Download as pdf or txt
Download as pdf or txt
You are on page 1of 376

Wstęp

nożu w plecy, który Rosjanie wbili Polakom 17 września 1939

O roku, można już na szczęście mówić głośno. Mówi się też

o kolejnych zdradach aliantów w toku II wojny światowej. Ale jak

to się przełożyło na życie dziewięcioletniego Mirka, trzyletniej Oli,

pięcioletniego Romka, ośmioletniej Marysi? Na ich życie, tamto –

w mrozach Syberii, i to później, gdy po „światowych wojażach” byli

w Polsce ludowej „wrogami narodu”.

Jak podkreślają historycy, była to pierwsza wojna, która wypowiedziana

została także dzieciom i młodzieży. Dorosła kobieta opowiada, jak

z bydlęcego wagonu, wiozącego ich na Syberię w ścisku, mrozie

i zwierzęcych odchodach, wyrzucono zwłoki jej pięcioletniej wówczas

rówieśnicy. „Potem się człowiek oswoił ze śmiercią, ale tę pierwszą

pamięta się do końca życia” – wspomina.

Stalin powiedział kiedyś, że jego największym błędem było

wypuszczenie Polaków z ZSRR. Nie musieli nic mówić, wystarczył ich

widok. Na oficjalnym znaczku pocztowym w ZSRR lat czterdziestych

widniał radziecki żołnierz trzymający na rękach polskie dziecko.

Prawdziwy obraz tamtych lat przedstawiał kilkuletnie żywe kościotrupki –

obdarte, pracujące ponad siły i resztką tych sił próbujące przeżyć.


Rosjanie od dawna wydawali na „krnąbrnych” Polaków „wyroki

śmierci z odroczeniem” w postaci zsyłek na Syberię – w warunki,

w których tylko nielicznym udawało się przeżyć. Po wojnach polsko-

rosyjskich w XVI wieku zsyłali tam jeńców, podobnie czynili

z uczestnikami konfederacji barskiej oraz powstań: listopadowego

i styczniowego. Po odzyskaniu niepodległości w 1918 roku wydawało się,

że rozdział zsyłek jest już zamknięty. Ale okupacja sowiecka lat II wojny

światowej ponownie uruchomiła tę machinę.

Dnia 10 lutego 1940 roku z rozkazu Stalina na Syberię zesłano

osadników wojskowych, legionistów, żołnierzy 1920 roku, wyższych

urzędników państwowych, policjantów, kolejarzy i leśników z rodzinami.

Ofiarą drugiej wielkiej deportacji 13 kwietnia 1940 roku padły głównie

kobiety i dzieci wcześniej aresztowanych oficerów i funkcjonariuszy straży

granicznej zamordowanych w Katyniu. Trzecia zsyłka 29 czerwca 1940

roku objęła głównie bieżeńców – uchodźców uciekających na wschód przed

prześladowaniami niemieckich okupantów, rolników i rodziny urzędników,

którym władze radzieckie nie ufały. W czerwcu 1941 roku wywieziono

mieszkańców terenów przygranicznych: Polaków, Litwinów, Łotyszy

i Ukraińców – w ramach „oczyszczania” tych terenów.

Archiwalne dokumenty sowieckie mówią o 320 tysiącach wygnanych.

IPN mówi o 800 tysiącach. Według GUS oraz historyków II Korpusu i tych,

którzy zostali po wojnie w Anglii, było to 1,3 miliona osób – i taką też

liczbę przyjmuje Zarząd Główny Związku Sybiraków. Co trzeci zesłaniec

zmarł jeszcze na Syberii.

Zmianę przyniósł wybuch wojny niemiecko-radzieckiej 22 czerwca

1941 roku. Związek Radziecki potrzebował wsparcia militarnego, Stalin

nawiązał więc współpracę z polskim rządem na emigracji reprezentowanym

przez generała Władysława Sikorskiego. W lipcu 1941 roku w Londynie


podpisano układ Sikorski-Majski, na podstawie którego polskich zesłańców

objęła tak zwana amnestia. Zwolnieni z posiołków, łagrów i obozów

zesłania, mężczyźni zasilili szeregi Wojska Polskiego. Jedni walczyli pod

dowództwem generała Zygmunta Berlinga, inni – generała Władysława

Andersa. To sybiracy stanowili trzon obu tych armii.

Premier Sikorski zwrócił się z prośbą do Winstona Churchilla, by ten

pomógł wyekspediować polskie sieroty z ZSRR w łagodniejszy klimat.

W reportażach przedstawiam historie tych, którym udało się wydostać

z Rosji sowieckiej i wrócić do Polski – najczęściej okrężną drogą: przez

Persję (dziś Iran), Liban, Palestynę, Indie, Nową Zelandię. Dzieci trafiały

także do Afryki, Australii, Meksyku – siłą rzeczy nie sposób oddać

wszystkich tych losów.

Najwięcej polskich wygnańców przyjął Iran – 120 tysięcy osób, w tym

20 tysięcy dzieci; 5 tysięcy Polaków znalazło się w Indiach, 10 tysięcy

w Afryce, 3,5 tysiąca w Libanie, 720 osób w Nowej Zelandii, 830

w Palestynie.

Jednak kulisy przyjmowania zesłańców wywołują gorycz. Szczególnie

uderzyły mnie dokumenty przytoczone w opracowaniu Polacy w Indiach

1942–1948: Brytyjczycy, owszem, chętnie przyjmowali polskie wojsko, ale

opierali się ewakuacji cywili. Brytyjski minister stanu w Kairze tak

przedstawił swoje stanowisko: jeśli Polacy poumierają w Rosji, nie wpłynie

to na bieg wojny. A jeśli przyjadą do Persji, to władze brytyjskie będą

musiały się nimi zająć i brytyjski wysiłek wojenny będzie poważnie

osłabiony. Należy powstrzymać tych ludzi przed opuszczeniem ZSRR,

dopóki nie będzie zorganizowane przyjęcie ich, i to także w określonej

liczbie – bez względu na to, ile osób musiałoby do czasu takiej decyzji

umrzeć.
Na szczęście mimo tego głosu w sierpniu 1942 roku wraz z wojskiem

ewakuowano także ludność cywilną.

Bohaterowie moich reportaży nie wnikają w zawiłości ówczesnej polityki.

Z perspektywy dzieci, którymi wtedy byli, opisują swoje historie: jak

błyskawicznie musieli dojrzeć, czasem stać się rodzicami dla swojego

rodzeństwa, jak po wojnie znów uczyli się być dziećmi. Jedna z moich

rozmówczyń podkreśla, by nie używać argumentu polskich wygnańców

w sprawie współczesnych imigrantów. „Po pierwsze, my nie byliśmy

emigrantami, nie uciekaliśmy z kraju. Nas z domów wygnano, wywieziono

na Syberię, a nasze domy zajęto. Po drugie, na uchodźstwie utrzymywał nas

polski rząd w Londynie lub prywatni darczyńcy. Nie uciekaliśmy z kraju,

ale do niego przez cały świat wracaliśmy. O polską niepodległość nasi

żołnierze walczyli na wszystkich frontach”.

Niektórym udało się wrócić do kraju, inni na zawsze zostali tam, gdzie

pomarli, jeszcze inni zmuszeni byli zostać na emigracji. Ci ostatni wiedzieli

lub przeczuwali, co czeka ich w komunistycznej Polsce. Ci, którzy mimo to

do niej wrócili, znosili w niej ciąg dalszy prześladowań.

Książkę otwiera opowieść Rafały Wróblewskiej, która przeżyła

wymierzony między innymi w Polaków Wielki Głód na Ukrainie początku

lat trzydziestych XX wieku, operację polską NKWD jeszcze przed

wybuchem II wojny światowej, kilkunastoletnią zsyłkę, powrót do domu,

w którym już mieszkali Ukraińcy, wreszcie walkę o kościoły w Kamieńcu

Podolskim w czasach komunistycznych prześladowań za wiarę. Kiedy

Rafała Wróblewska wracała ze zsyłki w rodzinne strony w 1948 roku, ze


swoich rodzinnych stron na Wileńszczyźnie wywiezieni zostali bohaterowie

ostatniego reportażu – Alfreda i Andrzej Styczyńscy – trzy lata po

zakończeniu wojny.

Te historie – choć wykraczają poza okres czterech największych

wywózek II wojny światowej – pokazują, że prześladowania Polaków ani

nie zaczęły się 17 września 1939 roku, ani nie skończyły 8 maja 1945 roku.

Zależało mi na tym, by książka ukazała się w pierwszym półroczu 2020

roku – w osiemdziesiątą rocznicę wywózek na Syberię. To hołd oddany

wszystkim tym, których dotknęły ich konsekwencje, i przestroga dla

przyszłych pokoleń, że tam, gdzie ideologia staje się ważniejsza niż

człowiek, dla tego ostatniego musi się to skończyć wyrokiem śmierci.

Wszystkim moim rozmówcom dziękuję za poświęcony czas, ich historie

i zaufanie, którym mnie obdarzyli. Dzielili się bowiem swoimi

najtragiczniejszymi przeżyciami – często po raz pierwszy w życiu.

Z drugiej strony radosne były te spotkania z osobami osiemdziesięcio-,

dziewięćdziesięcio-, a nawet dziewięćdziesięciopięcioletnimi, pełnymi

werwy i pogody ducha, dzięki czemu udało im się przetrwać najgorsze, żyć

dalej, a dziś dawać świadectwo.

Monika Odrobińska

Warszawa, październik 2019 roku


RAFAŁA

OD GŁODU DO GŁODU

Rafała Wróblewska z siostrzenicą w Kołybajowce


fot. Archiwum Rafały Wróblewskiej
ez rąk to ja się już niczego nie bałam. Osiem razy jeździłam do

B Moskwy o kościół dla Kamieńca Podolskiego walczyć. Waliłam im

tymi rękami po biurku, że inwalida wojenna, to mi się od państwa

należy. I wywalczyłam. I kościół, i katedrę.

Czy z rękami, czy bez, przed Bogiem stanąć to mi żadna różnica. Na

początku trudno było, ale przywykłam. Najpierw z mamą, a potem, jak

umarła, to sama gospodarstwo prowadziłam. I w kościele porządki robiłam.

Ale nie mnie najgorsze spotkało – ja bez rąk, ale żywa, a inne umierały.

I milicję tymi rękami straszyłam – jak przyjechali, jak ja im ręki pokazała,

zaraz odjeżdżali. Ale jak wszystkich bili, kiedy my kościoła bronili, to

i mnie się dostało.

Na początku to był głód1. Jeden strach. Wody gorącej napić się i w okno

patrzeć, czy mama wraca z pracy, może suchara przyniesie. Chodziła po

ludziach, podłogi myła, bieliznę bieliła, farbowała, to przeżyliśmy – oprócz

brata Adolfa i siostry Cezary, co zmarli od choroby i głodu. I nas wtedy

piątka mamie została: Michał i Lonia – chociaż oni najstarsi, to na swoje

już poszli; Stanisław, Józefa i ja, najmłodsza. Dziewięć lat miałam2. I mama

nas wszystkich wykarmić musiała, a zabierali wszystko, do ostatniego

kłosa.
Siostra Rafały Wróblewskiej Longina (Lonia), ok. 1939 roku
fot. Archiwum Rafały Wróblewskiej

Ojca na Sybir w trzydziestym wysłali. Joachim mu było. On bogaty

gospodarz był – w czasie wojny mikołajewskiej trzech jego braci zginęło,

to całą ojcowiznę dostał. Ale nie pomarnował – w polu robił,

i gospodarstwo miał, i buty klecił, to je potem na targ woził. Wóz miał po

stryjach, co to takie wozy robili. Pola miał sześć hektarów, to mu kołchoz

wszystko zabrał. Nie chciał oddać, to go na Sybir posłali, a nas na głód

skazali. Mama jeszcze rok ziemię potrzymała, a potem zabrali wszystko, to

poszła do tego kołchozu. Na tej Syberii tata umarł.


Ojciec pani Rafały – Joachim, Kamieniec Podolski, początek XX w.
fot. Archiwum Rafały Wróblewskiej

I chleb nam zabierali. Po trzech, czterech z bronią z miasta przyjeżdżali

i szukali w mieszkaniach. Wymiatali wszystko, do ziarenka, i do miasta

wywozili. Jak kto co zakopał, to miał. Maszynka – taka mięsna – u nas

była. Ziarno tam mieliliśmy. Więzienie za to było. Albo rozstrzelanie, to po

kryjomu trzeba było. Rawscy tacy byli – matka, syn i córka – u nich

w garnuszku ziarna znaleźli, trzy lata więzienia dostali. Syn i córka

pomarły. Z więzienia to już ludzie nie wracały. Baliśmy się. I tamtych,

i tego głodu.
To była żywa śmierć, w oczach ją było ludziom widać. Ludzie takie

słabe były, że na drogę wychodziły ratunku szukać, siadały, przewracały się

i tak umierały. Z głodu puchły. W każdej chacie padało dwoje, troje.

A najwięcej to dzieci umierali. Jak oni płakali: „Mama, daj”. A co ta mama

da? Jak kawałek chleba znalazła i dziecku do buzi wkładała, to z ręką

gryźli. A żeby rodzinę wykarmić, to i trupy jedli, i jedno drugie zabijało

i jadło.

Kłoski zbierałam, jak nikt nie widział. Jak kury u sąsiadki z głodu padli,

a Wielkanoc szła, to sąsiadka biadała: „Jajek na święta nie będzie”.

Zmarłych w lesie chowali, jamy kopali. Oni tam do dzisiaj. Czasem

krzyż ktoś postawił. Za ogrodem kanał płynął, cały trupami zawalony. Na

nich z czasem drzewa porosły, ale owoców z nich nie zrywaliśmy. Raz jak

nazbieraliśmy wiśni, to pierogi z tymi wiśniami trupem pachnieli. Po

głodzie, jak już było co jeść, to po kieszeniach kromki chleba chowaliśmy.

Co było, to było, i niech nie wraca, a Bogu dziękować, że przeżyliśmy.

We wsi to same Polaki były. Po głodzie pół wsi zostało, i te pół do

Kazachstanu zesłali. Bo to wtedy wszystkich Polaków wyganiali3. Naszej

wsi Janczyki było. Ale to przed wojną, bo potem inaczej. I do tych

Janczyków w trzydziestym szóstym przychodzą i mówią:


Rafała Wróblewska jeszcze przed zsyłką na Sybir
fot. Archiwum Rafały Wróblewskiej

– Sobirajsia.

– A co zabierać? – pyta mama.

– Sobirajsia, w Kazachstan was wygruzajem.

Paszporty nasze, metryki i inne dokumenty zabrali. Co mieliśmy, to

mama zapakowała. U kogo krowa była, to mleko można było kupić, ale

jedną szklankę, a nas troje było, mama czwarta. Do Kamieńca nas powieźli

i w wagony zapakowali. Towarowe takie, z małym okienkiem. Nary takie

po bokach tego wagonu, kto miał kołdrę, poduszkę, to tak jechał, a kto nie,
to na gołej desce. Jedni tu, drugie tam, z dziećmi małymi, starcy, różne

ludzie. Drzwi pozamykali, stali z milicji dookoła, żeby nikt nie uciekł, tym

okienkiem nie wyskoczył. A na wagonie napisali: „dobrowolcy”.

A to zima już, mróz, choć dopiero na Matki Boskiej Narodzenia szło4.

Osiemnaście dni wieźli. Ludzie z głodu umierały. Najpierw tośmy chleb ze

smalcem jedli i wodą popijali, potem to już tylko chleb, a na sam koniec nic

już do jedzenia nie było. Mama już nie płakała nawet. Piosenki do Matki

Bożej ludzie śpiewali, a jak wyjeżdżali, to tak krzyczeli, że trudno

ścierpieć: że już domu więcej nie zobaczymy. W drodze tak dużo

poumierali, że mało nas zostało.

Na stacji w śnieg nas wyrzucili. Zimno, mróz. Dzieci płaczą.

Podjechały Kozaki, na sanie wsadziły i zapędziły 100 kilometrów w głuchy

step.

Dwadzieścia osób, nie więcej, w wiosce Woronicz mieszkało. Powiat

akmoliński. Miejscowi i Polacy, co ich kiedyś też jak zbójców zesłali.

W chatach mieszkaliśmy – nas z trzema innymi wdowami zakwaterowali;

ich sześć było, nas cztery, ciasnota. A to ziemianki, bez dachu były, po

prostu ziemia nasypana. I tam ludzie i zwierzęta, i co kto miał. Na ziemi

spaliśmy. „Jak mam być w więzieniu, to i tutaj też więzienie dla mnie” –

mówi mama. 180 rubli za to zapłaciliśmy, za jedną izbę, co to jakiś szofer

zbudował i rok w niej wytrzymał. Ale naokoło ludzie dobre, pomagały

nam, choć same biedne.

Słomę paliliśmy, a zimą lód łamaliśmy i topiliśmy do picia. Bo to stepy,

to co tam? A do lasu nie dawali podejść. U mamy chustki, sukienki byli –

wszystko na jedzenie zamieniła. Jak to straszno głodnemu być. Gorącej

wody tylko dali. Jeden strach. Na Staszku nowa koszula, mama z niego

ściągnęła, to na miseczkę ziarna było. I tak ani my się nie najedli, ani

koszuli nie było.


„Umrzemy, jak inni tu pomarli” – myśleliśmy.

Ciocia Adela (siostra mamy) z mężem Michałem i córkami Lusią

i Marceliną na zsyłce w Kazachstanie


fot. Archiwum Rafały Wróblewskiej

Zimą to takie burany5 byli, że świata nie widać. Jak kura wyleci, to już

nie wróci. A śniegu na cztery, pięć metrów waliło. Twardy był, tunele

w nim robiliśmy – schody i tunele.

Na wiosnę 1937 ludzie zaczęli uciekać. Z nami był brat mamy z córką.

Chcieli wziąć naszego Staszka i uciec. Mama mówi:

– Poduszki sprzedam, to wyjedziemy wszyscy.


A Józka na to:

– Chociaż mnie poduszki zostaw.

– Dziecko, z głodu umieramy – odpowiada mama.

Na wyjazd nie uzbieraliśmy i tak zostaliśmy. Ludzie pracowali

w głodzie, chłodzie. Umierali. Kto wie, gdzie jego dzieci, gdzie jego

rodzice? Pomarli gdzieś na drodze, wilki ciało roznieśli. Ja pojechała do

Kazachstanu dzieckiem, za mała na pracę byłam, ale: „Kto nie rabotajet, tot

nie kuszajet”, to i do roboty trza było iść. Przy traktorze mnie postawili,

filtry czyściłam. Raz jak ręce ubrudziłam smarem, to wodą obmyłam, a tam

mróz. Ty wiesz, co to mały mróz? To – 35, – 40 stopni. Duży to – 50, – 60.

I ten mróz mi pod skórę zaszedł. Ręki zamarzli, odmrozili się. Skóra gniła,

kości odpadali. Wojna była, ratunku znikąd, nie było czym posmarować.

I te żywe ręce nie lekarz, nie pielęgniarka, tylko siostra mi odcinała. Ale nie

padłam. Umierać dzisiaj czy jutro, wszystko jedno. Czy z rękami czy bez,

przed Bogiem stanąć to mi żadna różnica.

Ale nie mnie najgorsze spotkało – ja bez rąk, ale żywa, a inne umierały.

Lenę, przyjaciółkę, mama miała. Za chlebem poszła, umarła. Dwoje dzieci

zostawiła. Inna troje. I te dzieci też umierali, bo kto ich wykarmi? Połowa

nas z Janczyków została. Jeden strach.

W czterdziestym pierwszym brat do Wojska Polskiego poszedł, do

Berlinga. Trzy razy był raniony, ale wrócił. „Kto służył w wojsku, gdzie

chce, może jechać. A kto nie służył, tu zostanie” – mówili nam.

Tyle z tej wojaczki Staszka, że do domu mogliśmy wrócić. Ale w 1948

roku to już nie Janczyki byli, tylko Kołybajowka. Chaty te same, co

zostawiliśmy, ale już nie Polaki w nich mieszkały, tylko Ukraińcy. Szyby

powybijane, poniszczone wszystko.


– Dwanaście lat was nie było, to nie wasze teraz – usłyszeliśmy od tych,

co w naszej chacie byli. A naczelnik do mnie:

– Na jednym miejscu w Kazachstanie mieszkaliście?

– Tak – mówię.

– To chyba dobrze było.

Nasza izba w Kazachstanie już ciekła, waliła się. Pośrodku słup

zrobiliśmy, a i tak się zawaliła. Tak zostawiliśmy. Jakaś Niemka

z dzieckiem została tam wysłana, chłopczyk ze dwa lata miał.

– Idź do naszej chałupy – mówimy – ona pusta, my do siebie wracamy.

Bo Niemców też do Kazachstanu wysyłali. Ta bez męża była – umarł.

Po reformie wszystkie pieniądze przepadli. Z kozą żyliśmy w tej

Kołybajowce, to mleko było. Do cioci chodziliśmy, bo kukurydzy miała, to

my przeżyli. Ciocia też na cudzym żyła, bo jej chata zawaliła się. Do

Stalina pisałyśmy z mamą, że brat i siostra na wojnie pomarli, drugie brat

i siostra żyć nie mają z czego, a ja bez rąk i z matką starą, gdzie głowę

skłonić mamy? Trzy lata czekaliśmy i za 13 tysięcy rubli chatę my odkupili.

Te 13 tysięcy to za zsyłkę do Kazachstanu dostaliśmy.

Potem braty, siostry zmarli, w 1974 roku matka też, to ja sama została.

Bez tych rąk. Łopatę pod pachę ja brała i tymi rękami kopała, sadziła,

pieliła. Kartofli dużych strugać sobie ja nie mogła, to sąsiady pomagały.

A co, z głodu miałam umierać?


Po wojnie Rafała Wróblewska sama uprawiała ogródek i dbała

o gospodarstwo
fot. Archiwum Rafały Wróblewskiej

Polskiego w domu ja się nauczyła, rodzice po polsku mówili. Jeszcze

w Janczykach przed wojną Michał i Lonia to do szkoły chodziły, ja za mała

była. W Woroniczu w Kazachstanie szkoła w chacie była, taka stara

nauczycielka uczyła. Mówili, że córka popa, na dziesięć lat zasądzona.

Uczyłam się mówić i czytać po rosyjsku, więcej nic. Po ukraińsku do dziś

czytać nie mogę przywyknąć. I po polsku do mnie trzeba mówić.


Bo my tam wszędzie po polsku do siebie mówili. Polską mową się

modlili. Gdyby nie polska mowa, polska modlitwa, co one nas trzymali, to

my by nie przetrwali. Książeczki po ojcu zostali, mama jeszcze jedną

dostała, to my jeszcze przed Wielkim Głodem śpiewali litanie, godzinki,

pasje w post, krzyżową drogę. Kolędy lubiliśmy. Mało nas było, ale to do

jednej chaty się zbieraliśmy, to do drugiej, bo kościółki już wszystkie

pozamykane, w magazyny przerobione albo zburzone. I w Woroniczu, i w

Kołybajowce to samo. Po chatach chodziliśmy i się modliliśmy, żeby dzieci

wiedzieli, jaka polska mowa i wiara. Dlatego wszystko się trzymało.

– Co wy robicie? – pytały enkawudzisty.

– Za zmarłych modlimy się, za tych, co ich pogrzebali.

To już nawet naczelnik nic nie mówił. Ja uczyła katechezy, modlitwy

pisaliśmy, na ukraiński tłumaczyli, żeby dzieci rozumieli. I kościół

chcieliśmy mieć swój, żeby w nim po polsku było. Pięć kilometrów jest

z Kołybajowki do Kamieńca Podolskiego, a tam kościół kiedyś stał.

W siedemdziesiątym ósmym do Moskwy pojechałam.


Katedra św. Piotra i Pawła w Kamieńcu Podolskim, którą dla

katolików odzyskiwała m.in. Rafała Wróblewska


fot. Archiwum Rafały Wróblewskiej

– Jedź ty – mówią mi sąsiedzi – bo ty inwalida wojenna, od państwa ci

się należy. Tobie nie odmówią.

I tak osiem razy do tej Moskwy jeździłam. Bez rąk to ja się już niczego

nie bała. Waliłam im tymi rękami po biurku, i kościół wywalczyłam.

Chcieliśmy go wyremontować. Ziemię kopaliśmy, kamienie nosiliśmy –

od starego do małego. Kiedy skończyliśmy, ksiądz poświęcił. Teraz tam

piękne sanktuarium6.
Katedry7 też zrazu oddać nie chcieli. Jak przed wojną w kościele służbę

odprawialiśmy, to oni drzwi zamknęli i otworzyli dopiero, jak tam muzeum

zrobili8. Jak z Kazachstanu wróciłam, to tam dla wiernych miejsca nie było.

Ale walczyliśmy i wywalczyliśmy. W dziewięćdziesiątym katedrę nam

oddali. Bo to głód był, pani, głód wiary.

A ja bez rąk, ale i do Krakowa pojechałam, bo grób św. Stanisława

chciałam zobaczyć, co to tylko o nim czytałam. I u papieża byłam9, i w

Ziemi Świętej, jak tam ciepło. I dzięki Ci, Panie Boże, za to10.

Rafała Wróblewska

1
Wielki Głód (ukr. Hołodomor) – sztucznie wywołana przez ZSRR klęska głodu w latach 1932–

1933. Była odpowiedzią władz na odmowę ludności co do kolektywizacji ziem. Dotknęła głównie

teren dzisiejszej wschodniej i centralnej Ukrainy, do której należy także Kamieniec Podolski

i okolice. Wielki Głód pochłonął 4–10 milionów ofiar. Wszystkie przypisy pochodzą od autorki.

2
Rafała Wróblewska urodziła się 6 listopada 1923 roku, zmarła 24 listopada 2019 roku. Rozmowa,

której udzieliła do tej książki, była jej przedostatnią.

3
Operacja polska NKWD trwała w latach 1937–1938, ale represje wobec Polaków trwały przez całe

lata trzydzieste XX wieku. Rodzina Rafały Wróblewskiej w ramach tych represji została zesłana do

Kazachstanu we wrześniu 1936 roku.

4
Święto Narodzenia Najświętszej Marii Panny przypada 8 września, rodzinę Rafały Wróblewskiej

wywieziono 6 września.

5
Burze śnieżne.

6
Sanktuarium Najświętszego Serca Pana Jezusa w Kamieńcu Podolskim, prowadzone przez

chrystusowców, otwarto w 2016 roku. Mieści się w budynku, który remontowała – wraz z innymi

wiernymi – Rafała Wróblewska, co uwieczniają zdjęcia na tablicy w kościele.

7
Katedra Świętych Apostołów Piotra i Pawła w Kamieńcu Podolskim.

8
W 1936 roku władze urządziły w katedrze muzeum, od 1946 do 1990 – muzeum ateizmu.

9
Rafała Wróblewska była na audiencji u papieża Benedykta XVI.
10
W 2017 roku Rafała Wróblewska w Kołybajowce z rąk prezydenckiego ministra Adama

Kwiatkowskiego otrzymała Krzyż Oficerski Orderu Zasługi Rzeczypospolitej Polskiej, „za wybitne

zasługi w krzewieniu polskości i za działalność na rzecz zachowania polskiego dziedzictwa na

Ukrainie”. W marcu 2019 roku uległa wypadkowi, przez osiem miesięcy przebywała w domu

starości w Smotryczu k. Kamieńca Podolskiego. Tam zmarła w święto Chrystusa Króla, o którego

królowanie walczyła w Kamieńcu Podolskim.


Rafała Wróblewska w swoim domu, który mimo niepełnosprawności

latami prowadziła sama


fot. Archiwum Rafały Wróblewskiej
Rafała Wróblewska z pielgrzymką do Ziemi Świętej
fot. Archiwum Rafały Wróblewskiej
Ostatnie miesiące życia Rafała Wróblewska spędziła w domu opieki

w Smotryczu koło Kamieńca Podolskiego


fot. Archiwum Rafały Wróblewskiej
MIROSŁAW

WOJENNE ELDORADO

Mirosław Popławski w Zagorsku w 1944 roku


fot. Archiwum Mirosława Popławskiego
y jesteście takie polskie cegiełki, które będą budować nową,

„W socjalistyczną Polskę” – mówiła Wanda

trzymając mnie na kolanach i głaszcząc. Roniła łzy nade


Wasilewska,

mną i setką takich jak ja – którzy przeszli Syberię, głód, choroby, wszy

i pluskwy, pracę z siekierą większą od nich samych, śmierć bliskich,

tułaczkę, radzieckie dietdomy, niepewność jutra.

Wielka, silna, wojująca kobieta, a tu tak się rozkleiła. Teraz, jako

dorosły człowiek, wiem, że to jej ukochany Stalin zgotował nam taki los.

Wtedy jednak była jak dobra ciocia. Dla niej mogłem nawet przez radio

piać peany na cześć wodza Kraju Rad. A może bardziej bałem się, że jak

odmówię, nie wrócę do Polski? W zasadzie to ocaliła mnie i moją rodzinę

przed śmiercią głodową.

Droga na kolana Wandy Wasilewskiej była długa, kręta i najeżona

koszmarnymi przeżyciami. Najpierw ten potworny łomot do drzwi. Mama

spodziewała się enkawudzistów – odkąd „przyjaciele” weszli nas

oswabadzać 17 września 1939 roku, żyliśmy w ciągłym napięciu. Miałem

wtedy osiem, a brat Konrad dziewięć lat – przez lufcik w piwnicy naszego

domu w Kraśnem, niedaleko Mołodeczna, obserwowaliśmy, jak

pograniczne wojsko polskie cofa się na koniach przed sowieckimi

taczankami, które bezustannie do nich strzelały. Z tłumu sterczały wysokie,

trójkątne czapki z dużą, czerwoną gwiazdą i długie, trójkątne bagnety na

karabinach, nierzadko noszone na sznurku. Ten pochód trwał dniem i nocą

przez trzy doby.


Rodzina Popławskich w 1937 roku: mama Janina, tata Mieczysław

oraz synowie Konrad i Mirek


fot. Archiwum Mirosława Popławskiego

Razem z nim zaczęło się rabowanie polskich rodzin przez ich

białoruskich sąsiadów – kradli świnie, krowy, meble, żywność, ubrania.

Nam nic nie ukradli, bo mieszkaliśmy w domu, w którym na dole była

piekarnia wypiekająca chleb dla pobliskich koszar. Rosjanie ją

zarekwirowali i postawili przy niej wartę.

Tata, który był leśniczym, a w dodatku piłsudczykiem i walczył

w bitwie warszawskiej, przeczuwał, że lada dzień Rosjanie mogą go

rozstrzelać, więc na początku października… zniknął. Na moje pytania,

gdzie podziali się, i on, i Konrad, mama odpowiadała, że sama nie wie.

Bała się pewnie, żebym niechcący nie wydał ich kryjówki. Chroniła tym

samym i mnie. Wkrótce przestałem się tym interesować, bo właśnie

rozpocząłem opóźnioną przez wybuch wojny naukę w trzeciej klasie szkoły

powszechnej.
Szkoła była odświętnie udekorowana – wszędzie wisiały portrety

Lenina i Stalina oraz hasła o szczęśliwym dzieciństwie w Związku

Radzieckim – dobrobycie i równości wszystkich jego narodów, oczywiście

po rosyjsku. Zacząłem uczyć się tego języka. W bukwach pomagała mi

mama, która po pierwszej wojnie światowej uczyła się w Petersburgu. Tam

jej tata, inżynier, budował kolej transsyberyjską. Ani ona wtedy, ani ja w tej

trzeciej klasie nie byliśmy świadomi, że uczymy się tego języka w myśl

zasady, że język wroga dobrze znać.

Do lutego 1940 roku tematu zniknięcia ojca nie drążyłem, za to zaczęły

krążyć pogłoski o spodziewanych wywózkach. Przez znajomego leśnika

tata dał mamie znać, by ze mną i dziewięciomiesięcznym Leszkiem

uciekała. Po tej wiadomości zeszła do piwnicy, gdzie jeszcze przed wojną

rodzice zakopali złote ruble carskie, złote bransolety i inną biżuterię oraz

dokumenty zdradzające wojskową przeszłość ojca, jego odznaczenia,

mundur, czapkę maciejówkę. Szukała ich, i wtedy rozległ się ten potworny

łomot do drzwi. Było to o tyle dziwne, że wywozili zwykle nocą i nad

ranem, a to był środek dnia. Mama zdecydowała się podejść do drzwi. Po

ich drugiej stronie zobaczyliśmy Konrada!

„Mamusiu, tatuś z babcią jadą do Rosji, a ja uciekłem” – dyszał.

Biegł kilkaset metrów od stacji w Kraśnem. Dowiedziałem się wreszcie

prawdy o zniknięciu jego i taty: wtedy, na początku października, wyjechali

do matki ojca, do Lidy, 200–300 kilometrów od domu. Była szansa, że tam

ojca nie rozpoznają. Nic z tego – dopadli go 10 lutego i załadowali ich

trójkę do bydlęcego wagonu. Cudownym zrządzeniem losu pociąg, którym

byli transportowani, zatrzymał się w Kraśnem przed semaforem – 20 minut

od naszego domu. Niewiele myśląc, ojciec związał kilka ręczników i po

nich spuścił przez bydlęce okienko mojego brata. Cud, że między

wagonami i torami konwój go nie złapał.


Kartka, którą ojciec Mirosława Popławskiego wyrzucił 13 lutego

1940 roku z wiozącego go na Syberię wagonu na stacji w Kraśnem.

Mamie Mirosława oddał ją znajomy kolejarz


fot. Archiwum Mirosława Popławskiego

Pędem pobiegliśmy z mamą na stację, ale po pociągu nie było już śladu.

Znajomy kolejarz przekazał nam kartkę, którą znalazł: „13 lutego 1940

roku, Żono, jadę do Rosji z Radkiem (tak mówiliśmy na Konrada) i mamą.

Jeżeli ty jechać będziesz, zabieraj żywność, ubrania do 500 kilogramów.

U nas wszystko w porządku, spotkamy się prawdopodobnie [tu


nieczytelne], zabieraj skrzynię z żywnością [dalej nieczytelne]. Bierz łóżka

składane, Mietek”.

Po powrocie do domu szykowaliśmy się do ucieczki, o świcie mieliśmy

bowiem iść do gajowego Książka. Poszliśmy spać. O drugiej w nocy

obudził nas łomot do drzwi. Po chwili stanęło w nich trzech uzbrojonych

mężczyzn – Rosjanin w mundurze NKWD i dwóch Białorusinów. Znali

nas, a my ich – mama uczyła ich dzieci matematyki w szkole. Ogólnie

Rosjanie nie są źli. Są gościnni, podzielą się ostatnią kromką chleba. Ale

nie daj Boże, niech taki dostanie czerwoną opaskę na ramię – jest wtedy

carem i Bogiem.

Zrobili rewizję, a że nic nie znaleźli, odczytali wyrok, że jako „element

niepewny” zostaliśmy zakwalifikowani do deportacji w głąb Rosji.

Dostaliśmy godzinę na spakowanie.

Mama spojrzała na nas: na ośmio- i dziewięciolatka, którzy mieli strach

w oczach, przeniosła wzrok na wózek, w którym leżało niemowlę, po czym

osunęła się na fotel i powiedziała: „Możecie nas pozabijać. Nigdzie nie

jedziemy”.

I zapadła w letarg. Ta dzielna, zaradna kobieta! Mężczyźni spojrzeli po

sobie i zaczęli nas pakować: dokumenty, pościel, żywność, ciepłe ubrania.

Ubrali nas, Leszka, na końcu mamę. Zapakowali na sanie i zawieźli na

stację do Mołodeczna.

Stało na niej z pięćdziesiąt wagonów. Rosjanie wpychali nas do nich

z okrzykami: „Bystrieje, polskie pany!”.

Każdy wagon miał starostę, który składał raport ze stanu osobowego,

delegował osoby po kipiatok. Co dwa, trzy dni wjeżdżało wiadro

niezjadliwej kaszy jęczmiennej okraszonej zjełczałym olejem. Wrzątek

zarezerwowany był dla chorych i małych dzieci. My lizaliśmy nity, ale to

się kończyło odparzeniami języka i jamy ustnej. Zbieraliśmy też osiadły na


ścianach pociągu śnieg lub sople – wszystko czarne od sadzy. Białorusini

spakowali nam butelkę wina i teraz mama zwilżała nim nasze usta.

Na środku wagonu stał piecyk z wyprowadzoną do dachu rurą. Drewna

i węgla musiało starczyć nam na dwa tygodnie, więc paliliśmy tylko tyle,

by utrzymać temperaturę 0 stopni Celsjusza. W drodze pociąg bardzo się

wychładzał i temperatura spadała do –10 stopni. Przez nasze oddechy

osiadał szron na ścianach, do których z kolei przywierały włosy i ubrania.

Odrywanie włosów było bardzo bolesne. I tak jechaliśmy – my, tania siła

robocza, która swą katorżniczą pracą miała przyczynić się do budowy

imperium komunistycznego.

Którejś nocy obudził nas krzyk: „Pani Popławska, dziecko!”.

Mama zajrzała do wózka. Leszka w nim nie było. Wypełzł z niego

i prawdopodobnie skierował się w stronę ciepła – do piecyka. Pełznąc,

znalazł się na zwisających z pryczy nogach pana Weretyńskiego, który go

złapał. Gdyby nie ta „przeszkoda”, zginąłby – od upadku i od poparzeń.

Mama jeszcze wielokrotnie dziękowała panu Weretyńskiemu za uratowanie

naszego Leszka, a on niezmiennie powtarzał:

– To nie ja, to Opatrzność Boża.

W Magnitogorsku pozwolili nam wysiąść. Wyszliśmy brudni

i śmierdzący. Za rampą widniał biały pas, a za nim ustawione były

kulomioty typu maxim. Przez megafon dźwięczały komunikaty: „Kto

przekroczy białą linię, zostanie zabity. Bez ostrzeżenia”. Umyliśmy się

w śniegu, rozprostowaliśmy nogi, wynieśliśmy trupy. W naszym wagonie

zmarła starsza pani i maleńkie dziecko. Matka tuliła je i płakała, ale

Rosjanie wyrwali jej zawiniątko i wyrzucili w śnieg. Rodziny żegnały się

ze zmarłymi – ludzie wiedzieli, że nigdy nie będzie im dane pomodlić się

na ich grobach. Statystyki mówią, że spośród wywiezionych w czasie


pierwszej wywózki – a była to wyjątkowo mroźna zima – jeszcze w drodze

zmarł co dziesiąty.

Pożegnaliśmy się z Europą. Wjeżdżaliśmy do Azji. Dnia 4 marca

zatrzymaliśmy się na stacji Kwitok. Byliśmy w obwodzie irkuckim, od

domu dzieliło nas 5 tysięcy kilometrów. Komendant obozu, Sorokin, major

NKWD, powitał nas słowami:

– Przyjechaliście tu, by sumienną pracą dla dobra socjalizmu

zapracować na miano godnych obywateli tego wielkiego kraju – ZSRR.

Będziecie tu do śmierci, a traktowani będziecie jako element niepewny

i krnąbrny, podlegający resocjalizacji.

Dodał jeszcze to, co słyszeliśmy potem wielokrotnie i co miało odebrać

nam resztki nadziei: „Polszy uże niet”.

Rozległ się szloch, płacz, krzyki, przekleństwa, po czym załadowano

kobiety, dzieci i nasze tobołki na przygotowane już kilkadziesiąt par sań

i popędzono nas 10–12 kilometrów do osady Udacznyj. „Udane osiedle”

okazało się zwyczajnym łagrem. Na placu o wymiarach 500–700 metrów

bieżących stało w rzędach piętnaście baraków z okienkami 30×30

centymetrów wypchanymi szmatami, bo szyby były tylko gdzieniegdzie,

częściej – pęcherze rybne.

Na tym placu nas zebrano i przeszukiwano bagaże – od razu zabrano

radioodbiorniki, aparaty fotograficzne, zakazane książki i czasopisma.

„Polskich panów” resocjalizować mieli radzieccy kryminaliści, gotowi

znęcać się nad nami za byle co. Byli gorsi od NKWD, a nawet od

komendanta chodzącego zawsze z bronią i wilczurem. Omijaliśmy ich

szerokim łukiem.

O tym, jak ci wolnonajemcy są okrutni, było nam dane przekonać się

pewnego mroźnego poranka, gdy nasz sąsiad – pan Wilczyński – zmożony

chorobą, nie był w stanie podnieść się z pryczy i stawić na apelu. Obozowy
lekarz orzekł zdolność do pracy, więc ci wywlekli go na zewnątrz i zatłukli

kolbami na oczach żony i trojga dzieci. Do końca życia będę pamiętał krzyk

sześcioletniej Krysi: „Tatusiu, tatusiu, kocham cię!”. Ta scena śni mi się do

dziś.

Schemat obozu „Udacznyj” na Syberii, który po powrocie do Polski

odtworzył Mirosław Popławski


fot. Archiwum Mirosława Popławskiego

Przydzielono nas do baraku dziewiątego, kwartira piąta. Barak miał kształt

podkowy, podzielony był na dwadzieścia dwa boksy: trzy prycze po jednej

i trzy prycze po drugiej stronie. W każdym boksie – na 4 metrach

kwadratowych – spały dwie, trzy rodziny: po metrze kwadratowym na

głowę, jak w trumnie. Z czasem pozwolono nam te boksy wygrodzić. Barak

zamieszkiwało blisko 120 osób.


Spaliśmy na gołych dechach, na które kładliśmy koce, ubrania, co kto

miał. Na korytarzu stały dwa blaszane piece – wychodzące z nich rury

łączyły się pod sufitem i wychodziły na zewnątrz. Pod nimi szły druty, na

których suszyły się przemoczone i przepocone ubrania, onuce, kufajki, a na

piecach – buty. Smród od nich był niemożliwy.

Obóz leżał na podmokłych terenach, w sąsiedztwie bagien – latem

siedliska komarów. Od ich ukąszeń dostawaliśmy opuchlizny, zdarzało się,

że ktoś w jej wyniku umierał. Nosiliśmy maski ochronne – bardzo

niewygodne, pot zalewał w nich twarz, trudno było oddychać, ale jako tako

ratowały przed owadami. Resztę ciała smarowaliśmy dziegciem –

odstraszał insekty, ale u ludzi powodował wysypkę, obrzęk, świąd i rany po

zadrapaniach. Już nie wiadomo było, co gorsze: drapać się po ukąszeniach

komarów i meszek czy po dziegciu.

Po pracy szło się do stołówki – na zupę z ościami z ryby i zmarznięte

kartofle. Z Konradem dostaliśmy siekiery większe od nas. Rąbaliśmy nimi

gałęzie, które potem, układając w stożek, stroszyliśmy, by wyglądały na

wyrobioną dniówkę. Kto miał ruble, w sklepie mógł kupić bardzo drogi

chleb, kaszę jęczmienną i jaglaną, cukier, sól, solone śledzie. Ruble

dostawaliśmy od wujka Heńka Nizińskiego z Polski – brata mamy; do tej

pory mam zachowane kilkadziesiąt przekazów po 50 rubli. Mama była

uprzywilejowana, bo jako matematyczka biegle władająca rosyjskim

prowadziła obozową buchalterię, wiodło nam się więc lepiej niż innym.

Dzięki jej pracy my mogliśmy przestać pracować. Całymi dniami

pilnowaliśmy Leszka, zdejmując z niego pluskwy. Żarły niemiłosiernie.

Ściany baraków umazane były ich i naszą krwią. Chcieliśmy je kiedyś

przechytrzyć i nogi łóżka wstawiliśmy w pojemniki z wodą. Ale one

wchodziły po ścianie na sufit i stamtąd przypuszczały desant, spadając na

ofiarę.
Codziennie o godzinie 6 była pobudka, posiłek w stołówce – 400

gramów chleba, który miał starczyć na cały dzień, kubek kawy zbożowej.

Potem rozlegał się gong – uderzenie w metalową rynnę – i wymarsz do

pracy. W lipcu 1940 roku uruchomiono szkołę, do której musieliśmy

chodzić. Za rozmowy po polsku bito nas. Oprócz ruskich bukw, dodawania

i odejmowania, nauczyłem się tam wiele o zaletach ustroju socjalistycznego

i niepobiednej armii sowieckiej. Przynajmniej teoretycznie.

Śpiewaliśmy o dobrobycie i szczęściu obywateli Związku

Radzieckiego, nad którymi czuwa towarzysz Stalin i wszechwiedząca

partia. O nikłym zaangażowaniu w naukę świadczą moje oceny na

świadectwie – same dostateczne.

O dobrobyt na razie musieliśmy sami zadbać. Od tego samego wujka

Heńka z Polski dostaliśmy nasiona kartofli. Bez większej nadziei mama

wysiała je przy baraku, a te – o dziwo wykiełkowały i zamieniły się

w bujne krzaki. Rozochoceni tym widokiem, przed wrześniowymi

przymrozkami wykopaliśmy ich bulwy. Wielkością nie dorównywały nawet

orzeszkom laskowym, ale jaką mieliśmy uciechę, że polskie nasiona

wyrosły gdzieś daleko w syberyjskiej tajdze.

Wiosna wybucha tam gwałtownie – w dwa tygodnie z –30 temperatura

wzrasta do 20 stopni Celsjusza. Po ziemi przemykały żmije i jaszczurki,

a na drzewach harcowały ciemnoszare wiewiórki borundiuki. Po drodze na

pastwisko mijaliśmy borsuki, gronostaje, ptaki cudnie śpiewały.

Przyroda ma tam dwa i pół miesiąca na wegetację, wszystko jest więc

w mig wybujałe. Kwiaty – przecudne, owoce takie, jakich nigdzie potem

nie widziałem. Ale dla nas wiosna znaczyła przede wszystkim jedzenie.

Truskawki u nas nie są takie, jak tamtejsze maliny. A jagody! A porzeczki


i winogrona! Zbieraliśmy je kiedyś, nagle – trzask! – oglądamy się, a tu

niedźwiedź. Zamarliśmy, nie mogliśmy się ruszyć. Ale zwierz tylko na nas

popatrzył i sobie poszedł. Z szyszek cedrowych, które wrzucaliśmy do

ogniska, wyciągaliśmy oleiste orzeszki.

Wiosna odkryła przed nami jeszcze jedną tajemnicę. Spod roztopionego

śniegu na placu apelowym wyłoniły się zastygłe w przerażeniu twarze

zabitych więźniów. Dotychczasowych mieszkańców obozu przeniesiono do

innego, by tu zrobić miejsce dla „polskich panów”. Chorych, niedołężnych,

wycieńczonych dobito, a ich zwłoki rzucono w śnieg. By nie wybuchła

epidemia, kopaliśmy dla nich mogiłę. Wrzucając ich do niej, w każdej

z trzydziestu twarzy widzieliśmy swoje twarze, a w ich ciałach – nasze

zastygłe ciała, mające zrobić miejsce dla kolejnych zesłańców.

Naturalną selekcję gwarantowały głód i ostry klimat. Choroby nikogo

nie omijały, ostra biegunka dopadła także jednego z najmłodszych

zesłańców – naszego rocznego Leszka. Woda lała się z niego całymi

dniami, nikł w oczach – z uroczego bobaska zamienił się w szkielecik

obciągnięty bladą skórą. Z główki przypominającej małą małpkę patrzyły

przerażone wielkie oczy. Odgarniając łażące po nim robactwo, modliłem się

za niego, a mama u enkawudzistów i wolnonajemców wymieniała nasze

ubranka komunijne i złotą bransoletę na kakao, mleko i kartofle. I stał się

cud – Leszek stopniowo przezwyciężał chorobę. Przeżył, dziś oczekuje

prawnuków.

Przyszła zima 1940 roku. Komary i meszki zastąpiły płatki śniegu,

zwiastujące najgorsze. Modliliśmy się o przeżycie tych mrozów.

W październiku, gdy temperatura spadła już do –35 stopni Celsjusza, tajga

aż huczała – to zamarzające soki drzew rozsadzały je od środka. Brzmiało


to jak leśna kanonada. Śnieg zasypywał obóz – z jednej strony izolował od

mrozu, ale z drugiej – wciąż musieliśmy kopać tunele, by móc się

przemieszczać.

Zbliżało się Boże Narodzenie. Mama załatwiła u komendanta, że

wieczorem po pracy możemy zapalić świeczki na ściętym w tajdze drzewku

i zaśpiewać cicho kolędy. Sąsiadka odgrzebała przywiezione z Polski

kawałki opłatka. Każdy przyniósł, co mógł. Cały barak – 120 osób – zasiadł

do skleconego naprędce stołu. Dzieliliśmy się tym przemyconym opłatkiem

i czarnym chlebem, życząc sobie zdrowia, przetrwania tego koszmaru i jak

najszybszego powrotu do Polski. Radość z narodzin Zbawiciela ustąpiła

szlochom i płaczom, przygnębieniu. Ktoś powiedział, że to bardziej Dzień

Zaduszny niż Wigilia Bożego Narodzenia. Pobliski cmentarz porastało

z każdym dniem coraz więcej brzozowych krzyży, upamiętniających

zmarłych z głodu, odmrożeń, chorób czy wypadków przy pracy.

Wielkanoc przeżywaliśmy w bardziej kameralnym gronie – dzieląc się

na różne sposoby zdobywanym jajkiem, wspominaliśmy dawne polskie

Wielkanoce.

Z obozu można było wysyłać listy, oczywiście ocenzurowane. 12

stycznia 1941 roku mama pisała do babci, Zofii Dąbrowskiej:

Kochana Moja Mamusiu,

w październiku otrzymałam list od Mamusi, natychmiast odpisałam


i dotychczas żadnej wiadomości. Tak mi bardzo brak jest tu wieści. Czuję się
kompletnie zrezygnowana. Troje dzieci jest przy mnie – to mnie trzyma.
Otrzymałam list od Heńka, w którym donosi o liście, jaki otrzymał od Mamusi. Tak
– takie wieści to uzdrawiający pokarm, chce się żyć, żeby jeszcze się zobaczyć,
wiadomość, że Mamusia jest żywa i zdrowa, dodają chęci do życia i siły do
znoszenia cierpień.
Chłopcy często wspominają Babunię i obliczają, jaka szalona odległość nas
dzieli. Ogromnie wydarły się dzieci z ubrania, a nabyć nie można. Tutaj przychodzą
przesyłki z Warszawy z używaną odzieżą od różnych krewnych i znajomych do
rodzin tu się znajdujących. I ja byłabym ogromnie wdzięczna, gdyby się dało tam
coś zebrać z ubrania dla moich dzieci.

Leszek skończył rok i dziewięć miesięcy, ale jeszcze nie chodzi i nie mam go
już kompletnie w co ubrać. Z pończoch chłopców pozostały dosłownie strzępy.
Radek ogromnie wybujał do góry, jest niepomiernie duży jak na swoje dziesięć lat,
ale urósł nieproporcjonalnie szczupły. Miruś miernie się trzyma. Mietka przy nas
nie ma, otrzymujemy od niego listy dosyć często, ale o połączeniu nas jakoś nie
słychać. Zimę tu przeżywamy już od września, mrozy silne, ale jakoś Bóg łaskaw,
jesteśmy żywi.

Kończę i bardzo proszę, niech Mamusia do nas pisze od czasu do czasu, to tak
bardzo dodaje siły. Całujemy bardzo serdecznie,

kochająca córka Nina

PS Listy polecone później dochodzą.

W końcu czerwca 1941 roku dotarła do nas wiadomość, że Niemcy

zaatakowały Związek Radziecki. Spekulowaliśmy: może Japończycy

zaatakują od wschodu i wkrótce nas oswobodzą; może cofająca się armia

sowiecka zawrze porozumienie z broniącą się jeszcze Anglią i innymi

krajami okupowanymi przez Niemcy, w tym z Polską. I nagle w pierwszych

dniach sierpnia 1941 roku gruchnęła wiadomość, że jesteśmy wolni.

Mówiono o amnestii, ale przecież amnestia to darowanie win, a czym my

zawiniliśmy? Zamknięto nas tu tylko dlatego, że jesteśmy Polakami.

Z decyzją o wyjeździe nikt nie zwlekał. Trzeba było wykupić cały

wagon. Dla nas najważniejsze było połączyć się z ojcem i babcią,

i wyjechać jak najdalej stąd, a jak najbliżej Polski. Od brata mamy –

wspominanego wujka Heńka – znaliśmy adres taty: był w obwodzie

nowosybirskim, czyli o jakieś tysiąc kilometrów bliżej Europy niż my.


Mama nadała do niego depeszę: „Żyjemy, jesteśmy zdrowi”, a do Tajszetu

jeździła w jego sprawie.

Wreszcie wyrobiła dokumenty potrzebne do tego, byśmy się połączyli.

Pojechaliśmy po nie do Irkucka. Piękne to miasto, drewniane domy

o bogatej kolorystyce i rzeźbie. Zobaczyliśmy jezioro Bajkał – oczywiście

tylko jego wycinek; z północy na południe ciągnie się ono na długości 670

kilometrów. Wkrótce tata nadesłał depeszę, że przyjadą z babcią 10

września 1941 roku do Kwitka.

Uparliśmy się z Konradem, że wyjdziemy po nich na stację. Szliśmy na

nią dwie godziny. Z niecierpliwością wyczekiwaliśmy pociągu, wreszcie

przyjechał. Usilnie wypatrywaliśmy ojca. Tłum się przerzedzał, a my wciąż

go nie widzieliśmy. Na peronie została garstka osób, wśród nich nie było

ojca. Zrezygnowani, gotowi byliśmy wracać do mamy ze smutnymi

wieściami, gdy podszedł do nas wychudzony dziad, brudny, zarośnięty,

z brodą do klatki piersiowej. „Miruś, Radek, dzieci moje, to ja, wasz tatuś!”

Za nim szła babcia. Nie poznaliśmy własnego ojca. W niczym nie

przypominał tego krzepkiego, silnego mężczyzny, którego znaliśmy przed

zsyłką.

Przywitanie mamy z ojcem i teściową zdziwiło nas jeszcze bardziej niż

widok ojca. Mama płakała, a oni ją uspokajali. Teraz, jako dorosły, wcale

się temu nie dziwię: mama przez kilkanaście miesięcy była odpowiedzialna

za troje dzieci, w tym niemowlę. Wokół umierali ludzie, a ona wciąż o nas

drżała i wiedziała, że niewiele może zrobić, by nas uratować. Choć przecież

robiła wiele. Żyła w ciągłym napięciu, teraz to napięcie z niej zeszło, mogła

sobie pozwolić na chwilę słabości – byli z nią inni odpowiedzialni za nas

dorośli.

Złożyliśmy się w kilka rodzin i wykupiliśmy wagon. Wcześniej

gromadziliśmy jedzenie: suszyliśmy chleb na suchary, kupiliśmy świniaka,


przetapialiśmy smalec. Z Konradem zbieraliśmy runo leśne, a gdy we

wrześniu zima je zmroziła, zakładaliśmy pułapki na małe zwierzęta: łasice,

borundiuki, raz złapał się w nie nawet soból. Ojciec chodził do okolicznych

wiosek wymieniać nasze ubrania na jedzenie. Pewnego razu w drodze

powrotnej zaczął zamarzać. To się tam często zdarzało – siarczysty mróz

wywoływał duże zmęczenie, potem senność – jak człowiek zasnął, jego los

był przesądzony: zamarzał i umierał. Całe szczęście tata nie był sam. Pan

Książek, gajowy znany jeszcze z Kraśnego, natarł tatę śniegiem i dowlókł

do domu.

26 lutego 1942 roku opuściliśmy łagier i poszliśmy do Kwitka

z tobołami. Wsiedliśmy do wykupionego w pięć rodzin wagonu i kazaliśmy

jechać do Kujbyszewa, bo tam była polska ambasada. Ostatnią noc przed

wyjazdem spędziliśmy u Polaków, których rodzina przebywała na Syberii

od powstania styczniowego. Gościnnie nas przyjęli – nakarmili, napalili

w piecu. I znów uratował nas Konrad.

Obudziły go mdłości i wymioty, wygramolił się z betów, otworzył

drzwi, buchnęło mroźne powietrze i tylko dzięki temu nie zatruliśmy się

czadem. Rodzice leżeli już bez przytomności, potem stopniowo ją

odzyskiwali.

Rano wsiedliśmy do pociągu. W Tajszecie wagon nasz doczepiono do

pociągu jadącego w kierunku Europy. Ewakuujący się z tamtejszego

posiołka Polacy zostawili po sobie cmentarzysko – zmarł co piąty

z przywiezionych, co czwarty zmarły to dziecko. Mnie szczególnie uderzył

grób Bodzia Weretyńskiego – to był trzynastoletni syn pana Weretyńskiego,

który w ostatniej chwili złapał spadającego z górnej pryczy pociągu Leszka.

Bodzio był w obozie woziwodą. Pewnego dnia jego wózek zaczął staczać

się ze skarpy razem z koniem, a on stoczył się razem z nimi. Zginął na


miejscu. Jego ojciec, pan Weretyński, z kolei odmroził sobie płuca i umierał

w potwornych męczarniach.

Po siedmiu dniach jazdy z Tajszetu dojechaliśmy do Pietropawłowska.

Ojciec wysiadł z pociągu, by coś kupić. Wraca i mówi, że nie ma ani

pieniędzy, ani dokumentów – w tym naszych radzieckich paszportów. O te

paszporty rodzice toczyli straszne boje, bo tata nie chciał ich wyrabiać – bał

się, jak zresztą wielu Polaków, że jako obywatel ZSRR nie będzie z tego

kraju wypuszczony. Mama z babcią przekonały go, że bez nich z kolei

jesteśmy tu nielegalnie i dopiero ściągamy na siebie karę sądową, bo brak

dokumentów traktowany był jak przestępstwo. A teraz i te paszporty,

i pieniądze, z którymi wyszedł z pociągu, zgubił albo mu je ukradli. Nie

było mowy o kontynuowaniu jazdy – bez dokumentów mogliśmy być

potraktowani jak przestępcy.

Pożegnaliśmy się z towarzyszami podróży, zabraliśmy nasze rzeczy

i poszliśmy do komisariatu dworcowego, by zgłosić zaginięcie

dokumentów. Z komisariatu załatwiali to telefonicznie z polską ambasadą,

więc to trwało. Zatrzymaliśmy się w Pietropawłowsku w Kazachstanie,

i tam dwa tygodnie czekaliśmy na nowe dokumenty oraz wsparcie

finansowe.

Jeszcze w Irkucku mama się dowiedziała, że w Kazachstanie lubią czaj,

więc nakupowała herbaty i teraz była jak znalazł: za jedną paczkę można

było uzyskać nawet półroczne jagnię. Mieli z tym czajem taki zwyczaj, że

na dywanie stawiali samowar, siadali wokół niego i biesiadowali przy

baraninie popijanej herbatą. Wstać można było od tego „stołu”, dopiero gdy

się człowiekowi odbiło, odejście wcześniej uznawane było za afront.

Po otrzymaniu dokumentów i zapomogi wykupiliśmy nowe bilety na

pociąg do Kujbyszewa. Był 24 marca 1942 roku. Tego samego dnia radio

podało, że rozpoczął się pierwszy etap ewakuacji armii generała Andersa do


Iranu. Chcieliśmy się do niej dostać. Po paru dniach jazdy dotarliśmy do

polskiej ambasady w Kujbyszewie. Tam zaopatrzyli nas w prowiant

i pomoc pieniężną i poradzili jechać jak najdalej na zachód. Wykupiliśmy

więc bilety do Saratowa.

Po dwóch dniach jazdy pociągiem ja i Konrad źle się poczuliśmy:

wymiotowaliśmy, bolała nas głowa, wreszcie straciliśmy przytomność. Na

peronie w Saratowie już czekała na nas karetka. Stwierdzono tyfus.

Mieli nas pogrzebać w tym Saratowie. Lekarka już przystępowała do

spisania aktu zgonu, gdy jeszcze dla pewności nas zbadała. Okazało się, że

choć jesteśmy nieprzytomni, to żyjemy. Zawieziono nas do szpitala

zakaźnego.

Saratów było to miasto wojewódzkie, a repatriantom nie wolno się było

w miastach wojewódzkich zatrzymywać, więc rodzice wynajęli lokum

w oddalonej o 100 kilometrów Samojłowce. Dojechali tam w kwietniu.

Podczas gdy my walczyliśmy z chorobą, na froncie trwały walki wojsk

radziecko-niemieckich. Alarmy bombowe były na porządku dziennym,

głowy zawijali nam szmatami, żebyśmy przeżyli huk, prowadzali do

schronów. Na szczęście szpital ocalał.

Po pięciu tygodniach wydobrzeliśmy na tyle, że tata mógł już nas

odebrać. Gdy weszliśmy do mieszkanka, powitał nas okrzyk trzyletniego

Leszka: „Milek pyjechał! Ladek pyjechał!”.

Był koniec kwietnia 1942 roku, Anders już dawno wyprowadził wojska,

a my utknęliśmy w Samojłowce. Dom państwa Rakotnikowów, w którym

mieliśmy tymczasowe mieszkanko, był ciekawy. Składał się z dużego

pokoju, liczącego 25–30 metrów kwadratowych. Wchodziło się do tego

pokoju prosto z ulicy. W prawym rogu stał murowany piec – w nim piekło

się chleb, robiło zakwasy, smażyło placki, gotowało kartofle. A paliło się

w nim kiziakami – bryłami, które wszyscy robiliśmy z wysuszonych


krowich placków zmieszanych ze słomą. W nocy na piecu spała gospodyni

z kilkunastoletnią córką i ośmioletnim synem.

W pokoju stał kołowrotek, na którym przędło się wełnę na swetry,

czapki, szale, rękawiczki. Po prawej stronie za kuchnią były boksy dla

zwierząt: krów, koni, świń, owiec. My zajmowaliśmy dwa małe pokoiki po

10, góra 12 metrów kwadratowych. Zżyliśmy się z naszymi gospodarzami.

Ojciec dostał pracę jako pczełowod w kołchozie oddalonym o 20

kilometrów. Podczas gdy on zajmował się ukochanym pszczelarstwem, my

okradaliśmy kołchozowe pola z jęczmienia, żyta i pszenicy, które mama

przerabiała na mąkę, a z niej wypiekała lepioszki11 i bliny.

Okradaliśmy też pasiekę, w której pracował ojciec. Lato było tego roku

urodzajne, plony obfite – można się było wreszcie najeść do syta. Gdyby

nas nakryto z tymi banieczkami miodu, kiedy nocą wracaliśmy do domu,

skończyłoby się to tragicznie dla całej rodziny. Opatrzność Boża

najwyraźniej czuwała nad młodocianymi złodziejaszkami. Mój Boże, gdzie

się podziały wpajane nam przed wojną ideały dobra, uczciwości,

poszanowania godności człowieka i cudzej własności? Głód zniszczył

wszystko – staliśmy się zwierzętami walczącymi o przeżycie.

Naszym łupem padały też sady bezbronnych, samotnych kobiet, których

mężczyźni walczyli na froncie. Raz ni stąd, ni zowąd rozległy się w takim

sadzie strzały – namierzył nas syn gospodyni przebywający u niej na

przepustce. Strzelał tak, że pospadaliśmy z jabłoni.

Od czasu do czasu w takim domu wybuchał płacz – nie na widok

młodocianych złodziei, ale na wieść o śmierci syna, męża, brata. Na froncie

rozgrywała się bowiem jedna z największych i najkrwawszych bitew II

wojny światowej – bitwa pod Stalingradem.

Jesienią 1942 roku przez nasze miasteczko ciągnęły wozy chorych,

rannych, poparzonych cywilów – mieszkańców Stalingradu. Jęczeli


przeraźliwie; płakaliśmy bardziej od tego jęku niż od ich widoku. Ale my

musieliśmy żyć.

Konrad Popławski, brak Mirosława. Fotografia z 1944 roku


fot. Archiwum Mirosława Popławskiego

Z Konradem znów zastawialiśmy więc pułapki na małe zwierzęta,

a nocami staliśmy w kolejce po czarny chleb. W tych kolejkach nauczyłem

się palić. Jako dwunastolatek paliłem już nałogowo. Skręty robiło się z liści

tytoniu, kradzionych oczywiście z kołchozowych pól, a do ich zwijania

najlepiej nadawały się skrawki gazety „Prawda”. Gdybym wtedy wiedział,

że gazeta ta, choć z tytułową prawdą nie miała wiele wspólnego, uratuje
wkrótce życie mnie, Konradowi i reszcie rodziny, być może obchodziłbym

się z nią nico nabożniej.

Jesteśmy nietypową rodziną zesłańców. Większość takich rodzin wracała

uszczuplona, nasza się powiększyła. 1 listopada 1942 roku przyszła na

świat Basia. Radość szła w parze z pogarszającymi się warunkami

bytowymi. Byliśmy coraz bardziej głodni. Mama gotowała wywary

z pokrzywy, my zbieraliśmy pośłom – owoce przypominające jagody. Na

domiar złego na początku lutego 1943 roku mama zachorowała – na szyi

obok ucha wyrósł jej guz, z którego sączyła się ropa; bardzo cierpiała,

zabrano ją do szpitala.

Tata musiał zmienić pracę, bo do pasieki było w tej sytuacji za daleko.

Szukał czegoś w Samojłowce. Dostał zgodę, bo w Rosji sowieckiej nic nie

odbywa się bez zgody wyższych instancji, i zatrudnił się jako stróż nocny

dużego pola kołchozowego, na którym dojrzewały arbuzy – wabiące

słodkim smakiem złodziejaszków takich jak my.

Napięte dotąd stosunki Polski i ZSRR wiosną 1943 roku, po odkryciu

grobów katyńskich, stały się wręcz wrogie. Znów staliśmy się „elementem

niepewnym”. Pod pretekstem „samowolnej zmiany pracy” aresztowano

ojca. Nikt nie słuchał, jak mówił, że dostał na to zgodę powiatowego

rajkomu; wyrok był natychmiastowy – osiem miesięcy więzienia

w Bałaszowie. Gdy wrócił z niego pod koniec grudnia 1943 roku, był

wrakiem człowieka – katorżnicza praca w kamieniołomach i cegielni

odebrała mu resztki zdrowia.

Mama w tym czasie imała się wszelkich prac, ja i Konrad

opiekowaliśmy się Basią i pracowaliśmy dorywczo w kołchozie przy

karmieniu bydła, oporządzaniu i dojeniu krów. Kiedyś prowadząc konie do


wodopoju, dosiadłem ulubionej klaczy Leguszy, i nagle znalazłem się

w zimnej wodzie. Zmęczony, pewnie przysnąłem, a gdy ta piła wodę,

zsunąłem się do rzeki.

Legitymacja potwierdzająca przynależność Janiny Popławskiej

do Związku Patriotów Polskich, wydana w obwodowym ZPP

w Saratowie 11 sierpnia 1944 roku. Statut Związku głosił: 1.

Członkiem Związku Patriotów Polskich w ZSRR może być każdy

Polak, zamieszkały w Związku Radzieckim, solidaryzujący się

z kierunkiem ideowym Związku i płacący składki członkowskie. 2.

Każdy członek ZPP obowiązany jest przez swój udział w walce

zbrojnej lub przez ofiarną pracę zawodową i społeczną przyczyniać

się do zwycięstwa w wyzwoleńczej wojnie, którą demokracje świata

prowadzą z hitlerowskimi barbarzyńcami”. Do ZPP należeli także ci

Polacy, których „sowieckie barbarzyństwo” zesłało w głąb Syberii,


skazując na śmierć z wycieńczenia
fot. Archiwum Mirosława Popławskiego

Mimo wysiłków wciąż wisiało nad nami widmo śmierci głodowej.

I wtedy zdarzyło się coś, co przesądziło o naszej przyszłości. Pewnego dnia

odbieraliśmy z Konradem buty od szewca, które daliśmy do podzelowania.

Przynieśliśmy je zawinięte w strzęp gazety „Prawda”. Mama odwinęła buty,

odrzuciła je na ziemię i zaczęła czytać, bo rzuciło jej się w oczy słowo

„Polacy”.

„Prawda” podawała, że niedawno zawiązał się w Moskwie Związek

Patriotów Polskich. Nazwa nie powinna pozostawiać złudzeń – organ był

absolutnie prostalinowski. Na czele ZPP stała Wanda Wasilewska –

w Zagorsku, 70 kilometrów od Moskwy, tworzyła dom dziecka i polską

szkołę dla polskich sierot. W tym samym czasie w Sielcach nad Oką

szkoliła się 1 Warszawska Dywizja Piechoty im. Tadeusza Kościuszki pod

wodzą generała Zygmunta Berlinga – także ZPP-owca. Zaczynały

poprawiać się stosunki między Polską a ZSRR – zesłańców mniej

interesowało to, w myśl jakiej ideologii się to wszystko odbywa, my

chcieliśmy przeżyć.

Otrzymywane na kartki 300 gramów chleba na głowę skazywały na

śmierć głodową. Mama zdecydowała się na krok, którego do końca

swojego osiemdziesięciosiedmioletniego życia sobie nie wybaczyła. Myśli

o powstającym w Zagorsku domu dziecka uchwyciła się jak tonący

brzytwy. Z Samojłowki do Moskwy było tysiąc kilometrów. Mama wysłała

nas tam, by z jednej strony zapewnić nam wyżywienie i opiekę, a z drugiej

– dodatkowe 600 gramów naszej racji żywnościowej zostawić dla siebie,

dwójki malutkich dzieci i babci. Wysłała nas bowiem nieoficjalnie, bez

żadnych przepustek. Legalnie zresztą nikt by się na wysłanie nas tam nie

zgodził – mieliśmy przecież rodziców, a dom dziecka był dla sierot, i to


bardziej tych z domów berlingowskich niż andersowskich, a nas przecież

ciągnęło do Andersa. Poza tym NKWD nie pozwalało wówczas

przekraczać nawet granicy powiatu.

Jazda bez komandirowki, czyli przepustki, była surowo karana jako

dezercja z miejsca stałego pobytu. W dodatku panowała wojna –

bombardowania, wybuchy były na porządku dziennym. Z Konradem

marzyliśmy o nauce i jedzeniu, więc na pomysł mamy zareagowaliśmy

entuzjastycznie. Pomyśleliśmy, że jak nas złapią, to przecież nie zabiją,

tylko przetrzepią skórę i pod konwojem odeślą do mamy.

Naszym celem był Kompołdiet – Komitet ds. Polskich Dzieci w ZSRR

przy Armiejskim Piereułoku 5 w Moskwie. Tyle wiedzieliśmy z „Prawdy”.

18 września 1943 roku ruszyliśmy. Ja miałem wtedy dwanaście lat, Konrad

trzynaście. Na stację w Samojłowce przyjechał transport żołnierzy jadących

na front w okolice Moskwy. Mama zaczepiła rosyjskiego oficera i ubłagała

go, czyli przekupiła, by w miarę możliwości się nami zaopiekował. Przystał

na to niechętnie i zastrzegł, że w razie wykrycia nas przez kontrolę, która

zdarzała się niezwykle często, nie będzie się dla nas narażał i powie, że

wsiedliśmy do wagonu bez zezwolenia.

Odjeżdżając, płakaliśmy na widok oddalających się postaci mamy,

Leszka, niespełna rocznej Basi i babci. Żołnierze, którzy rozpoznali w nas

innostrańców, dzielili się z nami swoimi racjami żywnościowymi i ukrywali

przed obcymi. Dodało nam to otuchy, pomyśleliśmy, że wszystko będzie

dobrze.

I nagle w Bałaszowie – tam, gdzie siedział tata – oznajmiono, że pociąg

z transportem wojskowym zostaje skierowany na południe – w stronę

Stalingradu, gdzie trwały walki. Na spotkanie z tatą nie było co liczyć.

Opuściliśmy wagon chyłkiem i zaczęliśmy rozglądać się za pociągiem do

Moskwy. Na peronie stał żołnierz ze sporym bagażem, wyglądał na


uczciwego. Może jechał z tym bagażem na urlop? Może był w związku

z tym zadowolony i mógłby okazać przychylność dwóm uciekinierom?

