarej, która ponownie stała się
bladoszara. Nawet bardziej niż na samym początku.
– Mam wrócić do rmy? – spytała przestraszonym głosem.
– Już nie pracujesz.
–  Ale jak to? Przecież powiedziałeś… że rma… że ja… że ty…
w przyszłości…
– Nic takiego nie mówiłem. Zdawało ci się. Idziesz czy ci pomóc?!
Poszła sama. Bez pomocy. Zapłakana.
Zatrzymała się na chwilę pod kościołem na Miodowej. Wyglądała
tak żałośnie, że gdyby Hans Christian Andersen dożył naszych
czasów, z pewnością napisałby bajkę o dziewczynce z call center.
Zakryła ręką zapłakaną twarz i  wsiadła do autobusu, który
właśnie nadjechał.
–  Ty bydlaku – wycedziłam przez zaciśnięte zęby. – Tak nie
można! Bez okresu wypowiedzenia?!
Już się nie bałam. Ruszyłam na niego z  impetem. Chciałam
skoczyć i wczepić mu się w kark niczym lwica dopadająca bawołu,
ale okazało się to nie takie proste jak na lmach przyrodniczych. On
wprawdzie przypominał bawołu, ale mnie nieco brakowało do
lwicy. Do lmów przyrodniczych nie brali lwic z chorymi biodrami.
–  Wymknęła się tylko na chwilę po nowy kostium! Tak się nie
postępuje z ludźmi!
Najszerszy rozejrzał się nerwowo. Może nie chciał wzbudzać
większego zainteresowania, a  nic nie przyciągało wzroku gapiów
skuteczniej niż krzycząca i  wymachująca rękami starsza pani.
Chwyciłam go za ramię tak mocno, jak ściska się poręcz
w  zdezelowanym tramwaju kursującym rzadko uczęszczaną trasą,
i nawet nie wiem kiedy, przyłożyłam mu w te jego mięśnie.
Tama pękła, emocje eksplodowały, sernik wykipiał. Jak zwał, tak
zwał, w  każdym razie zaczęłam go okładać, gdzie popadnie.
Głównie po łbie. Miał tam już sporo blizn, więc uznałam, że to
sprawdzone miejsce do bicia. Ręka sama mi chodziła, ale to mi nie
wystarczało, więc odstawiłam wózeczek i  okładałam go obiema.
Nawet nie próbowałam się powstrzymywać.
–  Dość! Co robisz?! – krzyknął Najszerszy, zasłaniając się przed
gradem ciosów.
Z jakiegoś powodu mi nie oddał. A miałby czym, bo swoją wielką
łapą z  łatwością powaliłby niedźwiedzia, gdyby na terenie
warszawskiego ZOO, spacerując po pijaku betonową krawędzią
ogrodzenia, wpadł do jego wybiegu.
Matko jedyna, jaka ta przemoc była łatwa, przyjemna
i  oczyszczająca! Nic dziwnego, że tyle jej w  lmach. Okładałam
Najszerszego z  nieznaną mi wcześniej pasją. Żałowałam, że
wcześniej tego nie spróbowałam. Poczułam się bardzo przyjemnie
zmęczona i  zrelaksowana. Nie chciałam przerywać, bo obawiałam
się kontrataku, który z  pewnością wysłałby mnie na tamten świat,
a  na to nie byłam jeszcze gotowa. Trenerka gimnastyki w  klubie
seniora nie mogła się mylić, chwaląc moją ponadprzeciętną
kondycję i stawiając mnie zawsze w pierwszym rzędzie na zajęciach.
Niemniej jednak żaden z  moich ciosów nie okazał się nokautujący.
Najszerszy jak stał, tak stał, a mnie powoli zaczynało brakować siły
i tchu. Musiałam odetchnąć choćby na chwilę. Zrobiło mi się słabo,
więc wsparłam się na nim obiema rękami i  postanowiłam chwilę
odpocząć, z trudem wyrównując oddech.
– Niech pan mnie trzyma, bo się przewrócę – powiedziałam.
– Może wody? – spytał.
– Z chęcią. A ma pan?
–  Tu jest restauracja. – Wskazał na lokal przy skrzyżowaniu. –
Podadzą szklankę.
– Jeśli to nie kłopot, poproszę – powiedziałam, dysząc i wisząc na
jego ramieniu. – Tylko niech mnie pan nie puszcza, bo mi słabo.
Narzuciłam w  tej walce zbyt szybkie tempo, którego sama nie
byłam w  stanie wytrzymać. Tak się czasem zdarza mniej
doświadczonym zawodnikom.
–  Młody! – zawołał Najszerszy do jakiegoś dzieciaka. – Tak, do
ciebie mówię. Skocz do restauracji po wodę dla tej pani. Ale
migiem!
Ponaglanie nie było potrzebne, bo młody człowiek w jednej chwili
znalazł się w  drzwiach restauracji. Nie wiadomo tylko, czy prosił
tam o wodę, czy o schronienie.
Po chwili wybiegł, ale ręce miał puste. Matko, jak mi się przykro
zrobiło, gdy pomyślałam, co się z tym biedakiem stanie. Najszerszy
spojrzał na niego ze szczerym zdziwieniem. Chłopak nie miał z nim
szans. Sama się przecież przekonałam, że Najszerszy dysponuje
nieprawdopodobną wręcz odpornością na ciosy.
Do niczego na szczęście nie doszło, bo zaraz za chłopakiem
z  restauracji wybiegło dwóch eleganckich kelnerów. Jeden ze
szklanką i karafką wody, drugi z krzesłem. Wyglądali niepoważnie.
– Ta pani zasłabła – wyjaśnił przejęty młody człowiek.
Podbiegli do mnie.
– Nic mi nie jest – powiedziałam słabym głosem.
Ale oni już sadzali mnie na krześle. Jeden podawał wodę, a drugi
wachlował mnie śnieżnobiałą, dopiero co upraną i  wyprasowaną
serwetą. Takiego profesjonalnego narożnika nie powstydziłby się
sam wspaniały Andrzejek Gołota. Po chwili jednak ludzie, którzy
licznie zgromadzili się wokół nas, zajęli się dyskusją, wzajemnym
przekonywaniem i  przekrzykiwaniem, jak w  podobnych sytuacjach
należy, a  jak nie należy postępować, co powinno mi się zrobić,
a czego nie, jaka jest najbardziej prawdopodobna przyczyna mojego
stanu i ostatecznie najważniejsze: kogo lub co można za to obwinić.
Służbę zdrowia, zanieczyszczenie środowiska, niezdrową dietę czy
brak ruchu?
Gdy już odpoczęłam, nachylił się nade mną Najszerszy.
– Zapraszam do samochodu – powiedział ściszonym głosem.
– Nie ma mowy – odpowiedziałam.
– Nie przedłużajmy tego. Wiem, co pani zrobiła.
Mówiąc to, spojrzał mi w  oczy i  czułam, że on nie kłamie.
Wiedział. Na pewno wiedział. To źle, bardzo źle, że wiedział.
Ciekawe tylko, co takiego wiedział?
–  Jeżeli to jest porwanie, to powiem tak: niemrawe i  nieudolne,
a ja się w ogóle nie boję. Amatorszczyzna, proszę pana. Podstawowe
błędy. Wiem, gdzie jestem, i  widzę pańską gębę. Zaskoczony? Tak,
tak, ja się na tym dobrze znam, bo już raz byłam porwana. I  to
o wiele lepiej! Wtedy naprawdę się bałam. Najpierw dostałam w łeb,
że tak nieładnie to ujmę, potem była jazda samochodem, ciemna
piwnica, strach, groźby, brutalność, świadomość najgorszego, proszę
pana. Wszystko było. Porwanie all inclusive. A przy panu… Przykro
mi, że muszę to powiedzieć: NUDA!
–  To nie żadne porwanie. Porwania to straszny oldschool. Teraz
w  świetle prawa się wszystko robi. Mniejsze koszty, mniejsze
ryzyko. Nikt tego nie ściga.
–  Co pan opowiada? Pan nie wie, co ja przeżyłam. To było
straszne. Z tego mógłby być świetny lm albo książka.
– Nikt by takiej książki nie przeczytał.
– Ale co pan opowiada?! Oczywiście, że ludzie by czytali! Starzy
i młodzi, wszyscy!
– Może jeszcze z panią na okładce? – Zaśmiał się.
– A czemu nie?!
– Wie pani, co się sprzedaje? Krew, aki, gołe dupy i cycki.
– Sam pan jesteś goły cycek.
Odwróciłam się od niego ostentacyjnie, żeby mu w  pięty poszło.
Oczywiście, że ludzie by czytali.
–  Przeprowadziliśmy szybkie dochodzenie – kontynuował
Najszerszy. – Nie widziała pani, że mamy monitoring?
Po cholerę się tam pchałam? I  jeszcze te telefony. O  matko.
Kolejny raz mnie poniosło. Kiedy ja się opanuję? Co musi się stać,
żebym oprzytomniała? Trzeba było od razu iść na policję. Oni mają
specjalistów. Siadają i  rozpracowują takie sprawy. Widziałam nie
raz. Murzyn przeważnie jest szefem, Azjata informatykiem,
detektyw alkoholik po przejściach rozwiązuje całą sprawę, a młoda
dziewczyna jest inteligentniejsza od wszystkich, ale nikt jej nie daje
dojść do słowa. Gdzie mi do takich detektywów?
–  Rynek się popsuł i  brakuje nam ludzi – powiedział Najszerszy,
wykrzywiając twarz w  czymś, co mogłoby przypominać uśmiech. –
Każdy albo nie potra , albo nie chce, albo już dawno jest za granicą.
–  Zwariował pan? Po co pan mi to mówi? Teraz to pan się źle
poczuł?
Popatrzył na mnie, a  ja podniosłam tylko brwi na znak, że
oczekuję jakiegoś mądrzejszego wyjaśnienia.
– Oferujemy pani pracę – powiedział poważnym głosem.
– Mnie pracę? Może jednak chce pan wody?
– Bierze pani?
Spojrzałam na niego.
Ruszyliśmy powoli w stronę jego samochodu.
– To żart? – spytałam.
– Zrobiła pani niezły wynik.
– Nie rozumiem.
– Jeden dłużnik odda pieniądze, jeżeli już nigdy pani do niego nie
zadzwoni. Drugi odda, jeżeli dostanie pani numer telefonu. Nikt
w historii rmy nie miał takiego wyniku.
Dziwnie się poczułam.
–  Ktoś inny miał przyjść na to miejsce, ale pani ściągnęła więcej
długu w godzinę niż inni przez miesiąc.
– A co z tą inną osobą? Nie dostanie umowy? – spytałam.
Przypomniałam sobie tę biedną, bladoszarą dziewczynę, która
wszystkie zarobione pieniądze wydała na używaną garsonkę, żeby
lepiej wyglądać w pracy.
– To się nazywa konkurencja – odpowiedział Najszerszy.
W  dzisiejszym świecie człowiek uczy się przez całe życie. Byłam
tego świadoma i  bardzo pozytywnie nastawiona, chętna i  otwarta.
W  ramach nieustającej nauki poznałam dziś nowe słowo:
„konkurencja”. Nie znałam się aż tak dobrze na etymologii, ale na
moje oko musiało wywodzić się wprost od słowa „skurwysyństwo”.
Oferta Najszerszego była dla mnie jednak zaskoczeniem.
Musiałam się zastanowić. Zdążyłam już znienawidzić tę pracę.
Nudziła mnie. Zabijała rutyną. Ciągle to samo. Każdy dzień taki
sam, a  człowiek jak trybik w  maszynie, która kręci się w  kółko. Ja
przecież byłam wyjątkowa. Inna niż ci, którzy dali się wtłoczyć
w  system zbiorowego wytwarzania. Chciałam realizować swoje
indywidulane ambicje. Byłam pełna energii i  oryginalnych
pomysłów, które mogły zmienić świat. Zasługiwałam na coś więcej.
Miałam przed sobą nieograniczone możliwości.
Z  drugiej strony, kiedy po przebudzeniu wyglądałam przez okno
i  patrzyłam na tych wszystkich niewyspanych ludzi ponuro
zmierzających na przystanek, żeby dojechać do pracy, to czułam coś
dziwnego w  sercu. Byli potrzebni. Co rano przywoływała ich do
siebie kapitalistyczna matka, żeby przytulić ich wątłe,
przepracowane ciała i  wycisnąć z  nich resztki sił witalnych,
entuzjazmu i poczucia własnej wartości. Zazdrościłam im tej trudnej
miłości.
Nie wiedziałam już, co o  tym myśleć, bo przecież byli i  tacy,
według których pieniądze nie są potrzebne. Można bez nich całkiem
dobrze zjeść. Chyba że to jakieś wegetariańskie oszustwo. Nie
wybaczyłabym, gdyby się okazało, że nafaszerowali mnie podstępnie
zieleniną jak królika.
Praca? Prawdziwa? Ze stresem, obowiązkami, dojazdami,
punktualnością, terminami i ciągłym pośpiechem? Byłoby cudownie
znowu czuć się potrzebną i wrócić do życia. Szacunek wśród ludzi,
a siła nabywcza w portmonetce!
– Słucha mnie pani? Pytałem, czy bierze pani tę pracę – powtórzył
zniecierpliwiony Najszerszy. – Doskonale by się pani nadawała.
– A skąd pan to wie?
– Pani jest świetna. Szukaliśmy kogoś takiego jak pani. Bije pani
na głowę innych kandydatów, bo pani ma KLASĘ I STYL!
Spojrzałam na niego. Chyba światło się zmieniło, bo wydał mi się
nawet przystojny i elegancki. Umysł też miał całkiem przenikliwy.
Zatrzymaliśmy się przy jego samochodzie.
– Nie myśli pan chyba, że się zgodzę na pracę w takim miejscu?
W  moim wieku i  z  moją nienaganną opinią? Prędzej piekło
zamarznie albo minister środowiska pokocha przyrodę.
– Ile pani zarabiała w ostatniej pracy? – spytał.
–  Dużo, proszę pana! Bardzo dużo! – odpowiedziałam. –
Wykonywałam szanowany zawód i żyłam na wysokim poziomie!
– Daję najniższą krajową!
– Toż to fortuna!
– Po odliczeniu podatku to połowa najniższej krajowej.
Otworzył drzwi od strony pasażera, a  ze środka wysypały się
połówki kapsułek po lekach. Na wycieraczce leżała pusta buteleczka
po ketonalu.
– ZGODA!
Udał, że spluwa na dłoń, i wyciągnął ją do mnie.
– Umowa stoi? – spytał.
– Stoi! – odpowiedziałam.
Kojarzyłam z dawnych lat podobny rytuał zawierania umów. Nie
pamiętałam szczegółów, ale chciałam okazać szacunek tej tradycji,
więc odchrząknęłam i splunęłam ob cie na jego wyciągniętą rękę.
Udało mi się. Stał i patrzył z niedowierzaniem na swoją łapę. Pod
tak wielkim był wrażeniem.
Byłabym głupia, gdybym nie przyjęła jego propozycji.
Musiałam tylko pamiętać o  jednym. O  wyjaśnieniu sprawy
zabójstwa, rozwikłaniu zagadki w  celu przywrócenia porządku
i sprawiedliwości.
Taka byłam tym wszystkim otumaniona, że gęba Najszerszego
wydała mi się nawet sympatyczna. Aż się poklepałam po policzkach,
żeby przywrócić sobie przytomność umysłu. Chcieli mnie. Byłam
potrzebna i pożądana. Może nie był to międzynarodowy koncern jak
w Dynastii, gdzie mogłabym brać udział we wszystkich skandalach
rozgrywających się u  władzy, na pierwszych stronach gazet
i internetu, ale zawsze to lepsze niż siedzenie w domu.
Praca to pieniądze, a  pieniądze to przepustka do normalnego
życia. Ile ja spraw mogłabym sobie załatwić, mając pieniądze? O nic
nie musiałabym się prosić. Do urzędu czy do sklepu wchodziłabym
dumna i  wyprostowana, a  ludzie by mi się kłaniali. Połowa
najniższej krajowej… Ileż za to można kupić czekolady!
Rozmowa rekrutacyjna była wprawdzie dosyć krótka, ale ja nie
obawiałam się, że zabraknie mi kompetencji. Dotychczasowi
pracodawcy zarzucali mi różne rzeczy, począwszy od trudności we
współpracy, braku zahamowań, otwartości, tolerancji, szacunku,
kultury, ale nigdy, przenigdy nie usłyszałam, żeby ktokolwiek miał
zastrzeżenia do moich kompetencji. Mogłam być o  to spokojna.
I byłam.
– Proszę wsiadać – powiedział Najszerszy, przytrzymując drzwi.
Zawahałam się. Czy mógłby zabić? Bez wątpienia. Łapę miał tak
wielką i  ciężką, że te blizny na łbie sam sobie mógł zrobić. Na
przykład zabijając komara, który usiadłby mu na głowie.
Dysponując taką siłą, musiał bardzo uważać. Mógł kogoś wysłać na
tamten świat nawet niechcący. Gdyby na przykład ktoś gadał za
dużo lub głupio, a  on by się zdenerwował. Nieszczęście gotowe
nawet bez złych intencji. Ludzie bywają głupi, bez wyobraźni, nie
uważają i giną bezsensownie na własną prośbę.
Sytuacja zdawała się ryzykowna, ale kuszenie bogactwami tego
świata było bardzo silne i skutecznie zaburzało mi jasność myślenia.
– Co się dzieje? – spytał Najszerszy, widząc moje wahanie.
– A nie mógłby mnie pan trochę przymusić? Lepiej bym się wtedy
czuła.
– Niestety. Nie uznaję przemocy zycznej.
Matko, co się dzieje z tymi mężczyznami!
Wstawiłam wózeczek do samochodu i  wsiadłam, ale
postanowiłam zapamiętać sytuację tak, że to on mnie do tego
zmusił.
No więc znalazłam się w paszczy lwa. I podobnie jak wszyscy są
ciekawi, jak wygląda paszcza lwa w  środku, bo zapewne dlatego
niektórzy tam zaglądają, tak i  ja byłam ciekawa, jak wygląda taki
czarny samochód wewnątrz. A trzeba przyznać, że nie wyglądał źle.
Gdyby wszyscy ludzie wciągani do takich aut o  tym wiedzieli, nie
stawialiby się tak i  mniej by obrywali. Samochód wszystko miał
nowe i ładne. Widać było, że ktoś się bardzo postarał. Wykończenia
w  skórze i  drewnie jak w  dobrym sklepie meblowym.
Z wywietrzników sączył się miły chłodek, a z głośników przyjemna
muzyka. Młody zachrypnięty człowiek mówił wierszem w  rytm
głośnego bębnienia o  swoich różnych problemach, przeklinając
w każdym zdaniu. Coś o mieszkaniu w blokach i o młodych dupach.
Nie wszystko zrozumiałam, ale było to całkiem ciekawe
i  niebrzydkie. Wrażliwy młodzieniec recytował tekst w  wielkich
emocjach, a  rytm był główną siłą tego dziwnego utworu. Nigdy
wcześniej czegoś takiego nie słyszałam. Pewnie inni też nie. Ludzie
powinni się dowiedzieć o  istnieniu takiej niezwykłej muzyki. To
mogłoby się podobać. Zwłaszcza tym, którzy słabiej słyszą.
Mój odbiornik radiowy, który nabyłam po okazyjnej cenie, stroił
tylko modlitwy. O  co ja miałabym się modlić? Chyba tylko o  to,
żeby tam na górze wybuchł jakiś niewielki pożar, w  którym
spłonęłaby teczka z informacjami o moich drobnych występkach.
Jedyne, do czego można było się przyczepić we wnętrzu czarnego
samochodu, to dochodzący nie wiadomo skąd smród przepoconych
skarpetek. Tego producent zdecydowanie nie dopracował.
– Trochę tu śmierdzi – oznajmiłam zniesmaczona.
– W nowym aucie zawsze trochę śmierdzi.
– Naprawdę?
– Tak.
Tego nie wiedziałam. Pewnie chodziło o  to, żeby człowiek,
przesiadając się do luksusowego samochodu, nie doznał zbyt
wielkiego szoku. Żeby czuł się w  nim mniej onieśmielony, bardziej
jak u siebie.
Ruszyliśmy przy akompaniamencie klaksonów, ponieważ
Najszerszy najwyraźniej nie wiedział, gdzie w  tym nowym
samochodzie zamontowano lusterka. Swoim manewrem
spowodował serię nagłych hamowań. Trąbili jednak tylko ci, którzy
znajdowali się na tyle daleko w  korku, że nie widzieli, jaki podły
zakapior siedzi za kierownicą czarnego samochodu. Zwykłemu
człowiekowi pokancerowana gęba i  łysy pokaleczony łeb
Najszerszego skutecznie odbierały niepotrzebną brawurę oraz chęć
przyciskania klaksonu. Najszerszy wyglądał bowiem jak pies biorący
udział w  nielegalnych walkach po zakończeniu bardzo nieudanego
sezonu.
–  Cicho tam! – wrzasnęłam przez otwarte okno na trąbiących
kierowców. – Hołoto jedna!
Poprawiłam się w fotelu i spojrzałam na Najszerszego.
– Nieźle, prawda? – spytałam.
– Ujdzie.
–  Znajomy mnie nauczył. Jak mnie do szpitala zawoził.
Pierwszorzędny był z  niego bandyta. Mniejszy niż pan, to znaczy
szczuplejszy, ale też groźny. Bardzo groźny!
–  Mówił może, że pani za dużo gada? – spytał Najszerszy,
podnosząc brwi w komiczny sposób.
– Ależ oczywiście, że mówił. I to nie raz. Niejedna awantura o to
była. Taka awantura, że ho, ho!
– Nie myślała pani, żeby coś z tym zrobić?
–  Z  tym znajomym? Tak. Chciałam go dźgnąć w  tętnicę, ale on
sam się potknął i solidnie sobie łeb rozwalił. Tra ł do szpitala i od
tamtego czasu nie miałam już z nim kłopotów.
–  Miałem na myśli to pani gadanie. Czy nie myślała pani, żeby
z tym coś zrobić.
– A nie, nie. O tym nie myślałam.
– Mam jedno pytanie.
–  Oczywiście – odpowiedziałam. – Co chce pan wiedzieć?
Wykształcenie mam wyższe pedagogiczne, doświadczenie
wieloletnie, kwali kacje wysokie, podobnie jak kulturę osobistą, ale
to chyba sam pani widzi, prawda?
– Jak się pani dostała do biura?
– Zasnęłam w klubie.
– Przejrzę nagrania.
Spojrzał na mnie niezadowolony. Potem patrzył już tylko na ulicę,
jakby nagle zamierzał zacząć przestrzegać przepisów ruchu
drogowego po tym, jak dwa razy przejechał podwójną ciągłą,
zawrócił mimo zakazu i  wjechał na skrzyżowanie na czerwonym
przy aplauzie przechodniów.

***
Miasto się zmieniało. Ścierały się w nim różne siły. Kultura toczyła
bój z  komercjalizacją. Niedaleko Mazowieckiej po dwóch stronach
ulicy Czackiego znajdowały się kiedyś teatr i  Ministerstwo
Finansów. Pierwsza instytucja zajmowała kawałek starej kamienicy,
ministerstwo zaś cały ogromny gmach z  podjazdem i  fontannami.
Ministerstwo Finansów ma się świetnie. W  świecie, w  którym żyje
się coraz szybciej, gdzie rządzą postęp i  nowe technologie, nie
przetrwa dziedzina sztuki, która zastygła w  niemal niezmienionej
formie od dwóch i pół tysiąca lat. Nic zatem dziwnego, że teatru już
tam nie ma.
Podobnie było z  kinem Femina. Faszyzm nie dał mu rady,
komunizm nie dał mu rady, a kapitalizm jako najdoskonalszy system
poradził sobie świetnie, udowadniając swoją wyższość nad tamtymi.
Niektórzy trochę narzekali. Dla nich w  miejscu historycznego kina
powstał sklep.
Ostatnim lmem, który widziałam w  Feminie, był ten japoński
o  samurajach. Wszyscy w  nim podobnie wyglądali i  podobnie się
nazywali, stąd kompletnie nie wiadomo było, kto, kogo i za co zabił.
Miał to nakręcić znany i ceniony reżyser, ale trudno uwierzyć, żeby
taki nie dostał kolorowej taśmy. Już nawet w  Polsce niektórym
dawali, a  co dopiero w  Japonii. Przez takie właśnie drobne
kłamstewka kultura traci wiarygodność.
Dotarliśmy na Mazowiecką. Całkiem mi się tu zaczęło podobać.
Brama nie nosiła nawet najmniejszych śladów moczu, a  to się
wydało dziwne, wręcz niemożliwe. Skoro nie w  bramie, to gdzie
młodzież ma sikać? Chyba nie na trawnikach jak zwierzęta?
Weszliśmy do środka. Nie zeszliśmy do dusznej, ciasnej i ciemnej
piwnicy. Zostaliśmy na parterze, gdzie było o  wiele więcej
przestrzeni, świeżego powietrza i  dziennego światła. Od razu
uderzał zgiełk rozmów telefonicznych. Parkiet zastawiony był
niewielkimi stolikami, przy których uwijały się pracujące kobiety.
–  Tu jest wolne miejsce. – Najszerszy wskazał na pierwszy stolik
przy wejściu.
Postawiłam wózeczek i  usiadłam. Najszerszy gdzieś zniknął, ale
po chwili wrócił z  plikiem papierów oraz czymś czarnym w  ręku.
Z  daleka można to było uznać za przedmiot przypominający broń,
jak mówią w wiadomościach, relacjonując nieudany napad na bank,
kantor lub stację benzynową. Gdy położył wszystko przede mną,
okazało się, że był to przedmiot przypominający telefon.
– Co to jest? – spytałam, oglądając go z każdej strony.
– Komórka.
– Jeżeli komórka, to gdzie ma ekran?
–  Tutaj – odpowiedział, wskazując na małe okienko z  czarnymi
napisami. – Nie odpowiada pani?
–  Oczywiście, że nie. To raczej pilot do telewizora albo szkolny
kalkulator. Z muzeum techniki pan to ukradł? Nawet mój syn dał mi
lepszy.
Spojrzał na mnie, wykrzywiając twarz, a ja pomyślałam, że mógł
mieć rację. Możliwe, że powinnam coś zrobić z  tym moim
gadaniem.
–  Powiedziałam: syn? Jaki tam znowu syn? – zaczęłam się
tłumaczyć. – Przecież ja w ogóle dzieci nie miałam, nie mam i chyba
się pan domyśla, że mieć już raczej nie będę. A  nawet jeżeli, to
z kim miałabym mieć, skoro nie mam męża? Żadnego. Własnego ani
cudzego. Nawet przez krótką chwilę.
Zrobiłam przy tym tak przekonującą minę, że gdyby mnie w tym
momencie zobaczył sam Henryk, uwierzyłby, że się nie znamy.
Po chwili zadowolenia ze swojego sprytu poczułam się nieco
gorzej. Właśnie wyparłam się własnej rodziny. Nieważne, że oni
mnie porzucili, a  ja wyparłam się ich po to, żeby ich odzyskać.
Niesmak pozostał.
Ostatnio rzadziej myślałam o  Henryku, a  teraz, gdy go
wspomniałam, to tylko po to, by zaprzeczyć jego istnieniu. Do tej
pory Henryk zawsze był ze mną. Istniał w mojej pamięci. Miał swoje
miejsce w moim sercu i umyśle. A to najważniejsze. Owszem, miło,
jeżeli ktoś jest przy nas zycznie. Możemy go dotknąć, pocałować,
popatrzeć na niego. To ludzkie. Ale rzeczywista obecność nie jest
taka ważna. Oko to zwykła soczewka, w  dodatku w  jednej gazecie
napisali, że przekazuje odwrócony obraz. Ani patrzenie na kolorowe
plamy, ani dotykanie czegokolwiek się nie liczy. To mózg wszystko
odbiera i interpretuje. W nim wszystko się dzieje i w nim wszystko
istnieje. W uczuciach, emocjach, wspomnieniach. A tu Henryk żyje.
I jest ze mną. I ja muszę go pamiętać. Tymczasem jedną ważną rzecz
już zapomniałam. Ile cholernych łyżeczek cukru ten łobuz sypał
sobie do herbaty? Cztery czy pięć?! Przez niego zawsze brakowało
cukru.
–  Niech się pani bierze do roboty. – Najszerszy przywrócił mnie
do rzeczywistości.
Krzesło miałam bardzo wygodne. Identyczne jak to, które stało
obok śmietnika na końcu Miedzianej. Jak się przez kilka dni
obserwowało i wstawało przed innymi, to można było zdążyć przed
śmieciarką i upolować niezłą okazję.
Tak się dałam uwieść tej wygodzie, że zapomniałam zapytać
o umowę, ubezpieczenie oraz o to, czy mogę sobie odebrać zaległe
dwa dni urlopu od poprzedniego pracodawcy z 1995 roku.
Gdy tylko Najszerszy wyszedł, nieznośny hałas błyskawicznie
ustał. Rozmowy ucichły, a  zastąpiło je szuranie krzeseł, odkładanie
telefonów oraz dzwonienie łyżeczek w pustych szklankach.
Kilkunastoosobowa grupa kobiet ruszyła w  stronę baru. Były
piękne, potężne, ubrane w  kolorowe bawełniane koszulki i  opięte
pastelowe legginsy. Większość w  klapkach. W  rękach trzymały
szklanki w koszyczkach i saszetki z herbatą.
Znaczna część osób została na sali i  dalej wykonywała telefony.
Widocznie sobie nie radziły, skoro nie mogły sobie pozwolić na
chwilę przerwy.
Uważałam się za znacznie pracowitszą od innych, dlatego nie
miałam żadnego problemu, żeby przyznać sobie prawo do krótkiej
przerwy. Dogoniłam grupę i  ustawiłam się w  kolejce do wejścia za
bar. Jako najchudsza i  nieposiadająca na sobie żadnej ilości
drogocennych kruszców stanęłam na końcu.
Zaplecze baru było metaforą życia. Za piękną fasadą – graciarnia.
Jak uliczki nadmorskich miejscowości. Często tak bywa. Też tego
doświadczyłam. Choć nie miałam w  zwyczaju zwracać uwagi na
wygląd, to nieraz mi się zdarzyło wypatrzeć na plaży idealną
sylwetkę z  wyrzeźbionymi plecami i  okrąglutkimi pośladkami
w  wyciętych majteczkach. Ale gdy obeszłam dookoła, zobaczyłam
wielki piwny kałdun, blady zapadnięty tors i opuchniętą, nieogoloną
gębę. „Z tyłu liceum, z przodu muzeum”, jak to się kiedyś mówiło.
Kobiety w  kolorowych legginsach nastawiły wodę w  jedynym
czajniku. Nie miałam ze sobą kubka ani szklanki, a wszystkie szafki
były pozamykane na małe kłódeczki. W dodatku panowała tam taka
ciasnota, że gdy schyliłam się do jakiejś szafki, niechcący potrąciłam
jedną z  moich towarzyszek. Jedną z  większych. Niestety reszta
zimnej już herbaty chlapnęła na białą koszulkę.
– Przepraszam – powiedziałam, pewna, że to załatwi sprawę.
–  Może by pani uważała? – odpowiedziała kobieta z  pięknym
zamiejscowym akcentem.
– Właśnie! – zawtórowała inna.
– Ale się pcha!
– Nie stała tu!
Po chwili podniosła się wrzawa, gdyż każda z  nich czuła się
najwyraźniej w obowiązku okazać święte oburzenie tym, że starsza
pani potrąciła niechcący ich koleżankę. Zrobiło mi się nawet
przyjemnie, bo trochę przypominało to atmosferę pokoju
nauczycielskiego. Nie wiadomo, co jeszcze mogłoby się stać, gdyby
nie głośnie pyknięcie elektrycznego czajnika. Okazałe panie
natychmiast straciły zainteresowanie czymkolwiek i  żwawo
przystąpiły do zalewania herbaty.
– Pani może też się napije? – spytała mnie ta, która jeszcze przed
chwilą miała do mnie żal o  potrącenie. Mówiła cicho
i konspiracyjnie.
– Bardzo chętnie – odpowiedziałam zadowolona.
– Ma szklankę i herbatę?
– Nie mam niestety.
– To niech sobie znajdzie. – Uśmiechnęła się nieszczerze, wiedząc
zapewne, że to niemożliwe.
Chwyciłam klamkę małych stalowych drzwiczek znajdujących się
w ścianie.
–  Zostaw – ostrzegła Największa. – To nie szafka, tylko szyb
wentylacyjny.
Potrącona przeze mnie zaśmiała się i zalała sobie herbatę.
–  To nie szyb, tylko droga do piekła! – wtrąciła się inna,
wytrzeszczając oczy. – Szefowa tam ludzi wrzuca!
– Bzdury opowiadasz – skwitowała kolejna.
– To prawda. Jedna dziewczyna zniknęła! – odezwała się kobieta
o niskim głosie. – Zupełnie zniknęła! I nigdy nie wróciła!
– A jakiś mężczyzna też już zniknął? – spytałam.
– Jeden… – kontynuowała ta rozgadana – ale to się nie liczy, bo
jego nikt nie lubił.
– Śmierdział? – drążyłam.
– Nie bardziej niż inni.
– Trochę bardziej.
– Zależy o jakiej porze.
– Mnie tam się podobał.
– Lepszy od tego twojego durnia!
– No, no, nie pozwalaj sobie!
– Co się mogło z nim stać? – dopytywałam. – Miał wrogów?
–  Z  jednym się prawie pobił. Jakiegoś haka miał na niego.
Tamtemu nerwy puściły. Musieli ich rozdzielać.
– Na pewno o pieniądze chodziło.
– Gdzie o pieniądze?! O kobietę!
– Jaką kobietę?! Wpadł do szybu, a tam go biesy dopadły! Jak się
przystawi ucho rano, kiedy jest cicho, to słychać przerażające jęki!
Straszne jęki!
– Po co by tam wchodził?
– Może przed szefową uciekał!
– Tam ludzie znikają. Straszne rzeczy się tam dzieją. To droga do
piekła! Sama słyszałam przerażające jęki! Straszne jęki!
Przysłuchiwałam się im, ale jakoś nie przekonywał mnie wątek
paranormalny. Nigdy nie lubiłam horrorów. W naszym kraju takich
lmów zresztą się nie tworzyło. I bardzo słusznie, bo nie ma takiej
potrzeby. Jak ktoś chce przeżyć chwile grozy i  nie móc spać przez
całą noc, wystarczy, że włączy Wiadomości.
–  A  może po prostu ktoś zasnął w  nocy w  klubie i  to jego było
słychać przez kanał wentylacyjny? – podsunęłam. – Niektórzy nawet
bardzo kulturalni ludzie nieco chrapią, jeżeli zasną w  niewygodnej
pozycji.
– Co ty gadasz?! Jaki kulturalny?! – odpowiedziała ta rozgadana.
– To było tak głośne jakby za ścianą świnię zarzynali!
–  KONIEC! – wrzasnęła Największa. – To bzdury, bajki! Nic tam
nie ma! To tylko biznes. Każdy depcze każdego. Każdy chce deptać,
a nie być deptanym. Im niżej, tym gorzej. To wszystko.
– To ja zamierzam awansować – stwierdziłam radośnie. – Wyżej.
– Wyżej jest burdel – skwitowała inna.
– Wystarczy posprzątać – podsumowałam.
Zaśmiały się.
– Wracamy do pracy – powiedziała Największa.
–  Właśnie – zgodziłam się. – Nie wiem, czy panie wiedzą, ale
w piwnicy koło łazienek jest mała, duszna, ciemna sala wypełniona
kandydatkami i każda z nich chce dostać umowę.
– Bez obaw – rzuciła któraś.
Zanim zdążyłam dopytać, Największa życzliwie wyjaśniła mi
prosty mechanizm.
–  Każdą nową, ambitną, co tu z  piwnicy przychodzi i  normy
zawyża – mówiła spokojnym głosem – tłuczemy tak, że już nie chce
albo nie jest w stanie przyjść do pracy.
– Albo do szybu! Tam jest droga do piekła!
– Przestań!
– Dzięki temu mamy spokój – kontynuowała Największa.
Ta, którą wcześniej potrąciłam, uśmiechnęła się do mnie
pobłażliwie.
–  No ale… – Czułam się jak chrześcijanin na rzymskich
igrzyskach. – Chyba mnie tak nie stłuczecie, prawda? Ja to co
innego. Świetnie się trzymam, ale mam już swoje lata. Na pewno nie
będę norm zawyżać.
–  Biznes to biznes – wtrąciła któraś. – Tak jest ten świat
urządzony. To nic osobistego. Pamiętaj.
– Tak, wiem – podsumowałam. – Konkurencja.
– Nie, kochana – uśmiechnęła się nieszczerze ta, którą potrąciłam.
– Jaka tam konkurencja? To najzwyklejsze skurwysyństwo.
Czułam, że się dotrzemy i dogadamy.
Rozdział 7

