Dzienniki 1952 - Agnieszka Osiecka

You might also like

Download as pdf or txt
Download as pdf or txt
You are on page 1of 475

Copyright @ Agata Passent, 2015

Przypisy
Karolina Felberg-Sendecka

Opracowanie wstępne materiałów archiwalnych


Marta Dobromirska-Passent

Korekta
Mirosława Kostrzyńska

Projekt graficzny
Zbigniew Karaszewski

Książka powstała we współpracy


z Fundacją Okularnicy im. Agnieszki Osieckiej.
Zdjęcia z Archiwum Fundacji.

ISBN 978-83-8069-914-4

Warszawa 2015

Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
02–697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
Agnieszka Osiecka, Warszawa, 1952 r.
ZESZYT XIV
BOŻENA OSTOJA 1

Od 23 X 51 – [do] 18 I 52

1952 rok2
Jerzy – Jesień
1949 r.3

…Nocą ognie gwiazd zamigocą


I mleczna droga zapali się;
Znajdziesz gdzieś na dnie mego serca
Wyryte słowa: Ja kocham Cię... George
(z pewnej piosenki4)

…codzienność, jak boskość,


jednaki lęk budzi.
L. Staff5

Jeżeli mówimy, że człowiek jest w życiu artystą, nieraz wielkim artystą, to


Życie samo jest Sztuką. Starajmy się więc tworzyć ją i grać jak najpełniej,
oddając najsubtelniejsze tony i barwy, aby następnie móc się nią upić i umrzeć
pijanymi Życiem.
Ja

Dn. 7 I 1952 r.
Siedzę w „budzie”6 i wyję ze śmiechu, i „trzęsę się” na zmianę. Pogrążę się jeszcze
kiedyś we wspomnieniach wakacyjnych, ale na razie zbyt jestem przejęta „współczes​-
nością”: przyszłam do szkoły „ciut, ciut” nieprzygotowana i „ciut, ciut” nieprzytomna.
Z chwilą pierwszego dzwonka uczułam coś na kształt skruchy z powodu swej skrajnej
głupoty i bezczynności wakacyjnej – niestety nieco spóźniona. „Dzieje się” druga lekcja,
a ja „nic nie wiem i nic nie rozumiem” itd. One wszystkie strrrasznie dużo umieją
i wyglądają tak, jakby przez Święta w ogóle nie wychodziły ze szkoły. Brrr… Za krótko
trwały wakacje. A teraz, „na osłodę” jest karnawał i moje marzenia natury „naukowej”
rozwiewają się i uchodzą w sferę nierealności. Najlepszy dowód to fakt, że marna 4-
z okrzyczanej i mordowanej itd. fizyki nie zrobiła na mnie „żadnego” wrażenia w „żadną
stronę”. Zachodzi obawa, że „wsiąknę” z kretesem w cyganerię życiową, który to „sposób
życia” odbije się supermarnie na tzw. ocenach.
A więc, jako osoba rozsądnie myśląca, poważna i za 4 miesiące dorosła – dochodzę do
wniosku, iż: po pierwsze, szkoła służy po temu, aby umęczać umieszczanych w niej
skazańców; po drugie, należy „wziąć się w garść” i podporządkować tej groźnej instytucji,
bo „będzie źle”.
Na tym zamykam wniosek i przechodzę do geometrycznej interpretacji „czegoś tam”. Ot,
co!

9 I 1952, środa
Leżę sobie w łóżku, popijam winko, a obok gra „adapterowyjec”, który właśnie ku mej
największej rozkoszy powrócił z naprawy. Wszystko to razem z połączeniu z cudną książką
pt. Życie w kolorach7 (!), zbliżaniem się imienin i mnóstwa [!] „jazzowych wygłupów”
w projekcie wpływa na mój cudowny humorek i dochodzę do wniosku, że babcia Kazia8
miewa jednak czasem dobre pomysły – marzysz tu, człowieku, o naparstku krajowego
„sikacza”, a ona przynosi całą butlę domowego winka „na spróbowanie”. Piję jej zdrowie!
Jeśli chodzi o szkołę, to jest wesoło i „normalnie”. Od razu zaprzęgnięto nas do roboty,
co odczułam dotkliwie ze względu na całkowite „zaćmienie pamięci” po wakacjach.
Dostawszy jednak tłum stopni od dwój do piątek (!), z lekka oprzytomniałam, w każdym
razie na tyle, że czasami wiem, o co chodzi. Sporo się w szkole mówi teraz o maturze,
który to temat, przyznam, jest mi w karnawale szczególnie obcy i jestem wyznawczynią
arcymądrego, wiekowego i utrwalanego tradycją hasła: „Gorsze tumany zdawały, dlaczego
my mamy nie zdać”. Przyznam zresztą, że niezbyt wiele się tym „problemem” zajmuję.

W Karpaczu, już po powrocie z Wisły9, było bardzo przyjemnie: dalekie „spacery”


w góry (w górach był cudny śnieg i „jeździłam” na nartach), po południu świetlica
z tradycyjnym ping-pongiem i dyskretnym „jazzikiem” adapterowo-radiowym, wieczory
w Patrii10 z nieudanym z powodu zbyt „knajpiowskiego” nastroju Sylwestrem na czele,
cudne i kochane dzieciaki, wiecznie aktualne i wiecznie rozkosznie skaczące po głowie, no
i wreszcie L.W.11 – w miarę nudny i w miarę uroczy.
2 I pojechaliśmy do Krakowa i ku naszej wściekłości zastaliśmy teatry nieczynne.
Wsiedliśmy więc w popołudniowy pociąg i w nocy z 5 na 6 I byłam w domu. Aby
wynagrodzić sobie doznany zawód, jedziemy z Ludwikiem w sobotę wieczorem na
niedzielę do Krakowa. W poniedziałek spóźnię się przez to trochę do szkoły, bo pociąg
przyjedzie do W-wy Głównej12 o ósmej z minutami rano, ale to głupstwo. Mam w związku
z tym poważny kłopot: również w tę niedzielę są „zawody najmłodszych Warszawy” –
ostatnie moje zawody, w których startowałabym jeszcze jako młodzik. Z CWKS’u13 jestem
tylko ja i mały Kajtek14 i „ze wszech stron” wróżą mi mistrzostwo W-wy. Z chęcią
startowałabym bez względu na „szanse” (co jak co, ale przegrywać w pływaniu zdążyłam
się nauczyć. Szkoda, że pływać – nie), ale… wolę Kraków.
Aha, jeszcze przyjemna wiadomość – Stach15 wyjeżdża na narty z jakąś szkolną grupą na
2tygodnie. Nie mam bynajmniej nic przeciwko Stachowi, bardzo go lubię, pożądam,
podziwiam etc., etc., ale on jest krępujący i zajmuje dużo czasu. Trudno jest się nieraz
„uwolnić” od niego. Hip, hip, hurra!!
Na basenie „elita” (Kot, Olka Mrozówna, Olgierd…) przygotowuje się do Olimpiady16
i dużo się o niej mówi. Panuje w związku z tym cudowny nastrój na treningach.
Aha, ostatnia z serii przyjemnych wiadomości: Ojciec17 (i Jemu się zdarza!!)
zorganizował nam cudowną studniówkę i Mama18 rozmawiała dziś z dyrektorką19 w tej
formie, że jeżeli tylko ona na to pozwoli, to Rodzice wszystko załatwią. Pani Dyr. była
naturalnie zachwycona, wobec czego Tatuś załatwił (za darmo) śliczną, ogromną salę MDK
na Żoliborzu z osobną kawiarnią zamiast bufetu oraz koncert Artosu20. Będzie także
jazzowa orkiestra21, za którą tylko zapłacimy (koncert też gratis). Szalejemy z Mamusią
z radości i wyobrażam sobie, jak się nasze dziewczynki ucieszą!
Zabieram się do pisania zaproszeń na imieniny.

10 I 1952 r., czwartek


Zabawny dzień miałam: całe popołudnie bębniłam z Kasią B. (bardzo wesołą i skłonną
do wszelkich „rozróbek” ośmioklasistką [!] – powtórną zresztą) w ping-ponga, ponieważ
każą mi przygotowywać się do jakichś zawodów. Przyszedłszy do domu, dowiedziałam
się, iż był Janek Rajski22, siedział, siedział i poszedł, obiecując przyjść znowu w sobotę
(notabene pewno znów mnie nie będzie). Poza tym dzwonił Ludwik w sprawie Krakowa
(kupił sleeping23, a nie ma jeszcze biletów i potrzebuje mojej legitymacji – to primo, a po
drugie, to umówiłam się z nim wczoraj po angielskim, ale tak mi było w łóżku dobrze, że
nie poszłam). Mama nie omieszkała go poinformować, że będę na treningu.
Poszłam więc do Ogniska24 na ósmą, ale ponieważ treningu nie było, więc miał miejsce
śmieszny incydent: idę ulicą Konopnickiej i widzę, jak sprzed Ogniska, „po przekątnej”,
idą w moją stronę – Ludwik i Stach (umówiliśmy się zresztą, że będziemy na dzisiejszym
treningu – ja i Stach). „Chochlik mej duszy” zarechotał złośliwym śmiechem, a ja
zdecydowałam, że „pójdę z tym, który pierwszy podejdzie” (ot, sprawiedliwość). Poszłam
więc ze Stachem, radując się szatańsko, iż kąt, po którego ramieniu biegła przekątna drogi
Ludwika (ot, cóż za matematyczna „metafora”), był tak wielki (kąt oczywiście), iż miałam
wszelkie prawo po temu, aby go nie zauważyć. Zresztą była w tym wyższa dyplomacja,
ponieważ z Ludwikiem zobaczę się i tak jutro na zebraniu, więc po cóż kojarzyć kota
z psem, czyli Ludwika ze Staszkiem, co na jedno wychodzi.
A à propos matematyki, co prawda, nie wyższej, lecz (u mnie) mocno niższej niż średnia,
to najukochańsza, najcudniejsza (wewnętrznie!), najlepsza i „w ogóle” Pani Str.25 ani rusz
nie chce zrozumieć, że ja w żaden sposób nie mogę sobie przypomnieć, co przerabiałyśmy
z matematyki przed świętami (jak to, podobno z triumfem w głosie, stwierdziłam w obliczu
swej szalejącej entuzjazmem nie tyle do nauki, ile [!] do zabawy – klasy). W ogóle Pani
Str[aszyńska] powoli dochodzi do wniosku, że nie zasługuję nawet na dwójkę w jedenastej
klasie, której to opinii w żaden sposób, mimo ciągłego uwielbienia dla „panny Irci” i jej
matematycznego poczucia humoru (na niczym innym matematycznym poza dwójami się nie
znam), nie jestem w stanie naprawić.
No ale prawda, gorsze tumany zdawały… itd.

Zjadłam około 1½ kilograma jabłek i wypiłam pół butelki babcinego wina (smętne
resztki zostały) i czuję się „jako taka” (?) nieco związana z krzesełkiem, nawet bardzo
związana z krzesełkiem. Myślę sobie więc, naturalnie tak głęboko i wnikliwie tudzież
poważnie, jak czyni to „człowiek”, który interesuje się karnawałem w chwili, gdy warunki
i otoczenie usiłują go zainteresować nauką. Zresztą przebłyski najwyższego geniuszu
miewam nadal i nawet powiedziałam wczoraj pewnej poważnie myślącej i poważnie
zgorszonej mamie (Irmy B.26), że szkoła służy po [!] temu, aby w niej rozrabiać na wszelkie
niemożliwe sposoby, lekcja, aby gadać, a przepisy, aby je omijać, tudzież oświadczyłam,
że ani ja nie przystosuję się do nikogo „dla dobra publicznego”, ani nikt do mnie, bo
w szkole wszystko prócz szczerej lipy i wygłupów jest naciąganiem i „lipą”.
A tej szmatławej bydlęcinie, Teresie Wu27, mam zamiar udzielać korepetycji w związku
z postawą uczennicy, zachowaniem na lekcjach, na ulicy, w dwóch zerach28 oraz innych „tu
i ówdzie”, a Ona śmie się wahać i tym samym dawać mi do zrozumienia, jakoby choć przez
chwilę miała pewne wątpliwości, co do moich danych na szkolnego i życiowego „ideała”,
zdolności pedagogicznych, a w ogóle anioła.
O nieszczęsna! Żałuj swej bezczelności, którą dyktuje Ci ślepota niespostrzegająca
wyrastających mi u ramion skrzydeł anielskich.
Najlepszym dowodem na to jest choćby fakt, że osoby z mego najbliższego otoczenia
(Irma B[ańkowska]) unoszę w sfery olimpijskie o tak rozrzedzonym „powietrzo-eterze”, iż
wywołane do tablicy głosem nauczyciela brutalnie przerywającym ekstazę nie są w stanie
poniżyć się do ziemskich spraw logarytmów i innych sinusów bez kąta tudzież
przymiotników bez przypadku, w zamian za co niezrozumiane istoty otrzymują prozaiczne
„nd”29 w dzienniku.
Oto martyrologia niedocenianego geniuszu!

Tatuś wyjechał w tournée30 po Polsce. Wróci na tydzień (mniej więcej) przed naszą
studniówką. À propos, to cała nasza rodzinka „wrabia” władze szkolne w związku z tą
„decydującą o wyniku matury” (oby) zabawą. Szkoda, że tatuś wyjechał, bo będą moje
imieniny „i w ogóle” (nie wiem, co prawda, co ma piernik do wiatraka, czyli tatuś do
imienin, ale mniejsza o to).
Mam kłopot, bo Stach wyjeżdża dopiero w początkach lutego, a na imieniny mam takie
mnóstwo męskich kandydatów, że wciąż głowię się, jak kwestię sprawied​liwie rozwiązać.
Całe szczęście (oczywiście w tym wypadku), że może, może Stach i tak nie przyjdzie, ale
zresztą [!] jeden-dwóch partnerów za wiele nie zaszkodzi.

W tramwaju jacyś państwo z uśmiechem mnie obserwowali, pan jakby „wahał się”
i wreszcie decydującym krokiem podszedł do mnie i spytał:
– Czy pani była Luizą w Intrydze i miłości31?
Zaskoczona i zdziwiona, śmiejąc się, gwałtownie zaprzeczyłam, wobec czego pan
podziękował, przeprosił i wkrótce państwo wysiedli.
Było mi bardzo przyjemnie, bo pani Krasnodębska jest śliczna i zgrabna, o co siebie
posądzać nie mogę. Wkrótce jednak doszłam do wniosku, że pan mógł z powodzeniem
podziwiać Luizę z ostatniego rzędu galerii, a poza tym „oczy nie sługa” itp.
No ale zawsze – fakt pozostaje faktem.
Podobno stare panny upodabniają się do swych kotów, a długotrwali właściciele psów,
papug i innego bydła pokojowego – do swych „pociech”. Jeżeli przerzucić to na teren
fanatyzmu teatralnego, to grozi mi, iż zaczepią mnie kiedyś na ulicy z zapytaniem:
– Przepraszam, czy grała pani babcię Pipskiego w sztuce Stalinowskie cudaczki lub:
– Przepraszam, czy nie była pani nogą od stylowej szafy gdańskiej ze sztuki o Okręcie
Bydlaku?!

Ponieważ każdy szanujący się pijak najpierw się weseli, potem płacze, a potem idzie
spać, więc, poweseliwszy się, idę siusiu i także spać. Mam nadzieję, że ilość
wydzielonego płynu nie będzie kompromitująca.

A w ogóle to jestem zupełnie trzeźwa!!


Tylko ciekawe, dlaczego Gęś Gałczyńskiego jest zielona32? Dlaczego akurat zielona?!!
Kurtyna!!!!!
Epilog:
Przybycie koleżanki W[ilk] Teresy na zabawę szkolną jest konieczne, pożądane
i wskazane ze względów niewyższych, nieskomplikowanych i niniejszym
niewyłuszczonych, co niniejszym, przy zdrowych zmysłach i pod groźbą wydziedziczenia
własnoręcznym podpisem stwierdzam.
Aga Jędza33

Dn. 12 I 1952, sobota


Wczoraj było zebranie sekcji. Nasz nowy opiekun, ppor. Kondratowicz, inteligentny,
młody, „świeżo upieczony” oficer, był śmiesznie onieśmielony: służbisty wobec
pułkownika I. i majora D. przybyłymi [!] na zebranie z ramienia klubu. Pułkownik
dziękował za cenne „uwagi” itp., aż wreszcie pozwolił mu przejąć kierowanie zebraniem.
Zupełnie nieoczekiwanie dla zebranych (dziewczęta nigdy nic nie mówią, chyba że między
sobą) zabrałam głos i wyjaśniłam kilka „pułkownikowych” nieścis​łości i błędów (przy
czym obroniłam Olka34, czym był zachwycony). Kondratowicz drżał, patrząc na mnie jak na
świętoburcę, a pułkownik (notabene bardzo inteligentny i sympatyczny gość) uśmiechnął
się i w pełni przyznał mi słuszność. Oluś, wszyscy i ja byliśmy zachwyceni,
a Kondratowicz zdumiony.
Wałęsałam się potem po mieście z Dziadem-Wieśkiem35 (nareszcie go zobaczyłam!! Hop,
hop!!) i słuchałam o jego rozczarowaniu co do stosunków na uczelni36 (ZMP37), rozterce na
tym tle, między umiłowaniem fizyki i [!] duszną atmosferą uczelni „socjalistycznej”,
i zamiarze pójścia na historię sztuki na KUL-u38 (podobno tam jest cudownie, swobodnie
i jeszcze naprawdę po uniwersytecku). Radzę mu jednak ukończyć fizykę tu, a potem
ewentualnie iść na KUL. Cóż jednak taka zmaterializowana, skonkretyzowana „ja” mogę
radzić albo nie radzić takiemu swobodnemu ptakowi jak Wiesiek. On mi imponuje,
olśniewa, przewyższa inteligencją, zaciekawia i onieśmiela oryginalnością i trochę złości.
Gdybym się z nim częściej widywała, nie opuszczałoby mnie męczące pytanie: „Jaki jest
Wiesiek?!”. Powiedziałabym mu, że jest dla mnie wielkim, kolorowym znakiem zapytania.
A w ogóle to on nie rozumiał (a może nie chciał rozumieć), co to jest „kolorowy człowiek”
i musiałabym głupio i bez sensu mówić o impresjonistycznych duszach itp.
Poza tym przy Wieśku wstyd mi, że umiem kłamać.
To jest w ogóle wszystko razem bardzo dziwne. Chciałabym, żeby Wiesiek mnie lubił
i żebyśmy mogli być dobrymi, serdecznymi kolegami – jak np. Szafa39 i ja.
Potem byliśmy (ja w sprawie Krakowa) u Ludwika, który wraz z koleżankami z uczelni
robił w nieopisanym bałaganie arkusz i otoczony był takim mnóstwem cyfr i przyrządów
pomiarowych, że wychodząc, wydawało mi się, że byłam w pokoju z tapetą w miliony,
miliony cyfr.
Odprowadził mnie Wiesiek do tramwaju i obiecał być albo nie być na imieninach. Gdyby
on, Rajscy (tych jestem pewna, ale zawsze…) i J. Banucha40 nie zawiedli, to miałabym
całą „kakofonię ludzi”. Pomyśleć, że będę patrzyć na nich wszystkich razem! Wspaniały
zespół typów: J[erzy i Jan] Rajscy, Bohdan Reszka41, Wiesiek, Janek Banucha, Szafa, Kot,
Ludwik i Stach. Ewa nie przyjdzie (to zresztą dobrze) i będą: Pelasia, Eliza, Iga, Alina42,
może 43 (właściwie, to niedobrze, ani [!] dla niej, ani [!] dla moich gości, zrobiłam,

prosząc ją – w każdym razie ryzyko), no i ja.

Szkoda, że Wiesiek widzi we mnie tylko części jakiejś, co prawda bardzo


„zwariowanej” i różnorodnej, maszynerii ciekawostek, jakiegoś skłębienia ludzkich istnień
– pstrych, przemijających kreaturek. Nie lubię, gdy ktoś patrzy na mnie tak jakoś
„nieindywidualnie”. To zresztą powoduje, że sprowokowana jakby takim ustosunkowaniem
się, interesuję się Wieśkiem więcej i inaczej (czasami) niżby tego wymagało jakieś
psychiczne „rozpasjonowanie”. I to mnie w nim denerwuje, co z kolei (to uczucie, że
jednak obchodzi mnie, czy ktoś zwraca na mnie uwagę, czy nie) powoduje, iż złoszczę się
na siebie za taką głupotę i płyciznę.
Zwracam ostatnio dużo uwagi na „samokontrolę”: czasami motywuję wobec kilku osób
jakiś postępek, niekoniecznie całkiem zgodnie z prawdą, i potem sama nie wiem, gdzie ta
granica między tymi „półprawdami”. I chodzi mi o to, abym bez względu na to, co mówię,
umiała sama przed sobą zdać sobie sprawę z prawdziwego oblicza sytuacji, ewentualnie
nawet powiedzieć sobie: sama nie wiem, co o tym myślę? Czy [!] czego chcę! Bo inaczej
można okłamać i siebie, czyli „wytłumaczyć” sobie coś, co prawda całkiem logicznie, ale
niezgodnie z rzeczywistymi pobudkami. Taki prosty przykład: dlaczego nie zrywam ze
Stachem?
No bo nie chcę i nie umiem przyprawić go nie tyle o cierpienie, ile [!] spowodować, iż
wyjdzie z tego „zawiedziony na kobietach” i o jedno doświadczenie mądrzejszy?
Owszem, to prawda, ale to nie wszystko. Trzeba przyznać się i do tego, że straciwszy go
samowolnie, żałowałabym go, byłabym zazdrosna o niego, chciałabym go sobie
„z powrotem wziąć”. Stąd zresztą mój zwyczaj „trzymania trzech srok za ogon”. I takich
przykładów, poważniejszych jeszcze, mogłabym podać bardzo wiele.

A teraz pomyślę o przyszłości, ściślej mówiąc, o rzeczach związanych z wyborem


zawodu. Interesuję się z jednej strony biologią, z drugiej literaturą, sztuką, filozofią,
polityką, historią, psychologią… uf – mnóstwem rzeczy. I co robię: odrzucam „rzeczy
biologiczne”, bo to po pierwsze jest za „słabe” w porównaniu z ilością zagadnień
humanistycznych interesujących mnie; po drugie wiąże „człowieka” i prowokuje do
zagłębiania się nader jednokierunkowo w swej dziedzinie; po trzecie interesuje mnie
raczej z punktu widzenia światopoglądowego, filozoficznego, co mieści się częściowo
w drugiej grupie zainteresowań i nie wymaga (u mnie) aż studiów, ponieważ wątpię, abym
była dobrym naukowcem – nie umiem zgłębiać biologicznej praktyki, bez której dobra
teoria się nie obędzie. Będę się tym więc interesować „po dyletancku”, co zresztą nie
znaczy koniecznie tyle samo, co „głupio” lub „po łebkach”.
Z tej drugiej grupy wybieram politykę, bo chcę dużo i szeroko wiedzieć w życiu, bo chcę
istnieć w teraźniejszości, jeździć i (materialnie, bardzo materialnie) w całym znaczeniu
żyć. Znaczy to, że chcę jeździć po świecie, spotykać bardzo dużo ludzi i czynić ciekawe
obserwacje, i dokonywać sprytnych dyplomatycznych szwindelków, a to wszystko
słuchając wszystkich „odgórnych” „akompaniamentów” [towarzyszących] tańcom świata
i patrząc na scenę świata zarówno z widowni, jak i zza kulis. Przebywanie w wirze może
zmęczyć, ale w ten sposób mocno czuje się życie. Ja tego chcę.
Sztuka, filozofia… Tego nie umiałabym potraktować zawodowo. Nie tylko dlatego, że
„nie umiałabym zrobić tym i na tym pieniędzy” (to, przypuszczam, będę jednak umiała
robić), ale w ogóle nie wyobrażam sobie np. „bycia” historykiem sztuki lub filozofem
z zawodu. Ale jeśli chodzi o sztukę, to, w każdym razie „tak dla siebie”, będę o niej
wiedziała bardzo dużo. Notabene, à propos teatru, to fanatyzm mój, przypuszczam, nigdy
nie przeminie, a skromne „marzonko” o redagowaniu gdzieś, kiedyś jakiegoś działu krytyk
teatralnych44. Wiem naturalnie, że po temu [!] trzeba dużo, dużo umieć, nie tylko
orientować się we wszystkim, co bardzo francuskie lub we wszystkim, co było i jest grane
od pierwszego wyzwolenia45 Polski. Zresztą np. malarstwo – tu jestem, mimo Jaśkowej
„impresjonistycznej duszy” itp. – kompletnym laikiem. I historię sztuki będę studiować:
może tylko dla siebie, a może będę potrafiła coś dobrze o tym pisać…, ale tego na razie
powiedzieć nie mogę.
Jeśli chodzi o filozofię i psychologię, to po prostu, będąc sobą, wykształconym
człowiekiem i „pochłaniaczem życia” – będę dużo myśleć i dużo patrzeć na ludzi i w ludzi.
No i czytać, rozmawiać… Ale studiować nie będę. Moje zainteresowania człowiekiem idą
jakoś inaczej niż po linii testów psychologicznych i określania młodocianych kretynków
lub leczenia bogatych histeryczek. Chcę patrzeć w głąb człowieka w ten sposób, abym
przeżywała nie tylko jedno – swoje życie, ale tysiąc cudzych żyć ludzi, w których głąb
usiłuję spojrzeć.
Jeśli chodzi o literaturę, to będę czytać i myśleć; zachwycać się i krytykować – to na
pewno. I będę poznawać portrety duchowe ludzi, którzy pisali lub piszą, wykrywać ich
łączność z dziełem.
I bardzo bym chciała mieć zdolności literackie. Nawet niewielkie – na tyle w każdym
razie, abym mogła wypowiedzieć siebie i to, co się dookoła dzieje, abym mogła pisać
o dwóch teatrach – życia i sceny.
Ale to podobno już bardzo wielkie wymaganie – móc wypowiedzieć i siebie. I o tym już
przyszłość tylko może przesądzić.
Słyszałam niejednokrotnie (sama zdaję sobie z tego sprawę), że nieźle piszę. Wierzę
przecież w siebie. Powinnam więc przypuszczać, że z czasem będę pisała (o ile [!] włożę
w to pracę) coraz lepiej. A jednak wciąż nie tylko wydaje mi się, ale jestem wprost
pewna, że brak mi tu czegoś bardzo, bardzo zasadniczego i istotnego, że w przyszłości
nawet mowy nie może być o jakichkolwiek uzdolnieniach literackich, i że mam przed sobą
jakąś niewysoką granicę, której nie jestem w stanie przebyć.
To uczucie jest równie silne, jak nieuzasadnione.
Wiem np., że nie umiałabym stworzyć ciekawej fabuły. Ale przecież iluż jest pisarzy,
których określamy nawet mianem „wielkich”, którzy nie byli powieściopisarzami – choćby
właśnie krytycy („sam” Boileau, Bieliński, Boy, Nowaczyński46). I jeżeli mówię o skali
wymagań obecnie „osobom” w moim wieku stawianych, to bezsprzecznie twierdzę:
„umiem krytykować”. I to mnie interesuje.
Idea? Owszem – idei, którą można byłoby realnie na „szpalty” (nawet w wolnym
państwie) sprowadzić, nie mam. Ale mój wiek i stopień rozwoju usprawiedliwia tę
galaretę światopoglądową.
Więc nie rozumiem: skąd to przekonanie, silne przekonanie, mimo wypowiedzi bardzo
rozmaitych, że nigdy nie będę umiała pisać?!
Nie wiem. I boję się tego, że nie wiem.
Nie będę matematykiem, bo jestem matoł i nie będę pływakiem, bo jestem chora, leń
i grubas, w dodatku nieodpowiednio „uwypuklony” do sportu pływackiego.
Ale dlaczego nie będę umiała pisać?!
A właściwie: dlaczego mam wrażenie, że nigdy nie będę umiała pisać?!

Czasami mówi się dużo o niemożliwości dokonania czegoś ( np. „nie zda matury”),
a w głębi duszy ma się nadzieję i to wielką, silną nadzieję – pewność. W tym wypadku
jest na odwrót: mówię, iż będę pisać, tłumaczę sobie wszelkie „za”, nie mogę odnaleźć
„przeciw” – słowem, staram się natchnąć siebie nadzieją i wiarą (bo to jednak bardzo
ważne i istotne) i… nie mogę.
To może śmieszne dla kogoś, kto zna mnie z mojej najbardziej pewnej siebie strony, ale
fakt pozostaje faktem: jest dziedzina, w której chciałabym czegoś dopiąć i nie mogę
uwierzyć w siebie. I dlatego mówię: o tym przesądzi przyszłość.
W każdym razie chcę wspaniale żyć. I tego dopnę – wierzę.
W ogóle wierzę w siebie i swoje szczęście. Wierzę w istnienie szczęścia na ziemi
i możliwość dopięcia go przez człowieka.
Każdego wiedzie do szczęścia inna droga i trzeba umieć tę drogę znaleźć. Gdy
okoliczności, mimo wysiłków, nie pozwolą iść tą drogą – następuje stan nieszczęścia, gdy
nie można tej drogi znaleźć, następuje stan zwątpienia w istnienie szczęścia. I to jest
stokroć gorsze niż przeszkoda nie do przebycia. Znaczy to bowiem, że nie tylko się
szczęścia nie zaznało, ale nawet się go nie widziało.

Troszkę, troszeczkę nie à propos, to przypomniała mi się świetna definicja wolności:


„Wolnością nazywamy wszelką swobodę takiego postępowania, które nie narusza
poczucia wolności innych obywateli”.
Jak to dobrze, że nie jestem człowiekiem, u którego osiągnięcie szczęścia jest sprzeczne
z drogami do szczęścia innych ludzi.
Chociaż – to także pojęcie względne. Bo przecież nie jest powiedziane, czy moja droga
nie przetnie dróg moich bliźnich – walka o byt.

A poza tym, to będę jeszcze kapitanem żeglugi yachtingowej i kiedy już zachoruję na
spleen47, to potraktuję zarówno ów „zawód”, jak i chorobę zawodowo i pojadę żaglówką
przez Pacyfik. Zeżre mnie rekin czy inny oceaniczny potwór ze strefy nektonu48, a skutki
będą tylko dwa: potwór, którego pastwą padnę, dostanie boleści i sraczki, a Teresa, Eliza
i szereg innych, wówczas znanych już i poważnych osobistości, jedna w todze
prokuratorskiej, a druga w małym domku w dużym lesie, dostaną ogrooomny spadek.
Przyszła jedna pani do mamy, idę ją zabawiać.
Już, zabawiłam.
Dzisiaj na matematyce nie rozwiązałam takiego kretyńskiego równania, że za karę je tu
przytoczę:
I znowu, cholera, nic nie umiem.
Rany, co za matoł!!!!!

Już przyszedł Ludwik i zaraz wychodzimy, bo za pół godziny mamy pociąg do Krakowa.
Ludwik siedzi i w zabawny srodze sposób zaszywa sobie rękawiczkę, a w ogóle jest dziś
przystojny, uroczy i w ogóle cudowny.

Mama ma gości (!) i wobec tego wszystkiego jest strasznie śmieszna sytuacja. O! Ludwik
przyszył rękawiczkę do palca.

Dn. 16 I 1952, środa


W niedzielę o szóstej rano przyjechaliśmy do Krakowa i włóczyliśmy się po mieście –
cichym, uśpionym i ciemnym – bardzo starym i średniowiecznym, jak ze zniszczonego
drzeworytu. Byliśmy w katedrze wawelskiej49 i mnóstwie kościołów(!). Potem
pojechaliśmy do Zakopanego. Przez całą (cudowną) drogę sypał śnieg, ogromnymi płatami.
W Zakopanym [!] ludzie jeździli na nartach po ulicy. Zaczęło chwilami świecić wspaniałe
słońce. Pojechaliśmy na Kasprowy50, powłóczyliśmy się (byliśmy tam około 4 godzin) i na
18:30 byliśmy z powrotem. Byliśmy w Teatrze Słowackiego na Alkadzie z Zalamei (nieźle
grana, ale często z rażącym patosem, dekoracje, tym razem nie Frycza51, ładne, ale
„drżące” – teatr krakowski stać na lepsze opracowanie). Potem byliśmy na „tańczącej
kolacji” w Cyganerii52 i pociągiem o pierwszej pojechaliśmy do W-wy, obejrzawszy
w kinie dworcowym kolorowy film rysunkowy z cudowną „zwierzęcą orkiestrą”.
Przyjechałam, głupawa i nieprzytomna, w poniedziałek o dziewiątej z groszami – prosto
do szkoły.

Byłyśmy wczoraj z Terenią po materiał na moją bluzkę, u babci (cudowny „obrazek


rodzajowy” dla Tereni), w bibliotece – jednym słowem „duperelkowato”(!) włóczyłyśmy
się, gadając przyjemne bzdury i rycząc nieprzyzwoicie ze śmiechu. Odprowadziłam Teresę
na stację i była w domu „już” koło wpół do dziewiątej. A w ogóle „urosły Jej oczy” i robi
się dziewczyna niebezpiecznie przystojna (w stosunku do płci brzydkiej
i poszkodowanej). Było bardzo cudownie.
Wyziewawszy się na licznych i obfitych w czarną magię matematykach, przyszłam do
domu i zabawiałam Maćka53, bo właśnie przyszedł z wizytą i „oglądał” w moim pokoju
wszystko od nowa w ten sposób, że skutki tego oglądania sprzątałam około ½ godziny
(w tempie). Maciuś jest dzieckiem może nie w 100% genialnym, ale za to w 100%
rozpuszczonym na punkcie swojej genialności. Babka z ciocią „żrą się” o jego
wychowanie, on korzysta, łażąc im obu po głowie i „szantażując je” (naprawdę – staje po
stronie jednej przeciw drugiej itp.), a w rezultacie obie śpiewają „hymny” o nim. Maciek,
przebywając mnóstwo z dorosłymi, będąc rzeczywiście bardzo inteligentnym dzieckiem
(ma dopiero 4 lata), używa w rozmowach, z pełnym zrozumieniem, modnych określeń
i poprawnych zwrotów, z czego (niestety!) jest strasznie dumny.
Obawiam się, że zrobią z niego „starego-malutkiego”, mimo licznych wysiłków cioci,
którą zresztą, ze względu na jej intelekt i stosunek do życia (o tyle, o ile go znam) bardzo
„poważam”.
Nie byłam nastawiona na zabawianie berbecia, więc ziewałam już do kwadratu
i poszłam się pocieszać do Zachęty54. Wyjątkowo (całe szczęście) było zamknięte {całe
szczęście, że tylko wyjątkowo, a nie że zamknięte}, więc poszłam do muzeum i nareszcie
nie ziewałam. Potem lazłam sobie po Marszałkowskiej, oglądając wystawy, i byłam
bardzo szczęśliwa. To tak cudownie sobie leźć, nie musieć robić miny „takiej, a nie innej”
i uważać na słowa (przebywanie z Aliną, Ludwikiem – nie zawsze, ale przeważnie),
i wpadać na obcych, strasznie lubianych (właśnie dlatego, że nawet „wpadnięcie” na nich
do niczego nie [z]obowiązuje) ludzi, i oglądać wystawy z zabawkami, „odzieżą damską”,
butami, książkami i książkami. Myślę sobie wtedy, co bym kupiła mamie, gdyby… Jeśli
chodzi o książki, to „wącham pismo nosem” itp., itd. Ponieważ w takich włóczęgach
niczym się nie krępuję, więc przybieram swobodny wyraz twarzy (czyli bynajmniej nie
inteligentny), od czasu do czasu śpiewam sobie i gwiżdżę (!!), oblizuję się przed
ciastkarniami i uśmiecham się bezwstydnie i tępo do wszelakich niebieskich, różowych
i pstrych małp, psów, misiów i kotów z wystaw z zabawkami. A w ogóle, to nie umiem
chodzić po ulicy, bo ciągle wpadam na kogoś i zaczyna się: on „fte” [!], ja „wefte” [!], on
„fte” [!], ja „wefte” [!]. Często patrzę się przy tym w inną stronę i wydaje mi się, że
„jestem wymyślana” przez danego „skakiwacza”, ale ponieważ umysł mój w danej chwili
odpoczywa, czyli kretynieje, więc nie rejestruje takich głupich faktów. Przygoda zresztą
jakoś się kończy (kiedyś np. wzięto mnie energicznie „za bary” i przestawiono na drugi
brzeg chodnika) i lezę dalej. Poza tym do tego konieczny jest „co najmniej” zmrok
i pożądana plucha! A w ogóle jestem zachwycona, że „tak piękną mamy jesień tej zimy”,
jak to powiedział ktoś dowcipniejszy ode mnie gdzieś w jakimś piśmie. Zresztą zimę (ze
śniegiem i innymi akcesoriami) bardzo lubię, ale „na trochę”.
[dwie linijki tekstu niemożliwego do odczytania] [---]am tu sobie coś króciutko,
pręciutko [!] i potajemnie, a ta wyszły- [--]toku: Janek przyszedł do nas, gdy grałam
w szkole w ping-ponga. Spotkaliśmy się u mnie przed domem, gdy już wychodził,
i zawróciliśmy. Mimo cudownego [wiecz]oru i swobody, zwykłe skrępowanie i gwałtowna
fala uczucia znowu zawładnęły mną bardzo silnie (Jasiu, Janku etc). Na początku – zwykła
nasza rozrywka (drobne, mnie bardzo denerwujące „zgrzyty”). Już wtedy Janek mi [–]
dokuczył (à propos ściągnięcia Beniowskiego55 skądciś). Przeprosiłam na chwilę,
wyszłam i ryczałam. Potem było znać po mnie. Konkretna [---]to jedynie to, że jest teraz
pewien, że nie ściągałam. Potem rozpakowałam graty i wziął pamiętnik. Bez względu na
nic, przejrzał i przeczytał, ogólnie przyjemny (bez tych „zmysłów”) by[---] przy okazji
z krytyką. Mówiliśmy o jej elemencie – „[---]waniu” (przy tym o szczerości
i dowiedziałam się, że lubi [---]ych ludzi”, sam zresztą tanio ciągle pozuje) i dziecinności,
której w żaden sposób się nie chce poczuć, a wreszcie tylko nie [–] kobiety, bo ta zawsze
będzie dla niego „baby” (ideologicznie [–], patrząc w zielone oczy – rozkoszne). Chociaż
Janek mówił, wątpię, czy naprawdę tak uważa, że po co „wtrącać się w cudze sprawy”,
[–] dowodziłam piękna i „interesowności” poznania, to jednak, jednak [?]
zdecydowaliśmy się pogadać o wierze. Dowodził. Dopiero pisałam, jak nieefektywne
i bezskuteczne jest udowadniać, że nie wiem, czy Bóg jest i nie wiem, czy go nie ma,
i analizować w myśl tego własne sumienie (istotę sumienia), postępowanie i samą siebie
jak, ktoś półgłupio, półmądrze, sarkastycznie i drwiąco przerywa. Oboje mówiliśmy
chaotycznie i powracaliśmy do tego samego. Kpił typowo, jak każdy głęboko i bez
wątpienia wierzący młody człowiek. Żałował, [–] etc., tym bardziej że przecież Janie
przeczę. Bolało mnie tylko to, że moja niewiara stawia mnie po prostu [–] w jego oczach.
Nie niezgoda, nawet nie nienawiść ale [trzy linijki tekstu niemożliwego do odczytania]
w ogóle dokończyć myśli, albo nie słucha, bo wie, że ma rację (a [–]gorsze). Jednak nie
mogliśmy się rozstać i siedział, siedział i się… żarliśmy. Na drodze szantażu (z Jego
strony) mieliśmy [----]sać albo miałam mu dać niebieski samochód. Tego nie mogłam, nie
chciałam zrobić i pomijając inne względy zgodziłam się (naturalnie, bardzo dziwnie) na
pocałunek(nki). Zabrakło Panu R[ajskiemu] inicjatywy. A wieczorem przyszła Mama.
Dowiedziałam się, że jestem „dziwna”, ż[-] [--]nale onieśmielony i jak przy żadnej innej
kobiecie („…” ?), a potem gadaliśmy (à propos niewiary) i dzieciak (ale miło) i „fizofka”
(właśnie „…”). W każdym razie inteligencja mnie nie kompromituje. Kpimy z siebie co
drugie słowo ([–] co?) i to do tego stopnia, że nie wyobrażam sobie naszej rozmowy bez
[–] i nawet (nawrót bicia). Ach, jak ja bym chciała móc go jednak całować i… mieć prawo
(rozmiary) poczuć się przy nim (Bos[---]). Jak on to cudnie mówił! Impertynencje (np., że
nie znam się na literaturze – ja!!) przestają wtedy boleć i te oczy, oczy [–], że płakałam
w związku z Ben[iowskim], ale to nic. Nie kocham Janka, ale mogłabym go pokochać,
ewentualnie nawet teraz mogłabym go kochać, gdyby miłość mogła być
„wielodesygnatowa”. Janeczku! On ma bardzo kochane, falujące włosy i tak boleśnie,
trafnie, nieroz[---] rani. Obiecałam (też prymitywny szantaż przed [–] prawie nigdy u niego
nie mogę się obronić), że nic o tym nie napiszę (on nie sprawdzi, ale sama przed sobą
itd.). Nie rozumiem dobrze czemu, ale w każdym razie o tyle dotrzymuję słowa, że piszę
„niejawnie”: „skruchy” wobec „złamanego słowa” nie czuję, tylko… ulgę, że pokrótce
napisałam. Dopiero teraz wieczorem bardzo mi mój pamiętnik potrzebny – nie umiałabym
nie napisać – nawet wobec „słowa”. Męczy mnie dana rzecz i morduje dotąd, aż nie
napiszę. Odprowadził mnie prawie do DH56. Był podobny do Jerzego, ale (nie dlatego) był
to wielki dzień Janka, tylko Jankowego zwycięstwa, mimo dużego, ogromnego bólu
(Ben[iowski]). Zdaje się, że oboje (ja, bo o religii niegłupio mówił, tak, to nie zmienia
[faktu]) doszliśmy do wniosku o sobie, że jednak nie jesteśmy tacy głupi. I musiałam
napisać. Aha, imieniny zapros[ić]. Życzenia świąteczne od Jurka. Byłam niezbyt dziś
ładna, [–] włosy, zmęczenie, gruba, po ping-pongu. Ale podobałam się, Janeczku, dzieciaku
najukochańszy, maleńki Lordzie [–] nie powinnam być stara: „kocham ogromne [linijka
tekstu niemożliwego do odczytania].
Lato i wiosnę ubóstwiam, a jesienią jestem najbardziej sobą. W ogóle jestem dekadent,
zacofaniec, wstecznik i nie ma co ze mną gadać.

Leży w domu Der Geniale Mensch itp. dzieła, a ja czytam Makuszyńskiego57 i piszę to
„dzieło”. Bardzo mi z tym dobrze, a pocieszam się, że już i tak głupsza nie będę (co nie
znaczy, że najcudowniejszego z cudownych Kornela uważam za przyczynek do głupoty!!).
Za to przyczynkiem do głupoty jest Majakowski58, a ściślej mówiąc jego „dzieła”,
z których „analizy” wyciągnęłam jeden wniosek: albo ja nie dorastam do poziomu
rosyjskiego proletariatu, którego to proletariatu z dawna należne miejsce jest na Olimpie
neologizmów poetyckich („cosie” w rodzaju: „zarżał pijaństwem stetryczały śmieć”
lub „bluzgajcie śmierdziele w dal”), albo Majakowski był chłopczyk-kretynek w młodości,
a później, w dorosłym wieku, mu się „pogorszyło”.
No bo ja nic nie rozumiem i jestem gotowa zwątpić w swą pojemność umysłową.
Pociesza mnie jedynie fakt, iż poezja Majakowskiego była o tyle zrozumiała dla
rosyjskiego proletariusza, co każda inna i tylko nieco przejrzystsza, bo „na rzadko”[!] – był
analfabetą.
No, a jeśli nie, to trzeba wziąć się za siebie i starać się dorosnąć do poziomu rosyjskiego
proletariusza. Ćwiczenie kształcące:
Niech żyje Stalin59! Niech żyje rewolucja! Niech żyją Chińczycy ludowi! Precz
z kotletami!
Ajwaj! Uś, uś, uś!
Aha, a potem byłam na angielskim60, a teraz niedługo idę spać (powinnam iść jutro rano
na kadrę i strasznie mi się nie chce). Cieszę się szalenie na swoje imieniny. Muszę jutro
wieczorem na basenie przypomnieć gościom o terminie. Hurrra!!

18 I 1952 r., piątek


Ależ się wczoraj wymoczyłam! Pływałam w puściuteńkim basenie, bardzo zielonym,
lśniącym i gładkim. Pamiętałam o „robieniu fali” głową przy żabie i cudownie mi się
pływało. Robiłam kilka szalonych sprintów (25 m pod wodą). Byłam sama (potem przyszło
czterech „narybków”), ponieważ wszyscy byli na AWF-ie61 na zawodach z okazji
„Wyzwolenia” W-wy62. Szczerze mówiąc, nie czuję się wcale w formie (może wczoraj
trochę) i po prostu nie chodzę na zawody, a ponieważ ewentualna obecność na nich nie jest
dla klubu rzeczą cenną, więc mam w takich wypadkach „czyste sumienie”.
A w ogóle, to powinnam zrobić pływacki „rachunek sumienia”: na obozie pobiłam
„życiowy” [rekord] i zaczęłam naprawdę pływać, szczególnie dzięki pomocy Kazika63.
Nabrałam siły, woli, wiary itd., także dzięki pomocy Kazika i kolegów. Byłam na
najlepszej drodze. W czasie podróży po Polsce z ojcem pływałam bardzo mało – trochę
w Krakowie i Krynicy64. Ale to trwało niedługo, natomiast w Karpaczu znowu porządnie
trenowałam – „jak pies” i to bardzo forsownie.
A w Warszawie była Spartakiada65. Przez idiotyczną matematykę i poprzednie wyjazdy
zrezygnowałam z obozu na Spartakiadzie, a po południu na basenie był tłok, potem ciągłe
„wypompow[yw]anie wody” w związku z heine-medina66, wreszcie sama Spartakiada.
A potem, zimą, galimatias na basenie, bezsensowne treningi kadry (znowu heine-medina).
Rozzłościłam się i trenowałam za mało, nawet kiedy się wszystko ułożyło – to nie było
nawet pływanie.
Przewidziane na styczeń rezultaty nie są bliżej niż w lipcu, a kto wie, czy nie dalej.
I teraz bardzo, bardzo mi ciężko i trudno.
A przecież czasu mam po południu mnóstwo. Chodzę na treningi, nawet teraz, i tak za
rzadko. Ale to „wina” Stacha: sam trening zajmuje mniej czasu niż (potem) nieuchronnie
długie przebywanie z nim, ale tego mu nie można wytłumaczyć. Czasem „wścieka mnie to”.
Notabene z tego powodu w poniedziałek i wtorek nie byłam na basenie.

Ujmując zagadnienie poważnie, to w pełni zdaję sobie sprawę z tego, że nie jestem
zdrowa (mylą się ci, którzy mówią o mej lekkomyślności w tej dziedzinie), ale taki trening,
o jakim myślę, nie może mi zaszkodzić. Zresztą jest lekarstwo, o którym, niestety, czasem
zapominam: trzymać „nerwy” w kupie.
A za 4 lata o tej porze będę się przygotowywała do olimpiady (następna Olimpiada
w Australii67).
Tak.

Nudzi mi się dzisiaj w szkole. Aaaa…


Trzeba by popisać sobie o czymś ciekawym. Ale o czym? Hm… Stanowczo jestem
wyprana z inwencji twórczej na temat pisania czegoś ciekawego. Oj, jak mi się chce
pływać. Przypomniał mi się „mit” idealnego obozu wymyślony kiedyś przez Pelasię
i Stacha: cudowna okolica, górki, morze i jeziora (!), kajaki i śliczna pogoda; willa za
szklanymi ścianami-oknami (naturalnie nie wszędzie) i tarasami; na dole ogrzewany basen
kryty (na zimę); wieczorami orkiestra i dobry „dance”68; cudowne żarcie; ogromna
biblioteka (ode mnie) i przyjemne towarzystwo dyskusyjne – nie tylko tańczące
(z Kazikiem i Wieśkiem na czele).

18 I, wieczór
Z włosów leje mi się woda, z nosa katar, a z oczu chlorowane łzy, co wszystko razem
wzięte ma oznaczać: „Byłam na basenie”. Znaki nie kłamią, byłam i to 2 razy – ze szkołą
i na kadrze, i w międzyczasie rozmawiałam z Aliną, która jest znowu wypluta, znudzona
i nieszczęśliwa, w której to nędzy duchowej opartej o materialną, serdecznie bym jej
współczuła, gdybym jej mogła w pełni ufać. Tak współczuję jej nieco… ostrożniej,
a usiłuję pomóc swoją drogą. Zresztą nie powiem, abym jej się ostatnio bardzo
przydawała.
Gdyby to wszystko, co w „napadzie chandry” mówi Alina, było prawdą, to rzecz byłaby
rzeczywiście bardzo smutna: nie ma stanu duchowego, z którego trudniej się wydobyć niż
nuda i tzw. (przeze mnie) lenistwo życiowe – tragiczna bierność z wiecznym „nic mi się nie
chce”. Tak mówią w dobrych psychologicznie sztukach „wykańczający się, gnijący,
rozkładający [się]” mieszczanie, którzy „widzą bagno, ale nie umieją się zeń wydobyć, bo
zło tkwi w proletariacie itd., itd.”. A tyle jest jeszcze, nawet na tym naszym kawałeczku
ziemi, rzeczy ciekawych, a z drugiej strony – tyle istnień w gorszym położeniu, a jednak
niekwękających wiecznie, że doprawdy nie można mieć do życia pretensji, bo gotowe
stracić cierp​liwość i zacząć naprawdę kaprysić, i wtedy co będzie? Skandal, rozpacz?
A tymczasem nawet taka Mała Rzecz, Wszechobecna Rzecz jak Szczęście, nie przychodzi
do człowieka sama, jeśli ów „z góry założy”, że i tak będzie źle, bo jakżeż jemu mogłoby
być dobrze.
Gorsze jest to, że Alina mówi, że wie o tym, ale nie umie się przełamać.
Mówią, że w większości swych humorów Alina gra. No dobrze, ale po co? („Gra” jest
rzeczą przeznaczoną może nie tyle dla pożytku, ale z pewnością dla użytku społecznego).
„Naciąga”? Właściwie, szczególnie ostatnio – nie, a jeśli to robi, to bardzo dyskretnie
i w ogóle – rzecz nie warta takiej pracy aktorskiej.
„Popis”? Ale czy przede mną warto? Samo poczucie, iż oszukało się jedną, notabene
żeńską (gdzie efekt?!) istotę nie daje chyba wielkiej satysfakcji. A fakt faktem: Alina nie
jest zadowolona z życia. Przypuszczam, że gdyby urodziła się córką tytułowanego
milionera, to miałaby spleen w kołysce. I jednak, nawet jeśli bardzo przesadza, to słodko
jej nie jest. Postaram się więc być zawsze pod ręką.

Gdybym miała zamiar napisać powieść o tematyce młodzieżowej (naturalnie z pewną


dozą umiejętności w tej dziedzinie), to wybrałabym kogoś z obecnym nastawieniem
wewnętrznym Tereni. Tak się dziewczyna bezczelnie cieszy z życia, aż przyjemnie
popatrzeć i cudownie pomyśleć. Kiedy czytam jej „duszę”, to moja cielęca dusza skacze po
oślej łące swoich rozmyślań i porykuje z cicha i „z głośna”, co dla znawców da się łatwo
rozumieć jako przejaw szalonej radości i wesela. Gdybym się nie obawiała wymiaru
sprawiedliwości, to śpiewałabym „w głos”: no bo kiedy spojrzeć w tę zmałpiałą, z lekka
„Wilczą” twarz, to widać tylko mnóstwo roześmianych części ciała, przy czym oczy
pokazują duszę, a rozwarta w uśmiechu otchłań, czyli pospolicie zwany pysk, ukazuje
(również uśmiechnięte) serce, żołądek i wątrobę itp. akcesoria wewnętrzne z przewodem
pokarmowym przygotowanym do socjalistycznych warunków trawienia na czele.

A w ogóle, to doszłam, że za niewielką opłatą powinien trzymać mnie jakiś literat, a ja


„sporządzałabym” mu tytuły do powieści. Nie, całkiem serio: przychodzą mi do głowy
bardzo sympatyczne tytuły do wszelkiego rodzaju dzieł nabaz​grolonych, tylko że nic więcej
poza tytułami wymyśleć nie mogę. Np. taki wspaniale realistycznie-socjalistyczny tytuł:
W pogoni za konkretem, a z innej dziedziny: Siedem aniołków i jeden trup, Skandale
i skandaliki, szały i szaliki, Ludzie, bydlęta i bydlątka (charakter „nieco mądrze
psychologiczny”, styl lepszy niż w ostatnim zdaniu), z dziedziny powieści „idealnych” dla
młodych panienek: Dusze uciśnione, Szept sumienia, Cnota woła, Wsiąkajmy w świętość.
I jeszcze z socrealizmu: Stalin a szybkościowe pięcioraczki, Z gnicia w życie, Marsz,
gdzie każą, Na czym polega urok życia kajdankowego (rozprawka), Rzecz o cyfrach planu
(poema), Pornografia a baza, Socjalistyczne kopciuszki (dla dzieci), Dlaczego Czerwony
Kapturek był czerwony (dla dzieci) itp., itp.
A w ogóle pomysły na ten temat mam niezliczone i wspanialsze niż te oto „bredzonka”,
ale szybko je zapominam – rzecz roztrzepanego „geniuszu”.
Sama miałam zamiar pisać coś pt. Weszliśmy w mgłę, ale jakoś mi wlazło w mgłę, poza
tym to miało mieć „wytyczne światopoglądowe”, ale ponieważ takowych od „A-Z” nie
posiadam, a z punktu widzenia duchowej galarety „takich” rzeczy pisać nie warto, więc na
razie nie piszę, a potomni niech łzy gorzkie leją i to prędko, póki jest z czego lać, bo
Pitusińska z ogonka mówiła, że wodę będą na kartki dawać; dla przodowników pracy –
z dodatkiem rodzinnym. Myć będzie się w propagandzie socjalistycznej, która chociaż też
woda, to tańsza i łatwiej spotykana. Wisłę zaś wykorzystają na poruszanie Turbiny
Wielkiej w pałacu uświadamianych klasowo osesków w Piecuszkowie, która „niech
żyje!”. Być może. No bo ostatecznie, co w tym „chorym” na spleen i szalejącym z braku
wrażeń wieku XX być nie może?!!
O, świetny tytuł: Lejmy, póki jest po czym! (charakter hasła aktualnego i w ogóle
rewolucyjnie).

Przegłosowałam dzisiaj jednogłośnie projekt ustawy o odchudzaniu, ponieważ doszłam


w procesie odwrotnym do antypatycznego maksimum. Ustawa wchodzi w życie… od jutra
(jak mówi tradycja i doświadczenie, najlepiej jest wprowadzać w życie postanowienia –
od jutra).
Muszę przyznać, że moje władze wykonawcze nie bardzo wiedzą, jak sobie z tym dać
radę, ponieważ obżeranie się dobrymi rzeczami jest bardzo przyjemnym zajęciem
i w ogóle cudownym wynalazkiem. Ale „jakoś tam będzie” (to jest najmądrzejsze zdanie,
jakie można powiedzieć w chwili powzięcia „ważnej decyzji życiowej”).
Ha! (?)
Basia Rz. poszła do Pani I.69 z prośbą o zmniejszenie stopnia, ponieważ Jola
odpowiadała lepiej, a dostała gorszy. Było dużo sentymentów, trochę zachwytu i, myślę,
trochę niesmaku.
Przypomina mi się przemądre zdanie Boya (nie „wyroczni”, ale mądrego człowieka, co
właściwie znaczy mniej więcej to samo, bo mądrzy ludzie są równą rzadkością jak
wyrocznie): „Zalety od wad dzieli nieraz dość nieuchwytna granica; nie zawsze są to dwa
przeciwległe bieguny; częściej w życiu jest to kwestia proporcji, miary i właściwego
użycia. Stałość zasad łatwo wradza się w upór, godność – w dumę, prawdomówność –
w brak delikatności… To, co jest wzniosłe w wielkich okolicznościach, może się stać
śmieszne w drobnych70”.
Podobnie rzecz ma się i z tzw. „szlachetnością ducha”: też trudno znaleźć granicę między
człowiekiem dobrym, szlachetnym, a tzw. pospolicie ofiarą czy „dupą życiową”. I muszę
przyznać, że taka fajtłapowata, załzawiona „szlachetność” nie budzi mego zachwytu,
a przeciwnie, wywołuje dwie reakcje – budzi wątpliwość co do szczerości pobudek
danego osobnika oraz najzwyklejszą w świecie złość na temat: ojej, a cóż to za ślamazarna
ofiara”, za grosz sprytu i inicjatywy w kierunku wszechistniejącej „walki o byt”.
Ostatecznie, gdyby życie nie było walką, to byłoby strasznie nudne, przy czym walka
to nie to samo, co wojna, niszczenie i zabijanie; można tu podciągnąć nawet zwykłe
„cwaniactwo” (jak mówi sprytny ludek warszawski). Zresztą Basi Rz[ewuskiej] nic nie
zarzucam, bo po pierwsze za dobrze ją znam, aby móc wątpić w szczerość jej pobudek,
a za źle, aby móc cokolwiek powiedzieć o jej „stosunku do życia”. Mogę jedynie przyznać,
że odczułam dzisiaj coś w rodzaju niesmaku na widok tego incydentu i pomyślałam:
a przypuszczałam, że to wiele, wiele głębsze.
Zresztą ze szczegółów nie można sądzić o całokształcie. Dobroć ludzka jest
prawdziwa i piękna wówczas, gdy przejawia się w uczynkach i słowach, których
bezpośrednim celem jest pomóc człowiekowi. (Owe [!] „bezpośrednim” znaczy, że słowa
te nie mają być opowieścią o dobroci, ale dobrocią samą, są konieczne o tyle, o ile nimi
pomagam, a nie o ile opowiadam o tej pomocy).

Rozumiem i lubię ludzi, którzy nie umieliby zabić kurczęcia, ale nie lubię ludzi, którzy
w żadnym wypadku nie umieliby „dać w mordę”. Zresztą to jest na marginesie
i niezupełnie ścisłe. (Głupio to i nieprawdziwie powiedziane: nie lubię ludzi. Nie umiem
„nie lubić ludzi”. No ale mniejsza o to).

Zbliża się przerwa semestralna na wyższych uczelniach. Wybieram się w tym czasie do
Zakopanego (na parę dni) z paczką Ireny Czyżewskiej71. Jedzie ona, Lilka (jej koleżanka)
i dwóch kolegów, ich „partnerzy”. Irena proponując wspólny wyjazd pytała, czy „wezmę
kogoś”.
Otóż nie, nie wezmę! Chcę sobie raz pobyć w towarzystwie kolegów, a nie „mężczyzny”.
Chcę być chłopakowata, z nikim się nie wiązać i w ogóle mieć święty spokój ze strony płci
brzydkiej. Przebywanie bowiem z „płcią brzydką” jest bardzo męczące w przeciwieństwie
do przebywania „po prostu z kolegami”, które ma charakter bezpłciowy. Zresztą cały
wyjazd zależy od szeregu czynników: pogody (w Zakopanym [!]), kieszeni (nadwyrężona
z powodu imienin i to, niestety, najważniejsze) i matematyki (!!!).
Przyznam się, że mam na to Zakopane dziką ochotę z powodu – śnieg i z powodu –
przyjemna paka (chcą mi na gwałt dokooptować jakiegoś obcego „kawalera”, co zresztą
może być bardzo zabawne), ale kieszenie też mają swoje granice, a ja nie jestem na tyle
tępa, aby rozpaczać z powodu pewnej kieszeniowatej granicy.

Bardzo lubię Irenę. Jest supernaturalna, swobodna i cudownie łączy w sobie pewność
siebie z całkowitym brakiem zarozumiałości. Wydaje mi się zawsze bardzo dorosła
w porównaniu ze mną (ale to tylko ze względu na dawne, boiskowe stosunki), utrzymujemy
ze sobą niezbyt silny kontakt, a jednak gdy tylko się spotykamy, mamy sobie mnóstwo do
powiedzenia i gadamy jeszcze w drzwiach, nawet gdyby nam się „strasznie śpieszyło”.
Irena chce mnie zapoznać na gwałt z jakimiś tłumami „cudownych ludzi” z politechniki,
którymi jest zachwycona i wśród których „już obiekt złapała, ale jeszcze nie pała”,
przeciwko czemu ja zresztą nic nie mam (nie przeciwko Irczynym łapaniom obiektów, ale
przeciw poznaniu nowych tłumów).
Irka, gdyby była chłopcem, byłaby świetnym kolegą. Ta cecha świetnie harmonizuje z jej
rodzajem kobiecości, której przecież posiada bardzo wiele. Patrząc na jej zachowanie,
mówi się często: „Jaka ona stara”. A to jest nieprawda: Irena ma w sobie dużo przyjemnej
świeżości, a w rozmowie stwarza atmosferę tak naturalną i przepojoną szczerością, że
gadając z nią o różnych bzdurkach po prostu odpoczywa się (co w niektórych „zagranych”
rozmowach jest bardzo trudne do zrealizowania).
Ludwik powiedział mi dzisiaj w telefonie [!], nic o moich projektach nie wiedząc, że
wybiera się w czasie przerwy do Zakopańca. Wcale nie mam na to ochoty. Trzeba mu
„wyperswadować” [to] jakoś.