Zaczepiliśmy go – okazało się, że jedzie do Riazania – to na trasie do

Moskwy. Opowiedzieliśmy mu o celu naszej podróży, a on zgodził się nam

pomóc. Konduktorowi przedstawił nas jako swoje dzieci, które wyjechały

na spotkanie z nim i teraz wracają do domu.

Osiedle w Balachadi koło Dżamnagaru było pierwszym w Indiach

stałym polskim osiedlem uchodźczym oraz jednym z niewielu miejsc

w ówczesnym świecie, gdzie 365 razy w roku wciągano na maszt

polską flagę
fot. Instytut Polski i Muzeum im. gen. Sikorskiego w Londynie/ Ośrodek KARTA

Jechaliśmy schowani pod ławkami pociągu osobowego, drżąc ze

strachu. Czy limit szczęścia się nie wyczerpie? Dotąd szło całkiem dobrze,

nawet z nieprzewidzianych tarapatów udawało się nam wykaraskać.


Niestety, wyczerpał się. Na stacji w Tambowie, w połowie drogi, wpadła

kontrola – sprawdzali przepustki, pozwolenia. A myśmy jechali na gapę.

Wyprowadzili nas z pociągu mimo sprzeciwu wstawiających się za nami

kilku pasażerów. Kontroler prowadził nas na posterunek milicji.

Szliśmy przez bazar, w który zamieniła się w tamtym czasie stacja

kolejowa. Rubel wart był tyle co nic, za to kwitł handel wymienny. Na

peronach głodni kołchoźnicy wymieniali z wojskiem siemieszki – pestki

słonecznika i dyni, tabakę, papierosy, ręcznie wyrabiane z gilzy pocisku

zapalniczki, samogon na racje wojskowe: chleb, swinają tuszonkę, czyli

puszkę z wieprzowiną, suchary. Wszystko to odbywało się oczywiście

nieoficjalnie, ale było to zjawisko na tyle nagminne, że NKWD przymykało

na to oko.

W pewnym momencie na bazarze wybuchło zamieszanie. Kontroler

odwrócił od nas głowę, a my w jednej sekundzie znaleźliśmy się pod

wagonem stojącego przy peronie pociągu. Sprawcami zamieszania okazali

się członkowie „szpany”, czyli bandy młodocianych złodziejaszków. Dzieci

dziesięcio-, czternastoletnie, przeważnie sieroty, zahartowane przez wojnę

i głód, organizowały się w grupy, zwykle dziesięcioosobowe. Kradły, nie

przebierając w środkach. NKWD walczyło z nimi, ale to była plaga –

w miejsce jednej zlikwidowanej szajki powstawały inne.

Ktoś nas szarpnął – pewnie ten sam, dzięki któremu znaleźliśmy się pod

wagonem – i zaraz byliśmy już w bardziej ustronnym miejscu. Otoczyła nas

tam grupa chłopaków w naszym wieku i starszych. Stanęliśmy na wprost

czternastolatka, nazywał się Wasia Krasiukow, piekielnie inteligentny

chłopak. Jego matka, nauczycielka, zginęła podczas bombardowania, ojciec

– zawodowy oficer – zginął zaraz po wybuchu wojny. Chowała go ulica,

wreszcie został przywódcą bandy – to on rozdzielał zadania: ty stoisz na

czatach, ty kradniesz, ty przechwytujesz towar i uciekasz.


Szajki takie jak szajka Wasi rywalizowały między sobą i czasem

porywały swoich członków dla okupu. Nas, prowadzonych przez

komendanta na posterunek, wzięli za takich właśnie młodocianych

złodziejaszków. Spowodowali zamieszanie na bazarze i korzystając

z chwilowej nieuwagi komendanta, wciągnęli pod wagon, po czym

zaprowadzili przed oblicze wodza. Kiedy okazało się, że wkupnego nikt za

nas nie zapłaci, bo my niczyi, trzeba było odpracować ocalenie przed

„sowieckim wymiarem sprawiedliwości”.

Wbrew temu, co można o tym pomyśleć, banda była zżyta, solidarna,

jej członkowie mogli na sobie polegać. W końcu w kim te sieroty miały

pokładać ufność? Mnie po paru dniach taki żywot zaczął się podobać. Na

początku stałem na szucherie, czyli na czatach. Obserwowałem teren i gdy

zauważyłem milicjanta czy kontrolera, krzyczałem: „Pałundra!”, co

oznaczało: „Zachowajcie ostrożność!”, albo „Atanda oborwis!”, czyli:

„Niebezpieczeństwo, uciekajcie!”. Ukradziony towar znosiliśmy

w umówione miejsce, i tam Wowa sprawiedliwie go dzielił.

Kradnący wychodząc na akcję, między wskazującym a środkowym

palcem przyczepiali na gumki żyletki, którymi rozcinali kieszenie, torby,

worki. Kiedy z obserwatora awansowałem na złodzieja, też miałem takie

żyletki. Raz jednak byłem świadkiem sceny, po której wywietrzały mi

z głowy kryminalne zapędy. Ulicą szła staruszka – w worku na plecach

niosła suchary, towarzyszący jej dziesięciolatek, krzyknął:

– Ciociu, okradają cię!

I w tym momencie rozcinający worek żyletkami kolega przyskoczył do

chłopca i zapytał:

– A co, widziałeś?

– Tak – odpowiedział chłopiec. Wtedy kolega z szajki zamachnął się na

niego i tymi żyletkami pokiereszował mu twarz.


Powiedziałem o tym zdarzeniu Konradowi, który po bratersku mnie

zrugał i zakazał chodzić na złodziejskie wyprawy:

– Jeśli nie, to skończymy na komisariacie – skwitował i przypomniał, że

naszym celem jest dostać się do Zagorska.

Idziemy do Wasi, mówimy:

– Nie nadajemy się do tego fachu, pójdziemy jednak do tego domu

dziecka.

I o dziwo puścili nas, choć jeszcze nie odpracowaliśmy swojego

ocalenia. Co więcej, jeszcze przekupili maszynistę i konduktora pociągu

jadącego do Moskwy. Nie rublami, miodem.

Chłopaki z szajki odprowadziły nas na pociąg i osobiście urządziły nam

w nim kryjówkę – w zasieku na węgiel w tylnej części parowozu.

Pożegnaliśmy się ze wszystkimi wylewnie, dali nam na drogę puszkę

z wieprzowiną oraz bochenek chleba i przykryli nas brezentem. Przed nami

400 kilometrów.

Po dwóch dniach, potwornie zmęczeni i nieziemsko brudni, wyszliśmy

z kryjówki na peron. Kręciło się tam mnóstwo milicjantów i kontrolerów –

twierdza, przez którą mysz się nie przeciśnie. Jak tacy umorusani

zdołaliśmy dostać się na skwer przed budynkiem stacji? Ja nie pamiętam,

ale Konrad twierdzi, że pomogły nam babuszki, jedna przeprowadziła mnie

pod spódnicą i chustą, druga prowadziła Konrada za rękę jako swojego

wnuka.

Usiedliśmy na ławeczce. Wtedy, gdy zeszło ze mnie napięcie,

uświadomiłem sobie, ile przeszliśmy, co nam groziło, że jesteśmy w obcym

mieście, mama tysiąc kilometrów stąd, tata – nie wiadomo, czy żyje,

jesteśmy tu sami, bez niczyjej pomocy i nie wiemy, jak dotrzeć do naszego

eldorado – domu dziecka w Zagorsku. Płakałem, a Konrad próbował mnie

uspokoić.
Ten zaledwie rok starszy chłopiec zachował na tyle zimnej krwi, by

kupić plan miasta i za jego pomocą dostać się do Kompołdietu. Adres:

Armiejski Piereułok 5. Nie bez komplikacji, doszliśmy wreszcie:

– Skąd się tu wzięliście? – usłyszeliśmy na dzień dobry od

przewodniczącego podlegającego pod ZPP Kompołdietu, Stanisława

Skrzeszewskiego.

Popatrzyliśmy po sobie: umorusani, obdarci, śmierdzący. Od tego, co

się wydarzy w najbliższych minutach, zależy los nasz i naszej rodziny.

Musieliśmy wypaść dobrze i przekonująco, tym bardziej że prośba

o przyjęcie nas do domu dziecka była kompletnie nieuzasadniona. Ze

szczegółami opowiedzieliśmy całą naszą podróż i zakończyliśmy:

– A najbardziej na świecie chcielibyśmy uczyć się w polskiej szkole.

W ojczystym języku.

To akurat była najświętsza prawda, ale należało ją odpowiednio

uwypuklić i dać powód do przyjęcia nas w Zagorsku.

– Ale tego domu jeszcze nie ma – usłyszeliśmy.

Czarno nam się zrobiło przed oczami, nogi ugięły się pod nami jak

z waty.

– Polski dom dziecka w Zagorsku jest dopiero w fazie organizacji –

powiedział pan Skrzeszewski, a informacja, którą nam podał, znajdowała

się pewnie w skrawku „Prawdy”, w którą szewc owinął inną parę butów: –

Zasiedlenie planowane jest dopiero na listopad, czyli za miesiąc. To po

pierwsze, a po drugie jego mieszkańcami mają być sieroty, których rodzice

zginęli z powodu chorób, głodu lub katorżniczej pracy, oraz dzieci, których

ojcowie walczą u generała Berlinga. Musicie wracać do domu, oczywiście

damy wam przepustkę i żołnierza do opieki.

Tego dla mnie było za wiele: byliśmy tak blisko, ledwo uszliśmy

z życiem, a teraz nas odsyłają z kwitkiem? I to gdzie – na pewną śmierć


głodową.

– Nie! – krzyknąłem i się rozpłakałem. – Proszę, pozwólcie nam zostać

tu, w Kompołdietie, będziemy sprzątać, wykonywać wszelkie polecenia,

sporo umiemy; jeść nie musimy dużo, spać możemy byle gdzie. Błagam!

Pana Skrzeszewskiego wzruszyła nasza determinacja. Poprosił, byśmy

wyszli do sąsiedniego pokoju, gdzie pod opieką starszej pani czekaliśmy na

werdykt. Dostaliśmy po bułce i po szklance słodkiej herbaty. Bułka była

z szynką! Matko Boska, kiedy ja ostatnio jadłem białą bułkę? A szynkę? Ich

smak czuję do dziś.

Oczekiwanie trwało dłużej niż nasze rozkoszowanie się kanapką. Pan

Skrzeszewski obdzwaniał kolejne dietdomy, wreszcie znalazł taki, który

zgodził się przyjąć dwóch polskich uciekinierów.

– A jak tylko ruszy polski dom dziecka w Zagorsku, zawieziemy was

tam – powiedział.

Radości, która w nas wstąpiła, nie sposób opisać. Boże, radości z tego,

że się idzie do domu dziecka. Co to wojna robi z człowiekiem.

Tymczasowy dietdom leżał niedaleko Kompołdietu, okazał się jednak

siedliskiem członków band, takich jak „szpana” Wasi i Wowy. Nim się

zorientowaliśmy, staliśmy na środku sali bez naszych kufajek i butów –

w samych kalesonach. Okradli nas! Nas, złodziei nie w ciemię bitych!

Kompletnie się tego nie spodziewaliśmy; jednocześnie czuliśmy, że niczego

dobrego po tym miejscu spodziewać się nie możemy – przecież oni gotowi

nas pozabijać. Podczas głodowej kolacji ustaliliśmy, że w nocy dajemy stąd

nogę.

Wieczorem obeszliśmy teren, wybadaliśmy możliwości ucieczki

i zapisaliśmy jej trasę w głowie, by nocą się nie pogubić. Gdy cały dom

spał, my wymknęliśmy się z niego po cichu, przeszliśmy przez wysokie,

murowane ogrodzenie i udaliśmy się w jedyne sensowne miejsce.


*

Rano, gdy do Kompołdietu wchodzili pierwsi urzędnicy, potknęli się

o nasze nogi. Przez otwarte drzwi natychmiast skierowaliśmy się do

gabinetu pana Skrzeszewskiego. Musieliśmy przedstawiać żałosny widok:

w samej bieliźnie, zmarznięci, zasmarkani, ale pokorni.

– I co ja, do jasnej cholery, mam z wami zrobić? – krzyknął. – Jazda do

domu, do rodziców! – dodał, a żebyśmy nie mieli wątpliwości co do jego

uniesienia, trzasnął w biurko mosiężną bibulnicą.

Wezwał do siebie sekretarkę i kazał wypisać dla nas komandirowki na

jazdę do Samojłowki.

– Panie Skrzeszewski. – Płakałem. – Proszę dać nam jeszcze jedną

szansę. Nie zawiedziemy pana więcej.

Nasz wybawiciel spojrzał na nas z ukosa, wziął głęboki oddech

i pokręcił głową.

– Ech. – Westchnął, usiadł za biurkiem, po czym chwycił za słuchawkę

i od nowa zaczął obdzwaniać znajome domy dziecka w Moskwie. Potem,

już w Zagorsku, wracaliśmy z nim często wspomnieniami do tych chwil –

podziwiał nasz upór. Musiał wiedzieć, że ten upór był nakręcany przez

zwierzęcy głód.

Po kilku telefonach miał dla nas dobrą wiadomość: przygarnie nas

dietdom w samym centrum Moskwy – nie byle jaki, bo dla dzieci wyższych

oficerów armii radzieckiej. Te dzieci na ogół nie były sierotami, oboje

rodzice walczyli, należało je więc dobrze traktować, bo miałyby się komu

poskarżyć.

Dobrze traktowano także nas. Wykąpali nas, dali świeże ubrania,

a nasze – brudne i zawszawione – spalili; poczęstowali skromnym

posiłkiem i położyli spać. W domu brakowało miejsc, więc spaliśmy

w jednym łóżku – grunt, że świeżo pościelonym. Przyłożyliśmy głowy do


poduszek i zasnęliśmy z błogim spokojem, że co najgorsze, to minęło. Że

już nie musimy walczyć o przetrwanie, uciekać, ukrywać się, w każdym

człowieku widzieć potencjalnego wroga. Że zaczyna się nowy etap naszego

życia. Czułem, jak schodzi ze mnie napięcie towarzyszące mi od stacji

w Samojłowce, na której żegnała nas mama, Leszek, Basia i babcia.

Wreszcie czułem się bezpieczny, odtajałem.

Zsikałem się.

Ale spaliśmy tak kamiennym snem – wreszcie bez czuwania – że żaden

z nas tego nie zauważył. Rano prześcieradło było mokre, wziąłem to na

siebie. Po tym wszystkim, co przeszliśmy, trudno by taki „wypadek” mnie

wzruszył.

Czas, który spędziliśmy w tym domu dziecka – od 11 października do 1

listopada 1943 roku – wspominam dobrze. Zaprzyjaźniliśmy się

z rosyjskimi rówieśnikami, zwiedzaliśmy razem Moskwę, byliśmy w kinie,

obejrzeliśmy wystawę wojennych zdobyczy – ciekawe, ile z nich

pochodziło z polskich domów. Wtedy o tym nie myślałem, było dobrze

i bezpiecznie.

Jako cudzoziemcy budziliśmy zainteresowanie, uczyliśmy ich polskich

powiedzonek, opowiadaliśmy o przedwojennym życiu w Polsce. Kiedy

tylko takie opowieści trafiały do uszu wychowawców, byliśmy karceni. Nie

po to wkładali tyle wysiłku, by przed młodzieżą radziecką roztaczać uroki

życia w Kraju Rad, żeby takich dwóch im dywersję uprawiało.

Po dwudziestu dniach przyjechała pani Matylda Wrzosowa

z Kompołdietu. Dla nas jej obecność oznaczała jedno: jedziemy do

Zagorska! Do polskiego domu dziecka, polskich wychowawców, polskiej

szkoły. Serdecznie pożegnaliśmy się z koleżeństwem. Obdarowani przez

nich prezentami, ruszyliśmy na Dworzec Białoruski. Ten sam, z którego

chyłkiem wydostaliśmy się dzięki babuszkowym spódnicom.


Tym razem jednak niczego nie musieliśmy się bać. Kto inny się o nas

troszczył. Wsiedliśmy do elektriczki, a ja przez następną godzinę

zastanawiałem się: co mnie tam czeka? Czy kiedyś jeszcze wrócę do

rodziców? Do Polski?

Janina Popławska – matka Mirosława, fotografia z 1943 roku


fot. Archiwum Mirosława Popławskiego

Stacja Zagorsk. To miejsce nie zawsze się tak nazywało. Później też już

zresztą nie. Kiedy był to jeszcze Siergijew Posad, mieściło się tam

sanktuarium. Założył je mnich, który słynął z czynienia cudów. Za jeden


z nich można uznać pewnie i to, że gdy oblegał go hetman Żółkiewski

z piętnastotysięczną amią, twierdza pozostała niezdobyta.

Jeden z budynków na terenie sanktuarium stanowiła łaźnia. Raz

w tygodniu chodziliśmy się tam kąpać. W pobliskim Diewulinie mieliśmy

pole, a niedaleko stała cerkiewka – już wtedy zabytkowa. Sowieci porąbali

jej posadzki i urządzili w niej kanały, w których naprawiano traktory i inne

maszyny rolnicze.

Zlokalizowany naprzeciw sanktuarium, po drugiej stronie Prospektu

Czerwonej Armii, szkolny dom dziecka służył nie tylko ocaleniu 130 z 200

tysięcy polskich dzieci przebywających na terenie ZSRR; pełnił też – czy

może przede wszystkim – funkcję propagandową. Przybywające do niego

delegacje sojuszniczych państw – USA, Anglii, Francji – mogły zobaczyć,

jak to w okresie wielkiej wojny, podczas gdy naród radziecki składa daninę

życia w walce z niemieckim najeźdźcą, polskie dzieci mają się dobrze –

ciepło im, chodzą syte i uczą się po polsku.

Rzeczywiście, pomijając pranie mózgu, które i nas nie ominęło, niczego

nam tam nie brakowało. Oczywiście jak na zastane warunki – bo przecież

każdy z nas wolałby w tym czasie być z rodzicami w swoim domu

w Polsce.

Oprócz delegacji zagranicznych gościliśmy także osobistości

z okupowanej Polski – ma się rozumieć, z jedynie słusznego klucza:

Edwarda Osóbkę-Morawskiego, Bolesława Bieruta, Zygmunta Berlinga,

który w domu miał siostrzeńców: Brunona i Irenkę. Wreszcie Wandę

Wasilewską.

Miałem dobry akcent, więc wszelkie akademie „obsługiwałem”,

deklamując wiersze. Śpiewać za to mi nie pozwalali, mówili: „Wystarczy,

że będziesz ruszał ustami”. Raz, kiedy recytowałem Alarm Antoniego

Słonimskiego, siedząca w pierwszym rzędzie Wanda Wasilewska nagle


mnie do siebie przywołała. Posadziła mnie na kolanach i gładząc mnie po

głowie, mówiła ze łzami w oczach tekst o polskich cegiełkach, co to

zbudują nową, socjalistyczną Polskę.

Nie rozumiałem tego, co mówi. Jak to: budować nową Polskę – to starej

już nie ma? Jaka ma być ta socjalistyczna Polska? Co to w ogóle znaczy:

socjalistyczna? I jak to możliwe, że ta herod-baba płacze i wzrusza się jak

pensjonarka?

Wydaje mi się jednak, że nasz los naprawdę leżał jej na sercu. Mieliśmy

w Zagorsku Tereskę Strzałkę. Zabrano ją z radzieckiego dietdomu, jednak

w innych sierocińcach zostali jej brat i dwie siostry. Za namową

nauczycielki Tereska objęła Wasilewską za szyję i zaczęła ją błagać

o odnalezienie rodzeństwa – gdy się rozstawali osieroceni przez matkę,

Tereska miała osiem lat, Krysia sześć, Danusia cztery, a Tadek – osiem

miesięcy. Wasilewska obiecała odszukanie tych sierot i osobiście się w to

zaangażowała. Rzeczywiście po jakimś czasie przyjechały do nas, oprócz

Danusi, która przebywała w szpitalu. A trzeba powiedzieć, że radzieckie

dietdomy wcale niechętnie wydawały Polakom polskie sieroty.

Wychowywane bez polskiej tradycji i religii, były przeznaczone do

wynarodowienia i włączenia w sowiecką społeczność.

Wkrótce lament Wasilewskiej nad „cegiełkami polskiego socjalizmu”

przerwała kolejna część akademii: występy zespołów tanecznych

wyćwiczonych przez panią Eugenię Penson. Ach, jak oni wycinali te

krakowiaki, kujawiaki, kozaczoki, barynie-sudarynie! W narodowych

strojach, ma się rozumieć, przy akompaniamencie naszej kilkuosobowej

orkiestry dziecięcej.

Te recytatorskie, taneczne, muzyczne i inne talenty szlifowaliśmy,

uczestnicząc w różnych kołach zainteresowań: szachów, lekkoatletyki,

ping-ponga. To były oczywiście zajęcia pozalekcyjne. Uczyć się trzeba


było, bez dwóch zdań – inaczej by nas odesłali. Na Boże Narodzenie 1943

roku z więzienia został zwolniony nasz ojciec. Wrócił do Samojłowki

i podjął pracę, a my baliśmy się, że w tej sytuacji nasz pobyt w Zagorsku

może się skończyć. Aby nie dać dyrekcji powodów do odesłania nas do

rodziców, udzielałem się, ile mogłem, głównie kulturalnie, starałem się

o jak najlepsze wyniki w nauce.

Poziomowi nauki nie mogę nic zarzucić, zajmowali się nami wspaniali

pedagodzy. Skończyłem tam trzecią i czwartą klasę, tak że miałem wiedzę,

która rok później w Polsce pozwoliła mi rozpocząć naukę w pierwszej

klasie gimnazjum im. Limanowskiego. W wydanym przez ZPP podręczniku

napisanym w języku polskim nie było może nachalnej propagandy, ale

lekcje historii i geografii dotyczyły zarówno Polski, jak i ZSRR. Rosyjski

trzeba było opanować w mowie i piśmie, literaturę przerabialiśmy na

szczęście już tylko polską.

Dla dzieci, którym nauka szła gorzej, organizowano dodatkowe lekcje,

przydzielano korepetytorów spośród kolegów. Ja przyuczałem Kazika

Kwieka – był doskonale wysportowany, ale kulał z matematyki. Byłem

dumny, gdy na jego świadectwie zobaczyłem czwórkę z tego przedmiotu.

Każdy dzień w Zagorsku wyglądał podobnie: dzwonek na pobudkę

o godzinie 6; w niedziele, święta państwowe i wybrane kościelne – o 8.

Poranna toaleta w umywalni – osobno dziewczynki, osobno chłopcy.

Ścielenie łóżek i porządkowanie sypialni; średnio mieszkało nas tam po

dwadzieścia, trzydzieści osób – po Syberii i drodze do Zagorska to był istny

luksus. O godzinie 7 była zbiórka na głównej sali, którą szumnie

nazywaliśmy aulą. Tam ustawialiśmy się w dwóch rzędach: od najwyższego

do najniższego, naprzeciw siebie rządy dziewcząt i chłopców. Po

odśpiewaniu Roty do słów Marii Konopnickiej wychowawcy przekazywali

komunikaty dotyczące rozkładu obowiązków na dany dzień, i wreszcie


mogliśmy iść na śniadanie. Jedliśmy na zmiany, bo stołówka nie

pomieściłaby 130 osób naraz.

Starsi szli później do szkoły rosyjskiej, w której wydzielone były klasy

dla polskich dzieci – od pierwszej do siódmej. Po szkole i po obiedzie

siadaliśmy do lekcji, które odrabialiśmy pod czujnym okiem wychowawcy

klasy, a potem – czas wolny. Graliśmy wtedy w kiwanego na boisku,

w siatkówkę, a zimą – w ping-ponga, w szachy, warcaby; dziewczynki

dziergały na drutach. Młodsi mieli w tym czasie leżakowanie, a nam nie

wolno się było zbliżać do sypialni. Wtedy też odbywały się koła

zainteresowań, a raz na dwa, trzy tygodnie – uroczyste akademie na cześć

przybyłych „zacnych gości”.

O godzinie 19 rozbrzmiewał dzwonek na kolację, a godzinę później

wszyscy zbieraliśmy się ponownie na „auli”, znów śpiewaliśmy Rotę

i znów słuchaliśmy komunikatów, potem wieczorna toaleta, a od godziny

22 – cisza nocna.

Połowa dzieci w Zagorsku była pochodzenia żydowskiego, nikt się jednak

na to nie oglądał. Chociaż nie, był taki Ludwik Kowalski – syn pielęgniarki

– który przechwalał się wciąż, jaki jest ważny, i ostentacyjnie zajadał przy

nas słodycze, których nam tak brakowało. Drugi Polak żydowskiego

pochodzenia to Achil Rozen – indywidualista wielbiący sam siebie, z nikim

się nie kolegował. Wkładaliśmy im pod koce zdechłe myszy, padłe wróble

i nietoperze, a jak skarżyli wychowawcom, urządzaliśmy im kocówy.

Tłukliśmy się równo – wszyscy ze wszystkimi, umawialiśmy się na

solówki z Ruskimi, były bitwy na śnieżki, rywalizowaliśmy na stopnie i na

liczbę przeczytanych książek. Biblioteka w Zagorsku była obficie

zaopatrzona, składała się głównie z darów Polonii amerykańskiej


i angielskiej: Trylogia Sienkiewicza, W pustyni i w puszczy, Mickiewicz,

Słowacki, Konopnicka, ale i: Gorki, Puszkin, Lermontow, Tołstoj. Raz

otrzymałem dyplom przodownika w konkurencji „czytelnictwo”.

Codzienny apel ze śpiewaniem „Roty” w Zagorsku (1943–1946)


fot. Archiwum Mirosława Popławskiego

Ale były i obowiązki bardziej „domowe”. Pod nadzorem kadry sami

dbaliśmy o porządkowanie otoczenia: sprzątanie sypialni, sanitariatów. Nie

było bowiem dodatkowego personelu sprzątającego. Jedynym

pracownikiem gospodarczym był pan Jan – inwalida wojenny bez nogi,

który był palaczem w kotłowni. Zimą zbieraliśmy się tam większymi

grupami i słuchaliśmy jego opowieści z frontu.

Dyżury były także na stołówce – obierało się kartofle, roznosiło dania –

bardziej lubianym kolegom przydzielało się wymarzoną „przylepkę” od

chleba, zbierało naczynia, rąbało drewno na opał.

O, to lubiłem, bo można było podjeść. Ciekawe, bo jedzenia mieliśmy dość


dużo, wydawało się ono kaloryczne, a my wciąż chodziliśmy głodni – nie

wiem, dlaczego ten głód nie chciał nas opuścić. Może organizm upominał

się o zaległe z kilkunastu miesięcy kalorie?

W ramach dyżurów jeździliśmy też ciężarówkami na oddalone o kilka

kilometrów pole – wiosną, żeby sadzić ziemniaki, jesienią – na wykopki,

hodowaliśmy tam też sałatę. W tych zadaniach także lubiłem uczestniczyć,

bo znów mogłem się do syta najeść: sałaty, pieczonych ziemniaków

i jeszcze pod pazuchą na później sobie zabrać. Chowałem jedzenie

w kuferku i zamykałem go na kłódkę. Wszyscy mieliśmy takie kuferki,

w których trzymaliśmy swoje rzeczy osobiste i pamiątki. W domu dziecka

kwitł handel wymienny – za kromkę chleba można było dostać cenny

znaczek pocztowy, pocztówkę czy papierosa. Ja kolekcjonowałem jedzenie.

W niedziele nie było zorganizowanych wyjść do kościoła czy do

cerkwi, kto chciał, szedł na własną rękę; podobnie z pacierzem. Nie

śpiewało się nabożnych pieśni, religii w szkole nie było, nie wiem nawet,

czy w piątki i Środę Popielcową zachowywany był post. Za to na Boże

Narodzenie kolędy śpiewaliśmy.

W wolnym czasie niekiedy jeździliśmy do Moskwy – do kina, teatru

albo na wystawę sprzętu wojennego, a na Nowy Rok w Sali Kolumnowej

odbywało się przyjęcie, podczas którego Died Moroz rozdawał paczki ze

słodyczami. Zwiedzaliśmy cerkwie – ich złocone kopuły pokryte były

wtedy brezentem, by nie stanowiły łatwego celu dla niemieckich

bombowców.

Na mnie największe wrażenie w czasie takich wycieczek zrobiła

panorama bitwy pod Borodino i eksponaty z carskiego skarbca w muzeum

kremlowskim, ale jedną taką wycieczkę opuściłem – za karę. Nie

pamiętam, co przeskrobałem, ale za to nie obejrzałem „zdobyczy sprzętu


wojennego w czasie wielkiej wojny ojczyźnianej z hitlerowskimi

faszystami”, która jeszcze trwała. Co za szkoda!

Zimą co sobotę, a latem także w środy, chadzaliśmy do łaźni

znajdującej się na terenie zespołu klasztornego ławry Troicko-

Siergijewskiej – po drugiej stronie al. Armii Czerwonej. Podczas pobytów

tam często zwiedzaliśmy i podziwialiśmy zbytki sakralne z XIV–XIX

wieku. Ściany poszczególnych cerkwi zdobiły malowidła wielkich

rosyjskich artystów – z Andriejem Rublowem na czele.

Grupa średnia w Zagorsku – od lewej siedzą: Zdzisław Maślanka,

Mirosław Popławski, Bolesław Kwiek, Julian Niewiadomski;

w drugim rzędzie od lewej: Elstera Blumenkranc. Zagorsk, 1945 rok


fot. Archiwum Mirosława Popławskiego

Wbrew kategorycznym zakazom wychowawców zimą na oblodzonej

ulicy Armii Czerwonej urządzaliśmy jazdę na łyżwach. Sprzęt trzeba było


oczywiście zorganizować sobie we własnym zakresie: łyżwy robiliśmy

z drewna okutego drutem i przymocowywaliśmy je do walonek. Z kolei

także chałupniczo wykonanymi haczykami zaczepialiśmy się o tył

ciężarówki i hajda! Jak wychowawcy nas na tym złapali, była dobra bura.

Należeliśmy w końcu do jednego z najlepszych polskich domów dziecka,

zawsze czysto i schludnie ubrani, a tu takie wyczyny.

Co do tych ubrań, to napływały one z darów z całego świata do

moskiewskiego Kompołdietu, a stamtąd były rozsyłane do polskich domów

dziecka. Byliśmy tak rozwydrzeni, że jak komuś strój się nie podobał, nie

mówił o tym, bo jednak wstyd, tylko robił dziury, i wtedy wychowawcy

sami przydzielali nowy. Każdy miał na ubraniu swój numer – wyszyty

przez dziewczęta. Ja miałem numer siedemdziesiąt sześć, Konrad –

siedemdziesiąt cztery.

Dyrektorem domu dziecka w Zagorsku był Eustachy Kuroczko. Mieszkał

na parterze z Rosjanką i jej dzieckiem. Bardzo dbał i o nas, i o standard

domu, ale był też wymagający. Czasem się go bałem, bo nie należałem do

najgrzeczniejszych wychowanków. Po wojnie był wysoko postawionym

członkiem Związku Nauczycielstwa Polskiego. Przypomniałem sobie

o nim, gdy po zdanej maturze miałem przystąpić do egzaminów wstępnych

na politechnikę. Bałem się ich, bo poziom liceum w Myśliborzu, które

kończyłem, odstawał pewnie od poziomu warszawskich szkół średnich.

Wyprawiłem się wtedy z Konradem do Otwocka, gdzie pan Kuroczko

leczył w sanatorium gruźlicę. W trójkę wspominaliśmy czasy Zagorska,

a on opowiedział nam historię naszej ówczesnej koleżanki. Elstera

Blumenkranc była najstarsza z pięcioosobowego rodzeństwa, jej trzyletni

braciszek Borys był z kolei najmłodszym wychowankiem Zagorska. Miała


dziewięć lat, gdy w 1939 roku, ledwo po wkroczeniu do Polski, Niemcy

zamordowali jej rodziców. Cudem przedostała się przez granicę dzielącą

obu agresorów i znalazła się w strefie sowieckiej. Tułała się po radzieckich

dietdomach, gdy w 1943 roku w jednym z nich – w Kotłasie – odnalazła ją

nasza wychowawczyni, Matylda Wrzosowa, i przywiozła do Zagorska. Nie

wiem, jakim cudem, ale miała przy sobie sztabkę czystego złota, którą

zdeponowała u dyrektora Kuroczki. Potem, w czasie ewakuacji domu

dziecka do Polski w marcu 1946 roku, miał z tą sztabką problem. Wywóz

złota z ZSRR był zabroniony, pan Eustachy musiał je więc przemycić.

Zrobił to, i on jeden wie, ile nerwów go to kosztowało. Już w Polsce,

w Gostyninie, Elstera zgłosiła się do niego po to złoto, a po kilku dniach

z całą rodziną: Bronką, Zosią, Małką i Borysem wyjechała do Izraela.

Jeszcze w Zagorsku przez cały okres nauki ja i Elstera rywalizowaliśmy

ze sobą na oceny – uczyła się świetnie, a jednocześnie zastępowała

rodzeństwu i matkę, i ojca. Siostrom pomagała w szydełkowaniu

i dzierganiu na drutach, przebierała wiecznie moczącego się nocami

Borysa, prała mu pościel. Podziwiam ją – to było dzielne, waleczne

dziecko.

W pewnym momencie tych wspomnień dyrektor Kuroczko wypalił:

– Dobra, koniec pieprzenia, lepiej powiedzcie, z jakim interesem

przyjechaliście.

Wtedy wyjawiłem mu swoje obawy, a on na to:

– Jak cię znam, pewnie zdasz. A jak nie, to wtedy do mnie przyjdź.

Tak jak przewidział, zdałem i dostałem się na upragniony wydział

komunikacji Politechniki Warszawskiej. Tą wiadomością od razu

pospieszyłem podzielić się z panem Kuroczką w Otwocku – dziękowałem

mu za dodanie mi otuchy.
Dodawał nam jej zresztą jeszcze w Zagorsku – zarządzał domem, który

przez prawie trzy lata wojny dał nam bezpieczne schronienie, możliwość

rozmawiania i uczenia się po polsku na bądź co bądź obcej ziemi. A może

przede wszystkim – ratunek przed śmiercią głodową. Tak więc gdy 9 maja

1945 roku usłyszeliśmy o zakończeniu wojny, ucieszyliśmy się, ale i żal się

zrobiło, że trzeba będzie opuścić to miejsce, rozstać się z kolegami,

przyjaciółmi.

Tego dnia – po uroczystej akademii z udziałem przedstawicieli władz

miasta i pana Skrzeszewskiego, przedstawiciela Kompołdietu – zabawa

trwała do północy. Choć byliśmy gotowi już za chwilę wziąć w rękę nasze

kuferki i ruszyć w drogę do Polski, do prawdziwego domu, przyszło nam na

to czekać jeszcze prawie rok. Spędziliśmy ten czas tak samo jak

dotychczas, tylko na lekcjach historii więcej mówiliśmy o okrucieństwach,

których na podbitych narodach dopuścili się Niemcy. Choć sami mieliśmy

za sobą trudną przeszłość – głodu, katorżniczej pracy, chorób, nie mieściło

nam się w głowach, jak człowiek może człowiekowi zgotować takie

barbarzyństwo, jak to niemieckie.

Nauczyciele każdego dnia cierpliwie odpowiadali na nasze pytania

o powrót do Polski: „Już niedługo”, aż 14 marca 1946 roku po odśpiewaniu

Roty na porannym apelu pani Matylda Wrzosowa oznajmiła, że

wyjedziemy… za cztery dni! My ruszyliśmy do przygotowań wyjazdu, a na

nas ruszyli reporterzy gazet i operatorzy kamer. Propaganda nie spała. Na

fali entuzjazmu związanego z powrotem do kraju koledzy kwieciście

wypowiadali się o pobycie w Zagorsku. Jedna z gazet zacytowała nawet

dialog między mną i bratem:

„– Bierzemy ze sobą sanki? – zapytał Mirosław Popławski starszego

brata Konrada.

– Coś ty, po co, przecież u nas w kraju teraz wiosna”.


Przygotowania szły pełną parą: szykowano suchy prowiant, bieliznę,

pościel. Magazyny z odzieżą, meble i wyposażenie kuchni pozostały, bo po

nas miały służyć kolejnym polskim dzieciom, wracającym do kraju

z innych rozsianych po ZSRR domów dziecka, a potem powstał tam zakład

dla osób niepełnosprawnych.

W Zagorsku odnajdywały się często dzieci tułające się po dworcach

i noclegowniach. Tak było z naszym bratem stryjecznym, Tadkiem

Nizińskim. Miał dwanaście lat, gdy podczas letniego obozu

zorganizowanego na terenie Białorusi – na którym młodzież z obu krajów

miała się integrować – zastał go wybuch wojny niemiecko-sowieckiej.

Młodzi Polacy nie mogli wrócić do kraju i tułali się po Związku

Radzieckim.

Edukacyjny Dom Dziecka nr 10 dla dzieci polskich w Zagorsku koło

Moskwy przy ul. Prospekt Czerwonej Armii 94, październik 1943 –

marzec 1946
fot. Archiwum Mirosława Popławskiego
W dzień wyjazdu pośpiesznie wymienialiśmy wpisy w pamiętnikach,

pożegnaliśmy się z rosyjskimi kolegami i panią od rosyjskiego,

wysłuchaliśmy przemówień, po czym wieczorem udaliśmy się na znany mi

już dobrze Dworzec Białoruski w Moskwie. Noc spędziliśmy w wagonach,

na czystych posłaniach, na bocznym torze. Po porannej toalecie i śniadaniu

odbyła się ostatnia przed odjazdem oficjałka, podczas której żegnano dzieci

wracające do „wyzwolonej Polski”. Mowę wygłosiła, a jakże, lubiana przez

wszystkie dzieci Wanda Wasilewska. A potem przemówiłem ja. Na cały

Kraj Rad!

Znany z dobrego rosyjskiego akcentu zostałem zawieziony do radia

Moskwa. Tam wręczono mi tekst, którego miałem się nauczyć, po czym

wygłosić w eter. No i poszło: że żegnam gościnny Związek Radziecki,

a towarzyszowi Stalinowi dziękuję za szczastliwoje dietstwo.

To był ostatni punkt programu i teraz już naprawdę pociąg ruszył,

wioząc nas tam, skąd wywieziono nas 6 lat wcześniej na tułaczkę po

„gościnnym ZSRR”; gdzie szczęście i dzieciństwo odebrał nam głód, walka

o przetrwanie, praca ponad siły, śmierć bliskich. Czy dziękowałem

Stalinowi dlatego, że się bałem odmówić, czy dlatego, że było mi już

wszystko jedno – nie wiem. Wiem tylko, jak plastyczną masą jest dziecko,

które można urobić na każdą modłę, zwłaszcza gdy w oczy zagląda

zwierzęcy głód. Dziś się tego wstydzę. Zresztą co ja wtedy rozumiałem?

Żyć chciałem. Do Polski wrócić. Do normalności.

Jechaliśmy przez Białoruś. Jak okiem sięgnąć, gruzy, pogorzeliska,

rozrzucony po rowach sprzęt wojskowy, rozbite samochody i czołgi. Nasz

entuzjazm z każdym kilometrem zastępował smutek i strach. Nie pamiętam,

gdzie przekraczaliśmy granicę: czy w Brześciu, czy w Grodnie. Czy ze

względu na różnicę w szerokości torów przeładowano nas do innych

wagonów, czy zmieniono podwozie w pociągu. Pamiętam przygnębienie,


bo z przekroczeniem granicy krajobraz się nie zmienił: gruzy, pogorzeliska,

rozrzucony po rowach sprzęt wojskowy, rozbite samochody i czołgi. A nie

wiedzieliśmy jeszcze o Holokauście. Nie mijaliśmy obróconej w popiół

Warszawy.

Jechaliśmy przez Kutno. Tam zatrzymaliśmy się na obiad i ruszyliśmy

do Gostynina – do miejsca, gdzie przeszliśmy badania i kwarantannę i z

którego byliśmy rozsyłani dalej. Każdorazowo nasz przyjazd na polskie

stacje poprzedzała wiadomość o tym, kogo pociąg wiezie, i jeśli dorośli

udowodnili rodzinny związek z danym dzieckiem, mogli je zabrać. Nasze

grono szczuplało tak, że do „Naszego Domu” im. Maryny Falskiej przy Al.

Zjednoczenia na warszawskich Bielanach ze stu trzydziestu dotarło nas

blisko pięćdziesięcioro.

W Gostyninie byliśmy dwa tygodnie. Oprócz przejścia dokładnych

badań mieliśmy tam też na nowo oswajać się z Polską. Raz wyszedłem

z Kazikiem Kwiekiem – tym, co go na czwórkę matematyki wyuczyłem –

na rynek po pół bochenka razowego chleba. Z przyzwyczajenia zacząłem

mówić po rosyjsku, pytając o cenę, a kobieta na to: „Czy jesteś rosyjskim

sierotą? Głodnyś pewnie? Jak się tu znalazłeś?”.

Głupio mi się zrobiło, przeprosiłem i odpowiedziałem, już po polsku, że

jestem Polakiem, ale sześć lat spędziłem na wygnaniu w ZSRR, dlatego

machinalnie zacząłem rozmowę po rosyjsku.

Za darmo sprzedawczyni dała nam cały bochenek, który z Kazikiem

natychmiast spałaszowaliśmy, zanim zdążyliśmy wrócić do zakładu.

Kilka dni później, 1 kwietnia, nasza wychowawczyni oświadczyła, że

nazajutrz ruszamy do docelowego miejsca, jakim jest Dom Dziecka nr 1

„Nasz Dom” im. Maryny Falskiej na Bielanach. Patrząc na nasze

pokpiwające miny, szybko się zreflektowała: „Nie, to nie żart

primaaprilisowy, jutro naprawdę wyjeżdżamy!”.


Znów wstąpił w nas entuzjazm – dom był coraz bliżej. Na razie dom

dziecka, ale przecież na mnie i na Konrada czekał gdzieś ten prawdziwy –

z mamą, tatą i rodzeństwem.

Ciekawa jest historia „Naszego Domu” im. Maryny Falskiej, do którego

właśnie się wybieraliśmy. Powstał zaraz po odzyskaniu przez Polskę

niepodległości z inicjatywy Marii Rogowskiej Falskiej i Janusza Korczaka,

którzy stworzyli go dla… sierot po I wojnie światowej. Początkowo mieścił

się w Pruszkowie pod Warszawą, ale ze względu na ciasnotę i złe warunki

przeniósł się na Al. Zjednoczenia na Bielanach. Pieniądze na działkę

i budynek zbierało utworzone przez Aleksandrę Piłsudską Towarzystwo

Opieki nad Bezdomnymi Dziećmi.

W okresie okupacji – wtedy gdy ja krążyłem po ZSRR, uciekając przed

syberyjskim głodem – starsza młodzież z „Naszego Domu” przechodziła

w konspiracji szkolenie wojskowe, a potem brała udział w ruchu oporu i w

powstaniu warszawskim. Na czas powstania właśnie sierociniec zamienił

się w szpital. Maryna Falska przechowała też w „Naszym Domu”

dwadzieścia pięcioro dzieci żydowskich. Zmarła jeszcze w trakcie

powstania na wieść o przymusowej ewakuacji domu.

Po wojnie Towarzystwo „Nasz Dom” zostało rozwiązane, a cały jego

majątek przekazany Robotniczemu Towarzystwu Przyjaciół Dzieci. Zostało

reaktywowane dopiero w 1991 roku. Na Bielanach nadal istnieje więc Dom

Dziecka nr 1 „Nasz Dom”. Mimo że gościłem w nim zaledwie trzy

miesiące, wciąż jestem w jego zarządzie. Przez lata z byłymi

wychowankami utrzymywaliśmy kontakty – spotykaliśmy się zawsze

w pierwszą niedzielę po 15 listopada. Początkowo było nas trzydzieści,

czterdzieści osób, dwa lata temu byłem już tylko ja i Konrad, a ostatnio

byłem sam, bo Konrad już nie żyje.


Na początku kwietnia 1946 roku na progu „Naszego Domu” chlebem

i solą witała naszą pięćdziesięcioosobową grupę pani Janeczka Cichosz,

nasza późniejsza wychowawczyni. Dyrektor Sieradzki zapewnił, że już

nigdy nie zaznamy głodu ani poniżenia. Pierwszym tego dowodem miał być

czekający na nas posiłek. W stołówce zobaczyliśmy talerze z pokrojonym

chlebem i wazy z zupą – mogliśmy się najeść do syta. Nikt nie wydzielał,

można było sobie dokładać i dokładać. A na drugie danie bigos. Z mięsem!

Chleb, który został, przezornie schowaliśmy za pazuchę.

Kilka dni po przyjeździe rozpoczęliśmy naukę w polskiej szkole. Rok

ukończyłem ze średnią ocen 4,2. W wolnym czasie chodziliśmy na

wycieczki po gruzach Warszawy, poznawaliśmy szczegóły walk

powstańczych, podczas wypraw do lasku bielańskiego znajdowaliśmy

elementy karabinów, naboje i inne uzbrojenie. Pielęgnowaliśmy groby

powstańcze, zwłaszcza te kryjące szczątki wychowanków „Naszego

Domu”.

W połowie maja, była to niedziela, mnie i Konrada wezwał do swojego

gabinetu kierownik Zdzisław Sieradzki. Stały już tam dwie panie w średnim

wieku: jedna mała i garbata, druga wysoka. Nikogo nam nie przypominały.

Okazało się, że to nasze ciocie: Basia i Janka Małczyńskie – dalekie krewne

naszej mamy. Z gazety dowiedziały się, że do tego domu dziecka przybyła

grupa dzieci z Zagorska, od babci wiedziały z kolei, że byliśmy w tym

podmoskiewskim sierocińcu. Dyrektor zapytał nas: „Czy to wasze ciocie?”.

Ja spojrzałem na Konrada, on na mnie. Pokręciliśmy głowami, one

jednak zapewniały o naszym pokrewieństwie. Kierownik zgodził się na to,

żeby zabrały nas na jeden dzień, i tak pojechaliśmy z nimi na Pragę. Wisłę

przejechaliśmy mostem pontonowym, a wjechaliśmy na niego samochodem

ciężarowym opatrzonym literą „Z” z ławkami wewnątrz. Kursował między

centrum a Pragą. Jak jechał po moście, to ten most cały chodził.


Kiedy weszliśmy do domu, uderzył nas zapach rosołu. Prawdziwego,

z kury, a w środku pływały kostki z kaszy manny. Na drugie danie były

porcje gotowanej kury z ziemniakami, a na deser – kompot i kruche

ciasteczka. Przy obiedzie skupieni byliśmy wyłącznie na jedzeniu, ale po

posiłku opowiadaliśmy nasze przeżycia, a ciocie dzieliły się swoimi. Janka

brała udział w powstaniu warszawskim jako sanitariuszka, za co została

wywieziona do ciężkiego obozu koncentracyjnego dla kobiet

w Ravensbrück. Doczekała wyzwolenia przez aliantów, dzięki czemu

mogła wrócić do Polski. Dowiedzieliśmy się, że nasza ukochana babcia

Zosia – mama mamy, ta, do której mama pisała z Syberii – zmarła u nich

w mieszkaniu w styczniu 1944 roku po kilku miesiącach ciężkiej choroby.

Druga babcia, która była z nami na Syberii, wróciła do Polski

z rodzicami w 1946 roku, gdzie odnalazły się z jej córką – Zenobią Muzyk.

Ta zabrała babcię do siebie, do Legnicy, ale wciąż byliśmy w kontakcie –

zmarła w 1955 roku w wieku osiemdziesięciu jeden lat.

Tymczasem w Warszawie zbliżał się koniec roku szkolnego, a nam

oznajmiono, że na wakacje wychowankowie „Naszego Domu” pojadą do

Jugosławii. Już zacząłem się cieszyć, gdy okazało się, że czeka mnie

zupełnie inna podróż.

Od moskiewskiego Kompołdietu rodzice dowiedzieli się o naszym pobycie

na Bielanach. Nie mieli już domu, bo miejsce, na którym stał, przestało być

polską ziemią. Zostali rzuceni na ziemie odzyskane. Dostali kwaterunek

przy ulicy Żymierskiego 7 w Myśliborzu, niedaleko Szczecina.

W połowie czerwca znów wezwano nas do gabinetu kierownika. Tym

razem nie mieliśmy kłopotu z rozpoznaniem osoby, która na nas czekała. To

był ojciec! Zabrał nas do Myśliborza – do mamy, do Leszka, do Basi.


Mama szybko znalazła tam pracę jako nauczycielka matematyki

w szkole podstawowej, tata zatrudnił się w pobliskich lasach jako leśniczy.

Odtąd temat zsyłki na Syberię stał się tematem tabu. Kiedykolwiek

próbowałem o coś dopytać, mama mówiła: „Miruś, nie wracajmy do tego”.

Dużo o tym rozmawialiśmy z Konradem. Leszek po powrocie do Polski

miał sześć lat, ale pamiętał głód, wiedział, że umierał. Pamiętał, jak

piszczał, kiedy gryzły go pluskwy. Takie to pierwsze wspomnienia

z dzieciństwa.

Mama była niezwykle dzielną kobietą. Podejmowała karkołomne

wysiłki, by nas uratować, i uratowała. Mimo walki z głodem, robactwem,

zimnem, jako dziecko czułem się bezpieczny, bo wiedziałem, że mama

nade mną czuwa. Teraz wiem, że czuwała i Opatrzność Boża.

W Myśliborzu zdałem maturę na pięć, przyjechałem na studia do

Warszawy i już tu zostałem. Ożeniłem się, doczekałem dwóch synów,

trojga wnuków i dwojga prawnuków. Przesłanie, jakie chciałbym zostawić

ich pokoleniom, brzmi: nie dopuście do wojny. Przy najniższych

instynktach, jakie ona wywołuje, i przy dzisiejszej zaawansowanej

technologii może nawet unicestwić naszą planetę. Na wojnie nie ma

wygranych, wszyscy są przegrani.

Mirosław Popławski

11
Lepioszka – pieczony na blasze placek, wyrabiany z mąki, wody i tłuszczu.
Mirosław Popławski z mamą przy Ostrej Bramie w Wilnie, 1937 rok
fot. Archiwum Mirosława Popławskiego
Trasa, którą Mirosław Popławski przebył na Syberię i z powrotem –

przez Moskwę
fot. Archiwum Mirosława Popławskiego
Mirosław Popławski przeglądający rodzinne pamiątki
fot. Archiwum Mirosława Popławskiego
ALEKSANDRA

MATKA SIEROT

Beztroska Ola – jeszcze przed wybuchem wojny i zaginięciem ojca


fot. Archiwum Aleksandry Kulak-Wawryki
utostopem – za konserwę – mama jeździła tam, gdzie mogły być

A polskie sieroty. Niektóre były tak małe, że nawet nie miały

świadomości, że są sierotami. Potem mamy nie miałam także ja –

rozgościła się we mnie samotność, brak zakotwiczenia. Przecież każde

dziecko jest czyjeś, mówi: „moja mama ma ciemne włosy i bierze mnie na

kolana; ja jestem mojej mamy”. Ja nie miałam już tak o kim powiedzieć.

Kiedy kilkanaście lat potem zobaczyłyśmy się w porcie w Gdyni,

powiedziałyśmy sobie tylko:

– No tak, ty jesteś moja córeczka.

– A ja myślałam, że ty masz czarne włosy.

Potem mama miała mnóstwo dzieci, do własnego wnuka „synciu”

mówiła, ale mnie już nie odzyskała.

Z mamą, tatą i babcią mieszkaliśmy w Horyńcu-Zdroju, na granicy

z Ukrainą. Mama była nauczycielką, tata – oficerem Wojska Polskiego,

więc zaraz we wrześniu 1939 roku wyjechał do Rumunii. Potem wrócił do

Polski, ale do części okupowanej przez Niemców – do Jasła. Mama liczyła

na to, że uda jej się przedostać z nami do taty – jak jej koleżance do męża

leśniczego – ale się nie udało. Tata nie miał takich możliwości.

Zostałyśmy więc we trzy – mama, trzyletnia ja i babcia, która się mną

zajmowała, gdy mama szła do szkoły. Szkoła podzielona była na dwie

części: na parterze uczyły się polskie dzieci, na piętrze – dzieci żydowskie

i ukraińskie. Mama skończyła seminarium nauczycielskie w Żółkwi

z obowiązkowym ukraińskim, bo tam przygotowywano do pracy na

terenach zamieszkiwanych w większości przez Ukraińców, uczyła więc

głównie dzieci ukraińskie.


W czasie nauki mama mieszkała w Żółkwi tylko zimą, zaś wiosną

i jesienią dojeżdżała codziennie z Rawy. Jednocześnie zawsze znalazła czas

na pomaganie w kościele i ogrodach na plebanii. Dziadek był rymarzem,

miał czworo dzieci i nie stać go było na ich naukę. Ksiądz jednak, grając

z leśniczym w wista, załatwił mamie pozwolenie na wchodzenie do lasów,

które wtedy były prywatne, by mogła zbierać jagody, maliny, jeżyny.

Załatwił jej też zwolnienie z czesnego w szkole w Żółkwi. Zawsze czuła

wdzięczność i zobowiązanie za to, że mimo braku pieniędzy mogła się

uczyć. I już jako młoda dziewczyna czuła, czym jest solidarność

i pomaganie innym. Kiedyś odwdzięczy się za to po dziesięćkroć.

W 1930 roku zaczęła pracę jako nauczycielka w wiejskiej szkole na

Wołyniu. To były zaledwie dwie izdebki, a w zasadzie jedno pomieszczenie

z piecem pośrodku. Po jednej jego stronie siedziały dzieci rozpoczynające

naukę, po drugiej te, które były już na bardziej zaawansowanym poziomie.

Szkoła leżała w wiosce, w lesie, wśród mokradeł. Kiedyś przy szkołach

bywały pokoje dla nauczycieli, mama takiego nie miała. Wynajmowała

pokoik, ale mało w nim przebywała. W szkole była prawie cały dzień,

wychodziła do niej długo przed lekcjami – musiała obudzić woźnego, który

lubił zajrzeć do butelki, by napalił w piecu. Od pieca w stronę okien

rozwieszone były sznury, a na nich przez cały czas nauki suszyły się łapcie

z łyka i onuce dzieci, przemoczone w drodze do szkoły.

Z tej szkoły mama nie zapamiętała ani jednego imienia czy nazwiska

dzieci – został w niej zapach suszących się onuc i łapci oraz widok

entuzjazmu uczniów, którzy w szkole dostawali chleb i mleko. Tym, którzy

z domu nie przynosili nic do jedzenia, woźny odstępował swoją skibkę

chleba. Z czasów przedwojennych najczęściej wspominała właśnie tę

szkółkę – tak przecież trudną.


Albina Wawryka z maleńką Olą
fot. Archiwum Aleksandry Kulak-Wawryki
Albina Wawryka, mama Oli, ze swoją klasą
fot. Archiwum Aleksandry Kulak-Wawryki

Potem uczyła w Równem na Wołyniu, ale to już była bogata wieś,

mama miała tam służbowe mieszkanko. Dzieci także przychodziły chętnie,

ale mama zbyt często zderzała się z ingerencją dorosłych – rodziców,

władz, popa. Po roku dostała nominację do szkoły w Horyńcu – do tej

dużej, piętrowej szkoły, o której już wspomniałam.

O tym, że lubiła tę pracę, a dzieci lubiły moją mamę, świadczy choćby

jeden z listów, który od swoich ukraińskich uczniów dostała na Syberii:

„Pani na pewno do nas wróci. Rodzice postawili sprawę przed władzami,

oczekujemy Pani powrotu”.

Rodzice osiedli w Horyńcu, bo były to rodzinne strony mamy, ale i tata

dobrze się tam czuł. Był już wówczas oficerem rezerwy Wojska Polskiego,

pracował w Rejonowej Komendzie Uzupełnień Wojskowych w Rzeszowie.

W 1939 roku pracował też w towarzystwie sportowym „Sokół” – jako

instruktor jazdy konnej. I nagle wojna. Ojca zmobilizowali, po czym

wyjechał. Więcej go nie widziałam.


*

W Horyńcu było już po pierwszej wywózce12, panował niepokój. 13

kwietnia przyjechał do nas wujek, brat mamy, z Rawy Ruskiej. Przywiózł

młodszą siostrę – ciocię Helenę – do opieki nade mną, a babcię miał zabrać,

bo na stałe w Rawie mieszkała. I tej samej nocy – łomot do drzwi. Mama

myślała, że to po wujka przyszli. Część naszego domu już wtedy zajmowali

sowieccy oficerowie, nam zostawili pokój z kuchnią. Nie było między nami

wrogości, babcia gotowała im kartofli, klucz do ich części domu zawsze był

w drzwiach.

Jak tylko rozległ się ten łomot, babcia zaraz ukryła wujka w części dla

oficerów, bo ich akurat nie było. Ale to nie o wujka im chodziło. Mama

wpadła w histerię, a babcia spokojnie pakowała rzeczy, starannie układając

je w walizce.

„Trzeba jechać, to trzeba” – mówiła.

Jeden z żołnierzy na jedną kapę rzucał pościel, na inną – buty; na

każdego zesłańca przypadał jeden tobołek, a my cztery byłyśmy. Może

dlatego pomagali, że głupio im było – mieszkali u nas dotąd, a nie ostrzegli

przed wywózką. Jakby ostrzegli, chociaż babcię można było odwieźć,

dobiegała siedemdziesiątki i daleka podróż, a potem mrozy Syberii groziły

jej śmiercią.

– Nie możecie mieszkać w strefie przygranicznej, zostaniecie

wywiezieni – poinformowali sucho.


Dwuletnia Ola Wawryka z rodzicami (pierwsi z lewej) i bratem

mamy przed gankiem domu w 1939 roku


fot. Archiwum Aleksandry Kulak-Wawryki

Strefa przygraniczna obejmowała 30 kilometrów w głąb kraju, nas

wywieźli 3 tysiące kilometrów od granicy. 14 kwietnia jeszcze leżał śnieg,

na stację powieźli więc nas saniami. Początkowo się cieszyłam, spokojnie

pozwoliłam się ubrać i załadować na sanie, bo myślałam, że jadę na dłużej

z babcią do niej. Ale jak wsadzili nas do pociągu, zaczęłam płakać, bo to

nie takimi pociągami jeździło się do babci do Rawy.


Jak tylko siedzący w pokoju obok wujek zorientował się w sytuacji,

zsunął się przez okno do sadu, a potem nocą 20 kilometrów wzdłuż torów

szedł do Rawy.

Wychodzącą do pracy drugą moją ciocię, Marię, poinformował

o naszym położeniu – zaraz sprzedali meble, a z pieniędzmi ruszył na

stację. Chodził wzdłuż wagonów, ale jak miał nas widzieć, skoro my

byłyśmy już w środku? Nagle dostrzegła go ciocia Hela. Wołała, on się

rozglądał, jakby słyszał, ale nie mógł nas przecież widzieć. Ciocia

przystawiła mnie do bydlęcego okienka i zaczęła szczypać, żebym głośniej

krzyczała: „Ujciu, ujciu, stiepioł! (Wujku, wujku, szczypią!)” – wołałam

swoim dziecięcym głosikiem.

Wreszcie zwrócił się w naszą stronę. Przez okienko ciocia widziała, jak

rozmawia z wartownikiem. Pokazywał na kankę z mlekiem i przekonywał,

że w wagonie jest dziecko, pewnie chce mu się pić. Tamten powiedział, że

chodzi wzdłuż wagonu w jedną, potem w drugą stronę. Jeśli wujek załatwi

sprawę, zanim tamten dojdzie do końca składu i się odwróci, to dobrze. Ale

jeśli się odwróci i nadal będzie widział wujka, będzie strzelać. Nie było

czasu na tłumaczenia. Wujek wrzucił do wagonu, z którego dochodził mój

głos, kankę i krzyknął: „Tylko nie pijcie mleka!”.

To był znak, byśmy szukały w naczyniu czego innego. Rzeczywiście,

w folii po czekoladzie znajdowały się tam pieniądze ze sprzedaży mebli. Na

początku zsyłki uratowały nam życie.


Kopia listy rodzin przeznaczonych do wywózki. Z numerem 12811 –

rodzina Aleksandry Wawryki


fot. Archiwum Aleksandry Kulak-Wawryki

Dziurę w ścianie zatkali moją szmacianą lalką. Płakałam. Droga trwała

wieczność, jedne wagony odłączano, inne dołączano, aż dojechaliśmy do

aktiubinskiej obłasti – do kołchozu Paryska Komuna. Potem się okazało, że

to w Kazachstanie.

Wysadzili tylko trzy rodziny: mnie z mamą, babcią i ciocią Heleną,

panią Pawlikową z rocznym Jankiem, jej mąż już w tym czasie był

w łagrach, i gajowego z ośmioletnią córką Irką, on był już w ostatnim

stadium gruźlicy. Podjechała ciągnięta na kołach przez wielbłądy podwoda

z naczelnikiem obozu, i zaczęła się awantura. Naczelnik wykrzykiwał, że

kogo mu tu do roboty przywieźli, że z takimi to tylko kłopoty. Ale

przyjechała milicja i kazali mu nas brać.


Niespodziewanie nadeszła śnieżyca, trudno było się przebić. Na miejscu

okazało się, że są problemy nie tylko z zakwaterowaniem, ale i z opałem,

umieszczono nas więc w szkole. Pomieszkaliśmy tam dwa tygodnie,

a potem kazali się wynieść. Tylko gdzie? Naczelnik obozu rozpuścił

historyjkę o tym, że nas wysiedlili za to, że mama męża chciała zabić.

Mama nosiła damskie oficerki, więc on rozpowiadał, że w tych oficerkach

ona nosi nóż. Na złość chciał nam zrobić – pewnie za mnie i za babcię, bo

co to za siła robocza, i rzeczywiście „wariatki” nikt nie chciał wziąć pod

dach. Gruźlika z Irką z litości ktoś przyjął, Pawlikową z dzieckiem też,

a nad nami w końcu zmiłowała się jakaś kobiecina. Pozwoliła nam

mieszkać w przedsionku, gdzie trzymała kury.

Domy tam były – po kułakach. Od lat trzydziestych, kiedy ich stamtąd

wywieźli na Sybir, stały te domy puste. Nikt w nich nie chciał zamieszkać,

żeby i jego za kułaka nie brali. Obróciły się więc w ruinę, ale my nie

miałyśmy wyjścia – nie mogłyśmy w nieskończoność mieszkać

w przedsionku z kurami. Mama dostała plandekę samochodową na

przykrycie dziurawego dachu, plandeka też była dziurawa, trzeba było się

nakombinować, by te dziury pokryć, ale miałyśmy wreszcie swój kąt.

Mama napisała do rodziny – było to możliwe, bo Rawa Ruska znalazła

się po stronie rosyjskiej i poczta obejmowała te tereny. Ciocia Maria

w Rawie – siostra mamy – przekupiła kolejarzy, przez których nadawała do

nas paczki: trochę grochu, mąki, cukru, cukierków i nowe buty dla mnie.

Tak było, dopóki Niemcy nie zajęli tych trenów.

Na początku maja, pamiętam, bo w stepie jeszcze kwitły tulipany, zmarł

gajowy i ośmioletnia Irka została sama. Mama z ciocią urządziły mu

pogrzeb: nazbierały kwiatów i wystarały się o skrzynki na trumnę, za które

zapłaciły butami ojca. Nad grobem babcia odczytała fragment z książeczki

do nabożeństwa, zmówiłyśmy pacierz.


I to był moment przełomowy w stosunkach z tamtejszymi

mieszkańcami. Zobaczyli, że mama to nie wariatka i niedoszła

mężobójczyni; zdjęła oficerki i okazało się, że nie nosi noża, za to lituje się

nad zmarłym i jego córką. Wcześniej trudno było cokolwiek z nimi

załatwić, mnie nie akceptowali – lgnęłam do dzieci, a one mi dokuczały,

wyśmiewały się ze mnie; ja tłumaczyłam, że tylko tak się bawią, i nadal do

nich ciągnęłam. A teraz robotnice przyjęły mamę do swojego grona;

zobaczyły, że mama nie chowa do nich urazy; nie robiły już problemów,

żeby u nich rzeczy wymieniać na jedzenie.

Mama na pracę nie narzekała, jeśli już, to na zmęczenie – zawsze lubiła

pielić w ogródku, w kościele była odpowiedzialna za kwiaty, tu więc

chętnie pracowała w polu. Nie lubiła za to stosunku nadzorców do

pracowników i zesłańców.

Dzieci wreszcie mnie zaakceptowały. Irkę wzięła do siebie pani

Pawlikowa, dziewczynka opiekowała się rocznym Jankiem, gdy jego matka

szła w pole. Irka jest przykładem dziecka, które życie w jednej chwili

odcięło od dzieciństwa i kazało dorosnąć. Wyszła z dobrego, nieźle

sytuowanego domu, a tu nagle musiała radzić sobie sama. Szybko nauczyła

się sprytu.

Emigracja dorosłych to zupełnie co innego niż emigracja dzieci. Jako

dziecko zastane warunki po prostu przyjęłam. Żyłam czekaniem na paczki

z cukierkami z Rawy, poza tym nie wspominam tego czasu źle – aż do

rozstania z rodziną. Takie rozstanie zmienia wszystko. Z rodziną ma się

poczucie bezpieczeństwa, ktoś zadba, zawalczy, pomyśli. Bez niej pojawia

się niepewność, konieczność ciągłego obserwowania, uczenia się życia na

nowo – szybko i boleśnie.

Irka nie miała nikogo dorosłego. Jeszcze zanim straciła ojca – gdy

chorował, to ona bardziej zajmowała się nim niż on nią. U pani Pawlikowej
miała gdzie spać i co jeść, ale jej dzieckiem był Janek, nie ona. Była dobrze

traktowana, ale gdy nadarzyła się możliwość, pani Pawlikowa odeszła tylko

z Jankiem, i Irka poczuła się porzucona i odtrącona.

Porzucenie to przewidziała zresztą i już wcześniej przygotowywała się

na okoliczność samodzielnego życia. Po odejściu pani Pawlikowej mama

przygarnęła Irkę, ale nawet wtedy dziewczyna korzystała z nabytych

umiejętności. Raz przychodzi do nas Kazaszka, odwija fartuch, ukazując

coś na kształt kamienia, i patrzy to na Irkę, to na mamę.

– Rzucałaś kamieniami? – pyta mama Irkę, domyślając się bardziej

z gestów Kazaszki niż z niezrozumiałego języka, którym ta jej coś

wyłuszczała.

– Nie rzucałam – odpowiada Irka.

Kazaszka dalej gada i pokazuje na dach sąsiedniej chaty. Na tym dachu

leżą takie same kamienie jak okaz, który przyniosła w fartuchu. Mama

przypatruje się i widzi, że to nie kamienie, ale sery. Kazaszki suszyły je na

płaskich dachach domów. I wtedy mamę olśniło – przypomniała sobie, że

zobaczyła kiedyś Irkę na takim dachu, ale dziewczynka odpowiedziała jej,

że lubi tak sobie posiedzieć i popatrzeć w dal, w stronę Polski, i mama

nawet się wzruszyła i dała jej spokój.

A Irka chodziła tam sery podjadać, aż wreszcie została przyłapana.

Mama zapłaciła kobiecie za jej stratę myśliwskimi spodniami po ojcu Irki

i jej bluzką, a dziewczynce tłumaczyła, że kradzież to kradzież, i kropka.

– To z głodu mam umrzeć, a nie ruszyć?

– Jak masz umrzeć, to weź, ale się przyznaj. – I nagle odczuła potworny

smutek. To powiedziała ona, nauczycielka, wzór moralny. Zabolał ją też

brak zaufania Irki do niej.

Mamę już wcześniej zastanowiło zachowanie Irki, ale były inne

problemy, to tematu nie ciągnęła. Chodziły z kanką po mleko, w zasadzie


nie po mleko, tylko po to, co zbierało się po odwirowaniu mleka –

zesłańcom nie należała się treściwa śmietanka, ale tylko odtłuszczony płyn.

Obsługująca wirówkę kobieta śpiewała przy pracy, a głos miała

rzeczywiście piękny. Dała mamie i Irce porcję do wypicia, a Irka, obtarłszy

usta, mówi:

– Kak wy krasiwo pojotie.

I kobieta, połechtana komplementem, dalej „piet’”, na co Irka w jeszcze

większe zachwyty. Mama patrzy, a dziewczynka tu się zachwyca, a tam

ręką od tyłu śmietankę zgarnia do kubka i popija. Kazaszka zrazu tego nie

zauważyła, skupiona na śpiewaniu, ale mama – która od razu wychwyciła,

co się święci – zaczęła jej gorączkowo wycierać usta po tej śmietance

i kobieta się zorientowała. Zabrała kubek, schowała śmietankę i kazała się

wynosić.

O ile mama nie narzekała na pracę w polu, o tyle ciocia Helena uważała ją

za dopust boży. Miała za to zdolności krawieckie, więc gdy Kazaszki to

zwęszyły, szyła im ubrania, czy też bardziej przerabiała te, co miały – stare,

zgrzebne, za duże, za małe – by je uatrakcyjnić. Wojna nie wojna, one

chciały ładnie wyglądać. Polubiły ciotkę, dogadywały się na migi. Dzięki

jej usługom krawieckim zawsze miałyśmy chleb.

Babci jednak marzyły się ziemniaki. Jak zaczęły się wykopki, to mama

wrzuciła do swojej nauczycielskiej teczki, w której nosiła w pole wodę

i chleb, kilka bulw. Sytuacji przyglądała się jedna z kołchoźnic –

zauważyła, że nieświadoma tego mama jest obserwowana przez

komsomolca Saszkę, i ostrzegła ją, że kroją się kłopoty. Teczka była już

mocno wysłużona, lekko nadpruta na dnie. Mama zaczęła więc ruszać nią

tak, by ziemniaki wpadły w to nadprute miejsce, i machała teczką, aż


wszystkie ziemniaki wypadły. Na koniec pracy idzie Saszka do naczelnika

i coś mu prawi, pokazując na mamę:

– Taszku otkroj! – wrzeszczy naczelnik, gdy podchodzi do niego mama,

rozliczając się z dziennego urobku.

Mama otwiera.

– Wygruzaj!

Przechyla teczkę, ale z niej wytacza się tylko butelka oraz zawinięty

w szmatkę i gazetę chleb.

– Ech, ty durak, Sasza! – krzyczy naczelnik, a wszyscy rechoczą, bo się

pewnie Saszce przywidziało z tymi ziemniakami, co ich w teczce nie było.

Babcia naraz przestała marzyć o kartofelkach, żeby córki nie narażać.

Jesień była tragiczna, a zimy w naszej osłoniętej dziurawą plandeką

chacie byśmy nie przetrwały. W innych domach wszyscy siedzieli na kupie

i nie było tam dla nas miejsca. W grę wchodziła znowu sień z kurami

u znajomej gospodyni. Na myśl o niej mama się wzdrygnęła i zaczęła się

starać o zmianę warunków. Naczelnik obozu, który sam nie wiedział, co ma

zrobić z dwiema robotnicami i ich dwiema „kulami u nóg”, usłyszał od

mamy:

– Ja jestem dobra robotnica. Jak pozwolisz nam tu zamarznąć, oskarżą

cię, że nie zadbałeś o dobrą siłę roboczą. Jak się mnie pozbędziesz, oskarżą

cię o wypuszczenie z rąk cennego robotnika. Na wiosnę chcę tu wrócić, ale

na zimę pozwól mi jechać do Akkemeru.

Akkemer to była większa osada niedaleko kołchozu Komuna Paryska.

Mama chodziła tam, rozglądając się za pracą. W szpitalu zaproponowali jej

posadę salowej, jeśli tylko dostarczy odpowiednie dokumenty od

naczelnika obozu. Dał zgodę i czasowe zwolnienie z kołchozu mamie

i cioci. Z babcią pojechałyśmy razem z nimi. Jechałyśmy w karawanie, bo

z posiołków wyprawiano zawsze w większych grupach, by załatwić


wszystkie sprawy kołchozowe. Naczelnik bał się, czy mama wróci,

a najpierw – czy poradzi sobie z wielbłądami, bo na drogę dał nam dwa

wielbłądy, które mama musiała błyskawicznie nauczyć się obsługiwać. Raz

ją opluły, i zobaczyła, że zwierzęta plują na boki, odtąd więc podchodziła

do nich na wprost. Poradziła sobie.

