Professional Documents
Culture Documents
Okupacja Od Kuchni Kobieca Sztuka Przetrwania PDF
Okupacja Od Kuchni Kobieca Sztuka Przetrwania PDF
jak każdy poprzedni w wolnej Polsce. Halina, zamożna warszawianka, żona i matka,
a jednocześnie jedna z niewielu polskich przedwojennych adwokatek, już od kilku tygodni
szykowała odpowiednią toaletę. Razem z mężem pierwszą połowę wieczoru spędzili
w domowej atmosferze, w towarzystwie rodziców i małej córeczki Ewy. Dopiero po północy
ruszyli bawić się w gronie znajomych w luksusowej willi na Saskiej Kępie. Nie było to
zwyczajne przyjęcie, ale raut przeznaczony wyłącznie dla ludzi ze świecznika. Stawili się
politycy, arystokraci, najlepiej sytuowani przedsiębiorcy oraz ci, którzy na ów świecznik
dopiero się wspinali. Nad pełną blichtru otoczką czuwała gospodyni.
Pośród brzęku szkła, gwaru rozmów i wspaniałych potraw Halina Wardell mimo
wszystko nie czuła się dobrze. Uwielbiała podobne zabawy, tym razem jednak pewna
uporczywa plotka nie pozwalała jej skupić swojej uwagi na świętowaniu. Jej sąsiadem przy
stole był potentat przemysłu stalowego. Kobieta wreszcie nie wytrzymała i zapytała go wprost:
– Proszę pana, czy będzie wojna w tym roku?
– Oczywiście, przecież nigdy nie miałem takiej koniunktury jak obecnie!
Zapytany o to samo wzięty adwokat, człowiek o szerokich koneksjach i bajecznych
dochodach, również bez wahania przytaknął. Był absolutnie pewien wybuchu konfliktu, i to
zaraz po żniwach. Twierdził ponadto, że najlepiej już teraz zacząć robić zapasy, absolutnie
wszystkiego. Kiedy wojna wybuchnie, będzie na to o wiele za późno – przestrzegał.
Halina Wardell już nawet nie myślała o tańcach i przysmakach. Dookoła roześmiani ludzie
życzyli sobie nawzajem, by kolejny rok był jeszcze lepszy i jeszcze bardziej dochodowy od
poprzedniego. Tymczasem jej myśli krążyły tylko wokół jednego tematu: jak zabezpieczyć się
na wypadek wojny? No jak?! Przy pierwszej okazji zwierzyła się ze swoich obaw mężowi.
Ten jednak z pobłażliwym uśmiechem zbagatelizował całą sprawę. „Rozmawiałaś z ludźmi,
którzy wypili o jeden kieliszek za dużo” – stwierdził.
Kto chciał wyglądać dobrze i z klasą, kierował swoje kroki do pracowni Adolfa Zaremby,
najsłynniejszego krawca przedwojennej Warszawy. To on ubierał arystokratów, polityków,
finansistów, dyplomatów. W jego progi wstępowali także profesorowie, adwokaci i filmowe
gwiazdy. Krótko mówiąc, crème de la crème ówczesnych polskich elit.
Z każdym kolejnym miesiącem roku 1939 sytuacja międzynarodowa stawała się coraz
bardziej napięta. Na ulicach polskich miast wpierw szeptano: „Będzie wojna z Niemcami”.
Teraz ludzie mówią już o tym głośno. Ruch u Zaremby jest jednak taki, jak zawsze. Każdego
dnia w eleganckim salonie pojawiają się wysoko postawione osobistości. Panu ministrowi
trzeba zdjąć miarę na nowy frak, a ambasadorowi na wyjściowe palto. Czterdziestojednoletni
Adolf, mąż, ojciec i poważny biznesmen, woli się upewnić, jak naprawdę stoją sprawy. Czy
wojna to brukowa pogłoska, czy prawdziwa obawa? Jeśli Hitler rzeczywiście ostrzy sobie
zęby na Polskę, to przecież trzeba przygotować do zawieruchy siebie, rodzinę i interes.
Co mógł w tej sytuacji zrobić człowiek o jego pozycji i znajomościach? Najlepiej
zasięgnąć opinii u źródeł, czyli zapytać własnych, wysoko postawionych klientów. Po wielu
latach Hanna Zaremba, córka słynnego krawca, wspominała tamte wy-darzenia:
U ojca dużo się ubierało ludzi z rządu, z Sejmu, oni twierdzili: „Panie
Zaremba, wojny nie będzie”. Myśmy, nawet jak wybuchła wojna, nie mieli co
jeść, bo tata powiedział: „Nie robimy żadnych zapasów – ludzie robią zapasy
na wojnę – niepotrzebnie”.
Czy nadciąga wojna? Na tak postawione pytanie aż do ostatnich dni udzielano sprzecznych
odpowiedzi. Także postawy Polaków w obliczu coraz bardziej napiętej sytuacji
międzynarodowej nie były jednakowe. Niektórzy zapisywali się do organizacji
paramilitarnych, oddawali swoje ostatnie kosztowności w ramach powszechnej zbiórki na
pomoc wojsku. W kraju odbywały się ćwiczenia obrony przeciwlotniczej i gazowej oraz
próbne alarmy. Byli też ludzie, którzy mimo wszystko nie wierzyli, że konflikt może
wybuchnąć. Nie zaprzątali sobie głów budowaniem schronów, kupowaniem masek gazowych
i gromadzeniem zapasów. Dopiero pamiętnego 1 września miało się okazać, kto miał rację.
Już kilka miesięcy wcześniej mama i babcia Bogumiła Żórawskiego, kilkuletniego
chłopca, który przeżyje w Warszawie wojnę i powstanie, zabrały się do gromadzenia
żelaznych racji żywności. Chleb kroiły na kromki i suszyły w piecu. Następnie sucharki
wkładały do worków i chowały poza zasięg dziecięcych rączek. Oprócz tego rodzina zaczęła
magazynować wszelkie niepsujące się artykuły. Spiżarnia zapełniała się mąką, cukrem,
a nawet suszonymi warzywami.
Wiele rodzin, podobnie jak Żórawscy, doskonale pamiętało trudy I wojny światowej.
Sama myśl o powrocie do lat głodu i niepewności wystarczała, żeby rozpocząć przygotowania
– nawet jeśli sąsiedzi przyjmowali to z uśmiechem i docinkami. Nerwowy nastrój wyczuwało
się wszędzie. Ludzie, wyzywani od panikarzy, kupowali zapałki, naftę oraz sól. Matka
Tadeusza Brzezińskiego, który w 1939 roku był nastoletnim chłopcem, uczniem Szkoły im.
Powstańców 1863 roku w Warszawie, gromadziła zwłaszcza ten ostatni produkt pierwszej
potrzeby. W czasie poprzedniego światowego konfliktu za sól można było dostać wszystko.
Kobieta liczyła na to, że w razie wybuchu wojny scenariusz się powtórzy i czego nie zdąży
kupić, dostanie za solną walutę.
Halina Wardell też wiedziała swoje. Miała pieniądze i możliwości, a gromadzenie
produktów, których na sklepowych półkach był dostatek, nie wyrządzało nikomu krzywdy.
Już w styczniu postanowiła, że nie pozwoli, żeby wojna ją zaskoczyła. Wiedziała jednak
zarazem, że musi działać w najściślejszej tajemnicy. Nietrudno było sobie wyobrazić, jak
zareaguje otoczenie czy nawet jej własna rodzina. Samą wzmianką o robieniu zapasów
naraziłaby się na śmieszność.
W przygotowania wtajemniczyła tylko dwie osoby – pokojówkę Anię i pana
Przyborowskiego, który wykonywał dla rodziny różne prace w domu. To właśnie jemu
Halina Wardell powierzyła wszystko. Uczciwy i systematyczny mężczyzna miał za zadanie
przygotować zapasy „jak na ciężką, długą wojnę”. Znał dobrze gospodarstwo domowe,
wiedział, ile osób w nim na stałe przebywa i jakie są ich potrzeby. Pobierał od pracodawczyni
pieniądze na konkretne zakupy i ciągle kursował z nimi dorożkami.
Spiżarnia bardzo szybko się zapełniała. W końcu zaczęła przypominać całkiem nieźle
zaopatrzony sklep kolonialny. Pochodząca ze wsi pokojówka patrzyła na to z szeroko
rozdziawionymi ustami, a Przyborowski tłumaczył:
Tutaj ustawiliśmy mąkę, tutaj kaszę i cukier, kawy i herbaty w tym domu
idzie dużo, boczek […], suszone owoce dla dziecka, miód i grzyby trzeba
sprowadzić od Macieja ze wsi, a masło topione i smalec zakopalim w piwnicy,
bo zimno tam. Na pewno będziemy jeszcze smażyli borówki, pomidory
i marynowali grzyby.
Na jedzeniu rzecz się nie kończyła. Halina Wardell zadbała również o nie mniej ważny
surowiec – opał. Zamiast zwyczajowych dwóch ton węgla zdecydowała się tym razem
zamówić pięć. Gdyby wieść o tym dotarła do jej męża, na pewno pokładałby się ze śmiechu –
mimo że był poważnym urzędnikiem państwowym, zupełnie nieznającym się na żartach.
To właśnie jego postawę należałoby uznać za standard. W prasie i radiu nieustannie
przypominano o sile armii i nieustępliwości rządzących krajem spadkobierców marszałka
Piłsudskiego. Zwykli Polacy woleli sny o potędze od codziennej trwogi. Zamiast przejmować
się wyimaginowanymi inwazjami na granice Rzeczpospolitej, cieszyli się upalnym latem
i używali życia. To właśnie nimi w lipcu i sierpniu zapełniły się miejscowości letniskowe.
Tłumy przybyły do Truskawca, Zakopanego, nad polskie morze. Plażowali minister spraw
zagranicznych Józef Beck i wojewoda pomorski Władysław Raczkiewicz, oficerowie
i urzędnicy państwowi. Sielanka trwała aż do 25 sierpnia. Nowe rozkazy były niczym grom
z jasnego nieba. Odwołano wszystkie urlopy wojskowe, a letnikom nakazano niezwłoczne
opuszczenie Półwyspu Helskiego. 30 sierpnia ogłoszono powszechną mobilizację.
17 września, po ponad dwóch tygodniach krwawych walk obronnych, gruchnęła wiadomość,
że Sowieci wdarli się w granice od wschodu, wbijając Polsce nóż w plecy. Pomimo
wielodniowych nalotów i bombardowań wciąż broniła się Warszawa, jednak miastu
wypełnionemu wojskiem i cywilami zaglądał w oczy głód. Wobec katastrofy humanitarnej
w stolicy dowódca obrony generał brygady Walerian Czuma zdecydował się na ogłoszenie
kapitulacji. Garnizon Warszawa złożył broń 29 września, a następnego dnia zaczęła się
faktyczna okupacja miasta.
Ludność cywilna gasiła w tym czasie pożary i udrożniała główne arterie miasta. Niemcy
natomiast – łaskawie karmili swoich nowych poddanych. Józef Dąbrowa-Sierzuptowski,
późniejszy kolaborant, zapisał w swoim dzienniku:
W mieście podobnych punktów było dwanaście i przed każdym kłębiły się prawdziwe tłumy.
Za rozdział racji chleba i zupy odpowiadała organizacja pomocowa NSV Hilfszug Bayern.
Tak szybko i sprawnie zorganizowaną akcję można by uznać za popis niezwykłego
humanitaryzmu ze strony najeźdźców. Co do prawdziwych intencji wroga nie łudzili się
jednak ani ówcześni warszawiacy, ani też nie robią tego historycy. Ze strony Niemców były to
wyłącznie cyniczne działania z myślą o korzyściach propagandowych. Podstawieni
korespondenci skrupulatnie fotografowali sceny wydawania posiłków, tak by mieć twardy
dowód opiekuńczej i wyrozumiałej postawy władz okupacyjnych. Wdzięczność okazywana
przez prostych Polaków stała się na kilka dni jednym z ulubionych tematów prasy w III
Rzeszy.
Już w kilka dni po wybuchu wojny zaczęło brakować pożywienia. Większe szanse na przetrwanie
mieli ci, którzy pomyśleli o aprowizacji jeszcze przed wojną. Na zdjęciu warszawiacy w kolejce do
sklepu, sierpień 1939 roku.
Nowe porządki
Kiedy tylko końca dobiegła walka z polskim wojskiem, rozpoczęła się nie mniej bezwzględna
wojna z polskim społeczeństwem. Niemcy nie zdążyli jeszcze podzielić się łupami z kampanii
wrześniowej ze Stalinem, a już zaczęli ingerować w każdy najdrobniejszy aspekt życia
podbitej ludności. Najpóźniej do 5 listopada 1939 roku Polacy musieli oddać wszystkie
odbiorniki radiowe. Bardzo szybko Niemcy rozpoczęli też segregację rasową (od 1 grudnia
prawie wszędzie Żydzi powyżej dwunastego roku życia musieli nosić opaski) i grabież
państwowego oraz prywatnego mienia. Najwięcej zmartwień przysparzała jednak sprawa
z pozoru najbardziej trywialna: codzienne wyżywienie. Okres przejściowy pomiędzy
podbojem kraju przez Trzecią Rzeszę a choćby pozornym unormowaniem sytuacji
i wprowadzeniem okupacyjnej administracji zapisał się w pamięci Polaków w szczególnie
ciemnych barwach. Niemiecka dobroczynność trwała dzień czy dwa i dotyczyła wyłącznie
mieszkańców miast, do których dotarli korespondenci wojenni. Dziennikarze szybko zwinęli
manatki, podobnie jak działacze organizacji charytatywnych. Polakom pozostał głód
i niepewność jutra.
Na ulicach wiły się niekończące się kolejki po podstawowe artykuły. Nie czekając, aż
opadnie wojenny kurz, naziści wprowadzali kolejne, coraz to bardziej nieludzkie zarządzenia.
Już 31 października 1939 roku opublikowana została cała litania przestępstw karanych
śmiercią. Wśród nich było czynienie „gwałtu przeciw Rzeszy Niemieckiej”, podniesienie ręki
na Niemca czy podżeganie do oporu przeciw okupantowi. Ceny galopowały, półki
w sklepach zaczęły świecić pustkami, nie było nawet jasne, na jak długo waluta II
Rzeczpospolitej zachowa jakąkolwiek wartość. Banknoty z wizerunkami Kazimierza
Wielkiego czy królowej Jadwigi z dnia na dzień mogły stać się w świetle prawa wyłącznie
elegancko ozdobionym papierem toaletowym.
Wreszcie gruchnęła wiadomość, że zostaną wprowadzone kartki na podstawowe artykuły
żywnościowe. Ludność wielkich miast, takich jak Kraków czy Warszawa, wręcz odetchnęła
z ulgą. Zwyczajny mieszkaniec krakowskiej dzielnicy Salwator, Czesław Marchaj, zapisał
w prowadzonym na bieżąco pamiętniku:
Mieszkańcy miast, gwałtownie odcięci od tradycyjnych źródeł zaopatrzenia, szybko odczuli głód.
Zdecydowanie łatwiej można było zdobyć żywność na wsi, zwłaszcza na początku wojny. Na zdjęciu
polscy uchodźcy z bochnami chleba.
W wielu miejscach można było mówić wręcz o entuzjazmie. Ludzie zapominali nie tylko
o głodzie towarzyszącym im od pierwszych dni września, ale i o brutalnym reżimie, który
postawił sobie za zadanie wyniszczenie Polski, i o niepewnej, ale niewątpliwie burzliwej
przyszłości. Zaczęto wręcz chwalić niemieckie władze i zaprowadzony przez nie Ordnung.
„Spodziewano się teraz pełnego zaopatrzenia” – dopowiada Andrzej Chwalba, historyk, autor
pracy Kraków w latach 1939−1945.
Kraków, w przeciwieństwie do innych polskich miast, bardzo szybko doczekał się
stabilnej niemieckiej administracji. Oficjalnie zresztą nie był to już Kraków, ale starogermański
gród Krakau. Rynek Główny przemianowano na Alter Markt (później tabliczki zostaną
wymienione raz jeszcze, na te z napisem: Adolf Hitler Platz), przesiąknięty polskością
Uniwersytet Jagielloński został zlikwidowany, a jego kadrę aresztowano i częściowo
wymordowano. Jeszcze przez kilka miesięcy o przeszłości miasta przypominał pomnik Adama
Mickiewicza (obalony dopiero w 1940 roku), ale już teraz historyczna stolica Polski
przemieniła się w stolicę marionetkowego Generalnego Gubernatorstwa pod władzą Hansa
Franka.
To tu zainstalowały się nowe władze i stąd szły w Polskę wszystkie najważniejsze dekrety
okupantów. Kraków był także miejscem, w którym ustalano, jakie przydziały żywności
otrzymają poszczególne miasta i narodowości.
Już 13 listopada 1939 roku Niemcy wprowadzili w stolicy Generalnego Gubernatorstwa
kartki na cukier, a trzy tygodnie później także na chleb. Dla porównania, w Warszawie system
kartkowy uruchomiono dopiero 15 grudnia. I chociaż obejmował on w całym kraju ludność
nierolniczą, kartek nie otrzymywał każdy, kto się po nie zgłosił. Były przeznaczone dla ludzi
o potwierdzonym zatrudnieniu i dla ich rodzin. Osoby niezdolne do pracy musiały wpierw
zdobyć odpowiednie zaświadczenie, co nie było wcale łatwe.
Reglamentacja żywności miała w założeniu zapewnić każdemu przynajmniej minimalne,
konieczne do przeżycia, racje. O ile sama idea była słuszna – ba, można by wręcz stwierdzić,
że naziści popisali się humanitaryzmem! – to jej realizacja zakrawała na żart.
Żywieniowa biurokracja
Czesław Marchaj nie miał żadnych złudzeń już pierwszego dnia, gdy w cudowny sposób
zniknęły kolejki. Napawał się widokiem spokojnych ulic, ale zaraz trzeźwo dopowiedział:
Pamiętnikarz i tak znajdował się w dobrej sytuacji. Gdyby mieszkał w Warszawie, też
otrzymałby pół funta – czyli niespełna pół kilograma – chleba, z tym, że musiałby mu on
wystarczyć do przeżycia nie przez jeden dzień, ale… przez ponad tydzień!
Nowy władca życia i śmierci Polaków, Hans Frank, mówił o Warszawie, że to „ognisko
zamętu, punkt, z którego rozprzestrzenia się niepokój w tym kraju”. Przynajmniej od 1940
roku planował zrównanie z ziemią 95 procent zabudowy miasta. Jeśli Warszawa i tak miała
przestać istnieć, to w jego odczuciu nic nie stało na przeszkodzie, by wpierw zagłodzić jej
mieszkańców. Wierzył, że po propagandowych oszustwach z pierwszych dni okupacji reszta
świata nawet nie zauważy, co się dzieje.
Na samym początku wojny w ramach systemu kartkowego w byłej stolicy wydawano
żałośnie małe racje. Jak podaje historyk Tomasz Szarota: „w ciągu niespełna 2 miesięcy
warszawiacy otrzymali na osobę – 3 kilogramy chleba, 25 gramów cukru, 200 gramów soli
i 100 gramów ryżu”. Wartość kaloryczna tych przydziałów wynosiła w przybliżeniu… 135
kalorii dziennie na osobę, czyli mniej niż ma ich w sobie jedna bułka kajzerka. Gdyby nie
przedwojenne zasoby, w tym okresie wiele osób znalazłoby się na skraju śmierci głodowej.
Dopiero od połowy grudnia 1939 roku ludność Warszawy zaczęła dostawać nieco
bardziej ludzkie przydziały. Do lipca następnego roku za rozdzielanie żywności odpowiadały
Miejskie Zakłady Aprowizacyjne, a więc wydział lokalnych władz nadal zatrudniający
polskich, przedwojennych urzędników. Ich zadaniem było zorganizowanie całej sieci
zajmujących się reglamentacją placówek oraz sprawowanie nad nimi bieżącego nadzoru.
Miejskie Zakłady Aprowizacyjne nie miały jednak żadnego wpływu na wysokość racji.
Podobnie było w innych częściach kraju.
Na szczycie „łańcucha pokarmowego” znajdowały się Wehr-macht i Rzesza, dalej
przebywający w okupowanej Polsce Niemcy i aspirujący do statusu Aryjczyków
volksdeutsche. Polaków zepchnięto niemal na szary koniec. Gorsza była wyłącznie sytuacja
polskich Żydów, ale nie było tak wcale od samego początku okupacji. W pierwszej serii
kartek żywnościowych rozprowadzonej wśród ludności Warszawy Żydzi nie byli w żaden
sposób dyskryminowani. Dopiero bezpośrednia interwencja władz okupacyjnych „naprawiła”
ten błąd. Kolejne serie pogłębiały podziały ze względu na narodowość, przez co Żydzi
dostawali coraz mniej i mniej żywności.
Skąd zwykły Polak brał kartkę żywnościową? Druki wyruszały na terytorium
Generalnego Gubernatorstwa z Krakowa, z Urzędu Wyżywienia. Następnie trafiały do
rejonowych biur rozdziału, sąsiadujących zwykle z biurami meldunkowymi. W procedurze
wydawania kart uczestniczyli właściciele i zarządcy nieruchomości oraz sklepikarze. Z tej
drugiej perspektywy rzecz opisała urodzona w 1922 roku Stefania Porzycka. Jej rodzice
prowadzili przed wojną niewielki skład spożywczy, który pozostał w ich rękach także w czasie
okupacji.
Kolejnym żelaznym punktem kartkowej listy zakupów była marmolada z… czegoś. Nie taka
z przedwojennego przepisu, z jabłek z cynamonem, klarowna i aromatyczna. Na półkach
sklepów rozdzielczych stało coś zupełnie obcego polskiemu przedwojennemu smakowi.
Marmolada o wodnistej albo − przeciwnie − wprost betonowej konsystencji. Czy też raczej
pseudomarmolada, bo dodawano do niej pastę z buraków i innych, równie atrakcyjnych
wypełniaczy.
Niemcy utrzymywali, że to doskonały jakościowo produkt, z czystych owoców i w 50
procentach z cukru. Podobne, bałamutne twierdzenia były powszechne. Okupacyjne władze
szybko osiągnęły mistrzostwo w propagandzie. Już w październiku 1939 roku w miejsce
zlikwidowanej polskiej prasy zaczęły wyrastać pisma gadzinowe, takie jak „Nowy Kurier
Warszawski” czy „Goniec Krakowski”. Zatrudniały w dużym stopniu Polaków, ale cel ich
istnienia był oczywisty – przekonanie obywateli Generalnego Gubernatorstwa, że pomimo
wojny, łapanek, masowych egzekucji i głodu naprawdę żyją w świecie dużo lepszym niż
brutalna dyktatura Piłsudskiego. Polacy kupowali je na porażającą wręcz skalę. Każdego dnia
rozchodziło się nawet milion egzemplarzy gadzinowych gazet. Nie znaczy to jednak, że nasi
dziadkowie wierzyli w hitlerowskie kłamstwa. Po prostu nie było alternatywy – tylko
profaszystowskie dzienniki przynosiły jakiekolwiek informacje o bieżących zarządzeniach,
decyzjach władz i sytuacji na świecie. Czasem zresztą dziennikarzom pracującym na zlecenie
Niemców udawało się przemycić parę słów prawdy.
Wracając do propagandy marmoladowej, Polacy po prostu wiedzieli i widzieli swoje. Po
ten dziwny specyfik chodziło się z własnym naczyniem. Nieważne, jak smakował i co się
w nim znajdowało. Dla wygłodniałych ludzi tylko dni, w których udawało się dostać
przydział chleba, marmolady, margaryny i mąki, bywały radosne. Urodzona w 1935 roku
Hanna Wolska zapamiętała dobrze, jak wyglądał ten kartkowy rarytas:
Kartkowa marmolada niewiele miała wspólnego z przedwojennymi przysmakami – w konsystencji
mogła przypominać nawet blok betonu. Na zdjęciu urządzenie do produkcji marmolady, wrzesień
1943 roku.
Wśród właścicieli sklepów rozdzielczych, jak w każdej innej profesji, trafiali się bezczelni
oszuści, którzy fałszowali i tak już podłą marmoladę. Jej podrabianie i rozpowszechnianie
podróbek na czarnym rynku było nagminne. Państwowy Zakład Higieny szybko
wypowiedział temu procederowi wojnę. Jego przedstawiciele w terenie wyłapywali fałszerzy
i wymierzali im kary pieniężne. Co ważne, grzywny te wcale nie trafiały w łapy Niemców.
Profesor Stanisław Krauze po latach wspominał, jak wyglądała nieformalna umowa pomiędzy
inspektorami a fałszerzami: „My nie skierujemy was do sądu za fałszerstwo, ale wy złożycie
datek”. W Warszawie środki te pozwalały utrzymywać Szpital Ujazdowski, w którym leżeli
między innymi ranni z kampanii wrześniowej.
Kartkowe były także tłuszcze. Przez lata wojny i okupacji niejeden dorosły Polak
zapomniał, jak smakuje prawdziwe masło, bo jeśli udało mu się je zdobyć, oddawał zaraz
dzieciom. A jak smakowała przydziałowa margaryna? Dosadnie określił to Wojciech Jursz,
powstaniec warszawski: „Margaryna niemiecka – jakby świecę jadł”. Niektórzy woleli jakoś ją
zastępować i na chleb nakładali smażoną na oleju cebulę. Prawdę powiedziawszy, wielkiego
wyboru nie mieli. W przeciętnej rodzinie jadało się pajdę chleba posmarowaną margaryną albo
marmoladą. Nie jednym i drugim naraz. „O nie, to jest rozpusta” – odpowiadała na prośbę
córki o kromkę z margaryną i marmoladą mama Danuty Kalińskiej-Łaszkiewicz, przed wojną
dyrektorka prywatnej szkoły.