[dołączona do tomu podwójna kartka:]

Wszystko
Oddać ci wszystko – każdy sen i drgnienie
Każdy nerw ciała, każdy ruch i krok!
Przeszłość – to tylko o tobie wspomnienie,
Przyszłość – to tylko twój najświętszy wzrok!
Oddać ci wszystko: każde pulsu tętno
I grosz ostatni i ostatek sił,
Trwonić dla ciebie swą młodość namiętną,
Znaczyć ci drogę – krwią serdeczną z żył!
Zaprzeć się! Bluźnić! Z Judaszem paktować,
Żwir na twej drodze w miękki piasek gryźć,
Natchnioną wiarą zakrzyczeć: „Ach prowadź!”
Gdy mi na własną każesz zgubę iść!
A potem – oddać ci ostatnie tchnienie,
Skonać spokojnie, wiernie u twych nóg,
I wstecz spojrzawszy wierzyć niewzruszenie,
Że tak – za Ciebie-m tylko umrzeć mógł.
(kwiecień 1951 r.)
Tuwim72

Ostry erotyk
Składałem ci wizyty,
Okrutnie niezdobytej,
Nerwowo, gorączkowo
Bredziłem chorą mową,
Wierszami cię męczyłem,
Łamałem każde słowo,
Do krwi je w zębach gryzłem,
Dawałem rozgryzione,
Zgniecione, zakrwawione,
Przebite każdym zmysłem:
„Patrz!”

Składałem ci wizyty,
Nieznanej, głuchej, skrytej,
Słuchały meble święte
Tyrady niepojętej,
Tyrańskiej i cierniowej,
Gwałtownej, rozedrganej.
Słuchały mojej mowy
O ustach, piersiach, szczęściu –
Nierozdrapane ściany,
Nieposzarpane łóżka
Nierozwalony pięścią
Stół.

Tęsknotą dziś przeszyty,


Tu przy samotnym stole,
Schwytany w widm niewolę,
Na tysiąc dni rozbity,
Gromadzę te wizyty.
W kłęb jeden opętany
W nerw jeden – wszystkie rany
Ach, dzisiaj już szczęśliwy,
Ach, dzisiaj już kochany,
Daleki i pijany
Mąż73.
Dwa wiatry
Jeden wiatr – w polu wiał,
Drugi wiatr – w sadzie grał:
Cichuteńko, leciuteńko,
Liście pieścił i szeleścił,
Mdlał…

Jeden wiatr – pędziwiatr!


Fiknął kozła, plackiem spadł,
Skoczył, zawiał zaszybował,
Świdrem w górę zakołował
I przewrócił się, i wpadł
Na szumiący, senny sad,
Gdzie cichutko i leciutko
Liście pieścił i szeleścił
Drugi wiatr...

Sfrunął śniegiem z wiśni kwiat,


Parsknął śniegiem cały sad,
Wziął wiatr brata za kamrata,

Teraz z nim po polu lata,


Gonią obaj chmury, ptaki,
Mkną, wplątują się w wiatraki,
Głupkowate mylą śmigi,
W prawo, w lewo, świst, podrygi,
Dmą płucami ile sił,
Łobuzują, pal je licho!...
A w sadzie cicho, cicho...74

Nauka
Nauczali mnie mnóstwa mądrości,
Logarytmów, wzorów i formułek,
Z kwadracików, trójkącików i kółek
Nauczali mnie nieskończoności.

Rozprawiali o „cudach przyrody”,


Poznawałem różne tajemnice:
W jednym szkiełku – „życie w kropli wody”,
W drugim zaś – „kanały na księżycu”.

Mam tej wiedzy zapas nieskończony:


[2]πR, H2SO4,
Jabłka, lampy, Crookes’y, Newtony,
Azot, wodór, zmiany atmosfery.

Wiem o kuli napełnionej lodem,


O bursztynie, gdy się go pociera,
Wiem, że ciało zanurzone w wodzie
Traci tyle, ile... et cetera.

Ach, wiem jeszcze, że na drugiej półkuli


Słońce świeci, gdy u nas jest ciemno.
Różne rzeczy do głowy mi wkuli,
Tumanili nauką daremną.

I nic nie wiem i nic nie rozumiem,


I wciąż wierzę biednymi zmysłami,
Że ci ludzie na drugiej półkuli
Muszą chodzić do góry nogami.
I do dziś mam taką szkolną trwogę:
Bóg mnie wyrwie, a stanę bez słowa.
Panie Boże! Odpowiadać nie mogę,
Ja… wymawiam się, mnie boli głowa.

Trudna lekcja, nie mogłem od razu,


Lecz nauczę się… po pewnym czasie…
Proszę, zostaw mnie na drugie życie,
Jak na drugi rok w tej samej klasie75.

1 Bożena Ostoja – pseudonim Agnieszki Osieckiej. Używała go w dziennikach od 1949 r., a zapożyczyła od ojca Wiktora
Osieckiego, który pod pseudonimem Ostoja wstąpił w 1937 r. do Związku Autorów i Kompozytorów Scenicznych.

2 Rozstrzelenia, powiększona czcionka, słowa wzięte w ramki i podkreślenia dodane przez Agnieszkę Osiecką
w momencie sporządzania notatki dziennej oddane zostały w tekście głównym przez druk rozstrzelony (w wersji
elektronicznej – czcionka pogrubiona). Podkreślenia, które autorka dodała później (np. przy okazji lektury i redakcji
własnych zapisków), zostały zachowane w tekście głównym (w przypadkach szczególnych rozstrzeleniom, podkreśleniom
i innym wyróżnieniom towarzyszy komentarz w przypisie).

3 Jerzy Rajski (George, J. Większy, Lord, ur. 1933) – kolega z Saskiej Kępy. Grywał w siatkówkę w ogrodzie Osieckich.
Po maturze, którą zdał w 1951 r. w Liceum Ogólnokształcącym im. Hugona Kołłątaja w Warszawie, studiował prawo na
Uniwersytecie Warszawskim i w Strasburgu. Był dyrektorem Instytutu Prawa Cywilnego UW, wykładał m.in. na Sorbonie
i w Berkeley. Jesienią 1949 r. sprawił Agnieszce Osieckiej zawód miłosny, z którego autorka Białej bluzki nie była
w stanie się otrząsnąć do co najmniej 1953 r. Po wielu latach wspominała następstwa wydarzeń tamtej jesieni następująco:
„Gdy miałam czternaście lat, kiedy to dziewczyna jest przewrażliwiona, płacze co pięć minut – kochałam się w chłopcu
z naszej dzielnicy, synu naszych sąsiadów, starszym ode mnie, chudym, brzydkim, piegowatym, co mi nie przeszkadzało. On
robił wszystko, by mnie upokorzyć. Działo się ze mną coś niedobrego. Chciałam nawet popełnić samobójstwo i już
zamknęłam się w tym celu w łazience. Wtedy mama zawołała: »Zupa stygnie!« – »Jaka?« – »Pomidorowa«. – Tę lubiłam.
Co mi szkodzi jeszcze zjeść – pomyślałam. I tak się wygrzebałam. Później przez wiele lat już nie umiałam kochać tak
prawdziwie”, Żyję intensywnie. Z Agnieszką Osiecką rozmawia Barbara Henkel, „Kobieta i Życie”, 25 maja 1986,
nr 21.

4 Gdy jesteś blisko (sł. Jerzy Lawina-Świętochowski, muz. Michał Jaworski) – tango z filmu Płomienne serca z 1937 r.

5 Właśc. „Bo codzienność, jak boskość, jednaki lęk budzi” – puenta wiersza Sprzeczność z tomu Barwa miodu
Leopolda Staffa (1878–1957), poety, eseisty, redaktora, tłumacza i wydawcy dzieł filozoficznych, wiceprezesa Polskiej
Akademii Literatury, zob. Leopold Staff, Sprzeczność, w: tegoż, Poezje, wybór Mieczysław Jastrun, t. 3, Warszawa 1950,
s. 299.

6 XII Liceum Ogólnokształcące im. Marii Skłodowskiej-Curie w Warszawie – szkoła mieściła się przy ulicy Obrońców
31 na Saskiej Kępie. W roku szkolnym 1951–1952 Agnieszka Osiecka uczęszczała do klasy maturalnej.

7 Życie w kolorach (1936) – powieść Witolda Bunikiewicza (1885–1946), filozofa, poety, prozaika, krytyka, redaktora
i tłumacza.

8 Mieczysława Kazimiera Sztechman z Lipowskich (babcia Kazia, 1889–1967) – matka Marii Osieckiej i Barbary
Sikorskiej. Opuściła męża i córki dla innego mężczyzny. Po wojnie zamieszkała z Barbarą Sikorską i jej synem Maćkiem.
Dla dorastającej Agnieszki Osieckiej znacznie ważniejszą „babcią” była Bronisława Nowakowska ze Sztechmanów (babcia
Bronka, Babunia, 1869–1950) – siostra Józefa Sztechmana (dziadka Agnieszki Osieckiej – zob. przyp. 13, s. 75). Po drugiej
wojnie światowej Osieccy zamieszkali u babci Bronki – w jej mieszkaniu przy ulicy Dąbrowieckiej 25/3.

9 Święta Bożego Narodzenia i Nowy Rok Agnieszka Osiecka spędzała wraz z przyjaciółmi w Karpaczu oraz Wiśle.
W 1958 r. wspominała ten czas następująco: „Karpacz. Bardzo źle. Zimny pokój na strychu. Sama. Wizyta Ludwika
[Walunkiewicza – przyp. KFS, zob. przyp. 11]. Eskapada do Wisły (uczę się siebie – chandra nowego miejsca, chęć
natychmiastowej ucieczki – raz jeden jedyny zrealizowane martwe łzy). Ostra zima bez śniegu. Samotne spacery po torze
bobsleyowym”, Agnieszka Osiecka, Wakacje, Publiczne Cyfrowe Archiwum Agnieszki Osieckiej.

10 Patria – elegancka restauracja w Karpaczu, w której odbywały się dansingi.

11 Ludwik Walunkiewicz – pływak z CWKS-u, student.

12 Warszawa Główna (właśc. Warszawa Główna Osobowa) – dawna stacja PKP przy ulicy Towarowej. Obecnie mieści
się tam Muzeum Kolejnictwa.

13 CWKS (Centralny Wojskowy Klub Sportowy, od 1916 r.) – wielosekcyjny klub sportowy z lewobrzeżnej Warszawy,
popularne miejsce spotkań warszawskiej młodzieży. Agnieszka Osiecka zaczęła trenować w nim pływanie w 1949 r. –
wtedy nosił jeszcze nazwę Wojskowy Klub Sportowy Legia. Od listopada 1949 r. ośrodek przemianowano na CWKS, ale
Osiecka nazywała go czasem po dawnemu Legią.

14 Kajtek – pływak z CWKS-u. Agnieszka Osiecka zaprzyjaźniła się z nim w latem 1951 r. – w trakcie obozu
pływackiego nad jeziorem Głębokim.

15 Stanisław Kowalski – (Braciszek, Misiaczek, Misiek, Misiu, Miś, Niedźwiadek, Stach, Stasiek, Staszek) – pływak
z CWKS-u, młody komunista, pierwszy chłopak Agnieszki Osieckiej. 26 listopada 1951 r. Agnieszka Osiecka pisała: „Wiem,
że Staszek ciągle, na każdym kroku, coś mi „przebacza”. Jest bardzo dobry i bardzo kochający, chociaż ma swoje powody
(może zresztą przesadzone), aby taki nie być. Sam zresztą wówczas powiedział: »Gdybym Ciebie przestał kochać, to bym
Cię nienawidził«. Wiem o tym. Nietrudno się zresztą tego domyślić. Bardzo Stacha lubię i jest mi bardzo potrzebny. Zresztą,
nie znaczy to wcale, że go tak bardzo wykorzystuję, udając miłość, bo przecież, [po] pierwsze, daję mu bardzo wiele z tego,
na co mnie stać, po drugie, lubię go naprawdę bardzo, bardzo serdecznie i jestem mu wdzięczna za ogrom Dobra, jaki mi
okazał”, Agnieszka Osiecka, Dzienniki i zapiski. 1951, red. Karolina Felberg-Sendecka, Warszawa 2014, s. 473.

16 Mieczysław Kociszewski (Kot, Kotek) – pływak z CWKS-u. Aleksandra Mrozówna (właśc. Aleksandra Mróz-
Jaśkiewicz, ur. 1935) – pływaczka w stylu klasycznym, wielokrotna mistrzyni i rekordzistka Polski, nauczycielka
wychowania fizycznego. Zaczynała karierę w Bydgoszczy, potem przeniosła się do Warszawy (pływała w Polonii i CWKS-
ie). W 1952 r. startowała w biegu na 200 metrów stylem klasycznym na XV Letnich Igrzyskach Olimpijskich
w Helsinkach. Olgierd Korolkiewicz – pływak z CWKS-u, sympatia Aleksandry Byszewskiej (zob. przyp. 7, s. 43).
„Olgierd Korolkiewicz – młodzieniec zblazowany. Kpiarz i błazen życiowy na pewną modłę. Świnia straszna. Lubi
»gardzić«”, Agnieszka Osiecka, Dzienniki i zapiski. 1951, dz. cyt., s. 389. Olimpiada (właśc. Igrzyska XV Olimpiady) –
międzynarodowe zawody, na które w 1952 r. wybierali się koledzy Agnieszki Osieckiej z CWKS-u (m.in. Aleksander
Czuperski – zob. przyp. 34, s. 18.) odbywały się w Helsinkach.

17 Wiktor Osiecki (1905–1977) – urodzony w Belgradzie syn Wiktorii i Stefana Osieckich, ojciec Agnieszki Osieckiej,
pianista, akordeonista, akompaniator, kompozytor, dyrygent. Grę na fortepianie studiował w Konserwatorium Wiedeńskim.
Karierę muzyczną rozpoczął we Lwowie – grał m.in. w lokalach Franciszka Moszkowicza. W latach trzydziestych
przeniósł się wraz z Moszkowiczem do Warszawy. Grywał na dansingach w Adrii, był kierownikiem muzycznym Teatru
Perskie Oko, wespół z Wiktorem Tychowskim prowadził orkiestrę gitar hawajskich i akompaniował w kawiarni artystycznej
Sztuka i Moda. Po II wojnie światowej był pianistą w Orkiestrze Jazzowej Charlesa Bovery’ego, grał w odbudowanej
kawiarni Adria, a później w znajdującej się w hotelu Victoria restauracji Canaletto, wreszcie został kierownikiem
muzycznym w warszawskim teatrze Syrena. Skomponował m.in. tango Uśmiech twych ust. Czasem współpracował
z córką – opracował muzycznie na przykład jej sztukę Łotrzyce (1970). Małżeństwo Osieckich zaczęło się rozpadać mniej
więcej w tym samym czasie, kiedy ich córka zaczęła prowadzić regularny dziennik (18 maja 1949 r.). Wiktor Osiecki
ostatecznie wyprowadził się od żony i córki w 1951 r. – zamieszkał wówczas u artystki estradowej Józefiny Pellegrini (zob.
przyp. , s. ) na ulicy Francuskiej 21/3. Nim jednak do tego doszło, Agnieszka Osiecka była angażowana jako mediator
w konflikty rodziców „Mama wie i przeżyła mało, a jest tym tak zmęczona i przewrażliwiona, jakby przeżyła naprawdę
ciekawe życie. Marzy o spokoju. To jest wstrętne, okropne. Tak mi Mamy żal. Nie mogłabym być taka jak Ona. Prędzej
mogłabym być taka jak ojciec, chociaż on jest podły. Układa sobie życie tak, jak mu jest względnie wygodnie. Chociaż się
męczy nieraz, wie jednak, że jest Panem swojej męki, panem swej sytuacji”, Agnieszka Osiecka, Dzienniki. 1945–1950,
dz. cyt., s. 370. Z kolei 9 lutego 1951 r. pisała: „Uspokajałam matkę. Surowo, po prostu i surrealnie odradzałam głupie,
impulsywne postępki itp. Ojciec robił z Matką, co mu się podobało, i co gorsza doskonale wiedział o swoim wpływie na nią.
Mama męczyła się piekielnie. W chwilach rozpaczy groziła ojcu, że pójdzie sobie i rzuci to wszystko, ale zrealizowała to
tylko raz i na przeciąg [!] kilku godzin. W takich wypadkach ojciec groził Jej tym, że wtedy on też pójdzie i ja zostanę sama.
To był dobry, trafny szantaż. W rezultacie, nawet po solidnym zdecydowaniu, że pójdą do adwokata – zostawali. Och, było
setki, tysiące drobnych epizodów i epizodzików, spraw i sprawek. Powoli oswajałam się z sytuacją, przyzwyczajałam się do
myśli, że właściwie »nie mogę być pewna dnia ani godziny«, mało – że w każdej chwili mogę stracić matkę (ojciec był już
dawno właściwie stracony) lub oboje rodziców”, Agnieszka Osiecka, Dzienniki i zapiski. 1951, dz. cyt., s. 60–61. Po
latach opowiadała o swej relacji z ojcem następująco: „Ojcu zawdzięczam usposobienie trampa, niechęć do nacjonalizmu,
rzemieślniczy nieco stosunek do sztuki, sceptycyzm w ocenie ludzi oraz swoiste szwejkowsko-galicyjsko-okupacyjne
poczucie humoru”, Agnieszka Osiecka, Mój dom rodzinny. Ich dwoje i ja, „TiM”, 25 listopada 1988, nr 48.

18 Maria Osiecka (1910–1994) – urodzona w Warszawie córka Mieczysławy i Józefa Sztechmanów, matka Agnieszki
Osieckiej. Przed drugą wojną światową kierowała lokalami gastronomiczno-rozrywkowymi w Warszawie (Ziemiańską,
Sztuką i Modą) i zakopiańską Watrą. W Sztuce i Modzie poznała Wiktora Osieckiego i poślubiła go w 1935 r. W 1936
urodziła swoje jedyne dziecko. Podczas okupacji niemieckiej prowadziła wraz z mężem w Warszawie lokal Watra, po
wojnie pracowała w administracji państwowej (m.in. w Ministerstwie Budownictwa). Należała do Polskiej Zjednoczonej
Partii Robotniczej. W 1959 r. rozwiodła się z Wiktorem Osieckim i żyła odtąd głównie sprawami córki, z którą mieszkała
w dwupokojowym mieszkaniu przy Dąbrowieckiej 25/3. W 1985 r. Agnieszka Osiecka wyznała: „Żyję w nieustannym
wirze, nie prowadzę gospodarstwa, często wyjeżdżam, śpię pięć godzin na dobę, przeprowadzam trudne rozmowy, godzę
zwaśnionych, wiecznie otacza mnie tłum ludzi, ale nie mogę liczyć na nikogo, w życiu codziennym pomaga mi tylko matka”,
Przepraszam, że żyję? Z Agnieszką Osiecką rozmawia Joanna Jaworska-Grabowska, „Kobieta i Życie”, 4 września
1985, nr 36.

19 Adela Bornholtz – nauczycielka historii i NOP-u, w latach 1951–1953 dyrektorka XII Liceum Ogólnokształcącego im.
Marii Skłodowskiej-Curie w Warszawie.

20 Artos (właśc. Państwowa Agencja Imprez Arstystycznych) – organizacja kulturalno-propagandowa powołana w celu
szerzenia ideologii państwowej w tzw. terenie: „Polem jej [agencji »Artos« – przyp. KFS] aktywności były środowiska
wiejskie i małomiasteczkowe, gdzie wystawiano spektakle teatralne i montaże słowno-muzyczne (składające się z satyr,
pieśni masowych, melodii ludowych), inscenizowano fragmenty oper itp. Działalność Agencji obliczona była na rozbudzanie
artystycznych potrzeb wśród najbardziej kulturowo zaniedbanych grup ludności. »Artos« przeszedł do historii jako przykład
powojennego entuzjazmu ludzi sztuki (co znalazło upamiętnienie m.in. w wierszu A. Kamieńskiej Aktorom »Artosu«:
»Pieśniarko miła w sukni z cekinami, / Ja wiem, że inna ci się marzy scena«). Z drugiej strony – jako przejaw centralizacji,
wypaczającej ideę amatorstwa artystycznego. Powstanie »Artosu« kładło bowiem kres Czytelnikowskiej akcji, która
przebiegała pod hasłem »znoszenia rogatek kulturalnych« (J. Borejsza), a której częścią były m.in. organizowane na wsiach
i w małych miejscowościach konkursy czytelnicze, spotkania autorskie, konkursy recytatorskie czy wieczory teatralne. Od
1950 r. »Artos« zmonopolizował tę dziedzinę działalności. Imprezy Agencji stały się wkrótce synonimem sztampy i nudy
(zanotował to K.I. Gałczyński w Balladzie o autorach, co mieli żal do Artosu: »Przyjechali Autorowie do Ustki: /
pustki«)”, Wojciech Tomasik, Amatorska twórczość, w: Słownik realizmu socjalistycznego, red. Zdzisław Łapiński,
Wojciech Tomasik, Kraków 2004, s. 11–12.

21 „Na balu w Skłodowskiej, dzięki protekcji ojca Agnieszki, zagrał najmodniejszy w środowisku rozrywkowym zespół
saksofonisty Charlesa Bovery’ego”, Jan Borkowski, Obrazki z Agnieszką (lata sześćdziesiąte), w: Koleżanka.
Wspomnienia o Agnieszce Osieckiej, wybór, wstęp, oprac. Karolina Felberg-Sendecka, Warszawa 2015, s. 123. Orkiestra
Jazzowa Charlesa Bovery’ego (właśc. Karel Nejdely) – kilkunastoosobowa formacja muzyczna, w której grywał m.in.
Wiktor Osiecki. Zespół założył Charles Bovery, czeski saksofonista, skrzypek, piosenkarz. Bovery do Warszawy przyjechał
w 1942 r., grał w Cafe Lucynka i Cafe Bodo na ulicy Foksal. Po wojnie grywał m.in. w ocalałej części Hotelu
Europejskiego i w kawiarni Kameralnej. W latach 1946–1947 kierował Jazz-Clubem Polskiej YMCA.

22 Jan Rajski (Imć Jan Rajski, Imć Pan Jan Rajski, Lord na Smyczy, Mały Lord, Rajskie Dziecko, ur. 1934) – przyjaciel
z czasów szkolnych, brat Jerzego Rajskiego. Po drugiej wojnie światowej zamieszkał z rodziną w domu przy Walecznych 16
na Saskiej Kępie. Należał do paczki grającej w siatkówkę w ogrodzie Osieckich. Uczył się w IV Liceum
Ogólnokształcącym im. Adama Mickiewicza w Warszawie, maturę zdał w 1953 r., został lekarzem (onkologiem
i radioterapeutą). Jest mężem aktorki Barbary Burskiej.

23 Sleeping (ang.) – kolejowy wagon sypialny. W latach 1946–1959 miejsca w wagonach sypialnych kupowało się
w Polskim Biurze Podróży Orbis, a nie w kasach PKP.

24 Ognisko (właśc. Młodzieżowy Dom Kultury Ognisko – MDK Ognisko) – klub sportowy, powstały w miejsce
rozwiązanej w 1949 r. Polskiej YMCA (ang. Young Men’s Christian Association – Chrześcijańskie Stowarzyszenie
Młodzieży Męskiej). Na ulicy Konopnickiej w Warszawie Polska YMCA posiadała basen, na którym uczennice
„Skłodowskiej” odbywały lekcje pływania. Po rozwiązaniu YMCA basen stał się włas​nością państwa – trenowali na nim
m.in. pływacy z CWKS-u. Agnieszka Osiecka często mówiła o Ognisku „dawna YMCA” albo „Ymka”.

25 Irena Straszyńska (panna Ircia, Straszydełko, Straszydło, 1891–1963) – nauczycielka matematyki, siostra Olgierda
Straszyńskiego – słynnego dyrygenta. Przez uczennice została zapamiętana jako bardzo wymagająca i wzbudzająca
respekt.

26 Irmina Bańkowska (Irma, Irmuszka) – koleżanka z klasy.

27 Teresa Wilk (po mężu Deszczak, Bzibzia, Terenia, Teresa Wu, ur. 1936) – koleżanka z klasy, biolożka. „Od 1948 roku
chodziłyśmy razem do liceum, w 1952 zrobiłyśmy maturę, a kolegowałyśmy się jeszcze na studiach. Miałyśmy regularny
kontakt gdzieś do 1958 roku. Pamiętam, że chodziłam do STS-u, żeby tam również podpatrywać dokonania Agnieszki”,
Teresa Deszczak (z domu Wilk), Inna niż my wszystkie, w: Koleżanka. Wspomnienia o Agnieszce Osieckiej, dz. cyt., s.
27. „Nasze drogi się zupełnie rozeszły. Pracowałam jako mikrobiolog w służbie zdrowia, a ona żyła w świecie literacko-
artystycznym, ale bardzo dużo o niej myślałam, bo – muszę przyznać – Agnieszka wywarła na mnie ogromny wpływ.
W młodzieńczych latach bardzo dużo jej zawdzięczałam. Do dziś wspominam ją jako dobrego człowieka. Mniej jako talent,
a przede wszystkim jako dobrego człowieka, ponieważ Agnieszka w czasach, kiedy było mi bardzo ciężko, zupełnie
bezinteresownie mnie wspierała”, tamże, s. 28. Z kolei Osiecka pisała o niej w 1951 r.: „Teresa Wilk – inteligencja z typu
zarodków geniuszu! Jest z zasady (z powodami) nieszczęśliwa – ma »s z a r e« życie; rozumie je i nie chce, i nie umie
wyrwać się z niego. Silny, choć niewłaściwie periodycznie zanikający kompleks niższości prowadzący do desperacji
i rozgoryczenia z często niewybrednym »błaznowaniem« i osamotnieniem, zaskorupianiu się duchowym. Nieożywione wiarą
i zapałem niepospolite zdolności literackie i ścisłe rozumowanie. Skłonność do egzaltacji, a następnie, po »ataku«,
gwałtownego, sztucznie wywołanego otrzeźwienia”, Agnieszka Osiecka, Dzienniki i zapiski. 1951, dz. cyt., s. 389.

28 Dwa zera – toaleta.

29 Nd – niedostatecznie, ocena niedostateczna.

30 Tournée (fr.) – podróż, w jaką udaje się artysta w celu promowania własnej twórczości. W przypadku pracowników
Artosu (zob. przyp. 20, s. 13) jeździło się nie tyle „na tournée”, co „w teren”: „Słowo »trasa« lub »jechać w teren«, »być
w terenie«, pochodzi z lat grubo jeszcze przedodwilżowych i wywodzi się z archipelagu wyrazów urzędowych, jak klub-
kawiarnia czy podomka. Artyści z pokolenia mojego ojca – Stefcia Górska, Mira Grelichowska, Marysia Chmurkowska,
Lopek Krukowski – przed wojną powiedzieliby: »jadę na koncerty«, w latach pięćdziesiątych: »jadę w teren«, […]
»Wyjazdy w teren« nie trwały, na szczęście, długo. Starsi artyści zaczęli znowu […] jeździć na koncerty, a wśród młodych
pojawiło się słowo »trasa« (»jesteśmy w trasie«, »jedziemy w trasę«)”, Agnieszka Osiecka, Szpetni czterdziestoletni,
Warszawa 2008, s. 201 i 203.

31 Intryga i miłość (tyt. oryg. Kabale und Liebe, 1796, reż. Aleksander Bardini, premiera 3 października 1951 r.
w Teatrze Polskim w Warszawie) – tragedia mieszczańska Fryderyka Schillera (1759–1805), niemieckiego poety,
dramaturga, teoretyka teatru, filozofa i historyka. Sztukę przełożył Artur Maria Swinarski, scenografię przygotowali Jan
Kosiński i Zofia Węgierkowa. Luizę grała Ewa Krasnodębska (ur. 1925), aktorka teatralna i filmowa.

32 Zielona Gęś (właśc. Teatrzyk Zielona Gęś) – publikowane w latach 1946‒1950 w tygodniku „Przekrój” miniatury
dramatyczne Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego (1905‒1953), poety, satyryka, tłumacza. Humoreski te
charakteryzowały absurd i groteska, zob. Konstanty Ildefons Gałczyński, Teatrzyk „Zielona Gęś” ma zaszczyt
przedstawić, Warszawa 1968.

33 Agnieszka Osiecka, szczególnie w korespondencji z Teresą Wilk, pisała o sobie czasami „Aga Jędza”.

34 Aleksander Czuperski (Olek, Olo, 1923?–2004) – pływak, trener, opiekun sekcji pływackiej i sekcji piłki wodnej
w CWKS-ie. Jako żołnierz AK brał udział w powstaniu warszawskim, po wojnie zaangażował się w odbudowę zniszczonej
infrastruktury Legii. Wśród jego wychowanków byli m.in. mistrzowie Polski i olimpijczycy.

35 Wiesław Otwinowski (Dziad) – pływak z CWKS-u. Maturę zdał w Liceum Ogólnokształcącym im. Ks. Józefa
Poniatowskiego w Warszawie, a potem studiował fizykę na warszawskiej Politechnice.
36 Politechnika Warszawska (PW, od 1915 r.) – państwowa uczelnia wyższa.

37 ZMP (Związek Młodzieży Polskiej, 1948–1957) – wzorowana na radzieckim Komsomole młodzieżowa organizacja
ideowo-polityczna, powołana do realizowania polityki partii komunistycznej wobec młodzieży. Podstawowym zadaniem
ZMP było kształcenie nowych pokoleń w duchu panującego systemu oraz upolitycznianie oświaty i wychowania. Związek
propagował rozbudowę przemysłu, kolektywizację wsi i współzawodnictwo w pracy oraz starał się kształtować „nowego
człowieka” – antytradycjonalistę, komunistę, materialistę. Mimo że do związku nie przyjmowano osób z rodzin i grup
społecznych uznanych za wrogie politycznie, była to organizacja masowa (w szczytowym momencie zrzeszała około 2 mln
członków – prawie 40% młodzieży). Osobom niezrzeszonym groziły sankcje, np. nieprzyjęcie na studia wyższe.
Przynależność do ZMP pomagała w karierze zawodowej, stąd powodem do zrzeszenia się był nierzadko konformizm. Po
przesileniu politycznym w październiku 1956 r. ZMP rozwiązano (w styczniu 1957 r.) i powołano na jego miejsce nową
organizację młodzieżową – Związek Młodzieży Socjalistycznej (ZMS). Agnieszka Osiecka była aktywistką ZMP od 1949 r.
Pełniła w organizacji rozmaite funkcje: była kierowniczką sekcji agitacyjno-propagandowej, sekretarką szkolnego koła,
pracowała z ramienia ZMP jako instruktorka wychowania fizycznego w praskich organizacjach wychowawczo-
oświatowych. W 1950 r. niektóre koleżanki szkolne bezskutecznie usiłowały wyrzucić ją z ZMP, zob. Agnieszka Osiecka,
Dzienniki. 1945–1950, dz. cyt., s. 152–156. W trakcie studiów dziennikarskich na Uniwersytecie Warszawskim przyszła
poetka nadal udzielała się w ZMP, choć miała do organizacji nieco już bardziej krytyczny stosunek. Pod koniec 1953 r.
Agnieszka Osiecka została oskarżona (słusznie zresztą) o fałszowanie podpisów wykładowców w indeksach, co jej koledzy
z uczelnianego wydziału ZMP skrzętnie wykorzystali, by uczynić z niej „wroga ludu” i zorganizować na nią nagonkę, zob.
Agnieszka Osiecka, Szpetni czterdziestoletni, dz. cyt., s. 145–148.

38 KUL (Katolicki Uniwersytet Lubelski, od 1918 r.) – niepaństwowa uczelnia wyższa. Reaktywowany w 1944 r.
uniwersytet podlegał w stalinizmie rozmaitym represjom i ciągłej inwigilacji przez Urząd Bezpieczeństwa. Od 1954 r.
katedrą etyki na Wydziale Filozofii Chrześcijańskiej kierował ks. kard. Karol Wojtyła. W 2005 r. uczelnia zmieniła nazwę na
Katolicki Uniwersytet Lubelski im. Jana Pawła II.

39 Jerzy Szafrański (Szafa, Szafsko) – pływak z CWKS-u. „J urek Szafrański – entuzjasta surowy i nieubłagany
komunizmu i stalowych ludzi komunizmu. Silne instynkty samcze, przesłonięte wobec umiejących się odpowiednio
zachować osób, przyjemnym, lojalnym oraz szczerym i serdecznym koleżeństwem. Na ogół ordynarny i brutalny, bywa
cudnie po prostu dobry i kochany... Kiedy mu źle, przyjaźni się ze mną i żali się. Jestem jedyną osobą, której odmienne nieco
poglądy cierpliwie znosi. Umie ponosić porażki”, Agnieszka Osiecka, Dzienniki i zapiski. 1951, dz. cyt., s. 389.

40 Jan Banucha (Malarzyna, 1934–2008) – kolega z Domu Harcerza, student warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych
(w 1957 r. ukończył Wydział Malarstwa), późniejszy malarz, scenograf, kostiumograf teatralny, filmowy i telewizyjny.
Współpracował z wieloma teatrami, m.in. ze Studenckim Teatrem Satyryków, warszawskim Teatrem Powszechnym
i Teatrem Polskim w Szczecinie. Pracował dla Zygmunta Hübnera, Kazimierza Kutza, Wojciecha Solarza, Tadeusza
Słobodzianka, Andrzeja Wajdy i innych reżyserów. W 2005 r. został odznaczony Złotym Krzyżem Zasługi. „Janek Banucha
– superoryginał. Malarz. »Ars pro arte«. Wielbiciel impresjonizmu. Patrzy na świat i ludzi przez kolorowe okulary i widzi
w promieniach słońca. Jest przyjemnie dowcipny, jedynie w miarę złośliwy. Stąd duży talent satyryczno-literacki. Wielbiciel
geniuszu i cyganerii w literaturze i w życiu – w ludziach. Szuka kolorów. Obserwuje. Udaje, że czuje, jak Colas Breugnon,
nektar wina. Bywa »zachwycony« oraz drwiący à la »sceptyk-artysta«. Udaje czasem, że nienawidzi banalności. Pisze
cudowne listy i rozumie, co to znaczy po mojemu »cudownie«. »Kocha włóczyć się«. Pochłania książki i kocha się we
Francji, w barwie i we mnie. Można mu bardzo długo bez powodu wymyślać – bez skutku”, Agnieszka Osiecka, Dzienniki
i zapiski. 1951, dz. cyt., s. 389‒390.

41 Bohdan Reszka (Bohuś, 1933–2014) – kolega szkolny Jerzego Rajskiego, pływak z Ogniwa, od 1951 r. student Szkoły
Głównej Gospodarstwa Wiejskiego, późniejszy leśnik. Grywał w ogrodzie Osieckich w siatkówkę. Czasem przyprowadzał
swoją siostrę Grażynę.

42 Ewa Sękowska – koleżanka z klasy. Agnieszka Osiecka poznała ją w 1948 r. – dziewczynki rozpoczęły wówczas
naukę w gimnazjum żeńskim na Saskiej Kępie. 2 stycznia 1953 r. Osiecka wspominała ich przyjaźń następująco: „Początek
fanatycznej przyjaźni z Ewuśką. Moja rola »pazia« u stóp boginki. Łobuziak z podrapanymi kolanami i końskim zdrowiem
i eteryczna księżniczka. Ja myślę o piłce, a ona czyta Przeminęło z wiatrem. Rozmowy u Ewuni w internacie. Pytanie: co
to jest miłość? Dla niej – kraina wymarzonych cudów. Dla mnie – rzecz interesująca, kiedy nie ma w planie jakiegoś
»wypadu«, jakiejś gry w dwa ognie, w siatkę, plaży, czy co tam wypadnie”. „Fanatyczna” relacja z Sękowską zakończyła
się ostatecznie latem 1950 r. Kolejnymi dziewczyńskimi „miłościami” Osieckiej były Eliza Kalicka i Teresa Wilk. Elżbieta
Czajer (Pelasia) – pływaczka z CWKS-u. „P e l a s i a C z a j e r – potomek starej śląskiej rodziny. Entuzjastka
Germanizmu, solidności niemieckiej i Śląska w ogóle. Superczarna reakcja. Wychowana pod silnym wpływem batalionu
ciotek. Idealistka, mimo dość trudnego życia i bogatych doświadczeń, bardzo religijna. Egzaltowana do nierażącej, co
prawda, przesady. Jest cieplutka, „misiowata” i bardzo kochana. Wzrusza się często i »na mokro – łzy«!”, Agnieszka
Osiecka, Dzienniki i zapiski. 1951, dz. cyt., s. 389. Elżbieta Kalicka (Èlise, Eliza) – koleżanka z klasy. Pisała dziennik
i wymieniała się zapiskami z Agnieszką Osiecką. „Eliza Kalicka – kocham Ją. Jest najlepsza, najukochańsza, najszczersza,
naj, naj, naj, naj... Czasem Jej nie lubię, ale i tak Ją kocham, bo jest taka jaka jest (o tyle, o ile wiem i o tyle, o ile nie wiem).
Kocham za wszystko i jeszcze więcej niż wszystko. O Niej myślę i o Niej czuję per »Èlise«. Tylko czasami mam ochotę
dać Jej po mordzie, ale to nic. Stawia mi jak najczarniejsze horoskopy, a ja Jej jak najlepsze, najjaśniejsze, najpromienniejsze.
Zobaczymy”, tamże, s. 391. Maria Łukawska (Ida, Iga, Figa, Figus) – pływaczka z CWKS-u. Alina Krzcińska (Ala, Alka,
Alsko, w pierwszym tomie dzienników błędnie jako Alicja) – pływaczka z CWKS-u, uczennica szkoły im. Mikołaja Reja
w Warszawie. „Alina Krzcińska – chodzące nieszczęście z pretensjami. Lubi podkreślać fakt, iż nie zrozumie jej ten, kto nie
jest i nie będzie nieszczęśliwy jak ona (np. ja). Lubi otoczenie tzw. ludzi żywych – prostych, dobrych, szczerych i wesołych.
Umie popsuć swym humorem humor całemu towarzystwu, jak również zmienić go w ciągu 5 minut. W miarę inteligentna;
pod względem nauki – niemalże tępa i niechętna. Nudzi jej się w życiu. Męczy się w stylu »gnijącej w zastoju« burżujki.
Z góry zakłada, że (dlatego, że jest sobą) nie dojdzie do celu, i nie próbuje tego nawet wtedy, gdy jej się w tym chce pomóc.
Częściowo jest, częściowo udaje »subtelnie wrażliwą«. Pozuje, że nienawidzi w ludziach pozy. Zdolna do krytyki i
tolerancji, lecz nie do zrozumienia. Samokrytykowana, zrezygnowana i [w] skrajnej depresji. Lubi, gdy się nad nią rozczulić.
Poza z gatunku półnieświadomych. Pływa z ambicją”, tamże, s. 390.

43 Zaczernienie pochodzi od edytorki, tyczy się osoby, która została wyczerniona w drugim tomie Dzienników Agnieszki
Osieckiej, i uczynione zostało na jej osobistą prośbę. „ . (tzw. kujon. Rozgoryczona, szczególnie w stosunku do
lekkoduchów, szczególnie tzw. beaux ésprits. Kiedyś wybitnie, »wściekle« złośliwa {jako system samoobrony} w stosunku
do otoczenia. Obecnie jedynie w dowcipny sposób. Częste przejawy nieufności i trochę jakby starczej goryczy. W gruncie
rzeczy bardzo dobre serce i, mimo »kucia«, głęboka inteligencja, raczej nieścisła. Bywa na kogoś zła. W ogóle jest bardzo
kochana)”, tamże, s. 388.

44 Tak w oryginale kończy się to zdanie.

45 Pierwsze wyzwolenie – odzyskanie przez Polskę niepodległości w 1918 r.

46 Nicolas Boileau (właśc. Nicolas Boileau-Despréaux, 1636–1711) – francuski poeta, krytyk i teoretyk literatury,
kronikarz Ludwika XIV. Autor poematu Sztuka poetycka. Wissarion Bieliński (1811‒1848) – rosyjski pisarz, filozof, krytyk
literacki, publicysta. Tadeusz Boy-Żeleński (1874–1941) – pisarz, felietonista, publicysta, satyryk, poeta, kronikarz, krytyk
literacki i teatralny, eseista, tłumacz, działacz społeczny, lekarz pediatra i wolnomularz. Współtworzył kabaret Zielony
Balonik. Wspólnie z Ireną Krzywicką, która była jego życiową partnerką, założył w Warszawie w latach trzydziestych
Poradnię Świadomego Macierzyństwa – prywatną klinikę propagującą edukację seksualną, świadome macierzyństwo,
antykoncepcję. Osiecka podzielała poglądy Boya i Krzywickiej w kwestiach prokreacyjnych, Boy natomiast imponował jej
przede wszystkim jako krytyk teatralny i literacki, eseista i tłumacz literatury francuskiej, zob. Agnieszka Osiecka,
Dzienniki i zapiski. 1951, dz. cyt., s. 124. Adolf Nowaczyński (1876–1944) – pisarz, dramaturg, krytyk, poeta, publicysta,
działacz polityczny i społeczny. Współtworzył kabaret Zielony Balonik.

47 Yachtingowa – jachtingowa. Agnieszka Osiecka stosowała w dziennikach zapis: yacht (ang.) – jacht, zob. s. 57 i in.
Spleen (ang.) – dosł. śledziona, ale także stan przygnębienia, zniechęcenie, nuda, apatia, chandra, melancholia, depresja.
Starożytni medycy uważali, że to właśnie w śledzionie kumulują się uczucia i wywołują u śledzienników hipochondrię.

48 Nekton (gr. nēktòs – pływający) – wszystkie organizmy zdolne pływać pod prąd w otwartej strefie wód. Nekton jest
przeciwieństwem swobodnie unoszonego przez wodę planktonu.

49 Królewska Katedra na Wawelu p.w. św. Stanisława BM i św. Wacława (właśc. Bazylika Archikatedralna św.
Stanisława i św. Wacława w Krakowie) – położony na Wzgórzu Wawelskim kościół, miejsce koronacji i pochówku królów
polskich. W katedrze znajduje się również Krypta Wieszczów Narodowych z prochami Adama Mickiewicza, Juliusza
Słowackiego, Cypriana Kamila Norwida.

50 Właśc. Kasprowy Wierch (1987 m n.p.m.) – szczyt w Tatrach.

51 Teatr Słowackiego (właśc. Teatr im. Juliusza Słowackiego w Krakowie, od 1893 r.) – krakowski teatr stanowiący po
wojnie jedną z najlepszych scen polskich. Połączony w 1946 r. z Teatrem Starym, kierowany w latach 1950–1955 przez
Henryka Szletyńskiego. W sezonach powojennych aktorskie szlify zdobywali tu m.in. Adam Hanuszkiewicz, Gustaw
Holoubek, Tadeusz Łomnicki, Halina Mikołajska, Aleksandra Śląska. Alkad z Zalamei (tyt. oryg. El Alcade de Zalamea,
1889, reż. Władysław Krzemiński, premiera 1 lipca 1951 r. w Teatrach Dramatycznych [Teatr im. Juliusza Słowackiego]
w Krakowie) – sztuka Pedra Calderona da la Barca (1600–1681), hiszpańskiego poety i dramaturga. „Drżące”, zdaniem
Agnieszki Osieckiej, dekoracje oraz kostiumy do przedstawienia Krzemińskiego wykonał Tadeusz Kantor (1915–1990),
reżyser, malarz, grafik, artysta sztuk wizualnych, autor happeningów, scenograf, wykładowca, twórca krakowskiego teatru
Cricot 2. W czasie studiów na Wydziale Malarstwa Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie uczył się malarstwa
dekoracyjnego i teatralnego u prof. Karola Frycza. Karol Frycz (1877–1963) – malarz, scenograf, reżyser teatralny, twórca
plakatu, projektant mebli i wnętrz, portrecista i karykaturzysta, wykładowca, dyplomata, dyrektor Teatru im. Juliusza
Słowackiego w Krakowie.

52 Cyganeria (od lat 30. do lat 90. XX w. ) – nocny lokal, mieszczący się w kamienicy nr 38 przy ulicy Szpitalnej.

53 Maciej Sikorski (ur. 1947) – brat cioteczny i przyjaciel Agnieszki Osieckiej. Matematyk, wykładowca.

54 Zachęta (właśc. Narodowa Galeria Sztuki Zachęta od 1860 r.) – warszawska galeria wystawiająca i promująca
sztukę współczesną. W latach 1949–1989 Zachęta została przemianowana na Centralne Biuro Wystaw Artystycznych.

55 Beniowski (1840–1846) – poemat dygresyjny Juliusza Słowackiego(1809–1849), poety, dramaturga, mistyka,


działacza niepodległościowego. W 1841 r. Słowacki opublikował pierwsze pięć pieśni historii podolskiego szlachcica,
pozostałe części ukazały się po śmierci poety. Utwór uważa się za credo artystyczne Słowackiego.

56 DH (Dom Harcerza) – ośrodek harcerski. Ten, w którym Agnieszka Osiecka pracowała z ramienia ZMP jako
instruktorka wychowania fizycznego mieścił się na prawym brzegu Wisły.

57 Der Geniale Mensch – esej Rudolfa Steinera (1861–1925), austriackiego filozofa kultury, mistyka, twórcy
antropozofii i znawcy dzieł Goethego, opublikowany w czasopiśmie „Magazin für Literatur” (nr 19–20, 12–19 maja 1900, s.
422–432). Kornel Makuszyński (1884–1953) – poeta, prozaik, publicysta, felietonista, krytyk literacki, członek Polskiej
Akademii Literatury. Agnieszka Osiecka uwielbiała jego twórczość i styl już w czasach szkolnych.

58 Włodzimierz Majakowski (1893–1930) – rosyjski poeta, dramaturg, malarz, scenarzysta. Futurysta i rewolucjonista.

59 Józef Stalin (właśc. Josif Wissarionowicz Dżugaszwili, 1878–1953) – radziecki działacz polityczny, dożywotni dyktator
Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich (ZSRR).

60 Agnieszka Osiecka uczęszczała na lekcje języka angielskiego do szkoły przy Kościele ewangelicko-metodystycznym
w Warszawie (właśc. Szkoła Języka Angielskiego – English Language College w Warszawie, od 1921 r.). Na lekcje do
metodystów uczęszczało wielu znajomych przyszłej poetki (m.in. bracia Rajscy i Ewa Sękowska). Założona przez
amerykańską misję metodystyczną placówka już w międzywojniu zyskała renomę, a po drugiej wojnie światowej stała się
bezkonkurencyjna (zwłaszcza w latach 50.). Szkoła od dziesięcioleci działa przy placu Zbawiciela na ulicy Mokotowskiej
12. W latach 1949–1956 (to właśnie w tym czasie uczyła się u metodystów Osiecka) placówka była nieustannie
inwigilowana przez służby bezpieczeństwa i straciła statut szkoły publicznej, przez co każdego roku musiała ubiegać się
o przedłużenie licencji na nauczanie, a nauczyciele (część z nich stanowili obcokrajowcy) poddawani byli bezustannej
indoktrynacji – raz w tygodniu instruktor z Ministerstwa Oświaty wygłaszał obowiązkowy dla nich wykład z marksizmu-
leninizmu.
61 AWF (Akademia Wychowania Fizycznego) – uczelnia ufundowana przez marszałka Józefa Piłsudskiego. Od 1949 r.
nosiła nazwę Akademia Wychowania Fizycznego im. gen. broni Karola Świerczewskiego, a w 1990 r. przemianowano
uczelnię na Akademię Wychowania Fizycznego im. Józefa Piłsudskiego w Warszawie. AWF mieści się na warszawskich
Bielanach.

62 Wyzwolenie Warszawy – 16 stycznia 1945 r. oddziały I Frontu Białoruskiego wkroczyły do lewobrzeżnej Warszawy,
a 17 stycznia wespół z I Armią Wojska Polskiego wyzwoliły ją spod okupacji niemieckiej.

63 Kazimierz Jankowski – pływak i trener CWKS-u.

64 Eskapady z ojcem nie opisała Agnieszka Osiecka w zeszycie Wakacje. Znamienne, bo w dzienniczku tym pisarka
wynotowała wszystkiej wyjazdy (z rodziną, z przyjaciółmi, samotne wycieczki), na jakie się udała w latach 1947–1958.

65 Spartakiada (od łac. imienia Spartakus, które nosił gladiator, przywódca powstania niewolników w starożytnym
Rzymie) – masowe zawody sportowe, organizowane w celu upowszechniania sportu. Pierwsza spartakiada odbyła się
w ZSRR w 1928 r., potem organizowano je również i w innych krajach bloku socjalistycznego. Spartakiady utożsamiano
z zawodami sportowymi dla robotników. Pierwsza polska spartakiada miała miejsce 8–16 września 1951 r. w Łodzi oraz
w Warszawie – wzięło w niej udział kilku kolegów Osieckiej.

66 Właśc. Choroba Heinego-Medina (właśc. ostre nagminne porażenie dziecięce) – wirusowa choroba zakaźna,
wywoływana przez wirus polio. Wirus przenosi się głównie drogą fekalno-oralną. Jakob Heine i Karl Oskar Medin jako
pierwsi opisali tę chorobę. Częstym skutkiem zakażenia wirusem polio było trwałe, widoczne kalectwo, stąd nazwa tej
choroby służyła Agnieszce Osieckiej również do wyrażenia swoich wrażeń na temat tańca współczesnego, zob. s. 298

67 Olimpiada w Australii (właśc. Igrzyska XVI Olimpiady) – igrzyska odbyły się w listopadzie 1956 r. w australijskim
Melbourne (zawody hippiczne rozegrano pół roku wcześniej w Sztokholmie). Ani Agnieszka Osiecka, ani jej przyjaciele
z CWKS-u nie zakwalifikowali się wówczas do kadry Polski.

68 Dance (ang.) – taniec.

69 Barbara Rzewuska – koleżanka z klasy. W drugim tomie dzienników Agnieszka Osiecka pisała: „Basia Rzewuska
(nasz szkolny aniołek dobroci: uczy wszystkich i kocha ludzi i Boga. Uosobienie najpiękniejszych stron idealizmu. »Kochane
kurczątko«)”, Agnieszka Osiecka, Dzienniki i zapiski. 1951, dz. cyt., s. 388. Maria Iwanowska – nauczycielka chemii
i fizyki.

70 Wyimek z eseistyki Tadeusza Boya-Żeleńskiego, zob. Tadeusz Boy-Żeleński, Mózg i płeć. Studia z literatury
francuskiej, Warszawa 1928, s. 99.

71 Irena Czyżewska – koleżanka z Saskiej Kępy. Grywała w siatkówkę w ogrodzie Osieckich.

72 Wiersz Wszystko z tomu Siódma jesień Juliana Tuwima (1894–1953), poety, pisarza, satyryka, tekściarza, tłumacza,
zob. Julian Tuwim, Wszystko, w: tegoż, Wiersze zebrane, oprac. Alina Kowalczykowa, Warszawa 1971, t. 1, s. 197.

73 Wiersz Ostry erotyk z tomu Siódma jesień Juliana Tuwima, zob. tamże, t. 1, s. 262–263.

74 Wiersz Dwa wiatry z tomu Sokrates tańczący Juliana Tuwima, zob. tamże, t. 1, s. 187–188.

75 Przepisany z wieloma błędami wiersz Nauka z tomu Czwarty tom wierszy Juliana Tuwima, zob. tamże, t. 1, s. 289–
290.
[wygrawerowane na czerwonej okładce:]

NOTES 76

[25 VII 1951 – 18 II 1952]

1 I 1952 r., cd.


A w dzisiejszym telefonie Mama mówiła, że był Janeczek Rajski; składał życzenia etc.
Kochany, kochany dzieciak (nie dlatego – „w ogóle”). A ze mnie mops straszny, bo
obiecałam mu, że napiszę i ani słówka nie napisałam do najdroższego, niesfornego
dzieciaka. I pomyśleć tylko, za co my z Jerzym tak kochamy tego urwipołcia! Dzieciak
kochany! Jaś
Molière (Szelmostwa Skapena77)
[rysunek zwierzęcia – nad nim w dużej mierze zatarty napis:] Единица – кому она
нужна?78
[pod rysunkiem podpis:] Janek Banucha
22 I 52
Dzwonił Pan Mosakowski.
79
26I od g. 22-ej – 6-tej zabawa u dziennikarzy (Pirackiego) . Powiedzieć ojcu (dobre
honorarium).
(4 I 52 r.)
Imieniny (26 I 195180 r.)
Chłopcy Dziewczęta „Rezerwa”
1. Jerzy Rajski – Ja 7) Wiesiek Otwinowski Krzysiek Grodzicki
2. Janek Rajski – Ewa Sękowska Pelasia
3. Jurek Szafa – Alina Krzcińska 6) Ada Prokop81
4. Bohdan Reszka – [wyraz zamazany] Teresa Wilk
5. Stach Kowalski – Ola Byszewska82
6. Ludwik Walu[n]kiewicz – Eliza Kalicka
7. Wiesiek
8. Janek B[anucha]
9. Kot
Jutro– 6 I 52 r.
Co zrobić: do Szafy zadzwoń, czytaj i porządkuj, i pisz recenzję (tom – Vogler i Boy),
rano idź do Elki83 po płyty i załatw z pobytem, pisz „pam[iętnik]” i historię (staroż[ytną])

11 I 52r. – piątek – godzina 1700 Świetlica CWKS – zebranie aktywu i sekcji


sobota 12 I 52 r. – przyjazd 2153 – W-wa Główna do Krakowa (przyjazd 13 I o g. 600)
Niedziela 13 I 52 r. – g. 14 – teatr (?) (– na razie)
g. 19 teatr (?) – (na razie)
wyjazd o g. 050 Przyjazd o g. 820 (ok.)
Załatwić ze szkołą w poniedziałek 14I 52 r.
21 I 52 r. – moje imieniny – Poniedziałek (bardzo zwyczajnie)

„(…) albowiem żadnych wiadomości nie wbija się w zakute łby z większą trudnością niż
wzniosłe wiadomości matematyczne. W klasie jest zawsze więcej kandydatów na
kiepskich poetów niż na wybitnych matematyków, co wzmaga niecierp​liwość u mistrzów
tej nauki. Znakomity matematyk nie może pojąć, że inni nie mogą pojąć wspaniałych
zawiłości, dlatego patrzy na ludzi jak na nieznośne błędy w mądrym rachunku. Może
dlatego znakomity pewien mąż powiedział: »Najlepsze pojęcie nieskończoności daje
ludzka głupota«”84.
K[ornel] Makuszyński (à propos duetu = ja – matematyka)
„Uczeni mówią, że łzy zgryzoty są gorzkie, a szczęśliwe są pełne słodyczy. Czasem
i uczeni są mądrzy”85. Makuszyński
„Co to za idiotyczne stworzenie człowiek! Niby nic świętego, niby pluje na wszystko,
niby wszystko w śmiech obróci, aż tu ni stąd ni zowąd, w oczach mu się coś zakręci
i wszystko diabli wzięli i brawurę, wesołość, cynizm i inne takie rzeczy”86.
Makuszyński

16 II
1. Żeby nie zawracali głowy orkiestrze, a w razie czego tylko wodzirej.
2. Nastroje[nie] fortepianu (ewentualnie); ojciec przyjdzie – powiedzieć dyrektorce.
3. Że będzie harmonista (ta sama cena) do tang i jeden gość śpiewa.
4. Czy jest gniazdko, bo orkiestra zradiofonizowana, a on śpiewa.
5. Herbata i coś słodkiego. Dzienniczki
Program od 16–173–
1. Grelichowska
Maciej umarł – suita „ludowa”
Babuleńka87 – o W-wie
2. Cieszkowski
Jesień W-wska Ostoji
Krakowiak Moniuszki88
3. Chór Janicza
Cztery córki młynarza
Dziewczyno89
4. Osiecki
Polonez A-dur
Etiuda rewolucyjna90
5. Ładosz91
Coś o Pokoju, Dzień[- – - ]
6. Pelligrini
Gerszwina Nie wołaj mnie
Z Zemsty nietoperza92 aria
Dziura w moście Ostoji
7. Brzezińska Hanka
A czemużeś wąsy [–] – ludowe
-//- Macieju – ludowe
Wojsko kolorowe93 – ludowe
8. Zadroziński94
Randka w MDM śpiewa
monolog Podwawelski urok
Duet z Pellegrini
Małe Mieszkanko95
9. Xenia Grey
„Duet z Cieszkowskim”
-//- – gitarze Offenbacha
Duet z Frascity Lehára96
Słowo wiążące – Ładosz.

Jestem dzisiaj sam. Slow-fox97 – (styczeń 1952 r.)


Jestem dzisiaj sam
Z mojemi snami
Jestem znowu sam
Zgubiony we mgle

Już zapada mrok za oknami


A wiatr gada sekrety swe
A ja jestem sam
Z mojemi łzami
Sam, zupełnie sam
I tak mi źle.

Lecz choć odtąd jedna myśl zadręcza mnie.


Wiem, że nikt nie wie dziś, jak kocham Cię.
Zachciej wrócić, zachciej zapomnieć
Znajdziesz zawsze otwarty dom
Tu bez Ciebie tak mi bezdomnie
Wróć więc choćby na przekór snom.
Jestem dzisiaj sam...98 – Refren

Jestem rad – fox-swing99


Jestem rad, jestem zawsze rad,
I z piosenką idę sobie prosto w świat,
Nigdy w bok mój nie skręci krok
Nie zabłądzę nawet wtedy, gdy jest mrok
Inni chcą gonić szczęście swe,
A ja wolę, by goniło szczęście mnie,
Ludzie niby mrówki pędzą tam i tu
Nic dziwnego, że im nieraz braknie tchu
No i zdarza się najczęściej, że
W tej gonitwie gubią szczęście swe.
Ja mam system, który prosty jest jak drut,
Mnie nie trzeba marzeń, ani złud
Mnie wystarczy to co mam
I dlatego mówię wam:
Jestem rad...100 – Refren

Piosenka cowboya – 27 II 1952 r.


Choć kulawą kobyłkę mam
W lesie błądzę sam
Gwiżdżę sobie nie czując [nic] udręki
(Gwiżdże sobie
{Z boku na bok kołyszę się
Konik trawkę rwie,
Pogwizduję do taktu swej piosenki}101)
....wcale nie jest mi z tym źle
A kobyłka się cieszy, że jej podkowy brak,
Swym parskaniem przyznaje, że tak102
Z boku na bok kołysze się
Konik trawkę rwie
Pogwizdując do taktu mej piosenki
... (gwiżdże sobie – Janusz103!)
No i bardzo cieszy się 104.

Aha!

18 Luty 1952
Жди меня
Жди меня, и я вернусь,
Только очень жди…
Жди когда наводят грусть
Жёлтые дожди,
Жди когда снега метут,
Жди когда жара,
Жди, когда других хе ждут,
Позабыв вчера.
Жди когда из дальних мест
Писем не придет,
Жди когда уж надаест
Всем, кто вместе ждёт.
Жди меня, и я вернусь,
Не желай добра
Всем, кто знает наизусть,
Что забыть пора.
Пусть поверят сын и мать,
В то, что нет меня,
Пусть друзья устанут ждать,
Сядут у огня,
Выпъют горькое вино,
На памин души…
Жди – и с ними за одно
Выпить не спеши.
Жди меня, и я вернусь,
Всем смертям назло.
Кто не жди меня, тот пусть
Скажет: „повезло”.
Не понять не ждавшим им
Как среди огня
Ожиданием своим
Ты спасла меня.
Как я выжил, будем знать
Только мы с тобой, –
Просто ты умела ждать,
Как никто другой105.
Симонов

Rozwój parlamentaryzmu w Anglii


Za Jana bez Ziemi106 w 1215 r. Wielka Karta Wolności głosi, że nie wolno podatków bez
zgody Ogólnej Rady Królestwa. Królowie chcieli cofnąć przywileje zatwierdzone kartą,
ale król [poniósł] klęskę i w 1265 [r.] po raz pierwszy przedstawicieli rycerstwa
i duchowieństwa oraz ubogiego rycerstwa i mieszczan – to parlament. Z czasem na 2 izby
(ubodzy w Izbie Gmin). W XIV w. podczas stuletniej wojny z Francją parlament ustawy
godzące w interesy chłopskie. Bez p[arlamentu] zgody król nie mógł nakładać podatków,
później (XVIII w.) zdobył przywilej nowych praw, które monarcha zatwierdzał. W 1640
[r.] rew[olucja] mieszcz[ańska] to walka parl[amentu] z królem. Parl[ament] pod wodzą
Cromwella107 zwyciężył, ten zredukował p[arlament] do Izby Gmin, ale po jego śmierci
zatargi. W 1688 r. wybuchła druga rew[olucja], w której zwyciężyła burżuazja. Władcą
został książę Orański, Wilhelm108, i parlament znowu powrócił do podziału na izby.