W Akkemerze ja, mama, babcia i ciocia dostałyśmy pokoik ze ścianą od

kuchni z piecem, było więc ciepło. Mama pracowała nocami, ciocia

w dzień; wymieniały się w kolejce pod sklepem po chleb. W tej kolejce

ciocia uprawiała marketing szeptany o swoich usługach krawieckich

i wkrótce miała zlecenia, a my – kolejny chleb i wytęsknione mleko.

Zima przeszła spokojnie, ale babcia chorowała, w ogóle źle znosiła

wygnanie, i mama starała się o jej powrót do Polski. Pisała do władz, że

rozumie, że wojna, że ręce do pracy potrzebne, więc te ręce oferuje – swoje

i cioci, ale chora babcia na co się komu zda. Jednocześnie ciocia Józia

z Rawy pisała, że zapewni babci opiekę na miejscu, konsekwentnie jednak

odmawiano zgody na odesłanie babci do domu.

Jeszcze śniegi nie stajały, jak przyjechała po nas podwoda. Musiałyśmy

wracać do obozu. Uprzedzano nas, że jak kwitną tulipany, to w słoneczny

dzień odbijające się od ich fosforyzująco żółtych płatków słońce może

oślepić i spowodować chorobę spojówek. Mnie i babci mama przewiązała

więc oczy, a sama patrzyła tylko na wielbłądy. Nie uchroniło jej to jednak

przed porażeniem, na szczęście podleczyły ją Kazaszki i przeszła przez to

w miarę lekko. Gorzej z ciocią – jej groziła utrata wzroku, trafiła do

szpitala.

A na mamę w obozie już czekała kołchozowa rutyna: o piątej pobudka

i w pole, do bydła, do porządków. Raz kierowca, który przyjechał po zboże,

przywiózł gazety. „Prawdy” nie bał się rozdawać, boć to przecież

„Prawda”, a dostał jej stertę od polskiej delegatury. Miał zostawiać


wszędzie, gdzie są Polacy. Z tej „Prawdy” dowiedziałyśmy się

o „amnestii”.

Mama zaraz zapytała kierowcę, ile chce za zabranie nas. Kosztowało to

spodnie ojca, ale musiałyśmy się spieszyć, bo miał czas tylko do wieczora.

A tu nagle naczelnik się obudził, że on nie chce tracić dobrej robotnicy, że

mamy zostać. Okazało się, że o „amnestii” wiedział, mama tym bardziej do

niego, że w żadnym razie nie zostaniemy; razem z kierowcą – który sowicie

opłacony, był po naszej stronie – przemówili mu do sumienia: że dziecko,

że staruszka. Wreszcie puścił.

Na odchodne mama dostała trochę ziemniaków. Babcia, uradowana tym

faktem, piekła placki na blasze na drogę, ale kierowca popędzał, wzięła

więc takie niedopieczone, bo grzech zostawić. Samochód dojeżdżał do

Aktiubińska, gdzie był punkt zborny. Tam dopełnialiśmy formalności,

a babcia i ciocia rozchorowały się od tych surowych placków. Babcię trzeba

było zawieźć do szpitala, ale nie ma tego złego – przy okazji mama

zatrudniła się w nim jako salowa. Cudem znalazłyśmy mieszkanie

u znajomej kołchoźnicy, ciocia znów szyła.

Przyszła zima 1941 roku. W miasteczku było sporo Polaków, wśród nich

mama rozpoznała pięcioro rodzeństwa Underków z Rawy Ruskiej. Znała

ich rodziców, okazało się, że nie żyją. Młodsze dziewczynki były w moim

wieku, mamie zależało na kontakcie z nimi głównie ze względu na mnie –

kiedy odsypiała nocny dyżur, miałam się z kim bawić i jej nie budziłam.

Najstarszy z rodzeństwa, Władek, dostał się do Andersa, młodszy rwał

się do junaków, a najmłodsze dzieci miały ewakuować się razem z nimi. By

to załatwić, Władek musiał wyjechać na klika dni, i poprosił mamę

o opiekę nad maluchami. Kiedy wrócił, już pakowali się do wyjazdu, gdy
przybiega jedna z dziewczynek i mówi, że z Władkiem źle. Przywiózł tyfus.

Kobieta wynajmująca im lokum wymówiła im, więc mama wzięła dzieci do

nas, a Władka – do szpitala. Zmarł dwa dni później.

To był kolejny pogrzeb, który okazał się przełomem – tym razem moim

prywatnym. Na trumnę mama dostała za mało desek, a dobre wojskowe

buty Władka dała jego bratu. Nogi zawinęła mu tylko w onuce. Gdy wóz

telepał, odpadł kawałek tej prowizorycznej trumny i ukazał nagie stopy

Władka, z których zsunęły się także onuce. Na ten widok wśród rodzeństwa

wybuchł straszny płacz. Mama długo sobie potem wyrzucała, że nie

dopilnowała, nie zorganizowała więcej desek, może jakichś butów, żeby te

gołe stopy tak…

Dziewczynki mama wzięła pod opiekę, ale trudno jej było zarobić na

taką gromadkę. Pojechała do polskiej delegatury w Kujbyszewie po

wsparcie finansowe na sieroty. Pracująca tam pani Grosicka obiecała

pomoc, a mamie – jako nauczycielce – zaproponowała zorganizowanie

ośrodka, do którego można by zwozić sieroty, aż przyjdzie czas na

opuszczenie Rosji. Mama się zgodziła i zaczęła działać.

Wypatrzyła w Akkemerze cerkiew, która służyła za spichlerz, ale odkąd

z całego przetrzymywanego w niej zboża wypieczono chleby na front, stała

opuszczona. Żadna rewelacja, ale dach nad głową był – delegatura

zaakceptowała ją na lokum dla polskich sierot, które a to mama

sprowadzała, a to ściągały same. Z władzami miejscowymi delegatura

zarejestrowała to jako polski dietdom. Dostaliśmy jakiś lichutki przydział

zboża i węgla, koce, a za konserwy mama załatwiła słomę na sienniki. Stoły

pościągała z opuszczonych ogródków, na zakrystii urządziła kuchnię

z tiepłuszkami, czyli piecami, i rzeczywiście zrobił się z tego dom.

Najtrudniej było o garnki, w końcu przysłała je delegatura. Dali nawet parę

nocników dla maluchów.


Autostopem – za konserwę – mama jeździła zbierać dzieci w coraz

odleglejsze rejony. Docierała tam, gdzie wiadomo było, że przebywali

Polacy i mogły po nich zostać sieroty; wyciągała je z radzieckich

sierocińców. Z jednego z nich wydostała chłopca pochodzenia

żydowskiego. Nazywał się Mojżesz Zyra, syn Ryfki, był garbaty i znosił

dokuczanie ze strony kolegów. Śmiali się z jego kalectwa i z tego, że nie

rozumie po rosyjsku. Mama wiedziała, że wolno jej ratować tylko polskie

dzieci, bo tylko one objęte były amnestią, mimo to wzięła Mojżesza.

Chciała dla niego dwóch rzeczy: by się dobrze wśród nas czuł i by nie

zwracał na siebie uwagi. Była nas już blisko czterdziestka, była więc

szansa, że nikt nie dopatrzy się chłopca o niearyjskim wyglądzie. Mama

uczyła dzieci różnych modlitw i włączała w to Mojżesza. Ze względu na

niego wybierała takie modlitwy, którymi i on mógł się modlić, a jemu

tłumaczyła: „Modlimy się wszyscy do jednego Boga, możesz modlić się

z nami, podziękować Mu za kolejny przeżyty dzień, za jedzenie, za zabawę,

a potem sam możesz modlić się tak, jak nauczył cię rabin”.

Zależało jej na tym, byśmy zaakceptowali Mojżesza i mu nie dokuczali.

Poza tym nie podobał jej się wzgardliwy stosunek dzieci do żydowskiego

chłopca. Jej ojciec, Rosjanin, uczył ją zawsze, by w sympatiach do ludzi

kierowała się nie ich narodowością, ale tym, czy są dobrzy. A Mojżesz

może nie był duszą towarzystwa, ale dla mnie z pewnością był dobry. Tylko

on miał do mnie cierpliwość. Miał jedenaście lat, ja pięć, i lubiłam słuchać

jego opowieści, choć były straszne. Chowałam się pod kocem, ale kiedy

odchodził, wołałam, żeby wrócił. Chyba ważne było dla niego, że ktoś go

słucha.

Była nas już blisko pięćdziesiątka, kiedy młodszy Underka wstąpił do

junaków i zabrał siostry, ale w ich miejsce znalazły się kolejne dzieci.

Milicja przyprowadziła między innymi dwóch braci Samborskich –


Ukraińców, którzy zostali wywiezieni w głąb Rosji, nad Bajkał. Chcieli się

bić z Hitlerem, bo myśleli, że jak go ubiją, to władze sowieckie pozwolą im

wrócić na Ukrainę. Starszy miał szesnaście lat, młodszy – czternaście

i uważali się za dorosłych, nie chcieli siedzieć z dziećmi. Mama próbowała

ich zatrzymać, bo znała ich zamiary, ale oni odkarmili się i uciekli.

Zostawili list z prośbą, by ich nie szukać, bo „poszli bić Giermańca – jak

rodzice przykazali”. Mama nie chciała ściągać na nich kłopotów

i rzeczywiście nie zgłosiła ich ucieczki.

W kołchozie. Mama Oli przytula obce dziecko, Ola (trzeci rząd od

dołu, druga z prawej) patrzy z ukosa. Pierwszy z lewej w dolnym

rzędzie – Mojżesz Zyra


fot. Archiwum Aleksandry Kulak-Wawryki

Zostały nas czterdzieści trzy osoby, gdy latem 1942 roku niedaleko

naszego miasteczka zatrzymał się pociąg wiozący z Syberii Polaków na

południe. Odczepiono wagon z chorymi – zmarłych zakopano, a żyjących


wzięto do szpitala. Wśród nich była trójka małych dzieci, które wyglądały

na zdrowe. Zawiadomiono o nich moją mamę i ta po nie pojechała. Miały

się u nas zatrzymać, zanim pojadą dalej.

Mama zawsze starała się ocalić jak najwięcej odzieży, którą miały na

sobie sieroty. Gotowała ją, bo nowych rzeczy nie było. Sortując ubrania tej

trójki, zauważyła piękną, czarną chustę, która w słońcu zdawała się mienić.

Podeszła bliżej i zamarła: to mieniły się na niej wszy, chusta aż „chodziła”.

Całą odzież postanowiła spalić, dzieci ogoliła i wykąpała w dużym garze.

Ludzi przyciągnął widok ogniska, w którym paliły się zainfekowane szmaty

– sami mieli niewiele, ale ktoś przyniósł w darze prześcieradło, kto inny

ubrania, żeby sieroty miały co na grzbiet włożyć.

Przezornie, w razie gdyby okazało się, że ta trójka dzieci jednak choruje

na tyfus, mama ulokowała ich w dobudówce i spała z nimi. Rano okazało

się, że jedna z dziewczynek choruje. Mama niestety też się zaraziła. Źle się

czuła, ale nie dała sobie obciąć włosów, wyleczyła ją znachorka.

Epidemię zawsze należało zgłosić, ale tu przyjechał konwojent. Nas nie

mógł wziąć, choć mama błagała, by zabrał tylko dzieci, za to poprosił

mamę, by nie zgłaszała tyfusu, bo cofną i jego, i jego rodzinę. Mama, nie

zgłaszając przypadków tyfusu, zaczęła się starać o kolejny transport.

W odpowiedzi z delegatury przychodziły, owszem, żywność, odzież, ale

i coraz mniej jasne wytyczne co do wyjazdu.

W końcu jesienią mama dostała telegram: ewakuacja ukończona,

zostańcie tam, gdzie mieszkacie. W cerkwi zimy byśmy nie przetrwali,

dzieci trzeba było odesłać z powrotem do dietdomów. Mama musiała im to

jakoś powiedzieć. One w płacz i zaczęły zbierać toczące się na wietrze kule

buranów, a mama – węgiel – jednak szykowaliśmy się do zimy w cerkwi.

Wciąż jednak nie dając za wygraną, mama jeździła do delegatury i prosiła


o przeniesienie sierocińca. Jeździła autostopem, choć mówiono jej, że nic

nie można – robiła to po to, by o nas nie zapominano.

W grudniu przyszedł telegram, że jest zgoda na ewakuację. Transport

miał przyjść 6 stycznia 1943 roku. Zima była porządna, sążnisty mróz, a my

w sandałkach i letnich butach. Trzeba było przetrwać. 6 stycznia

rzeczywiście ruszyliśmy na dworzec. Szedł ten, kto miał buty. Jak doszedł,

buty wracały do cerkwi i zakładało je następne dziecko, by dotrzeć na kolej.

Czekał nas tydzień drogi. Dostaliśmy cały wagon – czterdzieścioro troje

dzieci i siedmioro dorosłych. Jak tylko dzieci do niego wpadły, tak

wyskoczyły z niego jak z procy. Wagon nie miał szyb, a zamarznięte

drewno i metal w środku oddawały zimno, tak że wewnątrz było zimniej

niż na zewnątrz. Mama zgarnęła konserwy i jakieś wielkie męskie buty

z magazynu, za duże na którekolwiek z nas, i pobiegła przekupywać

kierownika.
Po przyjeździe do Aszchabadu. W środku – Albina Wawryka ze

ściętymi w wyniku tyfusu włosami, pierwsza z lewej w dolnym

rzędzie – Ola Wawryka


fot. Archiwum Aleksandry Kulak-Wawryki

On, że nic nie może i że trzeba pogadać z brygadzistą z wagonu, którym

jadą robotnicy. I udało się – robotnicy się ścieśnili, oddając nam trzy

przedziały, my się ścieśniliśmy i ruszyliśmy. Do toalety dzieci podawano

sobie ponad głowami, bo przejść się nie dało – z początku było to nawet

zabawne, ale potem stało się męczące. I tak przez dwa dni, aż robotnicy

wysiedli. Przez cały ten czas mama przekonywała dzieci, by wytrzymały

bez picia. Dawała nam mleko w proszku, kakao i cukier w papierowych

tytkach, a do popicia wrzątek. Przez dwa tygodnie podróży bardzo

schudliśmy.

Po kilku dniach – w Taszkiencie – skierowano nas do punktu

sanitarnego. Ponieważ dezynfekcja ubrań trwała dłużej niż nasza kąpiel

w łaźni, staliśmy tam i czekaliśmy – jak nas Pan Bóg stworzył. Zmęczone
dzieci, którym od ciepła robiło się błogo i sennie, zasypiały na stojąco

i zjeżdżały oparte o kafelkową ścianę. Mama i inne panie co chwila któreś

zbierała z podłogi.

Po kilku kolejnych dniach dojechaliśmy do Aszchabadu. Zajęliśmy

ośrodek, który Hanka Ordonówna z mężem Michałem Tyszkiewiczem,

polskim dyplomatą, założyli dla polskich sierot. Ordonka zdążyła go już

opuścić razem z grupą pierwszych dzieci. Ośrodek mieścił się w hotelu

„Kołchoźny”, prowadzili go dyrektorzy – pan Orłowski i pan Ponikowski.

Mieliśmy dokumenty na wyjazd do Persji, ale pan Orłowski przekonał

mamę, by została. Gdybyśmy wyjechali i ośrodek by opustoszał, Sowieci

natychmiast odebraliby go z polskich rąk, a hrabia Tyszkiewicz wywalczył

go niemałym wysiłkiem. Mama niechętnie, ale przystała na tę prośbę. Miała

tego pożałować – to, co się wydarzyło potem, zmieniło losy naszej rodziny.

Dzieci były wycieńczone, a spaliśmy pokotem na korytarzach. Dyrektor

Ponikowski nie dał się ubłagać o większe racje żywnościowe, byśmy

nadrobili stracone w podróży kilogramy. „Takie normy opracowali

naukowcy” – mówił, i kropka.

W hotelu-ośrodku działały dwie kuchnie: jedna dla dyrekcji, druga dla

dzieci. W tej pierwszej kucharki się starały, w drugiej nie. Któregoś

wieczoru chłopcy przyuważyli nasmażoną na rano stertę naleśników.

Wiedzieli, że to dla dyrekcji, ale te naleśniki tak im pachniały! Wykradli je

więc, a od rana awantura.

Dyrektor postawił ich na placu, zwołał wokół nich wszystkie dzieci

i powiedział, że ci tutaj to złodzieje, a złodziei to się karze; kiedyś to się

ręce ucinało, stawiało pod pręgierzem – tu wrzutka dla młodszych o tym, co

to pręgierz, a teraz każdy może podejść i z bliska sobie obejrzeć, jak taki

złodziej wygląda. Dzieci, jak to dzieci, zaczęły wokół nich biegać

i wytykać palcami: „Złodziej, złodziej” – krzyczały. Jeden z nich chciał iść


do junaków, a teraz z łatką złodzieja to gdzie on pójdzie? Powiedział, że już

nie ma po co żyć i prosi o nóż.

Jak mama zorientowała się w sytuacji, zaraz odgoniła pokrzykujące

maluchy, a chłopców wysłuchała.

– Co to są naleśniki! – mówili. – Przecież jedzenie jest; przez brak kilku

naleśników nikt z głodu nie umrze. Kucharkom też nic by się nie stało,

jakby kilka sztuk dosmażyły.

– Kradzież to kradzież – na to mama. – Jak jedzenia nie było, to

kradliście, żeby przeżyć. Teraz jedzenie jest, dostajecie, ile trzeba, więc

kraść nie wolno.

Dzieciom mama wyjaśniła, że chłopcy chcieli się tylko poczęstować.

Kazała ich przeprosić za szykany i więcej od złodziei nie wyzywać.

Dyrektor Orłowski wyrzucał mamie tak niepedagogiczne zachowanie

i pouczał: co to za kraj będzie, ta Polska, jak będzie takimi cwaniakami

stała. Mama posłuchała, wzruszyła ramionami i poszła. Najważniejsze, że

niedoszły junak nie zrobił użytku z noża.

W lutym 1943 roku do Aszchabadu zjechała grupa Żydów ciągnących do

Teheranu. Mieli nadzieję dostać się do Palestyny. Wzięli od nas Mojżesza,

który wreszcie znalazł się wśród swoich. Po tym, jak w marcu zerwano

stosunki dyplomatyczne między polskim rządem na uchodźstwie a ZSRR,

całe kierownictwo sierocińca wezwano na komisariat NKWD. Na wejściu

złożyli świstki potwierdzające miejsce zamieszkania – jedyne dokumenty,

jakimi mogli się wykazać.

– Gdzie się urodziliście, to teraz ZSRR, a wy jesteście Rosjanie. Wot

wasze paszporty – powiedzieli urzędnicy, rzucając na stół dokumenty


„potwierdzające” radziecką tożsamość mamy i całej reszty. Z każdym

rozmawiali indywidualnie.

Wszyscy, jak jeden mąż, odpowiedzieli, że urodzili się jako polscy

obywatele, zostali wywiezieni jako Polacy, przepustki na poruszanie się po

ZSRR także mają wystawione jako obywatelce polscy. Tamci wysłuchali,

pokiwali głowami i ich wypuścili.

– Przemyślcie to jeszcze! – rzucili na odchodne.

Za dwa dni znów wezwanie na komisariat – tym razem w drugiej części

miasta. Na wejściu żądają dokumentów:

– Wy macie – odpowiadają nasi z sierocińca.

– Nie mamy.

– Zostały w waszym urzędzie w innej placówce.

Tamci za telefon, dzwonią do tamtej placówki i mówią:

– Tam toże niet. Jest wojna, obywatel nie może poruszać się po mieście

bez dokumentów. Wy tu przyszliście bez dokumentów, więc złamaliście

prawo. Za to jest sąd i dwa lata więzienia.

„Żył biez pasporta i propiski” – brzmiał paragraf, za który dostali dwa

lata więzienia. I tak cały personel, włącznie z moją babcią, trafił za kraty.

Babcia miała metodę, że z nimi nie rozmawiała. Rozumiała po ichniemu

i odpowiedzieć by umiała, ale siedziała i uparcie patrzyła w przestrzeń –

i na komisariacie, i w więzieniu. Odmawiała jedzenia i tylko gapiła się

przed siebie. Może bali się, że wariatka, grunt, że ją wypuścili. Ale cała

reszta dostała dwa lata obozu karnego.

Dzieci zostały same. Starsi chłopcy zorganizowali wartę wokół ośrodka,

dziewczęta były odpowiedzialne za kuchnię, jadalnię i porządek. Rolę

wychowawców pełnili najstarsi – pilnowali, by młodsze dzieci myły się,

ścieliły łóżka, sprzątały. Chłopcy załatwiali żywność. Dyrektorzy apelowali


o wypuszczenie choć części kadry, bo dzieci zostawione samym sobie to

pewne nieszczęście.

W tym czasie z Kujbyszewa wyjeżdżał polski konsul z żoną. Jak tylko

ją zobaczyłam, pomyślałam: „piękna pani”, i tak ją ciągle w myślach

nazywałam. Nosiła kapelusz, zwiewną suknię i buty na obcasie – nie tak jak

inne kobiety, które dotąd widywałam: waciak i walonki.

Babcia przekonała mnie, bym poprosiła ich o wstawiennictwo za mamą

– bo ona jest potrzebna nie tylko mnie, ale całej reszcie dzieci, a babcia

chora i nie może się nami zajmować. Piękna pani, wzruszona moją mową,

zapewniła mnie o pomocy i podarowała mi lalkę – Doktora Dolittle, na co

skrzywiła się przechodząca obok jej córka. Lalkę zaraz „zagospodarowały”

inne dzieci, za to po kilku tygodniach wszyscy zebraliśmy się w hallu, by

witać wypuszczonych opiekunów.

Kolejne osoby rzucały się sobie na szyję, były okrzyki radości, łzy

wzruszenia, nagle drzwi się zamknęły. Zabrakło tylko mamy i cioci.

Wpadłam we wściekłość. „Oszukałaś mnie! – krzyczałam do babci. –

I piękna pani też!”.

Po jakimś czasie zabrano mnie do mamy. Jechaliśmy odkrytą

ciężarówką, po drodze narwałam morw. Ściskałam je w ręku, żeby żadnej

nie zgubić, takie były dorodne, mama pewnie się ucieszy. Kiedy

wpuszczono nas na plac więzienny, weszły także mama i ciocia. Podbiegam

do mamy i otwieram piąstkę, a tam z dorodnych morw zrobiła się maź.

Oczy mi się zaszkliły, a mama na to: „To było pyszne, tak mi się chciało

pić”.

Nieważne morwy; ważne, że znów jesteśmy razem. Już będę grzeczna,

zrobię wszystko, co mi każą, tylko pozwólcie mi tu zostać z mamą.

Będziemy razem spać w celi i już nikt nas nie rozłączy.


Ale mama się nie zgodziła. Miała przy tym minę, której wcześniej

u niej nie widziałam. Ta mama, która może wszystko, ratuje dzieci,

przewozi, leczy, nagle czegoś nie może? To niemożliwe! Na pewno już

mnie nie chce, nie kocha.

I więcej się nie zobaczyłyśmy. Aż do Gdyni, ale wtedy to już ani mama

nie była tą samą mamą, ani ja tą samą Olą.

Minęło osiem miesięcy. Osiem miesięcy bez mamy. Jednak przeżyłam.

Cieszyłam się nawet, bo byłam z dziećmi. No i była przy mnie babcia.

W październiku 1943 roku przyszło pozwolenie na wyjazd. Nasz samochód

odjeżdżał ostatni. Pamiętam plac, a na nim babcię, która klęczy i się modli,

błogosławiąc nas na drogę. Wtedy dotarło do mnie, że zostałam zupełnie

sama. Bez babci, bez cioci, bez mamy. Przechyliłam się przez barierkę, do

tej babci, ale dzieci mnie odciągają. Bezsilność.

To wtedy zagościła we mnie samotność. I bierność. Dziecko zawsze jest

czyjeś – mówi: „moja mama ma ciemne włosy i bierze mnie na kolana;

jestem mojej mamy”. A ja nie miałam już o kim tak powiedzieć.

Samochody wiozły nas górami do Meszhedu. Tam po skorzystaniu

z łaźni i dezynfekcji odzieży przeszliśmy kwarantannę, potem powieźli nas

do Isfahanu w Persji. W zakładzie drugim, w którym mnie ulokowano,

pamiętam przepychanki w kolejce po koce, prześcieradła i poduszki.

Stanęłam w niej ostatnia. Zabrakło dla mnie i prześcieradła, i poduszki.

Pani podprowadziła mnie do jednej dziewczynki i powiedziała, że

będziemy spać razem, bo obie jesteśmy małe, a rano poszukamy kompletu

pościeli dla mnie.

Moje łóżko było na werandzie, ona swoje miała na dużej sali. Nie

mogłyśmy się porozumieć, w którym z nich mamy razem spać, wobec


czego uzgodniłyśmy, że jedna z nas weźmie prześcieradło, druga poduszkę,

i każda śpi w swoim łóżku. Na drugi dzień miała być zamiana. Jak

zasypiałam, przestało mi zależeć i na prześcieradle, i na poduszce.

Zasnęłam zresztą na gołej ziemi pod drzewem, z dala od wszystkich,

tam mi było dobrze. Nie myślałam o nadchodzącym obrzydliwym

śniadaniu: pajdzie chleba z cebulą, ociekającej tłuszczem, cuchnącym

tranem.

– Oleńka, wszędzie cię szukam, pani cię woła! – krzyczy nagle

koleżanka.

Prowadzą mnie do mojego łóżka, a w sienniku w miejscu rozcięcia na

słomę – rozgrzebane. To ja wcześniej rozgarnęłam słomę, by się w niej

zaszyć.

– Gdzie poduszka? – pyta pani.

– Hanka ma, ja będę mieć dziś – odpowiadam.

– Od rzeczy gada – mówi ktoś i zaniepokojony przykłada mi rękę do

czoła. – Ma gorączkę – słyszę.

Potem pamiętam, że karetka zabrała mnie do szpitala. Miałam

szkarlatynę i zapalenie ucha. To był amerykański szpital wojenny – po

kazachskim, rosyjskim i perskim przybył kolejny język do przyswojenia:

angielski. Na sali była nas garstka, bo kto mógł, wyszedł na święta Bożego

Narodzenia. Ja spędziłam je w szpitalu. Całe święta przepłakałam. Co teraz

robi mama? Przyszła do mnie pielęgniarka i razem śpiewałyśmy kolędy: ja

po polsku, ona po angielsku. Ale bez mamy to nie to samo. To pierwsze

święta bez niej.

Mama w tym czasie próbowała się dowiedzieć, gdzie jestem. Straszyła

kierownictwo więzienia, że skoro jest obywatelką ZSRR i jako obywatelka


ZSRR odsiaduje karę za poruszanie się po ulicach bez dokumentów, to

znaczy, że jej córka też jest obywatelką ZSRR, więc jakim prawem

pozwolili tej córce ZSRR – bez dokumentów i opieki – opuścić kraj, i że

jak nie pozwolą jej do córki napisać, to ona do Moskwy napisze, do samego

Stalina. Dali jej więc kartkę i ołówek, by do mnie napisała. List, bardzo

oszczędny, bo ocenzurowany, zaadresowała na polski konsulat w Persji.


Pierwszy po długiej przerwie list od Albiny Wawryki do siostry

w Rawie z 3 lipca 1944 roku. Ani słowa o tym, że przebywa

w więzieniu czy że Ola jest w drodze do Persji – inaczej nie

przeszedłby przez cenzurę


fot. Archiwum Aleksandry Kulak-Wawryki

Ze szpitala nie wróciłam już do zakładu drugiego, tylko do dziewiątego.

I znów nowi ludzie, nowe otoczenie, ale list od mamy tchnął we mnie nowe

siły. Co z tego, że lakoniczny do bólu. „Chodzę do pierwszej klasy,

pamiętam o Tobie, niech Buk da Ci zdrowie i opiekuje się Tobą” –


odpisałam mamie. Do listu dołączono moje zdjęcie. Ubrali mnie w czyjąś

za dużą sukienkę, wyprostowali niesforne włosy, upięli na nich kokardę.

Perski fotograf, który robił mi to zdjęcie, kiedy dowiedział się, że musi

zadanie wykonać ekspresowo, bo nazajutrz fotografia ma pójść do mojej

mamy, do więzienia, zrobił sześć odbitek i włożył je do kasetki,

dołączywszy do tego chałwę. Zdjęcia zostały przekazane mamie, a kasetka

i chałwa były dla mnie. Kiedy mi je wręczał, mówił przez tłumaczkę:

„Mama to najważniejsza osoba w życiu człowieka. Pamiętaj o niej”. Bardzo

mu nas było żal. Chałwą pani kazała mi się podzielić z dziećmi, dla mnie

nie starczyło. Kasetkę i zdjęcia mam do dziś.

Tak mama dowiedziała się, gdzie jestem i jak się miewam, ale po

zlikwidowaniu polskich placówek w Persji kontakt się urwał. Z więzienia

pod Aszchabadem skazańców wożono do czyszczenia kanałów – miejscowi

tego nie robili, bo bali się tyfusu. Przez jednego z nich mama się

dowiedziała, że babcia koczuje na portierni hotelu „Kołchoźny”, który nam

służył za ośrodek, a po naszym wyjeździe przywrócono go gościom. Przed

odjazdem jeden z dyrektorów ośrodka dał jej koc, garnek, konserwy, mleko

w proszku.

Przez tego więźnia mama przekazała babci, by nigdzie się stamtąd nie

ruszała, w przeciwnym razie przepadnie w tej Rosji i już nigdy się nie

odnajdą. Dwa razy w tygodniu przez takiego posłańca przekazywała jej

przydziałowy chleb. Ona z ciocią jadły jedną porcję we dwie.

Jak kierownictwo hotelu babcię nakryło, kazali jej się wynosić. Wtedy

położyła się krzyżem na ziemi i odmawiała różaniec. Stwierdzili, że

nienormalna i zostawili ją w spokoju. Ponad rok tak koczowała, zrobiła

sobie palenisko z cegieł. Już ją tam znali, wiedzieli, że jej córka jest

w więzieniu, nawet dawali czasem zupy, a ona odpłacała się mydłem, bo

miała go dużo ze zlikwidowanych magazynów ośrodka. Myła się


w natrysku dla kierowców, jak już poszli spać. Marzyła jej się balia,

w której mogłaby rozprostować i odmoczyć nogi.

W pożyczonej za dużej sukience, z wyprostowanymi i upiętymi

włosami i schowanymi zębami (bo tak kazali) Ola pozowała

w Isfahanie do zdjęcia, które miało być wysłane jej mamie.

Wzruszony historią Oli i jej mamy oraz babci i cioci perski fotograf

przyniósł zdjęcie do zakładu opiekuńczego w szkatułce, do której

włożył także chałwę


fot. Archiwum Aleksandry Kulak-Wawryki

Jak przekroczyłam siedemdziesiątkę, zastanawiałam się, czy stać by

mnie było na taki upór i siłę, jakie miała babcia. Nie wiem.

Gdy mamę i ciocię Helenę zwolnili, pierwsze kroki skierowały do

babci. We trzy wynajęły pokój – nawet dziwiły się, że z ich kryminalną

historią przyszło im to tak łatwo. Wiedzione podejrzeniami, spiły po jakimś

czasie gospodynię, a ta im wyśpiewała, że donosi na milicję


o korespondencji mamy i że w ogóle wynajęła im ten pokój, bo władze

kazały. Enkawudziści pamiętali jej groźby o piśmie do Stalina i woleli mieć

na nią oko. Jak gospodyni wytrzeźwiała, nie pamiętała rozmowy, ale mama

z ciocią i babcią były już ostrożniejsze.

W obozie w Pahiatua – Ola w środku


fot. Archiwum Aleksandry Kulak-Wawryki

Pod koniec 1945 lub na początku 1946 roku mama z ciocią szukały tkanin

na targu – mama nie mogła pracować, utrzymywały się więc z szycia cioci.
Na dźwięk ich polskiej mowy podeszli do nich Żydzi polskiego

pochodzenia i zaczęła się rozmowa. Mama powiedziała, że szuka córki,

która była w Persji, ale nie ma tam już polskich placówek, i nie wie, co się

dalej z nią stało. Pisała już wszędzie, ale bezskutecznie. Obiecali jej pomóc.

Podali jej nazwę żydowskiej organizacji zajmującej się poszukiwaniem

rodzin. Mama napisała tam i dowiedziała się, że przebywam w Pahiatua.

Dostała wiadomość, ale jakby jej nie dostała. No bo gdzie to Pahiatua?

Brzmiało jej to jak Tahiti. Chwilę jej zajęło, zanim się dowiedziała, że to

Nowa Zelandia. Powiedzieli jej jeszcze, że w Gorkach pod Moskwą Wanda

Wasilewska zorganizowała kurs dla nauczycieli. Tylko jakby się miała tam

przedostać, skoro tu „anioł stróż” jej pilnuje?

„Będzie to kosztowało, ale załatwimy” – zapewniali Żydzi.

Mama zdążyła już zapomnieć o rozmowie, zresztą tej obietnicy wcale

nie dała wiary. Po kilku dniach przychodzi jedna z tych żydowskich kobiet

i mówi, że jest sposób, tylko najpierw trzeba mieć bilety i pozwolenie na

wyjazd. Mama ma pojechać z tymi dwiema kobietami do urzędu, gdzie one

potwierdzą, że mama jest nauczycielką i że one we trzy chcą się dostać na

kurs rosyjskiego, by uczyć dzieci. U jednej z nich na palcu lśnił wielki

pierścień z brylantem. „Po co się z nim tak obnosi?” – zastanawiała się

mama.

„Nielzia!” – powiedział im urzędnik.

I wtedy kobieta zaczyna się bawić pierścionkiem z brylantem.

W połowie zdejmowania go z palca urzędnik „już coś tam mógł”, jak

pierścionek wylądował na papierach, to papiery poszły w ruch, a gdy trafił

do szuflady, pojawiły się pożądane pieczątki i pozwolenie na wyjazd.

Gdyby nie to, do pieriestrojki na pewno by się ze Związku Radzieckiego

nie wydostały.
Kurs rosyjskiego w Moskwie już trwał, ale ponieważ mama była

nauczycielką, w dodatku uczyła Ukraińców, to szybko nadgoniła. Kiedy

więc dwie były na kursie w Gorkach, trzecia chodziła po urzędach

w Moskwie za kartą repatriacyjną, i tak na zmiany. I wychodziły! Obie

Żydówki dla siebie i mężów oraz mama z ciocią dla siebie i dla babci.

Dostali zezwolenie na dziesięcioosobowy wagon, i tak w maju 1946

roku wrócili do Polski. Mama z ciocią i babcią nie wierzyły, że wojna się

skończyła – spodziewały się natomiast, że niebawem wybuchnie trzecia,

dlatego zatrzymały się tuż przy granicy – koło Jarosławia, bo tam była już

rodzina. Na powrót do niej czekali także ciocia i wujek, brat mamy.

W takiej prowizorce żyli więc na kupie – wujek, ciocia, mama, druga

ciocia, babcia, a na koniec zwaliłam im się na głowę jeszcze ja.

Mama dowiedziała się, że ojca rozstrzelali w 1943 roku, że dom

rodzinny spalony, w dodatku już nie na polskich ziemiach, tylko w ZSRR;

ja w Nowej Zelandii, stwierdziła więc, że w Polsce nic jej nie trzyma. Moi

opiekunowie wystarali się o wizę wyjazdową dla mamy, by mogła do mnie

dołączyć, ale w Polsce nie dostała paszportu. Jak się dowiedziała, nie musi

po mnie jechać, bo jedenastoletnie dziecko może sobie samo

z zagranicznych wojaży wrócić, za to nauczyciele tacy jak ona są

odbudowującej się Polsce bardzo potrzebni.

Została więc w Polsce i już zawsze pracowała z dziećmi. Najpierw

sierotom wojennym odnajdywała rodziców albo znajdowała nowe domy,

potem prowadziła dom dziecka. Do pracy w szkole nie potrafiła już wrócić,

przysposobione w Akkemerze sieroty po Underkach i zlecenie z delegatury

zajęcia się innymi polskimi sierotami rozkręciły w niej mechanizm

ratowania dzieci, który już nigdy się nie zatrzymał. Nie była zwykłym

urzędnikiem. Ona prawdziwie żyła życiem tych dzieci. Wpadała do naszego


mieszkanka przy domu dziecka około 16 i pytała, czy odrobiłam lekcje, po

czym wracała do pracy. W domu była zwykle po 22.

Dzieci ją kochały, była im potrzebna, tylko od własnego usłyszała: „Po

coś mnie tu sprowadzała? W Nowej Zelandii miałabym rodzinę, a tu

mieszkam w domu dziecka”.

O wyjeździe do Nowej Zelandii dowiedziałam się niedługo po powrocie ze

szpitala. „Jedziemy na koniec świata, gdzie są ludożercy” – dzieci

nakręcały się takimi opowieściami.

„Pohuta, pohuta!” – ryczeli ci „ludożercy”, tupiąc i klepiąc się po

udach, a ich trawiaste spódniczki falowały w rytm tańca.

Dźwięk tych przytupów i porykiwań niósł się po drewnianym domku na

palach w polskim obozie w Pahiatua w Nowej Zelandii, a myśmy

wrzeszczeli. Zwłaszcza dla najmłodszych nie było zrozumiałe, że to tylko

występ Maorysów, baliśmy się.

Jeszcze nie zdążyliśmy okrzepnąć po przyjeździe, a droga była

mordercza. Najpierw z Persji jechaliśmy samochodami, potem pociągiem,

a na koniec statkiem handlowym przez Bombaj, gdzie się przesiedliśmy na

amerykański gigantyczny transportowiec wojskowy „General Randall”, co

było niebezpieczne, bo Japończycy czasem się tam zapędzali, dlatego

większość czasu podróży zajęły nam ćwiczenia na wypadek nalotu.

Transportowcem płynęli amerykańscy i nowozelandzcy żołnierze

wycofani z frontu oraz 900 Polaków: 733 dzieci i 105 opiekunów. 1

listopada 1944 roku dopłynęliśmy do portu Wellington. Czytałam po latach

wspomnienia Nowozelandczyków, na których ani doniesienia z frontu, ani

żywność na kartki, ani nawet trzęsienia ziemi nie zrobiły takiego wrażenia,

jak nasz widok.


Najpierw z pokładu zeszli marynarze. Pamiętam ogromną radość żon,

matek i sióstr; dzieci wieszały się ojcom na szyjach, obsypując ich

pocałunkami i upominkami. A na nas nikt nie czekał. Nie było tam ani

mamy, ani babci. Nie zazdrościłam im jednak, było mi wesoło, że choć oni

mogą cieszyć się radością odzyskanych bliskich. Wcisnęłam się między

barierki przy burcie, co jako szczupłej siedmiolatce przyszło mi z łatwością,

kucnęłam i patrzyłam na tę ziemię. Była zielono-czerwona. Zielona od

przyrody i upstrzona czerwienią dachówek uroczych małych domków.

A naokoło bezkresny błękit wody.

Nas też witano: był premier Peter Fraser z żoną i państwo Wodziccy –

polski konsul z żoną. Ona – Maria Wodzicka, przewodnicząca Czerwonego

Krzyża w Nowej Zelandii – półtora roku wcześniej witała transportowiec

wiozący amerykańskich żołnierzy do Stanów Zjednoczonych oraz

ewakuowane z Persji polskie dzieci jadące dalej do Meksyku. Zamarzyła,

by podobną grupę rodaków ściągnąć do Nowej Zelandii i podzieliła się tym

pomysłem z żoną premiera.

Zaraz zaczął się rejwach z naszym schodzeniem, bagażami, łączeniem

się w grupy. Zaprowadzili nas do pociągu i dali śniadanie, a potem rozdali

słodycze. Niektórzy brali garściami, potem chorowali, do Pahiatua

dojechali zmordowani. Ja nie rzucałam się na te lody i cukierki, nie zależało

mi na tym.
Ola z koleżeństwem w szczęśliwym czasie Pahiatua
fot. Archiwum Aleksandry Kulak-Wawryki

Przy torach na trasie naszego pociągu stały dzieci i machały

chorągiewkami. Dostały na ten dzień wolne ze szkoły, by mogły nas

powitać. Miłe to było, choć potem w rozmowach z nimi słyszeliśmy, że

cieszyło ich zwolnienie z lekcji, a nie przyjazd jakichś tam dzieci. Oni

machali do pociągu, a my przez pierwsze minuty odmachiwaliśmy, ale

potem i nas to znudziło.

Niektórzy Polacy słyszeli na ulicy: „Mów po angielsku albo wracaj do

siebie”, mieli meldować się na posterunku w razie zmiany pracy, w koledżu

dziewczynki słyszały, że choć to nie ich dyżur, to mają umyć podłogę, bo

i tak Nowa Zelandia dużo dla nich robi. Czytałam, że okoliczny sklepikarz

pomstował, że mali cudzoziemcy z obozu w Pahiatua dostają czekoladę za

darmo, podczas gdy Nowozelandczycy muszą na nią zarobić. Jeden

z mieszkańców odpowiedział mu słowami: „Jak już pan wróci do domu,


niech pan spojrzy na swoje dzieci i zapyta sam siebie, czy choć raz w życiu

były głodne, czy musiały spać na dworze, czy patrzyły na śmierć kogoś

bliskiego. Ci «mali cudzoziemcy» mają za sobą właśnie takie przeżycia

z ostatnich pięciu lat, a pan ma czelność narzekać, że pańskie dzieci nie

dostają tyle czekolady, co one! Wolałby pan, żeby pańskie dzieci urodziły

się w Polsce, czy jednak jest pan wdzięczny, że przyszły na świat w Nowej

Zelandii?”. Ja nie doświadczyłam w Nowej Zelandii żadnych przykrości,

mam stamtąd wyłącznie dobre wspomnienia.

Nasze nowe sieroce przytulisko powstało w miejscu obozu

internowanych, w którym dotąd przebywali japońscy jeńcy. Otoczony był

jeszcze drutami kolczastymi, gdzieniegdzie stały wieże wartownicze.

Okoliczni mieszkańcy wysprzątali obóz, zacementowali zniszczone

chodniki, powiększyli ogród; odremontowali drewniane budynki, usunęli

drut kolczasty. Przygotowali łóżka, powiesili firanki, przystroili baraki

kwiatami, pomogli zrobić pierwszy posiłek.

Reszty dzieła dokonaliśmy my: nadaliśmy ulicom obozu polskie nazwy.

Była w nim oczywiście polska administracja, harcerstwo i kapelan. Dzieci

uczyły się po polsku, bo po wojnie miały wrócić do kraju. Dopóki alianci

uznawali polski rząd w Londynie, to on płacił za utrzymanie dzieci

i opiekunów, potem wzięło to na siebie nowozelandzkie wojsko. Po

demobilizacji polskiego wojska na uchodźstwie niektórzy żołnierze

dołączyli do dzieci czy rodzeństwa w Nowej Zelandii, a w 1948 roku

stworzyli w Wellington Stowarzyszenie Polaków, które dało początek

tamtejszej Polonii.

Po zakończeniu nauki w polskiej podstawówce dzieci wyjeżdżały do

nowozelandzkich gimnazjów, te starsze szły tam od razu. Obóz w Pahiatua

zamknięto 15 kwietnia 1949 roku. Najmłodsi chłopcy zamieszkali w Bursie

Polskich Chłopców w Hawera, a najmłodsze dziewczynki – w Bursie


Polskich Dziewcząt w Wellington. Pozostała młodzież mieszkała

w internatach, a starsza poszła do pracy w miastach i na farmach.

Bezpośrednio po opuszczeniu obozu przez polskie dzieci stanowił on

przejściowe pomieszczenie dla bezpaństwowych wysiedleńców

z przymusowych obozów pracy w Niemczech – wśród nich byli Polacy,

którzy bali się wrócić do komunistycznej Polski. Po 1952 roku baraki

i budynki sprzedano oraz wywieziono do innych miejscowości. Służyły tam

za stodoły, domy wypoczynkowe lub sale zebrań. Na trenie obozu powstała

farma.

Pamiątką po polskich dzieciach była mała kamienna grota Matki Bożej,

ale popadła w ruinę. W latach siedemdziesiątych XX wieku w miejscu,

gdzie się znajdowała tylna brama obozu, Polonusi zbudowali pomnik,

w którego cokół wmurowano kamienie z kapliczki. Przedstawia on matkę

z dzieckiem. Pamiętam, jak tę figurkę postawiliśmy – to było jakiś rok po

przyjeździe. Doprowadzono do niej prąd i nad jej głową zabłysła aureola.

– Matka Boża rozbłysła! – ktoś zawołał.

– Gdzie?

– Przy żywych płotach. – Tak mówiliśmy na żywopłot z tui.

A potem poszło dalej:

– Matka Boża się ukazała! – Tak narodziła się plotka.

Przed Nową Zelandią byliśmy przyzwyczajeni do słomy, sienników, a tu:

łóżka, od razu pościelone, nie trzeba więc było wystawać w kolejkach po

przydział bielizny. Przy każdym łóżku niebieski dywanik, na łóżku – biała

poduszeczka, ładna, nowa. Okna otwarte, świeże kwiaty na stolikach przy

każdym łóżku. W sypialniach stało po dwanaście łóżek, cztery szafy;


w każdym baraku po dwie sypialnie, a między nimi korytarzyk z pokoikami

wychowawców oraz WC i natryski.

Czystość pokoi oraz osobistą sprawdzała pani Sprusińska. Oglądała

włosy, ręce, patrzyła za uszy, na szyję, pilnowała wymiany pościeli. Nie

zawsze chciało się nam myć w łazienkowym korycie, ale mobilizowaliśmy

się na myśl o tym, że za wszelkie zaniechania czeka nas przykre

pstryknięcie w ucho.

Zaczęłam nowe życie. Wciąż byłam wyizolowana, ale już nie tak, jak

na początku, tuż po rozstaniu z mamą. Wciąż wracała do mnie ta myśl, że

gdyby mama mnie nie zostawiła, byłybyśmy teraz razem. Nie rozumiałam,

że nie mogła się mną opiekować, bo siedzi w więzieniu, z którego nie chcą

jej wypuścić. W moim poczuciu więzienie było tylko dla złoczyńców,

a mama przecież nie zrobiła nic złego.

Jako jedynaczka byłam zawsze w mniejszości. Sporo było rodzeństw,

w których starsi pełnili funkcję rodziców. Jak maluch im naskarżył, że ktoś

go pobił albo coś zabrał, albo skrzyczał go nauczyciel, miał w nich obrońcę.

Ja nie miałam obrońcy.

Jako największy horror wspominam posiłki. Jedliśmy w dwóch turach

w dużej jadalni. Wszyscy już się najedli i wyszli, a ja słyszę:

– Ty zostaniesz, aż zjesz.

Przede mną rósł las nóg od krzeseł, które sprzątaczka ustawiała na

stołach, by umyć podłogę, a ja ciągle mieszałam w talerzu. Mieszałam

i mieszałam, ale bez efektu. Wreszcie podchodziła opiekunka i, dając mi

szturchańca w głowę, oświadczała:

– Dziś już idź, ale jutro masz zjeść do końca.

„Wątła, stan zły” – widniało w mojej karcie zdrowia od początku do

końca pobytu w Pahiatua. Tak sobie tam wegetowałam.


Na pierwsze święta Bożego Narodzenia dzieci rozesłano do

nowozelandzkich rodzin. Jechałam do Palmerston z kartką na szyi, na

której wypisano imię i nazwisko osoby, która miała mnie odebrać. Nasze

nazwiska były dla nich za trudne. W rodzinie, do której trafiłam, była moja

rówieśnica Sarah, ale szybko się mną znudziła – nie mówiłam po angielsku,

cicha byłam i w ogóle nie wiadomo było, co ze mną robić.

Do WC chodziło się tam na zewnątrz. Raz w nocy chciałam wyjść za

potrzebą, ale otwierając drzwi, natrafiłam na przeszkodę. Przeszkoda

warczała, a błysk kłów kazał mi z powrotem zamknąć drzwi. Idę więc do

okna, patrzę, a pod nim – to samo warczenie i białe kły. Ciekawe, że

ujadanie psa nie obudziło gospodarzy, mnie jednak ostudziło w kwestii

wycieczek poza dom, więc wysikałam się do wazonu. Kwiaty z niego

odłożyłam na bok, a jego samego postawiłam sobie przy łóżku, by zaraz po

obudzeniu go opróżnić i odstawić na miejsce.

Nagle czuję, że ktoś mnie szturcha.

– Wake up, wake up, Ola.

Otwieram oczy, stoją nade mną gospodarze, macam ręką, ale wazonu

nie ma, patrzę – stoi na komodzie, a w nim kwiaty. Zaspałam, a oni nakryli

mnie na tym niecnym występku!

– Sorry, I want to tell you – zaczęłam, na ile umiałam wydukać po

angielsku po dwóch miesiącach nauki. Chcę się wytłumaczyć, ale nie

umiem dobrać słów. Gospodyni głaszcze mnie po głowie i mówi: It’s all

right, po czym każe mi się ubierać. Nakładam więc swój brązowy

płaszczyk i beret à la naleśnik. Pewnie odwożą mnie do obozu za ten

wazon. Co też mnie podkusiło! Trudno, chwytam za walizkę, ale gospodyni

mówi, żeby nie brać, i prowadzi mnie do wyjścia.

Szłyśmy uliczkami, przy których stały domki z czerwoną dachówką

odcinającą się od okolicznej zieleni; chłonęłam te widoki, które tak mnie


zachwyciły, gdy Nową Zelandię oglądałam jeszcze z pokładu transportowca

„General Randall”. „To już pewnie moje ostatnie chwile tutaj. Gdzie mnie

prowadzą? Gdzie się trafia za sikanie do wazonu?”

Gospodyni zatrzymuje się przy ładnym domku i puka. Serce mi wali, bo

kto też otworzy, co mnie czeka? W drzwiach ukazuje się siwiuteńki

staruszek, a za nim tak samo siwiuteńka staruszka. Głaszczą mnie, częstują

ciasteczkiem, może nie będzie tak źle. Ale płaszcza nie pozwalają

zdejmować. Jak tylko dogryzłam ciasteczko, wyszliśmy we czworo, po

czym moja gospodyni się pożegnała i zostawiła mnie w towarzystwie

starszych państwa.

Ci biorą mnie za ręce i prowadzą. Dochodzimy już do kościoła, kiedy

staruszkowie się zatrzymują. Poszliśmy na mszę. Wtedy zrozumiałam –

rodzina, u której gościłam, była niewierząca, więc żebym ja mogła przeżyć

święta zgodnie ze zwyczajami mojej religii, gospodyni zaprowadziła mnie

do wierzących sąsiadów. How nice! Potem zjadłam u nich świąteczne

śniadanie i moja gospodyni mnie odebrała.

Mimo ich starań nie wspominam tego pobytu dobrze, dlatego kiedy

zbliżały się kolejne wakacje, powiedziałam, że do żadnej rodziny już nie

jadę. Pani od angielskiego wyznałam, że robię różne złe rzeczy – nie

powiedziałam oczywiście, że chodzi o sikanie do wazonu, a poza tym nie

umiem jeszcze dobrze po angielsku.


Dom Ellen McAloon, nowozelandzkiej Irlandki, która zapraszała do

siebie Olę. Od frontu dom był urzędem pocztowym, w którym Ellen

pracowała
fot. Archiwum Aleksandry Kulak-Wawryki

Nauczycielka powiedziała, że chciałaby mnie u siebie przyjąć pewna

Irlandka – Ellen McAloon. Miała już dorosłe dzieci, a mnie chciała

adoptować, czego się domyśliłam, bo jeździłam do niej częściej niż inne

dzieci do swoich zaprzyjaźnionych rodzin. Bardzo się zżyłam i z nią, i z jej

dziećmi – Carmel, Peddy i Bernardem. Wreszcie zaczęło być mi dobrze –

ktoś o mnie dbał, Peddy uszyła mi sukienkę, dzięki czemu wyróżniałam się

na tle koleżanek noszących szyte hurtem identyczne ubrania.

W rodzinie Pani łatwiej mi było uczyć się języka. Nazywałam ją „Pani”

– po polsku, a ona tak lubiła to miękkie „ni” w tym słowie, że w listach

potem sama się tak podpisywała. W jej domu dostałam ciepło

i zainteresowanie. W dorosłym życiu przeczytałam, że bez nich dzieci nie

mogą się prawidłowo rozwijać. Zanim jednak zaczęłam swobodnie władać


angielskim, nauczyłam się rozmawiać z oczami ludzi. Z nich czytałam

emocje – jak się nie rozumie języka, pozostaje mowa ciała, a oczy mówią

najwięcej.

Lubiłam chodzić do kościoła. Tam spotkałam się z kolejnym językiem –

łaciną. Nic nie rozumiałam, dla mnie ważniejsze były jednak spotkania po

mszy. Parafianie szli na nie do okolicznego ośrodka dla osób

niepełnosprawnych na zaproszenie tych ostatnich. Były ciasteczka,

cukierki, rozmowy w przyjaznej atmosferze.

Bawiłam się z niepełnosprawnymi dziećmi – urządzaliśmy wyścigi na

wózkach, a potem jedliśmy udziec barani z dynią. Gdy dynię podawali

w obozie, nie wyobrażałam sobie jej tknąć. Już na słowo pumpkin miałam

odruch wymiotny. U niepełnosprawnych jadłam, aż mi się uszy trzęsły.

Pani pracowała na poczcie i nie miała dla mnie za dużo czasu, mimo to

czułam jej troskliwą opiekę. Ucieszyła się, gdy mama mnie wreszcie

odnalazła i napisała, że się do mnie wybiera. Ellen znalazła dla niej pracę

i miejsce dla babci. Wyczekiwałyśmy ich przyjazdu, snułyśmy plany, a tu

w Polsce mama słyszy: „Nielzia”.

Mama walczyła o pozwolenie na wyjazd jeszcze do 1948 roku, szwagra

pracującego na kolei prosiła, by przemycił ją do Austrii, ale za co by ona

tam żyła? Mogłaby pracować jako sprzątaczka, ale gdzie mieszkać, za co

utrzymać babcię i siebie do czasu znalezienia pracy, jak tu grosza przy

duszy nie miała? Skapitulowała i więcej o wyjazd na Zachód się nie starała.

Rzuciła się w wir pomagania polskim sierotom.

„Po coś mnie tu sprowadzała? W Nowej Zelandii miałabym rodzinę,

a tu mieszkam w domu dziecka!” – krzyczałam, raczej z przekory niż

autentycznego żalu. Tak naprawdę cieszyłam się, że mam mamę, ale nigdy

nie było między nami serdeczności. Jak było dobrze, to było dobrze. Ale
jak było źle, to nie szłam do niej się wypłakać, tylko działałam na własną

rękę – jak ta Irka w Kazachstanie, co sery z dachów podjadała.

Wielu z nas, którzy wróciliśmy z wygnania, nie umiało odbudować

relacji z rodzicami po tak długim rozstaniu i tak traumatycznych

przeżyciach. Dużo było historii, że na wygnaniu ktoś znalazł sobie nową

żonę czy nowego męża, a potem w kraju okazywało się, że czeka na nich

pierwszy małżonek.

Coraz bardziej dociera do mnie, że mamę straciłam nie wtedy, kiedy

zamknięto ją w więzieniu, a jedyne, co mogłam zrobić, to przynieść jej

rozciapcianych morw, ale wtedy, gdy o godzinie 5 wychodziła do kołchozu,

a ja, trzylatka, zostawałam pod opieką babci. W zasadzie wychowywałam

się bez mamy, a nawet gdy fizycznie była obok mnie, o jej uwagę

konkurowałam z sierotami, którymi się zajmowała – zarówno w czasie

wojny, jak i po niej.

W marcu 1948 roku płynęłam statkiem z Nowej Zelandii do Londynu

razem z siedemnaściorgiem dzieci i ich rodzicami. Bez mamy lub taty

płynęłam tylko ja i Hanka. Wszyscy byli zajęci sobą – niepokoili się, co

zastaną w kraju. Dobrze się tam czułam, nikt mnie nie kontrolował. Jeden

kelner, jak zauważył, że gorzej jem, podsuwał mi dodatkowy deser.


Ola z irlandzką rodziną Alan McAloon: Bernardem, Peddy i Carmel
fot. Archiwum Aleksandry Kulak-Wawryki

Dobrze trzymałam z marynarzami – pomagałam im malować

balustrady, sprzątać basen. Jeden wpierał mi, że nazywa się Sobieski. Ja mu

na to, że Sobieski to był król i nie mógł mieć przecież syna marynarza.

Śmiał się. A kiedy za Kanałem Panamskim można było z podpływających

łodzi kupić banany, ten „królewski marynarz” podszedł do mnie z całą ich

kiścią.

– Po co ci tyle? – zapytałam.

– To nie dla mnie, tylko dla ciebie – powiedział z uśmiechem.

Wiedział, że płynę do mamy, żal mu mnie było.

W Londynie kilkanaście dni czekaliśmy na kolejny statek – już do

Polski. Mieszkaliśmy w suterenie. Dziewczynki z rodzicami chodziły na

miasto, a my zostawałyśmy i przez okienko obserwowałyśmy nogi

przechodniów. Jak zobaczyłyśmy dziecięce, podskakiwałyśmy, żeby


zobaczyć ich właścicieli – jak wyglądają, jak się zachowują. Przez te

kilkanaście „londyńskich” dni znowu czułyśmy się same, z daleka od

wszystkich, od życia. Zabrali nas tylko do muzeum figur woskowych i do

parku.

Na okręcie do Polski: pierwsza z lewej Zofia Buszewska (później

Przerwa-Tetmajer), nn, nn, opiekunka Jadwiga Żerebecka, nn,

Hanka Butrymowicz, Ola Wawryka


fot. Archiwum Aleksandry Kulak-Wawryki

Gdy nadszedł dzień powrotu do kraju, wsiedliśmy na „Batorego”. Nie

podobał mi się ten okręt – za dużo było w nim przestrzeni i swobody, za

elegancko z tymi salami balowymi i wieczorkami tanecznymi. Nowa


Zelandia była otwarta, bezpośrednia, szczera i solidarna, a tu jakoś

sztywno.

Starsza Amerykanka zaczęła się nad nami użalać – okazałam jej, że

tego nie lubię. Na odchodne dała mi i Hance po 10 dolarów i kazała zaszyć

w sukienkach. Potem celnikowi prawie wyklepałam, że mam te dolary, bo

nie wiedziałam, że to coś złego.

W porcie w Gdyni nie było hucznie i radośnie, jak w Wellington, gdy

zawitaliśmy do Nowej Zelandii. Nie było witających tłumów, tylko

urzędnicze pytania: „Ile masz lat? Gdzie dokumenty?”. Nawet w Londynie,

w którym hala odpraw była dużo większa, było spokojniej niż w Gdyni.

Wyczytywano nazwiska dzieci. Padały kolejne, ale nie moje. Wszyscy już

poszli, nawet Hanka, tylko nie ja.

Wiedziałam, że mam jechać do Jarosławia i że to blisko Krakowa.

W Nowej Zelandii jeździłam sama pociągiem – na prośbę Pani albo

opiekunów z obozu zajmował się mną konduktor, wiedział, dokąd jadę,

i mówił, gdzie mam wysiąść. Pomyślałam więc, że skoro mama po mnie nie

przyszła, poradzę sobie sama. Wsiądę do pociągu, a konduktor powie mi,

jak już będzie ten Kraków.

Załatwiałam ostatnie formalności, gdy usłyszałam:

– Oleńka, to chyba twoja mamusia – powiedziała starsza ode mnie

dziewczynka.

Czy słyszała rozmowę mamy ze strażnikiem, czy pamiętała ją jeszcze

z Aszchabadu? Rozpoznała ją. Zaczęłam się rozpychać i szłam do pani,

która wyciągała do mnie ręce.

– No tak, ty jesteś moja córeczka.

– A ja myślałam, że ty masz czarne włosy.

To były pierwsze słowa, które do siebie wypowiedziałyśmy. Takie to

dziwne powitanie.
*

Nowa Zelandia była wybłyszczona – czerwoniutkie dachówki i intensywna

zieleń przyrody, czyściutko i słonecznie. Pierwszy raz z ruinami zetknęłam

się w Londynie. Na widok jego szarych i zniszczonych ulic aż mnie

zmroziło. Pomyślałam: „Jak to możliwe, że mieszkańcy tak paskudnego,

ponurego kraju rządzą tą piękną i słoneczną Nową Zelandią?”.

Jednak przykre uczucie, jakiego doznałam w Londynie, nijak się miało

do szoku na widok ruin gdańskiej starówki, na którą zabrała mnie mama

zaraz po odebraniu ze statku. To było morze ruin. Patrzyłam na nie i robiło

mi się coraz bardziej żal – kiedyś to miejsce musiało być piękne. Mój

wzrok padł na jedną z witryn sklepowych, a na niej – na słoje z cukrowymi

laskami, groszkami i łabądkami. Patrzyłam na te kolorowe słodycze i na te

ruiny, to na cukierki, to na gruzy. Złapałam się żelaznej barierki i nie byłam

już w stanie oderwać się od wystawy.

– Mamo, to jest nasze – bardziej stwierdziłam, niż zapytałam.

– Tak, ale to wszystko trzeba teraz odbudować – powiedziała. – Zrobisz

to ty i inni młodzi ludzie, i ja… Ale ja chyba za mądrze do ciebie mówię,

chodź, kupię ci tych cukierków, bo widzę, jak na nie patrzysz.

Znów więc miałam być małym dzieckiem – jak to się robi? Kiedy

mama mówiła z żalem: „zniszczyli nam kraj”, dopytywałam: „Niemcy czy

Sowieci?”.

– Tak, oni – odpowiadała.

Po latach przyznała, że bała się tych moich pytań o Niemców

i Sowietów. Odpowiadała: „oni”, a ja rozumiałam, że chodzi i o tych, i o

tych, i nie dopytywałam. Dziwiło mnie jej zachowanie – w Nowej Zelandii

byłam uczona szczerości, a tu nagle mam nie mówić o Sowietach, o tym, że

nas więziono.
– Jak już musisz powiedzieć, mów, że byłaś w Nowej Zelandii –

instruowała mnie mama.

– A jak zapytają, skąd się tam wzięłam?

– To mów, że z Persji.

– Mamo, a jak zapytają, dlaczego nie mam ojca?

– Nie masz, bo zginął.

Ani słowa o AK. Ojciec leży we wspólnej mogile gdzieś w Jasielskiem,

i więcej miałam się nie interesować.

– Ale pomodlić by się trzeba nad grobem – ciągnęłam.

– Tam zawsze znajdzie się ktoś, kto się pomodli.

Bała się, że jak wyjdzie akowska działalność ojca, ona straci pracę, a ta

była dla niej wszystkim. Raz jednak odkryła, w Polsce Ludowej to jeszcze

było, że znajoma studentka czwartego roku politechniki nie wie, co było 17

września 1939 roku, i postanowiła zgłosić się do konkursu, który

Państwowe Muzeum na Majdanku organizowało dla osób ratujących dzieci

w czasie wojny.

Spisała swoje wspomnienia, a dziennikarz katowickiego dziennika,

w którym miała je opublikować, „wygładzał” je. „Wywieźli mnie do

ZSRR” zamienił na „znalazłam się w ZSRR”, „zesłańców” – na „ludzi

uciekających przed wojną”. Przyznali jej drugie miejsce.

„Pani Albino, proszę wybaczyć, ale temat jest taki, że pierwszej

nagrody, mimo że pani na nią zasługuje, otrzymać pani nie może” –

usłyszała od przewodniczącego komisji.

Pierwsza nagroda trafiła do osoby, która uratowała nie pięćdziesiątkę,

ale jedno dziecko, ale opowieść nie miała tła sowieckiego. Mama wierzyła,

że mimo wygładzonej formy artykuł da do myślenia i nie będzie już takich,

co nie wiedzą o wydarzeniach po 17 września.


*

W Nowej Zelandii czułam się u siebie. W Polsce czułam się potrzebna,

słyszałam to tyle razy, że w to uwierzyłam, i wreszcie także tu poczułam się

„u siebie”. Kiedy parę lat temu znów byłam w hali odpraw w Gdyni, raz

jeszcze usłyszałam tamten czas. Słyszałam wyraźnie cały ten rejwach,

wyczytywanie nazwisk, nawoływanie się rodzin, żądanie dokumentów,

krzyki radości. Mimo ciszy, bo byłam tam sama. Stałam i słuchałam. Przed

oczami przewinął mi się film.


Ola już w Polsce. Zdjęcie wykonane zaraz po przyjeździe do

Jarosławia. Korale z muszelek Ola przywiozła z Nowej Zelandii


fot. Archiwum Aleksandry Kulak-Wawryki

Zobaczyłam w nim także moment przyjazdu mojego i mamy do

Jarosławia. Byłam wtedy zmordowana. Miałam dwanaście lat i następował

kolejny zwrot akcji w moim życiu. Uświadomiłam sobie, że dojechanie tu

z Gdyni nie byłoby tak proste, jak moje samodzielne podróżowanie po

Nowej Zelandii. Na dworzec wyszły po nas ciocie, kuzynka powitała mnie

bukietem piwonii. I znów musiałam się rozstać z mamą. Zostawiła mnie


w Jarosławiu z babcią i ciotkami, a sama wróciła do domu dziecka koło

Jasła, którego była dyrektorką. Dzieliło nas kilka godzin drogi.

Cieszyło mnie, że odzyskałam babcię. Była tak schorowana, że

siedmiominutowa droga do kościoła na piechotę zabierała nam 45 minut.

Dreptała wolniutko, a po drodze opowiadała mi prawdę, bo bajek nie

lubiłam.

„Babciu, opowiedz mi prawdę” – prosiłam, a ona snuła opowieści

o naszym przedwojennym domu w Horyńcu, jak zakładałam tam węzełek

na kij i w świat ruszałam, i o naszym pobycie w Rosji. To dzięki niej znam

swoją historię z takimi szczegółami.

Kiedy do Horyńca pojechałam kilkadziesiąt lat później z mężem,

pilotowałam go, a on się dziwił, skąd znam to miasto, skoro ostatnio byłam

w nim jako trzylatka. To babcia tak dokładnie opowiadała, gdzie mąkę szło

się kupować, a gdzie do krawca; która ulica w którą wpadała, a z którą się

krzyżowała.

Z Jarosławia mama została przeniesiona do domu dziecka w Przemyślu,

i odtąd mogłyśmy mieszkać razem. Mama nadal pomagała dzieciom

z sierocińca odnajdywać rodziców. Z jedną z takich dziewczynek się

zaprzyjaźniłam. Ona właściwie pomogła mi się odnaleźć w Polsce.

Okazało się, że przebywająca w prowadzonym przez mamę domu

Teresa – w czasie wojny ocalona przez siostry zakonne – ma matkę.

Żydówkę. Dziewczyna była już uformowaną katoliczką. Rozdarta była

między tym katolicyzmem a żydowskimi korzeniami matki. Zaczęła się

interesować jej wiarą. Kiedyś to jej pochodzenie, o którym po szkole

rozeszły się zaraz plotki, uratowało naszą klasę. To były wczesne lata

sześćdziesiąte, kiedy ze szkół wyrugowano religię. Była Środa Popielcowa,

a przed lekcjami zajrzał do nas ksiądz. Wszystkim posypał głowy, tylko

Teresa nie chciała. Czuła się już bardziej żydówką niż katoliczką.
Nagle wpada dyrektor:

– Ksiądz był? – krzyczy.

– Był – mówi Teresa, a ja myślę: „Co za skarżypyta”.

– Popiołem sypał?

– Sypał – mówi Teresa.

– Komu? – dopytuje dyrektor.

– A mnie – odpowiada Teresa.

– E tam, bzdury gadasz. – Dyrektor machnął ręką, wziąwszy ją za

kłamcę, i wyszedł.

Pomyślałam wtedy: „Nie ona skarżypyta, tylko ja tchórz, bo sama nie

miałabym odwagi na takie wystąpienie”. Zbliżyłyśmy się do siebie.

Chodziłam z nią do klubu hebrajskiego, bo sama nie miała śmiałości, a ja

przy okazji liznęłam kolejnego języka. Trochę mnie do tego popychała

mama, zupełnie jak z tym Mojżeszem Zyrą, którego w 1941 roku

z radzieckiego dietdomu przyprowadziła nielegalnie do Akkemeru i tam

mieliśmy sprawić, by czuł się dobrze.

Dobrze się stało, bo znajomość z Teresą i zaangażowanie w jej sprawy

dało mi wgląd także w moją sytuację. Miałam bratnią duszę – obie kiedyś

straciłyśmy matki, a potem je odzyskałyśmy; obie wychowywałyśmy się

w jednej kulturze, a potem miałyśmy funkcjonować w innej. Obie

pracowałyśmy nad swoimi relacjami z matkami – chciałyśmy się z nimi na

powrót połączyć, ale było to bardzo trudne.

Nowa Zelandia, a potem przyjaźń z Teresą nauczyły mnie, by nie

wartościować ludzi, ale brać ich takimi, jacy są. Nie ze wszystkimi muszę

się zaprzyjaźnić, ale jeśli ktoś ma odmienne poglądy, nie przeszkadza mi to.

Nie mogę jednak pogodzić się z tym, że ktoś zawłaszcza prawdę. Nie

rozumiałam, czemu nie wolno mi mówić o zsyłce do ZSRR, dlaczego nie

wolno szukać grobu ojca.


Znalazłam go w tajemnicy przed mamą. Wiedziałam, że leży „gdzieś

w powiecie jasielskim”. W latach dziewięćdziesiątych snułam się po

tamtych okolicach – dojeżdżałam autostopem, jak mama kiedyś, ratując

dzieci, i szukałam grobu ojca, by ratować swoją przeszłość. Po miesiącach

poszukiwań znalazłam go w Gogołowie koło Brzostka. Aleksander

Wawryka leży tam z dwoma innymi żołnierzami, z którymi został

rozstrzelany.

– Po coś go szukała? Kłopotów chcesz? – pytała matka, gdy

podzieliłam się z nią owocami mojego prywatnego śledztwa.

Okazało się, że doskonale wiedziała, gdzie ojciec leży. Była na tym

grobie.

– Mogłaś mi powiedzieć! – Wzburzyłam się.

– Nie mówiłabyś tak, gdybyś dwa lata przesiedziała u nich w więzieniu.

I więcej nie było tematu.

Od powrotu z Nowej Zelandii do Polski aż do czasu usamodzielnienia się

żyłam na marginesie domu dziecka, który prowadziła mama. Po czterech

latach w Przemyślu przeniesiono nas do Rzeszowa – do domu dziecka,

którego nikt nie chciał objąć. Nikt prócz mojej mamy. Z problematycznymi

wychowankami potrafiła rozmawiać przez całe noce.

Ja w tym czasie kończyłam gimnazjum i poszłam do liceum, potem

wyjechałam na studia do Łodzi, a mama wciąż prowadziła nocne rozmowy

z dzieciakami. Wyszłam za mąż, przeprowadziliśmy się do Bielska-Białej,

mąż kiedyś spytał: „Twoja mama to na ile zmian pracuje?”. Bo nigdy jej nie

było.

To znaczy była – w domu dziecka. Od swoich dawnych wychowanków

dostawała po latach listy: „Pani zawsze wiedziała, czego człowiekowi


potrzeba”. Na jej pogrzebie jeden z byłych podopiecznych wspominał, że

zwracał się do niej per „pani”, ale myślał zawsze: „ciocia”. Nie była

kierowniczką, była im matką. Miała w sobie ciepło, przy którym ogrzewali

się jej podopieczni, a którego przez sieroctwo byli pozbawieni. Na grobie

napisałam jej, że była opiekunką dzieci. Także mojego syna. „Synciu” do

niego mówiła i troszczyła się o niego – zwłaszcza gdy był w wieku,

w którym byłam ja w czasie naszej rozłąki. Jakby chciała sobie ten czas

zrekompensować, odzyskać go.