W symbolicznych ilościach na kartki wydawano także cukier i mąkę pszenną. Mięso dla
ludności innej niż niemiecka istniało głównie na papierze. Jeśli nawet zdarzało się, że jakąś
mikroskopijną partię rzucono do sklepów, to zawsze było to mięso podłej jakości. Coś, czego
naziści wstydziliby się dać tym, których uznawali za pełnoprawnych ludzi. Ponadto
przydzielane były kartki na makaron, kaszę, namiastki kawy. Kilka razy w ciągu wojny
można też było zdobyć bon na słodycze lub herbatniki dla dzieci. Niemcy wydzielali ich
akurat tyle, żeby Polacy, dając córce lub synkowi pierwszego od lat cukierka, mogli z zawiścią
pomarzyć o byciu Aryjczykami. A przy okazji – aby skutecznie udawać przed światem, że
zapewniają nowym poddanym wszystko, co potrzebne do komfortowego życia. Prawda była
zupełnie inna. Gdyby ktoś chciał jeść tylko to, co legalnie otrzymywał z przydziału, nie
miałby szans przetrwać do końca wojny. To nie był system reglamentacji. Naziści
z rozmysłem głodzili nie tylko Warszawę, ale całe polskie społeczeństwo.
Zagłodzić Polaków
Mam prawo życia i śmierci nad polskim narodem, ale królem Polski nie
jestem. Odnoszę się do Polaków z wielkodusznością i dobrotliwością króla,
a jednak nie jestem prawdziwym królem. Polacy nie zasługują na takiego króla
jak ja. To niewdzięczny naród. […] Ale im bardziej się staram ulżyć ich doli
i postępować z nimi sprawiedliwie, tym bardziej oni gardzą dobrodziejstwami,
jakie wyświadczam ich ojczyźnie.
Polacy faktycznie mieli za co być wdzięczni! W końcu „dobrotliwy król” dokładał wszelkich
starań, aby osłabić, a następnie wyniszczyć polski naród. Nauka nie pozostawia wątpliwości:
ludzie, którzy głodują, są zdezorientowani, mają obniżoną odporność, problemy z logicznym
myśleniem i długofalowym planowaniem.
Pierwsze badania w tym zakresie przeprowadzono właśnie w czasie, gdy Polacy zmagali
się z trudami niemieckiej okupacji. Poczynając od jesieni 1944 roku, amerykański psycholog
Ancel Keys przez pół roku z rozmysłem głodził 36 ochotników. Celem było lepsze
zrozumienie biologicznych i umysłowych mechanizmów niedożywienia i wypracowanie
metod pomocy dla ludności wyzwalanych krajów. Uczestnicy kontrowersyjnego programu
otrzymywali regularnie posiłki, ale ich wartość energetyczna wynosiła zaledwie 50%
dziennego zapotrzebowania na kalorie. „Zmiany były dramatyczne” – podają David Baker
i Natacha Keramidas w artykule opublikowanym niedawno przez pismo „Monitor on
Psychology”. Odnotowano spadek temperatury ciała, spowolnienie rytmu serca, zanik popędu
płciowego. Przede wszystkim jednak głód zupełnie zdominował proces myślowy
ochotników. Śnili, dyskutowali i czytali wciąż o tym samym: o jedzeniu. Każdy
najskromniejszy posiłek traktowali jak prawdziwą ucztę. W rozmowach z opiekunami
eksperymentu przyznawali się do huśtawek nastrojów, napadów apatii i irytacji, a nawet
stanów depresyjnych. Niektórzy w swoich snach dopuszczali się aktów kanibalizmu.
Większość twierdziła, że głód nie pozwala im myśleć i że czują się wyraźnie ogłupieni.
Takie były wyniki kontrolowanego, świadomego eksperymentu, w którym każdy
uczestnik mógł w dowolnej chwili powiedzieć „dość”. Polacy pod okupacją borykali się
z tymi samymi skutkami niedożywienia, nie mogli jednak po prostu zrezygnować z bycia
głodzonymi. Co więcej, władze zamiast łaskawych 50 procent normy żywieniowej
zapewniały im 20, w najlepszym razie 30 procent. Cokolwiek więcej było, przynajmniej
w świetle prawa, nieosiągalnym marzeniem.
Gubernator Hans Frank lubił określać się mianem polskiego króla. Na zdjęciu trzeci od lewej,
przygląda się, jak robotnicy pracujący przy przebudowie Wawelu spożywają posiłek, październik
1940 roku.
Hans Frank nie mógł znać wyników badań Ancela Keysa – opublikowano je dopiero po
wojnie. Ale też nie musiał ich znać. Sam przeprowadzał własny eksperyment na milionach
obywateli Generalnego Gubernatorstwa i nie potrzebował twardych liczb, aby wiedzieć, że
ludzie, którzy całą energię wkładają w zaspokajanie głodu, nie mają jej już na niepożądaną
aktywność. Nie burzą się, nie działają w podziemiu, nie próbują organizować żadnych
powstań. Z perspektywy okupanta był to układ idealny.
Plan miał tylko jedną, kluczową lukę. Frank, podobnie jak Hitler, nie przewidzieli, że
zamiast złamać polskie społeczeństwo, obudzą w nim pokłady niezwykłej zaradności. „Kto
nie kombinuje, ten nie je” – ta krótka zasada stała się naczelnym dogmatem okupacyjnej
rzeczywistości. Polacy, a przede wszystkim Polki, udowodnili natomiast, że lepiej niż
ktokolwiek inny znają się na sztuce przetrwania.
Dawne elity w nowych realiach
Gdy kartki były już wykupione, okupy opłacone, a czynsze i podatki uiszczone, zwyczajnej
rodzinie nie zostawały praktycznie żadne nadwyżki pieniędzy. Tymczasem, aby przeżyć,
trzeba jeszcze było kupić jedzenie – a w każdym razie wszystko poza marnym minimum,
zapewnianym w oficjalnym obrocie. Zakupy podczas wojny nie były jednak ani łatwe, ani
tym bardziej tanie. Okupant mógł sobie ustalać ceny maksymalne towarów i nakładać
drakońskie kary za ich przekraczanie. Tam, gdzie towar rzeczywiście był, nikt tych zasad i tak
nie przestrzegał. Przykładowo starosta miejski Krakowa wydał w styczniu 1940 roku
zarządzenie głoszące, że cebula w sprzedaży detalicznej może kosztować najwyżej 40 groszy
za kilogram. W tym samym czasie na czarnym rynku kosztowała prawie dwa razy tyle, a w
następnym miesiącu już prawie 1 złoty 20 groszy. Z kolei na rynku oficjalnym cebuli po
prostu nie można było kupić, jeśli nie było się Niemcem.
Rodziny, które nie posiadały innych źródeł dochodu poza legalną pracą, szybko wpadały
w błędny krąg ubóstwa. Zatrudnienie w oficjalnych zawodach zabierało cały wolny czas,
a skazywało wyłącznie na życie w głodzie. Konsekwencje tego najmocniej odczuwały małe
dzieci. Siedmioletnia w 1939 roku Anna Rosel-Kicińska wspominała, że kiedy od czasu do
czasu w ich domu pojawiał się chleb, było to dla dzieci święto:
Patrzyliśmy na nasze kromki pod światło, aby sprawdzić, jak były grube,
a gdy prześwitywały, wołaliśmy, że widać jak wujek (brat ojca) chodzi po
Warszawie. Dopiero później, po latach, dowiedziałam się, że rodzice nie
dojadali często, aby tylko nam, dzieciom, zostawić tego chleba jak najwięcej.
Chociaż rodzice odejmowali sobie kolejne porcje od ust, byle nakarmić potomstwo, uczucie
sytości raczej nie gościło w jego żołądkach. Bogumił Janusz Żórawski, mały warszawiak,
który w roku wybuchu wojny miał zaledwie cztery lata, doskonale zapamiętał, czym dla
dziecka wojny było niedożywienie:
Z tego zaklętego kręgu głodu i skrajnego ubóstwa można się było wydostać. Zamiast godzić
się z sytuacją i żyć z dnia na dzień, wyprzedając resztki majątku za bochenek chleba, trzeba
było wziąć sprawy w swoje ręce i zacząć kombinować. Możliwości było wiele – handel,
szmugiel, własny interes czy samodzielne produkowanie żywności. Wszystko zależało od
sprytu i talentu. A zadanie ratowania żywieniowej sytuacji polskich rodzin brały na siebie
przede wszystkim kobiety.
Miała piętnaście lat, długie warkocze i zakrwawioną twarz. Przed chwilą polski granatowy
policjant zabrał jej cały towar i uderzył kolbą karabinu prosto w twarz. Rozbił jej nos, wybił
ząb, a na koniec kopnął ją jeszcze z całej siły. I tak miała szczęście. Niewiele brakowało,
a wyłuskana z tłumu czekających na dworcu w Skarżysku Kamiennej na pociąg do Krakowa,
trafiłaby na pakę ciężarówki, a później na roboty przymusowe do Rzeszy.
Zofia Gordon pojechała na szmugiel z mamą kolegi swojego brata. Nie miała wiele – 2
kilogramy mąki i kilogram masła. Ktoś otarł jej twarz, ktoś inny założył chustkę na głowę
i pospiesznie wepchnął ją między stare kobiety. Dzięki temu uniknęła aresztowania. Dwa lata
później wzięła udział w powstaniu warszawskim jako sanitariuszka. Szpecące ślady tamtej
obławy pozostały jej na twarzy już do końca życia.
Trudno pisać o początku szmuglu pod okupacją. Zdaniem pamiętnikarek II wojny światowej
proceder ten istniał zawsze – i już od 1939 roku pomagał im przeżyć. Jako pierwsze przemytu
podjęły się kobiety, mieszkanki największych miast. W Warszawie, Krakowie czy Poznaniu
żyły setki tysięcy pań i dziewczyn z prowincji – żon, służących, robotnic fabrycznych. Choć
po ślubie lub z powodu pracy przeniosły się do metropolii, na wsiach pozostali ich krewni
i życzliwi sąsiedzi. Nie czekając na nic, to do nich zwracały się o pomoc. W znajomym
środowisku otrzymywały lub kupowały produkty rolne i wracały z nimi do miast. Część
przeznaczały dla własnej rodziny, resztę sprzedawały. Stopniowo coraz więcej osób
podpatrywało ich metody i samodzielnie wyruszało poza granice zatłoczonego miasta, żeby
zaopatrzyć swoją spiżarnię i trochę zarobić.
Już w II Rzeczpospolitej przemyt i paskarstwo były surowo zakazane. Jeszcze wiosną
i latem 1939 roku Polacy nie mieli problemów z tym, że Korpus Ochrony Pogranicza strzela
do ludzi przemycających sacharynę i tytoń. Szczególnie że ci ludzie często sami odpowiadali
ogniem. Także nowi władcy Polski nie mieli litości dla szmuglerów. Za nielegalny przewóz
żywności groziły konfiskaty całego towaru, więzienie, a nawet śmierć. Podejście
społeczeństwa jednak się zmieniało. Już właściwie nikt nie potępiał przemytnictwa. Ludzie
zdawali sobie sprawę z tego, jak trudne, wyczerpujące i niebezpieczne jest nielegalne
dostarczanie żywności do miasta. Szmuglerów uważano w pewnym sensie za bohaterów, a ich
rzemiosło za formę walki z okupantem.
Także Armia Krajowa nie potępiała tych „przestępców”. Cytowana przez Tomasza Szarotę
Hanna Klicka tłumaczyła, w jaki sposób się to odbywało:
Doskonale orientujący się w terenie, mający swoje tajemne szlaki, odważni i zaradni, byli
wykorzystywani jako kurierzy. Jadąc w trasę, zabierali ze sobą także podziemną prasę i ulotki
i przekazywali je odpowiednim ludziom. Zyskiwali na tym wszyscy. Szmuglerzy – źródło
zarobku, Armia Krajowa – sieć zaradnych kurierów, a cywile – narzędzie walki z głodem. Co
do jednego historycy nie mają wątpliwości: Warszawa bardzo szybko stała się najlepiej
zaopatrzonym w żywność miastem w okupowanej Europie.
Szmuglu nie udało się też powstrzymać za pomocą zarządzenia władz okupacyjnych z 15
lipca 1941 roku, mówiącego, że osoby uprawiające przemyt i paskarstwo będą wysyłane do
Treblinki. To tylko spotęgowało determinację szmuglerów. Mając do wyboru aresztowanie
i śmierć w obozie lub śmierć w walce – często wybierali to drugie. Jak wspomina Ludwik
Landau, zdarzały się strzelaniny pomiędzy przemytnikami i złodziejami kolejowymi
a niemieckimi służbami mundurowymi. Jedno z takich starć miało miejsce 13 lutego 1943
roku na Dworcu Wschodnim w Warszawie.
Hitlerowskie władze jednego jednak nie przewidziały. Przemytnikom, zarówno tym,
którzy wyruszali po mały kawałek mięsa, żeby nakarmić rodzinę, jak i tym, którzy przewozili
jednorazowo po kilkadziesiąt kilogramów kontrabandy, przyszli z pomocą pracujący dla
Niemców polscy kolejarze. Naczelny przykład stanowi załoga stołecznej Elektrycznej Kolei
Dojazdowej (EKD, po wojnie przemianowana na WKD). Od początku okupacji pracownicy
ci obserwowali, jak tysiące osób chwytanych w pociągach i zgarnianych z peronów znikało
w czeluściach złowróżbnych czarnych bud wojskowych ciężarówek. Wiedzieli, że muszą coś
zrobić.
Opracowali bardzo rozbudowany system ostrzegania o obławach i łapankach. Oczywiście
nie byli w stanie uprzedzać pasażerów za każdym razem. Robili jednak, co mogli, między
innymi umożliwiając wyskoczenie z pociągu przed jego wjazdem na obstawioną przez
Niemców stację. Na tym ich opór wobec okupanta się nie kończył. W swoich szeregach
ukrywali dawnych pracowników Ministerstwa Kolei, którzy jako ludzie wykształceni
(głównie inżynierowie) i pracujący dla przedwojennego polskiego rządu znajdowali się nieraz
bardzo wysoko na liście osób przeznaczonych do eksterminacji.
Symeon Surgiewicz, autor książki Warszawskie ciuchcie, wspomina przedstawiony
kolegom po fachu konkretny pomysł:
Zbliża się przednówek, głód zagląda do wielu domów. Widzicie, ilu ludzi
dzień w dzień przyjeżdża do Karczewa po kawałek słoniny lub mięsa.
Bezlitośnie ich ograbiają żandarmi, zabierając nawet te niewielkie ilości
mięsa, które wiozą dla swoich głodnych dzieci. […]
Surgiewicz wyliczał jeszcze oprócz tego wiele sprytnych schowków, w tym ślepe ściany,
skrytki pod nogami maszynistów i inne. Wtajemniczeni w akcję pracownicy warsztatów
bardzo szybko uporali się z niezbędnymi przeróbkami i już wkrótce cały tabor EKD był
przystosowany do okupacyjnych realiów. A jak owe realia wyglądały?
Warszawska kolejka podmiejska pachniała potem, mięsem, cebulą i żywym inwentarzem.
Wagoniki były nabite do granic możliwości. Nie dość, że nie dało się wygodnie usiąść, stanąć,
to jeszcze trudno było znaleźć miejsce, gdzie można by postawić stopę. Pasażerowie-
szmuglerzy w znakomitej większości byli ubrani w łachmany, nie chcąc ryzykować swoich
dobrych ubrań, wszak najpopularniejszą metodą przewozu była ta „na owijkę”. Szmugler
ubierał się w długi płaszcz, przewiązywany w pasie, a pod nim kryło się całe jego bogactwo.
W sekretnych kieszonkach jechała kasza, mąka i inne sypkie skarby, a w pasie przywiązany
był baleron, kiełbasa lub kawał słoniny.
Na niewygodnych drewnianych ławkach wagoników sadowiły się kobiety, upychając
swoje pakunki pod nimi. Zdarzało się, że panie wiozły gęsi, kaczki, kury, ale częściej jajka.
Kiedy wpadały przypadkiem w obławie, wolały cisnąć koszem jaj o beton peronu z cichym
syknięciem: „niech żrą jajecznicę”, niż oddać go Niemcom.
Trudno wyobrazić sobie zaopatrzenie okupowanej Warszawy bez pomocy kolejarzy, którzy
zbudowali setki skomplikowanych skrytek w wagonach i opracowali system ostrzegania przed
łapankami. Dzięki temu szmuglerzy dostarczali do miasta tony żywności. Na zdjęciu wagon
Mężczyźni wciskali się w każdy wolny kąt, stali w przejściach, siedzieli na dachach wagonów,
na pomostach. To ostatnie miejsce zdarzało im się dzielić z… baranami i kozami. Oprócz tego,
że ci nietypowi towarzysze podróży śmierdzieli, pchali się na wszystkie strony, to w dodatku
mogli nabić rogami solidnego guza lub rozerwać zębami zaszyty pod paltem woreczek mąki.
Mimo nieustającej groźby znalezienia się w obozie czy utraty dobytku w obławie
atmosfera w wagonikach kolejki EKD nie była ciężka. Jak zaobserwował Symeon Surgiewicz,
stali bywalcy, znający rzemiosło od podszewki, jechali spokojnie. Grali w karty, żartowali,
wymieniali się informacjami o cenach i nowymi ploteczkami. Dobrze wiedzieli, że system
wczesnego ostrzegania opracowany przez kolejarzy im pomoże. Kiedy było coś nie tak,
maszynista dawał w umówiony sposób znak gwizdkiem i zwalniał, jednocześnie
wypuszczając zasłonę z pary z kotła. Ostrzeżeni ludzie, obładowani swoim bezcennym
towarem, wyskakiwali z kolejki i uciekali, kryjąc się jak najszybciej.
Szmuglerzy nie tylko wymyślali coraz bardziej skomplikowane skrytki, lecz także zaczęli
w większym stopniu korzystać z innych środków transportu. Ryzyka łapanki w pociągu
najłatwiej było uniknąć mieszkańcom wsi przerzucającym żywność do miasta. Wystarczyło,
aby chłop swojego konia zaprzągł do wozu lub bryczki, w odpowiednim miejscu ukrył worek
pszenicy, ćwiartkę świni czy kosz ziemniaków, i już mógł z powodzeniem ruszać w drogę.
Całe przedsięwzięcie wcale jednak nie było pozbawione ryzyka. Okupant narzucił furmanom
ograniczenia odnośnie do ilości przewożonych w ten sposób towarów. Jak podaje Aneta
Jasionek z Muzeum Historii Żydów Polskich, jednorazowo mogli załadować na wóz do 10
kilogramów ziemniaków i 3 kilogramy innej żywności. Wielu z nich jednak ryzykowało i,
dążąc do poprawy swojego bytu, przekraczało tę normę nawet wielokrotnie. Inni
wykorzystywali do transportu żywności rowery i pod osłoną nocy, pedałując, pokonywali
nawet kilkadziesiąt kilometrów. W ten sposób szmuglowała między innymi pisarka Zofia
Nałkowska. W swoich Dziennikach czasu wojny opisała wyprawy piesze i rowerowe do
oddalonego od Warszawy o około 40 kilometrów Tłuszcza. Przywoziła stamtąd kartofle,
jedną z podstaw okupacyjnego jadłospisu. Transportowała je na różne sposoby, czasami
przytroczone do roweru, innym razem w worku zwisającym po obu stronach karku. Trudno
sobie wyobrazić w tej sytuacji dobiegającą sześćdziesiątki poważną pisarkę, jednak Nałkowska
nie miała wyjścia. Troszczyła się nie tylko o siebie. Żywiła siostrę i schorowaną matkę.
Szmugiel samochodowy na szeroką skalę w Polsce nie istniał. Już na samym początku
okupacji Niemcy zarządzili rejestrację polskich samochodów osobowych, ciężarowych
i motocykli. Efektem tego było szybkie wywłaszczenie, tak że po kilku miesiącach
samochody posiadały przede wszystkim polskie firmy „użyteczne” dla nowej władzy. Były to
między innymi przedsiębiorstwa transportowe czy zakłady oczyszczania miasta. Wśród
szczęśliwców znalazły się także niektóre zakłady pogrzebowe. Niemcy ogromnie obawiali się
wszelkich chorób i nie chcieli się stykać z trupami. Ten fakt wykorzystali bez pardonu
szmuglerzy, ukrywając swój towar w… trumnach i jak gdyby nigdy nic, przewozili je
różnymi szlakami, nie podlegając kontroli zawartości. Taką historię przytacza w swojej książce
Chochlą i mieczem Jolanta Wachowicz-Makowska, której dziadek, Julian Wachowicz,
właściciel restauracji „Cristal”, znał warszawską gastronomię od podszewki.
Z dobrodziejstw funeralnego transportu korzystał jego znajomy, właściciel jednej
z najpopularniejszych stołecznych knajp – „Wróbla”. Już przed wojną współpracował on ze
swoim krewnym posiadającym masarnię na Kielecczyźnie. Wraz z rozpanoszeniem się
Niemców w Polsce transport mięsa nie ustał. Po prostu towar wpychano od tej pory do
trumien, a nie prosto do kolejowego wagonu. Jak wyjaśnia Wachowicz-Makowska: „Był to
w latach okupacji dość powszechnie wykorzystywany sposób przesyłania trefnych towarów”.
Wiele osób wyruszało na szmugiel po prostu na własnych nogach. Mieszkańcy miast
obawiający się obław na kolei nie mogli w ten sposób pokonać większych dystansów,
zaledwie od kilkunastu do kilkudziesięciu kilometrów. Po dotarciu na wieś kupowali bądź
wymieniali przyniesione przez siebie towary na żywność i o ile nie mieli jakiegoś krewnego
lub znajomego, u którego mogliby trochę odpocząć, od razu wracali. Ta metoda szmuglu była
bardzo nieefektywna. Zajmowała dużo czasu, wymagała wytrenowania i wysiłku, a i tak
pozwalała zdobyć zaledwie od kilku do kilkunastu kilogramów żywności.
W przemycie pieszym wyspecjalizowali się także mieszkańcy Łodzi, przemianowanej pod
okupacją na Litzmannstadt. Miasto to, stanowiące już od XIX wieku największy polski
ośrodek sukienniczy i tkacki, zostało przez Niemców włączone do Rzeszy. Zaraz na wschód
od podupadającej metropolii rozciągała się pilnie strzeżona granica z Generalnym
Gubernatorstwem. Wystarczyło się przez nią przemknąć, by w nieodległej Warszawie
spieniężyć tekstylia nawet z kilkakrotnym przebiciem. A w drodze powrotnej można było
zabrać ze sobą mięso i tłuszcze zwierzęce, tak bardzo potrzebne w głodującym mieście. Prosto
wygląda to jednak wyłącznie na papierze.
Gdyby mieszkańcy miast polegali wyłącznie na przydziałach kartkowych, nie byliby w stanie
przetrwać wojny. Warszawiacy żartowali, że w dowód wdzięczności wszystkim szmuglerom po
wojnie postawią pomnik „nieznanej handlarce”. Na zdjęciu kobieta sprzedająca ziemniaki, kwiecień
1941 roku.
W rzeczywistości każda wyprawa łączyła się z ryzykowaniem życiem. Jak wyjaśniał Jerzy
Żukowski, autor książki Chłopcy od „Sama”: „Torów strzegli i często patrolowali
bahnschutze, granicę zaś kontrolowali uzbrojeni celnicy niemieccy, mający zwyczaj robienia
zasadzek na handlarzy szmuglujących różne towary między Łodzią a Generalnym
Gubernatorstwem”. Mimo to śmiałków nie brakowało. Wiceprezes Międzynarodowego
Komitetu Historii II Wojny Światowej Czesław Madajczyk podaje w książce Polityka III
Rzeszy w okupowanej Polsce, że był to proceder rozwinięty na olbrzymią skalę.
Kto mógł zostać szmuglerem? Praktycznie każdy. Przemytnicy wywodzili się ze wszystkich
warstw społecznych. Pani profesorowa, która przed wojną jeździła tylko pierwszą klasą,
szmuglowała to samo, co żona szewca, u którego dawniej zelowała buty. Nie było podziału na
grupy wiekowe czy sfery społeczne. Każdego bez wyjątku dopadała okupacyjna codzienność,
z wiecznie towarzyszącym głodem. Kto nie umiał zdobyć żywności w inny sposób, wyruszał
na szmugiel.
Przemytników, ze względu na skalę ich działalności, można podzielić na trzy zasadnicze
grupy. Tę klasyfikację stosuje między innymi Czesław Madajczyk. Wyjaśnia, że
przedstawiciele każdej z tych grup nieco inaczej podchodzili do tej profesji, uprawiając ją
w odmiennym stylu.
Do pierwszej grupy należały rzesze mieszkańców miast ruszające na wieś w poszukiwaniu
odrobiny jedzenia dla zaspokojenia głodu swojej rodziny. Takie osoby jechały po osełkę
masła, trochę mąki, kartofli i kawałek mięsa. Przewoziły zwykle od kilku do dwudziestu kilku
kilogramów żywności. Ludzie ci często nie mieli prawdziwej smykałki do interesu i brawury.
Ich szmugiel był nieudolny, a oni sami nerwowi i niepewni. Jeśli poza żywnością
przeznaczoną dla rodziny trafiła im się jakaś nadwyżka, spieniężali ją nie po to, by zarobić, ale
raczej by wyjść na zero. Łączyło ich to, że kontrabandę wozili na sobie, raczej nie korzystając
z wymyślnych skrytek w pociągach.