Meir Ezofowicz – Orzeszkowa


Marta
Nad Niemnem109

Lalka Prus
Faraon 110 -//-
Turgieniew – Szlacheckie Gniazdo111
Dla Aduni

Misia czarnego i misia popielatego (po 11 zł) chcę mieć.

27 II 1952 r.
– Уже не надo мне ждать; Не хочу, не требую и не буду112.

Janusz – uzdrowienie
(↑ha, ha, ha, ha,
21 X 1952 – Bzdura ↑
A jednak zdrada. Nie czekam, bo „grzeszę”, czekając).

Bluzeczka zamszowa
Świat wtedy był różowy,
Świat miał 16 lat
Jak wino bił do głowy
I pachniał tak jak kwiat.

Świat wtedy był szalony


Świat pędził tak wzdłuż szos
Jak ośmiocylindrowy
Twój wóz, a w nim mój los

Najmilszą była mi
Bluzeczka twa zamszowa
Pachnąca mocno
„Soir de Paris”.

A w dali była cisza


I sny kolorowe
I noc pachnąca mocno
„Soir de Paris”.

Świat teraz deszczem spłynął


Świat ma tysiące lat
Zwietrzało stare wino
I zsechł miłości kwiat.

I tylko wiatrem szumi


Twoja złota głowa
I nocą pachnie mocno
„Soir de Paris”113.

Ref.

28 II
O jednym Ignacym Pliszce
Na Górnickiego koło Dantyszka
W nowiutkim domu z remontu
Żył sobie jeden Ignacy Pliszka
Z żoną i dzieckiem od frontu.

A ona była wierności wzorem


I gotowała też świetnie,
A on był w biurze kalkulatorem
A dziecię było nieletnie.

I żyć by mogli szczęśliwi tacy


Jak polne chabry lub łania
Lecz ten Ignacy jak wyszedł z pracy
Co dzień miał jakieś zebrania.

Żona z obiadem czeka wieczorem


Łzy kapią w danie jej mięsne
– Co z moim ojcem, kalkulatorem,
Skarży się dziecię nieszczęsne.

Wystygła zupa, zasnęło dziecię


Zbladła twarz żony okrągła,
– Czy wrócił ojciec rano o trzeciej
Bo się dyskusja przeciągła.

Więc ona jego błaga w tej męce


– Mężu mój ślubny – Ignacy
Nie chodź już na te zebrania więcej,
Wracaj do domu po pracy

On na kolana się przed nią rzucił


Pierś męską wstrząsa mu łkanie
Ale jak poszedł, znowu nie wrócił
Bo znów miał jakieś zebranie.

Aż dnia jednego nagle w tym biurze


Drzwi otwierają się ciężkie
I w progu staje dziecię nieduże
Ze łzami w oku, płci męskiej

Stoi i stoi biedny malczyszko


Na wszystkie patrzy się strony
Ach, któryż z was jest Ign[acy] Pliszka
Który mój ojciec rodzony

Trzy lata żyję ja na tym świecie


I smutek serce mi toczy
Sam jeszcze dotąd, nieszczęsne dziecię
Ojca nie widział na oczy.

Ach, jakiś płacz się zrobił w tym biurze


Kobiety mdlały na sali
A ojciec z synem jak te dwie róże
Nic tylko się całowali.

Tyżeś to, tyżeś mój ojcze drogi


Który na świat mnie wydałeś,
Tyżeś to, tyżeś synku niebogi,
Co jak wracałem, to spałeś.
Ale się zaraz musieli rozstać
I rzekł ten ojciec: Kochanie,
Wracaj do domu, ja muszę zostać
Bo mam dziś ważne zebranie114.

„Piękne”! w sobotę
Zakopane –
↑ zawody!!

(Janusz)

Meksyk
Może los rzuci nas do Meksyku,
Tam głos prerii nas wzywa i gna
Tam wśród ognia, wśród Indian okrzyku,
W wiecznym ruchu co noc i co dnia.
Piękne życie tam pędzą cowboye
A ich miłość jest piękna jak kwiat,
Rzucisz lasso i dziewczę jest twoje

Może kochasz mnie piękna dziewczyno


Może lasso połączy serca dwa,
Śpiew upaja jak szampan, jak wino115.

3 VI (ok.) – matura = Koniec116


W czerwcu – obóz wędrowny po Mazurach (yachty!)
Ojciec – obóz pływacki (ewentualnie kolonia szkolna)
Wrzesień – włóczęga po Polsce z ojcem
sierpień – Ciechocinek z mamą (ze względu na zdrowie i naukę)
Koniecznie kontakt z Orbisem117 w sprawie wycieczki za granicę (Węgry,
Czechosł[owacja], Bułgaria)

Sierpień – wyjazd na Węgry


Sentymentalizm
Słonimski118 – tęsknota do byłego sentymentalizmu. Zakończ[enie] – optymistyczne,
płytko opt[ymistyczne], kwietyzm (świat zmyje łza i wstaniemy czyści i uśmiechnięci).
W ogóle zwolennik pokoju, ale jednostronnie – czasem chce widzieć w patosie wojny
źródło wzruszeń i tematów dla sztuki. Temat ten sam co u Tuwima, ale ujęcie inne (więcej
siły tam, a tu miękkie [– –] o tyle, że... do wojny dobroci.
Lampa119 – egotyzm, smutek, śmierć, żal (do Anioł pański)
Modernizm
Mgła na morzu120 – nastroje, bezprzedmiotowe smutki, obrazy (mgła, okręt, latarnia,
mlecznobiałe chmury). Mógłby tylko impresjonista. W sztuce ekspresjonizm.
Rzeczywistość daje presję i wymaga wyrazu i powstaje wiersz – więcej uwagi na
psychikę. (Pruszkowski, Gierymski121).
Semiramidy ogrody122 – Ile kolorów!! „Miły, przyjemny, melodyjny”. Rozmiłowanie
przyrody, uroku jej.
Palenie zboża123 – już wiek męski.
„Nowa Kultura” VI – wiersz Ważyka124
„Mickiewicz”. Zadane: tematyka wierszy Słonimskiego.

Jeszcze „Batory”125 – 10
Odrowąża 5
Indywidualne – zebrać koniecznie dzienniczki
Jutro jadę do „Batorego” z Bocheńską

„Płynę, wołam wśród nocy i przemijam cieniem”126.

127
128

18 II 1952
Poemat129 Fibicha
Kocham Cię; Bez Ciebie życia już nie ma.
Kocham Cię i to jest mój poemat.
130
Księżyc spojrzał nam w oczy
I jasną mgłą nas otoczył
Tej nocy. Ciebie i mnie.
Kocham Cię...131

„Dwa serca drżą


w niemym oczekiwaniu...”.

Stormy weather132
Wyjdę w deszcz, może gdzieś spotkam Cię,
Wezmę z sobą; Nie pozwolę Ci odejść!
Stormy weather!

Symphony
Wieczór już w deszczowe mgły osnuty.
Asfalt ulic blaskiem lśni
Czarny John, co białym czyści buty
O złocistej lady śni133.

Jak Młode Stare Miasto Prof. Makowski134


SGZZ135
Jak młody Nowy Świat,
Jak świateł w Wiśle jasność
Jak uśmiech naszych lat
Jak murarz szorstką ręką
Potrafi cegły kłaść

taką piosenkę prawdziwą, młodą, żywą –


Chcę Ci dać136.

Symphony cd.
Wczoraj znów zobaczył lady białą
Z nóżek smukłych ścierał kurz.
Biała lady gdzieś daleko, po cóż
Biedny chłopcze czekasz w bajkach
Tylko taki sen o szczęściu może spełnić się.

{W bajkach tylko taki sen o szczęściu może spełnić się.}

1. Èlise Wiesiek Otwinowski (Ludwik W[alunkiewicz)} ktoś od Krystera137


2. Jolly138 Krzych Grodzicki (?) (Ludwik) -//- -//- (?)
3. Małgosia (Marcin139) Bohdan R[eszka] -//- -//- -//-
4 Ankus140 Janek (R[ajski])
5 Alina Szafa (Kot) Uwaga: 1) Idź do Bogdana (jutro) Złota 38/34
6 Ja Jerzy (R[ajski]) 2) Zadzwoń do Skurskiego w sprawie
(Janusz L[ichomski]) nut dla Lichomskiego; przy okazji płyty
USA.
Przynieść Teresie program
z To się pokaże141.

Дурна, дурна, дурна я


Дурна я конечно;
Полюбила дурака,
Пропала на вечно142.

Jerzy!
Jerzy Rajski
Jerzy Rajski

Kowalski: „Rewolucjoniści rosyjscy a powstanie styczniowe”143


Marks144: Wojna domowa we Francji

20 IV 52 r. – Projekt (8–9 IV 52, g. 12)

Jerzy Rajski 1. Ja
Jan Rajski 2. Alina 14 – szczęśliwa??
Bohdan Reszka 3. Ankus Jadzia
Janusz Lichomski 4. Małgosia Banach145 Olka
Kasia Cowboy146 5. Iga Łukawska
Stach Kowalski 6. Ada Prokop – Eliza ewentualnie Halina147
Jurek Szafa 7. Jola Samos
Mietek K[ociszewski]
Leszek Wilk148 Wtorek 1630

1 Jerzy – Alina
2 Janek – Jadzia
3 Bogdan – Ja
4 Janusz – Iga
5 Jurek S[zafrański] – Hala
6 Leszek – Małgosia
Andrzej Sielecki

[w prawym dolnym rogu


wklejone zdjęcie
Luisa Trenkera149]

76 Notes – brulion prowadzony przez Agnieszkę Osiecką mniej więcej od 25 lipca 1951 r. do 18 lutego 1952 r. Autorka
nie podpisała i nie nadała tytułu notesowi. Słowo „Notes” wytłoczone zostało na czerwonej okładce brulionu. Autorka
czyniła w nim od czasu do czasu również notatki dzienne (np. wówczas, kiedy nie miała przy sobie dziennika), zob.
Agnieszka Osiecka, Dzienniki i zapiski. 1951, dz. cyt., s. 322–413.
77 Szelmostwa Skapena (tyt. oryg. Les Fourberies de Scapin, 1671) – trzyaktowa komedia Moliera (fr. Molière,
właśc. Jean Baptiste Poquelin, 1622–1673) przełożona na język polski przez Tadeusza Boya-Żeleńskiego. Agnieszka
Osiecka widziała tę sztukę w Ludowym Teatrze Muzycznym w Warszawie (reż. Zbigniew Sawan, premiera 4 października
1951 roku).

78 Jedinica – komu ona nużna? (ros.) – Jedynka – komu ona potrzebna? (przeł. red.).

79 Agnieszka Osiecka bardzo często popełniała powszechny błąd w zapisie liczebników porządkowych. Błąd Agnieszki
Osieckiej – powinno być: Pierackiego – tak nazywała się przed drugą wojną światową ulica Foksal, przy której rozpoczął
działalność w 1951 r. Dom Dziennikarza, zob. przyp. 6, s. 465.

80 Błąd Agnieszki Osieckiej – powinno być 26 stycznia 1952 r. Agnieszka Osiecka obchodziła imieniny 21 stycznia, ale
w 1952 r. wyprawiała je w sobotę 26 stycznia.

81 Agnieszka Prokop (Ada, Aga, Agapita, Agapitka, Jagoda) – pływaczka z CWKS-u.

82 Aleksandra Byszewska (1932–2001) – pływaczka z CWKS-u, sympatia Olgierda Korolkiewicza i jego późniejsza
żona. Byszewska i Osiecka w latach 1952–1956 studiowały razem na Wydziale Dziennikarstwa Uniwersytetu
Warszawskiego. W 1952 r . Byszewska pracowała już w „Sztandarze Młodych”.

83 Henryk Vogler (1911–2005) – pisarz, krytyk literacki. W latach 1949–1951 był redaktorem „Gazety Krakowskiej”,
w latach 1951–1953 pracował w „Życiu Literackim”, od 1953 do 1958 był redaktorem naczelnym Wydawnictwa
Literackiego, następnie pracował jako kierownik literacki w krakowskich teatrach. Elżbieta Kloska (po mężu Cichy, ur.
1935 r.) – koleżanka z Saskiej Kępy. W 1951 r. Agnieszka Osiecka pisała: „Elka Kloska. Jest najzwyczajniej przeciętna
i bez póz i pretensji. Znamy się i lubimy od 6 lat. Nie stanowimy dla siebie kompletnie żadnej atrakcji, ale gdy potrzebujemy
się (nawet po dwumiesięcznej przerwie), to wtedy »zwalamy się sobie na łeb«. Nie krępujemy się wobec siebie niczym.
Jesteśmy jak 2 stare, znające się kalosze. Elka lubi męskie towarzystwo, męski hołd i wesołą zabawę. Książki znosi jedynie
jako ciekawe kryminały, lekkie powieści lub sensacyjki psychologiczne. Nie »filozofuje«, tylko zawsze coś opowiada.
W domu kłamie dużo w celach samoobronnych. Jest sobie zwyczajna – ot, Elka”, Agnieszka Osiecka, Dzienniki i zapiski.
1951, dz. cyt., s. 390–391. Już wówczas sympatią Elżbiety Kloski był Krzysztof Cichy – jej późniejszy mąż. „Krzysiek
Cichy – wielbiciel Elki od lat (jej już przeszedł). Szalenie głęboka inteligencja; tzw. szlachectwo uczuć; »idealny«
komunista-bohater. Pantoflarz wzorowy. Trochę cielę”, tamże, s. 391.

84 Wyimek z powieści Szatan z siódmej klasy Kornela Makuszyńskiego, zob. Kornel Makuszyński, Szatan z siódmej
klasy, Warszawa 1968, s. 50.

85 Właśc. „Uczeni mówią jednakże, że łzy zgryzoty są gorzkie, a łzy szczęśliwe są pełne słodyczy. Czasem i uczeni są
mądrzy” – wyimek z powieści Szatan z siódmej klasy Kornela Makuszyńskiego, tamże, s. 64.

86 Właśc. „Co to za idiotyczne stworzenie człowiek! Jak Pana Boga kocham, serdecznie idiotyczne! Niby nic świętego,
niby pluje na wszystko, niby wszystko w śmiech obróci, aż tu ni stąd, ni zowąd w oczach mu się coś zakręci i wszystko
diabli wzięli: brawurę, wesołość, cynizm i inne takie rzeczy” – wyimek z powieści Perły i wieprze Kornela
Makuszyńskiego, zob. Kornel Makuszyński, Perły i wieprze, Rzym 1947, s. 162.

87 Mira Grelichowska-Wajda (1910–1988) – polska piosenkarka, aktorka, recytatorka, melodeklamatorka. Śpiewała


w warszawskich kawiarniach, pracowała z Wiktorem Osieckim – ćwiczyła często w mieszkaniu pańswa Osieckich.
Maciej umarł (właśc. Idzie Maciek; Idzie Maciek idzie; Maciek; Umarł Maciek i in.) – występujący w wielu
wariantach mazur z Mazowsza. Pieśń wykonywał m.in. Jan Kiepura. Babuleńka – prawdopodobnie chodzi o pieśń A tu
jest Warszawa (sł. Artur Bartels, muz. Tadeusz Sygietyński), którą wykonywali m.in. Mieczysław Fogg i Mira Zimińska-
Sygietyńska.
88 Stefan Cieszkowski – śpiewak, w latach 1955–1959 związany z Operetką Warszawską. Ostoja – pseudonim Wiktora
Osieckiego, zob. przyp. 1, s. 8. Krakowiak (in. Krakowiaczek, Mały Krakowiaczek), sł. Edmund Wasilewski) – dziarski
utwór Stanisława Moniuszki (1819–1872), organisty, kompozytora, dyrygenta, wykładowcy.

89 Chór Janicza (właśc. Zespół Jazzowy Mieczysława Janicza) – zapewne chodzi o Zespół Wokalno-instrumentalny
Mieczysława Janicza (1921–1981). Mieczysław Janicz prowadził również Zespół Jazzowy – obie sekcje Janicza
towarzyszyły na nagraniach m.in. Henrykowi Rostworowskiemu (zob. przyp. 26, s. 48). Cztery córki młynarza (in. Cztery
córy, Cztery córy miał tata) – popularna piosenka powstała w pierwszej ćwierci XX w. Dziewczyno (sł. Roman
Sadowski, muz. Władysław Szpilman, 1946) – tango wykonywane m.in. przez Henryka Rostworowskiego i Chór Czejanda.

90 Polonez A-dur (właśc. Polonez A-dur op. 40 nr 1, zw. Wojskowym, 1838) – kompozycja Fryderyka Chopina (1810–
1849) na fortepian solo, dedykowana przyjacielowi Julianowi Fontanie. Etiuda Rewolucyjna (właśc. Etiuda c-moll, op. 10
nr 12, 1831) – kompozycja Fryderyka Chopina na fortepian. Dzieło dedykowane Franciszkowi Lisztowi powstało
prawdopodobnie na wieść o upadku powstania listopadowego i zajęciu Warszawy przez Rosjan. Obie kompozycje Chopina
stanowiły utwory popisowe Wiktora Osieckiego.

91 Henryk Ładosz (1902–1979) – aktor, konferansjer, recytator, redaktor, publicysta, radiowiec, reżyser teatralny,
działacz kulturalno-oświatowy.

92 Błąd Agnieszki Osieckiej – powinno być: Józefina Pellegrini (właśc. Pellegrini-Osiecka, 1921–2001) – aktorka,
piosenkarka, artystka estradowa, wróżka, pisarka, druga żona Wiktora Osieckiego. Od 1949 r. występowała na koncertach
organizowanych przez Estradę Stołeczną, Artos i Polskie Radio. Od 1957 r. związała się z teatrem Syrena, gdzie Wiktor
Osiecki był z kolei kierownikiem muzycznym. Grała również w teatrze Buffo, współpracowała ze stołecznymi kabaretami.
W 1977 r. wystąpiła w roli piosenkarki w filmie Antyki (reż. Krzysztof Wojciechowski). Po śmierci Wiktora Osieckiego
zaangażowała się w parapsychologię i wróżbiarstwo – układała horoskopy dla gazet, radia i telewizji, pisała książki
z dziedziny parapsychologii (Czytanie losu, 1994; Moje widzenie losu, 1996). W dziennikach Agnieszka Osiecka często
zapisywała nazwisko Pellegrini błędnie (właśnie jako Pelligrini), ale generalnie miała o niej dobrą opinię: „Pani Pellegrini –
śpiewaczka, kochanka mojego ojca. Ma strasznie krótki wzrok, chorobę Basedowa i cudowny dar ujmowania sobie ludzi.
Kocha do szaleństwa swych 2 małych synków i po rozwodzie z mężem bardzo dużo dla nich pracuje i za mało leczy się.
Jest bardzo dobra i cierpliwa, wyrozumiała dla ludzi. Nerwowa bez histerii”, Agnieszka Osiecka, Dzienniki i zapiski.
1951, dz. cyt., s. 391. Błąd Agnieszki Osieckiej – powinno być: George Gershwin (właśc. Jakob Gershowitz, 1898–1937) –
amerykański pianista i kompozytor, jazzman. Zemsta nietoperza (tyt. oryg. Die Fledermaus, 1874) – operetka Johanna
Straussa (syna, 1825–1899), austriackiego kompozytora, dyrygenta, skrzypka.

93 Hanna Brzezińska (właśc. Anna Brzezińska-Żakowska, 1909–1998) – piosenkarka, aktorka, tancerka. Była solistką
Chóru Dana, gościnnie śpiewała z Chórem Juranda, pracowała w Teatrze Starym w Krakowie, potem w warszawskim
Teatrze Klasycznym, występowała w Polskim Radiu. Wojsko kolorowe (sł. Krzysztof Lipczyński, muz. Jan Krzysztof
Markowski, 1939) – piosenka żołnierska, napisana prawdopodobnie dla Związku Walki Zbrojnej (późniejszej Armii
Krajowej).

94 Wacław Zadroziński (1914–1979) – aktor, artysta estradowy. W latach 1950–1955 współpracował z teatrem Syrena.

95 Małe mieszkanko (właśc. Małe mieszkanko na Mariensztacie, sł. Wacław Stępień, muz. Zdzisław Gozdawa) –
popularna piosenka. Współcześnie znajduje się w repertuarze Ireny Santor.

96 Xenia Grey (właśc. Ksenia Martysz, 1904–2003) – śpiewaczka operetkowa, aktorka. Była gwiazdą Operetki
Warszawskiej – największą popularnością cieszyła się w latach trzydziestych (m.in. za sprawą filmu Szpieg w masce
z 1933 r.). Błąd Agnieszki Osieckiej – powinno być: Frasquita (1922) – operetka Franza Lehára (1870‒1948),
węgierskiego kompozytora, dyrygenta. Jacques Offenbach (1819–1880) – francuski kompozytor, dyrygent. Stworzył m.in.
operę Opowieści Hoffmanna.

97 Slow-fox (ang.) – silnie zrytmizowany amerykański taniec towarzyski, wykonywany w tempie umiarkowanym,
w takcie parzystym.
98 Tekst piosenki Jestem dzisiaj sam (sł. Henryk Rostworowski, muz. Paul Durand, 1949) – utwór wykonywany przez
Henryka Rostworowskiego (1912–1984), aktora, konferansjera, piosenkarza, poetę, autora tekstów piosenek, pisarza,
tłumacza.

99 Właśc. swing-fox (ang.) – synkopowany styl w muzyce i taniec jazzowy w tempie umiarkowanym.

100 Właśc. Jestem zawsze rad (sł. Henryk Rostworowski, muz. Norbert Glanzberg, 1949) – utwór wykonywany przez
Henryka Rostworowskiego.

101 Agnieszka Osiecka nierzadko dokonywała redakcji własnych zapisków, często je również ironicznie czy
sarkastycznie komentowała. Wszystkie dopiski późniejsze zostały włączone w tekst główny, pogrubione i ujęte w nawias,
dzięki czemu zachowują charakter wtrącenia i autokomentarza.

102 Tekst Piosenki cowboya (tyt. oryg. Kulhavá kobyla, sł. Edward Ciesielski, muz. Vilda Dubský, 1940).

103 Janusz Lichomski – kolega ze szkoły podstawowej, maturzysta z „Mickiewicza”. Zakolegował się z Agnieszką
Osiecką w ostatniej klasie szkoły średniej – był dla niej wtedy jednym z „Trzech Muszkieterów”, bo zwykle przychodził do
niej w towarzystwie swoich przyjaciół.

104 Wariacje Agnieszki Osieckiej na temat Piosenki cowboya.

105 Źdi mienia. „Żdi mienia i ja wiernus’ / Tolko oczien’ żdi… / Żdi kogda nawodiat grust’ / Żołtyje dożdi, żdi kogda
sniega mietut, / Żdi kogda żara, / Żdi, kogda drugich nie żdut, / Pozabyw wcziera. / Żdi kogda iz dalnich miest / Pisiem nie
pridiet / Żdi kogda uż nadajest / Wsiem, kto wmiestie żdjot. / Żdi mienia, i ja wiernus’ / Nie żełaj dobra / Wsiem, kto znajet
naizust’ / Czto zabyt’ pora. / Pust’ powierjat syn i mat’ / W to, czto niet mienia, / Pust’ druzja ustanut żdat’ / Sjadut u ognia, /
Wypjut gor’koje wino, / Na pamin duszy… / Żdi – i s nimi za odno / Wypit’ nie spieszy. / Żdi mienia, i ja wiernus’, / Wsiem
smiertiam nazło. / Kto nie żdi mienia, tot pust’ / Skażet: „powiezło”. / Nie poniat’ nie żdawszym im / Kak sriedi ognia /
Ożidanjem swoim / Ty spasła mienia. / Kak ja wyżył, budiem znat’ / Tolko my s toboj, – / Prosto ty umieła żdat’, / Kak nikto
drugoj” (ros.) – „Czekaj mnie, a wrócę zdrów, / Tylko czekaj mnie, / Gdy przekwitną kiście bzów, / Gdy naprószy śnieg. /
Czekaj, gdy kominek zgasł, / Żar w popiele znikł. / Czekaj, gdy nikogo z nas / Już nie czeka nikt, / Czekaj, gdy po przejściu
burz / Nie nadchodzi wieść, / Czekaj, gdy czekania już / Niepodobna znieść. // Czekaj mnie, a wrócę zdrów, / I nie pytaj
gwiazd, / I nie słuchaj trzeźwych słów, / Że zapomnieć czas. / Niech opłacze matka, syn, / Gdy zaginie słuch, / Gorzkie wino
w domu mym / Niech rozleje druh. / Za mój cichy, wieczny sen / kielich pójdzie w krąg, / Czekaj – i po kielich ten / Nie
wyciągaj rąk. // Czekaj mnie, a wrócę zdrów, / Śmierci mej na złość. / Ten zaklaszcze, tamten znów / Krzyknie: „Co za
gość!”. / Jak doprawdy pojąć im, / Że we krwawej mgle / Ty czekaniem cichym swym / Ocaliłaś mnie. / Ot i sekret, ot
i znak, / Co w sekrecie tkwi, / Że umiałaś czekać tak, / Jak nie czekał nikt”. Wiersz Konstantyna Simonowa (właśc. Kiriłł
Michajłowicz Simonow, 1915–1979), rosyjskiego poety, pisarza, dramaturga, korespondenta frontowego z okresu drugiej
wojny światowej, zob. Konstantyn Simonow, ***Czekaj mnie, przeł. Adam Ważyk, w: tegoż, Z tobą i bez ciebie. Liryki
wojenne, Warszawa 1970, s. 22‒23.

106 Jan bez Ziemi (1167–1216) – król Anglii.

107 Oliver Cromwell (1599–1658) – angielski polityk i rewolucjonista. W latach 1653–1658 był lordem protektorem
Anglii, Szkocji i Irlandii.

108 Wilhelm I Orański (1533–1584) – polityk, przywódca, hrabia Nassau, książę Oranii, namiestnik prowincji
Niderlandów.

109 Meir Ezofowicz (1878), Marta (1873), Nad Niemnem (1888) – powieści Elizy Orzeszkowej (1841–1910),
prozatorki, publicystki, działaczki społecznej. Wszystkie te powieści stanowiły lektury szkolne.
110 Lalka (1890), Faraon (1897) – powieści Bolesława Prusa (właśc. Aleksander Głowacki, 1847–1912), prozaika,
publicysty, kronikarza Warszawy, działacza społecznego. Obie powieści stanowiły lektury szkolne.

111 Szlacheckie gniazdo (tyt. oryg. Dworianskoje gniezdo, 1859) – powieść Iwana Turgieniewa (1818–1883),
rosyjskiego prozaika, dramaturga, publicysty.

112 Uże nie nado mnie żdat’; Nie choczu, nie triebuju i nie budu (ros.) – Już nie muszę czekać. Nie chcę, nie potrzebuję
i nie będę (przeł. red.).

113 Fragmenty piosenki Bluzeczka zamszowa (sł. Krzysztof Lipczyński, muz. Jan Krzysztof Markowski, 1946) –
piosenka wykonywana przez Mieczysława Fogga.

114 Tekst piosenki O jednym Ignacym Pliszce (sł. Jerzy Jurandot) – powojenna ballada podwórkowa.

115 Fragmenty tekstu piosenki biesiadnej nieznanych autorów.

116 Od tego miejsca do słów „O złocistej lady śni” znajdują się dwie strony tekstu zamazanego czerwoną kredką. Na
pierwszej ze stron znajdują się również ornamenty geometryczne.

117 Orbis (właśc. Polskie Biuro Podróży Orbis, od 1920 r.) – przedsiębiorstwo turystyczno-hotelarskie. W latach 1946–
1959 dysponowało pięcioma tysiącami łóżek w pensjonatach oraz obsługiwało wagony sypialne i restauracyjne
w pociągach. Od 1951 r. Orbis posiadał dziewięć hoteli i obsługiwał gości zza granicy. W obsłudze klienta zagranicznego,
ruchu polonijnego oraz usługach hotelarskich o wyższym standardzie Orbis niemalże nie miał w PRL-u konkurencji.

118 Antoni Słonimski (1895–1976) – poeta, satyryk, felietonista, dramatopisarz, krytyk teatralny. Przed II wojną
światową związany był m.in. z kawiarnią literacką Pod Picadorem i grupą poetycką Skamander. Po wojnie najpierw
kierował sekcją literatury UNESCO, potem (do 1951 r.) był dyrektorem Instytutu Kultury Polskiej w Londynie (jednostka ta
podlegała władzom komunistycznym). W 1951 r. wrócił do Polski, co Agnieszka Osiecka komentowała następująco: „[…]
Słonimski przyjechał z Londynu jakiś miesiąc-dwa temu. Poza początkową, dosyć nawet serdeczną i obszerną wzmianką
o tym w gazecie – cisza. I tu powstaje całe zagadnienie: jeśli przyjechał tutaj, a był zorientowany w panujących stosunkach
(tak zakładałam) i prawdopodobnie niezmuszany do przyjazdu żadną presją zewnętrzną, no to prawdopodobnie odpowiadała
mu i nasza rzeczywistość jako taka, i pole działalności literackiej, jakie ona otwiera. W tym wypadku jasnym [!] jest, iż pisać
nie może zacząć »od zaraz«, ale dla dobra koniecznych po temu obserwacji i przygotowań, czyż nie jest potrzebny kontakt
z jakimś pismem (à la »Wiadomości«), żywy udział w kołach literatów i w ogóle przejawy zainteresowania, zarówno
społecznym, jak i literackim życiem kraju. Tymczasem – cisza. Nie mówię już o jego własnym głosie, ale prasa, radio,
teatr... A teraz druga [!] alternatywa – jeśli »tam« nie pisał, a tu przyjechał z zamiarem pisania (tak mówił w wywiadzie),
tzn. że mu okoliczności odpowiadają. To na marginesie. Jeśli jednak mu nie odpowiadają, to po co, u diabła, w ogóle
przyjeżdżał?!! Ostatecznie jasnym [!] jest, że nie jest to wycieczka z rzędu tych, które skończą się... powrotem”, Agnieszka
Osiecka, Dzienniki i zapiski. 1951, dz. cyt., s. 307. Odznaczony m.in. Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski
(1952) i Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski (1954). W 1955 r. współzakładał Klub Krzywego Koła (1955–
1962) – niezależne wobec władzy środowisko inteligenckie, z którego wywodziło się wielu opozycjonistów. W latach 1956–
1959 był prezesem Związku Literatów Polskich. Zainicjował w 1964 r. wystosowany przeciwko polityce kulturalnej władz
List 34, podpisał Memoriał 59 i List 14. Dla Osieckiej stał się „dyrygentem w sprawach sumienia”: „Słonimski z pewnością
należał do tych, którym Bóg powierzył honor Polaków. I z pewnością umiał go nosić (choć sam o sobie mówił skromnie –
»Bóg mi powierzył humor Polaków«). Słonimski »robił w godności«. Nawet poza oczami nie mówiło się o nim np. Antek
czy Słoń, tylko »Pan Antoni« (i to nie w tym poufałym »radiowym« stylu). Pan Antoni był figurą wielkiego formatu dla
mojego pokolenia. Był niedoścignionym mistrzem moralności. […] Dla mnie Pan Antoni byłby wielkim poetą, nawet gdyby
nie napisał ani jednego wiersza. Był on bowiem poetą w działaniu. Był Don Kichotem politycznym. […] Pamiętam,
zetknęłam się z nim kiedyś w pensjonacie ZAiKS-u w Sopocie, na stryszku. Na stryszek ten chodziło się wtedy, kiedy
chciało się coś przeprasować. Jedynym bowiem meblem, który tam stał, była wygodna »ogólnodostępna« deska do
prasowania (tym razem prawdziwa, nie metaforyczna), no i, oczywiście, żelazko. Pan Antoni nierzadko tam się pokazywał.
Wysoki i szczupły, o czaszce podobnej z tyłu do głowy orła, przyodziany w strój w stylu informal, lekko pochylony nad
deską, prasował sobie chustki do nosa i angielskie koszule. Wykonywał swą pracę bez pośpiechu, a gdy natrafił na
wdzięcznego słuchacza, chętnie perorował. Wygłaszał całe tyrady. Opowiadał »pozdejmowane« felietony. Żartował.
Wspominał”, Agnieszka Osiecka, Szpetni czterdziestoletni, dz. cyt., s. 157–158.

119 Lampa – wiersz z tomu Z dalekiej podróży Antoniego Słonimskiego, zob. Antoni Słonimski, Lampa, w: tegoż,
Poezje zebrane, Warszawa 1970, s. 234

120 Mgła na morzu – wiersz z tomu Z dalekiej podróży Antoniego Słonimskiego, zob. tamże, s. 220.

121 Tadeusz Pruszkowski (1888–1942) – malarz, krytyk sztuki, wykładowca. Współzakładał m.in. warszawską grupę
artystyczną Młoda Sztuka, był wykładowcą i rektorem Szkoły Sztuk Pięknych w Warszawie. Aleksander Gierymski (właśc.
Ignacy Aleksander Gierymski, 1850–1901) – malarz, rysownik realistyczny, prekursor impresjonizmu w Polsce. Światło,
cień, kolor były tym, co szczególnie w pewnym okresie problematyzował na swych płótnach (zob. np. Opera paryska,
1891; Luwr w nocy, 1892).

122 Właśc. Semiramidy wonne ogrody… – wiersz z tomu Godzina poezji Antoniego Słonimskiego, zob. Antoni
Słonimski, Semiramidy wonne ogrody…, w: tegoż, Poezje zebrane, dz. cyt., s. 137‒138.

123 Palenie zboża – wiersz z tomu Okno bez krat Antoniego Słonimskiego, zob. tamże, s. 280.

124 „Nowa Kultura” (1950–1963) – tygodnik społeczno-kulturalny, powstały po połączeniu redakcji „Odrodzenia” (1944–
1950) oraz „Kuźnicy” (1945–1950). W latach 1952–1956 pismo było organem Związku Literatów Polskich. W 1953 r. na
jego łamach opublikowano anonimowo budzące wiele kontrowersji wyimki z dziennika gimnazjalistki (zob. Pamiętnik
uczennicy, „Nowa Kultura”, nr 48 z 29 listopada 1953 r.), a w 1955 r. Poemat dla dorosłych Adama Ważyka. Adam
Ważyk (1905–1982) – poeta, krytyk literacki, eseista, redaktor, scenarzysta, tłumacz. Przed drugą wojną światową był
członkiem Awangardy Krakowskiej, po wojnie wstąpił do Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. W 1955 r. opublikował
demaskatorski wobec socrealizmu i propagandy komunistycznej oraz rzeczywistości budowniczych Nowej Huty Poemat
dla dorosłych, który Agnieszka Osiecka skomentowała w artykule O darze wygodnej ślepoty prozą („Po Prostu” 1955)
następująco: „Nie wolno poecie, który przez dziesięć lat żyje Polską i w Polsce pisze wiersze, nagle wyjść na spacer
i wrócić, i zawołać, rozglądając się naokoło zdumionymi oczami, ojej ileż tu u nas zła, ile zła”. Dnia 6 października 1955 r.
Agnieszka Osiecka zanotowała w dzienniku, że w związku z jej artykułem rozległ się wokół niej „pochlebny szumek”.
Natomiast w powyższej adnotacji Agnieszce Osieckiej chodziło prawdopodobnie o wiersz Droga pokoleń, zob. Adam
Ważyk, Droga pokoleń, „Nowa Kultura”, nr 1 z 6 stycznia 1952 r.

125 „Batory” – powstałe w 1918 r. Państwowe Gimnazjum i Liceum im. Stefana Batorego (od 1952 r. – X Szkoła
Ogólnokształcąca Stopnia Licealnego Towarzystwa Przyjaciół Dzieci, obecnie Gimnazjum i Liceum im. Stefana Batorego
w Warszawie).

126 Koda wiersza Mgła na morzu Antoniego Słonimskiego, zob. przyp. 48.

127 Smolna – XVIII Liceum Ogólnokształcące im. Jana Zamoyskiego w Warszawie (od 1905 r.).

128 Lisiewiczowa – mama Anny Lisiewicz (Hanki), koleżanki z klasy.

129 Poemat (sł. Jerzy Jurandot, Tadeusz Żeromski, 1937) – walc angielski skomponowany przez Zdenka Fibicha (1850–
1900), czeskiego kompozytora.

130 „Żdi mienia, żdi” (ros.) – „Czekaj mnie, czekaj”, zob. przyp. 33.

131 Wariant tekstu Poematu.


132 Stormy weather (sł. Ted Koehler, muz. Harold Arlen, 1933) – amerykańska piosenka wykonywana m.in. przez Ethel
Waters, Franka Sinatrę, Billie Holiday.

133 Prawdopodobnie jest to wariacja na temat piosenki Symphony (tyt. oryg. Symphonie, muz. Alex Alstone, 1947).

134 Julian Makowski (1875–1959) – prawnik, dyplomata, wykładowca. Był profesorem i rektorem Szkoły Głównej
Handlowej, a po drugiej wojnie światowej wykładał w Szkole Głównej Służby Zagranicznej.

135 Błąd Agnieszki Osieckiej – powinno być: SGSZ (Szkoła Główna Służby Zagranicznej, 1950–1961) – warszawska
uczelnia wyższa kształcąca kadry PRL-owskiej dyplomacji. Uczelnia zajmowała budynek przedwojennej Szkoły Nauk
Politycznych przy ul. Wawelskiej 56 (obecnie mieści się tu Krajowa Szkoła Administracji Publicznej).

136 Fragment tekstu piosenki Jak młode Stare Miasto (sł. Bronisław Brok, muz. Władysław Szpilman) – piosenka
wykonywana m.in. przez Chór Czejanda i Irenę Santor.

137 Jan Kryster – maturzysta z „Mickiewicza”.

138 Jolanta Samos (Jolly) – koleżanka z klasy równoległej, przyjaciółka Elżbiety Kalickiej.

139 Małgorzata Rejman – koleżanka z klasy. „Małgorzata Rejman (socjalistyczny oryginał. Tzw. herod-baba, za grosz
kobiecości. Łączy komunizm z wiarą. Entuzjastka ZSRR. Jest po prostu z zasady szczęśliwa. Cudownie się z nią gada. Ma
»matematyczną« rodzinkę. Uwielbia Ukrainę. Chodzi do teatru na dobre sztuki. Mówi protekcjonalnie bez intencji
i z intencją. Bywa śliczna, jak również podobna do goryla (zależnie od naświetlenia, miny, pozy itd.). Mam do niej zaufanie.
Nie przyjaźni się z nikim”, Agnieszka Osiecka, Dzienniki i zapiski. 1951, dz. cyt., s. 388. Marcin Skurski – maturzysta
z „Mickiewicza”.

140 Anna Czapnik (Ankus) – koleżanka z IXc.

141 To się pokaże (reż. Kazimierz Rudzki, Czesław Szpakowicz, premiera 10 stycznia 1952 r. w teatrze Syrena
w Warszawie) – program składany autorstwa Zdzisława Gozdawy, Kazimierza Rudzkiego, Wacława Stępnia, Czesława
Szpakowicza i Henryka Tomaszewskiego.

142 „Durna, durna, durna ja / Durna ja konieczno; / Polubiła duraka, / Propała na wieczno” (ros.) – Głupia, głupia, głupia
ja / Oczywiście, że głupia; / Pokochała głupka, / Zginęła na wieki (przeł. red.).

143 Prawdopodobnie jest to temat wypracowania szkolnego, jakie musiał napisać Stanisław Kowalski.

144 Karol Marks (właśc. Karl Heinrich Marx, 1818–1883) – niemiecki filozof, ekonomista i działacz rewolucyjny, twórca
marksizmu, współzałożyciel Międzynarodowego Stowarzyszenia Robotników (tzw. Pierwsza Międzynarodówka, 1864).

145 Małgorzata Banach – koleżanka z klasy VIIIb.

146 Andrzej Kasia (Cowboy, Jędrek, 1934–2002) – maturzysta z „Mickiewicza”, jeden z „Trzech Muszkieterów”.
Późniejszy profesor na Wydziale Filozofii i Socjologii Uniwersytetu Warszawskiego – znawca historii filozofii starożytnej
i średniowiecznej. Pierwszy mąż Igi Cembrzyńskiej.

147 Halina Płońska (Hala) – koleżanka z Saskiej Kępy.

148 Leszek Wilkoszewski (Wilk) – pływak z CWKS-u.


149 Luis Trenker (właśc. Alois Franz Trenker, 1892–1990) – austriacki aktor, reżyser, producent, scenarzysta, architekt,
przewodnik górski i alpinista. Współcześnie „Luis Trenker” to także marka ubrań z Tyrolu.
Agnieszka Osiecka z grupą koleżanek z klasy maturalnej, Warszawa,
1952 r.
QUO VADIS, POLONIA? 150

(Pour Èlise151)

Wstęp
Wypowiadając słowa takie jak Prawda czy Sprawiedliwość, nadajemy im, bardziej
lub mniej świadomie, coraz to inne znaczenie – szersze lub węższe, zależnie od tego, co
mamy w danej chwili na myśli. W częstych na ten temat dyskusjach podawana jest
w wątpliwość kwestia istnienia tych pojęć lub też rozważane zagadnienie: czy prawda jest
jedna, czy też jest wiele prawd; czy sprawiedliwość jest jedna, czy też jest wiele
sprawiedliwości?
Rozwiązania bywają różne i ciągle ich przybywa.
Istnieje jednak pewne znaczenie wielkiego słowa „Prawda”, znaczenie bliskie,
zrozumiałe i niepodlegające dyskusji – prawda jako stwierdzenie faktów. Bywają jednak
czynniki, które i tę Prawdę potrafią umiejętnie naświetlić, wykoślawić, wykorzystać dla
pewnych celów. Otóż pisząc te słowa, mam na myśli propagandę reżimu, w którym żyję,
propagandę wrogą wszelkiej prawdzie i wszelkim usiłowaniom swobodnego myślenia.
Oddzieleni od reszty świata „żelazną kurtyną”152 uczymy się o hiszpańskiej inkwizycji
i o rozmaitych „wywiadach” i „kontrwywiadach”, krytykujemy wszelkie przejawy
antywolnościowego nastawienia rządów. A sami? Sami możemy porównać swą epokę
z każdym reżimem krzewiącym (w mniej lub więcej nowoczesny sposób) nietolerancję
polityczną, społeczną i kulturalną.
W naszym kraju nie ma oficjalnej partii opozycyjnej.
W naszym kraju nie ma ani jednego pisma, na łamach którego można by dyskutować
zagadnienia związane z bytem państwowym lub społecznym, czy też sytuacją
międzynarodową, z różnych i sprzecznych punktów widzenia.
W naszym kraju wytyczne pracy szkół, instytucji kulturalno-oświatowych i teatrów
przechodzą przez instancję najwyższą i jedynie decydującą – Kreml153.
W naszym kraju nie ma wolności słowa.
W naszym kraju jest „dyktatura proletariatu”.
Po cóż to piszę?
Piszę po to, aby tym samym wyrazić właściwy sens i cel tego szkicu: chcę w nim zebrać
garstkę faktów, w ogromnej swej większości autentycznych [!], chcę powiedzieć trochę
prawdy o naszym życiu.
Nie będzie tu mowy o kulisach naszego życia państwowego, o ciemnych machinacjach
rządzącego „Olimpu” niedostępnych dla przeciętnego obywatela. Po co aż tak daleko
szukać? Będzie to raczej zbiór opowiadań osnutych na tle przeżyć i wypowiedzi zwykłych,
„szarych ludzi”, tych, którzy budują domy, tych, co dyskutują przy kawiarnianej pół czarnej,
tych, co z mniejszym lub większym wysiłkiem uczą się, wydobywając z podanych im
wiadomości nieliczne ziarna Prawdy, tych, co stanowią uliczny tłum, tych, co piszą
i wydają wiersze i tych, co piszą wiersze, a nie mogą ich wydać i wielu, wielu innych, co
przychodzą i mijają, tworząc życie. O nich, o tych „szarych” i zastraszonych powiem,
a może kiedyś nie pozwoli to stwierdzić nikomu, że byli wolni i kłamali. O, bo oni nie są
wolni!
I jeśli kłamią, to jedynie dlatego, że chcą żyć i mieć nadzieję.
Poszukiwacz przygód
Antek miał 13 lat, gdy wybuchło Powstanie Warszawskie, i traktował je jako przygodę
z książek Curwooda czy Maya154, w których (z pasją właściwą swemu wiekowi)
zaczytywał się. Pragnął być bohaterski i wspaniały, i do samego tragicznego końca tego
zrywu nie przestawał być małym entuzjastą przygód i wielkich czynów nieprawdziwych
ludzi. Wśród panicznego lęku, huku bomb, jęków i nieustającej strzelaniny przeżył jedną
chwilę szczęśliwą: było to wtedy, gdy major „Edek” ofiarował mu pistolet zdobyty na
niemieckim żołnierzu. Nawet z chwilą, gdy naboje wyczerpały się i nie było nowych,
Antek nie rozstawał się z pistoletem – miał broń, był żołnierzem!
Podczas kapitulacji, zmuszony rozstać się z ukochaną „zabawką”, zakopał ją w tylko
sobie znajomym miejscu. Po wyzwoleniu Warszawy odnalazł zakopany pistolet i schował
w domu, na półce z książkami. Tajemnicę posiadania broni powierzał „w zaufaniu” swym
licznym kolegom. Pewnego dnia 1945 r. miała miejsce następująca rozmowa – kolega
„radził” Antkowi:
– Słuchaj, Antek, broń trzeba koniecznie dobrze schować. Inaczej zabiorą ci ją i nie
będziesz się miał czym bawić.
– Phi, dawno już schowałem!
– A gdzie? Czy chociaż dobrze schowałeś?
– No, na półce z książkami; u tatusia w pokoju. Nic nie widać!!
Jeszcze tej samej nocy w mieszkaniu Antka przeprowadzono rewizję. Chłopiec, zbity
i sterroryzowany, „przyznał się” do wszystkiego. Zapytany, kto dał mu broń, mógł
wymienić jedynie pseudonim – major „Edek”.
Wyruszono więc na poszukiwanie „Edka”. W nocy odwiedzono mieszkania wszystkich
zarejestrowanych byłych żołnierzy Armii Krajowej i przeprowadzano śledztwo. Bez
względu na rezultaty, po każdej takiej „wizycie”, panowie „urzędnicy” UB155 bili chłopca
i zadawali mu coraz to nowsze tortury.
Sprawa przybrała jednak obrót o wiele poważniejszy. Koszmarna noc okazała się
niewystarczającą karą za popełnioną przez Antka zbrodnię: sprawa oparła się o sąd
doraźny156. Dzięki wysiłkom rodziców i adwokatów Antek wydostał się (po roku „Badań”)
na wolność.
Długo leczył konsekwencje swojej zbrodni. Miał odbite nerki i chodził o kulach.
Przeszło rok przestawał [!] pod ciągłą opieką lekarzy w Zakopanym [!].
Nie wierzył już w bohaterstwo powieściowych postaci Curwooda.
Nie wierzył w upajające piękno Przygody.
Nie wierzył już w ogóle w nic.
150 Quo vadis, Polonia? (łac. ) – Dokąd zmierzasz, Polsko? Hasło wykorzystywane często w międzywojennej
publicystyce. Agnieszka Osiecka zatytułowała tak opowiadanie zadedykowane Elżbiecie Kalickiej, zob. s. 72. Zakładała, że
tom ten stanie się zbiorem opowiadań. Szybko jednak zaczęła w nim pisać dziennik – podpisała go „Bożena Ostoja”,
zatytułowała (błędnie) jako Zeszyt XVI i opatrzyła datą odmienną od daty pierwszego wpisu („Od 27 IV”).

151 Pour Èlise (fr.) – dla Elizy. Dedykacja ta jest jednocześnie nawiązaniem do francuskojęzycznej wersji tytułu słynnej
miniatury muzycznej Bagateli a-moll WoO 59 (tyt. oryg. Für Elise, ok. 1810) Ludwiga van Beethovena (1770–1827),
niemieckiego pianisty i kompozytora.

152 Żelazna kurtyna (ang. iron curtain) – metaforyczne określenie bariery między obozem komunistycznym a krajami
Zachodu. Określenia tego użył Winston Churchill 5 marca 1946 r. w trakcie historycznego wystąpienia w Fulton w stanie
Missouri, w którym mówił m.in. o tym, że żelazna kurtyna podzieliła Europę – jej linia przebiega od Szczecina nad
Bałtykiem po Triest nad Adriatykiem, a na wschód od niej znajduje się strefa sowiecka. Niewątpliwie Churchill
spopularyzował ten termin, choć jako pierwszy użył go do opisu porządku pojałtańskiego Joseph Goebbels (zrobił to
w artykule opublikowanym 25 lutego 1945 r. w „Das Reich”).

153 W styczniu 1949 r. na IV zjeździe Związku Zawodowego Literatów Polskich w Szczecinie uchwalono, że socrealizm
(realizm socjalistyczny) będzie odtąd stanowić oficjalną doktrynę w literaturze polskiej. Socrealizm jako kierunek w sztuce
powstał w 1934 r. w Związku Radzieckim, a następnie opanował pozostałe kraje bloku socjalistycznego. Socrealizm był
uznawany przez partię komunistyczną za „podstawową” i „jedyną” metodę twórczości artystycznej: „Program realizmu
socjalistycznego był oszczędny w hasłach tyczących bezpośrednio poetyki. Przeważały wśród nich wskazania tematyczne:
ideologiczne założenia metody narzucały postulat aktualności treści. Przedmiotem przedstawienia jest współczesność
społeczeństwa budującego socjalizm. Literacki obraz miał być jednak wybiórczy; istotne jest przede wszystkim to, by
zachowana w nim została »społeczna hierarchia ważności poszczególnych zagadnień« […]. Najważniejsze miejsce zajmuje
w tej hierarchii praca i dlatego ona stanowi temat specjalnie uprzywilejowany”, Wojciech Tomasik, Realizmu
socjalistycznego program, w: Słownik realizmu socjalistycznego, dz. cyt., s. 266.

154 James Oliver Curwood (1878–1927) – amerykański pisarz, autor popularnych w międzywojniu i w PRL-u powieści
dla młodzieży o traperach i dzikich zwierzętach. Karol May (1842–1912) – niemiecki powieściopisarz, autor popularnych
w Polsce od 1910 r. powieści przygodowych o Indianach i Dzikim Zachodzie (Winnetou, Old Shutterhand).

155 UB (Urząd Bezpieczeństwa, 1944–1956) – powszechnie używana nazwa dla organów bezpieczeństwa
państwowego w stalinizmie. Urzędy Bezpieczeństwa Publicznego dzieliły się na Wojewódzkie, Miejskie, Powiatowe
i Gminne.

156 Sąd doraźny (właśc. tryb doraźny) – specjalny tryb orzekania kary w sądownictwie, przeznaczony do wydawania
wyroków w sprawach związanych z bezpieczeństwem państwa. Sądzenie w trybie doraźnym przewidziane zostało
w dekrecie Polskiego Komitetu Wyzwolenia Narodowego z 1944 r. jako tryb właściwy dla czasu wojny, ale zarówno po
wojnie, jak i w stanie wojennym władze PRL-u wielokrotnie nadużywały tego trybu, np. w słynnej aferze mięsnej z lat 60.,
w której zasądzono i wykonano karę śmierci na Stanisławie Wawrzeckim.
[ZESZYT XV]
BOŻENA OSTOJA
[21 I 1952 – 7 III 1952]
Motto:
2x2=5

Chciałabym Cię rozumieć. Postępujesz czasem tak dziwnie, że głupieję. Bardzo


chciałam się z Tobą przyjaźnić. Teraz rozumiem, że to niemożliwe. Nawet nie wiem,
dlaczego, ale coś stoi między nami i nigdy nie mogę być blisko z Tobą. Jeżeli mi zdołasz
na to odpowiedzieć, to będę Ci bardzo wdzięczna, bo mnie to męczy. Nie mogę z Tobą
dojść do ładu.
Właściwie to ciekawa jestem, czemu się ze mną kolegujesz. Czasami odnoszę wrażenie,
że mnie nie lubisz i to bardzo. Zupełnie nie wiem, jak się zachowywać w stosunku do
Ciebie.
Co stoi między nami?
Strasznie mi jest głupio. Czuję się jak intruz157.

Tego uczucia, że coś między nami stoi, nigdy nie miałam. Naprawdę. Myślałam przecież
o stosunkach między nami, o Tobie… Ale nigdy mi się to nie nasunęło na myśl. Wiem, że
czasami się nie rozumiemy. Wiem, że często mnie potępiasz, że Cię denerwuję –
szczególnie wtedy, gdy „wiję się jak piskorz” i „sama nie wiem, czego chcę”. Ale to są
takie głupie, ludzkie rzeczy – nie chcę, aby wiedziano, że czasami mi nie jest tak całkiem
dobrze, jak to głosi moja Teoria Szczęścia. I w ogóle taka jestem „pokręcona”. Ale to może
i nie tak trudno zrozumieć, tylko, że Ty jesteś w stosunku do mnie za dobra, za delikatna
i może jakimiś mylnymi kategoriami czasami mnie mierzysz. Myślę jednak, że jeżeli
zgodzisz [się] na dalsze trwanie naszego „kolegowania”, jak Ty to nazywasz, to owo
zrozumienie z czasem i z naszą dobrą wolą przyjdzie. Pytasz „dlaczego”? Na to nie umiem
odpowiedzieć. Uczucie to na ogół nie jest rzecz, która przychodzi „dlaczegoś”.
A przyjaźnić się – nie umiem. Przyjaźń to jest cudowna rzecz i wierzę w to, że istnieje. Ja
jednak nie umiem inaczej żyć z ludźmi, jeżeli ich lubię, jak tak jak z Tobą.
Tylko, Alina, niech Ci nie będzie głupio, niech Ci się nie zdaje, że Cię nie lubię, bo to już
taki naj-naj-największy absurd, no i nie bądź w stosunku do mnie tak delikatna jak dotąd,
po prostu mów, co chcesz, i pytaj, o co chcesz, bo jeżeli mi na kimś zależy, to nie mogę
o takie rzeczy mieć żalu. A w ten sposób można „zrozumieć w czym rzecz cała”.
ja
PS Czy chcesz czytywać te moje „wypociny”? Bardzo.

„W Bajkach
tylko
taki Sen o Szczęściu
może spełnić się…”.

„Rozstrzyga pierwszy krok”158 (? – ja)


Marek Sadzewicz (Oflag)

„Jednym z nieszczęść towarzyszących wielkim inteligencjom jest to, iż z konieczności


rozumieją wszystko – równie złe, jak dobre”.
H. Balzak159

„Co to za idiotyczne stworzenie – człowiek!


Niby nic świętego, niby pluje na wszystko,
niby wszystko w śmiech obróci, aż tu ni
stąd, ni zowąd w oczach mu się coś zakręci
[i] wszystko diabli wzięli – i brawurę i
wesołość, [cynizm] i inne takie rzeczy”160.
K[ornel] Makuszyński

„Radość, radość, radość! Niech będzie radość!”161.


K[ornel] Makuszyński

„L’art c’est l’art et puis, voilà tout”162.


Béranger

Chcę „mocno” żyć.


Ja

Początkowo miałam zamiar poświęcić ten zeszyt na ów zbiorek opowiadań pt. Quo
vadis, Polonia, ale ponieważ ostatnio brak mi „inwencji twórczej” tudzież tematu, więc
skorzystam z tego zeszytu na kontynuowanie pamiętnika. Oraz Idei mi brak.

21 I 1952 r., poniedziałek


Dzisiaj były moje imieniny. Muszę przyznać, że bardzo, ale to bardzo udał mi się „dzień
imieninowy”. Najpierw w szkole, a potem telefonicznie wszyscy mi „życzyli”. Kot, Pelasia
i Leszek Wilkoszewski utworzyli „telefoniczną sztafetę” i mówili po kolei, a potem już
wszyscy razem i bez sensu mnóstwo przyjemnych rzeczy. Zresztą już w przeddzień, czyli
wczoraj, miałam miłą zapowiedź dzisiejszej atmo​sf​ery w postaci kilometrowych życzeń,
jakie złożył mi Stach w przerwach między „milionotematowym” gadaniem podczas
powrotu (pieszo!!) z zawodów Warszawa–Wrocław na Bielanach (Kot, Olka i Stach
popłynęli ślicznie! W ogóle było bardzo wesoło).
Popołudniu przyszedł Janek B[anucha] i dał mi (nie z okazji imienin) swój autoportret
z taką oto „wspaniałą” dedykacją:
„…I nadszedł uroczysty dzień odsłonięcia portretu. Na rynku zebrał się rozgorączkowany
tłum ciemnej masy, dla której ma być kultura. Przy dźwiękach hymnu bractwa USOP
majestatycznie opadło płótno. Widzom, rozentuzjazmowanym i wiwatującym, okazała się
natchniona twarz smętnego łobuza i superlenia…
Uwielbianej Agnieszce
Janek”.

Poza tym dostałam od niego Piórem i piórkiem163 Tuwima z dedykacją na wpół


niecenzuralną. Poiłam go winem bardzo artystycznie, czyli w nieopisanym bałaganie jego
porozrzucanych szkiców i moich książek. „Upił się” na smętnie. Około dziewiątej
przyszedł Ludwik z połową Komedii ludzkiej, Wolterem164 i Boyem pod pachą. Ważyło to
więcej niż on sam. Siedzieliśmy w trójkę i wspólnie „milczeliśmy o wieczności”; wcale
nie było „głupio”.
Janek poszedł, a Ludwik siedział i opowiedział mi jedno ze swych ostatnich przeżyć,
które jednak opiszę osobno, wtedy gdy w ogóle popiszę szerzej o życiu Ludwika, na
podstawie którego notabene, można by napisać świetną „książkę z przygodami”
lub powieść psychologiczną, albo nawet skojarzenie jednego z drugim.
Około godziny temu, czyli o 23-ej, Ludwik wyszedł, a teraz jest północ i wybieram się
spać.

22 I 1952 r., wtorek


Jest pierwszy dzień przedwiośnia.
Jest, czyli zdaje mi się, gdy patrzę przez okno, że jest: świeci cudowne słońce, a ptaki
czynią niesamowity hałas. Na tle bardzo niebieskiego nieba widać nagie, pozbawione
jeszcze pąków gałęzie drzew. A jednak, mimo stycznia, przymrozku i snu w przyrodzie,
czuć już w powietrzu wiosnę. Może dlatego, że słońce? A może dlatego, że ptasi hałas?
Dlatego piszę – „jest pierwszy dzień przedwiośnia”.
Nie byłam dzisiaj w szkole, więc wstałam dopiero godzinę temu, czyli akurat
w południe. Zaraz po obiedzie idę z Mamą na „półczarnej”, potem do Pani R.165
z Tuwimem i Słonimskim (będziemy to profanować w szkole: „…poezja
ekspresjonistyczna jako część imperialistycznej nadbudowy…” itp., itd.), a potem na
trening kadry (zawracanie głowy).

Tego samego dnia wieczorem


[zdanie napisane młodzieżowym szyfrem:166]

Wyszłam z domu razem z mamą; byłyśmy na kawie i w księgarniach, a potem ja


pojechałam na basen, a mama do krawcowej i do Polonii167, załatwić jakąś pilną sprawę
tatusia. Tymczasem treningu nie było, ponieważ jest zmiana wody.
Przyjechałam więc do domu. Tu Gienia168 wręczyła mi telegram. Patrzyła się na mnie,
gdy otwierałam. Przeczytałam. Powiedziałam spokojnie, że to nic ważnego, spóźnione
życzenia imieninowe. Teraz siedzę i czekam na Mamę. Każde skrzypnięcie drzwi na dole
budzi we mnie niepokój. Jak Jej to powiedzieć, żeby możliwie najbardziej osłabić siłę
ciosu?!
Obawiam się, że Mama, będąc na Złotej u krawcowej, mogła wstąpić do cioci i babci,
a one prawdopodobnie też zostały powiadomione. A nie chciałabym tego – one
prawdopodobnie stworzyły atmosferę przerażonej paniki, a to dla Mamy najstraszniejsze,
co może być. Dobrze byłoby, gdyby ojciec był w domu!
Mama przyszła! O, Boże!

Dałam Mamie odpocząć, pogadałyśmy o rzeczach obojętnych i wreszcie powiedziałam


Jej to tak, jak tylko mogłam najdokładniej. Przyjęła to bardzo spokojnie, chociaż wiem, ile
w tej chwili przeżyła. Pojechała do cioci, żeby ją zawiadomić, ponieważ jutro wspólnie
będą musiały załatwić formalności.
Moja mała, odważna Mateczka!!

Gienia śpi, Mama wyszła.


Siedzę wiec sama w pokoju i myślę. Gdybym wierzyła, to modliłabym się. A tak siedzę
w pustej chwili i czekam, aż ta chwila i szereg jej podobnych, pustych chwil minie169.