Po swoim ojcu taki charakter miała. On też dla dzieci zrobiłby

wszystko. Był Rosjaninem z Saratowa, ale z Rosji uciekł. Wziął na siebie

winę brata, kolportującego antycarskie ulotki. Brat był słabego zdrowia,

a dziadek wsiadł na konia i przez całą Ukrainę jechał, aż do Austrii

dojechał. Poprosił o azyl i go dostał – z prawem pobytu w Polsce, którą sam

sobie do życia wybrał. Tu też poznał swoją przyszłą żonę.

„Bienia to ma charakter po ojcu – mówiła babcia o mojej mamie

Albinie. – On dla swoich dzieci w wieku pięćdziesięciu lat nawet chrzest

przyjął, bo dzieci prawosławnych na studia nie chcieli. Nigdy na żadne

z dzieci głosu nie podniósł”.

Mama też nie podnosiła, choć tych dzieci miała na głowie znacznie

więcej. Myślałam przez chwilę o pójściu na pedagogikę, w końcu

zdecydowałam się na technologie zielarskie i aromatyczne na Politechnice

Łódzkiej. Po studiach i przeprowadzce do Bielska-Białej zaczęłam pracę

w fabryce wódek gatunkowych „Polmos”.

W latach dziewięćdziesiątych z fabryką tą zaczął współpracować Żyd,

którego matka i siostry zginęły w Treblince, a ojciec – gdzieś w Niemczech.

Sam osiadł w Konstancji, a do Polski przyjechał po raz pierwszy po wojnie

w 1983 roku – w czterdziestą rocznicę powstania w getcie warszawskim,

w którym mieszkał. Z przerażeniem patrzył na niszczejące żydowskie


groby i cmentarze. Wziął się za ich odnawianie. Gdy skończyły mu się

środki od żydowskich fundatorów, zgłosił się do nas.

Produkowaliśmy już śliwowicę paschalną, dlatego to nam

zaproponował produkcję koszernej wódki. Gdy funduszy z jej sprzedaży

starczyło nie tylko na odnowę grobów i cmentarzy, resztę zainwestowano

w budowę kolejnej fabryki wódek koszernych. Tam odpowiadałam za

technologię produkcji, a mąż – za stan maszyn. Żyd nazywał się Sigmund

Nissenbaum i był założycielem Fundacji Rodziny Nissenbaumów, dbającej

o żydowską spuściznę w Polsce. To była pierwsza fundacja powstała

w powojennej Polsce, która działa również obecnie na rzecz nawiązywania

dialogu polsko-żydowskiego.

– Mogłaś iść na pedagogikę, po coś się w te wódki pakowała? –

słyszałam od mamy.

Lubiłabym pracę z dziećmi, wódki nic a nic mnie nie pociągały. Ale jak

napatrzyłam się na mamę, która do pracy wychodziła o godzinie 6 i wracała

o 22, odechciało mi się powielania jej schematu. Wojna i tułaczka odebrały

mi mamę, później musiałam dzielić się nią z innymi, wciąż nowymi

dziećmi. Tak mi szkoda tamtego czasu. Ze swoim synem i przy swoim

mężu chciałam w pełni przeżyć to, czego tak mało sama dostałam.

Aleksandra Kulak-Wawryka

12
Wywózki rozpoczęły się 10/11 lutego 1940 r.; druga fala – 12/13 kwietnia 1940 r., trzecia – 28/29

czerwca 1940 r., czwarta – w maju 1941 r.


Albina Wawryka – mama Aleksandry. Uratowała blisko 50 dzieci

z radzieckich dietdomów
fot. Archiwum Aleksandry Kulak-Wawryki
Zeszyt, w którym babcia uczyła Olę pisać jeszcze w Rosji
fot. Archiwum Aleksandry Kulak-Wawryki
Pierwsza Komunia Święta w Pahiatua – Ola dostała na nią

przepustkę ze szpitala, gdzie leżała na zapalenie płuc. Dlatego na

zdjęciu jest w sweterku (czwarta z lewej w dolnym rzędzie)


fot. Archiwum Aleksandry Kulak-Wawryki
Ubrane w UNRR-owską odzież mama Oli Wawryki, jej ciocia

i babcia – z nieustannie bolącą, obandażowaną głową – w chwilę po

powrocie do Polski
fot. Archiwum Aleksandry Kulak-Wawryki
MIECZYSŁAW

INŻYNIER Z POSIOŁKA

Dzieci pośród grobów legionistów na cmentarzu w Kościuchnówce


fot. Domena publiczna
o coście tam jechali, skoro tam tak niefajnie było?” – słyszę od

„P nastolatków w czasie szkolnych pogadanek. Więc im tłumaczę,

że nie na wakacje tam jechaliśmy. Nawet nie z własnej woli,

byliśmy przemocą wywiezieni.

„To uciec mogliście – podpowiadają młodzi. – Mieliście siekiery,

topory: zatłuc sołdata i w nogi”.

Dla nich wszystko jest proste jak w filmie. A my tam w tajdze nie

wiedzieliśmy, gdzie byliśmy. Jakiś posiołek w jakiejś obłasti. Co za różnica

zresztą, jakby się to nazywało. Żadnego radia, bo jak mieliśmy w domu, to

zabrali. Poza tym, gdyby było, to kiedy go słuchać, jak od rana do wieczora

praca w tajdze, a potem resztką sił człowiek powalał się na pryczę. Jeśli

była, bo jak nie, to i na gołej podłodze się spało.

A jak uciec, to gdzie? Niejeden po ciemku z wieczora za chałupę się

wyprawił, to go wilki rozszarpały. Las i dzika zwierzyna zastępowały drut

kolczasty. Ej, dzieci, dzieci.

Za co nas wywieźli? Bośmy byli Polakami. W naszej osadzie wojskowej

sami Polacy mieszkali, ale naokoło Ukraińcy, Białorusini i Żydzi. Zgodnie

nam się razem żyło, choć początkowo patrzyli tam na Polaków spod oka.

Po zwycięskich bataliach Legionów i po wojnie polsko-bolszewickiej 20

grudnia 1920 roku wyszły w wolnej Polsce dwie ustawy: O przejęciu na

własność Państwa ziemi w niektórych powiatach RP i O nadaniu ziemi

żołnierzom Wojska Polskiego.

Tych „niektórych powiatów” było dwadzieścia dwa. Leżały we

wschodnich województwach – łącznie znacjonalizowano 785 majątków. To

były ziemie skarbu rosyjskiego, należące między innymi do byłej dynastii


rosyjskiej; ziemie Kościoła katolickiego, ale także porzucone przez

właściciela ziemie prywatne.

Na mocy tej drugiej ustawy mieli dostać je żołnierze, którzy bronili

granic Polski, w tym zasłużeni inwalidzi, z zastrzeżeniem, że do wojska

zgłosili się na ochotnika. Te obostrzenia wprowadził ktoś przewidujący, bo

po takie ziemskie przywileje zgłosiło się około 90 tysięcy chętnych.

Dlatego przepis obwarowano jeszcze bardziej: wielkość działki nie mogła

przekraczać 45 hektarów – a jeśli żołnierz miał już swoją ziemię, to jej

obszar wliczał się w te 45 hektarów. Zwykle jednak miały od 15 do 25

hektarów. Gospodarstw przez dwadzieścia pięć lat nie można było dzielić

ani sprzedawać bez zezwolenia.

Żołnierze, którzy zdecydowali się skorzystać z prawa do ziemi, mogli

liczyć na materialną pomoc państwa przy jej zagospodarowaniu: na 80

metrów sześciennych drewna budowlanego, parę koni z uprzężą i wóz

z demobilu, 50 tysięcy marek kredytu – nawet dobrze oprocentowany,

czasem na narzędzia rolnicze, zboża i inwentarz – jak określa ustawa:

„żywy i martwy”. To pokrywało 10 procent potrzeb. Polska była po wojnie

przecież wynędzniała, wszystko trzeba było urządzać od podstaw.

Mimo to żołnierze korzystali z takiego przywileju. Wielu jednak

umknęło, że dostają „gołą” ziemię. Kto nie budował wcześniej domu, kto

nie przywykł do uprawy ziemi, a teraz stanął przed takim wyzwaniem,

rezygnował. Nie oszukujmy się: to były młode chłopaki, często miastowe.

Ale jednocześnie harde – w końcu Polskę wywalczyły.


Osady wojskowe były kawałkami ziemi, które młodzi żołnierze sami

musieli zagospodarować. Na zdjęciu: orka w gospodarstwie

starszego wachmistrza Franciszka Głaszczki na Wołyniu


fot. Domena publiczna

Większość z nich nie przekroczyła trzydziestki, wyróżniali się

dyscypliną i patriotyzmem, wielu z nich było kawalerami Virtuti Militari,

nosiło odznaki Krzyża Walecznych. To byli głównie podoficerowie

i szeregowcy, co trzeci miał wykształcenie średnie – pod względem

kulturalnym przewyższali miejscową, z reguły niepiśmienną ludność.

Organizowali się w tak zwane grupy robocze o charakterze

półwojskowym. Na ich czele stał oficer. Wspólnie gospodarowali, ale praca

na roli w kolumnach grup roboczych była twardą szkołą dla młodych

żołnierzy na dalekich, zaniedbanych Kresach. Dlatego wielu zrezygnowało

ze starań o działki. Ci, którzy nie wytrzymali, wrócili w rodzinne strony.

Nie bez znaczenia była też niechęć ze strony miejscowych.


Ci uważali, że ziemie te powinny być przyznane osobom, które na tych

terenach już mieszkają, a nie mają majątku na własność lub mają mało. Te

bezpańskie ziemie chłopi w czasie I wojny światowej samowolnie zaczęli

użytkować, liczyli więc, że może je przejmą. Trudno im się dziwić – mając

zamiar sprowadzić tu polskich żołnierzy, państwo powinno zadbać

o poprawę sytuacji gospodarczej tubylców. Prasa pisała wręcz

o „wydzieraniu ziemi od miejscowego chłopa”.

Ziemianie z kolei czuli się niepewnie, bo dla osadników wojskowych

miała pójść także ziemia z polskich majątków. Wyjątkiem byli tu: książę

Radziwiłł z Nieświeża, który żołnierzom oddał czternaście folwarków,

i książę Sapieha, który ofiarował im 800 metrów sześciennych przetartego

drewna budowlanego.

Na osadników krzywo patrzyła także lokalna administracja – w końcu

to kolejni petenci, którym trzeba będzie coś załatwiać, i Kościół, który

krytykował ożenki Polaków z Ukrainkami oraz wpływ życia wojennego,

oddalającego ich od praktyk religijnych. I tak z 90 tysięcy chętnych ziemię

otrzymało zaledwie 9 tysięcy żołnierzy. Wśród nich był mój ojciec –

legionista od 1916 roku i uczestnik wojny 1920 roku.

Sprowadziwszy się na otrzymane ziemie, żołnierze musieli się gdzieś

podziać, zajmowali więc budynki folwarczne, najczęściej jednak mieszkali

kątem u miejscowych Ukraińców czy Białorusinów. Ci, którzy ukraińskich

i białoruskich chłopów traktowali jak sąsiadów, a nie z pozycji „pana

Polaka”, z czasem otrzymywali od nich kredyt zaufania, zawiązywały się

przyjaźnie, nawet małżeństwa. Ale gdy tylko taki polski gospodarz marnie

gospodarował, zaraz wywoływał wrogość: „ziemię dostał i ją marnuje”.

Dobrze gospodarujący osadnik za to – taki, co to i rady udzielił, i młockarni

pożyczył i siewnika – ten cieszył się szacunkiem. To był dobry Polak.


Pomijając to, że z każdym trzeba żyć dobrze, to z tamtejszymi chłopami

– tym bardziej. Bo to oni obrabiali ziemie polskim żołnierzom,

nieprzywykłym do orki. Nie za darmo, rzecz jasna, co trzeci snop siana

szedł dla nich – tak zwane odstępne. Gdyby nie to, że dziadek wspierał

mojego ojca finansowo, ojciec też by z tej ziemi zrezygnował.

Nasza osada nazywała się Trauguttówka – ładnie, podobnie jak

okoliczne Piłsudy – patriotycznie, ale patriotyzmem rodziny nie wykarmisz.

Dziadek pożyczki brał. Był inżynierem od wiatraków i młynów wodnych,

dlatego mój tata miał jako takie pojęcie o młynach. W Kieleckiem, skąd

pochodził, miał nawet po dziadku taki młyn. W przyszłości na zsyłce ten

młynarski fach nas ocali.

W Trauguttówce nie było prądu, kanalizacji, niektórzy nawet własnych

studni nie mieli. Radio mieli najbogatsi, a poczta docierała, jak chciała.

O tym, co się działo w kraju i na świecie, dowiadywaliśmy się więc

z opóźnieniem. W latach trzydziestych w osadach rozpoczęto wspólne

zakupy droższych maszyn rolniczych, zakładano szkoły – a to w domach

ludowych, a to w opuszczonych świątyniach. Niechętni dotąd miejscowi

musieli przyznać, że na naszej obecności skorzystali. Sieć szkół powoli

rosła, ale wciąż była słabiutka. Dlatego Związek Osadników podjął się

tworzenia internatów w Warszawie, Wilnie, Grodnie, Brześciu,

Nowogródku, Równem, Poznaniu. W przeddzień wybuchu wojny

uczęszczało do nich ponad 1,5 tysiąca żołnierskich dzieci.

Mnie problemy dorosłych nie dotyczyły. Był dom: cztery pokoje, kuchnia,

przedpokój, ganek, podwórko, na które wybiegało się prosto z kuchni.

Jedzenie było, koledzy byli, dobrze było. Zresztą tam się urodziłem, taką

sytuację zastałem. Na polach pobliskiej Kościuchnówki, gdzie Piłsudski


w 1916 roku stoczył zwycięską, obronną walkę z przeważającymi

wojskami rosyjskimi pod dowództwem generała Brusiłowa, biegaliśmy,

udając żołnierzy w okopach. Każdy chciał być Piłsudskim. Od 1936 roku

odbywały się tam uroczystości rocznicowe. Sam marszałek Edward Rydz-

Śmigły brał w nich udział i odwiedzał pobliskie osady wojskowe. Cmentarz

tam był, na którym spoczywało około 2 tysięce żołnierzy. W ogóle udział

w uroczystościach państwowych i religijnych był dla mieszkańców osad

wojskowych czymś bardzo ważnym. Jechało się do miast powiatowych czy

do sąsiednich miasteczek, były defilady, przemówienia.

Szkołę w Kościuchnówce pamiętam z tego, żeśmy po jej płaskim dachu

biegali, a potem z niego skakali. Dzieciaki druga, trzecia klasa. Że myśmy

to przeżyli! Do szkoły chodziły wszystkie dzieci: polskie, ukraińskie,

białoruskie i żydowskie. Z tym że polskie i żydowskie bez względu na porę

roku, a pozostałe – tylko wtedy, kiedy ciepło było. Bo myśmy mieli buty,

a tamci – łapcie z łyka z nadrzecznych krzaków łozy. Jesienią to jeszcze

boso przybiegali, ale zimą takie „obuwie” na tydzień starczało, to z nauki

nici, i tak jedną klasę po trzy lata robili.

Ukraińcy nie sprzeciwiali się, że ich dzieci w szkole po polsku uczą.

Przeciwnie – mieli świadomość, że to polskie państwo i że ten język polski

bardziej im pomoże, niż zaszkodzi. Początkowo lekcje odbywały się

w dużym pokoju w domu jednego z osadników: tablica wisiała, ławki stały,

a pan Jabłoński uczył nas wszystkiego: języka, matematyki, historii

i śpiewu. Po drugiej klasie przenieśliśmy się do budynku w Mulczycach –

wsi położonej w pobliżu naszej osady. W zgodzie żyliśmy, wszystkie dzieci

starały się mówić po polsku, inaczej były poprawiane. U Idziego Woźniaka

robiło się zakupy, od innych Żydów kupowało się rękawiczki, a jakże, na

wymiar, swetry różne: w serek, z rękawami, bez rękawów, rozpinane –

mieli Żydzi zdolności do rękodzielnictwa. Dużo małżeństw było


mieszanych. Normalnie – jak taki żołnierz ziemię dostał i kątem

u ukraińskiego chłopa pomieszkiwał, a chłop miał urodziwą córkę, to się

ślubem kończyło.

Szkoła w Kosciuchnówce. Z jej płaskiego dachu Mieczysław

Pogodziński skakał z kolegami


fot. Domena publiczna

Jak w latach dziewięćdziesiątych odwiedziłem miejsce, gdzie była

nasza osada – teraz to Mulczyce, spotkałem Kłyma Perszutę – kolegę,

z którym do pierwszej klasy chodziłem, a potem moje młodsze rodzeństwo

– on był z tych, co nie mieli zimą w czym pójść do szkoły, więc chodził

tylko ciepłą porą. Patrzę wtedy, pod cerkwią siedzą babiny. Zagadałem do

nich po ukraińsku, że jestem dziennikarzem z Polski i piszę o osadach

wojskowych – takie drobne kłamstewko.

– Trauguttowku pamjatajete? – spytałem.

– Da, pane, osadnyky, pamjatejemo, a pewno!

– A Wala, docz popa, żywe szczo?

– Gde ta, pane, ne żywe.


– Iz osadnykow uże nikogo nemaje??

– Nikogo. Karabowiczy do Rafałowki pojichały.

Karabowiczów pamiętałem, ich córki z moją starszą siostrą do szkoły

chodziły.

– A jak wy osadnykow ociniujete?

– Pane, ce jak skriź – odyn takyj, drugyj inszyj.

– A Pogodinskyje jaki?

– A Pogodinskyje choroszi ludi buły, ja pamjataju. Pani to dobra żinka

była, mojij mami dopomogała.

Na miejscu naszych domów żyto rosło. Nad stawikiem gęsi się pasły,

teren nadal był podmokły. Rzeczywiście, niełatwe warunki do życia

żołnierze wtedy dostali. Kłym Perszuta pamiętał naszą rodzinę:

– Mietek – mówi. – U nas teraz takie prawo, że wy możecie wrócić i te

ziemie odzyskać. Tylko nie mów nikomu, że wiesz to ode mnie.

– Bez obaw, nie mamy takich zamiarów – uspokoiłem go. Nie chciałem

mu sprawiać przykrości, mówiąc, że osada to ani nie była, ani tym bardziej

nie jest żadna gratka. Drogi fatalne, wertepy takie, że z samochodu co rusz

wysiadałem, żeby obmyślić najlepszą trasę. Mostek nad rzeczułką tak samo

zdezelowany jak przed wojną. Ale łza się w oku zakręciła. Tam się przecież

urodziłem. I tam szybko skończyło się moje dzieciństwo.

To, co dla jednych jest powodem do chwały, innym służy za pretekst do

unicestwienia człowieka. Za ojczyźnianą działalność Polacy ojca docenili,

Rosjanie – zaraz 17 września 1939 roku odnotowali: „ten to się władzy

radzieckiej stawiać będzie”, i do aresztu. Podobnie jak innych żołnierzy,

leśników, urzędników, bo to w większości byli Polacy.


Osadników wojskowych Stalin wyjątkowo nie znosił. Był komisarzem

politycznym jednego z oddziałów, który uczestniczył w bitwie

warszawskiej 1920 roku. Miał osobiste powody do zemsty na polskich

żołnierzach. Urzędników zamykano, bo często działali w tajnych

organizacjach. A leśnicy – bo podejrzewano, że po lasach żołnierzy

ukrywają. Każdy powód dobry, by Polaków zniszczyć. W innych osadach

rozprawiali się z „takimi” na miejscu, innym wydawali wyrok śmierci na

raty. Tak jak nam.

Rodzice Mieczysława Pogodzińskiego w przededniu wojny


fot. Archiwum Mieczysława Pogodzińskiego

Przyszli do nas do domu, o broń pytali. Trudno, żeby w osadzie

wojskowej broni nie było. Owszem: krótka, długa, szable, całe

umundurowanie.

– U nas orużyja niet – brzmiała jednak oficjalna odpowiedź.


W końcu jak nie za broń, to aresztowali za polskość – 10 lutego 1940

roku przed szóstą rano obudziło nas łomotanie do drzwi.

– Otwierać! – Taka komenda nie pozostawiała pola ani do namysłu, ani

do negocjacji. Często zresztą na otwarcie drzwi od środka nie czekali.

– Pod ścianę, ręce do góry! – Wkraczali i od progu siali terror.

Dziewięcioro nas w domu było: ojciec, matka i siódemka dzieci:

osiemnastoletnia Helena, czternastoletnia Janka, ja – wtedy dwunastolatek,

młodszy o dwa lata Rysiek, ośmioletnia Bronia, sześcioletni Staszek i Irena,

trzylatka. Dziś zostaliśmy tylko ja i Bronia.

Choć ojciec był w piżamie, to go zrewidowano: dwóch uzbrojonych

żołnierzy sowieckich i trzech miejscowych Ukraińców – tata dobrze ich

znał. Reprezentowali miejscowe władze.

– Gdzie broń?! – wrzeszczeli Sowieci.

– Oddałem wojsku w trzydziestym dziewiątym – odpowiedział ojciec.

Broń tymczasem – stary austriacki karabin, szabla i pistolet – leżała

sobie w ukryciu. Karabin pamiętam bardzo dobrze, bo jak przyjeżdżał do

nas osiemnastoletni kuzyn z Warszawy, to ubierał się w mundur taty i razem

wyprawiali się na pole postrzelać do tarczy. Tata miał dobre oko, jastrzębia

w locie trafiał. Trzymał tę broń, bo przeczuwał, że może się przydać – już

od 1939 roku nachodziły Polaków bandy ukraińskie. Do nas też, ale nie

interweniowali.

Całe to żelastwo tata trzymał pod końskim żłobem, przywalone gnojem.

Kto ją po nas znalazł – a pewnie byli to miejscowi Ukraińcy – zapewne

dalej ją ukrywał. Przyznać się do jej posiadania byłoby głupotą.

Sowieci kazali się pakować – pół godziny na zabranie

najpotrzebniejszych rzeczy. Mama się rozpłakała, więc Ukraińcy ją

uspokoili, że bydło nakarmią i żeby o dobytek też się nie martwiła.


Powiedzieli, że będziemy przesiedleni. Gdzie, na jak długo? Nie mówili,

tylko pospieszali.

Ukraińcy przygotowali sanie, którymi powieźli nas do najbliższej stacji

kolejowej w Rafałówce – to jakieś 20 kilometrów od Trauguttówki.

Straszny tam był harmider, płacz, krzyki, lamenty i komendy, które

przeszywały nas jak pociski. „Wy na lewo, wy tam, ruszać się” – po co,

dlaczego?

Zapakowali do wagonów towarowych. Choć było tam parę znajomych

rodzin, Sowieci zadbali o to, by je rozdzielić. Mieszali ludzi z różnych

osad. Wagony całe były umazane bydlęcymi odchodami. Po obu stronach

po dwie prycze były: jedna na rodzinę. A tych rodzin w wagonie

stłoczonych było po kilka, kilkanaście. W naszym – blisko trzydzieści osób.

Wszyscy z bagażami: pościel, naczynia, ktoś wiózł abażur. Niektórzy

dostali informację, że tam, gdzie jedziemy, takie „luksusowe” towary

będzie można zamienić na jedzenie. W głowach nam się to nie mieściło.

W podłodze była dziura o średnicy 15 centymetrów – nasza „toaleta”.

Załatwić swoje potrzeby przy rodzinie to sprawa krępująca, a co dopiero

przy masie obcych ludzi. Robiło się więc zasłonki z koców, prześcieradeł,

z tego, co kto miał. Z każdym tygodniem podróży w głodzie, chłodzie

i tłoku szerzyły się choroby, „toaleta” była więc oblegana. Do jedzenia

dostawaliśmy chleb, i do tego odrobinę wody. Strasznie chciało się pić,

zjeść coś ciepłego. A tu co najwyżej kipiatok – wrzątek.

Przez cztery tygodnie jazdy nie rozbieraliśmy się, nie przemywaliśmy

nawet twarzy. Bo czym? Raz na kilka dni jednej osobie z wagonu

pozwalano przynieść dwa wiadra wody. Musiała starczyć do picia, o myciu

się nie było mowy. Kto by się zresztą na to zdobył przy

kilkunastostopniowym mrozie?
Spaliśmy na gołych deskach. Wszystko było zaryglowane, okienka

malutkie – kto miał przy nich miejsce, tylko informował: stacja taka a taka.

„Boże, na Sybir nas wiozą!” – wyrwało się komuś. I płacz, lament od

nowa.

Ostatnia większa stacja: Wołogda i dalej w kierunku Kotłasu:

Marżenga. Niektórzy pomstowali, inni kazali się cieszyć, że to jeszcze po

„naszej” stronie Uralu. Trafiliśmy do miejscowości Obirkowo nad rzeką

Suchoną, a następnie do posiołka Pieriedwiżnoje.

Zakwaterowali nas w barakach – prymitywnych chatach z bali

ociosanych z kory, poprzetykanych mchem. Ten mech widać było

i wewnątrz, i na zewnątrz. Był doskonałym siedliskiem insektów. Najgorsze

były karaluchy. Łaziły po suficie, a nocą spadały na twarz. Nie było co

z nimi walczyć, o wyplenieniu nie było mowy; trzeba się było

przyzwyczaić. Odgarniał człowiek robaka i spał dalej.


Jeden z kursów przysposobienia wojskowego leśników z lat 1937–

1939. Leśnicy byli często typowani przez Sowietów do wywózki


fot. Muzeum Pamięci Sybiru

Baraki miały niewielkie okna, pośrodku stał jeden piec. W jednym

takim baraku mieszkały cztery rodziny. Żadnych mebli. Żadnych

przepierzeń, by każda rodzina miała choć pozór intymności. Jeszcze się

wtedy nie odczłowieczyliśmy na tyle, by bez poczucia wstydu rozbierać się

do snu przy obcych ludziach.

Ojciec poszedł więc do komendanta i prosi:

– Towariszcz komiendant…

– Ja dla was nie towariszcz!

– Grażdanin komiendant…

– Ja dla was nie grażdanin!

– To kak was zwat’? – pyta ojciec.


– Ja komiendant.

Nie pozwalali wobec siebie używać formy grzecznościowej, by się

z nimi nie spoufalać. Ojciec chciał wyprosić kawałek parawanu do baraku,

którym rodziny by się od siebie poodgradzały. Co ciekawe, „komiendant”

dał.

Nie był taki najgorszy. Zdarzali się komendanci, którzy mówili wprost:

„Was na to zdies’priwiezli, sztob wy podochli” – po tośmy was tu

przywieźli, żebyście pozdychali. Niektórzy ujmowali to w mniej ordynarny

sposób i na pytanie, dlaczego tu jesteśmy, odpowiadali: „Jesteście, i już.

A o powrocie nawet nie myślcie”.

Zaraz jak przyjechaliśmy, zagnali nas do pracy. Nie każdy potrafił rąbać

drzewa, ciągle dochodziło więc do wypadków: drzewa przygniatały ludzi,

okaleczały ich, nawet zabijały. Od razu zaznajomili nas z obozowym

prawem: „Kto nie rabotajet, tot nie kuszajet” – kto nie pracuje, ten nie je.

Niepracujące kobiety i dzieci dostawały po 20 gramów chleba, pracujący –

400, ale nawet po tym człowiek chodził głodny.

W naszej rodzinie nakaz pracy obejmował ojca, matkę i Helenę. Ale my

z bratem, dziesięcioletnim Ryśkiem, czuliśmy, że dla większej racji

żywnościowej też damy radę. Rano żołnierze zwoływali robotników

i prowadzili w las. My z bratem przygotowywaliśmy drzewa do ścinki –

odgarnialiśmy od niego śnieg na 1,5 metra, a ścinać można było nie wyżej

niż 25 centymetrów od ziemi. Potem drzewo trzeba było pociąć – mama

strasznie się przy tym męczyła, Rosjanin je klasyfikował. My je potem

układaliśmy i przekazywaliśmy Rosjanom, którzy wieźli je nad rzekę. Jak

puściły lody, to je spławiano.


Raz byłem przy takim spławie. Drzewo było surowe, dobrze chłonęło

wodę, więc przy najmniejszym nacisku tonęło. Jak gdzieś się robił zator,

puszczano tam dziecko z bosakiem, żeby go rozładowało. Dziecko było

lekkie. Koleżanka mocno się przy tym skąpała w lodowatej wodzie, bo to

był jeszcze maj.

Dzieci „przydawały się” też do pilnowania ogniska. Na Syberii

zazwyczaj jest zimno, ale ta zima była jedną z najmroźniejszych. Śniegu

leżało ponad pół metra – rankiem ta pokrywa śnieżna była tak zamrożona,

że można było po niej biegać. A po południu zdarzało się, że dziecko

wpadło w zaspę po szyję i nie mogło się z niej wydostać. I najtrudniejsze

było w tym wszystkim, a zwłaszcza w tej pracy, to, że nie mieliśmy

dobrych ubrań. Te, w których przyjechaliśmy, nadawały się do

spacerowania po mieście, a nie na sążniste mrozy. Ojciec miał co prawda

długie buty, ale i tak rwał koc i omotywał je sobie nim. To samo

z rękawicami – pielczatkami, czyli z pięcioma palcami – jeśli chciało się

przetrwać mróz, zamieniało się je na jednopalczaste. Tyle że w nich robota

szła ciężko.

Ja więc, jako dziecko, oprócz odgarniania śniegu byłem odpowiedzialny

także za rozpalenie ogniska w miejscu pracy i podtrzymywanie ciepła.

Dorzucałem gałązki, rozgrzewałem się przy tym, a dorośli podchodzili co

jakiś czas i się przy tym ogniu ogrzewali.

Mimo to dochodziło do odmrożeń. Co innego jak chodziliśmy do bani

typu fińskiego, czyli do łaźni ogrzewanej piecem na drewno. Wychodziło

się z niej prosto na mróz i 10 metrów do baraku pokonywaliśmy nago

i boso. Był wśród mężczyzn zwyczaj, że nie można było tego dystansu

przebiec – to było nawet przyjemne – jak człowiek jest rozgrzany, to mróz

nie jest tak dokuczliwy. Co innego, jak jest wycieńczony z głodu

i wyczerpany pracą, którą wykonuje od świtu do zmroku. Całe szczęście, że


zimą dzień krótszy. Ale i przez te parę godzin bywało, że ludzie zdążyli

odmrozić sobie kończyny i twarz, bo one wychładzają się najszybciej. Stają

się coraz bielsze – i takie białe miejsca trzeba szybko nacierać śniegiem, aż

się zaróżowią, i dopiero wtedy ogrzać się przy ognisku. Gwałtowna zmiana

temperatur może sprawić, że całe kawałki zmrożonego ciała odpadną. Dziś

takie praktyki są odradzane, ale mnie to wtedy uratowało twarz. Twarz

trudno było osłonić – szalik, którym zasłaniano usta, zaraz parował, para się

skraplała i zamarzała, było jeszcze gorzej. Najlepiej było nasmarować się

tłuszczem, ale skąd, jeśli nawet do jedzenia go nie było? Ludzie zakładali

na siebie, co się dało: po dwa swetry, kożuch lub kufajkę, którą można było

kupić, jak się miało pieniądze. Woźnica, który jechał z drewnem, miał na

sobie kożuchowy serdak, kożuch krótki i kożuch długi z kapturem.

Miejscowy specjalista nauczył mnie robić walonki. To podstawa ubioru

na Syberii. Żadne buty, żadne skarpety, nawet dwie pary, nie pozwolą

przetrwać tamtejszych mrozów. Tylko walonki. Robiłem je z wełny

odpadowej: z runa owczego. Od wędrownego wytwórcy walonek dostałem

urządzenie: na górze łuk ze struną z kiszek baranich, na dole korytko.

Drewnianym hakiem szarpało się wełnę na puszek, który lądował

w korytku. Potem ten puszek – razem z mąką żytnią – kładło się na stole

i uklepywało. Kiedy już zrobiła się z tego gęsta masa – sztywna, ale

nadająca się do formowania, zanurzało się ją w gorącej wodzie. Kurczyła

się i w ten sposób powstawał filc. Jak walonki lekko się zużywały,

wystarczyło w nich wymienić podeszwę. Dostawałem za to wyżywienia na

dwa, trzy dni. Z tego żyłem zimą.

Jednocześnie z bratem zatrudniliśmy się przy rąbaniu drzewa na

metrowe kawałki. Dostawaliśmy za to 5 rubli dziennie. Szliśmy potem do

magazinu (sklepu), ale i tam wybór był niewielki. O herbacie, cukrze, oleju

można było pomarzyć. W zasadzie można było kupić mąkę i „kirpicz”. Tak
mówiliśmy na tamtejszy chleb: kirpicz, czyli cegła. Wypiekano go z czarnej

mąki z otrębami, ważył ze dwa kilo. Jak już mówiłem, otrzymywana porcja

dzienna chleba dla pracującego to 400 gramów. Dziś byśmy powiedzieli, że

taki ciemny chleb to zdrowy, bo ma minerały i błonnik. Ale jak długo

żołądek może być stymulowany wyłącznie przez błonnik? W końcu zacznie

trawić sam siebie. Przy braku higieny biegunka gwarantowana.

Taka porcja chleba dawała poza tym nie więcej niż 1000 kalorii; 2,5

tysiąca to norma dla człowieka wykonującego lekką pracę. Przy ciężkiej

potrzeba co najmniej 3 tysięcy. Wszyscy mieliśmy żebra na wierzchu, kości

obciągnięte skórą. Literatura mówi o nas: „żywe szkielety”. Tak

wyglądaliśmy. Niemowlęta, jeśli przeżywały, matki karmiły chlebem, który

uprzednio rozmiękczyły w ustach. Dzięki zarobionym rublom mogliśmy

z bratem uzupełnić rodzinny przydział chleba o dwukilowy bochenek, a to

już było coś.

Monotonne wyżywienie dało się we znaki nie tylko w postaci

nieustannego głodu. Dopadały nas choroby. Nie było takiego, którego nie

dotknąłby szkorbut czy kurza ślepota. Ja zachorowałem już półtora

miesiąca po przyjeździe. Wcześniej śmialiśmy się z dzieci, które po zmroku

za potrzebą na podwórko szły po omacku, trzymając się ściany baraku

i potykając o korzenie. Dobrze, jeśli takiego delikwenta ktoś prowadził.

Przy kurzej ślepocie widzi się tylko przy świetle dziennym, a jak coś się

pali, widzi się tylko ten punkcik. Więc nawet jeśli drogę oświetlało się

sobie łuczywem, to widziało się ognik łuczywa, a nie drogę. W naszej

rodzinie ja pierwszy zachorowałem na kurzą ślepotę. Pomóc mógł na to

tylko tran. Wystarczyło przyjmować go przez trzy dni i choroba

ustępowała. Ale skąd wziąć tran, jak tu chleba nawet brakuje?

Mama była przedsiębiorcza. Choć Polakom nie wolno się było

kontaktować z miejscowymi Rosjanami, przy spławianiu drzewa mama


zagadała takiego Rosjanina i zaproponowała, że za tran może dać parę

sztuk ubrań. Ciężkie to były wybory, bo ubrań też potrzebowaliśmy. Ale

tran mama zdobyła, a ja wyzdrowiałem. Monotonne pożywienie

skutkowało także szkorbutem: zęby się ruszają, włosy wypadają.

Wszyscyśmy to przechodzili.

Takimi siekierami – dużymi i ciężkimi – ścinać drzewa w tajdze

musieli nie tylko wygłodzeni i schorowani dorośli, ale także dzieci


fot. Muzeum Pamięci Sybiru

Co trzecia osoba umierała. W naszym baraku po kolei zmarli

członkowie całej rodziny. Dziewczynka wołała: „Pić, mama, tata, chleba!”.

Nikt nie miał, żeby jej dać, a jej mama i tata już się nie ruszali. Jej bracia to

były rosłe chłopy, wszyscy zazdrościli im siły i zarobków, bo tą siłą

świetnie zarabiali. Umarli pierwsi. Potem ojciec, matka, wreszcie ucichła

i dziewczynka.

Jak w Trauguttówce przyszli po nas, matka zdjęła ze ściany obraz Matki

Bożej. Zastanawiała się z ojcem, czy brać go w ramie czy bez. Sowieci

pytali:

– A po co wam to?
– Jak to? – Matka zdumiała się. – Przecież to święty obraz.

– Niepotrzebny wam będzie tam, gdzie jedziecie. Mąkę macie?

Mieliśmy. Wiedzieli więc, gdzie nas wiozą. Wzięliśmy mąki i kaszy

całe worki. Nie jechały z nami w wagonach, tylko osobnym transportem.

Co najciekawsze, dotarły do nas – po paru tygodniach, ale dotarły!

Wystarczyła mąka i woda, z których mama robiła „lemieszkę” – najlepiej

było dodać jeszcze soli, ale o takim rarytasie nawet nikt nie marzył. Tym się

dożywialiśmy. Inni gotowali zupę z resztek chleba. U nas nie było resztek

chleba – cały pochłanialiśmy.

Życie uratował nam też rower. Kiedy jeden z aresztujących nas

oficerów dostrzegł go w przedpokoju, spytał, a może bardziej zasugerował:

– Wiełosiped bieriosz?

– A możno? – dopytał ojciec.

– Możno, ino diemontiruj, a to woz’mut.

I tak część roweru jechała w „nadanym” bagażu, razem z workami mąki

i kaszy, a część – razem z nami. I ta część, która jechała z mąką i kaszą, też

w końcu dotarła! Jeździliśmy na nim: Hela na siodełku, Jasia, ja, Rysiek

i Bronia – pod ramą. Rosjanie się dziwowali:

– Patrzaj, ki diabeł! – mówili.

W tamtych stronach nie widzieli wcześniej roweru. Bo rower to się

przydaje, jak jest droga, a tam przecież żadnych dróg nie było. Tylko nogi,

konie albo traktor. Tym naszym „diabelskim wynalazkiem” zainteresował

się sklepowy.

– Stiepan Ignatowicz, nauczcie mnie jeździć – mówi do ojca.

– Żeby rower jechał, to go trzeba posmarować.

– Ponimaju – mówi sklepowy i zaraz leci po olej.


Żeby sprzęt naoliwić, wystarczyłaby kropla, ale tamten nie wiedział,

całą butlę spod lady przytachał. Resztę oleju dojadaliśmy my. Czasem

dorzucił jeszcze bochenek chleba.

Patrzył też na te nasze rowerowe akrobacje komendant. Przychodzi do

ojca, kłania się i przeprasza za tamtą rozmowę o towariszczu.

– Nauczcie mnie jeździć – prosi cicho.

– A co mam nie nauczyć – odpowiada ojciec.

– Ale dalej od posiołka, co by nikt nie widział – mówi tamten i rozgląda

się, czy nie ma świadków tej rozmowy.

Za te rowerowe lekcje jego żona od czasu do czasu przynosiła bochen

chleba:

– Nam zbywajet, a u was bolszaja familija – mówiła.

Jakkolwiek lekko i zabawnie brzmią te historie, bez wdzięczności

w postaci chleba i oleju połowa naszej rodziny pewnie umarłaby z głodu.

Często zdarza nam się powiedzieć: „Głodny jestem”, bo: nie jadłem obiadu,

nie zdążyłem zjeść śniadania, odchudzam się. My nie jedliśmy czasem

przez kilka dni.

Wiosną i latem ratowaliśmy się tym, co dawał las. Jedliśmy grzyby,

jagody, korzenie roślin. Za największych głodówek z bratem chodziliśmy

do lasu sosnowego. Znajdowaliśmy sosenkę – taką o dziesięcio-,

piętnastocentymetrowej średnicy, wdrapywaliśmy się na nią i przy drugim

konarze od czubka nacinaliśmy. To był przyrost z dwóch ostatnich lat, pod

cieniutką warstwą kory znajdował się miąższ – celuloza. Nie była jeszcze

utwardzona – przyjemnie się ją żuło, była lekko słodkawa. Jak się

obskoczyło ze trzy takie sosenki, to wystarczało, by kwas solny przestał

atakować ściany żołądka i dostał „coś do roboty”.

Taka sosenka potem usychała. Co zrobić, dzięki temu my przeżyliśmy.

Żywiliśmy się też słodkawym i kalorycznym sokiem z brzozy; gotowaliśmy


pokrzywę – jest bogata w żelazo i minerały, ale bez soli gorzka jest jak

piorun. Wiosną chodziło się też na rośliny liliowate. Niektóre rośliny tego

typu miały jadalny kłąb znajdujący się koło korzenia. Tego wszystkiego

nauczyli nas tubylcy. W końcu od wieków musieli przystosowywać się do

warunków, które na nas gruchnęły z zaskoczenia, bez żadnego

przygotowania.

Czasem pytają mnie: a jak spędzaliście święta? Bez choinki, choć rosło

ich za barakiem w bród. Bez prezentów. Wszelkie próby gromadnych

śpiewów i modlitw były surowo karane. Pierwsze święta – te w 1940 roku –

były najgorsze. Potem już – po amnestii – było lepiej, bo Polacy otrzymali

częściową wolność. Mąki pszennej nie było – zamiast opłatkiem

dzieliliśmy się czarnym chlebem, podczas wieczerzy wigilijnej jadło się to,

co się akurat zdobyło. Czyli nic nadzwyczajnego, bo repertuar rzeczy do

zdobycia był ograniczony.

Wyjątkowość tego dnia staraliśmy się zaznaczać, jak mogliśmy, ale

niewiele dało się zrobić. Księdza nie było, pasterki – też nie. W niektórych

miejscowościach na południu i w Kazachstanie raz na jakiś czas ksiądz

przejechał, to się ożywiało, ale u nas nie.

O czasie, na który przypada Wielkanoc – ruchome święta –

wiedzieliśmy od miejscowych we wsi. Nam trudno było się połapać nawet

w tym, jaki był dzień tygodnia. Dni były nie do odróżnienia. Pracowało się

dzień w dzień – przy wyrębie drzew jeden dzień w tygodniu był wolny, ale

jak następowało kilka tygodni lata, trzeba je było maksymalnie

wykorzystać. W rolnictwie nie ma wolnego. Jak są plony, to się zbiera:

żniwa, sianokosy, wykopki – dzień w dzień.

*
We wrześniu 1940 roku w sąsiednim posiołku zorganizowano szkołę.

Oczywiście w języku rosyjskim. Zdążyliśmy w międzyczasie się z nim

zapoznać, więc nas tak to nie przerażało. Kilka miesięcy nawet w niej

wytrwałem. Aż do jednej lekcji śpiewu. Pani zaintonowała: „Po dolinam

i po wzgorjam szła diwizija wpieriod” – znaną pieśń Armii Czerwonej. Jak

dochodziło do słów „pamiętają psy atamany, pamiętają polskie pany”, jak

to bolszewicy bili „polskie pany”, podniosłem rękę i wszyscy umilkliśmy.

– Nu, poczemu wy nie pojotie?

– Nie będziemy śpiewać przeciw sobie.

– Kto tak skazał?

– Ja – powiedziałem.

– Śpiewaj.

– Nie.

– Nu, nie będziesz ty więcej chodził do szkoły.

– To nie będę.

To, co wyniosłem z tamtej szkoły, to znajomość rosyjskiego, która

przydała mi się później w polskich szkołach, a potem na studiach, gdzie był

obowiązkowy jako bratni język. Na Syberii za szkołą nie tęskniłem, miałem

za to więcej czasu na dorabianie.

Na północ od naszego posiołka było Swietłoje, na południe –

Wierchniasłojka. Wiem to stąd, że do obu tych miejsc biegałem jako goniec

za 5 rubli i bochenek chleba. Z listem od jednego naczelnika do drugiego te

kilka kilometrów przemierzałem biegiem. Wydawało mi się, że wtedy wilki

mnie nie dogonią. Dogoniły.

Wtedy naprawdę miałem śmierć w oczach. Chodziły słuchy, że z dala

od ludzkich skupisk wilki czuły się bardzo pewnie i napadały na ludzi –

zwłaszcza przed wiosną, a taka pora wtedy właśnie była. Wysyłającemu

mnie z listem komendantowi powiedziałem, że boję się ich, a ten na to:


„Dam ci odstraszacz”. I wręczył mi blaszaną miskę z trzema otworkami,

w których żarzyły się węgielki. Miałem trzymać ją za rączkę i wymachiwać

nią, żeby węgielki nie zgasły. Wilki miały się bać błyskających w ciemności

węgielków. Pachniał mi ten bochenek chleba i te 5 rubli, co je miałem

dostać za doręczenie przesyłki, wziąłem więc odstraszacz i ruszyłem

w drogę. Chleb od razu podzieliłem na dwie części: jedną zostawiłem

rodzinie, a drugą wsadziłem sobie pod pachę. Komendant jeszcze za mną

krzyknął, że gdyby było ciemno – a zanim ruszyłem, to już się ściemniało –

to komendant tamtego posiołka mnie przenocuje.

O tym, że to nie odstraszacz, tylko nic niewart talizman, miałem się

dowiedzieć już po chwili. Byłem w połowie drogi między posiołkami, gdy

usłyszałem szelest i pomruki. Nie zdążyłem nawet pomyśleć, kiedy

zobaczyłem: wilki. Tylko sfora wilków robi taki charakterystyczny szelest

i wydaje takie pomruki. Było ich kilkanaście.

Rzuciłem tę piekielną, bezużyteczną miskę i zacząłem wspinać się na

sosnę. Żarzące się u stóp drzewa, rozrzucone węgielki nie zrobiły na

wilkach żadnego wrażenia. Zaczęły się pod tym drzewem kotłować,

skakały do mnie, a ja nie mogłem uwierzyć, że tak potrafią – na wysokość

dwóch, trzech metrów! Droga, w zasadzie dróżka, którą szedłem, była mało

uczęszczana. A już na pewno nie mogłem tam liczyć na żaden traktor, bo

tylko traktor mógłby odstraszyć zwierzynę. Albo konie, ale za późno było

na konie – Rosjanie dawno rozwieźli drzewo, bo zapadał zmrok. Nie

widziałem dla siebie ratunku. A bestie czekały, aż spadnę.

Dobrą godzinę, może dwie godziny, tak już siedziałem na tej sośnie;

zbliżała się noc. Kombinowałem, żeby przypasać się do drzewa paskiem,

bo już ledwo się trzymałem, ale paska od spodni nie starczyło. Zresztą

samo przypasanie by nie pomogło. Żeby nie przymarznąć, dobrze by było


naciosać gałązek i zrobić sobie z nich posłanie, ale jak raz nie miałem przy

sobie siekierki.

I wtedy nagle nadjechały trzy furmanki. Konie miały przytroczone do

szyi dzwoneczki – kolejny sposób na odstraszanie wilków. To był ostatni

tego dnia transport drzewa. Opóźniony, na moje szczęście. Zacząłem się

drzeć: „Ratunku! Wilki!”.

Podjechali do mnie. Widząc sforę, koń zaczął wierzgać, więc

mężczyzna zaczął go prowadzić. Wokół drzewa, na którym tkwiłem, wilki

wydeptały w śniegu łyse kółko. Cały ten czas krążyły wokół niego,

próbując osłabić także moją psychikę. Słysząc dzwoneczki i widząc konie,

wilki prysnęły. Pewnie nie były wygłodzone, bo na nikogo się nie rzuciły.

Dalej pojechałem z tym transportem, a noc rzeczywiście spędziłem

u tamtego komendanta. Zanim zasnąłem, pod poduszką w gościnnej

izdebce schowałem ten kawałek chleba, co go dostałem. Jakże się

spłakałem, kiedy rano zastałem tylko skórki. Wyskoczyłem i zacząłem

krzyczeć: „Szczury chleb mi zjadły!”.

Komendant odkroił mi kawałek swojego i odesłał do domu. Całą drogę

biegłem. Z wilkami naprawdę nie było żartów. Na wiosnę, gdy wyrosła

trawa, Rosjanie nocą puszczali na nią konie, żeby się pasły. Raz rankiem

zobaczyłem także kilka koni zagryzionych przez wilki. Wiedziałem, na co

je stać.

Innym razem miałem spotkanie z niedźwiedziem. Po przygodzie

z wilkami jawi się to jak niewinna bajeczka, ale wtedy naprawdę miałem

pietra. Miałem zanieść pismo naczelnikowi obozu Swietłoje. Uszedłem

ledwie kilometr, gdy na środku drogi zobaczyłem niedźwiedzia. Siedział

sobie. Spokojnie się obróciłem i zacząłem wracać. Delikatnie się oglądam,

a ten siedzi. Nawet się mną nie zainteresował. Jak straciłem go z oczu,

rzuciłem się biegiem do naszego posiołka. Opowiedziałem o tym


komendantowi, nie wzruszył się zanadto, powiedział tylko, że zaraz będzie

tam jechał traktor, to mogę się dosiąść. Ale wrócić musiałem już piechotą –

tą samą drogą. Misia na szczęście już tam nie było.

Nie było to moje jedyne spotkanie z niedźwiedziem. Któregoś letniego

popołudnia wybrałem się do lasu na maliny. Miałem takie upatrzone

miejsce niecały kilometr od obozu. Zbieram te maliny pochylony, zajadam

– słodkie były, ba! przede wszystkim były – aż podnoszę głowę, a pięć

metrów ode mnie, w tej samej pozie co ja kuca niedźwiedź. Też jadł maliny.

Niewiele myśląc, rzuciłem się do ucieczki, a ten – za mną. Biegłem, co sił

w nogach, w takich chwilach człowiek naprawdę dostaje wigoru, oglądam

się co chwila: włochaty nadal biegnie za mną. Aż w pewnym momencie

patrzę, a on staje i zawraca. Do tych malin wrócił. Wydały mu się

pewniejszym kąskiem niż uciekający kawałek mięsa. Tak to maliny ocaliły

mi życie.

Ostatniego dnia lipca 1941 roku Sikorski i Majski podpisali układ, na mocy

którego generał Władysław Anders miał utworzyć wojsko. Dla naszej

rodziny było to wielkie przeżycie: pożegnaliśmy ojca i siostrę Helenę,

którzy poszli do armii. Ja też się wyrywałem, rosyjski opanowałem w mig,

czytałem, pisałem, dobrze sobie radziłem, ale matka się nie zgodziła. Za

młody byłem.

Jeszcze w nas nie okrzepła myśl, że ojca i siostry możemy więcej nie

zobaczyć, jak po paru tygodniach ujrzeliśmy ich w naszym baraku.

Z północy, gdzie był nasz posiołek, mieli się przeprawić na południe, ale

nim dotarli, limit przyjęć do wojska się wyczerpał, i wrócili. Początkowo

bowiem Stalin pozwolił na utworzenie dwóch dywizji, bo mundurów było

dla 30 tysięcy żołnierzy. Z czasem w grudniu 1941 roku, jak już Niemcy
mu po piętach deptali, zwiększył liczbę do 90 tysięcy, ale my byliśmy

wtedy już na innym etapie.

Wrócili więc ojciec z Helą, i z powrotem do roboty w tajdze. Tym

cięższej, że wszyscy Rosjanie poszli na front i zesłańcy byli jedyną

w okolicy siłą roboczą. Skorzystaliśmy z „wolności” i opuściliśmy nasz

posiołek, bo tata dostał propozycję pracy w młynie w sąsiedniej wiosce.

Dzięki temu przeżyliśmy, bo ci, co zostali, przymierali głodem. Do tej pory

dostawali chociaż przydziałowy chleb, po „amnestii” sami musieli go sobie

skądś zdobyć. Głód, choroby, brak lekarza mocno przetrzebiły tamtejszą

ludność.

Ojca tymczasem aresztowano. Od początku 1942 roku Rosjanie

prowadzili akcję paszportyzacji, czyli wręczania dokumentów

potwierdzających rosyjskie obywatelstwo nowym, pełnoletnim obywatelom

ZSRR.

Ojciec odmówił przyjęcia paszportu, bo w konsekwencji odebrano by

mu dokumenty potwierdzające jego polską tożsamość. Stałby się

Rosjaninem – on, który walczył w 1920 roku z armią sowiecką. Więc go

w 1942 roku aresztowali. Hela też odmówiła, ją jednak restrykcje ominęły.

W 1943 roku w Moskwie powstał Związek Patriotów Polskich. Nazwa

czasem może zmylić, kto mógł wiedzieć, że jej organ wojskowy – armia

generała Zygmunta Berlinga – pójdzie „wyzwalać” Warszawę po powstaniu

1944 roku. Wtedy jednak stojąca na czele Związku Wanda Wasilewska

jawiła nam się jako wybawienie. Przymiotnik „polski” działał – Polacy

lgnęli do niego jak do miodu.

Ojca wypuścili z więzienia, by mógł zasilić szeregi żołnierzy. Wstąpił

do piechoty 1 Armii Wojska Polskiego im. Tadeusza Kościuszki, czyli do

Berlinga właśnie. Cały obowiązek opieki nad siódemką dzieci spadł na

matkę. Była wyczerpana, zaczęła chorować. Wdało się zapalenie płuc.


Niedożywienie spowodowało, że wycieńczony organizm nie miał skąd

czerpać sił do walki. Leżała. Ja biegałem do sąsiedniej wioski, gdzie

imałem się różnych prac. Nagle przybiega brat. Nie od razu powiedział,

o co chodzi. Dopiero gdy wszedłem do domu, dowiedziałem się, że mama

zmarła.

Dla mnie, ale i dla wielu sybiraków, skwer Matki Sybiraczki

w Warszawie i uroczystości przy nim mają szczególne znaczenie.

Dlaczego? Tam, gdzie nas wywieźli, zakładów pogrzebowych nie było,

funkcjonującego kościoła czy cerkwi – też nie. Te, co były, straszyły ruiną.

Ludzie wtedy mieli dylemat: pochować bliskiego z godnością i poświęcić

w tym celu koc czy prześcieradło, wydać majątek na prowizoryczną trumnę

czy sypać ziemię prosto na ciało.

Wiele było przypadków, że rodzina chciała pochować bliskiego

zmarłego zimą, ale udało jej się wydrążyć ledwie niszę w lodzie. Czekała

do wiosny, by wykopać dół, ale gdy wracała, okazywało się, że ciało

rozniosły wilki. Tak się zdarzyło w rodzinie mojego ośmioletniego kolegi,

Stasia Grabskiego.

Wszedł do baraku. Wiedział, że mama chorowała. Jego tata był wtedy

w pracy. Mama leżała z córeczką przy piersi. Dziewczynka okropnie

płakała, a mama nie reagowała. Nie żyła, a mała była głodna. Pochowali ją

niecałe dwa kilometry od domu. Na drugi dzień poszli, by postawić tam

krzyż. Zastali tylko obgryzione kości.

Na Kołymie, która leży w dolinie między górami, ludzi chowano na

górze, bo tam były cmentarze. Tych, co marli zimą, dowożono tylko

kawałek, ile się dało, pod górę, i kopano w głąb też tyle, ile się dało.

Przysypywali ciało śniegiem, a na wiosnę, gdy przychodziła odwilż, na

wioskę spływały trumny lub ciała.


Śmierć czyhała na każdym kroku i od samego początku. Ci, co na

Syberię nie dojechali, uniknęli śmierci na raty. Wielu rodziców przeżyło

śmierć swoich dzieci jeszcze w wagonach wiozących nas na Syberię. Słabe

i martwe dzieci Sowieci po prostu wyrzucali z wagonów. Matki szalały

z rozpaczy. Czasem odchodziły od zmysłów. Wiem o przypadkach, że same

chciały zabić dzieci, by nie cierpiały, nie wołały jeść. Czasem taka matka

robiła z gałganów kukłę i się nią zajmowała: karmiła, tuliła, śpiewała

kołysanki.

Mama zmarła 22 lutego 1943 roku. Hela dogadała się z furmanem, że

pomoże nam ją pochować. Załatwione deski – czarne, osmołowane –

okazały się ukradzione z czyjegoś dachu. Zbiliśmy z tego trumnę, w której

mama ledwo się zmieściła. Furmanką wywieźliśmy ją za wieś, na

kładbiszcze, czyli cmentarz.

Furman rąbał śnieg kilofem i łopatą, długo kopał, pomagaliśmy mu, bo

chcieliśmy mamę pochować jak najgłębiej. Wykopaliśmy dziurę na pół

metra, opuściliśmy trumnę i przysypaliśmy śniegiem. Z dwóch brzozowych

kijków skleciliśmy krzyż i zawiesiliśmy tabliczkę z drewna z imieniem

i nazwiskiem mamy. Gwoździe na to ze ściany wyrwaliśmy. Żegnaliśmy ją:

ja, dwie starsze siostry i Rysiek oraz furman z kołchozowym koniem.

Zostaliśmy sami.

Dziś, gdy słyszę, co ludzie nazywają tragedią – bo telefon się zawiesza,

autobus się spóźnia, bo śniegu nasypało – trudno mi w to uwierzyć.

W takim razie na sytuację oddającą nasze położenie brakuje w słowniku

określeń. Przypomnę: ojciec poszedł na front, co dawało szansę powrotu do

Polski i ściągnięcia nas tam; matka zmarła, a my mieliśmy sobie radzić

sami. My, czyli: dwudziestojednoletnia wtedy Hela, siedemnastoletnia


Janka, ja – piętnastolatek, trzynastoletni Rysiek, jedenastoletnia Bronka,

dziewięcioletni Staszek i sześcioletnia Irena. Bez pieniędzy, bez jedzenia,

bez opieki lekarskiej.

Młyn, który prowadził ojciec, dostała w schedzie Hela. To dzięki niemu

i jej pracy przeżyliśmy. Tata zdążył ją na szczęście przyuczyć do fachu,

i tak jednoosobowo prowadziła ten przybytek. Na pomoc mężczyzn liczyć

nie mogła, bo wszyscy okoliczni poszli na front. Zostali nieletni, a z nich

nie dość że nie było pożytku, to jeszcze kłopotów przysparzali, o czym

zaraz.

Młyn był wodny. Hela mieliła w nim zboże dla najbliższych wsi: żyto,

jęczmień, owies – co kto przyniósł. Na dole były żarna, do których sypała

zboże z góry młyna porcjami. W zależności od ustawień urządzenia mieliło

się je grubo lub drobno. Kilka procent szło na rozkurz. To, co zostawało

z rozkurzu, czyli tego, co unosiło się w czasie mielenia w powietrzu

i osiadało na bokach, zostawało dla Heli. Plus oczywiście zapłata za

zmielenie.

Młyn chodził czasem także w nocy, jak zboże obrodziło. Hela zamykała

się w nim wtedy, bo z zewnątrz dobijały się młodziaki. „Odkrywaj!” –

krzyczeli, a ona się bała. Nie to jednak było najgorsze. Najtrudniejszym dla

niej zadaniem było dźwiganie trzydziesto-, pięćdziesięciokilogramowych

worków ze zbożem. Na pomoc mężczyzny liczyć nie mogła, bo wszyscy

silni poszli w bój, a my, jej bracia, po okolicznych wioskach także w tym

czasie zarobkowaliśmy.

– Mitia, a ty by czasy poczynił? – spytała mnie raz kobiecina, u której

czasem pomagałem w gospodarstwie. Lepsze to było niż praca w kołchozie,

bo w kołchozie zbożem płacili, a ludzie – pieniędzmi albo jedzeniem.

– Pewnie, że umiem! – odpowiedziałem, choć w życiu zegara od środka

nie widziałem. Czasy jednak były takie, że szybko trzeba było się
decydować i brać robotę, jak była. Bo to był pieniądz. A pieniądz to

jedzenie. A jedzenie to życie.

Zegar był z kukułką. Rozbebeszyłem go i… „Matko Boska, o co tu

chodzi?” – pomyślałem, patrząc na te wszystkie trybiki, śrubki i łańcuszki.

Cały był zardzewiały, i tego się uchwyciłem.

– Ciociu, a nafty trochę macie? – zapytałem, choć wiedziałem, że na

pewno nie ma. Nafta była reglamentowana, oświetlano się więc łuczywem

– cienkim drewnem podpalonym na końcu, oszczepkiem – który

w zależności od kąta nachylenia świecił mocniej lub słabiej. Mocniej do

czytania, wtedy spalał się szybciej, a słabiej do normalnego

funkcjonowania, wtedy łuczywo zużywało się oszczędniej. Lampy były

znane, ale – jak wspomniałem – nie było do nich paliwa.

„Ciocia”, bo tak w tamtych okolicach dzieci grzecznościowo zwracały

się do starszych kobiet, naftę jednak skądś wytrzasnęła. „No, raz kozie

śmierć” – pomyślałem i nakapałem na rdzę. Ha! Działa – rdza zaczęła się

rozpuszczać, a ja miałem chwilę na zapoznanie się z mechanizmem zegara.

Nic w nim nie wyglądało na uszkodzone, pomyślałem więc, że pewnie „nie

ruszał się” przez tę rdzę.

Kiedy wyczyściłem go od środka, zawiesiłem na ścianie i dokonałem

próby. Wszystko oczywiście z miną znawcy. Pociągnąłem za odważniki –

jeden uruchamiał zegar, drugi kukułkę, włączyłem, i…

– Chodzi! – krzyknąłem, i nie wiem, kto z nas był bardziej zachwycony:

kobiecina, która zyskała sprawny zegar, czy ja, który odkryłem w sobie

nową umiejętność. Dała mi ziemniaków, a we wsi rozgłosiła, że zdolny ze

mnie zegarmistrz. Jeszcze tego samego dnia miałem cztery podobne

zamówienia.

Kobiecina była tak wdzięczna, że poczęstowała mnie jeszcze pirogiem.

Pirog to podłużny placek, bardzo pożywny, bo z wierzchu posmarowany


roztrzepanym jajkiem. Na szczęście wiedziałem już, jak go jeść, by go nie

„sprofanować”, a gospodyni nie urazić. Uświadomił mnie co do tego

majster od walonek. Kiedy on poczęstował mnie pirogiem, jadłem go po

swojemu, odrywając kawałki po przekątnej. Ależ on się wtedy obruszył!

„Nu, kak ty jesz?” – wrzasnął wtedy na mnie i pokazał, że kulturalnie jest

odłamywać placek w poprzek. Tak więc i etykiety na zsyłce liznąłem.

Jak w 1944 roku dzięki pomocy Związku Patriotów Polskich pojawiła się

możliwość przetransportowania rodzin żołnierzy walczących na froncie na

południe, nie zwlekaliśmy. Koło Odessy znajdowało się osiedle Rastadt –

była to poniemiecka kolonia. Opustoszała, bo większość Niemców uciekła,

uległszy propagandzie, że jak cywile nie wyniosą się razem ze swoimi

wojskami, to ich powybijają.

Wszędzie naokoło na wsiach lepianki z gliny wzmocnionej grubymi

i wysokimi jak człowiek pniami burzanu, bez drewnianej podłogi, bo skąd

tam drewno – jak okiem sięgnąć, żadnych lasów. Po deszczu na butach

wnosił człowiek do chałupy kilogramy błota, to i drewnianej podłogi

szkoda by było, a tak – po glinianej się rozeszło.

Tak więc naokoło te lepianki, a w Rastadt domy murowane, a jeden

wśród nich najpiękniejszy – z blaszaną dachówką! I pod tym dachem nas

ulokowano. Ta Ukraina ze swoim cieplejszym klimatem była dla nas

dobrym okresem przejściowym między mrozami Syberii a umiarkowanym

klimatem Polski. Rok tam byliśmy. Obchodziliśmy wreszcie bez obaw

polskie święta, normalnie kontaktowaliśmy się z okolicznymi Ukraińcami,

ale od bliskich donoszących z frontu wiedzieliśmy, że to już nie są polskie

ziemie.
Niemcy, uciekając z terenów, które zajmowali od międzywojnia,

zostawili po sobie trochę zapasów. W naszym domu – w bród było

kukurydzy. Wszystkośmy z tej kukurydzy robili: placki, chleb, kaszę. Na

pierwszy głód wystarczyło.

Ziemie tam były niezaorane, bo kto miał orać, jak gospodarze uciekli,

ale był tego plus. Kicało po tych ziemiach mnóstwo zajęcy. Robiło się na

nie wnyki – pętelkę z cienkiego drutu zaczepioną na kołkach wbitych

w ziemię. One kic, kic! i trach! o tę pętelkę, a my je wtedy za uszy i do

kuchni. Tam się naprawdę podżywiliśmy – naokoło sady, winorośle, ogrody

warzywne. Po raz pierwszy od kilku lat jadłem owoce, pomidory, po raz

pierwszy skosztowałem wina. „Jak to może smakować?” – dziwiłem się.

Łaziło się po wsiach, szukałem czegoś innego niż kukurydza. Wszędzie

pola zarośnięte burzanem, zdarzały się wśród nich nieuprzątnięte kopy

pszenicy. Młóciliśmy ją na miejscu, w palcach, i zabieraliśmy do domu. Jak

się w wiejskim kołchozie czy państwowym sowchozie zatrudniło, to

w czasie zbiorów brać można było owoców i warzyw, ile się chciało. Tylko

nie było w co, to się na miejscu jadło, a w swetrze tylko trochę na zapas

zabrało.

Po chałupach chodziłem, oferując swoje usługi. Chętnie brali mnie do

prac, bo mężczyzn jak na lekarstwo – wszyscy sprawni, jak wspominałem,

na froncie. Początkowo badali, kto my, z jakimi zamiarami, ale jak się

dowiadywali, że Polacy, wzrastało zaufanie. Za dzień pracy wiadro

ziemniaków można było dostać, czasem to nieszczęsne wino, często owoce.

Jednej babinie reperowałem właśnie buty, gdy ściszyła głos i zapytała:

– Swiniu by wy ubili?

– Oczywiście! – wykrzyknąłem, pomny historii z zegarem. Świniaka,

jeśli kiedykolwiek dawno temu oglądałem, to tylko przed wywózką. Na

tutejszych wsiach też ich nie było widać, bo wszystkie szły na front. A kto
chował, to nielegalnie. Ale żeby ubić? Zabić znaczy? No, ale nie za darmo

przecież. Więc – bardziej dla dodania sobie animuszu – powtórzyłem:

– Oczywiście.

Babuszka sprowadziła mnie do piwnicy i pokazuje: świniak. Żywy,

duży. Spojrzał na mnie, gul mi w gardle stanął. Żadne tam ekologiczne

odruchy, bo jak się za bydlaka zabrać?

– A czym go ubić? – spytałem.

– U mienia jest’ sztyk. Wojennyj. – Kobiecina ucieszyła się i przyniosła

bagnet.

Wziąłem ten bagnet i łażę wokół świniaka jak z dzidą. Łażę i myślę,

jakby go podejść. Od czego zacząć? Przecież nie od razu tym bagnetem. To

i niehumanitarnie, i niestrategicznie jakoś – rozjuszy się, wierzgać zacznie,

to go nie opanuję.

– Toporek dajcie – mówię.

Kobieta dała toporek, zaszedłem świniaka od boku i ciach! Padł. Dobra

moja. Teraz trzeba by go obrócić i prosto w serce, wtedy najszybciej.

Udawanie znawcy szło mi znacznie gorzej niż przy zegarze, bo i materia

delikatniejsza. Gospodyni jednak miała więcej zimnej krwi:

– Mitia, siuda! – I pokazuje tam, gdzie powinno być serce. No to ja

trach w to „siuda”, wyciągam bagnet, krew siknęła, a baba zaraz garnek

podstawia i tej krwi nabiera. Zupa będzie: czernina. Albo kaszanka.

Szczeciny wypalić już nie mogliśmy, bo smród zwabiłby

posterunkowego i wydałby się nielegalny chów trzody, więc babina

wrzątkiem się z nią rozprawiła. Polewała, a jak pory skóry się rozszerzyły,

to te włosy wyrywała. A potem wzięliśmy się za rozbieranie zwierza.

Jako zapłatę dostałem 3 kilo mięsa. „Mój Boże, 3 kilo!” – myślałem

i do domu nie szedłem, ale byłem wręcz niesiony euforią. Z rodzeństwem

zrobiliśmy sobie święto. Kiedy to jedliśmy ostatnio mięso? Nie zająca,


tylko takie prawdziwe, czerwone? Szkoda rozpamiętywać, ugotowaliśmy,

ucztowaliśmy, rozkoszowaliśmy się, a potem… Potem się pochorowaliśmy.

Wszyscy dostaliśmy biegunki – żołądek nie był przyzwyczajony do tak

treściwego i ciężkostrawnego jedzenia.

Gorzej się to mogło dla nas skończyć, gdybyśmy żołądka stopniowo do

jedzenia nie przyzwyczajali: ziemniakami, kukurydzą, białym mięsem. Od

Syberii nie tylko urozmaicaliśmy, ale i zwiększaliśmy racje żywnościowe.

W Iranie, gdzie trafiali polscy uchodźcy z ZSRR i gdzie mieli wreszcie

dostęp do jedzenia, z przejedzenia umierało kilkadziesiąt osób dziennie.

Przeżyli głodówkę, wolność już im pachniała, i z przejedzenia umierali.

Straszne. Grabarze nie nadążali z robieniem trumien: dwadzieścia,

trzydzieści, pięćdziesiąt każdego dnia. Do dziś nazwiska Polaków można

znaleźć na tamtejszych cmentarzach.

Moja babuszka od świniaka rozgłosiła tymczasem po wsi, że można mi

ufać, że ja swój, bo prosiaka ubiję i władzom nie wydam. I tak potem

stałem się specem od uśmiercania trzody chlewnej, a właściwie:

piwnicznej. Poza tym pracowaliśmy w sowchozach, kradliśmy jabłka, jakoś

się żyło.

Czekaliśmy ciągle na możliwość powrotu do Polski. Byliśmy

w kontakcie ze Związkiem Patriotów Polskich, który działał także na

Ukrainie. Był już 1944 rok, front doszedł do Wisły, a w maju kolejnego

roku świat cieszył się już z końca wojny. My jednak wciąż tkwiliśmy

w domku z blaszanym dachem, ale nie na naszej ziemi.

Jakoś trzeba było sobie to życie urozmaicać w oczekiwaniu na wyjazd

do Polski, jakoś je unormalnić, uweselić. Po tygodniu pracy, w niedzielę,

zbieraliśmy się i bawiliśmy. W kolonii mieszkało pięćdziesiąt osób, nie

więcej. Raz mnie pytają:

– Mitia, a na harmoszce ty umiejesz?


– Nie umiem, ale się nauczę – odpowiadam. Po walonkach, zegarze

z kukułką i świniaku nauka nowych fachów weszła mi w krew.

Schodzili się więc ludzie po stodołach i wołali:

– Igraj, Mitia, igraj!

No to ja im na tej harmoszce: walce, tanga, oberki, fokstroty, polki,

a Rysiek psią skórę na sito naciągnął i dalej w ten bęben: bum-cyk-cyk,

bum-cyk-cyk. Czasem to i jakiś grosik skapnął dla muzykanta.

I wreszcie przyszedł list od ojca. Listy się wtedy na skrawkach starej gazety

pisało, ukradzionej, między wierszami się skrobało. Składało się ją

w trójkąt, żeby powstała koperta, i wysyłało. I albo dochodził, albo nie.

Ten od ojca doszedł. Pisał z Sopotu, ze szpitala. Że przeszedł cały szlak

bojowy – od Lenino do Berlina. Że ich, Polaków, wejście do Berlina było

wręcz symboliczne, bo przez tysiąc lat przecież żaden Polak Berlina nie

zdobył, a oni zdobyli: flagę polską na Reichstagu zawiesili. Że został ranny

i nie ma lewej ręki, a prawa przestrzelona. Że tak złośliwie parę dni przed

końcem wojny go postrzelili. Ale żyje, tęskni i czeka.