Nagle poczułam chłód. Nie był to przeciąg. Wszystkie to


poczułyśmy. Jednocześnie odwróciłyśmy się w  kierunku drzwi.
Nadciągało zło.
Słychać było głośne syknięcie zassanego pod drzwiami powietrza.
Potem huk.
Drzwi klubu otworzyły się z takim impetem, jakby do środka miał
wjechać opóźniony pociąg pasażerski „Solina” relacji Rzeszów
Główny – Warszawa Wschodnia przez Kraśnik, Lublin wjeżdżający
na tor drugi przy peronie pierwszym.
– Szefowa! – krzyknęła któraś.
Kobiety w  panice rzuciły się do ucieczki zza baru, ale niezbyt
szerokie przejście nie było w  stanie przepuścić tak dużej ludzkiej
masy, więc uciekające panie utknęły.
Tymczasem do sali wpadła niewysoka, pyzata, spocona kobietka
o  świszczącym oddechu. Rysy twarzy miała nieco azjatyckie.
Wyglądała jak kulka tocząca się na krótkich, szybko poruszających
się nóżkach. Rzuciła swoje rzeczy na pierwszy stolik przy drzwiach
i  rozpoczęła rundę wokół sali. Niedługo po niej pojawił się
Najszerszy, ale stał się niemal niewidoczny na tle żywiołu, jakim
była Kulka.
–  Ale się, kurde, zmęczyłam! – wrzasnęła piszczącym głosikiem
z wyraźnym wschodnim akcentem. – Co tu się, kurde, dzieje?!
Zastygłyśmy w  bezruchu, ona natomiast z  nadnaturalną
prędkością ruszyła w naszą stronę.
– My tylko chciałyśmy… – zaczęła Największa, przyjmując uległą,
przykurczoną pozę.
Trzask! Kulka trzepnęła ją otwartą ręką w twarz.
– Przepraszamy… – dodała ta, którą potrąciłam.
Trzask! Dostała i ona.
Kulka miała moc w  łapie. Na twarzach kobiet wykwitły
krwistoczerwone odciski dłoni z  wyraźnie odznaczającymi się
śladami palców.
Reszta kobiet uciekła, kiedy Kulka zrobiła sobie przerwę, żeby
nanieść na ręce krem.
Spojrzała na mnie.
Ja, widząc konsekwencje nietra onego tłumaczenia się
poprzedniczek, postanowiłam w  drodze wyjątku wstrzymać się od
wypowiedzi. Choć nietrudno się domyślić, że nie było to dla mnie
łatwe.
Kulka omiotła mnie tylko wzrokiem i  nawet na chwilę się nie
zatrzymała.
Rozpoczęła kolejną rundę wokół sali, rzucając spojrzenia na
stoliki. Wszystkie kobiety były już na swoich miejscach i pracowały,
jakby nigdy nie słyszały nawet takiego słowa jak „przerwa”.
– Wstać! – wrzasnęła Kulka. – Kurde.
Szurnęły krzesła i wszystkie kobiety wstały.
Zapadła grobowa cisza.
Muchy przestały bzyczeć i  można było tylko czekać, aż zaczną
spadać na podłogę.
–  Koniec opierdalania się, kurde! Wydajność jest najważniejsza,
kurde! – darła się Kulka z  krótkimi przerwami na łapanie
świszczących oddechów. – Nie pozwolę, kurde! Zniszczyć, kurde!
Dorobku mojego życia! Majątku, na który pracowałam kilka
miesięcy!
Zatrzymała się. Skanowała pomieszczenie niczym zabójczy pyzaty
terminator.
– Ty i, kurde, ty! – Wskazała dwie kobiety.
Przerażenie w  ich oczach było takie, jakby wymierzyła do nich
z pistoletu. Jedna zrobiła ruch, jakby chciała uciec, ale strach spętał
jej nogi. Zastygła, trzęsąc się w oczekiwaniu na wyrok.
– Ile zrobiłaś, kurde, telefonów?!
– Dwanaście…
Trzask! Kulka zdzieliła ją w twarz.
– A ty? – spytała drugą.
– Czterdzieści osiem… – odpowiedziała ta niepewnie.
Trzask! Dostała jeszcze mocniej.
– Mało, kurde! Za mało! – Przerwa na oddech. – Tyle to ja robię,
idąc, kurde, z parkingu! Do roboty, kurde, nieroby!
Krzesła szurnęły i  po chwili wszystkie kobiety siedziały
z  telefonami w  ręku. Ja także. Byłam tak zmotywowana, że nawet
moja służbowa komórka zaczęła mi się podobać. Nie miała już za
małego ekranu i  prezentowała się o  wiele lepiej, ładniej. Na
szczęście akurat dzwoniła, dając mi okazję do pokazania szefowej,
jaką jestem gorliwą pracownicą. Kliknęłam i  już prowadziłam
rozmowę:
– Halo?
– Mama? – spytał znajomy, choć dawno niesłyszany męski głos.
– Synek?! – odpowiedziałam zaskoczona.
–  Mamuś, co ty robisz?! Skąd wzięłaś ten telefon? Gdzie ty
jesteś?!
– Słuchaj no, kochanieńki! A czy ty telefonu od własnej matki to
nie możesz odebrać? Dzwonię do ciebie i dzwonię!
– Stary telefon wyłączyłem. Policja chce mnie przesłuchać. Wolę,
żeby mnie nie namierzyli. Przecież ci mówiłem, że się odezwę.
– Ukrywasz się czy nie, i tak powinieneś zadzwonić do matki.
– Mamuś, co się dzieje?! Znaleźli cię? Przetrzymują cię?
–  O  czym ty mówisz, synku? A  żesz ty, cholero jedna! Czy ty
wiesz, co ja w tym twoim, pożal się Boże, domu znalazłam?! Zresztą
jakim tam znowu domu? To przecież nie dom, tylko rudera! Po to
cię wychowywałam, żebyś mieszkał w kurniku?!
–  Mamuś, jeżeli masz możliwość, to natychmiast stamtąd wyjdź,
uciekaj. Tylko nie wracaj do domu. Znajdź bezpieczne miejsce.
Powiedz, że tak zrobisz.
– Niby co mam zrobić?! Co ty sobie myślisz?! Jak ty się do matki
odzywasz?! Gdzie jest ojciec?! Powiedziałeś, że go odnalazłeś!
–  Z  ojcem wszystko w  porządku – odparł. – Ale mi, mamuś,
wszystko zepsułaś… Miałem już i  kamienicę, i  jego. Ta ruska
cholera chce nam wszystko odebrać. Niech to szlag! No dobrze.
Teraz najważniejsze jest twoje bezpieczeństwo. Łapię powrotny
samolot. Coś wymyślę podczas lotu.
W  tym momencie spojrzałam na szefową, która zaliczyła bar
i zaplecze, a teraz zmierzała z szaloną prędkością w moim kierunku.
– Co ty robisz?! – wrzasnęła do mnie. – Odłóż, kurde, mój telefon!
–  Co takiego? – spytałam odruchowo, zapominając, że lepiej się
nie odzywać.
Błyskawicznie znalazła się przy mnie. Wyrwała mi z ręki telefon,
który dopiero co zaczął mi się podobać. Przyłożyła go do ucha.
– Halo! – powiedziała. – Halo, kurde, halo!
Spojrzała na wyświetlacz, a  potem na mnie. Wzięła potężny
zamach i  w  ułamku sekundy jej rozpędzona dłoń zmierzała
w  kierunku mojego policzka. Niech to szlag, jakie te wszystkie
telefony są do siebie podobne. Dlaczego mój syn dzwonił do niej?
Tyle pytań, żadnej odpowiedzi.
Przerażona zakryłam twarz.
Klap! Rozległ się stłumiony odgłos uderzenia ręki w rękę.
– Ha! – zawołałam. – Zaskoczenie?!
Ucieszyłam się, że przypadkiem odkryłam sposób na jej ciosy.
Trzask! Ponowiła z drugiej strony, gdy ja przedwcześnie ogłosiłam
swoje zwycięstwo. Nie dosyć, że biła z  obu rąk, to ewidentnie
z lewej biła znacznie mocniej.
Matko jedyna, jak to bolało! Policzek parzył, piekł i pulsował.
Więc o  to chodziło kobietom, które chodziły w  marszach,
blokując połowę Śródmieścia i wykrzykując antyprzemocowe hasła!
Trzeba przyznać, że miały rację. Ludzie powinni się dowiedzieć, że
nie wolno bić kobiet. Zwłaszcza w  twarz. A  już na pewno walić
z obu rąk, w dodatku z lewej znacznie mocniej.
Kulka wzięła z  mojego stolika butelkę wody i  kluczyki od
samochodu i ruszyła do wyjścia. Najszerszy, który całe zamieszanie
przeczekał gdzieś w kącie, poszedł za nią.
Rozejrzałam się po sali. Mimo że szefowa wyszła, żadna z kobiet
nie przerwała pracy. Pewnie sądziły, że za chwilę wróci, żeby je
skontrolować. Dziecinada. Przecież to nie szkoła. Musiałam pójść do
łazienki, bo miałam wrażenie, że twarz mi płonie.
Byłam już na środku sali, kiedy drzwi huknęły i jak w złym śnie
na salę wpadła Kulka. Tym razem nie zdziwiłam się wcale, że
zmierza w moim kierunku. Nie stać jej było na żadną oryginalność.
Cały ten mobbing w pracy był bardzo przewidywalny.
Pomykała spocona w  moją stronę ze świszczącym oddechem
i wrzeszczała:
– Odebrałaś połączenie?!
– Taką mam pracę – odpowiedziałam odruchowo, ale tym razem
szybko przypomniałam sobie o zasadach.
Jej zamach.
Moja ręka na lewy policzek.
Klap! Cios zebrany na gardę.
Jej zaskoczone spojrzenie.
Mój triumfalny uśmiech.
Jej zamach z drugiej strony.
Moja prawa ręka na policzek.
Klap.
Jej zmrużone ze złości oczy.
Moja pełna radości twarz.
– Głupio pani, co?! – spytałam.
Zdążyłam tylko zobaczyć, jak zbliża się do mnie jej czoło. Nie
wiedziałam, o co chodzi, i nie zdążyłam się dowiedzieć. Zobaczyłam
ciemność i poczułam ból.

***

Ocknęłam się w  samochodzie. Czułam się tak, jakbym zasnęła


podczas oglądania lmu i  nie mogła odtworzyć znacznej części
akcji. Coś się jeszcze musiało wydarzyć w  tym klubie. Nie
wiedziałam co, ale miałam nadzieję, że spisałam się dzielnie,
odważnie i  walecznie. Świadczyła o  tym chociażby krew na moim
ubraniu, obolałe nos i  głowa. Niestety z  mojej skromnej wiedzy
o  sportach walki pochodzącej głównie z  lmów wynikało, że atak
nosem nie należał do najskuteczniejszych. Ci, którzy atakowali
nosami znacznie twardsze części ciała przeciwnika, jak pięść czy
czoło, zazwyczaj przegrywali.
Usłyszałam rozmowę. Niewyraźnie, bo dosyć mocno szumiało mi
w  głowie. Podkręciłam więc aparat słuchowy, który miał
przynajmniej tę zaletę, że nie pogłaśniał szumów w głowie.
– Kiedy ich dorwiecie? – zapiszczał znajomy głos.
– Zwiali. Nie mam żadnych tropów – odpowiedział Najszerszy.
– A o moim chłopaku coś wiesz?
– Nie.
– Niech cię cholera. Żadnego z ciebie pożytku.
– Nos mnie boli – oznajmiłam, otwierając oczy. – Co się stało?
Spojrzeli na mnie oboje, ale nie odpowiedzieli.
Potrzebowałam chwili, żeby się zorientować w  sytuacji. Nie
byłam skrępowana. Jechaliśmy przez miasto. Nie było źle.
Najszerszy podał mi chusteczkę.
– Coś ty za jedna?! – zapiszczała Kulka, nie patrząc przez chwilę
na drogę.
– Nowy pracownik? – odpowiedziałam niepewnie.
Prawie rozjechała rowerzystę. Człowieka w  garniturze na starym
rowerze bez przerzutek i  z  tylko jednym hamulcem. Zniknął na
chwilę i  myślałam, że jest już pod kołami, ale pojawił się nagle
z  drugiej strony samochodu. Musiał być w  jakimś życiowym
kryzysie, skoro wypuścił się rowerem na ulicę. To zwiastowało
śmierć bolesną, ale za to pewną.
– Nie pamiętam cię – odparła Kulka.
– On mnie zatrudnił – wyjaśniłam i wskazałam na Najszerszego.
Spojrzała na niego, wykrzywiając pucołowatą twarz.
–  Miała dobre wyniki – odpowiedział Najszerszy, odgadując jej
pytanie.
Kulka rozejrzała się po ulicy i  spojrzała w  lusterka. Pewnie
szukała kolejnego rowerzysty, któremu mogłaby pomóc wybrać się
w  podróż do lepszego świata. W  tej kwestii była bardzo chętna do
pomocy.
– Posłuchaj! – zaświstała.
Przycisnęła jakiś guzik przy kierownicy, a  po chwili z  głośników
dobiegł sygnał telefonu. Powtórzył się kilkakrotnie i  zakończył
miłym zaproszeniem do pozostawienia wiadomości:
„Abonent jest niedostępny lub ma wyłączony telefon. Po sygnale
pozostaw wiadomość”.
– I tak cały czas! – wrzasnęła. – Kurde, rozumiesz?!
–  Oczywiście. – Ucieszyłam się tak, że aż poprawiłam się na
swoim siedzeniu. – To proste. Otóż trzeba teraz powiedzieć to, co
chciało się przekazać rozmówcy, i ta informacja się nagra. A on, jak
już będzie dostępny, to tę wiadomość odsłucha.
Kulka poczerwieniała na twarzy i zaraz potem wybuchła:
–  Zamknij się, kurde! Nie rób sobie ze mnie żartów! Dlaczego
odebrałaś mój telefon?!
Nie wiedziałam, co powiedzieć, ale wiedziałam, że to może
zaważyć na pozostałym mi życiu. Uczynić je bardzo nieprzyjemnym,
znacznie je skrócić lub nawet nagle zakończyć.
Spodziewałam się, że pogorszająca się pamięć, szwankujący
umysł czy psujący się wzrok mogą sprawiać kłopoty, ale nie
sądziłam, że w  tak krótkim czasie mogą doprowadzić do śmierci.
O takich powikłaniach lekarze milczą.
Pomyślałam, że lepszy moment na wprowadzenie zmian w  życiu
może już nie nadejść, więc dlaczego nie wprowadzić ich właśnie
teraz? Postanowiłam, że powiem prawdę. Tylko ona mogła mnie
uratować.
– Komórki mi się pomyliły – wydusiłam z siebie.
–  Co, kurwa?! – Kulka aż zmrużyła oczy z  niedowierzania. –
Gówno prawda! Rozmawiałaś z nim?! Co powiedział?! – Wymieniła
spojrzenia z Najszerszym. – Mów, co powiedział! – powtórzyła.
–  Nic szczególnego. – Zastanowiłam się. – Zdenerwowany był.
Kazał mi gdzieś iść…
– Co ty, kurde, pieprzysz?! Gdzie iść?! Kiedy?!
– Chyba nie powiedział. Nie kojarzę, żeby powiedział…
– Zabiję cię!
Machnęła kierownicą w prawo i ryjąc kołami trawnik, zatrzymała
się na poboczu. Za nami rozległa się orkiestra klaksonów. Na
szczęście siedziałam z  tyłu, więc Kulka nie mogła mnie łatwo
dosięgnąć.
Tak jak myślałam. Nic niewarte to mówienie prawdy. O  wiele
lepiej kombinować jak ten kamienicznik w sądzie, którego pozwała
stujednolatka. Ona wszystko doskonale pamiętała, a  on, mimo że
trzy razy młodszy, nie pamiętał niczego. Świetna myśl! Utrata
pamięci mogła mnie zabić, więc utrata pamięci mogła mnie także
uratować.
–  Nie pamiętam! – krzyknęłam, zasłaniając się przed ciosami
Kulki.
Próbowała chwycić mnie za szyję. Chwilę się jeszcze
szamotałyśmy. Musiałam jej jednak coś powiedzieć. Cokolwiek.
Okoliczności zdecydowanie usprawiedliwiały drobne odstępstwo od
całkowitej prawdomówności.
– Chciał się spotkać.
– Kiedy?
– Jutro.
– Gdzie?
– Na Miedzianej.
– O której?
– O osiemnastej.
Łatwo poszło. Od razu trzeba było kłamać.
Wróciła na swoje miejsce. Była spocona i dostała zadyszki. Wyjęła
ze schowka pudełko z chustkami i przetarła mokre czoło.
–  Wygląda mi to na pieprzenie bzdur – stwierdziła. – Jeżeli
kłamiesz, to cię zabiję.
–  Mogłaby pani zabić? – spytałam. – Dorosłego mężczyznę? Na
pierwszy rzut oka niezbyt silnego?
–  Skąd ty ją wytrzasnąłeś? – zwróciła się ze śmiechem do
Najszerszego.
Ten spuścił wzrok.
– Sama mówiłaś, że nie ma ludzi do pracy – odpowiedział.
– I ty uznałeś, że akurat ona się nadaje?
Milczał.
– Poważnie pytam. Powiedz, to zrobimy tam rekrutację. No chyba
że rozkopałeś grób na cmentarzu. – Zarechotała.
– Tańczyła w klubie.
– Co ty mówisz?
– Z Giovanim.
– Ha! Nie do wiary!
– Weszła, podając się za szatniarkę.
Kulka wciąż się śmiała.
– Świetnie, kurde. Czuję się taka bezpieczna. Każdy może do nas
wejść, wyjść, gadać przez mój telefon. Grzebać w  rodzinnych
sprawach.
Popatrzyła na Najszerszego, a on na podłogę samochodu.
–  Wypierdalać oboje! Nie chcę was, kurde, widzieć! –
zaświszczała.
Najszerszy bez żadnych obiekcji otworzył drzwi i zdążył postawić
nogę na zewnątrz.
–  Gdzie się wybierasz? Jeszcze nie skończyłam! – wrzasnęła
Kulka.
Wrócił na miejsce.
– Wyciągnij z niej, czy powiedziała prawdę i czy to faktycznie był
przypadek. Potem to, co zawsze. Zrozumiałeś, kurde?
– Oczywiście – zapewnił.
– Niech weźmie coś dla siebie – dodała ściszonym głosem.
– Po co? – spytał Najszerszy.
–  Przyda się – odpowiedziała konspiracyjnie, po czym dodała
gromkie: – Wypierdalać oboje! Nie chcę was, kurde, widzieć!
Tym razem nie ruszyło się żadne z nas.
– Na co, kurde, czekacie?! Mam wam jeszcze drzwi otworzyć?!
– Oczywiście, że nie – zapewnił Najszerszy. – Przepraszam.
– Ja też przepraszam. Już wypierdalamy.
Znajdowaliśmy się na Wisłostradzie na wysokości zielonego
Żoliborza. Przy wysiadaniu Najszerszy wyraźnie odetchnął. Ja też.
Bardzo się ucieszyłam, że jednak opuszczam ten samochód
o własnych siłach. Już po chwili jednak poczułam się oszukana i źle
potraktowana.
–  Czy ja dobrze rozumiem, że zostałam zwolniona? – zapytałam
jeszcze w  środku. – A  co z  kodeksem pracy? I  okresem
wypowiedzenia?
– Zabierz ją! – wrzasnęła Kulka do Najszerszego. – Bo się spóźnię
na kolokwium!
–  Co? – Mimowolnie się zaśmiałam. – Pani studiuje? To
śmiesznie!
– Idziemy! – Najszerszy pociągnął mnie za rękę.
–  A  można widzieć jaki kierunek? Może pedagogika? –
dopytywałam. – Pani ma rękę do ludzi!
Nie zdążyłam usłyszeć odpowiedzi, bo Najszerszy szarpnął mnie
tak mocno, że niemal wypadłam z  samochodu, który ruszył
raptownie, zasypując nas źdźbłami wyrwanej trawy. Miałam
nadzieję, że jeszcze się z Kulką spotkam i będę miała okazję zapytać
i o kierunek studiów, i o to, jak poszło kolokwium.
Staliśmy na poboczu. Najszerszy wziął się pod boki
i z niezadowoleniem patrzył na przejeżdżające samochody.
– Dlaczego dajesz jej się tak traktować? – spytałam wprost.
–  Ona jest OK – powiedział, odwracając wzrok z  jakimś
zawstydzeniem.
– Słuchaj, a może ty ją kochasz? – drążyłam.
– Nie twoja sprawa! A nawet jeżeli, to co? Coś w tym dziwnego?
–  Absolutnie nic. Patrząc na ciebie, absolutnie nic. Musisz jej
o tym powiedzieć.
–  Myślisz? – spytał jakby od niechcenia, ale wyczułam jego
zainteresowanie.
– Tak się robi. A nawet jeżeli nie, to jestem ciekawa, czy dostałbyś
po gębie.
– A ty co o tym sądzisz? – Najszerszy spojrzał na mnie z nadzieją.
– Szczerze?
– Tak.
– Nie obrazisz się?
– Mów.
– Myślę, że z taką pokancerowaną gębą to cię żadna nie zechce.
Odszedł, więc ruszyłam za nim.
–  Ale nie obraziłeś się, prawda? Powiedziałam, co myślę.
Powinieneś docenić. Chyba się nie obraziłeś? Przecież specjalnie
zapytałam i obiecałeś, że się nie obrazisz!
Nie reagował, więc odpuściłam. Oszust.
Postanowił się zająć pozyskaniem transportu. Wyszedł na jezdnię
i  podniósł dwie otwarte dłonie w  kierunku nadjeżdżającego
kierowcy. Od razu było widać, że biegle włada językiem gestów,
którym posługiwali się kierowcy. Informował w ten sposób o swych
czystych, pokojowych intencjach, ale przede wszystkim o  tym, że
potrzebuje dwóch miejsc. Kierowca, także władający językiem
gestów, wyminął Najszerszego w ostatniej chwili i odpowiedział, że
niestety ma wolne tylko jedno, środkowe miejsce na tylnej kanapie.
W tym celu pokazał Najszerszemu jeden, środkowy palec.
Rozejrzałam się. Pięknie, zielono. Z  lewej strony drogi wzgórze
i carska Cytadela, z prawej drzewa, a za nimi Wisła. Do Śródmieścia
kawał drogi. Nie do przejścia. Ze dwa kilometry, a  może nawet
i  trzy. Na szczęście tuż za mną znajdował się betonowy słupek, na
którym przy odrobinie sprawności można by usiąść. Przysiadłam
dosłownie na chwilę i  jeszcze zanim zdążył dać mi się we znaki
swoim nieodpowiednim do siedzenia kształtem, tuż obok mnie
zatrzymał się samochód.
Doceniając to uprzejme zachowanie, chciałam się posłużyć
uniwersalnym językiem kierowców i  pokazać, że jestem jedna
i  mogę usiąść na środku, ale nie mogłam sobie przypomnieć, który
palec do tego służył.
Byłam dumna, że to właśnie mnie udało się złapać podwózkę,
mimo że to Najszerszy tak dobrze umiał porozumiewać się
z kierowcami.
Szyba otworzyła się sama, bez kręcenia korbką, a  z  wnętrza
dobiegł miły kobiecy głos:
– Wszystko w porządku? Gdzieś panią podwieźć?
Schyliłam się, żeby zajrzeć do samochodu, i  zobaczyłam młodą,
drobną dziewczynę uśmiechającą się do mnie.
Ludzka naiwność nie zna granic. Jak samotna kobieta może być
tak nieostrożna, żeby się zatrzymywać i  proponować podwiezienie
komuś ot tak siedzącemu przy drodze? Przecież ja mogłam być
złodziejem, mordercą albo gwałcicielem. Wręcz prosiła się
o kłopoty!
–  Bardzo chętnie – odpowiedziałam, wstając, jak mogłam
najszybciej, z koszmarnego kołka. – Życie mi, kochanieńka, ratujesz!
Wsiadłam do tyłu i  przycupnęłam skulona na podłodze za
oparciem przedniego fotela.
– Co pani robi? – spytała zdziwiona dziewczyna.
– Nic nie mów, tylko jedź! Gaz do dechy!
Ruszyła, ale nagle zwolniła.
– O, jeszcze ktoś potrzebuje pomocy – powiedziała, wskazując na
Najszerszego.
– Nie. Zostaw. Uciekaj. Nie zatrzymuj się.
– Syn?
–  Kto? Ten kloc? W  życiu. Niech się pani nie zatrzymuje! To
bandyta!
–  Co też pani mówi? – zdumiała się. – Wygląda bardzo
sympatycznie.
Zatkało mnie.
Pierwszy raz od bardzo dawna. Przedziwne uczucie. Nie
widziałam, co powiedzieć.
Dziewczyna rozpuściła i szybkim ruchem przeczesała związane do
tej pory włosy. Spojrzała w  lusterko, poprawiła grzywkę i  rozpięła
guzik pod szyją, a może nawet dwa.
– Czy ty, dziecko, możesz prowadzić bez okularów?!
Zatrzymała samochód.
Najszerszy schylił się i zajrzał do środka. Spojrzał na nią, a potem
na mnie.
–  Można prosić o  podwiezienie? – spytał, otwierając drzwi. –
Jeżeli to nie problem.
– Bardzo proszę – opowiedziała dziewczyna, uśmiechając się tak,
jakby do jej samochodu wsiadał sam Krzysztof Krawczyk.
Najszerszy popatrzył na mnie z wyrzutem.
Już nie musiałam się chować, więc usiadłam normalnie na tylnej
kanapie. Jadąc samochodem z niewidomym kierowcą, lepiej zapiąć
pasy.
– Chciałaś uciec? – rzucił Najszerszy.
– A skąd!
– Wiozłem matkę do lekarza, ale zepsuł mi się samochód. Chyba
alternator. Mama boi się lekarza – wytłumaczył Najszerszy
dziewczynie.
– Dobry z pana syn – pochwaliła, uśmiechając się i spoglądając na
mnie.
Wzruszyłam ramionami.
– Zawieźć państwa do szpitala?
– Nie, nie trzeba. – Machnął ręką. – Mamy jeszcze po drodze coś
do załatwienia.
– Coś albo kogoś – dodałam.
– W jakim sensie? – spytała dziewczyna.
– Napad, rozbój, sama pani rozumie.
– Ach, to dobrze, że pan taki duży i silny! – Dziewczyna zaśmiała
się, nachylając w stronę Najszerszego.
Zapięłam pas i odwróciłam się do okna.
Nie było sensu rozmawiać. Żadne słowa do niej nie docierały.
Położyła się prawie na nim, sięgając do schowka, a  on nawet nie
raczył spojrzeć na te jej cycki. Co za człowiek? Za grosz serca nie
miał. A ona tak się starała.
Pokazałam Najszerszemu wzrokiem, gdzie ma patrzeć, ale
wytrzeszczył tylko na mnie oczy w  lusterku, dając do zrozumienia,
że nie wie, o co mi chodzi.
– No spójrz na nią chociaż raz – wycedziłam w końcu, bo już nie
wytrzymałam.
– Co?
Matko jedyna, jaki nierozgarnięty był ten chłopak!
Jechaliśmy w  milczeniu. Ona spoglądała na niego, uśmiechając
się. On co jakiś czas zerkał na nią. Wymienili kilka zdań na jakiś
kompletnie nieistotny temat. Wszystko, co mówiła, znaczyło „bierz
mnie!”. To, co on mówił, znaczyło natomiast, że ruch w mieście jest
spory o tej porze dnia, rowerzyści powinni jeździć tylko ścieżkami,
a silnik Diesla to przeżytek i niewypał.
Cóż, najwyraźniej nie doceniłam atrakcyjności Najszerszego.
Oceniając ludzi z  góry, można się mocno zdziwić. Lepiej w  takim
razie nie oceniać, bo od częstego dziwienia się można dostać
nieładnych zmarszczek na czole.
W końcu Najszerszy pokazał palcem małą zatoczkę przy ulicy.
– Tu możemy wysiąść.
Dziewczyna uśmiechnęła się i  jeszcze raz poprawiła włosy.
Zatrzymała samochód i  odwróciła się w  stronę Najszerszego. Ten
patrzył na nią zupełnie zbity z tropu. W końcu złapał się za kieszeń
i wyciągnął portfel.
Dziewczyna się zaczerwieniła. Ja złapałam się za głowę.
– Poproś o numer telefonu! – powiedziałam w końcu.
– Chcesz? – spytała.
– Chce – odpowiedziałam.
Sięgnęła do schowka, kładąc się Najszerszemu na kolanach.
Wyjęła długopis i zapisała mu numer na ręce. Najszerszy miał minę
licealisty podrywanego przez nauczycielkę od niemieckiego na
szkolnej wycieczce.
Wysiedliśmy.
Wzięłam haust świeżego miejskiego powietrza, bo w samochodzie
nie było już czym oddychać.
Dziewczyna odjechała.
– Myślałam, że go ukradniesz – zagadnęłam.
– Po co? – odpowiedział zaskoczony.
–  Jak to po co? Mielibyśmy środek transportu. Taki samochód
wart jest chyba majątek.
– Zwariowałaś?
– Zły jest?
Zrobiło mi się przykro, bo taki mi się ten samochód wydawał
ładny. Czerwony, zagraniczny i czysty.
– Francuskich się nie kradnie – rzekł Najszerszy.
– Racja – zgodziłam się. – Nie pomyślałam.
Dla mnie Francja była kolebką kultury i sztuki. Bardzo dobrze, że
bandyci mieli podobną wrażliwość, nie kalali tego, co piękne
i  wzniosłe, nikczemnymi czynami. Nie taki najgorszy był ten
przestępczy świat.
Mimo że przejechaliśmy spory kawałek miasta, byliśmy nadal na
peryferiach. Wyglądało na to, że Najszerszy nie miał zamiaru po
prostu odwieźć mnie na Miedzianą. Należało się zatroszczyć
o przetrwanie.
–  Będziemy tu coś jedli? – zapytałam, nie wiedząc, czy i  kiedy
wrócę do domu.
–  Mamy sprawę do załatwienia. Zaraz tu będzie mój brat.
Idziemy.
– Pracujesz z bratem?
– Nie interesuj się.
Matko jedyna, to znowu trzeba iść?
– A ty nie jesteś głodny? – spytałam zatroskana.
– Nie.
– Na pewno? Marnie wyglądasz.
Spojrzał na mnie karcącym wzrokiem.
– Później? – spytałam, próbując odczytać jego intencje.
– Później.
– Tak myślałam.
Ruszyliśmy.
Szliśmy i szliśmy. Przeszliśmy spory kawał drogi, bo aż na drugą
stronę ulicy. Znajdowaliśmy się na starym Żoliborzu, sądząc po
wytwornej zabudowie. Zatrzymaliśmy się przed ogromną posesją
otoczoną murem ukrywającym ogród i  willę, którą należałoby
umieszczać na pocztówkach z  Warszawy jako wizytówkę
architektoniczną. Bardzo udane, a  przecież prawie niemożliwe do
wykonania połączenie pudełka po butach z  pałacem cygańskiego
księcia.
Rozdział 8

Jesteśmy na miejscu – powiedział Najszerszy, zatrzymując się


w połowie długości muru.
Nie wiedział chyba, że żeby wejść na czyjąś posesję, należało
zadzwonić domofonem. Nie tylko z  wyglądu przypominał
neandertalczyka. Może wychowywał się na odludziu jak Tarzan czy
King Kong, którego mógłby zagrać bez charakteryzacji. Zwłaszcza
w  polskim lmie, który nieustannie zmaga się z  brakiem
odpowiedniego nansowania.
– Halo, halo… – powiedziałam do domofonu.
– Zostaw – warknął Najszerszy i odciągnął mnie od urządzenia.
–  Co wy wyprawiacie? – spytał ściszonym głosem mężczyzna,
który nagle znalazł się za naszymi plecami. – Co ona tu robi?
– A pan kim jest? – zwróciłam się do przybysza.
– Kucharzem. A pani?
– To mój brat – wtrącił się Najszerszy.
– Wilkońska – przedstawiłam się nieznajomemu.
– Bucholc – odpowiedział.
Uścisnęliśmy sobie dłonie.
– O co tu chodzi? – spytał Najszerszego.
–  Daj spokój. – Tamten machnął ręką. – Nie ma o  czym gadać.
Masz sprzęt?
– Mam.
– Sprzęt? – zainteresowałam się. – Ugotujemy coś?
Spojrzeli na mnie.
–  Chętnie coś zjem – dodałam. – Bardzo chętnie i  nie będę
wybrzydzać.
– W sumie… – podchwycił brat Najszerszego – to ja też bym coś
zjadł.
– Ja pierdolę – poirytował się Najszerszy.
Złapał nas za ramiona i postawił pod murem.
–  Mamy chyba robotę?! – zapytał ironicznie, wykrzywiając przy
tym twarz.
– Na głodniaka? – odpowiedział brat Najszerszego.
–  Ja też nie chcę iść na robotę na głodniaka – dodałam. – Nie
wiem, czy tak wypada.
Najszerszy poczerwieniał ze złości.
–  Niedaleko jest śliczny, malutki kebabik – kontynuował brat. –
Skoczę raz-dwa. Nawet nie zauważycie.
Najszerszy wziął się pod boki i  przeszedł parę metrów w  jedną
i  drugą stronę, patrząc to na chodnik, to w  niebo. Spojrzałam na
jego brata. Niewysoki, tęgi mężczyzna w najlepszych latach.
– Zawsze pan pomaga bratu? – spytałam go.
– Dlaczego pani pyta?
–  Widziałam pana na Usypiskowej. – Podpuściłam go, żeby
powiedział wszystko, co wie o tamtym zdarzeniu.
–  Niemożliwe. – Spojrzał na mnie podejrzliwie. – Nigdy tam nie
byłem.
– Z bratem w pracy.
– Nie było mnie tam. Ten jeden raz zastąpił mnie ojciec.
– Miło z jego strony.
–  Chcieli się pojednać, ale coś się chyba wydarzyło i  znowu się
poróżnili.
Najszerszy wrócił do nas. Popatrzył i westchnął ciężko.
– Z kim ja muszę pracować? – spytał zapewne sam siebie.
– Czyli zgoda – stwierdził brat.
–  Weź mi jednego – mruknął Najszerszy i  dał mu
dwudziestozłotowy banknot.
– Ja też poproszę – dodałam, grzebiąc w drobniakach brzęczących
na dnie wytartej portmonetki.
–  Jednak dla mnie dwa. – Najszerszy podał bratu więcej
pieniędzy. – I jeszcze jeden dla niej.
–  OK – odpowiedział Bucholc. Wziął pieniądze od Najszerszego
i udał, że nie zauważył moich.
– Zaraz. Chwila! – oburzyłam się. – Ja też chcę dwa.
– Kurwa, nie zjesz tyle! – zaprotestował Najszerszy.
–  Jak to nie zjem? Oczywiście, że zjem. Ty nie masz
najmniejszego pojęcia, ile ja potra ę zjeść. Trzy talerze zupy!
Wyobrażasz sobie?! Samo gęste! Aż mi się z  przejedzenia słabo
zrobiło! Taka była gęsta, że można ją było nożem i  widelcem jeść,
a ja jeszcze chlebem przegryzałam!
–  Idź już. – Najszerszy pchnął brata. – Pośpiesz się, bo nam
dłużnik zwieje.
– Zdziwiłeś się, co? – Wciąż dawałam upust oburzeniu. – Wszyscy
bezdomni mówili, że takiego żarłoka jeszcze nie widzieli.
Rozumiesz?
Brat Najszerszego pobiegł, a  my usiedliśmy na wystającej części
murku. Odpoczynek był nam potrzebny. Zwłaszcza Najszerszemu,
bo westchnął ciężko.
– Masz jakieś marzenia? – spytałam.
Spojrzał na mnie. Musiał być wykończony, bo nie miał siły się
nawet odezwać.
–  A  ja mam – odpowiedziałam na własne pytanie. – Chcesz
wiedzieć jakie? I  tak ci powiem, bo z  tobą nie ma w  ogóle żadnej
rozmowy. Marzy mi się duży wózek sklepowy tak ciężki, że prawie
nie jestem w stanie go popchnąć. A kiedy już go popchnę, nie mogę
go zatrzymać. Kiedy chcę skręcić, zawadzam nim o wszystkie półki.
Taki jest ciężki. A  to dlatego że jest caluteńki wypchany wszelkim
dobrem. Na dnie znajdowałoby się kilka małych butelek wody. Po
to, żeby chodzić potem z  taką butelką po mieście i  pokazywać, że
mogę sobie pozwolić na wydawanie pieniędzy na to, co mogłabym
mieć za darmo. Obok wody leżałyby rzeczy mi potrzebne, ale
których nikt w  sklepie nie musiałby oglądać: mleko, mąka, olej,
papier toaletowy oraz wszystko to, co warto mieć, ale co nie
wzbudziłoby żadnego podziwu wśród innych zakupowiczów. Na
tym z  największą pieczołowitością ułożyłabym w  rządkach
herbatniki, ciastka, batony i  czekolady. Oczywiście z  orzechami.
Byłoby ich tyle, że co chwila któraś zsuwałaby się i  spadała na
podłogę, a ja odkładałbym ją byle gdzie, mówiąc, że połamanej nie
zjem. Przy kasie obejrzałabym ustawione tam podstępnie stojaki,
prychając i narzekając na niską jakość produktów, ale wzięłabym od
niechcenia kilka paczek dropsów i  gum do żucia, bo tak się robi.
W  końcu zapłaciłabym, ale nie resztkami emerytury, tylko kartą!
Choć wiedziałabym doskonale, ile jest pieniędzy na karcie, to
powiedziałabym kasjerce, że nie wiem, bo się nie interesuję stanem
konta. Przyłożyłabym tę kartę o  jaskrawych kolorach do czytnika
tak, żeby wszyscy w  kolejce widzieli, a  potem wystukałabym „pin
zielony”, zakrywając klawiaturę tak, żeby nikt nie widział, że mój
pin to 1 2 3 4, bo innego pinu zielonego bym nie zapamiętała.
Marzenie urywa się na parkingu przed hipermarketem, gdzie stoję
z  tym wielkim wózkiem i  zastanawiam się, jak miałabym tę stertę
zakupów wcisnąć do mojego wózeczka. Mógłbyś mnie w  tym
marzeniu zawieźć do domu? Oddałabym ci za paliwo.
Spojrzałam na Najszerszego. Spał z  odchyloną do tyłu głową
opartą o mur.
– Ej! – Trąciłam go. – BU!!!
Mlasnął parę razy i otworzył zaczerwienione oczy.
–  Co ty wyprawiasz?! Przecież nie śpię – wymamrotał i  spojrzał
na zegarek. – Gdzie ten bałwan?
– Wchodzisz tam w końcu? – spytałam. – Czy będziemy czekać na
tym murku jak głupki?
Zawiesił na mnie wzrok na dłuższą chwilę.
Wstał.
– Dobra, idziemy.
Pochylił się i zaplótł dłonie, opierając je na kolanach.
– Wskakuj – powiedział do mnie.
– Nie rozumiem.
– Podsadzę cię.
– Masz na myśli to, że mam przejść przez ten mur?
– Tak.
– Na drugą stronę?
– Wskakuj, podsadzę cię – powtórzył.
–  Niech to szlag! – zawołałam zdenerwowana. – Gdzie ten twój
brat się podziewa? Lepiej żebyśmy poczekali. Jak głupki…
–  Wskakuj – nalegał Najszerszy. – Nie ma czasu. Ja wszystko
załatwię.
Owszem, wiedziałam, że w  pracy nieraz należy się wykazać, ale
w  żadnym wypadku nie byłam skłonna do aż takich poświęceń.
Moja granica przebiegała kilka centymetrów nad ziemią.
–  O  matko jedyna! – krzyknęłam, gdy Najszerszy chwycił mnie
pod boki.
Poczułam, jak nogi odrywają mi się od ziemi, i uniosłam się lekka
jak w dzień wypłaty emerytury.
–  Co tu się wyprawia? – zagadnął jakiś starszy przechodzień,
patrząc na Najszerszego.
– A co panu do tego? – spytałam z góry.
–  Nic, przepraszam. Myślałem… – Zafrasował się wścibski
człowiek.
– No co pan myślał? Śmiało, niech pan powie – oburzyłam się. –
Że starszej pani to się już nie należy noszenie na rękach?
– Uszanowanie. Miłego dnia państwu. – Ukłonił się i odszedł.
–  Miłego, miłego – powtórzył Najszerszy. – Te, chodź no tu! –
zawołał go po chwili.
– Ja? – spytał tamten zdziwiony.
–  Tak, ty – zniecierpliwił się Najszerszy, który mimo wielkiej,
zwierzęcej wręcz siły wydawał się nieco wyczerpany trzymaniem
mnie w  wyciągniętych rękach. – Posadzę ją na górze, a  ty ją
przytrzymasz, żeby nie spadła.
Ja ze swojej strony uśmiechałam się serdecznie do nieco
zagubionego przechodnia. Nie miałam mu nic do zakomunikowania,
skoro chwilowo nie byłam w stanie decydować o własnym losie.
– Nie chcę się w nic mieszać – odpowiedział przechodzień. – Ja tu
tylko spaceruję.
–  Proszę cię, kolego, grzecznie, bo mam zajęte ręce, ale to się
może zaraz zmienić.
– Pozwoli pan, że zaryzykuję i oddalę się, zakładając, że pańskie
ręce jeszcze przez jakiś czas pozostaną zajęte.
Zwiał, a Najszerszy nadal trzymał mnie w górze.
– A niech cię cholera! – wrzasnął za oddalającym się człowiekiem.
Posadził mnie na murze, jakby kładł walizkę na wysokiej sza e.
– Trzymaj się – jęknął i otarł pot z czoła.
Podskoczył, złapał się szczytu muru i  próbował się podciągnąć.
Musiało jednak minąć dobrych parę lat, od kiedy robił coś takiego
ostatni raz. Nie wyglądało to zbyt imponująco. W  końcu jednak,
przebierając nogami, wdrapał się na górę. Kiedy usiadł obok mnie,
wyglądał, jakby właśnie przeszedł zawał serca. Przełożył obie nogi
na drugą stronę i  zaraz potem runął na ziemię. To akurat zrobił
błyskawicznie. Zdaje się, że plan miał inny, bo lądowanie wydawało
się bardzo twarde. Ryjąc twarzą w ziemi, narwał sporo trawy, którą
potem wyjmował nawet z  nosa. Dobrze, że się nie zabił, bo wtedy
siedziałabym na tym murze całe popołudnie albo i dłużej.
Podniósł się na szczęście. Stanął naprzeciwko mnie i  wyciągnął
ręce.
– Skacz! – zawołał.
– Chyba oszalałeś.
– Nie jest wysoko.
– Właśnie widziałam, jak zgrabnie wylądowałeś.
Najszerszy wyszczerzył zęby, a  sterczące z  nozdrzy kępki trawy
nadawały mu złowrogi wygląd. Nie żartował. Wyciągnęłam więc
ręce przed siebie i zsunęłam się lekko, prosto w jego łapy.
– O kurwa – jęknął.
Zachwiał się, zatańczył, ale ostatecznie utrzymał równowagę.
– Nie wyglądasz na taką ciężką – dodał.
Dziwny to był komplement o  zabarwieniu optyczno-
mechanicznym. Mógł po prostu powiedzieć, że wyglądam szczupło,
na to samo by wyszło.
–  Ty z  kolei nie wyglądasz na takiego słabego – odwdzięczyłam
się, podobnie konstruując komplement na temat jego budowy.
– Poczekaj tu i nigdzie się nie ruszaj – zarządził. – Zadzwonię do
drzwi, walnę go w łeb i po ciebie przyjdę.
– Jak to: walniesz go w łeb? – spytałam przerażona. – Dlaczego?
Za co?
– Facet wisi nam sporą kasę i nie chce oddać.
–  A  nie możecie najpierw porozmawiać? Co ty, jaskiniowiec
jesteś?
–  Ten dłużnik to oszust i  drań. Robi budżet państwa na grube
miliony. Ale masz rację – zgodził się. – Nie ma problemu.
Odetchnęłam z  ulgą. Był dwudziesty pierwszy wiek i  ludzie
powinni ze sobą rozmawiać, a  nie okładać się po gębach pod byle
pretekstem.
– Ty pójdziesz – rzucił nagle Najszerszy – i porozmawiasz. Bardzo
dobry pomysł. Zyskasz zaufanie szefowej.
Przecież ten dłużnik mógł być niebezpiecznym typem; jak ja
miałabym go przekonać do czegokolwiek? Skoro sama nie miałam
żadnego wpływu na własne życie?
– Wiesz, masz tyle zapału i energii… Nie chcę cię powstrzymywać
– stwierdziłam. – Na pewno tego potrzebujesz: walnąć kogoś od
czasu do czasu dla utrzymania formy.
–  Nie martw się – powiedział Najszerszy, pchając mnie
w kierunku drzwi. – Ja wejdę od tyłu i w razie czego ci pomogę.
Przycisnął dzwonek i  zostawił mnie pod drzwiami. Chciałam
ruszyć za nim, ale usłyszałam odgłos otwieranego zamka i zastygłam
w bezruchu.
Nie musiałam się bać tylko jednego. Nie mógł być brzydszy od
Najszerszego.