24 I 1952 r., czwartek


„Wydzierać komuś cierpienie, gdy je trzyma w ukryciu, znaczy wydzierać mu życie” (–) ?
25 I 1952r., piątek
Ciągle do mnie coś mówią; mówią, mówią, a ja zaraz zapominam i nie wiem, ani co
mówili, ani czy w ogóle mówili. Śmieją się naokoło – i w ogóle jakoś kretyńsko się kręci
– świat i moje „wnętrze”. Tyle czuję i tak nie myślę! Na basenie „odwoływałam sobotę”,
a Stach się śmiał i robił dowcipy „à propos dziadka, co zrobił kawał”. Nienawidziłam go
i ich wszystkich równie mocno, jak z całą siłą woli starałam się tego nie pokazać po sobie.
Miałam wspaniały humor!
A do nich – do „ludzi w ogóle” nie mam teraz cienia żalu, nawet do Stacha, który mi
wczoraj zademonstrował superporcję ludzkiego grubiaństwa – nie mam żalu, bo tego
rodzaju niewrażliwość to już „rzecz człowiecza”. Oni mają rację – wszyscy, ze Stachem na
czele – nie chcą tracić czasu w krótkim życiu na odwracanie głowy w tył. I nie należy
psuć im humoru.
Ludzi powinni po śmierci palić i robić z nich nawóz.
To brzmi cynicznie, a jednak ręczę, że zmienia to tylko „formę rzeczy” i nadaje sytuacji…
trochę szczerości. Bo ileż w tym strasznego cynizmu i jakiejś ohydnej, diabelskiej ironii: za
dużo, dużo pieniędzy „rodzinka” kupuje zmarłemu trumnę i trochę sztucznych kwiatków –
potem kupka świeżego piasku, czterech typów „spod ciemnej gwiazdy” czyhających na
napiwek i głos księdza dławiący się z pośpiechu i zimna. Trochę takich tanich, taniutkich
łez – wzruszenie szanownej rodzinki, rozmowa o rodzinnym grobie i powrót do domu – na
mieszczański obiad w atmosferze stypy i wstydliwego humoru.
Dla ludzi, którym rzadko w życiu było wesoło, pogrzeb jest ich pierwszą i ostatnią
„komedią” – dość, trzeba przyznać, ponurą; a tyle samo w tym wszystkim serca, co
i w „paleniu i robieniu nawozu”. A może i mniej?

Zrobiłam bardzo dużo różnych rzeczy i wypowiedziałam dużo słów. Byłam „silna”
i pozująca.
I nie umiałam sobie uprzytomnić – że to już naprawdę… Po prostu nie mogłam sobie
tego uprzytomnić, nie mogłam uwierzyć. No i „musiałam być silna”; ale przyjechał tatuś
i już nie muszę „być silna”. Zostawili mnie wreszcie samą. I myślałam powoli, powolutku:
o całym okresie naszej wielkiej Przyjaźni-Kochania, o ostatnich długich, męczących,
pełnych oczekiwania nocach, nocach strasznych wysiłków – żyć!!! I wreszcie o tym, że to
już naprawdę na zawsze, na zawsze, na zawsze!!!!
…I o tym, że dziadek miał tylko mnie, tylko mnie jedną, a moje życie stanowiło istotę
jego życia; pamiętam, jak moje symboliczne „kichnięcie” powodowało u niego chorobę,
a moje głupie, głupiutkie rysunki lat szczenięcych i głupie, głupiutkie późniejsze wierszyki
budziły jego zachwyt, a potem włóczyliśmy się kilometrami po górach i Dziadek mówił
o Przyrodzie i malował swoje naiwne, może naturalistyczne obrazy, tak piękne w swej
prostocie i ogromie miłości dla odtwarzanej Przyrody i Jej Stwórcy, który żył i kwitł,
zdawałoby się, w każdym pociągnięciu pędzla. Pamiętam nasze długie rozmowy
„o wszystkim” i nigdy niekończące się dyskusje o religii, dziadka cudne, gawędziarskie –
„Or-Otowskie”170 opowiadania o Starej Warszawie, o „grze w palanta” na Wąskim
Dunaju, wyprawach łódką w Boże Ciało, walce z Moskalami, dziejach każdej
starowiejskiej kamieniczki, życiu w mieszczańskim „domku z facjatką”; i bajki
o zwierzakach; i długie, czarowne opowieści o zachodzie słońca w Petersburgu, nad
zatoką.
I siedzę tak od południa i wykonuję fantastyczne skoki myślowe od własnego
najwcześniejszego dzieciństwa do ostatnich kilku nocy i znowu, znowu… Fragmenty,
fragmenty… I ciągle myśl – nie-myśl, błyskawica w mózgu:
Że już nigdy.
I beczę, beczę jak mały dzieciak. Przecież już nie muszę być silna, ani (na razie)
pozująca!!

26 I 1952 r., sobota


Jak śmiesznie! Przyszedł do szkoły delegat Zw[iązku] Literatów Polskich (jednocześnie
redaktor „Expressu”171 – dziennikarz i satyryk) i chciał rozmawiać z „piszącymi”. Pani
Dyr. wezwała mu „na łup” szereg dziewcząt z XIc („Koło Literackie” z Bożeną
Frankowską172 na czele), a mnie od nas. My same zaprosiłyśmy naszych „satyryków” –
Ankusa Czapnik i Małgosię Banach – chodzące „ciętości”. „Kółko” w osobie Bożeny
opowiadało długo, szeroko i szumnie tudzież górnie o „działalności kolektywnej”, agitacji
oraz mobilizacji (do piękna i do literatury tudzież do pięknej literatury). Potem mówiłyśmy
o „twórczości” rodzimej, naszej i naszych koleżanek, o których wiemy, że mają „rendez-
vous”173 z Muzą. Mamy prozaików (Basia Kajzer – mówiłyśmy „poza oczy”, bo jest
chora), dziennikarzy, (także Basia, Kaszyńska174 i mnóstwo dziewuszek z XIc)
i „urodzonych satyryków” – Ankusa, Małgosię (konfiskują im w tej cnotliwej „szkółce” co
najlepsze artykuły – powiedziałam mu to, z dziką satysfakcją „spozierając” na nieubłagane
„cenzorki”) – i (podobno) mnie (!).
Mówiąc mu o „twórczości rodzimej” (mojej) i zainteresowaniach, musiałam „rzec”
o krytyce teatralnej, ale ponieważ nie mam na ten temat „ani trochę” słowa pisanego
z sensem, więc mu chyba zrobię kawał i pokażę pewien znany innym koleżankom protokół
z pewnego zebrania (jako próbkę „satyry”).
A w ogóle to będzie nam pomagał (w pracy, w pracy!), uświadamiał, objaśniał,
tłumaczył, wciągał itd. Na razie idę jutro na poranek literacki „dla młodych talentów”, na
którym będzie mówił „stary talent” Potemkowski175, a będą go krytykować „młode talenty”
(ha!).
Gość młody, sympatyczny, w duchu socjalistycznego Olimpu – Parnasu literackiego.

Wieczorem
Postanowiono odgórnie i Straszydłowato postawić mi całą (!) dwóję na półrocze
z Królowej Wszechnauk – matematyki. Doprawdy bardzo mi przykro; naprawdę bardzo mi
przykro, a tu mi wymyślają od optymistek. Poza tym rozkazano [mi] (przez tę samą
sympatyczną instancję) zrobić w niniejszym (ha!) – ni-niej-szym!!) zeszycie następujące
(tu „owe” następują) zadania.
Natomiast ja niniejszym stwierdzam, że niniejszych zadań nie zrobię, albowiem i tak
mniej niż dwóję na niniejsze półrocze nie dostanę, a więcej też nie.
Napisałam śliczny socjalistyczny utwór satyryczny. Jeśli zdołam wydrukować owo
„poema” w „Szpilkach”176, czy innym organie społecznego zakłamania, to całe ewentualne
honorarium (ha!) przepiję (winem, miodem itp. nektarem żywota). Niektórzy myślą, że
kupię sobie za to tablice matematyczne. O nędznicy! Zrobiłabym to tylko w wypadku
otrzymania honorarium za Marsz wisielców.
À propos „dyndania”, to z owych matematycznych przyczyn, dlatego się nie
„obwiesiłam”, że nigdzie nie mogłam znaleźć odpowiednio wytrzymałej, że tak powiem
gałązki (!!).
Na skutek „zajęć” poetyckich mówię przez cały dzień do rymu, co podobno wróży
szybką, tragiczną śmierć (prawdopodobnie z rąk wybuchowego rozmówcy).

Muszę zrobić z Janeczka dobrego polonistę. Znaczy to, że nauczę go nie tylko czytać na
głos moje wypracowania, ale pisać swoje własne. To nie jest zbyt trudne, gdyż Janek jest
bardzo inteligentny, tylko nie umie „patrzeć na dzieło”, jak to się szumnie i durnie mówi.
Tylko ja nie umiem do Janka podejść – rozsypuje mi się w rękach, wyślizguje w chwili,
gdy wydaje mi się, że już, już go chwytam, a przy tym jest równie głęboko wrażliwy jak
sam niedelikatny (! – wygodnie). A mam na jego punkcie lekkiego bzika. I Jerzy też.
Usiłujemy „po naszemu” „robić z niego człowieka”, on się opiera, ma poza tym jakieś
„swoje ścieżki” i mnóstwo póz, z czego wychodzi całkiem „oryginalny dziwoląg
intelektualny”.

Jutro nie pójdę na poranek literacki, bo mam zebranie ZMP-owskie, a na zebranie


spóźnię się „cokolwiek” – z pół godziny, ponieważ mam poranek literacki. Ot, co!

28 I 1952 r., poniedziałek


Było mi bardzo źle. Bardzo.
I nie dlatego, że umarł Dziaduś, bo ból śmierci mija, a Człowiek – to, co w nim było
żywe i piękne, pozostaje i idzie z tobą przez życie nie jako smutny cień, mara grobowa, ale
jasna pełna Dobra i Serca cząstka duszy. Zostaje – głęboko i blisko.
A życie idzie dalej.
I w tym właśnie „życiu” coś mi się zacięło. Myślałam o tym dużo – przez wszystkie
ostatnie dni: chciałam zrozumieć, co się właściwie ze mną dzieje, i dokonać rzeczy bardzo,
bardzo trudnej – analizy nastroju, a właściwie nastrojów. Bo nastroje były bardzo
rozmaite i, przyznać należy – trudno się w nich było doszukać sensu. Byłam zmęczona
i senna; myślałam dużo o tym, czego się uczepić, jakiej myśli, czekania na co? Byłam
w stanie ogólnego silnego podniecenia nerwowego, co się przejawiało na zewnątrz w ten
sposób, że wyglądałam (według Joli określenia) „skapcaniale”, śpiąco i ponuro, mówiłam
złośliwym, zdenerwowanym i opryskliwym tonem, a gdy byłam sama, czułam ciągle pod
powiekami piekące łzy.
Gdy wczoraj późnym wieczorem rozmawiałam o tym z Mamusią, usłyszałam od niej takie
słowa: „Wiem, że coś Ciebie gryzie, coś Ci jest i jeszcze niezupełnie »przeszło« ci
»tamto«, ale nic nie mówisz mi o tym, a ja nigdy nie pytam; a tymczasem wiem, że
wypłakujesz się w poduszkę, a mnie pokazujesz cyniczną mordę”.
I zaczęłam się zastanawiać nad tym, o co mi chodzi „wewnętrznie”. Pierwszy, może
błahy, a jednak o wielkim znaczeniu dla mojej „konstrukcji psychicznej” wniosek był
bardzo prosty: otóż ja muszę mieć życie podzielone na „etapy”. Muszę żyć w oczekiwaniu
czegoś, co ma nastąpić i będzie przyjemne i ode mnie zależne. Naturalnie wszystko toczy
się swoim torem, nie zatracam ciągłości myślenia ani „szerokich horyzontów” na dalszą
przyszłość, ale w tej bliskiej, małej „praktycznej przyszłości” tkwi jakiś mały punkcik, na
który się czeka. To jest małe i bardzo ważne. Dzięki temu wiele „w ogóle trzyma się
kupy”. I takim „punkcikiem” był 26-ty – moje od półtora miesiąca zapowiadane wielkie
imieniny z dużym, „gronem najmilszych mi gości”, winami i „honorami”, jazzem na cały
regulator i mną w roli „czarującej gospodyni”. I z tego musiałam zrezygnować.
Miałam mówić sobie, chociaż sobie zawsze prawdę i tylko prawdę, chociażby nagość
odbierała jej wiele blasku, więc mówię:
Zależało mi na tym – zależało mi na tym bardzo i jedynie. To był cel – mały
i najważniejszy.
Ja nie mam zmartwień w życiu – nie mam wcale. Czasami jakiś „kłopot” natury
psychicznej albo jakiś, nawet szkolny, „powodzik”, przy okazji którego wyrywam [!] sobie
nerwy zależnie od ochoty: chcę – „zdenerwuję się”, nie chcę – będę zupełnie spokojna. I to
nie będzie gra („kwestia proporcji i właściwego użycia”).
I nie mam wielkich „przyświecających celów, do których wiedzie droga ciężka
i ciernista, ale…” itd. Owszem – jest życie (przez wielkie Ż) i przyszłość (przez wielkie
P), ale tego ja jestem tylko ciekawa, mam na to ochotę…. – to jest daleko.
A teraz ja jestem smarkacz; bardzo szczęśliwy i zadowolony z życia smarkacz – tak,
dobrze mi jest. I mam swoje małe „celiki” – te właśnie najważniejsze – i muszę na nie
czekać. Do czego mi to potrzebne? Hm, to bywa tak:
Idę sobie po ulicy, sama. Oglądam wystawy, dobrze mi. I mówię sobie: a teraz pomyślę
o czymś przyjemnym. I układam jeszcze raz listę gości, wyobrażam sobie sytuację…
A teraz nie miałam swojej „myśli o czymś przyjemnym”. Połamało mi się, pobałaganiło –
nudno tak jakoś… No bo tak: do DH nie chodzę, a tam zresztą trudno o coś, czy kogoś,
ciekawego (à propos – od 10 II „podobno” będzie robota), basen jest jednostajny,
a towarzystwo w ogóle – „takież”. Nie ma co robić. W rezultacie wybrałam najgorsze:
leżałam w domu i czytałam przyjemne powieści; nawet na trening „nie chciało mi się” iść.
Nie cierpię takich stanów – i u otoczenia, i u siebie. Toteż wczoraj miałam ochotę bić
siebie i mówić – tyle jest ciekawych rzeczy na świecie, a Tobie „nie chce się” i „nudno”,
i „źle”. Idiotka!
Wczoraj był „kryzys” – cały dzień się wściekałam, gdy tylko otworzyłam usta, i o mało
z płaczem nie rozwaliłam bałwana, którego pół dnia lepiłam (spadł cudowny śnieg!!),
a który miał taką minę, że gdyby Pan Bóg nie miał ciekawszych rzeczy do roboty jak [!]
obserwowanie bałwanów, to zarządziłby ogólną pluchę na doszczętne zniszczenie tego
postrach i zgrozę budzącego potwora; potem dokazałam szczytów jędzowatości wobec
mamy i Ludwika, gdy wychodziłam z nim do teatru.
Ludwik był bladozielony, jak rozkładający się trupek, co umarł na syfilis, kretyńsko
spokojny i nie umiał „tak jak Pani Str[aszyńska] wymaga” rozwiązać jednego „zadanka”.
Wyrażając się pospolicie, „myślałam, że mnie cholera weźmie” (à propos Ludwika, to
jeżeli ja go nie sprowokuję, żeby był od czasu do czasu stanowczym, pewnym siebie
i w ogóle „męskim mężczyzną”, to nie wiem, czy jeszcze długo ta „sielanka intelektualna”
potrwa, bo intelekt intelektem, a pantoflarzy nie znoszę do żygania {rzygania?} włącznie).
A „poprawa” (także bez sensu, ładu i składu) zaczęła się w teatrze. Pełny zespół Syreny,
Górska, Jankowski, Olsza177, humor na świetnym poziomie – ryk śmiechu, czyli pokojowo
– „bomba śmiechu”. Świetnie było to To się pokaże178!
Rano wstałam pełna myśli czarnych, kosmatych i ciężkich – każda jak co najmniej jedna
moja „zgrabna nóżka”. Ubierałam się godzinę i wlokłam do szkoły długo i smętnie
doskonale obojętna na pieszczotliwie włażący mi za kołnierz „i tam dalej” biały puch.
O tyle mi się „poprawiło”, że przestałam rozmyślać nad rodzajami broni palnej, którą bez
większych trudności może zdobyć przeciętny kandydat na samobójcę, czyli osobnik
pragnący przyśpieszyć skutki ustroju, którego szlachetne zręby właśnie na bazie i po linii
stawiamy, na czym „zjadamy zęby”. W szkole doszłam najpierw do wiekopomnego
wniosku, że nikt nie umie matematyki, albowiem nikt nie umiał „tak na pewno” jednej
straszności wytłumaczyć (a w ogóle stopnie mam bardzo rozmaite z matmy: ndst.+, nd.,
niedostatecznie!! Proszę, co za rozpiętość fantazji!).
A dziewczynki były strasznie, strasznie kochane – tak sobie na wesoło. I sama się tak
wygłupiałam, że podobno za taki jeden „koncert” można się na zawsze pożegnać z uczelnią,
ale… nie u nas w klasie. Tak sobie przynajmniej „ubrdałam” i „brdam” sobie dalej.
A zabawę to „zrobię” naszym dziewuszkom „na 102”.
Przecież ojciec robi to wszystko tylko dla mnie, więc „dysponuję” – zespół artystów jak
największy, precz z dydaktyką, orkiestra: fortepian, saksofon, perkusja-jazz179; (gra
Bovery!!! Oni umieją tylko jednego jedynego oberka, o czym się po prostu na razie nic nie
mówi, a potem będzie „skandal”, ale… już za późno. Ha, ha!!). I nasze dziewuszki się
cieszą i ja się też cieszę, i Mama też się cieszy.
Bardzo mi też przyjemnie, że wszystko to ode mnie zależy. Np. na zebraniu „Komisji
Balowej” „aktyw” z XIc mówi takie a takie „pozytywne” rzeczy. Ale wiem, że XIa180 na to
(naturalnie nieoficjalnie) ochoty nie ma. Więc mówię: jak tak, to artystów nie daję. Nie
zgadzam się i kropka – klasa XIa górą. A koło mnie siedzi urocza Hania Szmulska181 i robi
przemiłe oko. Strasznie kocham swoją klasę (naturalnie bez względu na „wzajemność”, bo
to raczej chwiejne i zależne od humoru, no i „mojej postawy”).

Niech już będzie socjalizm, niech będą ogonki – ostatecznie, co mnie w gruncie rzeczy do
tego. Ale jedno jest okropne (dla 16-letnich kobiet z takimi oto strasznymi kłopotami):
bawić się nie dają. Można tylko „ślicznie socjalistycznie” – ze śpiewem, kółeczkiem itd.
Oczywiście pozostaje lokal – naturalnie „wyklęta, przeklęta, tajemnicza Kameralna182”.
Muszę przyznać, że lubię Kameralną, lubię i „dyskretną muzyczkę” i przyjemnie
dansingową atmosferę, i całe estetyczne wnętrze. Ale co ci z tego przyjdzie, kiedy siedzisz
„en deux”183 w kącie i są jakieś jeszcze ze dwa, trzy młode towarzystwa, a naokoło „stare
pierniki”.

A minęły złote czasy „młodzieżowego jazziku” w Ognisku, no i w dawnej Ymce. Chcesz


młodzieżowo – proszę, są wieczornice, cholera, psiakrew!!!
A gdyby ostatecznie ktoś się mnie spytał, co ja najbardziej lubię robić,
odpowiedziałabym bez wahania: „Przyjemnie potańczyć”.
I uważam, że to nie żaden wstyd. Głębsze zainteresowania? Ależ naturalnie są.
Zainteresowania, plany, przyszłość itd. No ale na to jest owa przyszłość – oby jak
najdłuższa. Na razie to… bardzo lubię czytać książki, ale nigdy bym dla żadnej
z przyjemnego „jazzu” nie zrezygnowała.
Taki już ze mnie „zimny drrrań”184, ha!

Nauka? Hm, w szkole, łącząc „krasomówstwo” (hm…) ze sprytem i wiadomościami,


uczę się tylko i wyłącznie dla stopni, a to dla, czy ja wiem – trochę satysfakcji, trochę
„świętego spokoju”, trochę wiedziona „instynktem wodzostwa” – w każdym razie z niezbyt
wzniosłych pobudek. A to, co w dziedzinie nauki czy sztuki naprawdę znam i umiem, czego
zresztą nie jest tak bardzo mało, tym nawet nie często mam okazję „popisać się” w szkole.
Ale w życiu, nawet konkretnie, jeśli chodzi o „rozplanowanie dnia roboczego”, to nauka
nie odgrywa żadnej roli.
Owszem – uczę się języków, czytam w tych językach, słucham radia, piszę rozmaite
bzdurki-krytyki, czytam, zgłębiam te działy literatury czy sztuki, które mnie specjalnie
interesują… Słowem – nie można powiedzieć, abym głupiała, ale czy się uczę?
Mnie jest zresztą naprawdę bardzo, bardzo dobrze (powtarzam po raz setny). Tylko
czasem coś się przekręci, pokręci, poplącze i… plecie się dalej.
A teraz potrzebuję czegoś nowego – jakiegoś zajęcia czy znajomości. Wszystko stare jest
dobre, niech zostanie, tylko… jest stare. I na nic ciekawego się nie zapowiada – naturalnie
aż do wakacji. A te będą długie i cudowne – Czechy, Węgry, może Bułgaria.
W świat, w świat, w świat!
A papiery wędrują, wędrują: Wiedeń, Budapeszt, Belgrad, Warszawa, Wiedeń…
I formalności i pytania, i dużo, dużo spraw, i może już za rok, za dwa – obywatelstwo185.
Myślę: mam dyplom, a może jeszcze nie (to wszystko jedno). Jest rok 1955, a ja mówię:

Ich bin Österreich(isch). Adieu, pa, pa!


Ich fahre ins Welt hinaus. Und zuerst – nach Wien!!186
(Jestem Austriaczką. Jadę w świat. A najpierw – do Wiednia).
Ładnie jest żyć. I śnieg pada.
Tylko musi być wesoło, wesoło, wesoło!

A w szkole są takie dziewuszki, które wcale nie chcą, żeby było wesoło. Że nauka,
obowiązek, organizacja…
Jakie one beznadziejnie głupie! Tak albo podobnie, zawsze „belfry mówiły, a uczniaki
słuchały”. A serca otwarte na Piękno biły, a nauka kwitła, a cielęta na ludzi wyrastały.
I ja jestem wesoła, i Terenia, i Eliza, a różne Ewy K. (XIc) i Bysiny187 są organizacyjnie
poważne i gówno im z tego przyjdzie.
I z nich będą ludzie i z nas, ale nam było i (daj Boże!) będzie weselej. To bardzo ważne.
À propos, to całkiem „nie na miejscu” sama mi się morda (słowo daję, że sama) śmieje
z powodu tej matematycznej „ignorancji” (ha!). I nic nie mogę na to poradzić. Ja tu do
siebie poważnie, prawda, uroczyście, samokrytycznie – prawda: że, widzisz, nauka to
bardzo ważna rzecz, a matematyka to już ze wszystkiego najważniejsza. I matura, to jest też
strasznie ważne. Bez tego to nie można i wstyd, i państwo, rodzice, droga do celu, ideały
i w ogóle ambicje.
No i czego się śmiejesz, błazeńska duszo?!!

Doprawdy, jak mówi Pani Iwanowska: „zamiast duszy” (Duszy) lepiej wziąć zakopconą
banieczkę (może by się nie śmiała ze wzniosłych rzeczy).
Eliza, małpa zielona, powiedziała, że Pani Str[aszyńska] postawi Jej pospolicie zwaną
„chałę” z matury, bo ta kretynka (Eliza, Eliza) koło mnie siedzi.
Odra, czy co?! Do jasnej, nieurojonej?! Zapowietrzyło Ją.
Ja mam „talęt”. Literacki. Na zebrania będę chodziła. Tak trzeba dla „talętu”.

To jest ↑ taka figóra. W z o r e k, czyli k ą p o z y c j a.

29 I 1952 r., wtorek


Muszę przyznać, że bardzo interesująca istota się ze mnie zrobiła: przyłażę z budy
strasznie „oklapnięta” i zaspana, albowiem fizyka działa, a cudowne szkolne wygłupy
przestają działać z chwilą opuszczania jej murów; żrę obiad; kładę się na tapczanie
z książką Makuszyńskiego lub Sadzewicza; śpię. Wstaję wieczorem, „nabijam się”
w spodnie i lezę, poziewając na trening. Tam rozkręcam się nieco, sapię po 100‒200
metrach na prostych rękach do crawla, gadam trochę głupstw, kłócę się tradycyjnie
z Olgierdem i idę ze Stachem lub Elą do domu. Przychodzę trochę po dziesiątej, biorę
książkę albo „duszę”188 i idę do łóżka albo piszę sobie. Potem – spać.
Ale przestanę być taka. Przestanę.Ostatecznie w takiej sytuacji to szkolne wygłupianie
jest jedynym zabawnym zajęciem, a ja nie chcę, żeby tak pozostało nadal. No
i rozleniwiłam się strasznie – od jutra (serio od jutra, bo teraz jest już późny wieczór
i ciemno) przede wszystkim przestaję opuszczać lekcje języków, zacznę łazić na narty i na
sanki (à propos nart, to Ludwik miał dziś przynieść, bo są u niego i do tej pory – dochodzi
dziewiąta – jeszcze go nie ma) i w ogóle przywrócę swojemu trybowi życia całe to dawne
„tempo”, którego umiejętnością [!] sama się tak chwaliłam.

Pytały mnie się [!] dziś dziewuszki o moje „narodowościowe komplikacje”. Trochę im
opowiedziałam i w trakcie własnego gadania uprzytomniłam sobie, jakie to strasznie
zabawne i „bajkowate” – historia nie z tej ziemi.
À propos – jestem „zażartą” kosmopolitką i pacyfistką, zwolenniczką haseł w rodzaju:
Wszystkie narody w jeden naród i… Pokój, Pokój, Pokój! Ale gdyby mnie „zahaczono”
o kwestię uczuć patriotycznych, to pomyślałabym o moich „dwóch ojczyznach”: Polsce
i Austrii. Naturalnie, że to są uczucia wyprane całkowicie z resztek szowinizmu, a nawet
egzaltacji – ale są trochę Tuwimowskie i bardzo silne. No bo Węgry: przez całą okupację
przez myśl mi nawet nie przeszło, że jestem Polką. Pilnowali mnie w domu i wpajali to
przekonanie: Węgierka. Ale mówiło się w tym języku bardzo mało i to nie wszyscy. Sama
nie umiałam skleić porządnego zdania. Tylko Imre Szenes, Pawiak189, konspiracja – tam
było „po węgiersku” i wiadomo było, po co to potrzebne. Kiedy podczas powstania
przeszliśmy pod barykadami z Watry190 na Powiśle i nasi polscy żołnierze przyszli
wieczorem i wyprowadzili tatusia w kajdankach jako „cudzoziemca, który nie
zarejestrował się, »zmieniając miejsce pobytu«” – przyznam, wtedy trochę mi się zmąciły
pojęcia. Ale tatuś wrócił, a ja doszłam do słusznego przekonania, że takie zachowanie
„środków ostrożności” przez polskiego żołnierza jest jego obowiązkiem i „kwita”.
No ale „wracając do Austrii”.
Był kwiecień, potem maj. Cała austriacka, podalpejska przyroda śpiewała i kwitła.
Wychodziliśmy ze zniszczonego, ale już podnoszącego się z ruin i wojennego letargu
[kraju] (tak, Austria przespała długich 6 lat, potem trochę „powojowała” i od razu weszła
w Nową Wiosnę 1945 roku) i szliśmy w stronę węgierskiej granicy. Szły za nami słowa
Austriaków, ludzi dobrych i kochanych, którzy pomogli wtedy, kiedy i im i nam było
bardzo, bardzo ciężko: „Zostańcie, zostańcie z nami”. Nawet niezbyt skłonna do wylewów
uczuć babcia z Wiednia radziła: „Bleibe am besten bei uns, in Wien”191. A myśmy się
niemal dziwili, że oni tego nie rozumieją: przecież my musimy, koniecznie musimy do
Warszawy, do naszego miasta, miasta-Bohatera: I szliśmy – troje ludzi szło pustą daleką
drogą na południe – „nach Schopron”192.
A potem obóz przejściowy w Wienerneustadt193; 8 maja – kapitulacja Niemiec; wielki,
opętany szał radości: Pokój!! I wreszcie odpowiedź sowieckiego oficera, wertującego ojca
papiery przed odjazdem transportu: „Pojedziecie do Jugosławii”. Nie chcieliśmy jechać do
Jugosławii. Ojciec biegał od komendy do „biura”, od biura do poszczególnych sowieckich
„grubych ryb” – na próżno: „Urodziliście się w Belgradzie, pojedziecie do Belgradu”.
Wreszcie szedł jakiś transport do Polski, ale „po drodze” przez wiele państw. Nic nie
wiedzieliśmy dokładnie o drodze. A trwała ona 6 tygodni, wiodła przez najbardziej dzikie
bocznice kolejowe w lasach i górskich przesiekach, przez prowizoryczne, giętkie mosty na
wspaniałym, szeroko po węgierskich stepach194 rozlanym Dunaju. Węgry – stepy, stepy,
stepy – winna latorośl. Węgry – lasy, lasy, lasy – Cyganie z muzyką, Cyganie czerwonoocy
i winni, Cyganie na smukłych, pięknych koniach.
A potem granica jugosłowiańska, droga na południe i typowy czarnogórski krajobraz:
wapienne kotliny, wyschnięte łożyska rzek, miasteczka pachnące Wschodem.
Jadący za nami Jugosłowianie wymawiali jak najpiękniejsze zaklęcie: Beograd195,
Beograd… Tak jak my marzyliśmy – Warszawa.
A my niemalże znienawidziliśmy to słowo: „Nie chcemy do Beogradu, chcemy do War-
sza-wy!!!”. Ale przejechaliśmy Jugosławię i zahaczyliśmy o Rumunię. Byliśmy tam,
pamiętam 4 czy 5 dni, a w transporcie zapanowała rozpacz: „Na Sybir nas, sukinsyny,
wiozą, na Sybir!!”. Już baliśmy się mówić: Beograd czy Warszawa.
To znaczy oni, dorośli, się bali. Ja i tak „wiedziałam”, że zajedziemy do Warszawy – na
pewno. Więc siedziałam z wywieszonymi na zewnątrz, opalonymi nogami w drzwiach
bydlęcego wagonu i „podziwiałam krajobraz”. Nie wiem, dlaczego zresztą (bo na przyrodę
na ogół byłam bardzo uczulona i pamiętam podróż bardzo dobrze) z Rumunii pamiętam
tylko dużo łaciatych krów i ani jednego miasteczka.
A potem zaczęliśmy „wracać”, „wstąpiliśmy” na Węgrzech do Budapesztu,
przejechaliśmy przez rozsłonecznioną, nic niezniszczoną Czechosłowację i dn. 15 VI
przejechaliśmy granicę Polski na przełęczy Dukli196.

Wsie podkarpackie przywitały nas deszczem, chłodem i… głodem, bo nasi rodacy nie
chcieli ofiarować nam nawet kawałka chleba (jedyni ze wszystkich narodowości, jakie
napotkaliśmy po drodze).
A potem – szkielet Warszawy, długa droga piechotą z Dworca Zachodniego na Kępę
przez most na Pradze (a mieliśmy przy sobie 2 polskie, przedwojenne złote – i nic, nic
więcej) i pierwsze w życiu łzy radości. Bo Warszawa, na przekór wszystkiemu i wszystkim
– żyła.
To jest wieczne miasto!

A potem przyszła zima – taka polska, powojenna, z błotem i deszczem. I wtedy pierwszy
raz zaszeptało coś w sercu – cicho, cichutko – St. Pölten197, Wien, Alpen, Österreich.
I zatęskniłam.
I odtąd tak już się ukształtował mój „los” – mam dwa ukochane miasta i dwie ojczyzny.
Nie mogę tego ukryć: bardzo, bardzo tęsknię za Austrią i wszystkim, co jest austriackie –
nawet kuflem piwa w przydrożnej gospodzie, nawet za, do uduszenia „gemütlich”198,
mieszkankiem tamtejszego mieszczucha.
A teraz jest zima – Alpy i śnieg!
I u nas też jest coś w rodzaju zimy. Cudownie!
30 I 1952 r., środa

Byłyśmy z Teresą na Skandalu w Clochemerle199 – co za mordy! Jakie typki! Strasznie


nam się podobało, bo było „śmisznie” i wesoło. Cudowne powiedzonko: „Albo naród
będzie siusiał kulturalnie, albo wcale nie będzie siusiał!”. Ryczałyśmy ze śmiechu
z powodu filmu i z powodu naszej własnej cielęcej radości i świetnego humoru.

Potem poszłam na angielski i przyszłam w sam raz po to, aby otrzymać legitymację
siódmego semestru, uroczy uśmiech kochanej Pani Z.200 na przywitanie po mojej długiej
nieobecności, i dowiedzieć się, że od dzisiaj do 6-go mamy przerwę semestralną. Jeszcze
dzisiaj trochę odpowiedziałam i „wpadłszy w trans” angielskiego, dostałam jedyną
„well”201 na [!] całym semestrze. Niby na legitymacji nic nie ma poza zwykłym
„passed”202, ale to zawsze bardzo przyjemnie. Dobrze, że nie musiałam nic pisać, bo
bardzo zaniedbałam ostatnio angielski i marnie piszę – dużo gorzej niż nawet dwa lata
temu. Muszę porządnie wziąć się za angielski w domu, bo inaczej, to g… będę umiała. Pani
Z[awadowska] prowadzi lekcje co prawda bardzo przyjemnie, ale, nic nie pracując, można
u niej dostawać „passed” przez szereg lat… naturalnie z wiadomościami odpowiednimi do
„pracy” włożonej. Jednym słowem – „sporządnieć językowo”. À propos tego
„nawrócenia” – pierwszy raz w r. 1952 odrobiłam łacinę (najwyższy czas).
Jutro idę na narty! Hop, hop!

Nie à propos: Hanka Lisiewicz wymyśliła świetne przezwisko dla czcigodnej Pani
Dabowej203 – „słodko pierdząca”. Ha!

31 I 1952, czwartek

Panuje nieopisany wrzask przerywany fałszywym „zapiewaniem” piosenek Mazowsza204


– godzina wychowawcza. Właśnie się wychowujemy. Wesoło.
Dostałam czwórkę z matematyki. Prawdziwą. W dzienniku. U Pani Str[aszyńskiej]!!!
Poubierały się dziewuszki w kapelusze z gazet z projektami Konstytucji205 i udają, że
dorosły do matury. Bysina je „mityguje” w imię dojrzałości. Ha, ha, ha!

Strasznie się stęskniłam za tatusiem. Był już w W-wie trzy dni: pojechał z powrotem na
3 dni do Wisły. Dzisiaj popołudniem ma wrócić, ale ja mam o 18-tej wykład żeglarski,
a potem trening pływacki w Ognisku.
Teraz zrobiło się bardzo przyjemnie – wyjemy „koncert życzeń, czyli »dla każdego coś
miłego«”. Tylko śpiewały ten śliczny – „szowinistyczny” walczyk Warszawy i było mi
jakoś dziwnie i… przykro. Jakby ktoś zlekceważył strasznie coś bardzo kochanego.
„Inne walce śpiewają o błękitnym Dunaju…”.
„Sentymentem Wiedeńskim oddychają i łkają…”.
„A ten warszawski walc jest inny – lepszy!”206.
A teraz śpiewają dla Teresy: „Jestem sobie na pół dziki”207. Głęboka symbolika.

2 II 1952, sobota
Siedzimy w szkole i nastrój jest „taki jak stary, zmoknięty, zbłąkany pies” (jak to przed
chwilą napisałam do Krysi Ł[ukasińskiej]208, która nudzi się i usypia – podobnie jak ja).
Komendantka (jest SP209) dyktuje coś strasznie nudnego, a dziewuszki z Teresą na czele
rozrabiają niesamowicie, w czym ja, z powodu strrrasznej chrypy, nie mogę brać udziału.
Co to było ostatnio? Aha:
We [!] czwartek, zaraz po szkole, poszłam z dzieciakami z naszego domu na sanki. Po
godzinie czy półtorej przyszłam do domu i najzwyczajniej w świecie spałam do szóstej210.
Potem poszłam na wykład żeglarski (odbywają się teraz w DH, bo w TPD 6211 nie chcą już
dłużej dawać sali) i rozmawiałam sobie z Jankiem W.212, który szalenie w stosunku do
mnie wyprzyjemniał i obiecał mi przez „kumoterstwo” bilet miesięczny na wszystkie linie
(ha!). Potem pojechałam na trening i poprawiłam humor otoczenia, pływając moim
„niedouczonym” motylkiem. Wyszłam z Wieśkiem i obgadywaliśmy jedną „straszną
grandę”, o której napiszę szerzej, gdy już dojdzie (ewentualnie nie dojdzie) do skutku (oby
niezbyt obfita w skutki!).
W szkole ciągle obgadujemy z dziewczętami i dyrektorką kwestię zabawy i jestem
w związku z tym „bardzo ważną osobą”. Kręcimy, jak możemy – jazzowa orkiestra
(Bovery – zasługa tatusia!). Dansing pod pozorem zetempowskiej zabawy i w ogóle – szał.
Zresztą już o tym pisałam, a wspominam jeszcze raz dlatego, że ciągle w szkole o tym się
mówi i jestem bardzo aktywna, i Pani Daabowa przyznaje, że „pracuję tak, że aż
satysfakcja popatrzeć”. Nic dziwnego – organizować zabawę, to nie to, co np. ganiać
z jednego zebrania na drugie, oba nudne jak symboliczne flaki.

Wieczorem
Wczoraj po szkole był trening siatki (dla kandydatek do drużyn reprezentacyjnych; trening
odbywa się podczas normalnego PS-u; Pani Brydak213 nie może być obecna na całym). Nie
udał się zupełnie, bo pomijając fakt, że grałyśmy na małej sali, to dziewczęta zachowywały
się strasznie i wcale nie grały. Byłam wściekła: ostatecznie rzeczą wiadomą światu jest, że
w szkole „człowiek” nudzi się strasznie, więc musi sobie uprzyjemniać czas wykwitami
własnej i cudzej głupoty, czyli tzw. wygłupami. Ale przecież na taki trening przychodzą
wyłącznie te istoty, które mają ochotę pograć, więc niechże już grają, do jasnej nieurojonej,
kiedy przyszły!! Wracałyśmy z Elizą i było dużo śmiechu, ponieważ Eliza nie mogła iść
z powodu bólu nogi czy siedzenia, spowodowanego z kolei niedomaganiem serca (!!!).
Szłyśmy piechotą na Kępę, objuczone piłkami (ja w dodatku z tradycyjnym workiem do
kapci), z minami przyjemnych i na razie nieszkodliwych „półgłówków”, i wzbudzałyśmy
tym samym jakie takie „zainteresowanie” przechodniów. Jakiejś pani, bez dalszych
konsekwencji, powiedziałam: „No i czemu się pani tak przygląda?!”.
A potem rozmawiałyśmy m.in. o przyszłości i nic mądrego nie wymyśliłyśmy,
ponieważ perspektywy stanowią dla nas znak zapytania: brzydota i brak
prędkiego zdobywania sobie serc ludzkich nie pozwalają nam na snucie przypuszczeń à
propos szczęścia w miłości, czy np. jak u Heni A.214 zauważyłyśmy – w pomaganiu innym,
wychowywaniu dzieciaków itp. Z drugiej strony ja sama stanowczo twierdzę, że ,
gdyby nawet bardzo, bardzo dużo się nauczyła, to nie jest zdolna nic samodzielnie
stworzyć. Ona może być dobrym, wybitnym nawet pracownikiem, ale nigdy twórcą.
Dlatego nie zgadzam się z tymi dziewczętami, które wróżą przyszłość naukowca-
badacza. Umysł genialny, tak jak ja myślę, musi (w pierwszym rzędzie) odznaczać się nie
tyle encyklopedycznym ogromem balastu pamięciowego, ile [!] zdolnością samodzielnego,
śmiałego rozumowania i konstrukcji. Śmiem tego wszystkiego odmówić.
„Bidna” ta nasza ! Szkoda by było człowieka, który bezsprzecznie w niej siedzi,
gdyby nie poradziła sobie z życiem. A jej (zagraża) to, że mgiełka goryczy przesłoni jej
świat i życie, że będzie przez nią zupełnie inaczej widziała. To konwencjonalnie brzmi,
ale… żal mi .
jest jedyną osobą z całego grona moich znajomych, które przecież nie jest małe,
przed którą nie widzę szczęścia. Właściwie źle się wyraziłam: po prostu nie wiem, w czym
tkwi ewentualne szczęście , gdzie mogłaby je znaleźć. A to przecież jedynie istotne
w życiu – znaleźć szczęście.

Strasznie wtedy, podczas tej rozmowy, kochałam Elizę! Co nie przeszkadza zresztą wcale
temu, że na boisku, gdy stała cielęco uśmiechnięta, miałam ochotę posiekać ją, wraz
z niektórymi innymi osobami, nożem rzeźnickim i solić, pieprzyć, paprykować... itd.
No a wczoraj wieczorem pływałam na AWF-ie. Co prawda w piątki jest normalnie
trening waterpolo, ale teraz Rozbrat215 jest zamknięty i dziewczynki mogą przychodzić na
Akademię. „Strasznie” lubię, szczególnie po atmosferze warunków lokalowych (naszej
„budy”) i „antycznego” ciała pedagogicznego, znaleźć się na Akademii W[ychowania]
F[izycznego] – to jest coś w rodzaju pałacu sportu. Oddycha się tam bardzo pełnie
i swobodnie, a basen jest tam też cudowny i bardzo kolorowy. Naturalnie pływałam
motylem, zresztą już całkiem nieźle, co czuję dzisiaj w tzw. bicepsach, którymi zresztą
ruszać nie mogę z powodu wszechstronnego zaziębienia. Wrócę do tego zresztą jeszcze.
Na AWF-ie jest w szatni strrrasznie gorąco, a ubierałam się, jak na mnie, bardzo długo,
bo chyba około 15 minut. Stałam przy tym cały czas w spodniach i w swetrze. Głosik już
miałam à la „wujaszek po dwóch litrach”.
Wyszliśmy ze Stachem i zachowywałam się bardzo pozytywnie, bo „nawet” nie
włóczyliśmy się dużo, tylko jechaliśmy tramwajem, ale na głosik już mi nie pomogło i mam
dzisiaj supercudowną chrypę. Mniejsza.
A wczoraj było bardzo kochanie. W ogóle Bielany wieczorem, z takimi nowoczesnymi
plantami i latarniami, w świetle których wirują i tańczą płatki śniegu, są cudowne!
Jechaliśmy przez Trasę216, więc musiałam przesiąść się na Pradze. Szliśmy jeszcze trochę
przez Pragę i życzyłam Staszkowi, który dziś wyjechał do Bukowiny, żeby się ciepło
trzymał, nie złamał i nie uszkodził sobie niczego, bawił się dobrze „i te de”.
Dziś po południu uczciwie siedziałam w domu i myślałam, że przyjdzie swoim sobotnim
zwyczajem Janeczek (R[ajski]), ale nie przyszedł (jak to zwykle bywa, gdy jestem w domu,
bo gdy mnie nie ma, to zawsze przychodzi). Potem usnęłam, a potem, spóźniwszy się nań
[!] o ½ godziny, przyszłam na wykład. Było pierwsze seminarium, w środę będzie drugie
i muszę na nie wszystko umieć!! Gadałam sobie z Jankiem W[ysockim], grałam w ping-
ponga, a potem wyszliśmy całą paką i tłukliśmy się śniegiem, i [tłukliśmy] drugą „całą
pakę” chuliganów, którzy nam podczas seminarium o mało szyb nie wybili śnieżnymi
„pigułami”. Pada i pada śnieg, jest ślicznie biało, ale… 5º ciepła i z rynien leje się.
Smętnie!
Wracając spotkałam Zdzicha O.217. I do niego doszły słuchy o naszej zabawie,
i niedwuznacznie nagabywał mnie o zaproszenie. Może się od kogoś „na boku” dla niego
postaram, ale sama nie mam zamiaru z nim iść. Bardzo lubię Zdzicha, podoba mi się itd.,
ale ostatecznie nie mogę prosić wszystkich moich znajomych. Wypadałoby np. w ten
sposób zrewanżować się Marcinowi S[kurskiemu], z którym idę na studniówkę do
„Mickiewicza”, a też tego nie zrobię.
W ogóle myślę czasem o tym, kogo ostatecznie wezmę na tę naszą zabawę i dochodzę do
wniosku, że albo będę „ciągnąć węzełki”, albo po prostu poproszę Staszka, który (jak
okazało się) wróci już 12-go z Bukowiny, jest kochane dziecko i ma ogromną ochotę
przyjść. Żeby tylko ładnie wyglądał! Jeżeli zdecyduję się na niego, to poproszę i Leszka,
bo Stach go bardzo lubi i zawsze się u mnie za nim „wstawia”. Zresztą nie mam nic
przeciwko Leszkowi – bardzo go lubię, dobrze tańczy i jeżeli będę bardzo „pilnować”, to
potrafi się nie chuliganić.
Co prawda myślałam w związku z zabawą o Rajskich, ale oni są (szczególnie Jerzy)
„sztywni, równi itd.”, a ja chcę, żeby ze mną był ktoś, kto bez grymasów będzie mnie
adorował: bardzo, bardzo kochał. Ze względu na to pierwsze myślałam o Krzychu, a ze
względu na drugie – o swoim „wzgardzonym” Niedźwiadku. No ale to rzeczy do ustalenia!

Ojej! Jeżeli jutro Bogdan nie przyjdzie, to go roztrzęsę – pożyczył 5 bardzo cudownych
płyt i „nie ma czasu”. Mops.

Dochodzi 23 godzina. Mam katar i piszę sobie bzdurki, a Mamusia „gra na adapterze”
płyty moje i takie cudowne, dziecinne (Czerwony Kapturek, Trzy świnki) pożyczone od
Małgosi. Wszystkie gnaty mnie bolą!! „Strasznie kocham” Panią Straszyńską. Gdyby ilość
dwój z matmy mogła być dowodem mej miłości „ku niej”, to postarałabym się o trochę
tego towaru. Niestety, w ten sposób uczuć nie wyrażę. Ona prawdopodobnie widzi we
mnie jedynie bardzo złośliwego małpiaka, może i zabawnego, ale utrudniającego
„posuwanie się naprzód z programem”, więc nie pozostaje mi nic innego, jak chować swe
uczucia w głębi serca. Pani Str[aszyńska] nauczyła mnie dziś, że tg α / 2tg α/2 i była bardzo
kochana i cudowna, mówiąc, że „niektóre osoby z humanistycznymi zamiłowaniami jednak
muszą trochę z matematyki umieć, tym bardziej że podziału liceów nie ma, a Stalin,
Lenin218 i tak dalej (świetne to było!) powiedzieli, że każdy człowiek musi mieć poziom
inżyniera technicznego!”. Ha!
Ojej, bo się zdenerwuję, „zdobędę” 4 z matmy i pójdę na budowę okrętów na
Politechnikę. Ot, co!
Ojej, jak mi się chce pisać, a nie mam co!

3 II 1952, niedziela
Dziś leżę cały dzień w łóżku, ponieważ jestem zaziębiona.
Poza tym boli mnie ząb!
To chyba wystarczy dla odmalowania nastroju?!!!

4 II 1952, poniedziałek
Głos mam już „prawie normalny” (czyli przypominający zgrzytanie tartych o siebie
drewnianych deseczek), gorączkę „taką sobie”, więc polazłam do budy. Zresztą było
całkiem wesoło, szczególnie na idiotycznej fizyce, bo przyszła do naszej klasy Jolka
Samos, siedziała ze mną na jednym krzesełku i strasznie się wygłupiałyśmy,
i opowiadałyśmy sobie kawały („sprośne”, rzecz oczywista). Jeśli chodzi o przedmioty
takie jak fizyka i matma, to jestem ostatnio kompletny kretyn na ten temat. Wyprowadzają
coś ciągle, wyprowadzają i wyprowadzić nie mogą. Ja osobiście jestem przez to tylko
wyprowadzona w pole (matematyczno-fizyczne).
Basia „zrobiła sobie” wylew w ręce, bo chodziła na rękach. To jest pechowa dziewczyna
– ciągle sobie „krzywdę robi”, jak mawiają starsi. To pewne, że nigdy, ale to nigdy nie
pozwolę Basi na… chodzenie na głowie. Jeszcze sobie co wyleje…
Nie, ale poważnie mówiąc: Baśka ma strasznego pecha pod tym względem i przydałby
jej się jakiś anioł stróż czy inna niańka.

Powoli dochodzę do wniosku, że słusznym jest zdanie, iż ludzie cierpiący,


a w szczególności cierpiący psychicznie, kochają swoje cierpienie i mniej lub więcej
nieświadomie pragną, aby trwało bardzo, bardzo długo.
Po co tu sięgać do przykładów romantyzmu lub potów modernistów. Ja sama „wpadam
w depresję” – źle, smutno, deszcz itd., a potem, kiedy nie ma już czym się martwić, to
tęskni się za okresem „depresji”. Zresztą, bezsprzecznie, wtedy wiele rzeczy bardzo
głęboko się przeżywa i ciekawie widzi (naturalnie to jest cechą indywidualną; mówię
o sobie).
W każdym razie termin: „Rozkosz smutku(-ów)” nie wydaje mi się paradoksem.

Ząb, bydlę parszywe, boli z przerwami!! (Nie należy kojarzyć tego z uwagami na temat
„rozkoszy cierpienia”, gdyż mogłoby to naprowadzić na idiotyczny wniosek, iż najwyższą
rozkoszą jest dla mnie ból zęba!!). Au, cholera!
Mam na jutro „miliony” fizyki do pewnej obrzydliwej „klasóweczki”, a na pojutrze
„miliony” materiału z żeglarstwa (z budową łodzi i węzłami oraz wszystkimi „prawami
drogi” włącznie!). No ale jeszcze wcześnie – dopiero dochodzi dziewiąta i zdążę pouczyć
się żeglarstwa, i (z bólem serca) napisać „ściągę” z fizyki.
Idzie jedzenie z Mamą (przyszła z zebrania i przyniosła dużo dobrych rzeczy po drodze).

Dn. 5 II 1952 r., wtorek


Głupia historia!: Spotkałam dziś Andrzeja P.219 z Janeczkiem i prosili, żeby iść z nimi na
zabawę (tę sobotnią) do „Mickiewicza”. Musiałam odmówić, bo już wcześ​niej obiecałam
Marcinowi, ale potem na zabawie będą mnie widzieli i będzie trochę głupio (nie byli).
Zresztą, myśląc logicznie, nie mogłam postąpić inaczej. A z zaproszeniami indywidualnymi
są u nich straszne komplikacje (mówił mi Marcin dziś w telefonie [!]) i w ogóle komedia
z tymi zabawami.
Szłam dziś do szkoły w czarnym nastroju, „kaszląca i słaba”, a poza tym „fizyczna
analfabetka”. Miałyśmy jednak 2 lekcje wolne i we wrzasku i artystycznym bałaganie
nauczyłyśmy się trochę tego eliksiru mądrości oraz sporządziłyśmy sobie „konspekty”,
czyli mówiąc po prostu – ściągi. Jakoś tam poszło! (Chociaż wczoraj, mimo zamiaru, nic
się nie uczyłam!). A potem była „masówka” w związku ze studiami w Sowietach, na której
prelegent przejawiał lekceważenie zasad składni i interpunkcji równe Przybosiowi220.
Dowiedziałyśmy się, że tam wszędzie trzeba chodzić kupą, i że są straszne wymagania,
uczą się po 30 godzin na dobę, a drugie 30 godzin pracują społecznie, gwiazda na Kremlu
jest wysoka i zachwycająca, a szczytem rozkoszy jest wyjazd na wakacje do roboty przy
Budowlach Komunizmu221. Ha! Są gusta i guściki.

Bardzo mi wesoło na duszy (czy tam na zakopconej banieczce) i nie mam nic ważnego do
roboty, więc napiszę sprawozdanie z pewnego zebranka, hm… „dyskusyjnego” naszej
klasy, które było bardzo zabawne i właśnie mi się przypomniało.
„Oto ono”:
Na początku był Chaos. Z chaosu, który, jak wiadomo, jest twórczy, wyłoniła się
koleżanka Byskiniewicz i rzekła, iż dążymy do jak najpełniejszej frekwencji
i zlikwidowania ilości spóźnień. Domyślamy się, iż to rzeczowe wprowadzenie odbyło się
z wielkim pożytkiem dla tych, którzy je usłyszeli. W tym sęk, że z powodu – powiedzmy –
wrzawy, ci uprzywilejowani byli nader nieliczni.
Koleżanka Wilk jednak, która, jak wiadomo osobom zamieszkującym klasę XIa, zawsze
uważa na zebraniach, słucha, co do niej mówią, nosi fartuszek, zasługuje na szacunek Pani
D…aabowej i w ogóle jest wzorem uczennicy, otóż owa koleżanka wstała i wtrąciła
rzeczową uwagę:
Przepraszam: Jedna Małgosia nie dąży,
Bo jej choroba ciąży.
Uwaga ta, wygłoszona dzięki wybitnym uzdolnieniom poetyckim koleżanki W[ilk] –
wierszem, została nagrodzona niemilknącymi oklaskami. Już miałyśmy „przejść do
szczegółów”, gdy wtargnął niezameldowany przez posłów profesor Erenfeucht222,
w sprawie Lenina. Naturalnie wrzasnęłyśmy bohatersko, bez względu na przynależność
wroga do klasy rządzącej, czyli tzw. Ciała czy innej Rady Bogów: „Ha! Proszę wyjść. Tu
konferencja ściśle tajna!”.
Ponieważ wróg nie opuszczał naszych podwojów i dopytywał się natarczywie o portret
Lenina, który u nas wisiał i wisieć przestał, więc udzieliłyśmy mu szczegółowych
informacji w poniższych interpretacjach:
a) uległ sublimacji (oczywiście portret),
b) Lenin zmartwychwstał i wyszedł,
c) nie wiemy; co, mamy tak zawsze wszystko wiedzieć?!
Sam pan nie wie, a od nas pan wymaga!
Poszedł (oczywiście już profesor, nie Lenin).
Wróciłyśmy do naszych rozważań: co robić, aby kol. Protasiewicz223przestała się
spóźniać. Kol. Pawlak224 podała bardzo mądry projekt: kupić jej hulajnogę. Ponieważ
jednak została zakrzyczana przez skąpe koleżanki jako „uszczypliwa jak papryka”, więc
„zamknęła twarz” na czas dłuższy i dla nerwowego otoczenia błogosławiony. Projekty
sypały się jedne za drugimi. Potakującym wrzaskiem nagrodziłyśmy następujący: „Niech
teczkę wrzuca do tramwaju, a sama gania za tramwajem. Akcja »O«. A serce – to przeżytek
burżuazyjny”. Ponieważ jednak Basia P[rotasiewicz] tkwi od zelówek (które jej się
burżuazyjnie zdzierają) aż po serce w burż[uazyjnym] światopoglądzie, więc odrzuciła
projekty, nad którymi ogół pracował w pocie mózgów.
Dla odpoczynku odsapnęłyśmy trochę, co wykorzystała kol. Kalicka dla wypowiedzenia
indywidualistycznej dygresji (ona w ogóle ciągle z tymi dygresjami. Jak wyskoczy, to ni
w 5, ni w 9):
„A ja jestem podobna do księżyca!”.
Na to odpowiadam ja, z dławioną wściekłością, gdyż przerwano „ciągłość obrad” (hm!):
„To zajdź, zajdź kochanie!”.
„W co, w co?!” – zapytuje niewinnie Ewunia S[ękowska].

Gdy kolejność obrad została przywrócona, chciałyśmy koniecznie posłużyć mądrą radą
kol. Żmijewskiej225. Okazało się jednak, że kol. Ż[mijewska] spóźnia się, ponieważ ciocia
każe jej jeść śniadanie. Przed ciocią skapitulowałyśmy (i to już drugi raz). „Wiec” trwał
dalej. Basia Rz[ewuska] wstała i wrzasnęła: „Przestańcie!!” (naprawdę Basia i naprawdę
wrzasnęła).
Rozległ się dzwonek. Przestałyśmy. Zaległa względna cisza – uczyłyśmy się rosyjskiego,
bo na następnej lekcji miała być klasówka. I śmieją nam zarzucać, że się nie uczymy!!

Proszę – odtwarzam rzeczywistość, panie dzieju. (A właściwie nie powinno się mówić
„panie dzieju” tylko „obywatelu historyku-marksisto”).

Ładosz ma taki jeden monolog o małym chłopczyku, którego nazywali koledzy „cip, cip,
cip, cip”. A było to tak: na lekcji gramatyki pani pytała, jak będzie wołacz od „kura”. Nikt
w klasie nie wiedział, a ten chłopczyk wstaje i mówi: „Ja wiem. To będzie »cip, cip,
cip«!”. Wszyscy w śmiech, a pani mówi, że wcale nie tak, tylko „o, kuro!”. A on
odpowiedział, że wie lepiej, bo kiedy jego mamusia stanie na podwórku i zawoła „cip,
cip, cip”, to zaraz wszystkie kury biegną, a gdyby pani stanęła i zawołała „o, kuro!”, to
żadna by nie przybiegła.
Kiedyś ten sam chłopczyk biegnąc po korytarzu, uderzył się klamką w nos. Przybiega do
klasy i beczy – wniebogłosy! Zaniepokojona pani przybiega i pyta: „Gdzieś się uderzył?” –
„Na korytarzu!” – „Ale w co?!” – „W klamkę!”.
Długo się potem wszyscy z niego śmieli i pytali, czy go bardzo klamka boli.
I wszyscy przezywali go „klamka” albo „cip, cip”, chociaż nazywał się po prostu –
Wicuś Trzepałkiewicz.
Bardzo mi się to podobało

A kiedyś najcudowniejsze monstrum świata – pani Str[aszyńska] – pyta Baśkę S.226, ile to
będzie pierwiastek z „czegoś tam”, a Baśka myśli, myśli i mówi: „Jeden i kawałek”.

8 II 52 r., piątek
Przeczytałam dobrą książkę. Dobrą książkę. To dużo – dobra książka, szczególnie ze
względu na rozmaitość wymagań i ich skalę, jakie ostatnio stawiam mej lekturze. No więc
przeczytałam Niedostatecznie Kowalewskiego227, powieść o życiu młodzieży szkolnej
w podwarszawskim miasteczku za czasów Polski sanacyjnej228. Był reżim, zakłamanie,
bicie Żydów i nędza dzielnic robotniczych – było źle. Rozmawiałam o tym z mamą
i z ojcem. Starałam się wyobrazić sobie tę rzeczywistość. Tak – było źle. „Dwójkarze”,
BBWR Piłsudskiego, endecja229, „elita”, szpiegostwo wśród młodzieży, zjednywanie tej
młodzieży dla celów „państwowotwórczych” przez luksusowe obozy i kumoterstwo,
pomoc w „karierze” i „mocarstwowość”…
I teraz też „jest źle”. Naturalnie – mówimy, że dla silnej indywidualności, osobiście
„było lepiej” wtedy. Ale, mówmy szczerze – „cwaniak” wszędzie się dobrze urządzi i to
bynajmniej nie rozwiązuje kwestii.
Gdy zaś słyszę o ludziach Związku Radz[ieckiego] i ich osiągnięciach, gdy rozmawiam
z zapalonymi komunistami, a nade wszystko, gdy dowiaduję się o faktach świadczących
o krzyczącej niesprawiedliwości i okrucieństwie w stosunkach między ludźmi
np. w Ameryce, zaczynam się zastanawiać, czy nasz reżim (jednak reżim) jednak, jeśli nie
teraz to w przyszłości, nie doprowadzi do tego, że będzie „naprawdę dobrze”. Ale znowu,
gdy popatrzeć i posłuchać tu, naokoło siebie, całkiem blisko napotyka się na to samo, co
w tej opisanej przez Kowalewskiego sanacyjnej szkole – na zakłamanie, lęk ludzi przed
ludźmi, szpiegostwo, skrępowanie – tylko w innym wydaniu i gdzie indziej skierowane.
Gdy tak, z pewnego oddalenia przyjrzeć się tym sprawom, można dojść do wniosku, że
80% wysiłków ludzkich skupia się w tym, aby jak najbardziej zohydzić, utrudnić
i zawikłać ludzkie sprawy i życia. Że też myślący, dorośli ludzie ani rusz nie chcą się
porozumieć. Chodzi o złoto. A tyle, tyle, tyle złota na świecie! A przecież wszystkie ono
nie warte ani jednej kropli ludzkiej krwi, ani jednej ludzkiej łzy.
Strasznie trudno rozwiązać ludzkie sprawy. Chodzi o stan posiadania i byt materialny,
i nieuzasadnione ambicje wodzowskie. O to ludzie zabijają się od tysięcy lat. Zmienia się
tylko ilość ludzi objętych wojną – „umasawia się zabijanie”.
A co na to „elita intelektualna” świata? Ano, zależy przy czyim żłobie intelekt skrobie.