Druga grupa była bardziej zaradna i zorganizowana. Stanowili ją ludzie szmuglujący
żywność w dużych ilościach, z przeznaczeniem na handel. Te osoby nie miały towaru ze sobą,
bo czy jadąc pociągiem, można przemycić pod paltem ćwierć wołu? Jak wspomina
Surgiewicz:
Grube ryby szmuglu kontrolowały nie tylko gros dostaw z prowincji do Krakowa
i Warszawy, ale też intratny handel między byłą stolicą Polski a Poznaniem. Wielkopolski
historyk Tadeusz Janicki podaje, że właśnie na tej linii przemyt rozwinął się na największą
skalę. Do Warszawy transportowano cukier, sacharynę, skóry, drożdże, mięso, a także złoto,
waluty i kosztowności. W drugą stronę płynęły hektolitry alkoholu, towary włókiennicze,
obuwie i bielizna. Wszystko to musiało przekroczyć granicę między Krajem Warty
i Generalnym Gubernatorstwem. W tym przypadku towar nie wędrował jednak na plecach
„mrówek”. Pokątni biznesmeni zarządzali wszystkim z odległości setek kilometrów.
Skutecznie korumpowali niemieckich kolejarzy, bahnschutzów i zawiadowców. A poznańska
parowozownia za ich sprawą stała się jednym z największych w okupowanym kraju
ośrodków przemytu.
Teraz jest wojna, kto handluje, ten żyje. Szkoła przemytniczej zaradności
Podobny złoty interes na młynkach robił w czasie okupacji, urodzony w 1927 roku
Tadeusz Janowski, który pochodził z rodziny robotniczej. Kiedy jego ojciec, przed wojną
pracownik wytwórni amunicji w Rembertowie, został w 1939 roku bez zajęcia, matka wzięła
sprawy w swoje ręce i wprowadziła swoją rodzinę na czarny rynek. Zajmowali się
nielegalnym wypiekiem i sprzedażą chleba i bimbru. Ojciec jeździł handlować w Lubelskie.
Jak wspominał po latach Janowski, to właśnie tam:
Kupił młynki do mielenia zboża, nie wolno było mieć tego. Myśmy zawieźli
pięć, sześć młynków w Sadurki, w te okolice. Płaciliśmy około stu złotych,
a tam myśmy brali 350. Za to kupowaliśmy żywność, tytoń, trochę masła, co się
dało, śmietany.
Oprócz żyłki do interesów szmuglerzy musieli mieć także typowo polską fantazję. Sposobów
na wymykanie się z łap niemieckich żandarmów i unikanie konfiskaty towaru było wiele.
Wyjątkową pomysłowością wykazali się pewnego razu szmuglerzy wiozący żywność dla
Warszawy. Całą scenę dokładnie opisała córka Stefana Żeromskiego, Monika. Na jednym
z dworców polskiej stolicy Niemcy polowali na kontrabandę z wielkimi i wyjątkowo
zajadłymi owczarkami alzackimi. Kiedy pociąg wtoczył się powoli na obstawiony
bahnschutzami z psami peron, najpierw wysiedli z niego mężczyźni z dużymi walizkami,
które natychmiast otworzyli. Nagle powstał ogromny tumult – to koty, jeszcze przed chwilą
zamknięte, umykały w popłochu. Za nimi pędziły rozszalałe psy, a za psami bahnschutze.
Zamieszanie wykorzystała reszta pasażerów pociągu, którzy na przełaj przez tory przemknęli
do miasta.
Nie był to jednak jedyny przykład iście ułańskiej wyobraźni szmuglerów wymieniony
przez Monikę Żeromską. W swoich wspomnieniach przytoczyła także prawdziwy
majstersztyk wpuszczania Niemców w maliny:
Byłaby to piękna opowieść o opiece nad starszymi członkami rodziny w trudnych czasach
okupacji, o ryzykownych wyprawach do lekarza i niezłomności, gdyby nie jeden drobny
szczegół. Schorowana staruszka była w rzeczywistości wielkim zarżniętym wieprzem, dla
niepoznaki okutanym w chusty i kiecki.
Historie szmuglu zakazanych artykułów przetrwały nie tylko w dziennikach
i pamiętnikach. W niektórych rodzinach nadal są żywe i przekazuje się je następnym
pokoleniom. O takie prywatne opowieści zapytałam czytelników „Ciekawostek
Historycznych.pl”. Wśród wielu historii znalazła się ta przedstawiona przez Martynę Kudak.
Jej prababcia była szmuglerką kolejową, należącą do drobnych przemytników. „Jeszcze jako
mała dziewczynka pod spódnicą w pociągach przewoziła ze wsi do miasteczka kiełbasę,
salceson i inne wyroby” – wspomina Martyna Kudak. I warto podkreślić, że to samo robiło
tysiące innych, dzisiaj już zapomnianych bohaterek codzienności.
„To, co dawniej legalnie kupowałeś w sklepie, teraz nielegalnie kupujesz u swojego kolegi
w warsztacie, w biurze, w urzędzie lub ostatecznie na ulicy lub targu. Powstał i rozszerzył się
cały nielegalny handel i przemysł” – pisał Aleksander Maliszewski w literackim reportażu
Warszawa i Warszawka w okresie przedpowstaniowym. Jako mieszkaniec stolicy,
w pokątnym handlu widział naturalny element codzienności. Coś, co wprawdzie oficjalnie nie
istniało, ale każdy bez wyjątku się z tym stykał.
Nieoficjalny obieg towarów deficytowych rozwinął się niemal natychmiast po zajęciu
kraju przez wojska niemieckie. Areną transakcji czarnorynkowych były targowiska, ulice,
place i lokale gastronomiczne. Nielegalnie można było sprzedać i kupić wszystko.
Wystarczyło znaleźć odpowiednio zmotywowanego nabywcę albo dobrze zaopatrzonego
handlarza. Mimo niemieckich zakazów zawsze trafiali się ludzie gotowi zaryzykować.
I początkowo brakowało tylko jednego: określenia na całe to zjawisko.
Dzisiaj mówimy o czarnym rynku, ale nazwa ta wcale nie była oczywista dla mieszkańców
okupowanej Polski. Trudno natrafić na nią w prasie sprzed wojny lub w pismach
gadzinowych. W gazetach pojawia się na szerszą skalę około 1945 roku. Najpierw
przywoływano ją w cudzysłowie, wraz z odpowiednimi objaśnieniami, tak jakby dziennikarze
nie byli pewni, czy czytelnicy zrozumieją, o co chodzi. Nie dziwiło to Tomasza Szaroty, który
podawał, że nazwa zrodziła się dopiero w trakcie II wojny światowej.
Jego zdaniem pojęcie „czarny rynek” (marché noir) po raz pierwszy zdefiniowano
w 1942 roku we francuskiej encyklopedii Petit Larousse. Tłumaczono je tam jako „rynek
nielegalny, gdzie towary są sprzedawane po cenach wyższych od oficjalnych”. Wybitny
historyk nie miał chyba jednak do końca racji. O czarnym rynku wspominano już wcześniej.
Według Harry’ego Olivera, autora książki March Hares and Monkeys’ Uncles: Origins of
the Words and Phrases We Use Every Day angielski black market to bezpośrednie
zapożyczenie z języka niemieckiego, w którym już podczas I wojny światowej mówiono
o Schwarzmarkt. Jeśli z terminem zetknęli się amerykańscy żołnierze, to tym bardziej musieli
go już około 1915 roku znać także Polacy. W końcu przez większość I wojny światowej
ziemie polskie, łącznie z Warszawą, znajdowały się pod kontrolą Cesarstwa Niemieckiego.
Należy tylko dodać, że ten pierwotny, niemiecki „czarny rynek” miał znacznie węższe
znaczenie. Określano tym mianem przede wszystkim pokątny handel skradzionym sprzętem
wojskowym. W międzywojniu termin został niemal zapomniany, dlatego wiele słowników
i encyklopedii podaje, że ukuto go dopiero w latach trzydziestych XX wieku. Wreszcie
o czarnym rynku zrobiło się głośno podczas II wojny światowej, ale Polacy określenia tego,
jak się zdaje, zaczęli używać na dobre dopiero po zakończeniu wojny.
Na prawach anegdoty można by jeszcze dopowiedzieć, że najwcześniejsze potwierdzone
użycie określenia „czarny rynek” nie tylko nie pochodzi z czasów I wojny światowej, ale
nawet – z ostatnich dwóch stuleci. Jak podaje amerykański pisarz i kryminolog Mike Sutton,
już w 1787 roku niejaki George Coleman pisał o czarnym rynku w scenariuszu… opery
zatytułowanej Inkle and Yarico. Z tym, że miał na myśli nie tyle nielegalny handel po
zawyżonych cenach, ile raczej sprzedaż czarnoskórych niewolników. Zbieżność tych pojęć jest
więc chyba zupełnie przypadkowa.
Definicja z Petit Larousse w żadnym razie nie oddaje skali i złożoności zjawiska czarnego
rynku na terytorium Polski w czasie II wojny światowej. Polacy, Niemcy, volksdeutsche,
Żydzi, wojskowi i cywile – praktycznie każda grupa zamieszkująca Generalne
Gubernatorstwo trudniła się czarnorynkowym handlem. Odnotowała to nawet gadzinówka,
„Nowy Kurier Warszawski”. W materiale z 15 listopada 1939 roku stwierdzono:
Warszawa – miasto urzędnicze stała się nagle nie tyle ośrodkiem handlu,
co handlującym. Śmiało można powiedzieć, że w chwili obecnej połowa
mieszkańców trudni się handlem.
Jeśli kolaborancka gazeta w czymś się myliła, to chyba tylko w rozmiarach tego procederu. Na
mniejszą lub większą skalę uczestniczyło w nim nie 50, ale niemal równe 100 procent
społeczeństwa. Konspiracyjne czasopismo „Walka” z 1941 roku nazywało rzeczy po imieniu:
Warszawa była jedynym miastem w Europie, w którym można było kupić dosłownie
wszystko.
Panie mogły podreperować domowy budżet na różne sposoby – na przykład sprzedając własne
wypieki. Na zdjęciu kobiety handlujące kwiatami i pieczywem na jednej z warszawskich ulic.
Interes bezpieczny nie był, bo – jak można przypuszczać – prababcia ani nie posiadała
pozwolenia na handel, ani też chyba nie mieściła się w granicach prawa. Wypiek
czegokolwiek był przez Niemców skrzętnie kontrolowany. Pisał o tym chociażby „Goniec
Krakowski” z 12 stycznia 1940 roku:
Grabieże stale zasilały pokątny handel, jednak to nie one były decydującym źródłem towaru.
Podobnie przedwojenne zapasy czy paczki od mężów mogły starczyć na parę miesięcy
kupczenia, ale nie na pięć długich lat niedoborów. Czarny rynek istniał przede wszystkim
dzięki szmuglowi, jako jego ostatnie, nieodzowne ogniwo.
Czasami na zwykłym straganie można było znaleźć towary naprawdę rzadkie w okupacyjnej
rzeczywistości – na przykład śledzie. potrzeba było wielu pośredników, aby z morza mogły trafić na
warszawski stół. Na zdjęciu kobiety sprzedające śledzie w Warszawie.
– Próbkę masz?
Bez czarnego rynku sytuacja aprowizacyjna całej ludności Polski podczas okupacji byłaby
katastrofalna. Zdawali sobie z tego sprawę nawet okupanci i w prywatnych rozmowach
otwarcie to przyznawali. Czym innym były jednak komentarze wypowiadane cichcem przez
aparatczyków, a czym innym – odgórne prawo. To ostatnie było bezwzględne. Jedno
z zarządzeń Generalnego Gubernatora wymierzonych w uczestników czarnego rynku
przedrukowała gadzinówka „Goniec Krakowski” ze stycznia 1940 roku. Ogłoszono wówczas,
że oto władze rozciągają opiekę nad ludnością cywilną. W jednym z punktów przeczytać
możemy:
A w kolejnym:
Sprytni polscy kupcy, w nowych realiach nadal obsługujący swoje sklepiki, nagminnie
prowadzili kreatywną księgowość i popełniali drobne fałszerstwa. Przekonał się o tym
Stanisław Kuszewski, nastolatek z Kielc. Pomimo młodego wieku imał się każdej możliwej
pracy i w ten sposób wspomagał rodzinny budżet. Zdarzyło mu się między innymi
porządkować księgi handlowe pewnego niewielkiego składu handlowego. Kuszewski miał
nadgonić kilkumiesięczne zaległości, co zrobił skrupulatnie. Zadowolony sklepikarz jeszcze
kilkakrotnie zlecał mu podobne zadania. Pracując u niego, młody chłopak zorientował się, że
cyferki wpisywane w księgach nijak mają się do stanu faktycznego. Według rachunków
interes ledwie zipał, choć półki uginały się od towarów, a ruch zawsze był duży. Kuszewski
wspominał po latach:
W czasie wojny trudno było mieć pretensje o zawyżone ceny – cieszono się, że towar w ogóle jest
dostępny na czarnym rynku. Dzięki staraniom szmuglerów Warszawa była jedynym miastem
w Europie, gdzie można było kupić niemal wszystko. Na zdjęciu mężczyzna z towarem paskarskim
w walizce.
Kiedy chłopiec zaczynał pracę, miał trzynaście lat i nie zadawał niewygodnych pytań. Zamiast
dociekać, dlaczego w rejestrach nie ma towarów skupowanych od chłopów i nielegalnych
rzemieślników, trzymał się swojego zadania.
Sklepikarze nagminnie fałszowali księgi handlowe, ale też dokumenty uprawniające ich
do pobierania towarów z magazynów. Zamiast 10 kilogramów kaszy po kilku przeróbkach na
kwicie widniało 20 kilogramów. Zamiast 5 kilogramów cukru – 15. Oszukiwali przy
ważeniu, w szczególności kantując Niemców (dociskali szalki wagi palcem, ziemniaki ważyli
z dużą ilością piasku itd.). Zdarzało im się ponowne wprowadzanie do obrotu już
zrealizowanych kartek żywnościowych, a na niewygodne pytania urzędników odpowiadali
hojnymi łapówkami.
Sojuszników mieli nawet wśród… samych nazistów. Bardziej pragmatyczni obywatele
Rzeszy też wikłali się w czarnorynkową sieć powiązań, i to mimo że polscy pośrednicy na
każdym kroku starali się ich okpić. Kupcy najlepsze pieniądze zbijali na żołnierzach, którzy
szybko chcieli upłynnić sprzęt i zaopatrzenie wojskowe (koce, benzyna, ziarno, konserwy).
Opisał to w swoich wspomnieniach między innymi Marek Kolendo, który pomagał swojej
rodzinie, handlując na czarnym rynku. Specjalistą od naciągania Niemców był jego wspólnik:
Nikogo nie dziwił widok niemieckiej urzędniczki kupującej na targowisku pończochy spod
lady czy żołnierza Wehrmachtu kompletującego paczkę z żywnością dla rodziny w Rzeszy
przy pomocy warszawskich cwaniaków. W tym samym tłumie polska przedwojenna
elegantka wyprzedawała swoją zastawę stołową, a obdarty wyrostek targował się o pęto
kiełbasy z wiejską przekupką. I tylko wierchuszka nazistowskich władz wciąż żyła
złudzeniami. Jak pisze Jerzy Kochanowski, autor książki Czarny rynek w Polsce 1944–1989,
do samego końca okupacji znaczna część decydentów z NSDAP wierzyła, że nielegalne
transakcje można powstrzymać nakładaniem kolejnych sankcji.
Wojna nie sprzyjała kupcom solidnym, hołdującym dawnej, przedwojennej etyce pracy.
Sukces zapewniały spekulacja i cwaniactwo. Nie trzeba było zabiegać o klienta i prześcigać się
w uprzejmościach. Wystarczyło posiadać dojścia i towar, niekoniecznie legalny, a chętni do
jego nabycia sami się znajdowali. Tacy ludzie bardzo szybko się dorabiali, tworząc nowe elity
okupowanej Polski. Obok Niemców, volksdeutschów i garstki największych przedwojennych
bogaczy tworzyli grupę, którą stać było na zbytki, służbę, eleganckie i modne ubrania. To
oni, znając się na tym jak kura na pieprzu, gromadzili kolekcje sztuki i biżuterię oraz chadzali
do okupacyjnych rewii i teatrów. Jak pisze historyk Andrzej Chwalba, rekiny pokątnego
biznesu skupowały mieszczańskie kamienice, inteligenckie wille, udziały
w przedsiębiorstwach, ziemię, obce waluty i luksusowe przedmioty. Ludzie ci nie mieli
skrupułów także przed przejmowaniem majątków pożydowskich. Jedyne, czego im
brakowało, to szacunek zwykłych Polaków.
Wrzodem na tkance miast dla władz okupacyjnych były wielkie targowiska. To właśnie na
nich krzyżowały się ścieżki dostawców, klientów, pośredników i handlarzy. Obok zupełnie
legalnych lokali, sprzedających nieliczne towary aprobowane przez władze Gubernatorstwa,
wyrastały wciąż nowe przybytki, w których bez żadnych kartek można było nabyć
reglamentowane dobra. Stragany wprost trzeszczały pod ciężarem rarytasów, których
w zwykłych sklepach często nie widziano od wybuchu wojny.
We współczesnym Krakowie Tandeta to konkretne miejsce. Przy ulicy Krzywda
w dzielnicy Podgórze stoi kilka stosunkowo nowych, dużych budynków, w których mieszczą
się dziesiątki małych sklepików. Krakowianie doskonale pamiętają, że w tym miejscu był
kiedyś zwyczajny duży bazar, gdzie handlowano wszystkim, od amerykańskich kurtek
z demobilu, poprzez ubrania polskich firm, po najnowsze sukienki prosto z Chin. Dawniej
określenie „tandeta” stosowano nie tylko do tego jednego, konkretnego targu, ale do każdego
miejsca, w którym handlowało się rzeczami używanymi, starzyzną. W okupacyjnym
Krakowie było ich wiele, i to tam znajdowały się zagłębia czarnego rynku. Niemniej jednak
i w tym okresie istniała ta jedna, konkretna tandeta, drugie największe targowisko
Generalnego Gubernatorstwa.
Stoiska rozlały się na Kazimierzu, między ulicą Szeroką a placem Nowym, obejmując po
drodze wszystkie przyległe uliczki. O szerokim asortymencie towarów, jakie można było tam
dostać, wspominają autorzy katalogu wystawy Kraków czas okupacji 1939–1945. Było tam
wszystko:
Handlem ulicznym parali się wszyscy, niezależnie od płci, wieku i pozycji społecznej. Żony oficerów
i profesorów wyprzedawały swój dobytek na targowiskach, aby móc kupić odrobinę żywności od
swojej dawnej służącej. Na zdjęciu handlarze, prawdopodobnie na krakowskiej tandecie, marzec
1943 roku.
Jak dopowiada Andrzej Chwalba w piątym tomie Dziejów Krakowa, największy ruch
panował na tandecie we wtorki i piątki. W tym czasie przez tych kilka uliczek przetaczało się
ponad 20 tysięcy osób. Na początku grudnia 1942 roku starosta miejski nakazał
zlikwidowanie tętniącego życiem targowiska. Handlarze nie mieli najmniejszego zamiaru
stosować się do tego zarządzenia, na co władze okupacyjne odpowiedziały represjami. Niemcy
wymuszali łapówki i wyłapywali handlarzy, konfiskując im przy tym towar, a młodych
wysyłając na roboty do Rzeszy.
Latem 1943 roku na krakowskiej tandecie aresztowano 2700 osób. Częste były też
egzekucje na miejscu. Do jednej z nich doszło 15 października tegoż roku. Niemcy zastrzelili
dwóch mężczyzn: jednego za handel sacharyną, drugiego za posiadanie kur. Ani łapanki, ani
aresztowania, ani groźba śmierci nie odstraszyły jednak czarnorynkowych handlarzy. Nie
potrafił tego przemilczeć nawet kolaborancki „Goniec Krakowski”:
Tekst Kraków przed świętami gadzinówka opublikowała 21 grudnia 1944 roku. 18 stycznia
miasto zdobyli Rosjanie.
Targowisko przy placu Kercelego w Warszawie, istniejące od XIX wieku, we wrześniu 1939
roku zostało niemal zmiecione z powierzchni ziemi. Pożar, który wybuchł w następstwie
działań wojennych, strawił prawie wszystkie stragany i budy. Warszawa, a już szczególnie
Warszawa okupacyjna, nie mogła jednak istnieć bez swojego największego skupiska handlu.
Wola przetrwania silniejsza była od strachu – pomimo wszelkich zagrożeń nielegalny handel kwitł
i zaopatrywał w żywność miliony Polaków w okupowanym kraju. Na zdjęciu gęsi przeznaczone na
sprzedaż, targ w nierozpoznanej miejscowości.
Już w połowie października Kercelak podnosił się z ruin. Jak podaje Tomasz Szarota, dwa
tygodnie po kapitulacji miasta działało aż 113 stoisk. W 1940 roku było ich już dobrze ponad
1000.
Co można było kupić na Kercelaku? Absolutnie wszystko. Wzdłuż ulicy Okopowej za
cichym przyzwoleniem władz okupacyjnych handlowano starociami, żywnością, warzywami,
żywym drobiem, mięsem (spod lady), ubraniami, obuwiem i innymi reglamentowanymi
towarami. Gdzieś z boku sprzedawano zwierzęta domowe, gramofony i książki, a pośród
zgiełku słychać było nawoływania właścicieli mikroskopijnych knajpek oferujących ludziom
proste dania. Oprócz tego, oczywiście jeśli wiedziało się, kogo zapytać, można było tam kupić
podrabiane dokumenty wyglądające identycznie jak niemieckie oryginały. Za odpowiednią
opłatą dało się też podstemplować kenkartę, kupić zagraniczny paszport, lekarstwa czy broń.
I to wszystko pod okiem niemieckich żandarmów, agentów kripo (Kriminalpolizei –
niemieckiej policji kryminalnej) i gestapo, kręcących się pomiędzy tłumami kupujących
i sprzedających.
Przez długi czas władze Generalnego Gubernatorstwa traktowały Kercelak jak zło
konieczne. Handlarze wiedzieli o tym, ale zarazem mieli świadomość, że łaskę Hansa Franka
można utracić z dnia na dzień. O ile zwykli żandarmi pozwalali na wszystko, gdy dostawali
od straganiarzy hojne dodatki do pensji, to nowy „król Polski” nie dawał się przekupić.
Wreszcie nastąpiło nieuniknione: w marcu 1941 roku Frank ogłosił bezwzględną walkę
z warszawskim czarnym rynkiem.
Urządzane od przypadku do przypadku łapanki na szmuglerów na dworcach, rewizje
przechodniów i ulicznych handlarzy oraz konfiskaty towarów, które mieli przy sobie były
niczym w porównaniu z tym, co miało nadejść. Coraz częstsze stawały się masowe łapanki na
targowiskach. Niemiecka policja 4 sierpnia 1941 roku przeprowadziła obławę na Kercelaku,
a w następnych dniach obstawiła warszawskie dworce. Początek następnego roku nie
przyniósł poprawy sytuacji. 14 lutego na targowisku urządzono obławę. Kercelak został
ponownie obstawiony przez żandarmerię 12 maja. Tego dnia złapano kilka tysięcy osób
i wywieziono do Dulagu (obozu przejściowego dla osób transportowanych na roboty do
Rzeszy) na ulicy Skaryszewskiej. Oprócz zatrzymania osób pechowo przebywających tego
dnia na targowisku Niemcy mieli jeszcze jeden cel – niczym niepohamowaną grabież
i niszczenie mienia handlarzy.
Ten sądny dzień nie zniszczył targowiska. W sierpniu 1942 roku funkcjonowało na nim
wciąż ponad półtora tysiąca straganów. Kres Kercelaka nastąpił niedługo później, ale z winy
Sowietów, nie zaś Niemców. W nocy z 1 na 2 września na plac targowy spadły bomby
zrzucane przez samoloty Armii Czerwonej. Spłonęło dwie trzecie stoisk. Straganiarze
próbowali je odbudować, ale tym razem władze nie dały za wygraną. W październiku 1942
roku Wehrmacht i żandarmeria obstawiły targowisko i doszczętnie je złupiły. Zagłębie
czarnego rynku zostało ostatecznie zlikwidowane. Czy jednak ferajna z Kercelaka ze swoją
gwarą i folklorem naprawdę zniknęła? Nic podobnego. Czarnorynkowi handlarze postąpili
tak, jak robili wszyscy Polacy w czasie okupacji. Wzięli się w garść i zaczęli kolejny interes od
zera. W innym miejscu i z lepszym kamuflażem.
Dwa metry szeroka, metr osiemdziesiąt długa, a w środku ma się zmieścić nawet kilka osób.
To nie plan mikroskopijnej ślepej kuchni w PRL-owskim bloku z wielkiej płyty, lecz
okupacyjnej herbaciarni, prowadzonej w jednej z Hal Mirowskich przez Janinę Surynową-
Wyczółkowską. I to w dodatku takiej, która zapewniała źródło utrzymania pięciu osobom.
W tej samej kliteczce musiał się jeszcze zmieścić kontuar, szafka, dwie kuchenki gazowe i tak
zwana prymusówka, czyli dość prowizoryczna, niezbyt stabilna kuchenka turystyczna na
paliwo płynne (np. naftę lub spirytus). Znalazło się także miejsce na drobne ozdoby, mające
lekko ożywić skromny lokal – malowane garnuszki i łowicką wycinankę. Całego interesu
doglądała Matka Boska Karmiąca spoglądająca na klientów ze ściany. A co serwowano
w owej herbaciarni? Kotlety schabowe, kiełbasę, boczek, mielone. Wszystko z odpowiednimi
dodatkami. Były ziemniaki, buraczki, kapusta. Bo przecież pod okupacją trudno oczekiwać,
że lokal z herbatą rzeczywiście będzie serwować właśnie herbatę.
Janina Surynowa-Wyczółkowska, żona oficera, zrobiła to, co wiele podobnych jej Polek,
których mężowie wyruszyli na wojnę w 1939 roku i już z niej nie wrócili. Zamiast rozpaczać,
wzięła ster domowych rządów w swoje ręce i zajęła się zapewnianiem rodzinie bytu. Nie
mając odpowiednich kwalifikacji, nie mogła oczywiście z dnia na dzień zostać krawcową,
zegarmistrzem czy innym rzemieślnikiem. Zrobiła coś innego – z klientki lokali
gastronomicznych stała się właścicielką jednego z nich.