***

Drzwi otworzył niewysoki szczupły mężczyzna. Łysawy, z resztkami


włosów po bokach i  z  tyłu. Musiał go strzyc mało doświadczony
fryzjer. Większość mężczyzn woli odwrotnie: wygolić po bokach,
a górę zostawić.
– Jak pani tu weszła? – zapytał, zamiast się przywitać.
Odpowiedź na to pytanie wydawała mi się zbyt skomplikowana
i  chwilowo nie miałam dobrego pomysłu, jak tę opowieść
skondensować i  streścić. Ten moment zawahania przyniósł za to
zaskakującą re eksję. Otóż właśnie napadałam na człowieka! Nie
potra łam wyjaśnić, jak dałam się w  to wciągnąć – czy zostałam
omamiona obietnicą szybkiego wzbogacenia się, czy tylko
uzasadnionym domniemaniem tegoż lub jedynie mglistym
przypuszczeniem? Czy może nikt mnie do niczego nie namawiał?
Tak czy inaczej nie było ze mną dobrze.
– Dzień dobry – przywitałam się uprzejmie.
–  O  co chodzi? – spytał ponownie facet. – Ma pani jakąś
propozycję?
– Nie, raczej nie… Ewentualnie proponuję zmienić fryzjera.
– Nie rozumiem. Kim pani jest i o co chodzi? Proszę powiedzieć,
jak pani tu weszła, bo wezwę policję – oznajmił podenerwowany
dłużnik.
Gra na zwłokę nie przynosiła żadnego pozytywnego rezultatu,
jedynie powodowała narastającą konsternację rozmówcy. Nie było
odwrotu. Może powinnam udać wariatkę, powiedzieć, że
zabłądziłam i  nie wiem, jak się tu znalazłam? Na pewno by
zrozumiał! Z  pewnością tak należało zrobić, tylko jak wtedy
rozwiązałabym zagadkę zniknięcia syna, Henryka, no i  tego
nieszczęsnego zabójstwa? A czułam, że jestem już blisko. Najszerszy
miał motyw i możliwości. W mojej ocenie był winny jak cholera.
Nie mogłam wymiękać. Bohater lmowy też nie wymięka. A  nie
jest mu łatwo, kiedy odnajdują go w  podrzędnej knajpie, zapitego,
zapuszczonego, i  tylko on jeden może uratować świat od zagłady.
Świat, czyli Stany Zjednoczone. Nie udaje wtedy wariata i nie mówi,
że nie wie, jak się tam znalazł, ani nie biegnie na policję, a  potem
nie czeka w domu.
Nie wymiękaj, Zośka! Nie wymiękaj! To była moja chwila. Mój
czas. Miałam moc. Wielki dryblas był ze mną. Gdzieś tam z  tyłu
domu na pewno siłował się już z  zamkiem. Mogliśmy zrobić z  tym
małym człowiekiem, co chcieliśmy. Zebrałam się w  sobie,
zmrużyłam oczy i wyszczerzyłam zaciśnięte zęby.
–  Przyszłam po pieniądze! – warknęłam groźnie niczym postać
z  horroru, na którym zsikać się w  kinie to żaden wstyd. Każdemu
może się coś takiego przydarzyć, a  ten kto mówi inaczej, w  ogóle
nie ma racji.
Dłużnik tak się przeraził tego mojego głosu, że nie był w  stanie
nic zrobić. Nawet okazać strachu. Twarz mu chyba sparaliżowało,
dlatego nie zmieniła wyrazu, i  wyglądał, jakby się w  ogóle się nie
bał. Ze strachu.
–  Jeżeli chodzi o  zaległy podatek, to poprawiłem zeznanie –
powiedział i uśmiechnął się życzliwie.
Jednak to nie wystarczyło. Nie potra łam być zbyt groźna.
Straszenie minami byłoby absurdalne i  groteskowe. Musiałam użyć
siły umysłu. Sprawnego, choć trochę dziurawego.
Czego boją się mężczyźni? Utraty: kobiety, pieniędzy, pozycji,
autorytetu, niezależności, czasu, siły, atrakcyjności, sprawności
seksualnej? Tak, i dlatego najbardziej boją się tych małych, łysych,
uśmiechniętych potworków, które pojawiają się na świecie
w  jednym tylko celu. Po to, żeby to wszystko, co wymieniłam, im
odebrać. Mężczyźni najbardziej boją się dzieci!
– A gdyby tak, drogi panie, okazało się – zaczęłam szyderczo – że
podczas jednych z  pańskich nadmorskich wakacji coś się panu
przydarzyło?
– Nie jeździłem nad morze – odpowiedział. – Za dużo tam jodu.
– Mazury?
– Komary.
– Góry?
– Słaby dojazd.
– To gdzie pan jeździł?
Zastanowił się.
– Do cioci na wieś. To nikomu nieznana wieś Przytułki.
– Ja właśnie stamtąd przyjeżdżam.
Zbadał mnie wzrokiem.
– I co z tego?
– Tam poznał pan dziewczynę.
– Nikogo tam nie poznałem. Nie przypominam sobie. O kim pani
konkretnie mówi? To pomyłka.
– Z nikim tam pan nie spędził nocy jako młody człowiek? Wie pan
chyba, o czym mówię?
–  Matko Boska! – Patrzył na mnie szeroko otwartymi oczami. –
Jak się pani o tym dowiedziała?
–  Wiem o  tamtej nocy i  to bardzo dobrze. Że tak to ujmę:
z pierwszej ręki. Chce pan, żeby się ludzie dowiedzieli? Jak pan nie
odda pieniędzy, to narobię panu takiego smrodu wśród rodziny,
znajomych i w pracy, że się pan ze wstydu spali, proszę pana!
Zadziałało. W  jednej chwili policzki mu obwisły, a  cera
poszarzała. Z  wyglądu przybyło mu dodatkowe trzydzieści lat. Tak
to jest, jak mężczyzna dowiaduje się, że jest ojcem i  będzie musiał
się zmierzyć z konsekwencjami tego stanu rzeczy.
–  Zbałamucił pan moją córkę i  są tego skutki. – Posunęłam się
jeszcze dalej, widząc, że złapał przynętę. – Wejdziemy do środka?
–  Córkę?! O  mój Boże, jak się cieszę! Proszę wejść, oczywiście –
odpowiedział, ustępując mi z drogi. – Naprawdę córkę?! Niech pani
opowiada! Bardzo proszę. Ma pani jakieś zdjęcia?
Ożywił się, a  oczy wypełnił mu blask radości. Twarz mu
promieniała. Niemal rzucił się, żeby mnie uściskać.
–  Niepotrzebnie pani się obawiała. Trzeba było od razu mówić,
o  co chodzi. Nie ma pani pojęcia, jak ja się cieszę! – ciągnął,
prowadząc mnie do pięknego, jasnego salonu.
No, to był chyba pierwszy na świecie mężczyzna, który ucieszył
się z niechcianej ciąży! Aż szkoda, że nieprawdziwej.
–  Wie pani, że ja o  tej historii koniecznie chciałem zapomnieć –
kontynuował. – Nawet skorzystałem ze specjalistycznej pomocy. To
dawna historia. Byłem wtedy bardzo młody i  całkowicie pijany.
Rozumie pani? Proszę mi wybaczyć, ale pani córka miała taką
chłopięcą, a  nawet męską budowę i  niski głos, że ja przez lata nie
byłem pewien, rozumie pani… dopuszczałem myśl, że pani córka…
nie wiem, jak to powiedzieć, żeby pani nie urazić, ale pani córka
była bardzo podobna do starszego syna sąsiadów. Potężne
chłopisko! Obserwował mnie i  gwizdał, gdy widział mnie na
podwórku. Ciocia zabraniała się do niego odzywać. Nawet pani nie
wie, jak ja się cieszę, że pani przyszła. Kamień z  serca. Naprawdę.
No i pani jeszcze mówi, że córka zaszła w ciążę… O, jak się cieszę!
Za skarby świata nie mogłem sobie przypomnieć, wie pani…
szczegółów tego zbliżenia. Tylko jakieś przebłyski. Nazajutrz
wyjechałem i  nigdy więcej nie odwiedziłem cioci na wsi. Ale teraz
to już nieważne. Jestem szczęśliwy.
Dłużnik był tak radosny, że w  ogóle nie wiedziałam, jak z  nim
postępować.
– Proszę usiąść. Napije się pani herbaty?
– Musi pan oddać pieniądze.
– Wiem, że chodzi pani o pieniądze, i nie będę się uchylał. Proszę
mi wierzyć, że to najlepszy dzień w  moim życiu. Jeżeli to moje
dziecko, to rozumie pani, że muszę mieć pewność. Chociaż, bez
urazy, ale nie sądzę, żeby pani córka miała aż tak wielu partnerów.
Tak czy inaczej jestem gotów łożyć na dziecko.
– Tak? – zainteresowałam się.
– Czterysta złotych miesięcznie – zaproponował. – Co pani na to?
– Całe czterysta złotych? – Zachłysnęłam się. – Toż to majątek!
Spojrzał badawczo i jakby mu się coś nagle przypomniało.
–  Oczywiście, że nie całe czterysta złotych. Miałem na myśli
kwotę brutto. Trochę ponad trzysta. Minus podatek dochodowy.
Sama pani widzi, jak nasze państwo nas okrada. To daje coś
w okolicach dwustu złotych. Tylko od razu mówię, że jak pójdziecie
z tym do sądu, to przepiszę majątek na żonę i wykażę, że jestem bez
grosza. Nic nie dostaniecie. Sto złotych to moje ostatnie słowo!
–  Zgoda! – nie mogłam uwierzyć w  swoje szczęście. Fortuna
w  końcu się do mnie uśmiechnęła. – Mogę dostać pieniądze za ten
miesiąc?
Zaskoczył mnie mój własny talent. Ile ja jeszcze mogłabym
w  życiu osiągnąć! I  wcale nie był mi do tego potrzebny Najszerszy
i jego twarde jak pieczywo w hipermarkecie mięśnie.
Matko, jakie to robienie kasy jest proste! Niczego nie trzeba
umieć, żadnych kwali kacji, doświadczenia, studiów. Trzeba tylko
pozbyć się wstydu i wciskać ludziom ciemnotę. To się liczy. To jest
przyszłość. Niczego nie trzeba produkować. Światem rządzą
informacja i  wiedza. Wiedza o  tym, jak wcisnąć kit pozostałym.
Najwyraźniej można z  tego nieźle żyć. Samochód, mieszkanie,
zagraniczne wakacje. Ludzie aż się proszą, żeby im coś wciskać.
Każdy ma swoje problemy, a jak nie ma, to można mu je stworzyć,
żeby potem sprzedać mu obietnicę ich rozwiązania, obietnicę
szczęścia. Dotknęłam prawdy. Sensu życia. Tyle czasu
zmarnowałam, nie wiedząc, jak żyć.
– Zapłacę dopiero po badaniach genetycznych.
–  Oczywiście – odpowiedziałam zawiedziona. – Tak, oczywiście.
To zrozumiałe.
Szlag! Dlaczego musi mnie prześladować taki pech?! A  było tak
blisko!

***

Najszerszego zobaczyłam niedługo potem przez wielkie przeszklone


drzwi na taras. Przykleił się do szyby niczym glonojad. Usiłował
zapewne zajrzeć do środka. Chciałam udać, że go nie widzę,
w nadziei, że dłużnik też go nie zauważy.
– Kto to? – spytał dłużnik, natychmiast dostrzegłszy Najszerszego.
–  Skąd miałabym to wiedzieć? – odpowiedziałam. – Pewnie
przechodzień. Popatrzy i pójdzie. Nie zwracajmy na niego uwagi.
– Dzwonię na policję! – zawołał dłużnik, sięgając po telefon.
Nie była to dobra wiadomość, bo miałam niejasne przeczucie, że
ta historia zostanie przez policję odczytana w  najprostszy sposób.
Bez jakiegokolwiek zagłębienia się w okoliczności, motywacje i cały
kontekst – wszystko, co doprowadziło do sytuacji, w  której się
znalazłam. Pomyślałam, że wobec tego wpuszczenie Najszerszego do
środka nie jest najgorszym pomysłem. Wspominał o  walnięciu
dłużnika w  łeb i  teraz to rozwiązanie wydało mi się całkiem na
miejscu.
Gdy dłużnik wybierał numer na komórce, ja podeszłam do drzwi
na taras i przekręciłam skobelek.
–  Dzień dobry. – Najszerszy uśmiechnął się szeroko do
zaskoczonego dłużnika i wparował do środka z gracją nosorożca.
–  Co pani najlepszego zrobiła?! – krzyknął zbulwersowany
dłużnik.
–  Poproszę telefon – powiedział Najszerszy, wyciągając rękę
w stronę gospodarza.
W  tym momencie stała się rzecz dziwna. Najszerszy był
nadzwyczaj masywny, ale gdy chwycił telefon, ten przeważył go
i Najszerszy stracił równowagę. Zrobił kilka kroków do tyłu, ratując
się od upadku. Wylądował na tarasie i  dopiero gdy się obrócił,
zobaczyliśmy, że w  jego kark wczepiła się elegancka kobieta
w granatowym żakieciku i spódniczce nad kolano. Młodziutka, koło
czterdziestki, z niezbyt intensywnym makijażem, dużymi okularami
i włosami spiętymi w kok.
–  A  to kto?! – spytałam dłużnika, wskazując na harpię, która
zaplotła ręce i nogi wokół Najszerszego, próbując go udusić.
– Sekretarka. Właśnie skończyła pracę.
– Jak pan może być taki spokojny?
– Poradzi sobie. Trenuje brazylijskie jiu-jitsu.
– Ja nie o nią się martwię! Przecież ona go udusi!
Dłużnik się zdenerwował.
–  Bardzo mi się to wszystko nie podoba. Gubię się w  tym –
stwierdził. – To, co mówiła pani o  córce i  jej dziecku, to prawda?
Ma pani coś wspólnego z tym człowiekiem?
Nie miałam ochoty z  nim gadać. Wyszłam na taras i  szarpnęłam
sekretarkę za żakiet.
– Tylko nie za ubranie! – oburzyła się. – To nowy komplet. Bardzo
drogi.
– Przepraszam. Nie zorientowałam się. Nie wygląda.
Najszerszy, zamiast obronić się jakoś umiejętnie, wygrzebał
z kieszeni buteleczkę z lekami i połknął prawie całą garść. Jeżeli to
miało mu dodać mocy, to czas był najwyższy.
Spojrzałam na ulicę i poczułam złość. Nie dlatego że wszystko się
waliło, bo jak na kogoś, kto nie ma doświadczenia w przestępczości,
i  tak radziłam sobie bardzo dobrze, ale dlatego że znalazłam się
w  tej sytuacji nie ze swojej winy. Nie byłoby mnie tu, gdyby brat
Najszerszego nie organizował tak długo kebabu. To on miał iść od
frontu. Tymczasem czubek jego głowy wyłonił się właśnie ponad
krawędzią muru. Wdrapał się pewnie na kosz na śmieci. Stał i gapił
się z  rozdziawioną gębą, z  której wystawały kapusta i  kawałki
mięsa.
Szarpnęłam sekretarkę ponownie. Tym razem za włosy, żeby nie
zniszczyć ubrania. Włosy nie wyglądały ani na nowe, ani na drogie.
Wrzasnęła, puściła Najszerszego i spadła na ziemię.
– Ratunku! – krzyczała. – Gwałciciel!
– Przecież cię nie gwałcę, wariatko! – oburzył się Najszerszy.
– Ratunku! – krzyczała jeszcze bardziej zapamiętale. – Zboczeniec
obrzydliwy!
– Walnij ją! – zawołałam.
– Nie mogę – odpowiedział Najszerszy.
– Dlaczego?
– To kobieta.
– Ale głupia.
– Nie mogę. Nie dam rady.
– Zamknij oczy i machnij ręką.
– A co potem?
– Wieczorem się upijesz, a rano przeprosisz.
– To tak można?
– Nie, ale zdziwiłbyś się, jak często ludzie tak robią.
Zamknął oczy i  machnął wielką łapą. Walnął sekretarkę tak, że
zmiotło ją w krzaki pod murem. Tam chyba straciła przytomność, bo
nareszcie nastała cisza.
Po tak słabym występie Najszerszego nabrałam wątpliwości, czy
on może być mordercą, którego szukam.
Chwycił sekretarkę za nogi i  zaczął ciągnąć do domu, ale mu na
to nie pozwoliłam.
– Podnieś ją – nakazałam z całą stanowczością. – Tak nie można.
Przecież ona ma drogi żakiet.
Dłużnik kręcił się gorączkowo przy wyjściu na taras.
Najszerszy wniósł półprzytomną sekretarkę, która zaczęła już
mamrotać pod nosem niewyszukane obelgi pod jego adresem.
Mocno przesadzała, bo uderzył ją tylko raz.
– Hej – zawołał brat Najszerszego z ulicy. – A ja?
Najszerszy nie zamierzał mu pomagać dostać się do środka. Nie
po tym, jak tamten zostawił nas na akcji bez prowiantu. Niejedna
bitwa, a  może i  wojna została przegrana z  powodu braków
w  zaopatrzeniu. Rosjanie najeżdżali nas za każdym razem tylko
dlatego, że tu były chleb i kiełbasa.
Dłużnik, bardzo niezadowolony z  wizyty Najszerszego, stał się
jeszcze bardziej niezadowolony, gdy po chwili także brat tamtego
zarył gębą w trawę, pokonując mur z trzema kebabami w rękach.
–  Koniec tego dobrego – rzucił Najszerszy, zaraz potem rzucając
również sekretarkę, na szczęście tym razem na niedużą skórzaną
kanapę. – Dosyć już czasu straciliśmy. Oddawaj dług, człowieku,
albo źle się to dla ciebie skończy.
–  To szantaż? – spytał dłużnik. – Szukacie na mnie haków?
Nieślubne dziecko? Wtedy jeszcze nie znałem swojej żony. Tym
nawet podbuduję w jej oczach swoją męskość. To może scalić nasz
związek.
– Siadaj, człowieku – powiedział Najszerszy, kładąc ciężką łapę na
jego ramieniu.
Dłużnik usiadł, ponieważ z  ręką Najszerszego na ramieniu nie
dało się długo stać. My także zajęliśmy miejsca wokół małego
szklanego stolika.
Najszerszy chwycił kebab, a  mi podał drugi. Niestety nie
wiedziałam, jak się do niego dobrać. Chciałam zobaczyć, jak to robi
Najszerszy, bo wstyd się przyznać, do jakich zaległości kulturowych
się doprowadziłam. To był mój pierwszy kebab i  naprawdę nie
miałam pojęcia, jak się z nim obchodzić. Wiedziałam natomiast, że
wracając do życia w  takim tempie, wkrótce stanę się jego
pełnoprawnym uczestnikiem. Ale jeszcze nie teraz. Teraz musiałam
zjeść. Rozerwałam papier, jak się dało najszybciej, potem jeszcze
folię aluminiową i  z  tuzin serwetek. Matko jedyna, jak on był tam
ukryty. Myślałam, że go nie znajdę.
Udało się! Zatopiłam zęby w  naleśniku kryjącym w  sobie
bogactwo wszystkich smaków Dalekiego Wschodu. Nieskończone
morze mięsnych kawałków. Same tłuste i wszystkie dla mnie!
Nic więcej się w  tej chwili nie liczyło. Świat muzułmański
faktycznie miał w  swoich rękach straszną broń. Byłam w  stanie
zradykalizować się w ułamku sekundy.
W  końcu zaczęło się dla mnie lepsze życie. Cukier w  herbacie,
mięso w  naleśniku, czego chcieć więcej? Nie potra łam z  tym
walczyć. Ciemna strona i  mrok pochłaniały mnie całkowicie.
Przekonałam się, jak wielka jest siła zła. Nikt by się nie oparł.
–  Zimny, kurwa! – wrzasnął Najszerszy, rzucając swój kebab na
stolik.
Matko jedyna, to jaki on musiałby być wspaniały, gdyby był
jeszcze na ciepło?!
– Nie mogłem się zabrać! – tłumaczył się brat. – Musiałem swoje
zjeść. Dlatego tyle mi to zajęło.
Rozumiałam, że do dobrego tonu należało rzucenie zimnym
kebabem przy akompaniamencie najcięższych obelg, ale nie byłam
jeszcze gotowa na tak śmiały czyn. Niezbyt często jadałam na ciepło,
a taka ilość endor n mogłaby zabić słonia.
–  Dobra, panie kochany – zaczął Najszerszy, patrząc prosto
w oczy dłużnika. – Widzę, że trudno nam dojść do porozumienia, ale
widzi pan… My jesteśmy fajne chłopaki. Chodzimy, rozmawiamy,
generalnie nie uznajemy przemocy, ale w  rmie jesteśmy nie tylko
my. Idzie nowe, a nowe nie zawsze znaczy lepsze.
Nie wtrącałam się, wgryzając się coraz dalej w  zimny naleśnik
wypełniony mięsem i kapustą.
– Ja się nie boję. Nie dam się zastraszyć – odpowiedział dłużnik. –
Lata dziewięćdziesiąte się skończyły i  mam was gdzieś. Nic mi nie
zrobicie.
–  Ja wiem. Mogę powiedzieć? – spytałam z  pełnymi ustami,
podnosząc rękę jak moi uczniowie w dawnych dobrych czasach. – Ja
wiem, mogę…?
Popatrzyli na mnie wszyscy trzej.
– No dobra, mów. – Najszerszy westchnął ciężko.
– Można go porwać i zamknąć w ciemnej piwnicy przywiązanego
do krzesła – powiedziałam, podskakując z ekscytacji, że wpadłam na
tak dobry pomysł. – Bez jedzenia, picia i nadziei na przeżycie.
– Sorry, ale to słabe – powiedział Najszerszy.
–  Beznadzieja – jęknął jego brat. – Kto by się tego wystraszył?
Chyba głupi jakiś.
–  Straszny oldschool – podsumował Najszerszy. – Droga
i czasochłonna robota, nie na nasz budżet.
– Obciążająca emocjonalnie – dodał Bucholc.
Zrobiło mi się trochę przykro. Kiedy to mnie porwano
i przetrzymywano w piwnicy – bałam się. Bardzo się bałam i wtedy
nie był to aż taki oldschool. Najgorsze jednak, że podobnie jak
wszystko, co dobre w  życiu, tak i  kanapka z  mięsem powoli się
kończyła. A wydawało się, że nie da się jej zjeść – że będę ją jadła
całą noc i może jeszcze zostanie choć końcówka na śniadanie.
Dłużnik popatrzył na mnie ze współczuciem.
– Nie przesadzajmy. Trochę bym się bał – oznajmił.
– Naprawdę? – spytałam, uśmiechając się.
–  No, tak. Ciemność, przywiązanie do krzesła, no i  ten brak
nadziei na przeżycie… Pewnie, że bym się bał.
– Bardzo pan miły.
– Kochasz żonę? – Najszerszy przeszedł do bezpośredniego ataku.
– Nie zależy mi na niej – odpowiedział dłużnik.
– To może ją tu przywieziemy?
– Wara od niej, chamy!
– Jak nie chcesz, żeby coś jej się stało, to oddaj pieniądze.
–  Jej w  to nie mieszajcie! Jest lepsza niż my. Jest lekarzem!
Pomaga ludziom. Powinno się takich chronić, a  nie wyciągać do
nich brudne łapy!
– A dzieci macie? – spytał Najszerszy. – Chętnie bym poznał.
–  Dzieci nie są takie wartościowe – wtrąciłam się. – Dla
społeczeństwa nic jeszcze nie robią, a  koszty generują ogromne.
Porodówki, żłobki, przedszkola, place zabaw, szkoły, licea…
– Nie mamy dzieci – przerwał mi dłużnik.
–  Znaczy, że się wam nie układa? – Najszerszy zaśmiał się
brzydko.
–  Zamknij się, prostaku! – wrzasnął dłużnik. – Nawet nie
wspominaj o  mojej żonie. To święta istota. Całe dnie i  noce
w szpitalu ludzkie życie ratuje!
Dopiero teraz zwróciłam uwagę na stojące na kominku rodzinne
zdjęcie. Blond kręcone włosy Majewskiej rozpoznałam od razu. Na
zdjęciu wyglądała skromnie, tak jak ją dłużnik opisywał. Doprawdy
nie do poznania. Nie broniłby jej tak, biedny nieudacznik, gdyby się
dowiedział tego co ja o  rzekomej wstrzemięźliwości seksualnej
swojej żony oraz misji wypełnianej na nocnych dyżurach.
Tak czy inaczej byłam już w  znacznym stopniu znużona całą tą
niedorzeczną sytuacją, w  której się tu znaleźliśmy. Potrzebny był
przełom, bo robota nie posuwała się do przodu i miałam wrażenie,
że w taki sposób do niczego nie dojdziemy. Jacy nieporadni byli ci
mężczyźni! Dobrze, że mieli mnie i  mój właśnie odkryty potencjał.
Nie do wiary, ile w  nas tkwiło możliwości i  energii do działania!
Musiałam wykorzystać swoją. Byłam jak uśpiony wulkan! Jak tajfun
zbierający się nad oceanem, żeby nad ranem uderzyć w  uśpione
miasteczka!
–  Dosyć tego gadania! – oznajmiłam. – Przecież on nie odda
długu. Trzeba coś zrobić!
– Co konkretnie masz na myśli?
– A co zazwyczaj robicie?
– Rozmawiamy, argumentujemy…
–  To może zniszczymy go w  mediach społecznościowych?! –
spytałam ironicznie. – Jak Rosję po aneksji Krymu!
–  Dobra myśl – zachwycił się Najszerszy. – Nowocześnie
i niedrogo.
– Ludzie, co się z wami dzieje?! – krzyknęłam.
Spojrzeli na mnie.
Wstałam.
Fakt, ostatnie lata spędziłam biernie na marginesie życia, ale
szybko się uczyłam. Dużo już rozumiałam. Nawet się nie
zorientowali, kiedy sobie przyswoiłam te nowe zasady rządzące
światem! Dobrze wiedziałam, co trzeba zrobić, i nie bałam się tego
powiedzieć:
– Zróbmy mu jakąś krzywdę!
Zapadła cisza.
Wszystkie oczy zwróciły się na mnie. Potem na Najszerszego,
a potem znowu na mnie.
Najszerszy zamyślił się głęboko.
–  No dobra. – Westchnął ciężko. – Zrobimy ci tutaj jesień
średniowiecza.
– Albo polską demokrację! – dodałam butnie.
–  Pójdziesz i  wyłożysz piwnicę folią – zwrócił się do brata
Najszerszy. – Mogą być worki na śmieci. Znajdź środki czystości,
najlepiej wybielacz z chlorem.
– Może lepiej spalić dom?
– Zobaczymy.
Dłużnik patrzył zaniepokojony.
– Wspaniałe przedstawienie – stwierdził. – Świetni z was aktorzy.
Bawię się wyśmienicie.
Rozejrzałam się po kuchni. Czułam taką ekscytację, że nie
pomyślałam nawet, żeby zajrzeć do lodówki. Przejrzałam szu ady,
złapałam tłuczek do mięsa i  ruszyłam za Najszerszym, który
skrępował dłużnika oraz otępiałą sekretarkę i  tak zapakowanych
przeniósł po kolei w kierunku piwnicy.
Czułam się członkiem zespołu. Byłam potrzebna i  doceniana,
a  moje pomysły były wysłuchiwane i  wdrażane w  życie. Praca szła
świetnie.
Otworzyłam drzwi i zeszliśmy na dół.
– Tu zginiecie – przystąpiłam do straszenia dłużnika i sekretarki. –
W ciemnej, zatęchłej piwnicy. Boicie się myszy i pająków?
Dłużnik chciał coś powiedzieć, ale usta miał zakneblowane.
Niewiele było tu widać, bo wzrok nam się jeszcze nie
przyzwyczaił. Z  oddalonego pomieszczenia biła łuna. To brat
Najszerszego szykował tam piekło.
Wymacałam włącznik światła i aż sama zaczęłam się bać horroru,
który miał się tu zaraz rozegrać.
Zapaliłam światło. Na to nie byłam przygotowana!
Szkło i  marmur. Stół do bilardu, piłkarzyki, siłownia, sauna
i  jacuzzi. Zachwycony brat Najszerszego plądrował barek pełen
kolorowych alkoholi.
W takich warunkach nie da się pracować!
Najszerszy położył dłużnika i  sekretarkę na miękkiej skórzanej
kanapie obok barku.
– Co robimy? – spytał zrezygnowany.
–  Nie poddawajmy się! – odpowiedziałam. – Walczmy! Jeszcze
może nam się udać. Nie patrzmy na te bogactwa. Nie dajmy się.
Udawajmy, że barku wcale tutaj nie ma!
– To co robimy? – spytał ponownie Najszerszy.
– Coś okropnego! – stwierdziłam.
–  Wiem! – zawołał brat Najszerszego. – Wsadźmy ich do sauny.
W  ubraniach. Spocą się i  będą się czuli okropnie. Zrobimy im
zdjęcie. To takie krępujące!
– A zgoda? – zaprotestował dłużnik.
– Jaka zgoda?
– Na upublicznienie wizerunku.
– Bzdura!
Zaśmialiśmy się w trójkę: ja, Najszerszy i jego brat.
– Bez zgody nie możecie niczego wysyłać! – protestował dłużnik.
Spojrzeliśmy po sobie.
– Poza tym – przypomniałam sobie – ona ma drogi żakiet!
Znowu byliśmy w  kropce. W  żaden sposób nie dało się ich
skrzywdzić. Bronili się zaciekle. Do ostatniej kropli krwi. A byli przy
tym cwani, oj byli! Bardziej niż się wydawało.
–  Dobrze więc… – Zastanowiłam się. – Nie będziemy szli na
łatwiznę. Pójdziemy w tortury psychiczne.
–  Wiesz co – zaczął Najszerszy – wybacz, doceniamy, że się
starasz i  angażujesz, ale jak niedługo nie skończymy, to wiesz,
w jakie korki się władujemy w centrum?
–  Puśćmy im Koronę królów! – rzuciłam podekscytowana. – Tego
nikt nie wytrzyma!
– Ajajaj… za długo. Wieczorem jest mecz.
– Finał Ligi Mistrzów – dodał brat Najszerszego.
–  To przeczytajmy im jakiś okropnie nużący fragment! Nad
Niemnem?!
– A masz przy sobie?
– Krytykować to każdy potra . Może sam coś wymyśl!
–  Mam mój wiersz – zaproponował Najszerszy, wyciągając
pomiętą kartkę z kieszeni.
Spojrzałam na niego.
– Dobre!
Ucieszyłam się bardzo, bo wyglądało na to, że znaleźliśmy
rozwiązanie skuteczne, a zarazem ekonomiczne.
–  Czekaj, tylko znajdę jakieś zatyczki do uszu, żeby nie zabiło
i mnie. – Zaśmiał się Bucholc.
Najszerszy podszedł do barku, podniósł kołnierz marynarki,
nadając sobie awangardowy wygląd. Oparł się jedną ręką o  barek,
uniósł wzrok i  zatopił go w  su cie. Potem w  podłodze. Dobrze
wyglądał. Przetrzymał nas chwilę, a  potem ruszył na środek
pomieszczenia i  jak nie ryknął! Z  młodzieńczą energią i  pasją
zasuwał rytmicznie jak karabin maszynowy!
Gdy siadam
wieczorem
nad kartki
przestworem
a słowa
w mej głowie
o czaszkę łomocą
bez przerwy
się kocą
jak kochankom
ciemną nocą
pachwiny
się pocą
a ja nie wiem
wciąż
po co
i gra ta
jest o co…
– Stop! – zawołałam.
– Dobrze? – spytał Najszerszy.
– Chyba tak. Sprawdźmy.
Stanęliśmy nad tą dwójką biedaków. Oboje mieli wytrzeszczone
oczy, a w nich lekki obłęd. Wydawało się, że chcą krzyczeć.
Najszerszy wyjął im kneble.
– Nie złamiecie mnie! – krzyknął dłużnik. – Mam silną psychikę.
Potra ę obejrzeć całe główne wydanie Wiadomości!
–  Brawo! Brawo! – krzyknęła równocześnie sekretarka. – Proszę
jeszcze! To piękne! Jaki pan wrażliwy! Poeta!
Spojrzeliśmy na siebie. Nie wiedzieliśmy, co o tym sądzić.
Byłam bliska załamania.
–  Z  tyłu w  magazynie jest wartościowy sprzęt – kontynuowała
podekscytowana sekretarka. – Tylko proszę, jeszcze! Niech pan nie
przestaje!
Dłużnik poczerwieniał ze złości. Zaczął się rzucać i  wrzeszczeć
tak, że Najszerszy musiał go z powrotem zakneblować.
–  Spokojnie, sprzęt jest ubezpieczony. Państwo staranują bramę,
a  my przecież zostaliśmy napadnięci i  byliśmy torturowani! –
tłumaczyła sekretarka.
Poezja groźniejsza od miecza. Wygraliśmy. I  to jeszcze przed
najgorszymi korkami w centrum!
Bardzo się ucieszyłam, bo Kulka, jaka by nie była, to jednak
szefowała całej tej okropnej bandzie i  bardzo, ale to bardzo się na
mnie wkurzyła. A  takich małych i  nerwowych osób lepiej nie
wkurzać. To przeważnie szaleńcy i  brutale. Historia zna sporo
wściekłych kurdupli, którzy po dorwaniu się do władzy mordowali
miliony cudzych albo nawet i swoich obywateli. Hitler, Stalin, Mao
sięgali do pachy człowieka przeciętnego wzrostu. W  zatłoczonych
tramwajach w  upalne dni spocone pachy współpasażerów
kształtowały psychikę tych morderców.
Czułam w sobie taką moc, taką euforię, jakiej nie doświadczyłam
od czasu, kiedy w  ZUS-ie przyznali mi całe osiemset dwadzieścia
cztery złote i dwadzieścia dwa grosze emerytury. Czułam się młoda,
zdrowa, silna! No i  piękna, bo czemużby nie?! Świat wydał mi się
cudowny, przyjazny, łatwy i  leżał u  moich stóp. Przeszłość nie
istniała, a  przyszłość jawiła się jako wspaniała przygoda. Mogłam
wszystko! Mogłam nawet zamknąć dłużnika w  tej saunie albo co
tam trzeba by było zrobić. Taki miałam zapał do pracy i motywację!
Staliśmy chwilę na chodniku, zanim brat Najszerszego
przyprowadził samochód. Nie był to luksusowy czarny pojazd, tylko
olbrzymie, poobijane białe pudło na małych kółkach. Pomyślałam,
że eleganckiej kobiecie nie przystoi podróżować ciężarówką, ale gdy
potem usiedliśmy wszyscy z  przodu na szerokiej kanapie,
stwierdziłam, że podróż może być całkiem przyjemna i wygodna. Na
wszystkich patrzyłam z góry.
Załadunek był szybki. Brat Najszerszego spełnił prośbę sekretarki,
staranował bramę i zatrzymał się w magazynie. We dwóch wrzucili
na pakę kilka dużych, oklejonych i ostemplowanych pudeł.
Ja stałam przy ulicy i obserwowałam. Z przeciwnej strony zawołał
do mnie znajomo wyglądający starszy pan:
– Co tu się dzieje? 
– Włamanie i kradzież.
– Pani się włamuje?
– Nie, ja stoję na czatach.
– Ale ja poważnie pytam. Jakiś czas temu wyraźnie słyszałem, jak
jakaś kobieta krzyczała, że ją gwałcą. Mogę wezwać policję.
To prawda. Sekretarka narobiła jazgotu, próbując wydrapać
Najszerszemu oczy.
– To ja wołałam – oznajmiłam.
Spojrzał na mnie zaskoczony.
– Co pana tak dziwi? Że mam taki donośny głos?
– To pani wzywała pomocy?
– Tak.
– Jak rozumiem, została pani napadnięta?
– Nie.
– Jak to?
– Zmieniłam zdanie.
– Na pewno? Krzyczała pani, że ją gwałcą.
– Pomyliło mi się.
– Jak to możliwe?
– Panu się nigdy nic nie pomyliło?
– Oczywiście, że tak, ale nie, że mnie gwałcą.
–  To ma pan szczęście. Niech pan już lepiej idzie do domu. Nie
wie pan, że się nie zaczepia samotnych kobiet na ulicy? Czego pan
ode mnie chce? Mam znów zacząć krzyczeć?
– A nie, nie, nie trzeba, już idę. Kłaniam się szanownej pani.
Ukłonił się i oddalił drobnymi kroczkami.
Zaraz potem przyszedł Najszerszy, informując o  gotowości do
drogi.
–  Przypomniało mi się coś jeszcze – stwierdził. – Chcesz coś dla
siebie?
– Dla mnie? – spytałam.
– Może ci czegoś brakuje?
– Tak nie można.
– To złodziej, tyle że kradnie w świetle prawa.
–  Wszystko mam – zastanowiłam się. – Może coś małego do
jedzenia…
– Może być.
Najszerszy klepnął brata w  ramię i  poszliśmy z  powrotem do
domu. Oni podeszli do lodówki, a  ja podniosłam klapkę wózeczka.
Ucieszyłam się, że dostanie mi się trochę prowiantu. Może nawet na
dwa dni. Nie zaszkodziłoby parę plasterków dobrej wędlinki. Byle
tylko nie oszukanej, drobiowej. Chciałam spytać dłużnika, czy nie
jest przypadkiem wegetarianinem, ale on i  sekretarka zostali
związani w piwnicy.
Najszerszy nie miał nawet zamiaru otwierać lodówki. Wyrwał ją
spomiędzy rzędu szafek na środek kuchni. Dźwignęli ją potem we
dwóch z bratem, jakby nic nie ważyła.
Wróciliśmy do ciężarówki i chłopaki zapakowali dodatkowy fant.
Bucholc odpalił silnik i  odjechaliśmy. Prowadził najgorzej ze
wszystkich, z  którymi ostatnio podróżowałam. Nie wiedział, gdzie
jest gaz. Jechał tak wolno, że nie przekraczał dozwolonej prędkości.
Ciężko było się nie zdenerwować.
–  Gazu, gazu! – krzyknęłam, gdy skręcając w  prawo, przejechał
pomiędzy pieszymi przechodzącymi po pasach. – Niech się
pośpieszą, zamiast tak dreptać!
Stary dziadek spojrzał na nas z przerażeniem i przyśpieszył kroku,
ratując się przed rozjechaniem. W  zasadzie to nogami poruszał tak
samo wolno jak wcześniej. Szybciej machał rękami, przez co
zapewne miał poczucie większej dynamiki. Kobieta z  wózkiem,
rowerzysta i  para młodych ludzi też uciekali spod kół naszej
ciężarówki. Nie zdawałam sobie sprawy, że to aż tak emocjonujące.
Pierwotne prawa natury triumfowały w  naszym mieście nad
przepisami ruchu drogowego, kulturą osobistą, empatią, wyobraźnią
oraz szacunkiem dla innych. Większy miał pierwszeństwo, a  reszta
won albo na tamten świat.
Życie poza prawem nie wyglądało tak źle. W  telewizji widywało
się akcje, jak przestępcy są wyprowadzani przez komandosów
o  szóstej nad ranem w  samych majtkach. Ale nawet jeśli za jakiś
czas miałabym skończyć źle, to przecież mogłam wcale tego nie
dożyć i to była wielka zaleta mojej sytuacji. Mogłam sobie pozwolić
na życie chwilą, bo tyle właśnie miałam.
Wolałabym jednak, żeby nie zapamiętano mnie jako osoby
wyprowadzanej z domu nad ranem w samej bieliźnie.
– Śpisz w majtkach? – spytałam Najszerszego.
– Bez – odpowiedział.
– Fuu! Śpij w majtkach, proszę cię. Na wszelki wypadek.
Spojrzał na mnie z niewyraźną miną.
– A ten mój wiersz… – zaczął Najszerszy. – Co o nim myślisz?
– Grafomania, a cóżby innego?
– To znaczy?
–  Bzdury. Jesteś zauroczony słuchaniem własnego głosu. To nie
wystarczy. Żeby pisać, przede wszystkim trzeba czytać!
– No ale ja czytam.
– Matko. Co takiego czytasz? Komiksy?
– Komiksy są świetne, ale ja czytam literaturę piękną.
Spojrzałam na niego z niedowierzaniem.
– Pewnie – powiedziałam z ironią. – A kogo konkretnie?
– Czytam tego… jak mu było?…
– Kłamiesz!
– Na „ż”.
– Żeromskiego? – Zaśmiałam się.
– Nie, nie mogę sobie teraz przypomnieć.
– Przestań. Nie kompromituj się jeszcze bardziej.
Odwróciłam się, bo nie mogłam tego słuchać. Wtedy ich
zobaczyłam. Generał, Biskup i  Minister szli chodnikiem
z reklamówkami.
– Zatrzymaj się! Zatrzymaj! – zawołałam, podskakując z radości.
Chciałam podzielić się z  nimi moim szczęściem, że mi się udało,
że mam pracę, uznanie, jadę samochodem i mam nową lodówkę!
Ale patrzyłam na nich, jak idą powoli, pochyleni. Przystanęli
obok śmietnika. Wyglądali na zmęczonych i  zmarzniętych. Czy
mielibyśmy jeszcze o  czym rozmawiać? Czy jeszcze byśmy się
rozumieli?
– Co się stało? – spytał brat Najszerszego. – Zatrzymać?
– Nic. Jedź. Pomyliłam się.
Najszerszy spojrzał przez okno.
– Zwykli żule.
Nic nie odpowiedziałam.
– Wiem! – krzyknął nagle Najszerszy. – Żulczyk. Tak się nazywał
ten pisarz.
–  Zgłupiałeś? Nie ma takiego. Teraz go wymyśliłeś. Na „ż” jest
tylko Żeromski.
– Jest taki pisarz. Czytałem go.
–  To o  czym niby napisał ten twój Żulczyk? O  miłości?
O cierpieniu? O poświęceniu?
– O handlarzu narkotyków.
Poklepałam go po ramieniu z  politowaniem i  przez jakiś czas
podróżowaliśmy w milczeniu.
–  Wiesz – zaczęłam po chwili – może wy, psychopaci, właśnie
powinniście pisać wiersze?
Spojrzał na mnie.
–  Wiersze młodego Stalina były publikowane na pierwszych
stronach gruzińskich gazet. Może gdyby tego nie rzucił, to nie
wymordowałby potem milionów ludzi.
– Nie wiedziałem, że też pisał.
–  Pisał, pisał. Chyba wszyscy pisarze to szaleńcy. Ty wiersz już
napisałeś. Może też już zabiłeś.
– O czym ty mówisz? – spytał zdziwiony Najszerszy.
– Przecież cię nie wydam.
– Zwariowałaś.
– Nikogo? Ani trochę?
– Chcesz wracać do domu na piechotę?
– Nie powiesz?
– Nie. Albo tak.
Popatrzyłam na niego zaskoczona. Ależ był ze mnie detektyw!
–  To znaczy jeszcze nie zabiłem, ale mam w  planie. Jestem już
bardzo blisko.
– Mów, kochanieńki, mów!
– Ciebie zabiję, jeżeli się zaraz nie zamkniesz!
Dwa razy nie musiał prosić.
Zajechaliśmy na Miedzianą. Zaparkowaliśmy na zakazie, a  że
ciężarówka była duża, to wszyscy musieli nas ominąć. Widać było,
że przyjechał nie byle kto.
Wysiedliśmy.
Rozdział 9