Dużo myślę na tematy światopoglądowe. Chcę zdobyć rzeczowe podstawy. Bo


powiedzieć „ludzie powinni być Dobrzy” i kwita – jest niestety (jakże niestety!!)
kretyńskim nonsensem, jeśli ludzie dobrymi być nie chcą. Nie chcę „naprawiać świata”.
Chcę z sensem patrzeć na najważniejsze ludzkie sprawy świata. Próbowałam, jak wiele
zresztą ludzi, szczególnie „ludzi intelektu” uciec od tego. Świat kolorów jednak,
impresjonistyczna dusza, psychologia jednostki, Sztuka Parnasu – to nie stanowi życia
i odejść w to, zagrzebać się w tym, znaczyłoby tyle samo, co skapitulować wobec istoty
Życia.
A ja jestem ciekawa Życia, kocham Życie i ludzi, i w „urojoność” nie ucieknę.
Pomyślałam teraz o swoich studiach – w SGSZ-ecie230. Bardzo, bardzo się cieszę, że
odnalazło się „to coś”, w czym mogłabym wyżyć siebie [!]. Jestem przekonana, że gdybym
ukończyła jakikolwiek dział humanistyczny na uniwersytecie, np. którąkolwiek z filologii
języków [!], to męczyłaby mnie wtórność mojej pracy, fakt, że zajmuję się, badam,
konfrontuję, zestawiam etc. – to, co ktoś, kiedyś przede mną stworzył. Rzecz oczywista –
trzeba opierać się na przeszłości. Ale zawsze są ci ludzie, którzy trzymają rękę napulsie
świata, są bezpośrednimi świadkami i współtwórcami nowego życia. I do nich chcę
należeć.
Między moimi marzeniami o „życiu w sztuce”, a tym oto „zdeklarowaniem się” oraz
ogólnym, starym hasłem życiowym „chcę mocno żyć”, nie ma sprzeczności. Tak właśnie
chcę żyć. Obym się tylko nie zawiodła na sobie. Obym nie musiała powiedzieć sobie,
wcześniej niż przypuszczam, „tu moje granice. Dalej nie sięgnę”.
Bo ja czasami (zbaczam tu już nieco z powyższego tematu) bardzo wątpię w swoją
inteligencję. I to wcale nie w jakichś wyjątkowych okolicznościach, np. zbyt wolno
rozumiem zasady jakiegoś węzła czy manewru w żeglarstwie, uważając na lekcji raptem
czegoś nie rozumiem, rozważając jakieś zagadnienie, nie potrafię błyskawicznie jasno i po
prostu wypowiedzieć swoich myśli… To wystarcza. Budzi się myśl: jestem tępa,
ograniczona. Powinnam siedzieć 4 godziny i „odrabiać lekcje”. Czuję się wtedy
upokorzona wobec samej siebie. Drwię z własnego „geniuszu”. A mam wobec niego (nie
tyle teraz, co na przyszłość) ogromne wymagania. I bardzo prag​nę móc widzieć w sobie
tzw. ślady czy też zalążki geniuszu. Czy będę „Wielkim Człowiekiem”? Tego nie wiem
i wiedzieć nie mogę. Ambicja moja nie jest w ogóle zaprzątnięta marzeniem o sławie. A to,
co mówię o geniuszu, dotyczy czego innego – zdolności rozumienia rzeczy i krytyki. Taki
„geniusz na własny użytek”. ({Gieniuś! Ja}).
Pisać chcę. Bardzo. Ale nie czuję w sobie zapału i nie widzę perspektyw, i dlatego
(chociaż wiem, że potrzebna tu „wiara i siła woli”) po prostu nie wiem, czy coś z tego
wyjdzie. W tej chwili jestem tak przejęta samą sobą i swymi własnymi kłopotami, że nawet
na sprawy ogólnoludzkie patrzę bardzo przez pryzmat samej siebie – wyrobienie
światopoglądu, krytycyzmu itd. Ale mam teraz 15 lat, dużo (stosunkowo) wiadomości
i bardzo ciekawe „rozgrywki na arenie świata” naokoło siebie. To usprawiedliwia
„kociołek wewnętrzny” i krzyżowanie się zdań w mych próbkach filozofii.

W szkole stale się ostatnio awanturujemy na wesoło, jesteśmy „niedojrzałe”, aroganckie


i przerażająco wesołe. Bardzo więc przyjemnie.
Poza szkołą jednak byłam ostatnio w strasznym nastroju – jakaś chandra, złudzenie,
zniechęcenie, jakoś strasznie szaro i błotnisto na duszy. Mam trochę kaszel [!] i na basen
nie chodzę, więc mam mnóstwo czasu i zajmuję się kontemplacją własnej nudy i takiego
jakiegoś ciężkiego, przygniatającego smutku, i wiecznie (poza szkołą, gdzie się całkiem
szczerze wygłupiam) trwającego zdenerwowania – takiego zwykłego „jędzowatego”. (hi,
hi. Już nie. 11 II).
Aż mi nawet czasem wstyd za siebie. Przyszedł Janek B[anucha]. Siedział, więcej
milczał niż gadał, był kochany i dowcipny. A ja zachowywałam się ni mniej, ni więcej
tylko tak, jakbym się mściła na nim, że sama jestem nudna, głupia i znudzona. Lazłam potem
przez rozmiękły, brudny, topniejący śnieg na basen („tak sobie”) i myślałam: „Jakie to
dziwne, że ci ludzie w ogóle mogą ze mną wytrzymać, a co dopiero – lubieć [!] mnie”.
I siedziałam godzinę z Wieśkiem – promiennym i kolorowym jak zawsze – ponura
i kretyńsko sfinksowata.
Wiesiek, już po szczęśliwych egzaminach, jedzie z „paczką” uniwersytecką do Krakowa
(w celach kulturalnych) i do Zakopanego (sportowo-rozrywkowych); Ela z Adą były 5 dni
w Zakopanym [!] i już wróciły w cudownych humorach (wybierałam się z nimi, ale
„odechciało mi się”. Tak bez sensu, jak to ze mną ostatnio), Stach w Bukowinie, a Ludwik
(à propos – przyszedł dziś po mnie na angielski i stąd mam „bliższe dane”) przebrnął
z ogromnymi sukcesami przez „tłum” egzaminów i jutro jedzie na Wielki Rajd Tatrzański
(w Beskidzie Wysokim – 6 dni włóczęgi na nartach po górach).
Jednym słowem – rozbrykane towarzystwo. Cieszę się z nimi (o, mam powód do
radości!). A co do mego ohydnego nastroju, to ja mu nie pozwolę trwać! Mowy nie ma.
Zresztą dziś już nie jest źle. Wczoraj miałam jakiś potworny pod tym względem dzień.
Włóczyłam się prawie do jedenastej wieczorem z Aliną i wywnętrzyłyśmy się sobie (Ala
czuje się podobnie „na ten temat”), ale niewiele mi pomogło. Nie cierpię budy – tzn. lekcji
w budzie.
Pauzy i godziny wolne popieram.
Nudzi mi się strrrrrasznie na lekcjach i czasem, czasem w domu.
Od poniedziałku, nawet jeżeli jeszcze całkiem nie wyzdrowieję, będę trenować jak
pies. (Aha, wyzdrowiałam!). Och, jak na basenie jest wesoło. I w ogóle tam jest taki
przyjemnie bikiniarski nastrój231, o który nikt do nikogo nie ma pretensji, ani nikt się niego
[!] nie wstydzi. Figus ładnieje z dnia na dzień. Kochany smarkacz! Iga jest „spryciarzem co
się zowie”, a poza tym wcale niegłupio „przebiegłą kobietką”. A ja lubię ją całą – razem
z błędami (zresztą bardzo względnymi). Ale zresztą – kończę z tym tematem, bo byłoby
bardzo, bardzo długo i namiętnie, a idę spać, bo dwunasta. Aha, idę jutro na tę zabawę do
„Mickiewicza”. Nie znam tam nikogo ciekawego, a dobry jazz też się nie zapowiada, no
ale raczej będzie przyjemnie niż nie [!].
„Za wszystkie czasy” wytańczę się w każdym razie 16-go, u nas. Strrrasznie chcę tańczyć!
Akurat przyjedzie Stach, na „przywitanie” będziemy weseli i szalejący, więc będzie „szał
ciał” itd. Trala, bum, bum.

9 II 1952 r., sobota


Nie mam nic ciekawego do pisania, ale w ogóle nic ciekawego się nie dzieje poza tym,
że jest wolna lekcja i nic nie robimy.
Teraz znowu nic nie robiłyśmy, ale za to bałaganiłyśmy z Teresą, ile wlezie i było
cudownie. A teraz siedzę z Małgosią w małym pokoiku ZMP, bo jest religia232. Małgosia
mówi: „sin α/2∙l” i smaruje, smaruje, smaruje… Potem ja od niej to zerżnę, a na razie
patrzę sobie przez okno na wiosenne słońce i zimowy śnieg za oknem. Jest cudnie na
świecie – bardzo „szkolnie” w szkole.

Po południu
Miał wpaść Ludwik, jeszcze przed odjazdem. Tymczasem dochodzi czwarta, a jego
jeszcze nie ma – nie chciałabym, żeby się u mnie spotkał z Marcinem. Nie znają się, nic
o sobie nie wiedzą i mogłoby głupio wyglądać. Ale mniejsza o to. (Oj, głupio
wyglądało…)233.
Trzecia straszna niedziela mi się szykuje – całodzienne zebranko „krytyczące”, skądinąd
być może bardzo ciekawe, a z nart naturalnie „nici”. Potem pójdę do DH – oficjalnie
pomagać Jankowi B[anusze] robić dekoracje, a nieoficjalnie trochę pogadać i porozrabiać
z Jurkiem i Jankami nr 2 i 3234, którzy oficjalnie przyjdą w tym samym co i ja celu,
z zapasem dowcipów, plotek i złośliwości, a może i wina po kieszeniach.

„Nocą”
Głupio pisać o sobie rzeczy bardzo przyjemne. Cóż, kiedy należy mi się odwet za
niejednokrotne „słowa gorzkiej prawdy”:
No więc cudownie było. Miałam tzw. szalone powodzenie i bawiłam się świetnie – tak
naprawdę, bez odrobiny przesady.
Przyszliśmy z Marcinem dosyć wcześnie. Od razu zaczęliśmy rozmawiać z grupką
kolegów, z którymi chodziłam jeszcze do „powszechniaka”, i zaczęliśmy wspominać „stare
dzieje” w porównaniu z tym przedmaturalnym „pląsem”. Był Lech Kossakowski, Wojtek,
mały Janek K. i Tomek Sztatler235. Potem Marcin przedstawił mi Janusza Lichomskiego,
Staszka Gebethnera i Lutka Kozłowskiego236, którzy mi się „z wzajemnością” bardzo
podobali, i szereg innych kolegów. Tańczyłam odtąd dużo z owym Lutkiem bardzo po
pikieciarsku i „jeiffa”237 (strasznie się surowo nasz i ich „aktyw” na nas patrzył, ale „żyje
się tylko raz” – mówiliśmy i szaleliśmy dalej). Marcin z Lutkiem ciągle prosili mnie obaj
i wreszcie „zamawiali sobie kolejkę”, „przeplatając się” [ze] Staszkiem G[ebethnerem], co
było bardzo zabawne.
Po powrocie z bufetu (jak w prywatnym domu – rozstawione stoły, usłużne mamusie-
kelnerki; bardzo przyjemnie), gdzie siedziałam z Januszem M.238, Marcinem, Lutkiem
i Pawełkiem K., zabawa rozkręciła się jeszcze lepiej – świetne, często amerykańskie
jazzowe płyty i 2 występy (po 3‒4 „kawałki”) zespołu jazzowego „Mickiewicza”. Janusz
L[ichomski] grał na akordeonie, a ja z Lutkiem tańczyłam tuż koło niego „dziki jazz”
i robiliśmy do siebie wesoło „perskie oczy”. Po występach do grupy moich partnerów
doszedł i Janusz L[ichomski]. Jazzowe jednak – „kosmopolityczne” rzeczy tańczyło mi się
najlepiej z owym Lutkiem.
„Ciało” „Mickiewicza” bawiło się samo świetnie i nikt nikogo nie krytykował ani nie
krępował.
Było strasznie zabawnie, gdy Lutek z Marcinem udawali groźnych rywali i wymieniali
między sobą wizytówki oraz „poszukiwali sekundantów”.
Już pod koniec zabawy przyszedł ojciec Janusza L[ichomskiego], bardzo przyjemny
i wesoły „starszy pan”, i widząc nasz rozbawiony nastrój, chciał zabrać nas na „dalszy
ciąg” do Kameralnej. Musiałabym jednak wpaść powiedzieć o tym w domu, zabawa zaś
nie kończyła się jeszcze, wreszcie nie wszyscy mogli, więc ten projekt rozwiał się.
W dalszym ciągu było bardzo wesoło i „szalenie”. Od początku do samego końca nie
opuściłam ani jednego tańca, więc się trochę zmęczyłam, ale to nic nie szkodziło –
wracałam w cudownym nastroju.
Szliśmy z Marcinem, Lutkiem, Staszkiem, Januszem M[akowskim] i Jankiem K[rysterem]
i mówiliśmy o niczym, i o wrażeniach zabawowych. Przy okazji zostałam zaproszona do
Janka K[rystera] na „mały jazz” w sobotę 23 II. Nie mam nie tylko „nic przeciwko”, ale,
jak każdy projekt dobrej zabawy, przyjmuję to z wielkim entuzjazmem. Chciałabym, aby
tam byli moi nowi znajomi, z którymi naturalnie „od dawna” jesteśmy już „na ty”.
Przyjemnie się żyje!

Nie czuję się w tej chwili co prawda zbyt „genialna”, ale za to bardzo, bardzo wesoła
i zadowolona. A to, że na pewno jutro mnie „surowo skrytykują”, napawa mnie
„chochlikowym” nastrojem wesołego figla.
Dzisiaj (oho, dwunasta g.!) na zabawie (już – „wczoraj”) było dużo dziewcząt z naszej
klasy i z XIc. Nie wiem właściwie, jak które się bawiły, bo byłam ciągle w towarzystwie
i ciągle tańczyłam, ale chyba dobrze. Hania Lisiewicz wyglądała ślicznie i bardzo
wdzięcznie, zachowywała się też z dużym wdziękiem i swobodą; tańczyła ciągle, dosyć
namiętnie z przyjemnym, takim „cieplutkim”, przystojnym chłopcem, i wiem, że bawiła się
bardzo dobrze. Powiedziała mi to zresztą sama, bo siedziała wraz ze swoim partnerem vis
à vis mnie przy stole.
Gdybym była chłopcem, to zachwycałabym się Hanką dziś – była urocza i świetnie
tańczyła.
A ja też byłam „w transie” tanecznym i do tej pory jestem zresztą w tym nastroju, bo gra
dobry niemiecki jazz w radio. Śpiewają ten „schlager”239: „…Aber wie, aber wo, aber
wann”240. Szalenie to lubię.
Tylko to jutrzejsze zebranie psuje mi humor.
„Ej, Baba – riba!!”.

10 II 1952 r., niedziela


Dzisiaj na zebraniu Irma B[ańkowska] prosiła mnie, żeby pokazać jej, co napisałam
w pamiętniku o wczorajszej zabawie. Spełniłam jej życzenie, ale bardzo niechętnie, bo nie
lubię, aby „osoby niepowołane” miały styczność z tymi „bzdurkami”.
Jeśli chodzi o samo zebranie, to było ono gorzej niż nieudane: głupie i nudne. Odniosłam
po nim takie wrażenie, jakie odniosłaby skomplikowanej budowy cenna figurka drewniana
(naturalnie, gdyby była obdarzona zdolnością odnoszenia wrażeń), gdyby wypowiedziano
o niej zdanie: „Mały kawałek drzewa”. To upokarza człowieka przed samym sobą. Bo
obnażenie duszy może być dwojakie, podobnie jak obnażanie ciała – piękne i ohydne.
Krótko mówiąc – nic nie wyszło.
Czytałam pamiętnik Krysi Ł[ukasińskiej]. Przyznam, że jaskrawych pomyłek w swoim
poprzednim „zdaniu” o Niej nie popełniłam, ale dostrzegłam pewne różnice: najważniejszą
z nich stanowi fakt, że nie dostrzegłam w „duszy” Krystyny ani jednej wzmianki, z której
wnioskować by można o jakiejkolwiek chęci wybicia się w życiu, myśli o „karierze
przyszłości” itp., których sama skłonna byłam doszukiwać się w Krystynie. Dużo tam,
idealistycznej zresztą, mowy o Prawdzie, Prawdzie Życia i Dobrym [!]; zresztą to, co
czytałam, jest jedynie wynikiem pewnej całości i nie mogę sądzić na podstawie tego
o całokształcie światopoglądu, charakteru i sposobu odczuwania Krystyny. Wydaje mi się
jednak, że ważną cechą (której zresztą nigdy u nikogo nie potępiam, jeżeli przejawia się
w „niezbrodniczej” formie) Krystyny jest dążenie do wybicia się i, nie wiem czemu,
przykro by mi było, gdybym nie miała racji. Ostatecznie człowiek musi sam siebie trochę
obchodzić, szczególnie człowiek zdolny i ambitny, jakim bezsprzecznie jest Krystyna.
Jednego nie rozumiem – czemu Krysia ciągle, „niezłomnie postanawia” nie mieć w ogóle
kontaktów „męskich”. Przecież koledzy, jako tacy, są równie „potrzebni do szczęścia” jak
koleżanki, a strona specyficzna męskich „znajomości” – flirt, czyli zabawa w miłość, tańce
itp. – są zabawnymi i przyjemnymi, a poza tym nieodłącznymi czynnikami młodości.
Naturalnie do tego ostatniego nie należy zbyt poważnie podchodzić – ot, na tyle, na ile
zasługuje i nigdy nie tracić samokrytycyzmu. Ot, smętnie by było na tym „padole” bez
przedstawicieli płci brzydkiej!
Naturalnie nie mówię tu, tym tonem, o Miłości (przez duże „M”) – to całkiem inna
„kategoria” i ma niewiele wspólnego z utrzymywaniem kontaktu koleżeńskiego z chłopcami
„w ogóle”.
No a poza tym, to przeważnie (nie mówię – „zawsze”) chłopcy są lepszym materiałem na
naprawdę Dobrych Przyjaciół niż dziewczęta – mniej „sentymentów” i „komplikacji”, ale
za to więcej szczerości i prawdziwego serca (np. Szafsko i ja).
Co mnie „na marginesie” uderzyło w pamiętniku Krystyny, to opisy przyrody świetnie
odtwarzające nastrój. Pisząc prawdziwy pamiętnik, mało zastanawia się autor nad jego
„formą”, a słowa dobiera najprostsze i najwięcej mówiące. Toteż Krystyny przyroda jak
ma płakać – to naprawdę płacze, gdy ma się śmiać, iskrzyć, radować – śmieje się! I to jak!!
Właśnie to „jak”! Tak, że chciałoby się zawołać: „Brawo, Krysiu! Młoda Polska w pas by
Ci się pokłoniła!”.

Po zebraniu pojechałam do Joli, bo myślałam, że jest chora. Była zdrowa, tylko


pilnowała chorej od tygodnia i nieco „pieszczącej się” mamy. Mówiło się o niczym
i tysiące razy pozdrawiało mamę (Jerzy)241. Wiedziona siłą kontrastu i własnego
oportunizmu, „tłumaczyłam się” z własnego nieodrabiania lekcji (tak mnie ostatnio o to
męczą, jakbym miała co najmniej 6 dwój!) równie wielką chęcią do karnawałowej
zabawy, jak [!] niechęcią do karnawałowej nauki. Po karnawale – będę się uczyła
porządnie, przynajmniej na pauzach, ale teraz nie chce mi się, nawet na pauzach. Ot, co!
Bum.

Po południu miałam iść do DH, bo umówiłam się z „paką”, ale nie poszłam, bo mi się
„strasznie nie chciało”. Napisałam za to bardzo oryginalny polski – recenzję ostatniego
numeru „Nowej Kultury”242. To bardzo ciekawe, ale nie udało mi się dobrze. Nie miałam
koncepcji, myślałam trochę frazesami, bałam się wyjść poza konwencjonalny,
dziennikarski „genre”243 oceny, no i... nie wyszło tak, jakbym chciała. Ale, pocieszam się,
to było pierwszy raz, a ja niezbyt „w formie”, więc na przyszłość będzie lepiej. Zresztą,
pisząc szkolne wypracowanie, jestem skrępowana w subiektywizmie krytyki, który bardzo
poważam, naturalnie odpowiednio ujęty.
Potem zrobiłam „generalne porządki” w książkach i pismach, na co był najwyższy czas.
Słuchałam przy tym jazzu w radio i jadłam dużo dobrych rzeczy, więc było bardzo
przyjemnie, chociaż zmachałam się „jak pies”. Skończyłam około 23-ej i teraz sobie
„odpoczywam”.

Jutro wraca Stach z Bukowiny. Już sobie „w sam raz” od niego odpoczęłam (to tak
cyniczne, brzydko brzmi, ale taka już jestem w stosunku do ludzi, z którymi bardzo dużo
przebywam i nie ma to wpływu na istotę mego stosunku do nich) i teraz bardzo się z tego
powrotu cieszę. Jestem [– –]244 Stacha i bezładnego gadania o śniegu, fikołkach,
przygodach i „rozróbkach” na obozie, potokami którego na pewno mnie zaleje.
Jeśli jutro nie zobaczę się z Miśkiem na treningu, to zrobię „skandal” i nie pójdę we
wtorek z rodzinką (!!!!) na To się pokaże (po raz drugi) i polecę na Kadrę. (To już co
prawda nie tyle z tęsknoty, ile [!] z tego względu, że muszę się z nim i z Lechem
porozumieć w sprawie studniówki. Ojej, jak On się ucieszy!).
Miiisiu! Dobranoc. Idę spać.
Ale (nie traćmy nadziei) będzie obóz, wyjazdy – lato i „odbijemy” sobie. No, kończę
rzeczy sprośne i kosmate. Ziewam rozkosznie (tak jak na matmie w sobotę). (Oto…ja [?]).
11 II 1952, poniedziałek
Ojej! Zaraz napiszę ze szczegółami i w ogóle wszystko, ale na razie piszę to jedno: już
dochodzi dziesiąta wieczór i czekam na strrraszne dwa zastrzyki w oba półpupki naraz.
Brrrr...
O, już idą. Z jedną panią. A potem kompres na pupę. Ojejej!!

No, zacznijmy „ab ovo”245:


Wiadomo niektórym osobom, że od dwóch tygodni „trochę kaszlę”. Akurat zebrało mi się
dzisiaj w nocy na kaszelek, tatuś obudził się, przyszedł i, napoiwszy mnie herbatą,
oznajmił, że nie pójdę do budy, tylko on pójdzie po doktora.
Od rana byłam zła jak pieprz, bo chciałam być na polskim i w ogóle dużo razy w życiu
gorzej się czułam „i nic”, a teraz tak haniebnie wpadłam. Poza tym akurat dzisiaj chciałam
iść na basen.
Czytałam sobie, spałam i gadałam z rodzinką. Potem przyszła bardzo przyjemna, młoda
Pani Doktór [!] i Janek B[anucha]. Pani Dr powiedziała, że mam zapalenie oskrzeli (!), że
mi odrasta lewy migdał, ale to dobrze, i rozkazała te 2 zastrzyki.
Mama poszła na wywiadówkę, no i do apteki, a Janek siedział od szóstej do dziesiątej
i było bardzo, bardzo cudownie. Oboje byliśmy rozgadani, weseli i śmiejący [się]. Janek
się mną zachwycał, a ja co chwila przyjmowałam telefony i „grałam” coraz to inną Agę
(dzwonił Krzych Grodzicki: „...Czy pani poszłaby zatańczyć?”. „Ale po chorobie, tak”?
„Niech pani powie »tak«”. „Ja bardzo proszę” itd., itp.). Dzwonił jeszcze Lutek, ale „tak
sobie”, bo mu się nudziło, więc wyłączyłam telefon (za długo by trwało) i już („psikus
centrali”). Janek był uroczy, cudowny artysta, cudowne bydlę i cudowny człowiek. (Ale to
nie dlatego, że mówił mi bardzo szczerze dużo przyjemnych rzeczy, tylko „tak naprawdę”).
Uwielbiam go w ogóle, a szczególnie kiedy oboje jesteśmy tacy, jak dzisiaj byliśmy (no bo
to i ode mnie też zależy – ostatecznie, kiedy się robię „jędzowata”, to trudno wymagać, aby
ludzie byli uroczy i kochani).

Bardzo mi przyjemnie (wtedy gdy nie gorąco, i gdy nie kaszlę), czytam książki, jem
słodycze i oglądam spuchnięte po zastrzyku siedzenie (w lustrze!), ale mimo tych rozrywek
nie mam ochoty leżeć długo w łóżku i w ogóle pojutrze chcę iść do budy. Ta P. Doktór [!]
kazała [mi zostać w domu] 4 dni, ale ja mówię, że 2 (a wtedy akurat nikogo nie było
w pokoju).
W ogóle chcę, żeby przyszedł Misiek, żeby nikogo nie było w pokoju i żeby mnie mocno,
bardzo mocno pocałował. I już. Tak sobie.

Poza tym, à propos „chandry”, nudy itd. – krótko trwało i trwać przestało. Jest mi dobrze,
wesoło i bardzo zabawnie – kolorowo przy tym szalenie „i w ogóle”. Ojej, jak to dobrze,
że ja jestem ja. Szalenie, szalenie lubię swoje życie!
A! À propos Krzycha Grodzickiego. On mnie po prostu „interesuje”, ale nie tak
„psychologicznie” itp., tylko tak jak „młody człowiek” interesuje „młodą osobę”. Jest
„dorosły”, bardzo męski, przypuszcza, że mam 18‒19 lat i prawi przyjemne,
konwencjonalno-towarzyskie rzeczy. To jest bardzo, bardzo zabawne i nowe. Naturalnie
pójdę z nim zatańczyć, naturalnie będę (hm...) „urocza kobieta” i naturalnie będę się
świetnie bawić (wyobrażam sobie, notabene, jego minę,

(Ojej, opuściłam 2 strony.


Jaka ja gapa!!
Ojejej).

jak się kiedyś dowie, ile mam lat.)


Poza tym Krzych, jako mężczyzna i w ogóle „typ”, bardzo mi się podoba i „jestem
ciekawa”. Tak... (po wścibsku) i po mojemu: co to będzie?
To, że Krzych jest żonaty, skrupułów we mnie nie budzi z tego względu, że „uwodzić go”
bynajmniej nie mam zamiaru, a poza tym „biednej żonie” krzywda większa się przeze mnie
nie stanie – nie ja, to inna będzie „rywalką”. Trzeba było nie wychodzić za mąż za takiego
„ananasa”, kiedy wiedziała, że nie da się „utrzymać” na wodzy. A może ona mu „odpłaca”?
Zresztą bredzę bez sensu. Tak sobie – od rzeczy. Nie mam co robić, to bredzę. W istocie
nic mnie to nie wzrusza.
Wesoło. I już.

A jeśli chodzi o zastrzyki, to to była tylko podwójna porcja, ale za jednym


wstrzyknięciem, więc w jedną półkulę. Bolało – leżę u mamy w pokoju, bo u mnie się
wietrzy, i nie myślę. W przedpokoju stęka gazomierz (bo on tak zawsze), w kuchni Gienia
sobie podśpiewuje. Ja kaszlę. Czas mija. Ee... Takie tam gadanie!
Ojej, patrzcie ino: jakiś Fin na Olimpiadzie246 135 metrów skoczył i miał potem wybieg
[!] – 120 km/godzinę. No, no, no!

12 II 1952 r., wtorek


Dzisiaj miałam tylko trochę przyjemnego czasu – wtedy kiedy przyszła do mnie Terenia.
Ojej! Myślałam, że oszaleję z radości, tak mnie cieszyła Jej obecność. Ona jest
supercudowna „i w ogóle”. Kocham Terenię. Udawałam absolutnie zdrową i było bardzo
wesoło.
Za to potem, gdy Terenia poszła (ojej, niech Ona jutro przyjdzie! Jak by nie przyszła, to
powieszę się na klamce!), zrobiło się nieprzyjemnie, ciężko, smutno i wszystko mnie
bolało (za bardzo się „wysilałam”). I do tej pory tak jest. Usiłowałam spać, ale mi się nie
udawało, a bez przerwy czytać też nie mogę. Rano był Janek B[anucha], ale już nie było tak
przyjemnie jak wczoraj i trochę mnie zmęczyła jego obecność.
Ciągle do mnie ktoś dzwoni i „upomina się” o zaproszenie na zabawę (dziś Marcin
S[kurski]). Ja ich bardzo lubię, ale przecież nie wprowadzę całego tłumu na zabawę. Czuję
przez to, że sporo spośród nich „poczuje się dotkniętymi”, ale nic na to poradzić nie mogę
– niech się „obrażają”. Dochodzi dziewiąta. Mama nastawiła świetny jazz. Ciekawe, czy
po powrocie Stach był już na basenie (może dziś) i czy Ela go widziała. Jeśli tak, to
powinien dziś zadzwonić. Miśka chcę!!!
Chciałabym, żeby w tej chwili było już jutrzejsze popołudnie z Teresą, jej cudownym
uśmiechem, „rosnącymi” oczyma i krytyką mojej grzesznej osoby.
Teresa, o ile [!] mi zwraca uwagę, to zawsze robi to tylko wtedy, gdy ma naprawdę rację.
Robi to przy tym w taki sposób, że nie odczuwa się żadnej pretensji z Jej strony ani żalu,
natomiast odczuwa się coś na kształt wyrzutów sumienia od środka. I tak się jakoś dzieje,
że bardzo mi zależy na tym, aby Terenia wiedziała o mnie zawsze „najprawdziwszą
prawdę”: dlatego nie kryję przed Nią moich naprawdę złych stron i jędzowatości,
a z drugiej strony nie lubię, gdy pozostaje pod wpływem nieprawdziwych plotek o mnie.
À propos... przykro mi, że Ewa o mnie dużo plotkuje i ciągle stara się zrobić mi na złość.
Po co to? Prawdziwej postaci rzeczy nie zmieni, jej nie pomoże, a ja... ja Ewuni i tak lubić
nie przestanę. To jasne – wszystkie lub prawie wszystkie wady Ewy widzę, odpowiednio
jestem do nich ustosunkowana, ale nie znaczy to, abym Jej nie lubiła. Fakt, że nie
przyjaźnię się z kimś, nie znaczy u mnie, abym miała stać się jego wrogiem.
Wiem, że Ewa jest o mnie zazdrosna. Zresztą nie tylko ja o tym wiem. Ale przecież to
tylko od niej samej zależy, aby np. dobrze się bawiła i była lubiana. Ewa jednak jest
daleka, „dumna” i nieprzystępna – trudno Jej przychodzi zjednać sobie ludzi. To może być
dla niej przykre w życiu.
Poza tym, razi mnie w niej fakt, że widząc wady w ludziach i mając ochotę mówić
o nich, nie mówi tego tym ludziom w oczy. To nawet śmieszne – taka mała plotkareczka.
Szczerość nie popłaca? Być może – czasami. Ale ostatecznie iść przez życie, nie
obdarzając nikogo zaufaniem i nie wierząc nikomu – to bardzo przykre i takie jakieś
ohydne, nawet gdyby jakąś swoistą filozofią uzasadnione. Zresztą, jeżeli chodzi
o filozoficzne uzasadnienia w ogóle, to uważam, że racje bytu ma tylko ta filozofia, która
ma za cel urzeczywistnienie panowania „Wszechdobra” i wzajemnej ufności między
ludźmi. Nawet gdyby naukowo nieuzasadniona, przeidealizowana, taka filozofia na pewno
zła swoim wyznawcom nie przyniesie. Tymczasem kierowanie się zasadami: „Ludzie są
podli”, „Wszystko na świecie można kupić” itd., itp., nawet jeśli poparte doświadczeniem,
może przynieść w wyniku tylko rozgoryczenie i smutek w sercu, a kwaśną i złą minę na
zewnątrz. Tak, tak.
Och, jak gorąco! Plecy mnie bolą okrrropnie.
Żeby tylko przyszła Terenia!!

13 II 52 r., środa
Aha!

Wieczorem
Miała przyjść Terenia. Do drugiej czekałam, a potem, do piątej „miałam nadzieję”. Nie
przyszła. Było mi strasznie przykro i cały dzień „nic nie robiłam” – najpierw jeszcze
czekałam, a potem już nie czekałam. Tak jakoś... Czułam się po południu strasznie źle. Ale
to dlatego, że leżę, właśnie dlatego. Niby to przyjemnie, odpoczywam, czytam itd., ale
w rezultacie ma się tego dosyć. Tym bardziej że wciąż telefony, telefony, telefony – „głosy
ze świata”.
Dopiero teraz zrobiło mi się przyjemniej i weselej na duszy. Dzwonił Miś: że właśnie
przyjechał, co mi jest, och, jak cudownie, że jutro się zobaczymy, och, jak cudownie, że
zabawa przełożona... itd., itp.
Mordka moja kochana, najlepsza!
A potem przyszedł Imć Pan Jan Rajski z książkami i „tak sobie”, i prosił o zaproszenie
dla siebie i braciszka. Aż wyło coś we mnie – mniej z radości niż z Satysfakcji – takiej
dzikiej, szalonej („przyszła koza do woza”). Naturalnie, wystaram się: przyjdą do mnie
i pójdziemy do „budy” całym pochodem – Terenia, Jan i Jerzy, i Stach ze mną. Hi, hi!!
Chyba że Terenia pogardzi naszym towarzystwem. Ale chyba nie?!
Rajscy są „sztywni, równi” itd., ale ostatecznie też nic innego, tylko „roztańczeni
gówniarze”.
Trala, bum, bum!!
Tylko jak tu załatwić z temi [!] zaproszeniami?!
No, jakoś się zrobi!

Jest siódma wieczorem. Nie chce mi się czytać ani niczego uczyć (i tak mam na jutro
błogosławione „nieprzygotowana”), więc nudno trochę, tym bardziej że wszyscy wyszli
(Mama, jak zwykle, na zebraniu) i siedzę sama. Niechęć do czytania wypływa stąd, że
ciągle „kombinuję” z zabawą. Po prostu w związku z tymi zaproszeniami: „skreślam”
Leszka, zgoda. Ale Stach już mu to powiedział. Powiem Leszkowi, że bardzo przepraszam,
ale niestety można tylko z jedną osobą i już. Ale Stach będzie przecież szedł z Rajskimi,
więc trzeba mu to jakoś inaczej „wyperswadować” (u licha, po cóż on tak kocha tego
swojego Leszka?!). Muszę coś wymyślić na ten temat, więc myślę, myślę i niczym innym
przejąć się nie mogę.
Głuptas jestem, ale cóż na to poradzić, kiedy jest mi z tym dobrze.
Dobrze – och, jak dobrze mi.
Szalenie, szalenie lubię swoje życie.
Jak mi szczęśliwie!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!
[rysunek piórem przedstawiający bęben (jazz) z dopiskiem:] to jest bęben, [dwie
tańczące myszki, pięciolinie z nutami i podpisem:] jazz, [saksofon z dopiskiem:] to jest
pijany saksofon! [twarz uśmiechniętej dziewczynki z dopiskiem:] gdy marzę nocą, дupa (po
rosyj[sku] apud)

W ogóle nie ma nic przyjemniejszego nad tłumaczenie zawiłych łacińskich tekstów


i dobry jazz!
(Właśnie tłumaczę jedno i słucham drugiego).

14 II 1952 r.
Pojutrze ta obgadana i zabałaganiona zabawa, a tu siedź, małpoludzie, w budzie i ziewaj
przy jakichś straszności [!] konstytucyjne [!]. Mądry głos usłyszałam na ten temat od
tatusia: „Ona jest dobra, ta konstytucja, bardzo dobra, bo wszyscy myśleli, że będzie
jeszcze gorsza”. Ha, ha!

Jaki fajny mróz na dworze! A tu siedź, siedź, małpoludzie!


Jest godzina wychowawcza – właśnie analiza ocen i właśnie strasznie rozpaczam
w duchu, bo mam dwójkę z matematyki. Tylko rozpaczy tej po sobie nie pokazuję, bo
jestem taka skryta dziewczynka. Och, Rozpaczy!!
Dn. 15 II 1952 r., piątek

Napisali do nas list uczniowie jednej ze szkół niemieckich – w Halle247; aż


nieprzyjemnie sztywny (tłumaczyłam dziewczętom na rosyjskim). Byłam wczoraj u dra
Albrychta – mówił o wycięciu trzeciego migdała (masz ci los, jeszcze jeden!), a poza tym
był „prawie zadowolony”. Byłam także u fryzjera (taki „koczkodan” [!] ze mnie zrobił) i na
basenie. Było wesoło aż ha!
Staszek gadał mnóstwo o Bukowinie, nartach, przygodach, braku żarcia i cudnych
widokach – jednym tchem. Byliśmy bardzo weseli i dowcipni, gadaliśmy kawały,
opowiadaliśmy sobie o wrażeniach, przygodach i ciekawych wydarzeniach z okresu
niewidzenia się. Misiek opalił się, cudnie się śmieje i w ogóle kochany „braciszek”
z niego.
Przyszedłszy do domu, gadałam jeszcze „na wesoło” z rodzinką i w cudownych humorach
poszliśmy spać.
Bardzo się cieszę, że Terenia może jednak iść na zabawę razem ze mną i Rajskimi (Stach
i Leszek mogą przyjść dopiero po piątej – i dobrze!!!) – „raźniej” Jej, no i mnie, będzie!

Wczoraj było zebranie ZMP, gdzie strasznie „ochlastano” Elizę, Krysię i mnie, a trochę
i Jolę, jako „fałszywych geniuszów”, a mnie za „zły wpływ”, fałsz w opowiadaniu
o „nieuczeniu się” itp., itd. Bardzo nieuczciwie i tchórzliwie z ich strony, że wtedy to
mogły sobie szczerze powiedzieć, gdy nas nie było.
Zmienię się wobec tego w szkole według tego pomysłu, który projektowałam w wakacje
(„cicha, spokojna, nieodgadniona, jednocześnie bez zarzutu itd.”). Dzisiaj mam bardzo
zajęty (znowu) dzień, bo idę z Mamą na miasto, potem prędko muszę wracać, bo umówiłam
się z Janeczkiem, że przyjdzie o szóstej, a potem chcę wreszcie, po tej całej chorobie,
pojechać na angielski.
Zdaje się, że dziś ma przyjechać z tego Rajdu Tatrzańskiego Ludwik (pisze do mnie
codziennie kartki, ale dokładnie nie wiem). W takim wypadku miałby na jutro bilety na
Cień do Polskiego248; sama mu obiecałam to pójście zaraz po jego powrocie. Przykro mi
będzie odmówić, ale chyba zrozumie, że moja zabawa bardzo mnie pasjonuje, a jego jako
nietańczącego zaprosić nie mogę!
Biorę się do pisania tego listu niemieckiego (odpowiedź na ich urzędowe „liścidło”).
Dn. 16 II 1952 r., sobota
No więc jest dzisiaj ta zabawa – wymarzona, wykrzyczana, obgadana, bez sensu,
śmieszna, tajemnicza, niewiadoma i jeszcze jakaś. Miałam wczoraj ostatni z cyklu
„kłopotów zabawowych” – Rajscy też (jak zresztą w ogóle większość chłopców) nie mogą
przyjść punktualnie. Ja zaś muszę już być w „budzie” o wpół do czwartej, więc nie pójdę
razem z chłopakami, co zresztą jest, z jednej strony, bardzo dobre (co ja bym z nimi robiła,
zaprzęgnięta do roboty przez panią D[aabową]!!). No i będę zupełnie swobodna. Tylko
szkoda, że Terenia nic o tym nie wie (ma odprawę SP i nie ma jej w szkole), bo to głupio
wygląda.
Może przyjdzie po mnie sam Jerzy (może, może, może...). Ale wolałabym, żeby już żaden
nie przychodził (nawet on). Bo co, będziemy obie szły z nim?! Kretyńsko, głupio!!
Ale skończmy z zabawą.
Siedzę w budzie i jestem zła, wściekła, podniecona (nie w związku z zabawą, a tak „bez
związku”). Denerwują mnie dzisiejsze nudne lekcje (SP!!!). Cholera może wziąć! Tak
nudno na SP. Już mi się przy tym wygłupiać nie chce. Mówię o strzelaniu, rozrzutach
i pięcioboju junackim (skok w bok z armatką, „marsz tyłem z karabinem” itp.
„konkurencje” z przechodzeniem przez cudzy płot z rewolwerem włącznie). Ha! Jakie to
interesujące i jakie... Pokojowe!
List napisałam bardzo ładnym językiem niemieckim, ale nie umiem go dziewczynkom
ładnie i w tym samym duchu przetłumaczyć, co także mnie wściekało. Poza tym dostałyśmy
z Elizą dwóje z rosyjskiego (!) za nienapisane wypracowanie, co mnie też wścieka. I poza
tym mam druciany puch na łbie, co mnie też wścieka. Poza tym kłóciłam się wczoraj
godzinę z Jankiem R[ajskim], co mnie też wścieka. Jeszcze godzina z czemś siedzenia
w budzie. Brrrrrrrrrrr!

To była bardzo inteligentna↑ wypowiedź.

„Piechotę dzielimy na 3 działy – morską (chodzą piechotą po pokładzie okrętu),


powietrzną (po chmurkach), lądową (tak zwyczajnie). W ogóle może być także piechota
słonowodna, słodkowodna tudzież słodko pierdząca”.
Dochodzi druga. Siedzę w domu (a właściwie leżę), czytam i... boję się tak panicznie jak
przed klasówką, egzaminem czy wizytą u lekarza, aż do dławienia w gardle łącznie. Boże!
Daj, żeby nie przyszedł Jerzy po mnie. To byłaby najgłupsza sytuacja pod moim Słońcem
Życia. Boję się. Trema? Coś więcej! Jerzy, Stach, „obowiązki wodzireja”, moja „toaleta”,
włosy, tusza.
Jejej!!
Przeczuwam coś złego. Jakiś krach. W ogóle – gorzej niż nieudanie się czegoś – mnie czy
całej zabawie (nie wiem)...

17 II 1952 r., niedziela


Krótko, węzłowato było tak: przyszedł Stach (bardzo, stosunkowo, punktualnie) i zaczął
mnie „oblegać”. Były najpierw występy, potem bałagan, tłok (mało osób chciało odejść
z sali na dole, gdzie grał Bovery), więc byłam trochę zdezorientowana. Janusz
L[ichomski], Marcin, Janek, sporo w ogóle kolegów odsunęło się dyskretnie na widok
Stacha. Początkowo Janek R[ajski] trzymał się z nami, ale i on wreszcie „nie chciał
przeszkadzać”. Byłam „oblężona” tak, że nawet na parę minut (zaledwie kilka tańcy [!]
z Jankiem) nie udawało mi się wydostać inaczej jak przez „nasłanie” koleżanki
z wiadomością, że „mama prosi” (naturalnie mama i Jola były wciągnięte w „spisek”).
Zaczęłam się „buntować”. Byłam po prostu wściekła. A potem już zrezyg​nowałam
z własnej „zabawy na całego” i tańczyłam z jakoś wyjątkowo „rozgrymaszonym”
Staszkiem. Dziewczynki mówią, że Misio „śliczny, kochany”, w ogóle „uroczy”. No
rzeczywiście, kochany... Naprawdę, bardzo Go na swój sposób nawet kocham, ale, ale... na
to, żeby pokręcić się ze Stachem nie potrzeba aż zabawy szkolnej „wyśnionej, wymarzonej,
obgadanej, obszczekanej”. Chciałam być „oblegana przez tłumy, mieć powodzenie, szaleć”,
chciałam, żeby tatuś to widział i był zadowolony, zadowolony jeszcze bardziej niż wtedy,
gdy mu opowiadam o tego rodzaju „sukcesach”. Piszę „sukcesach” w cudzysłowiu [!], ale
myślę o tym bardzo serio, bo z całą siłą swej próżności, a z drugiej – szczerego
umiłowania zabawy, uwielbiam takie sukcesy zabawowe – jak każda zresztą kobieta. Tu
nie chcę być oryginałem – chcę się po prostu bawić. Chcę być „kobietą uwielbianą”.
Och, jakże chętnie „odstąpiłabym” swego Misia komukolwiek na wczorajszy wieczór,
jakże żałuję, że go w ogóle prosiłam!
Bawiłam się nawet nieźle, podobał mi się „mój Miś”, dobrze mi z nim... ale po to, aby
z nim być, nie potrzeba aż takiego „balu”.
Krótko mówiąc: chciałam być „otoczona”, bo: a) chciałam, aby to widział Jerzy, b) aby
widział to Tatuś, c) bo tak w ogóle lubię, żeby było na zabawie. Tak chciałam. A było tak,
że: a) „obskakiwał” mnie śmieszniutki i bikiniarsko trochę ubrany, choć bardzo „miły”
Miś, b) musiałam być tym strasznie „zachwycona”, żeby nie myślano, że bawię się tak
mimo mej woli.
Zresztą bawiłam się, powtarzam, nieźle, potem dopiero sformułowałam sobie te wnioski.
Ci chłopcy, z którymi rozmawiałam, byli zachwyceni Boverym, ale nie bawili się
dobrze. Oto, o co im „w sumie” chodzi: „Wasza szkoła to taki »zakon« – kurnik. Same
ofiary”. A ten typ wyderki, jaki przedstawia klasa XIb, też się nie wszystkim (ale już
raczej...) podoba. Cała zabawa na ogół bardzo się udała (tak w całokształcie, bo
poszczególne dziewczynki, z powodu tej „opinii” chłopców, częściowo uzasadnionej, nie
wszystkie się bawiły).
À propos tego wszystkiego, to zastanawiałam się nad „tajemnicą powodzenia” w ogóle,
a w węższym znaczeniu, przykładowo nad takim powodzeniem „zabawowym”. Przecież,
np. u „Mickiewicza” widziałam dookoła siebie dużo ładnych dziewcząt, naprawdę
ładnych, a przede wszystkim zgrabnych, które przecież nie bawiły się tak jak ja.
I przypomina mi się jakaś anegdotka Boya przytoczona w jednej ze starych recenzji
teatralnych: jest kobieta „superinteligentna”, lśni intelektem w towarzystwie. Zjawia się
„urocza kobietka”, opowiada o tym, jak to musiała pędzić do telefonu prosto z kąpieli. I ta
ostatnia zwabia ku sobie spojrzenia mężczyzn, pasjonuje, zyskuje ich sobie. O co to
chodzi? Naturalnie nie wyciągam wniosku, że powodzenie leży tylko w tym, żeby działać
podniecająco na zmysłowo uczuloną wyobraźnię mężczyzny! To byłoby dość „ryzykowne”
wymaganie od 16-letniej panienki! Ale fakt faktem – powodzenie na zabawie jest kwestią
pierwszego wrażenia – na intelekt (co nie znaczy „na dobre wychowanie”) i olśniewanie
nim nie ma po prostu czasu. I cóż wtedy robi taka „młoda dama” (ta „od intelektu”)?
Przedzierzga się w typową „ofiarę” z kąta: siedzi sobie z niewinną, nieszczęśliwą,
znudzoną lub typowo-ofiarowatą miną – zależnie od własnego „stylu” – i odstręcza
ewentualnego partnera, jeszcze zanim zdąży ją poprosić. W tańcu ma minę umęczonego
bóstwa albo takiejże ofiary. Chłopcy przeżywają wtedy takie same męki jak dziewczynki,
które „podpierają ściany” (znam ten stan tak samo z jednej strony, jak z drugiej:
z chłopięcych zwierzeń i z mojej własnej w tej dziedzinie „kariery” – ja w razie
niepowodzenia pozuję z kolei na „umęczoną filozofią w tym płaskim raju uciech
przyziemnych {!}”).
Trzeba umieć się bawić i umieć się podobać (bo tu nie wystarczy chcieć). Naturalnie
„warunki zewnętrzne” także odgrywają swą ogromną rolę. Umiejętność tańczenia i dowcip
– oczywiście też.
Jeszcze jedno trzeba – nie zrażać się. Chociaż dla dziewczynki sytuacja pod ścianą jest
bezsprzecznie bardzo nieprzyjemna i upokarzająca (znamy to, znamy…). Całe szczęście
(osobiste; nie mówię już na ten temat ogólny), że ostatnio ta sytuacja (od makabrycznego
pod względem „pląsu” u Procholca249) mi się nie zdarza.

Ale skończmy z tematami zabawowo-balzakowskimi („tajemnica powodzenia”). Wróćmy


do „bieżącej rzeczywistości”, która jest, skądinąd, bardzo przyjemna: wczoraj po zabawie
był u mnie Miś, bardzo uroczy i kochany (swoją drogą…) i było cudnie. Dzisiaj wstałam
o wpół do jedenastej i poszłam (z Ludwikiem) – przyjechał w piątek i miał miliony
przygód, trochę nawet makabrycznych, z nocnym zabłądzeniem w Tatrach włącznie – na
poranek autorski Słonimskiego (w Kameralnym250). Czytał na zmianę z Kreczmarem, jeden
gorzej od drugiego (Kreczmar „mścił się” za złośliwą recenzję z Wieży Babel251).
Słonimski był „przerażony” i onieśmielony albo po prostu niewyspany i bardzo się
śpieszył. Publiczność, widząc „prawdziwego poetę”, była, jak zwykle w takich
wypadkach, „na zapas zachwycona”. W ogóle pewien efekt miały tylko wiersze żydowskie
(Elegia miasteczek żydowskich), Liberté, no i wspaniałe Ja byłem przeciw252.
Ciekawe, co teraz myśli naprawdę Słonimski. Nie chodzi mi, zadając to pytanie, o jego
„właściwe oblicze polityczne” w tym znaczeniu, że: „Jeżeli on tylko udaje socjalizm, to
świetnie, jest nasz”. Nie!
Poezja to jest taka Rzecz, w której Człowiek – Twórca nie może zadawać kłamu swojej
Duszy. Może zdradzić rzeczywistość, prawdy uznane i udowodnione, cały wszechświat
i wszystkie rzeczy boskie i ludzkie – jeśli rzeczywiście widzi je innymi. Duszy swojej
jednak zdradzić nie może. Struny „lutni” – Symbolicznej Lutni – brzmią wtedy fałszywie
i boleśnie. Żeby zarobić na chleb, nie trzeba koniecznie pisać wierszy – można robić wiele
innych zyskownych rzeczy. A wiersze pisać takie, jakie serce dyktuje – trudno, jeśli nie
można ich wydać!! Toteż Poezja, wszystko jedno – socjalistyczna czy jakakolwiek inna,
musi być przede wszystkim głosem Ludzkiej Duszy.
Chodzi mi o to, żeby zrozumieć (nie mam na to żadnych danych na razie), czy obecne
wiersze Sł[onimskiego] są fałszywe, czy nie: brzmią słabiej i śpiewają gorzej niż
poprzednio. Jeśli autor jest entuzjastą socjalizmu, no to pozostaję pełna szacunku dla Niego
i Jego twórczości, a to że utwory są mniej udane niż poprzednie lub niż
np. Broniewskiego253 czy innych współczesnych – to już nie jego wina. Natomiast jeśli dla
sławy, uznania itd. Słonimski w nich kłamie, a myśli co innego, w takim razie gardzę nim
jako Poetą. Trzeba kłamać czasami, aby żyć, ale Twórczość nie jest środkiem
utrzymania.
Poeci reakcjoniści niech „łamią pióra” lub niech piszą dla siebie i dla swych
najbliższych, ale niech nie zakłamują siebie – swoich Dusz. To jest zdrada Rzeczy wielkiej
i świętej jak Człowiek – Poezji.

W teatrze spotkaliśmy Janka B[anuchę] (można się było tego spodziewać) z Galewskim.
Janek „gardzi nim”, bo jest „normalny, a on uznaje tylko anormalnych, kolorowych itp. –
jak ja”, ale chodzi z nim do teatru! (Żartuję). Nie rozmawialiśmy ze sobą w przerwie, ale
wracałam z nimi do domu (Ludwik, wymięty i trochę „zgłupiały” po przygodach Rajdu,
odprowadził mnie tylko do tramwaju). Jurek był „nadęty”, czyli poważny, a Janek śmiał
się. Pytałam go się, gdzie jedzie, a on odpowiedział, że do mnie. Siedział trochę godzin,
milczał o wieczności i gadał o kolorach, cudownych ludziach i o mnie, i trochę o niczym,
a potem poszedł ze mną po papierosy dla mamy i wreszcie „poszedł w ogóle”. Teraz sobie
siedzę i nie robię nic, czyli piszę „duszę”, a potem mam dwie przyjemne rzeczy
w projekcie i jedną nieprzyjemną: te pierwsze to teksty łacińskie do tłumaczenia dla
Jadźki i przedstawienie (premiera!) w nowym Teatrze Satyryków pt. Objeżdżalnia
społeczna (Grodzieńska, Brudziński, Wiech etc.), ta „rzecz nieprzyjemna” to referat dla
Hanki R254. o pozytywizmie. O tyle niewdzięczne, że ich polonistka, świetnie
opowiadająca Pani Gruszczyńska255, podobno złamany talent (?), nie uznaje bazy
i nadbudowy256, tylko „własne zdanie” danej osoby, aby najfantastyczniejsze, a mam
właśnie pisać „na podłożu”. Co zrobić, żeby było dobrze?!
Miałam dzisiaj iść na pląs do Małgosi B[anach], byłam jednak zaproszona „wraz
z Jerzym”. Jerzy nie może iść, a mnie się samej po prostu nie chce – tym razem (nie zawsze
tak bywa) wolę teatr. Rozmawiałam o tym jeszcze dziś z Jerzym, bo obiecałam Małgosi
„agitować” (sama zresztą mówiłam, że nie będę), ale on naprawdę nie może. Przy okazji
wspomniałam o wtorku i wyrwało mi się: „My co prawda zbytniej sympatii do siebie nie
żywimy, no ale będą dobre płyty, w ogóle – przyjemnie będzie, więc radzę – przyjdź”.
Jerzy solennie obiecał (w związku z tą zbytnią sympatią), szalenie przyjemnie się
uśmiechał, tak jakoś „porozumiewawczo”, jak łobuziak do łobuziaka. Szłam właśnie na
poranek, a on do domu, ale zmienił „trasę”: odprowadził mnie do Ronda257. Pogadaliśmy
sobie o niczym.
Czuję, że zaczynam lubić Jerzego.
No, biorę się do Łaciny.

18 II 1952 r., poniedziałek


Sonntag fing das Märchen an
wie so oft – auf das Reeperbahn
Montag früh war es schon vorbei
Montag früh brach ein Herz entzwei,
Denn der Mund, daß Küßt am Reeperbahn
Küßt nur ein mal258.

Dochodzi dwunasta. Półsiedzę, półleżę w łóżku i słucham ślicznych jazzowych piosenek


niemieckich. Jak to przyjemnie nie być skazaną w tej dziedzinie na okropnego ostatnio
Cajmera259 i „masowe pieśni”. Dzisiaj na angielskim zaczęliśmy czytać The Celected
Stories Twaine’a260 i jestem zachwycona. Pani Zawadowska opowiadała trochę o Twainie
i była cudnie uśmiechnięta i kochana. Strasznie Ją lubimy! Jak ona ślicznie mówi po
angielsku! Kiedy ja będę tak mówiła?!! W ogóle: niby czytam, słucham – rozumiem, gadam
z Anglikami u Metodystów, a jak znowu pisać zacznę, to robię „miliony” błędów. Moja
wina.
A teraz: „Ici Radio Paris...”261. Jak on cudownie śpiewa! Aż serce śmieje się przez łzy –
francuska piosenka.
Na basenie pływałam sprinty żabą. Nareszcie mam ręce!! Z tymi nowymi rękami zrobię
21/25 m. Zrobię!!! Potem biłam się ze Staszkiem o ręcznik, po drodze kłóciliśmy się
„poważnie” o byle co i w rezultacie, nawymyślawszy mu porządnie i przypomniawszy
sobie „gorycze zabawowe”, wściekła przyszłam do domu, co naturalnie zaraz przeszło.
Ojej, usnę!

I do my best to make you happy,


If you’re satisfied...262.

19 II 1952 r., wtorek


Świetny dzień był dzisiaj! W budzie cudowne wygłupy z Basią (Ona się robi urocza
dziewczyna, a kompan do wygłupów z Niej wprost wspaniały!!) i z Elizą; szalenie
przyjemna klasówka z geologii – równie niegroźna jak pani Bartecka263 sama, no
i wreszcie Uwieńczenie dnia – uniknięcie klasówki z elektryczności!! A całe szczęście, bo
myślałam, że tak mi się uda jak z elektrostatyką (3+ dostałam!!!), ale tym razem jest więcej
i trudne, jak na moje „zdolności” fizyczne. Będę musiała jednak w domu się nauczyć.
O czwartej było jakieś strasznie nudne walne zebranie ZMP, na którym gadałam
o flirtująco-tańczących „duperelkach” z Jadzią R.264 (bardzo Ją lubię – może jest
i „głuptas”, ale ostatecznie mądrość nie jest warunkiem szczęścia ani jedynym powodem
żywienia sympatii) i trochę z Zosią, która jest pod tym względem lepszy „ananas”, niżby
się ktokolwiek mógł spodziewać. Z zebrania wyszłam „półlegalnie” o 1830 i pognałam,
niezbyt wytwornie wystrojona, do teatru.

Eugenia Grandet265 jest grana świetnie! Stary Grandet, partia skądinąd jako taka, dla
aktora popisowa, jest w wykonaniu Bardiniego266 czymś więcej niż kreacją. Tym razem
aktor ten dał maksimum zrozumienia Balzaka i jego epoki oraz wczucia się (podstawa
umiejętności gry) w typ, jaki przedstawiał.
Zresztą będę miała okazję do dalszego wylewania mych zachwytów na ten temat
w „recenzji”, którą z Eugenii Grandet napiszę na pewno. Dzisiaj mam po temu co prawda
natchnienie, ale nie mam pióra, a ołówkiem mi się nie chce (pożyczyłam temu mopsowi,
Krystynie, a potem, swoim zwyczajem, zapomniałam odebrać – oczywiście pióra). Elizie
odrasta grzywka. Wygląda teraz, jak Hitlermädel albo jak Komsomołka267, albo jak
Konsemołka, albo jak skończony „wariatuńcio”, czy też Eliza Kalicka, co w praktyce na
jedno wychodzi. Zresztą całkiem ładna z Niej Gęś (nie gniewaj się – przecież przez duże
„G”...).
À propos – my się rozsiądziemy (same nawet, bez „wytykania palcem”), ale Jej nigdy nie
przestanę kochać, nawet gdyby zapuściła sobie bokobrody i zaczęła być solidną uczennicą.
Projektowałyśmy z Jadźką na zebraniu założenie tajnego „Związku Inteligentnych
Bikiniarzy czy czegoś w tym rodzaju” („Stowarzyszenie Wygłupów Dziennych i Nocnych;
Resort Rozweselania Gamoniów” itp.) Być może, że coś z tego wyjdzie (przypomina mi
się nasz „Związek Wariatów” z IX klasy).

Uczę Hankę L[isiewicz] polskiego. Potraktowałam to poważnie, obmyślam w domu


(serio!) taką lekcję i bardzo mi na tym zależy, żeby zobaczyć wyniki jak najlepsze.
Myślałam, że to będzie bardzo trudne. Tak źle nie jest, ale wymaga ogromnej cierpliwości
i umiejętności takiego solidnego, żmudnego „tłumaczenia”. Ale idzie. Cieszę się!!

I love you
I love you.
Wiesz dobrze, co to znaczy,
Nie muszę Ci tłumaczyć,
Powtarzać to znów.
I love you.
To najpiękniejsze słowa trzy,
Gdy mówiąc do mnie chcesz i Ty
Tych samych użyć słów.

Bo wierz mi, miły mój,


Że cały w tym sekret tkwi,
Że szczęście dla Ciebie – to ja,
Jak dla mnie szczęściem – Ty.
W piosence nie trzeba więcej treści już,
Nic się nie zmieści już,
Ponad te słowa trzy:

I love you.
To najpiękniejsze słowa trzy,
Gdy mówiąc do mnie chcesz i Ty,
Tych samych użyć słów268.

A Eugenia Grandet była wspaniała!!