Potem ojciec zamieszkał u siostrzenicy. Ciągle chodził w mundurze, bo

innego ubrania nie miał. Jako byłemu rolnikowi przysługiwało mu

gospodarstwo rolne, ale nie chciał już brać na siebie rolniczego trudu. Bez

ręki jak ziemię uprawiać? Kiedy się spotkaliśmy, radość była

niewyobrażalna. Nie widzieliśmy się przecież trzy lata. Trzy lata

niepewności: czy bliska osoba żyje, gdzie jest, czy się jeszcze zobaczymy.

Po powrocie do domu my, najstarsi, rozjechaliśmy się do szkół, szliśmy

do zawodu, a ojciec w Wołowie żył sobie z emerytury wojskowej. Głodowa

to była suma, więc założył sklepik z artykułami spożywczymi. Została

z nim Irena. Potem ponownie się ożenił. Mnie się wtedy wydawał stary, ale
dziś z pozycji dziewięćdziesięciolatka wiem, że w wieku czterdziestu ośmiu

lat to on był wtedy w sile wieku. W takiej sile nawet, że z nową żoną miał

jeszcze jedno dziecko. Mam więc przyrodnią siostrę – Halinę.

2 maja 1945 roku na Kolumnie Zwycięstwa w Berlinie zawisła

polska flaga. Ojciec Mieczysława Pogodzińskiego, ranny

w przededniu tego wydarzenia, nie zdołał już tam dotrzeć


fot. Ośrodek KARTA

Po liście od ojca powrót do Polski jawił nam się coraz bardziej realnie.

Pisał jeszcze, że Polska wyzwolona, armia się powiększyła, rząd w lipcu

1944 roku powstał. A nam ogłoszono, że wkrótce powroty do Polski się

zaczną. Kto kiedyś „paszport” podpisał, powrotu do kraju nie miał. Były też

osoby, które nie były w stanie udowodnić, że są Polakami lub że ktoś z ich

bliskich walczy na froncie, i ci też mieli problemy z powrotem. Nas na

szczęście umieścili na liście powracających.


W 1946 roku przyjechały po nas furmanki i zawiozły na najbliższą

stację kolejową Kołosowka. Wsiedliśmy w taki sam wagon, jak wtedy,

w 1940 roku. Ale teraz to było co innego: wagony były otwarte, wychodzić

można było, ciepło. I radość była, bo do Polski, do ojca wracaliśmy.

Jak tylko przekroczyliśmy granicę, wszyscyśmy się rzucili na ziemię

i ją całowaliśmy. Funkcjonariusze straży kolejowej mówili po polsku, na

mundurach mieli orzełki. Nikt nie pytał: „Co będzie dalej?”. To nieważne.

Najważniejsze, że byliśmy u siebie. W lutym 1940 roku zostawiałem

Polskę, która dopiero co odbudowywała się po rozbiorach i I wojnie

światowej. Wracałem na ruiny, ale to nic, ta Polska była taka wytęskniona.

Dojechaliśmy do Wrocławia. To na ziemiach odzyskanych lokowano

tych, co wracali ze zsyłki; tych, których domy zostały na obcej już ziemi.

Wysiedliśmy. Obok stał pociąg pełen rosyjskich żołnierzy. Rozbałamucone

to były chłopaki, zwycięstwem rozochocone, za dziewczynami gwizdali.

Ktoś z polskich strażników rzucił się na tych żołnierzy, i mało co do

strzelaniny nie doszło, na szczęście ktoś ich ostudził.

Ale ten przykry incydent otworzył nam nieco oczy. Po pierwszym

entuzjazmie zobaczyliśmy gruzy. Gruzy. Gruzy. Gruzy. Budynek dworca

jako tako był odnowiony, ale dalej – ruina. Między gruzami walały się

meble, poszarpana odzież, obuwie. Brało się to obuwie, choć często każde

z innej pary, z jednego rozmiaru, po dwa prawe, po dwa lewe.

Nadal było biednie – nasze mundurki, które na Ukrainie dostaliśmy

przez Związek Patriotów Polskich z UNRRA13, sprzedaliśmy za jedzenie,

bo to była nie lada gratka takie amerykańskie uniformy dla tych Ukraińców.

Spodnie więc dziurawe mieliśmy, łata na łacie, ale żołądki pełne. Żyliśmy.

Z Wrocławia rozwożono nas do okolicznych wiosek. My trafiliśmy do

Wołowa – tam, gdzie ojciec potem sklepik założył, kiedy już do nas

dołączył. Na razie gospodarowaliśmy sami – dokwaterowali nas do


niemieckiej rodziny – niepełnej, bo były tam: babcia, matka i wnuczka –

wiedziały, że prędzej czy później stąd wyjadą. We Wrocławiu mnóstwo

jeszcze wtedy Niemców zostało. Jak się na ulicy zagadało, najczęściej

padała odpowiedź: „Nicht verstehen”.

To właśnie od Niemców przez pierwsze miesiące zdobywaliśmy

pożywienie. Pieniędzy na to, żeby kupować w sklepach, przecież nie

mieliśmy. Polaków przybywało. Przeżyliśmy dosłanie Łemków po akcji

„Wisła” – wobec nas, Polaków, byli bardzo ostrożni, ale i posłuszni. Z ich

młodzieżą się przyjaźniliśmy, jeden z naszych ożenił się z taką Łemkinią.

Dzięki takim małżeństwom katolików robiło się więcej, bo w mieszanych

związkach druga strona przechodziła na katolicyzm.

Repatrianci wjeżdżają do Wrocławia. Według statystyk

Państwowego Urzędu Repatriacyjnego z 1948 roku swój nowy dom

znalazło tam 295 796 osób, m.in. Mieczysław Pogodziński


fot. Archiwum Rady Miejskiej Wrocławia
We Wrocławiu nasza siódemka dwa pokoje dostała. Moim pierwszym

słowem po niemiecku było Kochtopf, czyli garnek, bo nic ze sobą nie

mieliśmy, a nasze niemieckie gospodynie – całą kuchnię sprzętów, w końcu

u siebie były. Po tym, jak musiałem się w życiu dogadywać po ukraińsku

jeszcze w Trauguttówce, po rosyjsku w ZSRR, potem po niemiecku, widzę,

że nauczyć się można każdego języka. Nie miałem przed tym oporów. Po

rosyjsku to nawet myślę. Jak trzeba było w miesiąc nauczyć się

węgierskiego, to też dałem radę. Żaden problem. Rumuński – jak się jedzie

do Rumunii, też dobrze znać. Gdziekolwiek potem z żoną i dziećmi

wyjeżdżaliśmy za granicę, uczyliśmy się podstawowych zwrotów, czym

zjednywaliśmy tubylców. W szkole średniej robiliśmy nawet zakłady, kto

nauczy się 200 słów w godzinę. Wygrywałem w cuglach.

Właśnie, szkoła. Jak nas na Sybir brali, miałem skończone cztery klasy

podstawówki. Teraz w tym Wołowie musiałem szybko nadrobić braki.

Podstawówkę skończyłem w przyspieszonym trybie, jak większość

uczniów wtedy.

W szkole średniej na lekcji historii przyznałem się do miejsca

urodzenia.

– Trauguttówka? – upewniał się nauczyciel. – To była osada wojskowa?

– Tak – odpowiedziałem, a nauczyciel – przedwojenny jeszcze, więc

wiedział, kto mieszkał w takich osadach – spojrzał tylko i urwał, nie

pozwolił więcej mówić. Ale i nie pytał o nic więcej. A jego wymowne

milczenie odebrałem jako ostrzeżenie, żeby tym epizodem z życia więcej

się nie chwalić.

Po szkole średniej zastanawiałem się: medycyna czy Wojskowa

Akademia Techniczna. W szkole średniej przechodziłem kurs medyczny,


poród nawet odbierałem, stąd te medyczne ciągoty. Ale właśnie otworzył

się WAT i akademia w tych moich rozterkach wygrała. Choć niezupełnie,

bo spóźniłem się na rekrutację i tak nie wypaliła ani medycyna, ani

akademia.

Wcześniej jeszcze w Lisich Kątach pod Grudziądzem skończyłem kurs

latania na szybowcach. Lotnictwo od dawna zresztą bardzo mnie pociągało,

sporo o tym czytałem. Kursy to jednak była praktyka – wreszcie coś

konkretnego. Stawał człowiek na pagórku, a właściwie to siedział

w szybowcu – na krzesełku, przypasany do konstrukcji, bez kabiny, rzecz

jasna, bo to nauka dopiero była. Koledzy naciągali liny przytroczone do tej

konstrukcji, instruktor pytał: „Pilot gotów?” – „Gotów!”. „Ogon gotów?” –

to do chłopaków z tyłu. „Gotów!”. „Liny gotowe?” – „Gotowe!”.

„Naciągaj!” – padała komenda i wtedy „gumowi” od liny naciągali,

naciągali, naciągali, i puszczali.

To był pierwszy etap szkoleń. Drugi odbywał się już na lotnisku.

Funkcję kolegów przejmowała wyciągarka, która rozpędzała delikwenta do

70 kilometrów na godzinę, i ta sama procedura: „Naciągaj, ruszaj, leć”,

i człowiek unosił się na 300–400 metrów. Robiło się kółko i się wracało.

Fantastyczne uczucie!

Co jakiś czas ktoś rozbił szybowiec. Zaraz po takim zdarzeniu nikt nie

chciał wsiadać za stery – instruktor nawet to rozumiał i zamiast kolejnego

z listy brać, szukał ochotnika, co by te opory przełamał. Zawsze się na tego

ochotnika zgłaszałem. Jakoś po tej Syberii, po Ukrainie, nic mi nie było

straszne. Wierzyłem, że wypadki zdarzają się innym, nie mnie, do ryzyka

podchodziłem lekko.

Te kursy zaważyły na tym, że stanęło na wydziale lotnictwa na

Politechnice Warszawskiej. Jestem konstruktorem silników odrzutowych

i rakiet. Inżynier nie musi być pilotem, ale musi wiedzieć, jak zbudować
coś mocnego z jak najlżejszych materiałów, żeby urządzenie latało. Czyli

jak połączyć sprzeczności.

Mieczysław Pogodziński z kolegą w drodze do szkoły średniej we

Wrocławiu
fot. Archiwum Mieczysława Pogodzińskiego
Szybowiec na starcie, rok 1937. W podobny sposób uczył się latać

Mieczysław Pogodziński
fot. Domena publiczna

Na studiach poznałem żonę. Z rodzeństwem do tematu zsyłki niechętnie

wracaliśmy. Była w nas tendencja, by ten okres życia wymazać z pamięci.

Po opuszczeniu Rosji sowieckiej najstarsza siostra kazała nam zniszczyć

wszystkie pamiątki z pobytu tam – dlatego nie mam dziś nawet jednego

zdjęcia, ani jednej rzeczy ze zsyłki. Kiedy rodziców żony prosiłem o jej

rękę, przyznałem się, że jestem synem osadnika i sybirakiem. Wcześniej,

żeby kontynuować naukę, zmieniano mi życiorys: z syna „kułaka”, jak

mówili, bo ojciec miał przed wojną 25 hektarów ziemi, robili ze mnie syna

drwala, co w lesie pracował, znaczy: robotnika, i już ładniej to wyglądało.

Nowe życiorysy wtedy ludziom pisali.

A żona powstanie warszawskie przeżyła. Była obecna przy tym, jak

niedaleko placu Zamkowego wybuchł niemiecki czołg pułapka. Widziała


porozrywane ludzkie szczątki. Jej sybirak nie był straszny. Dużo wie

o moich ówczesnych przeżyciach. Z czasem zaczęła ze mną chodzić na

zebrania Związku Sybiraków, a od trzech lat jest prezesem Koła Związku

Sybiraków Warszawa-Ochota.

Jak słyszę, że dziś trzeba Polskę z ruin odbudowywać, mam ochotę

opowiedzieć o tym, jak wygląda państwo w ruinie. Po wojnie, w latach

pięćdziesiątych, własnymi rękami je odgruzowywałem i widziałem, jak

budowano na nowo: budynki, parki, skwery i ulice. Jak mówi się o niewoli,

mam ochotę opowiedzieć, jak wygląda prawdziwa niewola. Nie

narzekajmy, cieszmy się z tego, co mamy, bo tak łatwo to utracić. I to

przede wszystkim chcę przekazać młodzieży szkolnej, do której chodzę

z prelekcjami i filmami. Żeby pamiętali o naszych przeżyciach

i pielęgnowali tę naszą z trudem wywalczoną wolność.

Mieczysław Pogodziński

13
United Nations Relief and Rehabilitation Administration, z ang. Administracja Narodów

Zjednoczonych ds. Pomocy i Odbudowy.


Mieczysław Pogodziński (stoi tyłem) w Instytucie Lotnictwa

w latach 60.
fot. Archiwum Mieczysława Pogodzińskiego
Mieczysław Pogodziński (w środku) w Instytucie Lotnictwa w latach

60.
fot. Archiwum Mieczysława Pogodzińskiego

Konstruktor Mieczysław Pogodziński przy tablicy kreślarskiej


Mieczysław Pogodziński w siedzibie Związku Sybiraków

w Warszawie
MARIA

BYŁAM OŚMIOLETNIM TATĄ

Zosia, Hania i Marysia Gordziejko w Świętej Woli, 1938 rok


fot. Archiwum Marii Gordziejko
y jesteś nasz tatuś” – powiedziała do mnie mama, gdy naszego

„T taty zabrakło. Byłam z nas trzech najstarsza – miałam osiem lat

– i odtąd wzrastałam w poczuciu odpowiedzialności za rodzinę.

Był początek wojny, w domu nie było nic, tylko głód, a potem to i domu nie

było.

Po studiach zostałam pilotką wycieczek nie dlatego, że tułacze

dzieciństwo uczyniło mnie obywatelką świata. Płacili grosze, ale jedzenie

było – nie jadłam w domu, więc zostawało więcej dla mamy i sióstr. Do

dziś kupuję zawsze jedną bułkę więcej. Wiem, że jej nie zjem. Wiem, że jak

zabraknie, to naokoło jest mnóstwo sklepów. Mimo to muszę ją mieć

w domu.

Podobnie z ciuchami. W Isfahanie z koleżankami miałyśmy

„przechodnie” sukienki. Krążyły między nami i nosiłyśmy je na zmianę.

Dziś idę do ciucholandu i kupuję sukienek na potęgę. Nie noszę ich, i kiedy

kupuję, to już wiem, że ich nie założę. Ale kupuję, bo kiedyś nie mogłam,

a teraz mogę.

Tak więc w 1939 roku zostałam ośmioletnim tatą. O swoim tacie

Nikodemie wiem niewiele. Jak to dziecko – pamiętam tylko uczucie

spokoju w domu, bo rodzice się kochali, miałam beztroskie dzieciństwo. Za

mała byłam, żeby zapoznawać mnie z życiorysem taty – miałam się tego

dowiedzieć w swoim czasie. Zanim jednak ten czas przyszedł, tata

przepadł, a mama miała inne rzeczy na głowie niż snucie rodowych legend.

Uświadomiły mnie moje ciotki – kiedy tylko tatę aresztowano, zakopały

dokumenty z nim związane. Przywiozły mi je z naszego Polesia w ostatnim

etapie repatriacji w latach pięćdziesiątych. Wynika z nich, że jego


dziadkowie znaleźli się na terenach Rosji w czasie rozbiorów. Po wybuchu

I wojny światowej stopniowo zbliżali się do miejsca urodzenia mojego

dziadka. Rodzice szybko osierocili i mojego tatę, i jego brata z siostrą. On,

trzynastolatek, zaciągnął się do wojska. Musiał dodać sobie lat, bo takiej

młodzieży przecież nie brali.

Zakwalifikowano go do batalionu sanitarnego obsługi wojsk lotniczych.

W walkach stracił dwa palce u lewej ręki. Trafił do szpitala. Tam

przysposobiła go rodzina mająca już dwóch synów. Pobył u nich trzy lata,

skończył szkołę, wyuczył się rosyjskiego, a potem się usamodzielnił. Jako

zasłużony w boju inwalida II kategorii dostał od marszałka Piłsudskiego

działkę wojskową – cztery hektary w Kosowie Poleskim. Pobrał się

z tamtejszą dziewczyną, Anną Jaroszewicz, w kościele św. Trójcy. I tam

wszystkie trzy przyszłyśmy na świat: w 1931 roku ja, trzy lata później

Zosia i po roku Hania.

Polesie to najpiękniejsze miejsce, jakie znam, a zjeździłam wszystkie

kontynenty. Wydało na świat więcej wielkich osobistości niż inne strony

Rzeczpospolitej: Tadeusza Kościuszkę, Stanisława Augusta

Poniatowskiego, Romualda Traugutta, Juliana Ursyna Niemcewicza,

Ogińskich, Radziwiłłów, Narbuttów, Adama Naruszewicza; tam mieszkały

i tworzyły Eliza Orzeszkowa i Maria Rodziewiczówna, tam wreszcie

urodziła się Krystyna Krahelska – która zanim poszła walczyć w powstaniu

warszawskim, pozowała do pomnika warszawskiej Syrenki.

Swoją pierwszą pracę tata podjął w magistracie w Kosowie Poleskim,

a potem 40 kilometrów dalej – w gminie Święta Wola, gdzie się

przenieśliśmy. Miał konia i broń, chodził na polowania; organizował je

nawet dla księcia Radziwiłła, który potem razem ze swoją świtą zapuszczał

się w nasze knieje.


Nikodem Gordziejko około 30. roku życia. Córki znają go tylko ze

zdjęć i dokumentów
fot. Archiwum Marii Gordziejko

Jak tylko 17 września 1939 roku weszli Rosjanie, Białorusini, Żydzi

i Ukraińcy witali ich jak wyzwolicieli. Zadudnili nocą w okno i weszli

odebrać ojcu broń. Białorusinów tata dobrze znał, oni jego też. Tata był

lubiany i szanowany, bo i sam był wszystkim życzliwy. Bał się, że

następnym krokiem będzie rozstrzelanie, zaczęliśmy więc pospiesznie

pakować najpotrzebniejsze rzeczy i rankiem już nas tam nie było.

Uciekliśmy do Kosowa Poleskiego.


Tam tata wykopał w sypialni piwnicę, w której miał się ukryć, a potem

zbiec do Poznania – do przybranych rodziców. Któregoś wieczoru grał

w karty u innego osadnika wojskowego – pana Buraczewskiego. Tamten też

miał trzy córki, z jedną z nich się przyjaźniłam. Właśnie wybiła godzina

policyjna, więc sąsiad mówi:

– Późno już, zostań u nas, rano wrócisz do domu.

– Nie mogę – odrzekł ojciec. – Rodzina będzie się martwić.

I wrócił. Jak zasnął pierwszym twardym snem, nie zdążył zejść do

piwnicy, gdy Rosjanie, Białorusini i Ukraińcy już u nas byli. Najbardziej

interesowały ich zdjęcia – na ścianie wisiało jedno przedstawiające kuzynkę

– śliczną dziewczynę podobną do aktorki Jadwigi Smosarskiej:

– Czto eto za burżuj! – prychnął jeden z nich.

Zdjęcia fruwały po całym pomieszczeniu. Nic prócz nich nie znaleźli,

one same też zresztą nie były żadnym dowodem, ojca jednak aresztowano.

Więcej go nie zobaczyłyśmy.

Gdy po wojnie jeździłam na Wschód, próbowałam się czegoś

dowiedzieć; jedyną informacją, jaką udało mi się uzyskać, była ta, że

w październiku 1939 roku ojciec został aresztowany i do lutego 1940 roku

przebywał w więzieniu w Kosowie Poleskim. Na liście katyńskiej go nie

ma. Może jest na białoruskiej. Tylko czy odtajnią ją jeszcze za mojego

życia? Chciałabym wreszcie domknąć ten etap, móc do końca przeżyć

żałobę.

Dnia 10 lutego 1940 roku przyszła kolej i na nas – kobiety i dzieci:

zsyłka. Nie, wróć: prawidłowo powinno się mówić: wygnanie. Tak

wszędzie jesteśmy uwiecznieni – jako „wygnańcy”, bo myśmy zostali

wygnani: z naszych domów, z Kresów, z Polski. Enkawudziści otoczyli

nasz dom, czterech wtargnęło do środka i wrzeszczało:

– Sobirajties’ bystro, zabirajem was!


– Dokąd?

– Zobaczycie. Pakować tylko niezbędne rzeczy, tam bogactwo,

wszystko dostaniecie.

Jeden z sołdatów spojrzał na mamę, na nas i powiedział cicho, żebyśmy

brały, ile uniesiemy, bo tam, gdzie nas wywiozą, tak naprawdę nie ma nic.

Mama pakowała więc pościel, ubrania, żywność. Gdy upchnęli nas do

wagonu, było już w nim kilka znajomych rodzin, ale jeszcze przez parę dni

dowozili nowych ludzi. Po trzech tygodniach znaleźliśmy się na stacji

Chołmogory – to 100 kilometrów od Archangielska.


Dom, z którego Anna Gordziejko z córkami zostały wywiezione –

Maria pierwsza z prawej na dole


fot. Archiwum Marii Gordziejko

Do specposiołka Szubunia mieliśmy dojechać saniami ciągniętymi

przez małe, cherlawe koniki. Zapadały się w śnieżnych bezdrożach, utykały

w zaspach, kazano więc zejść z sań wszystkim prócz dzieci. Starsi mieli

wyjść przed kolumnę i udeptywać drogę dla koni. Ludzie – wymęczeni,

głodni, zziębnięci – musieli mieć siły, których nie miały większe od nich

zwierzęta. Mama co chwila do nas podchodziła i prosiła, byśmy nie

zasypiały. Bała się, że zamarzniemy.


Gdy dotarliśmy na miejsce, postawili nas przed barakami, które

wybudowali tu w latach 1937–1938 Polacy, Ukraińcy i Białorusini, teraz

już puste, bo tamci pomarli od ciężkiej pracy, głodu i chorób. Też ich tu

wywieźli, bo mieli czelność znaleźć się na „wyzwolonych” przez Rosjan

ziemiach.

Zosia i Hania chodziły do dietsadu, czyli przedszkola, a ja musiałam uczyć

się w szkole. Matematyka, nie powiem, była na tak wysokim poziomie, że

jak ją skończyłam na etapie drugiej klasy na Syberii, to potem w Persji

byłam najlepsza. Za szkołę służył tylko barak z tablicą i kredą, ale my

mieliśmy zeszyty, pióro i fioletowy atrament. Stalówki cieniusieńkie jak

żyletka, więc można było precyzyjnie kaligrafować ruskie bukwy według

wskazówek nauczycielki: „Smotritie, riebiata: nażymaj, a potom tonko,

tonko”, czyli: „Dociśnij, a potem cienko, cienko”. Te litery to były istne

dzieła sztuki. Ale nie obyło się bez propagandy – uczyli nas tam piosenek,

którymi potem popisywaliśmy się na 1 Maja, rocznicę rewolucji

październikowej czy przed Dieduszką Morozem.


Święta Wola. Maria Gordziejko idzie do pierwszej klasy, jeszcze

w Polsce
fot. Archiwum Marii Gordziejko

Młodsza siostra z kolei pięknie tańczyła w tym przedszkolu. Tu rączką

machnęła, tam nóżką tupnęła, aż nauczycielka zaczęła piać do mamy: „Ach,

wasza doczka to gieroj!”.

Mama dała Zosi za to porządnego klapsa.

*
Szkoła nie zwalniała nas z pracy. Obowiązku nie było, ale bez naszej

pomocy mama nie dałaby rady. W sześć dziewczynek, wśród których ja

byłam najstarsza, stworzyłyśmy spółdzielnię „Kołchoz”. Zimą zbierałyśmy

drewno na opał – nacinałyśmy je piłą, a potem rąbałyśmy siekierą. Nie

można było walić w sęk, bo siekiera by nie podołała. Latem

przepływałyśmy łódką na drugą stronę rzeki Dwiny – tam ładowałyśmy

drzewo i transportowałyśmy. Do dziś nie wiem, jak myśmy to robiły.

Czasem ściętą sosenkę dźwigałyśmy na ramionach, żeby nasze mamy miały

czym napalić w piecu.

Innym razem brałyśmy prześcieradło i szłyśmy nad rzekę, w której małe

rybki przepływały ławicami. Tam, gdzie brzeg był łagodny, zasadzałyśmy

się na nie: cztery dziewczynki naciągały prześcieradło, a dwie naganiały

ryby. Gdy te wpadły w płachtę, szybko ją wiązałyśmy. Potem rybki

przerzucało się do wiadra, a gdy to się zapełniło, dzieliłyśmy łup na cztery

równe części – dla czterech rodzin. Mama te rybki w całości mieliła, robiła

z nich pulpety i wrzucała na wrzątek. Ości to było bogactwo fosforu,

magnezu i potasu. Latem przynosiłyśmy też uzbierane na moczarach

żurawiny, z których mama gotowała kisiel. To była z kolei bomba

z witaminą C, której tak dotkliwie nam brakowało.


Szkoła nie zwalniała dzieci z obowiązku pracy. Na zdjęciu

świadectwo szkolne Marii Gordziejko z Rosji, 1941 rok


fot. Archiwum Marii Gordziejko

Rodzina tymczasem wyprzedawała w Kosowie Poleskim nasze meble

i z uzyskanych pieniędzy kupowała jedzenie, które nam przysyłała

w paczkach. Dzieliłyśmy się nim z Rosjanami z naszego baraku. Latem

zbierałyśmy z siostrami grzyby, maliny, jagody. Z czasem przydzielili nam

działkę w lesie, którą miałyśmy wykarczować i posadzić na niej ziemniaki.

Wszystkie te starania nie uchroniły mnie jednak przed chorobami.

Pewnego dnia dostałam wysokiej gorączki. Nie miałam siły wstać z łóżka,
pociłam się, kasłałam. To było zapalenie płuc. Mama mówiła, że byłam

umierająca, więc ściągnęła babki, by się nade mną modliły. W pewnym

momencie otworzyłam oczy i powiedziałam słabym głosem:

– Jeść.

– Głodna, to chce żyć – powiedziała jedna z babek i zawyrokowała: –

Wyjdzie z tego.

Rzeczywiście, wyzdrowiałam. Ale naokoło śmierć zbierała żniwo.

Mama początkowo pracowała w lesie, ale dostała obrzęku głodowego.

Ciało puchnie wtedy od nóg do góry, jak dojdzie do serca, to zgon. Dali jej

więc lżejszą pracę – odtąd nosiła wodę do piekarni, w czym jej pomagałam,

a potem pilnowała lasu przed pożarem. To dopiero! Przecież jakby się

zaczął palić, to ani sama by nie ugasiła, ani nie zdołałaby wezwać pomocy,

zanim ogień by się rozprzestrzenił. No, ale: „Kto nie rabotajet, tot nie

kuszajet”. Robotę więc, nawet najbardziej bezsensowną, musiał mieć każdy.


W lepszych czasach… Rodzice Marii Gordziejko – Anna i Nikodem

– po ślubie
fot. Archiwum Marii Gordziejko

Co drugą noc wołali ją do komendanta. A tam wciąż ta sama śpiewka:

– Gdie wasz muż?

– Wy wiecie lepiej niż ja – odpowiadała mama.

– Da, da, my znajem, oni wragi naszego naroda.

I tak w kółko. Złamać ją tak chcieli.

Nachodzili nas enkawudziści i kazali oddawać uzbierane grzyby

i jagody jako kontyngent dla wojska. Raz przyszedł jeden, jak dopiero co
wróciłyśmy z lasu, jeszcze ubrudzone tymi jagodami, nieziemsko

pogryzione przez komary i meszki, a on:

– Griby, czerniki dawat’!

Mama była już u kresu sił: głodzili nas tam, a jak człowiek próbował

sobie radzić, to jeszcze ograbili. Teraz w dodatku miała skaleczoną nogę,

która krwawiła, bolała i wyglądała paskudnie. Mama nie wytrzymała,

tupnęła zdrową nogą i tak huknęła, nie przebierając w słowach, że aż my

zaczęłyśmy drzeć się wniebogłosy.

– Zdurieła, zwariowała – podsumował mamę enkawudzista i uciekł.

Wreszcie dali nam spokój. Chyba rzeczywiście trochę się jej przestraszyli,

że nieobliczalna.

W obozie zaprzyjaźniłam się z Walką Skripką – córką jednego

z naczelników. To od niej dowiedziałam się, że Niemcy napadli na Związek

Radziecki i Stalin ogłosił dla nas amnestię. A jak tylko przyjechaliśmy, to

mówili przecież:

– Tu mi sosna wyrośnie – pokazywali na dłoń – jak stąd wyjedziecie.

Pozdychacie tu, i tyle.

Ludzie się modlili, wierzyli w ratunek Opatrzności, i wymodlili.

Powiedzieli nam, że jesteśmy wolni i możemy dołączyć do naszej armii,

która właśnie się formuje. Ale gdzie – to już nie powiedzieli. Wszyscy

zaczęli się gorączkowo pakować, enkawudziści tymczasem ogłosili listę

osób, które mogą wyjechać w pierwszej kolejności. Nas na niej nie było.

Mama wiedziała, że jeśli nie wyjedziemy teraz, kolejnej zimy nie

przeżyjemy – był wrzesień i zima już się zaczynała. Rzeczywiście, ci,

którzy zostali, umarli. Kazała nam iść z sąsiadami, ona tymczasem walczyła

o prywatne sanie dla nas. Ja byłam jeszcze słaba po chorobie, ledwo


powłóczyłam nogami, głód doskwierał, a mama wciąż do nas nie dołączała.

Po kilku godzinach marszu sąsiedzi powiedzieli, że nie mogą dalej się nami

zajmować, bo mają własne dzieci do wykarmienia, i kazali wracać do

mamy.

Co miałyśmy zrobić? Zaczęłyśmy wracać po śladach sań. Jak w baśni

o Czerwonym Kapturku – z tym że otaczał nas nie bór, ale tajga, a zagrażał

nam nie gadający ludzkim głosem wilk, tylko prawdziwe wilki. Wokół

żywej duszy. I nagle ścieżka się rozwidla. Dokąd pójść?

Chyba sam Anioł Stróż wskazał mi ślady po obcasach jednej pani.

Gdyby śnieg zdążył zamarznąć, nie byłoby ich widać. Ja nie miałam już sił,

siadałam, słabłam. Najlepiej radziła sobie nasza najmłodsza, pięcioletnia

Hania. I nagle zobaczyłyśmy mamę idącą z naprzeciwka! Skąd to nasze

matczysko wiedziało, że tu na nią czekamy?

Nazajutrz, 40 kilometrów od posiołka, przekupiwszy kogo trzeba,

mama załatwiła sanie do Bieriezniaka, gdzie czekała nas przeprawa barką

przez dopływ rzeki Dwiny, bo chciałyśmy dotrzeć do Kotłasu. Siedzieli już

na niej ci, którzy przybyli tu przed nami, mama zdążyła wsadzić Zochę

i Hankę, a my i bagaż wciąż tkwiłyśmy na brzegu, gdy barka nagle ruszyła.

– Jezus Maria! – krzyczą ludzie, krzyczy mama, krzyczę ja. Kapitan

zorientował się w sytuacji i zawrócił barkę. Miałyśmy niezłego stracha, nie

był to jednak koniec naszych rzecznych przygód.

Przepłynęliśmy kilkadziesiąt metrów od brzegu, gdy lód zaczął ściskać

barkę. Utknęliśmy. Kilka dni pod gołym niebem czekaliśmy na lodołamacz,

który kapitan wezwał przez SOS. Co kto miał, to jadł, ale niewiele tego

było. My miałyśmy suchary. Gdy dotarliśmy do Domu Ludowego

w Kotłasie, w którym dostaliśmy zakwaterowanie, byliśmy jak żywe

kościotrupy. Gdyby nie ten lodołamacz, umarlibyśmy z zimna i głodu. Po


latach spotkałam kobietę, która opowiedziała mi tę samą historię – okazało

się, że płynęłyśmy jedną barką.

Jakimś cudem zorganizowano dalszy transport, ale wagon trzeba było

wykupić. Skierowano nas do Buzułuku, gdzie stacjonowało dowództwo

polskiego wojska. Stamtąd ruszyłyśmy w kierunku Taszkientu, Samarkandy

i do rejonu Czirakczi. Leżące w Uzbekistanie, przy granicy z Afganistanem,

Czirakczi znaczy „dno piekła”. Każdy z tego piekła chciał jak najszybciej

się wydostać, niestety wielu zostało w nim na zawsze.

Na porządku dziennym były przypadki jak te, o którym usłyszałam

niedawno podczas spotkania Związku Sybiraków. Jedna z kobiet

wspominała chłopca, który umierając z głodu, lamentował: „Matko Boska,

daj mi kawałek chleba”. Jakimś cudem znalazła się kromka, ale gdy ją

dostał, nie miał już siły jej ugryźć, i tak umarł z tym chlebem w ręce. Inny

mężczyzna wspominał, jak na jego oczach wilki rozszarpały jego

najmłodszą siostrę. Pełno było błąkających się dzieci, które pytały: „Kto

widział moją mamusię?”, bez odpowiedzi. Nas jęzory tych sowieckich

piekieł jeszcze parę razy polizały.

Nasza podróż z posiołka trwała już trzeci miesiąc. Jechałyśmy

pociągiem, gdy nagle zatrzymał się on w stepie. Wszystkich wyrzucili

z wagonów i zagonili do roboty przy zbiorach bawełny. Nazywali je tam

„proklatoje biełoje zołoto” – przeklęte białe złoto, bo zbierać je trzeba było

szybko i niezwykle delikatnie, by się nie ukłuć, a jak człowiek się ukłuł,

musiał uważać, by nie poplamić zbiorów krwią. Ciężka robota.

Tak więc zabrali do niej wszystkich, tylko nas nie – nie nadawałyśmy

się. Pociąg odjechał, nadeszła noc, a z nią: zawodzenie, szczekanie, wycie.

Dźwięku, jaki wydają z siebie szakale, nie da się z niczym porównać,

pamięta się go do końca życia. Tuliłyśmy się do siebie, byłyśmy pewne, że


to ostatnie nasze chwile przed tym, jak zostaniemy rozszarpane. Mama

zaczęła krzyczeć i ni stąd, ni zowąd doczekała odpowiedzi:

– Co tu robisz, żenszczina? – Głos należał do mężczyzny.

– Zwieźli nas tu, innych do roboty wzięli, a nas zostawili – mówi

mama.

– Siadajcie – powiedział, pokazując na arbę, i zawiózł nas do siebie.

To był sekretarz uzbeckiego rajkomu Czirakczi, ważna figura, jego żona

była nauczycielką, mieli dwoje dzieci. Zamieszkałyśmy u nich, dał mamie

pracę w pralni, gdzie prała bieliznę rannych radzieckich żołnierzy. Ja ją

prasowałam, a z mundurów wybijałam wszy, które szczególnie chętnie

gnieździły się w szwach odzieży. Tak to się frontowi przysłużyłam.

Niestety po dwóch tygodniach Hania dostała wysokiej gorączki,

majaczyła, krzyczała. Nasi gospodarze bali się, że to epidemia i że zagrozi

ich dzieciom. Hania trafiła więc do szpitala, a ja z mamą i Zochą

wylądowałyśmy w nędznej lepiance, szopie pastuchów, w której za całe

umeblowanie służyła słoma na ziemi. Najważniejsze, że miałyśmy dach nad

głową, a mama nadal pracowała.

Jednego dnia w stepie mama zauważyła mężczyznę w innym mundurze

niż ten, które czyściła. Był na nim polski orzełek! Okazało się, że nieopodal

szkolili się podchorążowie 6 Dywizjonu „Dzieci Lwowskich” – blisko 600

żołnierzy. Mama zapoznała się z czterema z nich: Władysławem Madejem

z Lublina, panem Murzkiem oraz Alkiem i Frankiem. Dzielili się z nami

jedzeniem, choć sami mało co mieli. Stracili rodziny i teraz nas traktowali

jak swoich bliskich. Byłam nimi urzeczona.

Kiedy Hania wróciła ze szpitala, wyglądała jak kościotrup, ledwo

trzymała się na nóżkach przypominających patyczki. Jakby tego było mało,

mama zachorowała na tyfus plamisty. Alek i Franek zawieźli ją do szpitala.

Kilka dni później zaprowadzili nas do niej i kazali się z nią pożegnać –
miałyśmy iść do sierocińca. Stanęłam w drzwiach sali, pod oknem leżała

mama. Miała ogoloną głowę i była nieprzytomna. Wracając przez step,

cicho płakałam – nie wiedziałam, czy jeszcze kiedyś mamę zobaczę –

wyglądała na umierającą. Pożegnałyśmy się z naszymi żołnierzami i w

nocy zabrano nas do sierocińca.

Pociągiem dojechałyśmy do Krasnowodska – Hanię doniosłam tam na

rękach, tak była słabiutka. Byłyśmy już pod opieką wychowawców.

Z wagonów przesiadłyśmy się na okręt – cały zarzygany. To był jeden

z pierwszych transportów do perskiego portu w Pahlevi – naszego raju.

Na plaży w porcie Pahlevi wyrosło całe miasto namiotów, a w nim polskie

wojsko, kobiety i dzieci. Pierwsi przyjechali tu między 24 marca a 3

kwietnia 1942 roku. Ponieważ Persja znajdowała się nie tylko

w brytyjskiej, ale i sowieckiej strefie okupacyjnej, polskie władze musiały

uzyskać wcześniej stosowne pozwolenie na organizowanie tam obozów

i transport nie tylko od Brytyjczyków, którzy tę lokalizację zaproponowali.

U siebie Anglicy nas nie chcieli, wysyłali do swoich kolonii: w Afryce

Północnej, Nowej Zelandii, Indiach, Persji właśnie. Wśród 20 tysięcy sierot

wyprowadzonych przez generała Andersa z ZSRR było 800 dzieci

żydowskich. W 1943 roku Żydzi palestyńscy zabrali je do Palestyny.

Zaraz po zejściu ze statku skierowano nas do łaźni – zmywaliśmy

z siebie brud, robactwo, ale i wszystkie złe wspomnienia. Odtąd miało być

już tylko lepiej. Naszą odzież spalono, a nam dano nową. Przeszliśmy tam

dwutygodniową kwarantannę. Nie wszyscy – wielu zmarło na dur brzuszny,

czerwonkę, tyfus plamisty, malarię. Tamtejszy stolarz nie nadążał

z robieniem dla nich trumien – zbijał ich kilkadziesiąt dziennie. Dziś


wypisane na grobach obco brzmiące nazwiska zadziwiają tubylców: tyle

nagrobków, i wszystkie z jedną datą: 1941, 1942.

Dalej powieziono nas do Teheranu. Występowały tam jakieś polskie

pieśniarki, zbierające datki na polskie sieroty, być może wśród nich była

Hanka Ordonówna? Mnie to wtedy nie interesowało – zajmowały mnie

młodsze siostry, zwłaszcza chora Hania, i to, żeby pilnować się

wychowawców. Nadal nie wiedziałyśmy, co z mamą, ale nie było czasu się

nad tym zastanawiać. Zaraz zaczęła się nauka. Sami kleciliśmy sobie

siedziska z cegieł, a pisaliśmy palcem po piasku. Nasza polszczyzna była

już mocno skażona rosyjskim akcentem, toteż nauczycielki robiły

wszystko, by ją wygładzić.

Obóz ulokowany był na lotnisku, a sierociniec – w jednym z hangarów.

Niedługo miał być jednak zlikwidowany, najbardziej wycieńczone sieroty

miały być przewiezione do Isfahanu – w łagodniejszy klimat. Mają nas

więc wywozić, a tu Hania w szpitalu. Nie mogę jej zostawić, idę więc do

szpitala. Po drodze jeden z samolotów prawie wylądował mi na głowie – to

hinduscy piloci tak się zabawiali, strasząc nas. Nas też niby miało to

śmieszyć.

Wchodzę do recepcji szpitala w namiocie i mówię, że sierociniec jest

wywożony do Isfahanu, więc chcę wypisać Hanię.

– Hanię? Ale tu takiej nie ma – usłyszałam, i w płacz.

– Czekaj, a tatuś wasz jak ma na imię?

– Nikodem.

– Jest tu taka jedna dziewczynka, która mówi, że jej tatuś to Nikodem.

Szukaj po nazwisku – listy wywieszone są na namiotach.


Siostry Gordziejko już odkarmione…
fot. Archiwum Marii Gordziejko

…i jeszcze w maju 1942 w Rosji – dochodzące do sił kościotrupki

z ogolonymi główkami
fot. Archiwum Marii Gordziejko
Wychodzę z recepcji i patrzę, a tych namiotów jest ze sto. Znów zebrało

mi się na płacz. Zapytałam bawiące się nieopodal dzieci, czy kojarzą Hanię,

małą blondyneczkę. Kojarzyły. Zaprowadziły mnie do niej. Musiałam uszyć

jej sukienkę, bo nie miała w czym chodzić.

Do Isfahanu pojechałyśmy drugim transportem, a tam Hania od razu

trafiła do szpitala. To był szpital ormiański, brudno, muchy latały, a Hania

pod oknem, ledwo żywa. Popłakałam się na ten widok. Na drugi dzień

przyszedł ze mną ksiądz Tomasik z obozu. Tak ich w tym szpitalu

poustawiał, że Hanię podleczyli i wypisali. Chudziusieńka była jak

patyczek.

Do szpitala nie wolno było chodzić mi samej, w ogóle po ulicach nam

dziewczynkom nie wolno było chodzić samotnie – miałyśmy jasną cerę,

blond włosy i niebieskie oczy; w porównaniu z tutejszymi kobietami

ubranymi w czadory, nawet w skromnych mundurkach wydawałyśmy się

„rozebrane”. Nie wolno nam było nawet spojrzeć w stronę mężczyzn. Ale

się nie dało, ciekawość brała górę.

Od Persów różniło nas wszystko, nie tylko wygląd: kultura, religia,

podejście do życia. Ale kiedy zobaczyli nas, żywe kościotrupy, które miały

im do zaoferowania tylko wszy i choroby, nie pytali o rasę czy wyznanie.

Traktowali jak ludzi w potrzebie. Dawali nam owoce, słodki chleb, ser,

cukier; byli dla nas mili, życzliwi i gościnni. Amerykanie i Brytyjczycy

dawali, bo im zbywało; Persowie dawali, mimo że sami mieli niewiele.

Nie spotkaliśmy się z aktami agresji. Wystarczyło, że szanowaliśmy ich

zwyczaje. Gdy obchodzili swoje święta, nie wychodziliśmy na ulice, by ich

nie zakłócać. Z kolei jak oni dowiedzieli się, że naszym wielkanocnym

zwyczajem jest dzielenie się jajkiem, drobni handlarze na ulicach krzyczeli

na nasz widok: „Jajca warionyje, syryje” – „Kupujcie jajka, gotowane


i surowe”. Nie mieliśmy za co, bo to było zaraz po naszym przyjeździe tam,

więc kończyło się na wymianie albo po prostu nam te jajka dawali.

Była połowa 1942 roku, jak wracałam ze szkoły do obozu

z koleżankami – bo w Teheranie wolno nam już było samodzielnie się

poruszać po ulicach – jak z dorożki wysiedli eleganccy państwo i zaczęli

mnie wypytywać: skąd pochodzę, gdzie dotąd przebywałam, co robią moi

rodzice. Więc im powiedziałam, że jestem Polką, przeszłam przez Syberię,

tata jest w więzieniu, a mama w szpitalu. Ledwo doszłam do obozu,

wezwała mnie wychowawczyni i pyta:

– Marysiu, kojarzysz tych państwa? – I wskazuje na stojących

w gabinecie „państwa z dorożki”.

– Tak – odpowiedziałam niepewnie.

– Chciałabyś do nich pójść? Mogą cię adoptować – powiedziała

wychowawczyni, a ja, niewiele myśląc, wypaliłam:

– Ale my jesteśmy trzy.

I państwu przeszła ochota na przysposabianie. Poza tym gdzieś tam

przecież była nasza mama.

Isfahan to ciche, senne miasteczko otoczone górami; oaza zieleni na

pustyni. Zorganizowano tam dwadzieścia jeden „zakładów” dla 2,5 tysiąca

polskich sierot, podzielonych według płci i wieku. Celowo unikano słowa

„sierociniec”. To były miejsca – przedszkola, szkoły, internaty, warsztaty,

placówki opieki medycznej, gdzie było „po polsku”: obchodziliśmy polskie

rocznice narodowe, święta katolickie. Tam się wykuwała nasza polskość.

Śpiewy muezina z pobliskiego meczetu mieszały się z naszymi pieśniami

majowymi czy kolędami. Jadło się krupnik i gołąbki i czekało na powrót do

Polski.
Pierwsze do Isfahanu przyjechały „setki Ojca Świętego”. Było to blisko

stu chłopców i sto dziewcząt, których ulokowano w zakładzie trzecim

ojców lazarystów i w zakładzie drugim sióstr szarytek. Przez pierwsze pół

roku utrzymywał ich Watykan, a potem – tak jak my – przeszli na

utrzymanie polskiego rządu w Londynie, gdzie był zdeponowany nasz

Skarb Państwa.

Mieszkaliśmy w pałacykach, które wynajęli nam bogaci Persowie –

w każdym od stu do 300 dzieci; spaliśmy po dwadzieścia osób w jednej

sali. Każdy zakład miał kierownika, wychowawców i nauczycielki –

czasem w jednej osobie, do tego kucharki. Byliśmy podzieleni na klasy

i zastępy, cały internat to była drużyna, a cały „polski Isfahan” to hufiec.

Stale chodziliśmy w harcerskich mundurkach: my, dziewczynki, na co

dzień w szarych, a od święta – w białych i zielonych. Prałyśmy je same,

a potem dosuszałyśmy pod siennikiem, dzięki czemu od razu się prasowały.

Na niedzielną mszę świętą do kaplicy sióstr szarytek chodziłyśmy w tych

mundurach jak wojsko – w zastępach i drużynach. Także procesję Bożego

Ciała otwierały hufce młodzieży szkolnej i harcerze ze sztandarami.

Persowie nie mogli się na nas napatrzeć.

Mieliśmy własne warsztaty: stolarski i ślusarski, szewski,

pończoszarnię, piekarnię, w których wybrane osoby przyuczały się do

zawodów. Była łaźnia, a przy niej hodowano świnie; mieliśmy własny

transport – autobus i trzy ciężarówki, którymi jeździliśmy na basen czy

ogniska harcerskie. Było ambulatorium dentystyczne, a porządku pilnowała

Służba Bezpieczeństwa. Dochodziły do nas gazety: „Orzeł Biały”,

„Parada”, „Polak w Iranie”. To było niezależne państewko w perskim

cesarstwie.

Pobudka była codziennie o godzinie 6, mycie w zimnej wodzie, apel na

placu otoczonym wysokim murem. Rano rozbrzmiewało na nim gromkie


Kiedy ranne wstają zorze, potem msza, śniadanie, i do szkoły. Po szkole

obiad i sprzątanie, do którego wyznaczani byli dyżurni, a wieczorem –

znów apel i odśpiewanie pieśni Wszystkie nasze dzienne sprawy.

Po obiedzie było najgorsze – leżakowanie. Wciąż byliśmy osłabieni,

musieliśmy dużo wypoczywać, ale ja się wierciłam, ciągle za to trafiałam

do kąta. Płakałam przeraźliwie, dzięki czemu nie kładli mnie z powrotem.

Oprócz sześcioletniej szkoły powszechnej, czteroletniego gimnazjum

i dwuletniego liceum, polskie dzieci kształcono w gimnazjum krawieckim,

handlowym i szkole dywaniarskiej. W tej ostatniej piętnaście starszych

dziewcząt przyuczano do zawodu dywaniarskiego. Uczył Pers, mistrz

zawodu, którego tłumaczyła na francuski jego krajanka, a z francuskiego na

polski – nasza profesor, pani Przeździecka. W cztery lata uczennice utkały

siedem dywanów – cztery z nich trafiły do sali prezydenckiej na Zamku

Królewskim w Warszawie, a jeden ofiarowały Churchillowi.

W szkołach uczono według przedwojennych programów. Uczyliśmy się

ze słuchu, bo podręczników nie było. Nauczyciele opierali się na wierszach,

pieśniach kościelnych i patriotycznych, stawiali na czytanie lektur,

zwłaszcza Prusa, Sienkiewicza, Reymonta i Żeromskiego. Szło nam to

opornie, bo dotychczas uczyliśmy się, jak przeżyć, a nie jak odszyfrowywać

literki, ale każda przeczytana książka, a podsuwano nam tylko te

wartościowe, była dla nas katechizmem, rzeczą świętą.

W gimnazjum musieliśmy nauczyć się na pamięć rozdziału książki

Ksawerego Pruszyńskiego Droga wiodła przez Narvik, opisującej losy

polskich żołnierzy Samodzielnej Brygady Strzelców Podhalańskich

w kampanii norweskiej – pierwszej z udziałem Polaków po kapitulacji we

wrześniu 1939 roku. Trudna to była proza, ale za punkt honoru

postawiliśmy sobie ją przyswoić. Na los żołnierza uwrażliwiano nas też

wcześniej.
Jeszcze w trzeciej klasie szkoły powszechnej pani zadała nam napisanie

listu do polskiego żołnierza. To, co wyprodukowałam, świadczy najlepiej

o wierze w wolną Polskę, jaką nam zaszczepiano, ale i o dziecięcej

nieporadności:

Kochany Żołnierzu!

Nazywam się Marysia. Jestem uczennicą szkoły w Isfahanie, w zakładzie


polskim. Dziś miałyśmy lekcję polskiego. Pani nauczycielka powiedziała, że mamy
napisać list do nieznanego polskiego żołnierza, który jest w wojsku i walczy na
froncie o wolną Polskę.

Ja chodzę do trzeciej klasy i nie wiem, co pisać. Robię dużo błędów i mylę
ruskie bukwy z polskimi, bo w Rosji pisałam po rusku, ale pani powiedziała, że
trzeba napisać, bo żołnierze na froncie tęsknią za rodzinami i za dziećmi. To ja
piszę, żeby nie dostać pały z polskiego. Z polskiego pała to wielki wstyd,
z matematyki to co innego – tabliczkę mnożenia umiem na pamięć.

Pani powiedziała, że nasi ojcowie i bracia wyrzucą Ruskich i Niemców z naszej


ojczyzny, a my mamy dobrze się uczyć i być grzeczne. To ja piszę do Ciebie, bo
chciałabym wrócić do Polski. Może tam czeka mój tatuś, którego Ruskie
aresztowały, i na pewno spotkam mamę, bo mama została w szpitalu
w Uzbekistanie. A Ty, Żołnierzu, też chciałbyś być ze swoją rodziną? Bo ja będę się
modlić, aby Bozia nas wysłuchał. Już kończę, bo mi smutno,

pozdrawiam Ciebie,

Marysia, klasa trzecia, Isfahan

Mój list dostał Kazimierz Cieślak z II Korpusu i mi na niego

odpowiedział. Przysłał mi nawet swoje zdjęcie – przystojny był chłopak.

W tym liście wyraził radość z mojego listu, potem korespondowaliśmy

jeszcze przez jakiś czas. Kiedy już połączyłyśmy się z mamą, pisał do nas:

„Kochana Rodzino!”. Ostatni raz wymieniliśmy listy w 1946 roku – my

byłyśmy jeszcze w Libanie, a on we Włoszech. Ciekawe, co się potem

z nim stało.

*
Kontynentalny klimat Isfahanu rzeczywiście był idealny dla syberyjskich

kościotrupków – 1,5 tysiąca metrów nad poziomem morza, gorące, suche

lata, zimy chłodne, śnieg spadł tylko dwa razy. Dwa razy też przeżyłam

trzęsienie ziemi. Jedno w nocy – ledwie zauważalne, dopiero rano

spostrzegłam, że łóżko delikatnie się przesunęło. Ale potem, około godziny

10, już w szkole, zaczęło porządnie trząść. Zerwałyśmy się z ławek

i zaczęłyśmy uciekać; bałyśmy się, że budynek się na nas zawali. Biegnąc

w amoku z pierwszego piętra na parter, modliłyśmy się: Pod Twoją obronę

i Ojcze nasz. Zanim zbiegłyśmy na dół, trzęsienie ustało.

Nie wiem, jak wygląda wojna, kiedy lecą bomby. Mogłam to sobie

wyobrazić, widząc jej skutki, dopiero po powrocie do Polski w 1947 roku.

Ale myślę, że trzęsienie ziemi jest jak wojna – człowiek czuje potęgę

kosmosu i to, że nie ma na nią wpływu. Panika i bezradność.

Sam klimat był jednak niewystarczający i dla podreperowania zdrowia

wysyłano niektórych z nas do sanatorium. Odwiedzały nas brytyjsko-

amerykańskie komisje, które do tych sanatoriów typowały najnędzniej

wyglądające egzemplarze. Z naszego internatu byłam to ja i koleżanka. Ci

z komisji byli ponoć zszokowani naszym widokiem – przecież przyszliśmy

z sowieckiego raju. Myślę, że Stalin długo pluł sobie w brodę za to, że nas

z tego raju wypuścił, bo nasz widok był najlepszym świadectwem tego, jak

komuniści traktują człowieka.

Ja w sanatorium byłam tam dwa razy. Za pierwszym razem – dla

ogólnej poprawy kondycji, a za drugim z powodu przeciągającej się

infekcji.

„Dziecko, gdzieś ty wyhodowała takie czopy na gardle?” – jęknęła

lekarka, diagnozując anginę.


Klasa Marii Gordziejko w Isfahanie. Maria przebywała wtedy

w sanatorium
fot. Archiwum Marii Gordziejko

Oprócz mnie w sanatorium leżała blisko setka dzieci, niektórym jednak

nawet ono nie pomogło. Danusia Betlejemska miała dziewięć lat i wadę

serca, nie wytrzymało. Janka Mazur z kolei to była junaczka. Zgłosiła się

do wojska w wieku czternastu lat i do Isfahanu przyjechała umundurowana.

Ten mundur zwisał smętnie na jej wątłym ciałku.

Janka siedziała koło mnie na stołówce. Panowała tam zasada: jeść

wszystko i zdrowieć. Ważyli nas często – wyglądało to jak oględziny

paluszka w Jasiu i Małgosi. My z koleżankami nie miałyśmy apetytu,

a Janka miała wilczy. Podsuwałyśmy jej więc swoje porcje i odliczałyśmy

dni do wyjścia, bo w tym sanatorium to nudy na pudy: tylko jedzenie

i zastrzyki, po których puchły ręce. Janka w sanatorium nabierała sił przed


operacją ślepej kiszki. Pomna głodu, pod poduszką stale trzymała chleb.

Zjadła go po operacji tej ślepej kiszki i umarła.

Jej młodszy brat ogromnie przeżył śmierć Janki. Bardzo pobożny był –

w każdy pierwszy piątek miesiąca szedł do spowiedzi i komunię świętą

przyjmował. Któregoś dnia mówi: „Dziś już nie wrócę z kościoła, tylko

pójdę do nieba”.

Koledzy wleźli na drzewo i wypatrują tego wniebowzięcia, patrzą:

idzie. „E, głupoty gadał” – pomyśleli, zawiedzeni, że obyło się bez

spektakularnego zjawiska. Już mieli złazić z tego drzewa, jak jemu

rozwiązała się sznurówka. Schylił się, by ją zawiązać, i nagle zza zakrętu

nadjechał autobus. One tam strasznie rzadko kursowały, czasem

denerwowało, że nie można się ich doczekać, ale ten jeden mógł akurat nie

nadjeżdżać. Rozjechał chłopca. Do dziś, jak tylko jestem w Isfahanie,

stawiam lampki na grobach tej trójki.

Isfahan to była bajka. Gdy odwiedziłam go kilkadziesiąt lat później, długo

stałam pod budynkiem piątki – zakładu piątego, w którym jakiś czas

mieszkałam. Patrzyłam na balkon z kolumienkami, w którego głębi tkwiły

okna naszej sypialni. Przez te okna w latach czterdziestych dochodziły nas

co rano głosy Orientu: dzwoneczki karawan wielbłądów objuczonych

różnymi dobrami, stukot młoteczków rzemieślników rzeźbiących małe

dzieła sztuki i ich nawoływania zachęcające do ich kupna. Dziś wielbłądy

zastąpiły samochody, dzwoneczki – klaksony, a rzemieślnicze sklepiki –

sklepy rozświetlone neonami.

I tak na nauce i harcerstwie mijał nam czas, aż przyszedł koniec wojny.

Cieszył się cały świat, tylko nie wygnańcy. Oni nie mieli do czego wracać –

po Jałcie Polska straciła część ziem i znalazła się w sowieckiej strefie


wpływów. Mówiło się o przymusowych repatriacjach do Polski, a wielu

polskich uchodźców nie uznawało komunistycznego rządu. Do tego

niepewna sytuacja polityczna w Persji, której groziła interwencja sowiecka

– Polaków trzeba było jak najszybciej stamtąd ewakuować.

Maria Gordziejko w mundurku harcerskim, Isfahan, 1943 rok


fot. Archiwum Marii Gordziejko

Należało coś z nami robić. W lipcu na obrzeżach Isfahanu

zorganizowano obóz harcerski – jak się miało okazać, już ostatni. Pojechało

nas tam 1,5 tysiąca dziewcząt i chłopców. Przez dwa miesiące codziennie

były ogniska, a przy nich gawędy. Harcmistrz Sylwanowicz opowiadał


o powstaniu warszawskim, o którym wiedział z przemycanych kartek

Kamieni na szaniec. Bardzo to przeżyliśmy. Śpiewaliśmy Karpacką

brygadę:

Myśmy tutaj szli z Narwiku,

My przez Węgry, a my z Czech

Nas tu z Syrii jest bez liku,

A nas z Niemiec zwiało trzech.

My przez morza, a my z Flandrii,

My górami, my przez las.

Teraz wszyscy, do Aleksandrii

Teraz my już wszyscy wraz.

Karpacka Brygada, daleki jest świat

Daleki żołnierza, tułaczy szlak.

Daleka jest droga, w zawiejach i mgłach

Od śniegów Narwiku, w libijski piach.

Maszeruje Brygada, maszeruje,

Maszeruje, co tchu, co tchu,

A z daleka ją Polska wypatruje,

Oczekuje dzień, po dniu.

Karpacka Brygada do domu do chat,

do Polski idziemy przez cały świat,

nie zbraknie na świecie bezdroży i dróg,

do Polski zajdziemy, tak daj nam Bóg!

Niebo tak było rozgwieżdżone, jak potrafi być tylko w stepach i na

pustyni. Te gwiazdy co chwila spadały, a my myśleliśmy życzenie: wrócić

do Polski, ale do wolnej Polski. Polską delegaturę przerzucono tymczasem

do Bejrutu, a nas, dzieci, ulokowano w różnych miejscach Libanu. To był

jeden z kilku krajów, które nie uznały nowych, komunistycznych władz

Polski. Polski rząd na uchodźstwie z kolei w 1943 roku uznał niepodległość


Libanu, który dotąd znajdował się pod dominacją francuską. Oba te kraje

czuły, jak to jest być pod butem obcego mocarstwa.

Przepustka Anny Gordziejko, mamy Marii, na wyjazd do Persji. Był

to ostatni transport z Rosji w tamtym kierunku


fot. Archiwum Marii Gordziejko

Jeszcze w Isfahanie dołączyła do nas mama – wiedziała o drodze, którą

przebyłyśmy, i dotarła ostatnim transportem z wojskiem. Chciano nas

wysłać do Afryki lub Nowej Zelandii, ale mama zaprotestowała: „Tak

daleko nie jedziemy. Jak my stamtąd do Polski wrócimy?”.

Z Isfahanu do Libanu ruszyliśmy pociągami – 3 tysiące nas było, do

Polski ostatecznie wróciło nie więcej niż 500 osób. Nasza grupa jechała

ostatnim transportem. Pamiętam, że w nocy pociąg nagle zatrzymano

i szukano jednej z naszych dziewczyn. A ta, wdziawszy czador, poszła za

Persem, i teraz szukaj wiatru w polu. Nie znaleźli jej, bo jak, zresztą po co,

skoro sama odeszła. Pojechaliśmy dalej. Zanim opuściliśmy granice Persji,


na kilka tygodni zatrzymaliśmy się w Ahwazie. Z perskiego ahwaz to

piekło – temperatura tam oscyluje wokół 50 stopni Celsjusza.

Po jednej stronie rzeki Karun miasto, po drugiej – pustynia, a na niej

obozy. Ulokowano nas w byłych stajniach wojsk perskich. Od ich

ceglanych ścian bił miły chłód. Dalej się uczyliśmy, tego opiekunowie nie

odpuszczali, a nocami – jak to harcerze – urządzaliśmy sobie podchody na

pustyni. Jak się kto zapatrzył na rozświetlone niebo i rozmarzył, mógł paść

ofiarą żmij i skorpionów.

Ahwaz leży w pobliżu Zatoki Perskiej, niedaleko Abdanu i jego

wielkiej rafinerii naftowej. Do rzeki wpadała woda morska, a z nią – rekiny

i ryby piły – tak nam mówiono i zakazywano kąpieli.

Niedaleko znajdowały się obozy wojskowe, hinduskie i amerykańskie.

Amerykanie bardzo się nami interesowali – organizowali dla nas koncerty

i puszczali filmy. Pamiętam jeden taki o Chopinie – piękny był, kolorowy.

Wtedy zaczęłyśmy z koleżankami zbierać fotosy aktorek, znaczki pocztowe

z polskimi korpusami – lepsze to niż kolekcjonowanie chleba pod

poduszką. Potem mi te kolekcje ukradli w polskim sierocińcu, podobnie

zresztą jak harcerski mundurek.

W Ahwazie pochowaliśmy naszego kolegę. Zmarł na dyfteryt czy

szkarlatynę. Wszystkie poszłyśmy żegnać go w kaplicy. Wyglądał tak

pięknie i niewinnie; nie mogłyśmy uwierzyć, że nie żyje, że nie może wstać

i wyjść z tej trumny. Bardzo tę śmierć przeżyłam. Przecież już po wojnie,

już powinniśmy przestać umierać. Syberyjski głód i wycieńczenie jednak

ciągle zbierały swoje żniwo.

Dalej jechaliśmy pustynią pociągami i autobusami. Żegnałam się

z palmami ciągnącymi się wzdłuż Tygrysu i Eufratu. Za Bagdadem, a przed

granicą z Syrią zerwał się chamsin, który zniszczył nasze namiotowe


obozowisko, wreszcie dotarliśmy do tej „Szwajcarii Bliskiego Wschodu” –

Liban z tymi swoimi francuskimi wpływami był niemalże europejski.

Zosia, Hania i Marysia Gordziejko, Liban, 1946 rok


fot. Archiwum Marii Gordziejko

My trafiłyśmy do Zuk Mikajil. To największe wśród polskich osiedli,

zamieszkiwane przez 800 osób, miało swojego kierownika i sekretarza

mianowanych przez delegata Ministerstwa Pracy i Opieki Społecznej

w Bejrucie. Był ksiądz – salezjanin Franciszek Tomasik, była szkoła,

opieka lekarska, świetlica z biblioteczką. Wynajmowaliśmy domki od


Libańczyków. W Zuku ukończyłam dwie klasy ogólnokształcącego

gimnazjum z obowiązkową łaciną.

Kilka razy w roku pielgrzymowaliśmy na górę we wsi Ghosta, na której

stał kolosalny posąg Matki Bożej Libańskiej. Górowała nad Libanem,

zwrócona do morza, jakby ten Liban sobą osłaniała. Piękny się stamtąd

roztaczał widok na miasteczko i zatokę.

Początkowo rząd libański zgodził się przyjąć 500–700 polskich

uchodźców, kilka tygodni później pozwolił na przyjazd jeszcze 4 tysięcy

osób, ale zastrzegł: niepożądane osoby nie zostaną wpuszczone, a te, które

przekroczą libańską granicę, mają się utrzymywać z własnych środków, bez

prawa do pracy. Dokąd mógł, utrzymywał nas polski rząd w Londynie, od

jesieni 1946 roku – UNRRA, a od lipca 1947 roku – IRO14. Po maturze

młodzi szli się uczyć do jednego z dwóch bejruckich uniwersytetów:

amerykańskiego lub francuskiego, założonego zresztą przez polskiego

jezuitę, ojca Ryło – tylko to zostawało uchodźcom. Studia kończyli

przeważnie w Londynie – to ci, którzy mieli w wojsku brata czy ojca

i zostali do nich przerzuceni. Wyrośli na lekarzy, dentystów, architektów,

malarzy, wykładowców i nauczycieli, księży, zakonnice, inżynierów,

wynalazców. Rząd polski bardzo dbał o naszą edukację – wiedział, że po

wojnie to my zasilimy państwo swoimi rękami i głowami. Ale do Polski

wróciło nas niewiele.


Pierwsza klasa gimnazjum w Isfahanie, 1944 rok. Z całej klasy do

Polski wróciły tylko dwie uczennice, w tym Maria Gordziejko (druga

z prawej w drugim rzędzie od góry). Większość osiadła w Anglii,

Australii, USA i Kanadzie


fot. Archiwum Marii Gordziejko

My wróciłyśmy. Do Londynu nie miałyśmy szans, bo nie miałyśmy tam

ojca czy brata. Zaraz po wojnie siostra mamy wysłała kartkę

z wiadomością, że wyszła za warszawiaka i mieszka teraz w stolicy. Mama

– już wtedy chora na depresję – uczepiła się myśli: „wracamy do Polski”.

Wszystkie moje koleżanki zostały w Libanie albo wyjechały do Londynu.

Razem z nami transportem do Polski jechało jeszcze pięćdziesięcioro

Polaków – do tych „libańskich” dołączyli Polacy wracający z Afryki i Indii.

W pociągu spotkałyśmy naszego profesora fizyki z żoną i synami.

Granicę przekroczyliśmy w sierpniu 1947 roku w Dziedzicach.

„Gdzie jedziecie?” – zapytali.

Mama pokazała „stołeczną” kartkę od siostry, i dalej powieźli nas

pociągiem towarowym, wysadzili w Warszawie, a tam każdy szedł, gdzie


miał metę.

Na nas nikt nie czekał. Ciemna noc, granatowe niebo drapały kikuty

budynków, mama niepewna. Jakiś rykszarz namolnie narzucał nam swoje

usługi. Uratował nas od niego pewien jezuita. Przestrzegł, by nie korzystać

z przypadkowych usług. Nam to nie groziło – i tak nie miałyśmy na to

pieniędzy. Jezuita obiecał, że jak tylko odwiezie swoich współbraci do

klasztoru, wróci po nas i podrzuci nas do cioci.

Siostra mamy mieszkała przy ulicy Szwoleżerów w domku fińskim. Tak

nazwano blisko czterysta budyneczków, które Finowie ofiarowali Polsce

w ramach reparacji wojennych na rzecz ZSRR. Na nasz widok ciocia

prawie dostała zawału. Jak się okazało, wcale nie z radości.

„Andzia, to ty?! – wydukała najpierw, a potem wyjaśniła: – My sami

nie mamy gdzie mieszkać”. I wskazała na męża, niemowlaka, teścia

i teściową gnieżdżących się na kilkudziesięciu metrach kwadratowych.

Po dwóch tygodniach przeniosłyśmy się do drugiej siostry mamy – na

Pragę, w jeszcze cięższe warunki. Na 30 metrach mieszkali: babcia

w kuchni, w pokoju przejściowym sześcioosobowa rodzina cioci, w małym

pokoiku trzyosobowa rodzina. My spałyśmy na podłodze w pokoju cioci –

ja prawie pod łóżkiem.

Mamy depresja zaprowadziła ją do szpitala, a my trafiłyśmy do

sierocińca. Najpierw do Celestynowa. To był budynek starej szkoły,

spałyśmy tam na strychu, ale nie przeszkadzało to nam, bo opiekowała się

nami bardzo serdeczna dwudziestoletnia harcerka Zofia. Po dwóch

miesiącach przeniesiono nas do domu dla dzieci po poległych żołnierzach

na Starym Mieście w Warszawie.


Na ten paszport Maria Gordziejko wjechała do Polski w 1947 roku
fot. Archiwum Marii Gordziejko

Największe walki w stolicy toczone były na Starówce, zostały z niej

same gruzy. I my mieszkałyśmy wśród tych gruzów. Stamtąd ponad

godzinę chodziłyśmy na piechotę do LO im. Jana Kochanowskiego na

Czerniakowie. W niedzielę – tak jak mnie uczyli polscy nauczyciele

w Persji i Libanie – zakładałam harcerski mundurek. Nie było to najlepiej

widziane i wkrótce – jak już wspominałam – mój mundurek „znikł”.

Dziwiła mnie ta nowa Polska. Co komu przeszkadza mój mundurek, co to

jest ten „zapluty karzeł reakcji” z plakatu?

Ubrania miałyśmy ze szwedzkiego Czerwonego Krzyża – dotąd nie

wiem, jak na nas trafili. Przepiękne buty raz przyszły – ciasne były, ale

trudno, wzięłam. I jeszcze płaszczyk i sukienkę. A dla mamy szlafrok –


długi taki i mięciutki, żeby ładnie się w nim w szpitalu prezentowała.

Latami w nim potem chodziła.

Ze Starego Miasta przenieśli nas potem na Rakowiecką, żeby do szkoły

było bliżej. Mama wciąż przebywała w szpitalu, potem – w sanatorium. Na

Rakowieckiej mieszkałyśmy z Zochą do 1950 roku, Hania w tym czasie

leczyła się na płuca w Otwocku, tam też mieszkała.

Po wyjściu mamy ze szpitala zamieszkałyśmy na Pradze, a potem na

Kopernika, gdzie była dozorczynią. Z Kopernika na tę samą posadę

przenieśli ją na Sielecką do czteropiętrowego budynku z dwunastoma

klatkami. Razem zasuwałyśmy na miotle, odśnieżałyśmy ogromny teren.

Mieszkało tam sporo milicjantów, zdarzali się wśród nich życzliwi ludzie,

inni jednak śmiali się z mamy, że brakuje jej tylko futra i białych

rękawiczek. Zmarła dwadzieścia lat temu, a ja wciąż nie mogę się z tym

pogodzić – była święta, umarła jako męczennica – podobnie jak wszystkie

matki-sybiraczki, w Polsce Ludowej skazane na ostracyzm.

Dzięki zaangażowaniu jednej z opiekunek skończyłam kurs

wychowawcy kolonii, więc nawet jak przychodziły wakacje, to ja nie

odpoczywałam, bo pracowałam całe lato. Trzeba było przeżyć. A potem

poszłam na wydział rolny na SGGW, bo i koleżanka szła.

– A co my tam będziemy robić? – dopytywałam ją, bo wyraźnie wiązała

z tym wydziałem jakieś plany, z rodziny ziemiańskiej była.

– Coś tam siać będziemy – odpowiedziała, a że nie miałam lepszego

pomysłu, to weszłam w to sianie.

Okazało się potem, że prawie spełniłam życzenie ojca. Jako przyszły

ochotnik sanitarnej służby wojskowej kupił książkę zielarską z 1905 roku,

bo marzył, że jego pierwsze dziecko będzie lekarzem. Papiery na SGGW

wiozłam z Krościenka, gdzie byłam z dziećmi na koloniach. W pociągu

zaczepił mnie wyższy oficer wojskowy:


– A czemu nie na medycynę? – zapytał.

– A kto by mnie tam przyjął – odpowiedziałam.

– Ja bym cię przyjął, jestem lekarzem wojskowym, tylko żebyś nie

gadała o Syberii i Andersie.

Nie miałam odwagi startować na medycynę, zresztą z koleżanką już

byłyśmy umówione na to SGGW. Ona poszła na chemię rolną, a mnie dwa

razy chcieli wyrzucić. Sześciu akowców i mnie. Na studia magisterskie

mnie nie przyjęli:

– Słyszeliśmy, że pani jest wrogiem Polski – usłyszałam wtedy.

Lekarzem nie zostałam, siewcą też nie, a z czegoś żyć trzeba było.

Mama była wtedy dozorczynią kamienicy, a nie widziało mi się przejąć tej

funkcji i piastować ją dożywotnio. W „Exspressie Wieczornym” znalazłam

ogłoszenie o organizowanym kursie pilotów wycieczek. Odstawiłam się jak

stróż w Boże Ciało, idę na Stare Miasto, w przedpokoju tłum. Wiedziałam,

że nie mam żadnych szans, więc zagrałam va banque:

– Nazywam się Maria Gordziejko, skończyłam SGGW.