Każdy, kto uruchamiał pod okupacją przybytek serwujący posiłki, kierował się
optymistyczną myślą: kto karmi innych, sam przecież na pewno nie będzie chodzić głodny!
Co więcej, zatrudnienie (a także samozatrudnienie) w gastronomii uchodziło w oczach
okupanta za legalną pracę. Zapewniało ausweis, czyli dokument tożsamości, niejednokrotnie
ratujący przed wywózką w głąb Rzeszy na roboty przymusowe. Nic dziwnego, że już od
pierwszych dni okupacji niczym grzyby po deszczu wyrastały nowe, prowizoryczne knajpki.
Każdemu, podobnie jak Janinie Surynowej-Wyczółkowskiej, wydawało się, że jeśli przez lata
odwiedzał kawiarnie, to bez problemu rozkręci własną. Klienci też jakby obniżyli wymagania
– jeśli tylko w lokalu dało się zjeść, a jednocześnie nie zbankrutować, to brud, długie kolejki,
kiepskie potrawy czy nieuprzejma obsługa schodziły na daleki drugi plan.
Właściciele prawdziwych, przedwojennych lokali gastronomicznych bezsilnie rozkładali
ręce na myśl o rosnącej konkurencji. Wielu zwalniało pracowników, a na ich miejsce
przyjmowało rodzinę, byle zaoszczędzić parę groszy na jeszcze czarniejszą godzinę. Tylko
nieliczni decydowali się iść z duchem czasu i dawać zatrudnienie ofiarom okupacyjnej
rzeczywistości. Przykład tego podejścia zaobserwował w Krakowie włoski reporter Curzio
Malaparte. Opisał on między innymi kawiarnię „Pani” przy ulicy św. Jana, która sprawiała
wrażenie półprywatnego klubu. O kelnerkach obsługujących lokal zanotował:
Nie były to zwykłe kelnerki, lecz tak zwane „dames du monde”, które
w pewnych krajach, zwłaszcza słowiańskich, w czasie każdej wojny i każdej
rewolucji przystosowują się z wyniosłą godnością do wykonywania zajęć
mających opinię skromniejszych. Publiczność zwracała się do nich wśród
niezliczonej ilości ukłonów, „proszę pani”, „przepraszam panią”, tak jak
goście zwracają się do rzeczywistych pań domu.
Praca w gastronomii nie była łatwa, ale zapewniała niezbędne dokumenty. Często kelnerkami
zostawały żony bogatych i wpływowych ludzi, nagle pozbawione wszelkich środków do życia. Na
zdjęciu goście siedzący przy stolikach w opisywanej przez Curzio Malapartego krakowskiej kawiarni
„Pani”, sierpień 1941 roku.
Ludzie zalewali robala, jak kto mógł i czym mógł. Chęć oderwania się od
ponurej rzeczywistości, niepewność jutra, świadomość tego, że dziś żyję,
a jutro mnie nie będzie, wytwarzały nastrój pełnej beznadziejności, a wiadomo,
że dobry trunek na frasunek. Do tego dochodził brak wszelkich rozrywek,
a szczególnie u ludzi z konspiracji życie w ciągłym napięciu,
niebezpieczeństwie, które wymagało od czasu do czasu odprężenia. Konieczną
przeciwwagę dawał alkohol.
Pomimo niebezpieczeństw, które groziły bywalcom i właścicielom lokali gastronomicznych, to właśnie
tam kwitł ruch oporu i życie towarzyskie okupowanego kraju. Na zdjęciu gospoda na świeżym
powietrzu w Radomiu, październik 1941 roku.
Taką zależność zauważał każdy, nawet dzieci. Maria Kwiatkowska, dziewczyna mieszkająca
w czasie wojny w małym miasteczku, wspominała, że wśród osób odwiedzających jej rodzinę
było bezdzietne małżeństwo Jagodów, prostych ludzi. W swoim domu prowadzili lokal
szybkiej obsługi. Podawali w nim bimber i zakąski (nóżki w galarecie, cebulę z chlebem i inne
tego rodzaju rarytasy). Kwiatkowska stwierdziła wprost: rozpijali całą okolicę. Gościom,
którzy odwiedzali prowadzoną przez Jagodów knajpę, zdecydowanie brakowało umiaru.
Widok pijanych w sztok ludzi, śpiących pokotem na trawie przed ich domem, był na
porządku dziennym.
W gościnne progi zachodzili także wabieni procentami granatowi policjanci i wszyscy,
którzy czuli gwałtowną potrzebę zapicia smutków. Impreza nie kończyła się wraz z wydaniem
całej gotówki i przekazaniem wszystkich możliwych towarów na wymianę. Małżeństwo
pozwalało klientom pić na kredyt, a zdarzało się też, że częstowali osoby zupełnie
niewypłacalne. Byle zabawa nie ustawała.
Modne są współcześnie restauracje zakładane przez gwiazdy kina, muzyki czy sportu. Osoby
te, zwykle nie mając pojęcia o prowadzeniu restauracji czy kawiarni, wchodzą w ten biznes
i przyciągają klientelę, gdyż ważne jest w tym przypadku firmowanie przedsięwzięcia
rozpoznawalnym nazwiskiem. To zjawisko nie jest ani niczym nowym, ani też niezwykłym.
Na wielką skalę narodziło się już podczas okupacji.
Bardzo wcześnie, bo w grudniu 1939 roku, na ten nowy trend zwrócił uwagę „Goniec
Krakowski”. Redakcja rozpisywała się o gospodzie „Pod Kogutkiem” założonej przez polskie
gwiazdy sportu przy ulicy Jasnej 6 w Krakowie. Ze względu na wojenne okoliczności
praktycznie wszystkie sprzęty treningowe sportowców wyczynowych poszły w kąt i zaczęły
obrastać kurzem. Polscy mistrzowie, zamiast serwować kolejne piłki na kortach i boiskach,
poczęli serwować posiłki. Gospoda, poza możliwością wypicia kawy i herbaty, wabiła
klientów także możliwością zobaczenia na żywo najprawdziwszych idoli, a wśród nich
polskich medalistów olimpijskich i innych słynnych sportowców. Do stołów podawali
między innymi: Jadwiga Jędrzejowska, finalistka Wimbledonu, Janusz Kusociński, złoty
medalista z Igrzysk Olimpijskich w Los Angeles czy Maria Jadwiga Kwaśniewska-Trytkowa,
brązowa medalistka z Igrzysk w Berlinie.
W innych miejscach można było zetknąć się z gwiazdami sceny i estrady. Po zamknięciu
przez Niemców polskich teatrów w 1939 roku i po zamienieniu ich w miejsca wystawiające
głupawe komedyjki, służące programowemu otępianiu Polaków, rozpoczął się bojkot tych
przybytków. Konspiracyjny Związek Artystów Scen Polskich (ZASP) ogłosił, że żaden
szanujący się aktor nie może występować w podobnym miejscu. Nic nie stało jednak na
przeszkodzie, aby dawał koncert, deklamował czy odgrywał scenkę humorystyczną
w kawiarni, zwłaszcza w prowadzonej przez innego artystę.
Już w trzy tygodnie po kapitulacji stolicy przy ulicy Pierackiego 17 działalność wznowiła
kawiarnia „Café Bodo”. Nazwa nie była przypadkowa – swojej twarzy za odpowiednią opłatą
użyczał amant przedwojennego polskiego kina Eugeniusz Bodo. W lokalu znalazły
zatrudnienie jako zwyczajne kelnerki największe sławy. Wśród nich były między innymi:
primadonna Operetki Warszawskiej Messalka oraz aktorki Zofia Lindorfówna i Maria
Malicka. Nazwiska tych gwiazd działały na warszawską publikę niczym magnes. Maria
Malicka w końcu złamała się i zaczęła pracować w kolaboracyjnym teatrzyku, czego ZASP
nigdy jej nie darował. Publicznie ostrzegano ją jeszcze w latach wojennych na łamach
„Biuletynu Informacyjnego”. Po wojnie ukarana została zakazem gry na stołecznych scenach.
Anna Strzeżek, autorka książki Od konsumpcji do konspiracji, poświęconej
warszawskim lokalom gastronomicznym w czasie wojny, stwierdzała, że współwłaściciele
lokalu przy Pierackiego 17, w tym Eugeniusz Bodo, z rozmysłem zatrudniali znane
osobistości, by wspomóc swoich przyjaciół z branży. Pewnie rzeczywiście tak było, trudno
natomiast zgodzić się, że pomysł wyszedł od samego gwiazdora. Przy pierwszej okazji, na
początku października 1939 roku, aktor opuścił Warszawę. W opanowanym przez
hitlerowców mieście nie mógł czuć się bezpiecznie. W końcu brał udział w pracach nad
antyniemieckim filmem Uwaga – szpieg! i bezpardonowo kpił z III Rzeszy w skeczu
Zabawa w wojnę. Kiedy ta zabawa w wojnę stała się rzeczywistością, za radą matki Bodo
czmychnął ze stolicy. Firmowana przez niego knajpa ruszyła, ale za sprawą jego wspólnika
Zygmunta Wojciechowskiego.
Tak jak wszyscy, również przedwojenne gwiazdy sportu i estrady próbowały odnaleźć się w nowej
rzeczywistości. często oprócz lichej zupy i erzac-herbatki na gości okupacyjnych kawiarni czekały
dodatkowe atrakcje – na przykład słynna primadonna w roli kelnerki. Na zdjęciu karykatura, na
której przedstawieni zostali aktorzy filmowi w charakterze kelnerów w kawiarni „Na antresoli”.
Tajemne menu
Doskonale wiedziała, że każdego dnia może dostać upomnienie. Mogła być na nią
nałożona grzywna w astronomicznej kwocie 1000 złotych, a zarazem kara czternastu dni
aresztu. Mogła stracić koncesję, i to na zawsze, bezapelacyjnie. Wreszcie, mogła trafić do
obozu. Wszystko zależało od łaski i humoru urzędnika oraz od tego, czy miało się znajomości
wśród jego zwierzchników albo pieniądze na odpowiednio dużą łapówkę. To właśnie łapówki
były głównym narzędziem negocjacyjnym właścicieli restauracji. Sowicie opłacony niemiecki
urzędnik nie tylko przymykał oko na serwowanie zakazanych składników, ale i sam
podpowiadał (zwłaszcza restauratorom, u których się stołował), gdzie kupić dobrej jakości
mięso.
Oczywiście oficjalnie obowiązywało menu zgodne z wytycznymi władz Generalnego
Gubernatorstwa. W pierwszych tygodniach okupacji, kiedy restauratorzy jeszcze nie okrzepli
w nowej sytuacji, zwykle ograniczało się do czarnego chleba z marmoladą oraz herbaty
i kawy. Z czasem się poszerzało o dania obiadowe jednogarnkowe, zupy, podroby, bigos,
ziemniaki, jakieś jarzyny, coś z drobiu, parę dań z jajami i tym podobne. Do picia podawano
piwo, herbatę i kawę (a raczej jej erzac). Takie rzeczy w polskich knajpach naturalnie
serwowano wszystkim Niemcom i volksdeutschom, stosując się przy tym do zarządzonych
odgórnie dwóch dni bezmięsnych.
Zaufani, polscy klienci mogli liczyć na więcej. Zapoznawali się z menu nieoficjalnym.
Czasem spisane było na małej karteczce, serwetce czy wymieniane półszeptem przez kelnera.
Stąd wynikało subtelne rozsadzanie gości obu nacji. Obnoszenie się z kotletem przed
wygłodniałym, jedzącym bezmięsny, chudy obiad wściekłym Niemcem lub volksdeutschem
byłoby co najmniej nierozsądne. Niemniej jednak wystarczyło mieć odpowiednio zasobny
portfel, a można było jadać tak jak przed wojną, stołując się często w tych samych miejscach.
Nie było wielkim wyzwaniem znalezienie miejsca, gdzie można było zjeść dziczyznę,
doskonałe ryby czy wspaniale przyrządzoną wołowinę, a na deser belgijskie czekoladki
i popić to francuskim winem. Szmuglerzy dbali o to, by na stołach gościło najlepszej jakości
mięso, a sami niemieccy żołnierze, wyruszający z frontu zachodniego na wschodni, byli
dostarczycielami nielegalnego alkoholu. Dzięki staraniom zaradnych restauratorów można
było się pokusić nawet o zupę żółwiową. Tę ostatnią sporządzano, co warto podkreślić,
z prawdziwych żółwi, które na skutek manipulacji trafiły na stoły polskich restauracji, a nie do
fabryk Wehrmachtu. Kto miał pieniądze, dostawał prawdziwy rarytas. Kto nie miał – musiał
się zadowolić erzacem z cielęcej głowy, jak proponowała Maria Śleżańska w swoim, jeszcze
przedwojennym, Kucharzu polskim z 1932 roku.
W lokalach dla mniej rozrzutnej klienteli tryumfy święciła kuchnia polska w znacznie
mniej wykwintnej wersji. Rosół, kapuśniak, mielone, bitki, pyzy, pierogi – po domowemu,
ale w znaczeniu przedwojennym. Bo w warunkach okupacyjnych w domowych kuchniach
królowała już tylko cienka zupa. Oczywiście nikt, jeśli nie musiał, nie chciał jeść rzeczy
z „urzędowego” menu. Aby zdobyć i utrzymać klientelę, właściciele lokali musieli stale
naginać przepisy i dysponować niezwykle utalentowanymi kucharzami. Ci ostatni byli
absolutnie niezbędni do wyczarowywania smacznych potraw z niezbyt wyszukanych
produktów.
Na koniec słówko o cenach. Wedle szacunków Tomasza Szaroty w samej tylko
okupowanej Warszawie było nie mniej niż tysiąc lokali gastronomicznych. Przy tak szalonej
konkurencji tylko najlepsze miejsca mogły windować ceny do nawet 150 złotych za butelkę
zmrożonej wódki, trzeba bowiem pamiętać, że miesięczna pensja urzędnika starczała ledwie na
dwie butelki. Ceny w lokalach różniły się w zależności od tego, czy miejsce było „Nur für
Deutsche”, czy też mogli się w nim bez przeszkód stołować Polacy. W lokalach dla Niemców
było o wiele taniej. Obiad w takim miejscu, składający się najczęściej z eintopfa, czyli
pożywnego dania jednogarnkowego, kosztował w 1942 roku mniej więcej 4 złote. W tym
samym czasie porządny posiłek z nieoficjalnego jadłospisu zwykłej polskiej jadłodajni mógł
kosztować od 8 złotych za zrazy do nawet 18 złotych za solidny kotlet wieprzowy. Na częste
stołowanie się „na mieście” nie wszystkich było stać. Kto nie miał pieniędzy na obiad, a chciał
znaleźć się choć na chwilę w przyjemnym kawiarnianym zgiełku, zamawiał herbatę lub kawę.
Tę ostatnią, prawdziwą i aromatyczną – z powodu permanentnego jej braku – traktowano
niemal z namaszczeniem. Wypadało się nią delektować, wszak kosztowała aż 80 groszy za
filiżankę, a kiedy już się ją kupiło, można było z czystym sumieniem godzinami okupować
kawiarniany stolik. I tylko najpierw należało dokładnie sprawdzić, co właściwie zostało
zaserwowane. Kawa występowała często w formie tak zwanej półczarnej. Tym nieco
kuriozalnym określeniem nazywano kawę nalaną wyłącznie do połowy filiżanki, w której
czarny proszek odmierzony został z iście aptekarską precyzją. I tylko cena, z tajemniczych
względów, często zostawała taka sama, jak w przypadku pełnowymiarowej małej czarnej.
Polki w okupowanym kraju były fit. Zdrowo się odżywiały, dbały o figurę, a na dodatek
potrafiły doskonale zbilansować swój czas. Dzieliły go między pracę zarobkową, obowiązki
domowe i odpoczynek. A przynajmniej taką wizję promowały gadzinowe gazety. W świetle
publikowanych przez nie artykułów Polki wcale nie borykały się z wojną, ale co najwyżej –
z nowym hobby i dietą. U samego szczytu nazistowskiego terroru, w czerwcu 1943 roku, na
łamach „Nowego Kuriera Warszawskiego” można było przeczytać o niezwykłych zaletach
tworzenia miniaturowych ogródków warzywnych w miejskiej scenerii – na balkonach,
parapetach, podwórzach kamienic i, rzecz jasna, na działkach.
Tak brzmiały rzekomo słowa zwyczajnej polskiej gospodyni, wyjaśniającej, co robi po tym,
jak odłoży na półkę „biurową teczkę albo zdejmie kuchenny fartuszek”. Gadzinówka pisała
jeszcze o praktyczności prywatnych upraw, o szansie na zaoszczędzenie pieniędzy i jedynych
w swoim rodzaju wrażeniach estetycznych. I tylko o jednym zapomniano wspomnieć w tym
tekście, opublikowanym niedługo po stłumieniu powstania w getcie warszawskim. „Najlepszy
odpoczynek” był konieczny nie po to, aby być fit, ale – żeby mieć co do gara włożyć.
W nowej rzeczywistości własna produkcja żywności stała się podstawą przetrwania. Czego
nie dało się kupić czy przeszmuglować, trzeba było wyhodować. Szczególnie w dużych
aglomeracjach, o zwartej zabudowie, stanowiło to nie lada wyzwanie.
Działkowa tradycja
Pomysł małych poletek w mieście nie był nad Wisłą żadną nowinką. Polski Związek
Działkowców podaje, że już w 1918 roku w kraju istniało 19 miejskich ogrodów
działkowych z 2064 działkami, o łącznej powierzchni ponad 70 hektarów. Ich liczba wzrastała
z roku na rok i w przededniu wybuchu II wojny światowej była wprost imponująca. Polacy
cieszyli się wówczas 606 ogrodami w różnych miastach, z prawie 50 tysiącami działek, które
zajmowały ponad 3 tysiące hektarów. Działkowcy ze Śląska chlubili się na łamach własnej
prasy „łagodzącym oddziaływaniem środowisk pięknej przyrody ogródków działkowych”.
Zarząd Towarzystwa Ogrodu Działkowego „Płaszów” z Krakowa sypał razem z innymi
Polakami Kopiec Józefa Piłsudskiego. A działacze ruchu z Poznania gościli międzynarodowy
oraz krajowy kongres działkowców. Inicjatywa uprawy małych enklaw zieleni,
dostarczających mieszkańcom miast własnych świeżych warzyw, rozwijała się w II
Rzeczpospolitej nad wyraz prężnie.
Okupant doskonale zdawał sobie sprawę z potencjału tkwiącego w ogródkach
działkowych. Już w kwietniu 1940 roku w jawnej prasie ukazała się informacja, że miejskie
ośrodki zdrowia i opieki społecznej przyjmują zapisy na ogródki działkowe. W gadzinówce
„Nowy Kurier Warszawski” władze okupacyjne informowały, że w Warszawie i okolicach
przeznaczono pod uprawy w sumie 300 hektarów ziemi, podzielonych na ogródki
o powierzchni 500 m każdy. Po jakimś czasie jeszcze je okrojono do zaledwie 400 m .
2 2
Ogródków działkowych było sporo, ale w żadnym razie nie mogły one zaspokoić potrzeb
stolicy, liczącej według danych z 1941 roku ponad 1 milion 300 tysięcy mieszkańców. Ci,
którym nie udało się zdobyć legalnego poletka, częstokroć organizowali je sobie „na dziko”,
w miejscu zupełnie do tego nieprzeznaczonym. Funkcję grządek pełniły na przykład
dotychczasowe rabatki kwiatowe i gazony.
Aurelia Wyleżyńska, pamiętnikarka okupacji cytowana przez Tomasza Szarotę, mówiła
o wojennej Warszawie: „miasto-ogród warzywny”. Zwyczajnym widokiem stały się
kartofliska wyrastające w parkach i na miejskich placach. O uprawach, którymi poprzecinana
była stolica, wspominały dzieci, cywile, ale też po dziś dzień opowiadają o nich powstańcy
warszawscy. Nawet koło Zamku Królewskiego, „wśród srebrzystych świerków”, znalazły się
„grządki z kartoflami”. Jeśli były tam, to trudno się dziwić, że na uprawy poświęcono również
popularne obecnie wśród spacerowiczów, rowerzystów i biegaczy Pole Mokotowskie. Chcąc
uzyskać jak największe plony, mieszkańcy miasta dbali o swoje ogródki. W palącym letnim
słońcu jarzyny potrzebowały podlewania. Działkowcy chwytali więc wiadra i maszerowali do
niewykończonego gmachu Urzędu Patentowego. W podziemiach budynku stała przyniesiona
rękami warszawiaków woda, która zasilała ich uprawy. Urodzony w 1931 roku Andrzej
Kazimierz Olszewski, którego rodzice zajmowali się przed wojną fotografią, zapamiętał
działkę na Polu Mokotowskim:
Oczywiście nie każdy park zamienił się w pole uprawne. Te najpiękniejsze, upstrzone
tabliczkami z napisem: „Nur für Deutsche”, miały pełnić tylko jedną funkcję – cieszyć oko
rasy panów. Miasto mogło przymierać głodem, ale hitlerowcy nigdy nie zgodziliby się, aby
na przykład Łazienki Królewskie (od 1940 roku zamknięte dla ludności polskiej) stały się
nagle jedną olbrzymią grządką.
Gdzie w takim razie warszawianki mogły wykazywać się swoją zaradnością? Na przykład
w założonym w latach dwudziestych i istniejącym do dzisiaj parku im. Romualda Traugutta.
Mieszkańcy podzielili między siebie olbrzymi, ponad dwudziestohektarowy teren zielony.
Swoje uszczknęła z niego także Rada Główna Opiekuńcza, a za jej pośrednictwem najmłodsi
warszawiacy.
O nowej roli parku Traugutta wspomina Barbara Domagalska, urodzona w 1930 roku
w niezamożnej rodzinie, która przez całą okupację mieszkała w mieście. W ramach pieczy,
jaką RGO roztaczała nad dziećmi, nie tylko wydawano im obiady, ale też zapewniano zajęcia
i ruch na świeżym powietrzu. W parku Traugutta wyznaczono malcom działeczki, na których
mogli uprawiać warzywa. Kiedy przychodziła pora na plony, dzieci zbierały jarzyny i zanosiły
je do domu.
Nieustanny bój o żywność trwał także w domach i mieszkaniach każdego dużego miasta.
Zamiast kwiatów na klombach przed wejściem oraz w skrzynkach na parapetach i balkonach
rosła zielenina. Panie domu dzieliły swoje kompaktowe grządeczki na jeszcze mniejsze części.
Na każdej z nich siały lub sadziły najpotrzebniejsze warzywa. Starały się tak wszystko ułożyć,
żeby poszczególne skrzynki przynosiły plony po kolei. W ten sposób w ich kuchniach nigdy
nie brakowało świeżych przysmaków. Wystarczyło sięgnąć ręką…
Z domowym chowem zwierząt nie było równie prosto. Chcąc zapewnić sobie źródło mięsa,
ludzie podejmowali trud hodowli nawet w centrach miast. W piwnicach, na strychach,
w szopach, kuchniach, a nawet w łazienkach polskich domów mieszkały króliki. Ich mięso
jest zdrowe, zawiera dużo białka i witamin, a same zwierzęta są łatwe w utrzymaniu i bardzo
szybko rosną. Te walory czyniły z królików idealne uzupełnienie okupacyjnej diety.
Króliki miały jednak także jedną poważną wadę: trzeba je było wyżywić. Najłatwiej było
karmić zwierzęta w lecie, kiedy nawet w środku miasta bez najmniejszego problemu dało się
znaleźć świeżą trawę. Oprócz tego do króliczych brzuchów trafiały kuchenne odpadki i siano.
Zimą nie obywało się bez wyrzeczeń: jeśli pani domu chciała zachować swoją hodowlę, często
była zmuszona uszczuplać zapasy przeznaczone dla siebie i rodziny.
Z braku dostępu do innych mięs w czasie okupacji zadowalano się tuszkami królików, zwłaszcza że
ich hodowla była wyjątkowo niewymagająca. Dobrze przemyślane klatki zajmowały niewiele miejsca
i dało się je trzymać w mieszkaniu, a opieką nad królikami mogli zajmować się nawet najmłodsi
członkowie rodziny. Na zdjęciu mężczyzna karmiący króliki w klatkach, fotografia z czasów
okupacji.
Dziecku nie sposób było wytłumaczyć, że w obliczu wojny dobro zwierząt musi zejść na
drugi plan. Najlepsze, co w tej sytuacji mogli zrobić dorośli, to oszczędzić pociechom widoku
uboju i oprawiania ich pupili. Bez względu na to, czy rzecz miała miejsce w metropolii, czy
też w małym miasteczku na Podkarpaciu, trzeba było – jak komentowała Śliwińska – „mężnie
znieść utratę kolejnych kłapouchów”.
Nie zapominajmy, że w wielu domach i rodzinach króliki po raz pierwszy pojawiły się
dopiero w czasie wojny. W związku z tym wiedzę na temat hodowli świeżo upieczeni
właściciele musieli skądś czerpać. Ci, którzy mogli, dowiadywali się, co i jak, od
doświadczonych w tej materii krewnych lub znajomych. Całej reszcie pozostawała metoda
prób i błędów oraz nieoceniona Biblioteczka Życia Praktycznego. Profesor Teodor
Marchlewski, dziekan Wydziału Rolniczego Uniwersytetu Jagiellońskiego, przyszedł
hodowcom z pomocą, pisząc wydaną w 1940 roku broszurę Hodowla królików.