20 II 1952 r., środa


Nareszcie zawarłam z Èlise tę „umowę”, o której marzyłam. Jak to będzie zabawnie
i cudownie!
Siedzimy na panicznie nudnym kursie sanitarnym. Zajmujemy się wszystkim, tylko nie
słuchaniem. Teresa jeszcze nie usnęła, ale zaraz uśnie; na razie rozrabia. Eliza pisze coś
ślicznego (to, co mówiła wczoraj) o Kaziku269. A ja nie mam nic do pisania ciekawego.
Siedzenie boli od siedzenia.
Po południu
Wpadłam tylko na obiad do domu, potem kurs, potem trening ping-ponga (naturalnie też
w budzie), gadanie (bardzo przyjemne) z Basią Rz[ewuską] i Hanką Sz[mulską], które
zawsze odrabiają tu lekcje, wreszcie (teraz – g. 1830) zebranie nauczycieli
i przedstawicieli rodziców na temat Konstytucji. Z dziewcząt, jako przedstawicielki
młodzieży, jest Elka Domańska, z XIc (niby taka „aktywistka”, ale w gruncie rzeczy bardzo
„fajna” dziewuszka), Olka K.270 z XIb i ja. Jestem bardzo ciekawa, jak to wygląda poziom
dyskusji i w ogóle sama dyskusja u naszych profesorów. Mama (z K[omitetu]
D[zielnicowego] partii!!) też jest i ma bardzo poważną minę.
Było zagajenie zagajenia, a teraz jest samo zagajenie. O, już się zaczyna. Pani D[aabowa]
mówi „formalnie” i w ogóle jest śmiesznie. Patrzę po twarzach i pani H.271 – „rosyjska
arystokratka” – „gardzi sytuacją” i jest reakcjonistką „ponad tym”, pani Hayowa jest zła, że
ja tu jestem, a nie jej córeczka272 wypieszczona, pani Str[aszyńska] (jejej jaką Ona,
kochana, ma minę!) usypia albo myśli o jakimś „ciekawym zadaniu”, pani Iwanowska jest
po prostu zmęczona i na pewno „myśli o czym innym”, no a np. moja mamusia „duma” na
ten temat: „Co dam Wiktorowi na kolację: czy Gienia dostała wołowinę?!”.
O! Mówi p. dyr. bardzo mądrze, filozoficzno-historycznie i (czuję to z satysfakcją! – nie
wiem, czemu) o wiele „ponad poziomy” pana Cz. (ojca Ireny i Dziuni273) prowadzącego
zebranie. Jak prześmiesznie! Dyr. mówiła długo i dużo o zagadnieniach teoretycznych,
a następnie o propagowaniu Konst[ytucji] wśród młodzieży itd., a tu pan Cz[yżewski]
z innej beczki – spadek z „poziomów” do głupiej frazeologii (żargonu już) partyjnej.
W ogóle bałagan i idiotyzmy. Pani D[aabowa] jeszcze najsensowniej radzi sobie.
„Commedia dell’arte”274.

22 II 1952 r., piątek


Dnie – wczorajszy i dzisiejszy – były pełne tempa godnego moich „najlepszych tradycji”:
Wczoraj po lekcjach było dość długie zebranie sprawozd[awczo]-wyborcze
w kom[itecie] redakcyjnym (przewodniczącą została Małgosia Banach – strasznie się
cieszę!!) tak, że przyszłam do domu dopiero przed czwartą. Połknęłam mnóstwo obiadu
i już pędziłam do Szafska (leży w szpitalu z powodu ostatniej operacji z cyklu
„poinfekcyjnych” – wycięcie migdałów), kiedy przyszedł Janek B[anucha]. Wzięłam go ze
sobą i w bardzo warszawskim tłoku pojechaliśmy w Aleje do Omegi275. Pożegnałam się
z Jaśkiem i, ubrana w biały „kitel”, potargana (pęd!) i zmierzwiona (tłok), wsiadłam
w windę – zwierza dzikiego (bo w „Omedze”, wiadomo, winda ma czkawkę).
Jurek leży w bardzo przyjemnej separatce, gdzie prawie wcale nie odczuwa się
atmosfery szpitala. Jęczy i wzdycha po tych migdałkach, bo w związku z całą poprzednią
infekcją gardłową i tymi jego wszystkimi chorobowymi perypetiami zabieg ten był
prawdziwą operacją. Do tej pory boli go i męczy się chłopak o wiele więcej teraz niż ja
w drugi dzień po zabiegu. Gadaliśmy o mnóstwie różnych rzeczy m.in. (notabene z Jurka
intencji) o naszej przyjaźni. Pytał, czy pamiętam, jak to było, gdy prosiłam Go o to, żeby
stosunek między nami pozostał koleżeńskim, i czy jestem z niego zadowolona. Wspomniał
przy tym, jak mu to trudno przyszło. Potem mówiliśmy, jak zwykle my – szczerze, po
przyjacielsku i przeskakując z tematu na temat: o Jurka nowej „miłości”, nauce,
najrozmaitszych „duperelkach” i wreszcie o „moich chłopcach”. Jurek mówi, że według
Niego ideałem chłopca dla mnie jest nasz płomienny ideowiec, prawdziwy człowiek
i w ogóle „as prawdziwego człowieczeństwa” – Kazik Jankowski. Wytłumaczyłam Mu, że
przecież o stosunku między dwojgiem ludzi nie decyduje wzajemny szacunek czy podziw
dla charakteru. Przecież bardzo Kazika szanuję, wiele chciałabym się od niego nauczyć –
ale przecież... „to nie to”.
Chociaż było mi tam bardzo dobrze i cudownie nam się gadało, to musiałam „pędzić
dalej”. Wpadłam więc do Hali P[łońskiej] (ostatnia, zresztą już „odwieczna”, czyli od
stycznia, miłość Jurka) i prosiłam, żeby wpadła do Niego, ale Hala też jest chora i leży.
Jest śliczną i bardzo miłą dziewczynką – nic ponad to o niej powiedzieć nie mogę, choć
Jurek chce koniecznie usłyszeć moje zdanie o niej. W ogóle ma ją zamiar sobie wychować,
na co zapatruje się swoim zwyczajem bardzo optymistycznie.
Prosto od Hali pognałam na trening ping-ponga, potem byłam 15 minut w domu, żeby
przyjąć wszystkie umówione na siódmą telefony i wreszcie na ósmą pojechałam na basen.
Wypływałam się, wyszalałam z Figusem, że ha! Olo uczy mnie i uczy motyla, a ja
rozumiem, ale wykonać nie mogę... Nasi chłopcy dziś wieczorem jadą do Gdyni na
zawody z Flotą276. Stach nudził o moje zachowanie (to „piekło” o zabawę), o to, że „jestem
niedobra”, a on jedzie itd. Och! Jak się cieszę, że nie będzie Stacha u mnie w „ostatki” –
nareszcie swoboda!! Dobrze mu tak – niech się nauczy być mniej „wszechaktualnym”!
Trochę po dziesiątej przyszłam do domu i uczciwie przez godzinę uczyłam się fizyki. Nie
nauczyłam się wszystkiego, bo chociaż nie było tego zbyt dużo, to jednak po prostu trudno
mi uczyć się tych wszystkich dowodów, wywodów i muszę trochę „wkuwać”. Uczciwie
„zgoniona” o 11-tej poszłam spać. Dziś jeszcze na polskim się poduczyłam i całkiem nieźle
napisałam.
Dzisiaj po budzie miałam trening siatki i strasznie się zasapałam. Potem znowu poszłam
do Jurka. Był u niego jego dobry kolega z uczelni – Stach „niewiemjaki”. Podobno ideał
w typie Kazika (tak cynicznie o tym mówię, ale tak naprawdę to bardzo poważam takich
ludzi). Bardzo swobodnie się przy nim gada po prostu dlatego, że Jurek się przy nim
niczym nie krępuje. Zresztą mieliśmy wszyscy cudowne humory, z naszym chorym na czele.
Potem przyszła mamusia277 Szafska z „pomarańczkami, kurką” itd., ale syneczek
(„syneczek”!!!) nie mógł jeszcze jeść, chociaż wczoraj pochłonął ileś tam pierogów
i mnóstwo różnych rzeczy. Pani Sz[afrańska], działaczka KC278, niewiasta wykształcona,
trochę pedagog, jako mamusia jest – po prostu mamusią. W ogóle bardzo ją lubię. Jak to
zabawnie widzieć nasze Szafsko, myśleć o Jego najrozmaitszych wygłupach obozowych,
kolegach, zachowaniu w pewnych okolicznościach i zestawić to z mamusią tytułującą Go
przez „Jureczku, dziecko…”. Jurek strasznie chce wstać w poniedziałek, żeby przyjść we
wtorek do mnie, czego niezbitą konieczność bardzo dyplomatycznie mamie uzasadnia.
Od Jurka znowu w strasznym tłoku pojechałam do domu i „już” o szóstej zjadłam obiad.
O wpół do siódmej dzwoni Wysocki z DH, żeby koniecznie zaraz „wpaść”. Wpadłam – po
drodze w błoto, a potem – tam. Znowu mnie prosili na zabawę – na sobotę. Tatuś
powiedział, że powinnam zdołać pójść na wszystkie 6, na które jestem zaproszona. Trudno,
nie zdołam! Jako praktyczne uwieńczenie mego tempa wykonałam „bieg przez błotośnieg”
do autobusu i wpadłam w 117, sapiąc, dysząc i ziejąc czym się da. Ha! Po angielskim,
przyjechawszy do domu, spoczęłam na siedzeniu (z braku laurów), zjadłam miliony
pomarańczy z serem i z ogórkami, popiłam wodą z kranu; przyjęłam tłum telefonów i dotąd
słucham, co mama bez przerwy od dwóch godzin do mnie mówi – o swojej sukience sprzed
20 lat, kolegach (sprzed tyluż), potańcówkach (sprzed tyluż), Balzaku, strojach jakiejś
balzakowskiej bohaterki, jej podejściu do literatury (mamy, a nie bohaterki) i takich
różnych różnościach.
W budzie straszna heca z moim wpływem destruktywnym, zachowaniem, fałszywem [!]
„geniuszostwem”, uwieńczonym przesadzeniem mnie na koniec klasy, gdzie w siedzenie
grzeje kaloryfer, a w plecy wieje z okna, które muszę zamykać lub otwierać zgodnie z wolą
klasy, a w wypadku zdań podzielonych – zgrzytać oknem jak najdłużej się da. Można i tak.
Bysina kopie mnie w krzesło (ona ma taki zwyczaj) i bardzo dyskretnie, i bardzo dużo do
mnie mówi, a Irmina z początku klasy śmieje się do mnie i robi urocze oko. Już żeśmy się
za sobą stęskniły. Serio – bardzo się do tej naszej Irmuszki przyzwyczaiłam i bardzo ją
polubiłam. W ogóle takie jakieś zgrzytliwe nastroje w budzie. Cie, Pietruś! I okropnie
„problemowato” z tymi zgrzytami. Jedna wielka kłótnia w kurniku w powodzi krokodylich
łez! Tak „śmisznie”. Żremy się.
Eliza też sobie poszła. Ale u nas miejsce pobytu naszych siedzeń nie odgrywa
najmniejszej roli we wzajemnych stosunkach. Spać.
(Całe szczęście, że na jutro nic do roboty nie ma – już by mi się nie chciało.
Spoczywam).

23 II 52 r., sobota
Strasznie dzisiaj było mało roboty w budzie i wygłupiałyśmy się strasznie albo
uczyłyśmy się matmy (już od rana, bo umówiłam się z ). Strasznie mi to się we łbie
pokiełbasiło, ale coś niecoś się nauczyłam. Jednak „jak przyszło co do czego”, czyli
poszłam do tablicy, to bredziłam różne głupstwa i w ogóle kretyńsko odpowiadałam, aż się
pobeczałam i strasznie mi wstyd – za swoje „tumanie” „zdolności” i za swoje zachowanie.
Jestem jakaś strasznie ograniczona.

Okropnie mi się nie chce iść dzisiaj na ten „pląs” (bynajmniej nie z matematycznych
powodów) – jakoś nie mam ochoty po prostu. Zaraz pójdę do domu i pojadę do Jurka, żeby
mu nie było smutno.

24 II 1952 r., niedziela


Jak wiele rzeczy niespodziewanych, tak i wczorajszy potańc udał się znakomicie:
Spóźniłam się przeszło godzinę, ponieważ najpierw pomagałam w organizowaniu
rozgrywek ping-ponga u nas w szkole, a potem byłam u Jurka; toteż gdy przyszłam, zabawa
była już w toku, a „zapasy winne” prawie wyczerpane. Świetne, jazzowe płyty, duże,
wytworne pokoje z dansingowym oświetleniem (a raczej nieoświetleniem), w pokoju-
bufecie i jednocześnie palarni: głębokie, miękkie fotele i mała lampa z abażurem, wreszcie
rozbawione i przyjemnie swobodne towarzystwo – wszystko to stanowiło wspaniałą
całość zabawową. Towarzystwo było tak dobrane, że prawie każdy z panów miał „swoją”
partnerkę. Naturalnie potem wszystko „się pomieszało”. Ja byłam partnerką gospodarza –
Lutka, ale o wiele chętniej tańczyłam z Januszem L[ichomskim] ({już!}), co zresztą nie
„przychodziło mi z trudnością”, bo ja także podobam się Januszowi ({oby jak
najbardziej!}). Lutek jest elegancki, dowcipny, dobrze tańczy i „uwodzi” mnie, ale nic mu
z wszystkich wysiłków nie wyjdzie, po prostu dlatego, że nawet na tyle, ile wymaga
towarzyski flircik, Lutek mi się nie podoba. Taki jakiś obrzydliwy jest dla mnie. Zresztą
lubię go. Poprosiłam Janusza i Lutka na wtorek. Tego ostatniego jedynie z tego względu, że
niepoproszenie go byłoby grubym nietaktem. W ogóle tańczyliśmy tylko „jive’a” i był tzw.
Meksyk. Około dwunastej zakończyliśmy „hymnem”, czyli Manianą279, i półtrzeźwym
pochodem udaliśmy się do „domostw naszych” (8 68 77280).
Wstałam dziś o dwunastej i pojechałam do Bogdana w związku z wtorkiem. Jakiś dziwny
urok ma warszawskie niedzielne południe. Dzisiaj w dodatku był pierwszy dzień pogodny
po tygodniu słoty i głębokie kałuże wysychały, ukazując czysty, wymyty, „świąteczny”
chodnik. Wolno, spokojnie spacerował sobie po alejach warszawskich odświętnie ubrany
tłumek, przykładne rodzinki z pstro wystrojonymi dzieciakami, grupki wesołej młodzieży,
cnotliwe matrony w „niedzielnych” kapeluszach – typy i typki, ludzie z imieninowymi
paczkami, z kwiatami w papierze – goście obiadowi, warszawski, niedzielny tłumek. Po
ulicach mkną puste tramwaje i jakieś czyściejsze i „młodsze” tym razem taksówki, śmieją
się nowe domy, a nawet stare ruiny są bardzo warszawskie i wesołe. I wszędzie pełno
cudnych, barwnych, mieniących się (6 24 97281) baloników. Wszędzie balony, balony,
baloniki!

Hala wstała potajemnie przed mamą z łóżka i „wpadła” wczoraj do Jurka. Miała lekkie
wypieki, ale wyglądała ślicznie – była po prostu urocza. Wyobrażam sobie, jak Jurka
uradowała ta niespodzianka! Siedzieliśmy tam niedługo i, po zamienieniu
porozumiewawczych spojrzeń między kol. Stasiem a mną, zostawiliśmy „młodą parę”
samą. Sama bardzo się cieszę, że Hala przyszła do niego, bo widziałam, jak się męczy, że
my się bawimy itd., itp., a on leży i „łykać” nie może.
Ostatnio „zadarłam” niechcący z Jurka mamą – po pierwsze, przez jakąś moją uwagę
o nieinteresowaniu się literaturą współczesną, a po drugie, że się śmiałam, jak wszyscy,
nie wyłączając Jurka samego, przesadnie przejmują się jego „straszną chorobą”.
Powiedziałam wtedy pani Szafrańskiej, z bardzo poważną miną: „ A Jureczek ma strraszną
gorączkę – 36 i 9!”. Każda mama byłaby święcie oburzona.

27 II 1952 r.282, poniedziałek


Nie kończę już tamtego (a przerwałam, bo przyszły Jadzia i Hanka). Naturalnie bardzo
mało pracowałyśmy nad polskim, chociaż siedziałyśmy u mnie od trzeciej do piątej.
Gadałyśmy sobie o karnawałowych trudnościach i około piątej, „ubrawszy mnie”
i uczesawszy mój nieszczęsny puch (mam obrzydliwe włosy), poszłyśmy do Janka
K[rystera].
Na początku było nieznośnie i sztywno, a poprawieniu nastroju nic nie sprzyjało z trzech
przyczyn: po pierwsze, nie było wina!!; po drugie, tylko Janusz L[ichomski] i Marcin
tańczyli naprawdę dobrze; po trzecie, było pełne światło.
Toteż ani ja, ani moje koleżanki nie były[śmy] zbyt zadowolone. Ankus, Janusz i ja
robiliśmy do siebie porozumiewawcze „oko”, porównując ten „wieczorek” z sobotnią
„bibką” i marząc o winie. Potem zaczęła się „wyżerka”, która była superświetna
i przyczyniła się w znacznej mierze do poprawienia nastroju. Znalazły się skądciś 2 butelki
wina i zaczęło być przyjemnie. Światło „stało się” więcej (a może: gorzej) niż dyskretne.
Miałam wtedy jedno marzenie: żeby tańczyć z Januszem.
No bo tak: Marcin tańczy bardzo dobrze, dziewczynkom się szalenie podoba. Ale jeśli
chodzi o mnie, to po prostu taniec z nim nie wywiera na mnie żadnego wrażenia. Zresztą
często się zdarza: w człowieku musi być „coś”, co drugiego człowieka do drugiego
przyciąga. Marcin, który mnie wszędzie otacza „cichą adoracją” i dużo ze mną tańczy, nie
ma dla mnie tego „czegoś”.
A Janusz... Pożądam tańczyć z Januszem.
Od jesieni ʼ49 r. bawiłam się dużo i wesoło. Pierwszy raz jednak znalazł się ktoś, z kim
taniec jest rozkoszą – Janusz. Jaki on jest? Czy ja wiem – wesoły bikiniarz, uśmiechnięty
i świetny tancerz, zwolennik amerykańskiego stylu zabawy, z uśmiechem lekceważenia
mówiący o nauce. Taki jest na zabawie. Ale ja też jestem taka na zabawie – mówię kawały,
piję i szaleję w tańcu. A przecież w tym nie ma „całej mnie” – chociaż bezsprzecznie to też
jest pewna moja strona. A jaki jest Janusz w ogóle? Pojęcia nie mam. Czy jestem ciekawa?
Sama nie wiem. Może. Ale moje dzisiejsze zdanie nie będzie miarodajne: jestem odurzona,
oczarowana, pijana Januszem. Och, szalona głowo!
No więc tańczyłam „miliony” z Januszem i było cudownie. Jaki będzie wtorek (to już
jutro!) – boję się myśleć. Chciałabym bawić się dobrze, a jednocześnie muszę, mimo
wszelkich nowoczesnych swobód w dziedzinie „gospodarzenia”, dbać o gości. I jeszcze
jedno (tak w „kwestii formalnej”) – żałuję, że poprosiłam Lutka. Też nic do niego nie
„czuję” – to raz, a po drugie, wydaje mi się taki jakiś nieefektowny, że żadnej innej
dziewczynie nie będzie się podobał. Mogłam Janusza poprosić wczoraj i byłoby wszystko
w porządku – bez „nietaktów”. Tylko bardzo, bardzo chcę, żeby ten cały Lutek się ze mną
nie bawił. Wszystko, tylko nie to. Bardzo chciałabym, żeby Janusz ze mną dużo tańczył.
Jestem jednak gospodynią!
A Jerzy?! Nie wiem, nie wiem, nic nie wiem. Coś mi szaleje w duszy i tańczy aż do
gardła, i śpiewa!

Obie z Jadzią R[atajczyk] mamy dziś takie roztańczone, rozśpiewane dusze, śpiewamy
wciąż Czi-babę283 i dużo jazzowych „cudactw” i tańczymy na pauzach. Nic dziś nie umiem
i nie chcę umieć – dziś ani jutro, ani w środę! A potem? Potem będę się pozytywnie
uczyć i… troszeczkę bawić – żeby nie było za smutno.

26 II 1952 r., wtorek


Bogdan nie przyjdzie, bo okazuje się, że chory (przyszedł wczoraj braciszek, żeby
zawiadomić), Szafa „jeszcze nie może”. Poprosiłam więc (na Ali prośbę) Kota – niech się
zabawiają. Poza tym poprosiłam Ludwika, ale to tak jakoś „na złość”: wiem, że on mnie
nie będzie śmiał (!) krępować, a chcę, żeby widział ten pląs.
Wczorajszy dzień był taki: w „budzie” śpiewałyśmy z Jadzią i było bardzo wesoło.
Potem przeraźliwa fizyka, na której udało mi się uniknąć haniebnej dwói, potem – ping-
pong. Przegrałam pierwszy mecz i wygrałam drugi. Byłam przez pierwsze 2 partie
„zdenerwowana jak świnia”. Dopiero trzecią zagrałam ładnie i to też tylko „względnie”
ładnie. Muszę się dzisiaj dobrze „wziąć w garść” i postarać się. Ogólnie wygrałyśmy
z „Powstańcami” 8:2; Basia Hartfiel284 grała po prostu prześlicznie. Dzisiaj
z „Hoffmanową”285 tylko Basia jedna ma szansę wygranej. Mimo to będę się starać. Muszę
odrabiać rosyjski. Przerywam więc.
Jest strasznie śmiesznie: przyszła jakaś pani z radia i każe nam słuchać audycji
o Zapolskiej286 przez radio, a potem „wypowiadać się”. Audycja jest jakaś trywialna
i bardzo, bardzo (jak cała Zapolska) tendencyjnie „uwspółcześniona” (mówiąc delikatnie).
Pani H[errgesell] siedzi
(12 II. Co będzie tu? Czekam zabawy. Leżę w łóżku. Chcę jutra i Tereni. Kiedy
zadzwoni Stach? Chcę Stacha. Wieczór. Nudno. Co będzie? Jak zabawa?! Nic nie
było: zabawa się nie udała, a Stach „przeszedł” mi).
koło nas i jestem bardzo ciekawa, co Ona sobie o tym wszystkim myśli. Jak zwykle
patrzy „z góry” i z obrzydzeniem.
Ale wracam do mojego „opisu” dnia szarego, czyli wczorajszego: po meczu poszłam na
basen i pływałam sprinty (bardzo miernie). Cóż, będę trenować – po karnawale. I uczyć się
będę. Tylko jeszcze nie dziś.
Eliza też się bawi i jest szczęśliwa; i... „czuje rozkosz tańca”. Jak cudnie!!
Ona jest świnia i nie przyjdzie dziś do mnie, bo idzie gdzieś, gdzie jest „ów od
tańczenia” – Tadeuszek. Rozumiem. Dobrze rozumiem. Ale świnia jest – swoją drogą. Ha!!
Aha – w nocy smażyłam bardzo długo faworki, tak że wreszcie nie miałam cierpliwości
porządnie wałkować (ten wałek w gruszki popsuty), ale i tak są bardzo dobre. No
i poszłam spać. Dziś w „budzie” na razie znowu nie dostałam żadnej dwói. Jeszcze matma
i biologia.
Jeszcze potem mecz i… Wieczór.
Jest strasznie: toczy się „pozytywna dyskusja” – wolno mówić tylko rzeczy „pro”.
„Śmisznie”. I nudno.

27 II 1952 r., środa


Muszę jeszcze koniecznie napisać w tym zeszycie o wczorajszym wieczorze. Dlatego
wklejam kartkę:

(2 III 1952)
Przegrałam)

[zapiski na kartkach spiętych sznurowadłem i dołączonych do niniejszego tomu:]


„Motto”:
„Tańczył świat cały, duży i mały…”287.

O piątej przygnałam do domu z meczu (wygrałam 2, przegrałam 1 – jak poprzednio)


i zastałam już Jolę Samos, która, ubrana w popielatozielony komplet, wyglądała
prześlicznie. Ubrałam się piorunem, jeszcze biegałam w „desusach”288 po mieszkaniu,
kiedy przyszli Jerzy i Janek. Ubrałam się więc wytwornie i poszłam „dotrzymywać
towarzystwa”. Całe szczęście, że Jola ma taki cudowny sposób bycia, że nawet Rajskich
potrafi od razu jakoś „odkrochmalić”. Potem przyszło mnóstwo chłopców i mało
dziewcząt; było trochę głupio, ale kiedy przyszły Ankus i Małgosia, zaczęło być swobodnie
i wesoło. Około szóstej przyszedł Janusz, zgasło duże światło, popłynęło pierwsze wino
i zaczęło się cudne, kolorowe szaleństwo. Tańczyłam z Januszem i było mi najszczęśliwiej,
jak tylko mogło być. Jako gospodyni – także szalałam z radości. Widziałam, że wszyscy się
dobrze bawią. Zaczęło się robić cudownie.
Mokre, wymięte, prosto ze szpitala, przylazło Szafsko. Wycałowałam go, mocząc
i gniotąc sobie bluzkę; Mama także obcałowała mu twarz, malując go w urocze cętki. Moi
nowi koledzy byli zachwyceni Szafskiem i jego temperamentem. Poszliśmy „na winko
i wyżerkę” do drugiego pokoju. Tam zaczęła się „orgia”, czyli „strumienie wina”. Jurek
poszedł po Halę, ale jeszcze nie mogła wstać, więc zaraz wrócił, pił rosołek na przemian
z winem, zdjął sobie watę z szyi, rozebrał się, jak zwykle, do koszuli i „upajał się
wolnością”, obcałowując mnie nieszkodliwie i niewinnie w obecności mamy. W połowie
pijaństwa „nastała” – w cudownym humorze i straszna kochana Terenia. Zaczęliśmy ją poić
szklankami, żeby nas „dogoniła”, czym zresztą sama nie była bynajmniej zgorszona.
Wróciliśmy potem do „sali dansingowej”; tańczyłam trochę z Szafskiem, Jankiem
R[ajskim] i Marcinem, ale zawsze, ku mojej przeogromnej Rozkoszy, był gdzieś w pobliżu
Janusz. Jola wolała się bawić z Szafą niż z Jerzym, co jej się zresztą udało wprowadzić
w czyn (podobno jej „wybór” był bardzo widoczny i drastyczny, ale, pomijając mój „stan”,
nic o tym nie wiem, chociażby dlatego że w „rozterki psychiczne” moich gości już nie
wnikałam). Towarzystwo miało („na wesoło”) w głowach i bawiło się cudownie.
W dalszym ciągu najwięcej tańczyłam z Januszem, a Terenia z Lutkiem, Januszem (który Jej
się, na całe szczęście, też bardzo podoba) i wszystkimi typami po kolei. Cudowną parę
stanowili: Terenia i Kot. Oboje „plątali się” sobie nawzajem pod nogami w tańcu i bąkali
„przepraszam”. Tereni zresztą „właziło” ciągle w coś innego. Przy takiej „zmianie”
stawała na środku pokoju i obwieszczała tak np.: „Uwaga, włazi mi w dłonie!”.
Zresztą wlazło Jej we wszystko. Paliliśmy papierosy, szaleliśmy i gadaliśmy głupstwa.
I było tak cudownie – zarówno „w ogóle”, jak i mnie samej (Janusz naturalnie). Rajscy
„półrozkręceni” (Jerzy nawet trochę „nie tego”), Jurek, Jola i Terenia wyszli wcześniej.
My, tzn. Ankus, Małgosia i „nowi” chłopcy oraz Ludwik zostaliśmy dłużej i błagali mnie
o kawały. Wreszcie rozgadaliśmy się wszyscy i było znów cudownie, tylko Ludwik
„patrzał z niesmakiem” i nawet powiedział, że „nie usłyszał dotąd dobrego kawału”, ale
sam nic nie mówił i na pewno bardzo nam zazdrościł, że umiemy być właśnie tacy. Znowu
był jakiś taki „głupawy” i „nawymyślałam mu” z powodu nieposiadania krawatu. Nie
chciałam z nim tańczyć – to jest okropność.
Potem znów tańczyliśmy, Kot z Aliną też się rozkręcili i Janusz zrobił się na „uroczego
młodzieńca”.
Rozeszliśmy się bardzo późno i w cudownych nastrojach.
Jako jedna z niewielu „weteranek” tej zabawy poszłam dziś do budy i „półpijane”
opowiadamy sobie ciągle z Terenią „cykle wrażeń” i „wyjemy” jazz (z Jadzią na spółkę).
Pędzę na angielski.

Już „przypędziłam”. Miałam zaraz iść spać, ale mam ważne rzeczy do napisania. Po
pierwsze (żeby później nie „wytrącać się” z tematu) – „kwestia formalna”: otóż
z powodów pokręconych i rozmaitych mama rozkazała mi w dalszym ciągu nie brać od
ojca ani grosza „na głupstwa”. Ponieważ, jako szanująca się kretynka na gruncie
pieniężnym, nie mam żadnych „kapitałów”, więc nie mogę kupić sobie nowego, ładnego
zeszytu i będę pisać przez pewien czas na takich oto karteluszkach. Niech więc poniektóre
imitacje ludzkie czytujące te oto wybzdurki, nie wyrabiają sobie mylnego pojęcia o mojej
„oszczędności”. Ha! Na „forsomanię” nie cierpię, głodna nie chodzę (widać!!!) – przeżyję.
Głupsza od tego nie będę. Ale do rzeczy:
Rozmawiałam z Jurkiem na temat jego stosunku do Hali i Jolki. Wysłuchując wytrwale
zwierzeń Jurka na temat Haliny, obserwując go, myśląc na ten temat, zaczęłam wierzyć, że
„to już tak trochę naprawdę”. Zgodnie z życzeniem Jurka obserwowałam Halę,
rozmawiałam z nią o nim, słuchałam projektów o „wychowaniu jej na człowieka”. Nie
zdążyłam poznać Hali na tyle, żeby chociażby móc stwierdzić, czy i w jakim stopniu jest
Ona gotowa zająć się poważnie Jurkiem. Tyle co do Hali. Natomiast Jola (sądzę po tym, co
widzę) jest bardzo żywo Jurkiem zainteresowana. Przyznam, że osobiście bardzo
chciałabym dla Jurka takiej dziewczynki jak Jola. Być może, a nawet na pewno – nie znam
Joli. Ale w tym jednak wypadku, jeśli chodzi o uczucie – wierzę w Joli serce.
Jestem jednak, w całej tej sytuacji, przede wszystkim przyjaciółką Jurka. Chciałam więc
bardzo dowiedzieć się, co on o tym myśli. A Jurek mówi: „Kiedy właśnie sam nie wiem,
co o tym myślę”. I bardzo mu ciężko. Mówi, że „to wcale nie jest śmieszne”, że będzie
myślał, że o[n] chce o tym rozmawiać, a za chwilę „umywa ręce” i pozostawia rzecz
losowi, mówiąc: „Przecież to ostatecznie śmieszna dziecinada”. Jedno, co wiem tu na
pewno, to to, że postępować z Jurkiem umiem. Chociaż go doskonale rozumiałam
i czułam wraz z nim, powiedziałam mu, że mówiąc kiedyś o sobie, że „jest zimny drań”,
nic a nic się nie pomylił. Tak było trzeba.
A potem sobie pobeczałam trochę – sama nie wiem, dlaczego – chyba dlatego, że to takie
powikłane, a tak bardzo ludzkie.
I myślę: Jola, o ile w ogóle ma coś w rodzaju „poglądów”, to w każdym razie nie takie
jak Jurek. A wiem przecież, jak wiele u Jurka wspólność poglądów znaczy. Wiem, że
bardzo chciałby (gdyby ich Miłość doszła do skutku) Jolę po swojemu „wychować”.
Głowę daję, że Jola wychować by się nie dała, bo jest na to przede wszystkim za
inteligentna, a z drugiej strony równie silnie pewna jestem, że Jola umiałaby tak
pokierować Jurkiem, że odrzuciłby w pełni tę wielką prawdę, że kwestia zapytywań
w miłości nie istnieje. W ogóle, gdy już „wsiądę” na ten temat, to zaczynam snuć
niekończące się marzenia na temat miłości Jurka i Joli – takiej, jaką sobie wyobrażam.
Naturalnie Jurek musiałby sobie umieć na uczucie Joli zasłużyć – to nie jest jej rola
„zdobywać go”. A w ogóle, jeśli już jestem przy tym, to ja mam bardzo wysokie mniemanie
o Joli, chociaż nie zawsze to okazuję.
O tym, jak bardzo, bardzo chcę szczęścia Jurka, mego kochanego, dobrego, prawdziwego
przyjaciela – nie potrzebuję mówić. Ale Hala? Nic o niej nie wiem. Nie wiem nawet,
w jakim miejscu skali od zwykłej kokieterii do miłości należy umieścić jej stosunek do
Jurka. O Hali jako o człowieku nie wiem nic...

To nie jest proste. Przy tym pamiętać muszę, że nie wszystkie ludzkie sprawy dają się
ułożyć tak, żeby wszystkim było jak najlepiej i jak najszczęśliwiej. Po drugie, ani na
chwilę nie wolno mi zapominać o swojej roli w tej sprawie, a właściwie zakresie tej roli:
Znaczy to, że muszę pamiętać o tym, żeby zawsze być tylko tam, gdzie naprawdę jestem
potrzebna i robić tylko to, do czego naprawdę jestem powołana. Nie mam tutaj nic do
decydowania – to nie są sprawy dające się rozstrzygnąć rozumem. Chcę im po prostu
pomóc. Tylko tyle i aż tyle.
Nie wiem jeszcze, czy będę umiała i czy powinnam to zrobić, ale pomówię o tym z Jolą.
Żeby tylko Ona chciała być ze mną szczera! A Jola jest mądrzejsza od Jurka (pod tym
względem) i nawet o ile bardzo różnie czuje i waha się, to i tak więcej rozumie.
A moim obowiązkiem w tym wszystkim, jako przyjaciela, jest nie dać zrobić krzywdy
Jurkowi. O tym też pamiętam.
Bo Jurek jest z rodzaju słabych olbrzymów.

Dzwonił Krzych G[rodzicki]. Mówimy do siebie per „pan” i „pani” i jest tak dorosło[!].
Nie imponuje mi to; raczej „nie wiem, co z tym fantem zrobić”. Bo mi na Krzychu całkiem
nie zależy. Podobał mi się kiedyś na zabawie, pamiętałam trochę o jego istnieniu
i „finito”289. A kolegi z niego nie zrobię sobie w żaden sposób – 25-letni młodzian w jego
typie nie poszukuje sobie w ten sposób „kontaktów koleżeńskich”. I co ja mam z nim
zrobić? Pyta, czy mogę „iść gdzieś potańczyć”, a do opery, a to, a tamto, mówi mnóstwo
miłych, konwencjonalnych rzeczy, a ja „nie mam czasu”. Ale długo tak nie będzie. Więc co
robić. W każdym razie zabawne. Po co mam go bez sensu „wypuścić z ręki”. Zobaczymy.

W piątek i sobotę – przedbiegi; w niedzielę finały. Setka i dwieście klasyk plus sztafeta;
dam z siebie więcej niż wszystko!!
Chcę, bardzo chcę!

Mama przyniosła różne papiery z Dziadka mieszkanka. M.in. prześliczne zdjęcia


Maciusia. Cudne! Idę wcześniej spać (10-ta g.).
Żal mi, że tak długo trzeba było czekać, aby w pełni odczuć „czar tańca”, i że tak
rzadko może się [go] odczuwać, a tobie nie?290.

Dn. 29 II 1952 r., piątek


Wczoraj czułam się źle i położyłam się na „kacanapie” z książką... do fizyki w ręce, ale
zaraz usnęłam. Około szóstej przyszła Alina i gadałyśmy o mnóstwie różnych osobistych
różnościach. Najpierw plotkowałyśmy o sobotniej zabawie, Alina powiedziała trochę
o zachowaniu Joli, a potem o Janku i Jerzym. Szalenie jej się Jerzy podobał.
Rozmawiałyśmy o nim, opowiedziałam jej trochę o tym, „jaki on jest”, potem o Janku.
Bardzo Alinę interesuje, co Rajscy o niej myślą. Mogę się dowiedzieć.
Potem mówiłyśmy trochę o mnie. Alina tak jakoś żywo i ciepło radziła mi: „Spróbuj
zacząć żyć po prostu i patrzeć na ludzi bardziej po prostu. Ciągle szukasz czegoś czy
Kogoś, dążysz i doszukujesz się „głębin” w płaskich gierkach odegranych tylko po to, aby
stać się oryginalniejszym” (Ludwik).
Żyć po prostu – czasem to „praktykuję”. Ale trudno było nie „szukać”, „błądzić” itd., bo
wtedy łatwiej było w ogóle nie myśleć o Jerzym. Ale teraz (mimo że, przyznaję, nie jestem
tego pewna) „rana” ta jest zabliźniona i nic mi nie przeszkadza w realizowaniu mojej
Teorii Szczęścia. Zresztą w ogóle dobrze mi, tylko „rozważam” ten temat zawsze po
widzeniu się z J[erzym] R[ajskim]. Ale teraz mam nadzieję, że to już „naprawdę prawda”,
koniec. Chcę mieć swobodę i wolną rękę. I dlatego, i z innych jeszcze powodów, „zerwę”
ze Stachem i Ludwikiem – naraz.
Jeśli chodzi o Staszka, to wiem, że go to zaboli i wiem, że mnie nie przyjdzie to łatwo.
Ale ostatecznie to trwa już stanowczo za długo: włóczę się ze Stachem, gadam i to
wszystko dlatego tylko, żeby z jednej strony „nie sprawić mu przykrości”, z drugiej, żebym
ja przypadkiem nie „nawróciła się na Stacha” po takim zerwaniu (tak bardzo często bywa).
I potem znów bym zaczęła „zdobywać” go. Już przecież tak było; no i, mimo wszystko
„żyjemy już” z Miśkiem bardzo długo i bardzo się do siebie przyzwyczailiśmy. Ale ja już
nie mogę znieść więzów i sama nie mogę się tak nad nim „znęcać”. Trzeba to raz przeciąć.
Natomiast jeśli chodzi o Ludwika, to po pierwsze czuję do niego potworny wstręt fizyczny
(niedobrze się robi, gdy patrzę, jak on ślini wargi), a po drugie, to coraz mniej wierzę
w jego rozmaite „blagi” i psychiczne metamorfozy, i oryginalności. Wiem, że to wszystko
służy temu, żeby mnie zdobyć i wiem, że skala póz Ludwika tylko ode mnie zależy – wiem,
ale już mi to przestaje schlebiać: ja czytam Boya – Ludwik też, ja kupuję antykwaryczne
wydania – Ludwik też, ja jeżdżę do Krakowa – on też, ja idę na medycynę – on też, ja na
hist[orię] sztuki – on też.... O, Santa Madonna291!
Poza tym wywiera on na mnie czasami wrażenie skończonego kretyna. Ale mniejsza o to.
Jeśli zaś chodzi o „Krzywdę”, którą ja mu wyrządzę, to z pewnością, mimo całego jego
„pasjonowania się mną”, miłości itd., to na pewno się „pocieszy”.
A zresztą z jakiej racji mam być „pocieszycielką strapionych”. Staszek na przykład da się
wziąć Idze, która może być po mnie bardzo zabawnym i ciekawym kontrastem. A ja będę
miała swobodę: będę wychodzić z basenu z Aliną i Elą, będę miała „wolny czas” niezajęty
Stachem, będę chodzić do teatru z kim chcę i robić co chcę. Och, ach, hurra!

Wczoraj z treningu wyszłyśmy z Aliną i Elą. Ala mówiła do Eli o bezsensie jej przyjaźni
z Adą i o tym, że Ada jest niewarta naszej pomocy; że ma tak ogromne mniemanie o sobie,
że żadna uczciwa, pomocna krytyka nic jej nie da; wreszcie mówiła o tym, że przecież ani
ona, ani ja (mówiła i w moim imieniu) nie odrywamy się od Eli i to bez względu na to, czy
w swoim przeogromnym, jasnym, dobrym sercu decyduje się męczyć z Elą nadal, czy nie.
Elka mówiła, że my z Aliną jesteśmy ciągle razem i gadamy o takich „mądrych” rzeczach,
a ona jest jakaś na boku i niepotrzebna. Przekonywałyśmy ją długo i serdecznie
o bezpodstawności jej racji. Wreszcie Ela powiedziała jedno: „Dajcie mi tylko swobodną
rękę i nie myślcie o mnie źle, a ja zrobię to, co będę uważała za najlepsze. Jak mi już
będzie bardzo ciężko i nie będę mogła z nią dłużej wytrzymać – to jasne, że zerwę”.
Naturalnie obiecałyśmy sobie nie zmieniać naszego wzajemnego stosunku bez względu na
to, czy Ela przyjaźni się z Agapitą, czy nie. Potem jeszcze mówiłyśmy trochę o moim
pływaniu i bardzo je prosiłam, żeby mi pomogły „umieć chcieć”. Obie były bardzo
kochane. A dzisiaj mamy pierwsze przedbiegi (ja mam 200).
Aha, jeszcze na basenie Olka mówiła o tym, że koniecznie trzeba z naszej sekcji znowu
zrobić zespół i to jeszcze lepszy niż na obozie, a takie antagonizmy, jak teraz i takie
zachowanie jak Ady, są niemożliwe. Bardzo słuszna racja. Zrobię wszystko w tej
dziedzinie, co będę mogła, no bo przypuszczam, że w uczęszczaniu na basen nic mi już nie
przeszkodzi!!
Chcę i muszę zrobić wynik.
O święty, prześwięty Opiekunie matołków, boski Kornelu (Makuszyński)! Dostałam
4 z fizyki!!! Jak to świetnie, że wczoraj usnęłam – przynajmniej robiłam coś pożytecznego
zamiast nauczyć się optyki. Jak cudownie!
Śpię dalej (jest „owa” fizyka).

1 III 1952, sobota


Siedzę w „budzie”. Jest jakieś szmatławe i strasznie nudne SP, na którym jednak mogę się
spokojnie, „kulturalnie rozerwać”, bo mam ze sobą Boya, no i pamiętnik.
Wczoraj mama „odkryła”, że jestem „chora” (ależ gapa ze mnie!) i naturalnie nie mogłam
startować. Wzięłam więc od dra Albrychta usprawiedliwienie za pierwszy dzień
zawodów, a potem, wściekła i rozżalona, siedziałam w domu, nie pojechawszy w ogóle na
zawody, chociaż pływały wszystkie: Ela, Alina, Olka, Ada i nawet mała Ela W.292. Było mi
okropnie przykro. Wiem, że na 200 i tak bym nic nie wykręciła (na 100 też szans nie mam,
ale zawsze to lepszy dla mnie dystans, poza całkiem długimi), ale bałam się, że Olek mi nie
uwierzy, że to prawda, i będzie myślał, że tanim kosztem uchylam się od startu. Całe
szczęście, że zastałam Albrychta i mam zaświadczenie. Leżałam sobie, czytając Flirt293,
gdy przyszedł Boguś. Przedstawiając jakieś zaświadczenie lek[arskie] (!!),
„usprawiedliwił się” z nieobecności we wtorek, a potem usiedliśmy niedbale, czyli
rozwalając się w rozmaitych pozach po kątach i gadaliśmy „na wesoło” o rozmaitych
uczelniano-plotkarsko-bezsensownych „duperelkach”. Bogdan oddał mi płyty i przyniósł
„tak sobie” jedną z mych ulubionych melodii Wierz mi, dziewczyno294 (!!). Sam Bogdan nie
wie, jaką mi tym przyjemność sprawił. Wieczorem poszłam na angielski i jechałam
autobusem w towarzystwie Andrzeja P[łodowskiego] i „w okolicy”... Pani Straszyńskiej.
Andrzej jest „ponoć” skończonym chuliganem, ma jakieś bydlęce sprawki na sumieniu
i według określenia jego dawnych kolegów szkolnych (teraz Jędrek pracuje) – „całkiem
zszedł na psy”. Jeśli chodzi o mnie, to mu nigdy nie daję do zrozumienia, że wiem coś
o jego półlegalnej, „łobuzowatej” karierze i mówię do niego, jakby się od czwartej klasy
powszechnej nic nie zmieniło – per „Jędruś”. Andrzej jest jakiś nieśmiały, pełen szacunku
i mówi o sobie na pół „skruszenie”. Coś jak imitacja rozmowy między zbrodniarzem
a jakimś „uosobieniem czystości” (hm, hm!!).
Bardzo lubię… „Jędrusia”.
Po powrocie do domu chciałam prędko „uporać się” z wypracowaniem dla Hanki
R[udzińskiej] (bardzo ciekawy, choć obszerny, może za obszerny jak na jeden wieczór,
temat), ale zastałam Janka R[ajskiego], który czekał od wieków, przyniósł jakieś zdjęcia,
gadał głupstwa i za coś tam przepraszał „w imieniu” Jerzego.
Strasznie mnie bawi Janka „poza” na Jerzego (co zresztą nie znaczy wcale, abym uważała
Jurka za niegodnego naśladowania).

Zawody są rozłożone w nast[ępujący] sposób: w piątek przedbiegi, w sobotę (dziś) ich


finały; w niedzielę rano przedbiegi, po południu ich finały. Toteż pływam tę setkę dopiero
w niedzielę rano, a dziś idę tylko „popatrzeć”. Bardzo, bardzo bym chciała, żebyśmy
wygrali. Szkoda, że Olka Mrozówna przyszła do Kolejarza295, a nie do nas. Oaa! Jak nudno
w budzie. Jeden z tego pożytek: nie ma się czego „bać”. I matmy nie ma (idę do teatru)
!!!!!!!!!
Biorę się za Boya.

2 III 52 r.
Przegrałam.

3 III 52 r.
To jedno wczorajsze słowo wyraża właściwie cały mój wczorajszy nastrój, wszystkie
kłębiące mi się myśli i uczucia, cały charakter mego wczorajszego, syntetycznego
„spojrzenia wstecz”. Ale mimo to „rozwinę” je trochę, ale przede wszystkim – wróćmy do
soboty:
Przyszłam z „budy” bardzo wcześnie i leżałam sobie na kanapie, denerwując się za
siebie, za Elę I[wanow], Alinę i cały CWKS. Przed czwartą przyjechała Alina
i pognałyśmy „na zbity łeb” na AWF, bo myślałyśmy, że zawody zaczną się wcześniej. No
i… przyjechałyśmy o 1½ g. za wcześnie, więc polazłyśmy „na ciacha” i było cudownie.
Już na basenie „pozałatwiałam” swoje osobiste sprawy, czyli zerwałam ze Stachem. Było
tak, jak tylko mogłam najmocniej chcieć. Jedyne, co mi pozwoliło sądzić, że Staszek jednak
to bardzo odczuł, to jego słowa: „Wiesz, że bardzo prędko zapominam o ludziach.
Chciałbym teraz parę lat móc Ciebie w ogóle nie widzieć”.
Zresztą było potem bardzo wesoło, gadaliśmy zupełnie normalnie i bez skrępowania. To
ostatnie to już całkiem inna sprawa: za bardzo byliśmy sobie pod każdym względem bliscy,
żeby teraz „po prostu odejść.” Toteż z nieco ironicznym odcieniem mówimy do siebie od
czasu do czasu per „Misiu, Misieńku”. Stach pyta się: „No jak tam bóstwo?” (à propos
Jerzy [!]) i obgadujemy warunki i ewentualnie konsekwencje urzeczywistnienia mego
przegranego „zakładu z winem” (zrobię świństwo – naleję do wina wody i wypiję
2 butelki, nie upijając się – będzie miał „niespodziankę”!). Zamierzam to zrealizować u Igi
na najbliższym pląsie. Naturalnie wówczas nie będzie możliwe to, co Staszkowi „prawie
obiecałam”. Ale zresztą, pomijając moje wewnętrzne „za i przeciw”, to jest rzecz w ogóle
nie do zrealizowania technicznie, „w każdym razie na razie”. Mniejsza o to.
W sobotę wracałam z Bielan z Alą i Hanką. W „pobliżu” kręcili się na przystanku Stach
i Ludwik i obaj zamierzali wsiąść wraz z nami do pierwszego wagonu. Mrugnęłam
porozumiewawczo na dziewuszki i w ostatniej chwili wskoczyłyśmy do drugiego wagonu,
a „moi panowie” pojechali sobie w swym uroczym, acz jedynie własnym towarzystwie.
Ha! Było cholernie wesoło na głupim duchu moim.
4 III 1952 r., wtorek
Kończę „część sprawozdawczą”:
W niedzielę wstał dzień pijany słońcem, lśniący, skrzący i zimny. Nie lubię takich dni
[zakreślony dopisek w prostokącie i dopisek:] (Jestem wrogiem) – są jak piękna, ale
bezduszna i zimna kobieta. I nie lubię ogromnego słońca w piękny dzień z nagimi konarami
drzew. Jechałam na Bielany przerażona i przeżywająca po raz nie wiem który swój bieg:
raz, dwa, trzy, finish296 i… koniec. Bałyśmy się wszystkie – szczególnie Ela, która
zachorowała tego dnia i mimo to nie odmówiła biegu.
Przegrałam haniebnie (byłam trzecia na 6); przez 0,2 sekundy nie dostałam się do finału.
Przyznam, że nigdy tak jeszcze nie przeżyłam przegranej. Było mi strasznie; nie zostałam
z dziewczętami, które poszły wygłupiać się do lasku i nad Wisłę (i podobno było bardzo
wesoło), tylko pojechałam na obiad do domu. Wróciłam na finały i siedziałam smętna
i wyprana. Miałam mokry szlafrok i trzęsłam się jak galareta, ale jakoś nie bardzo mnie to
obchodziło. Nie lubię, gdy na pływalni nie jest mi wesoło. Stach trochę mi dokuczał,
a potem sam (był piąty i przegrał o 8 sek. z Lechem) strasznie przegrał, a ja byłam bardzo
dla niego dobra; trochę go to zażenowało. Potem zresztą wcale nie byłam „anioł” i aż
nazbyt szczerze odpowiedziałam mu, dlaczego nie chciałam, aby był u mnie we wtorek –
po prostu chciałam się bawić. Stach myśli, że to jest (i było) związane z Jerzym. Niech mu
tam! Chociaż jeden znalazł się taki, kto ma tego rodzaju złudzenia. Bardzo mi miło.
Po zawodach, wieczorem, pojechałyśmy do mnie z Aliną. Gadałyśmy trochę o mojej
przeszłości (!) i wydaje mi się, że powiedziałam nawet za dużo. Ale nie żałuję. Trudno –
taki mam paskudny język, a w tym wypadku to i tak nie gra roli, bo Alina jest bardzo
dyskretna. Wczoraj, po nudnej i męczącej „budzie” (z wyjątkiem bardzo sympatycznej
klasówki z łaciny), biegałam po wszystkich możliwych lekcjach, byłam u fryzjera i,
zgodnie z mym ślubowaniem „tyrałam” na treningu. Olek jednym krótkim zdaniem
przywrócił mi to, czego memu postanowieniu było brak: Wiarę. Powiedział (właśnie
wtedy, gdy czerwona i zziajana robiłam czwarty sprint motylem): „To nic, Agnieszka,
zobaczysz, że motylkiem zrobisz bardzo dobry czas – nie żabą i nie crawlem, a właśnie
motylkiem. Będziemy pracować”.
Będziemy!!!

Czytałam wczoraj Tereni pamiętnik, łącznie z sobotnią domową makabrą. O Boże! W to


się wprost wierzyć nie chce! I Teresy siła ducha, zdolność prawdziwego, głębokiego,
opanowania się. Gdy patrzę teraz na Terenię, przypominają mi się słowa: „Człowiek – to
brzmi dumnie…”297 i mój do nich „dodatek” – i pięknie, i pięknie…
A poza tym… to wszystko przybierze (i już przybiera) bardziej realne kształty niż
„pomoc duchowa” i „wzajemne zrozumienie”, itp., itd. (zresztą wcale nie twierdzę, iż to
pierwsze, to rzeczy bez znaczenia). Tylko że to są wszystko sprawy takie, przy których
trzeba bardzo uważać, żeby choć jak najlżej Teresy nie dotknąć, nie urazić Jej wrażliwości.
Bo jak Mamusia mówi: „Teresa jest jedynym człowiekiem, przy którym czuję się
onieśmielona aż do skrępowania. Sama nie wiem, jakim swoim niebacznym słowem mogę
sprawić temu cudownemu dziecku, a jednocześnie mocnemu człowiekowi przykrość,
a nawet krzywdę”.
A ja wiem: Teresa boi się (i nienawidzi!!) ironii i upokorzenia, a już nade wszystko –
litości. Zresztą – bardzo słusznie. Ojej, znowu stała się rzecz cudowna! Ale na razie
niewiele mogę tu w związku z tym tematem powiedzieć, więc kończę, żeby nie było za
tajemniczo.

Czy można sobie wyobrazić cudowniejsze połączenie:


Przejasne, słoneczne Przedwiośnie i szczęśliwą (przejasną) Èlise?!!

Dziady nowe
Jest wzniośle. Okna sali przykryte śmiertelnym kirem. Nieliczne świece rozsiewają
tajemnicze światło. Licznie zebrani przy katafalkach osobnicy rozpoczynają ucztę. Wśród
tajemniczych procesów i zaklęć dokonuje się magicznych obliczeń. Eliza I Wielka pożera
bateryjkę, przegryzając świecą. Lekcja fizyki trwa.
Nieboszczyk I: Plama wszędzie, plama wszędzie. Co to będzie, co to będzie?!
Nieboszczyk II: Abra Kadabra – plama trwa.
Nieboszczyk III: Kadabra, abra – trwa plama.
Nieboszczyk I: Ruszaj, ruszaj, a zniknie.
Plama: Nie znika.
Nieboszczyk III: O, podła, widzisz plamę?
Nieboszczyk II: Widzę; plama, jak wół.
Bateria – gaśnie.
Światło – się pali.
Słońce – na razie świeci.
Dzwonek – jeszcze nie dzwoni.

Dn. 7 III 1952 r., piątek


Krzysztof dzwonił do mnie długo i cierpliwie, aż wreszcie umówiłam się z nim we [!]
środę wieczorem (zaraz po angielskim) w Mocce. Wyglądał bardzo przystojnie, ale jakoś
nieelegancko i „wymarznięcie”. Rozwinął jakiś dziwny styl rozmowy: z jednej strony
odgrywał jakiegoś „lwa salonów”, lowelasa itp., z drugiej – pokazał swoje bardzo
„partyjne” oblicze (całe szczęście, bo mogłabym przestać być ostrożną z językiem –
wydawał mi się „od wewnątrz” przyjemnie bikiniarski). Bawiło mnie jedno: Krzysztof
interesował się „po marksistowsku” wpływem szkoły, domu, czyli środowiska na
osobowość, mówił, że widać po mnie „Saską Kępę”, dziwił się umiejętności rozmowy
i dorosłej nutki ironii. Mówił o obserwacji ludzi, ewentualnie rozwoju lub cofania ich
świadomości, pytał o obecne „orientacje” w szkole: za „jego czasów” tylko 1% wierzył
w masówkowe hasła, reszta – tylko klaskała. Jak teraz jest? Odpowiedziałam, że teraz
wierzy… 4%.
Bardzo chciał się jeszcze umówić, aby iść gdzieś potańczyć (w tej dziedzinie jest
niezetempowski), ale (choć wtedy nic konkretnego nie powiedziałam) – po prostu nie chcę.
Krzysztof mnie nie interesuje, krępuje, wyżej (obawiam się), mimo swej dojrzałości, ode
mnie nie stoi, jako mężczyzna nawet mi nie imponuje. W ogóle zero.
Czuję w nim wroga (mimo że radykalnie przeciwnych przekonań nie mam) i to mnie
nawet nie tyle męczy, ale zniechęca do niego.
Powiem mu „byle co” – i niech się odczepi.
Finito.

157 Wpis uczyniony innym charakterem pisma – prawdopodobnie jest to wpis Aliny Krzcińskiej.

158 Kwestia Gizewiusza z wydanej w 1948 r. książki Oflag. Pamiętnik jeńca wojennego Marka Sadzewicza (1907–
1975), pisarza i dziennikarza, zob. Marek Sadzewicz Oflag, Warszawa 2005, s. 102.

159 Honoriusz Balzak (1799–1850) – francuski powieściopisarz. Napisał składający się z ponad 130 utworów cykl
powieściowy Komedia ludzka (tyt. oryg. La Comédie Humaine). Z inspiracji Ludwika Walunkiewicza, który miał ponoć
około 70 tomów Komedii ludzkiej, Agnieszka Osiecka przeczytała sporą część cyklu: „Częściowo [!] przeczytałam prawie
całą Komedię ludzką”, Agnieszka Osiecka, Dzienniki. 1945–1950, dz. cyt., s. 443.

160 Zob. przyp. 14, s. 46.

161 Właśc. „Radość, radość, niech wszędzie będzie radość!” – koda wieńcząca powieść Awantura o Basię Kornela
Makuszyńskiego, zob. Kornel Makuszyński, Awantura o Basię, ilustr. Danuta Skawińska, Warszawa 1946, s. 215.

162 Właśc. „L’art?... c’est l’art – et puis, voilà tout” (fr.) – „Sztuka? To jest sztuka i – oto wszystko”. Autorem tego
zdania jest Pierre-Jean de Béranger (1780–1857), francuski poeta, zaś Cyprian Kamil Norwid użył go jako motto w wierszu
Fortepian Chopina.

163 Piórem i piórkiem (1951) – zbór wierszy i tekstów Juliana Tuwima, ilustrowany przez Eryka Lipińskiego,
opublikowany w Spółdzielni Wydawniczej „Czytelnik”.

164 Wolter (fr. Voltaire, właśc. François-Marie Arouet, 1694–1778) – francuski filozof, pisarz, dramaturg, satyryk,
historyk, liberał.

165 Stefania Różańska – nauczycielka języka polskiego, wychowawczyni Agnieszki Osieckiej. Zdaniem Agnieszki
Osieckiej, jako jedyna osoba w „Skłodowskiej” używała szminki – „była to szminka koloru maku”, Agnieszka Osiecka,
Rozmowy w tańcu, Warszawa 2008, s. 10. W 1952 r. Agnieszka Osiecka pisała: „Pani Różańska – moje polonistyczne
bóstewko. Uwielbienie dla literatury łączy z »ogonkowym« superrealizmem. Uosobienie uroczej kokieterii i wzór, bynajmniej
nie socjalistycznej, kobiecości – wdzięku. Temperament okiełznanego fanatyka, z natury szalenie sympatycznego. Uwielbia
ludzi, życie, literaturę, sztukę i siebie. Ma pieska, męża i nie ma dzieci”, Agnieszka Osiecka, Dzienniki i zapiski. 1951, dz.
cyt., s. 391. Stefania Różańska czytywała twórczość byłej uczennicy i przychodziła ponoć na jej wieczory autorskie.

166 Umarł dziadek (przeł. Inez Okulska).

167 Hotel Polonia (obecnie Hotel Polonia Palace, od 1913 r.) – jeden z najstarszych i najznamienitszych hoteli
w Warszawie. Położona w Alejach Jerozolimskich Polonia przetrwała powstanie warszawskie, a po wojnie wznowiła
działalność jako pierwszy hotel w stolicy (już w 1945 r.). W pierwszych latach po wojnie mieściły się w niej ambasady
i konsulaty obcych państw oraz rozmaite organizacje – m.in. Międzynarodowy Czerwony Krzyż.
168 Gienia – gosposia w domu Osieckich.

169 Notka z 22 stycznia dotyczy śmierci Józefa Sztechmana. Józef Sztechman (1880–1952) – warszawski mistrz
grawerski, dziadek Agnieszki Osieckiej ze strony matki. Po rozstaniu z żoną został z córkami Marią i Barbarą. Po wojnie
pomieszkiwał u Osieckich, choć zasadniczo żył sam, natomiast jego była żona Kazimiera zamieszkała na ulicy Złotej ze
swoją młodszą córką Barbarą Sikorską. Józef Sztechman umarł 21 stycznia 1952 r.

170 Or-Ot (właśc. Artur Oppman, 1867–1931) – poeta, pisarz, redaktor. Autor m.in. tomu Stare Miasto (1893).
Agnieszka Osiecka znała wydane w 1947 r. Legendy warszawskie Oppmana.

171 Związek Literatów Polskich (ZLP) – założona w 1920 roku jako Związek Zawodowy Literatów Polskich
i reaktywowana w 1944 roku w Lublinie organizacja zawodowa i twórcza pisarzy, krytyków oraz tłumaczy literackich.
W latach 1949‒1956 na czele związku stał Leon Kruczkowski. „Express Wieczorny” (1946‒1999) – dziennik
popołudniowy, ukazujący się w Warszawie.