– To czemu pani w zawodzie nie pracuje?

– Bo mnie interesuje turystyka.

– Tak? A gdzie pani była?

Przełknęłam gulę i wypalam torpedę:

– W Japonii.

A wtedy do Japonii jeszcze nikt nie jeździł, ostatni z naszych to tam

chyba ojciec Maksymilian Kolbe z misjami pojechał przed wojną. Ja jednak

byłam.

– A co pani w tej Japonii robiła? – pytają.

– Na Światowym Kongresie Esperanto byłam.


– Na Światowym Kongresie Esperanto, powiada pani… A języki jakie

pani zna?

– No, z języków to rosyjski, angielski. – Ugryzłam się w język, bo dalej

chciałam koloryzować, a już ten angielski był mocno na wyrost. –

I esperanto. – Odpaliłam jednak tę bombę i czekam na reakcję. Przecież

najwyżej mogli mnie nie przyjąć. Tamci milczą, więc podbijam stawkę: –

I polski w stopniu biegłym.

Już w Polsce: pierwsza z lewej Maria, pierwsza z prawej Zosia,

pośrodku na dole Hania


fot. Archiwum Marii Gordziejko
– Esperanto nas nie interesuje, angielskiego nikt z nas nie zna, więc

nawet pani nie sprawdzimy, ale polski i rosyjski nam się przydadzą. Jest

pani przyjęta.

I tak zostałam pilotem wycieczek. Dobrze na tym wyszłam, bo kawał

świata zjechałam. Od razu zapisałam się na kurs angielskiego i rosyjskiego,

żeby nie było. Początkowo oprowadzałam same radzieckie wycieczki,

potem jeździłam pociągiem przyjaźni, a potem to już cały glob. W Europie

nie byłam tylko w Albanii, Szwecji i Finlandii. W Stanach Zjednoczonych

pracowałam jako opiekunka, w Nowej Zelandii mam koleżanki, które

w 1944 roku wyjechały tam z Isfahanu. W Australii mam siostrę. Do Korei

Północnej jeździłam jako jedna z nielicznych. W Indiach byłam

z ekspedycją geologów. A nad Bajkał mogę jeździć w nieskończoność.

I tylko do Kenii bym chciała, ale to już chyba nie w tym życiu.

Kilka lat temu byłam na zjeździe dzieci Isfahanu w Wellington w Nowej

Zelandii. Koło hotelu w miejscowości Franz Josef, gdzie się zatrzymałam,

zaczepiły mnie Rosjanki wysiadające z czarnej eleganckiej limuzyny, chyba

jakieś oficjały.

– Wy otkuda? – pytają.

– Iz Warszawy – mówię.

– Wy turist ili bizneswoman?

– Ani to, ani to – tłumaczę i opowiadam, jak na „zaproszenie” NKWD

mieszkałam w ZSRR, a potem tułałam się po Iranie, Libanie, a moi koledzy

i koleżanki – także tu, po Nowej Zelandii. Rosjanki przytuliły mnie

i mówią:

– To my ciebie przepraszamy, strasznie przepraszamy w imieniu swoim

i naszego narodu.
Lekko nie było ani w czasie wojny, ani po niej, ale nie żałuję, że

wróciłam do Polski. Choć duszę mam nie warszawską, tylko kresową, to

przede wszystkim polską. To jest mój kraj. Przykro mi słuchać, jak

w dyskusji o imigrantach z Afryki Północnej i Bliskiego Wschodu używa

się nas, wygnańców, jako argumentu, że nas gdzieś ktoś przygarnął. Po

pierwsze, my nie byliśmy emigrantami, nie uciekaliśmy z kraju. Nas

z domów wygnano, wywieziono na Syberię, a nasze domy zajęto. Po

drugie, na uchodźstwie utrzymywał nas polski rząd w Londynie lub

prywatni darczyńcy.

Nie uciekaliśmy z kraju, ale do niego przez cały świat wracaliśmy.

O polską niepodległość nasi żołnierze walczyli na wszystkich frontach. To

byli więźniowie sowieckich łagrów i posiołków – wynędzniali, ale każdą

drogą do Polski szli. Walczyli w nadziei, że wrócą do domu, na Kresy. Ich

i nasza droga do domu usiana jest krzyżami – wśród nich nie ma krzyża

mojego ojca. Ilu takich krzyży brakuje?

Żołnierzy oszukano – po wojnie, którą dla aliantów wygrali, ich domy

nie były już w Polsce. Tam, gdzie ich rzucono, odbudowywali kraj,

a niejednokrotnie byli wysyłani z powrotem na Syberię. To nie jest

emigracja. Mówię o tym odważnie – po tym, co przeszłam, wiem, że nic

gorszego mnie nie spotka, więc się nie boję. Szkoda życia na kłótnie

i spory, pomagajmy potrzebującym, ale przy tym nie manipulujmy.

A przede wszystkim cieszmy się tym, co mamy, bo w każdej chwili może

nam to być odebrane – byśmy nie musieli mówić słowami Modlitwy

obozowej z 1939 roku:

O, Panie, któryś jest na niebie,

wyciągnij sprawiedliwą dłoń.

Wołamy z cudzych stron do Ciebie,

o polski dach i polską broń.


Maria Gordziejko

14
International Refugees Organization – powołana w 1946 r. przy ONZ organizacja opieki nad

uchodźcami.
Anna Gordziejko z córkami: Marysią, Zosią i Hanią w Libanie
fot. Archiwum Marii Gordziejko
fot. Archiwum Marii Gordziejko

W sierocińcu przy ul. Rakowieckiej – Maria Gordziejko czwarta

z prawej w górnym rzędzie, 1949 rok


fot. Archiwum Marii Gordziejko
Maria Gordziejko w 2019 roku
fot. Archiwum Marii Gordziejko
ROMAN

INDIE TYSIĄCA I JEDNEJ NOCY

Jedzące chleb polskie dzieci, które właśnie dotarły do Wrewskoje,

gdzie formowała się armia gen. Andersa, 1942 rok


fot. Domena publiczna
o było kilkanaście lat temu w Kazimierzu Dolnym w czasie festiwalu

T filmowego. Wieczorem na rynku ktoś śpiewał piosenki Hanki

Ordonówny, i wtedy mi się wyrwało:

– Dzięki niej żyję.

– Jak to? – spytał ktoś obok mnie.

– I dzięki hinduskiemu maharadży – dodałem.

Brzmiało to jak baśń z Księgi tysiąca i jednej nocy. I ja taką baśń

przeżyłem w czasie wojennej zawieruchy.

Tułaczy los był udziałem mojej rodziny jeszcze przed I wojną światową.

Ojciec chodził wtedy do szkoły ogrodniczej w okolicach Łomży. Gdy

wybuchła wojna, całą tamtejszą młodzież Niemcy zgarnęli do Westfalii,

potem ojciec trafił na roboty do Niemiec, skąd uciekł do Danii, dalej do

Holandii i wreszcie do Wielkiej Brytanii, gdzie powiedziano mu, że we

Francji formuje się polska armia. Tam, w podchorążówce, przeszedł

przysposobienie wojskowe i ruszył z generałem Józefem Hallerem. Był

przy zaślubinach Polski z morzem, aż doszedł do Równego w obwodzie

wołyńskim. Tam funkcjonował duży garnizon wojskowy.

Jako zasłużony żołnierz otrzymał ziemię w osadzie wojskowej, gdzie

w koszarach mieszkał z żoną, moją przyszłą mamą, i jej rodziną. Dobre tam

były warunki: opieka medyczna, ordynans, basen – choć się tam urodziłem

w 1935 roku, wiem to tylko z opowieści, nic z tamtego okresu nie

pamiętam. Ojciec skrupulatnie gromadził materiały na budowę domu, ale

nie zdążył go postawić, bo po raz kolejny wezwała go wojaczka. Za udział

w kampanii wrześniowej dostał odznaczenie, które mój syn odnalazł

w Instytucie Polskim im. Sikorskiego w Londynie. Po kapitulacji ruszył do


domu, czyli do koszar, ale nie na długo. 10 lutego 1940 roku cała nasza

rodzina – „wrogowie ludu sowieckiego” – została wywieziona pod

Archangielsk, który leży tuż nad Morzem Białym, na szczęście jeszcze

w Rosji europejskiej.

Wkroczenie polskich wojsk do Pucka i zaślubiny Polski z morzem.

Przy tym wydarzeniu był obecny ojciec Romana Gutowskiego


fot. Domena publiczna

Ojciec znał niemiecki, francuski, angielski, więc nazywali go

„tłumaczem”. Dzięki tym umiejętnościom na Syberii miał nieco lepsze

warunki pracy, choć jak dyżurował na budowie, pracował w dzień i w nocy.

Matka i moje starsze siostry pracowały w tajdze przy wyrębie drzew równie

ciężko, jak inni. Stanisława miała wtedy piętnaście lat, Irena –

siedemnaście. Takie maluchy jak ja, miałem wtedy pięć lat, chodziły do

lasu z koszyczkami i zbierały do nich wióry z wycinki. Paliliśmy nimi


w piecu, bo choć naokoło drewna było w bród, nie dostawaliśmy go do

ogrzewania baraków.

Oprócz chłodu doskwierał nam także głód. W ostatniej chwili przed

wywózką mama chwyciła dywan i główkę, czyli górną część bez podstawy,

od maszyny do szycia Singera. Na Syberii dywan zamieniliśmy na jedzenie,

a szyciem mama zarabiała na lepioszkę. Sporadycznie wspomagały nas też

– rzadko przychodzące – paczki żywnościowe z Polski, pewnie od ciotki,

siostry mamy.

Kiedy po amnestii generał Władysław Anders zaczął formować Wojsko

Polskie – składające się z tych, którzy mimo obozowego wycieńczenia byli

w stanie utrzymać karabin – ojciec do niego ruszył. Na północy ZSRR

mężczyzn kwaterowano w namiotach przy temperaturze –50 stopni

Celsjusza, dawano im nędzne racje żywnościowe; nie dotrzymywano

terminów dostaw uzbrojenia i sprzętu. Jednocześnie domagano się

wysyłania na front dywizji, która tylko częściowo była uzbrojona. Na

południu było cieplej, ale szerzyły się dyzenteria, tyfus i malaria. Śmierć

poniosło tam 90 tysięcy żołnierzy i cywili.

Początkowo to wojsko wyglądało tragikomicznie: w łachmanach,

w łapciach z opon samochodowych powiązanych sznurkiem, a na komendę

„w tył zwrot” wszystkim kręciło się w głowie. To byli mężczyźni, którzy

miesiącami głodowali, chorowali, a do tego pracowali w nieludzkich

warunkach. Zęby im się chwiały, ale szczęśliwi byli – dostali swoje

namioty i swojego dowódcę! Odrodziła się nadzieja na odzyskanie Polski

i na powrót do niej.

Ale mojego ojca wśród nich nie było. Wyszedł z posiołka i ślad po nim

zaginął. Do armii nie dotarł, bo byśmy o tym wiedzieli. Gdyby doszedł na

południe Rosji, to nawet jeśliby zmarł, dowiedzielibyśmy się o tym. Nie


przekroczył granicy, nie doszedł nawet do stacji. Musiał zginąć w dziwnych

okolicznościach. Może zjadły go wilki?

Panowały czterdziestostopniowe mrozy, gdy amnestia dała wybór:

zostać lub ruszyć w drogę. Mama zabrała nas na południe, bo tam cieplej

i trawa. Pociągiem jechaliśmy prawie miesiąc. Nocami stawaliśmy

w szczerym polu. Wysiedliśmy w Bucharze – dość dużym mieście, nad

którym górowały kopuły cerkwi. Po nocy na dworcu wsiedliśmy na arby –

dwukołowe wozy ciągnięte przez wielbłądy. Dojechaliśmy pod Taszkient

w Uzbekistanie. Rzeczywiście było tam cieplej – temperatura dochodziła

do 50 stopni Celsjusza. Zamieszkaliśmy w jednym z jednopokojowych

domów zrobionych z gliny z sieczką. Spaliśmy na glinianej podłodze.

Jedliśmy jak tubylcy – rękami z jednego naczynia.

Całe tamtejsze bogactwo stanowiły pola bawełny. Mama z siostrami

pracowały na nich przy zbiorach. Trzeba było bardzo uważać, bo przy

otwieraniu koszyczków bawełny łatwo było pokaleczyć palce i zaplamić

bawełnę. Uzbecy, jak tylko się zorientowali, że nie jesteśmy Rosjanami,

tylko Polakami, okazywali nam dużo serdeczności. To oni nam doradzili, że

aby przetrwać upalną noc, dobrze się owinąć mokrym prześcieradłem.

Zabierali nas też na nocne wyprawy na morele. Mama potem w ukryciu je

suszyła, by zimą wydzielać nam po jednej dziennie.

To był prosty kraj, większość ludzi niepiśmienna. Kobiety chodziły

zawoalowane. Ciekawy był sposób zawierania małżeństw: ślubnego targu

dobijali rodzice młodych. Ojciec pana młodego musiał wykupić pannę

młodą. Sami młodzi poznawali się dopiero na weselu.

Pamiętam, że biegałem tam po okolicy nago z innymi rówieśnikami.

Nauczyli mnie strzelać z procy, i tak polowaliśmy na wróble. Oni nacinali

im szyjki i wysysali z nich krew. Z czasem jednak to się skończyło. Władze

rozkazały: pracujący rodzice mają oddać dzieci do ochronki, by sami mogli


się skupić tylko na pracy. Mama nawet nie oponowała – tam miałem

wyżywienie trzy razy dziennie. Było nas około setki. Personel na szczęście

był polski. Ale nawet on nie był w stanie uchronić nas przed chorobami:

biegunką, malarią. Pamiętam, że jedna z pań ułożyła dla nas piosenkę:

„Tam w dzikiej Azji, pośród złych ludzi, coś bębni, tętni, do życia gna. To

polska dziatwa ze snu się budzi, polska dziatwa tam dom swój ma”.

Ochronka znajdowała się 20–30 kilometrów od naszego

podtaszkienckiego domu. Gdy mama chciała mnie odwiedzić, musiała

wyruszyć nocą, bo w dzień pracowała. Nie wiedziała, czy dojdzie – całą

drogę towarzyszyły jej ryki dzikich zwierząt. Kiedy doszła, usłyszała, że

Romka Gutowskiego tu nie ma. „Może poszukajcie na cmentarzu?” –

poradzili jej ludzie, bo dzieci masowo umierały. Matka zaczęła sobie

wyrzucać, że mnie tam oddała. Zrozpaczona, pokonała drogę powrotną,

niepewna mojego losu, bo i na cmentarzu mnie nie było.


Dzieci z polskiej ochronki czekają na wyjazd do Persji w Jangi-Julu,

czerwiec 1942 roku


fot. Ośrodek KARTA

Do Uzbekistanu została też zesłana Maria Anna Tyszkiewicz, z domu

Pietruszyńska, znana wszystkim jako Hanka Ordonówna – gwiazda

warszawskich kabaretów międzywojnia. W książce Pieśniarka Warszawy

Ordonówna opowiada Tadeuszowi Wittlinowi, jak z zarzutem szpiegowania

na rzecz Anglii odsiedziała swoje na Pawiaku, a potem ruszyła na Wschód

za mężem, hrabią Michałem Tyszkiewiczem. Ordonka nie chciała przyjąć

obywatelstwa rosyjskiego, przez co NKWD miało na nią oko. W tym

samym czasie Tyszkiewicz trafił na Łubiankę. Hanka pojechała za nim

i próbowała go stamtąd wydostać, w efekcie sama została aresztowana

i zesłana w głąb Rosji. Pracowała, tłukąc kamienie na budowę drogi.

Gdy my z rodziną dostaliśmy się do Uzbekistanu, jej już tam nie było.

A jak się znalazła tam, w Taszkiencie? Po amnestii dotarła do Andersa


w Tockoje – tam, gdzie nie zdołał dotrzeć mój ojciec. Zorganizowała

wojakom teatr. W ogóle gdziekolwiek się pojawiała, zaraz służyła swoim

głosem, dając rodakom odrobinę polskości i wytchnienia. Wcześniej, we

wrześniu 1939 roku, wyśpiewywała polskim żołnierzom na Dworcu

Gdańskim w Warszawie w stroju strzelca podhalańskiego. Towarzyszyli jej

Mieczysław Fogg z akordeonistą. Patriotyczna to była kobieta.

Ale i chorowita. Gruźlica płuc się pogłębiała, więc lekarz wojskowy

w Tockoje zalecił przenieść ją w łagodniejszy klimat, i tak trafiła do

Taszkientu. Koło Taszkientu, we Wrewskoje, w szopie ogrzewanej jednym

piecem, założyła i prowadziła sierociniec. Dzieci spały tam na podłodze, za

meble służyło tylko kilka stołów i ław. Gołe ściany oświetlała jedna

kopcąca lampa naftowa. Ale tam sieroty wreszcie czuły się bezpiecznie.

Zwłaszcza kiedy Ordonka uczyła je: Witaj, majowa jutrzenko, Roty, Jeszcze

Polska nie zginęła, Boże, coś Polskę, Morze, nasze morze. A wtedy, gdy

bawiły się do piosenki Lata ptaszek albo w kotka i myszkę, jaworowych

ludzi, w pociąg, wreszcie znów czuły się dziećmi.

Były przywożone albo docierały do sierocińca na własną rękę.

W swojej książce Tułacze dzieci Ordonka wspomina je jako kukły owinięte

gałgankami – starymi spódnicami, nogawkami spodni, strzępami worków,

posplatanymi w poprzek i na krzyż. Lalki te do ruszania się i mówienia

napędzał jakiś dziwny mechanizm. A najczęściej mówiły: „jeść” i „pić”.

Tacy byliśmy. F78

Z Taszkientu Ordonka miała przetransportować „swoje” dzieci do

Aszchabadu, gdzie był punkt zbiorczy wszystkich polskich sierot

pozbieranych z domów dziecka w ZSRR, domów zatrzymań, z ulicy.

Z Aszchabadu z kolei miały jechać do Persji, dzisiejszego Iranu.

W Aszchabadzie Hanka miała się skontaktować z kierownikiem polskiej

placówki i odtąd sytuacja zaczyna się komplikować. Sowieci, owszem,


ogłosili amnestię, wypuścili Polaków z obozów, ale potem robili wszystko,

by opuszczenie przez nich ZSRR i wszelkie związane z tym działania

utrudnić. Co polskim delegatom zaczynało się udawać, nagle było

odraczane, zaprzepaszczane.

W Tułaczych dzieciach Hanka Ordonówna opisuje, jak to kierownik

polskiej placówki w Aszchabadzie został zaskoczony informacją, że

z Taszkientu zmierza do niego stupięćdziesięcioosobowa grupa dzieci

z opiekunkami. Nie miał dla nich lokum, w ogóle dopiero się dowiedział, że

jest organizowany punkt zbiorczy dla polskich sierot właśnie w „jego”

mieście. Przekupił kierownika hotelu „Kołchoźny”, gdzie sam miał biuro,

by udostępnił kilka pokoi dla dzieci.

Hotelowemu stróżowi z kolei obiecał, że w zamian za pomoc

w gotowaniu – czym miała się zająć jego żona – zagwarantuje wyżywienie

jego rodzinie. Do tego stróż miał zorganizować sto pięćdziesiąt sztuk

talerzy, sztućców, kubków, misek. Nie lada wyzwanie! Gdy kierownik

polskiej placówki scedował na niego to zadanie, sam zajął się

poszukiwaniem bani dla dzieci, by je wykąpać, a ubrania – zdezynfekować.


W pożegnaniu polskich oddziałów wyjeżdżających na południe

Związku Radzieckiego udział wzięła m.in. Hanka Ordonówna

(druga z lewej). Sama także trafiła później do Uzbekistanu


fot. Instytut Polski i Muzeum im. gen. Sikorskiego w Londynie/ Ośrodek KARTA

Wreszcie transport dzieci przybył. Nocą, bo takie transporty przybywały

tylko nocą. Za dnia widok zabiedzonych i wyczerpanych uchodźców

mógłby źle podziałać na rosyjskich obywateli. Ordonka, która za ten

transport była odpowiedzialna, miała w Aszchabadzie skontaktować się ze

wspominanym kierownikiem polskiej placówki. Jakież było jej zdumienie,

gdy w jego osobie ukazał się… jej własny mąż! Hrabia Michał

Tyszkiewicz!

Pierwszą potrzebą w „Kołchoźnym” było odseparowanie chorych

dzieci, by nie doszło do epidemii. Dyrektor hotelu niechętnie, ale odstąpił

na szpitalik „Czerwony kącik” – klubowy lokal propagandowo-oświatowy.

Wszystkie dzieci należało ostrzyc – tylko taki zabieg higieniczny mógł

zapobiec rozprzestrzenianiu się wszawicy i tyfusu. Wykąpane dzieci ubrano


w odzież z darów od pań z amerykańskich kół dobroczynnych. Komicznie

musiały wyglądać dziewczynki w żorżetowych i koronkowych sukniach, bo

takie to były dary. Brakowało za to bielizny i solidnego obuwia.

Na chłopców o nóżkach jak brzozowe witki spodnie nie chciały wejść

tam, gdzie zaczynał się brzuszek – chorobliwie napęczniały. Dlatego

trzylatki chodziły w portkach dla pięciolatków, pięciolatki – dla

ośmiolatków i tak dalej.

Z czasem hotel w całości przekształcono w sierociniec, tak że mógł

pomieścić kolejne transporty dzieci. Rozpacz i strach jego dyrektora hrabia

Tyszkiewicz sowicie koił rublami. Wszystko bowiem odbywało się

w tajemnicy przed enkawudzistami. Dzieci napływały przywożone przez

wysłanników PCK, ale zdarzało się, że docierały do nich same. Słyszeliśmy

o siedmioletnim chłopcu, którego rodzice zmarli na tyfus. Osierocili jego

i osiemnastomiesięczną córeczkę. Wysłannicy PCK nie dotarli do jego

posiołka ze względu na błotnistą drogę. On jednak, usłyszawszy, że

niedaleko w mieście zbierają się dzieci, by wyjechać z Rosji, wziął na plecy

siostrzyczkę i boso przez mokradła, śniegi, organizując po drodze jedzenie,

dotarł do punktu zbornego. Taki siedmioletni ojciec rodziny.

W końcu Tyszkiewiczowi udało się zorganizować transport dzieci do

sierocińca w Meszhedzie w Persji. Dzieci było blisko 300, czas na

opuszczenie ZSRR – ograniczony: tylko 48 godzin. Opiekunki,

podzieliwszy dzieci na grupy po dwadzieścia osób, tyle mieściła jedna

ciężarówka, ćwiczyły z nimi na dworze grupowanie się przed wsiadaniem

do wozów. Na szyjach miały zaszyte woreczki z danymi osobowymi na

kartkach. O ile takie dane były znane – niektóre dzieci wiedziały jedynie,

jak mają na imię. Kiedy ciężarówki podjechały, kierowcy byli pod

wrażeniem, jak sprawnie dzieci się w nich ulokowały.


*

Mnie w tamtym transporcie nie było. Gdy ciężarówki odjeżdżały, do naszej

ochronki przyszło dwóch panów. Nie wiem, jak długo przed tym, zanim

dotarła do niej moja mama, by usłyszeć, że mnie tam nie ma. Panowie mieli

wybrać dziesięcioro dzieci – takich, które przetrwają długą i męczącą

podróż, a więc jak najzdrowszych i przy siłach. Ale przy okazji pytali:

– Gdzie twój ojciec?

– Poszedł do Andersa – odparłem.

– Wystąp – powiedział jeden z mężczyzn.

I tak znalazłem się w tej dziesiątce. Podobnie jak jedenastoletnia Hania,

która nagle rzuciła się mężczyznom do nóg i zaczęła błagać, żeby nie

rozdzielali jej z bratem.

– Ale on jest za mały, w dodatku chory – mówili mężczyźni,

a opiekunki kiwały głowami. – Całe oczy zaropiałe, nie będzie nawet

widział drogi.

Hania oświadczyła, że bez niego się nie ruszy. Pozwolili, i Piotruś

dołączył do naszej grupy. Panowie wyszli, opiekunki zaczęły nas

wyprawiać. Na stację, gdzie mężczyźni kazali nam dotrzeć, prowadziła nas

Hania. Opiekowała się nami jak dorosła, choć wydaje mi się, że czuwała

nad nami sama Matka Boża. Noc, step, żadnych dróg. Dokąd iść? Hania

intonowała pieśni do Matki Bożej – jedną za drugą. Jedną za drugą. Była

pewna, że dzięki temu Ona nas usłyszy i pomoże nam dojść. Doprowadziła.

Na dworcu zawiadowca stacji zamiast biletu wypisał nam jakąś

„bumagę” i wsiedliśmy w pociąg na południe – do Aszchabadu. Hanki

Ordonówny już tam nie było. Opiekował się nami kto inny, dołączono nas

do większej grupy dzieci. Gdy przekraczaliśmy granicę między ZSRR

a Persją, nie zdawaliśmy sobie sprawy, że trafiamy do innego świata. Może

starsi mieli tego świadomość, ja byłem za mały na takie refleksje. Zresztą


skąd miałem wiedzieć? To, co mnie spotkało, i to, co się miało wydarzyć,

jako sześciolatek brałem za coś normalnego.

Hanka Ordonówna i hrabia Michał Zygmunt Tyszkiewicz po ślubie

przed bramą weselną w 1931 roku w Ornianach (woj. wileńskie).

Tych dwoje dziesięć lat później będzie prowadzić dramatyczną

walkę o życie polskich dzieci wywiezionych w głąb Rosji Sowieckiej


fot. Ośrodek KARTA

W Meszhedzie ulokowano nas w sierocińcu. Pamiętam jego wysoki

płot. Zabrano mi ubranie, po czym je spalono – wiele dzieci płakało przy

paleniu ich rzeczy, często były to ich jedyne rodzinne pamiątki. Nie było

jednak innego wyjścia, by pozbyć się insektów. Po kąpieli znalazłem się

w ciepłej sali, zrobiło mi się błogo i zasnąłem. Rano obudziłem się

z zaropiałymi oczami, potem jeszcze zachorowałem na świnkę. Zaraziłem


się przez poduszkę, którą po kryjomu skombinowałem. Jeszcze

w Aszchabadzie przeszliśmy obowiązkowe szczepienia, mimo to wciąż

chorowała większość dzieci: na świerzb, czerwonkę, tyfus, wielu trawiła

biegunka, wszawica; przystanek w Meszhedzie przeznaczony był więc

między innymi na kwarantannę.

Z dwumiesięcznego pobytu w Meszhedzie pamiętam, jak błąkałem się

po ogrodzie, wystawałem w kolejkach do ubikacji, siadałem na płocie

i patrzyłem na przechodniów o ciekawych rysach twarzy – tak innych niż

te, które widywałem dawno temu w Polsce.

Któregoś dnia zapakowano nas do samochodów, które dostaliśmy od

armii brytyjskiej, bo Persja znajdowała się strefie wpływów sowiecko-

brytyjskich. Do ciężarówek wstawiono ławki, zarzucono na nie plandeki,

a myśmy chodzili wokół nich i się zastanawiali, co to będzie za podróż.

– Zawiozą nas do Indii – powiedział któryś ze starszych chłopaków. Dla

mnie równie dobrze mogli nas wystrzelić na Księżyc. Nie wiedziałem, co to

te Indie i dlaczego tak ciągle nas przewożą. Ktoś mówił coś o Księdze

z tysiąca i jednej nocy. Później miałem się przekonać, co to znaczy.

W latach dwudziestych XX wieku maharadża księstwa Nawanagaru

w Indiach Środkowo-Zachodnich był znanym krykiecistą. W barwach

brytyjskich jeździł po świecie, wygrywając mecze. Gdy uzbierał pokaźną

sumę, kupił dom w Szwajcarii. Ponieważ nie miał syna, usynowił swojego

bratanka, Jama Saheba, i często zabierał go do tego domu na wakacje.

W tym samym czasie świat przemierzał Ignacy Jan Paderewski.

Koncerty fortepianowe, które dawał, zawsze były dla niego pretekstem do

agitowania na rzecz Polski. Za zarobioną na nich fortunę kupił m.in. dom


w Szwajcarii. Jak łatwo się domyślić, niedaleko naszego maharadży.

Zaprzyjaźnili się.

W 1924 roku Stanisław Reymont otrzymał literacką Nagrodę Nobla za

Chłopów. Powieść natychmiast została przetłumaczona na języki obce,

i taki angielskojęzyczny egzemplarz Paderewski wręczył maharadży. Ten

chętnie słuchał o kraju nad Wisłą, który po 123 latach dopiero co odzyskał

niepodległość. Jego kraj nadal się o suwerenność ubiegał. Pianista patrzył

z uznaniem na długie palce młodego Jama Saheba i myślał nawet o uczeniu

go gry na fortepianie, tym bardziej że chłopak przejawiał zamiłowanie do

muzyki. Jednak po kilku próbach młodzian sam przyznał: „Nadepnął mi na

ucho słoń. Wielki indyjski słoń”.

Gdy usynowiony bratanek maharadży – Jam Saheb – podrósł i sam

został maharadżą, był już „zarażony” sympatią do Polski. Dlatego gdy

w 1941 roku na posiedzeniu gabinetu wojennego w Wielkiej Brytanii

generał Władysław Sikorski zapytał, kto mógłby przejąć polskie sieroty,

które obecnie stacjonują w Persji, maharadża zaoferował miejsce dla 500

z nich. Przekonał do tego Izbę Książąt Indyjskich, której przewodniczył.

W rekordowym tempie trzech miesięcy wybudował camp złożony

z sześćdziesięciu baraków mieszkalnych i użytkowych. Oczyścił teren,

zbudował szosę długą na ponad 1,5 kilometra, założył kable telefoniczne

oraz instalacje pod wodociągi i inne urządzenia.

17 lipca 1942 roku do osiedla Balachadi zjechały pierwsze dzieci – te

od Ordonki. My ciągle tam zmierzaliśmy. W ciągu dnia ciężarówki jechały,

na jedzenie zatrzymywały się przy przydrożnych gospodach,

herbaciarniach. Czasem jedliśmy na kilka tur, bo wszyscy naraz się nie

mieściliśmy. W nocy spaliśmy w szopach, obszerniejszych

pomieszczeniach garażowych, w samochodach. W międzyczasie jedliśmy

suchy prowiant i owoce.


Jechaliśmy pasmem górskim, bez asfaltu. Ci, którzy siedzieli z brzegu,

byli cali zakurzeni; ci bardziej w środku – przyduszeni. Jeden z naszych

samochodów się przewrócił, byli ranni. Drugi – także, z tym że tam były

już ofiary śmiertelne. Ja nie narzekałem, nawet cieszyłem się, że tak jadę

i oglądam świat. Jakże dla mnie nowy! Z wyjątkiem momentów, gdy starsi

chłopcy powtarzali opowieści o zbójach; dziś wiem, że chodziło

o zbiegłych perskich żołnierzy, którzy rzeczywiście napadali na konwoje.

Nasze oszczędzili.

Gdy tak ciągle nocowaliśmy w obcych miejscach, nie mogłem spać ze

strachu, za drzwiami widziałem cienie przechodzących ludzi. Czasem

musiałem przejść za potrzebą przez korytarz, po którym kręcili się

Persowie. Trochę się ich bałem.

Po kilku dniach z ciężarówek przesiedliśmy się na brytyjski okręt, który

dowiózł nas do Karaczi. Płynęliśmy przeszło trzy doby – pierwszy raz

byłem na okręcie! Zwiedziłem wszystkie jego zakamarki. Marynarze

i obsługa bardzo się o nas troszczyli. Często jednak ogłaszano alarmy, a my

stawaliśmy na pokładzie w pasach ratunkowych, gotowi do skoku za burtę,

mimo że – o ile dobrze pamiętam – Zatoka Perska rzadko była nawiedzana

przez niemieckie samoloty. Na pożegnanie sklecony na poczekaniu polski

zespół zatańczył dla załogi brytyjskiej kilka ludowych tańców.

Dalej jechaliśmy pociągiem – linia kolejowa wchodziła dosłownie

wprost w morze, tak że bezpośrednio z łódek, którymi płynęliśmy od okrętu

zacumowanego na redzie, przechodziliśmy do wagonów. W każdym z nich

stała skrzynia z lodem do chłodzenia powietrza. Kiedy zatrzymywał się na

stacji, hinduscy żołnierze z pociągu obok rzucali nam czekoladę.

W podzięce machaliśmy i śpiewaliśmy. Na stacjach urządzano nam

uroczyste powitania. Stoły uginały się od słodyczy i egzotycznych owoców.

Granaty, melony, papaje, daktyle, banany, pomarańcze niektórzy z nas


widzieli po raz pierwszy w życiu. Hindusi obsypywali nas zabawkami:

lalkami, pieskami, konikami, pajacami.

Od pewnego czasu, gdy na horyzoncie robiło się coraz bardziej

kolorowo, a na zewnątrz tętniło życie, byłem jakby w półśnie. Zawitaliśmy

do Bombaju, gdzie czekali już na nas polscy przedstawiciele. Po dłuższym

przyjęciu ruszyliśmy dalej: do wioski Balachadi niedaleko miasta

Dżamnagar na półwyspie Kathijawar. Przed wjazdem powitał nas napis:

„Polish Children Camp – Balachadi, Jamnagar, Katiawar, India”.

Do Dżamnagaru Ordonka nie dotarła, ale to ona przetarła dla mnie ten szlak

z Taszkientu. Dlatego uparcie twierdzę, że żyję także dzięki niej.

Z Bombaju, gdzie jej grupa zatrzymała się na dłużej, ruszyła do sanatorium

gruźliczego w Panchgani. Jedna z jej współtowarzyszek donosiła jej tylko,

jakie to straszne miejsce to Balachadi. Że nawet w przewodnikach

nazywane jest miejscowością malaryczną i że z personelu tylko ona jak

dotąd uchowała się przed malarią. Ale że koszty wybudowania obozu

poniesione, to trzeba w nim zostać.


Najmłodsi podopieczni osiedla Balachadi koło Dżamnagaru
fot. Instytut Polski i Muzeum im. gen. Sikorskiego w Londynie/ Ośrodek KARTA

Nam, dzieciom, których punktem odniesienia była Syberia i które odtąd

o nic już nie musiały się martwić, Indie jawiły się jako miejsce wakacji.

Obóz leżał na wzgórzach, nieopodal letniej rezydencji Jama Saheba,

kilometr od morskiego wybrzeża. Składało się na niego sześćdziesiąt

parterowych budyneczków z kamienia wapiennego na drewnianych balach,

krytych bambusem. Jednoizbowe baraki mieszkalne miały 40 na 5 metrów

i mieściły po dwadzieścia, trzydzieści osób. Każdy z nas miał szafeczkę lub

półeczkę i blaszany kuferek na swoje rzeczy oraz, co najważniejsze, łóżko

i – tak! – materac. Cieszyliśmy się jak dzicy. Wreszcie łóżko – własne,

miękkie. Łóżka były piętrowe. Przez kilka tygodni pory monsunowej, gdy

pokryte matami dachy przeciekały, nad wyższym łóżkiem zawieszaliśmy

koc, którym woda ściekała aż do ziemi na glinianą podłogę. Fantastyczna

zabawa! Jednak do czasu, aż zmokliśmy. Tę podłogę raz do roku – przed


Wielkanocą – polewało się wodą i od nowa wygładzało. Domki nie miały

sufitów.

Drzwi także były z maty bambusowej, a zamiast szyb w oknach były

kraty z palików, mające strzec dzieci przed niepowołanymi gośćmi –

w porach monsunowych umieszczaliśmy w nich moskitiery. Nauczycielki

bardzo tego pilnowały podczas późnowieczornych obchodów. Nie chciały

malarii roznoszonej przez komary, które z lubością lęgły się w zbiorniku

retencyjnym tuż za bramą obozu. Trzeba też było pamiętać o zamykaniu

drzwi, by nie obudzić się w łóżku razem z… szakalem.

Na obóz składały się także: szkoła, świetlica, kancelaria, kaplica, plac

apelowy, magazyny, jadalnia, szpital, umywalnie. W trzech ostatnich była

cementowa podłoga. W barakach mieszkali: dzieci, opiekunowie oraz

obsługa hinduska, z tym że dorośli – w dwuosobowych mieszkankach,

składających się z dwóch pokojów ze wspólną łazienką.

Obóz podzielony był na sekcje połączone drogami, którym młodzi

mieszkańcy nadali polskie nazwy, a głównej alei – imię Jama Saheba.

Posadzili drzewa, krzewy, kwiaty. Jak mogli, „spolszczali” ten kawałek ich

ziemi.

W campie mieszkały dzieci do szesnastego roku życia, większość była

w wieku szkolnym. Powyżej tego wieku chłopcy szli na przeszkolenie do

junaków przed wstąpieniem do armii Andersa, a dziewczęta – do szkół

młodszych ochotniczek.

Ja na początku trafiłem do przedszkola, do tak zwanych platfusów. Nie

znałem swojej daty urodzenia, nie miałem przy sobie niczego, co by

potwierdzało moją tożsamość, kontaktu z matką także nie było. Wiedziałem

tylko, że kiedyś miałem rodziców i dwie siostry, poza tym nic. Pamiętam,

że wśród maluchów byłem jednym z najstarszych. Oszacowano mnie na rok

1935, jak się potem okazało – trafnie.


Zaprzyjaźniłem się z chłopcem w moim wieku, bardziej oblatanym –

uświadamiał mnie na każdym kroku, dużo opowiadał o swoim domu,

i stopniowo sam zaczynałem sobie przypominać swoją przeszłość. Mózg

jakby odżywał, budziłem się z apatii.

Czas upływał na zabawach, i tak przez kilka miesięcy, kiedy wreszcie

trafiłem do szkoły. Mieściła się w jednym z baraków na dwadzieścia osób.

Z czasem barak szkolny przestał nas mieścić i maharadża udostępnił

uczniom swój guest house. Budynek – piękny, murowany, mały pałacyk –

leżał poza obozem, co czyniło go tym atrakcyjniejszym, że zakładało

wyprawę poza nasze mury.

Nauczyciele nie lubili, jak wychodziliśmy, więc zwykle ich o to nie

pytaliśmy i wymykaliśmy się ukradkiem. Oni nie zauważali, zamroczeni

upałem i drzemką. A my wtedy – chlup! – do morza. Albo obserwowaliśmy

rytualne kąpiele hindusów czy palenie zwłok, ale w tym celu należało

porządnie oddalić się od obozu.

Podczas naszego pobytu w Indiach coraz prężniej działały tam ruchy

niepodległościowe, na ulicach było niespokojnie, ale w naszej najbliższej

okolicy panowała cisza. Ludność tej wioski zajmowała się rolnictwem,

hodowlą bydła, kóz, owiec. W trakcie budowy naszego osiedla i potem

wielu okolicznych chłopów znalazło u nas zatrudnienie. Wszyscy – i oni,

i my – byliśmy więc „u siebie”.

Na ogół byłem grzeczny, ale było coś, co wyprowadzało mnie

z równowagi: pajace, w które kazały nam się ubierać wychowawczynie –

dziś powiedzielibyśmy: body – jednoczęściowe, zapinane w kroku na trzy

guziki. Upokarzające okropieństwo. Raz, jak już wychodziliśmy na lekcje,

wychowawczyni rozdająca znienawidzone wdzianka zauważyła, że


w niektórych brakuje guzików. Nie było czasu na ich przyszywanie, więc

tym, dla których zabrakło kompletnej garderoby, dała krótkie, drelichowe

spodenki.

Mój pajac niestety miał komplet guzików. Korzystając z zamieszania,

wybiegłem na dwór i skruszyłem je o kamień, po czym zgłosiłem się po

spodnie. Niestety mój proceder przyuważył jeden skarżypyta i doniósł

o tym pani. Najpierw dostałem porządnie bambusem, a potem otrzymałem

guziki, igłę z nitką i nakaz natychmiastowego naprawienia garderoby.

Byłem wściekły, ale swoje na lizusie odbiłem.

Za jakiś czas wszedłem w przedział wiekowy, któremu przynależały

krótkie spodenki. W najcieplejsze dni do szkoły chodziliśmy tylko w nich,

bez koszul. Poza tym najważniejsze: każdy z nas dostał wymarzony

tropikalny topi – korkowy kask chroniący przed upałem. A od święta nosiło

się skarpetki, o czym bardzo staraliśmy się zapominać, bo kto to słyszał –

w taki upał skarpetki. Wobec tego, że była to najmniej używana część

garderoby, postanowiłem spożytkować ją w sposób bardziej twórczy.

W swoim baraku ogłosiłem zbiórkę wszystkich skarpet, po czym

związawszy je sznurkami, otrzymałem… piłkę!

Nie mieliśmy profesjonalnego boiska, ba! początkowo wcale nie

mieliśmy boiska ani trenera, ani korków, ani koszulek z numerkami,

a graliśmy bez opamiętania. Na przestrzeni między barakami –

o powierzchni 8 na 60 metrów – piłka chodziła od nogi do nogi, strzelało

się dolne i górne, jakie tylko trzeba było. Gole sypały się jak z rogu

obfitości. Oczywiście bosą nogą. Skarpetki poszły przecież na piłkę,

a butów było szkoda. Traciliśmy przy tym rachubę czasu – tym bardziej

gdy dostaliśmy prawdziwą skórzaną piłkę. Szaleliśmy po trzy, pięć, siedem

godzin – aż do zmierzchu. Zdobyłem tytuł mistrza juniorów i byłem


niezawodnym egzekutorem karnych. Strzelona górą do wysokiej bramki

piłka była dla młodocianego bramkarza nie do obronienia. Co za czasy!

Żeby rozwiać nasze złudzenia, że jesteśmy na wakacjach, i wprowadzić

trochę rygoru, w obozie zarządzono porządek dnia: o godzinie 6 budził nas

dźwięk trąbki i wciągnięcie polskiej bandery na maszt oraz gimnastyka;

6.20 – poranna toaleta, ścielenie łóżek i robienie porządków; 6.40 – msza

święta w kaplicy; 7.20 – śniadanie; 8–13 – nauka w szkole, po niej obiad

i do 16 cisza poobiednia zakończona popołudniową kąpielą. Od 16.40 do

18.50 – wspólne odrabianie lekcji, a po nim – zajęcia na boisku lub

w obozie i do godz. 20.30 – czas wolny. A wtedy – kolacja, znów czas

wolny i o 22 – apel wieczorny połączony z modlitwą, odśpiewaniem hymnu

i opuszczeniem flagi. Jeszcze tylko wieczorna toaleta i o 23 w obozie

zapadała cisza.

Byliśmy wówczas jednym z niewielu miejsc na świecie, w którym 365

razy w roku na maszt wciągana była polska flaga. Podczas uroczystości jej

zawieszenia maharadża Jam Saheb powiedział: „Zawsze będę wierny

i lojalny wobec Polski. Zawsze będę sekundował jej przyszłości. Jestem

pewien, że wrócicie do domu w wolnym kraju. Jak długo duch polski,

znany w całym świecie, pozostanie niezmienny, wywalczy wolność”.

A skąd ta polska flaga się wzięła? Dzieci, te z pierwszej tury, jeszcze od

Ordonki, otrzymały ją od polskich marynarzy w porcie w Bombaju. Okręt

„Kościuszko” był wtedy nie lada atrakcją. Każdy z chłopców po tej wizycie

obiecywał sobie, że zostanie marynarzem, i niektórym nawet się to potem

udało. W jednym z kapitanów Hanka Ordonówna rozpoznała porucznika ze

statku „Batory”, którym trzy lata wcześniej płynęła z Gdyni na tournée po


Stanach Zjednoczonych. Wdała się z nim romans, na który Michał

Tyszkiewicz przymykał oko.

Z Panchgani, gdzie kurowała się w gruźliczym sanatorium, pisała

z jednej strony pełne ciepła, serdeczności i troski listy do „swoich” dzieci

w Balachadi, a z drugiej – płomienne listy do kochanka. Niewątpliwie

osłodziło jej to końcówkę życia, podporządkowaną leczeniu w coraz to

innych klimatach: Palestyny, gdzie dała jeszcze kilkadziesiąt koncertów dla

polskich żołnierzy, wreszcie w Bejrucie, gdzie w 1948 roku swoje wojenne

wspomnienia spisała w książce Tułacze dzieci. Zmarła dwa lata później

i zgodnie ze swoją wolą została pochowana na cmentarzu polskich

uchodźców w Bejrucie – wśród swoich.

Książkę wydała pod pseudonimem Weronika Hort („H” jak Hanka,

„Or” jak Ordonówna, „T” jak Tyszkiewicz). Nie był to zabieg artystyczny –

pseudonim miał uniemożliwić jej identyfikację, a dzięki temu uchronić jej

rodzinę w Polsce przed kłopotami; o polskiej niewoli w ZSRR wszak nie

można było mówić.

Ale wróćmy do Balachadi. Oprócz flagi marynarze z „Kościuszki” dali

wtedy dzieciom także radio. Umieszczono je w obozowej świetlicy.

Podczas gdy starsi słuchali audycji i czytali prasę indyjską czy opóźnione

polskie tygodniki, które zostawiali u nas goście, młodzież grała w warcaby,

szachy, karty, cymbergaja; jak dorośli nie patrzyli, to nawet hazardowo.

A najmłodsi bawili się zabawkami przysłanymi przez organizacje

charytatywne.

Największą atencją cieszył się gramofon i stół do ping-ponga oraz

pianino. To w świetlicy odbywały się występy i akademie. W obchody

świąt i uroczystości wplatano aktualne realia: w jasełkach występowali

Hitler i Stalin, do żłóbka z darami szedł zesłaniec syberyjski, a potem


żołnierz spod Monte Cassino, św. Mikołaj przybywał na wielbłądzie,

a wianki świętojańskie puszczaliśmy w zatoce morskiej.

Pamiętam bohatera jednej z wystawianych w świetlicy sztuk teatralnych

pt. Sen Janka do wiersza Jana Rostowskiego, który ma wybrać swój świat:

… był jeden Kraj nieduży,

Co tylko smutkiem się nachmurzył

I szepnął: cóż ci mogę dać?

Porozbijano moje miasta,

Co krok na polu krzyż wyrasta…

A wiesz ty, czemu życie wzięto

Mym jasnowłosym pacholętom?

Czemu znad głowy zdarto dach?

Bo każdy krzyknął: nie pozwolę!

I szli z nagimi dłońmi w pole…

Może to dziwić, ale wcale nie byliśmy grzecznymi dziećmi. Możliwe, że

wtedy nie było w nas nawet wdzięczności. Niektóre dzieci były

niesubordynowane, egoistyczne, nadmiernie pobudzone lub przeciwnie –

apatyczne, czemu trudno się dziwić po przeżyciach na nieludzkiej ziemi.

Syberia nauczyła nas najgorszego: by przeżyć, trzeba było kraść. Ale na

tym się nie kończyło.

Jeden chłopak mówił wyłącznie po rosyjsku, to go przezwali: „Rusek”.

Był sierotą, na Syberii wychowywał się u obcych ludzi. Gdy oni szli do

pracy, on – według ich instrukcji – doglądał nastawionego bimbru. Jak go

w Balachadi ochrzcili „Rusek”, to się zawziął i w mig nauczył się

polskiego. Ale chciał jeszcze czymś zaimponować. A umiał tylko jedno:

pędzić bimber. Nazrywał fig – wiedział, że słodkie, że dobrze sfermentują,

a my mu pomagaliśmy, choć większość z nas nawet nie miała pojęcia, co to


ten bimber. Starsze chłopaki z kuchni ukradły bańkę. Nikt ich nie

podejrzewał, bo na co dzieciom bańka. Napchaliśmy tych fig do bańki

i zakopaliśmy.

Po jakimś czasie Rusek odkopał bańkę i w baraku zaczęła się

degustacja. Wszyscyśmy się spili. Ja wiem o tym bardziej od starszych

kolegów, sam nawet dobrze tego nie pamiętam, ale to pewnie skutek tej

degustacji.

Mimo że wszyscy przeszliśmy piekło, a może właśnie dlatego,

potrafiliśmy być dla siebie bezlitośni. Piotruś – ten, którego siostra,

jedenastoletnia Hania przy śpiewnych litaniach do Matki Bożej prowadziła

nas na pociąg z sierocińca – był bardzo wycofany. Nie widzieliśmy go

uśmiechniętego. Hania matkowała Piotrusiowi, a to nie było mile widziane

wśród chłopaków. Porządny chłopak nie zadawał się z babami. Jak któregoś

przydybali wychodzącego z dziewczyńskiego baraku, zaraz zbierał bęcki.

Jak Hania uprała Piotrusiowi ubranie, wstydził się iść do chłopaków, bo

powiedzą, że laluś. Więc Piotruś zjeżdżał cementowym rynsztokiem w tym

świeżutkim ubranku, które już wtedy nie biło po oczach czystością.

„Byliśmy dranie” – nieraz słyszałem od starszych kolegów już na zjazdach

naszego Koła Dzieci w Indiach. A tak naprawdę byliśmy przypadkową

zbieraniną kilkuset dzieci, zostawionych na pastwę losu, nad którymi trzeba

było jakoś zapanować.

Ale zapanować trzeba było też nad innymi odruchami. Kiedy na stole

stawiano półmisek, a na nim chleb z marmoladą, po Syberii mieliśmy

odruch, by się na niego rzucać. Piotruś nigdy nie zdążył. Zresztą był

pewien, że Hania mu go załatwi. I tak było. Brał potem ten chleb, kładł się

pod łóżkiem w baraku dziewcząt na klepisku i godzinami go żuł.

Inny chłopiec, który wiedział, że nie może jeść laktozy, zamiast

powiedzieć o tym wychowawcom, załatwiał sprawę na własną rękę – jak


dotąd na Syberii. Gdy wszyscy zasiadali do posiłku, on uciekał na pola

i szukał tam pożywienia.

Co tu dużo mówić, sam po powrocie do Polski, jako nastolatek, wciąż

miałem odruch chowywania jedzenia na potem. Choćby małej skórki od

chleba. A jak tylko jedzenie pojawiało się na stole, to szybko trzeba było za

nie łapać. Cóż, po tych wszystkich sierocińcach trzeba było nauczyć się

życia od nowa. Jak raz ciocia wyłożyła na stole bułki, to zaraz jak wyszła

z pokoju, złapałem za jedną z nich i schowałem za pazuchę. Ciocia

tłumaczyła mi, że świeże bułki już zawsze będą na mnie czekać. Niby

rozumiałem, ale instynkt był silniejszy.

Obozowy kolega miał z kolei utrwalone, że jeśli coś się chce załatwić,

to się puka do drzwi i czeka. Już w Polsce koledzy wysłali go do sklepu po

wódkę. Inna sprawa, że nie wiedział, co to wódka. Ale on stał pod sklepem

i czekał. Ludzie wchodzili i wychodzili, a on pukał i wciąż czekał, aż go

zaproszą do środka. Wrócił do kolegów i znów: zamiast powiedzieć, jak

było, to skłamał, że w sklepie nie mieli wódki.

Należało nad nami jakoś zapanować. To mogło się udać komuś

ponadprzeciętnemu, i tacy też byli nasi wychowawcy. Komendantem obozu

był ks. mjr Franciszek Pluta – dziarski, sprężysty, z nieodłącznym

bambusikiem w ręku, którym z miejsca wymierzał dyscyplinę. Był

zdecydowanym zwolennikiem drylu wojskowego i posłuszeństwa. Mimo to

dzieci go lubiły. Może z wyjątkiem jednego kolegi, który nie mógł mu

wybaczyć wymierzonego policzka. Zwierzchnicy za to darzyli go

szacunkiem, gdy stanowczym tonem ubiegał się o załatwienie spraw dla

osiedla. Na jednym ze spotkań po czterdziestu latach od rozstania z nami


powiedział: „Czyniłem wszystko, co mogłem i jak potrafiłem, by wyrosły

z was orlęta, a nie przyziemne kaczęta”.

Oprócz cech niepożądanych Syberia wykształciła w nas także

samodzielność, zaradność, inwencję twórczą, w niektórych nawet cechy

przywódcze, i to na tym ksiądz Pluta budował nasze osobowości. Z czasem

poziom dzieci się wyrównywał i uformowała się wspólnota, która

kilkadziesiąt lat od rozjechania się na wszystkie strony świata wciąż

utrzymuje ze sobą kontakt.

Księdza Plutę, kapelana wojskowego, do Indii wysłał z Rosji naczelny

kapelan księży, Włodzimierz Cieński. „Księże kochany – mówił do ks.

Pluty – ksiądz jedzie do Indii, jest tam ksiądz potrzebny”. Pluta myślał, że

jako kapłana z niewyparzonym językiem chcą się go pozbyć. „Ja jestem

kot, co chodzi własnymi drogami” – oponował. Ostatecznie, odczytując

w tym wolę Bożą, zgodził się i pojechał „pod bambus”, jak mówił. Znany

był z płomiennych, patriotycznych kazań. Nie przepuścił żadnego święta:

na 3 Maja przybyli do nas nawet dyplomaci. Przygotowywał młodzież do

bierzmowania, pomagał w przygotowaniach do Pierwszej Komunii Świętej.

Przeciwieństwem księdza Pluty była Janina Ptakowa. Ja jej nie

kojarzyłem z Równego, ale była tam wychowawczynią mojej siostry

Stanisławy. Szczupła, drobna. Jej mąż zgłosił się do armii Andersa, zmarł

jeszcze w ZSRR. Jako żona oficera przedostała się do Indii. Jej przyjazd do

Balachadi poprzedziła śmierć dziecka, dlatego pewnie zajęła się

najmłodszymi. Prowadziła harcerstwo i katechezę. Wszyscy ją lubili, bo

i za wszystkimi zawsze się wstawiała. Dopiero po czterdziestu latach

powiedziała nam, że biskup polowy Wojska Polskiego, Józef Gawlina, dwa

dni po tym, jak straciła dziecko, doradzał jej wyjazd do Teheranu, do

wojska. Nie miała przekonania, ale gdy weszła tam do dziecięcego baraku

i usłyszała od jednego z łóżek krzyk dwuletniego dziecka: „Mamo,


mamo!”, pomyślała: „Z wami muszę zostać. Potrzebujecie opieki

i miłości”.

Równie uwielbiany, co pani Ptakowa, ale z zupełnie innego powodu,

był Antoni Maniak. To był dopiero batiar! Sam zresztą o sobie tak mówił.

Przed wojną był zawodnikiem lwowskiej „Pogoni”, a do nas przyjechał

z jednostki wojskowej – nie walczył, bo miał defekt dłoni. Imponował nam

sprawnością i humorem. Jak tylko się pojawił, zakasał rękawy i wziął się za

urządzanie boiska. Razem z nami zbierał kamienie, czyścił teren i wytyczał

linie boiska – takiego z bieżniami i skocznią – to było coś! Obok boiska

piłkarskiego były dwa boiska do siatkówki i pomieszczenie do gry w tenisa.

Nigdy nie świeciły pustkami. Nasi nauczyciele stawiali na kondycję

fizyczną, a my się nie opieraliśmy.

Maria Skórzyna z kolei w ciągu miesiąca uruchomiła piętnastoklasową

szkołę powszechną, a potem gimnazjum, i nimi kierowała. Poziom dzieci –

mimo podobnego wieku – był bardzo zróżnicowany. Niektóre nie tylko nie

czytały i nie pisały, ale wręcz nie mówiły dobrze po polsku, wtrącały

rosyjskie czy uzbeckie słowa. Ośmio- czy dziesięcioletnie dzieci, które nie

poszły do szkoły na czas, nie umiały poprawnie się wysłowić.

Długo trwało tasowanie między klasami i rocznikami, aż pani Skórzyna

umieściła wszystkich na odpowiednim poziomie. Gdy nasi uczniowie

kontynuowali naukę w anglojęzycznych szkołach indyjskich w Valivade

i Bombaju, które cechował wysoki poziom, nie odstawali od tamtejszych

uczniów, którym wojna ani zmiana środowiska nie pokrzyżowały edukacji.

Niektórzy szli później na studia na indyjskie uczelnie. Z czasem szkoła,

którą utworzyła Maria Skórzyna, zyskała oficjalną nazwę: Publiczna Szkoła

Powszechna III stopnia im. św. Andrzeja Boboli przy Zakładzie

Wychowawczym w osiedlu Dzieci Polski w Balachadi, Dżamnagar

w Indiach.
Tak jak ja i jak Janina Ptakowa, z Równego pochodziła także Jadwiga

Tarnogórska. Zostawiła tam jedyne dziecko. W obozie zajmowała się

sprawami zaopatrzeniowo-żywieniowymi. Nie wiem, jak tego dokonała, ale

przez sześć lat nie było ani jednego zatrucia, a żywność się nie psuła mimo

upałów i braku chłodni. Jednocześnie dbała też o świetlicę i przygotowanie

występów artystycznych, czym kontynuowała dzieło Ordonki. Gwiazda

estrady zdążyła nauczyć dzieci zbiorowego śpiewu, najprostszych

inscenizacji, ale także dobrych manier. Potem z Jadwigą Tarnogórską jej

dzieło kontynuowała Janina Dobrostańska – kolejna aktorka w naszej

tułaczej historii. Powstawały zespoły wokalno-taneczne, recytatorskie.

Centrum życia obozowego stała się świetlica.

Jeszcze w Bombaju, gdzie pierwszy transport z Ordonką spędził więcej

czasu, okazało się, że barierą jest język. Dzieci trzeba było leczyć, ale żeby

zdiagnozować i zlecić leczenie: zapalenia uszu, chorób płuc, gruźlicy kości,

zapalenia migdałów, egzemy, wrzodów, zapalenia wyrostków

robaczkowych czy usunięcia ogółem 700 zębów, trzeba było się dogadać.

A opiekunowie nie znali angielskiego. Do sierocińca – najpierw

w Bombaju, a potem w Balachadi – oddelegowano więc salezjanina, brata

Eustachego. Pełnił rolę tłumacza, ale także pomagał w opiece nad dziećmi,

przy zakupach. Z czasem w obozie zaczęły odbywać się regularne lekcje

angielskiego z nauczycielką – zarówno dla wychowawców, jak i dla dzieci.

Skoro już jesteśmy przy chorobach. Wspomniałem o obowiązkowym

zakładaniu moskitier na otwory okienne w porach monsunowych. Mimo to

nie uchroniliśmy się przed epidemią malarii. Miała zasięg szerszy niż nasz

obóz – w całych Indiach z jej powodu zmarło w tamtym czasie 50 milionów

osób. Pięćdziesiąt milionów! A u nas… nikt.


Choć wydaje się to niemożliwością w indyjskim klimacie i w tak

dużym skupisku ludzkim, w obozie Balachadi koło Dżamnagaru nie

dochodzio do zatruć pokarmowych


fot. Instytut Polski i Muzeum im. gen. Sikorskiego w Londynie/ Ośrodek KARTA

Do dwóch obozowych lekarzy, których mieliśmy na stanie, dołączyło

jeszcze dwóch – z Bombaju. Przywieźli leki – okropnie gorzką chininę.

Poza tym stosowano armatki z gazem przeciw komarom roznoszącym

malarię. Uratowało nas też to, że camp leżał na wzgórzu. Mimo to

osiemdziesiąt procent mieszkańców Balachadi zachorowało, sam

przeleżałem w szpitalu trzydzieści jeden dni – mam to wpisane

w świadectwo szkolne. Malaria była jedyną przyczyną mojej szkolnej

absencji.

A po okresie monsunowym wszystkie łóżka wynoszono na zewnątrz

i wyparzano, by zapobiec rozwojowi drobnoustrojów chorobotwórczych.

Na środku placu apelowego na kilka dni stawała wanna z gorącą wodą,


w której dezynfekowane były materace. Poza tym warunki higieniczne

mieliśmy doskonałe – umywalnie, natryski, stały dostęp do wody, ubrania

były na bieżąco prane. Choroby, które trawiły nas od Syberii, wreszcie nas

opuściły.

Ale na początku, zaraz po przyjeździe, gdy większość z nas wymagała

leczenia dentystycznego i doraźnej pomocy, specjalnie pod naszym kątem

w szpitalu im. Lorda Irvina w Dżamnagar utworzono nowy blok. Pomogła

nie tylko medycyna, ale i obfite posiłki, które w obozowej jadalni

spożywaliśmy trzy razy dziennie. A do tego dyscyplina i ruch na świeżym

powietrzu.

Wojna nie wojna, tułaczka nie tułaczka, obczyzna nie obczyzna, ale uczyć

się trzeba. Jak wspomniałem, Maria Skórzyna już w miesiąc po przyjeździe

otworzyła szkołę. Nie miała programów, podręczników, przyborów

i pomocy szkolnych. Pierwsze litery pisaliśmy nie ołówkiem na papierze,

ale na specjalnych tabliczkach za pomocą rysików.

W Balachadi rok szkolny zaczynał się w lipcu, a kończył 24 kwietnia.

Wakacje przypadały na maj i czerwiec. Zakończenie roku szkolnego

odbywało się niezwykle uroczyście – z wielką pompą i paradą.

Jak na początku byłem zupełnym analfabetą, tak szybko zostałem

jednym z prymusów; ocenę dobrą miałem tylko z nieszczęsnego śpiewu,

reszta – bardzo dobre. Do tej pory mam świadectwo z okrągłą pieczęcią

sygnowane przez Ministerstwo Wyznań Religijnych i Oświecenia

Publicznego, a podpisane przez panią Tyszkiewicz, kierownika szkoły,

i panią Bobolską, opiekunkę naszej klasy.

Przy wręczaniu świadectwa wychowawczyni powiedziała, że jestem

najlepszym uczniem w klasie. Jakież było moje zdumienie, gdy nagroda dla
najlepszego ucznia w klasie powędrowała do… mojego kolegi. Był pilny

i pracowity, rzeczywiście się napracował i na nagrodę zasłużył, ale mnie

trudno było to przełknąć. Nigdy nie pozwalałem kolegom się wyprzedzić –

czy to w szkole, czy na boisku, czy na polowaniu nad morzem, czy podczas

wieczornych gonitw między barakami. Ale stało się: pierwsza porażka była

już za mną.

Początkowo nie mieliśmy nawet podręczników. Gdy przyszły, było ich

tak mało, że uczyliśmy się z nich na pamięć, a pierwsze roczniki starszych

klas wykonywały żmudną pracę kopistów i przepisywały je dla młodszych.

U progu Polski. Czytanka polska dla czwartej klasy szkoły powszechnej –

taki tytuł nosił podręcznik. Mam go w domu do dziś, z dedykacją dla

kolegi, bo do niego należał: „Jureczkowi, aby z jak najlepszymi wynikami

pocieszał mamusię. B.N.”. Wydał go Urząd Oświaty i Spraw Szkolnych

w Jerozolimie w 1943 roku nakładem Komisji Regulaminowo-

Wydawniczej Dowództwa Armii Polskiej na Wschodzie.

Czytaliśmy w nim teksty między innymi: Janiny Porazińskiej, Marii

Konopnickiej, Leopolda Staffa, Marii Rodziewiczówny, Kornela

Makuszyńskiego, Poli Gojawiczyńskiej, Juliana Tuwima, Jana

Kasprowicza, Władysława Orkana, Gustawa Morcinka, Stefana

Żeromskiego, Kazimierza Przerwy-Tetmajera czy Teofila Lenartowicza.

Z tej książeczki uczyłem się Polski. Jej rozdziały – W szkole, Na wsi, W

mieście, W stolicy państwa, Rok polski, Pieśń o ziemi naszej, Ku wolności

i potędze – mówią same za siebie. W czytance Dziwo dzieci chwalą się tym,

co robiły w wakacje: chodziły na grzyby, łowiły ryby w stawie, nad

morzem zbierały bursztyny i muszelki. Boże, gdzie ta moja Polska?

Czytałem tylko o polskich jarach, sadach, niezabudkach, o jesieni – jak one

wyglądały?
W czytankach dzieci w Tatrach zjeżdżały na nartach. Gdzie te Tatry?

Było tam o Śląsku i o Poleszukach, i o żubrach w Białowieży. Wielbłąda

widziałem, słonia, skorpiona, a żubra nie, choć Polak jestem. Bartnicy

zbierają tam w Polsce miód po lasach, ale jak te barcie wyglądają? To już

więcej marszałka Piłsudskiego z następnych stron podręcznika kojarzyłem,

te jego Legiony, bo mi co nieco ojciec opowiadał, ale o lwowskich

dzieciach, co to kanałami nielegalną „Pobudkę” przemycały, wcześniej nie

słyszałem. A w czytankach wszystko to było.

Było o chłopskiej gospodyni, która w czasie wojny polskich żołnierzy

dokarmiała. O tym, jak dwóch Polaków w tramwaju spoliczkowało

niemieckiego żołnierza i wylądowało na Gestapo. Był taki wiersz:

Jemu to się należy najszczerszy z pacierzy,

Co, umierając, szeptał: „Warszawy nie damy…”.

Grób na skwerze ulicznym, krzyż z okiennej ramy –

Taka mała mogiłka, a w niej wielkość leży15.

I jeszcze taki – Modlitwa za zmarłych Kazimierza Wierzyńskiego:

Wieczne odpoczywanie

Racz im dać, Panie,

Na Powązkach, na placach, na skwerach,

Pod ruinami domów,

W zasypanych piwnicach,

Tam, gdzie kto padł,

Gdzie umierał.

(…)

Odbierz im rany, pozwól zapomnieć

O nocach w męce i dniach bez ratunku,

Bo gdy pod ścianą rozbitych szpitali

Marli bez wody i opatrunku,

Cisza z przedpola zapadła złowroga.


I nie koledzy ich salwą żegnali,

Lecz werbel zwycięski wroga.

Czytanki uczyły koleżeństwa, solidarności. Witano się w nich

pozdrowieniem „Szczęść, Boże!”, ale jak wróciłem do Polski, wcale tego

pozdrowienia na ulicy nie słyszałem.

O Wigilii czytaliśmy w wierszu U żłóbka Jadwigi Czechowiczówny.

Jezus czekał na polskie dzieci, które by przyszły z kolędą. Słuchała

Dziecina historii Warszawy i Lwowa:

„Na wszystkich placach, gdzie dawniej kwitły choinki na święta, wyrósł

tysiącem grobów najboleśniejszy cmentarz”. Dzieci do Jezuska nie

przyszły, dotarli za to polscy żołnierze – „stuknęli obcasami, w ciszy broń

jakaś brzękła, Gwiazda schyliła się z nieba i aniołowie przyklękli”.

Przynieśli w darze „garstkę ziemi Warszawy, grudkę śniegu z Syberii”.

Ziemia jest dziwnie wilgotna, a śnieg ma barwę rudą, od krwi tych, co

zostali na bruku, pod zimną grudą.

Przynieśli Maleńkiemu tułacze dary: niebieską sukienkę – w kolorze

fiordów Narwiku, pamiątkę spod Tobruku i strzęp munduru lotnika spod

Berlina, ryngraf w kształcie serca, wyryty gwoździem w kości przez

więźnia w celi śmierci. Prosili Matkę Bożą, by wzięła Dziecię na osiołka

i zawiozła do kołchozów, do wszystkich głodnych posiołków, gdzie „dzieci-

szkielety”: „zawieź im słowa pociechy i wiarę, że koniec będzie męce”.

My naszą pociechę otrzymaliśmy, ale wiary trzeba było tym, co na

froncie. Z wiersza Mariana Hemara Do brata i siostry w kraju

zapamiętałem słowa: „Niemiec kłamie. My nie kłamiemy. Miej w piersi

serce spokojne, my już na pewno wiemy, że wygramy tę wojnę”.

*
Nas już wojna nie dotyczyła. Indie to była przygoda, wakacje. Nawet

w roku szkolnym czasu wolnego mieliśmy pod dostatkiem, prócz miesięcy

monsunowych pogoda sprzyjała zabawom na świeżym powietrzu. Raz

w tygodniu zawsze była wycieczka nad morze i kąpiel, ale kto by tam

czekał na to cały tydzień. W okolicach obozu wybrzeże tworzyło wiele

zatok w kształcie koryt rzecznych. Rosły tam gęste zarośla i kaktusy,

a jeszcze pół kilometra dalej – drzewa liściaste, szczelnie pokryte nalotem

muszli, które osadzały się na nich w czasie przypływu.

W porach odpływu chodziliśmy tam, bo na tych drzewach bociany wiły

gniazda. Podkradaliśmy im jajka. Nie było to łatwe, bo oblepione

skorupiakami pnie i konary były ostre i kaleczyły. Ale cóż to była za

radość, gdy udało się taką przeszkodę pokonać, bociana przechytrzyć

i wykraść mu jego skarb! Kto wie, może to nawet były polskie bociany,

w końcu co czwarty bociek na świecie to Polak. Nie powinienem pewnie

tak się przechwalać tym procederem, ale wtedy to była nie lada atrakcja.

Dziś dzieci co najwyżej mogą o tym kreskówkę obejrzeć.

Początkowo kąpaliśmy się tylko w położonym nieopodal jeziorze. Ono

czasowo wysychało, bo tak naprawdę była to kotlina, w której w czasie

monsunu zbierało się dużo wody. Przez dwa miesiące nieprzerwanych

deszczy potrafiło jej napadać nawet na 100 metrów głębokości. Jezioro

miało wtedy 1,5 kilometra długości i 1 kilometr szerokości. Potem, gdy

przestało padać, woda odparowywała i przez kolejne pół roku jezioro

zamieniało się w pole uprawne. Orano je i sadzono na nim trzcinę cukrową.

Jakże ona wspaniale rosła! Plony były obfite jeszcze przed kolejnym

monsunem. I tak co roku.

Wtedy, gdy chodziliśmy jeszcze tylko nad to jezioro, nie umiałem

pływać. Nauczyłem się w kolejnym sezonie, w morzu. Właściwie nie

uczyłem się za bardzo, umiejętność przyszła nagle. Pewnej niedzieli


postanowiłem po prostu, że zatoczkę szeroką na osiem metrów przepłynę,

choćby nie wiem co. Zawziąłem się, bo wszystkie chłopaki umiały już

pływać, a ja nie. Rzuciłem się więc do wody, i niech się dzieje wola nieba:

chlapałem na wszystkie strony, ręce mało mi nie odpadły, opiłem się słonej

wody, aż mnie zemdliło, czułem, że idę na dno, prawie się utopiłem, ale

dałem radę! Znalazłem się na drugim brzegu. Byłem z siebie dumny jak nie

wiem co – to było moje pierwsze zwycięstwo. Wycieczki nad morze

powtarzały się na tyle często, że okazji do trenowania nie brakowało.

Inną atrakcją było łowienie ryb w pobliskiej rzeczce. Rzecz jasna, nie

mieliśmy wędek, więc trzeba było sposobem. Najpierw mąciliśmy wodę,

a kiedy ryby się dusiły i wystawiały pyszczki na powierzchnię, by

zaczerpnąć powietrza, to my – cap! – wychlapywaliśmy je na brzeg.

A potem na patyk i do ogniska. Schowajcie się różne surwiwale, to była

dopiero zabawa!

Za dobre wyniki w nauce uczniowie raz na jakiś czas jeździli do stolicy

okręgu do kina. Indyjskie kino to nie to samo, co każde inne kino na

świecie. Tam na seans idzie się na pół dnia, bo i filmy odpowiednio trwają,

i z całą rodziną, i jak na piknik. Ludzie reagują żywiołowo: klaszczą, śmieją

się, wykrzykują do aktorów. Poza filmem na ekranie to jest osobny

spektakl.

Pierwszym filmem, jaki wtedy zobaczyłem, był Tarzan. Główną rolę

grał olimpijczyk w pływaniu z 1932 roku. Dla nas widok lian, za pomocą

których Tarzan zręcznie się przemieszczał, nie był widokiem egzotycznym.

Koło nas rósł banian, z którego także zwisały liany – wieczorami wyglądał

jak wyłaniający się z głębin upiorny dziad, któremu z rozpostartych łap

opadają niby wodorosty, ale za dnia dostarczał nam mnóstwo uciechy.