Tłumaczył rzeczowo, jak dbać o króliki, jak je karmić, gdzie trzymać i wreszcie… jak je
szybko i sprawnie zabić oraz oskórować. Nie ma się co oszukiwać. Nawet jeśli hodowlą
zajmowała się pani inżynierowa albo biuralista, w którymś momencie musieli ubrudzić sobie
ręce krwią.
Na spokojniejszy żywot mogły liczyć w miastach kozy. Ich mięso nie ma z pewnością takich
walorów smakowych jak tuszki z królików. O ile koźlęcina, czyli mięso koźlątek,
porównywana bywa do jagnięciny, to mięso pozyskane ze starszego zwierzęcia przeznaczone
jest zdecydowanie dla koneserów (żeby nie powiedzieć – ekscentryków). Zresztą kóz nie
hodowano w miastach na ubój. Ich głównym zadaniem było dostarczanie mleka.
W tej kwestii doceniali je także okupanci. Jak pisze Czesław Łuczak w książce Polityka
ludnościowa i ekonomiczna hitlerowskich Niemiec w okupowanej Polsce, w 1940 roku
Niemcy planowali sprowadzić na ziemie polskie wcielone do Rzeszy aż 50 tysięcy kóz!
Populacja tych zwierząt rosła w Kraju Warty przez cały okres okupacji. O ile przed wojną,
w 1937 roku, wynosiła około 160 tysięcy osobników, to do grudnia 1941 roku przybyło 15
tysięcy kóz, a dwa lata później łącznie było ich już około 235 tysięcy.
Kozy nie były objęte przepisami nakazującymi ich rejestrację i kolczykowanie, dlatego
łatwo było nimi handlować, nawet w tajemnicy przed okupantem. Co więcej, ich mleka –
inaczej niż mleka krowiego – nie trzeba było przymusowo oddawać do zlewni. Prawdziwym
błogosławieństwem dla hodowców były również… kozie podniebienia: zupełnie niewybredne
i gotowe na niemal dowolną okupacyjną dietę. To wszystko czyniło z kóz idealne zwierzęta
gospodarskie na trudne czasy wojny.
Zapewne dlatego warszawski maszynista Symeon Surgiewicz zdecydował się trzymać
w ogrodzie swojego domu, w którym zamieszkał w lipcu 1939 roku, właśnie kozę. Sporych
rozmiarów podwórko, liczące 20 metrów szerokości i 50 długości, w zupełności wystarczało
na potrzeby dziesięciu kur i rogatej producentki mleka. Na terenie posesji rosły kwiaty,
warzywa i drzewa owocowe. Było to miejsce idealne dla żarłocznego i wszystkożernego
zwierzęcia, jakim jest koza. Jak wspomina Surgiewicz, było to bydlę rude, niesforne, które
potrafiło skonsumować miotłę, ogryźć drzwi komórki, nie mówiąc już o młodych gałązkach
drzew owocowych. Te stanowiły dla niej nie lada przysmak. Choć właściciele mocno ją za
podobne wyczyny karcili, to zarazem – bardzo o nią dbali. W końcu przez całą okupację była
dla nich źródłem nieodzownego wapnia. To stawiało ją znacznie wyżej w hierarchii niż
pozostałe zwierzęta kręcące się po podwórkach.
Na przedmieściach Warszawy, na których zamieszkał Surgiewicz, posiadanie kozy było
formą nobilitacji. Liczyło się nawet bardziej niż posiadanie coraz mniej wartych papierowych
pieniędzy. Można by wręcz powiedzieć, że nastąpił swoisty powrót do średniowiecza
i zamożność na nowo zaczęto przeliczać na rogaciznę. Sam pamiętnikarz stwierdził: „kozę miał
tu co dziesiąty obywatel, wynika więc z tego, że okolica była zamożna, mlekiem kozim
płynąca”.
Także w innych zakątkach kraju doceniano właściwości tej okupacyjnej ambrozji.
Wilnianka Genowefa Chyczyńska, która w okresie okupacji była nastolatką, wspominała, że
pieniądze, które zarabiała na korepetycjach, przekazywała swojej mamie, z przeznaczeniem na
kozie mleko:
Ludzie, którzy w okupację wchodzili z zapasem gotówki, nie zawsze decydowali się na
półśrodki. Jeśli w centrum miasta, w piwniczce lub w bramie kamienicy, można było trzymać
kozę, to przy odrobinie wysiłku dało się też znaleźć miejsce na… krowę.
To była inwestycja ryzykowna i kosztowna, nic więc dziwnego, że krasule kupowali
często ci sami warszawiacy, których przed wojną było stać na własną willę i luksusowy
samochód. Pod okupacją zamiast czterech kółek w garażu mieszkała krasula i żywiła
mieszkańców domu.
Ktoś jednak musiał ją wyżywić – i to raczej bez wyprowadzania zwierzęcia na najbliższą
łąkę. Podczas nawet krótkiego spaceru krowa mogła wpaść w oko Niemcom lub
volksdeutschom albo też złapać zbłąkaną kulę. Także ze względu na zawistnych sąsiadów,
kontyngenty i panoszących się po mieście złodziei z posiadaniem krowy lepiej było się po
prostu nie obnosić.
Kto nie potrafił sam się zaopiekować krową lub nie miał ku temu odpowiednich
warunków, szukał odpowiedniego wspólnika. W ten sposób problem trzymania krowy
w środku Warszawy rozwiązał ojciec Izabeli Krzyżańskiej, późniejszej powstańczej
sanitariuszki Obwodu II „Żywiciel”. Mężczyzna był swego czasu intendentem wojskowym
i widocznie nie stracił z wiekiem koniecznej w tym zawodzie obrotności:
Do dzisiaj mam wielki szacunek dla gołębi, karmię je, bo w tamtym okresie
one mnie wyżywiły. Babcia otwierała okno, [wysypywała – AZJ] kilka ziarenek
grochu, okno było przytrzymywane na sznurku, jak gołąb wszedł tylko na
parapet, babcia czy mama pociągała za sznurek, gołąb był w mieszkaniu i do
garnuszka.
Dzisiaj nikt już chyba nie wyłapuje dzikich gołębi z myślą o obiedzie. Tym hodowlanym
nadal natomiast zdarza się trafiać na talerze smakoszów. Ich tuszki są delikatne i zdrowe.
Uznaje się je wręcz za mięso wykwintne i poleca w szczególności dla małych dzieci i dla osób
o wrażliwym układzie pokarmowym. To, na co dawniej polowano tylko wtedy, gdy głód
zaglądał w oczy, dziś gości w menu najdroższych restauracji.
„Zebrane w lesie żołędzie, zgodnie ze wskazówkami prababci, obrałam z łupin i pokrojone
moczyłam w czystej, zimnej wodzie przez 2–3 dni” – wspomina czytelniczka „Ciekawostek
historycznych.pl” Angelika Januszewska. Kilka lat temu zdecydowała się przetestować
rodzinne receptury z czasów okupacji. Wybór nieprzypadkowo padł właśnie na żołędzie.
„Prababcia, Genowefa Golik, mieszkała na terenach wcielonych do III Rzeszy. Również tam
panował głód, zwłaszcza wśród Polaków. Zapobiegliwe gospodynie jako pożywienie
głodowe wykorzystywały żołędzie. Z odpowiednio spreparowanych można było
przygotować kawę, mąkę, a nawet jeść je jak ziemniaki” – wyjaśnia.
Czyli, mówiąc krótko, żołędzie potrafiły zastąpić wszystko. Wcześniej tylko trzeba było
odpowiednio je spreparować.
„Woda po kilku godzinach zmieniała kolor i stawała się mętna. Zbierała się w niej tanina,
gorzki i szkodliwy dla człowieka garbnik” – wspomina Angelika Januszewska. Zgodnie
z przepisem płyn powinno się wymieniać tak długo, aż zabarwienie całkowicie zniknie.
Dopiero wówczas kucharka wysypała żołędzie na blachę, wyłożoną papierem, i wysuszyła je
bezpośrednio przy piecu. „Po kolejnych kilku dniach stały się twarde. Wówczas zmieliłam je
w młynku na grubą mąkę” – czytamy dalej. Podstawowy okupacyjny surogat był gotowy.
I nasza czytelniczka nie zawahała się go wykorzystać:
Druga część mąki została wykorzystana na podpłomyki, „również według przepisu prababci”.
Jak wyjaśnia Angelika Januszewska, taką mąkę: „należy łączyć pół na pół z mąką zbożową,
ponieważ mąka żołędziowa nie lepi się i nie da się zrobić ciasta wyłącznie z niej. Nadaje się
ona tylko jako »rozcieńczalnik« zwykłej mąki”. Efekt końcowy czytelniczka opisała
z niekłamaną satysfakcją. Może i podpłomyki z mąki żołędziowej były dość suche i kruche,
ale podstawowy warunek spełniały. Były smaczne. Udał się także trzeci eksperyment
z okupacyjną kuchnią: tradycyjny chleb na zakwasie z mąki żołędziowej z dodatkiem
pszennej razowej. „Był on dość ciężki, kruchy i z charakterystycznym lekko orzechowym
posmakiem” – wspomina czytelniczka. Wśród koneserów dobrego pieczywa pewnie nie
znalazłby uznania. Ale głód w warunkach bezwzględnej wojny zaspokajał niezawodnie.
Dwadzieścia lat doświadczenia w… jedzeniu kory z drzewa
Prababcia pani Angeliki wykazała się w czasie okupacji wyjątkową kreatywnością. Ale nie
była w tym w żadnym razie odosobniona. Na ciągłe niedobory w zaopatrzeniu i skromność
wojennej diety dało się odpowiedzieć tylko na dwa sposoby. Można było uwierzyć prasie
gadzinowej i przyjąć, że kawa, herbata, cukier, masło czy śmietana to przedmioty zbytku.
Przykłady kulinarnych fanaberii, które żadnej szanującej się kucharce nie są potrzebne do
szczęścia. Można też było podjąć walkę z wiatrakami w nadziei na udowodnienie, że jednak
da się zrobić coś z niczego. Dziesiątki tysięcy Polek wybrały tę drugą drogę. Dla każdego
przedwojennego rarytasu szukały smacznych i pożywnych surogatów. Tak, by osłodzić sobie
i swoim najbliższym życie w najcięższych chwilach i dodać wszystkim sił potrzebnych do
przetrwania okupacji.
Składu chemicznego kawy w warunkach domowych nie da się spreparować, zwłaszcza jej
najważniejszego elementu, czyli stawiającej na nogi kofeiny. Niemniej jednak można
wytworzyć napój o podobnym kolorze, ciekawym zapachu i smaku zbliżonym do
autentycznej kawy. Zarówno podczas I, jak i II wojny światowej popularna była kawa
z cykorii. Roślinę tę jako surogat wykorzystywano wedle słów Juliuszowej Albinowskiej już
od XVIII wieku, a stosuje się ją także i dziś. W celu uzyskania pożądanej namiastki należało
ususzyć liście cykorii albo upalić w piecu jej korzeń pokrajany w kostkę. Następnie się to
rozdrabiało i w zależności od efektu, jaki gospodyni chciała uzyskać, albo mieszało się surogat
z prawdziwą kawą, żeby ją rozmnożyć, albo z kawą zbożową dla poprawienia jej smaku.
Erzac kawy można też było uzyskać z… najzwyklejszej marchwi. Z powodu
powszechności upraw tej jarzyny w Polsce metoda była wyjątkowo ekonomiczna. W celu
uzyskania namiastki kawy należało – podobnie jak w przypadku cykorii – upalić korzeń
pokrajany w kostkę i rozdrobnić.
Kolejne metody produkcji erzaców kawy znaleźć możemy u Franciszki Gensówny,
autorki popularnego przed II wojną światową poradnika dla młodych gospodyń. Kucharka
nie porzuciła wiernych czytelniczek także w nowej rzeczywistości. W swojej Zdrowej kuchni,
która doczekała się pod okupacją kilku wydań, podawała przepisy na smaczne, niewyszukane,
a przede wszystkim dostosowane do realiów dania oraz porady praktyczne dla gospodyń,
jadłospisy i domowe sposoby leczenia niektórych chorób.
Gensówna, nawiasem mówiąc, miała na temat prawdziwej kawy bardzo niepochlebną
opinię. Pisała, że wprawdzie „kawa zagraniczna” ładnie pachnie, ale jest „i droga,
i niezdrowa”. Zamiast niej kucharka polecała kawę zbożową domowej roboty. Aby ją zrobić,
należało wziąć „większy zapas żyta” i upalić je równo na jasnobrązowy kolor. Kolejnym
krokiem było wystudzenie go, zmielenie i wsypanie do metalowej, szczelnie zamykanej
puszki. Potem wystarczyło tylko erzac zaparzyć. Oprócz zbóż kucharka polecała także jako
namiastkę soję. Zaznaczała jednak, że dobrze jest dodać do niej dla zapachu kawy ziarnistej,
ewentualnie pomieszać z innymi namiastkami.
Wojna wyzwoliła w kobietach nieprawdopodobną kreatywność w poszukiwaniu atrakcyjnych
surogatów niedostępnych towarów. Zmieniło się również samo gotowanie – rodzinę trzeba było
nakarmić niezależnie od tego, jak trudne były warunki. Na zdjęciu kobieta przygotowująca posiłek
pod gołym niebem, sierpień 1942 roku.
W sklepach można się zaopatrzyć także w mąkę żołędziową. Używając jej, każdy będzie
w stanie w domowych warunkach przygotować najprawdziwszą kawę z żołędzi, nie
przechodząc całego żmudnego procesu opisanego przez panią Angelikę. Mąkę należy po
pierwsze upalić. Najprościej zrobić to na zwyczajnej patelni, którą, po wysypaniu niewielkiej
ilości mąki, stawiamy na ogniu. Podczas testowania przepisu na potrzeby tej książki paliłam
dwie mocno czubate łyżki stołowe na patelni o średnicy nieco ponad 20 centymetrów. Mąka
z żołędzi jest dość jasna. Stopniowo ją podgrzewając na suchej patelni, musimy uprażyć ją tak,
by zmieniła kolor na ciemnobrązowy, zbliżony do koloru mielonej kawy. W trakcie palenia
należy bardzo pilnować, aby przypadkiem jej nie przypalić. Kiedy już nabierze
odpowiedniego koloru, zestawiamy patelnię z ognia i studzimy jej zawartość. W międzyczasie
zagotowujemy wodę.
Na kubek „erzac-kawy” bierzemy jedną łyżeczkę namiastki i zalewamy wrzątkiem, całość
mieszamy. Napar na chwilę odstawiamy, by drobinki palonej mąki żołędziowej opadły na
dno. Efekt końcowy na pierwszy rzut oka wygląda jak zalana wrzątkiem mielona kawa,
jednak na tym podobieństwa się kończą. Żeby zrozumieć, na co było skazanych wielu
Polaków podczas okupacji, warto wypić parę łyków bez żadnych dodatków. O ile zapach ma
osobliwy, ale raczej przyjemny, to smak jest bardzo intensywny, zdecydowanie dla
koneserów. Dodanie do tej kawy mleka także nie czyni z niej nektaru bogów. Mieszkańcy
okupowanej Polski spożywali jednak takie wynalazki bez protestów, ciesząc się, że mają
choćby to…
Kto nie chciał lub nie potrafił domowym sposobem sporządzić erzacu kawy, mógł
ewentualnie go kupić. Już Cezary Baryka w Przedwiośniu Stefana Żeromskiego narzekał na
„sobaczy ersatz niemiecki”. Być może właśnie dlatego Franciszka Gensówna, pamiętająca
czasy I wojny światowej i ówczesne namiastki, polecała kawę krajową. Stwierdzała
jednocześnie, że w przeciwieństwie do tej zagranicznej nie jest trucizną dla serca, nerwów
i nerek. Czytelniczkom zalecała kupowanie erzaców słodowych lub innych gotowych
mieszanek. Zdaniem kucharki dzieciom szczególnie miała przypadać do gustu kawa słodowa
z domieszką cykorii, pachnąca jak czekolada.
Prawdziwy napar z liści herbacianych był podczas II wojny światowej luksusem. Gospodynie
domowe stawały na głowie, udoskonalając oszczędne sposoby parzenia tego rarytasu.
W chwili niedoboru odkrywały, że dobre gatunkowo listki można zalewać wielokrotnie
i otrzymywać za każdym razem odrobinę słabszy, jednak nadal całkiem niezły napar.
Oczywiście nie można ich było zalewać w nieskończoność. Wreszcie pani domu była
zmuszona kupić nową herbatę. Tej prawdziwej nie było w legalnych sklepach, a na czarnym
rynku osiągała zaporowe ceny. Na szczęście do sprzedaży bardzo szybko wprowadzono
tańsze zamienniki.
W oficjalnym obiegu pojawiły się herbaty syntetyczne w dwóch rodzajach: namiastka
w płynie i namiastka w postaci stałej. Produkowano je w podły sposób, nawet na bazie farby.
Część produktów udawało się zastąpić domowymi sposobami, na przykład mieląc żołędzie na mąkę
albo susząc liście cykorii. Tam, gdzie nie było to możliwe, wkraczali producenci ze swoimi
syntetycznymi zamiennikami o podłej jakości. Na zdjęciu reklama soków owocowych i chemicznego
erzacu herbaty marki „Tonga”.
„Nowy Kurier Warszawski” pisał o tych praktykach, nadmieniając przy tym, że także
herbaciany aromat owych erzaców jest uzyskiwany sztucznie. Mimo to reklamy zachwalały
herbaty syntetyczne jako dobre, tanie i smaczne. Producent jednego z tych surogatów,
sprzedawanego pod marką „Tonga”, utrzymywał nawet, że jego erzac jest produkowany ze
składników roślinnych, bez szkodliwych domieszek innego pochodzenia. Ponadto pięknie
pachnie, jest tani i nie wpływa negatywnie ani na serce, ani na nerwy. Gdzie leżała prawda?
Dziś trudno to stwierdzić. Nawet gdyby ktoś prowadził prywatne muzeum wojennych
namiastek, trudno byłoby ich próbować po przeszło siedemdziesięciu latach. Wiele
ówczesnych Polek nie zastanawiało się zresztą głębiej nad jakością sklepowych erzaców.
Wolały same zakasać rękawy i wytworzyć herbatę domowymi sposobami. Halina Bielińska
i Maria Krüger, autorki okupacyjnego poradnika dla pań domu zatytułowanego Nie wyrzucaj
pieniędzy za okno, pisały wprost: „Jak i co stosować jako produkty zastępcze? Wynalazczość
gospodyni w tym zakresie bywa nieraz nadzwyczajna. Potrzeba jest matką wynalazków
i naprowadza na zupełnie niezwykłe pomysły”.
O konkretnych zamiennikach pisała między innymi słynna kucharka Elżbieta Żernicka.
W 1942 roku ukazało się kolejne wydanie zredagowanej przez nią książki To pani musi
wiedzieć. Praktyczny poradnik życia i gospodarstwa domowego obecnej doby. W zamyśle
wydawnictwa miał to być „drogowskaz” dla czytelniczek w jakże trudnych, okupacyjnych
okolicznościach. To na kartach tej pozycji znajdowały się podpowiedzi, jak radzić sobie
z przeróżnymi problemami – od nieproszonego gościa nie w porę, poprzez rozpoznawanie
podrabianej żywności, aż po tępienie robactwa. Nie mogło zabraknąć też kwestii erzaców
kawy i herbaty. Dla ich obecności w codziennym menu autorka miała własne, cokolwiek
naciągane uzasadnienie: „Pożądane jest ze względów zdrowotnych wyeliminowanie
z codziennego użycia napojów podniecających”. W zamian Żernicka proponowała między
innymi napary z kwiatu lipy, mięty, liści poziomek, malin, jeżyn czy borówek. A więc
z surowców, które każda pani domu mogła znaleźć w lesie, sadzie lub na najbliższej łące. Na
bogactwo polskiej przyrody, tylko czekające, żeby wykorzystać je w kuchni, zwracał uwagę
także „Nowy Kurier Warszawski”. W lipcu 1943 roku przypomniał gospodyniom, że
przecież: „W miesiącach letnich łąki bielą się rumiankiem i owocują maliny w ogrodach
i lasach, zieleni się mięta… kwitną lipy…”. Nic, tylko zbierać, suszyć i parzyć…
Jedną z popularniejszych erzac-herbatek była ta sporządzana z obierzyn jabłkowych.
Owoce obierało się ostrożnie i cienko, a obierki krajało w paseczki. Następnie należało je
ususzyć i przypiec lekko w piecu. Po zalaniu wrzątkiem wychodził z tego bardzo aromatyczny
napar o wyrazistym kolorze. Erzac herbaty można też było sporządzić z marchwi. Po
odciśnięciu soku, który doskonale sprawdzał się jako bomba witaminowa, pozostawało sporo
odpadów. Właśnie z nich powstawała herbata, bo przecież pod okupacją wykluczone było
wyrzucanie czegokolwiek. Po odpowiednim wysuszeniu marchewkowe fusy zalewano
wrzątkiem i z powodzeniem zastępowały przedwojennego Earl Greya.
Słodka sprawa
Skoro mowa o herbacie i kawie, trudno nie wspomnieć o cukrze, bez którego wiele osób
wprost nie wyobraża sobie życia. W okresie okupacji bardzo szybko stał się on towarem
deficytowym i niemal luksusowym. Przydziały kartkowe, o ile w ogóle dało się je wykupić,
były skąpe. Polacy musieli sobie osładzać życie inaczej. Alternatyw szukali już wcześniej, bo
w okresie międzywojennym cukier wprawdzie krzepił, ale kosztował krocie. W przeliczeniu –
nawet 15 dzisiejszych złotych za kilogram. Państwo polskie jako właściciel monopolu
zarabiało na tym surowcu krocie, a sami Polacy, żeby zaoszczędzić, przerzucali się na
przemycany do kraju słodzik. W naszym kraju istniały prawdziwe gangi szmuglujące przez
granicę sacharynę – pieszo, koleją, a nawet w specjalnych skrytkach samochodowych. Po
kampanii wrześniowej słodzikowy biznes ruszył z nowym impetem. Sacharyna stała się
głównym zamiennikiem cukru w miejscach, gdzie tylko dało się ją kupić. Marmolady, ciasta,
leguminy, kawa i herbata – słodzik znajdował nieskończone wręcz zastosowania, choć
oczywiście nielegalny handel nim był nie w smak Niemcom. Już w pierwszych dniach
grudnia 1939 roku gadzinówka „Nowy Kurier Warszawski” pisała z oburzeniem o „ukazaniu
się na rynku warszawskim sacharyny”. Gazeta utyskiwała na paskarzy, którzy wydobyli ten
produkt z ukrytych magazynów i wypuścili na rynek. Temat nieprzypadkowo poruszano
nawet w prasie reżimowej: jeszcze nigdy słodzik nie był dostępny na tak wielką skalę. Przed
wojną trzeba było mieć odpowiednie koneksje lub zdobyć receptę pozwalającą na zakup
sacharyny w aptece. Teraz wystarczyło pójść na właściwie dowolne targowisko.
Zakup słodkiego erzacu nie był jednak idealnym rozwiązaniem. Sacharyna pozostawia
w potrawach delikatny gorzki posmak. Koneserzy mogli odetchnąć z ulgą w 1942 roku,
kiedy Niemcy zapowiedzieli, że wkrótce zaczną rozprowadzać… surogat surogatu. Zamiast
sacharyny mieszkańcom okupowanego kraju życie osładzać miała dulcyna – środek
w mniejszym stopniu zniekształcający smak, choć hitlerowcy raczej nie kierowali się w swoich
decyzjach chęcią osłodzenia Polakom życia. Nie mogli też wiedzieć, że w gruncie rzeczy
rozprowadzają truciznę. Rakotwórcze właściwości dulcyny wykryto dopiero w latach
pięćdziesiątych XX wieku.
Na rynku funkcjonowała ogromna ilość różnego rodzaju surogatów cukru, a także
wyprodukowanych na ich bazie słodkich przetworów. W najlepszym razie były one zwyczajnie
niesmaczne, w najgorszym mogły nawet szkodzić zdrowiu, tak jak te na bazie rakotwórczej dulcyny.
Na zdjęciu reklama zakładów przemysłowo-handlowych, wytwarzających m.in. „marmeladę”.
Innym popularnym zastępnikiem cukru była melasa. Ten ciemnobrązowy syrop powstaje
jako produkt uboczny przy produkcji cukru i jest od niego znacznie zdrowszy. Osobną
sprawą jest smak i aromat melasy buraczanej, która była dostępna w polskich warunkach.
Intensywnie ciemny syrop pachnie tak, że nie każdy jest w stanie go przełknąć. Ponadto
wprowadza do potrawy specyficzny słodowy posmak.
W warunkach okupacyjnych gospodynie produkowały melasę domowymi sposobami.
Anna Rosel-Kicińska, córka chłopów małorolnych z województwa łódzkiego, która we
wrześniu 1939 roku miała siedem lat, wspominała po latach, jak robiła to jej mama. W sezonie
starsze dzieci zabierano do pobliskiego majątku na kopanie buraków cukrowych:
Dużym codziennym problemem był niemal zupełny brak jaj. Jeśli nie posiadało się własnych
kur lub kogoś, kto gotów byłby się podzielić swoimi zasobami, na przydziałowe nie było co
liczyć. Jaja można było oczywiście zdobyć na czarnym rynku, jednak cena sprawiała, że
gospodynie starały się obywać bez nich. W niektórych przepisach zastępowały je na przykład
jajkami w proszku lub białkami w proszku, wytwarzanymi przemysłowo. Co jednak, jeśli
nawet do tego erzacu świeżych kurzych skarbów nie miały dostępu?
W daniach mącznych, w szczególności w kluseczkach, sytuację ratowała gorąca woda.
Ciasto z jej dodatkiem należało bardzo szybko wyrobić i od razu gotować. Kotlety
z mielonego lub siekanego mięsa bez jajek mają tendencję do rozpadania się w trakcie
smażenia. Jeżeli nie było jaj, wystarczyło dodać do nich na przykład… utartego surowego
kartofla.