172 Właśc. Bożenna Frankowska (Bożena) – koleżanka z klasy równoległej. Agnieszka Osiecka błędnie zapisywała jej
imię.

173 Rendez-vous (fr.) – randka, schadzka, spotkanie.

174 Barbara Kajzer, Zofia Kaszyńska – koleżanki z XIc.

175 Anatol Potemkowski (1921-2008) – pisarz, satyryk, felietonista, scenarzysta. Współpracował m.in. ze „Szpilkami”.

176 „Szpilki” (1935–1994) – satyryczne czasopismo ilustrowane, wydawane w Warszawie. W okresie stalinizmu
zajmowało się głównie krytyką wrogów demokracji ludowej i ośmieszaniem zwolenników demokracji zachodniej.

177 Teatr Syrena (od 1945 r.) – scena założona przez Jerzego Jurandota w 1945 r. w Łodzi jako Teatr Satyryków
Syrena. W 1948 r. scenę przeniesiono do Warszawy i przemianowano na teatr Syrena, którego stałym współpracownikiem
(od 1958 do 1971 r. – kierownikiem muzycznym) był Wiktor Osiecki. Stefania Górska (właśc. Zadrozińska, 1907–1986) –
aktorka, piosenkarka, tancerka, kompozytorka. Od 1948 r. pracowała w teatrze Syrena, występowała też na estradzie,
współpracowała z Artosem. Wacław Jankowski (1904–1968) – aktor teatralny i filmowy. Po drugiej wojnie światowej
pracował m.in. w teatrze Syrena i Polskim Radiu. Tadeusz Olsza (właśc. Tadeusz Blomberg, 1895–1975) – aktor, tancerz,
śpiewak, reżyser. Po drugiej wojnie światowej pracował m.in. w teatrze Syrena, Polskim Radiu, kabarecie Szpak
i Kabarecie Starszych Panów.

178 Zob. przyp. 69, s. 62.

179 Perkusja-jazz – „grać na jazzie” znaczyło niegdyś „grać na perkusji”. Często na dużym bębnie umieszczano nazwę
orkiestry albo zespołu (w nazwie nierzadko występowało słowo „jazz”).

180 XIa – klasa Agnieszki Osieckiej.

181 Hanna Szmulska – koleżanka z klasy.

182 Kameralna – restauracja przy ulicy Foksal 16, kulturalno-rozrywkowe serce powojennej Warszawy, kultowa knajpa
PRL-u. Stałymi gośćmi lokalu bywali m.in. Leopold Tyrmand, Marek Hłasko, Agnieszka Osiecka, Janusz Głowacki, Roman
Polański i Edward Stachura.
183 En deux (fr.) – we dwoje.

184 Właśc. „zimny drań” – nawiązanie do refrenu popularnej piosenki Już taki jestem zimny drań (sł. Jerzy Nel,
Ludwik Starski, muz. Henryk Wars, 1934), wykonywanej po raz pierwszy przez Eugeniusza Bodo w filmie Pieśniarz
Warszawy.

185 W 1945 r. Osieccy wrócili do zrujnowanej Warszawy i przez parę następnych lat dręczyli się myślami o tym, czy nie
powinni byli zostać w Austrii albo osiąść we Lwowie (nastoletnią Agnieszkę Osiecką męczyły nawet sny na ten temat, zob.
Agnieszka Osiecka, Dzienniki. 1945–1950, dz. cyt., s. 201). Te rozterki wynikały przede wszystkim ze skomplikowanej
sytuacji rodzinnej urodzonego w Belgradzie Wiktora Osieckiego, którego babka była Wołoszką, matka Jugosłowianką,
a ojciec Polakiem mieszkającym na Węgrzech. Przyszły pianista spędził dzieciństwo w domu macochy w Wiedniu, potem
mieszkał przez dłuższy czas we Lwowie. Przez całe życie mówił z akcentem, w dobrych chwilach czuł się obywatelem
całego świata, w gorszych zaś – bezpaństwowcem. Kłopoty tożsamościowe Wiktora Osieckiego co rusz odzywały się
w pisarstwie autobiograficznym jego córki: „»Monarchia austro-węgierska« – to tak obco, zagranicznie brzmi – trudno mi
uprzytomnić sobie, że to właśnie moja ojczyzna. Cóż – Węgry, Austria, Jugosławia, Wołoszczyzna, Polska – oto »ojczyzny«
moich przodków. Czy to dobrze, że mój ojciec wybrał obywatelstwo polskie? Myślę, że chyba tak. Jedyne, które może
z nim konkurować – austriackie – odpada pod [!] moim »sądem«. Austriak tak bardzo scalił się z Niemcem i upodobnił do
niego, że nie jest przez ogół ludzi od niego odróżniany. Nie chciałabym być Niemką, członkiem[!] narodu znienawidzonego
przez świat ani za takiego [!] uważaną. Nie na darmo pamiętam słowa fałszywych tchórzy austriackich, którzy w 1944 roku
mówili SS-manom: »Ach, Österreich – nie! Wir sind doch Deutsch. Heil Hitler«. O, znienawidzone pozdrowienie!”, tamże,
s. 442.

186 Właśc. „Ich bin Österreich(erin). Adieu, pa, pa! Ich fahre in die Welt hinaus. Und zuerst – nach Wien!!” (niem.) –
Jestem Austriaczką. Żegnaj, pa, pa. Jadę w świat. A najpierw – do Wiednia (przeł. red.).

187 Elżbieta Byskiniewicz (Bysina) – koleżanka z klasy.

188 Dusza – tak Agnieszka Osiecka nazywała swój dziennik.

189 Imre Szenes – perkusista. Pochodził z Węgier, grał w orkiestrze jazzowej Zygmunta Karasińskiego, zob. Agnieszka
Osiecka, Dzienniki. 1945–1950, dz. cyt., s. 206. Pawiak – więzienie śledcze w Warszawie (nazwa pochodzi od ulicy
Pawiej, przy której była jedna z bram wjazdowych), które w latach 1939–1944 stanowiło największe więzienie niemieckie
w Generalnym Gubernatorstwie i miejsce masowych egzekucji (w niektórych okresach było ich kilka dziennie). Pod koniec
wojny Pawiak został zbombardowany, a na jego miejscu od 1965 r. znajduje się Muzeum Więzienia Pawiak.

190 Rodzina Osieckich spędziła powstanie warszawskie w piwnicach lokalu gastronomicznego Watra (kawiarnię tę
prowadzili rodzice Agnieszki Osieckiej w czasie okupacji niemieckiej w lewobrzeżnej Warszawie, na ulicy Moniuszki),
więcej zob., Agnieszka Osiecka, Dzienniki. 1945–1950, dz. cyt., s. 36.

191 Maria Strasser („babcia” z Wiednia) – wiedeńska śpiewaczka operowa, druga żona Stefana Osieckiego (dziadka
Agnieszki Osieckiej), macocha Wiktora Osieckiego. Maria Strasser wychowywała osieroconego w szóstym roku życia
Wiktora Osieckiego i to ona posyłała go do Konserwatorium Wiedeńskiego. „Bleibe am besten bei uns, in Wien” (niem.) –
Najlepiej zostań u nas, w Wiedniu (przeł. red.)

192 Właśc. Nach Sopron (niem.) – do Sopron. Sopron – węgierskie miasto, położone w pobliżu granicy z Austrią.

193 Właść. Wiener Neustadt – miasto w Dolnej Austrii (na południe od Wiednia).

194 Wielka Nizina Węgierska – kraina leżąca na wschód od doliny Dunaju i stanowiąca część Kotliny Panońskiej.

195 Beograd (serb.) – Belgrad, stolica Serbii.


196 Właśc. Przełęcz Dukielska (500 m n.p.m.) – należąca do Beskidu Niskiego najniżej położona przełęcz w głównym
grzbiecie Karpat.

197 St. Pölten (właśc. Sankt Pölten) – miejscowość w Dolnej Austrii (w północno-wschodniej Austrii), położona 60 km
na wschód od Wiednia, nad rzeką Traisen (dopływ Dunaju). Pod koniec wojny Osieccy trafili do znajdującego się tutaj
niemieckiego obozu pracy. Agnieszka Osiecka wspominała miejsce zesłania z ogromnym sentymentem, nazywała je
„Miasteczkiem na dłoni”: „Myślę o moim cudnym »Miasteczku na dłoni«, o Kaiserwald[zie], Dunaju i Wiedniu, Alpach,
fiołkach i Wiośnie. Wiem, czuję to, że nie mogłabym tam zostać na zawsze, ale tak bardzo pragnęłabym móc tam od czasu
do czasu pojechać i zobaczyć czyste, błękitne niebo bez szumu ciężkich bombowców, i wsłuchać się w ciszę wsi
podalpejskiej i Wiosny, niezakłóconą jazgotem lecących samolotów i złowieszczym hukiem padających dookoła bomb.
Chciałabym widzieć pole koło domku państwa Lege zaorane i zasiane, a nie zryte lejami półtonówek. Chciałabym patrzeć
na Dunaj, nie widząc dookoła siebie spustoszenia sianego wszędzie przez pierwszą linię frontu. Chciałabym chodzić po
Wiedniu, Wienerwaldzie i Wiener Neustadt, nie widząc dookoła siebie ani mundurów hitlerowskich, ani nie czując
strasznego oddechu wojny. Chciałabym po prostu zobaczyć i odczuć Wiosnę tam, gdzie już raz widziałam ją w chwilach,
kiedy żyło się z dnia na dzień, z godziny na godzinę, w kraju swoich wrogów, który pokochałam”, Dzienniki 1945–1950,
dz. cyt., s. 175–176.

198 Gemütlich (niem.) – przytulny.

199 Skandal w Clochemerle (reż. Pierre Chenal, premiera światowa 11 maja 1948 r.) – francuski film komediowy.

200 Zawadowska – nauczycielka języka angielskiego w Szkole Języka Angielskiego Metodystów. Angielka.

201 Well (ang.) – dobrze.

202 Passed (ang.) – zaliczony.

203 Błąd Agnieszki Osieckiej – powinno być: Jadwiga Daabowa – nauczycielka języka polskiego i języka łacińskiego.

204 Mazowsze (właśc. Państwowy Zespół Ludowy Pieśni i Tańca „Mazowsze”, od 1948 r.) – zespół ludowy, założony
przez Tadeusza Sygietyńskiego i Mirę Zimińską-Sygietyńską (obecnie nosi nazwę Państwowy Zespół Ludowy Pieśni
i Tańca „Mazowsze” im. Tadeusza Sygietyńskiego). Premiera pierwszego programu muzyczno-tanecznego „Mazowsza”
miała miejsce 6 listopada 1950 r., a w 1951 zespół odniósł pierwsze sukcesy – m.in. w Związku Radzieckim.

205 22 lipca 1952 r. Sejm Ustawodawczy uchwalił Konstytucję Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej (pot. konstytucję
lipcową).

206 Właśc. „Wszystkie walce śpiewają / O błękitnym Dunaju, / Praterze, Grinzingu i winie, / Sentymentem wiedeńskim /
Oddychają i łkają / cesarska krew w żyłach ich płynie. / A ten walczyk się wyrzekł / Wszystkich węzłów rodzinnych /
I dostojnych swych przodków c.k., / A ten walczyk jest inny / I sentyment ma inny, / Chociaż walczyk i choć na trzy pas” –
początkowe frazy Walczyka Warszawy (sł. Jerzy Jurandot, muz. Leon Rzewuski).

207 Właśc. „Jestem sobie na wpół dziki, ludożerca sam” – wyimek z popularnej piosenki.

208 Krystyna Łukasińska – koleżanka z klasy. Pisała dziennik i wymieniała się zapiskami z Agnieszką Osiecką.

209 Stefania Kopeczek (Komendantka) – nauczycielka Przysposobienia Wojskowego (PW), szkolna komendantka SP.
SP (właśc. Powszechna Organizacja Służba Polsce, 1948–1955) – państwowa organizacja paramilitarna, do której
przymusowo wcielano młodzież między 16. a 21. rokiem życia, by wykorzystywać ją jako bezpłatną siłę roboczą m.in.
w rolnictwie. Osiecka należała do szkolnej jednostki SP, w ramach której pracowała przy odbudowie Warszawy.
210 Na stronie tej Agnieszka Osiecka nakreśliła również kwadrat podzielony dwoma krzyżującymi się przekątnymi.

211 Szkoła Podstawowa TPD nr 6 – zlokalizowana na Pradze placówka oświatowo-wychowawcza, prowadzona przez
Towarzystwo Przyjaciół Dzieci (od 1929 r.), lewicową organizację wspierającą dzieci wymagające szczególnej troski oraz
pomocy. TPD prowadziło w PRL-u przedszkola, szkoły i domy dziecka, a misję edukacyjno-wychowawczą sprawowało
w duchu panującego systemu.

212 Jan Wysocki – współpracownik z DH.

213 PS – przysposobienie sportowe. Ludmiła Brydak – nauczycielka wychowania fizycznego.

214 Henryka Andrzejewska – koleżanka z klasy.

215 Basen na ulicy Rozbrat (współcześnie WOSiR Rozbrat) – pływalnia należąca do Stołecznego Komitetu Kultury
Fizycznej (SKKF).

216 Trasa Wschód–Zachów (Trasa W–Z) – arteria łącząca Wolę, Muranów, Stare Miasto z prawobrzeżną Warszawą.
Budowaną od 1947 r. trasę oddano do użytku w piątą rocznicę uchwalenia Manifestu Lipcowego (22 lipca 1949 r.).

217 Zdzisław Olszewski (Zdzich) – kolega z Saskiej Kępy. „Zdzich Olszewski – chłopiec Irki Cz[yżewskiej]. Dowcipny
urwis z typu »cwaniaków maturalnych«. Lekko pozuje na sfinksa. Przyjemnie »uwodzi«. Gdyby nie inteligencja bardzo
wysoka, należałby do szeregów »złotej młodzieży«”, Agnieszka Osiecka, Dzienniki i zapiski. 1951, dz. cyt., s. 389.

218 Włodzimierz Lenin (właśc. Władimir Iljicz Uljanow, 1870–1924) – rosyjski rewolucjonista, działacz polityczny
i społeczny, pisarz, myśliciel, teoretyk ideologii komunistycznej, przywódca rewolucji październikowej i lider partii
bolszewickiej.

219 Andrzej Płodowski (Jędruś) – kolega Osieckiej z czasów szkoły podstawowej. Przyjaciel Jana Rajskiego.

220 Julian Przyboś (1901–1970) – poeta, eseista, tłumacz. Przedstawiciel Awangardy Krakowskiej. Wbrew opinii
Agnieszki Osieckiej, Przyboś nie lekceważył składni i interpunkcji, przeciwnie nawet – modernizował je i uważał za element
znaczący w wierszu.

221 Właśc. Wielkie Budowy Socjalizmu – potężne inwesycje gospodarczo-przemysłowe w krajach bloku
komunistycznego. Wielkimi Budowami Socjalizmu były m.in. przekopany w 20 miesięcy Kanał Białomorsko-Bałtycki,
a w powojennej Polsce – Nowa Huta.

222 Błąd Agnieszki Osieckiej – powinno być: Jan Ehrenfeucht (1901–1994) – nauczyciel fizyki. Skonstruował
i obsługiwał radiowęzeł, układał szkolny plan lekcji i pisał pełne dowcipu tekściki do gazetki szkolnej, i ponoć nie nosił
skarpetek, zob. Dorota Szczawińska-Sikorska, Jan Ehrenfeucht 1901–1994, w: Panienki z Saskiej Kępy. Z dziejów
Pragi Południe, red. Małgorzata Malewicz, tom I, s. 293, 295. „Wspólnie z prof. Bronisławem Burasem, człowiekiem
związanym z uniwersytetem, napisał podręcznik, z którego uczyły się pokolenia polskich uczniów. Jeżeli czegoś nie
mogłyśmy zrozumieć z tej książki, mówiło się, że to na pewno pan Buras napisał”, tamże, s. 294.

223 Barbara Protasiewicz – koleżanka z klasy.

224 Barbara Pawlak – koleżanka z klasy. Pisała dziennik i wymieniała się zapiskami z Agnieszką Osiecką. „Basia
Pawlak (cudnie się gimnastykuje, jak giętka stal. Sama ma w sobie coś bardzo stalowego. Piękny upór. Jest szczerze
wesoła. Kocha i jest kochana)”, Agnieszka Osiecka, Dzienniki i zapiski. 1951, dz. cyt., s. 388.
225 Marianna Żmijewska (Marysia) – koleżanka z klasy.

226 Barbara Sowińska – koleżanka z klasy. „Baśka Sowińska (cynik troszkę, ale bardzo dowcipny. Supercięty
języczek. Przyjemny egoizm i złośliwość”, Agnieszka Osiecka, Dzienniki i zapiski 1951, dz. cyt. s. 388.

227 Niedostatecznie (1949) – powieść Stanisława Kowalewskiego (1918–2003), pisarza, scenarzysty, autora poczytnych
w PRL-u utworów literackich dla młodzieży.

228 Sanacja – wywodząca się od łacińskiego słowa „sanatio” („uzdrowienie”) nazwa obozu politycznego, sprawującego
władzę w Polsce od przewrotu majowego, którego dokonał w maju 1926 r. Józef Piłsudski, do września 1939 r. Hasło
„sanacji moralnej” w życiu publicznym stało się dla Piłsudskiego i jego zwolenników asumptem do przeprowadzenia
przewrotu majowego, a wkrótce przerodziło się w „sanację państwa”, czyli rządy autorytarne. W propagandzie
komunistycznej sanacja uosabiała wszelkie zło Polski przedwrześniowej.

229 „Dwójkarze” („dwójka” – właśc. Oddział II Sztabu Generalnego Wojska Polskiego, 1918–1945) – komórka
wywiadowcza i kontrwywiadowcza Sztabu Generalnego, a od 1928 r. Sztabu Głównego WP, zajmująca się
rozpracowywaniem wrogów państwa polskiego. Przed przewrotem majowym Józef Piłsudski oskarżał swoich wrogów o to,
że angażują „dwójkarzy” w inwigilowanie jego osoby, a z kolei w okresie sanacji „dwójkarze” rozpracowywali m.in.
członków Komunistycznej Partii Polski. Po drugiej wojnie światowej Bolesław Bierut zarzucał swym konkurentom
politycznym współpracę przed wojną z „dwójkarzami” – podobne oskarżenia stały się hasłem do „walki z odchyleniem
prawicowo-nacjonalistycznym” w łonie partii komunistycznej. BBWR Piłsudskiego (Bezpartyjny Blok Współpracy
z Rządem Józefa Piłsudskiego, 1927–1935) – organizacja polityczna powstała z inicjatywy marszałka Józefa Piłsudskiego,
której celem było utrzymanie w rękach marszałka jak najszerszej władzy. Na czele BBWR stał Walery Sławek i to on
rozwiązał ugrupowanie po śmierci Piłsudskiego. Endecja (właśc. Narodowa Demokracja, ND) – skrajnie prawicowe
stronnictwo polityczne, powstałe w Polsce na przełomie XIX i XX w., istniejące do II wojny światowej. Współzałożycielem
i wieloletnim przywódcą endecji był Roman Dmowski.

230 Zob. przyp. 63, s. 60.

231 Bikiniarski nastrój – atmosfera, jaką wytwarzali zafascynowani jazzem bikiniarze. Bikiniarze stanowili najbardziej
wyrazistą w latach pięćdziesiątych XX w. subkulturę młodzieżową, nastawioną głównie na rozrywkę i czerpanie
codziennych przyjemności. Wyróżniał ich charakterystyczny strój (m.in. buty na grubej gumowej podeszwie – tzw.
„słoninie”, skarpetki w jaskrawych kolorach, wzorzyste krawaty, szerokie marynarki, często w kratkę, wąskie spodnie)
i postrzegani byli jako element kosmopolityczny, prozachodni, szczególnie zaś proamerykański. Jednym z ulubionych miejsc
spotkań bikiniarzy w Warszawie były baseny CWKS-u, zob. Agnieszka Osiecka, Legia. Basen Legii, w: tejże, Szpetni
czterdziestoletni, dz. cyt., s. 110–116.

232 Agnieszka Osiecka przestała uczęszczać na lekcje katechezy w 1951 r.

233 Dopisek ten umieszczony został pod następnym akapitem (kończącym się słowami „i wina po kieszeniach”), ale
towarzyszy mu strzałka wskazująca na właściwą lokalizację komentarza.

234 Jerzy Galewski – współpracownik z DH. Janki nr 2 i 3 to Jan Wysocki i Jan Woźniak – przełożony Agnieszki
Osieckiej w DH, działacz w Zarządzie Stołecznym ZMP. Jankiem nr 1 w DH był dla Agnieszki Osieckiej Jan Banucha.

235 Leszek Kossakowski (Kujon) – maturzysta z „Mickiewicza”. Wojtek – kolega ze szkoły powszechnej, którego
Agnieszka Osiecka spotkała na basenie w maju 1949 r., zob. Agnieszka Osiecka, Dzienniki. 1945–1959, dz. cyt., s. 44.
Błąd Agnieszki Osieckiej – powinno być: Wojciech Stattler (Tomek) – maturzysta z „Mickiewicza”.

236 Janusz Lichomski – zob. przyp. 31, s. 50. Stanisław Gebethner, Ludwik Kozłowski – maturzyści z „Mickiewicza”.
237 Po pikieciarsku – po chuligańsku. Błąd Agnieszki Osieckiej – powinno być: jive’a. Jive (ang.) – energiczny taniec
latynoamerykański, wykonywany do muzyki jazzowej.

238 Janusz Makowski – maturzysta z „Mickiewicza”.

239 Der Schlager (niem.) – przebój.

240 „Aber wie, aber wo, aber wann” (niem.) – Ale jak, ale gdzie, ale kiedy (przeł. red.).

241 Dopisek postawiony w poprzek zdań o pozdrawianiu chorującej oraz „tłumaczeniu się” z zaniedbywania prac
domowych.

242 „Nowa Kultura” – zob. przyp. 52, s. 58. Agnieszka Osiecka omawiała nr 5 z 3 lutego 1952, w którym znajdowały się
m.in. takie materiały: artykuł Dyskusja o krytyce Andrzeja Wasilewskiego, artykuł Mickiewicz i wersyfikacja
narodowa Stefana Żółkiewskiego, tekst Parę wspomnień Jerzego Putramenta o Jerzym Borejszy, wiersz Do Jerzego
Borejszy Juliana Tuwima, artykuł O nowej literaturze francuskiej Marcina Czerwińskiego, artykuł „Niobe” i „Wit
Stwosz” Ryszarda Matuszewskiego o poezji Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego oraz wiersze poetów dekabrystów.

243 Genre (fr.) – gatunek, rodzaj, styl.

244 Dwa wyrazy dokładnie zamazane w toku redakcji, którą Agnieszka Osiecka przeprowadziła 11 lutego 1952 r. Wtedy
też autorka zrobiła w Zeszycie XV wykazane na poprzednich stronach dopiski.

245 Właśc. Ab ovo usque ad mala (łac., dosł. „od jaja aż do jabłka”) – od początku do końca.

246 Olimpiada – VI Zimowe Igrzyska Olimpijskie w Oslo w 1952 r. Skoki narciarskie wygrał Norweg, Arnfinn
Bergmann (1928–2011), który w obu seriach rzeczywiście skoczył na odległość 135,5 m. Niemniej jednak zawody te
rozegrano dopiero 24 lutego 1952 r.

247 Właśc. Okręg Halle (oryg. Bezirk Halle) – jednostka administracyjna w Niemieckiej Republice Demokratycznej.

248 Cień (tyt. oryg. Tien’), ewentualnie Człowiek i cień (tyt. oryg. Czełowiek i tien’) – utwory sceniczne Eugeniusza
Szwarca (1896–1958), rosyjskiego pisarza, scenarzysty, aktora. Teatr Polski (od 1913 r.) – scena założona przez doktora
filozofii Arnolda Szyfmana w Warszawie. Po drugiej wojnie światowej był pierwszą upaństwowioną sceną – rozpoczął
działalność już w styczniu 1946 r. W latach 1950–1955 sceną kierował Bronisław Dąbrowski, który wprowadził do
repertuaru sztuki ukazujące postępową myśl polityczną (w tym także sztuki radzieckie).

249 Stanisław Procholec – kolega Bohdana Reszki.

250 Teatr Kameralny – scena przy Teatrze Polskim w Warszawie.

251 Jan Kreczmar (1908–1972) – aktor, reżyser, działacz Związku Artystów Scen Polskich (potem Stowarzyszenia
Polskich Artystów Teatru i Filmu). W latach 1946–1963 pracował w Teatrze Polskim w Warszawie. Wieża Babel (1927) –
dramat Antoniego Słonimskiego.

252 Elegia miasteczek żydowskich – wiersz Antoniego Słonimskiego, zob. Antoni Słonimski, Elegia miasteczek
żydowskich, w: tegoż, Poezje zebrane, dz. cyt., s. 495. Liberté – wiersz z tomu Wiersze londyńskie Antoniego
Słonimskiego, tamże, s. 477. Właśc. Dokument epoki – wiersz z tomu Okno bez krat Antoniego Słonimskiego, tamże, s.
319.
253 Władysław Broniewski (1897–1962) – poeta, publicysta, tłumacz, redaktor, działacz komunistyczny.

254 Objeżdżalnia społeczna (reż. Kazimierz Pawłowski, premiera 2 lutego 1952 r. w Teatrze Satyryków w Warszawie)
– program składany. Stefania Grodzieńska-Jurandot (1914–2010) – polska aktorka teatralna i estradowa, pisarka,
felietonistka, satyryczka. Żona Jerzego Jurandota – poety, dramaturga, satyryka i założyciela Teatru Satyryków Syrena,
zob. przyp. 21, s. 81. Wiesław Brudziński (1920–1996) – satyryk, aforysta. Stefan Wiechecki (pseud. Wiech, 1896–1979) –
polski pisarz, dziennikarz, publicysta, satyryk znany z felietonów pisanych gwarą warszawską, w których komentował
codzienne życie stolicy. Stworzył popularną postać pana Piecyka. Hanna Rudzińska – koleżanka z klasy XIb.

255 Zofia Gruszczyńska – nauczycielka języka polskiego.

256 Baza, nadbudowa – podstawowe pojęcia marksistowskiej teorii rozwoju społecznego. Gruszczyńska nie nauczała
zatem w duchu panującego systemu.

257 Rondo Jerzego Waszyngtona – rondo powstałe w drugiej połowie lat dwudziestych XX w. na Saskiej Kępie.
Współcześnie stykają się na nim aleja Jerzego Waszyngtona, aleja księcia Józefa Poniatowskiego, aleja Zieleniecka i ulica
Francuska.

258 „Sonntag fing das Märchen an / wie so oft – auf das Reeperbahn / Montag früh war es schon vorbei / Montag früh
brach ein Herz entzwei, / Denn der Mund, daß Küßt am Reeperbahn / Küßt nur ein mal” (niem.) – „W niedzielę zaczęła
się bajka, / jak to często w Reeperperbahn, / w poniedziałek już się skończyła, / w poniedziałek serce zostało złamane, / bo
usta, które całują w Reeperbahn / całują tylko raz” (przeł. red.). Fragment niemieckiej piosenki opowiadającej m.in.
o Reeperbahn – głównej ulicy hamburskiej dzielnicy St. Pauli (dzielnicy „czerwonych latarń”).

259 Jan Cajmer (właśc. Johann Zeimer, 1911–?) – pianista, dyrygent. Od 1946 do 1957 roku kierował Orkiestrą
Taneczną Polskiego Radia.

260 Błąd Agnieszki Osieckiej – powinno być: The Selected Stories (ang.) – opowiadania wybrane. Trudno powiedzieć,
z jakiej edycji anglojęzycznej dzieł Marka Twaina korzystała Agnieszka Osiecka. Błąd Agnieszki Osieckiej – powinno być:
Twaina. Mark Twain (właśc. Samuel Langhorne Clemens, 1835–1910) – amerykański pisarz, satyryk, wolnomularz.

261 „Ici Radio Paris” (fr.) – Tu Radio Paryż.

262 Właśc. „I’ll do my best to make you happy, / If you’re satisfied” (ang.) – „Zrobię wszystko, żeby cię uszczęśliwić /
Jeśli jesteś zadowolony…” (przeł. red).

263 Barbara Bartecka – nauczycielka biologii.

264 Jadwiga Ratajczyk – koleżanka z klasy. „Jadzia Ratajczyk – lubi dobry jazz i przystojnych chłopców oraz ładne
ubiory. Ma dobre kawały. Jest wesoła i w miarę ambitna. Inteligentna na tyle, na ile jest to potrzebne uroczej gąsce, aby nie
sprawiała wrażenia tępej”, Agnieszka Osiecka, Dzienniki i zapiski. 1951, dz. cyt., s. 389.

265 Eugenia Grandet (tyt. oryg. Eugenie Grandet, reż. Bronisław Dąbrowski, premiera 17 lutego 1952 r. w Teatrze
Polskim w Warszawie) – francuska powieść Honoriusza Balzaka.

266 Aleksander Bardini (1913–1995) – aktor, reżyser, wykładowca. Współpracował w wieloma teatrami, pracował
w Telewizji Polskiej, wykładał w Państwowej Wyższej Szkole Teatralnej w Warszawie. Znał się z Agnieszką Osiecką –
kwestowali wspólnie na warszawskich Powązkach oraz jurorowali na wrocławskim Przeglądzie Piosenki Aktorskiej.
W Eugenii Grandet wcielił się w postać pana Grandeta.
267 Hitlermädel (niem.) – hitlerowska dziewczyna, hitlerówka; „Niemieckie, blond dziewczęta. Hitlermädel. Na widok
drutów i nas za drutami wszystkie wydają dziki, zwierzęcy, triumfalny krzyk”, Marek Sadzewicz, Oflag, dz. cyt., s. 211.
Komsomołka – członkini Komunistycznego Związku Młodzieży (Komsomołu).

268 Tekst piosenki I Love You (ang.) – Kocham Cię.

269 Kazik (Błękitny Chłopiec, Skrzydlaty Chłopiec) – sympatia Elizy Kalickiej, uczeń Oficerskiej Szkoły Lotniczej
w Dęblinie. Kalicka nazywała go „Błękitnym Chłopcem”, a Osiecka – „Skrzydlatym Chłopcem” (o Elizie i Kaziku mówiła
zaś „Skrzydlate Dzieci”, a ich uczucie określała „Skrzydlatą Miłością”). Agnieszka Osiecka zaczerpnęła to miano
z powieści młodzieżowej, opowiadającej o dzielnym lotniku Ignasiu, zob. Kornel Makuszyński, Skrzydlaty chłopiec, ilustr.
Zbigniew Piotrowski, Warszawa 1959. Teresa Deszczak wspomina: „Eliza Kalicka miała chłopaka w szkole lotniczej
w Dęblinie. Pamiętam, że pracowałyśmy w czynie społecznym na Bemowie, w lesie. Weszłyśmy na teren wojskowy
i zostałyśmy aresztowane. Zostałyśmy odprowadzone pod karabinem na jakąś strażnicę, gdzie rozpalono dla nas w piecyku,
byśmy się ogrzały, a Eliza miała przy sobie adres swojego chłopca w Dęblinie i bardzo bała się, że wyniknie z tego jakaś
afera – że dziewczyna przyszłego lotnika zostanie przyłapana na obiekcie wojskowym, zostanie wzięta za szpiega – więc
połykała przy mnie ten papierek z adresem tego Błękitnego Chłopca – tak go nazywała. Było jak w filmie! Tylko się trochę
dziwiłam, dlaczego ona połykała ten adres, zamiast go po prostu spalić? Ale wojskowi chwilę potem już z nami żartowali.
Pewnie w ogóle zaaresztowali nas tylko po to, by nas nieźle przestraszyć”, Teresa Deszczak (z domu Wilk), Inna niż my
wszystkie, w: Koleżanka. Wspomnienia o Agnieszce Osieckiej, dz. cyt., s. 36.

270 Elżbieta Domańska, Aleksandra Knapik – koleżanki z klas równoległych.

271 Maria Herrgesell – nauczycielka języka rosyjskiego. „Pani Herrgesellowa – prof. rosyjskiego. Typowa dama,
przypomina postaci rosyjskich i francuskich arystokratek. Szuka w uczennicach taktu, subtelności i arystokratycznego
smaku. Nie znosi grubiaństwa i nie rozumie słów wyrażających myśli człowieka myślącego innymi kategoriami niż ona. Nie
cierpi motłochu, a udowadnia na lekcjach jego siłę. Nie rozumie marksizmu i boi się, »że wpadnie«. Ma cudne siwe włosy
i wytworną twarz. Lubi »rozmawiać« z uczennicą na osobności. Kocha Goethego i Tołstoja”, Agnieszka Osiecka,
Dzienniki i zapiski. 1951, dz. cyt., s. 391.

272 Pani Hay – mama Małgorzaty, zob. Agnieszka Osiecka, Dzienniki i zapiski. 1951, dz. cyt., s. 59.

273 Czyżewski – ojciec Ireny Czyżewskiej. Dziunia – młodsza siostra Ireny Czyżewskiej.

274 Commedia dell’arte (wł.) – włoska komedia ludowa. Ściśle skonwencjonalizowany, polegający na improwizacji
aktorów gatunek rozwijał się we Włoszech w XVI–XVII w.

275 Właśc. Szpital Dziecięcy Omega – lecznica mieszcząca się niegdyś w Alejach Jerozolimskich.

276 Właśc. Klub Sportowy Marynarki Wojennej Flota (od 1936 r.) – wielosekcyjny klub sportowy, związany z polską
Marynarką Wojenną. Przed drugą wojną światową i po 1957 r. nazywał się Wojskowy Klub Sportowy Flota Gdynia.

277 Pani Szafrańska – matka Jerzego Szafrańskiego.

278 Właśc. KC PZPR (Komitet Centralny Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej) – organ kierowniczy PZPR.

279 Właśc. Mañana (Is Soon Enough For Me) (sł. Peggy Lee, muz. Dave Barbour, 1947) – samba wykonywana
przez Martę Mirską.

280 Zapewne numer czyjegoś telefonu.


281 Zapewne numer czyjegoś telefonu.

282 Błąd Agnieszki Osieckiej – powinno być: 25 II 1952 r.

283 Czi-baba – popularna piosenka, zob. Agnieszka Osiecka, Dzienniki i zapiski. 1951, dz. cyt., s. 375.

284 „Powstańcy” – praskie VI Miejskie Gimnazjum i Liceum im. Powstańców Warszawy przy ulicy Zbaraskiej 1.
Współcześnie szkoła nazywa się XIX Liceum Ogólnokształcące im. Powstańców Warszawy. Barbara Hartfiel (w drugim
tomie dzienników błędnie jako Hartfield) – koleżanka z klasy VIIIa.

285 „Hoffmanowa” – IX Liceum Ogólnokształcące im. Klementyny Hoffmanowej. Żeńskie gimnazjum po wojnie
mieściło się przy ulicy Polnej 46a.

286 Gabriela Zapolska (właśc. Maria Gabriela Janowska, 1857–1921) – pisarka, dramatopisarka, publicystka, aktorka.
Agnieszka Osiecka znała dobrze jej twórczość, m.in. Przedpiekle (1889), Moralność pani Dulskiej (1907), Żabusię
(1897).

287 „Tańczył świat cały / Duży i mały” – fragment piosenki Konik polny (sł. Antoni Jaksztas, muz. Kamil Běhounek,
1947).

288 Desusy (fr. dessous, zob. s. 480) – bielizna damska.

289 Finito (wł.) – skończony, gotowy.

290 Dopisek uczyniony prawdopodobnie 2 marca 1952 r.

291 Santa Madonna (wł.) – Święta Panienko albo Matko Boska.

292 Elżbieta Wiśniewska (Mewka) – pływaczka z CWKS-u.

293 Flirt – zapewne chodzi o Flirt z Melpomeną (1920–1932), dziesięciotomowy zbiór felietonów i recenzji teatralnych
Tadeusza Boya-Żeleńskiego. Od 1951 r. Agnieszka Osiecka wręcz „pochłaniała” eseistykę Boya.

294 Wierz mi, dziewczyno (sł. Czesław Liberowski, muz. Antoni Buzuk, 1948) – tango wykonywane przez Zbigniewa
Rawicza.

295 Kolejarz Warszawa (obecnie MKS Polonia Warszawa, od 1911 r.) – warszawski klub sportowy. Sekcja pływacka
trenowała na basenie przy ulicy Rozbrat.

296 Finish (ang.) – końcowa część biegu, wyścigu, zawodów; meta, wykończenie.

297 Właśc. „Człowiek! To wspaniałe! To brzmi dumnie: Czło-wiek!” (oryg. ros. „Czełowiek – eto zwuczit gordo”) –
kwestia Satina z dramatu Na dnie Maksyma Gorkiego (właśc. Aleksiej Maksimowicz Pieszkow, 1868–1936), rosyjskiego
pisarza, dramatopisarza i publicysty, zob. Maksym Gorki, Na dnie, przeł. Anna Kamieńska, Jan Śpiewak, Warszawa 1951,
s. 154. Agnieszka Osiecka wielokrotnie odwoływała się w swych zapiskach do rosyjskojęzycznego oryginału.
Agnieszka Osiecka, Warszawa, 1952 r.
[ZESZYT XVI]
[7 III 1952 – 23 IV 1952]
Świat teraz jest różowy,
Świat ma szesnaście lat,
Jak wino bije w głowy
I pachnie tak jak kwiat!298

„I jedna powstanie rasa,


najwyższa –
Ludzie szlachetni”.
Wł[adysław] Broniewski299

Człowiek jest zwierzęciem towarzyskim.

7 III 1952, piątek ({23 IV 1959})


Trzeba doprawdy swego rodzaju mistrzostwa i... odwagi, aby w warunkach teatru, bądź
co bądź – stołecznego, zrobić ze Słowackiego coś tak okropnego, jak to zdołano osiągnąć
na scenie Teatru Nowej Warszawy (!) w dramacie historycznym Mindowe300. Idąc na tego
rodzaju sztukę, widz oczekuje jakiegoś misterium Przeszłości wyczarowanego bólem
i marzeniem Romantyków. Z drugiej jednak strony czai się tu największe bodajże
niebezpieczeństwo współczesnego teatru (uwaga nie moja, ale Boya) – niebezpieczeństwo
teatralności w Teatrze. Gra może być wyraźnie odczuta na wielu rozmaitych
płaszczyznach; w jednym tylko miejscu gra jako wyraźny proces odtwarzania nie swoich
myśli, uczuć, słów – nie powinna nawet istnieć; miejscem tym jest scena. Teatr ma tętnić
życiem, a nie zadziwiać najsubtelniejszą nawet grą. Gdy jeszcze zważyć, jak blisko stoją
obok siebie patos i teatralność, łatwo zrozumieć, jak trudno ustrzec się od stworzenia
atmosfery pewnego sztucznego patetyzowania uczuć. Pod tym względem zespół teatru
Nowej Warszawy spełnił najśmielsze... obawy.
Mindowe zagrany był w atmosferze prowincjonalnego seansu spirytystycznego. Fakt, że
pozorny głos boga Litwy wróżącego przyszłość Mindowy301 rozbrzmiewa niczym
wezwanie małomiasteczkowego „medium”: „duuchu przyyybądź!” – nie budzi śmiechu na
widowni, spowodowany jest prawdopodobnie jedynie szacunkiem i współczuciem
publiczności dla Mistrza, który w 100 lat po stworzeniu swego dzieła „przewraca się
w grobie” na odgłosy dochodzące ze sceny warszawskiej i nadziwić się nie może, jak to
się dzieje, że dobre sztuki musi opracowywać zły reżyser?!
A w ogóle dlaczego zły reżyser ma w ogóle mieć do czynienia z teatrem?
Skromne, mniej niż kameralne warunki sceny nie zostały zatuszowane bogactwem
dekoracji. Dywany w pałacu Mindowe „harmonizowały”, ale niestety nie tyle z atmosferą
Dzieła, ile z prowincjonalno-amatorskim sposobem wystawienia – zbyt jaskrawo
przypominały dywan z salonu pani Dulskiej302.
W zespole, który cały nie wykraczał poza rażący, sztuczny patos „narodowej” gry, wybiła
się Malkiewiczówna303, która w roli Aldony zdołała w ostatnich scenach obłąkania
wydobyć skarby szczerego artyzmu i wyzwolić się spod tandetnego piętna źle
spreparowanego „Wielkiego repertuaru”.

Byłam w teatrze z Ludwikiem. Ludwik zachowywał się wprost nieprzytomnie. Próbka


naszych wczorajszych rozmówek:
– Czemu właściwie jesteś taki nieprzytomny, nieswój i sztuczny?! Co ci jest?!!
– Nie, nic... A właściwie to miałem takie kłopoty rodzinne.
– Tak? To ty, ty jesteś taki mało zahartowany, nieopanowany? Takie sprawy umieją
wyprowadzić cię z równowagi?
– Nie, nie, skąd; nie miałem żadnych kłopotów rodzinnych...
itd., itp.
A potem pytał o stosunki między nami. Odpowiedziałam, że trudno o tym mówić, gdyż
jakiekolwiek stosunki są w ogóle niemożliwe między dwojgiem ludźmi, z których jedno
pojęcia nie ma, co drugie chce.
Byłam w ogóle cały czas wściekle złośliwa.
Wiesiek był ze swoją damą także. „Ona” jest miła, bardzo wesoła i zgrabna. Ładna –
niezbyt, ale naprawdę bardzo sympatyczna dziewczyna. Mieli oboje szalenie dowcipne
uwagi (rozmawialiśmy w foyée304) i bardzo, bardzo chciałabym być w teatrze w ich, a nie
Ludwika towarzystwie.
8 III 52 r.
Siedzę w klasie. Słońce świeci. jest u mnie (bardzo miłym) gościem i każe się
bawić. Maże mi nosem po rękawie. Jest bardzo ciepło. Nie mam kataru. Aha. No i co
dalej? G...o to i tak w obecnych czasach dużo. Mhm.

Wczoraj po budzie miałam basen (szkolny), po basenie francuski, po francuskim „interes


na mieście”, po interesie angielski, po angielskim – nareszcie do domu. Bardzo zajmujący
dzionek. Wydałam miliony na rozmaite „wehikuły”! Jest okrrropna (z wyciąganymi
tematami!) klasówa z matematyki. Nic, nic, nic nie umiem!!!!

9 III 1952 r., niedziela


Jestem zmęczona. Rano było potworne zebranie ZMP, na którym wynudziłam się jak
diabli. Za to zaraz po obiedzie zasiadłam do bardzo przyjemnej pracy – referatu
o Gogolu305. Wyjęłam mnóstwo materiałów i zaczęłam przeglądać: na tyle uważnie, żeby
mieć wystarczające wiadomości, a jednocześnie żeby nie poddać się sugestii ujęcia autora
tego czy innego komentarza, artykułu itp. W pracy tej przerwał mi [!], zresztą na niezbyt
długo, Lutek, który przyniósł mi wiersze Ważyka i opowiadał o jakiejś wielkiej i dzikiej
„awanturze”. Około siódmej, gdy już dobrnęłam do połowy pisaniny i byłam „w ferworze
i z wypiekami”, przyszli (uprzedziwszy telefonicznie o „najeździe”) Janusz z Lutkiem, bo
nie mieli, co robić, a zabawa w MDK, na którą się wybieraliśmy, była podobno „do de...”.
Nastawiliśmy adapter, tańczyliśmy, gadaliśmy dużo wesołych rzeczy i kawałów, zrobiliśmy
nieopisany bałagan w mojej, i tak już bardzo bezsensownie rozwalonej na biurku „pracy”,
no i w ogóle było bardzo wesoło. Januszowi śmiały się oczy i był bardzo przyjemny.
Wyrzuciłam ich około dziesiątej i do dwunastej dokończyłam „dzieła”. „Takie sobie”
wyszło. Ale raczej niezłe. A co najbardziej zainteresuje moje koleżanki to to, że czytanie
trwa 20 minut (20 minut lekcji!!).
Teraz sobie odpoczywam, co polega na: po pierwsze) żarciu jabłek, po drugie) sapaniu
(mam katar do pasa), po trzecie) pisaniu tych oto sympatycznych bajdałek.
Aha! Mam na jutro bilety dla Mamusi i Tereni do teatru na Objeżdżalnię306. Nie zdołałam
już wymienić i miejsca mam takie, że obawiam się, czy nie zostanę poważnie przez którąś
z nich skrzywdzona. Cholera – kicham. A psik!!
Moje Misie
Kiedy miałam 6 lat i były moje imieniny, to babcia i dziadzio poszli ze mną do sklepu
i kazali mi wybrać sobie, co chcę. Więc wybrałam takiego średniego, kudłatego Misia
i nazwałam go zaraz Ami, chociaż wcale jeszcze wtedy nie wiedziałam, że to po francusku
znaczy „przyjaciel”. Zaraz bardzo tego Amisia pokochałam. A potem było Powstanie
i Amiś był wszędzie ze mną – i w schronie w Watrze i potem, po wędrówce przez
barykady, u stryjenki na Powiślu, i podczas ewakuacji w Pruszkowie, potem w Krakowie
podczas ucieczki, i wreszcie w obozie, i w Wiedniu. Tam, uciekając w pole przed nalotem,
nosiłam go najczęściej w zębach, trzymając go za ucho (bo oboje rodzice trzymali mnie za
rączki). Zawsze byłam razem z Misiem i Niemcy nawet mu odrywali główkę, bo myśleli,
że trzymam w nim brylanty, a ja strasznie płakałam. Wtedy to Ami zgubił jedno oko i dostał
zamiast oczu dwie czarne szpilki. Wrócił razem ze mną do domu i nadal nigdy się nie
rozstajemy – jeździmy razem na wszystkie wakacje i rozmaite inne dłuższe wycieczki. Ami
nie jest już wcale kudłaty i Alina nawet nazwała go Łyseńko, ale i tak go bardzo kocham.
Zawsze w styczniu na swoje urodziny dostaje nowe kokardy; a w ogóle to co pewien czas
czyści mu się futerko, wiąże świeżą wstążkę i przyszywa odpadające części ciała.
Maleńkiego misia Du kupiłam sobie sama w styczniu [19]51 r., kiedy mi zginął na
basenie taki sam maleńki misiek, którego dostałam od Isi307 zaraz po powrocie z obozu. Du
jest brązowy, maciupeńki i ma wesolutką minę.
Wyjeżdżając na obóz kupiłam sobie bardzo ładnego, też takiego „średniego” jak Ami
misia. Jest bardzo żółty, ma rezolutne, brązowe ślepka i nazywa się Filipek. Jest zawsze,
nie wiadomo dlaczego, niepokalanie czysty. Ma czerwoną kokardkę, której nigdy nie
gniecie. W ogóle jest bardzo „wytworny”.
Po powrocie do domu z obozu dostałam od Mamy 2 misie: jeden jest dość duży, gruby i...
garbaty. Ma smętną, wykrzywioną minę i nazywa się Onufry308. Jest, nie wiadomo
dlaczego, zawsze strrasznie brudny, szczególnie na pupie. Nosi niebieską, wyblakłą
kokardę i ma fantastyczne brązowe pięty (a cały jest, a właściwie – był, żółty). Onufry
siedzi zawsze na tapczanie i każdy, kto przychodzi, bierze go w ręce i ogląda 100 razy,
a jeżeli jest nieśmiały, to miętosi go nielitościwie lub szarpie za uszy. Kiedyś mu nawet
o mało nie ukręcili oka, ale na szczęście zaraz przyszedł ktoś, kto kręcił w odwrotną stronę
i jest wszystko w porządku.
Razem z Onufrym dostałam małego, niebieskiego misia. Jest niezgrabny, kudłaty i ma
minę skończonej ofiary. Nazywa się albo Pluskwa albo Sierotka (z racji wyglądu
zewnętrznego). Mimo że jest taki nieładny i biedny, to bardzo go lubię, chociaż sama
czasami mówię do niego per: „Ty obrzygana sieroto!”.
A wczoraj, z okazji „święta kobiet”309 (!), dostałam od rodziców 2 małe misie,
popielatego i czarnego. Oba są bardzo kudłate i zabawne, z wystawionymi czerwonymi
językami. Czarny, który ma mordkę miłego i kochanego dzieciaka i jest bardzo „puchaty”,
nazywa się Faf, a popielaty, który ma takie jakieś chińskie skośne oczy – Fufu. Oba są
bardzo kochane. Posadziłam ich po obu bokach zegara, bo na półce obok płyt nie chciały
się już zmieścić i od tego czasu ów czcigodny zegar ani razu nie stanął (!). Bardzo kocham
swoje miśki.

Ot, co.
Kichaaaam!!

10 III 1952, poniedziałek


Nie powiem, żeby mi się tydzień pięknie zaczął: najpierw rano nie mogłam w żaden
sposób wygrzebać się z łóżka i odetkać niemożliwie zatkanego nosa, potem w szatni
szkolnej wetkałam [!] sobie własny kołnierz w oko i „zalałam się rzęsistymi łzami”.
W ogóle jestem zakatarzona, zasapana i wyglądam jak skończona małpa. Mam krosty koło
nosa. Bardzo ładna pogoda. Ślicznie. Zaraz będzie Wiosna. Przyniosłam Fafa do szkoły.
Wszyscy go oglądają, ale on jest bardzo czarny i nic mu to nie szkodzi. Fizyka, więc sobie
bredzę.

Jeszcze nie wiem, co będzie z tą ewentualną „tańczącą środą”. Mama coś nie bardzo
zachwycona ostatnio tymi projektami, a tatuś – hm, i owszem, tylko pieniążków nie ma,
psiakrew! Ale jakoś tam będzie! O!
Jeszcze nudna akademia i... do domu.

Wieczorem
Dawno nie odczuwałam tak głęboko Rozkoszy pływania jak dziś: już idąc na trening,
czułam straszny „głód wody”. Rozebrałam się piorunem i „z rozbiegu” wskoczyłam do
wody, i zaczęłam pływać crawlem „jak szatan”. Cudnie mi się płynęło. Nogi mi pracowały
jak maszyna, a głowę trzymałam do nosa nad wodą. Ach!!! Potem, tj. po normalnym
treningu uwieńczonym pierwszym w życiu sprintem motylem (25/25), strasznie się
wygłupiałyśmy z Figusem. Pokazywałam jej dziurę w zębie mądrości, a ona wyła, a potem
ja się tarzałam, a ona robiła różne kretyństwa. Pływałyśmy ze sobą sprinty crawlem,
dławiąc się ze śmiechu. Aż Alina była zgorszona naszym „chuliganieniem się”. Na treningu
byli Janusz i Marcin (już przedtym [!] mówili, że przechodzą z MDK do nas, ale wcale nie
widziałam, jak pływają). Stach powiedział, że „z czymś się strasznie obsunęłam” (???!)
i strasznie się śmiał, ale nie doczekałam się wyjaśnień i dotąd nie wiem, o co mu chodzi
(może o to, że Janusz i Marcin są u nas z mojej „agitacji”, a niczym się nie „wykazują”, co
zresztą byłoby nieprawdą, bo ja nawet im o tym nie wspomniałam, tylko Kot i Szafa u mnie
na „ostatkach”).
Alina, już w szatni, powiedziała mi (à propos „zmiany towarzystwa”): „Zamienił stryjek
siekierkę na kijek”.
Na złość więc całemu światu (i samej sobie) wyszłam razem z Alą, Mietkiem, Titą etc.
Już przed MDK przypomniałam sobie, że mogę poczekać na mamę i Teresę, które są na
Objeżdżalni. Powiedziałam im to i już się chciałam pożegnać, gdy Mietek powiedział
półżartem (całkiem niezłośliwie zresztą): „Nie masz się po co, Agnieszka, wracać –
Kowalski już dawno poszedł”. Na to odpowiedziałam: „Nie po to się jego pozbywałam,
żeby się teraz na powrót o niego »starać«”. „Czy to ma być aluzja?!”. „Nie, skąd –
odpowiedź na pytanie”.
Poszłam więc z powrotem, ale portier powiedział mi, że to będzie jeszcze bardzo długo
trwało, więc wreszcie sama polazłam do domu. Było mi przykro, że tak się odezwałam
o Staszku na uwagę Mietka – ostatecznie, o cokolwiek by nie[!] chodziło, to w całych
stosunkach między Stachem a mną, osobą winną byłam zawsze ja.
A że nie mogłam znieść więzów, jakie narzucała mi miłość człowieka niekochanego, to
jeszcze nie dowód [!], żebym miała się tak głupio o nim odzywać.
A w ogóle, kiedy już mówię na ten temat, to muszę stwierdzić, że doskonale zdaję sobie
sprawę z tego, jak wiele straciłam, decydując się zerwać ze Stachem; wiem, że był to
jedyny człowiek, poza rodzicami, który mnie naprawdę kochał, i to taką ogromną,
wszechogarniającą miłością, miłością dobrą... Nasi wspólni koledzy i koleżanki, znający
Staszka tylko z jego egoistycznych wybryków na terenie klubu, przekonań i postawy wobec
kolegów, po prostu nie zdają sobie w ogóle sprawy, jak dobry umie być Stach. Wiem, co
straciłam. A jednocześnie (i to, jak na mnie, dość ciekawie) nie żałuję swego postępku
wcale. Czy podyktowała mi go uczciwość? Skądże! Przecież bardzo często, nieraz przez
długi okres czasu, zdawałam sobie dobrze sprawę z tego, że Stacha nie kocham. Właściwie
to, poza nielicznymi chwilami, stosunek mój do Stacha nie był nigdy tak poważny, jak jego
do mnie. Było mi jednak ze Stachem wygodnie, przyjemnie i czasami (ostatnio coraz
rzadziej) – szczęśliwie. Stach był „lekarstwem na Jesień”, ciepłym Misiem, wreszcie
„Przyzwyczajeniem”, namiętnością – na zmianę.
Tak, ja siebie potępiam. Nie znaczy to bynajmniej, że gdybym mogła „cofnąć czas”, to
postąpiłabym inaczej. Cóż mi więc ostatecznie podyktowało zerwanie ze Stachem, do
którego powodów nie miałam ani mniej, ani więcej niż zawsze? Kaprys.
Tak, to była rzecz kaprysu. To lekko, zabawnie „cygańsko” wygląda, ale jednocześnie
nie przeszkadza w stwierdzeniu faktu, iż wobec Stacha okazałam się stuprocentową świnią.
W ogóle, to tak jakoś głupio stwierdzić, że się skrzywdziło człowieka, dlatego, że ten był
tak bezgranicznie, tak cudownie dobry. Bardzo, bardzo chciałabym, żeby Stach zupełnie
o mnie zapomniał, a co najważniejsze, żeby sobie nie pomyślał, że cały świat tak odpłaca
złem za dobro, jak to zrobiłam ja. Gdybym to spowodowała, to byłby mój wielki grzech.
Zresztą (i o tym wiem) tak nie wolno postępować z ludźmi, jak ja to zrobiłam – nie chodzi
mi tu o „zerwanie” (trudno męczyć i kogoś, i siebie w nieskończoność) – chodzi mi o to po
prostu, że jesienią [19]50 r. nie powinnam była w ogóle „wziąć sobie” tego „miłego
Staszka dla rozrywki”.
Będę o tym ze Stachem mówiła.

Dzisiaj na akademii, począwszy od mego referatu – nudnej jak cholera, Teresa mówiła
wiersz o kobietach Prutkowskiego310. Mówiła cudownie, dowcipnie i z temperamentem,
więc dostała huragan braw, uwielbień i wyznań miłosnych, a ode mnie papierowy „bukiet
(hm...) róż”. Pani Czajka311 była Terenią zachwycona i mówiła mi w ucho mnóstwo
przyjemnych rzeczy o Niej. Ha, ha!!

[wklejone zdjęcie prasowe pływaczki wraz z komentarzem:] Młodziutka Irena


Werakso312 pobiła [–] przedwojenny rekord pływacki w [–]. Wynik [–] na 100 m stylem
dowolnym stał się nowym rekordem Polski313.

Mama jeszcze w teatrze, tata gra do 2330 w Polonii. Tak jakoś głupio i „oczekująco”.
Nastrój mam taki szczególnie dlatego, że trochę pożarłam się z mamą zanim wyszłyśmy
(w związku z rozmową jej z ojcem o moim „niechlujnym” ubraniu, obecnej „fryzurze” etc.),
no i dlatego, że podobno ojciec chce tu w pokoju urządzić coś na wiśniowo, na co nie chcę
się zgodzić. A nic mi o tym projekcie nie powiedziano!!! W ogóle tak jakoś mi się
nadpsuły stosunki w domu, a co najważniejsze, czuję się coraz bardziej skrępowana. A to
najgorsze dla mnie ze wszystkiego, co może być.
No nic, miejmy nadzieję, że się poprawi.
Rodzice przypomnieli sobie (jak to było już raz, po „pierwszej scenie o zdradę” między
nimi, oczywiście), że jestem dzieckiem i zaczynają o mnie dbać. Tak mnie już od dłuższego
czasu „wychowują” – raz na rok przez 3 dni. Ciekawy system. W dodatku polega na
kontroli garderoby i zmianie tonu. Zresztą nie mam nic przeciwko temu – bardzo Rodziców
kocham i jestem jeszcze na tyle smarkata, że nawet całe gamy wychowawcze wygrywane
przez nich na moich biednych szesnastu latach nic mi nie zaszkodzą.
Robię się na „dziecię”.

Był Janek B[anucha]. Odegrałam na nim swój popołudniowy humorek. Biedny chłopak!
Oho, mama przyszła.

11 III 1952 r., wtorek


Pamiętam, był maj. Chodziłyśmy do dziesiątej klasy i zawsze miałyśmy łacinę w małym,
zalanym słońcem gabinecie historycznym. A tuż przed oknem, tak „że tylko ręką sięgnąć”,
rozpościerała się cudnie zielona korona młodego klonu. To drzewo miało wtedy jakąś
własność hypnotyzującą [!]! Patrzałam przez całą lekcję w okno, na niebo i na drzewo, nic
nie wiedząc o tym, co się w klasie dzieje. Było cudnie wiosennie, a miłe, świeże ciepło
głaskało wesołymi promykami słońca po twarzy i włosach... Taka pieszczota wiosny.
A teraz też – Wiosna za oknem. Jeszcze bardzo biedna i bardzo młodziutka, ale... Wiosna.
Najpiękniejsze jest niebo i słońce.
Zawsze na Wiosnę trudno jest chodzić do szkoły. A jednocześnie to ma jakiś dziwny urok
– taka klasa rozbrykana, złakniona słońca, a jednocześnie wkuwająca rozmaite sinusy. I ta
cudowna świadomość – Wakacje. W tym roku jest jeszcze cudowniej – Wielkanoc, potem
parę dni szkoły (trochę „nadzwyczajnych” i podnieconych), a potem – już „małe wakacje”.
Czyż może być coś bardziej uroczego niż wakacje w maju!!!
Aha, ciężar mi z serca spadł, jak to się mawia:
Pozwolono mi oficjalnie, i to z aprobatą, na środowy pląs. Hurrra!!!
Och, jak strasznie męcząco i nudno w „budzie”. Fizyka, cholera! Chciałabym, żeby
w niedzielę też była taka cudowna pogoda: umówiłam się z Januszem i z różnymi
przyjemnymi „typami” na wycieczkę na rowerach. Jak dotąd, to zawsze robiłam „powitanie
wiosny” sama – jechałam sobie daleko, na wieś, szłam z rowerem w nadwiślańskie
mokradła, oglądałam pierwsze kaczeńce. Toteż i teraz na pewno w sobotę pojadę sobie
sama „w świat”. A w niedzielę też może być cudnie, chociaż zupełnie inaczej – taki
„wariacki wypad do Falenicy314 na piwo”. Aha, muszę iść jutro w Aleje i zarejestrować
rower315. Lepiej już dłużej nie ryzykować!
Ojejej, jeszcze godzina! Puf, puf, sapię, wzdycham, prycham, kicham, nudzę się, męczę
się.
A pierwszego kwietnia – sezon żeglarski. Yachty, żaglówki, cudna wiślańska woda!!!!
Niech już będą te „wakacyjki”.
Nie, no wieczność już trwa ta nieszczęsna fizyka. Nawet nasze nieliczne „chodzące
ideały” zasypiają powoli. Ja już śpię od dłuższego czasu, z rzadka pomrukując coś do
Jadźki R[atajczyk] (moja obecna sąsiadka, nie pamiętam, czy już o tym pisałam) na
„otrzeźwienie”. I jeszcze zebranie ZMP!!!! Wyje mi dusza. A takie słońce cudne!