Szliśmy razem, ramię w  ramię. Nie mieliśmy czarnych garniturów


ani rewolwerów, ale czułam się tak, jakbyśmy mieli. Nasze twarze
były wykrzywione w  okropnym grymasie z  powodu oślepiającego
zachodzącego słońca, ale też dlatego że czuliśmy się lepsi.
Najszerszy charknął obrzydliwie i tak głośno, że cała ulica słyszała,
a  następnie splunął na chodnik. Też tak chciałam, ale wolałam to
najpierw przećwiczyć w  łazience. Szkoda czystej bluzki. Nie
wszystko naraz.
Szliśmy wyprostowani lub tylko lekko zgarbieni, a  ludzie
schodzili nam z  drogi. Pierwszy raz się nie bałam. Chociaż torebkę
i  tak ściskałam pod pachą. Pewnych przyzwyczajeń nie da się tak
łatwo pozbyć.
–  Uszanowanie. – Ukłonił się pijaczyna z  pieskiem. – Widzę, że
nowa lodóweczka.
– A co pan myślał? – odpowiedziałam dumna. – Zejdź pan lepiej
z drogi.
Takie zacne i  lśniące precjoza w  zrozumiały sposób wzbudzają
zainteresowanie sąsiadów, wśród których właśnie awansowałam na
wyższą pozycję. Człowiek posiadający taką lodówkę to już nie jest
ten sam człowiek co wcześniej i  nie może zachowywać się
w  zwyczajny sposób. Trudno się spodziewać, żebym odpowiadała
wszystkim „dzień dobry”, skoro obracałam się już w  wyższych
sferach i operowałam poważnymi kwotami nansowymi.
Zresztą jak on z  tym pieskiem wyglądał? W  ogóle skąd u  niego
taki pies? Małe wyliniałe kundelki to teraz młodzi, bogaci, dobrze
wyglądający ludzie przygarniali do domów ze schroniska
i przechadzali się z nimi w modnych miejscach. A gdzie mu do nich?
Wyglądał, jakby tego psa ukradł.
Mimo że Najszerszy i jego brat byli leniami, to nieśli tę lodówkę
dosyć szybko i bez wysiłku, przez co nabrałam podejrzeń, że jednak
zostałam wystawiona i  lodówka nie jest wypełniona soczystym
mięsem, tylko sałatą i jarmużem. Nie mogłam się doczekać, żeby to
sprawdzić.
– Szybciej, szybciej! – pogoniłam ich.
Spojrzeli na mnie z wyrzutem. Nie wiem, skąd to niezadowolenie.
Przecież zawsze się tak mówi do robotników. Jeden taki pracujący
przy remoncie w  klubie seniora nie znał języka i  myślał, że
„szybciej, szybciej” znaczy po polsku „dzień dobry”.
Wjechaliśmy windą na piętro, gdzie Najszerszy i  jego brat
ponownie targnęli lodówkę do góry. Już miałam pokazać im dalszą
drogę, gdy zamarłam. Pod moimi drzwiami stało dwóch
mundurowych.
– Otwierać. Policja – mówili na przemian.
A my z tą trefną lodówką!
W  dodatku przecież oni byli tu w  sprawie zabójstwa u  mojego
syna. Jeżeli Najszerszy dowiedziałby się, że ja mam z tym wszystkim
coś wspólnego, to byłoby po mnie. Nie wiedziałabym, przed kim
uciekać, a kogo prosić o pomoc.
Spojrzałam za siebie. Najszerszy i  jego brat stali z  lodówką
i patrzyli na mnie wyczekująco.
–  Gdzie mieszkasz? – wymamrotał półgłosem Najszerszy. – Nie
mamy czasu.
Ruszyłam powoli korytarzem.
Nie wiedziałam, co zrobić, więc nie zrobiłam nic. Po prostu szłam.
Korytarz jeszcze nigdy nie był taki długi. Ciągnął się
w nieskończoność i mimo że coraz szybciej przebierałam rękami, to
wydawało mi się, że przemieszczam się z tą samą prędkością. Kiedy
mijałam policjantów, spojrzeli na mnie. Ja na nich nie.
– Dzień dobry – zagadnął jeden z nich. – Pani tu mieszka?
– A co to pana interesuje? – spytałam.
Mogłam przejść niezauważona, ale niestety znowu musiałam coś
powiedzieć.
–  Nie macie nic lepszego do roboty, tylko kobiety zaczepiać? –
dodałam, bo jacyś tacy byli denerwujący.
Po co to zrobiłam? Teraz przyglądali mi się z  uwagą, ale na
szczęście nie zatrzymali mnie. Minęłam moje mieszkanie. Nie
oglądałam się za siebie. Czułam jednak na sobie ich wzrok. Przede
mną pozostały już tylko jedne drzwi. Nie moje, ale musiałam do
nich zapukać. Nie mogłam przecież powiedzieć, że nie wiem, gdzie
mieszkam. Sąsiadka musiała mi otworzyć.
Zadzwoniłam.
–  Nie masz kluczy? – spytał zniecierpliwiony Najszerszy, który
z bratem i lodówką podążał za mną.
Nie odpowiedziałam.
Za drzwiami panowała cisza.
Zadzwoniłam ponownie.
Usłyszałam, że ktoś podchodzi do drzwi i odsłania wizjer.
Otwórz, do jasnej cholery! – powtarzałam gorączkowo w myślach.
– O co chodzi? – usłyszałam stłumiony głos sąsiadki.
– Otwórz, kochanie! To ja!
Nastała cisza. Kątem oka spojrzałam na Najszerszego
i  policjantów. Wszyscy przyglądali mi się bacznie. Atmosfera była
dosyć nieprzyjemna. Najszerszy patrzył na mnie, jakby lodówka była
radioaktywna i każda sekunda styczności z nią skracała mu życie.
– Co z tymi drzwiami? – wycedził przez zęby.
Zamki zazgrzytały i  drzwi się uchyliły. Natychmiast wsunęłam
nogę w szczelinę.
– Co to za lodówka? – spytała sąsiadka.
–  Nie martw się, kochanie – mówiłam, pchając jednocześnie
drzwi, które ona trzymała z  drugiej strony. – Wszystko jest
załatwione. Panowie wniosą i po sprawie.
– Nic nie zamawiałam – stwierdziła ona. – Nie wiem, o co chodzi.
Na sercu poczułam ciężki kamień, a  na ramieniu jeszcze cięższą
łapę Najszerszego.
W  tym momencie matka Rozalii wydała dziwny okrzyk,
a  pomiędzy jej nogami przecisnęła się Rozalia. Wyskoczyła na
korytarz i  rzuciła się na mnie. Objęła mnie wpół i  ścisnęła tak
mocno, że mało mi kości nie połamała.
– Jesteś! – krzyknęła. – Tęskniłam!
– No jestem, jestem. Puść, bo mnie udusisz.
Widząc to, Najszerszy pchnął drzwi razem ze stojącą w  nich
kobietą i weszliśmy do środka.
– Musiało to tyle trwać? – spytał sąsiadkę.
– Kuchnia jest na lewo – poinstruowałam.
Najszerszy i  brat postawili lodówkę na miejscu stołka barowego.
Lśniła na tle rozwalających się mebli kuchennych niczym złoty ząb
u przybysza zza wschodniej granicy.
– Jutro widzimy się w  rmie – stwierdził Najszerszy. – I żadnych
numerów. Wiem, gdzie mieszkasz.
Mówiąc to, przysunął się zbyt blisko. Zapewne miałam dzięki
temu coś lepiej zrozumieć, ale zrozumiałam tylko tyle, że kebab
zawierał sporo czosnku i cebuli.
Brat Najszerszego podpiął lodówkę do gniazdka, po czym obaj
wyszli.
Szkoda mi było ją zostawiać u  sąsiadki. Chętnie sama
zaprosiłabym gości na jej oglądanie. Sprawdziłam, czy dałabym radę
ją podnieść, bo nie wyglądała na ciężką, ale okazało się, że jestem
bardziej zmęczona, niż myślałam, i  lodówka nawet nie drgnęła.
Spojrzałam na nią ostatni raz, pogładziłam czule połyskujący lakier
i położyłam rękę na niklowanej klamce.
– Co to za lodówka? – spytała sąsiadka. – Skąd pani ją ma?
– A co pani myśli, że ja nie mogę posiadać dóbr luksusowych?! –
oburzyłam się. – Lodówka jest z pracy. Ściągnięta od dłużnika razem
z  resztą zobowiązania. Nie chciał płacić, tośmy zabrali w  naturze.
Jak komornik. Przecież sama pani wie.
Otworzyłam lodówkę, a  cudowne niebieskie światło padło na
moją twarz i całą kuchnię.
Uśmiechnęłam się szeroko. Nie było tak źle. Sąsiadka dostała co
prawda lodówkę, ale w środku nie było kompletnie nic do jedzenia.
Mleko zero procent, jogurty dietetyczne, miks sałat, brokuł, jakaś
surówka, dwa grejpfruty, twaróg, ale też chudy, pasztet z soczewicy;
nawet piwo było bezalkoholowe. Od razu zrobiło mi się lżej na
sercu.
Odkleiłam od siebie Rozalię i ruszyłam do drzwi. Zatrzymałam się
jednak po chwili. Niewykluczone, że policjanci jeszcze tam byli. Pod
moimi drzwiami.
–  Mogłabym chyba chwilę u  was zostać – stwierdziłam,
spoglądając na sąsiadkę. – Na pewno miło wam gościć kogoś od
czasu do czasu.
– Tak, oczywiście – odpowiedziała nieco zaskoczona. – Proszę do
salonu.
Usiadłam na niezbyt wygodnej kanapie. Dziecko włączyło
kreskówkę.
–  Jeżeli miałabym zostać – dodałam – to poprosiłabym kanapkę.
Jeśli to nie byłby kłopot, to z  wędliną. Najlepiej szynką. Proszę
grubo ukroić i  nie odcinać tłuszczu. Do tego herbatę. Słodzę trzy
łyżeczki. Tylko biały cukier poproszę, prawdziwy. Dziękuję!
Okryłam sobie nogi kocem i  zrobiło mi się całkiem ciepło…
i nawet miło… ciepło i miło…
Leżałam obok Henryka. Naciągnęłam narzutę, żeby nam nogi nie
zmarzły. Człowiek marznie od nóg, a  jak już zmarznie tak
porządnie, to potem nie sposób się rozgrzać. Wtuliłam się w  tego
chudzielca, na chwilę zapominając o  jego krnąbrności
i  nikczemnych postępkach. Przestał gadać i  było jak dawniej.
Przytuliliśmy się. Henryk pocałował mnie i  objął tak mocno, że
byłam całkowicie bezbronna. Mógł zrobić ze mną, co chciał,
i  właśnie to zrobił. Byłam najszczęśliwsza. W  jednej chwili
zapominałam o  karierze, pieniądzach, o  tym całym wyścigu
szczurów. Liczył się dla mnie tylko on. Zastanawiałam się, czy nie
rzucić pracy i nie zająć się domem. Spędzaliśmy wspólnie wieczory
przed telewizorem i  pod ciepłym kocem. On przynosił resztki
z  kantyny. Ja do perfekcji opanowałam kuchnię z  ochłapów.
Byliśmy razem. Dojrzale i  świadomie. Nie z  konieczności, nie
z przypadku ani z przyzwyczajenia. Byliśmy razem, bo doszliśmy do
wniosku, że tylko to ma sens. Jedynym i najważniejszym celem było
zakończenie życia w towarzystwie bliskiej osoby.
– Halo, proszę się obudzić – usłyszałam sąsiadkę. – Rozłożę dla
pani kanapę.
Otworzyłam oczy. Rozalia nadal chichotała, oglądając telewizję,
a jej matka stała nade mną z pościelą i poduszką.
– Czemu pani tak krzyczy? – spytałam. – Czy ja jestem głucha?
– Może pani u nas przenocować – zaproponowała.
– Na kanapie?
–  Pomieścimy się. Mamy dużo miejsca. Wszystkim będzie
wygodnie.
– Nie, dziękuję!
Też mi gościnność. Wstałam powoli. Kanapa była okropnie
niewygodna. Nie miała wysiedzianego dołka, w  którym można by
się wygodnie ułożyć.
Za dobrze się znałam na gangsterach pokroju Najszerszego, żeby
nie wiedzieć, że tacy jednego dnia się przyjaźnią, a  drugiego
strzelają do ciebie z przejeżdżającego samochodu. Najszerszy był tu
wcześniej, więc lepiej się stąd zmyć. Przecież ani sąsiadka, ani to jej
wątłe blondwłose chuchro nie obroniłyby mnie. I  po co miałyby
oglądać takie krwawe sceny? Temu dziecku wystarczyło przemocy
w telewizji, którą bez przerwy oglądało.
No i  w  końcu wyszło, jaka faktycznie jest sąsiadka. Kłamczucha.
W  naszej kamienicy wszystkie mieszkania miały tylko dwa pokoje.
Jeżeli więc ja miałabym spać na kanapie, to ona musiałaby spać
z  dzieckiem. A  jaka to jest wygoda? Żadna. Nie mogłam się na to
zgodzić.
Poczłapałam do drzwi.
Tam podbiegła do mnie Rozalia.
–  Zrobiłam dla pani – powiedziała, wsuwając mi do ręki coś
zawiniętego w papier śniadaniowy.
– Matka się nie zorientuje, że wynosisz jedzenie?
– Nie. Cieszy się, że mam apetyt.
–  To dobrze, ale musisz uważać. Na wszelki wypadek sama nie
jedz za dużo, żeby się nie zorientowała.
Chciała się przytulić.
Pozwoliłam.
Wątła dziecina przykleiła się do mnie. Przyciągały ją moje
wewnętrzne ciepło i  życzliwość. Czuła to i  lgnęła do mnie. Nic
w tym dziwnego. Taka już jestem.
–  No puść mnie już, dzieciaku – powiedziałam, uwalniając się
z jej uścisku. – Przecież ja nie mam całej nocy, żeby tu z tobą stać.
Możesz mnie pocałować, jeżeli bardzo chcesz, a  potem piżamka,
dobranocka i spać.
– A co to jest dobranocka? – spytała.
– To trudno wyjaśnić… – Zastanowiłam się. – To tak, jakby zabrać
wszystkim dzieciom komórki i  oddawać je raz dziennie
o dziewiętnastej na dwadzieścia minut.
Posmutniała.
–  No idź już, idź. – Machnęłam na nią ręką. – Tylko mi tu nie
płacz. Idź do mamy. Czeka na ciebie.
– Zobaczymy się jutro?
– Oczywiście.
– Mogę do pani mówić „babciu”?
Spojrzałam na nią. Niewiele rzeczy mogło mnie jeszcze w  tym
życiu zaskoczyć, a  tu proszę bardzo. Taka mała, a  tyle fantazji!
Matko jedyna!
– A co to za pomysł?!
– Bardzo proszę…
– Możesz mówić „ciociu”.
Pogłaskałam Rozalię po główce i  delikatnie, ale zdecydowanie
popchnęłam w głąb mieszkania.
Wyszłam.
Miałam przecież wnuka w jej wieku.

***

Pod moimi drzwiami stali jeszcze policjanci. Pisali coś


w notatnikach. Matko, gdzie ja się teraz miałam podziać?
–  Ależ powoli to wypisujecie – stwierdziłam, patrząc na nich. –
Może podyktować?
– Zna pani właścicielkę tego mieszkania? – spytał wyższy.
Był rudy, nieco pucołowaty i  chyba trochę starszy od tego
drugiego.
–  Nie – odpowiedziałam – ale zdaje się, że to bardzo miła,
inteligentna i elegancka osoba!
– Słyszeliśmy co innego.
– Niby co słyszeliście?! Od kogo?! Od tego nieudacznika?! Jak mu
tam, Borewicza?!
Zaśmiali się.
– Czyli nie zna jej pani?
– A dlaczego pan pyta?
– Nie stawia się na wezwania. To poważna sprawa. Musimy z nią
porozmawiać.
Opuściłam wzrok.
– Ja tu tylko spaceruję. Do widzenia.
– Do widzenia.
– A długo jeszcze będziecie panowie tu stać i pisać?
– Przeszkadzamy pani?
– Oczywiście, że nie. Do widzenia.
Zjechałam windą, przeszłam przez podwórko i  bramę. Podpitej
młodzieży nawet nie przyszło do głowy mnie zaczepiać. Myśleli
zapewne, że skoro nie boję się wyjść o  tej porze sama, to jestem
jakimś komandosem!
Mogłam się położyć na tej kanapie! Teraz musiałam krążyć
i czekać, aż policjanci sobie pójdą. Cholera jasna!
Poszłam na przystanek, bo między ludźmi zawsze bezpieczniej.
Goniłam resztką sił. Za jakie grzechy tak się męczyłam?
Potrzebowałam odpoczynku. Może jakiegoś turnusu, na przykład
w  Busku-Zdroju? O, jakie tam mają piękne uzdrowisko! Jedna
kobieta przysłała pocztówkę z życzeniami stamtąd do klubu seniora,
żebyśmy jej wszyscy zazdrościli. Czego oni tam nie mieli! Gorącymi
kamieniami ludzi okładali i  poili wodą, która śmierdzi zgniłymi
jajami, kąpiele w  brązowym kleistym błocie im urządzali. Tam to
bym pożyła!
Z  drugiej strony bardzo mnie dziwi, że ludzie wybierają się na
wypoczynek w atrakcyjne miejsca. Tydzień, dwa pobytu w luksusie,
a  potem bolesny powrót do codzienności i  cały rok życie w  szarej
rzeczywistości. Powinno się robić dokładnie odwrotnie. Jechać na
urlop w głód, brud i nędzę, a po powrocie przez cały rok cieszyć się
i doceniać to, co się ma w domu.
Wsiadłam do tramwaju i  nic mnie już nie obchodziło, bo pewna
myśli kołatała mi się po głowie i  nie dawała spokoju. Musiałam
zadzwonić. Wybrałam numer. Chwilę się wahałam, ale po cholerę
się wahać, jeśli można coś zrobić od razu? Miałam już jednak swoje
lata i z tej racji niejedno powinno mi się wybaczyć.
– Halo – powiedziałam do słuchawki. – Śpisz?
– Jeszcze nie – odpowiedział dziecięcy głos.
– A ty wiesz, co to jest dobranocka?
– Przyjedziesz do nas?
– No… myślę, że tak… oczywiście, że tak. Bardzo chętnie… jeżeli
mama się zgodzi.
– Teraz?
– Nie, teraz to nie, przecież jest noc.
– Nie jest noc, tylko wieczór.
– Ależ ty jesteś kłótliwy. Ciekawe po kim?
– Przyjdziesz jutro?
– Zobaczę.
– Na pewno przyjdziesz?
– Dobrze. Przyjdę. Możliwe, że będę miała trochę pieniędzy, więc
kupię ci jakiś ładny prezent.
– Nie potrzebuję.
–  Nie ma problemu, zaczęło mi się powodzić. Zrób dla mnie
laurkę, będzie mi przyjemnie.
– Zaraz zrobię.
– Teraz to śpij.
– Nie chcę spać.
– Muszę kończyć, bo przejadę przystanek, a tego nie cierpię.
– Pa, babciu.
– Pa… kochanie.
Aj, cholera, jaka ckliwa się zrobiła ta rozmowa! Nie chciałam się
wprawić w  taki nastrój. Nie teraz. Nie przed walką, która mnie
czekała. Potem tak. W młodych nadzieja. Oni jeszcze nie zdążyli się
zepsuć. Tę ich naiwność trzeba pielęgnować. Gdyby tylko nie była
tak irytująca!
Wysiadłam, bo przez te dzieciaki przyszedł mi do głowy niezły
pomysł na kryjówkę.
Bardzo rzadko sypiałam poza domem. Raz Henryk wrócił
z  bankietu późnym wieczorem w  towarzystwie kolegów.
Uporczywie twierdził, że wypił jedno piwo i  pięćdziesiątkę rumu,
ale ja znałam go zbyt dobrze. Śmierdział gorzałą i  od razu
rozpoznałam, że się schlał. Stwierdzałam, że nie zamierzam
marnować sobie życia jako żona alkoholika czekająca, aż naszą
rodzinę dosięgnie patologia. Powiedziałam, że się wyprowadzam
i  żeby mnie nie szukał, bo i  tak nie znajdzie. On zamiast mnie od
razu przepraszać i  błagać o  przebaczenie, obraził się. Pewnie
przeprosiłby rano. Wieczorem przy kolegach był hardy. Postawiłam
więc na swoim. Powiedziałam, że wychodzę i że już nie wrócę. Jak
w końcu to do niego dotarło, mało nie zwariował. Wszędzie dzwonił
i szukał, ale mnie nie znalazł. Sama wróciłam, bo się stęskniłam.
Gdy on zniknął, ja też mało nie zwariowałam. Wszędzie
dzwoniłam i szukałam… i też go nie znalazłam.
Tu kiedyś był szpital dziecięcy. Miałam nadzieję, że jeszcze nie
zdążyli go przerobić na bank, hotel czy hipermarket.
Istniał na szczęście. Pewnie już niedługo. Przeszłam przez
podwórko i  weszłam do starego budynku, który ledwo pamiętałam
z dawnych czasów. Wsiadłam do windy i wjechałam na najwyższe,
trzecie piętro.
W  korytarzu były tylko jedna matka z  małym płaczącym
dzieckiem na rękach i pielęgniarka niosąca tacę z lekarstwami.
Weszłam do pierwszego pokoju po prawej. Niewiele się tu
zmieniło. Każde łóżko inne. Małe, duże, stare, nowe. Wszystkie
zajęte. Niemal przy każdym siedziała jakaś kobieta. Jedna
z  termosem, inna z  książką. Wyglądały jak psy pilnujące swoich
legowisk. Spojrzały na mnie, gdy stanęłam w  drzwiach sali, ale
zaraz wróciły do tego, czym się akurat zajmowały. Udawały, że dwa
metry kwadratowe, które miały dla siebie i  swojego dziecka, są
wystarczającą przestrzenią, żeby nie czuć skrępowania wśród
pozostałych osób.
Łóżko przy oknie nie było obstawione. Leżał na nim wielki
dzieciak z nogą w gipsie.
– Ile ty masz lat? – spytałam, gdy podeszłam i upewniłam się, że
nie śpi.
– Czternaście – odpowiedział. – O co chodzi?
– Jest u ciebie matka?
– A po co?
– Jak się nazywasz?
– Dlaczego pani pyta?
– Muszę wiedzieć – powiedziałam ściszonym głosem.
– Coś się stało? – zapytał zaniepokojony.
– Pytam, jak się nazywasz.
– Ziemowit Zawrzykraj.
– Ładnie.
Wyszłam, zostawiając zdziwionego młodziana. Na końcu
korytarza znajdował się pokój pielęgniarek. Rzucał migoczące
światło na podłogę korytarza. Byłam strasznie zmęczona, ale na
szczęście nawet nie musiałam mówić, czego mi trzeba. Pielęgniarki
powtarzające codziennie ten sam rytuał od razu wiedziały, o  co
chodzi.
– Po polówkę? – spytała drobna z grubymi szkłami w okularach.
–  Poproszę – odpowiedziałam, z  zadowoleniem myśląc
o odpoczynku i rozprostowaniu kości.
– Niestety, wszystkie już wyszły.
– Niemożliwe. Jak to?
– A pani do kogo? – włączyła się inna, potężna pielęgniarka.
– Do dzieciaka.
– Którego?
– Jakże on się nazywał? – Zafrasowałam się. – Takie miał dziwnie
imię.
Zaśmiały się.
– Nie pamięta pani, jak się wnuk nazywa? – spytała potężna.
– A co?! Takie to zabawne?! – odpowiedziałam zdenerwowana. –
Może opowiedzieć paniom o  innych moich chorobach, to się panie
jeszcze bardziej pośmieją?
–  Przepraszamy – wydukała drobna z  grubymi szkłami,
spuszczając wzrok.
–  Wydałyśmy już wszystkie polówki. Jest tylko krzesło – dodała
potężna.
–  Miałabym spać na krześle? – Szeroko otworzyłam oczy ze
zdziwienia.
– Przykro mi. Takie mamy warunki.
Westchnęłam. Lepsze to niż tułanie się nocą po mieście.
Wzięłam krzesło i  ruszyłam z  powrotem. Żadna mi nie pomogła.
Siedziały sobie wygodnie. Każda miała kanapkę i  gorącą herbatę.
Takie to pożyją.
Weszłam na salę.
–  Może któraś z  pań zechce się zamienić? – spytałam, stojąc
w drzwiach z żałosnym meblem w ręku.
Żadna nie odpowiedziała. Były zbyt zajęte obserwowaniem, jak
ich dzieci grają na telefonach. Rzuciły tylko przelotne spojrzenia na
swoje nierozłożone jeszcze łóżka polowe, jakby się spodziewały, że
zaraz się na nie rzucę i będą musiały bronić swoich zdobyczy. A ja
przecież w ogóle nie miałam na to siły.
Mimo to spróbowałam. Jednym susem doskoczyłam do
pierwszego łóżka, ale tamta kobieta okazała się minimalnie szybsza.
Musiała oszukiwać, bo zanim chwyciłam za polówkę, ta już
trzymała ją oburącz, przyciśniętą do piersi tak mocno, że na pewno
własnego dziecka tak nie przytulała.
Ale chytra! Pewnie z Radomia.
Rozejrzałam się po sali. Pozostałe samice, ostrzeżone
o  wtargnięciu na ich teren drapieżnika, niby od niechcenia
przesunęły swoje leżanki w bezpieczniejsze miejsca, bliżej siebie lub
pod łóżka dzieci. Jakież to było z  ich strony małe, śmieszne
i żałosne! Prychnęłam tylko. Wcale mi nie zależało.
Postawiłam krzesło pod oknem i  usiadłam. Przez pierwszą
godzinę było nawet wygodne. Potem niestety zmieniło się
w  zupełnie niekomfortowe. Gdybym miała więcej ciała, byłoby mi
bardziej miękko. Niestety twarde siedzisko gniotło mi kości.
Zapadła noc. Matki rozłożyły polówki na każdym wolnym
kawałku podłogi i  zgasiły światło. Wkrótce rozmowy ucichły
i wszyscy zasnęli.
– Co pani robi? – spytał oburzony młodzieniec, gdy wsunęłam się
bezszelestnie pod jego kołdrę.
– Nie wyobrażasz sobie, jaka jestem zmęczona – odpowiedziałam.
– A jak zasnę na siedząco, to rano będzie mnie wszystko bolało.
– Kim pani jest? Tak nie można!
–  Kiedyś na wsi całe rodziny spały razem. Posuń się. Przecież
szeroko jest. Będzie nam wygodnie.
–  Dorosły z  dzieckiem w  jednym łóżku. To żadna wygoda!
Niemożliwe!
Skąd mu to przyszło do głowy? Jaki przemądrzały!
– Cicho bądź, bo wezwę pielęgniarkę i dostaniesz zastrzyk.
– Już dostałem.
– To lewatywę.
– A co to?
– Nie polubiłbyś. Śpij.
Trochę się jeszcze poszamotaliśmy o  poduszkę, ponieważ muszę
mieć do spania wysoko pod głową. Inaczej bardzo głośno chrapię.
Zasnęłam. Śniły mi się rzeczy przedziwne. Najpierw zostałam
okradziona, potem sama kradłam, zamieszkałam w  małym
okropnym pokoiku z  pięcioma innymi kobietami, potem byłam
prezesem partii rządzącej, umarłam i  spotkałam Danutę Sza arską,
która miała do mnie żal o  to, że się pod nią podszywałam, potem
ożyłam i  tra łam na dożywotni turnus do luksusowego ośrodka,
gdzie nie potra łam obsługiwać nawet najprostszych urządzeń.