Między jego gałęziami bawiliśmy się w berka, przemieszczając się – jak

Tarzan – za pomocą lian. Od liany do liany leciało się nawet 15 metrów,


potem zjazd i hop! – do następnej liany. Nie obyło się bez wypadków –

jeden kolega złamał sobie przy tych ewolucjach rękę, a ja skręciłem stopę.

Półtora miesiąca leżałem potem w szpitalu. Było to o tyle dotkliwe, że inni

korzystali z uroków wakacyjnej swobody, podczas gdy ja trwałem

unieruchomiony. I jeszcze bambusem za to dostałem.

Nie ostudziło to jednak mojego wspinaczego zapału. Najbardziej

lubiłem wdrapywać się na figowce i zrywać strąki – owoce, które

z wyglądu przypominały naszą fasolę, ale były przeraźliwie kwaśne.

Czasem na drzewach spędzałem nawet osiem godzin, a niekiedy

z chłopakami na nich spaliśmy, uplótłszy z lian coś na kształt gniazda.

Nie chwaląc się, potem w Polsce nie miałem sobie równych w skokach.

I w chodzeniu na rękach. W obozie urządzaliśmy wyścigi, kto szybciej

przejdzie na rękach dystans 30 metrów, a dla zaawansowanych – 50.

W ogóle byliśmy tak sprawni fizycznie, że z czasem w różnych

dyscyplinach sportowych rywalizowaliśmy już nie z rówieśnikami

z indyjskich szkół, ale z żołnierzami sąsiadującej nieopodal jednostki

marynarki wojennej.

Pod tym banianem chłopcy „wyjaśniali” sobie też często różne sprawy

– odbywały się tam pojedynki z udziałem arbitra. Zwykle był to starszy

kolega, który po rozstrzygnięciu sporu oświadczał: „Nie ma już

zadawnionych pretensji i złości, podajcie sobie ręce”. Raz, gdy chodziło

o mnie, spojrzał na mój rozkwaszony nos i na boku po przyjacielsku

podpowiedział: „Słabiutko wypadłeś, weź no go jeszcze raz…”. Już nie

pamiętam, czy wziąłem go „jeszcze raz”, ale trzeba przyznać, że nikt

z dorosłych nie ingerował w nasze zatargi – nie byliśmy małymi chłopcami.

Rozwiązywaliśmy je samodzielnie, po męsku.

Uczyły nas tego zuchy i harcerstwo. Prowadziła je Janina Ptakowa.

Działały na zasadach skautingu Badena-Powella, czyli: podchody, biegi


nocne, wycieczki, opowieści o Polsce. To, co nasze indyjskie harcerstwo

wyróżniało – myślę, że spośród wszystkich szczepów na świecie – to

dodatkowa sprawność do zdobycia: wywiadowca przeciwmalaryczny.

Mądry był ten Anders, że przysłał nam harcmistrza Zdzisława

Peszkowskiego, jeszcze wtedy nie księdza, i kazał utworzyć harcerstwo. Po

latach już ksiądz Peszkowski pisał: „Harcerstwo pomagało nie stać się

psychiczną kaleką, uwolnić się od urazów, wysublimować to wszystko, co

działo się z nami w Rosji”. Nic dodać, nic ująć.

Podczas gdy jedni się pojedynkowali, inni biegali w harcerskich

mundurkach, jeszcze inni podawali piłkę, jeden kolega, Franek, hodował

zwierzaki. Zaczął od gołębi. Wyhodował ich około 300. Kiedy maharadża

zobaczył, jak rozmnożył dwie kury w stadko kurcząt, podarował zdolnemu

hodowcy jeszcze kaczki. Gdy i te rozmnożył, uradowany maharadża

zapytał, jakim zwierzątkiem mógłby jeszcze Franka ucieszyć.

– Chciałbym prosiaczka – powiedział chłopak.

– Prosiaczka? A proszę bardzo. – I nazajutrz w zagrodzie Franka

zawitały dwa śliczne prosiaczki. Tyle że czarne.

– Ale jak to czarne? – zapytał Franek. – Myślałem, że będą różowe. –

Chłopak nie krył rozczarowania.

– U nas w Indiach są tylko czarne – powiedział maharadża. Podrapał się

po głowie i wykrzyknął: – Goa!

Goa to półwysep, który wówczas znajdował się pod jurysdykcją

Portugalczyków i panowało tam dużo europejskich zwyczajów. Nawet

zwierzęta, jak się okazało, mieli europejskie, i tak Franek dostał swoje dwa

wymarzone różowe prosiaczki. Z Goa mieliśmy też importowanych

kucharzy, którzy umieli gotować po europejsku, bo tych ostro


przyprawianych indyjskich potraw nie byliśmy w stanie przyjąć

i przetrawić.

Potem te wszystkie kury, kaczki, świnki, króliki szły do kuchni, tylko

pod takim warunkiem Franek mógł się oddawać swojej pasji. Życie

darowano pawiom i papugom – może ze względu na ich ozdobny wygląd,

a w przypadku pawi – dodatkowo majestatyczny. Ale bywało, że Franek

przemycił coś, co nie mieściło się w naszym menu i co zresztą wcale nie

miało trafić na stół. Bo Franek był nie tylko hodowcą, on był

przyrodnikiem.

Otóż Franek hodował mangustę. Mangusta to taka większa wiewiórka,

podobna trochę do łasicy, szarobury, owłosiony ssak na czterech łapkach

z ogonem. Starsze chłopaki wyczytały w Księdze dżungli, że mangusta

o imieniu Riki-Tiki-Tavi w obronie ludzkiej rodziny, która ją przygarnęła,

stoczyła bohaterską walkę z kobrami królewskimi. Przez jakiś czas

o niczym więcej nie rozmawiali, aż któregoś dnia ktoś, wybiegając

z zarośli, krzyczał:

– Wąż, wąż! Tam jest wąż!

– Kobra królewska! – wykrzyknęli chłopcy i poczuli, że to ich pięć

minut. – Franek, dawaj mangustę! – rzucili do naczelnego hodowcy obozu

i ruszyli w stronę zarośli. – Jeśli to prawdziwa mangusta, to już ona sobie

z tą kobrą poradzi – mówili, biegnąc.

I rzeczywiście, kiedy wpuścili mangustę w krzaki, zakotłowało,

zawirowało, liście fruwały na prawo i lewo, w końcu po paru minutach

wyłoniła się z nich nasza Riki-Tiki-Tavi. Ci, którzy mieli więcej odwagi,

podeszli bliżej i widzieli, jak z początku niepewna mangusta okrąża kobrę,

a ta syczy. Ta okrąża, a ta syczy. Okrąża, syczy. Wreszcie gryzoń skoczył na

gada, cap go za kark, i… zagryzł nieszczęsną kobrę. Wiadomo, drapieżnik.


Nie zawsze byliśmy wyłącznie obserwatorami porachunków między

zwierzętami. Zdarzało się, że byliśmy ich ofiarami. Zanim człowiek zasnął,

dobrze przeszukał różne zakamarki, czy tam aby nie czyha skorpion. Gdy

wyprawialiśmy się poza obóz, któryś z nas zawsze miał przy sobie żyletkę.

Miejsce ukąszenia skorpiona trzeba było naciąć i wyciągnąć żądło,

a następnie przepłukać. To była tylko pierwsza pomoc, potem trzeba było

pędzić do ambulatorium.

Innym utrapieniem były skolopendry – kilkunastocentymetrowe

stawonogi, często jaskrawo ubarwione, o pancerzu złożonym z blisko

dwudziestu segmentów. Z każdego takiego segmentu wyrasta para odnóży

zakończonych pazurkami. Skolopendry mają wyjątkowo silny jad, lepiej

było więc ich nie spotkać. Jedyny z nich pożytek, że zjadają pajęczaki, a i te

nie tyle nam doskwierały, ile mogły być roznosicielami chorób.

Poza wystawianiem mangusty i kobry do walki, łapaniem ryb

i skakaniem po lianach mieliśmy też inne atrakcje dzięki dostępowi do

ogrodów, kortów tenisowych, pływalni, piaszczystej plaży nad brzegiem

oceanu – maharadża pozwolił nam z nich korzystać. A w nagrodę za dobre

zachowanie i naukę wybrani mogli go odwiedzić.

U Jama Saheba byłem dwa razy. Ale zanim to nastąpiło, musiałem się nieco

przygotować. Bo dobre wyniki w nauce i zachowaniu to jedno, a możliwość

dogadania się to drugie. W naszej obozowej świetlicy pracowała Angielka.

Często tam bywałem, bo zbierałem znaczki i interesowałem się światem, to

przychodziłem czytać książki i czasopisma, a i pogadać trochę z Angielką.

Gdy dostrzegła moje zainteresowania, szepnęła o tym komendantowi

obozu, a on załatwił mi „kakałko” u maharadży.


Znałem angielski na tyle, by się z jego rodziną dogadać – wzięli mnie

na plażę i na kort tenisowy, a potem na rzeczone „kakałko” – rzeczywiście

podawano je na wzór brytyjski, jak w tym wierszyku z naszej czytanki:

Wódz naczelny zaś zawołał:

„Dawać mi tu tego smyka!”

Machnął piórem i rozkazał

Zrobić z niego porucznika.

A pan Churchill, grubas, wyjął

Jakieś pismo z swojej teczki

I powiedział: „Goddam! Goddam”

I zapykał z swej fajeczki.

W piśmie było powiedziane,

Że angielski król jest pewny,

Że ten lotnik kiedyś przyjdzie

Na kakao do królewny.

Ale lotnik nasz tej nocy

W górę wzbił się wyżej, dalej,

Nad te domy, gdzie szyb nie ma,

W których światło się nie pali.

Spojrzał z góry na Warszawę,

Jeden, drugi raz zawrócił

I nad jednym biednym domem

Taką krótką kartkę zrzucił:

„Mój chłopczyku! Powiedz wszystkim,

Żeby więcej nie płakali.

Przyjdzie wojsko, co wypędzi

Wszystkich Niemców i Moskali”.


Tak pisał Jan Lechoń w Historii o jednym chłopczyku i jednym lotniku.

Teraz wiem, że Niemców i Moskali nikt nam za nas nie przepędził,

samiśmy musieli się z nimi uporać, ale com u maharadży „kakałka” użył, to

moje, i to jak w wierszu. Rzeczywiście, można się tam było prawdziwie

objeść ciastkami i słodyczami. Nikt stamtąd smutny nie wychodził.

Maharadża, witając kolejne grupy dzieci przybywających do osiedla,

utwierdzał je w przekonaniu: „Nie uważajcie się już za sieroty. Jesteście

Nawanagaryjczykami, a ja jestem wasz Bapu, czyli ojciec”. Nie przeczuwał

pewnie wtedy jeszcze, że przyjdzie czas, gdy kilkaset z nas adoptuje. Na

razie jednak osobiście nas odwiedzał, wypytywał o postępy w nauce,

martwił się, gdy wybuchła epidemia malarii. Za każdym razem zostawiał

1001 rupii – 1000 na prezenty dla dzieci i jedną jako zadatek na kolejny

tysiąc.

Bardzo dobrze orientował się w polskich sprawach. Jedną z jego

ulubionych lektur byli Chłopi Reymonta, którą jego ojca zainteresował

w 1924 roku jeszcze Ignacy Jan Paderewski. Lubił naszą kulturę ludową,

dlatego z przyjemnością oglądał występy polskich tańców ludowych, ba!

sam do nich dołączał. Dawał pieniądze na tkaniny i dodatki, z których

nasze wychowawczynie wyczarowywały stroje krakowskie, kurpiowskie,

podhalańskie. Skąd wiedziały, ile ma być pasów w łowickich pasiakach, ile

muszelek w góralskich kapeluszach, nie wiem. Ale wiem, że odtwarzały je

bezbłędnie.

Nie krył radości, gdy na piąte urodziny jego synka wręczyliśmy mu

malutki strój krakowski. Jak go założył, to już nie chciał zdjąć. Jakież było

nasze zdumienie, gdy strój ten pokazała nam jego siostra w czasie naszej

wizyty w Indiach w 2012 roku! Przechowywała go w specjalnym pudełku,

razem z innymi pamiątkami po nas.


Jam Saheb dawał pieniądze na tkaniny, wychowawczynie czarowały

z nich ludowe stroje dla dzieci, a te pięknie występowały – np. jak

na zdjęciu, tańcząc krakowiaka


fot. Instytut Polski i Muzeum im. gen. Sikorskiego w Londynie/ Ośrodek KARTA

Jam Saheb kibicował nam podczas zawodów sportowych, a gdy nasza

drużyna wygrywała z indyjską, szczerze gratulował. Ze wzruszeniem

słuchał koncertów naszej orkiestry, której powstanie zresztą sam

zainicjował, fundując instrumenty i nauczycieli muzyki. Uczestniczył

w poświęceniu sztandaru hufca harcerskiego – razem z żoną zostali nawet

jego chrzestnymi. Powiedział wtedy: „Niechaj te srebrne gwoździe, które

wbijamy w drzewce tej flagi, będą gwoździami wbitymi w trumnę wrogów

wolności waszych domów”.

Jam Saheb ze szczerym zainteresowaniem oglądał Kordiana, wcześniej

prosił o streszczenie sztuki, a gdy czegoś nie rozumiał, zaraz dopytywał.

Treści narodowowyzwoleńcze były mu bliskie, bo choć wyzwolenie Indii

z więzów brytyjskich wiązało się z utratą jego znaczenia jako maharadży,


był gorącym zwolennikiem suwerenności swojego kraju. Był też maharadżą

nie byle jakim. Otóż księstw, takich jak Nawanagar Jama Saheba, i tych

mniejszych, i tych większych, było w Indiach blisko 600. Różniły się

wielkością i rangą zarządzających nimi maharadżów. Rangę tę określała

liczba strzałów armatnich na ich cześć. Niektórym nie należał się ani jeden,

innym ponad dwadzieścia, a naszemu – trzynaście, co plasowało go

w piątej „podgrupie armatniej”.

Księstwa nie były terytoriami brytyjskimi, a ich mieszkańcy –

poddanymi korony brytyjskiej, ale należała im się brytyjska ochrona, za to

wyłączeni byli spod brytyjskiej jurysdykcji. W latach 1921–1947 przy

wicekrólu i jego radzie istniała Izba Książąt Indyjskich jako ich ciało

doradcze. Maharadżowie byli więc dość dobrze urządzeni jak na kraj

skolonizowany. Mimo to, jak wspomniałem, „nasz maharadża” opowiadał

się za wyzwoleniem spod brytyjskiej dominacji.

Brytyjczycy nigdy się nie łudzili, że Indie kiedykolwiek będą ich

prawdziwą kolonią. Wiedzieli, że wszystko zmierza do ich autonomii

i stopniowego zwiększania udziału autochtonów w rządzeniu. Już zresztą

wicekról i gubernator w jednej osobie miał władzę ogromną: ustanawiał

prawo, wydawał dekrety.

Wreszcie 15 sierpnia 1947 roku Indie odzyskały niepodległość –

powstała Republika Indii. Tym samym zniesiono stan książęcy. To

wszystko działo się na naszych oczach. W dniu, w którym w Polsce

fetujemy rocznicę Cudu nad Wisłą oraz święto Żołnierza Polskiego i Matki

Bożej Zielnej, tam odbywał się Independence Day. Na pierwszą taką

uroczystość już się nie załapałem, wziąłem w niej udział kilkadziesiąt lat

później. Nasz maharadża zmarł w 1948 roku w Szwajcarii jako jeden

z pierwszych przedstawicieli wolnych Indii w ONZ.


Jeszcze kiedy się z nami żegnał na dworcu w 1946 roku – z każdym

dzieckiem z osobna! – wyraził marzenie, byśmy o nim pamiętali. „Może

moim imieniem nazwiecie jakąś szkołę?” – tak wtedy rzucił. Kilkadziesiąt

lat później jedna z moich wnuczek ukończyła Zespół Szkół „Bednarska”

im. Jama Saheba w Warszawie. A w 2014 roku na Ochocie odsłonięto

pomnik upamiętniający naszego maharadżę. Podpis pod pomnikiem

w języku polskim, angielskim i hinduskim informuje między innymi o tym,

że postawa Jama Saheba znalazła naśladowców wśród hinduskiej

arystokracji w księstwie Kolhapur, dzięki czemu w Indiach wojnę

przetrwało łącznie 5 tysięcy polskich dzieci.

Nasze Koło Dzieci w Indiach dopilnowało, by także w Balachadi –

w miejscu naszego obozu – zawisła tablica informująca o tym, co się tam

działo w czasie wojny i tuż po niej. Odbywający służbę w nowoczesnej

szkole kadetów morskich, której siedziba jest właśnie na terenie naszego

campu, codziennie tę tablicę mijają i czytają: „W hołdzie ziemi

dżamnagarskiej, która w trudnych latach II wojny światowej udzieliła

schronienia i gościny tysiącowi bezdomnych dzieci polskich –

społeczeństwo polskie wraz z wdzięcznymi wychowankami byłego Osiedla

Dzieci Polskich w Balachadi koło Dżamnagaru z lat 1942–1946, Balachadi

1987. Bądź pozdrowiona, ziemio daleka, ziemio przyjazna, ziemio ludzka,

dobra ziemio”. Tablicę zdobi płaskorzeźba kobiety z niemowlęciem na

ręku, przytulającej małego chłopca.

Niesamowite były te nasze powroty do Indii. Po wojnie byłem tam trzy

razy, w tym raz w Balachadi – niedawno, jesienią 2018 roku. Kadeci

zaprosili nas do swojej świetlicy, spotkaliśmy się z rodziną naszego

maharadży. Oni rzeczywiście kierują się dewizą, że gościa należy traktować

jak boga. Tak nas traktował Jam Saheb, tak nas potraktowano, gdy tam

wróciliśmy po latach, i tak potraktowano mojego wnuka, który


odłączywszy się od naszej grupy, został jeszcze dwa dni w okolicach

Bombaju. Dalecy krewni Jama Saheba wozili go po metropolii

i oprowadzali po najciekawszych miejscach.

Kiedy w 2005 roku odwiedziliśmy księstwo Kolhapur, gdzie w Valivade

był drugi najważniejszy obóz polskich uchodźców w Indiach, napadł nas

tłum reporterów. Przywitali nas wieńcami z kwiatów, jak to mają

w zwyczaju, i na znak szacunku przykleili nam na czołach tilaki, czyli

czerwone kropki. Po przemówieniach miejscowy biznesmen zabrał nas na

kolację. A kiedy spacerowaliśmy z kolegą w okolicach byłego osiedla

Valivade, znaleźliśmy w trawie czerwoną skrzynkę pocztową z czasów

wojny. To z niej nasi rodacy wyciągali przesyłki, na które z wytęsknieniem

czekali; to do niej wrzucali listy, w których pisali, jak żyją, że tęsknią.

Popłakaliśmy się. I nagle nie wiedzieć skąd, wyskoczył fotoreporter i zrobił

nam zdjęcie. Nazajutrz znalazło się na pierwszej stronie dziennika.

Kiedyś i ja dostałem list. Najpierw jednak do jednego z kolegów napisała

jego matka: „W Uzbekistanie mieszkam w jednej lepiance z panią

Gutowską i jej dwiema córkami”. „Gutowską?” – pomyślał, bo nazwisko

zabrzmiało mu znajomo. Był starszy. Zaprowadził mnie do fotografa,

a zdjęcie wysłał matce razem z wiadomością: „W naszym obozie jest

chłopiec o nazwisku Gutowski, może to rodzina mamy współlokatorki?”.

Ciekawe, co pomyślała mama, gdy zobaczyła na zdjęciu

dziesięcioletniego chłopca w białych spodenkach. Kiedy oddawała mnie do

ochronki koło Taszkientu, byłem dwa razy młodszy. Z jej listu

zapamiętałem tylko: „Oj, syneczku kochany…”. Pisząc go, pewnie płakała.

Jak tylko nadarzyła się okazja, zapisała się na transport do Polski i tam na

mnie czekała.
Tymczasem z moją siostrą korespondencję nawiązała pani Ptakowa, jej

nauczycielka z Równego. W sierpniu 1944 roku pisała:

„Stasieńko droga, braciszek twój jest w tym samym osiedlu, co ja. Jest

zdrów, nie choruje prawie wcale, dobrze się uczy. Przystąpił do Pierwszej

Komunii Świętej, do której go przygotowywałam, jak kiedyś Ciebie.

Pamiętasz? To poważny, grzeczny chłopczyk, nie martw się o niego. Proś

Boga, by pozwolił Wam się spotkać. Jeśli masz mamusię, pociesz ją, bo

Romeczkowi jest tu dobrze”.

Ja o tej korespondencji pani Ptakowej z moją siostrą wówczas nie

wiedziałem. Nie lgnąłem do pani Ptakowej, choć ją lubiłem, ale pchanie się

pod skrzydła jakiejś pani wydawało mi się wtedy, jak zresztą wszystkim

moim kolegom, takie dziewczyńskie. My byliśmy porządne chłopaki.

Wobec chłopców wstydziłbym się z nią spotykać, poza momentami nauki

czy zbiórek zuchowych.

Minęła wojna. Od kiedy w 1945 roku nastała „wyzwolona” Polska

i cofnięto międzynarodowe uznanie dla naszego rządu w Londynie, zaczęły

się nerwowe przepychanki w finansowaniu pobytu polskich uchodźców

w Indiach. Do 1946 roku wydatki na nasz obóz pochodziły z funduszu

charytatywnego Polish Children’s Fund. Ksiądz Pluta użalał się zresztą, że

na mieszkańca osiedla przypada jedna rupia dziennie. „Jak za to utrzymać

i uczyć dzieci?” – pisał w swoim pamiętniku. W tym roku sierociniec

zaczęto likwidować; czas było wrócić do domu. Albo znaleźć nowy.

Komendant obozu, ksiądz Franciszek Pluta, walczył z władzami o to, by

nie oddawać sierot do adopcji rodzinom angielskim lub hinduskim, a z

władzami komunistycznymi – by nie zabierały z obozu nieletnich wbrew

ich woli. Bo ówczesny rząd polski wystąpił do rządu brytyjskiego

o wydanie polskich sierot. By uchronić nas przed przymusowym

przesiedleniem, ksiądz Pluta razem z naszym maharadżą i brytyjskimi


oficerami dokonali zbiorowej adopcji sierot. Usankcjonowało to orzeczenie

Sądu Nawanagar State. I wtedy wydarzyła się rzecz niesłychana. Zastępcą

szefa UNRRA, która była organizacją międzynarodową, także z udziałem

ZSRR, był Rosjanin – Sobolew. Wysłał za księdzem Plutą list gończy,

w którym nazwał naszego opiekuna „międzynarodowym porywaczem

dzieci”. W tym czasie z naszymi zdjęciami i charakterystykami ksiądz Pluta

jeździł po świecie i szukał dla nas rodzin. W drodze powrotnej do Indii

zatrzymał się w Kairze i tam zapoznał się z listem gończym. Sprawę na

szczęście wyjaśniono, i mógł spokojnie do nas wrócić.

Dzieci, które kontynuowały naukę w indyjskich szkołach katolickich,

pozostały w Indiach. Inne wyjechały do Kanady, Stanów Zjednoczonych.

Kto miał gdzieś w świecie ocalałych krewnych, jechał do nich. Niektóre

opiekunki udały się do Australii, Nowej Zelandii i zabrały ze sobą wybrane

dzieci, o których bliskich nie było informacji.

Dla mnie ksiądz Pluta znalazł rodzinę w Stanach Zjednoczonych. Już

wywieziono mnie do Bombaju, gdzie miałem wsiąść na statek do Ameryki,

ale nie dopłynął do portu. Rozbił się po drodze. Wróciłem więc, ale już nie

do Balachadi, tylko do sąsiedniego – drugiego najważniejszego osiedla

polskiego w Indiach – do Valivade w Kolhapurze. I wtedy pani Ptakowa

powiedziała komendantowi, że nie trzeba dla mnie szukać rodziny, bo moja

rodzina żyje i mam dokąd wracać.

Do mojej mamy w grudniu 1946 roku pisała, że mam się dobrze, że

niebawem wrócę do Polski, modliła się za polską ziemię i składała życzenia

na święta Bożego Narodzenia.

Po powrocie do Polski korespondowałem z panią Ptakową – chłopaki już

nie patrzyły, więc mogłem. Ostatni mój list do niej jednak, dotarłszy do
Indii, nie zastał adresatki – wrócił do nadawcy, dlatego dziś mogę go

przytoczyć:

Drugiego lipca przyjechałem do Bombaju, a 3 lipca ruszyłem w podróż. Trzy dni


jechałem i nic nie widziałem. Na czwarty dzień zobaczyłem port Aden. Tam stałem
12 godzin. Na okręcie poznałem dwóch marynarzy, do których będę pisać listy.

Rzeczywiście, był zwłaszcza jeden marynarz – kuchcik, który chciał

mnie adoptować. To był okręt pasażerski, ale podczas wojny był

przysposobiony do działań wojennych, i jeszcze go nie „odsposobiono”,

więc warunki na nim były nie najlepsze. Ludzie koczowali pod pokładem,

ja i kolega dostaliśmy miejsce pod szalupą. Ten kuchcik kiedyś nas tam

zobaczył i zapytał:

– Co wy tu robicie, maluchy? – Przypominam, że miałem wtedy

dwanaście lat i maluchem w żadnym razie się nie czułem, ale jakieś ciepło

biło od tego człowieka, więc odpowiedziałem:

– Wracamy do kraju.

– To tak jak my – odrzekł marynarz. – Cały statek pełen jest brytyjskich

urzędników i ich rodzin.

– Wiem, Indie odzyskują niepodległość i już mają swoich urzędników.

– Właśnie.

Nazywał się James Bolton. Podrzucał nam łakocie, a raz powiedział:

– Dziś mam nocną wachtę i moja koja jest wolna. Jak chcesz, możesz

na niej spać.

Kajuta była kilkuosobowa, a koja całkiem wygodna. Jak po drodze

cumowaliśmy w portach, nikomu z pasażerów nie wolno było wychodzić

na ląd, tylko członkom załogi i ich rodzinom. I tak zostałem… „kuzynem”

kuchcika. W porcie Aden w Zatoce Adeńskiej w czasie wojny była baza

brytyjska, nadal był to teren wojskowy. Statek zatrzymał się na redzie, do


lądu podpłynęliśmy motorówką. Spędziliśmy tam pół dnia – ja i mój

„kuzyn”. Poszliśmy do wielkiego ośrodka sportowego. Jak tylko

zobaczyłem wysoką wieżę do skoków, natychmiast się na nią wdrapałem,

a miała z 10 metrów wysokości, i chlup! do wody. Ależ tym wszystkim

wojakom zaimponowałem. „To mój kuzyn” – z dumą pochwalił się James.

Okręt płynął dalej do Southampton w Anglii. Choć „kuzyn” zachęcał do

dalszej drogi, naprawdę chciał mnie adoptować, ja jednak wolałem do

Polski. Gdzieś tam była przecież moja mama, moje siostry.

Po drodze widziałem góry, domy, skaczące delfiny. W Suezie wysiedliśmy. Dobre


tam było wyżywienie. Autami pojechaliśmy do obozu. Nasze namioty stały na
pustyni. Bardzo było gorąco. Była to część ziemi egipskiej. W nocy trzeba się było
pilnować, bo Arabowie i stacjonujący obok Jugosłowianie kradli. Ja przywiązałem
swój worek drutem i sznurkiem do łóżka.

Tam byłem trzy tygodnie. Kąpałem się w Kanale Sueskim.

Pamiętam, jak obserwowałem przepływające tamtędy statki. Po drugiej

stronie kanału dostrzegłem zielone połacie. Niewiele myśląc, rzuciłem się

do wody i przepłynąłem, a tam: sady – pomarańcze, cytryny. Przelazłem

przez płot, który mnie od nich dzielił, i narwałem. Nie wiedziałem, że

najadam się na zapas, bo takich owoców w Polsce długo nie ujrzę.

Niedaleko stacjonowali junacy – wspominałem, że także z naszego

obozu szesnastolatkowie szli tam sposobić się do służby żołnierskiej. Do

Andersa nie zdążyli, bo wojna się skończyła, i oni wciąż się zastanawiali,

co ze sobą zrobić. Ci, którzy usłyszeli, że „Polski już nie ma”, a nie mieli

rodzin, polowali na wizy. W ogóle ze wszystkich zesłanych dzieci do Polski

wróciło co dziesiąte.

Junacy przygarnęli mnie do swoich nocnych eskapad na pustynię.

Cztery lata wcześniej odbywały się tam walki i dotąd stały opustoszałe

magazyny. Junacy przebierali w ekwipunkach, konserwach. Od nich


dowiedziałem się o rządzie lubelskim. Nie spodziewałem się jeszcze, że nie

wszystko złe, co z Lublina. Kilkanaście lat później ożeniłem się

z dziewczyną z tego miasta – ze śliczną studentką architektury, którą

poznałem przy dekorowaniu sali na sylwestra.

Z obozu pojechaliśmy do Port Saidu, gdzie przenocowaliśmy na piątym

piętrze luksusowego hotelu „Semiramis”, tam po raz pierwszy widziałem

windę. Jeździliśmy z kolegą tą windą góra–dół, góra–dół. A rano

wsiedliśmy na okręt „Alcantara”. To nie był statek pasażerski, miał ze 200

metrów długości i płynął od portu do portu; tu kupował, tam sprzedawał:

kożuchy, skóry, przyprawy. Ponieważ nie miał tras pasażerskich, to i kabin

pasażerskich – także. Dostaliśmy miejsca przy kotłowni. Pamiętam, jak

przeciskaliśmy się wąskim, jakby wykutym w skale Kanałem Korynckim.

Nazajutrz byłem w Aleksandrii, potem w Atenach, gdzie stacjonowali polscy,


amerykańscy i angielscy żołnierze. Po dniu drogi znalazłem się we Włoszech.
Widziałem wulkan Etna, który dymił. W Neapolu zatrzymaliśmy się na noc
w porcie, a w Genui nas wyokrętowano. Wsiedliśmy do pociągu towarowego.
Staliśmy na stacji, gdzie były drogie papierosy.

Ciekawe, że o papierosach piszę, a nie o tym, że „biwakowaliśmy”

w wagonie z kojcem z zabawkami, podczas gdy rodziny tłoczyły się na

pryczach. Warunki zupełnie inne niż w drodze na Syberię: był nocnik, jeść

dawali, było ciepło, nikt nie płakał, nikt nie chorował, nikt nie umierał. Za

oknem „przejeżdżały” Alpy – było na co popatrzeć.

„Potem odesłali mnie do Katowic. Tam cztery dni czekałem na siostrę”.

Pamiętam, że Irena musiała pokwitować mój odbiór, a sama otrzymała

dokument wydany przez Specjalny Punkt Etapowy Zachodni

w Dziedzicach: „Obywatel Gutowski Roman, syn Józefa, przyjechał

z Włoch 15 sierpnia 1947 roku. Skierowany został do PCK w Katowicach


jako sierota”. Ja w Katowicach, a tego dnia w Indiach świętowali

odzyskanie niepodległości. Każdy, jak widać, odzyskał swoją.

Dlaczego przyjechała po mnie siostra, a nie mama? Jak się potem

miałem przekonać, w domu się nie przelewało. Irena w Rypinie pracowała

na kolei i miała darmowe bilety kolejowe. Z Katowic pojechaliśmy do

Warszawy, do cioci i wujka na Żoliborzu – to tam, gdzie jak ciocia nie

patrzyła, chowałem sobie świeże bułki za pazuchę.

„Warszawa jest bardzo zburzona – pisałem dalej – lecz się odbudowuje”

– ująłem to nad wyraz eufemistycznie. Wydawałoby się, że po przeżyciach

syberyjskich nic już mną nie może wstrząsnąć, a jednak widok miasta

obróconego w gruzy był porażający.

Wujostwo odwieźli nas do Olsztyna, do mamy. Kiedy przed nią

stanąłem, ktoś powiedział: „To twoja mamusia. To twój syn”. Mama się

rozpłakała. Nie rozumiałem tego wtedy, nawet się wściekłem, bo przecież

należało się cieszyć. Nie wiedziałem, że można płakać ze wzruszenia. Nie

wyglądała obco, przeciwnie – zupełnie jak na zdjęciu, z którego ją

pamiętałem. Czas było zacząć nowe życie, od nowa się w nim urządzić.

Niedaleko naszego domu płynie kanał, rośnie tam grusza, jest trochę jabłek –
pisałem do pani Ptakowej. – Gdy przywiozłem pieprzu, bardzo się ucieszyli.
Kończą się wakacje, za kilka dni pójdę do szkoły. Siostra pracuje za Poznaniem
przy kolei. Druga będzie pracowała w Olsztynie. Mamusia – nigdzie. O pracę
trzeba się długo starać. Na tych słowach kończę, ślę pozdrowienia od mamusi,
sióstr i ode mnie. Całuję Panią serdecznie, życzę, żeby na drugi rok być razem
w Polsce,

kochający Panią Romek.

PS Podaję swój adres. Proszę bardzo, żeby Pani przysłała mi fotografię swoją lub
grupową. Mamusia chce mieć pamiątkę z Indii. Posyłam pamiątkę z Polski. Proszę
o mnie nie zapominać.
Olsztyna w czasie wojny Niemcy nie bombardowali, ale Stare Miasto

całe było zniszczone przez stacjonujących tam od stycznia 1945 roku

żołnierzy radzieckich. Repatriantom „zaoferowano” w większości

nadpalone, nadburzone domy. W dodatku mieszkania w nich nieustannie

szabrowali Rosjanie. Znajomi, którzy mieszkali wtedy na Rybakach,

wychodząc rano do pracy, wiązali w tobołek pierzyny i na czas pracy ten

najcenniejszy dobytek deponowali na posterunku MO. Wracając z pracy,

zabierali pierzyny i szli do mieszkania, pewni, że nie zostali okradzeni, bo

nie było tam już więcej nic.

Kiedy już zadomowiłem się w Olsztynie, odwiedził nas prokurator

wojskowy. Usłyszał, że byłem w Indiach w tym samym obozie, co jego

dwaj synowie. Oni jednak po likwidacji osiedla zostali skierowani do

Afryki. Zapraszał mnie na niedzielne obiady i słuchał moich opowieści

z Balachadi. Wiedział, jakie perspektywy czekają jego dzieci w Polsce

Ludowej, zatrzymał więc je na kilka lat w Afryce, gdzie uczyły się

w angielskiej szkole. Znajomość tego języka w Polsce – nie tak wtedy

powszechna – była w cenie, gdy więc ściągnął dobrze wyedukowanych

i władających językami chłopców do kraju, mieli przed sobą przyszłość.

Ja na swoją przyszłość musiałem ciężko zapracować. W Olsztynie

trafiłem do piątej klasy, potem poszedłem do technikum budowlanego –

jednego z siedmiu takich w Polsce. Po tej szkole trzech najlepszych

uczniów miało wstęp na Politechnikę Warszawską bez egzaminów. Byłem

w tej trójce, ale kiedy dowiedziałem się, że na pierwszym roku studiów nie

ma stypendium, naukę odłożyłem na kolejny rok.

Mama renty po ojcu dostawała 212 złotych16. Wciąż miała maszynę do

szycia Singera – tę samą, którą na Syberii dorabiała na lepioszkę. Teraz,

dziesięć lat po wojnie, szyjąc inżynierom i mecenasom wymieniane

kołnierzyki i mankiety do koszul, dorabiała do utrzymania siebie i mnie


w malutkim mieszkanku. Jako członek Zjednoczenia Budownictwa

Rolniczego w Olsztynie objeżdżałem różne budowy i zarobiłem na

pierwszy rok budownictwa lądowego na Politechnice Warszawskiej.

Podróżowanie mam we krwi. Z fachem inżyniera nadzoru budowlanego

zjechałem kawał świata, zwiedzałem go też, odwiedzając kolegów na

różnych kontynentach, i jeździć mógłbym nadal. Gdyby tylko zdrowie

pozwalało…

Roman Gutowski

15
Wiersz ten napisał Witold Hulewicz (1895–1941) – w czasie II wojny światowej redaktor

naczelny konspiracyjnego pisma „Polska Żyje”, aresztowany przez Niemców 2 września 1940 r.,

osadzony na Pawiaku i wielokrotnie przesłuchiwany w al. Szucha, rozstrzelany podczas zbiorowej

egzekucji w Palmirach 12 czerwca 1941 r., pochowany na tamtejszym cmentarzu.

16
Według statystyk GUS w 1953 r. 800 g chleba kosztowało 3,5 zł, 1 kg ryżu – 22,5 zł, 1 kg

wieprzowiny – 27 zł, masło – 60 zł, cukier – 13 zł; półbuty męskie – 330 zł, tona węgla – 270 zł.
Jeden z transportów polskich sierot ze Związku Radzieckiego do

obozu przejściowego w Bombaju, gdy osiedle Balachadi koło

Dżamnagaru jeszcze się budowało


fot. Instytut Polski i Muzeum im. gen. Sikorskiego w Londynie/ Ośrodek KARTA
Roman Gutowski ostatnio był w Indiach w 2018 roku
fot. Archiwum Romana Gutowskiego
WSZYSTKIE DZIECI ANDERSA
HELENA

SMOCZKI GENERAŁA

Półtoraroczna Helena Kurzak w Wilnie, 1931 rok


fot. Archiwum Heleny Kurzak
ył pochmurny, jesienny dzień 1964 roku. Miałam trzydzieści trzy

B lata i przy blacie kuchennym lepiłam ciasto na makaron. Rok

wcześniej pochowałam męża, na utrzymaniu miałam dwoje dzieci.

Kłębiące się na niebie chmury oddawały stan mojego ducha. Zapatrzyłam

się w nie i nagle w zagniatanym cieście zobaczyłam Cygana. Pokazałam go

jednemu profesorowi rzeźby, a on pyta, gdzie się rzeźbić uczyłam.

A ja samouk jestem. Potem ile razy coś lepiłam, zawsze wychodził

Arab, Hindus czy Żyd. Jak koleżanka poprosiła o wyrzeźbienie prezydenta

USA, wyszedł więzień – wychudzony, z zapadniętymi policzkami. Zsyłka

ciągle ze mnie wychodzi. Tamte traumy szukają we mnie ujścia przez

sztukę.

W pośpiechu życia wiele rzeczy udało mi się zapomnieć, a teraz pamięć się

odświeża. Można już o tym mówić, więc rozmawiam z uczniami,

dziennikarzami, udzielam się w częstochowskim oddziale Związku

Sybiraków, który zresztą współzakładałam i w którym ciągle ten temat

wałkujemy. I znów, jak po powrocie do kraju, budzę się w nocy, bo wracają

sceny z Syberii.

Od tragicznej śmierci męża rzeźbię, tkam gobeliny, maluję. Swoje prace

prezentuję na wystawach Stowarzyszenia Artystów Plastyków im. Jerzego

Dudy-Gracza, do którego należę. Ale nie tylko. W 2006 roku –

w sześćdziesiątą rocznicę zsyłki na Sybir – zaprojektowałam tablicę, która

do dziś wisi na ścianie częstochowskiego kościoła Matki Bożej

Zwycięskiej. Jest tam wszystko: okratowany bydlęcy wagon, wychodzący

z niego szereg wynędzniałych zesłańców, posiołek, krzyże na stepach,

matka tuląca dziecko – oboje okutani w szmaty, obok nich nazwy


miejscowości, do których Polacy byli zsyłani, i czuwająca nad tym

wszystkim Matka Boża Kozielska – patronka tych, co przeszli Golgotę

Wschodu.

Ta Matka Boża Kozielska solą w oku stała polskim władzom

komunistycznym, więc kościoła nie dali wtedy nazwać jej imieniem. Ale na

Zwycięską ochoczo się zgodzili – widać „słusznie” im się kojarzyła. Ja też

im solą w oku byłam. Swojego zwycięstwa jednak nie mogę odtrąbić.

Komuniści zniweczyli moje marzenia, najpierw o studiach medycznych,

potem o muzycznych. Na felczera się wykształciłam, bo na żadną uczelnię

wyższą z adnotacją „wróg ludu” nie chcieli mnie przyjąć. A tu przyjęli, bo

dyrektorem był wujek. I dobrze się stało – męża tu poznałam. Spędziliśmy

razem dziewięć szczęśliwych lat.

Jak zginął w wypadku, to ulepiłam tego Cygana i zapisałam się do

Stowarzyszenia Plastyków Amatorów. Podpatrywałam, jak inni malują,

i sama też zaczęłam. Ale fortepianu żal.

Jeszcze przed wojną, w wileńskiej szkole powszechnej, uczyłam się

grać na mandolinie i na pianinie. Po powrocie ze szkoły ustawiałam buty

mamusi do góry nogami, obcasami na sztorc, w równym rzędzie,

i wygrywałam na tej „klawiaturze”. Jak mamusia to zobaczyła, tatusiowi,

który wrócił z pracy, nie dała wejść do domu, tylko od razu poszliśmy do

sklepu z instrumentami pianina dla mnie szukać.

Rodzice nie mogli się zdecydować na żadne z oglądanych i jego zakup

odłożyli. Chwała Bogu, bo zaoszczędzone w ten sposób 7 tysięcy złotych

przydało się potem na zsyłce. Osobiście w majteczkach je przemyciłam.

Po powrocie do kraju w 1948 roku pierwsze, co zrobili, to kupili mi to

pianino. Miałam wtedy za sobą pięć lat nauki gry w Palestynie – pani

Brochwicz-Lewińska, żona polonisty z naszej andersowskiej szkoły –

zorganizowała mi koncert dla 200 kombatantów. Nie wiedziałam wtedy, kto


to kombatant, ale nogi mi się z emocji trzęsły, jak mnie oklaskiwali. Po

wojnie i powrocie do kraju w Częstochowie uczyłam się kolejne sześć lat,

aż uczący mnie profesor powiedział, że mam zadatki na koncertmistrza

i wysłał mnie na egzaminy do Państwowej Wyższej Szkoły Muzycznej

w Krakowie. Egzamin zdałam, choć był trudny, została tylko rozmowa

z wykładowcą. Uznaliśmy to już za formalność, tym bardziej że od swojego

profesora miałam list polecający, a wykładowca PWSM był z nim

zaprzyjaźniony. Nim jednak zdążyłam usiąść do instrumentu, a tata – podać

mu ten list – wygadał się o tym, że z Andersem walczył pod Monte

Cassino. Nie wiedzieliśmy wtedy, że cała inteligencja, w tym profesorowie

wyższych uczelni, od paru lat spoczywa w dołach Katynia, Smoleńska,

Miednoje, Charkowa, Ostaszkowa. Tata ufał, że ma do czynienia

z reprezentantem przedwojennej klasy profesorskiej, ten tymczasem

burknął sucho: „Proszę pana, za późno już, nie ma miejsc”.

Długo płakałam. Do dziś mogę nie zapłakać na wspomnienie

syberyjskiego głodu i chłodu, ale myśl o przekreślonej edukacji i być może

karierze muzycznej wywołuje u mnie łzy. „Tylko” dlatego, że ojciec

walczył u Andersa, a ja uczyłam się w założonej przez generała szkole.

Rzuciłam się w balet – trzy lata tańczyłam, dzięki temu do dziś mam

sprawne nogi i biegam po schodach. Czułam jednak, że balet to nie to,

i zaczęłam uczyć się gry na gitarze. Pianino jest jednak moją niespełnioną

miłością. Jak tylko widzę instrument, muszę na nim zagrać.

Kiedy pakowaliśmy się w pośpiechu przed zsyłką w 1941 roku,

zdołałam wziąć mandolinę. Raz, jak z mamą szłyśmy ulicą w Rosji, już po

amnestii, siadłam na krawężniku i zaczęłam grać poloneza Ogińskiego.

Przechodząca Rosjanka tak się wzruszyła, że rzuciła w moją stronę 20 rubli.

Ale po powrocie do kraju takich „reakcyjnych muzykantów” widać sobie

nie życzyli. Ani przedwojennych żołnierzy.


Zaraz po przyjeździe do Polski w 1948 roku UB ciągle wzywało do

siebie ojca na przesłuchania. Żarówką w oczy świecili, o kontakty pytali.

Dobrze wiedzieli, że żadnych kontaktów ojciec nie ma, że w podziemiu nie

działa, zamęczyć go chcieli. Wracał zawsze z tych przesłuchań chory, kilka

dni nie jadł.

Ja z kolei miałam wtedy swojego „anioła stróża”. Codziennie rano,

kiedy wychodziłam do szkoły, widziałam pod domem faceta z siatką. Raz

postanowiłam zabawić się jego kosztem i udało mi się go przechytrzyć.

Mijając go, zagapiłam się na jego buty – patrzyłam na nie jeszcze kilka

kroków za nim z odwróconą głową. Tak go to zdeprymowało, że sam zaczął

je obserwować i w ten sposób stracił mnie z oczu. Więcej go nie

zobaczyłam. Może zawstydził się, że dał się tak wyrolować

siedemnastolatce? Jestem pewna, że natchnienie do takiego figla przyszło

z kapliczki, którą mijałam. W ogóle ocalenie z wojny i zsyłki zawdzięczam

Bożej opiece. Ja i moi rodzice. Jak tylko wróciliśmy do Polski, pierwsze

kroki skierowaliśmy do jasnogórskiego sanktuarium, gdzie mama złożyła

prawdziwe korale jako wotum.

Przed wojną ta Częstochowa to był nasz drugi dom, przyjeżdżaliśmy tam

zawsze na wakacje – był sad na osiemdziesiąt drzew i sześć pokoi.

W Wilnie sami byliśmy, bez dalszej rodziny i znajomych, bo tatuś –

Franciszek Gwoździk – jako oficer Korpusu Ochrony Pogranicza został tam

oddelegowany. Piękny dom mieliśmy, dobrze nam się powodziło. Mama

Regina, która zajmowała się prowadzeniem domu, miała do pomocy nianię

i gosposię, a tata miał swojego ordynansa. Co roku pielgrzymowali na Jasną

Górę, aż postanowili, że kupią w Częstochowie dom, żeby podczas tych

pielgrzymek mieć swój kąt. I w 1931 roku kupili.


W tym samym roku na świat przyszłam ja – 6 stycznia, w Święto

Trzech Króli. Nie z kapusty, nie od bociana się wzięłam, ale przyniósł mnie

jeden z króli – najpewniej ten czarny, bo mnie potem, w powojennej

tułaczce, do Afryki zabrał. Z Wilna pamiętam lodowisko koło kościoła św.

Jakuba, park miejski i defiladę wojskową, którą odbierał marszałek Józef

Piłsudski. Lalkę, którą tatuś mi kupił, nazwałam Jadzia – jak córka

Piłsudskiego – i do kompletu zażyczyłam sobie jeszcze jedną – Wandzię.

Z tamtych czasów do dziś został mi sentyment i do lalek, i do Piłsudskiego.

Udzielam się w częstochowskim Towarzystwie Przyjaciół Józefa

Piłsudskiego, a lalkami bawię się z moją prawnusią. Po powrocie do Polski

bawiłam się nimi jeszcze po tym, jak odebrałam z urzędu dowód osobisty.

Mama krzywo na to patrzyła, a ja tęskniłam za lalkami. Nie chodziłam na

zabawy, do kina, do kawiarni, tylko lalkami się bawiłam. Bo zabawę nimi

przerwała mi wojna i musiałam ten brak nadrobić.

Po tym, jak przylepiono mi łatkę „wroga ludu”, aż do transformacji nie

rozpowiadałam o Syberii, Palestynie i Andersie, choć dla mnie to był drugi

tatuś. Z mężem i dziećmi – tak, wiedziałam, że im mogę ufać. Z innymi nie.

Raz tylko otworzyłam się w czasie przyjmowania do pracy. Wdową już

byłam, ciężko było mi wyżyć z pensji felczera. Miałam pod sobą sześć

wiosek, w których posługiwałam jako pełniąca obowiązki lekarza –

badałam, wypisywałam recepty i zwolnienia do dziewięciu dni. A potem

trafiłam na chirurgię na pogotowiu. Okazało się, że chirurg i pianista

z jednej są gliny – dzięki sprawnym palcom pięknie zszywałam rany:

równiutkie, cieniutkie szwy robiłam, wszystkich pokaleczonych do mnie

z tym odsyłali. Ale to nie praca dla samotnej matki.

Chodziłam wtedy do Empiku na angielski i francuski i raz w przerwie

między zajęciami podsłuchałam na korytarzu rozmowę dwóch pań: „W


sądzie to jest praca marzenie. W poniedziałek mają przyjmować nowe

osoby”.

Helena Kurzak wraca z mamą ze szkoły, 10 września 1937 roku


fot. Archiwum Heleny Kurzak

Nie czekałam do poniedziałku. Był czwartek, a ja już nazajutrz

stawiłam się w katowickim sądzie. Na ręku sędziego Buczka, który ze mną

rozmawiał, zobaczyłam numer obozowy, który „na pamiątkę” przywiózł

z Auschwitz. Stwierdziłam, że przed nim mogę się otworzyć.

Opowiedziałam wszystko, on wysłuchał i powiedział: „Jak ty tyle przeszłaś,

a jeszcze felczerem jesteś, to sprawdzisz się w pracy blisko człowieka.


Będziesz opiekunem kuratorów społecznych u nas, w Sądzie

Wojewódzkim”.

Pracując tam, zrobiłam Studium Pedagogiki Specjalnej w Instytucie im.

Marii Grzegorzewskiej w Warszawie. W komunistycznej Polsce ustawiłam

się więc na dwa fronty: w zawodzie felczera na wypadek wojny, której

widmo wciąż nade mną krążyło, i w zawodzie kuratora – na czas pokoju,

którego względnych dobrodziejstw wówczas doświadczaliśmy.

Jak remontowali tory między Częstochową a Katowicami, trzy godziny

jechałam do pracy i trzy godziny z niej wracałam. W międzyczasie

biegałam między wioskami, pomagając moim kuratorom, a wieczorem

długo nogi moczyłam w misce z zimną wodą. W 1984 roku odezwały się

choroby, których nabawiłam się na zsyłce, i przeszłam na rentę.

Po wjeździe do Polski w 1948 roku, w Czechowicach-Dziedzicach to było,

zaraz po wyjściu z pociągu ucałowaliśmy polską ziemię. Potem ją

przeklinałam:

„Trzeba nam było do Londynu jechać!” – krzyczałam do rodziców jako

niespełniona pianistka, nastolatka prześladowana w szkole i śledzona przez

UB. Patrzyłam na swoje pierwszokomunijne zdjęcie z 1940 roku, na

którym jestem w pięknej sukience i welonie uszytych przez mamę

i bielutkich bucikach z mięciutkiej skórki, i rósł we mnie żal straconego

dzieciństwa i młodości. Przyszłość też nie rysowała się kolorowo.

„Nigdy! – mówił tatuś. – Przeczekamy to, w końcu się to zmieni”.

Wierzył w upadek komunizmu, ale go nie dożył. Zmarł w 1987 roku,

rok po śmierci mamy. Podobnie stanowczy był wtedy, gdy w punkcie

repatriacyjnym w 1947 roku proponowali nam Wielką Brytanię, USA,

Nową Zelandię. A ojciec na to: „Dość tej tułaczki, wracamy do Polski”.


W 1940 roku Helena Kurzak przystąpiła w Wilnie do Pierwszej

Komunii Świętej. Suknię i welon uszyła jej mama, a na nogach

miała skórkowe pantofelki


fot. Archiwum Heleny Kurzak

I wróciliśmy. Do Wilna droga była zamknięta, nasz tamtejszy majątek

przepadł, a sześciopokojowy dom w Częstochowie zajmował już pracownik

elektrowni, o którego władze zatroszczyły się naszym kosztem. Łaskawie

zostawił nam jeden pokój z dostępem do kuchni.

*
Jako oficer sztabu głównego wojska tata wiedział, co się święci. Na

początku września 1939 roku wsiadł na rower i pojechał niby po mięso. 19

września do Wilna wkroczyli Sowieci. Od brudnych, zmęczonych marszem

żołnierzy unosił się nieziemski smród.

Wiedziałyśmy z mamą, że tata uciekł. W drodze na Litwę został

aresztowany i internowany w obozie w Lidzie. Dzięki temu przeżył –

gdyby Sowieci wzięli go do niewoli, to jak jego koledzy z Korpusu

Ochrony Pogranicza skończyłby w dole w Miednoje. Kiedy tylko mama

dowiedziała się, gdzie ojciec przebywa, zapakowała do worka damskie

ubrania, wzięła mnie za rękę i ruszyłyśmy. W tej akcji każdy miał swoją

rolę do odegrania. Podczas gdy mama, przebrawszy tatę za kobietę,

wychodziła z nim przez otwartą bramę obozu, ja zagadywałam po litewsku

strażnika, któremu dwie mijające go panie nie wydały się podejrzane.

Litewski znałam ze szkoły, bo po zajęciu Wilna przez Litwinów każdy

musiał się go uczyć.

Dnia 18 czerwca 1941 roku, jak się potem okazało – cztery dni przed

wybuchem wojny radziecko-niemieckiej – wracałam właśnie ze szkoły.

Trzymałam w rękach świadectwo ukończenia czwartej klasy, machając nim,

zadowolona z ocen, gdy minęła mnie ciężarówka. Zdążyłam wejść do

domu, gdy pojazd się pod nim zatrzymał, a do mieszkania wtargnęło kilku

mężczyzn. Jeden z nich miał postawiony kołnierz płaszcza i zsuniętą na

twarz czapkę. To był Polak, który wskazał nas enkawudzistom. Pod

wymierzonymi w nas lufami karabinów mama w pośpiechu wkładała

rzeczy do worka, a tata je wyjmował. Strasznie byli zdenerwowani. Albumy

fotograficzne, które mama pakowała, żołnierze wyrzucali i deptali, śmiejąc

się przy tym obrzydliwie.

To była ostatnia z czterech wywózek, które Sowieci zafundowali

Polakom. Kiedy pociąg dojechał do granicy polsko-sowieckiej, strażnicy


kazali wysiąść wszystkim mężczyznom. Potem się dowiedziałyśmy, że

trafili do łagrów. Tatuś – do obozu o zaostrzonym rygorze w Plesiecku koło

Archangielska. Nas wieźli dalej, nieskończenie długo, bo co chwilę

odstawiali nas na boczny tor, by umożliwić przejazd transportom

wojennym. Gdy tory się skończyły, wysadzili nas i pognali piechotą do

posiołków. My z mamą znalazłyśmy się w Tainczy w obwodzie

kokczetawskim w północnym Kazachstanie.

Wokół ani jednego drzewa, krzewu. I ta cisza. Ani psa, ani kota, bo już

zjedzone. Ani krowy czy konia, bo wojsko zabrało. Tylko wilki – tak samo

wygłodniałe jak my. Zamieszkałyśmy w lepiance jednej z Polek. Zimą

śnieg całkowicie zasypywał te prowizoryczne domki, nie dawało się wtedy

z nich wyjść przez drzwi czy okno, tylko po drabinie przez dymnik. A po

drugiej stronie już czekały wilki. Zdarzało się, że nie wychodziliśmy przez

parę dni.

Do jedzenia mieliśmy ziarna pszenicy, które z mamą z trudem

mieliłyśmy na ciężkich żarnach, a piłyśmy piołun. Herbaty nie było, a jego

rosło tam w bród. Tak wysoki był, że cała się w nim chowałam. Z domu

mama przywiozła kawał posolonej słoniny. Po trzech tygodniach był już

zjełczały, ale codziennie jedną skwareczką z niego okraszałyśmy nasze

lepioszki pieczone na prowizorycznym piecu. Kładło się ją na końcu placka

i jadło z namaszczeniem, wyczekując ostatniego kęsa. Co to był za rarytas!

Zesłańcy pracujący w tajdze mieli chociaż las, a w nim jagody, drobną

zwierzynę. Na stepie nie było nic.

Nasza gospodyni, Maria Jaworska, nie wiem skąd, ale przynosiła ziarna

słonecznika i mnie nimi ratowała przed szkorbutem. Była wnuczką zesłańca

styczniowego. Do dziś pamiętam, jak raz powiedziała: „Niech mi Bóg

wybaczy, ale dziękuję Mu, że nie mam dzieci, bo musiałyby przejść tę

gehennę, którą ja przechodzę”.


Wiadomość o amnestii dotarła do nas dopiero w 1942 roku. Do Tainczy

przyszedł żołnierz i opowiadał o tym, że w Jangi-Julu w Uzbekistanie

tworzy się Wojsko Polskie, II Korpus pod dowództwem generała

Władysława Andersa. Mama przekazała mu karteczkę z informacją dla taty,

choć wtedy nie wiedziała przecież, co się z nim dzieje.

Wiedziałyśmy tylko tyle, że przebywa w łagrze o zaostrzonym rygorze.

On tymczasem był już umierający. Leżał w szpitalu z opuchlizną głodową,

a lekarz dawał mu najwyżej dwa tygodnie życia. Wieść o amnestii dodała

mu sił, zwlókł się z łóżka i uciekł. Zziębnięty, w gumiakach, nie szedł,

a czołgał się, jedząc ze śmietników, i wtedy natknął się na żołnierza

w polskim mundurze, który niósł list od mojej mamy. Było to już w Jangi-

Julu, do którego tata zmierzał z zamiarem wstąpienia do wojska.

Kiedy dowiedział się, gdzie jesteśmy, wyruszył po nas. Przekupił

miejscowego chłopa i wypożyczył od niego sanie, którymi uciekaliśmy

przez trzy noce. Jakoś nie ufaliśmy tej „odzyskanej wolności” i nikomu nie

meldowaliśmy naszego odejścia. Uchodziliśmy potajemnie. Podróż

wlokącymi się i przepełnionymi pociągami była męcząca, ale nagrodę

stanowiło powitanie w obozie wojskowym w Jangi-Julu. Nadal żyliśmy

biednie, ale byliśmy już wśród swoich. Nikt nie nazywał nas „wrogami

ludu”, „polskimi panami”, nikt nie groził śmiercią. Dostaliśmy ubrania

i przydział żywności. Tatuś wrócił do służby wojskowej, a mamusia

zapisała się do YMCA17 i pracowała w obozowej kantynie.

Pozostawało jeszcze „zagospodarować” dzieci. Anders zdecydował

o utworzeniu dla nich szkół, w których znów mogły się uczyć, ale przede

wszystkim – aby mogły ocaleć z nieludzkiej ziemi. Wielu uczniów było

bowiem sierotami.

Ja trafiłam do Szkoły Młodszych Ochotniczek. Nazywałyśmy siebie

„smoczkami” – od skrótu SMO. Do szesnastego roku życia dziewczynki


i chłopcy należeli do junaków, a potem – do formacji dydaktyczno-

wojskowych, które były ewenementem w historii edukacji. Po osiemnastym

roku życia dziewczęta trafiały do „pestek”, czyli Pomocniczej Służby

Kobiet, gdzie zdawszy maturę, robiły kursy na sanitariuszki, pielęgniarki,

kantyniarki, świetliczanki, pracownice administracyjne, a nawet na

kierowców dodgów i skąd niejednokrotnie wyjeżdżały na front. Moje

starsze koleżanki walczyły w Tobruku i pod Monte Cassino. Ja miałam

dopiero dwanaście lat, ale tacie zależało, bym dołączyła do SMO. Dodał mi

więc cztery lata i tak stałam się najmłodszym żołnierzem tej formacji.

Dostałam mundur i buty.

Szkoła dla młodszych ochotniczek powstała w Karkin-Batasz

w Uzbekistanie. Formalnie zatwierdzono ją w maju 1942 roku, ale

faktycznie działała od marca, kiedy to przyjechały do niej pierwsze cztery

junaczki. W tym maju byłam jedną z blisko 700 junaczek, dwa miesiące

później było nas ponad tysiąc.

Karkin-Batasz oznacza Dolinę Śmierci, latem step zamieniał się

bowiem w pustynię. Nie mówiąc o wodzie, nam, uczniom, brakowało także

papieru, lekcje odbywały się więc w formie pogadanek. Bez podręczników

i książek – miałyśmy jedynie egzemplarz Pana Tadeusza, który ktoś zdołał

zabrać z domu. Pisałyśmy na marginesach gazet, szarym kartonie do

pakowania paczek, na deszczułkach czy korze brzozy. Po jakimś czasie

dostaliśmy pięćdziesiąt ołówków, piętnaście notesów, paczkę kredy, pięć

gwizdków, dwie księgi-zeszyty, dwie piłki, jedną siatkę i piłkę do palanta.

Podręczniki przychodziły do nas w skrzyniach po amunicji.

W tamtym czasie przyjęłam sakrament bierzmowania. Nie przyznałam

się, że byłam bierzmowana jeszcze w Wilnie – wtedy takie sprawy

załatwiało się szybciej niż dziś. Chciałam być jedną z bierzmowanych, bo

naszym ojcem chrzestnym był sam generał Anders. W równym rzędzie


klęczeliśmy wszyscy, jak to w wojsku, na jednym kolanie. Bierzmujący nas

biskup polowy, Józef Gawlina, podchodził do każdego i namaszczał go

świętymi olejami, a za nim kroczył generał i kładł nam na ramieniu szablę.

Jakież to było dostojne!

Stalin jak niechętnie wypuścił nas z obozów, tak samo niechętnie dawał

środki na utrzymywanie i rozbudowywanie polskiego wojska. Wyczuwając

to, Anders wynegocjował ewakuację części oddziałów i cywili, w tym

dzieci, na pozostający pod wpływami brytyjskimi Bliski Wschód. Podczas

gdy tata służył w wojsku, ja z mamą przez Morze Kaspijskie dotarłyśmy do

perskiego Pahlevi, gdzie przeszłyśmy kwarantannę, a potem – na krótko do

Teheranu i docelowo do Palestyny. Tam już mieszkałyśmy osobno, bo

szkoła była wyłącznie dla uczennic – bez rodziców.

Szkoła Młodszych Ochotniczek „wędrowała” – od Gedery przez

Rehowot i Jenin, by na początku 1944 roku osiąść w Nazarecie. Niedaleko

domku Maryi mieścił się klasztor franciszkanów, którzy go nam

udostępnili. Miałyśmy zakaz samodzielnego opuszczania tamtego terenu,

by nie gorszyć Arabów i nie narażać się na nieprzyjemności czy

niebezpieczeństwa. Raz jednak wymknęłyśmy się we cztery uczennice bez

zgody, bo i o nią nie poprosiłyśmy. Po powrocie czekał nas tygodniowy

areszt domowy. Na przeprosiny przygotowałyśmy dla naszej komendantki

występ pod tytułem Porwanie branki, w którym ja przygrywałam na

mandolinie – tej samej, dzięki której w Rosji zarobiłam 20 rubli.

SMO w Nazarecie obejmowała klasy od czwartej do ósmej, gimnazjum

i liceum pedagogiczne, roczny kurs spółdzielczo-handlowy przekształcony

potem w gimnazjum kupieckie. Ja w dwa lata zrobiłam cztery klasy: piątą

i szóstą oraz siódmą i ósmą. Szkoła przywróciła dzieciństwo wielu moim


koleżankom i kolegom, osieroconym lub oddzielonym od rodziców, po

walce o byt w obozach i w czasie tułaczki, ale i mnie samej. Pozwalała żyć

normalnie. Wykładowcy – przedwojenni nauczyciele uratowani z łagrów –

byli nam rodziną. Uczyli i wychowywali. Jedna z komendantek wpajała

nam: „Dziewczęta, pamiętajcie: poznajemy się po uśmiechu”. Wzrastały

w nas optymistki, ale i altruistki, zbierałyśmy żywność i ubrania, a potem

wysyłałyśmy je do Polski. Te, które razem z SMO po 1947 roku przeniosły

się do brytyjskiego Foxley – a było ich ponad czterysta, pomagały także

biednym w Anglii. W kwietniu 1948 roku szkoły zostały rozwiązane.


Kąpiel w Morzu Kaspijskim w Pahlevi – Helena Kurzak z mamą,

Iran, 1942 rok


fot. Archiwum Heleny Kurzak

Choć polskie szkoły na brytyjskich terenach Bliskiego Wschodu

otrzymały od Londynu prawa szkół państwowych, nie miały uznania władz

brytyjskich, które nie zaakceptowały dziecięcych formacji w wojsku.

Utrzymywane były z dobrowolnych datków żołnierzy Armii Polskiej na

Wschodzie. Decyzja o ich utworzeniu, mimo deficytu kadry i środków

materialnych, była ważnym dokonaniem polskiego rządu emigracyjnego.

Dzieci od ósmego do siedemnastego roku życia były za duże, by wyjechać


do osiedli w Australii, Indiach, Meksyku, Nowej Zelandii czy Afryce, gdzie

mogłyby przebywać ze swoimi opiekunami, a za małe, by wstąpić do

wojska.

Dla Andersa edukacja była bardzo ważna. Nie wiem, czy w staraniach

o tworzenie polskich szkół na emigracji kierował się przeświadczeniem, że

przyda nam się, gdy już wrócimy do kraju, czy raczej chęcią utrzymania

w nas łączności z polskością, gdy na powrót do ojczyzny nie będzie szans.

To było jednak genialne posunięcie – dzięki temu nasze dzieciństwo było

choć trochę mniej zmarnowane. Nie będzie też przesadą stwierdzenie, że

generał zadbał o wykształcenie przetrzebionej kadry inteligenckiej

w powojennej Polsce.

Często nas odwiedzał. Jak tylko przyjeżdżał, ustawiałyśmy się

w szeregu na placu apelowym, a on przemawiał. Rozmawiał z nami,

notował problemy, które mu zgłaszałyśmy, nawet te najbardziej osobiste,

rozpytywał o nasze postępy w nauce. Dziewczynki lgnęły do niego,

przytulały się – zupełnie jak do mojej mamy, gdy mnie odwiedzała. Były

tak bardzo spragnione rodziców, cudzy tata i mama dawali im ich

namiastkę.

Raz na koniec takiego spotkania dziewczęta zaniosły generała do

samochodu na rękach. To był nasz „tatuś”. Kiedy przyjechał do nas po raz

pierwszy, rozpłakałam się. „Czemu płaczesz?” – spytał. Wtedy rozbeczałam

się na dobre. Mama była kilkaset kilometrów ode mnie, tatuś jeszcze dalej –

na froncie we Włoszech, a generał mi go przypominał. Pochylił się nad

moją rozmazaną buzią, po czym wyprostował się i powiedział: „Przecież

żołnierz nie płacze!” – W jego głosie słychać było i wojskową surowość,

i ojcowską troskę. Automatycznie się wyprostowałam, obtarłam łzy i więcej

nie płakałam.
*

Mimo trudnych warunków edukacja była na najwyższym poziomie. Po

maturze dziewczęta bez problemu dostawały się na studia. Choć gimnazjum

i liceum miały profil humanistyczny, ich absolwentki zasiliły potem

wydziały nie tylko polonistyki, anglistyki, historii sztuki i prawa, ale także

medycyny, stomatologii, architektury czy rolnictwa.

Ponieważ podlegałyśmy Dowództwu Jednostek Wojska Polskiego na

Środkowym Wschodzie, prócz mundurów obowiązywała nas musztra.

Każda z nas składała też ślubowanie na sztandar:

Przysięgam Panu Bogu Wszechmogącemu, w Trójcy Świętej Jedynemu, być


wiernym Ojczyźnie mej, Rzeczypospolitej Polskiej, sztandarów wojskowych nigdy
nie odstąpić, stać na straży Konstytucji i honoru żołnierza polskiego, prawu,
Prezydentowi Rzeczypospolitej być uległym, rozkazy dowódców i przełożonych
wiernie wykonywać, tajemnic wojskowych strzec, za sprawy Ojczyzny mej
walczyć do ostatniego tchu w piersiach i w ogóle tak postępować, abym mógł żyć
i umierać jak prawy żołnierz polski. Tak mi dopomóż Bóg i Święta Syna Jego
Męka. Amen.

Szkoły junaczek i junaków to był ewenement, nieznany dotąd w historii

ani szkolnictwa, ani wojska. To, jak sobie radziły i one, i szkoły kadeckie

dla chłopców, stanowiło przykład ogromnej zaradności. W 1942 roku

w Jerozolimie powstał Dział Wydawnictw – powielał podręczniki, które

kilku zesłańcom udało się zabrać z domu i uchować w niewoli, a także

pochodzące ze zbiorów polskich Żydów, przybyłych do Palestyny jeszcze

przed wojną. Podlegająca mu Podkomisja dla Oceny Podręczników

Szkolnych pod kierownictwem Łukasza Kurdybachy, historyka ze Lwowa –

w dwa miesiące, od października do grudnia 1942 roku, przygotowała

i wydrukowała prawie 30 tysięcy różnego rodzaju podręczników, z których


uczyły się potem polskie dzieci od Bliskiego Wschodu przez Afrykę po

Nową Zelandię i Meksyk.

Pierwsi Polacy przyjechali do Palestyny w 1939 roku – byli to głównie

cywile. Działać zaczęły: Polski Czerwony Krzyż, YMCA. Ministerstwo

Informacji i Dokumentacji uruchomiło tam placówkę prasową,

w Jerozolimie działała Polska Agencja Telegraficzna, Sekcja Polska Radia

Jerozolima i Centrum Informacji na Wschodzie. Wychodziła więc polska

prasa – i cywilna, i wojskowa, i młodzieżowa; funkcjonowały organizacje

religijne, harcerskie, zawodowe, polityczne.

W kwietniu 1940 roku do Palestyny dotarła Brygada Strzelców

Karpackich, najwięcej ich było w Jerozolimie. Z czasem dołączyli do nich

tacy jak my. Kolejna fala polskich żołnierzy dotarła do Jerozolimy w 1943

roku – był to II Korpus. Było w Jerozolimie kilka „polskich” miejsc:

w prowadzonych przez Żydów z Polski kawiarniach czy restauracjach zjeść

można było bigos, posłuchać polskich piosenek. Ściągający tam poeci

i pisarze – Roman Brandstaetter, Marian Hemar, Stanisław Młodożeniec,

Władysław Broniewski, Józef Czapski, Gustaw Herling-Grudziński, Jerzy

Giedroyć – tworzyli silne polskie środowisko literackie.

Pod wierszami Broniewskiego wszyscy moglibyśmy się podpisać, jak

choćby pod tym fragmentem jego Ściany płaczu:

Kilka starych kamieni

i płacz – przez tysiące lat…

Gdybym mógł to zamienić

na Wierzbową i Nowy Świat.

Albo ten fragment Via Dolorosa:

Ja wiem, że jedyna droga

do Polski
– to droga Golgoty.

Polacy w Jerozolimie zostawili także swój ślad religijny. Podczas

piątkowych dróg krzyżowych szła osobna polska procesja. Wielki Tydzień

Polaków w Jerozolimie z 1941 roku opisał ksiądz Leon Łomiński.

Przytacza tam słowa biskupa Karola Radońskiego, który w Niedzielę

Palmową wołał: „W górę serca, Żołnierze Wolności, Rycerze

Zmartwychwstania”. W czasie procesji z palmami sięgającymi nawet kilku

metrów na jerozolimskich ulicach rozbrzmiewały pieśni: Po górach,

dolinach, Serdeczna Matko, Kto się w opiekę poda Panu swemu. Jak kiedyś

tłumy Jerozolimy przy Bramie Złotej przypatrywały się Synowi

Dawidowemu, tak teraz ze zdumieniem jerozolimczycy oglądali mężczyzn

w polskich mundurach śpiewających Boże, coś Polskę pod biało-

czerwonym sztandarem.

Z tym samym sztandarem szła potem procesja wielkoczwartkowa –

z Wieczernika do Ogrodu Oliwnego, a dzień później – na Kalwarię. Szli

z krzyżem poświęconym u Grobu Zbawiciela, który po wojnie miał

przyprowadzić polskie tłumy do ojczyzny. Ksiądz Łomiński wspomina

Drogę Krzyżową w Jerozolimie 1941 roku jako pierwszą w dziejach świata

tak liczną polską pielgrzymkę. I tu znowu – w Bazylice Grobu Pańskiego

rozbrzmiało: „Ojczyznę wolną racz nam wrócić, Panie” i „Zlituj się, zlituj,

niech się nie tułamy”.