Także z dostępnością mąki były kłopoty. Ta pszenna, biała i oczyszczona osiągała ceny
wykluczające jej używanie w zwyczajnych domach. Pozostawały różnego autoramentu
surogaty. Każda roślina oleista, z której wyciśnie się tłuszcz, w mniejszym lub większym
stopniu nadaje się na mączkę. W ten sposób powstawała na przykład mąka dyniowa – jako
produkt uboczny tłoczenia. Nota bene, zagnieciona z tłuszczem roślinnym i szczyptą soli daje
doskonałe ciastka. Jako mąka mogły skończyć też na przykład: bób, groch, soja, nawet trawa,
a konkretnie perz.
Zwłaszcza ten ostatni brzmi dość kuriozalnie w kulinarnym kontekście. Wprawdzie perz
jest bardzo dalekim kuzynem jęczmienia, rolnicy jednak znają go jako uporczywy zielony
chwast, który ciężko wytępić sposobami mechanicznymi, a i środki chemiczne często
zawodzą. Mąka z perzu była kolejnym przykładem kuchni ekstremalnej. Joanna Szelewska,
z domu Janusz, która w czasie okupacji hitlerowskiej była małą dziewczynką, mieszkającą
w okolicach Nowego Sącza, doskonale zapamiętała tę „mąkę z trawy”. Wytwarzało się ją
z nasion perzu. Biorąc pod uwagę, że kłosy tej rośliny nie są szczególnie obfite w ziarenka,
była to żmudna i czasochłonna robota. Z mąki z perzu piekło się podpłomyki lub namiastkę
chleba.
Z dnia na dzień Polki musiały odnaleźć się w zupełnie nowej, nieprzyjaznej rzeczywistości. Część
wiedzy potrzebnej w nowych warunkach zdobywały w praktyce, resztę czerpały z licznych publikacji
przeznaczonych dla okupacyjnych gospodyń domowych. Na zdjęciu reklama poradnika pt. To pani
musi wiedzieć, wydanego w Warszawie w 1941 roku.
Kiedy już brakujące składniki zostały zastąpione, panie domu przystępowały do pichcenia.
Starały się przy tym nie podmieniać surogatami kilku składników naraz, bo to zupełnie
zepsułoby smak potrawy.
Z oszczędno-erzacowego podejścia wziął się na przykład przepis na tort z chleba
kartkowego. Należało wziąć kilka łyżek wysuszonego, utartego na mąkę „bonowca”, kilka
łyżek cukru, jaja, olejek migdałowy lub skórkę otartą z cytryny i odpowiednio wymieszać. Po
upieczeniu wystarczyło polać ciasto konfiturami lub syropem owocowym, rozcieńczonym
wodą.
Tort z fasoli także nie zawierał ani grama prawdziwej mąki. Zastępowała ją ugotowana na
miękko i przetarta przez sito fasola. Należało do niej dodać jaja, cukier i krople laurowe i upiec
w wysmarowanej tłuszczem i wysypanej bułeczką formie. W razie potrzeby w tym
konkretnym wypieku można było zastąpić jeszcze część cukru sacharyną. Efekt końcowy
miał, przynajmniej zdaniem Elżbiety Kiewnarskiej, smakować niczym prawdziwy tort
kasztanowy z dodatkiem purée z jadalnych kasztanów. Można go też było zamiast kroplami
laurowymi „dosmaczyć” olejkiem migdałowym. Miałam okazję spróbować właśnie takiej
wersji – smakowała wyśmienicie.
W celu skosztowania okupacyjnych specjałów wcale nie musiałam przenosić się w okres
okupacji. Erzac maszyny do podróży w czasie zapewniło mi Muzeum Historyczne Miasta
Krakowa, a konkretnie jego cykliczna akcja „Pamiętaj z nami”. Organizują ją trzy szczególnie
zanurzone w realiach wojny oddziały muzeum – Ulica Pomorska, Apteka pod Orłem
i Fabryka Emalia Oskara Schindlera. W ramach przedsięwzięcia odbywają się także warsztaty
kuchni okupacyjnej prowadzone przez łódzką przewodniczkę Annę Maksymowicz. Podczas
edycji, w której brałam udział, we wnętrzach Apteki pod Orłem można było skosztować
między innymi ciastek z mąki żołędziowej i dyniowej, tortu fasolowego, chleba wypiekanego
z mąki i ziemniaków, ciasta pietruszkowego oraz marmolady z czerwonych buraków,
słodzonej sacharyną. I ja tam byłam, erzac-herbatę piłam.
Podczas warsztatów obserwowałam reakcję krakowian, którzy trochę niepewnie
podchodzili do stołów i kosztowali różnych specjałów. Z dużą rezerwą sięgali na przykład po
starą, dobrą, mocno przyprawioną słoninę, a kiedy już jej spróbowali, okazywało się nagle, że
w połączeniu z chlebem kartoflanym smakuje wybornie. Lepiej niż niejedna droga XXI-
wieczna wędlina z całą tablicą Mendelejewa w składzie. Podobnie było z innymi potrawami.
Spróbowałam każdej i na papierowym talerzyku wzięłam kilka porcji dla męża. Jego
podniebienie zawojował tort fasolowy z bezą z białek z torebki. Co do jednej rzeczy byliśmy
zgodni – w dniu, w którym jedliśmy okupacyjne specjały, nie trzeba było w naszym domu
przygotowywać obiadu. Niewielka porcja ówczesnych dań okazała się sycąca do tego stopnia,
że żadne z nas nie było już głodne.
Polskie gospodynie dokonywały niezwykłej sztuki. Sobie znanymi sposobami sprawiały,
że fasola, sacharyna, erzac marmelada i olejek migdałowy smakowały wybornie. Nie ma ryby?
Nic nie szkodzi. Będą jajka à la ryba w sosie cebulowym na półsłodko. Trzeba sobie w końcu
jakoś radzić.
„Rola pani domu nigdy nie była specjalnie łatwa i zawsze wymagała wiele zarówno
umiejętności, jak i dobrej woli, ale w chwili bieżącej zawód ten, bo tak należy tę pracę
traktować, stawia kobiecie wymagania stokroć wyższe!” – przekonywały Halina Bielińska
i Maria Krüger, autorki wydanego w 1940 roku poradnika Nie wyrzucaj pieniędzy za okno.
Pani Krüger (rodowita Polka, mimo obco brzmiącego nazwiska) przed wojną była znana
przede wszystkim dzieciom. Ekonomistka z zawodu, życiową pasję odnalazła w pisaniu bajek.
Publikowała na łamach „Poranku”, „Słonka”, „Dziatwy”, a przede wszystkim bardzo
popularnego w II Rzeczpospolitej (i ukazującego się aż do 2013 roku!) „Płomyczka”. Dopiero
wojna skłoniła ją, żeby na nowo zająć się gospodarką – i to w najbardziej przyziemnym
znaczeniu. Wspólnie z koleżanką udowadniała czytelniczkom, że losy światowego konfliktu
zależą również od nich. I że podczas okupacji domowa kuchnia w nieunikniony sposób staje
się frontem:
Walka o ogień
Z pozoru nie ma nic prostszego od gotowania. Stawia się garnek na kuchence, reguluje
płomień, doprawia zawartość i to właściwie wszystko. Trzeba jeszcze tylko dopilnować, żeby
kulinarne dzieło się nie rozgotowało. W latach II wojny światowej rzeczywistość nie
wyglądała równie sielankowo. Niezależnie od tego, czy pani domu dysponowała kuchenką
gazową, elektryczną, naftową, czy też kuchenką opalaną drewnem, stały przed nią olbrzymie
problemy. Każdy opał, szczególnie w miastach, był towarem deficytowym, zwłaszcza zimą.
Przerwy w dostawach gazu i prądu były na porządku dziennym, nafta była tak droga, że
szybko zarzucono używanie jej nawet jako paliwa do lamp, a zaopatrzenie własnego
gospodarstwa domowego w drewno i węgiel stanowiło kosztowne wyzwanie. W tych
warunkach gospodynie musiały się nauczyć, jak podać swoim bliskim obiad, który będzie
ciepły (lub przynajmniej dogotowany), a zarazem nie spowoduje „wyrzucania pieniędzy za
okno”.
Metody były różne, od skomplikowanego regulowania płomienia, poprzez gotowanie
wieżowe i umieszczanie garnków z potrawami w dogotowywaczu. O ile pierwszego sposobu
nie trzeba szeroko objaśniać (rozniecanie większego płomienia, żeby doprowadzić potrawę do
wrzenia, a następnie przytłumianie go, żeby nie zużywać za wiele opału), o tyle dwa pozostałe
rzadko znajdują zastosowanie w XXI-wiecznym gospodarstwie domowym.
Pierwszą i najważniejszą zasadą okupacyjnej kuchni była oszczędność – zarówno żywności, jak
i wszystkich innych materiałów koniecznych do przygotowania posiłku. Ekonomiczne korzystanie
z opału wymagało kreatywnych rozwiązań, takich jak gotowanie wieżowe. Na zdjęciu ilustracja
Gotowanie wieżowe dziś polecane jest przez dietetyków jako jeden ze sposobów na
przygotowywanie potraw na parze. Już przed wojną istniały firmy produkujące specjalne
garnki służące do obróbki potraw w ten sposób, trzeba jednak pamiętać, że był to produkt dla
zamożnej i cokolwiek ekscentrycznej klienteli. Zwyczajna okupacyjna pani domu nie
dysponowała podobnymi udogodnieniami. Jeśli już gotowała wieżowo, używała
zwyczajnych kuchennych garów i robiła to z oszczędności, a nie względów zdrowotnych.
Zresztą czego jak czego, ale diety odchudzającej większość Polek podczas wojny nie
potrzebowała.
Poradnik Haliny Bielińskiej i Marii Krüger szczegółowo wyjaśniał, jak urządzić wieżę
w dowolnych kuchennych warunkach. Spośród swoich garnków należało wziąć takie, które
dawały się ustawić na sobie – a więc nie o identycznej średnicy, ale jednak na tyle podobne,
żeby nie wpadały jeden do drugiego. Na kuchence umieszczało się pierwszy z nich
i przygotowywało potrawę. Kiedy zawartość naczynia już tylko czekała na ugotowanie, na
nim stawiało się kolejny garnek w taki sposób, by ciepło uciekające z pierwszego piętra
ogrzewało żywność w drugim, a to z drugiego – w trzecim. Jednocześnie można było
ugotować zupę, w kolejnym garnku ziemniaki, a na szczycie jeszcze odrobinę cudem
zdobytego mięsa. Nic się nie marnowało – ani miejsce na kuchence, ani opał, potrzebny
przecież także do umycia naczyń czy do prania.
Nieco inną rolę pełniły specjalne konstrukcje określane mianem dogotowywaczy. Dzięki
ich użyciu nie trzeba był niepotrzebnie przetrzymywać garnka z jedzeniem na ogniu. Jak je
sporządzano? Oczywiście domowym sposobem.
Do konstruowania dogotowywacza najczęściej wykorzystywano drewnianą bądź
metalową skrzyneczkę, mieszczącą jeden lub dwa garnki, ewentualnie mógł ją zastąpić stary
kosz wiklinowy. Kiedy już podstawowy szkielet był przygotowany, należało dobrać do niego
odpowiedniej wielkości pokrywę. Następny krok stanowiło przygotowanie warstwy
izolacyjnej, także oszczędnym sposobem. W celu zatrzymania ciepła w środku używało się
między innymi wypełnienia ze starych kołder czy ścinków materiałów. Upychało się je
w dogotowywaczu jak najściślej, tak by zostało miejsce tylko na wstawienie garnka. Na dnie
należało ułożyć podstawkę z korków. To na niej stawiało się rozgrzany garnek, a następnie
szczelnie się go przykrywało. Dzięki zatrzymywaniu ciepła potrawa najpierw powoli
dochodziła, a następnie pozostawała gorąca przez długi czas. Takie rozwiązania sprawdzały się
doskonale w czasach, gdy domowników praktycznie nie dawało się zgromadzić w domu
o jednej porze. Bo przecież mąż pracował, żeby otrzymać kartki, córka działała w małym
sabotażu, a syn szmuglował żywność…
Spory problem dla wielu Polaków stanowiło mięso. Często do wyboru było tylko albo jeść,
co dają, albo nie jeść nic. O ile zdobytą z trudem wołowinę, wieprzowinę oraz drób nasi
dziadkowie pałaszowali ze smakiem, nie każdy był gotów się przemóc i zabrać się za koninę.
Mięso z konia było okupacyjną nowością, która z konieczności przyjmowała się na polskich
stołach. Jedna z najsłynniejszych polskich kucharek XX wieku, Elżbieta Kiewnarska, we
wstępie do książki 109 potraw przekonywała:
W przedwojennej Polsce koń traktowany był jak członek rodziny, ciężko pracujący na utrzymanie
swoje i swoich właścicieli – nawet w obliczu głodu nie wszyscy byli w stanie przemóc się i zjeść
koninę. przeważnie jednak pragmatyzm brał górę nad przesądami. Na zdjęciu mężczyźni przenoszą
kadłub konia, fotografia z czasów powstania warszawskiego.
Nie tylko w kwestii mięsa zaszła mała rewolucja. Dawniej każda szanująca się gospodyni
dbała o doskonałej jakości tłuszcze do smażenia i smarowania. Najlepiej oczywiście było
używać łoju (wytapianego z tłuszczu bydlęcego), smalcu (wytapianego ze słoniny), masła,
oliwy włoskiej lub francuskiej, ewentualnie oleju. Warunki wojenne ułożyły tę kwestię na
nowo.
Tłuszcze zwierzęce stały się towarem deficytowym. Zamiast zużywać z trudem zdobytą
odrobinę masła do smażenia i pieczenia, gospodyni wolała posmarować nią pajdy chleba
kartkowego. W ten sposób choć trochę uszlachetniała niesmaczną kpinę z pieczywa, którą
zmuszona była podawać swojej rodzinie. Podobnie było ze słoniną i łojem. Zamiast zużywać
je do smażenia cebulki czy placków ziemniaczanych, wolała okraszać tłuszczem ze skwarkami
kaszę i kluski. Zresztą w niejednych wspomnieniach z czasów okupacji przewija się motyw
odkładania skwarek na koniec posiłku i długiego żucia ich jako wielkiego przysmaku.
A oliwa z oliwek? Była dla Polaków niemal nieosiągalna. Tysiącletnia Rzesza miała w końcu
większe zmartwienia niż zaopatrzenie podbitych ziem w oliwę z kraju Mussoliniego.
Co w takim razie zastąpiło te wszystkie tłuszcze? Nasze swojskie oleje tłoczone z roślin
rosnących nad Wisłą. Najpopularniejszy w Polsce olej rzepakowy był wcześniej odrzucany
jako niesmaczny i brzydko pachnący. Jak pisze Elżbieta Kiewnarska w książce 109 potraw,
wydanej w 1941 roku:
Już przed kilku laty zaczęto olej ten rafinować, i to tak doskonale, że nie
tylko w smażeniu mógł on zastąpić masło i smalec – na równi z oliwą włoską,
lecz nawet w sosach i majonezach zastąpić oliwę francuską.
Niejedna gospodyni nie wyobraża sobie dzisiaj przygotowania przynajmniej kilku posiłków
w tygodniu bez użycia oleju. Kariera tego rzepakowego i słonecznikowego o wyglądzie
płynnego złota jest, jak się okazuje, bardzo krótka. Czyżbyśmy zamiłowanie do nich
zawdzięczali właśnie wojnie?
Nawet przedwojenna arystokracja w wystawnych pałacowych wnętrzach wcale nie jadała dużo
lepiej. Wilanów bardzo szybko dostał się pod zarząd niemiecki. Rodzina Branickich straciła
prawie wszystkie zwierzęta, ziemię i budynki gospodarcze. W dodatku wśród domowników
znalazło się wielu krewnych wyrzuconych z majątków w Poznańskiem. Do stołu siadało tam
nawet pięćdziesiąt osób. Anna Branicka-Wolska wspominała po latach:
Krowy pasły się w prywatnym parku, one dawały nam mleko, były naszymi
żywicielkami. Masło na śniadanie i kolację wyliczano precyzyjnie: po dwa
krążki na osobę, chleb był kartkowy. Młodzież siedząca na końcu stołu
z niepokojem patrzyła, jak dorośli nabierali z półmisków: baliśmy się, że dla
nas nie wystarczy.
Ziemniaki mogły stanowić uzupełnienie niemal każdej potrawy – najważniejsze, że były tanie i sycące.
Na zdjęciu mężczyźni napełniający worki ziemniakami, fotografia z czasów okupacji.
Dorośli w pewnym sensie znajdywali się w gorszej sytuacji. Nie mogli grymasić,
a zjadanie nawet najpaskudniejszych potraw nie uchodziło w ich przypadku za bohaterstwo.
Raczej za pragmatyzm. Kazimierz Hałoń, który w związku z działalnością w ruchu oporu
musiał się ukrywać w Małopolsce, nie miał wielkiego wyboru. Na śniadanie jadał chleb,
kluski z mąki, płatki owsiane, czasem jajko. To wszystko popijał herbatą i nie narzekał na
brak różnorodności. Najważniejsze, że był syty.
A z czego składały się obiady? Tu gospodynie domowe miały o wiele większe pole do
popisu. Wiele pomysłów podsuwały im kolejne pozycje wydawane przez Biblioteczkę Życia
Praktycznego: 60 potraw z kapusty, Sto potraw z ziemniaków, 109 potraw czy wreszcie
Ziemniaki na pierwsze… na drugie… na trzecie… 135 nowych przepisów. Każda z tych
książek miała jasny cel: udowodnić, że da się zrobić coś z niczego. Poza tym Polki mogły
liczyć przede wszystkim na swoje niezbadane pokłady kreatywności. Teresa Śliwińska, jak
mało która pamiętnikarka, przelała na papier całe swoje okupacyjne menu.
Składał się na nie krupnik z krojonymi ziemniakami, okraszony łyżką łoju wołowego,
który „należało jeść gorący, bo inaczej łój krzepł i osadzał się na podniebieniu”. Były
„ziemniaki z wody” z dodatkiem brukwiowego purée, a także jarmuż „w postaci gęstej zupy
z kaszą i ziemniakami”. Na liście pojawia się również wiele innych potraw z pozoru prostych
i wykorzystujących łatwo dostępne składniki, ale przygotowanych z nutą inwencji
sprawiającą, że pozostały w pamięci Tereski na całe życie. Jest na niej między innymi
grochówka „ze zrumienioną cebulką, podobnie jak krupnik okraszona”, zupa fasolowa
„przetarta przez sito i zagęszczona wkrojonymi ziemniakami, doprawiona majerankiem”,
barszcz „z ziemniaczkami purée” czy ziemniaki „w mundurkach z ciemnym olejem,
z wkrojoną surową cebulą”. Nie mogło się też obejść bez kluch i placków w przeróżnych
odmianach. Autorka wymieniła między innymi: „placki ziemniaczane zwane plindzami
z cukrem”, kluski „z surowych ziemniaków zwane sinymi kluskami, polane zrumienioną na
oleju cebulką i gotowaną kwaszoną kapustą” czy wreszcie kluski „w kształcie malutkich
piłeczek, ugotowanych z surowych, tartych ziemniaków”, które jej mama dodawała do zupy
z dyni.
Co charakterystyczne, wśród tych potraw nie ma dań typowo mięsnych. Podczas okupacji
dzień, w którym na chlebie lądował plaster wędliny, a na obiad były kotlety, był świętem.
Najczęściej, jeśli już mięso pojawiało się w codziennym menu, pani domu najpierw
wygotowywała z niego wywar na zupę dla wszystkich domowników. Kiedy już zupa była
gotowa, trafiało ono na talerze najciężej pracujących członków rodziny, którzy musieli
sprostać wysiłkowi fizycznemu.
Obszerny spis przepisów na konkretne dania obiadowe podała w swojej okupacyjnej
książce 100 potraw oszczędnościowych doby dzisiejszej niezawodna Elżbieta Kiewnarska.
Kucharka dowodziła przy tym we wstępie, że:
Przywykliśmy z dawien dawna jeść zbyt dużo i zbyt tłusto. Mimo to, że
w ciągu ostatniego ćwierćwiecza, pod wpływem nawoływań lekarzy
i higienistów, kuchnia nasza przestała być tylko mięsno-tłuszczowa
i wprowadziliśmy do niej jarzyny, owoce itp., jeszcze wiele rzeczy dałoby się
uprościć bez szkody dla zdrowia, a z pożytkiem dla kieszeni.
Kolacje jadano przeróżne, o ile jadano je w ogóle. Najczęściej na talerz trafiało to, co udało się
zachować z obiadu lub ze śniadania. Franciszka Gensówna, autorka przedwojennego
poradnika dla młodych gospodyń oraz książki Zdrowa kuchnia, wydanej we Lwowie
w 1943 roku, twierdziła, że najlepsze na kolację jest kwaśne mleko z ziemniakami lub kasza.
Zważywszy na okupacyjne warunki, pierwszy punkt był raczej nie do zrealizowania.
Pozostawało zatem przejść do drugiej części zestawu polecanego na kolacje przez Gensównę,
to jest ziemniaków i kasz. Choć Bolesława Kawecka-Starmachowa w książce Sto potraw
z ziemniaków podała dokładnie tyle wariantów ich przyrządzenia, nie każdy z nich nadawał
się na kolację. Tymczasem kasze ze względu na ich różnorodność można było
przygotowywać na nieskończoną ilość sposobów. Kasza gryczana, jaglana, jęczmienna, na
sypko lub z masłem, mlekiem, słoniną, gotowana na gęsto bądź rzadko. W każdej wersji była
zdrowa i syciła na długo, a to liczyło się w tamtych czasach przede wszystkim.
O potrawach nadających się na kolację nie zapomniała także niezawodna Elżbieta
Kiewnarska. Podpowiadała, jak wyczarować domowe pieczywo przy niedoborach
podstawowych składników (sucharki bez masła i jaj oraz chleb, w którym połowę mąki
zastępowały ziemniaki). A ono nie mogło się obyć bez jakiegoś „okładu”. W tej roli
doskonale sprawdzały się przeróżne smarowidła do chleba. W 100 potrawach
oszczędnościowych doby dzisiejszej znalazł się więc na przykład przepis na smalec z cebulą
i jabłkiem (na dziesięć dekagramów słoniny przypadało pół kilograma innych składników)
czy na twarożek z ziemniakami (twaróg lub inny ser zmielony pół na pół z gotowanymi
kartoflami, dosmaczony solą i kminkiem). Po utarciu wszystkich składników na gładką masę
i przełożeniu do kamiennego lub porcelanowego garnuszka należało obwiązać go
pergaminem i postawić w ciepłym miejscu na dwie doby. Słowo „ciepłym” nie jest tu
w żadnym razie pomyłką – chodziło o to, żeby masa ziemniaczano-serowa zgliwiała. W ten
sposób nabierała ostrego smaku i lekko mazistej konsystencji… Cóż, nie każdemu doradzam
sprawdzanie akurat tego okupacyjnego przepisu.
W Wielką Sobotę 24 kwietnia 1943 roku Ludwik Landau notował w Kronice lat wojny
i okupacji: „Jutro Wielkanoc. Jest na mieście zwykły ruch przedświąteczny – ale
o prawdziwym świątecznym nastroju trudno mówić. Na to za dużo każdy ma wspomnień
świeżych z jednej, a obaw z drugiej strony”.
Nastroje były minorowe, a wiele pań domu – w obliczu problemów aprowizacyjnych
i rodzinnych tragedii – zastanawiało się, czy w zaistniałych warunkach jest w ogóle sens
urządzać święcone. Uroczyste śniadanie po rezurekcji wydawało im się czymś zupełnie
nieprzystającym do okupacyjnej rzeczywistości. Wątpliwości były powszechne, ale decyzja
niemal zawsze taka sama. Świętować po prostu trzeba, nawet w cieniu śmierci i wśród
wszechogarniającej biedy. Nie chodziło wcale o samo podtrzymanie tradycji. Polki wiedziały,
że to właśnie te szczególne, spędzane w gronie rodziny i przyjaciół okazje pozwalają zachować
polską tożsamość i ludzką godność. W tajemnicy przed okupantem obchodzono Wigilię
i Wielkanoc, bawiono się na imieninach i na weselach. Na każdą z tych okazji Polki miały
swoje sposoby. Byle tylko zademonstrować Niemcom, że nie pozwolą sprowadzić się do roli
pozbawionego kultury bydła.
Potem kobiety stawiały swoje kosze przed bocznym ołtarzem św. Antoniego,
a same szły pomodlić się do grobu Chrystusa. Chłopcy w tym czasie porywali
najcięższe kosze, uciekali z nimi w krzaki nad rzekę i tam wyprawiali sobie
Wielkanoc. Ile było krzyku i zamieszania, kiedy właścicielki koszy nie mogły
uwierzyć, iż ktoś mógł je ukraść z kościoła. Gdyby zobaczyły tych 10–12
letnich obdartych chłopców, pewnie by im wybaczyły. Tak jak święty Antoni, co
koszy nie upilnował…
Wśród kobiet, które małej Kazimierze wydawały się „zamożnymi gospodyniami” pewnie nie
brakowało żon szmuglerów, zaradnych volksdeutschów i szmalcowników. Były tam jednak
również zwykłe Polki, których życie w żadnym razie nie rozpieszczało. Borykały się na co
dzień z głodem i biedą. Z uwagi na własne dzieci lub na głębokie pragnienie normalności ten
jeden raz sięgały po zaskórniaki lub zapożyczały się, byle mieć prawdziwą Wielkanoc. Utrata
świątecznego koszyczka była dla nich prawdziwą tragedią – i przekreślała często
wielotygodniowe przygotowania.