***

Rano świat zawsze wygląda lepiej. Także szpitalne łóżko wydawało


się szersze i wygodniejsze. Na tyle, że mogłam swobodnie się na nim
obracać, czego nie dało się zrobić jeszcze wieczorem. Gdy
otworzyłam oczy, zobaczyłam, że na krześle, które dostałam od
pielęgniarek, śpi na siedząco ów młody człowiek o  trudnych do
zapamiętania imieniu i  nazwisku. Więc po co szarpał się ze mną
o poduszkę, skoro i tak nie miał zamiaru na niej spać? Widząc jego
nogę w gipsie opartą o parapet, pomyślałam, że postąpił wyjątkowo
nierozsądnie, a  może nawet ryzykował zdrowiem. Bardzo
nierozważna ta dzisiejsza młodzież.
Tego samego zdania była ordynator oddziału, która pojawiła się
na porannym obchodzie. Udzieliła młodemu srogiej reprymendy. On
niemal ze łzami w  oczach tłumaczył, że wieczorem jakaś szalona
stara baba, jak to określił, wgramoliła się do jego łóżka i  z  tego
powodu musiał je opuścić w  środku nocy. Ja wtedy byłam już na
korytarzu, ale awanturę jeszcze usłyszałam. Jego niedorzeczne
wyjaśnienia zostały odczytane jako jawna kpina. Nikt mu nie
uwierzył, co było zupełnie zrozumiałe. Podejrzewam, że i on sam po
pewnym czasie stracił pewność, czy to, o czym mówił, wydarzyło się
naprawdę, czy mu się tylko śniło. Kobieta duch. Nieuchwytna,
nienamierzalna, bez dowodów na istnienie.
Obmyłam się w szpitalnej łazience, a następnie z nadzieją w sercu
i pustką w żołądku ruszyłam na przystanek.
Rozdział 10

Odebrałam telefon.
– Halo?
– Jesteś w domu? – spytał Najszerszy.
– Oczywiście, a gdzie miałabym być, jak nie w domu?
– Jadę po ciebie. Zaraz będę.
– To znaczy wyszłam na chwilę.
– Dokąd?
– Do szpitala.
– Coś ci jest?
– Nie no, co ty? Mnie? Skąd takie przypuszczenie? Mam przecież
ciało osiemnastolatki!
– Umysł na pewno. Podaj adres. Przyjadę po ciebie.
Trochę mu to zajęło. Wcale nie był taki szybki, ale w  końcu się
pojawił.
–  No to w  drogę – westchnął i  poprowadził mnie w  stronę
samochodu.
Tym razem nie była to ciężarówka, tylko znowu czarny
samochód. Najszerszy otworzył mi drzwi pasażera, a ja wsiadłam jak
wielka pani, powoli, żeby wszyscy na ulicy zdążyli mnie zobaczyć.
Miękkie siedzenie i  zapach odświeżacza mający zapewne stłumić
smrodek przepoconych skarpetek, który według Najszerszego
zawsze panuje w  nowym samochodzie, odpowiadały mi znacznie
bardziej niż warunki w  tramwaju. Wprawdzie samochód
Najszerszego szarpał podobnie, to przyśpieszając, to raptownie
hamując, ale rozbić sobie głowę w takim samochodzie to jednak co
innego niż w tramwaju. To nobilitacja.
– Gdzie jedziemy? – spytałam.
– Zobaczysz.
– Ściągnąć dług?
Nie odpowiedział.
– Pytam, czy jedziemy ściągnąć dług.
–  Powiedziałaś szefowej prawdę o  tym odebranym wczoraj
telefonie?
– Nie wyspałeś się czy jak? Nie do życia dzisiaj jesteś.
Odwróciłam się w  stronę okna. Po kwadransie jazdy miejski
krajobraz zastąpiły wspaniałe widoki. Podwarszawskie miejscowości
ciągnące się wzdłuż tras wylotowych. Same warsztaty
samochodowe, skupy palet i cholera wie czego tam jeszcze. Bałagan
zasłonięty gdzieniegdzie przez kolorowe i  błyskające szyldy oraz
reklamy.
Jechaliśmy bardzo, ale to bardzo długo. Myślałam, że za moment
zobaczę morze.
– Pewnie najchętniej pojechałbyś beze mnie? – spytałam.
– Bez ciebie bym nie jechał.
– Tylko tak mówisz.
Dawno się tak w drodze nie wynudziłam.
Samochód nie był aż tak wygodny, jak się na początku wydawało.
Z  biegiem czasu stawał się coraz gorszy. Od miękkiego siedzenia
wprawdzie nie rozbolał mnie tyłek, za to rozbolał unieruchomiony
kręgosłup. Tramwaj dawał o wiele więcej ruchu. Drepcze się w nim
w  tę i  we w  tę dla utrzymania równowagi. To wstać, to usiąść, to
kogoś przepuścić. Przez całą podróż zażywa się tyle ruchu co na
zajęciach z tańca towarzyskiego w klubie seniora. Kroczek w prawo,
kroczek w  lewo… Dlatego miasto tak promuje komunikację
publiczną. Dla zdrowia.
W końcu dojechaliśmy. Tak się zapadłam w tym miękkim fotelu,
że Najszerszy musiał mnie za obie ręce wyciągać. Tandeta niemiecka
ten jego samochód.
Rozejrzałam się. Byliśmy na wielkim parkingu, na którym uwijało
się mnóstwo niewysokich Azjatów. Bardzo dziwny widok.
Najszerszy od razu wydał się wysoki. Przypomniała mi się książka
Podróże Guliwera, tylko że tam nikt nie miał hulajnogi, a  tu miał
każdy. Azjaci kursowali na nich we wszystkich kierunkach,
przewożąc najróżniejsze pakunki.
–  Uwaga! Uwaga! – krzyknął jeden z  kurierów, mijając
Najszerszego o centymetry.
– Spieprzaj! – warknął Najszerszy.
– Co to za miejsce? – spytałam.
– Wietnamskie centrum handlowe.
– Zjemy coś?
– Innym razem.
– Zawsze chciałam spróbować.
Najszerszy rozejrzał się, po czym wskazał kierunek.
Ruszyliśmy w stronę wejścia przypominającego wlot do ula, przy
którym tłoczyły się pszczoły. Jeden za drugim Azjaci na hulajnogach
z  zawrotną prędkością śmigali w  obu kierunkach. „Uwaga” było
jedynym słowem, które mówili po polsku, gdy niemal na kogoś
wpadli. Odruchowo klasnęłam w  ręce, widząc ten wspaniały
spektakl choreogra czny. Brawo, brawo, brawo! Chciałam poprosić
Najszerszego, żebyśmy jeszcze trochę zostali, ale on tego dnia był
jakiś śmiertelnie poważny, a  przez to jeszcze bardziej odpychający
niż zwykle.
Weszliśmy do hali. Przestrzeń ogromna, a ciasnota. Towarów tyle,
że ledwo się można było przecisnąć wąskimi uliczkami pomiędzy
stoiskami. Imponująca ilość bogactw z całego świata wytworzonych
tylko w  jednym kraju, w  Chinach. Poczułam ekscytację orientalną
podróżą. Chciałam dotknąć dalekowschodnich tkanin, posmakować
odmiennych kultur. Cudowna wycieczka nie tak znów daleko od
domu.
Z  rozświetlonej i  mieniącej się wszelkimi kolorami uliczki
skręciliśmy w  ciemniejszą i  spokojniejszą. Mój zachwyt przygasał,
gdy oddalając się od głównych arterii, wchodziliśmy w coraz węższe
i  mroczniejsze alejki, choć także ciekawe i  prawdziwe. Właściciele
stoisk również byli ciekawi nas. Wyglądali jak tubylcy stojący na
brzegu i patrzący na przepływających rzeką odkrywców. Spojrzenia
mieli różne. Jedni niezbyt przychylne, inni wręcz wrogie. Widocznie
nie lubili turystów. Jeden szczerbaty, drugi bez palca, wszyscy
spoceni. Zrobiło się ciasno. Ktoś mnie dotknął. Wzdrygnęłam się.
W  zadymionym końcu uliczki mieścił się chyba jakiś punkt
gastronomiczny, bo kilka osób stało tam z tasakami.
Najszerszy zatrzymał się na chwilę, żeby z  kimś porozmawiać.
Puścił mnie przodem. Jeżeli miałby się z kimś bić, to ja już bym nie
zaprotestowała. Dobrze było mieć go ze sobą. Zrobiło mi się duszno.
Chciałam wracać.
–  Słuchaj – zaczęłam. – Rzadko to mówię, ale cieszę się, że się
poznaliśmy. Mogłabym cię nawet polubić. Tylko mnie nie zostawiaj,
bo mi się tu nie podoba.
Spojrzałam za siebie… ale jego nie było.
Zgubił się?
Nagle poczułam na ramieniu ciężką dłoń. O  matko, jak ja się
ucieszyłam! Odwróciłam się, żeby mu wygarnąć, ale to nie był on.
– đi già! đi già! – krzyczał agresywny Wietnamczyk.
Inni zaczęli popychać mnie w kierunku zwieńczonego kolorowym
smokiem wejścia do lokalu podłej kategorii.
– O co chodzi? Nie dotykaj mnie pan! Pomocy!
– đi già! đi! đi! – krzyczeli.
– Anh y quá gầy!
– đấm cô y! đấm cô y!
– Ludzie! Co tu się dzieje?! Najszerszy, gdzie ty jesteś?!
Wepchnęli mnie do ciemnej, zadymionej nory. Słychać było
skwierczenie rozgrzanego oleju, pokrzykiwania i  stukanie nożami
o  blaty. Nad wszystkim górowały gęsty dym i  smród przypalonego
tłuszczu.
– đi già! đi! đi! – wykrzykiwali Wietnamczycy, popychając mnie.
–  Zabierz te łapy, mała czarna pokrako! – wrzasnęłam i  zaraz
zakryłam ręką usta.
Matko! Jak mogłam coś takiego powiedzieć?! Co się ze mną
stało?! Obudziły się we mnie demony uprzedzeń, rasizmu
i  ksenofobii świadczących o  prymitywizmie i  dramatycznych
niedoborach intelektualnych. Czyżbym tak nisko upadła? Sądziłam,
że ten problem dotyka tylko niewykształconych łysych młodych
mężczyzn, u  których rozwój szarych komórek został całkowicie
zdegenerowany i  odbywa się poza czaszką w  postaci rozrostu
komórek mięśniowych karku i bicepsów.
–  Przepraszam pana najmocniej – powiedziałam do człowieka,
którego wcześniej obraziłam. – To przez stres. Nie wiem, co się ze
mną stało. Niech się pan nie gniewa. Witamy w  Polsce! Chlebem
i solą! Czym chata bogata! Chyba się pan nie gniewa?
Trzask! Uderzył mnie w twarz.
Reszta się roześmiała.
Oprzytomniałam. Otworzył mi oczy. Obudził ze snu. Zdałam sobie
sprawę, że wpakowałam się w  poważne kłopoty. Zrobiło mi się
słabo. Zaduch, zgiełk i  obce twarze dookoła. Nie wiedziałam, co
zrobić. Nic się nie zgadzało. Wszystko było nie tak.
Chciałam wziąć się w  garść i  walczyć, ale nie wiem sama
dlaczego, nie zrobiłam nic. Popychali mnie, ale nie mogłam iść. Nie
mogłam się w  ogóle ruszyć. W  końcu udało im się wepchnąć mnie
do małego kantorka, gdzie siedział jakiś obleśny człowiek. Tłusty,
spocony, w  brudnym podkoszulku na ramiączkach. Gębę miał
okrągłą, podziobaną i mokrą. Do tego krzywe zęby, które cały czas
pokazywał, bo się uśmiechał, ale w  jakiś nieprzyjemny sposób. Zły
sposób. Pierwszy łysy Azjata, jakiego widziałam. Miałam nadzieję,
że ostatni. Na to się zresztą zanosiło – że w  tym życiu zobaczyłam
już wszystko, co miałam zobaczyć, i zbliżały się napisy końcowe.
Pozostali krzyczeli. Naciskali mnie. Chcieli, zdaje się, ode mnie
jakiejś odpowiedzi, ale ja nie pojmowałam, o  co im chodzi.
W głowie miałam chaos.
W końcu jeden złapał mnie za rękę i pociągnął. Położył moją dłoń
na stole, rozpłaszczył ją i  przycisnął. Nie widziałam, co się święci,
dopóki nie wyciągnął tasaka. Szarpnęłam, ale przytrzymał.
– Nói! Nói! – krzyknął mi prosto w twarz.
Matko, zwariowali! To jakieś szaleństwo!
Chciało mi się płakać.
– Nói! Nói!
Było mi wszystko jedno. Nie chciałam się już bać. Nie miałam
siły. Poddałam się.
Czułam, że to koniec i  że niedługo mogę mieć wspaniałą okazję
spotkać się ze Stwórcą. Miałam nadzieję, że Go nie obudzę ani nie
przeszkodzę Mu w  posiłku. Kogo jak kogo, ale Jego za nic na
świecie nie chciałabym wyprowadzić z równowagi.
Tak czy inaczej kres był bliski i wypadało jakoś godnie się z tym
światem rozstać, pojednać się z wiecznością, mądrze zaakcentować,
sensownie spuentować swoje życie.
– Mogłabym coś zjeść? – spytałam.
Nie wyszło tak, jak chciałam, ale naprawdę nie miałam już siły.
Łatwo się wymądrzać, a  wcale nie tak łatwo coś zrobić lub
powiedzieć. Wyszło, jak wyszło. Przynajmniej nikt się nie obraził.
Wietnamczycy spojrzeli po sobie zaskoczeni. Łysy w podkoszulku
przywołał młodego w koszuli i o coś go zapytał. Tamten spojrzał na
mnie i odpowiedział mu coś na ucho.
Łysy wstał, trzepnął jednego ze swoich w  łeb i  nawrzeszczał na
pozostałych. Podszedł do kuchni, wziął miskę ryżu i niedbale rzucił
na stół przede mną. Dał znać gestem, że mam jeść.
– A nie mogłabym dostać trochę mięsa? – spytałam. – Sam ryż to
straszne dziadostwo jak na ostatnią wieczerzę.
Łysy spojrzał na mnie pytająco. Młody w  koszuli nachylił się do
jego ucha, ale ja już zdążyłam pokazać palcem na patelnię, na której
w głębokim tłuszczu smażyły się mięsne kawałki. Łysy machnął ręką
na znak, że mogę iść sobie nałożyć.
Podeszłam do kuchni. Na dokładkę mogli się nie zgodzić, więc
pomyślałam, że wezmę spory kawałek mięsa. Postawiłam miskę,
złapałam coś na kształt widelca i  podniosłam patelnię. Nagle
poczułam coś dziwnego w dłoni. Mrowienie. Patelnia cała chodziła.
Przytrzymałam uchwyt drugą ręką, ale było jeszcze gorzej.
Z przechylonego naczynia skapnęła cienka smużka oleju, no i znowu
się zaczęło.
Patelnia stanęła w płomieniach.
Tym razem wiedziałam, co robić. Odsunęłam się, żeby mi nie
spaliło rzęs, bo jak ja bym w trumnie wyglądała?
– Nó đang cháy! – krzyczeli Wietnamczycy. – Nó đang cháy!
Chwyciłam ścierkę, a  żadnemu cymbałowi nie przyszło do
pustego łba, żeby rzucić pokrywkę i  natychmiast te płomienie
zdusić. Za to drzeć się potra li! Rabanu narobili, jakby w  życiu
ognia nie widzieli! A przecież w kuchni pracowali!
–  Rączka się poluzowała – stwierdziłam, ale ich w  ogóle nie
interesowało, że mogło mi się coś stać.
No i zaczęło się. Patelnia rozpaliła się na dobre, a trzepiąc w nią
tą szmatką, zamiast zgasić, jeszcze roznieciłam ogień. Ależ
wystrzelił płomień! Nie jakiś mały, wesoły, kolorowy płomyczek,
tylko diabelna eksplozja! Jak w  amerykańskich lmach! Na
benzynie chyba to mięso smażyli!
Ogień buchnął w górę i po chwili wszyscy zadzierali głowy, żeby
śledzić, jak pięknie tam tańczy, liżąc su t niczym język
gigantycznego smoka.
Niektórzy już wtedy przeczuwali, że ten drobny epizod nie
zakończy się dobrze. Krzyczeli, wskazując na płomień, który
nadspodziewanie szybko pożarł i  strawił su t będący jedynie
tekturową atrapą. Ja w  tym czasie nie panikowałam, tylko
kontynuowałam akcję gaśniczą. Niestety szmata, którą chciałam
zgasić patelnię, była brudna i  tłusta, wskutek czego sama się
zapaliła, a ja, starając się ją zgasić, podpaliłam cały blat. Wtedy już
nie było ratunku. Brud, tłuszcz i bałagan sprawiły, że w kilka chwil
lokal stanął w ogniu.
Łysy w podkoszulku patrzył na mnie z rozdziawioną gębą, gdy ja,
Prometeusz z  płonącą szmatą w  ręku, dokonywałam dzieła
zniszczenia. Co się mogło dziać w  jego głowie? Tego nie wiedział
nikt. Chyba że ktoś, kto znał ich trudny język.
Korzyścią z  katastrofy było to, że niemal wszyscy agresywni
Azjaci całkowicie stracili zainteresowanie moją osobą. Niektórzy
jeszcze podziwiali, jak tańczę z  ogniem, ale większość, zamiast
próbować skrócić moje życie, słusznie postanowiła zająć się
przedłużeniem własnego. Bardzo ich zmotywowało nagłe zawalenie
się spalonego su tu w tumanach dymu i iskier.
Ja też postanowiłam już sobie pójść. Pożar wyglądał bardzo
poważnie, a  za mój wysiłek związany z  gaszeniem nikt chyba nie
miał zamiaru mi dziękować. Przedzierając się przez dym, wyszłam
na wąską uliczkę. Płonęły już kolejne lokale, z  niektórych uciekali
nadzy mężczyźni i  kobiety. Ludzie krzyczeli, łapali się za głowy,
kilka osób biegało bez celu lub nie wiadomo po co wskakiwało do
pełnych dymu klitek.
W  ogromnej hali zrobiło się spore zadymienie, hałas i  jeszcze
większy bałagan. Ludzie gwałtownie opuszczali to miejsce, które
straciło niemal cały swój orientalny urok. Sklepikarze w  panice
pakowali dobytek, a ogień niczym ninja skakał z daszku na daszek,
trawiąc jeden po drugim.
Jedną z ostatnich osób, którą widziałam w miarę wyraźnie, zanim
dym ograniczył widoczność niemal do zera, był Łysy w podkoszulce.
Zamiast uciekać jak inni, rzucił się w  płomienie do swojego
kantorka. Pomyślałam, że chce zginąć wraz ze swoim dobytkiem.
Stanowiłoby to dla mnie spory kłopot, bo nie wiem, jak miałabym
go wynieść z tego pożaru. Był dosyć masywny.
Na szczęście ratował się sam. Znalazł nawet czas, żeby
przygotować sobie danie na wynos. Poczułam z  nim wtedy pewną
bliskość. Uciekał na hulajnodze, ściskając w ręku metalową kasetkę
oraz pudełko z jedzeniem. Nagle wpadli na niego jacyś ludzie. Łysy
zleciał z hulajnogi. Wyglądało to na przypadek, tamci jednak rzucili
się na niego, nie pozwalając mu wstać. Któryś z napastników złapał
metalową kasetkę i  uciekł. Pozostali chwycili Łysego za nogi
i zaczęli ciągnąć w uliczkę. Chciałam mu pomóc, ale wszystko działo
się zbyt szybko. Zdawało mi się natomiast, że ostatnią rzeczą, jaką
zrobił Łysy w  podkoszulce, był miły gest. Spojrzał na mnie
i  wyciągając się najdalej jak mógł, podsunął pudełko z  jedzeniem
w moim kierunku.
Jakie to było miłe! Żegnając się z  tym światem, postanowił
podzielić się swoim posiłkiem. W  obliczu śmierci przeszedł
przemianę, zmądrzał, wzniósł się na wyższy poziom egzystencji,
zrozumiał, na czym polega życie. Przestał myśleć o sobie. Pomyślał
o czymś ważniejszym. O mnie!
Schyliłam się i  podniosłam pudełko. Nikogo już nie było.
Zamieszanie przeniosło się w stronę wyjścia. Stwierdziłam, że skoro
i  tak wszyscy mamy zginąć w  tym pożarze, to nie byłoby nic
zdrożnego w  zaspokojeniu ciekawości i  sprawdzeniu, jak się jeździ
takim sprytnym urządzeniem.
Pudełko z  jedzeniem zapakowałam do wiernego wózeczka,
wózeczek przewiesiłam przez kierownicę, chwyciłam hulajnogę
i odepchnęłam się. Nie było to takie łatwe, na jakie wyglądało. Coś
z tym pojazdem było nie tak. Jak bym się nie odpychała, nie chciał
jechać. Żarty się skończyły. Nie było już czasu. Temperatura rosła,
a  dym zaczynał odbierać oddech. Gdyby nie to, że byłam
przyzwyczajona do dusznych miejsc, już dawno bym się udusiła.
Stanęłam obiema nogami na podeście hulajnogi i pochyliłam się,
żeby się odepchnąć. Raz, drugi, trzeci. Nic. Aż w  końcu się
zorientowałam! Lenistwo motorem postępu! Nie trzeba się było
wcale odpychać! Mój trzęsący się nadgarstek uratował mnie w  tej
sytuacji. W poluzowanej rączce hulajnogi był gaz. Ha! Ależ to była
jazda! Nabrałam sporej prędkości. Wiatr we włosach, smak
spalenizny w ustach, sadza na zębach!
Wkrótce zobaczyłam odrobinę dziennego światła i  ludzi
tłoczących się do wyjścia. Tam musiałam dotrzeć. Do wyjścia z hali.
Torby, pakunki, ludzie, hulajnogi. Wszyscy ściśnięci w  odwiecznej
walce o  najlepsze miejsce w  kolejce. Poczułam się pewnie. To była
moja koronna konkurencja. Nikt nie miał najmniejszych szans
w  starciu z  posiadaczką najbardziej niszczycielskich łokci na
czterech liniach tramwajowych jeżdżących Alejami, wicemistrzynią
lewobrzeżnej Warszawy w  biegu po ostatnie wolne miejsce
w wagonie.
Pochyliłam się i pociągnęłam manetkę do oporu. Koła zaterkotały.
– Z drogi! – krzyknęłam. – Starsi mają pierwszeństwo!
Kilka osób odskoczyło. Reszta poznała lekkość radzieckiego
lodołamacza. Kości zatrzeszczały. Ostatnie takie dobre wejście
miałam w  latach osiemdziesiątych do domów towarowych po
świątecznego karpia. Wtedy też można było zginąć. Nawet łatwiej
niż w pożarze.
Wydostałam się na odurzające świeżością i  chłodem powietrze.
Pędziłam oślepiona słońcem. Obejrzałam się za siebie. Z dachu hali
unosiły się kłęby czarnego dymu. Przez małe wyjście uciekali ludzie.
Wśród nich ja. Najwyższa, najszybsza, najbardziej zadowolona.
Poczułam się silna, zwinna, lekka. Znowu młoda. Aż mi się w głowie
zakręciło.
Błysk świateł.
Syreny wozów strażackich.
Moc, moc, moc…
Ambulans.
Tłum ludzi.
Byłam silna. Mogłam wszystko…
– Nic pani nie jest? – ktoś spytał.
– Nie, a dlaczego?
– Leży pani na ulicy.
– Naprawdę?
Faktycznie przed oczami miałam bruk.
Wózeczek leżał obok mnie.

***
Ktoś chwycił mnie za ramiona, ktoś inny za nogi. Niezbyt delikatnie.
– Zabieramy ją – usłyszałam męski głos.
Nie chciałam, żeby mnie tak traktowano. Jeżeli człowiek raz się
na to zgodzi, to już potem nie uwolni się z  zaklętego kręgu
przemocy. Mimo że byłam półprzytomna, chwyciłam, co miałam
pod ręką, i tłukłam, gdzie popadło.
Tak minęła podróż. Właściwie tylko pierwsza część, zanim
ratownicy mnie unieruchomili, przytraczając ręce i  nogi do noszy.
Miałam żal do tego grubszego, bo usiadł na mnie, a to było bardzo
krępujące i wysoce niestosowne. Rozumiałam, że ratowanie życia to
nie wycieczka i  że można się spodziewać pewnych niedogodności,
ale nie żeby od razu ktoś na mnie siadał. A już sztuczne oddychanie
wykonane przez opasłego i  nieogolonego mężczyznę, od którego
czuć było kiełbasą jałowcową, to przekroczenie wszelkich granic!
Daleko posunięte nadużycie. Jakoś sobie nie mogłam przypomnieć,
żebym przestała oddychać! Jałowcową, a może wiejską. W każdym
razie mocno wędzoną. Matko, jaka ja byłam głodna!
Tak czy inaczej pogniewałam się na ekipę ambulansu. Dałam im
to jasno do zrozumienia, leżąc z nadąsaną miną. Odczuli to bardzo
dotkliwie, bo nie odezwali się ani słowem przez całą drogę, a  na
izbie przyjęć zażądali obciążenia mnie kosztami naprawy
wyposażenia ambulansu oraz wezwania policji w związku z rzekomą
czynną napaścią na nich z mojej strony. Strasznie byli drobiazgowi,
że aż tak rozdmuchali to małe nieporozumienie.
Mimo że groźba zdawała się niedorzeczna, wystarczyło mi już
incydentów z  policją. Żeby nie ryzykować kolejnych zbędnych
tłumaczeń, wolałam nie pozostawać zbyt długo w  tym miejscu.
Sprawa pożaru też mogła zaszkodzić mojej reputacji.
Tymczasem przewieźli mnie na noszach do sali i  przełożyli do
niezbyt wygodnego łóżka. Kilku młodziutkich lekarzy obejrzało
mnie i zbadało. Jeden był Murzynem, dwoje zza wschodniej granicy.
Ostatnio spotykałam sporo obcokrajowców, ale to akurat lubiłam.
Nie podróżowałam zbyt wiele, więc cieszyłam się, że inni do nas
przyjeżdżają. Poza tym gdyby ich by tu nie było, musielibyśmy się
leczyć już tylko sami, a  dla mnie to byłby kłopot, bo nie znoszę
widoku krwi.
Podłączyli mnie do aparatury, do nosa wsadzili rurki. Opierałam
się, bo nie chciałam, by mi wtykali coś do nosa, ale potem byłam
nawet zadowolona. Zaczęło mi się tak dobrze oddychać. Poczułam
się lekka i młoda, jakbym dopiero co skończyła pięćdziesiąt lat.
Rozkoszowałabym się znacznie dłużej, ale miałam swoje sprawy
do załatwienia. Musiałam się dostać na Mazowiecką. Tylko w  ten
sposób mogłam odnaleźć syna i Henryka.
Zdawało mi się, że na chwilę przymknęłam oczy, a  gdy je
otworzyłam, ujrzałam widok straszliwy.
Stali nade mną Borewicz i  Majewska. Co za duet! Dziwaczne
połączenie światów. Jak odcinek specjalny serialu. James Bond
i Doktor Quinn razem na ekranie.
Zamknęłam oczy. Szeptali, ale wystarczyło podkręcić aparat na
maks, a słyszałam nawet szelest jedwabnej bielizny Majewskiej oraz
to, jak krew pulsowała Borewiczowi w żyle, która wychodziła mu na
czole, gdy znajdował się w stresującej sytuacji.
– Ukrywa prawdę, nie stawia się na wezwania – mówił Borewicz
posępnym tonem. – Nie mogę nic więcej powiedzieć, ale sprawa jest
bardzo poważna. Będę musiał tę panią zatrzymać.
– Co pan powie? Nie podejrzewałabym.
–  Popełniła ogromny… błąd. Możliwe, że działając w  stanie
wyższej konieczności. Musimy to wyjaśnić, ale ona nie chce
współpracować. Pogarsza swoją sytuację i obawiam się, że nie będę
mógł jej pomóc.
– Mnie także jest winna wyjaśnienia – odpowiedziała Majewska. –
Zobowiązała się wykonać pewną bardzo ważną rzecz. To sprawa
życia i śmierci. Ja już tracę cierpliwość. Odchodzę od zmysłów.
– Panie się znacie?
– Chciałam zoperować jej biodro. Zasłużyła. Taka miła staruszka.
Trzeba pomagać ludziom.
Jęknęłam. Na chwilę zamilkli, ale potem kontynuowali.
– Dobry z pani człowiek.
–  Nawet pan nie wie jak. – Zaśmiała się w  jakiś dziwny,
niestosowny sposób. – Mam w sobie wiele dobra i ciepła.
– Nie wątpię. Kiedy ta operacja?
–  Niestety jacyś idioci włamali się do rmy, z  którą szpital
współpracuje, i ukradli sprzęt medyczny.
– Szlag – wyrwało mi się.
– Odzyskuje przytomność? – spytał Borewicz.
–  Chyba tak – odpowiedziała Majewska. – Pójdę po kogoś. Idzie
pan ze mną?
– Zostanę.
–  Proszę ze mną. Przy okazji mi pan pomoże. Mam w  gabinecie
potwornie ciężki mebel do przeniesienia.
– Nie mogę. Jestem na służbie. Nikt inny nie może pani pomóc?
–  Raczy pan żartować? Tu nie ma prawdziwych mężczyzn. Nie
chce pan chyba, żebym się na pana pogniewała? Nalegam. Ona
nigdzie panu nie ucieknie. Pan jest taki młody, silny
i  wysportowany… Skoro prowadzi pan śledztwa, to jest pan na
pewno nieprzeciętnie inteligentnym człowiekiem.
– Oj tam… Nie przesadzajmy z tą inteligencją.
– To się świetnie składa.
Matko. Niedobrze mi się zrobiło. Jeszcze chwila, a wylądowaliby
na moim łóżku.
Niestety nie było mi dane zaznać zasłużonego odpoczynku.
Choćby tylko tygodnia na tym pięknym oddziale regularnego
dokarmiania przez rurki. Podpaśliby mnie trochę. Starczyłoby mi na
wiele dni.
Po latach marnej egzystencji miałam okazję poprawić swój byt,
stać się potrzebna, zrobić karierę w  międzynarodowej organizacji
i to właśnie bolało ludzi pokroju Borewicza. Takich, którzy sami się
nie wybili i  woleli ściągać innych w  dół, do swojego poziomu, niż
starać się samemu coś zrobić. Przykre.
Usiadłam na łóżku, ale zakręciło mi się w  głowie i  musiałam się
znowu położyć. Dopiero za trzecim razem udało mi się wstać. Żal mi
się było rozstać z tlenem i kroplówką, ale pomyślałam, że jeszcze nie
raz się spotkamy, i od razu zrobiło mi się lżej i przyjemniej.
Wyszłam z pokoju. Zamieszanie na izbie przyjąć było niebywałe.
Wielu ludzi przywieziono z  pożaru. Dobrze, że przeżyli. Sporo ich
tam w  Azji jeszcze zostało, ale to nie powód, żeby umierać w  tak
idiotycznych okolicznościach. Chciałam im powiedzieć, jak bardzo
mi przykro z  powodu tego niefortunnego zdarzenia, ale było ich
zbyt wielu, a  mnie się śpieszyło. Postanowiłam więc przeprosić
któregokolwiek, a  że wszyscy oni są niesamowicie do siebie
podobni, to tak, jakbym przeprosiła wszystkich.
–  Przepraszam pana – powiedziałam do pierwszego z  brzegu. –
Tak wyszło. Rączka się poluzowała. To było niechcący. Wszyscy
widzieli.
Gdy stałam przed nim i  recytowałam niezrozumiałe dla niego
zdania, na podjazd zajechała kolejna karetka. Drzwi trzasnęły od
impetu wjeżdżających noszy. Lekarz doskoczył do ratowników,
którzy w kilku słowach streścili stan zdrowia pacjenta.
–  Przygotować salę operacyjną – nakazał młody lekarz, chyba
Ukrainiec.
Pan życia i  śmierci. Człowiek mający realną władzę nad ludzką
egzystencją. Młody chłopak, prawie dziecko. Matko, jak dobrze, że
tu był, że mu się chciało, że się uczył i  że poszedł na medycynę,
a nie na zarządzanie i marketing, że się potem nie załamał, wytrwał.
I  przyjechał do nas, żeby mimo naszych okropnych wad ratować
nam życie. Pewnie nie był zbyt dobry z  geogra i albo mu nie
starczyło na bilet na dalszą podróż. Wspaniale, że obok swoich
wielkich zalet miał też ułomności.
Na noszach leżał Łysy w podkoszulku. Przeżył. Ulżyło mi. Spojrzał
na mnie, ale wzrok miał nieprzytomny. To dobrze. Nie powinien się
denerwować. To mogłoby mu zaszkodzić, a  ja nie miałam
najmniejszego zamiaru oddawać pudełka z jedzeniem.
–  Proszę się tu nie kręcić – powiedziała pielęgniarka. – Mamy
urwanie głowy przez kolejny pożar tej wietnamskiej hali.
–  Kolejny? Jak to? Byłam tu cały czas. Nigdzie się stąd nie
ruszałam. Naprawdę – zarzekałam się.
– To już mój trzeci – dodała pielęgniarka. – Hala płonie co kilka
lat. Zwarcie instalacji lub celowe podpalenie dla wyłudzenia
odszkodowania. Jest śledztwo w tej sprawie.
– No to jeżeli mają wadliwą instalację lub sami podkładają ogień
– zawołałam zdenerwowana – to nie ma się co dziwić, że taki pożar
wybuchł! To niedopuszczalne! Tyle osób tam w  środku było!
Przecież nawet ja mogłam w tym pożarze zginąć!
Aż mi się gorąco zrobiło na myśl, na jakie niebezpieczeństwo
zostałam narażona przez czyjeś haniebne zaniedbania lub chęć
zysku. W głowie się po prostu nie mieściło, do czego ludzie są zdolni
dla pieniędzy!
Odebrałam wózeczek oraz hulajnogę z  recepcji i  przemierzyłam
labirynt korytarzy. Nie wiem doprawdy, jak do tej pory mogłam żyć
bez tego cudownego środka transportu.
Borewicz sam błądził. Mnie chciał zatrzymać! Żebym mu znowu
całą sprawę rozwiązała? Niedoczekanie! Byłam już zbyt blisko
rozwikłania zagadki, a siedząc tam u niego na komendzie, nic bym
nie mogła zrobić. Mnie zatrzymać? Też coś. Zwariował?
Musiałam wytropić syna i Henryka.
Zabiła Kulka. Najszerszy był zbyt tchórzliwy i  zbyt silny. On by
temu biedakowi roztrzaskał łeb jak arbuza. Musiałam tylko znaleźć
narzędzie zbrodni.
Wsiadłam na hulajnogę, wózeczek przewiesiłam przez kierownicę
i ruszyłam ku przeznaczeniu.
Rozdział 11

Ludzie uciekali przede mną na boki, a ja mknęłam Żwirki i Wigury.


Nie żaden rower, na którym człowiek się garbi i męczy, ani motor,
na którym trzeba się rozkraczyć i wcisnąć głowę w metalowy hełm.
Hulajnoga. Lekkość i swoboda.
Patrzyłam na miasto, które tak szybko się rozwijało. Warszawa
przypominała Amerykę, którą każdy dobrze zna z  czołówki serialu
Dynastia. Banki, kawiarnie, apteki, banki, kawiarnie, apteki. I każdy
mógł mieć swój bank, aptekę lub kawiarnię. A wariaci mogli nawet
mieć księgarnię, ale i tak musieli połączyć ją z bankiem, kawiarnią
lub apteką. Najczęściej wybierali kawiarnię.
Na kolejnej ulicy inny architekt. Notariusz, nieruchomości,
ubezpieczenia, notariusz, nieruchomości, ubezpieczenia.
Gdzieniegdzie tylko apteka lub zakłady bukmacherskie.
Wiatr we włosach, komary na zębach, smog w płucach!
Bodaj kwadrans zajął mi dojazd na Mazowiecką. Ręce mi
zdrętwiały i  kark zesztywniał, ale najbardziej bałam się o  pudełko
z jedzeniem. Sprawdziłam. Nienaruszone. Wyjęłam z wózeczka, żeby
już więcej nie ryzykować.
Byłam nawet zadowolona. Wszyscy, ale to dokładnie wszyscy na
mnie patrzyli. Zadać szyku w  klubie seniora czy nawet
w  uzdrowisku to jedno, ale żeby w  dwumilionowej stolicy
europejskiego kraju przechodnie się zatrzymywali, a  kierowcy
zwalniali, to już trzeba wyglądać naprawdę elegancko.
Mazoviecka Club był zamknięty i spodziewałam się raczej trudnej
przeprawy. Wielki ochroniarz uchylił drzwi i  spojrzał na mnie.
Chciałam powiedzieć, że tu pracuję, chociaż nie byłam pewna, czy
w  kadrach wprowadzili już moje dane. Ochroniarz mógł też
zwyczajnie powiedzieć, że żadna rma nie ma tu swojej siedziby.
– Co jest?! – odezwał się nieprzyjemny głos zza jego pleców.
–  Uber przyjechał! – odpowiedział mu wielki ochroniarz. –
Naprawdę, kogo jeszcze zamierzają zatrudniać?!
Nie zrozumiałam tej uwagi. Zdjęłam wózeczek z  kierownicy,
podniosłam klapkę i  ostrożnie wyjęłam pudełko z  jedzeniem.
Ucieszyłam się, że ani trochę się nie uszkodziło. Solidna robota.
– Mogę tu zaparkować? – spytałam, schodząc z hulajnogi. – Niech
pan spojrzy na nią od czasu do czasu, dobrze? Wie pan, jak to jest.
Jeszcze jakiś łobuz podprowadzi. Co za czasy, proszę pana.
Spojrzał na mnie, na hulajnogę i splunął na bok.
– Nikt ci tu nic nie podprowadzi – burknął od niechcenia.
– Dziękuję. Bardzo pan uprzejmy.
– Daj to – powiedział, pokazując na pudełko z jedzeniem.
– Nie ma mowy! Nie oddam!
– Dobra, wchodź.
Weszłam.
Dotarłam do głównej sali na parterze. Na parkiecie stały krzesła
ustawione w wielki krąg. Wszyscy siedzieli dookoła. Kulka stała na
środku i przemawiała.
– Dzień dobry – przerwałam jej.
– Dobry, kurde, dobry – odpowiedziała. – Mop i środki czystości
w łazience. Dzisiaj bez okien.
Spojrzałam na nią zaskoczona.
–  OK, rozumiem! Gdzie moje, kurde, maniery? – Zaśmiała się,
a następnie dodała ironicznie: – POPROSZĘ!
– Przecież to ja – odpowiedziałam. – Zo a.
Przyjrzała mi się.
–  Faktycznie – powiedziała lekceważąco. – Co ty tu, kurde,
robisz?!
Spojrzałam pytająco na Najszerszego siedzącego na jednym
z krzeseł. On spojrzał na mnie. Nie wyglądali, jakby ucieszyli się na
mój widok.
–  Przyniosła jedzenie – wtrącił wielki ochroniarz, który mnie
wpuścił.
– W żadnym wypadku – zaprotestowałam. – To moje.
Najszerszy podszedł i  zabrał mi pudełko. Patrzył na mnie takim
wzrokiem, jakby mu w ogóle na mnie nie zależało. Po tym, co razem
przeszliśmy!
Wręczył pudełko Kulce.
– Pokażę ci, ile warte jest dla mnie twoje jedzenie – powiedziała
Kulka, podnosząc pudełko nad głowę. – Tyle!
Cisnęła nim o ścianę.
– Nie! – krzyknęłam.
Tak chciałam spróbować tych wietnamskich specjałów!
– Posprzątaj to teraz! – wrzasnęła.
Ale wtedy zobaczyliśmy, że zamiast mięska z  ryżem
i  warzywkami Łysy w  podkoszulce przygotował sobie na drogę
spory zapas gotówki. Ludzie na sali poderwali się z miejsc i zaczęli
zbierać banknoty, myśląc chyba, że to jakiś rmowy konkurs dla
zmotywowania pracowników.
–  Stać, kurde! – wrzasnęła Kulka. – Gdzie się pchacie?! Kto was
prosił?!
Najszerszy podbiegł, pozbierał pieniądze do pudełka i  podał je
Kulce.
– Siadać na miejsca. Koniec przedstawienia – rozkazała. – Skąd to
masz?
– Od jednego łysego Wietnamczyka. Dał mi to.
–  Nic nie dał tobie – stwierdziła kategorycznie i  zastanowiła się
chwilę. – Pojechałaś odebrać dług i odebrałaś.
–  Ile tam jest? – spytałam. – Chyba sporo. Chociaż część mi się
należy.
–  Nawet jeżeli, to wystarczy akurat na spłatę twojej pożyczki –
odpowiedziała. – Kapitału, bo odsetki i tak musisz zapłacić.
– Ale ja nie brałam żadnej pożyczki.
–  Na pewno kiedyś jakąś brałaś, a  my te twoje wierzytelności
zgodnie z  prawem odkupiliśmy i  teraz pieniądze masz oddać nam,
z odsetkami, kosztami i tak dalej. Nie zawracaj mi teraz dupy!
–  Nigdy nie brałam żadnej pożyczki i  nic nikomu nie jestem
winna.
Kulka spojrzała na mnie niezadowolona. Potem na Najszerszego.
– Skąd ty ją wziąłeś? Same z nią kłopoty.
Zmierzyłyśmy się wzrokiem.
–  Przydałaby mi się nowa bateria w  aparacie słuchowym –
oznajmiłam.
–  No proszę! Zaczęło się – żachnęła się Kulka. – Każdy czegoś
chce. Ile u  nas pracujesz? Dzień, dwa? A  już ci się marzą premie
i  nagrody. Nie mogę ci dać tych baterii. Rozumiesz? Choćbym
chciała. Zaraz wszyscy żądaliby nowych baterii do aparatów
słuchowych, a  skąd ja miałabym na to wziąć? Mam do
podejmowania same takie trudne decyzje. Nikt mi w  tym nie
pomoże. Nie ulży.
– Rozumiem. Nie wiedziałam.
–  Nic nie dostaniesz, bo jeszcze nie zapracowałaś. Ale twoje
zaangażowanie będzie przez nas zauważone i  zostaniesz doceniona
i odpowiednio wynagrodzona.
Kulka odchrząknęła. Dosyć nieładnie i  mocno przesadnie. Można
nawet powiedzieć: obrzydliwie. Potem zwróciła się do wszystkich
zebranych:
–  Jak to jest, kurde, możliwe, że zaschnięta staruszka poradziła
sobie lepiej niż wielkie chłopy z  twardej windykacji? – spytała,
wodząc wzrokiem po sali. – Jest większa? Silniejsza?
Uśmiechnęłam się.
– Nie, kurde, nie jest! – wrzasnęła Kulka. – Może targety mamy za
niskie? No jak to się mogło zdarzyć?
Najszerszy wzruszył ramionami, a minę miał jak zbity pies. Reszta
zgromadzonych patrzyła w  podłogę jak uczniowie bojący się
wywołania do tablicy.
– Więc to było tak… – zaczęłam. – Na początku przyjechaliśmy do
tej hali i  było tak ładnie, kolorowo i  bogato! Mnóstwo tam było
fajnych ubrań, butów i  taka jedna chusta bardzo, ale to bardzo mi
się podobała…
– Przestań! – zaświszczała Kulka. – Nikogo to nie obchodzi!
Wyszła na środek sali, wzniosła ręce i wrzasnęła:
– Mamy diamenta! Tak! Diamenta! Mamy diamenta!
– Chyba „diament” – zwróciłam grzecznie uwagę.
– Zamknij się!
Kulka zaczęła podskakiwać, biegać dookoła i  krzyczeć o  tym
diamencie. Po chwili ludzie wstali z krzeseł i też zaczęli wiwatować,
krzyczeć i  skakać. Zrobiło się bardzo dziwnie. Surrealistycznie. We
wszystkich nagle obudziły się zadziwiające pokłady entuzjazmu
i radości.
–  O  co chodzi? – spytałam kobietę, która podbiegła do mnie,
objęła i spytała, czy mogę rekomendować ją do awansu.
–  Zrobiła pani miesięczny target całego działu w  dwa dni. Tego
jeszcze nigdy nie było. Dostanie pani tytuł diamenta, a może nawet
premię. A mówili, że pani nie żyje!
–  Ach, to akurat normalne – odpowiedziałam. – Tak się często
mówi o starszych ludziach.
Po obiegnięciu sali Kulka zatrzymała się w  końcu przede mną.
Była spocona i  zasapana. Niezbyt gęste włosy posklejały się
i przylgnęły do głowy, dość poważnie szkodząc jej urodzie. Za to jej
energii i entuzjazmu starczyłoby na zabawę karnawałową dla całego
klubu seniora.
–  Proszę, to dla ciebie! – oznajmiła, wieszając mi na szyi
metalowy łańcuszek ze szkiełkiem.
Najszerszy wręczył mi wyciętą z  kolorowego pisemka stronę
wypełnioną kuponami zniżkowymi do wielu atrakcyjnych sklepów,
w  tym z  damską bielizną, oraz na oferty zagranicznych wycieczek,
usługi myjni samochodowej i loty helikopterem.
– Co to jest? – spytałam, patrząc na szkiełko.
– Diament! – odpowiedziała Kulka.
– Nie wygląda.
–  Symboliczny, głupia! Wart więcej niż najprawdziwszy.
Dodatkowo zostajesz obdarowana cennym zestawem kuponów
rabatowych. Wszystko to specjalnie dla ciebie. Tylko dla ciebie.
Każdy by tak chciał. Zasłużyłaś.
– Nie wiem, co powiedzieć – odparłam onieśmielona zaszczytem.
Czułam się ważna. Wszyscy widzieli, że jestem ważna. Dobrze mi
z tym było, bo to mi się po prostu należało.
–  Jest dobrze! Jest świetnie! – kontynuowała entuzjastycznie
Kulka. – Zrobimy jeszcze tylko sesję innowacyjności!
– O nie… – jęknęła jedna z kobiet.
Kulka gestem nakazała wszystkim usiąść. Usiadłam i ja.
– Każdy biznes, każda organizacja, gdy przestaje się rozwijać… –
Kulka ruszyła wokół parkietu, mówiąc z wielką pasją i wymachując
krótkimi rękami – …znika z  rynku wyparta przez innowatorów.
Słucham was, moje mróweczki, jakie macie pomysły? Jakie
koncepcje na rozwój, kurde, interesu? Jakie nisze zajmiemy? Jakie
start-upy uruchomimy? Proszę bardzo, kurde, słucham!
Czułam, że to jest mój czas, że teraz mogę się wybić, zostać
zauważona. Koniecznie chciałam coś powiedzieć. Wymyślić jakąś
innowację, jakiś start-up, cokolwiek to jest, jakąś rynkową petardę.
Myślałam, że wszyscy będą się przekrzykiwać, więc rzuciłam się do
przodu, żeby być pierwsza.
– Ja! Ja wiem! – krzyknęłam. – Ja powiem!
Nie zgadłam. Nikt się nawet nie ruszył i wylądowałam na środku
sama. Inni milczeli, unikając wzroku Kulki.
– Mów, ale niech to będzie coś naprawdę dobrego! – zapiszczała
Kulka. – Coś, czego jeszcze nie było! Chcemy tylko najlepszych
pomysłów! Takich, które rozwalą rynek! Gównianych nie
potrzebujemy!
Rozejrzałam się po sali. Wszyscy patrzyli na mnie. W  ich oczach
było tak dużo podziwu, że im się wręcz nie mieścił w głowie, przez
co dostali wytrzeszczu.
– Ale głupia – odezwał się ktoś.
– No kurde, mów! Na co czekasz?! – wrzasnęła Kulka. – Zacznij,
a dalej ci pomożemy! Będziemy cię wspierać! Mów śmiało! Prawda,
że pomożemy?!
Nikt nie potwierdził.
– No dalej! Nie ma złych pomysłów!
– To będzie… to będzie… taki… – zaczęłam – Taki nowy sposób
wyłudzania…
– Co ty pierdolisz?! Jakiego wyłudzania! Przecież tu już wszystko
było! Na wnuczka, na policjanta. To przeżytek. Chcesz, żebyśmy
zbankrutowali?! Chcesz zatopić całą rmę?! Żeby ci wszyscy ludzie
wylądowali na ulicy i nie mieli co do garnka włożyć?!
Tylko tyle miałam wymyślone. Musiałam jednak brnąć dalej.
–  To będzie nowy sposób… – kontynuowałam, myśląc
intensywnie. – Na babcię.
Przez salę przeszła fala szeptów.
– Chyba zaraz ci jebnę! – wrzasnęła Kulka.
Ruszyła raptownie w  moją stronę, odchylając do tyłu rękę dla
lepszego zamachu.
– Dopiero co cię, kurde, chwaliłam, a ty tak mi się odpłacasz?! –
dodała, szarżując.
–  Chwila! – przerwałam, chowając się za Najszerszym. – Wielu
mężczyzn boi się mieć dzieci…
Zatrzymała się.
– Mój syn zawsze się bał… Jaki mój syn? – zre ektowałam się. –
Przecież ja nie mam żadnej rodziny, ani syna, ani męża. Chciałam
powiedzieć, że gdybym miała syna, to on właśnie tego by się bał…
– Do rzeczy! – wrzasnęła Kulka. – Bo nie mam czasu!
–  Kontaktuję się z  bogatym człowiekiem i  mówię, że jestem
babcią jego dziecka, ale nikt się nie musi o  tym dowiedzieć
i możemy zniknąć z jego życia za niedużą opłatą.
Kulka szeroko otworzyła oczy, rozłożyła ręce na boki i obracając
się wokół własnej osi, toczyła wzrokiem po sali. Nikt chyba nie
odczytywał jej intencji i  ludzie nie wiedzieli, czy mają mnie
wyśmiać, czy oklaskiwać.
– „Niedużą opłatą”?! – krzyknęła wreszcie Kulka. – Boże, jakaś ty
głupia! Jaka ograniczona! Czy ja dobrze słyszałam, co ona
powiedziała?! Jak można aż tak spierdolić całkiem niezły pomysł
biznesowy?!
Przeszła się po sali, prezentując szyderczy uśmiech.
–  Wszystko muszę robić sama! – zapiszczała. – Nikt dupy nie
ruszy, żeby pomóc! Pomyśleć!
Zatrzymała się, spojrzała w górę, wzniosła ręce i wrzasnęła tak, że
zrobiła się czerwona, a na szyi wyszły jej ogromne niebieskie żyły.
–  Nie „za niedużą opłatą”, tylko za gigantyczne pieniądze, które
ten frajer będzie musiał płacić – wrzeszczała, plując w górę niczym
płetwal błękitny – żeby zachować dotychczasowe życie, rodzinę,
żonę, dzieci! Zapomnijcie o  chujowym pomyśle starej! Mój to,
kurde, żyła złota! Na portalach społecznościowych wyszukamy
frajerów i  informacje o  nich. Gdzie jeździli, kogo znali i  dymali!
Zatrudnimy cały dom starców! Takich jak ta tutaj albo jeszcze
gorszych! Nikt ich nie będzie podejrzewał! Obłowimy się jak
kochanki ministrów w spółkach skarbu państwa. IMPREZA!!!
Wydawało mi się, że pomysł Kulki był bardzo podobny do
mojego, ale wzmogła się taka wrzawa, że nikt by już mnie nie
usłyszał.
Kulka była wyraźnie zadowolona. Szykowała się niezła feta. Może
nawet w McDonald’sie czy Burger Kingu.
– Dokąd idziemy? – spytałam.
– Jak to dokąd? – odpowiedziała Kulka. – Nigdzie.
– A impreza?
– Zgłupiałaś?! Po co karmić konkurencję?! Tutaj zostajemy! A co
ty tak dopytujesz? Do roboty, leniu! Wszystkim tylko imprezy
w głowie!