Przy Grobie św. u ojców asumpcjonistów co pół godziny wartę pełnili

dwaj polscy żołnierze. Jakże symboliczny musiał być widok biało-

czerwonego sztandaru z białym orłem i leżącej obok korony cierniowej. Po

Jerozolimie rozniosła się wieść o polskim Grobie Bożym. By go zobaczyć,

przybywali arabscy chrześcijanie, ale i muzułmanie oraz żydzi.

Na Via Dolorosa żołnierze i uchodźcy odzyskali zaniedbane przez

Ormian stacje i je wyremontowali. Rzeźbę upadku Pana Jezusa wykonał


Tadeusz Zieliński, który na jednym z obrazów umieścił napis: „Nie

płaczcie, Polska zmartwychwstanie”. Pamiątką po Polakach jest także

tamtejsza rzeźba Matki Bożej Częstochowskiej. Osobną historię opisuje

polska kwatera katolickiego cmentarza na górze Syjon, niedaleko

Wieczernika, na którym spoczywają ci, którzy nie przeżyli tułaczki z II

Korpusem Andersa w latach 1941–1948.

Kiedy Wielki Tydzień 1941 roku gromadził w Jerozolimie największą

polską pielgrzymkę, ja z mamą byłyśmy jeszcze w Wilnie. Po tym, jak

z pozostałymi „smoczkami” dotarłam do Nazaretu w 1944 roku, po dwóch

latach przeniosłam się do Ain Karem. Pamiętam, jak samotnie

przemierzałam siedmiokilometrową drogę do pustelni – miejsca, w którym

Maryja odwiedziła swoją kuzynkę Elżbietę.

W Ain Karem byłam już z mamą. Mieszkałyśmy u rodziny arabskiej:

nasz gospodarz, Ibrahim, jako jedyny w okolicy miał „tylko” dwie żony.

Kontynuowałam naukę w szkole, która mieściła się w klasztorze, a ojciec

regularnie nas tam odwiedzał – w czasie przepustek z wojska.


Klasztor oo. franciszkanów w Nazarecie służący jako budynek

Szkoły Młodych Ochotniczek od 1942 do 1944 roku


fot. Archiwum Heleny Kurzak

W 1946 roku zaczęły się rozruchy arabsko-żydowskie. Ulice były

ogrodzone drutem kolczastym, przy którym stał brytyjski żandarm

i sprawdzał paszporty.

– Have you got a pass? – pytał.

– No, przecież widzisz. – Tu zatrzymany wojak wskazywał pas przy

mundurze.

– Oh, you are a Polish – odpowiadał na to brytyjski żandarm, bo taka

reakcja polskich żołnierzy była typowa.

– Sam se „polisz” – burknął raz jeden taki żołnierz, co usłyszała moja

koleżanka i zaraz się tą anegdotką podzieliła z resztą uczennic, ku naszej

wielkiej uciesze zresztą.

W Palestynie było szczęśliwie – nie mieliśmy radia, nie wiedzieliśmy

o Holokauście, Auschwitz, powstaniu warszawskim. Żyliśmy


codziennością, która też przecież wymagała od nas, zwłaszcza od mamy,

wielu zabiegów, by nas utrzymać. Aż nadszedł czas wyjazdu. Kiedy

przemierzaliśmy Kanał Sueski, do ostatniego wagonu naszego pociągu

wtargnęli beduini, którzy dłuższy czas gonili nas konno. Jedna z kobiet

chwilę wcześniej wyjęła z wózka dziecko, by je nakarmić. Kiedy

zobaczyłam, jak beduin jednym ruchem wyrzuca z pociągu wózek, wstąpiła

we mnie nadludzka siła. Chwyciłam dwie ciężkie walizy i, trzymając je

przed sobą, parłam do drugiego wagonu. Przestrzegano nas przed tym

ostatnim wagonem, na który napadali beduini, ale kiedy wchodziliśmy do

pociągu, wolny był właśnie tylko ten ostatni.

Z Port-Saidu w 150 osób płynęliśmy stateczkiem o wyporności 1,1

tysiąca ton. Fale na Morzu Śródziemnym kołysały nami jak łódeczką –

statek to się podnosił, to opadał. Bliźniaczy statek, który wypłynął

wcześniej, zatonął. Między Kretą a Sycylią rozpętała się burza – woda lała

się na pokład, była niezła „kołysanka”.

Nagle przy brzegu ukazały się światełka miasta. To była Genua.

W oczekiwaniu na pociąg Czerwonego Krzyża do Polski liznęłam

włoskiego. Włoscy żołnierze chętnie uczyli go urodziwe Polki, to i ja

skorzystałam. Do Polski jechaliśmy tydzień. W Czechowicach-Dziedzicach

wysiedliśmy i pierwsze co zrobiliśmy, to ucałowaliśmy polską ziemię. Tę,

która w kolejnych latach okazała się dla nas tak niewdzięczna.

W Polsce mieszkają już tylko trzy „smoczki”, wśród nich ja. Wszyscy

my, wojenni tułacze, mamy przetrącone życiorysy, dlatego tak bardzo

zależy nam na tym, by pamięć o tamtych zdarzeniach, ich ofiarach

i sprawcach zachować i pielęgnować. To nie jest „grzebanie się

w przeszłości”, jak mówią niektórzy. Ze swoją pamięcią stanowimy żywą

lekcję historii, która przestrzega: „Nigdy więcej wojny”.


Helena Kurzak

17
YMCA (z ang. Young Men’s Christian Association, pl. Związek Chrześcijańskiej Młodzieży

Męskiej), wyrosły w Polsce w latach 1919–1922 z amerykańskiej misji YMCA. Po wybuchu II

wojny światowej niósł pomoc potrzebującym, dlatego Niemcy go rozwiązali, majątek skonfiskowali,

a działaczy aresztowali i zamordowali. W Polsce działał potem konspiracyjnie, a na uchodźstwie

powstało wiele jego lokalnych ośrodków.


Z rodzicami w Betlejem. Ojciec w mundurze II Korpusu
fot. Archiwum Heleny Kurzak
Helena z arabską rodziną, u której mieszkały z mamą w Palestynie
fot. Archiwum Heleny Kurzak
Helena Kurzak przed tablicą upamiętniającą zesłańców

Syberyjskich, którą sama zaprojektowała


fot. Archiwum Heleny Kurzak
ANDRZEJ

SŁONECZNY CHŁOPAK

Andrzej Rutkowski w połowie lat 30. XX w.


fot. Archiwum Andrzeja Rutkowskiego
piekieł Rosji, w której wybijano nam z głów Boga, trafiłem do raju

Z Palestyny – kolebki chrześcijaństwa. Ale mnie wciąż się śnił zapach

parku i jesiennych liści w Polsce.

Dzięki sprytowi i zaradności rodziców przez zsyłkę przeszedłem jak

spacerkiem. Mój ojciec – Adam, nadleśniczy w Jałówce koło Świsłoczy

w Puszczy Białowieskiej – ukończył przed wojną naukę w Instytucie

Politechnicznym i Rolniczo-Leśnym w Puławach, a praktyki odbywał

w Buzułuku, potem jeszcze był adiunktem koło Archangielska, znał więc

rosyjską mentalność. Znała ją też mama, z pochodzenia ziemianka. Kiedy

więc 17 września 1939 roku ojca aresztowali, wiedziała, że jedyną drogą

wydostania go stamtąd jest przekupstwo. Miałem wtedy dziesięć lat.

Po wykupieniu ojca przeniesiono go na stanowisko nadleśniczego

w Gródku koło Białowieży – resztę zatrzymanych, w tym popa,

zamordowano. Niedługo jednak cieszył się wolnością, i tak nas dopadli.

W domu stało radio, a w nim stacje: Paryż-Londyn. Kiedy tylko załomotali

do drzwi, mama zmieniła częstotliwość radia i chwyciła za biżuterię.

– Ładny zegarek macie – rzucił enkawudzista do mamy.

– To nie mój – odpowiedziała mama.

– A czyj? – zapytał zdziwiony żołnierz.

– A wasz – odparła mama, czym go – znaczy żołnierza – „kupiła”.


Andrzej Rutkowski z rodzicami i młodszym bratem oraz stryjem

w Lidzie przed 1939 rokiem


fot. Archiwum Andrzeja Rutkowskiego

Zsyłka nas nie minęła, ale enkawudzista przymknął oko na pakowane

do waliz futra i biżuterię. Sprzedanie ich na Sybirze uratowało nas przed

śmiercią głodową. W tułaczkę ruszyliśmy 17 lutego 1940 roku.

Wywieźli nas do posiołka Oktiabrski w województwie nowosybirskim –

600 kilometrów od granicy z Mongolią, 150 kilometrów od stacji Tiażyn.

Podczas gdy my w szkole wysłuchiwaliśmy o tym, jak nas rodzice

okłamują i że Boga wcale nie ma, ci rodzice harowali w kopalni złota.

Mieszkaliśmy w spróchniałych chatach, w których zimą woda w wiadrach

zamarzała, a na ścianach osiadał szron.

Po amnestii wyjechaliśmy najszybciej, jak się dało. Nie chcieliśmy

radzieckich paszportów, dotarliśmy do Buzułuku, a za nami pół posiołka –

wiedzieli, że ojciec jedzie tam jak do siebie. Po podpisaniu układu Sikorski-

Majski 30 lipca 1941 roku – jedenaście dni później Naczelny Wódz


powierzył dowództwo polskiej armii generałowi Władysławowi Andersowi

– uwięzionemu na Łubiance. Trzy dni później podpisano umowę, na mocy

której zaczął on formować Armię Polską w ZSRR. Obowiązki dowódcy

Anders objął 18 sierpnia 1941 roku. Stalin pozwolił na zmobilizowanie 30

tysięcy żołnierzy.

Gdy okazało się, że w Buzułuku ma być siedziba polskiego wojska,

enkawudzistów z Nowosybirska nieco to zaniepokoiło. Anders ulokował

tam dowództwo i sztab Armii Polskiej. Ktoś mu powiedział, że przed wojną

obóz ten mój ojciec budował. Od 23 sierpnia do 12 września 1941 roku

w enkawudowskich obozach dla polskich jeńców komisje rekrutacyjne

wyłoniły 24 828 mężczyzn; 273 osobom narodowości niemieckiej

odmówiono rekrutacji; 252 odrzuciły akceptację; 234 odpadły z powodów

zdrowotnych, a trzy – przez ciążące na nich wyroki sądowe. Żołnierzy było

więc ponad 25 tysięcy, w tym blisko tysiąc oficerów. Jednostki formowały

się nie tylko w Buzułuku, ale także w Tatiszewie i Tockoje.

Pobyliśmy tam tydzień, po czym przejechaliśmy do Kermine, zwanej

Doliną Śmierci – kiedyś to miejsce mnie ocali. Tam też została przeniesiona

Dywizja Piechoty z Tockoje. Choroby wciąż dziesiątkowały uwolnionych

zesłańców, tyle że – jak mówili – „tu cieplej było umierać”. Do pochówków

używano jednej dyżurnej trumny, a po epidemii tyfusu wózek-karawan

tylko przykrywano kocem. Zmarło niemal tysiąc żołnierzy, junaków

i ochotniczek Pomocniczej Służby Kobiet, dywizję dalej jednak

formowano. W marcu 1942 roku liczyła już ponad 7 tysięcy osób. Od 24

marca do 4 kwietnia do Persji i na Bliski Wschód ewakuowano ich ponad

połowę.

W Kermine ojciec rozpoznał kolegę – osadnika wojskowego, który

pomógł nam znaleźć się na liście transportu do Pahlevi. Na początku

sierpnia 1942 roku czekaliśmy już w Krasnowodsku na okręt do Pahlevi.


Na tamtejszych plażach leżeliśmy pokotem, nie mieliśmy siły się ruszać,

wielu też już się nie ruszało – byliśmy jak żywe cmentarzysko. Pamiętam,

jak zagadnąłem do leżącej obok dziewczynki, a ona nie odpowiadała.

Przyjrzałem jej się – była już sztywna.

Andrzej Rutkowski do Pierwszej Komunii Świętej poszedł zaraz po

przyjeździe do Iranu wiosną 1942 roku – w obozie na lotnisku

w Teheranie. Mama ubrała go w to, co miała


fot. Archiwum Andrzeja Rutkowskiego

Z Pahlevi udaliśmy się do Teheranu, gdzie ojciec pracował

w Czerwonym Krzyżu, a ja chodziłem do szkoły ojców lazarystów,


a stamtąd wiosną 1945 roku – do Libanu. To był mój pierwszy raj na ziemi:

ciepło, kwitnące anemony i niezwykła serdeczność ludzi. Mieszkaliśmy

w miejscowości Ghazir, w domu na górze przy pomniku Chrystusa, nie

było tam niestety szkoły. Przyuważył mnie Eugeniusz Kocuper, delegat RP

na Bliski Wschód, i pyta o wiek:

– Piętnaście – odpowiadam.

– Do kadetów go! – krzyknął w stronę moich rodziców.

Do kadetów, czyli do Junackiej Szkoły Kadetów w Barbarze,

w Palestynie. On już miał tam swojego huncwota – Janusza zresztą znałem.

Z Barbary przyjeżdżałem do rodziców na ferie. Najpiękniejsze wakacje to

były te w 1946 roku – już po wojnie, ale koniec wojny minął dla nas

niepostrzeżenie, bo tam, gdzie byliśmy, nie odczuwaliśmy jej bezpośrednio.

Spędziliśmy więc te wakacje w Mameltain, w domu Rafaeli Santi. Morze

w zatoce Jounieh było czyste jak kryształ, kąpaliśmy się przy skałkach

w pobliżu dzisiejszego Casino. W lipcu 1947 roku szkoła przeniosła się do

Anglii, a ja – po małych przygodach – do Libanu. Chodziłem tam do

gimnazjum w Zouku.

Po mojej służbie w junackich strukturach mógłbym potem z rodziną

wyjechać do Anglii, ale mnie się śnił zapach parku i jesiennych liści

w Polsce. Do kraju się rwałem. W tym kraju potem UB – chwilę przed

maturą – trzy tygodnie mnie dusiło, bo zwęszyli, że u Andersa byłem.

Wyciągnął mnie z tego ubek – Żyd, który też był w Kermine – Dolinie

Śmierci. I życia, jak się okazało.

Jako absolwent JSK mogę powiedzieć, że jestem spadkobiercą

dwustuletniej tradycji. Pierwsze wojskowe szkoły dla młodzieży sięgają

1765 roku i Szkoły Rycerskiej, czyli Akademii Szlacheckiego Korpusu


Kadetów Jego Królewskiej Mości i Rzeczypospolitej. Powołał ją król

Stanisław August Poniatowski – do roku 1794 wykształciła 650 kadetów

i 300 eksternów. Z niej rekrutowało się wielu ważnych dowódców polskich

wystąpień zbrojnych. To była elita.

Na jej wzór po 1918 roku utworzono podobne organizmy w Łobzowie,

a potem we Lwowie, w Rawiczu i Modlinie, później w Chełmnie. Nasza

jednostka – Junacka Szkoła Kadetów – powstała przy Armii Polskiej

ewakuowanej z ZSRR w 1942 roku.

Dowodzący tą armią generał Anders powołał oddziały junackie wśród

dzieci poniżej „wieku wojskowego”, czyli w wieku od czternastu do

osiemnastu lat, jeszcze w Rosji sowieckiej we wrześniu 1941 roku.

Pierwsza była Szkoła Junaków pod dowództwem kapitana Bronisława

Sarnowskiego w Tockoje, a potem we Wrewskoje koło Taszkientu.

Natomiast zgrupowanie dziewcząt – Szkoła Junaczek – powstała w marcu

1942 roku. Wiele z tych dzieci – w jednej trzeciej sierot i półsierot –

uratowało to przed śmiercią głodową lub rusyfikacją.

Zwłaszcza w pierwszych miesiącach ambasada polska ani wojsko nie

miały pieniędzy na opiekę nad ludnością cywilną. Nie zawiodła jednak

ofiarność żołnierzy – włożywszy mundur, oddawali cywilom swoje ubrania,

o ile nadawały się jeszcze do noszenia, i dzielili się głodowymi racjami

żywności. Jedna taka porcja odpowiadała 30 procentom wartości

kalorycznej żołnierskiej porcji angielskiej. Potem żywność dla polskiego

wojska Stalin zmniejszył z 70 tysięcy racji do 26 tysięcy i Anders go

przekonał, że najlepszym rozwiązaniem będzie odesłanie części wojska na

Środkowy Wschód, gdzie odpowiedzialność za uzbrojenie i przeszkolenie

przejmą Anglicy. Rozwiązanie to satysfakcjonowało nie tylko Związek

Radziecki, ale i Wielką Brytanię, której przydało się zasilenie szeregów

żołnierzy.
Jeszcze w Rosji młodzi junacy jedli „zupę galopkę”, po której

galopowało się do latryny, i „pajkę” chleba, pełnili wartę z jednym

karabinem na kompanię, a może nawet z kijem występującym w roli

karabinu. Tylko część z nich miała umundurowanie i obuwie, które przyszło

transportem z Anglii, a i tak w punkcie zbornym w Tatiszewie lub Tockoje

musieli je oddać i przyjąć w zamian zniszczone waciaki sowieckie. Za

pościel służyły koce i płaszcze, za poduszkę – plecak. Pierwszym zadaniem

nauczycieli w prowizorycznych szkołach „pod drzewem” było

wyrugowanie rusycyzmów i… przekleństw.

Wreszcie oddziały te ewakuowane zostały razem z Armią Polską do

Iranu, a potem do Palestyny. Na Bliskim Wschodzie powstawały szkoły

powszechne, gimnazja, licea humanistyczne i techniczno-drogowe w formie

Junackiej Szkoły Kadetów, Junackich Szkół Mechanicznych, Szkoły

Łączności, Szkoły Lotniczej i Morskiej oraz Szkoły Młodszych

Ochotniczek.

Komendantem powołanej w sierpniu 1942 roku JSK, którą ja potem

kończyłem, został major Andrzej Kulczycki. W gimnazjum i liceum uczyli

się chłopcy, którzy później chcieli kształcić się dalej lub pójść do wojska.

Przez JSK przeszło 1,2 tysiąca uczniów, wielu dołączyło do II Korpusu

Polskiego we Włoszech. Wielu leży tam na cmentarzach wojennych na

Monte Cassino, w Loreto czy Bolonii.

Początkowo – od maja do października 1942 roku – JSK ulokowana

była w Bashit, potem – do lipca 1943 roku – w Kastinie, ja dołączyłem do

niej, gdy osiadła już w Barbarze. Opiekowała się nami 3 Dywizja Strzelców

Karpackich. Uczono nas i wychowywano na podstawie odtwarzanych

z pamięci przedwojennych programów i etosu obowiązkowości,

odpowiedzialności, dyscypliny i oddania ojczyźnie oraz odporności na

trudy życia codziennego i żołnierskiego.


We wrześniu 1942 roku na tysiąc uczniów przypadały 44 podręczniki

i 700 książek beletrystycznych. Polacy chodzili po jerozolimskich

bibliotekach, a nawet po domach polskich Żydów w poszukiwaniu

kolejnych. Zdobyli w ten sposób 150 egzemplarzy podręczników.

To wciąż jednak było mało. Nawiązano więc kontakt z majorem

Gronowskim, polskim Żydem, który jeszcze przed wojną wyemigrował do

Afryki Południowej i tam wstąpił do wojska. Z zawodu był drukarzem,

objął więc komendę w brytyjskiej drukarni wojskowej w Jerozolimie.

Podjął się przedruku załatwionych podręczników, które mieliśmy – kilka

z nich mam do dziś – zdobył w tym celu trudno dostępne polskie czcionki

drukarskie.

W 1943 roku powstał w Jerozolimie Dział Wydawnictw przy Komisji

Wyszkoleniowo-Wydawniczej Wojska Polskiego. Druków z czasem

dostarczał też Londyn i drukarnia WP w Rzymie. Program nauczania

i regulamin szkół dla junaków przejęto od polskiej szkoły powszechnej,

założonej w 1940 roku przez polskich uchodźców wojennych w Tel

Awiwie.

Uczyliśmy się w namiotach. Początkowo bez przyborów szkolnych –

między uczniami krążył globus wykonany przez uzdolnionego chłopca

z puszek, a ściany namiotu zdobiły godła – także zrobione z tego surowca.

Po szkole były zawody sportowe, harcerstwo, chór, orkiestra.

Wojsko dawało JSK dowódców, wychowawców i nauczycieli oraz wikt

i opierunek. A przecież nie takie są zadania wojska. To była jednak wojna

i formacje takie jak moja szkoła, stanowiły ewenement, bo powstały

w skrajnych warunkach, na emigracji, w większości z łagrowych

„niedobitków”.
Obowiązywał nas regulamin wojskowy, a szkoła składała się z pięciu

czy sześciu kompanii. Na co dzień byliśmy zwykłymi uczniami, ale od

święta, wizytacji czy inspekcji prężyliśmy pierś w mundurze,

prezentowaliśmy broń i słoneczko na furażerkach, i maszerowaliśmy w takt

Warszawianki. Wydarzenia takie poprzedzały oczywiście godziny musztry

i ćwiczeń. Nasz teatr wystawiał Straszny dwór i Halkę, a nasza orkiestra

dawała koncerty w radiu.

Nie załapałem się na defiladę JSK, którą 28 czerwca 1943 roku odbierał

generał Władysław Sikorski. To przed moimi starszymi kolegami wygłosił

jedno z ostatnich przemówień, zanim zginął w katastrofie gibraltarskiej.

W naszej kronice napisał: „Kadetom polskim w Palestynie i tym, którzy

budować będą Wielką Polskę, z wyrazami uznania”.

Byli też u nas generał Sosnkowski i generał Anders. We wrześniu 1945

roku, gdy okazało się, że Polska spod jednej okupacji weszła pod kolejną,

Anders mówił do nas: „Dla Polaków jest jedna uczciwość, jeden honor,

jedna prawda”. O nas mówił, że kadet to synonim uczciwości i dzielności.

Obiecywał, że ze chrzęstem czołgów wrócimy do Polski, zostawił nas ze

słowami: „Nie traćcie nadziei!”.

Na razie jednak – zanim wielu z nas zaczęło zbierać laury na polu

chwały – pozostawała żmudna nauka. Cykl dnia streścił w swoim

wierszyku jeden z uczniów:

Szakal ziewa gdzieś w pardesie,

księżyc krzywi twarz przybladłą,

już służbowy wstał i drze się

jak kadeckie prześcieradło.

Hej! Pobudka! Rży z zapałem,

włażąc z paszczą do namiotów,


dla was całą noc nie spałem,

kreatury psich pomiotów.

Czasem szef nam wstać pomaga

Często kadet szef w ślad za nim

namawia, by wyleźć z łóżka

przed porannym odsiusianiem.

Za pięć minut znów służbowi

sadystycznie się panoszą,

wmawiając, że gimnastyka

musi dla nas być rozkoszą.

Skłon i przysiad, ręce w górę,

Jakże to wykonać mamy

trzymając jedną powieki,

drugą spodnie od piżamy.

Na śniadanie znowu zbiórka,

teraz nas nagroda czeka,

bo w herbacie pływa kilkadziesiąt

kropel nafty – zamiast mleka.

Rzeczywiście, nafta, na której palono pod kotłami, była nieodłączną

„przyprawą” każdego dania. Część porannej toalety stanowiło przywdzianie

munduru. Latem w jego skład wchodziły: bawełniane kalesony krótkie,

krótka podkoszulka, wełniane skarpety i buty, a w nich wełniana sztuca

ciemnozielona, którą razem z cholewką bandażowało się owijaczem. Na

kalesony wkładało się miniszorty khaki, w nie wpuszczało się koszulę

w tym samym kolorze, a pośrodku spinało się bielonym pasem. Na głowie


– furażerka z chromowanym słońcem, spuścizna jeszcze po Szkole

Rycerskiej z końca XVIII wieku.

Zimą z kolei nosiliśmy wełnianą bieliznę i długie battledressowe

spodnie, które „prasowało się” nocą – między prześcieradłem a materacem.

Nogawki wkładało się w bielone spinacze. Na górze – ciemnozielona

koszula z krawatem, a na niej – sukienna bluza battledressowa opięta

bielonym pasem. Bez wątpienia byliśmy najszykowniejszą jednostką w tej

części globu.

Od zajęć udało się czasem wymigać i namiot lekcyjny zamienić na izbę

chorych, podczas gdy reszta szła do ławek. A na przerwach między

lekcjami latryna aż unosiła się w oparach dymu z papierosów. Po obiedzie –

półtoragodzinna sjesta, którą „urozmaicały” stada much – lektura bądź

odrabianie lekcji.

W tym czasie pochłaniałem książki jak dziki. Gdy byłem pod wpływem

Krzyżowców Zofii Kossak-Szczuckiej, pognałem do Betlejem szukać

krzyży, które opisała. Początkowo się rozczarowałem, bo nie znalazłem ich

na wysokości, na której się ich spodziewałem. Dopiero gdy wzrokiem

zbiegłem w dół ściany, zauważyłem je i poczułem, że dotykam historii.

Słoneczko na furażerkach było przepustką do wędrówek po Palestynie.

Wystarczył kciuk w górę, by autostopem, gdzie chcieliśmy, podwiozła nas

wojskowa ciężarówka. Najchętniej jeździliśmy do Nazaretu – nie dla jego

walorów historyczno-przyrodniczych, choć równie urodziwych.

W Nazarecie mieściła się otóż Szkoła Młodszych Ochotniczek. Pamiętam

nasz wspólny bal, a dźwięki La Cucarachy brzmią mi w uszach do dziś. To

był raj, okres beztroski. A na okoliczność spotkań z naszymi koleżankami

nawet taki wierszyk ukuliśmy:

Nudy, takie nudy

Nudy, że aż mdło,
Każdy rwie się z budy

w mury SMO.

Ja chodziłem do liceum humanistycznego w Barbarze, ale w innych

miejscach chłopcy zdobywali przygotowanie techniczne – wojsko

potrzebowało specjalistów, zwłaszcza w zakresie łączności, osób zdolnych

porozumieć się z aliantami. Koło Kairu w Egipcie 120 junaków uczyło się

więc alfabetu Morse’a, elementów radiowej łączności, angielskich zwrotów.

Po dziewięciu miesiącach nauki i egzaminach polskie wojsko zyskiwało

dobrze wyszkolonych liniowców i radiooperatorów, ale też „drucikarzy”,

którzy rozciągali kable telefoniczne i naprawiali linie zniszczone

w walkach. Część z nich walczyła potem pod Monte Cassino – świadkowie

mówią, że cechowała ich szaleńcza odwaga.

Technicznie kształceni chłopcy po godzinach budowali elektrownię

obozową i „Wileńską Bazylikę” w Egipcie – świątynię na piaskach pustyni.

A do tego tworzyli skrypty i słowniki specjalistyczne. Brytyjczycy

podziwiali nie tylko porządek w obozie – zarówno czystość, jak

i dyscyplinę, ale także chłonność młodych umysłów. A pamiętajmy, że

uczyli się przedmiotów czysto technicznych, w dodatku wykładanych

w obcym języku. Pracując w warsztatach, mieli duży wpływ na wojenny

wysiłek aliantów, ci więc prosili dowództwo wojskowych szkół junackich

o zwiększenie liczby uczniów w szkołach. Kształcono ślusarzy, tokarzy,

wulkanizatorów, monterów, specjalistów obróbki metali, spawania

i kowalstwa.

Junacy rekrutowali się z młodych zesłańców syberyjskich, z czasem

dołączali do nich „Francuzi”, czyli dzieci polskich emigrantów osiadłych

we Francji; polska młodzież wyzwolona z zesłania na roboty do III Rzeszy;

z obozów jenieckich; uczestnicy powstania warszawskiego.


Dla junaków, którzy „nie nadawali się do regularnego kształcenia”,

organizowano szkoły specjalne, w których realizowali program nauki od

podstaw z kursami doszkalającymi. Byli w niej analfabeci, osoby krnąbrne,

ale i ci, którym przeżycia w ZSRR, a w ich konsekwencji stan zdrowia, nie

pozwalały nadążyć za tempem nauki.

W lipcu 1947 roku szkoła przeniosła się do Anglii, gdzie rozwiązano ją

półtora roku później. Wielu kadetów wyemigrowało do USA, Kanady,

Australii, niewielu wróciło do Polski.

Ja wróciłem – dziś zostało nas w kraju już tylko trzech. Po 1945 roku

komuniści nazywali Andersowskich kadetów „gniazdem reakcyjnych

książąt i hrabiów”, choć w większości wywodzili się z rodzin rolniczych,

urzędniczych i wojskowych, a po rosyjskiej szkole życia dominowało

wśród nich darwinowskie podejście do teorii przeżycia, język z kolei

przesycony był rusycyzmami. Acz prawdą jest, że szykowali nas na

polskich oficerów. Ale gdzie w tym „hrabiostwo”?

O ile w pierwszej fazie tworzenia szkół junackich, czyli w latach 1941–

1942, chodziło o uratowanie i wyprowadzenie z ZSRR jak największej

liczby dzieci, a w latach 1942–1945 – o uformowanie żołnierzy walczących

o wolną Polskę i ludzi wykształconych, przygotowanych do odbudowy

zniszczonego kraju, o tyle po 1945 roku i po Jałcie nie było już złudzeń na

interwencję Zachodu i demokratyczną Polskę. Alianci przestali uznawać

polskie władze w Londynie, więc Polskie Siły Zbrojne na Zachodzie

przestały opiekować się wojskowymi szkołami junackimi. Przeszły one

wówczas pod opiekę brytyjskiej Middle East Relief and Refugee

Administration i odtąd przygotowywały swoich wychowanków do życia na

uchodźstwie.
*

Po przyjeździe do Polski w marcu 1948 roku byłem zszokowany, że nie

tylko w domu czy w szkole, ale i na ulicy wszyscy mówią po polsku.

Trafiliśmy z rodziną do Chojnic, gdzie wkrótce ojciec podjął pracę

w nadleśnictwie Klosnowo w Borach Tucholskich. UB znów się do mnie

przyczepiło, do budującej się Nowej Huty mnie wysłali, żebym tam

robotników pilnował. Po roku zmyliłem tropy, uciekłem do Myślenic, gdzie

pracowałem w zakładzie drzewnym, a potem do Warszawy i po pół roku –

na Mazury. Po maturze ekonomicznej bez trudu znalazłem pracę

w zaopatrzeniu – byłem zaradny.

Zdjęcie, które dla rodziny w Polsce Rutkowscy wykonali jesienią

1947 roku w Libanie


fot. Archiwum Andrzeja Rutkowskiego

Najważniejsze jednak, że załatwiłem sobie paszport, bo do świata mnie

ciągnęło. Jako prywaciarz miałem pieniądze i mogłem podróżować, ale

o pozwolenie na takie podróże nie było łatwo. Jako właściciel firmy


budowlanej wkręciłem się w remont budynku MSWiA, gdzie mieściło się

biuro paszportowe, remontowałem potem prywatnie urzędnikom

mieszkania i garaże, a oni mi się odwdzięczyli paszportem.

Podróże to też był biznes – coś się zawoziło, jedno spieniężało, drugie

wymieniało, coś się przywoziło i znów sprzedawało, i tak się to kręciło.

Zsyłka nauczyła mnie sprytu i zaradności, które pomogły mi przetrwać

komunę. Ale oprócz sprytu – nauczyła czegoś jeszcze.

W XXI wieku trudno jest wierzyć, ale jeszcze trudniej nie wierzyć. Jak

bowiem wytłumaczyć ocalenie życia na Syberii inaczej niż Bożą

ingerencją? A to, że przez tyle lat na budowie nie spadłem z żadnego

gzymsu? Wybieramy się z żoną w podróż do krajów nadbałtyckich –

w Ostrej Bramie muszę podziękować, że skoro trafiłem na Syberię, to do

„enklawy” z kopalnią złota, gdzie bonami płacili i lepiej było niż gdzie

indziej; że razem z rodzicami, sześć lat młodszym bratem i mamą w ciąży

udało nam się opuścić ZSRR, i za to, że nosiłem furażerkę ze słoneczkiem.

Tyle osób ciągnęło do Andersa, ale do niego nie dotarło, a mnie się

udało – wszystko dzięki Bogu i rodzicom. Mogłem zostać na emigracji –

Bliski Wschód był piękny, Zachód pociągał, ale miejsce Polaka jest

w Polsce. Bez niej nie wyobrażałem sobie – i nadal sobie nie wyobrażam –

życia.

Andrzej Rutkowski
Andrzej z rodzicami przed domem, połowa lat 30. XX w.
fot. Archiwum Andrzeja Rutkowskiego
Andrzej Rutkowski w 2019 roku
ODROCZONA

SYBERIA
ALFREDA

W WALONKACH, ALE U SIEBIE

Alfreda Styczyńska (z d. Macutkiewicz) na Syberii, 1953 rok


fot. Archiwum Alfredy Styczyńskiej
–adą! – ktoś krzyknął.

J Tata, zobaczywszy nadciągającą ciężarówkę, pobiegł w zboże.

– Jak mnie nie będzie, was nie zabiorą – zdążył rzucić do mnie i do

mamy.

Była głęboka noc. Ze swojej kryjówki w zbożu patrzył, jak

enkawudziści pakują na nią nas – dziesięcioletnią dziewczynkę i przerażoną

kobietę. Rano przyjechały kolejne wozy. Rosjanie, którzy z nich wysiedli,

najpierw zastrzelili naszego psa, a potem zabrali krowy, konia, świnie;

rozszabrowali dom, a łupy spakowali na ciężarówkę.

Na hasło „wywózka” większość ludzi ma skojarzenie z 10 lutego 1940

roku. Ta była pierwsza. Potem była kwietniowa, czerwcowa i jeszcze jedna,

rok później. A nas wywieźli w czerwcu 1948 roku. Trzy lata po wojnie.

Urodziłam się pod Wilnem – w leśniczówce w miejscowości Popaska.

Ojciec był leśniczym. Przed wybuchem wojny zrezygnował z państwowej

posady leśniczego i kupił 7 hektarów ziemi z chałupką we wsi Poszyle,

gdzie przeprowadziliśmy się całą rodziną. Ponieważ chałupina była mała

i marna, ojciec zmuszony był zacząć budowę nowego domu. Miał dojście

do drewna, więc sam postawił dom, stodołę i inne pomieszczenia

gospodarcze. Wprowadziliśmy się tam w 1943 roku. Mieliśmy krowy,

konia, świnie, owce i psa. Mimo wojny nie odczułam głodu i biedy, żyliśmy

z gospodarstwa. W ogrodzie rosły kwiaty, które moja o dwanaście lat

starsza siostra pielęgnowała z zamiłowaniem – „macocha” na nią mówiłam,

bo w ramach zajmowania się mną kazała mi się czesać, czego nie

cierpiałam. Od głównej drogi odchodziła polna droga obsadzona wiśniami,

które kwitnąc, wyglądały cudnie. Mieliśmy sad, tata hodował pszczoły –

były więc i owoce, i warzywa, i miód.


Tylko w czasie nalotów na Wilno kryliśmy się w dołach, które tata

wykopał za stodołą. Wszyscy oprócz mamy. „Za życia do grobu nie wejdę”

– mówiła i kładła się pod płotem. Na szczęście nigdy nikomu z nas nic się

nie stało. Do czasu jednak. Po 1945 roku, jak „Polska od nas odjechała”,

zastanawialiśmy się, czy jechać za nią.

„Tu się urodziłam i tu zostaniemy” – postanowiła mama.

Tacie też szkoda było zostawiać domu, który dopiero co własnymi

rękami postawił. Poza tym jak to tak w nieznane iść? Ale nieznane w końcu

i tak nas dopadło.

Nasz podwileński dom był porządny, drewniany, oszalowany,

z gankiem, więc jak nas w 1948 roku wywieźli, to go rozebrali i przenieśli

3 kilometry dalej w stronę jeziora – do Czerwonego Dworu – i otworzyli

w nim biuro gminy. Jak po swoje przyszli i jak swoje wzięli. A nas na

tułaczkę wysłali. I takie to zmarnowane dzieciństwo i pół młodości – bez

książek, bez porządnej nauki. Jak do Polski wróciliśmy w 1956 roku i do

dziewiątej klasy poszłam, ciągle wtrącałam ruskie słowa, w dodatku

w kufajce i walonkach chodziłam, to się ze mnie śmiali. Szkołę kończyłam

więc wieczorowo, tam zdałam maturę, potem w sklepie pracowałam.

A później całe zawodowe życie – w biurze.

W Polsce biednie było, ale wolność była, u siebie byliśmy. Nikt nas

palcami nie wytykał:

„Smotritie, Polaki molatsia” – tak z nas szydzili Ruscy na Syberii, gdy

się modliliśmy. Przypomniało mi się to, gdy w Polsce Ludowej, już po

powrocie z Syberii, do partii chcieli mnie zapisać.

– Ale ja wierząca jestem – broniłam się.


Tata i mama Alfredy
fot. Archiwum Alfredy Styczyńskiej

– Podpiszcie tylko deklarację, a różaniec my już wam z głowy

wybijemy – usłyszałam w odpowiedzi. Wtedy dopiero się zaparłam. Żadnej

partii!

Księdza na Syberii nie było, kościoła też nie, to co niedziela do

Bilkiewiczów za ścianą się chodziło na nabożeństwa. Jan Bilkiewicz miał

modlitewnik i głos jak dzwon, i wszystko było jak trzeba: majowe,

czerwcowe i roczne święta.


Ja nie miałam najgorzej. Wzięła mnie do siebie żona naczelnika

technicznego, Rosjanka mieszkająca cztery domki za naszym. Pomagałam

jej w opiece nad nowo narodzoną córeczką, dzięki czemu uniknęłam

ciężkiej pracy w tajdze, miałam dach nad głową, a przede wszystkim –

jedzenie. Dała mi też prosiaczka – czyściutkiego, bielutkiego. Jak go mama

do chlewika prowadziła, darłam się wniebogłosy, ale mięso z niego

smaczne było. Potem od Rosjanki kozę dostaliśmy – jak na „burżuja”

przystało, wychowywałam się na kozim mleku.

Niedzielny wypoczynek z widokiem na posiołek, 1954 rok


fot. Archiwum Alfredy Styczyńskiej

Mama przyjaźniła się z tą Rosjanką, „Paszka” na nią wołali, od

Praskowii. Pierwsze dwa lata pomagałam jej przy dziewczynce, Tatianie,

równie urodziwej jak mama, a w trzecim roku, jak sklep w posiołku

otworzyli, Paszka poszła w nim pracować, i już sam na sam z małą

zostawałam. Rozmawiałyśmy wyłącznie po rosyjsku.


W latach osiemdziesiątych zaprosiliśmy Paszkę do Polski. Usiadła przy

stole i przyglądała się parującej kiełbasie. Nie wiedziała, co to i jak się do

tego zabrać. Pierwszy raz kiełbasę na gorąco widziała. U nich tam wciąż

taka sama bieda panowała, jak za czasów naszej zsyłki – tylko ziemniaki

i kiszona kapusta, masło raz na tydzień, mięsa wcale.

Wtedy, co po nas pod Wilnem w 1948 roku przyszli, a ojciec w zbożu

się ukrył, by nas ratować, to nie o niego enkawudzistom chodziło. Nawet

nie o nas. I nawet nie o braci, co byli w konspiracji. Tylko o przykład –

żeby innym „kułakom” pokazać, co się z nimi stanie, jak z władzą dobrze

żyć nie będą. „U nas panow niet, wsie w morie pławajut” – słyszeliśmy

często.

Żona naczelnika technicznego posiołka Paszka z córką Tatianą,

którą przez dwa lata zajmowała się Alfreda Styczyńska


fot. Archiwum Alfredy Styczyńskiej
Dwóch moich braci – Zygmunt i Czesław – przyjaźnili się z sąsiadem

Kazikiem Bilkiewiczem – synem Jana Bilkiewicza, z Tadeuszem

Kołaszewskim oraz Ryszardem Styczyńskim, moim przyszłym szwagrem.

Wszyscy z jednego rocznika, razem studiowali w Wilnie – wierzyli, że

Polskę powojenną zmienią, jej los odwrócą.

Na razie jednak odwrócili losy naszych rodzin. O ich konspiracji

dowiedzieliśmy się, jak enkawudziści przywieźli ich do domu na wizję

lokalną. Mieli pokazać, gdzie przechowują broń.

Wynikło z tego najpierw pół roku więzienia na Łukiszkach w Wilnie dla

młodocianych konspiratorów, a potem łagry: Czesław dostał dwadzieścia

pięć lat, a Zygmunt pięć – za to, że wiedział, gdzie brat przechowywał

pistolet. Dołączył do naszego posiołka w 1953 roku. Czesława zwolnili

w połowie kary w 1960 roku, jak odwilż po śmierci Stalina przyszła.


Czesław w wieku 18 lat – już w AK, chwilę przed aresztowaniem
fot. Archiwum Alfredy Styczyńskiej

Kiedy mnie i mamę ciężarówką na stację wywieźli w 1948 roku, ojciec

wyskoczył z tego zboża i pobiegł do siostry. Nas ładowali do bydlęcych

wagonów, wieźli trzy tygodnie do stacji Kamarczaga za Krasnojarskiem,

a potem ciężarówkami i łodziami jeszcze 300 kilometrów w głąb tajgi do

posiołka Murtuk. Spędziliśmy tam – potem już we trójkę – osiem i pół roku

bezwzględnej zsyłki. „Zdies’ wy budietie żyt’ do konca żyzni” – mówili

nam.
Czesław cztery lata później w łagrze. Kożuch – przysłany przez

siostrę i ojca z Polski – po półtora tygodnia ukradli mu złodzieje


fot. Archiwum Alfredy Styczyńskiej

U swojej siostry tata ukrywał się przez kolejne trzy lata. Ukrywała się

też moja starsza siostra. W momencie wywózki nie było jej w domu, bo

jako krawcowa pomieszkiwała po kilkanaście dni u różnych rodzin, które

„obszywała”. Dzięki temu, że ich nie wywieźli, mogli nas ratować

paczkami z jedzeniem. Po rodzinie zbierali: boczek, słoninę, kaszę,

makaron. Dzieliłyśmy się nimi potem z naszymi syberyjskimi sąsiadami,

którzy nie mieli nic.


Przed domem na Syberii, 1953 rok
fot. Archiwum Alfredy Styczyńskiej

Te pierwsze trzy lata były najgorsze. Mieszkaliśmy w prymitywnych

chatkach z drewnianych bali przetykanych mchem. Zimą ogrzewało się je

„kozą”, a na dworze panował mróz –30, –40 stopni Celsjusza. Śniegi tak

głębokie, że na równo z dachami chat leżały.

Ubrali nas w kufajki, watowane spodnie i watowane czapki z uszami

oraz walonki. Mama pracowała przy wyrębie lasu na równi z mężczyznami,

choć nie miała sił – przez pierwsze trzy lata dostawała dziennie 400

gramów chleba i kartofle. Bez tłuszczu, bez mięsa. Trzy lata postu. Chleb

był ciężki, więc 400 gramów to była malutka kromka.

Mama piłowała drzewo na czurki piłą ręczną. Czurki, czyli plastry

drewna, piłowało się długo, a używane jako paliwo spalały się

momentalnie, było więc na nie ogromne zapotrzebowanie. Mama dostała

pomocnicę do obsługi drugiego końca piły, ale słabowitą, więc mama i piłę,
i tę pomocnicę przeciągała, to już wolała w pojedynkę pracować. Czurki

mama ustawiała w metry sześcienne, które na koniec dnia majster rozliczał

i decydował o przydziale chleba. Gdy wywozili nas z Polski, mama ważyła

100 kilo, po trzech latach na Syberii – 53.

Z klasą i nauczycielami, 1955 rok. Trzecia z lewej u góry – Alfreda

Styczyńska
fot. Archiwum Alfredy Styczyńskiej

Każdy ratował się tym, co miał. My paczkami, a Kałmucy padlinę jedli.

Jak tylko koń padł, zaraz go obstępowali i wybierali co lepsze kąski. Potem

dostaliśmy poletko ziemi 250 metrów kwadratowych i uprawialiśmy na nim

ziemniaki, cebulę, ogórki. Zwłaszcza ziemniaki rosły jak szalone, już we

wrześniu były z nich dorodne okazy. Jak wracaliśmy do Polski, mama

wzięła trochę sadzonek i przewoziła je w pierzynie, ale zamarzły. W Polsce

zresztą pewnie i tak by nie urosły, bo to nie tylko o żyzną ziemię chodziło,
ale i o to, że w tajdze na wegetację tam mają dwa miesiące w roku, rosną

więc na potęgę.

Później do sklepu zaczęli przywozić nawet olej, a nam zaczęli płacić za

pracę, to można było się ratować. Ale najważniejsze, że po tych trzech

latach tata do nas dołączył. Postanowił się ujawnić, dostał dokumenty i do

nas przyjechał – jako obywatel radziecki. Dotąd nierzadko oszukiwali

mamę przy wypłatach, teraz tata walczył o uczciwe wynagrodzenie. Sam

też zarabiał, było więc już lżej.

Ja po trzech latach spędzonych u Rosjanki i jej dziecka zostałam

wysłana do szkoły z internatem w osadzie Oriesznoje, oddalonej 20

kilometrów od naszego posiołka. Do kozy, co ją dostaliśmy od Rosjanki,

dokupiliśmy krowę, to mieliśmy więcej mleka, masło, ser. Ze składek

mieszkańców posiołka, którzy mieli krowy, dokupiono z czasem byka.

Chodził luzem po posiołku i siał strach. Czarny, wielki był, wszyscy przed

nim uciekali, nie było na niego siły. Jeszcze przez dziesięć lat po powrocie

do Polski śnił mi się po nocach, jak wchodzi po schodach, przez okno. Raz

Zygmunt jak wracał z potańcówki, to się o niego potknął i w nogi, bo

tamten nikomu nie przepuścił, zaraz gonił.

Ze szkoły do domu przychodziłam raz w miesiącu – przez tajgę i góry

trzeba było przejść te 20 kilometrów. W kilkoro zawsze szliśmy, bo tak

bezpieczniej. Chciało się do domu, siedemnaście lat miałam, a tu

potańcówki. Zdarzyło się raz, że nikt do posiołka nie wracał, a mnie

ciągnęło na zabawę, wyruszyłam więc sama. Szłam i szłam, dwie góry już

za mną, została tylko jedna, aż patrzę, a 10 metrów ode mnie na pniu

grubego, złamanego drzewa niedźwiedź siedzi – wielki, bury. Siedzi

i patrzy. Patrzy on, patrzę ja, bo na mojej trasie do domu siedzi.

Żadne nie drgnie, ale przed oczami biegają mi już obrazy

rozszarpywanych zwłok. Robię kroczek, on nic. Przekręcił głowę tylko.


Robię drugi – on znów lekko łeb przechyla. Pomalutku się do niego

zbliżam, krok za krokiem, mijam go, mam go za plecami, obracam powoli

głowę – siedzi nieruchomo. Jak tylko za wzniesieniem straciłam go z oczu,

pognałam jak dzika, że dopiero przy rzece się zatrzymałam. Tam

ochłonęłam. Przebrnęłam wodę, wpadam do domu, opowiadam, a ojciec

z kazaniem: że niedźwiedź nawet doświadczonego myśliwego niedawno

rozszarpał, że jak mogłam wystawić się na takie niebezpieczeństwo, że to

był ostatni raz, jak przemierzyłam tę trasę sama. Niepotrzebnie, sama

szybko do tego dojrzałam.

Polacy z posiołka
fot. Archiwum Alfredy Styczyńskiej

Do Polski wracaliśmy pociągiem osobowym, nie trzy tygodnie, ale

tydzień. W punkcie repatriacyjnym w Terespolu drogi nasze i naszych

syberyjskich towarzyszy rozeszły się – nas wysłano na ziemie odzyskane na

Śląsk, a zaprzyjaźniona rodzina Styczyńskich – tych młodych


konspiratorów – pojechała do Warszawy, do jednego z braci. Wtedy jeszcze

nie wiedzieliśmy, że wkrótce nasze losy się połączą.

Alfreda Styczyńska
Alfreda Styczyńska z rodzicami na Syberii, 1953 rok
fot. Archiwum Alfredy Styczyńskiej
ANDRZEJ

Z KAROLEM MAYEM W TAJDZE


Zdjęcie rodziny Styczyńskich, które wykonało im NKWD zaraz po

przyjeździe na Syberię w 1948 roku


fot. Archiwum Andrzeja Styczyńskiego
rzeciskałem się przez szparę w płocie i liczyłem nadciągające drogą

P ciężarówki. Był 1942 rok, a ja miałem cztery lata i doskonale

wiedziałem, kto wróg, kto swój. Do dziś mam bliznę na nodze, którą

rozciąłem sobie, przechodząc przez ten płot. Kilka lat później biegaliśmy

w hełmach i walczyliśmy na proce. Świetna zabawa!

Od kiedy jednak mnie z resztą rodziny Styczyńskich zapakowali do

bydlęcych wagonów 22 maja 1948 roku, przeszedłem przyspieszone

dojrzewanie – najpierw wspólna kąpiel w czasie postoju po kilkunastu

dniach podróży. Pierwszy raz w swoim dwunastoletnim życiu widziałem

tyle nagich ciał, wśród nich – kobiecych. Kolejny „skok rozwojowy”

przeżyłem zaraz po dojechaniu na miejsce, jak jedna z kobiet zaczęła

rodzić. Całkiem wydoroślałem parę dni później, gdy zgłosiłem się do pracy

– sami mnie do niej nie brali, bo byłem za młody, na naukę z kolei „za

stary”. Pracowali rodzice i starsza siostra – Janka, a do wyżywienia byłem

jeszcze ja i młodszy o trzy lata Tadeusz – ten, co z Alfredą w internacie

mieszkał. Wiadomo: „Kto nie rabotajet, tot nie kuszajet”. A po godzinach

szedłem w górę rzeki zbierać drewno na opał.

Zamieszkaliśmy we wsi Czeremuszka, w domach wybudowanych przez

zesłańców w 1940 roku. Dokwaterowano nas do Niemców nadwołżańskich.

Po roku przenieśli nas do sąsiedniego posiołka w Bułtusuku – ten był

większy, miał lepiej zaopatrzony sklep i park maszynowy. Dostaliśmy

domek – 25 metrów kwadratowych. Przez sześć lat pobytu tam wodę

nosiliśmy z odległej o 300 metrów studni. Z czasem za domem ojciec

postawił wychodek i chlewik – bo wzbogaciliśmy się o krowę i świnię.

Z Tadzikiem i mamą dbaliśmy o ten inwentarz i poletko z kartoflami.


Alfreda Macutkiewicz, później Styczyńska (pierwsza z lewej

w górnym rzędzie) i Tadeusz Styczyński (piąty z prawej w drugim

rzędzie od dołu) w internacie w Oriesznoje


fot. Archiwum Andrzeja Styczyńskiego

Ja początkowo pracowałem przy ścinaniu i paleniu gałęzi – praca łatwa,

niestety nisko płatna. Co tydzień meldowałem się u komendanta, który brał

na spytki: o czym się tam u mnie w domu mówi. Rok później, gdy miałem

już czternaście lat, dołączono mnie do brygady budującej drogi dojazdowe

dla traktorów – karczowanie górzystego terenu to był z kolei fach ciężki

i niebezpieczny, zwłaszcza dla dwunasto-, trzynastolatka, dlatego z czasem

przesunięto mnie na lżejsze stanowisko smarownika. Byłem

odpowiedzialny za stan techniczny wagoników przewożących drewno,

a czasem maszynista dał mi poprowadzić lokomotywę.

Po roku awansowałem na pomocnika traktorzysty, a kilka miesięcy

później naczelnik obozu wysłał mnie na półroczny kurs na traktorzystę.


Wróciłem z prawem jazdy na wszystkie typy traktorów produkowanych

w Związku Radzieckim i z tytułem traktorzysty-mechanika, co oznaczało

wielogodzinne naprawianie zdezelowanego pojazdu. Często pracowałem

nocami sam – wtedy drewno ścięte w ciągu dnia ściągało się na brzeg rzeki.

Całe pnie, niepocięte, straszny ciężar, na szczęście traktor miał wyciągarkę.

Oświetlenie miałem tylko od księżyca i reflektorów traktora. Od

szesnastego do dwudziestego roku życia jeździłem na tym traktorze, nie

najzdrowsze to było, bo silnik mieścił się w kabinie pojazdu, i oddychało

się razem z nim. Za to w drodze do pracy i z powrotem świeżego powietrza

było aż nadto. Traktor stał na miejscu, z posiołka trzeba było do niego

dojść, nie służył do dojazdów.


Janka-majster (po środku z lewej) i Andrzej – pomocnik maszynisty

(wygląda przez okno) w czasie pracy w 1950 roku. Taką lokomotywą

wąskotorową zwożono drzewo z tajgi pod rzekę, którą na wiosnę je

spławiano
fot. Archiwum Andrzeja Styczyńskiego
Zanim pojawiła się mechanizacja, przez pierwsze trzy lata pobytu

Styczyńskich na Syberii drzewo ściągano m.in. transportem konnym


fot. Archiwum Andrzeja Styczyńskiego

Raz, gdy tak sam pracowałem w nocy, próbowałem pociągnąć bale

drzewa. Ciągnąłem, ciągnąłem, i nic, nawet nie drgnęło. Wysiadłem więc

z traktora, by zobaczyć, czy się o coś nie zaczepiły. I nagle obraz znikł mi

sprzed oczu, zrobiło się ciemno. Wpadłem w świetlisty tunel i szedłem do

góry, nazywają to śmiercią kliniczną. Nie wiem, ile to trwało. Gdy po

jakimś czasie się ocknąłem, zobaczyłem nad sobą wierzchołek sosny

i poczułem potworny ból głowy. Myślę, że uratowała mnie gruba czapka

uszatka i głęboki śnieg. Zorientowałem się, że bal, którego nie mogłem

poruszyć wyciągarką, zaczepił się o mniejsze drzewo i to na mnie runęło.

Jak tylko doszedłem do siebie, wstałem, otrzepałem się i – jak zwykle –

wróciłem piechotą 8 kilometrów do domu. Później jeszcze kilka dni nogą

powłóczyłem.
Ryzyko było moim dniem powszednim. Czasem sam je na siebie

sprowadzałem – jak wtedy, gdy z kolegą wyprawiliśmy się do tajgi na

orzechy. Gdy ich nazbieraliśmy, zaczęliśmy wracać, jednak zdziwiło nas, że

mijamy wciąż te same miejsca. Zaczęliśmy nacinać drzewa toporkami,

i rzeczywiście – okazało się, że krążymy w kółko. Siąpił deszcz, więc nie

było jak rozpalić ogniska, zapadał zmrok, więc nie było jak ustalić

kierunku. Nazbieraliśmy gałęzi i schroniliśmy się w tym prowizorycznym

szałasie, całą noc obmyślając plan wyjścia z tej beznadziejnej sytuacji.

Wielu było takich, którzy podobnej wyprawy nie przeżyli.

I wtedy przypomniały mi się opowieści Karola Maya, którymi

zaczytywałem się jeszcze w domu rodzinnym, całymi dniami wypasając

krowy. Trzeba iść w dół rzeki – w którymś miejscu musimy napotkać

osadę. Szliśmy i szliśmy, ale znaleźliśmy tylko opuszczoną chatkę

myśliwską. Stamtąd staraliśmy się wytropić ślady ludzi. Znów

bezskutecznie i znów zbudowaliśmy szałas i próbowaliśmy odpocząć. Co

jakiś czas wychodziliśmy na zewnątrz, żeby się pogimnastykować i nie

zamarznąć.

Od rana wróciliśmy do tropienia śladów ludzkich, niczym bohaterowie

Karola Maya, aż usłyszeliśmy rżenie koni. Po paru krokach poczuliśmy

dym z ogniska. Napotkani tam ludzie nie mogli się nadziwić, że sami –

lekko ubrani, bez jedzenia – przeżyliśmy tyle czasu w tajdze. Jeden

z myśliwych odprowadził nas na koniach do posiołka. Okazało się, że

oddaliliśmy się od niego 40 kilometrów.

Kiedy pod wieczór pierwszego dnia nie zjawiliśmy się w naszych

domach, nasze matki poszły do naczelnika z prośbą o wysłanie po nas

kogoś. Twierdził, że to bezcelowe, bo z pewnością już nie żyjemy. Na

usilne nalegania matek posłał kilku myśliwych, którzy stanęli na skraju


tajgi, postrzelali, rozpalili ognisko, wypili przy nim pół litra wódki i wrócili

do posiołka. Bez nas, oczywiście.

Cała nasza piątka – Wojtek, Janka, Ryszard, ja i później Tadzik – byliśmy

wychowywani w kulcie Piłsudskiego. Ganialiśmy się po pokojach, goniąc

bolszewika. Jednego naszego pradziadka za pomoc powstańcom

styczniowym zabrano do wojska na dwadzieścia pięć lat, drugiego zesłano

na Syberię, skąd nie wrócił.

Widmo Syberii wisiało nad nami przez całą wojnę. Jak tylko dotarła do

podwileńskiego Niemenczyna, gdzie mieszkaliśmy, mama wysłała nas do

cioci, 17 września jednak ojciec po nas wrócił. Mówiono, że wojna się

kończy, że Hitler nie żyje. Jednocześnie policja, zaapelowawszy o spokój,

ulotniła się. Szeptano o napaści Sowietów na Polskę.


Dom w Niemenczynie na Wileńszczyźnie. Andrzej pasie krowy,

Ryszard się przygląda


fot. Archiwum Andrzeja Styczyńskiego

Zaprzyjaźniony z tatą Żyd, kolaborujący z Sowietami, ostrzegł nas, że

jesteśmy na liście do wywózki na Sybir. Na razie przed zesłaniem uratowali

nas jednak Litwini – Wileńszczyzna została przyłączona do Litwy. Ojciec

nie chciał przyjąć ani litewskiego obywatelstwa, ani dowodu, zaczęły się

szykany. Dzieci w szkole strajkowały. Ja miałem wtedy pięć lat i krowy

pasłem – wtedy jak tylko dzieciak od ziemi odrósł i umiał już szybko

biegać, musiał rodzinie pożytek przynosić; do szkoły nie chodziłem, ale

trójka mojego rodzeństwa – tak.

W 1940 roku nastąpił przewrót i Sowieci wprowadzili swój rząd. Nasz

dom stał przy strategicznym moście w kierunku Wilna. Sowieci otoczyli go

drutem kolczastym, a nas prewencyjnie wysiedlili i ulokowali w domu po

„burżuju”, nauczycielu. Mój starszy brat Ryszard z dwoma kolegami

założyli organizację konspiracyjną: rozprowadzali ulotki z hasłami: „Precz


z bolszewizmem!” i „Chcemy, by nasze dzieci uczyły się religii w szkole”,

co ciekawe – bez żadnego oddźwięku. A groziło za to dwadzieścia pięć lat

łagrów o zaostrzonym reżimie – nawet dwunastolatkom. Do dziś

zastanawiam się, jak im się to upiekło, bo przecież nie za to na Sybir nas

wysłali.

Po wybuchu wojny niemiecko-radzieckiej Niemcy, którzy wkroczyli do

miasteczka, w szkole zorganizowali garnizon. Mnie i Tadeusza czytać

uczyli Janka i Ryszard. Z czasem więc, jak z krowami szedłem, to z książką

pod pachą. Tak się wyedukowałem, że gdy tylko nauka do szkoły wróciła,

poszedłem od razu do drugiej klasy. Byłem w piątej, jak nas wywieźli. Na

Syberii była jakaś szkółka, Greczynka w niej uczyła, ale jak tylko

zorientowałem się, że wiem więcej od niej, stwierdziłem, że więcej pożytku

przyniesie mi praca. Możliwość kontynuowania nauki miałem dopiero po

powrocie do Polski w 1956 roku. Do szóstej klasy poszedłem jako

dwudziestolatek.

Jak tylko Niemcy weszli, od razu zwietrzyliśmy, gdzie trzymają broń.

Rozkręcaliśmy moździerze, wysypywaliśmy z nich proch, podpalaliśmy

i uciekaliśmy. Kręciliśmy się ciągle koło tych Niemców, znaliśmy nazwy

wszystkich pistoletów i karabinów. W tajemnicy przed rodzicami

oczywiście, którzy zakazywali oddalać się od domu. Sami pochłonięci

pracą, nie mieli jak nas dopilnować, to sobie sami czas organizowaliśmy.

W 1941 roku Niemcy zajęli nie tylko szkołę, ale i nasz dom. Nie

rozrabiali, zachowywali się wręcz jak na wakacjach, ale biła od nich buta.

Wystarczyło jednak, że postrzelili takiego Niemca w czasie kąpieli w rzece,

a lamentował jak baba. Mama opatrzyła mu ranę w misce, a gdy wyszedł,

uchyliły się drzwi i zajrzał przez nie szesnastoletni Prowka – syn burłaków,
którzy jeszcze przed wojną współpracowali z Sowietami. Działał

w radzieckiej partyzantce i prosił o kryjówkę, ale nic więcej nie mówił.

Umył się tylko w misce po Niemcu. Tak to przez nasz dom front się

przetaczał. Po przyjściu Rosjan Prowka znów dołączył do Sowietów i brał

udział w nocnych wywózkach Polaków na Sybir. Dobroć naszej mamy

tamtej nocy, gdy go uratowała, na nic się zdała.

Za niemieckiej okupacji polskie dzieci mogły ukończyć co najwyżej

szkołę powszechną. Wojtkowi i Jance pozostały tajne komplety, a Ryszarda

nasz kuzyn Heniek wyciągał na spotkania młodzieży w remizie, w których

uczestniczył przedwojenny harcmistrz, Edward Wołudzki. Pan Edek posyłał

często Ryszarda do Heńka, co dla mojego brata było frajdą, aż raz zapytał

go oficjalnym tonem:

– Nie wiem, czy zdajesz sobie sprawę, ale od jakiegoś czasu

przekazujesz meldunki. Należysz do AK. Czy chcesz to robić dalej, już

świadomie?

– Tak! – wykrzyknął brat, po czym złożył uroczystą przysięgę i przyjął

konspiracyjne imię „Janusz”.

Po okupacji sowieckiej, litewskiej i niemieckiej wróciła ta pierwsza.

Enkawudziści aresztowali konspiratorów, akowców, ale i zwykłych ludzi,

aż 8 maja 1945 roku po południu w miasteczku zaczęły bić wszystkie

dzwony kościelne, zawyła syrena strażacka. Ludzie patrzyli w górę,

oczekując nalotów, a to był koniec wojny. Radość – bo koniec

bombardowań, i smutek – bo gdzie teraz jest Polska?

Mieliśmy zgodę na wyjazd do kraju, bo tu już była sowiecka Litwa, ale

ojciec wciąż wierzył, że Zachód nie pozwoli na taki zabór ziem i że tu zaraz

znowu Polska będzie. Rodzice mimo wszystko zapisali się na transport, ale

w kościele ksiądz powiedział, żebyśmy stąd nie odjeżdżali, że jeszcze

wywalczymy wolność. Dobrze myślał, patriotą był i to jemu młodzi


zawdzięczają zagrzewanie do walki. Nie wiedzieliśmy wtedy, że w lasach

wykrwawiają się na darmo, układ poczdamski był przyklepany.

I nagle odjechał ostatni transport polskich „repatriantów”, kurtyna

zapadła. Niemenczyn opustoszał z większości Polaków, z naszej rodziny

tylko Wojtek zdecydował się wyjechać do Polski, zamieszkał w Warszawie.

Janka i Ryszard przenieśli się na stancję do Wilna. Na Wszystkich Świętych

młodzi konspiratorzy zorganizowali wartę honorową przy grobie

Piłsudskich – Matki i Serca Syna na Rossie. Przyszło wiele starszych osób,

z którymi potem pod rękę – niczym ze swoimi dziadkami – młodzi opuścili

cmentarz.

Tej samej nocy Ryszarda aresztowano – podobnie jak kilkunastu innych

uczniów. Popytali i wypuścili, ale już kilka dni później wciągnęli go do

ciężarówki i zawieźli do aresztu. O tym, gdzie jest, dowiedzieliśmy się

dopiero po miesiącu. Wiosną 1948 roku przewieźli go na Łukiszki,

a stamtąd – do łagrów o zaostrzonym rygorze.

Przyjaźniłem się wówczas z córką rosyjskiego nauczyciela. Pewnego

razu spojrzała mi w oczy ze smutkiem i chciała coś powiedzieć, ale

zamilkła. Cztery dni później enkawudziści odczytali nam „wyrok”, że jako

wrogowie narodu zostaliśmy skazani na wieczną zsyłkę na Sybir. Dali 40

minut na spakowanie się i wsadzili do bydlęcych wagonów, jakimi osiem

lat wcześniej jechał pierwszy transport, a potem kolejne. Część tamtych

zesłańców zdołała już wrócić do Polski lub zainstalować się tam, gdzie

rzuciła ich tułaczka, my dopiero mieliśmy powielić ich los. Trzy lata po

skończonej wojnie.
Dom rodziny Styczyńskich w Bułtusuku: lewą część zajmowała

rodzina niemiecka. W tym miejscu Styczyńscy spędzili sześć lat


fot. Archiwum Andrzeja Styczyńskiego

Po śmierci Stalina Ryszardowi złagodzono wymiar kary z dziesięciu lat

łagrów na zsyłkę na Syberii, dzięki czemu mógł do nas dołączyć. Ciekawe,

był już wtedy wolnym człowiekiem, mógł poruszać się po całym Związku

Radzieckim, a nam nie wolno było przekroczyć granicy posiołka.

Po powrocie do Polski w 1956 roku pojechaliśmy do Warszawy – do

Wojtka. Kilka lat później ożeniłem się z Alfredą Macutkiewicz ze Śląska,

siostrą Czesława i Zygmunta, którzy konspirowali z moim bratem

Ryszardem jeszcze w czasach wileńskich. Nasze rodziny dzieliły zesłańczy

los. Moje małżeństwo nie było pierwsze między naszymi rodzinami. Brat

Alfredy, Czesław, ten, który był skazany na łagry za przynależność do AK,


jeszcze w czasach gimnazjalnych w Wilnie, z Janiną, moją siostrą, mieli się

ku sobie. To, że ona przeżyła wojnę i zsyłkę na Syberię, to jeden cud. To, że

Czesław też przeżył swoją gehennę, to drugi cud. To, że ich miłość

przetrwała i po powrocie do Polski związali się węzłem małżeńskim, to

trzeci cud.

Jeszcze w 1990 roku mama – osoba nadzwyczaj pogodna i trzeźwo

myśląca – trzymała w kuchennej szafce worek z sucharami. Na wypadek,

gdyby znów w 40 minut miała spakować dobytek i udać się na tułaczkę.

Andrzej Styczyński
Wiosenny spław drewna. Drugi z prawej – Andrzej Styczyński
fot. Archiwum Andrzeja Styczyńskiego
Takim traktorem napędzanym na czurki Andrzej (z lewej) zwoził

drzewo, 1954 rok


fot. Archiwum Andrzeja Styczyńskiego
Andrzej Styczyński odstrojony dla narzeczonej w niedzielne

popołudnie 1954 roku


fot. Archiwum Andrzeja Styczyńskiego
Alfreda i Andrzej Styczyńscy w 2019 roku
fot. Archiwum Alfredy i Andrzeja Styczyńskich
Bibliografia

Dwie ojczyzny. Polskie dzieci w Nowej Zelandii. Tułacze wspomnienia, red.

Stanisław Manterys, Społeczny Zespół Wydania Książki o Polskich

Dzieciach w Nowej Zelandii, Wellington 2018.

Hoffman Aneta, Związek Junackiej Szkoły Kadetów w Wielkiej Brytanii –

działania na rzecz upowszechnienia etosu kadeta w historii Polski

(1948–2015), [w:] Polscy weterani i kombatanci wczoraj i dziś, red.

nauk. Piotr Lotarski, Akademia Obrony Narodowej, Warszawa 2016.

Hort Weronika (Hanka Ordonówna), Tułacze dzieci, LTW, Dziekanów

Leśny 2005.

Isfahan. Miasto polskich dzieci, red. Irena Beaupre-Stankiewicz, Koło

Wychowanków Szkół Polskich Isfahan i Liban, Londyn 1988.

Junacka Szkoła Kadetów 1942–1948, red. Eugeniusz Bąkała, Koło

Junackiej Szkoły Kadetów, Londyn 1972.

Łomiński Leon ks., Wielki Tydzień Polaków w Jerozolimie. Pamiątka Świąt

Wielkiejnocy 1941 spędzonych przez polskich uchodźców wojennych

w Ziemi Świętej, Ognisko Polskie w Jerozolimie, Jerozolima-Betania

1941.

Polacy w Indiach 1942–1948 w świetle dokumentów i wspomnień, praca

zbiorowa, Koło Polaków z Indii 1942–1948, Londyn 2000.

Polskie dzieci w sowieckich domach dziecka, Ośrodek Karta,

http://domydzieckawzsrr.karta.org.pl/.
Radecki Henry, Młodzież Andersa. Wojskowe Szkoły Junaków 1941–1947,

Polski Fundusz Wydawniczy w Kanadzie, Muzeum Wojska

w Białymstoku, Toronto-Białystok 2018.

Radomska Maria, Szkoła Junaczek i Szkoły Młodszych Ochotniczek w Armii

Polskiej na Wschodzie, [w:] Przez burze pod wiatr. Szkolnictwo

i oświata na Zachodzie w czasie II wojny światowej, Trans Humana,

Białystok 2001.

Styczyński Ryszard, Styczyńska Janina, Styczyński Andrzej, Styczyński

Tadeusz, Styczyńscy: spod Wilna na Syberię, Wydawnictwo Comandor,

Warszawa 2013.

Stypuła Wiesław, W gościnie u „polskiego” maharadży, Eko-Dom,

Grajewo 2011.

U progu Polski. Czytanka polska dla IV klasy szkoły powszechnej, red.

Stanisław Tync, Józef Gołąbek, Julia Daszyńska, Urząd Oświaty

i Spraw Szkolnych, Jerozolima 1943, Nakład Komisji Regulaminowo-

Wydawniczej Dowództwa Armii Krajowej na Wschodzie.

Wittlin Tadeusz, Pieśniarka Warszawy. Hanka Ordonówna i jej świat,

Polonia, Warszawa 1990.

Materiały audio i wideo

Dzieci Isfahanu, Muzeum Historii Polski, MHP TV,

https://www.youtube.com/watch?v=FEy7J-DMs5U.

Kazachstan. Pod innym wiatrem, reż. Nicole Radziwiłł, 2018.

Mała Polska w Indiach, reż. Anu Radha, Narodowy Instytut

Audiowizualny, Government of Gujarat, Doordarshan, Telewizja

Polska, 2013.
Martyrologia Polaków zesłanych na Syberię, album filmów edukacyjnych

o tematyce historycznej Zarządu Głównego Oddziału Warszawskiego

Związku Sybiraków, Warszawa 2008.

The lost Requiem. Polscy Sybiracy w Iranie 1942–1946, reż. Khrostor

Sinai.

Rafała Wróblewska, AHM_PnW_0765 – relacja ze zbiorów Ośrodka Karta

i Domu Spotkań z Historią.


Projekt okładki

Marcin Słociński

Fotografia na pierwszej stronie okładki

The New York Public Library

Fotografia na czwartej stronie okładki

Archiwum Moniki Odrobińskiej

Opieka redakcyjna

Krzysztof Chaba

Wybór ilustracji

Monika Odrobińska

Krzysztof Chaba

Adiustacja

Ilona Turowska

Korekta

Grażyna Rompel

Marta Hamera

Copyright © by Monika Odrobińska

© Copyright for this edition by SIW Znak Sp. z o.o., 2020

ISBN 978-83-240-7892-9

Znak Horyzont

www.znakhoryzont.pl
Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl

Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl

Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków

Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: czytelnicy@znak.com.pl

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Angelika Duchnik

You might also like