W ramach tych ostatnich, należało po pierwsze zadbać o piękne przystrojenie
wielkanocnego stołu. Miało to nawet większe znaczenie niż przed wojną. Z powodu drożyzny
i sklepowych niedoborów nie sposób było wywołać świątecznego nastroju samymi
potrawami. W jaki sposób panie domu dekorowały stół? „Nowy Kurier Warszawski” słowami
swojej publicystki podpowiadał:
Parę lat wcześniej tekst ten stanowił satyrę na skąpstwo typowego mieszkańca stolicy, który
nawet jajkiem nie chciał się dzielić z bliźnimi. Teraz dowcip przerodził się w smutny wymóg
codzienności, a przeznaczanie jednego jajka dla dwóch osób w wielu domach uchodziło za
wyjątkową wręcz rozrzutność.
Mięso na świątecznym stole też nie było oczywistością. W tym kontekście dość
absurdalnie brzmią podawane przez prasę gadzinową przepisy na jego peklowanie czy też
oszukane „wędzenie” (nadanie mu odpowiedniego posmaku i koloru bez udziału dymu).
Podobnie – rozwodzenie się nad dobrym wyrabianiem ciasta i zanoszeniem go do piekarni
w celu upieczenia.
Oficjalne gazety mogły sobie snuć sielankową wizję okupacji, jednak nasze babki
zmuszone były żyć w tej przyziemnej i prawdziwej. I chyba tylko śmiały się pod nosem,
czytając w „Nowym Kurierze Warszawskim”, że Wielkanoc upływa pod znakiem budzącej się
wiosny. Tak naprawdę upływała pod znakiem galopujących cen… Gadzinówka rozwodziła
się też nad tym, że ze względu na upał w Wielki Piątek ludzie odwiedzający Boże groby
wykupili całą wodę sodową i lemoniadę. I pewnie było to prawdą. Co jak co, ale całkowite
wykupienie jakiegokolwiek towaru nie było pod okupacją ani wyjątkową, ani rzadką sztuką.
Urodzony w 1915 roku Tadeusz Żakiej, który pod pseudonimem Maria Lemnis i Henryk
Vitry wydawał książki kucharskie, doskonale pamiętał, jak to wyglądało w rzeczywistości. We
wstępie do publikacji W staropolskiej kuchni i przy polskim stole opisał, że Wielkanoc
obchodzono w cieniu szalejącego terroru, niepewności życia i głodu:
Mimo wszystkich przeciwności ludność okupowanego kraju nie traciła ducha. Życząc
sobie nawzajem, aby kolejne święta można było obchodzić w wolnym kraju, już z początkiem
grudnia zabierali się za przygotowania. Bożonarodzeniowe drzewko było jednym
z najważniejszych elementów budujących świąteczny nastrój. W okupacyjnych realiach jego
zdobycie i przystrojenie stało się nie lada wyzwaniem. Przyszły historyk i filmowiec, Wiesław
Stradomski, wspominał, że w jego rodzinnym domu choinka była o połowę mniejsza niż
dawniej. W dodatku kosztowała aż kilkanaście złotych.
Choć był to spory wydatek, każdy starał się zdobyć drzewko albo przynajmniej pęk
jedliny. Kiedy już w domu roznosił się zapach igliwia, przychodził czas na ubieranie choinki.
Tradycyjnie wieszało się na niej świeczki, kolorowe cukierki, orzechy włoskie zawinięte
w sreberka po czekoladzie, gwiazdki z papieru i kolorowej bibuły, watę imitującą śnieg,
anielskie włosy i oczywiście bombki. Co konkretnie zdobiło choinkę, zależało od aktualnej
sytuacji materialnej rodziny, ale też od wrześniowych bombardowań. W wielu domach po
delikatnych bombkach zostały tylko połamane odłamki. Marek Kolendo, który wspomagał
rodzinę, handlując na czarnym rynku papierosami, po latach wspominał choinkę z roku 1941:
Pod choinką domownicy wypatrywali prezentów. W czasie wojny były to raczej praktyczne
drobiazgi, które przydawały się na co dzień, niż przedmioty zbytku. Dzieci cieszyły się także
ze słodyczy, których zwykle nie jadały.
Z całej świątecznej krzątaniny największą troską było jednak wigilijne menu. Czy
w zwyczajnym domu, który był areną nieustannych zmagań gospodyni z brakiem
podstawowych produktów, dało się w ogóle przygotować dwanaście tradycyjnych potraw?
Stało się to wyczynem godnym mitycznego Herkulesa i niewiele osób było w stanie mu
sprostać. Polegając tylko na oficjalnych źródłach zaopatrzenia, pani domu mogła przygotować
co najwyżej smutny erzac Wigilii. Dlatego niemal wszystkie gospodynie korzystały
z przedświątecznej oferty czarnorynkowej.
Chociaż nie zawsze udawało się zdobyć składniki na tradycyjne wigilijne potrawy, uroczysta kolacja
w gronie rodziny i przyjaciół musiała się odbyć – podnosiła na duchu i pozwalała oderwać się od
okupacyjnej rzeczywistości. Na zdjęciu wigilia świętowana w konspiracji, grudzień 1942 roku.
Wielu standardowych pozycji wigilijnego menu nie sposób było dostać. Śledzi nie ma,
a karp i szczupak są absurdalnie drogie? Żaden problem. Rybę faszerowaną można w końcu
zrobić i bez ryby. Da się ją przyrządzić na przykład z gotowanej soi, ewentualnie z jajek.
Kiedy już udało się dostać rybę, najczęściej były to stynki – maleńkie, zaledwie
kilkucentymetrowe rybki, obecnie prawie niespotykane w sprzedaży. Środek zimy to akurat
sezon ich połowu.
Na wielu stołach wigilijnych królował barszcz. Tę postną zupę łatwo i tanio można
przygotować w warunkach domowych. Wystarczy nastawić odpowiednio wcześniej zakwas
i w Wigilię tylko ugotować zupę. Jednak to nie barszcz zapychał brzuchy Polaków. Na
wielkomiejskich stołach gościły podczas tej uroczystej kolacji… kartofle w różnych
odmianach. Wspominał o tym w 1958 roku Władysław Bartoszewski:
Trochę lepiej było na prowincji. W małych miasteczkach, gdzie wiele było miejsc pod
uprawy, łatwiej było o żywność. Także wieczerza wigilijna mogła być przeżywana w sposób
tradycyjny: z dwunastoma potrawami, stołem na kilkanaście i więcej osób, głośnym
śpiewaniem kolęd i zaglądaniem do obory, czy zwierzęta nie zaczną mówić ludzkim głosem.
Takie święta z 1941 roku zapadły w pamięć Marii Kwiatkowskiej, młodej dziewczynie, którą
wojna skazała na tułaczkę wraz z matką i młodszym bratem:
Były także rodziny, które z powodu niemieckich poczynań znalazły się w szczególnie trudnej
sytuacji. Kiedy na co dzień nie miały co włożyć do garnka, nikt w nich nie czekał z radością
na święta i nikt nie spodziewał się ich uroczystego obchodzenia. Dotykało to w szczególności
najmłodszych członków takich rodzin. Czasami rodzice, którzy całymi dniami ciężko
pracowali, podejmowali jeszcze wysiłek przygotowania Bożego Narodzenia w tajemnicy
przed dziećmi. Takie święta często zapadały w pamięć do końca życia . Jedne z nich opisała
Anna Rosel-Kicińska. Jako mała dziewczynka została wraz z rodzicami wyrzucona
z gospodarstwa położonego na nowym terytorium Rzeszy. Zimą 1940 roku, tuż przed
świętami, przesiedlono jej rodzinę do marnej izdebki w lasach Lubelszczyzny. W oczy bardzo
szybko zajrzał im głód. We wspomnieniach wydanych przez fundację „Moje Wojenne
Dzieciństwo” Rosel-Kicińska zanotowała:
Według Anny Rosel-Kicińskiej to były mimo wszystko najpiękniejsze święta w jej życiu.
Bożonarodzeniowa magia polegała nie na uginającym się od jadła stole, obfitości skarbów
pod choinką i mnóstwie lampek na niej. Dzięki świętom Polacy odrywali myśli od wojennej
codzienności i celebrowali czas spędzany z rodziną.
Jedna rzecz była w tych wojennych Wigiliach zdecydowanie inna niż dawniej. Pasterka.
Niemcy w okupowanym kraju wprowadzili godzinę policyjną. Kto przebywał na drogach
i ulicach w czasie jej obowiązywania bez odpowiedniego zezwolenia, ryzykował życiem. Jak
Polacy godzili te obostrzenia z tradycyjną mszą pasterską? I na to znalazł się sposób. Liturgię
przesunięto na wczesny ranek. Dlatego w wielu domach, zwłaszcza tych, w których do stołu
zasiadało więcej osób, biesiadowano, kolędowano i politykowano do świtu. Kiedy zegar
wybijał właściwą godzinę, towarzystwo ruszało do kościoła. Po pasterce wszyscy rozjeżdżali
się do swoich domów i kładli się spać po bardzo długiej nocy.
Nieszampański sylwester
Niemcy zepsuli Polakom nawet sylwestra, a raczej zwyczajnie go… zdelegalizowali. Przed
wojną w miastach urządzane były iście szampańskie bale sylwestrowe i karnawałowe. Hulali
biedni i bogaci. Różne grupy zawodowe urządzały własne przyjęcia, starając się, aby to ich
zabawa była na ustach wszystkich. Jak mogli temu dorównać, obchodząc sylwestra 1939
roku, kiedy kraj był pogrążony w żałobie, a okupanci wylali ludziom na głowy kubeł zimnej
wody w postaci surowych obostrzeń?
Komisarz miasta Krakowa, przy poparciu zwierzchnika oddziałów SS i policji, zakazał
wszystkiego. Godzina policyjna z 31 grudnia na 1 stycznia zaczynała się w mieście o 22, bez
taryfy ulgowej na składanie o północy życzeń noworocznych sąsiadom. W dodatku
zabronione były wszelkie zabawy taneczne w lokalach prywatnych i publicznych. Także
sprzedaż alkoholu znalazła się na cenzurowanym. Na całym terytorium Generalnego
Gubernatorstwa w sylwestra od godziny 20 obowiązywał całkowity zakaz jego
rozprowadzania wśród tak zwanej ludności miejscowej. Nie trzeba chyba dodawać, że Niemcy
zabronili także odpalania fajerwerków i wszelkich innych form witania Nowego Roku.
Nawet w trakcie wojny na krakowskim rynku odbywał się tradycyjny jarmark bożonarodzeniowy,
gdzie za wysoką cenę można było kupić ozdoby choinkowe i świąteczne przysmaki. Na zdjęciu rynek
krakowski ze straganami i oświetlonymi choinkami, grudzień 1940 roku.
Trudno się dziwić nastrojom, jakie panowały ostatniego dnia grudnia w polskich domach.
Ludzie niby chcieli się bawić, jednak cały czas gdzieś z tyłu głowy brzmiały strzały
rozlegające się na ulicach i kołatały się informacje o masowych mordach. Sylwestra 1943 roku
w ten sposób zapamiętała Hanna Wustinger-Wodzicka, która siedem miesięcy później
walczyła w powstaniu jako sanitariuszka. Napisała wprost:
W kwestii picia nie oszczędzali się też żołnierze podziemia, i to bez względu na przynależność.
Zarówno Armia Krajowa, jak i Gwardia Ludowa święta obchodziły przy alkoholu. Jan M.
Jakubaszek, powstaniec warszawski, który musiał się ukrywać, ostatnie wojenne święta spędził
z kolegami przy własnoręcznie pędzonym bimbrze. Nie ma raczej wątpliwości, że taką samą
„księżycówką” oblewali także nadejście Nowego Roku. W swoich wspomnieniach,
zatytułowanych Mój ostatni rok wojny, Jakubaszek zdradzał nawet metodę jego produkcji:
Ostatnie przygotowania
Na szczęście zwyczajni warszawiacy okazali się o wiele większymi realistami. Całe miasto po
cichu magazynowało żywność. Gospodynie, nauczone doświadczeniami okupacji, cały swój
wysiłek wkładały w przygotowanie zapasów na czas przewidywanych walk. Do schowków,
piwnic i spiżarń odkładano produkty, które łatwo się nie psuły. Na czarną godzinę ukryte
zostały suchary, kasze, makarony, groch, mąka i odpowiednio zabezpieczone tłuszcze oraz
zdobyty na czarnym rynku cukier. Oprócz tego czekały na zjedzenie warzywa i owoce,
pochodzące najczęściej z własnych upraw. W wielu domach były to już zalążki zapasów
zimowych.
Co charakterystyczne, najbardziej skrupulatne przygotowania podejmowali ci
warszawiacy, którzy nie wiedzieli nic pewnego o planowanym powstaniu. Gromadzili
żywność, bo spodziewano się jeszcze bardziej niespokojnych czasów. Tysiącletnia Rzesza
chwiała się w posadach, ze wschodu parli Sowieci. Ci najbardziej zapobiegliwi mogli dzięki
swoim zapasom przetrwać tydzień, dwa, a nawet kilka miesięcy.
Także akowcy, przy współpracy osób powiązanych z podziemiem, przed godziną „W”
podejmowali ponadprogramowe przygotowania aprowizacyjne. Z dużą pomocą
podwarszawskich dworów ziemiańskich i różnych osób prywatnych magazynowali worki
z kawą, herbatą, cukrem, ziemniaki, kapustę, suchary, mąkę, przetopiony tłuszcz i inne
niezbędne artykuły.
Urodzona w 1928 roku Maria Teresa Łopuszańska, która powstanie obserwowała jako
cywil, parę dni przed wybuchem walk przebywała poza Warszawą, w majątku rodziny
Kawińskich. Przed wyjazdem odbyło się świniobicie, na które przeznaczono wielkiego
wieprza. Przerabianie go na wędliny przy pomocy profesjonalnego rzeźnika trwało całą noc.
Łopuszańska po latach wspominała:
Dwie fury żywności myśmy przywieźli do Warszawy z nimi. Już nie żyją ci
państwo, żyje ich córka Basia, z którą miałam później pewien kontakt. Oni
postanowili, że to wszystko oddadzą do AK i całe dwie fury żywności, tam
i kasza, i mąka była, to wszystko się oddało, oczywiście, AK.
Ona zostawiła kawałek kaszanki, której już nie mogłam jeść, bo czułam
zapach płukanych kiszek, bo nie umiałam nic, wobec tego musiałam flaki
płukać wtedy przy wyrobie wędlin.
Powstańcze stołówki
Gdy wreszcie 1 sierpnia 1944 roku wybuchło powstanie, nic nie zapowiadało katastrofy.
W pierwszych dniach warszawiacy ani nie głodowali, ani nie spodziewali się głodu. Ludność
cywilna, entuzjastycznie nastawiona do powstania, zbierała się, żeby budować na ulicach
barykady. Wiele gospodyń, sięgając do swoich zapasów, gotowało posiłki i karmiło
powstańców oraz tych, których godzina „W” zastała z dala od domów. Bardzo szybko zaczęły
też funkcjonować wojskowe garkuchnie. W jednej z nich pracowała wspomniana Halina
Regulska:
Gotujące dla powstańców kucharki walczyły własną „bronią” – za pomocą chochli sprawiedliwie
rozdzielały posiłki między wygłodniałych żołnierzy. Na zdjęciu por. Stanisław Jankowski „Agaton”
pije kompot z chochelki, sierpień 1944 roku.
Przy takich stołach zasiadali często młodzi ludzie, którzy byli śmiertelnie wykończeni, przed
chwilą stracili jakiegoś kolegę lub koleżankę z oddziału lub sami cudem uniknęli śmierci.
Teresa Wilska zastanawiała się po latach, jakim cudem oni wszyscy, łącznie z nią samą,
trzymali fason. Doszła do wniosku, że było to instynktowne działanie. „Wiedzieliśmy, że nie
wolno się rozklejać, trzeba się śmiać, nawet gdy nie ma już sił. Inaczej można się załamać” –
wspominała.
Praca w powstańczych kuchniach nie była lekka. Zwykle wyżywieniem setek
powstańców zajmowało się zaledwie kilka kobiet. Warunki były trudne do przewidzenia, ale
niemal zawsze – niesprzyjające. W samym środku posiłku mógł się zacząć wrogi ostrzał.
Kiedy niemieckie wyrzutnie rakiet, zwane ze względu na wydawany dźwięk krowami,
zaczynały atakować cel, rozpętywało się piekło. Budynki się trzęsły, szyby – o ile jakieś
jeszcze się uchowały – sypały się w drobny mak, a tynk ze ścian i sufitu latał na wszystkie
strony. W takich chwilach każdy pędził ukryć się w piwnicy i modlił się, by owej piwnicy nie
zasypało. Co wobec tego z posiłkami dla powstańców? Należało je ugotować niezależnie od
okoliczności. Nawet jeśli było to śmiertelnie niebezpieczne.
Skoro od wybuchów ruszał się cały budynek, trudno było zapewnić stabilność palenisku
i garowi wrzącej zupy. Kucharki odskakiwały zatem na bezpieczną odległość, by po chwili
wrócić do pichcenia. Gorzej, gdy obiad był prawie gotowy i zaczynała się kolejna seria
wystrzałów, a one nie miały odpowiednich pokrywek, żeby przykryć garnki. Zachodziło
niebezpieczeństwo zmarnowania całej pracy. Jak wspominała Halina Regulska, takie wypadki
wcale nie należały do rzadkości:
Kiedy już wszystko zostało uprzątnięte, a kucharki zabrały się od nowa do gotowania,
rozpoczął się… kolejny ostrzał. Znów cały budynek zadrżał w posadach, a wszędzie sypały się
kawałki ścian. Po serii pięciu pocisków następowała cisza. Pomieszczenie kolejny raz zostało
zdemolowane, kucharki były całe pokryte pyłem, a kuchenka i to, co na niej, znów nie
nadawało się do niczego. Pracę trzeba było zacząć od zera, zgodnie z maksymą: do trzech razy
sztuka. Chociaż w każdej chwili „krowa” mogła zaryczeć powtórnie, przerwa
w funkcjonowaniu kuchni nie wchodziła w grę. Chłopcy, którzy schodzili z barykad, musieli
przecież dostać swoją zupę.
Wiesława Kamper, ps. „Sławka”, harcerka z hufca „Śródmieście”, w powstaniu
warszawskim służyła jako sanitariuszka. Od 24 do 29 sierpnia kwaterowała przy ulicy
Jezuickiej, tuż przy Rynku Starego Miasta. Oprócz zajmowania się rannymi pomagała także
w powstańczej kuchni zainstalowanej przy Rynku pod numerem 32. W swoim dzienniku
zanotowała:
Im dłużej trwało powstanie, tym bardziej monotonne stawały się posiłki. Dziewczęta robiły, co mogły,
aby jak najpełniej zaspokoić głód walczących kolegów. Na zdjęciu Elżbieta Tatarkiewicz „Żabska”
podaje chleb z marmoladą Januszowi Preyssowi „Kowalskiemu”.
Czasami gotowanie w garkuchni pod bombami nie kończyło się na strachu. Patrycja Bukalska
w książce Sierpniowe dziewczęta opisuje funkcjonowanie kuchni mieszczącej się
w podziemiach pałacu Krasińskich. Kilka drobnych dziewcząt prowadziło tam stołówkę dla
300 żołnierzy z batalionu „Parasol”. Cytowana przez Bukalską Maria Wiśniewska, ps.
„Pucia”, łączniczka w „Parasolu”, opowiadała po latach, jak działała ta kuchnia:
Pewnego dnia, którego, to nie powiem, przychodzę, patrzę, kuchni nie ma.
Co się stało? To się stało, że „szafa”, to znaczy pocisk moździerza, wpadł
właśnie w to miejsce i zabił dwóch Żydów, którzy mieszali strawę. Kuchnia się
więc skończyła i już tego nie było.
W czasie powstania nie było bezpiecznej służby w żadnym miejscu w Warszawie. Bez
względu na to, czy przydział zawiódł człowieka do sztabu, kuchni, czy na barykady, wszędzie
istniało niebezpieczeństwo, że „krowa” raz zaryczy w tym jednym, nieodpowiednim kierunku.
Padnij. Zaczęli iść na czworakach, niełatwo w takiej pozycji. Ale już mają
nas na celowniku, szyją seriami, szczęściem przenosi. Kryć głowy, plackiem.
Wystarczało, że powstańcy, krzywiący się na taką służbę nie służbę, sami jej zasmakowali,
a natychmiast zmieniali zdanie o zaopatrzeniowcach. Kula mogła powstańca dosięgnąć na
barykadzie, ale równie dobrze na grządce z rydlem w garści. Strach był taki sam, jak
w otwartej walce. Poczucie misji też. Zamiast narzekać, pokornie ryli ziemię, wykopując
ziemniaki. Kluczem do sukcesu był pośpiech. Brygada kopaczy musiała wpaść jak burza
między grządki, zebrać tyle jarzyn, ile się dało, i ekspresowo się ulotnić. Musieli zniknąć,
zanim Niemcy zdążą wysłać uzbrojony patrol, a poza tym… chłopcy na barykadach już
czekali na śniadanie.
Hanna Kramar-Mintkiewicz, ps. „Bogusia”, łączniczka i sanitariuszka na Mokotowie, wraz
z dwoma koleżankami także czuła potrzebę wsparcia kolegów z oddziału. Podobnie jak
łączniczka z kwatermistrzostwa Teresa Sułowska-Bojarska, wyprawiły się w pole po jarzyny.
Oczywiście w powstańczym umundurowaniu, czyli w biało-czerwonych opaskach. „Bogusia”
wspominała po latach:
Żołnierze, którzy otrzymali przydział do jednostek zajmujących się zaopatrzeniem, narażali życie
w tym samym stopniu, co ich koledzy walczący na barykadach. Zdobywane pod gradem kul
pożywienie w minimalnym stopniu zaspokajało bieżące potrzeby. Na zdjęciu powstańcza kuchnia, od
lewej Wiktor Boryczko „Dzierżak”, Zofia Domańska „Zocha” i Henryk Jagieła „Kwiatek”.
W takich chwilach jak na dłoni było widać, że odpowiednio wyszkolony koń to najlepszy
przyjaciel powstańca. Silne i obyte ze świstem kul zwierzę spokojnie ciągnęło wózek
z zapasami, nie zważając na wojenny harmider. Niestety, nawet najlepszy koń pociągowy nie
potrafił się kryć za barykadą ani przemykać chyłkiem pod ścianami i przypadać do ziemi
w razie ostrzału. Powstańcze zwierzęta pociągowe padały kolejno, jedno po drugim, od
niemieckich kul. Ich służba na tym się jednak nie kończyła.
Wojsko nie mogło sobie pozwolić na utratę żadnej porcji mięsa. Kiedy warunki na to
pozwalały, pojawiał się pluton powstańców z linami i ściągał martwe zwierzę w bezpieczne
miejsce. Drugi pluton miał za zadanie osłanianie pierwszego. Czasem trzeba było się bardzo
spieszyć – wróg też chciał sycącej zupy ze świeżym mięsem. W takich sytuacjach akcja
ściągania zabitego konia mogła się przerodzić nawet w potyczkę. Kiedy już zwierzę znalazło
się po właściwej stronie barykady, sprawy toczyły się szybko. Konia niemal natychmiast
sprawiano, a jego mięso odtransportowywano do kuchni. Kobiety w niej pracujące wiedziały
doskonale, co z nim zrobić. I tylko tym, którzy niewiele wcześniej gładzili koński łeb, kawałki
mięsa rosły w gardle. Nie było jednak czasu na sentymenty.
Już w czasie okupacji z ulic miasta znikały w tajemniczych okolicznościach gołębie. W trakcie
powstania zjawisko przybrało na sile. Każdy kawałek mięsa był w cenie. Krystyn Plewko,
służący w kompanii szturmowej „Stefan”, doskonale to rozumiał. Chcąc zadbać o swojego
rannego przyjaciela, zaczął sam polować na gołębie. Posiadał amerykański pistolet
maszynowy Thompson ze zrzutów. Za cel obrał sobie ptaki, które siadały na gzymsie
pierwszego piętra słynnego domu towarowego braci Jabłkowskich. Powstaniec po latach
wspominał:
Wszystko byłoby cacy i byłbym z tego powodu dumny, gdyby nie pułkownik
„Zagończyk”, który […] tak przedstawiał mnie swoim znajomym „To jest
podchorąży Krystyn. On mnie w czasie Powstania karmił ugotowanym kotem”.
Mówię „Pułkowniku, nieprawda. To były gołębie, jak pan przyszedł do nas na
kwaterę”. „Ja wiem swoje. Kota jadłem przez ciebie”.
W swoich relacjach powstańcy mówią o tym zupełnie otwarcie. Każdy solidny posiłek był
dla nich na wagę złota, bez względu na to, z czego go sporządzono. Ważne, by sycił. Jak
wspomina Michał Gradowski, łącznik batalionu „Sokół”, ludzie zjedli bardzo wiele psów.
Głodni powstańcy pałaszowali je, często nawet o tym nie wiedząc. Także Gradowski
spróbował ich mięsa.
W jednej z warszawskich piwnic z dwoma cocker spanielami siedziała starsza kobieta, jak
się okazało po wojnie, ciotka premiera Józefa Cyrankiewicza. W pozornie spokojnej chwili
zabrała swoje psy na zewnątrz. Ledwie odeszła od budynku, a rozpoczął się zmasowany nalot.
Kobieta nie zdołała przywołać swoich pupili, a tłum chroniący się w piwnicy uniósł ją ze
sobą. Spaniele zginęły, właścicielka nigdy ich już nie znalazła. Psami zajęli się „chłopcy”.
Powstaniec wspominał: „Jak się cocker-spaniela obedrze z futra, to jest w środku bardzo
małym zwierzątkiem”.
Gradowski pisał także o królikach. W lipcu hodowano ich w Warszawie dziesiątki tysięcy.