***

Kobiety najwyraźniej obeznane z  rmowymi zwyczajami złączyły


stoły i  ustawiły krzesła. Ja nie pomagałam, bo rozbolała mnie
głowa.
Gdy Kulka zeszła na dół, wszystko było już gotowe.
– Co to, kurde, za bałagan?! – wrzasnęła na przywitanie.
Zasiadła u  szczytu stołu. Rzuciliśmy się na wolne miejsca, ale
zupełnie niepotrzebnie się z  kilkoma paniami poturbowałyśmy, bo
okazało się, że krzeseł dla nikogo nie zabrakło. Niektórych
przyzwyczajeń trudno się jednak pozbyć.
–  Zanim dojedzie catering, powiem słowo – zaczęła piszczeć
Kulka. – Nie wszyscy wiecie, ale dzięki ciężkiej pracy na rynku
nieruchomości udało nam się dołączyć do największego projektu
inwestycyjnego w  mieście. Teren wokół ronda Daszyńskiego to
olbrzymi plac budowy. Pierdolić biednych!… Przepraszam, to nie na
to spotkanie…
Spojrzała na małą karteczkę, którą trzymała w ręku.
–  Sorry, miałam powiedzieć: budujemy Warszawę dla ludzi i  ich
marzeń. Macie w to uwierzyć! Rozumiecie?!
Kulka przemawiała tak żarliwie i  z  taką pasją, że niektórym
odebrało oddech. To właśnie brak tlenu powoduje ziewanie,
a  podczas jej przemówienia ziewali wszyscy. Cała sala. Gdy już
prawie nieprzytomni ludzie zaczęli się pokładać na stolikach, ktoś
w końcu zapukał do drzwi. Najszerszy poszedł otworzyć i po chwili
wrócił z  pakunkiem. Słowo „catering” obiegło zgromadzonych.
Najszerszy postawił talerz przede mną i  poszedł po następne.
Poczułam się wyróżniona. Nawet mi się to spodobało.
–  Wybaczcie, że na was nie zaczekam – uprzedziłam szeptem
koleżanki – ale jestem potwornie głodna.
Sięgnęłam po kanapkę.
Przyznaję, że byłam pozytywnie zaskoczona jakością i  ob tością
poczęstunku. Całkiem spory talerz wypełniony był okrągłymi
kanapeczkami. Bardzo przypominały bagietkę z  kiosku, tylko taką
poprzecznie pokrojoną. Jeżeli to waśnie ta kanapka, którą ludzie
kupowali, jadąc do pracy, to moje szczęście nie miało granic.
Kolejne marzenie spełnione! Gdyby jeszcze tak kawa w papierowym
kubku z nadrukiem… No ale nie wszystko naraz.
– Mogę jedną? – spytała kobieta siedząca koło mnie.
Spojrzałam na nią zniesmaczona i  tak zaskoczona, że kanapka
o mało nie wypadła mi z ust. Co to za dzikie obyczaje, żeby komuś
wyjadać z talerza?
– Chwili nie wytrzymasz? – odpowiedziałam z pełnymi ustami. –
Przecież zaraz ci przyniosą!
– A teraz proszę, częstujcie się! – zachęciła Kulka. – Wszystko to
dla was! Zasłużyliście!
Mówiąc to, wskazała na stół, gdzie stał jeden pusty talerz,
z  którego właśnie zbierałam okruchy poślinionym palcem.
Najszerszy wyszedł zza baru z  paczkami papierowych talerzyków
oraz plastikowych kubeczków i  zaczął je rozkładać przed
pozostałymi.
– Kto zeżarł kanapki?! – zapiszczała Kulka.
Po co te nerwy?
– Nawet dekorację wpieprzyła! – dodał ktoś z głębi stołu.
Ten ktoś nie miał racji, bo mimo mdławego smaku listki ułożone
dookoła kanapek z pewnością były jadalne.
– Nie było dekoracji – wtrącił się Najszerszy. – Na zewnątrz wieje.
Może coś z drzewa spadło.
Odsunęłam talerz od siebie, ale nie udałoby mi się odsunąć
podejrzeń choćby dlatego, że zaczęło mi się fatalnie odbijać.
Owszem, popełniłam faux pas, ale to się zdarzało nawet na
najbardziej eleganckich dworach.
Najszerszy ze zwinnością nosorożca nalewał szampana. Połowę do
plastikowych kubeczków, połowę na stół. Tym razem postanowiłam
zaczekać na innych, choć nie widziałam zagrożenia, bo ewidentnie
każdy miał kubeczek dla siebie i  choćby nie wiem jak był
spragniony, nie istniało ryzyko, że jedna zachłanna, chciwa i  zła
osoba wypije alkohol reszcie uczestników imprezy.
Towarzystwo okazało się bardzo kulturalne. Jeszcze przed wojną,
a  wielu uważa tamten okres za rozkwit kultury i  elegancji, gdy na
Pradze przewróciła się ciężarówka z  gorzelni i  na ulicę wylały się
hektolitry okowity, ludzie pili bezpośrednio z  rynsztoków. Tu nie
było mowy o  podobnym zachowaniu. Nikt nawet nie spojrzał na
lejącego się po stole szampana. Tylko ja byłam tak spostrzegawcza.
Kulka wzniosła plastikowy kubeczek. Wszyscy wstali.
Natychmiast wychyliłam swój kubeczek do samego dna. Jak zwykle
zachowałam się stosownie do sytuacji. Reszta nie.
– Nie pijecie? – spytałam dyskretnie kobiet najbliżej mnie.
– Jestem samochodem.
– Ja karmię.
– Ja nie piję od stu dwudziestu dni i ośmiu godzin.
– Mnie szampan wzdyma.
– A mi podnosi ciśnienie.
Abstynentki, cholera jasna, ale do żarcia to się wszystkie pchały!
Nie ma tego złego. Wypiłam te kilka niechcianych kubeczków, nie
pytając już kolejnych osób o  ich żałosne wymówki. Ktoś musiał
pokazać, jak się należy zachować przy toaście. W sumie poszła nam
cała butelka.
Jak każde moje poświęcenie, wkrótce i to okazało się kosztowne.
Nie tyle towarzysko, ile gastrycznie. Winogrona, z  których
sporządzono szlachetny trunek, zdawały się zawierać znaczną ilość
pochodnych siarki, bo czułam się jak połykacz pochodni po
festiwalu sztuki cyrkowej. Zachłanność, która napędzała mnie do
działania, dawała siłę, żeby rano wstać i  podjąć się kolejnych
wyzwań, dzisiaj mnie zwiodła.
–  Dobra, koniec! – wrzasnęła Kulka. – Do roboty, lenie! Tylko
imprezy wam w głowie!
To już? Nie zdawałam sobie sprawy. Henryk, wracając późno
wieczorem, nieraz bezsensownie się tłumaczył, że czas zleciał nie
wiadomo kiedy. Nie wierzyłam mu, a jednak miał rację. Cała nasza
rmowa impreza zdawała się trwać raptem kilka minut. Czas
minął… nie wiadomo kiedy.
Kulka ruszyła w  kierunku schodów na górę, a  ludzie wrócili do
pracy, ciągnąc za sobą krzesła i przestawiając na miejsca stoliki.
– Co tak, kurde, stoisz? – zwróciła się do mnie Kulka. – Ty idziesz
ze mną. Jak mnie do siebie przekonasz, to może pogadamy
o umowie.
Poszłam. Choć przyznaję, że niezbyt żwawo, bo nieco dawała mi
się we znaki butelczyna alkoholu. Nie byłam przyzwyczajona do
żołnierskiego rygoru, ale miał on swój urok. Szczegółowy instruktarz
i  ciągłe poganianie sprawiały, że człowiek całkowicie wyłączał
myślenie, wyzwalał się z  więzów intelektu i  konieczności ciągłego
podejmowania decyzji. To pozwalało przetrwać.
Wsiadłyśmy do windy, o  której istnieniu dotąd nie miałam
pojęcia. Drzwi zamknęły się i zaraz otworzyły. Myślałam, że winda
nie działa, ale byłyśmy już na innym piętrze. Oślepił mnie blask
marmuru i szkła. Natychmiast odruchowo schyliłam się, żeby zdjąć
buty.
– Co robisz, głupia?! – skarciła mnie Kulka. – Śladów mi narobisz.
Miała rację. Nogi już mi spuchły, więc o  ile zdjąć buty jeszcze
dałabym radę, o  tyle włożyć już nie. A  trudno sobie wyobrazić,
żebym siedziała z  nogami w  górze w  tak eleganckim miejscu.
Wszystko lśniło jak na Święta Wielkanocne. Apartament był
ogromny. Korytarz większy nawet od sali konferencyjnej w  klubie
seniora. Salon tak duży, że na końcu postawiono kanapy, żeby
człowiek po dotarciu tam mógł odpocząć przed drogą powrotną.
Wszystko piękne, jasne, nowe i czyste.
–  Robi wrażenie, co? – spytała Kulka. – Komuś musi być lepiej,
skoro innym jest gorzej… czy jakoś tak…
–  Dobrze by było, gdyby wszystkim mogło być lepiej –
odpowiedziałam.
– No to jak chcesz to osiągnąć? – dociekała nieco poirytowana. –
Będziesz wykonywać swoją pracę sto razy lepiej niż inni, sto razy
szybciej? A  może dwieście razy? Tysiąc? Nie! Musisz kogoś
wyzyskać. Sto, dwieście, tysiąc osób musi pracować ponad siły, za
marne grosze, robić po godzinach, żebyś ty miała z tego zysk. Tak to
działa. Nie martw się, tak jest dobrze. Doganiamy już świat. Ciesz
się!
– Przepraszam – powiedziałam, bo odbiło mi się dosyć nieładnie.
– Z kim ja, kurde, muszę pracować… – westchnęła Kulka.
– Sama pani tu mieszka? – spytałam, bo na takim metrażu można
by ulokować średniej wielkości szkołę podstawową.
–  Dobre pytanie – odpowiedziała. – Widzisz, te wszystkie
zajebiście drogie meble, nowoczesne sprzęty i modne rzeczy w ogóle
nie dają szczęścia. Są po nic, jeżeli nie mam się nimi z kim dzielić.
Potrzebuję kogoś bliskiego. Rozumiesz?
–  Oczywiście, że tak – stwierdziłam. – Jeżeli miałabym tak
wspaniałe bogactwa i warunki mieszkaniowe, to też bym zabrała do
siebie ludzi z  naszej kamienicy. Nie wszystkich oczywiście.
Zdecydowałabym, kogo zapraszam, a kogo nie. Z psem na przykład
to nie ma mowy…
–  Nie, kurde! – warknęła Kulka przez zaciśnięte zęby. – Tak się
tylko mówi! Słuchaj, a nie gadaj!
Popatrzyła na mnie poważnym, karcącym wzrokiem.
–  Chcę się dzielić radością – ciągnęła normalnym głosem – Ale
nikomu nie mogę ufać. Tylko tobie. Ty jesteś wyjątkowa, najlepsza,
na ciebie liczę. Bo nie mam nikogo innego…
–  Naprawdę nie może sobie pani nikogo znaleźć? – spytałam. –
Fakt, że żadna z  pani Marilyn Monroe, ale mężczyźni to durnie,
a pani jest świetna w manipulowaniu ludźmi. Z pewnością udałoby
się pani jakiegoś usidlić.
–  Milcz, kurde! – warknęła Kulka. – Za kogo ty się masz?! Mogę
mieć każdego! Dlaczego ja w ogóle, kurde, z tobą o tym gadam?!
W  tym momencie dziwnie posmutniała i  wydawało się, że
zapomniała o  dydaktycznym przemówieniu, którym tak szczodrze
mnie raczyła. Ostatnio słyszałam takie, kiedy nowa dyrektor naszej
szkoły otworzyła salę gimnastyczną po remoncie. Czas był
najwyższy, bo po każdej lekcji WF-u chłopcy musieli układać klepki,
które wyskakiwały z parkietu podczas gry w koszykówkę.
Kulka usiadła na kanapie, zakrywając twarz rękami.
– Co się stało? – spytałam, siadając obok.
– Odczep się!
Rozpłakała się tak, że gluty popłynęły jej z nosa.
Dobrze było chwilę odpocząć, bo troszeczkę mnie mdliło i co jakiś
czas odbijało mi się nieładnym siarkowym zapachem. Wygodna to
była kanapa. Skórzana. Przysunęłam się trochę, żeby usiąść bardziej
na środku miękkiej poduszki, a  Kulka pomyślała chyba, że chcę ją
objąć, bo przytuliła się do mnie i wytarła nos w moją czystą bluzkę.
– On mnie rzucił! – zawyła przez łzy. – Taka mała kłótnia… Nie
pamiętam już nawet o co! A ja mu dałam wszystko! Pracę za barem
na umowę, ze wszystkimi ZUS-ami!
– A tam rzucił. Od razu rzucił. Może upił się z kolegami i niedługo
wróci.
– Nie, on nigdy tak nie znikał.
– A długo byliście razem?
– Bardzo długo. Dwa tygodnie.
– Tyle z panią wytrzymał, a mimo to panią rzucił?
– Tak, telefonicznie.
– A to drań!
–  Najpierw nie odbierał, a  potem takim dziwnym głosem
powiedział…
Płakała dalej, aż glut wiszący z nosa sięgnął podłogi.
–  Co powiedział? Proszę nie myśleć, że mnie to tak ciekawi, ale
proszę powiedzieć. Ulży pani!
–  Słyszałam niewyraźnie, bo było słabe połączenie, ale
powiedział: „Odczep się ode mnie, głupia kobieto! Przecież ja mam
w życiu ważniejsze sprawy niż ty!”.
Cholera jasna!
– Jak tak można? A to drań… a to drań… – Starałam się brzmieć
przekonująco. – Co to za człowiek? Kto tak mówi do kobiety?
– Powinnam go, kurde, zabić! – stwierdziła Kulka.
– A nie, nie trzeba. – Machnęłam ręką.
– Tak myślisz?
– Tak, nie ma potrzeby, on już jest wystarczająco martwy.
– Masz rację. Drań… On już nie istnieje.
Kulka wydmuchała głośno nos w chustkę i przetarła twarz.
– Dobrze mówisz, kurde – dodała. – Muszę się wziąć w garść.
Nie wyglądała, jakby go zabiła. Jeżeli jednak zabiła, to nie
powinna iść do więzienia, bo zmarnowałby się jeden z największych
talentów aktorskich w  powojennej historii kina. Chyba tylko
Krystyna Janda mogłaby się tak popłakać z  powodu rozstania, ale
musiałoby chodzić co najmniej o  Gustawa Holoubka albo Leona
Niemczyka, a nie o takiego tłustego pokrakę jak ten zabity w domu
mojego syna.
– Dobra, kurde, słuchaj – zaczęła znów Kulka. – Zapomnij o tym.
Nie ma na to czasu. Na czym skończyłyśmy? Już wiem… Od
początku wiedziałam, że coś nas łączy. Jesteś inna niż wszystkie.
Jesteś młoda, ładna, ambitna, chętna do nauki, mądra i zdolna. Całe
życie przed tobą. Wszystko możesz osiągnąć! Musisz tylko chcieć.
–  Tak, ja też tak to czuję. Jestem mądra, zdolna, młoda, ładna
i  jeszcze pokażę światu, na co mnie stać! – odpowiedziałam
podekscytowana.
W  Kulce znowu pstryknął jakiś przełącznik. Poderwała się
z kanapy.
–  Nie pieprz głupot, bo nie jesteś żadna Coco Chanel! Do roboty
masz się wziąć! Normę robić i na rmę zarabiać!
Zaczęła krążyć po pokoju, odzyskując energię.
–  Idź do garderoby i  przynieś granatową garsonkę – poleciła,
wskazując kierunek, z którego przyszłyśmy.
Podeszłam tam, gdzie znajdowało się kilkoro identycznych drzwi.
Jedne z  nich zapewne były drzwiami do windy, inne być może do
łazienki, kolejne, jak nietrudno zgadnąć, do garderoby.
Kulka wskazała te, które miałam otworzyć. Nie była to żadna
szafa czy komórka, tylko ogromny magazyn z półkami, wieszakami
i wieloma innymi rzeczami.
Nagle podskoczyłam.
–  Ktoś tu jest! – krzyknęłam. – Szkaradna kobieta bez twarzy!
I bez dłoni!
Kulka podbiegła zaniepokojona.
– To manekin, głupia! – zrugała mnie.
– Widzę przecież – odpowiedziałam po chwili. – Zaskoczył mnie.
Nie spodziewałam się. Taki realistyczny. Dawniej takich nie było.
Kulka podeszła, ściągnęła garsonkę z  manekina i  rzuciła mi.
Matko, jakie to były piękne rzeczy!
–  Masz się ubierać! – wrzasnęła. – Żeby cię więcej nie mylili
z szatniarką! Kupisz to ode mnie w przystępnej cenie.
Nie mogłam uwierzyć w swoje szczęście! Takie cudowne ubrania
i  w  dodatku w  przystępnej cenie? Wyglądałabym w  nich lepiej niż
angielska królowa!
– Dwa tysiące za komplet – oznajmiła Kulka poważnym głosem.
Zakrztusiłam się.
– Starych złotych? – spytałam.
–  Nie ma problemu. Będę ci odejmować z  pensji, aż spłacisz –
skwitowała Kulka.
Chciałam przymierzyć, być przez chwilę kimś wyjątkowym,
lepszym. Poczuć miękkość materiału, zapach naturalnego włókna,
szelest drogiej tkaniny.
–  Zostaw. Nie macaj! – wrzasnęła Kulka, zabierając mi
i  odwieszając drogocenne ubrania. – To zestaw prezentacyjny. Ty
dostaniesz tańszy… ale też ładny. Zwłaszcza jak na ciebie.
Cieszyłam się nadal, choć naszły mnie wątpliwości, czy nie
pracowałabym jedynie po to, żeby spłacić ubrania, których
potrzebowałam do pracy. Coś tu się nie zgadzało, ale musiało to być
normalne, skoro ludzie tak robili. Wynajmowali mieszkania
w miastach, w których dostawali pracę, kupowali samochody, żeby
do tej pracy codziennie dojeżdżać, płacili za szkolenia i edukację po
to, żeby dostać pracę i  potem móc ją wykonywać. Wszystko to
robione było dla pracy, więc zakładałam, że ona musiała przynosić
jakieś korzyści. I właśnie dla tych korzyści podobnie jak inni byłam
skłonna wydać każde zarobione pieniądze.
–  No i  musisz odstawić ten swój gadżet – powiedziała Kulka,
wskazując na wózeczek. – Nic się nie martw. Przechowam go dla
ciebie.
– Naprawdę?
–  Tak, oczywiście. Znajdę tu dla niego jakieś odpowiednie
miejsce. Doskonale się wkomponuje.
Może faktycznie przyszedł czas na zmiany. Puściłam rączkę.
Patrzyłam na wózek, gdy Kulka postawiła go przy oknie.
– Spójrz!
Spojrzałam.
–  To są bogactwa tego świata – rzuciła górnolotnie. – Wszystkie
one mogą być twoje!
–  Chodzi o  brudną ścianę kamienicy naprzeciwko z  jednym
małym okienkiem? – spytałam.
Mogło to być okno od łazienki albo kuchni. Raczej od łazienki, bo
takie małe. Przyjemnie byłoby mieć okno w  łazience: i  światła
więcej, i powietrza…
– Nie, kurde! Nic nie łapiesz?!
–  Łapię, oczywiście, że łapię – odpowiedziałam. – Jestem tak
zmotywowana, że jestem gotowa kraść i oszukiwać.
– O czym ty mówisz, kurde?! Masz tylko siedzieć na telefonie! Nie
po to inwestuję w  twoje szkolenie i  rozwój, żebyś się w  coś
wpakowała! Rozumiesz, kurde?! – Popatrzyła na mnie i  w  moich
oczach musiała odczytać dogłębne zrozumienie tematu. – Powiem
wprost, jak do matoła. Masz chcieć być taka jak ja. Masz marzyć
o  kasie i  o  tym, że wszystko w  życiu osiągniesz! Nigdy tego nie
osiągniesz, ale będziesz mieć przynajmniej motywację do
harowania! Cały czas masz czegoś chcieć i  nigdy tego nie dostać.
Jak już coś dostaniesz, to zrobimy z  tego gówno wartą rzecz
i  wymyślimy coś zupełnie nowego. Żebyś znowu miała na co
harować. Teraz rozumiesz?! Idź już – rozkazała. – Bo ci zaraz zrobię
krzywdę! Nie da się z tobą wytrzymać! A ja się muszę uczyć!
– A właśnie – uśmiechnęłam się. – Miałam zapytać…
– Pedagogikę.
– Yyy! – Zakrztusiłam się. – Słucham?
–  Zawsze chciałam uczyć… Ojciec dużo opowiadał o  tym
zawodzie… A, nie zagaduj mnie, kurde! Jesteś nie do zniesienia! Jak
on! Świetną byście stanowili parę! Stary pierdziel. Niedługo dostanę
go w swoje ręce. Idź już!
Ruszyłam do drzwi.
– Stój! Jeszcze jedno – zawołała Kulka swoim piskliwym głosem. –
Masz sobie znaleźć kogoś do pomocy.
–  Bardzo dobry pomysł – odpowiedziałam. – Za tydzień będą
zajęcia aktywizacyjne w klubie seniora…
–  Nie, kurde! Kogoś ze sto lat młodszego! Byle kogo z  ulicy.
Nawet małpa może to robić! Przedstaw pracę jako atrakcyjną,
koniecznie pochwal tę osobę, powiedz jej, że się doskonale nadaje
i że ma same zalety.
– A jeżeli nie ma zalet?
–  Jeżeli nie ma żadnych, ale to absolutnie żadnych zalet, to
mówisz, że jest świetna, szukaliśmy kogoś takiego jak ona i że bije
na głowę innych kandydatów, bo ma KLASĘ I STYL!
Spojrzałam na Kulkę, po czym odwróciłam się i  ruszyłam
w kierunku wyjścia.
Poczułam się słabo. Do tego stopnia, że pomyliłam drzwi
i zamiast wsiąść do windy, weszłam do szafy.
Mimo że drzwi do windy i  szafy były niemal identyczne i  każdy
mógł się pomylić, to chciałam poczekać, aż Kulka odejdzie w  głąb
apartamentu, i dopiero wtedy wyjść. Nie żebym się wstydziła. Gdzie
tam! Po prostu nie miałam ochoty znowu się na nią natknąć.
Ta jak na złość podeszła właśnie do windy i czekała. Widziałam ją
przez ażurowe wypełnienie drzwi. Nie pozostało mi zatem nic
innego, jak rozejrzeć się trochę.
Mnóstwo ubrań, wieszaków, pudełek z  butami. Nic specjalnie
interesującego. Znacznie bardziej ucieszyłabym się, pomyliwszy
drzwi do windy z  drzwiami do spiżarni. Pech! W  głębi szafy
znajdowała się niewielka graciarnia. Na jednym z  pudeł stała
przeszklona gablota. Wewnątrz makieta, która przypominała
fragment Woli i  Śródmieścia. Nawet bez przyglądania się można
było stwierdzić, gdzie jest rondo Daszyńskiego. Makieta była
niedokończona. Brakowało budynków ze Srebrnej i  Miedzianej.
Zamiast nich ziała wielka dziura wypełniona ciężarówkami
i dźwigami.
Nagle zadzwonił mój telefon. To Majewska. Odebrałam, mimo że
nasze wspólne sprawy wydawały się nieaktualne i już bez znaczenia.
– Halo – powiedziałam do telefonu ściszonym głosem.
–  Musimy porozmawiać – stwierdziła Majewska kategorycznie. –
Zrobiła pani coś w  naszej sprawie? Ja się ze swojej części
wywiązałam. Nie mam zamiaru dłużej czekać!
– Nie mogę rozmawiać.
– Jak to pani nie może?! Umawiałyśmy się przecież! Ja mówiłam
poważnie!
– Doskonale rozumiem.
– Dobrze się pani czuje? Niewyraźnie pani mówi. Proszę do mnie
przyjść. Porozmawiamy.
– Niestety to niemożliwe.
– W takim razie ja do pani przyjadę. Gdzie pani teraz jest?
– Na Mazowieckiej.
– A konkretniej?
– Konkretnie to w sza e.
–  Wie pani, że ja mogę namierzyć pani telefon? Wystarczy, że
powiem, że ktoś groził podłożeniem ładunku w szpitalu.
– Przepraszam, ale muszę kończyć.
Rozłączyłam się. Mówiłam bardzo cicho, ale nie mogłam dłużej
ryzykować, że mnie usłyszą.
Przesunęłam gablotę, żeby zajrzeć do dobrze zapowiadającej się
skrzynki. Rupiecie, papiery, zdjęcia.
Sięgnęłam po jedno z  nich, gdy zza drzwi dobiegła do mnie
rozmowa.
– Ze wszystkich w  rmie najbardziej ufam tobie – mówiła Kulka.
– Jesteś młoda, ładna i  inteligentna. Tylko ty coś osiągniesz. Ja to
wiem. Będę cię wspierać, bo jesteś wyjątkowa.
– Nie wiem, co powiedzieć – wydukała jakaś dziewczyna.
–  W  takim razie najlepiej nic. Nie zepsuj tego. Przed tobą dużo
pracy. Musisz udowodnić, że zasługujesz na to wyróżnienie. Od
ciebie będę wymagać więcej niż od innych. Dlatego znajdziesz sobie
kogoś do pomocy. Nauczysz ją wszystkiego i  będziesz za nią
odpowiadać. Im głupsza, tym lepsza.
– Rozumiem. Będę się starać.
– Tam jest garderoba. Przynieś garsonkę. Musisz jakoś wyglądać.
Usłyszałam kroki. O matko! Gdzie się schować?!
Za późno! Dziewczyna otworzyła drzwi garderoby.
– Aaa! – wrzasnęła przestraszona. – Tu ktoś jest!
– To manekin, głupia! – zrugała ją Kulka.
– Ale…
– Tak, wiem, realistyczny!
– Chyba jakiś mocno używany.
Dziewczyna wzięła garsonkę z wieszaka i zaniosła Kulce.
Mnie to już nie interesowało, bo mój świat skurczył się w ułamku
sekundy do rozmiarów pocztówki, a wzrok skupił na zdjęciu. Był na
nim siwawy mężczyzna w  koszuli w  idiotyczne kotwice trzymający
za rękę pyzatą dziewczynę na tle ogromnego czteromasztowego
żaglowca. Nie znałam tego zdjęcia. Jej też nie znałam.
Zrobiło mi się duszno. Musiałam wyjść na powietrze, żeby nie
zemdleć.
Zabrałam fotkę, otworzyłam drzwi.
Przeszłam bez słowa obok zaskoczonej tamtej dziewczyny i Kulki.
Powinnam ją udusić. A  może nie? Nie wiem. Było mi niedobrze.
Czułam się oszukana i ośmieszona. Nie mogłam na nią patrzeć.
Dla mnie to był koniec. De nitywny. Takiego wstydu nie mogłam
znieść.
Wyszłam.
Rozdział 12

Zatrzymałam się na schodach. Zakręciło mi się w głowie. Poczułam


się bardzo źle, ale na pewno nie z  powodu alkoholu. Nie piłam go
od trzydziestu lat, a  nie da się upić jedną butelką wypitą w  ciągu
trzydziestu lat.
Potrzebowałam pomocy. Nie wiedziałam, do kogo się zwrócić, ale
nie miałam już siły walczyć w  pojedynkę. Potrzebowałam
sojusznika, pomocnika, giermka… wiernego i poczciwego pachołka.
I miałam pewien pomysł. Wybrałam numer.
–  Halo – powiedziałam do słuchawki. – Tu Zo a Wilkońska.
Poznałyśmy się…
–  Pamiętam, gdzie się poznałyśmy – przerwała nieuprzejmie
Bladoszara.
–  Wiem, że może być pani rozgoryczona. Ja właśnie w  tej
sprawie.
– Chce mnie pani przeprosić?
– Rozum pani odjęło? Ja przeprosić? A niby za co?
– Więc nie mamy o czym rozmawiać. Żegnam!
– Chwileczkę, chwileczkę. Mam coś lepszego.
–  Nie jestem zainteresowana. Dostałam poważną pracę. Robię
karierę.
– Proponuję zemstę.
Zapadła cisza.
– Piękną, szlachetną, antyczną, niszczącą i oczyszczającą zemstę –
dodałam.
– Zgoda.
– Jestem w  rmie. Decyduje się pani?
– Zaraz będę!
Spojrzałam jeszcze raz na zdjęcie. Szczerzył się jak głupek, a  tak
cholernie wielkich lodów to mojemu synowi nigdy nie kupił!
Zeszłam kilka stopni i  znowu się zatrzymałam. Złapałam się za
szyję. Trudno mi było oddychać.
Potrzebowałam wyjaśnień! Choćby to miała być ostatnia rzecz,
jaką w  życiu usłyszę! Musiałam zebrać ich razem i  zmusić do
mówienia. U  mnie w  domu, bo zostałam już dostatecznie
upokorzona i  chciałam być u  siebie. Zamknąć drzwi na klucz i  nie
wypuścić, dopóki nie powiedzą wszystkiego. Nawet gdyby miało to
trwać bardzo długo. W razie czego mogłabym przecież coś usmażyć.
Czemu nie? Choćby było bardzo źle, to przecież nie ma sensu
umrzeć z głodu.
Nagle zorientowałam się, że otoczyło mnie kilka kobiet z  call
center. Milczały, a twarze miały zimne i napięte. Patrzyły na mnie.
–  Nie będzie z  tobą problemów? – spytała Największa. – Nie
będziesz zawyżać norm?!
Ruszyły w moją stronę.
– Trzymajcie ją – nakazała.
Popatrzyła na mnie groźnie, wzięła od drugiej szklankę, w której
miała resztkę zimnej herbaty i chlusnęła prosto na moją bluzkę. No
pięknie. Dopiero co Kulka mi się w nią wypłakała, a to była całkiem
dobra bluzka.
Cofnęłam się. Za mną była ściana, a dookoła napastniczki.
–  Dajcie mi spokój – powiedziałam. – Nie jestem w  nastroju do
kłótni.
– Co ona mówi? – spytała Największa.
– Nie wiem – odpowiedziała któraś z kobiet. – Bełkocze.
– Do szybu z nią! – rozkazała Największa.
Chwyciły mnie za ramiona i  podniosły. Żenada, wtórność, brak
pomysłów i  polotu. Wszystko to już było: dziewczyna z  wody,
dziewczyna z  lodu, dziewczyna z  jeziora, rzeki, lodówki, beczki,
więc wymyśliły sobie dziewczynę ze zsypu!
Po co mi to było? Czy musiało mnie tak nosić? Nie mogłabym
siedzieć w domu i robić na drutach? W klubie seniora raz były takie
zajęcia, ale jakoś mnie nie wciągnęło to całe robienie na drutach. Na
to trzeba mieć czas, a ja nie wyobrażałam sobie siebie siedzącej tyle
godzin w  jednym miejscu. Miała do nas przyjść dziewczyna prosto
z  internetu na te zajęcia. No to byłyśmy bardzo ciekawe, jak taka
dziewczyna może wyglądać, bo tyle się o  tym mówiło. Przyszła.
Śliczna, młodziutka, o niebieskich oczach. Może nawet szczuplejsza
ode mnie, chociaż nie sądzę. Tak właśnie wygląda się w internecie.
Ona jednak żadnych bezeceństw ani nie mówiła, ani nie robiła.
Zajmowała się wyłącznie robieniem na drutach i  miała nas tego
nauczyć. Na moje oko to była za chuda, żeby nas czegokolwiek
nauczyć. Kiedy powiedziała, że na drutach da się zrobić nawet
biustonosz, wszystkie panie uciekły. Zostało tylko kilka, w  tym
jedna na wózku i  ja, bo zajęłam fotel, na który wszyscy polują.
Zdrzemnęłam się w  nim troszeczkę, bo bardzo długo to trwało.
Kiedy się obudziłam, nie miały jednak tego biustonosza. Zabrakło im
czasu, żeby zrobić drugą miseczkę, więc przerobiły go na dziecięcą
wiązaną czapkę.
Kobiety zatrzymały się nagle, jakby wyrosła przed nimi ściana.
– Co to za zebranie?! – ryknął Najszerszy.
–  My tylko tak, dla zabawy – odpowiedziały i  zaraz postawiły
mnie na ziemi.
– Do roboty! – wrzasnął.
Nie musiał dwa razy powtarzać.
–  Dziękuję ci, kochanieńki – powiedziałam, ledwo stojąc na
nogach. – Chciały mnie wrzucić do jakiejś dziury, rozumiesz?
Starszego człowieka na śmietnik. Za długo to trochę trwało, ale
jestem wdzięczna. Prawdziwy z ciebie przyjaciel.
– Lepiej nie dziękuj – odpowiedział. – Bo chyba nie byłaś z nami
do końca szczera.
–  Ja? Skąd? Jak możesz tak mówić? Szczerość to moje drugie
imię. Zo a Szczerość Wilkońska!
– Szpiegujesz szefową? – spytał. – Pójdziesz ze mną.
Przyznaję, że wyglądał całkiem groźnie i  przy braku
doświadczenia i wiary we własne możliwości naprawdę można było
się przestraszyć.
Na szczęście bardzo szybko pojawiła się Bladoszara. Miała na
sobie schludny uniform z  naszywką McDonald’s. Czuć było, że
pałała chęcią zemsty, a jej zemsta pachniała frytkami.
– Walnij go! – zawołałam do Bladoszarej.
– Nie wiem, czy dam radę – odpowiedziała.
– Musisz.
– Nie mogę.
– On ci nie odda. Nie uderzy kobiety.
Podniosła rękę, ale on był szybszy i bardziej zdecydowany.
Walnął ją. Niezbyt mocno, ale jednak.
– Dlaczego to zrobiłeś, draniu?! – krzyknęłam. – Ty potworze! Ty
damski bokserze!
– Sama mnie nauczyłaś.
– Patrzcie go, jaki pojętny uczeń! Prymus, cholera jasna!
Spojrzałam na Bladoszarą. Nic jej nie było. Ucierpiała jedynie jej
godność, ale mogła dalej walczyć. Jeszcze nie wszystko przepadło.
– Chcesz pracę? – Najszerszy zwrócił się do Bladoszarej.
– Serio?
– Ona zwalnia miejsce – oznajmił, wskazując na mnie.
– Chcę! – krzyknęła uradowana.
– No co ty?! – oburzyłam się. – Chyba się tak nie sprzedasz? Dla
głupiej pracy… Gdzie twoja godność… wartości?…
Rzuciła mu się na szyję i pocałowała go w policzek.
– Musi mnie pani zrozumieć – zawołała na pożegnanie i pobiegła
korytarzem, piszcząc z  radości. Najszerszy wytarł się po jej
pocałunku.
– Idziemy – powiedział, kładąc mi ogromną łapę na ramieniu.
– Myślałam, że się przyjaźnimy.
– Idziesz czy ci pomóc?!
Poszłam sama. Bez pomocy.
Wyglądałam tak żałośnie, że gdyby Hans Christian Andersen
dożył naszych czasów, z pewnością rzuciłby w cholerę pisanie bajek.

***

Czułam się jak dzieciak złapany na bieganiu po korytarzu,


prowadzony do gabinetu dyrektora. To było jak zły sen.
I  uwierzyłabym z  łatwością, że to jest tylko sen, gdyby nie fakt, że
w  każdym moim śnie był przecież Henryk. Przez cały czas rozłąki
śnił mi się każdej nocy. Prawie każdej, bo po niedawnych, całkiem
udanych dla polskiej kadry mistrzostwach Europy kilka razy zmienił
go jeden piłkarz, Cristiano Ronaldo. Wysoki portugalski zawodnik
o  wspaniałej sylwetce i  nienagannej fryzurze przechadzał się po
wielkim zielonym placu, trzymając się pod boki i  uśmiechając.
Wielotysięczny tłum wiwatował na jego cześć, a  on rozpędzał się
i  kopał piłkę tak mocno, że człowiek stojący w  białym prostokącie
za nic nie był w  stanie jej złapać. Tłum szalał, jego koledzy także.
Najważniejsze jednak, że w  klubie seniora w  kolorowej gazetce
wyczytałam, że to człowiek niezwykle zamożny. Na tyle zamożny,
że jeden mały chłopiec z  biednej dzielnicy Porto napisał do niego
list z prośbą o wsparcie zbiórki pieniędzy na jego operację. Cristiano
Ronaldo nie miał najwyraźniej czasu ani na wczytywanie się w listy,
ani na wspieranie zbiórek. Cała rodzina chłopca płakała wiele dni po
tym, jak Cristiano Ronaldo zamknął ich zbiórkę i  zapłacił za całą
operację. Płakałam i  ja. Nie ze wzruszenia, tylko z  żalu, że nie
byłam małym, biednym portugalskim chłopcem.
Nie mogłam się jednak poddawać i  nie zamierzałam tego robić.
Pomyślałam, że przecież nie jest tak źle. Nadal żyję. Tra łam na
wyższe piętro, tam, gdzie zawsze chciałam. Awans. Ładnie
i  szykownie. Wszystko w  czerwieni i  purpurze. Kolory eleganckie,
kardynalskie. Podłoga wyłożona wykładziną, ściany tapetą. Rzędy
drzwi po obu stronach. Pięknie.
Pokoik jedynka, bez żadnej współlokatorki. Każdy by taki chciał.
Czerwone ściany, pościel i  zasłony. Na su cie gigantyczne lustro.
W  powietrzu zapach perfum. Na stoliku obok łóżka kieliszek
czerwonego wina oraz ozdobna miseczka przypominająca te
z  małymi cukierkami dla klientów, tyle że wypełniona niebieskimi
pastylkami.
Najszerszy trochę na mnie nawrzeszczał, że ma za dużo na głowie
i za chwilę się mną zajmie, potem niekulturalnie trzasnął drzwiami,
ale generalnie wobec tylu plusów nie mogłam narzekać.
Rozejrzałam się, żeby ocenić szanse na uwolnienie się. Drzwi
wyglądały na solidne. Postanowiłam tym razem nie próbować ich
sforsować, tylko posłużyć się intelektem, który przecież jest moim
atutem. Nacisnęłam klamkę. Niestety nie zadziałało. Intelekt
zawiódł i trzeba było szukać dalej.
Jeszcze dziesięć, dwadzieścia lat temu uwolniłabym się łatwo,
wychodząc przez okno i schodząc po rynnie. Teraz już bym się bała.
Wtedy rynny były solidne, metalowe, a te nowe chińskie, plastikowe
mogły się przecież łatwo połamać.
Zza ścian dochodziły stłumione rozmowy, przekleństwa i jęki. Te
ostatnie były najgorsze. Jakim trzeba być egoistą, żeby zamęczać
ludzi takimi jękami? W kamienicy takiego lokatora od razu sąsiedzi
nauczyliby kultury stukaniem w  ścianę, w  kaloryfer lub zwykłą
awanturą na klatce schodowej.
Brzmiało to okropnie. Rozumiałam, że biedak cierpi ponad ludzką
wytrzymałość, ale ja, słuchając tego, czułam tak straszny niesmak,
wstyd i  zażenowanie, że myślałam tylko o  tym, żeby już przestał.
Obiecałam sobie, że choćbym tra ła do najpodlejszego miejsca
i działy się ze mną najgorsze rzeczy, nie będę tak jęczeć. Henryk też
by tak nie jęczał. Był wyjątkowo odporny na ból. Niejednokrotnie
się tym chwalił. Jak się porządnie huknął głową o otwarte drzwiczki
szafki kuchennej, to kilka razy wrzasnął, klął siarczyście i  do
wieczora był trochę marudny, ale gdyby tego nie liczyć, to tak
można powiedzieć, że całe zajście przemilczał.
Jeżeli mieliby mnie torturować, to chciałabym, żeby robili to
z  należytą uwagą, pieczołowitością i  skupieniem. Ludzie dobrze
wykształceni w tym kierunku. Jeżeli wyrządzać komuś krzywdę, to
z szacunkiem, profesjonalnie i nie na odwal się. Tak jak w szpitalu.
Zdarza się czasem, że kogoś uśmiercą, ale zawsze sterylnie,
w  czystych rękawiczkach i  zgodnie z  procedurą. Bo co szpital
sprawdza jako pierwsze w  takim przypadku? Czy wszystko odbyło
się zgodnie z procedurą.
Nie widząc szans na uwolnienie się, zrobiłam to, co zrobiłby na
moim miejscu każdy. Postanowiłam jakoś się urządzić. Rozejrzałam
się zatem za czymś do zjedzenia. W  sza e było sporo różnych
przedmiotów. Wśród nich gumowe pałki i  kajdanki z  czerwonym
futerkiem. Wzięłam dla Borewicza. Policja ma zawsze za mało
sprzętu. Ucieszy się.
Było też coś do przebrania się. Całe szczęście, bo nie mogłabym
się nikomu pokazać z tą okropną plamą po herbacie. Ubrania, które
znalazłam, nie były w  moim guście i  to zdecydowanie
najdelikatniejsze określenie. Same sznureczki, koronki i  skórzana
bielizna. Z  drugiej strony chyba każdy chciał chociaż raz
przymierzyć coś takiego. Choćby dla zaspokojenia ciekawości. Jak
nie teraz, to kiedy? W  odróżnieniu od innych potra ę się
przynajmniej do tego przyznać. Zrzuciłam pobrudzone ubranie
i  wdziałam trochę koronkowych fatałaszków, a  na to wszystko
satynowy peniuar. Poczułam się jak siedemdziesięcioletni motyl.
Ale najbardziej kusiła mnie wspaniała peruka w pięknym, żywym
czerwonym kolorze. Ciekawa byłam, czy byłoby mi w  takim do
twarzy. Niestety nawet się nie przejrzałam, bo nagle zazgrzytał
zamek w  drzwiach. Nie zdążyłam się schować, więc siedząc na
łóżku, odwróciłam się zawstydzona do ściany.
Najszerszy otworzył drzwi i nastała cisza.
– Przepraszam, pomyliłem pokoje – powiedział w końcu.
Usłyszałam jego kroki. Wyszedł, ale zaraz wrócił.
– Zamknąłem tu kogoś! Gdzie ona jest?!
Miotał się wściekły. Zajrzał pod łóżko i do łazienki.
– A to wredna starucha! – krzyknął.
– Tylko nie starucha! – zaprotestowałam odruchowo.
Cholera jasna! Znowu ten błąd!
Niestety nie zamurowało go. Wprost przeciwnie. Dostał szału.
Takiego go jeszcze nie widziałam. Ruszył na mnie, więc
instynktownie chwyciłam się szafki. Najszerszy szarpnął mnie tak
mocno, że szafka się przewróciła, a my, szamocząc się, wypadliśmy
na korytarz. Co za wstyd.
Najszerszy zupełnie nie panował nad emocjami. Nie zostawił
żadnego pola do negocjacji. Gdy chciałam go podrapać po twarzy,
pchnął mnie na przeciwległe drzwi, a one – ku mojemu zdziwieniu –
bardzo łatwo się otworzyły. Do bani te intelektualne rozwiązania,
skoro drzwi można było bez problemu wyważyć.
Przeciwległe drzwi oznaczone były kolorowymi przyciągającymi
wzrok tabliczkami: „Raj dla mężczyzn”, „Pakiet VIP”, „Pełna
ekstaza”, „U  nas zapomnisz o  świecie”, „Pełna dyskrecja, żona się
nie dowie!!!”. Z wnętrza natomiast dochodziły perwersyjne odgłosy:
– Dawaj go!
– Ucieka!
– Łap go, bo spierdoli!
– Mam go! Dawaj!
– Wow! Niezły strzał!
– Żyje?!
– Chyba nie!
– Jestem na pozycji! Wystaw mi następnego!
Pchnęłam drzwi tajemniczego pokoju, przygotowana na
najgorsze, ale tego się nie spodziewałam! Czegoś tak odrażającego
w  życiu nie widziałam! Młodzi, zdrowi mężczyźni. Wykształcona
elita cywilizowanego, europejskiego narodu: komornik, którego nie
tak dawno poznałam podczas eksmisji staruszki, i dłużnik, który nas
wyzywał od najgorszych. Powinni dawać przykład innym. Choćby
własnym dzieciom. A oni co?! Rozwaleni w wielkich fotelach przed
ogromnymi ekranami grali na konsolach!
– Boli! – jęknął nagle Najszerszy.
– Mnie też, kochanieńki, uwierz mi, że mnie też – zapewniłam. –
Tego się raczej nie zapomni. Siądzie na psychice.
–  Nie o  to mi chodzi, kurwa! – wycedził Najszerszy, zwijając się
z bólu. – Zgubiłem lekarstwa!
Spojrzałam na niego. Stał oparty o  ścianę. Trzymał się za bok.
Zagryzał zęby i zaciskał powieki. Z czoła spływał mu pot. Najszerszy
potrzebował pomocy. Wróciłam szybko do mojego pokoiku. Na
podłodze był bałagan. Rozlane wino, pęknięty kieliszek, otwarta
buteleczka ketonalu i  rozrzucone niebieskie pastylki. Nie doszłoby
do tego, gdyby Najszerszy się tak nie rzucał. Nerwy mu ewidentnie
szkodziły.
Pozbierałam, ile znalazłam, i wróciłam na korytarz.
– Dawaj! Już nie wytrzymam!
Połknął całą garść.
Komornik wyszedł na korytarz.
– Miał pan rację – zwróciłam się do niego.
– W jakiej sprawie?
–  Groził pan, że następnym razem, gdy się spotkamy, bardzo
pożałuję! Miał pan rację. Bardzo żałuję, że zobaczyłam pana w tym
pokoju!
– Pani nic nie widziała – powiedział poważnym głosem. – Piastuję
eksponowane stanowisko. To nie może tra ć do gazet.
– Ładnie pana rodzice wychowali!
– Wychowała mnie babka.
– No to się nie spisała.
– Co z nim? – spytał dłużnik, wskazując na Najszerszego.
A  skąd niby miałabym wiedzieć, co się z  nim działo?! Czy ja
jestem lekarzem? Przechadzam się może korytarzem w  białym
fartuchu, rozdając na lewo i prawo porady medyczne?
Najważniejszy jednak był sam fakt, że coś się z  nim działo. Tak
właśnie mogły wyglądać okoliczności tego całego morderstwa.
W  takim momencie z  Najszerszym można było zrobić wszystko.
Przynieść, wynieść, przejść obok. Milczał na temat ataków. Milczał
na temat choroby. Bardzo słusznie. Na co komu wybrakowany
osiłek?
– Jakoś panu pomóc? – spytał go komornik.
– Nie trzeba. Nic mi nie jest – wycedził przez zęby Najszerszy. –
Odetchnę chwilę i przejdzie. Zabierzcie mnie stąd.
– Weźmy go na powietrze – zaproponował dłużnik.
Chwycili Najszerszego pod ramiona i  pociągnęli do windy.
Poszłam za nimi.
– Dziwnie się czuję – wysapał Najszerszy. – Coś jest nie tak.
– Dlaczego tak sądzisz? – spytałam.
– Skąd wzięłaś te tabletki?
– Jak to skąd? Z tej komórki, co mnie w niej zamknąłeś.
– To chyba komórki ci się pomyliły!
– O co ci chodzi?
Spojrzał poniżej własnego pasa. Podążyłam za jego wzrokiem.
Wyglądał, jakby nosił w spodniach jednorożca.
– O matko, człowieku, jak ci nie wstyd?!
– Jakiego były koloru?
–  Przestań się mnie czepiać, tylko powiedz szefowej, że jesteś
chory, i zacznij się leczyć!
– Zabiję cię!
Byliśmy już na dworze, gdy chwycił mnie za szyję i  próbował
udusić. Oczy mało nie wyszły mi z  orbit, bo oto zobaczyłam, jak
dwaj z  pozoru porządnie wyglądający młodzieńcy w  okularach
podeszli do mojej hulajnogi i  patrząc to w  swoje telefony, to na
hulajnogę, zaczęli coś przy niej gmerać. Klepnęłam Najszerszego
w ramię i wzrokiem wskazałam na hulajnogę.
– Co? – zapytał.
– Moja hulajnoga – wyszeptałam przez zaciśnięte gardło.
– Spieprzać! – wrzasnął na tych dwóch, choć sam nie był w pełni
sił.
Zostawili moją hulajnogę, ale już przy Świętokrzyskiej zaczęli się
dobierać do następnej. W biały dzień!
–  Zabijesz mnie tak jak czyściciela? – spytałam, choć mówiłam
z trudem.
– Nic mu nie zrobiłem! Nie wiem, co się stało!
– Wiesz, tylko nie mówisz, bo nie chcesz się przyznać do choroby!
Ze strachu przed zwolnieniem!
Był osłabiony i  to bardzo. Inaczej zginęłabym względnie szybko.
Postanowiłam się nie poddawać. Wprawdzie dotyczyło to piłki
nożnej, a nie walki, ale jedno i drugie to sport, więc zastosowałam
regułę, zgodnie z  którą najlepszą obroną jest atak, i  ja także
chwyciłam Najszerszego za szyję. Albo on, albo ja!
Nie wyglądał dobrze. Oczy miał przekrwione, z  ust toczył pianę.
Ale mi również zaczynało brakować oddechu. Mimo to z  całych sił
zaciskałam ręce na jego szyi.
– Kto zabił? – wysapałam resztką sił.
Szumiało mi w  głowie. Potem szum został zagłuszony przez
jeszcze silniejszy dźwięk. Wycie syreny. Coraz głośniejsze. Nogi się
pode mną uginały, ale wyraźnie poczułam, że Najszerszy słabnie i to
raptownie.
– Nie wiem. Ktoś musiał być w domu. Nie widziałem. Ojciec mnie
stamtąd zabrał – powiedział, a  następnie jęknął, przechylił się na
bok, zachwiał się, wybałuszył oczy i zwalił się na ziemię jak kłoda.
Spojrzałam na swoje dłonie. Nie byłam świadoma, jaką mam moc!
Dopiero gdy podniosłam wzrok, dostrzegłam Majewską
trzymającą w rękach dwie opróżnione strzykawki.
– Chyba się na coś umawiałyśmy? – spytała. – Unika mnie pani?
– Tyle miałam ostatnio na głowie…
–  Ze mną, droga pani, nie ma żartów. – Spojrzała złowrogo,
trzymając w górze wielkie strzykawki. – Nie radzę ze mną zadzierać.
–  A  może zainteresuje panią ten przypadek? – Wskazałam na
zwaliste cielsko Najszerszego. – Bardzo ciekawy. Zdecydowanie
w  pani typie. Nie przeintelektualizowany. Męski, ale wrażliwy.
Uczuciowy. Poeta.
– Co pani kombinuje?
–  Proszę dać mi jeszcze kilka dni, a  przez ten czas ten tutaj
z pewnością mógłby ukoić pani żal.
Majewska uspokoiła się. Jeszcze przez chwilę mrużyła oczy,
patrząc na mnie podejrzliwie. Potem spojrzała na pokancerowany
łeb, masywny kark, potężne bary i  na dłuższą chwilę zawiesiła
wzrok niżej, widząc problem interesujący zapewne z  zawodowego
punktu widzenia.
–  Niewątpliwie trzeba pomóc temu człowiekowi – stwierdziła
i przywołała sanitariuszy. – Ciekawy przypadek medyczny.
Widząc mój satynowy peniuar, ściągnęła z  Najszerszego
marynarkę i zarzuciła mi ją na ramiona.
– Pani też nie najlepiej wygląda – dodała jakby od niechcenia. –
Pojedzie pani z nami. Zbadam panią.
– Muszę tu zostać.
– Jak pani uważa, ale będę panią miała na oku.
Spojrzałam na Najszerszego, gdy tamci układali go na noszach.
Mimo że generalnie był bardzo spięty i niechętny do zacieśniania
kontaktów, to wiedziałam, że gdzieś w  głębi duszy, być może
w najodleglejszych jej zakamarkach, o których istnieniu z pewnością
nie wiedział, tliła się odrobina sympatii do mojej skromnej osoby.
Myślę, że oboje żałowaliśmy teraz, że nie udało nam się tego
płomyczka rozniecić.
Majewska wsiadła do ambulansu, rzucając w  moją stronę
nieprzyjazne spojrzenia.
Poczułam się dziwnie opuszczona, gdy odjechali. Z  Najszerszym
sporo jednak przeszliśmy. Towarzyszyły nam same silne emocje. Nie
chciałam wierzyć, że może się już nie zobaczymy. Ostatnio tylko
takich miałam przyjaciół. Bardzo intensywne i  bardzo krótkie
znajomości. Nie wiedziałam, dlaczego tak się dzieje. Dlaczego
otaczające mnie osoby znikają. Może powinnam się nad tym
zastanowić? Może cały ten dziwny klub to był mój czyściec?
Znalazłam się w  nim po to, żeby wejrzeć w  siebie, ocenić, co jest
dobre, a  co złe, odpowiedzieć sobie na najważniejsze pytanie: jak
żyć?
Tak właśnie zrobiłam! Podsumowałam swoje życie i stwierdziłam,
że żałuję. Bardzo żałuję. Jeżeli mogłabym cofnąć czas, to
zmieniłabym jedną rzecz. Nie oddałabym mojego wózeczka.
Boże, nigdy Cię o  nic nie prosiłam, a  nieraz było o  co, ale
domyślam się, że masz sporo roboty, bo sama po sobie wiem, ile
czasu wszystko zajmuje, a Ty też nie jesteś młody. Zwracam się do
Ciebie teraz, bo jakoś mi się zdaje, że możemy się zobaczyć już
niedługo. Jeżeli masz tu zasięg i dobrze mnie słyszysz, to proszę Cię
o  jedno. Zbłądziłam, zdradziłam samą siebie, życie, wartości,
wszystko to, czym żyłam. Zrób ze mną, co chcesz. Wezwij mnie do
siebie nawet w  tej chwili! Obiecuję, że nie wplączę się u  Ciebie
w żadne kłopoty. Albo oddaj, proszę, mój wózeczek! Najlepiej zaraz,
bo wiesz przecież, jaka jestem niecierpliwa!
Zamiast odpowiedzi usłyszałam odgłos zamykanego z  hukiem
okna i w tej samej chwili jakiś grat trzasnął o chodnik.
Wózeczek!!!
No żesz, cholera jasna! Mogłam prosić, o  co tylko chciałam!
Dlaczego musiałam poprosić o  ten stary szmelc?! Mogłam
powiedzieć: turnus w  Busku-Zdroju w  jednoosobowym pokoju
z kąpielami w siarce i borowinie! Szlag!
–  Mam jeszcze jedno pytanie! – zawołałam w  niebiosa. – Czy
można dokonywać zwrotów?!
Rozdział 13

To wszystko nie powinno się było wydarzyć. Wiedziona szlachetną


chciwością wybrałam złą stronę. Uległam kuszeniu. Zadziwiająco
łatwo dałam się oszukać i zmanipulować. To, z czym się zatknęłam,
to było zło, a ja uwierzyłam, że nim nie jest. Chciałam uwierzyć.
Powoli, lecz nieubłaganie zaczęłam zdawać sobie sprawę, ile
czasu i energii będę musiała poświęcić, żeby wytłumaczyć sobie, że
to nie ja byłam zła, tylko okoliczności zmusiły mnie do popełnienia
tych wszystkich występków. Żeby usprawiedliwić się przed samą
sobą. Szwankująca pamięć była moim sprzymierzeńcem, ale na razie
nie mogłam sobie wyobrazić takiej dziury w  pamięci, która
pochłonęłaby to wszystko, co wydarzyło się w ostatnim czasie.
Ja, która przez całe życie piętnowałam najdrobniejsze
nieprawości i  stałam na straży sąsiedzkiej moralności,
z  poświęceniem angażując się w  prywatne życie mieszkańców
kamienicy, teraz dopuściłam się kradzieży używanego sprzętu AGD,
przemocy zycznej i psychiczno-literackiej, dokonałam też zamachu
terrorystycznego o  zasięgu międzynarodowym za pomocą płonącej
patelni.
Bogactwo i splendory nie są dla wszystkich. Ja nie należałam do
grona wybrańców. Urodziłam się w  biedzie, żyłam w  biedzie
i  powinnam w  biedzie umrzeć. W  biedzie się odnajduję, w  biedzie
nie najgorzej się czuję. Mam swoje problemy, ale dzięki nim mogę
ponarzekać. Mam co robić. No i mogę marzyć. O różnych rzeczach,
głównie o  bogactwie. Bogaci tego nie mogą. O  czym mieliby
marzyć? Wszystko mają. Ja na szczęście nie.
Nie pozostało nic innego, tylko cały ten bałagan posprzątać.
Wyciągnęłam komórkę Najszerszego, która została w  marynarce,
i napisałam SMS: „Mamy twoją Matkę. Tę, którą powinieneś kochać
i szanować, a nawet telefonów od niej nie odbierasz! Jeżeli chcesz ją
jeszcze zobaczyć, masz być o 18:00 na Miedzianej”.
Wysłałam.
Może nie mógł odbierać telefonów ode mnie? Może coś mu się
stało i dlatego milczał?
Dzyń, dzyń! – przyszła odpowiedź.
„Nie róbcie nic głupiego. Będę”.
A  to łobuz! Od matki telefonów nie odbiera, a  na odpisanie
bandycie bez żadnego problemu czas znalazł!
„Może zrobimy jej jakąś krzywdę. Szkoda by było, to taka miła
osoba! To będzie twoja wina, nikczemniku! Zginie w  potwornych
mękach przez ciebie, zły synu!”.
Dobrze mu tak! Niech się martwi! Następnym razem będzie
odbierał telefony od matki!
–  Co tu się dzieje? Co to była za karetka? – zaświszczała Kulka,
która nie wiadomo kiedy pojawiła się za moimi plecami.
– No więc to się zaczęło tak… – zamierzałam wyjaśnić.
–  Nie zagaduj mnie. Masz przerąbane! Szpiegowałaś mnie? Nie
przerywaj!
– Przecież nic nie mówię.
Przyjrzała się mojemu strojowi i  peruce w  pięknym, żywym
czerwonym kolorze.
–  Jak ty, kurde, wyglądasz?! Miałaś się zacząć ubierać, ale nie
tak!
–  A  to niby dlaczego? – spytałam. – Czy kobieta w  moim wieku
nie może od czasu do czasu ubrać się nieco bardziej wyzywająco?
– Pomysł niezły, ale nie twój rozmiar – oceniła. – Nie widzisz, że
to na tobie wisi?! Lustra nie masz? Nieważne. Gdzie mój człowiek?!
– Karetka go zabrała.
– Co ty pieprzysz?! I dlaczego masz na sobie jego marynarkę?!
Spojrzała na mnie zmrużonymi ze złości oczami. Wyciągnęła
komórkę i  wybrała jakiś numer. Zanim zdążyłam się zorientować,
telefon Najszerszego zadzwonił w mojej ręce.
–  Znowu komórki ci się pomyliły?! – wrzasnęła Kulka i  ruszyła
w  moją stronę. – Masz mnie za głupią?! Co tu się dzieje?! Kim ty,
kurde, jesteś?!
Naprawdę nie wiedziałam, co mogłabym powiedzieć lub zrobić,
żeby ją powstrzymać.
–  On nie żyje! – krzyknęłam, cofając się. – Chłopak pani nie
porzucił… Został zamordowany.
– Co?! – wrzasnęła.
Podziałało, ale niestety w odwrotnym od zamierzonego kierunku.
Kulka rzuciła się na mnie z  jeszcze większą furią. Niczym wściekły
byk. Zdawało mi się, że w ostatnim czasie wszyscy chcą się ze mną
konfrontować. Jak z jakimś mistrzem kung-fu.
Nie zdążyłam uskoczyć. Spadła na mnie całą siłą. Runęłyśmy na
chodnik.
– Co ty, kurwa, pierdolisz?!
Jedną ręką zaczęła mnie dusić. Drugą wyciągnęła z  torebki gaz
i wymierzyła mi nim w twarz.
–  Tylko nie w  oczy! – zaprotestowałam, kiedy jeszcze mogłam
mówić.
Na ulicy bez problemu można było zostać zamordowanym,
a  uczynni przechodnie przystawali tylko po to, żeby zrobić dobre
zdjęcie telefonem. Tym razem nawet oni zawiedli. Pojawił się
jedynie nieco zdezorientowany pan z pieskiem.
– Coś się stało? – spytał. – Zadzwonić po pogotowie?
Jego piesek, nieznanej mi rasy, podszedł ostrożnie, obwąchał
mnie, a następnie polizał po twarzy. Nie lubiłam bydląt i nie o takiej
bliskości marzyłam na pożegnanie tego świata.
– Jestem policjantką na służbie – odpowiedziała zdyszana Kulka.
– I udzielam właśnie pierwszej pomocy. Proszę mi nie przeszkadzać.
– Ma pani jakąś odznakę? – spytał przechodzień.
–  Tak, kurde! – wrzasnęła Kulka piskliwym głosem. – W  dupie!
Możesz sięgnąć? Bo mam zajęte ręce!
Przechodzień rozejrzał się, spojrzał na zegarek, cmoknął na
pieska, który natychmiast mnie porzucił, i udali się w dalszą drogę.
Kulka zwolniła uścisk i zwaliła się na chodnik obok mnie.
Wciągnęłam powietrze raz, drugi i  trzeci. Zrobiło mi się ciemno
przed oczami. Myślałam, że to już koniec.
–  Kurde, ale się zmęczyłam – westchnęła Kulka, z  trudem łapiąc
świszczący oddech. – To przez brak treningu. Odsapnę chwilę
i jeszcze raz cię zabiję.
Leżałyśmy przez chwilę na chodniku. Dzień był ładny. Niebo
prawie bezchmurne. Pojedyncze obłoki przypominały morskie fale,
na które godzinami patrzyliśmy z Henrykiem w Gdyni.
– Od początku wiedziałaś – rzuciła oskarżycielsko Kulka.
–  Nawet pani nie wie, jak mi przykro… – zaczęłam spokojnym
głosem.
– Może to lepiej, niż gdyby mnie porzucił.
– Nie miał dokumentów. Policja wzięła go za mojego syna.
– I tak ci nie wierzę. Od samego początku łżesz.
– Miał na sobie za ciasną marynarkę – kontynuowałam po chwili.
– Długie, przerzedzone włosy posklejane od krwi. Głupio wyglądał.
Dobrze, że go pani nie widziała. Lepiej zachować wspomnienia
z czasu, kiedy mężczyzna dobrze się prezentował.
– Skąd ty niby o tym wszystkim wiesz?!
–  Od znajomego policjanta. Nachodzi mnie, telefonuje. Gaduła
straszny. Nie wyobraża sobie pani, ile on potra gadać i  to
w najmniej odpowiednich momentach…
–  Bzdura! Zabiję was wszystkich. Nie wierzę w  ani jedno słowo.
Muszę go zobaczyć.
Zrobiło mi się trochę chłodno w  plecy od tego polegiwania
w  plenerze. Przekręciłam się na bok i  powolutku, powolutku
przyklękłam, a potem wstałam.
Byłyśmy obie tak zmęczone, że oparłyśmy się o  siebie.
Ciemnoskórzy zawodnicy w telewizji potra ą się bić godzinami! Co
jakiś czas tylko usta przepłuczą, gąbką się przemyją i tak odświeżeni
idą tłuc się dalej. Ale nie my. My byłyśmy skonane. Brak
wyćwiczenia. A  ci bokserzy są wyćwiczeni i  to bardzo. Niektórzy
nawet po zakończonej walce mieli jeszcze sporo siły. Tak
demonstrowali swoją sprawność żonom, że kilku usłyszało za to
zarzuty i wyroki.
–  Pojedziesz ze mną – zdecydowała Kulka. – Przyda mi się ktoś
taki jak ty.
– Odważny i zaradny?
– Nie. Naiwny i głupi. Muszę go zobaczyć. Gdzie on jest?
– W Zakładzie Medycyny Sądowej.
Poszłyśmy do samochodu. Był tak ogromny, że wydawało się, że
trzeba będzie wsiadać do niego po drabince. Miałam ze sobą
hulajnogę i wózeczek, więc Kulka otworzyła klapę z tyłu.
–  A  gdzie jest bagażnik? – Zaśmiałam się, patrząc na niewielką
wnęką za tylnym siedzeniem, gdzie zmieściły się para butów
i butelka wody. – To ja w moim wózeczku mam więcej miejsca!
–  Wrzuć swoje graty na tylne siedzenie – burknęła. – Tylko nie
pobrudź.
Ruszyłyśmy. Jechałyśmy chwilę w  milczeniu. Bardzo to było
krępujące, więc postanowiłam nawiązać luźną konwersację.
–  Co to za wielka inwestycja na Miedzianej? – spytałam, skoro
wchodziłyśmy już na dosyć wysoki poziom szczerości.
– Nie interesuj się. Nie twoja liga. Miedziana, Platynowa, Srebrna
to najlepsze tereny. Wszyscy się o nie biją. To sięga tak wysoko, że
nie uwierzyłabyś, gdybym ci powiedziała, kto za tym stoi. Szczyty
władzy. Nie masz pojęcia, komu trzeba było dać w łapę!
– Nie mam, nie mam – odpowiedziałam. Skąd miałabym wiedzieć,
komu się daje łapówki? – Księdzu?
Kulka spojrzała na mnie złowrogo.
–  Wszystko jest już prawie s nalizowane. Ostatnia kamienica
niedługo będzie moja. Jak tylko dorwę prawowitego spadkobiercę.
Niepotrzebnie się w to wpakowałaś. Nikt ci nie pomoże. Nie licz na
to. I nie zagaduj mnie. Jak się zaraz, kurde, nie zamkniesz, to resztę
drogi spędzisz w bagażniku!
– W takim ciasnym? – Fuknęłam. – W życiu!
Nadepnęła gaz, aż wcisnęło nas w fotele.
Nie próbowałam więcej nawiązywać luźnej konwersacji.
Milczenie nie wydawało się już tak bardzo krępujące.
Kulka prowadziła samochód, pisząc jednocześnie wiadomości
i poprawiając makijaż. Miała bardzo podzielną uwagę, ale nawet to
nie ustrzegło nas przed szaleńcem na rowerze, który jadąc
nieuważnie ścieżką rowerową, nie przewidział tego, że w dowolnym
momencie mogą skręcać w  prawo dwie kobiety mające na głowie
tyle ważnych spraw. Nie mogłyśmy przecież myśleć jeszcze o  jego
problemach i  jego życiu. Bezmyślnie staranował swoim rowerem
nasz samochód. Walnął z  całej siły głową w  drzwi od strony
pasażera, powodując okropne wgniecenie i  liczne zadrapania
lakieru. Było to o  tyle per dne z  jego strony, że on głowę miał
osłoniętą kaskiem, a drzwi samochodu nie były osłonięte niczym.
Kulka nie miała żalu do rowerzysty. Machnęła ręką, mówiąc, że
ubezpieczenie pokryje, i  nie zaczekała nawet na przeprosiny z  jego
strony, tylko ruszyła dalej, żeby nie blokować drogi i  nie
przeszkadzać kierowcom gnać przez miasto. Każdy by się wzruszył
jej wielkodusznością.
A  rowerzysta? Typowy mężczyzna. Jego bolało najbardziej!
Rozłożył się na całej szerokości ścieżki i  użalał nad sobą, próbując
wciągnąć jak największą liczbę przechodniów w  to swoje żenujące
przedstawienie. Ten to dopiero miał przerośnięte ego! Cały świat
musiał kręcić się wokół niego. Odjechałyśmy stamtąd z  poczuciem
niesmaku.
Skręciłyśmy z  Chałubińskiego w  małą niepozorną uliczkę.
Zdążyłam przeczytać na niebieskiej tabliczce nazwę: Wojciecha
Oczki. Kojarzyłam ją z  telewizji. Zatrzymałyśmy się przed jakimś
pałacykiem. Chyba na zakazie, ale jako wyjętym spod prawa wolno
nam było o wiele więcej niż zwykłym kierowcom.
Był to wspaniały pałacyk z  ogromnymi drewnianymi drzwiami.
Warszawa została pięknie odbudowana. Jeżeli komukolwiek
powinny być zwracane budynki, to chyba tylko ich powojennym
budowniczym, którzy wznieśli je z kupy gruzu, którą tu zastali.
Kulka pchnęła mnie do środka. Weszłyśmy. Efektowny, wyłożony
wypolerowanym kamieniem hol.
Przeszłyśmy obok strażnika – niewysokiego, bardzo szczupłego
starszego człowieka z  krótką siwą brodą. Miał na sobie zbyt duży
mundur, który odbierał mu resztki powagi i  nadawał lekko
karykaturalny wygląd.
– Dzień dobry panu – ukłoniłam się. – My na identy kację zwłok.
– Przepustka – odpowiedział beznamiętnie.
– Nie mamy.
–  Jeżeli jesteście panie umówione, to zapraszam do biura
przepustek.
Najwyraźniej głęboko zakodowana w  umyśle starca rutyna nie
pozwalała mu na najdrobniejsze odstępstwo od latami
przestrzeganej procedury.
Nie byłyśmy umówione. Odeszłyśmy i  usiadłyśmy na ławce.
Westchnęłam. Zanosiło się na ciężką przeprawę. Strażnik ani drgnął.
Wyglądał, jakby przyrósł do miejsca, w którym stał.
Biodro mnie rozbolało, mimo to wstałam i  podeszłam do
mężczyzny jeszcze raz.
– Przepraszam, czy pan w ogóle stąd odchodzi? – spytałam.
– Nie – odpowiedział. – Nawet na krok się stąd nie ruszam.
– Cały czas pan tu stoi i pilnuje?
– Jestem sam, więc nigdzie nie mogę odchodzić.
– Dziękuję bardzo.
Oszczędności w sferze budżetowej miały najwyraźniej także swoje
zalety. Przeszłyśmy z Kulką obok strażnika mającego oczywiście na
nasz temat określony pogląd, którego nie omieszkał głośno
i  dobitnie wyartykułować. Poza tym nie zrobił jednak nic. Między
przekleństwami zagroził wezwaniem policji, lecz i  tak warto było
zaryzykować. Puściłyśmy się biegiem dumne ze złamania systemu
i  obejścia zabezpieczeń. Pewne siebie pokonałyśmy korytarz
i  dotarłyśmy do przeszklonych drzwi. Tu wyjaśniła się tajemnica
braków kadrowych w ochronie. Drzwi otwierały się na kartę. Przez
chwilę unikałyśmy wzajemnych spojrzeń.
–  Taki miałaś, kurde, plan? – spytała Kulka. – Walnąć łbem
w szybę? Ekstra.
Musiałam się chwilę zastanowić.
– Raz już przedostałam się przez takie drzwi – odpowiedziałam. –
Pielęgniarka mnie wprowadziła. Myślała, że jestem Danutą
Sza arską.
– A co ona, głupia jakaś?
– Przecież jestem uderzająco podobna do Sza arskiej!
–  I  co, myślisz, że jeszcze raz ktoś się na to nabierze? Wszyscy
wiedzą, że ona nie żyje.
Podeszłam do drzwi i  poczekałam trochę, aż ktoś będzie
przechodził. Zobaczywszy drobną kobietkę o spiętych z tyłu włosach
i  w  wielkich okularach, zaczęłam ją przywoływać ruchem ręki.
Zorientowała się, że czegoś od niej chcę, i podeszła zdziwiona.
Przyłożyła kartę i wyjrzała przez szparę w drzwiach.
– O co chodzi? – spytała.
– Wpuści nas pani?
– Nie można bez przepustki.
– Nie poznaje mnie pani?
Przyjrzała mi się uważnie.
– Raczej nie.
– To ja, Danuta Sza arska!
Uśmiechnęłam się i stanęłam bokiem, żeby wyglądać jak gwiazda
lmowa, ale moja rozmówczyni zrobiła coś jeszcze bardziej
widowiskowego. Oczy jej się przekręciły do góry, po czym zwaliła
się sztywna na ziemię. Wystarczyło wsunąć nogę w  szparę
w drzwiach, żeby się nie zamknęły, i droga wolna!
Wielbiciele horrorów byliby zawiedzeni. Względnie schludne
wnętrze wyłożone kafelkami. Trochę przypominało bar mleczny na
Krakowskim Przedmieściu. Było tylko ciszej i  jeszcze chłodniej.
Rzędy wielkich metalowych szu ad nieco nas przytłoczyły.
Podobnie jak konieczność wyciągania ich i oglądanie zawartości.
Wkrótce zobaczyłam, że Kulka zamarła w  bezruchu nad jedną
z wysuniętych szu ad.
– Miałaś rację – powiedziała. – Kurde.
Żadna dziewczyna nie powinna oglądać swojego ukochanego jako
bladoniebieskawego golasa w metalowej szu adzie.
Poczułam, że to jest dalece niesprawiedliwe, że Kulka nie może
już w  żaden sposób go skrzywdzić. Odegrać się na nim. On leżał
sobie wolny od trosk i  obojętny na wszystko, a  ona została sama
z całym życiowym bałaganem.
Kulka zdjęła jeden ze swoich pierścionków i założyła mu na palec.
Wszedł tylko do połowy.
–  Ty łajdaku – powiedziała, tłumiąc łzy. – Jak mogłeś umrzeć?
Tak bez pytania…
Nagle gwałtownie zgięło ją wpół. Myślałam, że chciała go
pocałować, ale ona złapała się za brzuch i  zwymiotowała na
podłogę. Mnie na szczęście to nie groziło. Z głodu chyba jeszcze nikt
nie zwymiotował.
– Możemy jechać – stwierdziła Kulka. Wyprostowała się i wytarła
usta rękawem.
– Nie posprząta pani? – spytałam. – Ja poczekam.
– Nie ma czasu. Strażnik pewnie już wezwał policję.
Wyszłyśmy.
–  Zrobił to mój ojciec lub przyrodni brat – powiedziała Kulka,
kiedy wsiadałyśmy do samochodu. – Mój chłopak i  mój najlepszy
człowiek mieli ich dorwać. Ścigali się o to, komu się uda. Chcieli mi
zaimponować.
Zacisnęłam powieki, bo łzy cisnęły mi się do oczu. Z  trudem
powstrzymałam się od płaczu.
– Co ty robisz, płaczesz!? Głupia jesteś?! – wrzasnęła Kulka.
– Proszę opowiedzieć o swoim ojcu.
– A co cię to, kurde, obchodzi? O siebie się lepiej martw.
Skręciła raptownie. Potem spojrzała na mnie spode łba.
– Oszust, kobieciarz i hazardzista. Wykorzystał moją matkę, kiedy
wyszedł z  więzienia w  Petersburgu. Nawciskał jej jakichś bajek
o morzu, a tak naprawdę to siedział za przemyt. Kiedy to wyszło na
jaw, tłumaczył, że nic o  przemycie nie wiedział, że to była jego
szansa powrotu na morze, ale to był łgarz jakich mało. Chciał wrócić
do Polski, ale nie miał papierów. Uwiódł matkę, skurwiel. Załatwiła
mu papiery, pracę, ale jak usłyszał o  ślubie, to zniknął. Pohańbił
matkę, a ja przez całe życie byłam tylko nieślubnym dzieckiem.
– Szukałyście go? – spytałam przez łzy.
–  Wcześniej nie było możliwości. Dopiero jak przyjechałam na
studia. Byłyśmy pewne, że wrócił do tej swojej wywłoki.
– Do żony?
–  Wielkie babsko, z  wąsami, brodą i  bez jednej nogi! Gorsze niż
u nas w Rosji!
– Tak mówił?
– Widziałam zdjęcie.
– To nasz sąsiad.
Rzuciło nas gwałtownie do przodu. Zawisłam na pasie
bezpieczeństwa. Kulka zatrzymała samochód na środku
skrzyżowania Żelaznej z  Alejami Jerozolimskimi. Natychmiast
rozległa się symfonia klaksonów. Słyszałam je jakby z  oddali. Nas
one nie dotyczyły.
– Więc to ty? – spytała, nie licząc chyba na odpowiedź; w każdym
razie jej nie otrzymała.
Spojrzałyśmy sobie w  oczy i  wtedy naprawdę zajrzałam do jej
duszy. W  jej oczach było wszystko. Żadnej maski, tylko ból,
wściekłość, upokorzenie, nienawiść. Najsilniejsze uczucia
kumulowane przez lata. Napięcie, które nie mogło znaleźć ujścia.
Przerażające, ale piękne zarazem.
–  Doceniam, że się ujawniłaś – powiedziała. – Odwdzięczę się
szczerością.
– Cieszę się.
– To się nie ciesz. Bo zginiesz.
Mówiąc to, ruszyła z  piskiem opon ze skrzyżowania,
odblokowując ruch w Alejach.
Spojrzałam na nią, jakbym już tę swoją śmierć czuła i widziała.
A  takie miałam dobre życie! Przez pierwszą część pchałam swój
kamień. Przez drugą ciągnęłam wózek. To fakt, że żyłam już trochę
z  przyzwyczajenia, z  rozpędu. Momentami czułam się tak, jakbym
zasiedziała się w  kawiarni, w  której dawno już zjadłam swoje
ciastko i  wypiłam kawę. Końcówkę coraz mniejszymi łyczkami.
Potem już tylko podnosiłam do ust pustą liżankę, gdy obok
przechodziła kelnerka. Oszukiwałam samą siebie, że nadal jestem
mile widziana w  tym lokalu, w  którym zaczęto już przestawiać
stoliki i  szykować się na wieczorną imprezę. Chciałam jeszcze,
wychodząc, zerknąć, co tam się będzie działo. Zatrzymać się na
chwilę przy drzwiach. Dopiero potem pójść. Zwolnić miejsce
i  zniknąć. Potem ktoś przyjdzie, ktoś wyjdzie. Ja już nie będę
wiedziała kto. Będę gdzie indziej. Oni będą zaproszeni. Chciałabym
być tam z nimi, ale nie będę. Może ktoś będzie mnie pamiętał. Może
nie zapomni. Bo wtedy naprawdę zniknę.
– Jak umrę? – spytałam.
– Od kulki – odpowiedziała.
– Kulka od Kulki.
Zabawne.
Skoro tak się sprawy miały, to pewnie lepiej byłoby chodzić do
kościoła. Jeszcze do niedawna mogłam nadrobić zaległości.
Musiałabym chodzić co godzinę, wpychając się do pierwszego rzędu
przed dzieciaki i śpiewając najgłośniej ze wszystkich. Albo dać sobie
spokój z  chodzeniem do kościoła i  oddać emeryturę i  mieszkanie
księdzu, który już ma radio, samochody i sanatorium. On wszystko
by załatwił. Powieźliby mnie prosto do nieba na miejscu obok
kierowcy, bez przepychania, bez kolejki. A  tak… nie ma szans.
Zdezelowany wagon, na stojąco, w ciasnocie i pewnie jeszcze drzwi
mnie przytną.
–  Mogłam cię nawet polubić – podjęła Kulka. – Ale obiecałam
matce, że cię zabiję. Jeżeli cię spotkam. Obiecałam to, gdy umierała
sama, jako kochanka kryminalisty z bękartem.
Spojrzała na mnie.
–  Co tak posmutniałaś? Nie martw się – zaśmiała się. – Będzie
dobrze. Ty nic nie musisz robić. Ja odwalę całą robotę.