We wrześniu nie było ich już w mieście w zasadzie w ogóle:
W skrajnej sytuacji nikt nie dociekał, skąd nagle w od dawna cienkiej i postnej zupie wziął się
kawałek mięsa. Niezręcznie robiło się wtedy, gdy ktoś, kto znał pochodzenie owej wkładki,
nagle zaczynał w trakcie jedzenia… miauczeć lub szczekać.
Wielu powstańców do tematu zjadania zwierząt domowych wracało dopiero po wielu
latach. Z perspektywy czasu historie te stawały się anegdotami łagodzącymi tragiczne
wspomnienia z walk. Tak było chyba w przypadku Barbary Zapałowskiej, łączniczki
w batalionie „Kiliński”. Wspominała, że koledzy z oddziału wmawiali jej, iż w porcji kaszy
jest kawałek gołębia, jednak kobieta wiedziała swoje – to nie był gołąb, lecz pies lub kot.
Trzeba było jednak jeść i nie wybrzydzać. W swojej relacji dla Archiwum Historii Mówionej
wspominała: „Muszę nawet powiedzieć, że najlepsze to były koty, jak cielęcinka”.
Kota przynajmniej raz jadł nawet dowódca powstania Tadeusz Bór-Komorowski. Sam
nigdy się do tego nie przyznał, zachowały się jednak relacje jego towarzyszy. Janusz
Paszyński, powstaniec odznaczony dwukrotnie Krzyżem Walecznych, usłyszał tę historię od
swoich kolegów, którzy sami rzeczonego kota zaserwowali dowódcy. Oczywiście nie
zdradzając pochodzenia mięsa.
Bór-Komorowski zjawił się na stanowisku bojowym powstańców, żeby udekorować
jednego z nich orderem Virtuti Militari za działalność jeszcze z czasów konspiracji. Ta
zapowiedziana wizyta generała była dla zwykłych żołnierzy nie lada wydarzeniem. W związku
z tym postanowili go godnie ugościć, przygotowując specjalny poczęstunek. Wybór padł na
królika w śmietanie.
W warunkach nieustających walk wybór takiego dania był porwaniem się z motyką na
słońce, wszak niezbędnymi jego składnikami jest nie tylko królicze mięso, ale też śmietana,
masło, trochę warzyw i przyprawy. Kiedy okazało się, że okoliczne króliki dawno zostały
wybite, powstańcy nie stracili rezonu i zdecydowali, że danie przygotują w sposób
okupacyjny, czyli z akurat dostępnych erzaców. Królika zastąpił ustrzelony gdzieś w ruinach
i naprędce oprawiony kot. Gorzej było z resztą składników. W drogerii chłopcy znaleźli olejek
do opalania i wobec braku lepszych pomysłów to właśnie na nim usmażyli mięso. Podobno
„królik w śmietanie” bardzo generałowi smakował – choć oczywiście samego dowódcy już
o to nie zapytamy.
O „rarytasach”, jakie przyszło mu jeść w czasie walk, wspominał także Bogumił Janusz
Żórawski, autor książki Kamienie też czasem płaczą. Okupowana i powstańcza Warszawa
oczami dziecka. W roku 1944 był małym chłopcem, jednak wiedział, że nie może
wybrzydzać. Jeśli odmówi zjedzenia tego, co podsuwają mu opiekunowie, sam będzie
głodny, a im da kolejny powód do zmartwień. Jego rodzina w kryjówce dysponowała
zapasami wyłącznie dwóch produktów. Dżem truskawkowy jedzony niemal codziennie
doprowadził do tego, że Bogumił już do końca życia nie mógł na niego patrzeć. Poza tym
była tylko „kiełbasa” – w cudzysłowie, bo w niczym nie przypominała wędliny, jaką
współcześnie widujemy w sklepowych chłodniach:
Wystarczy wyobrazić sobie tę „ruszającą się” wędlinę, żeby skutecznie stracić apetyt.
Głodujący mieszkańcy Warszawy nie mogli jednak pozwolić sobie na wybrzydzanie.
Oddzielali słoninę upstrzoną wijącymi się robaczkami i wyrzucali ją. Pozostawały kawałki
wysuszonego mięsa, które zjadali, dziękując niebiosom za chwilowe uczucie sytości.
Wielu wolało nawet nie myśleć o tym, co i w jaki sposób je. Jerzy Borowski, strzelec
w „Baszcie”, który w czasie powstania walczył na Mokotowie, spotkał się po latach
z kolegami z powstania. Kiedy w rozmowach padł temat aprowizacji, okazało się, że
mężczyźni nie potrafili sobie niczego przypomnieć. Borowski podsumował rzecz krótko i po
żołniersku: „Co my jedliśmy? My w ogóle nie dostawaliśmy żadnego jedzenia, chodziliśmy
głodni jak psy. […] nic nie jedliśmy. Jak mogliśmy żyć? Jakoś żyliśmy”.
Podobne słowa mogłyby paść z ust dowolnego uczestnika walk na Starym Mieście –
w dzielnicy, gdzie żołnierze do ostatku sił bronili każdego domu i gdzie powstańcze siły
złożyły szczególnie krwawą ofiarę. Ludzie, którzy przeszli przez to piekło, już na zawsze je
zapamiętali. Nawet wiele dekad po wojnie rzutowało ono na ich zachowanie. Ewa
Morycińska-Dzius, autorka książki Rozsypane fotografie. Wspomnienia z wojny
i Powstania Warszawskiego, przytacza przykład Aliny, łączniczki, która mimo
najszczerszych chęci nie potrafiła pozbyć się myśli o głodzie.
W Polsce Ludowej pracowała w biurze, a w przerwach jadła w bardzo specyficzny, mało
dystyngowany sposób. Rozpakowawszy swoją kanapkę z papieru śniadaniowego, dokładnie
zeskrobywała z niego resztki pasztetu łyżeczką od herbaty. Oprócz tego zgarniała
pieczołowicie także okruchy chleba. Takie zachowanie śmieszyło jej kolegów z pracy, czego
nie wahali się głośno wyrażać. Nie przeszło im przez myśl, że Alina po prostu jadła tak, jakby
nadal znajdowała się na granicy śmierci głodowej. Prawdę poznali dopiero przy okazji
spotkania imieninowego w domu jednej z jej koleżanek.
Kiedy rozmowa przy stole zeszła na powstanie warszawskie, obecni wspominali, co jedli.
Jedna z osób zaczęła opowiadać o tym, że przez cały czas były tylko kluski z makiem i budyń.
W piwnicy, w której wówczas przebywała, stał worek mąki i woreczek maku. Tak jej się te
kluski przejadły, że od czasu powstania nie wzięła ich już nigdy do ust. Jej opowieść
przerwała rozemocjonowana Alina:
• podroby królicze
• bułka
• 1 jajko
• cebula
Świeże podroby królicze zmielić dwa razy. Dodać rozmoczoną w mleku bułkę, jajko i cebulę,
uprzednio posiekaną oraz podsmażoną, sól i pieprz. Masę wyrobić w misce, a następnie na
posypanej mąką dłoni formować kuleczki wielkości orzecha włoskiego. Pulpeciki wrzucać na
wrzątek i gotować przez pół godziny aż do wypłynięcia. Podawać do zup lub kapusty
kiszonej. Po podsmażeniu nadają się jako dodatek do jarzyn (przepis na podstawie książki
Marzeny Saryusz-Stokowskiej Użytkowanie skórek i mięsa królika, Kraków 1942).
• tuszka królika
• 1/2 szklanki króliczej krwi
• 2 cebule
• kostka bulionowa
• pieprz ziarnisty
• pęczek włoszczyzny
• młoda rzepa lub kalarepa
Tuszkę króliczą wymoczyć przez pół godziny w zimnej wodzie, wyjąć, osuszyć i podzielić.
Kawałki posolić i zrumienić na patelni. Dodać drobno pokrojone dwie cebule, usmażone
wcześniej na złoty kolor. Całość przełożyć do garnka z dobrze dopasowaną pokrywką. Kostkę
bulionową rozpuścić w wodzie i zalać nią mięso, tak by kawałki królika były przykryte.
Gotować na wolnym ogniu przez piętnaście minut, a następnie posolić, dodać pieprz,
włoszczyznę i krew. Garnek przykryć i gotować jeszcze przez pół godziny. Rzepę lub kalarepę
obrać, pokroić w talarki i podgotować w osolonym wrzątku. Odcedzić i wsypać do mięsa.
Dusić razem przez kolejne piętnaście minut. Po tym czasie można podawać (przepis na
podstawie książki Marzenny Saryusz-Stokowskiej Użytkowanie skórek i mięsa królika…).
Główka cielęca
Rozrąbaną główkę cielęcą umyć i osolić, a następnie udusić z czosnkiem lub cebulą. W razie
potrzeby podlać wodą, żeby wyszło dużo sosu, który zagęszcza się mąką, sypaną
bezpośrednio na mięso. Podawać z kaszą lub ziemniakami (przepis na podstawie książki
Franciszki Gensówny Zdrowa kuchnia, Kraków–Lwów 1943).
• kapusta
• mięso
• bułka
• cebula
Kapustę obgotować i odcisnąć z wody. Zmielić razem z mięsem, cebulą i rozmoczoną bułką.
Doprawić do smaku i dobrze wyrobić. Smażyć na tłuszczu na złoty kolor (przepis na
podstawie książki Franciszki Gensówny Zdrowa kuchnia…).
Pasztet do chleba
• ½ kg mięsa
• cebula
• 2 oczyszczone śledzie, bez ości
• 2 bułki
• ziemniaki
• masło
• 2 jaja
Pasztet z ziemniakami
Gulasz ziemniaczany
• ziemniaki
• słonina
• kiełbasa
Ziemniaki obrać, pokroić w talarki, zalać wrzątkiem i odstawić na parę minut. Słoninę stopić
i dodać do niej ziemniaki, uprzednio odsączone. Kiełbasę obrać ze skóry, pokroić w plasterki
i dorzucić do garnka z ziemniakami. Posolić, posypać pieprzem do smaku i dusić. Mieszać
ostrożnie, tak by nie pokruszyć talarków (przepis na podstawie książki Bolesławy Kaweckiej-
Starmachowej Sto potraw z ziemniaków…).
Zupy z niczego
• ziemniaki
• koper
• mąka
• tłuszcz
Ziemniaki obrać i pokroić w drobną kostkę. Pęczek świeżego kopru drobno posiekać.
Ziemniaki z koprem ugotować do miękkości, nie odcedzać. Na patelni przygotować zasmażkę
z mąki i tłuszczu i zagęścić nią zupę. Całość przyprawić do smaku (przepis na podstawie
książki Franciszki Gensówny Zdrowa kuchnia…)
• kminek
• grzanki
Kminek należy zalać wrzątkiem. Całość doprawić do smaku i podawać z grzankami (przepis
pochodzi od czytelnika „Ciekawostek Historycznych.pl”, Macieja Faltusa. Taką zupę
przygotowywała jego babcia, powtarzając – zgodnie z nazwą – że jest to najprostsza zupa,
jaka jest na świecie).
Zupa zalewajka
Wziąć dużą główkę kapusty i ugotować ją w osolonej wodzie. Zaprawić ustaną wodą
z zakwasu na żur. Włożyć do tego gotowane ziemniaki, pokrojone w kostkę. Całość razem
przegotować. Można okrasić to roztopioną słoninką (przepis na podstawie książki Z.
Piechowej 60 potraw z kapusty, Kraków 1940).
• cebula
• ziemniaki
• mąka na łazanki
• kwas z ogórków kiszonych
• w bogatszej wersji: śmietana i/lub łyżeczka masła
Zupa cebulowa
• 2 duże cebule
• masło
• chleb razowy
• śmietana
• koperek
Cebule pokroić drobno i lekko zrumienić na maśle. Chleb razowy przypiec i utłuc tak, żeby
otrzymać mniej więcej szklankę. Tak przygotowany wsypać do garnka z usmażoną cebulą.
Zalać litrem wody. Kiedy zupa się chwilę pogotuje, przetrzeć przez durszlak, posolić do
smaku i zaprawić śmietaną. Posypać posiekanym koperkiem i podać (przepis na podstawie
książki Franciszki Gensówny Zdrowa kuchnia…).
Budyń z kapusty
Kotlety z jarzyn
• jarzyny z rosołu
• jajko
• masło lub słonina
• zielony koperek, kminek lub czosnek roztarty z solą
• mąka lub bułka tarta
Jarzyny pozostałe z gotowania rosołu zmielić lub przetrzeć przez durszlak. Dodać jajko,
odrobinę masła lub pokrojonej w drobne kawałki słoniny. Doprawić koperkiem, kminkiem
lub czosnkiem oraz solą i pieprzem do smaku. Dosypać mąki lub bułki tartej, tak by dało się
wyrobić zwartą masę. Z tego uformować niewielkie kotleciki. Obtoczyć je w bułce tartej
i smażyć (przepis na podstawie książki Franciszki Gensówny Zdrowa kuchnia…).
Brukiew
• żółta brukiew
• skórki słoniny lub żeberka baranie albo wieprzowe
• mąka i tłuszcz na zasmażkę
Brukiew obrać, pokroić drobno i sparzyć. W ten sposób usuwa się charakterystyczną dla tego
warzywa gorycz. Następnie nastawić w garnku ze skórkami lub żeberkami i ugotować.
Zagęścić zasmażką. Można dodać ziemniaków (przepis na podstawie książki Franciszki
Gensówny Zdrowa kuchnia…).
• ziemniaki
• cebula
• kapusta kiszona (liście całe)
Połowę ziemniaków zetrzeć na tarce i odlać wodę. Drugą połowę ziemniaków ugotować.
W misce dokładnie wymieszać surowe i gotowane ziemniaki, smażoną cebulę, sól i pieprz.
Masę zawijać w liście kiszonej kapusty i układać w rondlu, wlać trochę gorącej wody
i wstawić do pieca. Najlepsze są następnego dnia, podsmażone (przepis na podstawie książki
Bolesławy Kaweckiej-Starmachowej Sto potraw z ziemniaków…).
• ziemniaki
• tłuszcz do smażenia
Zagnieść ciasto z podanych składników, tak jak na pierogi. Rozwałkować i zostawić na chwilę
do obeschnięcia. Bułkę lub chleb pokruszyć, zalać mlekiem i wymieszać z ziołami. Nabierać
po trochę nadzienia i łyżeczką układać na połowie ciasta w małe kupki. Przykryć drugą
połową ciasta i docisnąć w miejscach, gdzie nie ma nadzienia. Wykrawać pierożki. Gotować
w osolonej wodzie (przepis na podstawie artykułu z gazety gadzinowej „Nowy Kurier
Warszawski”).
Pomidory faszerowane
• pomidory
• płatki owsiane
• oszczędnościowy sos majonezowy
• zielony groszek
• siekane zioła
• 8–10 rzep
• łyżka cukru
• 1½ łyżki tłuszczu
• łyżka mąki
• młody koper
• natka pietruszki
Rzepę obrać, pokroić w talarki i sparzyć. Na patelnię wsypać cukier. Trzymając go na ogniu,
poczekać, aż się rozpuści i nabierze bursztynowego koloru. Następnie zalać cukier kilkoma
łyżkami zimnej wody i delikatnie rozmieszać. Należy przy tym uważać, ponieważ karmel jest
bardzo gorący. Gotowy karmel przelać do rondelka i dodać do niego rzepę oraz pół łyżki
tłuszczu. Talarki z rzepy zrumienić, a następnie zalać szklanką wody i posolić. Dusić pod
przykryciem przez mniej więcej godzinę. Na patelni zrobić zasmażkę z pozostałego tłuszczu
i łyżki mąki. Zasmażkę rozprowadzić wodą i dodać do rzepy. Zagotować. Dodać posiekany
koperek i pietruszkę i poddusić jeszcze kilka minut (przepis na podstawie książki Z. Piechowej
Potrawy z jarzyn, w tym obiady jednodaniowe oraz kiszenie i konserwowanie jarzyn,
Kraków 1941).
• łyżka masła
• łyżka mąki
• żółtko
• 1/3 szklanki oleju
• kwasek cytrynowy
• 1 szklanka smaku z jarzyn
• musztarda
Z masła i mąki przygotować na patelni zasmażkę. Na patelnię wlać smak z jarzyn i dobrze
rozprowadzić nim zasmażkę. Doprowadzić do wrzenia, tak by sos się zagęścił, a następnie
ostudzić. Chłodny sos przełożyć do miski, dodać żółtko i bardzo dokładnie wymieszać. Kiedy
żółtko i sos się połączą, zacząć ucierać, dodając powoli olej. Doprawić do smaku solą, cukrem,
kwaskiem i musztardą (przepis na podstawie artykułu z gazety gadzinowej „Nowy Kurier
Warszawski”).
Tort okupacyjny
Rozbić jajka, białka oddzielając od żółtek. Żółtka utrzeć z cukrem i stopniowo dodać do nich
mąkę z chleba i aromat migdałowy lub skórkę z cytryny. Białka ubić na sztywną pianę
i wyłożyć ją do miski z ciastem. Delikatnie wymieszać, tak żeby piana nie opadła. Przełożyć
ostrożnie do wysmarowanej tłuszczem i wysypanej bułką tartą tortownicy. Upiec. Po
ostygnięciu można polać konfiturami rozcieńczonymi z wodą (przepis na podstawie książki
Elżbiety Kiewnarskiej 100 potraw oszczędnościowych doby dzisiejszej, Warszawa 1941).
Tort z fasoli
• 20 dag fasoli
• 3 jaja
• 20 dag cukru
• 6 kropel laurowych
Fasolę namoczyć przez noc w zimnej wodzie. Następnego dnia ugotować ją do miękkości,
odcedzić i nieco odparować. Przetrzeć fasolę przez sitko lub zmielić w maszynce. Rozbić jajka,
białka oddzielając od żółtek. W misce utrzeć żółtka z cukrem i dodać fasolę oraz krople
laurowe. Dokładnie wymieszać. Osobno ubić białka na sztywną pianę i delikatnie wymieszać
z masą fasolową, uważając, by piana nie opadła. Całość wyłożyć do wysmarowanej tłuszczem
i wysypanej bułką tartą tortownicy i upiec. W smaku ciasto powinno przypominać tort
kasztanowy (z purée z kasztanów jadalnych). Można też upiec wersję migdałową, zastępując
krople laurowe aromatem migdałowym (przepis na podstawie książki Elżbiety Kiewnarskiej
100 potraw oszczędnościowych doby dzisiejszej…).
Chleb z ziemniakami
• 30 dag ziemniaków
• 30 dag mąki żytniej, razowej lub sitkowej
• 5 dag mąki pszennej
• 1½ dag drożdży
Ziemniaki ugotować w mundurkach, odcedzić, obrać i przetrzeć przez sito. Tak przygotowane
przełożyć do miski i zagnieść z połową mąki i drożdżami rozpuszczonymi w łyżce letniej
wody. Zostawić na noc do wyrośnięcia. Następnego dnia dodać drugą połowę mąki i sól.
Wyrobić. Przełożyć do wysmarowanej foremki i odstawić do wyrośnięcia w cieple. Po
wierzchu posmarować wodą i upiec (przepis na podstawie książki Elżbiety Kiewnarskiej 100
potraw oszczędnościowych doby dzisiejszej…).
• 3 szklanki mąki
• szklanka cukru
• szklanka śmietany
• łyżka smalcu
• łyżeczka soli
• łyżeczka sody lub proszku do pieczenia
• centymetrowy kawałek laski wanilii
lub skórka z połowy cytryny
• ½ kg cukru
• 25 dag kaszki manny
• 3 łyżki pełnotłustego mleka
• łyżka topionego masła
• jajko
• ½ olejku migdałowego
Okupacyjne bułki
• 1 kg mąki
• 1 dag drożdży
• łyżeczka soli
• łyżeczka cukru
• kminek lub czarnuszka do posypania
• łyżka oleju
• erzac mąki
• tłuszcz
• szczypta soli lub sacharyna
Zagnieść ciasto z mąki i tłuszczu. W zależności od tego, czy chce się otrzymać ciastka słodkie,
czy wytrawne, użyć soli lub namiastki cukru. Jako erzac mąki pszennej można wykorzystać
żołędziową, dyniową, gryczaną lub inną. Ciasto potrzymać godzinę w chłodzie, rozwałkować
i wykrawać ciastka. Upiec (przepis uniwersalny, skomponowany przez autorkę na bazie
różnych okupacyjnych książek kucharskich).
Marmelada z jabłek bez cukru
• 4 kg kwaskowych jabłek
• 2 kg buraków cukrowych
• 6 goździków lub łyżeczka kwiatu muszkatołowego
• 6 pastylek benzoesu
Jabłka upiec w całości lub udusić w minimalnej ilości wody. Przetrzeć je przez sito. Buraki
bardzo dokładnie wyszorować i ugotować w łupinach, a następnie obrać je i przetrzeć.
Zmieszać buraki razem z jabłkami i dusić wolno w garnku z grubym dnem. Mieszać
drewnianą łyżką, tak by się nie przypaliło (przepis na podstawie książki Elżbiety Kiewnarskiej
Oszczędne przetwory owocowe, Warszawa 1941).
Piernik z marchwi
• 80 dag mąki
• 40 dag cukru
• 40 dag słodkiej marchwi karotki (z zaokrąglonym końcem)
• skórka z połowy cytryny
• łyżeczka przyprawy korzennej
• łyżka smalcu
• 1 jajko
• łyżeczka proszku do pieczenia
Marchew zetrzeć na tarce o drobnych oczkach i zagnieść razem z resztą składników. Przykryć
w misce ściereczką i odstawić na godzinę. Wyłożyć do blaszki wysmarowanej tłuszczem
i wysypanej bułką tartą. Upiec (przepis na podstawie książki Elżbiety Kiewnarskiej 100
potraw oszczędnościowych doby dzisiejszej…).
Jeżeli chce się zachować realia, należy przyprawę korzenną wymienioną w przepisie zrobić
samemu – tak jak nasze babcie i prababcie. Okupacyjne gospodynie łączyły cynamon,
goździki, gałkę lub kwiat muszkatołowy, anyż, pieprz i ziele angielskie. Często któregoś ze
składników brakowało lub ze względu na ich różną dostępność zmieniały się proporcje. Dwa
z nich – goździki i ziele angielskie – są jednak do zrobienia piernika po prostu konieczne.
/ Czym nie jest ta książka? /
Nota autora
O II wojnie światowej napisano wiele. W przepastnych magazynach bibliotek piętrzą się
tysiące tomów wspomnień i prac naukowych. Wielkie morze wiedzy. Książka, którą oddaję
do rąk czytelnika, jest kolejną kroplą w tym morzu. W żadnym razie nie jest ona (i jak sądzę,
nie powinna być!) pracą poruszającą wszystkie zagadnienia związane z realiami życia podczas
wojny czy też dotykającą wszelkich detali okupacyjnej rzeczywistości. Okupacja od kuchni
nie jest też próbą zgłębienia całej tematyki dotyczącej kulinariów w czasach II wojny
światowej. Opracowanie nawet tak z pozoru wąskiego zagadnienia wypełniłoby kilka
opasłych prac naukowych. Skupiłam się na określonym wycinku: na takim, który w moim
odczuciu pozwala najpełniej oddać codzienne rozterki i ukazać niezwykłą zaradność naszych
babć i prababć. Kobiet, dla których kuchnia stała się podczas wojny frontem.
Okupacja od kuchni traktuje o codzienności mieszkańców polskich miast i miasteczek
leżących na terenach Generalnego Gubernatorstwa, a zwłaszcza dwóch wielkich metropolii –
Krakowa i Warszawy. Bohaterami książki są w pierwszej kolejności przedstawiciele polskiej
inteligencji czy też szerzej rozumianej klasy średniej, grup, dla których wybuch wojny
oznaczał wielki życiowy zwrot o 180˚. Zmusił ich do codziennej walki o przetrwanie i do
zgłębiania zupełnie nowych umiejętności.
Próżno natomiast szukać w tej książce historii zmagań ludności żydowskiej z głodem. Jej
dramatyczne losy zasługują na odrębne publikacje. Podobnie jak żywieniowa historia polskiej
wsi podczas II wojny światowej, a także różnice w codziennym życiu ludności mieszkającej na
terenach bezpośrednio włączonych do III Rzeszy.
Książka ta wyglądałaby zupełnie inaczej, gdyby nie wsparcie kilku osób. Nie mogłabym
o nich nie wspomnieć. Dziękuję zatem czytelnikom „Ciekawostek Historycznych.pl”, którzy
zdecydowali się podzielić ze mną swoimi rodzinnymi historiami i przepisami, a w
szczególności paniom: Angelice Januszewskiej, Izabelli Kiriczok, Julii Koszewskiej, Martynie
Kudak i Marcie Annie Kurzyniec oraz panom: Maciejowi Faltusowi, Januszowi
Kowalczykowi i Bartłomiejowi Zdolińskiemu. Nie wszystkie historie udało mi się tutaj
wykorzystać – wszystkie natomiast stanowiły dla mnie cenny materiał, pomagający poznać
i zrozumieć wojenną rzeczywistość.
Dziękuję Wojtkowi Ladzie, który przygotowując własną książkę do serii Ciekawostki
Historyczne.pl, podzielił się ze mną zebranymi przez siebie materiałami, w tym moją
ulubioną historią o braciach Bąkach odbijających z posterunku policji zarekwirowaną przez
Niemców świnię. Na koniec chciałabym jeszcze podziękować mojemu mężowi Kamilowi,
który służył mi radą zawsze wtedy, kiedy tego potrzebowałam.
Projekt okładki
Mariusz Banachowicz
Opieka redakcyjna
Ewelina Olaszek
Wybór ilustracji
Małgorzata Urszula Fortuna
Opracowanie ilustracji
MELES-DESIGN
Adiustacja
Bogusława Wójcikowska
Korekta
Grażyna Rompel
Aleksandra Ptasznik
Indeksy
Jakub Janik
ISBN 978-83-240-3429-1