***

Zbliżałyśmy się do skrzyżowania Żelaznej z  Twardą, gdy Kulka


zaczęła klikać w  telefonie. Wydawało mi się, że drżą jej ręce. Na
ustach miała krzywy uśmiech, a z czoła spływały jej kropelki potu.
Zdawało mi się, że będziemy skręcać w  lewo, ale Kulka nie
zwalniała. Ruch był spory, a  z  naprzeciwka z  wolna nadjeżdżała
ciężarówka. Nie wiem, czy Kulka spojrzała wtedy na drogę, czy
patrzyła akurat w  komórkę, ale wzięła zakręt z  taką prędkością, że
według mojego szybkiego rozeznania nie zdążyłaby zahamować
przed pieszymi, którzy przechodzili na pasach.
– Piesi! – krzyknęłam.
W ostatniej chwili chwyciłam za kierownicę.
– Co robisz?! – wrzasnęła. – Zmieszczę się!
Rzuciło nami w  prawo i  choć faktycznie ze sporym zapasem
minęłyśmy przechodniów, to okazało się, że niestety kierownica
w  tym ogromnym samochodzie chodzi znacznie lżej niż w  dużym
acie Henryka. Kulka też była tym zaskoczona. Niemal nas obróciło
i  niewiele brakowało, a  wpadłybyśmy na chodnik po przeciwnej
stronie. To, co nastąpiło potem, było już tylko skutkiem braku
doświadczenia Kulki w  podobnych sytuacjach. Wyrwawszy mi
kierownicę, skontrowała zbyt energicznie i  kilkutonowy kolos
przechylił się jak na regatach Sydney-Hobart. Zdaje się, że przez
chwilę jechałyśmy na dwóch kołach. W  pierwszym odruchu
chciałam znów pociągnąć kierownicę, ale pomyślałam, że tym
razem musi poradzić sobie sama. Nie zawsze będę jej pomagać.
Poprzednie zdenerwowanie Kulki było niczym w porównaniu z tym,
jak wyglądała teraz. To były ułamki sekundy, ale zauważyłam, że jej
skóra zrobiła się całkowicie przezroczysta, a  na czoło wystąpiły
zielone żyły, gdy przed samochodem pojawiła się spora latarnia
o betonowej podstawie. Bardzo ładna.
Trzask! Huk! Ogłuszający wybuch.
Szarpnęło mną do przodu.
Poczułam, jakby mi ktoś wyrywał obojczyk, a  potem przyłożył
w  twarz dwudziestokilowym workiem mąki. Świszczało mi
w  uszach. Przed oczami miałam jakąś białą szmatę. Przód
samochodu zniknął. Zamiast niego pojawił się betonowy cokół
latarni. Stylowy. Teraz już takich nie robią.
Kulka miała mniej szczęścia. Przynajmniej tak się wydawało,
sądząc po tym, że komórka, na której jeszcze niedawno pisała
wiadomość, wbiła jej się w czoło.
– Ale się jebnęłam – stwierdziła.
Żyła.
Konsekwencjami uszkodzenia płata czołowego mózgu były
trudności z  koncentracją, niezdolność do spontanicznego myślenia,
niestabilność emocjonalna, zmiany nastroju, zachowania agresywne
– krótko mówiąc, dla Kulki wypadek nie miał żadnych
konsekwencji.
–  Proszę mi wybaczyć – zwróciłam się do niej, mimo że miała
mętny wzrok i  nie byłam pewna, czy wszystko zrozumie. – Ale po
przemyśleniu jednak nie skorzystam z  oferty przeprowadzki na
tamten świat. Zbyt zaskakująca to propozycja. Za duża zmiana. Nie
jestem gotowa. Nie spakowałam się ani nie pożegnałam. Bardzo
dziękuję, ale ja już sobie pójdę.
Nieco trudności przysporzyło mi otworzenie drzwi. Niemiecki
szmelc! Na szczęście z  zewnątrz pomogło mi kilkoro
rozhisteryzowanych ludzi. Większość gestykulowała i krzyczała, ale
byli wśród nich i tacy, którzy próbowali mnie uwolnić.
– A, i jeszcze jedno. – Odwróciłam się do Kulki. – Nie powinno się
prowadzić samochodu w stanie takiego wzburzenia. Nie mówiąc już
o korzystaniu z telefonu. Jeżeli pani z tego wyjdzie, to proszę o tym
pamiętać.
Wysiadłam.
–  Jak się pani czuje? – zapytała przerażona kobieta, która sama
wyglądała nie najlepiej.
–  Dziękuję, dobrze – odpowiedziałam. – Proszę wezwać
pogotowie do tamtej pani i mi pomóc.
– Oczywiście, oczywiście.
Miałam kawałek drogi do przejścia na Miedzianą, ale tak mi się
kręciło w głowie, że chwiałam się na nogach i bałam się, że upadnę,
jeśli się czegoś nie przytrzymam. Nie mogłam się jednak poddać. Cel
był zbyt blisko.
Oparłam się o  samochód, który teraz na domiar złego zaczął
okropnie dymić. Na ulicy panował harmider. Zbiegło się sporo ludzi.
Ktoś prysnął gaśnicą, ale wiatr zwiał pianę na stojące obok auta.
Na szczęście tylne drzwi nie były uszkodzone. Korzystając
z  pomocy przesadnie panikujących przechodniów, wyjęłam
wózeczek i hulajnogę. Od razu poczułam się lepiej.
Oj, ileż ludzie mieli mi do powiedzenia. Jeden człowiek zarzucił
mi na ramiona swoją marynarkę i  usiłował mnie siłą posadzić na
chodniku, przemawiając do mnie w infantylny sposób, jakbym była
jakaś głupia.
–  Wszystko będzie dobrze. Niech pani sobie usiądzie. Wszystko
będzie dobrze. Niech pani sobie usiądzie – powtarzał, jakby to on
sam miał spore kłopoty z własnym zdrowiem.
–  Panie, jak ja bym tylko sobie siedziała i  czekała, aż będzie
dobrze, to już bym ze trzy razy umarła w tym czasie. Puść mnie pan,
bo ja muszę syna i męża ratować.
Chwyt miał całkiem niezły ten superman z  Żelaznej. Puścił
dopiero, kiedy go złapałam za ucho i  trochę nakręciłam. Nawet mi
ciut przypominał jednego łobuza ze szkoły. Też był rudy
i  piegowaty. Nic się nie słuchał i  zawsze coś narozrabiał. Mógł to
nawet być on, ale nie miało to znaczenia, bo uruchomiłam
hulajnogę i  przy akompaniamencie pokrzykiwań i  głośnych
komentarzy ruszyłam Twardą w stronę Miedzianej.
Za pierwszym razem jechało mi się znacznie lepiej. Teraz w ogóle
nie dało się jechać prosto. Zawroty głowy utrudniały mi utrzymanie
równowagi, więc bujało mnie od środka jezdni do krawężnika, co ze
zrozumiałych względów irytowało niektórych jadących za mną
kierowców. Zrobiło się przez to sporo hałasu, co odebrało mi część
radości z  poruszania się moim nieprawdopodobnie fantastycznym
pojazdem.
Na Miedzianą wpadłam z takim impetem, że omal nie zderzyłam
się ze śmieciarką. To znaczy pewnego rodzaju drobnej kolizji nie
uniknęłam, ale na pewno nie nazwałabym tego zderzeniem. Co
najwyżej niewielkim puknięciem.
Nikt się nawet nie zapytał, czy nic mi się nie stało, mimo że
w  zacienionej bramie stało dwóch starych obiboków. Byli zajęci
idiotyczną czynnością, jaką jest gapienie się na pracującą
śmieciarkę. Pierwszy – młodszy, garbaty, z  wydętym brzuchem –
pokazywał na kubły ze śmieciami, drugi – staruteńki, zaschnięty
pokurcz – przytakiwał mu z równie wielkim zainteresowaniem.
Obaj stali tyłem do mnie, w  cieniu. Dopiero gdy ten pierwszy
wyszedł z bramy, poznałam, że to mój syn. W takim razie ten drugi
to musiał być… Henryk!
Po prostu tam stał.
Zakręciło mi się w głowie.
Stał i patrzył na śmieciarkę.
Jak po tylu latach można było tak po prostu stać?
I patrzeć na śmieciarkę?
Jak gdyby nigdy nic?
Przez to jego idiotyczne stanie zdało mi się, że był tam cały czas.
Że nie zniknął. Stał w  bramie, palił papierosa, rozmawiał
z sąsiadami. I patrzył na śmieciarkę. Przez cały czas.
Czułam radość na przemian ze smutkiem. Euforię, a potem złość,
i na odwrót.
Chciałam iść, ale stałam w  miejscu. Wystraszyłam się, że tracę
właśnie swój mit. Ten, z  którym żyłam tyle lat. Obawiałam się, że
Henryk w rzeczywistości nie będzie w stanie mu dorównać.
Trudno było nie zauważyć, że nie jest w swojej szczytowej formie.
Był mniejszy, chudszy, zgięty i  jakiś podniszczony, jak znoszona
para butów. Za takiego Henryka na pewno za mąż bym nie wyszła.
Nie mogłam jednak zbytnio narzekać, bo przecież tak długo na
niego czekałam! Szkoda byłoby tego czasu. Zatem w  moich oczach
musiał pozostać tamtym wspaniałym, postawnym mężczyzną sprzed
lat i  takiego postanowiłam go teraz widzieć. Zwłaszcza że ja od
naszego rozstania zmieniłam się w  minimalnym stopniu, jeżeli
w  ogóle. A  znalazłoby się parę osób w  klubie seniora i  w  naszej
kamienicy, które potwierdziłyby, że w  ostatnich latach nawet
wyładniałam. Cera mi się poprawiła i włosy. Takie efekty osiąga się
dietami lub głodówkami, ale nie każda potra taką głodówkę
wytrzymać. Ja potra ę!
– Henryk? – zapytałam.
Odwrócili się obaj.
Syn uśmiechnął się na mój widok, ale ja patrzyłam tylko na
Henryka.
Ruszyliśmy w swoją stronę.
Wyprostował się i  lekko uśmiechnął. Chód miał jeszcze dosyć
sprężysty. Jego twarz, choć pokryta głębokimi zmarszczkami
i poszarzała, nadal nosiła ślady dawnego piękna.
Setki, a  może tysiące razy przeżywałam w  wyobraźni nasze
spotkanie po latach, ale teraz, gdy do niego doszło, nie byłam
w  stanie wykrztusić słowa. Zatrzymaliśmy się naprzeciwko siebie
i patrzyliśmy.
Chciałam mu tyle powiedzieć, o tyle rzeczy zapytać…
Trzask! Zamiast tego strzeliłam go w twarz. Żałowałam już chwilę
potem, ale nie byłam w stanie się kontrolować.
– Fizycznie się zmniejszyłeś – stwierdziłam bezsensownie, dziwiąc
się, jak mogłam powiedzieć coś tak głupiego.
– Nieprawda – odpowiedział równie bezsensownie i banalnie.
Demencja jest o  tyle bolesna, że ludzie nią dotknięci nie są tego
świadomi. Henryk nie pamiętał nawet swojego wzrostu. Tyle lat
mojego oczekiwania zwieńczone tak mało spektakularną obecnością.
Żaden z  wyobrażanych sobie powrotów nie był tak słaby jak ten
prawdziwy.
– Henryk… – powiedziałam. – A więc jesteś.
– Wszystko ci wyjaśnię – odparł.
Trzask! Poprawiłam z  drugiej strony, mimo że wcale tego nie
chciałam. Henryk wyglądał jednak znacznie lepiej z symetrycznymi
śladami dłoni na obu policzkach.
– Porozmawiajmy spokojnie – powiedział.
–  Świetny pomysł, ale może nie tutaj – wtrącił się mój syn,
rozglądając się po ulicy. – Gdzie ta moja cudowna przyrodnia
siostra? Mamuś, rozumiem, że ty już wszystko wiesz?
– Miałyśmy mały wypadek – oznajmiłam.
– Żyje? – spytał Henryk.
Spojrzałam na niego. Pytanie wydało mi się dalece nietaktowne.
– Szkoda, że przez tyle lat nie zainteresowałeś się tym, czy ja żyję.
Skrzywił się.
– Chodźcie. Idziemy – zadecydował mój syn, biorąc nas pod ręce.
– Zdążycie sobie jeszcze wszystko wyjaśnić… – spojrzał na ślady
dłoni na policzkach Henryka – …i spokojnie porozmawiać. Wszystko
będzie dobrze. Najgorsze już za nami. Mam świetne miejsce
u przyjaciółki. Drewniany domek, las, jezioro – wypoczniecie.
– O czym ty mówisz? – spytałam. – Przecież ja nie cierpię natury.
– Będziecie mieli spokój i sporo czasu. Myślę, że się wam przyda.
Pewnie powinnam go posłuchać. Tak, pora zakończyć heroiczną
walkę z  życiem, póki bilans jest dodatni. Dom, las, jezioro…
Brzmiało całkiem dobrze. Do nowego Henryka też szybko bym się
przyzwyczaiła.
– Zgoda – powiedziałam pełna dobrej energii. – Niech tak będzie,
ale jak się tylko okaże, że są komary, a  woda w  jeziorze zimna, to
pożałujesz, że się urodziłeś.
Znowu byliśmy razem. W  trójkę. Niczego więcej nam nie było
trzeba.
Chwyciłam wózeczek. Syn wziął moją hulajnogę. Ruszyliśmy
w  stronę zachodzącego słońca. Nawet najbardziej natchniony
pisarzyna nie wymyśliłby piękniejszego zakończenia mojej historii.
Byliśmy szczęśliwi i  nic nas nie niepokoiło. Dopóki na tle
oślepiających promieni słonecznych nie zamajaczył kontur
karykaturalnej postaci. Niewysoka, pochylona, idąca powoli.
Trzymała coś w ręku.
– A dokąd to się, kurde, wybieracie?! – zapiszczała, niszcząc nasze
trwające całe dziesięć sekund szczęście. – Czyżbyście zapomnieli
o mnie?
– Chyba nie zabieramy jej ze sobą? – spytałam syna.
Zbliżyliśmy się do siebie na tyle, że widać było wyraźnie
zakrwawioną twarz Kulki. Na czole miała głębokie prostokątne
zagłębienie z  wyraźnym znaczkiem nadgryzionego jabłka. W  ręce
natomiast trzymała mały pistolet, który po chwili uniosła
i przytrzymała drugą ręką.
– Ale zabawny – stwierdziłam.
– O co ci, kurde, chodzi?!
– O nic, wygląda na poręczny.
– To nie gadaj. Przeszkadzasz.
Zmrużyła jedno oko, a  drugim patrzyła na nas, trzymając
wyciągnięty w  naszym kierunku pistolecik. To pierwsze oko cały
czas jej się otwierało. Krzywiła się przy tym, marszczyła nos
i  rozdziawiała usta. Zorientowaliśmy się oczywiście, że próbuje do
nas mierzyć, ale doprawdy trudno było zachować powagę. Co
innego widzieć broń w  lmie. Tam pistolet wygląda jak śmierć
zamknięta w nieznającym litości, zimnym metalowym przedmiocie.
Śmierć, która za wszelką cenę chce się z tego zamknięcia wydostać.
Kulka natomiast z  idiotycznym jabłuszkiem na czole mrużyła
nieudolnie jedno oko, wymachując malutkim pistolecikiem. Aż mi
się jej szkoda zrobiło, gdy patrzyłam, jak się stara. Szukałam
w  pamięci lmowego przykładu, który mógłby być dla niej
inspiracją, ale widząc ją, na myśl przychodził mi jedynie Jaś Fasola.
Nagle z  zaparkowanego niedaleko samochodu wysiadła kolejna
znajoma postać i ruszyła w kierunku bramy. Komornik.
– Pan znowu tutaj? – zawołałam.
–  Przestań, kurde, gadać – zdenerwowała się Kulka. – Pozabijam
was wszystkich.
– Spokojnie, niech się pani nie denerwuje – odpowiedziałam.
–  Ponowienie eksmisji. – Komornik uśmiechnął się szyderczo. –
Myślała pani, że się wam udało? Niespodzianka!
– Nie ma pan litości?
–  Akurat mam tu spotkanie. Pomyślałem, że połączę przyjemne
z pożytecznym.
– Znajdą się paragrafy na takich jak pan – zdenerwowałam się. –
Jeszcze się pan przekona.
Zaśmiał się.
– Proszę pani, ja mogę wszystko – przemówił hardo, podchodząc
do nas. – A  nawet więcej. Mógłbym całą tę okolicę przejąć na
własną rękę!
– Chyba cię, kurde, ponosi – odezwała się Kulka, przytomniejąc.
–  A  właśnie, że tak – ciągnął tamten buńczucznie. – Dosyć
robienia za popychadło. Niedługo będę bardzo wpływowym
człowiekiem.
– Tak? A co takiego się stało? Startuje pan w wyborach?
– Zaraz spotkam się z ojcem. Odnalazł mnie po tym, jak zobaczył
mnie w telewizji. Jest wysoko postawiony i ma mnóstwo przyjaciół.
Wszystko dla niego zrobią. Wszystko mają obstawione: wojsko,
politykę, Kościół!
Nasze zbiorowisko jeszcze się powiększyło, bo oto nadeszli ci,
których niedawno zaprosiłam na herbatę. Nie sądziłam, że będą
pamiętali.
– Dzień dobry – powiedział przywódca ich grupy i wyciągnął rękę
do komornika.
Ten skrzywił się na jego widok i schował dłoń, jakby się obawiał,
że tamten będzie próbował ją chwycić.
– Spieprzaj, dziadu! – wrzasnął na bezdomnego.
–  Nie poznajesz mnie? – spytał Generał. – To ja, twój ojciec.
Poznaj moich kompanów. Mówiłem ci o nich.
Twarz komornika oklapła. Oczy mu się zapadły i  poszarzały.
Kącik ust zadrżał ledwo dostrzegalnie. Próbował się uśmiechnąć,
obracając całą sytuację w  żart, ale musiał dostrzec w  zarośniętym
i  zapuszczonym bezdomnym człowieku jakieś cechy swojego ojca
i mimo wyrachowania nie był w stanie zapanować nad emocjami.
–  Słuchajcie! – zapiszczała Kulka. – Dajcie mi w  końcu dojść do
słowa, bo nie będę tu stać, kurde, godzinami!
– Racja, racja – zgodzili się niemal jednocześnie mój syn i Henryk.
– Ustalmy jakąś kolejność.
–  Dobrze więc – zwróciłam się do Kulki. – Proszę mówić.
Słuchamy. Co ma pani do powiedzenia?
– Giń! – wrzasnęła, mierząc do Henryka.
Zanim zdążyliśmy cokolwiek zrobić, padł STRZAŁ!
Świst w uszach.
Wszystko było niewyraźne, pocięte, składało się z  pojedynczych
obrazów, niezwiązanych ze sobą, nielogicznych i  niezrozumiałych.
Czy to przypadkiem nie był głupi sen? Męczący koszmar, który tak
jak życie miał się skończyć, zanim człowiek zrozumiał, o co w nim
chodzi?
Henryk upadł. Na niego Borewicz. Co tu robił Borewicz? Dlaczego
leżał na Henryku?
Chciałam iść. Nie mogłam. Byłam ciężka, jakbym ważyła
z sześćdziesiąt kilo!
Mój syn nachylił się nad nimi. Wyciągnął Henryka spod
policjanta.
– Żyjesz pan? – spytał policjanta.
Borewicz nie odpowiedział. Jak to on. Niezapytany gadałby
natomiast bez przerwy!
Kulka wytarła rękojeść pistoletu i  próbowała go wetknąć do ręki
mojemu synowi.
– To on pana zabił! – krzyknęła.
Henryk i mój syn przykucnęli obok Borewicza. Jeden rozdarł mu
koszulę, drugi sprawdził puls. Odwróciłam wzrok. Nie po to tyle lat
czekałam na Henryka, żeby na resztę życia zapamiętać go, jak robi
Borewiczowi sztuczne oddychanie usta-usta.
Zza moich pleców wyskoczyli jeszcze dwaj policjanci i  mały,
gruby prokurator, którego już kiedyś poznałam. Kulkę i  mnie
przycisnęli do bramy. Nie było szans na ucieczkę. Obaj policjanci
wyglądali na sprawnych. Młodzi i  wysocy, w  eleganckich
granatowych mundurach. Piękni i  uczynni, choć niezbyt mądrzy,
skoro zamiast wybrać dobry zawód pozwalający na względnie godne
życie, wybrali służbę społeczeństwu, łapanie bandytów
i przywracanie sprawiedliwości na świecie. Nie zanosiło się jednak,
żeby mieli na tym polu odnosić jakieś spektakularne sukcesy, skoro
nie potra li odróżnić przestępcy od uczciwego obywatela.
–  To ona stoi na czele zorganizowanej grupy przestępczej! –
wyjaśniłam. – Proszę ją aresztować!
–  O  czym ty gadasz, stara wariatko? – oburzyła się Kulka. – Ja
prowadzę poważną działalność, płacę podatki, miesiąc temu
przeszłam audyt, wspieram akcje dobroczynne, zatrudniam
niepełnosprawnych!
– A zastraszenie, wymuszenia i kradzieże?
–  To jest przedsiębiorczość i  innowacyjność! W  szkołach o  tym
uczą. Jeszcze raz mnie pomówisz, kurde, to cię pozwę
o zniesławienie i zniszczę w sądzie!
Faktycznie, świat pędził do przodu i trudno było za nim nadążyć.
Kiedyś był prostszy. Teraz każdy miał własną wersję prawdy
i  w  zależności od tego, jaką ilością przemocy dysponował –
prymitywnej zycznej lub tej papierowej zmagazynowanej
w  pieniądzu – mógł tę swoją prawdę „uprawdziwić” do dowolnie
wysokiego poziomu. Z gówno prawdy do świętej prawdy.
–  Ja nic nie zrobiłam. To ona – stwierdziła Kulka, wskazując na
mnie. – Oszukiwała, napadała, kradła, torturowała.
Chciałam krzyczeć, że kłamie, ale nagle zdałam sobie sprawę, że
mówi prawdę.
–  W  domu ma trefny towar. Lodówkę. Możecie sprawdzić –
dodała.
Prokurator nie był jednak zainteresowany naszą kłótnią. Próbował
się dopchać do leżącego teraz na chodniku i  otoczonego ludźmi
Borewicza. Ciekawski był z niego człowiek, skoro chciał usłyszeć, co
ma do powiedzenia umierający policjant.
Borewicz natomiast ze sceny swojej śmierci postanowił zrobić
istną operę.
Wykrzywiając twarz w  grymasie bólu, powoli wsparł się na
ramieniu. Cała ulica zamilkła. Jego twarz odzwierciedlała ból
istnienia oraz bezgraniczny żal rozstania z  ziemskim padołem.
Postanowił coś powiedzieć. Coś ważnego. Musiał pozostawić
świadectwo swego życia, żeby potomni mogli wspominać życiową
prawdę płynącą z ust bohatera.
– Kurwa mać! – oznajmił doniośle.
Był to wspaniały przykład heroizmu zaściankowego, bo okazało
się, że kula ledwo drasnęła Borewicza w ramię. Wszystkich oszukał,
podczas gdy koledzy z policji pewnie już sobie zaklepali jego biurko,
pokój czy szafkę. Nie wspominając o  awansie na jego stanowisko.
Nikt jednak nie miał mu tego za złe, a  przynajmniej w  tej chwili
tego nie okazywał. Borewicz jak to on. Żadnej sprawy nie potra ł
doprowadzić do końca. Nawet własnej śmierci.
Mój syn i  Henryk machnęli w  tym czasie ręką na nic niewarte
zabójstwo Borewicza i skierowali się w naszą stronę.
–  Aresztuję panią pod zarzutem zabójstwa czyściciela kamienic
Krzysztofa Znyka – oznajmił o cjalnym tonem prokurator.
Spojrzałam na Kulkę i zaśmiałam się jej w twarz. Była skończona.
–  Bardzo dobrze! – krzyknęłam. – W  końcu ktoś mądrze mówi!
Nigdy nie wątpiłam w  nasze organy ścigania.Sprawiedliwość musi
zwyciężyć!
Zadzwonił mój telefon. Spojrzałam na ekran.
To wnuk. Obiecałam przyjechać. Czekał na mnie. Musiałam
odebrać.
–  Proszę mi oddać telefon – powiedział do mnie prokurator,
wyciągając rękę.
– Słucham? – spytałam zaskoczona. – O czym pan mówi?
– Nie aresztuję pani koleżanki, tylko panią!
Wyjął dzwoniącą komórkę z  mojej bezwładnej dłoni. Patrzyłam
na niego z niedowierzaniem.
–  Do reszty pan zgłupiał? – spytałam. – Zawsze miałam pana
mimo wszystko za człowieka inteligentnego. Do teraz.
– Mamy bardzo wiarygodnego świadka.
– Jakiego znowu świadka? Chce pan przez to powiedzieć, że miał
pan objawienie?!
Westchnął ciężko i pokręcił głową.
– Świadek, co do którego nie mamy cienia wątpliwości, że mówi
prawdę, widział, jak pani uderzyła o arę ciężkim przedmiotem.
Jego zeznania są nie do podważenia. Widział wszystko dokładnie,
nawet to, że przykryła pani twarz o ary książką.
Spojrzeliśmy na siebie wszyscy. Ja, Henryk, mój syn, Kulka. Czy
to możliwe? Czy to się mogło wydarzyć poza moją świadomością?
Lub nawet z jej udziałem, ale potem całkowicie zniknąć z pamięci?
Czyżbym była jak biedny Henryk, który nie pamiętał, że kiedyś był
wysoki i przystojny?
No to cudownie! Poczułam się obco już nie tylko we własnym
ciele, ale i w umyśle. Teraz mogłam się już niczym nie przejmować.
Po co? Za kilka dni, godzin czy nawet minut już nie będę tego
pamiętać.
–  To ja zabiłem – oświadczył Henryk poważnym głosem. –
Napadnięto mnie. To była obrona konieczna.
Spojrzeliśmy na niego zaskoczeni.
– A kim pan jest? – spytał prokurator.
– Mężem – odpowiedział dumnie.
– Panie kochany… – zaczął prokurator poirytowany. – Piękny akt
desperacji. W pewnym sensie nawet pana rozumiem, ale proszę nie
obrażać mojej inteligencji. Ja jestem prokuratorem z piętnastoletnim
doświadczeniem i jak idę do sądu po nakaz aresztowania, to wiem,
co robię. Mam niepodważalne dowody, ślady, zeznania, narzędzie
zbrodni i odciski. I nie dam z siebie zrobić kretyna. Żegnam. Proszę
odejść, dla własnego dobra.
Henryk chciał o  mnie walczyć, ale nie miał czym. Moja
największa i jedyna miłość. Skurczony rycerz w za dużej marynarce
i koszuli w idiotyczne kotwice.
– Ile jej grozi? – spytał prokuratora.
–  Niech pan nie żartuje – odpowiedział tamten. – W  pewnym
wieku każdy wyrok to dożywocie.
– Mamuś, co się dzieje? – wtrącił się mój syn. – Przecież ty nikogo
nie zabiłaś.
Nie byłam już tego taka pewna. Może emerytowany sędzia miał
rację? Może to zrobiłam? Zdawało mi się, że tracę władzę nad
własnym umysłem i  ciałem. Nawet w  tamtej chwili poczułam, jak
tajemnicza siła szarpnęła mną do tyłu. Tym razem byli to jednak
tylko dwaj policjanci, którzy pociągnęli mnie w  stronę radiowozu.
Chciałam się wyrwać, ale jeden z nich odpiął coś od paska. To były
kajdanki. Wisiały obok gumowej pałki.
– Założyć je pani? – spytał.
– Nie, dziękuję, choć są bardzo ładne. – odpowiedziałam. – Niezły
sprzęt. Skąd pan je ma? Z burdelu?
Henryk z  moim synem wdali się w  żywiołową dyskusję
z prokuratorem, ale mnie już tam nie było.
Wyglądało na to, że mam strasznego życiowego pecha. To bardzo
niesprawiedliwe, że gdy wozili mnie wielkimi, czarnymi
luksusowymi samochodami, to ani jeden sąsiad się nie pofatygował,
żeby mnie zobaczyć. A  kiedy policjanci wsadzali mnie do
radiowozu, to akurat wszyscy mieli czas, przechodzili obok i musieli
zerkać.
Usiadłam na tylnej kanapie. Jeden policjant wpisywał coś do
notatnika, drugi rozmawiał przez telefon. Patrzyłam na ulicę
Miedzianą, na kamienicę i  na ludzi. Wolałabym już stamtąd
odjechać, ale jakiś rowerzysta wlókł się niemiłosiernie ulicą,
blokując ruch. Zrobiła się z  tego istna szopka. Brakowało tylko
dźwięków katarynki.
–  Jestem z  ciebie dumny – mówił Generał do wciąż
oszołomionego komornika.
–  Odłóżmy tę rozmowę – odpowiedział skrępowany komornik. –
To jednak był zły pomysł.
– Dlaczego? Chciałbym się pojednać.
– Jestem teraz w pracy.
– Może ci pomóc?
Pomyślałam, że to miło ze strony Generała, ale komornik nie był
przygotowany na pomoc ojca. Bez słowa się odwrócił i  rzucił do
ucieczki. Nie oglądał się za siebie. Biegł Miedzianą, ile sił w nogach,
zapomniawszy najwyraźniej o ponowieniu eksmisji i o przejęciu na
własną rękę całej okolicy.
Bezdomni chyba się nie przejęli całym zajściem. Niejedno już
przeżyli i niejedno jeszcze było przed nimi. Podeszli do radiowozu.
Popatrzyli na policjantów, potem na mnie. Pokiwali głowami ze
zrozumieniem, widząc, w jakiej żałosnej sytuacji się znalazłam.
– Zdarza się. Nie ma co się denerwować. To żaden wstyd.
– Tak, to żaden wstyd. Żaden!
Chciałam zamknąć okno, ale podeszły jeszcze sąsiadka z Rozalią.
Jedna taszczyła zakupy, druga książki.
– Będę tęsknić – powiedziała mała. – Ciociu.
– Lodówka jest trefna – odparłam. – Zaraz będzie po nią policja.
Przykro mi.
–  Sprzedałyśmy ją w  lombardzie – zakomunikowała sąsiadka. –
Na Mazowieckiej.
– To dobrze.
Nagle coś huknęło. Mała upuściła książkę.
Odezwał się we mnie instynkt detektywa. Coś tu nie pasowało.
Tylko co? Ech… to proste. Dziewczyna oderwała się od telefonu
i zainteresowała książkami. Nic nadzwyczajnego.
Nie, to nie to… Myślałam intensywnie, patrząc, jak Rozalia
podnosi książkę.
Skąd emerytowany sędzia mógł wiedzieć, że książka leżała na
twarzy nieboszczyka?!
– Jak nazywał się sędzia, który uniewinnił czyściciela kamienic? –
spytałam sąsiadkę.
– Bucholc.
– Dlaczego odszedł z zawodu? Brał udział w spisku?
– Chyba nie. W gazecie pisali, że z braku dowodów ciągle musiał
uniewinniać sprawców. Nie mógł się z tym pogodzić. Nie wytrzymał
psychicznie.
W  końcu ruszyliśmy i  świat zaczął się przesuwać, odjeżdżać
i powoli znikać. Śmieciarka, brama, całe to zbiorowisko. W ostatniej
chwili do radiowozu podbiegł Henryk. Tyle lat przeżyłam bez niego
i  być może przeżyłabym kolejne, ale nie bez nadziei, że kiedyś
będziemy razem.
– Ja nie zabiłam.
– Wiem.
Sama też chciałam w to wierzyć.
–  Zdjęłam książkę z  twarzy o ary. Tylko zabójca mógł wiedzieć,
gdzie wcześniej leżała.
– Nie rozumiem.
– Henryku, będziesz na mnie czekał?
Spojrzeliśmy na siebie jeszcze raz, zanim odpowiedział.
– Tak.
Redaktor inicjujący: Agnieszka Trzeszkowska
Redaktor prowadzący: Anna Salwa, Ewa Pustelnik
Redakcja: Maria Wirchanowska
Korekta: Hanna Wojciechowska
Projekt okładki: Tomasz Majewski
Jedną z inspiracji projektu okładki był rysunek Rozalii Galińskiej.

Skład i łamanie: Dariusz Ziach

Grupa Wydawnicza Foksal Sp. z o.o.


02-672 Warszawa, ul. Domaniewska 48
tel./faks (22) 826 08 82, 828 98 08
biuro@gwfoksal.pl
www.gwfoksal.pl

ISBN 978-83-280-7375-3

Skład wersji elektronicznej: Michał Olewnik / Grupa Wydawnicza Foksal Sp. z


o.o.
i Michał Latusek / Virtualo Sp. z o.o.

You might also like