Dn. 12 III 1952 r., środa


Cholera! Właśnie jest historia i dostałam dwóję (!), bo tak: było z niej okropnie dużo
zadane, a ja przyszłam późno do szkoły (ząb mnie bolał okropnie i w ogóle nie mogłam
wygrzebać się z łóżka) i wcale się nie kwapiłam tej historii odrobić. Wstałam, no
i ostatecznie mogłam coś wystękać, ale jakoś mi się okropnie nie chciało (i trochę było mi
wstyd) prowadzić takiej „cwaniackiej” walki o stopień. Tym bardziej że dostałabym
czwórkę albo trójkę, a ja nie cierpię dostawać takich „miernych stopni” z przedmiotów,
z których mam piątkę. Wolę dostać „sensacyjną” dwóję. „Tak więc” się stało. Ha! Bardzo
mi niemiło.
Wczoraj byłam z Mamą i Teresą na To się pokaże. Wszystkie byłyśmy zachwycone
i śmiałyśmy się do łez (nawet ja, chociaż byłam już na tym). Gdzieś od połowy zaczął mnie
okrrropnie boleć ząb i momentalnie popsuł mi się humor, co swoim nieszczęsnym
zwyczajem zaczęłam wywierać [!] na otoczeniu, czyli na Mamie; powiedziałam jej przy
okazji jakieś głupstwo, tak że potem sama bardzo chciałabym [!] je cofnąć. Naturalnie
wkrótce pogodziłyśmy się i bardzo mamę przepraszałam.
Potem, w domu, dali mi słodkiej herbaty, co spowodowało, że leżałam na łóżku
i dosłownie wyłam z bólu, a z oczu kapały mi łzy, chociaż wcale nie miałam ochoty ani
powodu, żeby płakać. Dzisiaj nic mnie prawie nie boli, tylko mam zupełnie odrętwiałą
jedną część mordopyszcza: jutro idę do dentystki i panicznie się boję. Śniło mi się, jak mi
borowała. Brrrr!

13 III, czwartek
Popsuła się pogoda i jest pochmurno. Popaduje kapuśniaczek, ale jest tak jakoś
przyjemnie i wiosennie w powietrzu.
Wczoraj się mnóstwo uczyłam angielskiego, pisałam referat z biologii – w ogóle byłam
bardzo pozytywna. Nic więcej nie odrobiłam i już miałam zamiar z rozkoszą usnąć, gdy
złapałam jakąś powieść Claudet Annos316. Książka była urocza i całą przeczytałam. Była
Rozkosz, Miłość, nadinteligencja, fantazja, namiętność; czar młodości i ślicznego stylu
francuskiego pisarza. Cudnie było. Aha, tytuł jest Arjana317.
Idę dziś na imieniny do Krysi. Bardzo się cieszę, że mnie zaprosiła. Tylko będę musiała
trochę wcześniej wyjść – mam o ósmej trening, a... pływam uczciwie (od mistrzostw).
Siedzę jeszcze w „budzie”; jest jakiś wykład przyjemnej niewiasty o studiach technicznych.
Siedzę (a sama nie wiem, po co) i mierzwię sobie (hm…) czuprynę.

W szkole mówimy ciągle o studiach. Prawie wszystkie dziewuszki gdzieś się wybierają.
Ciekawe, jak nam pójdzie! I ciekawe, jak to z nami będzie za 5‒10 lat! Chyba umówimy
sobie jakiś o 5‒6 lat odległy termin i spotkamy się jak rozmaite „panie”, dorosłe niewiasty,
głowy domu itd.

14 III, piątek
Klasówka z polskiego! Jestem dosyć przejęta i boję się. Aha! Była klasówka. Kretyńskie
tematy o wsi. Nienawidzę pisać o chamach, szczególnie w literaturze. Nie interesuje mnie
[to]. „Stworzyłam” sloganistyczną bzdurę. Było mi żal, że nic nie pisałyśmy
o ekspresjonizmie (bo jednak miałam nadzieję...). Teraz jest z lekka nudnawa biologia,
więc sobie piszę.
Wczoraj byłam u Krysi na imieninach. Było ciepło, przyjemnie i jakoś bardzo swojsko.
Dziewuszki (szczególnie Terenia) po dwóch kieliszkach „sikacza” udawały pi–
(opuściłam niechcący)318

jaństwo i było bardzo wesoło. Tylko Basia Rz[ewuska] i Zosia siedziały w kącie
i swoim zwyczajem „nie miały nic do powiedzenia”. Pod koniec Baśka P.319 cudnie
śpiewała. Siedziałam sobie z Elizą i „zaczynam [!] myśleć, że nie jest tak źle, jak
myślałam, że jest”.
Strasznie obżarta poszłam od Krystyny na basen. Bardzo, bardzo nieprzyjemnie było
wracać przez Grochów320 – jakoś tak czarno, zimno i daleko od świata. Wydawało mi się,
że jest strasznie późno. W ogóle taki beznadziejny nastrój tkwił w pustym tramwaju
pędzącym przez czarne, zabłocone ulice, pełne skulonych z zimna ludzi. Brrr...
Na basenie było światło, szum, pieniąca się białoszmaragdowa woda. Cudnie było
popływać sobie po tym „obżarstwie”! Dziewczynki były wesołe i strasznie wygłupiałyśmy
się w szatni. Nie było Figusa, a mam do niej interes (przypomnienie o środzie). Pierwszy
raz bodajże od ½ roku był na basenie Jurek S[zafrański]; zachwycony wodą, mniej –
swoim samopoczuciem, mówił, że się wścieka, że mnie nigdy nie ma w domu
(rzeczywiście, nie ma chłopak szczęścia do telefonów); we [!] środę chyba nie przyjdzie,
bo się strasznie uczy (fakt!).
Wyszłam ze Stachem. Bez przerwy się żarliśmy i mówiliśmy mnóstwo złośliwości
mających udowodnić „maksimum naszej obojętności”. Było „sobie śmiesznie” i złośliwie.
Zaprosiłam Stacha na środę i on (o zgrozo, co za „ambicja”) – zgodził się. Małpiak
z niego!
Bardzo chciałabym, aby udała nam się środa. Och, jakże strasznie żałuję, że przestał mnie
zajmować (nawet jako „tancerz”) – Janusz! Znowu ja sama nie będę się naprawdę bawić.
No ale przyjemnie... „być może i powinno”.
Dzisiaj znowu mam „ganiany dzień” ze szkolnym basenem, odprawą w DH, francuskim
i angielskim włącznie. A katar znowu mam straszny.
Aha, zapomniałam: jedziemy w przyszłym tygodniu na Mistrzostwa Polski do Stargardu.
Tak mi przynajmniej powiedział Olek. Ale to (znaczy mój wyjazd, nie całe mistrzostwa) –
nic pewnego. Zresztą nie mam wcale pretensji do wyjazdu, chociaż naturalnie bardzo bym
chciała: sam wyjazd, kupa ludzi, 3 dni nieobecności w budzie. Zawsze – przyjemnie.

15 III 1952 r.
Dostałyśmy klasówki z matematyki. Poza drobnymi omyłkami w logarytmach nie mam ani
jednego błędu i wszystkie wzory doprowadzone do końca. Dostałam 3=. Jest to pierwsza
moja praca, którą uważam za ocenioną bardzo niesprawiedliwie. Trochę mi przykro.

Wczoraj wieczorem była odprawa w DH. Nowy kierownik (ma już około 30 lat) –
aktywista i zapaleniec – zabrał się szczerze do roboty. Remont, nowy budżet i... za tydzień
praca z dzieciakami. Nareszcie, nareszcie będzie znowu tak cudownie, jak w pierwszym
roku pracy. Na moją gorącą prośbę będę, tak jak wówczas, pracować w [!] WF-ie (siatka –
teraz gimnastyka i przygotowanie), razem z Jurkiem Budziszewskim, którego serdecznie
lubię (też taki postrzelony „zapaleniec” na punkcie dzieciarni jak ja; poza tym wesoły
i miły kolega; „osioł” matematyczny). W niedzielę sporządzimy budżet, potem dostaniemy
sprzęt, no i… „materiał dziecięcy”. Będę pracowała po 2, 3 godziny dziennie (4 razy
w tygodniu), zaopiekuję się sekcją ping-pongową i w ogóle „stanę na łbie”. A w lecie
postaram się w Zarz[ądzie] Miejskim o uruchomienie naszego basenu i stworzę sekcję
pływacką. A przecież jest już Wiosna i sezon za pasem.
Ach, ten „sezon”, ten „sezon”! Żagle, pływanie, piłka, no i dzieciarnia w DH, wycieczki,
rowery, „miliony zdjęć” – „bajecznie kolorowo”.
I pomyśleć, że to już za 2 tygodnie będzie 1 kwiecień – rozpoczęcie sezonu żeglarskiego.
Jak zwykle – przegląd żagli, drobne naprawy i... na wodę!! Wiślański, cudny wiatr; łopot
żagli nad głową; czerwone, złote, lśniące blaski na skrzącej się w promieniach
zachodzącego słońca wiślańskiej fali. Płynąć tak, płynąć pod wiatr... Och, jak to
cudownie!!
Cały czas grzeje mi plecy przedwiosenne, uśmiechnięte słońce i dlatego mam taki złoto-
wiośniany nastrój. Czekam na rozpoczęcie sezonu, na Wielkanoc, na „małe”, a potem
„duże” wakacje. Cieszę się z życia „i czekam na Wiosnę, marząc o Lecie”.
I czekam na Wiosnę, marząc o Lecie...
I czekam ...

Hip, hip, jaka ładna pogoda! Dzwonek. Hurra!!!

[po lewej stronie tekstu odręcznie skreślona mapka pokazująca trasę na Karczew – od
domu Agnieszki Osieckiej do Falenicy Letnisko]

16 III 52 r., niedziela


Cudny dzień był!
A wcale się przyjemnie nie zapowiadało: Wstałam około 8-ej i poszłam do DH dla
przeprowadzenia wraz z Jurkiem B[udziszewskim] kontroli sprzętu. Byłam zaspana
i „zielona na mordopyszczu”, z jedną, ale za to wspaniałą krostą na wardze. Z oczu lały mi
się łzy rzęsiste, a szeroko rozwarte w spazmatycznym ziewaniu „gębowrota” wołały:
„Spaaać!”. W DH musiałam liczyć (liczyć!!) sprzęt, co mnie jako tako dobudziło.
Za to po przyjściu do domu było wprost okropnie – jak zwykle bowiem w niedzielne
przedpołudnie nie wiedziałam, co z sobą zrobić. Nie lubię światła padającego przed
południem do mego pokoju, nie lubię atmosfery wstawania, sprzątania, ewentualnego
rannego „gnicia w pościeli” (chociaż czasami sama lubię tak „pognić”). Co innego letni
ranek, wyprawa na plażę, kwiaty i słońce, słońce, słońce! Ale teraz! Takie – „ni pies, ni
wydra”.
Wyjęłam wszystkie zeszyty, schowałam z powrotem i zrobiłam imitację „porządków”
w biurku. Wreszcie wstałam i zaczęłam reperować rower. Byłam pewna, że sama nie dam
rady – oba gwinty były pozaklejane i powietrze wcale „nie szło”. Tymczasem, po dwóch
godzinach „miotania się” wraz z rowerem po pokoju (!); potargana i usmolona od- i do
pasa, sapnęłam zwycięsko: rower był gotów. Można było jechać choćby do samego
Grójca321 albo jeszcze dalej – do Pipidówki.
Ubrałam się więc wytwornie (m.in. w majtki mamusi sięgające od biustu do kolan
i bluzę od dresu, która z lekka tylko przypomina odświętną szatę stracha na wróble)
i usiadłam na mego „konia”, który stęknął, jak na taki ciężar przystało, ale poza tym
zachowywał się spokojnie – prawdopodobnie także cieszył się z wiosny.
Wyjechałam sobie przez Francuską i, jeżdżąc niedozwolonymi ósemkami przez całą
szerokość jezdni, złożyłam głęboki ukłon przechadzającemu się dostojnie „ciału” naszej
szkoły. Ukłon, który otrzymałam w odpowiedzi był sztywny i bardzo zdziwiony, co miało
wyrażać: po pierwsze – co ta dziewczyna wyprawia?!; po drugie – jak ona jest ubrana?; po
trzecie – teraz to jeździ jak wariatka po ulicach, a potem będzie dwóje zbierać; po czwarte
– itp.
Jak można się domyślać, wzruszona niesamowicie owym „małym pendant”322 (!),
pojechałam sobie przez Paryską na wał. Było cudnie: Wisła lśniła – aż oczy bolały, a po
niebie biegały bardzo pękate i wesolutkie obłoczki. Niedługo jednak było mi danym
rozkoszować się pierwszym w tym roku „sam na sam” z przedwiosenną przyrodą: przy
lotnisku323 przyłączyło się do mnie dwóch kolegów – jednego z nich trochę znałam,
drugiego ów „znajomy” wkrótce mi przedstawił. Szczerze mówiąc, nie miałam ochoty
jechać w towarzystwie, a tym bardziej w towarzystwie tych „półznajomych”. Początkowo
dałam im to dość wyraźnie do zrozumienia, ale gdy „postanowili ze mną jechać choćby
bardzo daleko” i okazali się miłymi i kulturalnymi towarzyszami „podróży” – zgodziłam
się na dalszą wspólną drogę.
Naturalnie do Błot324 (na rozstajach) jechało się cudownie – asfaltowa droga, gładka jak
stół, aż prosiła o prędką, upajającą jazdę, o pęd!! Natomiast droga od Błot do Falenicy
była prawdopodobnie nieco gorsza aniżeli np. tor automobilowy w Kalifornii, śmiem
powiedzieć – dużo gorsza. W każdym razie siedzenie moje nieszczególnie miało wygodne
położenie – za ciężko i za gwałtownie je „zmieniało” w bezustannych podrygach.
Z Falenicy do Międzylesia325 droga była nader urozmaicona – jak nie wyboje, to kocie
łby, jak nie kałuża do pół opony, to piach, jak nie błoto, to lód sprzed miesiąca, a jak nie to
wszystko razem, to maź śnieżna na podłożu kamienisto-szarpanym... Zaiste –
„urozmaicona” droga. Moi „współmęczennicy na wesoło” podrygiwali na swych
świetnych, półwyścigowych rowerkach, które o wiele mniej nadawały się do tego rodzaju
jazdy niż mój „baloniasty” koń, i cierpieli w skrytości ducha.
Było szalenie wesoło i, robiąc sobie wzajemnie prysznice z kałuż lub rozkoszując się
błotną kąpielą, brnęliśmy w „międzyleską dal”. Dotarłszy na miejsce, zostawiłam mych
nowych znajomych na stacji, a sama udałam się do Tereni. Na wstępie było błoto – ale to
nic nowego. Za to na początku był pies. Baliśmy się siebie nawzajem (on raczej mojego
roweru niż mnie), ale wkrótce doszliśmy do porozumienia i wkroczyliśmy na Teresine
podwórze w zgodzie i harmonii dwóch sympatycznych obwiesiów. Jakoś się nie mogłam
do Tereni dopukać i już mi się miało robić smętnie na duszy, gdy „rozwarły się przede mnie
wrota” i ukazało się mym oczom mieszkanie Teresy wraz z całą jego atrakcyjną
zawartością, czyli Teresą samą.
Mamy ani Irki326 w domu nie było, więc Teresa mogła biegać, krzyczeć i w ogóle stawać
na głowie, wobec czego było szalenie przyjemnie.
Zaraz zaczęłyśmy wspólnymi siłami doprowadzać mnie do porządku, czyli uczesałam
swą zmierzwioną łepetynę i usiłowałam domyć fioletowe (od rękawiczek – kretyństwo nie
rękawiczki) ręce. Teresa szukała mnóstwo czasu ręcznika, robiąc przy tym bałagan niczym
ja przy wyjmowaniu swych „strojów” z szafy, opowiadała o mnóstwie różnych
„duperelek” i wreszcie poleciła mi przyjeżdżać do Międzylesia na 8-mą do Kościoła. Aha
– wywiążę się.
Teresa ma strasznie przyjemnego kota, który się wcale nie nazywa. Ów kot jednak, mimo
odruchów agresywnych z mojej strony, wykazał maksimum tolerancji w stosunku do mnie
i cały czas, odwrócony siedzeniem do otoczenia – spał. Phi – nie to nie! Myśli, że się będę
przejmować. Nie jeden kot na świecie.
Długo nie mogłam siedzieć u Tereni, bo chciałam być w domu przed zmrokiem. Toteż,
z żalem w sercu (bo mi było jakoś bardzo dobrze i przyjemnie z Teresą – i Ona sama była
cudowna i kochana), odprowadzona przez Terenię – poszłam na stację. Moi wierni
towarzysze eskapady czekali tam na nas. Terenia radziła nam jechać na Wawer, ponieważ:
„dotąd jechaliście wśród łąk, lasów i pól wiośnianych, to pojedźcie teraz wśród
rozwijających się fabrycznych osiedli” (!).
Mimo tak przekonujących argumentów krasomówstwa Tereni, pojechaliśmy znowu na
Falenicę (z rozmaitych „technicznych względów”). Pobyt u Teresy to chyba
najprzyjemniejsza część eskapady. Po wesołym pożegnaniu się z Terenią, wróciliśmy do
naszych „kocich łbów”. Część „urozmaicona” drogi wydała się tym razem o wiele krótsza.
A gdy wyjechaliśmy na asfalt, trochę już zmęczeni, znowu „pognaliśmy” z wiatrem. Słońce
zachodziło prędko i czerwono. Niebo było jak zamiecione stukolorową miotłą: sklepienie
opasywały rozciągnięte, postrzępione pasma chmur. I było cudnie kolorowo na niebie.
A potem zrobiło się szaro i zabłysły pierwsze elektryczne światła. Pędziliśmy na gaz
i upajałam się pędem i wiatrem, nie czując wcale zmęczenia. Gdy dojechaliśmy do
Obrońców327, było już całkiem ciemno. Pożegnaliśmy się i pojechałam do domu, uważając
pilnie, aby mnie „władza” nie ukarała za brak latarki. W domu nikogo jeszcze nie było
(Mamusia poszła „z wizytą”, a papa grał jak zwykle). Dopiero gdy szłam do Pani R. po
klucze na górę, poczułam, że bolą mnie mięśnie w nogach. Ale to było takie przyjemne,
zdrowe zmęczenie.
W domu otoczyło mnie zaraz dobre, przyjemne, swojskie ciepło i zapach „rodzinnych
pieleszy”.
Wypiłam ogromny kubek zimnego mleka i zjadłam czerstwą bułkę z podeszwą, tj.,
przepraszam, z kawałkiem wspomnienia po serze, którą to ucztą byłam zachwycona.
Następnie umyłam rower i siebie, zdjęłam tę furę ubrania, w jaką byłam wystrojona,
i zasiadłam do pisania tego oto wiekopomnego dzieła o wartościach niezbitych
i epokowych.
A teraz jest już późna noc, czyli godzina 21, i idę spać.

Dn. 17 III 1952 r., poniedziałek


Dziś jest w szkole tak potwornie nudno, że aż mi się to „udzieliło” i czuję w sobie
pustkę, próżnię itp. nicość.
Słońce, słońce, takie cudowne słońce za oknem! Ale to nic – niedługo już potrwa nasza
męka – właściwie to tylko do świąt!! Ha, ha! Eliza opowiada potworności o „działalności”
ząbkowskich328 chuliganów, co czyni „głosem krew w żyłach mrożącym”, inna znów mówi
o makabrycznych snach swojej cioci, a jeszcze inna o swojej mamie, która jest medium.
A przecież za oknem takie cudne słońce. Trala, bum!
Dn. 18 III 52 r., wtorek
Gdy tylko „wyszłam na swobodę” po długim, męczącym dniu szkolnym, zaraz wsiadłam
na rower i „objechałam kawał świata”. Po drodze spotkałam Elizę i odprowadziłam Ją
„aż” na Grochów. Gadałyśmy sobie o tym i owym, o wiośnie i humorach, a wreszcie
o moich ostatnich „mistycznych” skłonnościach (miliony fantastycznych i tajemniczych
snów). Było mi jakoś bardzo jasno i promiennie na duszy po rozmowie z Elizą. Pędziłam
potem na rowerze „jak szatan” i było cudownie. W domu zastałam miłą niespodziankę –
przyszła babcia z Maciusiem. Maciek miał cudowny humor, śpiewał, tańczył i wyprawiał
mnóstwo rozmaitych brewerii, tak że nawet tatuś, który wpadł na chwilę, był nim
zachwycony. Maciek jeździł na mnie jak na koniu, udawał (naśladując mnie), że robi
„świecę” i „mostek” (zebrało mi się na fikołki) i w ogóle stawał na głowie. Wyszłam
razem z nimi i cały czas biegaliśmy po ulicy, aż wreszcie Maciek przewrócił się i utytłał
sobie rączki w błocie, co babci posłużyło za temat do kilometrowego kazania o tym
„strasznym” dziecku. Wsadziłam ją wraz ze „strasznym” dzieckiem do autobusu, a sama
popędziłam „z lekcji na lekcję”.
Wlokąc się sennie i półprzytomnie z angielskiego na basen, wpadłam w dziwny i smętny
nastrój. Byłam zmęczona, smutna, roztkliwiająca się „sama nad sobą”. Snuły mi się po
głowie słowa Poematu329 Fibicha i niedorzeczne, bezkształtne i nierealne marzenia.
Swoim zwyczajem nie chciałam wyrwać się z tego nastroju.
Nawet gdy skoczyłam do wody i popłynęłam sobie „sprint” mym, ostatnio całkiem
niezłym, crawlem, to nuciłam sobie Poemat i rozkoszowałam się bólem, jaki mi ten stan
ducha sprawił. Wyszłam z Aliną i ze Stachem; gadaliśmy o środzie. Stach z bardzo
niewielkim przekonaniem wspominał coś o tym, „że to przecież nie wypada”, aby
przyszedł do mnie (po „ostatkach” i tym, co mu wtedy powiedziałam). Naturalnie nie
musiałam go zbyt długo przekonywać, aby zgodził się z zapałem przyjść. Miałam trochę
kłopotu z chłopcami i raczej będą nie ci, na których miałabym największą ochotę. Zresztą
to nie gra roli, bo i tak na żadnym z nich mi nie zależy. Bardzo chciałabym za to, żeby się
moi goście dobrze bawili, a szczególnie Terenia (wiadomo!). À propos towarzystwa:
niedawno, bodajże w sobotę była u mnie Alina. Była w cudownym humorze, straciła swą
częstą „chandrę” i zniechęcenie i snuła kilometrowe plany na przyszłość. I dopiero w tej
rozmowie m.in. ukazała mi się ta strona studiów na wyższej uczelni, której nigdy nie
brałam pod uwagę: nowi ludzie, nowe otoczenie! Przecież to też będzie bardzo ciekawe.
I pomyśleć, że to już tak niedługo!! W ogóle – ciekawy rok życia – teraz te „święta i małe
wakacje”, matura, prawdopodobnie cudowne duże wakacje (Węgry!!, obóz), potem trochę
strachu i uczelnia – nowy system nauki (może nareszcie nauki?), nowy „układ dnia
codziennego”, no i właśnie – nowi ludzie. Ciekawe!
Naturalnie przykro byłoby oblać egzaminy na uczelnię. Brrr!!
A dzisiaj jest bardzo przyjemnie, dobrze i słonecznie. Gdy obudziłam się rano i ujrzałam
pokój skąpany w słońcu, jasny i bardzo wesoły – od razu prysły gdzieś wczorajsze „mary”
i smutki, rozdrażnione jeszcze rozmową z mamusią o „psychicznym wyczerpaniu”,
rozstroju wewnętrznym i innych tego rodzaju dysonansach. Od siódmej rano do wpół do
ósmej powtórzyłam cały ostatni dział z biologii, bo byłam pewna, że będę dziś
odpowiadała (Pani Cz[ajka] pytała o moje zaniedbanie „historyczne” i była na pewno
ciekawa, czy to tylko pech i czy tylko w tej dziedzinie). Nawet w nocy śniło mi się, że
odpowiadam z witaminy D. Toteż „podświadomie” zwróciłam na nią, ucząc się, większą
uwagę.
A na biologii m.in. mówiłam o witaminie D. I było mi bardzo wesoło i „śmiesznie” na
duszy. Dziś w budzie nudno, ale nieszkodliwie (klasówka z fizyki, na którą się, hm...,
przygotowałam na przerwach, została odroczona). Słońce cudne.
Po szkole i zebraniu mam jeszcze zajęcia w DH i jeszcze jakieś „komponowanie” listu do
Bieruta330. Muszę ponadto zrobić wszystkie przygotowania do jutra. Jakoś to trzeba
pogodzić.

21 III 1952 r., piątek


„Smętnie” mi na duszy z szeregu dość nieważnych powodów, ale zanim je „wyłuszczę” –
wróćmy do przeszłości:
Miałam ogromną tremę przed środowym potańcem, a to szczególnie z tego względu, że
niemalże w ostatniej chwili zastraszająco się „zredukowała” liczba kolegów. Zresztą
miałam najczarniejsze obawy. Na szczęście było zupełnie inaczej niż to przewidywałam.
Poza tradycyjnie „sztywnym” początkiem towarzystwo było rozkręcone i na ogół
w humorze. Ku mej największej rozkoszy w połowie „potańcu” przyszło długo namawiane
Szafsko. Naturalnie z radości nawymyślałam mu okropnie. Mniej więcej do połowy
bawiłam się z wszystkimi po trochu, a szczególnie z Januszem, z którym nadal bardzo lubię
tańczyć. Ze Staszkiem „boczyliśmy się” wciąż na siebie, bardzo na wesoło i śmiesznie,
czym zresztą zwróciliśmy trochę na siebie uwagę otoczenia (Janusz robił bardzo
sympatyczne, porozumiewawcze miny).
Alina była trochę niezadowolona, bo nie było Janka R[ajskiego], który ją bardzo „bawi”,
ale bawiła się dobrze. Jola „szalała” z powodu obecności Jurka, a trochę z powodu ilości
wypitego winka (naturalnie żartując). Teresa była w takim samym „niehumorze”, jak ja
kiedyś na „pląsie” u Płetwy331 i, również podobnie jak ja wówczas, nie mogła się z owego
„humoru” wydobyć, choć miała na to prawdopodobnie ochotę. Trochę nawet siedziała
u mamy w pokoju. Janusz usiłował Ją „rozerwać” (z czego zdawał mi od czasu do czasu
szczegółowe relacje), ale nic fajtłapie nie wychodziło. Dopytywał mnie się tylko, „czy jej
coś jest”.
Schon in der zweiten Teil des Spieles ich tanzten mit meinem „Beer”. Ich hatte ihm
damals fast lieb wieder – oder nur „noch einmal”. Er war schön und angenehm und... nicht
mein. Ich fühlte, daß ich muß, muß zwückekren. Ich bat ihn sogar! Also wieder zusammen.
Ich war glücklich. Und er sagte mir nach, daß er will mich jetzt für alles erlauben, weil in
wirklicher liebe muß so immer sein. Und das war doch das, was ich so wollte! Ich wurde
noch mehr zufrieden. Das Wein, die Musik, „Beerchen” – und ich (wieder beide, wieder
zusammen) – all’ das tat, daß ich hatte eine wundergroße Lust [Ulke] ihn viel küssen, und
dann, zusammen schlafen gehen. Dies Gefühl kommt doch nicht oft332.
Udała mi się środa i to całkiem nieoczekiwanie!
Jola S[amos], która wyszła razem z Jurkiem, Staszkiem i Bogdanem, nie mogła zatrzymać
autobusu (ostatniego!) do Józefowa333 i po długich tarapatach przyszła do mnie na noc.
Była trochę zażenowana, no i zmartwiona, ale my obie z mamą serdecznie się ucieszyłyśmy
tą wizytą, tak że humor Joli od razu się poprawił. W cudownych nastrojach
„wtaszczyłyśmy” amerykankę do mego pokoju, zeżarłyśmy „cokolwiek” i położyłyśmy się.
Nakryłam Jolę, poza kocem w ogromnej poszewce, milionem różnych łachów i ciągle
pytałam się, czy jej aby nie za zimno. Gadałyśmy sobie do za dwadzieścia trzecia, głównie
o Jurku S[zafrańskim].
Bardzo, bardzo pragnę, aby oni się pokochali. Tego, że „Jurek mnie nadal kocha” (jak
utrzymuje Jola), bynajmniej nie bagatelizuję (ostatecznie zdaję sobie sprawę z tego, „jak
rzeczy stoją”), ale Jurek, jeśli tak rzeczywiście jest, to po pierwsze) nie zdaje sobie z tego
jasno sprawy, a po drugie) leży w Joli mocy, aby swe najsilniejsze uczucia Jurek
ześrodkował właśnie w niej. A co najważniejsze z całej naszej nocnej rozmowy, to fakt, że
dowiedziałam się (i jestem pewna), że Jola byłaby dla Jurka dobra.
Nazajutrz rano niezbyt trafiałyśmy w odpowiednie części garderoby i w ogóle
znajdowałyśmy się w równowadze chwiejnej. Na szczęście w szkole nikt nas nie
„zaczepił” (!).

Wczoraj był pląs Januszowej paczki, na który ze względu na „pochopną organizację”,


towarzystwo, godzinę i niejasność sytuacji oraz szereg innych „obiekcji” mama nie
pozwoliła mi iść. Czekali na mnie, dowiadywali się, Janusz „małą godzinkę” marzł na
przystanku... Ja zaś pojechałam na trening i popłynęłam sprint na grzbiecie, bijąc swój
rekord życiowy (48,5/50) i kwalifikując się tym samym na reprezentantkę klubu
w grzbiecie (Jadzia Jaroń334 robi 1:51/100). Byłam bardzo, bardzo zadowolona, ale skoro
tylko ochłonęłam po treningowych wrażeniach, wróciłam do refleksji na temat owego
nieszczęsnego „potańcu”.
I do tej chwili sama właściwie nie wiem, jak przedstawia się mój stosunek do tej
sprawy. Pomijając bowiem fakt, iż sama niemożność „potańczenia sobie”, gdy nadarzy się
okazja, sprawia mi dużą przykrość, to w ogóle sprawa ta ma dla mnie duże znaczenie:
Otóż mówię dużo o tym, nawet chwalę się (!), że mam takich cudownych, rozumiejących
rodziców, którzy w niczym nie krępują mej swobody, ufają mi i stawiają mnie na równi
z nimi.
Zawsze żywię nieokreślone, półpogardliwe uczucie dla tych „domów”, gdzie toczą się
niekończące się dyskusje na temat „czy pozwolić jej wyjść i wrócić o 10-tej, czy lepiej
niech siedzi w domu”, co w rezultacie dopiero do niczego nie prowadzi (ostatecznie
„młoda osoba” w ten oto czcigodny sposób „krótko trzymana” i tak zrobi to, co jej się
będzie podobało). Toteż gdy sama znalazłam się w obliczu takiej „utarczki” – wolałam
z niej w ogóle zrezygnować. Zamiast „użerać się o potańcówkę”, poszłam na basen i... już.
Zresztą dziury od tego w niebie nie będzie, ja się na śmierć nie zapłaczę, na dzieje
ludzkości nie wpłynie, a „rozkoszny” Januszek też się nie pogniewa.
I w ogóle nie jest mi w domu dobrze. Np. dzisiaj mówiłam ojcu dość ważne rzeczy
w związku z uczelnią i egzaminem z angielskiego, pytałam o coś (przy czym wyrażałam się
raczej „zwięźle i rzeczowo”), a on nic nie rozumiał i zadawał niedorzeczne pytania co do
rzeczy, które właśnie przed chwilą wypowiedziałam. Potem się strasznie kłócił z mamą
w kuchni, a wszystko razem było jakieś strasznie beznadziejne i nużące. Poza tym mama
organizuje jakiś koncert z panią Czyżewicz335 w szkole i obie próbowały mnie wciągnąć
w „zapraszanie” czcigodnych gości itd. Pani Cz[yżewicz], ni stąd, ni zowąd, na przerwie
poprosiła mnie o „wstawiennictwo” u pani Pellegrini (że to niby „i śpiew
i konferansjerka...”). Nic po sobie nie pokazałam, naturalnie i konwencjonalnie „obiecałam
się starać”. W domu „przekazałam rzecz mamie” (organizatorka!) i na tym stanęło.
Tymczasem p. Piwowońska336 (ohydny babsztyl), „Francuzka” naszej szkoły i była
wychowawczyni Pani P[ellegrini], która jest ogniskiem i źródłem wszelkich wiadomości
o „romansie” mego papy dla całej saskokępskiej „elity plotkarskiej”, powiedziała Pani
P[ellegrini], że ja mam podobno „przyjść do niej i prosić o przyjście na nasz koncert”, co
ta z kolei powiedziała memu ojcu.
Ojciec spytał mnie dzisiaj, czy „działam” coś przy tym koncercie, a jeśli tak, to całkiem
niepotrzebnie itd. Odpowiedziałam, że wciąż usiłują mnie w to wciągnąć, ale odmawiam
(i będę odmawiała), bo jeśli ostatecznie mam coś w „budzie” robić, to nie na stanowisku
„gońca”, ewentualnie „dziewczynki na posyłki”.

A w ogóle, to czasami odnoszę wrażenie, iż całe nasze „ciało” szkolne (a raczej


„zwłoki”) jest doskonale (choćby przez panią Piwow[ońską]) poinformowane o osobistych
sprawach mego ojca i, rozmawiając z Panią Cz[yżewicz], żywię gorącą ochotę
wygrzmocenia jej po żabim pysku.
Specyfika „romansu” mego papy, jego powszechne roztrąbienie na cały świat artystyczny
i światek plotkarski Warszawy, wreszcie nieustanne „użalanie się” „życzliwych pań” nad
moją matką, no i jej ciągłe przejmowanie się albo sztuczna „obojętność” na te sprawy,
mnóstwo komentarzy – wszystko to razem tworzy kołowrotek rzeczy nieważnych,
nieprzyjemnych i o tyle „strasznych”, o ile [!] nudnych. Jest w tym coś z prowincjonalnego
„bagna moralnego” budzącego zgorszenie podnieconych a niezaspokojonych paniuś.
Ostatecznie, czyż zawsze pozostanie najbardziej istotnym problemem pytanie: z kim
najczęściej sypia 50-letni pryk – pan X, pan Y, pan Z?!!

Pani Z[awadowska] bardzo jest zainteresowana moim językowym egzaminem na


uczelnię. Pomaga mi, sprawdzając ćwiczenia, polecając książki itd., za co jej jestem
bardzo wdzięczna. Dzisiaj dała mi kilka numerów „London is calling Europe” – pisma
będącego czołowym organem BBC337. Prosiła tylko, żeby „w razie czego” nie mówić, że to
od niej, tylko że z konsulatu brytyjskiego (notabene do konsulatu coraz niebezpieczniej
chodzić – pełno tam UB i wszelkiego rodzaju „funkcjonariuszy państwowych”). Toteż
pisma te sprawiły mi nie lada przyjemność – taki „zew ze świata”!
Och, wyrwać się stąd, wyrwać, uciec jak najdalej (i jak najprędzej)!! Uciec od tego
świata „sowieckiego eksperymentu na ludziach” i satyry na swobodę!
I „zwieję stąd” – już wszystko jedno czy jako „dyplomata”, czy sportowiec, czy majtek
na okręcie! Och, jak ja ich wszystkich nie cierpię za to, że nas tu zamknęli w swej
„dyktatorskiej” klatce. A tam?
„It’s London calling Europe”;
„Here speakes the Voice of America”338;
„Ici, Paris, ici, Paris...”.
„Liberté, liberté, liberté Cherie...”339.

24 III 1952, poniedziałek


Właściwie nie zdaję sobie w pełni sprawy z tego, co myślę, a nawet co czuję (to
najgorsze). Wrażenia, wciąż nowe, wchodzą jedne na drugie, wzajemnie się zacierają
i wypaczają. Trudno mi więc, w całym tym chaosie myśli i uczuć, pisać o nich. Nie pisać
jednak – jeszcze trudniej. Zacznę więc po prostu od faktów, a to pomoże mi w pewnym
stopniu w „wypowiedzeniu siebie”.
W sobotę o 18-tej zaczęły się zawody międzyszkolne. Byłam zdenerwowana
i podniecona, ale raczej pewna zwycięstwa i w świetnym humorze. Ponieważ zaś
wszystkie prawie moje klubowe koleżanki są w reprezentacji gimn[azjum] Reja –
przebywałam wciąż z nimi, wygłupiając się mnóstwo z Figusem. Ona także była
w podobnym jak ja nastroju. Pływałam klasykiem. Gdy zobaczyłam, jakie mam rywalki
(m.in. maleńką Potocką340), bardzo się ucieszyłam i stwierdziwszy, iż mam „niegodnego”
przeciwnika (zresztą bez żadnego zarozumialstwa), postanowiłam popłynąć „na efekt”.
Wykonałam więc (strasznie wolno!!) 20-metrowy start, który był o tyle ładny, co
niekorzystny. Gdy „wyszłam” na powierzchnię, zobaczyłam rywalki przede mną. Zaczęłam
płynąć ostro na sprint, ale dystans był za mały, a różnica już powstała – za duża. Dwie
pozostałe dziewczynki „wzięłam” na finiszu, ale Krystynka341, po raz pierwszy w życiu,
wygrała za mną (o 0,8 sek.). Wychodząc z wody, nie czułam właściwie nic. Potem jednak
zaczęła się makabra – „ale cię zrobiła”; ale ci się dostało od naszej „maskotki”; „Aga, co
z tobą?!”. Itd., itp. Urocze koleżanki z „Reja” (tzn. nie klubowe, ale pozostałe, które też
znam) dały niedwuznaczny wyraz swemu zadowoleniu. Potem jeszcze rzuciłam wraz z nimi
„do góry i o ziemię” Halinę Kamińską342, gdy pobiła rekord W-wy na 50 m crawlem,
śmiałam się, gratulowałam Idze i Alinie, ale wszystko to działo się tak jakoś bardzo
dziwnie, sztucznie i daleko, za grubą mgłą nastroju, jaki mnie opanowuje w takich
chwilach (a tym razem był bardzo silny), gdy wszystkie uczucia tak bolesne, że aż
znieczulające, sprowadzają się do tego jednego słowa – przegrałam.
W sztafecie płynęłam crawlem i dałam swoje maksimum. Byłyśmy (niespecjalnie dzięki
mnie) – drugie.
Po wyjściu z basenu – drugi tom małej „tragifarsy”:
Iga prosiła Alinę i mnie, żebyśmy poszły z nią i z jej mamą (przyszła na zawody) „na
ciacha”. Bardzo lubię Figi mamę, bardzo lubię ciacha, ale naprawdę nie miałam na to
wszystko najmniejszej ochoty. Zresztą odmówiłam w taki sposób, że Figus mnie zrozumiał
i bynajmniej nie był obrażony. W ogóle muszę przyznać, że tego dnia, zarówno Iga, jak
Alina były dla mnie bardzo dobre. Alina spytała, czy nie mam ochoty wobec tego z nią
wyjść.
– Jeśli mam być szczera, to (błagam Cię – nie gniewaj się) – nie. Czuję, że muszę być
sama – odpowiedziałam.
Wyobrażam sobie, że musiało to być przykre dla Aliny, ale czułam się naprawdę
strasznie. Fakt, iż mimo całego serca, jakie mi okazuje, Alina czuje nade mną całą
przewagę swego bycia „zwyciężczynią”, był dla mnie straszny i... i naprawdę nie chciałam
niczyjego towarzystwa.
Zaraz jednak, ni stąd, ni zowąd, rzuciłam się Alinie na szyję i prosiłam, aby poszła ze
mną, tylko nic nie mówiła o pływaniu. Alina zrobiła kochaną i rozumiejącą minę,
powiedziała coś bardzo dobrego i wyszłyśmy.
Na górze jednak siedział Stach. Był zmęczony i trochę zły – czekał na mnie 3½ godziny –
całe zawody.
I staliśmy tak we trójkę – oni „po bokach”, ja w środku. Żadne z nich nie dopuściło do
siebie myśli, żeby wyjść we troje. Czekali. Naokoło nas pędziło mnóstwo ludzi, był szum,
hałas, rozlegały się gwizdy; na dużej sali trwały ostatnie minuty meczu koszykówki. A to
wszystko za dobrze znaną męczącą mgłą. I oni dwoje – Alina i Stach, oboje „dla mojego
dobra” działający, a teraz, przez te długie, długie sekundy upajający się moją sytuacją.
Alina wreszcie powiedziała swoim „dorosłym” tonem: „No, zdecyduj się wreszcie, nie
lubię, nie cierpię niejasnych sytuacji”.
Podałam jej rękę i wyszłam ze Stachem, który także miał do mnie pretensje, bo „miałam
minę męczennicy” i... „ostatecznie możesz iść z tą Alą, proszę Cię bardzo”.
Przed Ogniskiem stał Janusz z Lutkiem i Cowboyem, którzy przyczepili się do nas. (Stach
miał pretensje...). Jechaliśmy razem na Kępę i strasznie się wygłupialiśmy (ja też).
Wieczorem, gdy zgasiłam światło i leżałam z silnie zaciśniętymi powiekami, usiłowałam
z trudem pozbierać myśli. Było mi siebie troszkę, troszeczkę żal.
W niedzielę, wcześnie (bo w dziewiątej serii), płynęłam grzbietem. Chciałam pobić stary
rekord Aliny ustanowiony gleichem343 (tj. nieobecny rekord backcrawlistek) – tak po
prostu dla siebie. Byłam ostatnia, z czasem o 5,8 sek. gorszym od mego nowego „rekordu”
ustanowionego w piątek na treningu.
Wyszłam z Figą i jej mamą, która pożegnała nas przy Nowym Świecie. Szłyśmy z Figą
wiaduktem, rozmawiając o jej sercowych kłopotach, troskach i zabawach, dużo się
śmiejąc. Dzień był okrutnie jasny, a śnieg odbijał promienie przeraźliwie boleśnie. Było
bardzo niebiesko, jasno i jaskrawie [!]...
Nie chciałam i nie mogłam być sama, nawet jeżeli dalsze obcowanie z ludźmi miałoby mi
przynosić coś w rodzaju „bólu”.
Aha, po drodze do domu spotkałam Janusza L[ichomskiego], który obiecywał, że będzie
z Cowboyem na zawodach, na które się z Figą wybierałyśmy. Uradowana, że mogę Fidze
obwieścić przybycie Cowboya (bardzo jej się ostatnio podoba), pojechałam do niej około
16-tej (tak jak się umówiłyśmy). Po drodze spotkałam Adę P[rokop] i Elę I[wanow]
i razem pognałyśmy po Igę. Ta, uradowana wiadomością, jaką jej przyniosłam, zrobiła się
na „bóstwo” i wkrótce wyszłyśmy.
Na zawody Włókniarz Łódź344 – Kolejarz W-wa dostałyśmy się na tzw. grandę.
W każdym razie byłyśmy za darmo na dole, a tłumy ludzi stały na schodach i nie mogły się
dostać. Nasi chłopcy (Paluch, Andrzej M., Stach, Leszek, Boguś J[aworski], Mroczek, Kot,
Zelman345 i inni) płynęli poza konkursem sztafetę 10x100m (na rekord). Rekord Polski
uzyskali. Potem płynęli (Dyzma346 etc.) 4x100 motylem. Także pobili rekord. Same zawody
były bardzo ciekawe. Irka Werakso ślicznie popłynęła 400 crawlem, ale rekordu nie
zrobiła.
Siedziałam i łaziłam z Figą, która poszukiwała bez skutku Cowboya (rzeczywiście nie
przyszedł, ale musiał naprawdę nie móc) i bardzo „rozpaczała” na ten temat. Dobrze mi
było i względnie spokojnie z tym głupiutkim jeszcze trochę, trochę już fałszywym
i popsutym dzieciakiem, który na razie jeszcze bardzo niewiele rzeczy umie i chce brać
„serio” poza swoją osobą. Zresztą bawiła mnie ta cała sytuacja, to uganianie się za „czyi​-
miś” sprawami, takie obce i cudownie niebolesne.
Nagle podeszła do nas Alina i „zawezwała” mnie (dosłownie) do siebie. Myślałam, że
może ma mi coś ważnego i istotnego do powiedzenia. Tymczasem ona „usadziła” mnie
między sobą a Lidą Zonn347 („oryginałem intelektualnym”, z którym chodzi do jednej klasy,
i którym się zachwyca) i po zwykłym gadaniu o głupstwach, powiedziała mi, że
„zachowuję się dziwnie i co najmniej głupio” i szereg temu podobnych epitetów. Dziwiła
ją moja „przyjaźń z Igą” i „małymi” (Ada), gwałtowny nawrót do Stacha. Jeśli chodzi
o Igę, to chciałam najzwyczajniej w świecie sprostować jej mylny sąd (nie twierdzę, aby
Iga miała być mnie „niegodna” czy coś w tym rodzaju; po prostu jednak nie widzę nic, co
by przemawiało za jakimś zbliżeniem między nami; lubię „wesołego Figuska” i czasem,
gdy ona chce tego, pomagam jej – to wszystko), tymczasem Alina nie chciała, żebym się
„tłumaczyła”, bo przecież ona „nie robi mi scen”. Tymczasem ona „robiła mi scenę” („…
no a jednak Ada u ciebie bywa…”), a ja się „tłumaczyłam”, co w gruncie rzeczy było
nawet dosyć śmieszne. Potem „przerzuciła się” na Stacha (stał za nami i „piąte przez
dziesiąte” wszystko słyszał) i „mówiła to, co myśli” o naszych stosunkach. Jeśli już o tym
mowa, to warto wspomnieć, że Stach ma w Alinie „wroga numer jeden” (czemu?). Ogólnie
biorąc, w całym tym moim postępowaniu Ala widzi przejawy histerii i kretyńskiego
matactwa („Nic już teraz nie rozumiem – najpierw chciałaś się jego za wszelką cenę
pozbyć, osiągnęłaś to, teraz znowu mówisz, że ci na nim zależy...”). Częściowo to i racja.
Ale nie tak bardzo (nie biorąc pod uwagę specyfiki naszych stosunków ze Stachem) to
znowu dziwne w porównaniu z wszelkimi niekonsekwencjami i nielogicznościami, jakie
popełniła i popełnia „na polu miłości” niepoprawna ludzkość. Miłość bez wszystkich
swoich „niekonsekwencji” to jak gra bez polotu i sztuka bez serca. Ale skończmy
z dygresjami. Gdy więc już zostałam kilkakrotnie utwierdzona w głębokim (zaiste)
przekonaniu o swej głupocie, pomilczałam trochę i spytałam, czy Alina może wpaść do
mnie we wtorek. Dowiedziałam się, że nie, bo „nie chce po prostu, to raz, i nie lubi tłoku”
etc., etc.
Wyszłam z Figusem i ze Stachem. Figa została jeszcze trochę „poczekać”, a my poszliśmy
do domu. Mówiliśmy najpierw o Alinie. Stach – wrogo, ja – z milionem „zastrzeżeń”,
rozmaitych „za” i „przeciw”. Stach twierdzi, iż Alina chce mnie koniecznie zagarnąć pod
swój wyłączny wpływ, a to szczególnie z pobudek czysto materialnych. Mówi, że Ala
„złapała ofiarę i trzyma”, i że jest mądrzejsza życiowo, niż to się może wydawać. Ja zaś
twierdzę, że nie wiem. To fakt – nie wiem, jakie pobudki kierują postępowaniem Aliny
i jej stosunkiem do mnie. Mimo licznych, powiedzmy, dowodów na to, że jestem szczeblem
na drodze Aliny, i że tylko „jako taki” zasługuję na jej uwagę, to jednak mam ten zwyczaj
(cenię go!), że tak poważnego zdania o człowieku łatwo nabrać nie mogę. I dlatego
utrzymuję, że nie wiem. A dlatego, że nie wiem – nie mam prawa krzywdzić kogoś ciężkim
posądzeniem. To jedna strona. Z drugiej jednak strony (i to jest pewne) Alina w swej
taktyce postępowania ze mną (i to bez względu na pobudki, jakie nią kierowały) popełniła
pewien zasadniczy błąd: otóż nie wzięła pod uwagę tego, że istnieje cała grupka osób
bardzo mi bliskich i drogich, które z szeregu rozmaitych względów grają w moim życiu
o wiele większą rolę niż ona; że mam do nich przede wszystkim zaufanie, czego (jak to
wyraźnie widać) o mym stosunku do Ali powiedzieć nie mogę.
Alina mówi: „Jako twoja... koleżanka mam chyba prawo (w związku z Igą i dniem
wczorajszym)...”.
Otóż nie. Nie ma prawa. O to chodzi. Tu właśnie Alina myli się. Chce, abym była więcej
„jej” niż „swoja” czy „wszystkich”. Ale ja się nie zgadzam.
Nie postąpię tak, jak radzi Stach. Nie postąpię, bo nie wiem, czy to byłoby słuszne.
Postaram się „pogodzić” z Alą, dawać jej to, co się może jej przydać. Ale siebie jej nie
oddam. Być może, że jestem dla niej środkiem. I cóż z tego – mogę być. Wcale mnie to nie
zraża. Mogę jej pomóc materialnie i moralnie, mogę ją nadal lubieć [!], tak jak dotąd
lubiłam. Ale to wszystko razem wzięte nie znaczy jeszcze, aby „miała prawo”.
Nie bawię się „w niezdobytą”. Są, i niewątpliwie będą, ludzie, którzy mają i będą mieli
„prawo” do mnie. Ale po prostu Alina do nich nie należy. I nie bawię się w filantropię
w stosunku do niej ani w „pocieszycielkę strapionych” (jak ona mnie nazywa, mówiąc
o mym stosunku do rozbeczanego Figusa) – mam, więc daję. Ot tyle – a ona chce brać.
Niechaj więc bierze i nie robi ze „szczebla do swej ewentualnej kariery” – przyjaciółki
czy kogoś w tym rodzaju.
Szczerzę lubię Alinę, nie mam do niej jednak zaufania. Może je nabiorę, a może stracę do
reszty (ale w to wątpię).

Dzisiaj po treningu wyszłam również ze Stachem. Mówiliśmy ze sobą niedługo – godzinę


może, ale powiedzieliśmy dość dużo. Dowiedziałam się, że przebywanie ze mną „nauczyło
Stacha, jak należy postępować z ludźmi podłymi, bo ja jestem bezsprzecznie człowiekiem
podłym”. Że nie mam charakteru wcale lub mam bardzo zły i przewrotny; nie wiem nigdy,
czego chcę, ale sycę się, gdy widzę, iż „ktoś dał się złapać i cierpi”. To mnie bawi. Tym
się rozkoszuję. Dlatego to nigdy nie będzie mi w życiu dobrze. A człowiekowi, który ze
mną będzie żył, będzie dotąd tylko dobrze, dokąd mnie nie pozna. Potem przeżyje piekło,
chyba że się będę bardzo dobrze maskować. W postępowaniu z ludźmi dążę do tego, aby
ich doprowadzić do „padnięcia mi do stóp”, a potem długo bawić się tym i szydzić. Mówię
czasem o dobroci, nawet o swojej dobroci, ale nie ma we mnie na nią miejsca. Jestem po
prostu zła.
Swoim postępowaniem sprawiłam, iż Stach nie kocha mnie już od dawna.
Przyzwyczajenie, które go nadal do mnie wiąże, to takie uczucie, które można żywić do
kolegi, do psa nawet. Tym niemniej [!] rozłąka nie sprawia bólu, a po dłuższym jej trwaniu
– zapomina się. A to już nie jest przecież miłość.
Każde z tych słów posiadało ogromną siłę – było prawdziwe. Starałam się wytłumaczyć
Stachowi to, że wzajemnym niekrępowaniem się, o którym tyle już bezskutecznie
mówiliśmy, spowodowaliśmy niknięcie mojej częstej krętaniny. Po prostu – tylko
niekrępowaniem się. Mam dużo kolegów (ostatnio np. Janusz) i koleżanek, z którymi lubię
i chcę przebywać. Przypuśćmy, że kocham tylko Stacha jednego; nie znaczy to jednak, żeby
mnie nie interesowali inni ludzie, żebym nie lubiła tego, co jemu np. nie odpowiada.
Taniec z Januszem, rozmowa (ewentualnie) z Aliną – to nie są rzeczy, które mogłyby
podważyć mą uczciwość w stosunku do Stacha. Jeśli jednak jestem skrępowana ciągłą
obecnością i aktualnością Stacha (zabawa szkolna!), to brak tych rzeczy rodzi potrzebę
buntu, wyolbrzymia ich znaczenie. Szczególnie dotkliwie odczuwam to w obcowaniu
z chłopcami. Chcę i lubię mieć tzw. powodzenie, „lubię być lubiana”. Zostawiona mi w tej
dziedzinie pełna swoboda nie dopuściłaby do mnie nawet myśli o tym, aby z niej
nadmiernie skorzystać. Mogę i chcę kochać Stacha wówczas, gdy nie odczuję narzuconych
mi wraz z miłością więzów, a wtedy sama sobie pewne hamulce narzucę. Ale to musi
zależeć ode mnie, a nie od niego.
Próbowałam to wszystko (mniej więcej dosłownie w ten sposób) wyjaśnić Stachowi.
Jemu jednak całe to „zagadnienie swobody” nie wydawało się dość istotne, a moje
argumenty – na czasie. Jemu chodziło o „samą mnie” i stąd ta... hm – „krytyka”.
Piszę o tym spokojnie. Robię to po prostu dlatego, że patrząc z punktu widzenia Stacha,
nie sposób nie przyznać mu racji. Stach jest jedynym człowiekiem, który ma prawo uderzyć
mnie w twarz. Ma prawo.

Jutro kadra CWKS-u wyjeżdża na 10 dni do Zakopanego. Wszyscy? Tak jakby. Tylko
Alina, Leszek, Derent348 i ja nie jedziemy – jesteśmy „maturzyści”. Wszyscy troje
wierzyliśmy, że uczciwie powiedzieć dyrektorowi o wyjeździe wystarczy, aby otrzymać
pozwolenie. Wszyscy troje „wpadliśmy” – ani moja dyrektorka, ani ich „ciała” nie
zgodziły się.
Leszek i Derent (aha, jeszcze on!) naprawdę się muszą uczyć. Ale ja? Nie chcę, nie chcę
się uczyć! Chciałam jechać do Zakopanego! Olek był strasznie dla nas kochany i bardzo się
nad naszymi „losami” użalał. Postaci rzeczy naturalnie w niczym to nie zmienia.
Nawet moi rodzice żałują, że nic z tego wyjazdu. Zazdroszczę wszystkim osobom, które
nie są w tej antypatycznej, wciąż czymś „podnieconej” i wciąż w czymś przeszkadzającej –
jedenastej klasie!!
I pomyśleć tylko – zaimprowizowana „anginka” (pobyt, na wszelki wypadek, „u cioci
w Konstancinie”) i... jutro wieczorem zasypiałabym w ramionach mego surowego
Niedźwiadka, a pociąg unosiłby nas w daleką, nieznaną ciemność. Miś szeptałby gorące,
nigdy nieścierające się „kocham i przebaczam”. A rano... „Kasprowy Wierch powita cię
pogodą...”. I Biały Szał.
A rano... nudne odpowiedzi z astronomii, błoto ze śniegiem na ulicy, potem dentystka, DH
i wreszcie trening – męczący, dławiący, duszący oddech „motyla”, sprinty, podczas których
jest tylko jedna uporczywa myśl – poprawić choć o 1/10 sekundy, krótki odpoczynek pod
gorącym natryskiem i wreszcie sen. Taki sobie zwykły marzec w warszawskim błocie.

Jutro na zebraniu ZMP „rozważy się” mój „wygłup” z granatem na SP. Niechże mnie już
raz „potępią”, niech przekreślą tegoroczną maturę. Wsiądę sobie w pociąg i... pojadę
w najbielszą, najukochańszą Dal. Jeśli jednak nie pojadę i nie „potępią mnie”, to
bynajmniej „nie dam się” ani samej sobie, ani „marcowym dniom”, ani nastrojowi
„w ogóle” – dam sobie radę sama z sobą.

„Życie jest ciekawe, życie jest pasjonujące!


Żyć trzeba umiejętnie, ostrożnie...”349.
M[aksym] Gorki
(Mieszczanie)

Dochodzi g. druga. Jest bardzo spokojnie. I ciepło.


Dopiero teraz doceniam (po raz pierwszy chyba w całej pełni) usługi, jakie oddaje mi
pamiętnik. Nie to nawet, żebym pisząc, podejmowała decyzje – nie wiem, czy nauczę się,
kiedy naprawdę decydować. Po prostu dochodzę do ładu ze swoim jędzowatym
„wnętrzem”. A swoją drogą, to ciekawe, jaka będę przez te 10 dni i czy zdecyduję się (?)
na to, aby być „aniołem” dla Stacha, wynagradzając mu wszystko (jeszcze mogę) i to bez
względu na to, czy uwzględnimy „traktat o niekrępowaniu”, czy nie. A może się nie
zdecyduję, pozwolę Stachowi myśleć o mnie rzeczy potworne i już „tak naprawdę” (teraz
już nie można inaczej) „zostawię go” z jego nowym spojrzeniem na życie, a sama pójdę
nieskrępowana podbijać świat? Ano zobaczę. Ale chyba to pierwsze. Mimo bowiem
liczniejszych tych „przeciw” niż „za”, jestem istotą obdarzoną taką „małą” rzeczą jak
sumienie.
Nie znaczy to bynajmniej, że wyznaczam sobie „pokutę” za dotychczasowe „grzechy”
względem Stacha! Tu, przy decyzji znaczy, nie odegra roli samo sumienie – między innymi
sumienie.
Jego rola będzie zaś decydująca tylko w znoszeniu ewentualnej sytuacji skrępowania
(o ile ta zaistnieje).
Na razie umówiliśmy się jutro o 1715. Obym tylko zdążyła na czas z DH. A mam jeszcze
„miliony” spraw na mieście!

25 III 1952 r., wtorek


Wczoraj (a właściwie już dzisiaj) czytałam do czwartej Małżeństwa350 – świetna
książka. Obudziłam się więc dzisiaj nieco nieprzytomna i ze strasznie bolącymi oczami
(chlor), ale za to w niezłym humorze i przede wszystkim spokojna. Siedzę w budzie na
nudnawej biologii. Nawet mocno nudnawej. Przedtem zaś odpowiadałam w bardzo
przyjemnej atmosferze z astronomii i dostałam 4 na okres. Sprawiło mi to przyjemność.
Na przerwach i wolnej lekcji rozmawiałam z Terenią i Jadzią R[atajczyk], a one „wiodły
mnie na pokuszenie” – czyli namawiały do wyjazdu do Zakopiańca. Sama nie wiem. Gdy
o tym „trajkoczemy”, śmiejemy się i obgadujemy „ryzyko”, jest mi strasznie wesoło
i przyjemnie.

Dostałam od Figusa zeszyt pt. „Złote myśli” do wypełnienia. Jest tam szereg pytań takich,
jak: jakie jest twoje marzenie, jakich chłopców najbardziej lubisz, jakie dziewczęta, co to
jest miłość, co to jest pocałunek, co myślisz o właścicielce „Złotych myśli”... itp.
Bardzo to zabawne i ciekawe. Można by napisać całe studium na temat psychiki gąski
w wieku smarkatym (Jakie jest twoje marzenie? Podróżować! Zdać maturę i wyjść za mąż,
ale tylko za bruneta). Obok schematycznych i gęsiowatych oraz takich „typowych” dla
wieku [odpowiedzi] (Co najlepiej lubisz? Tańczyć, tańczyć, tańczyć – ja też tak napisałam),
są także ciekawe i oryginalne, niektóre bardzo dowcipne. Zaprowadzę sobie taki zeszyt
i dam dziewuszkom do wpisania, ale tym tylko, które naprawdę lubię, no i... jakby to
wyrazić – takim „życiowym”, niemającym w sobie nic z „zakutej mumii”, która jest chyba
najpotworniejszym typem tzw. maturzystki. Zresztą taki „kujon”, choć tak się „solidnie
przykłada” – niewiele wymyśli. Żeby tworzyć, nawet skomplikowane wzory i formułki
matematyczne (a może nawet tu najbardziej), trzeba być obdarzonym polotem, fantazją,
trzeba chcieć sycić się życiem, wzlatywać i upadać, trzeba mieć to, co Francuzi nazywają
„esprit de vivre”351, a co jest istotą każdego talentu.

Podawałyśmy przed chwilą dane co do wyższej uczelni. Eliza zdaje się podała
stomatologię (!!!). „Krzyczałam” do Niej przez całą klasę, ale Ona nie słyszała. Jest lekcja
i nie mogę nic się dowiedzieć. Ale to jest straszne! Stomatologia nie jest zawodem, który
wybiera się z zamiłowania (w każdym razie rzadko). I wiem, że Elizę[!] w każdym razie
zawód ten nie pociąga.
O Boże, Boże! Dlaczego ludzie sami stawiają nieskończoną ilość rys na swoim życiu!
Zawód, który nie da zadowolenia sam przez się – nigdy nie „odpłaci za to” ilością zysków,
jakie wykonywanie go przynosi. Nie jestem zwolenniczką twierdzenia, iż jedyne
prawdziwe zadowolenie przynosi w życiu praca. To więcej niż przesada. Ale praca –
znaczy wiele. Nie wystarczy z niej korzystać, trzeba ją kochać. Inaczej jest męką.
A to nie zawsze da się naprawić.
Èlise, Èlise, Èlise!!!
Elżbieto.
Och nie, nieprawda – pomyliłam się.
Eliza wcale nie idzie na stomatologię. Cudownie! Siedzi strasznie „nabzdyczona”
i „zakuta”, ale to nic. Mam nadzieję, że w 2‒3 dni po maturze zapomni, co to jest logarytm.
Zresztą to wszystko razem nie przeszkadza Jej być sobą – Èlise, z tą cudowną „grzywką”,
boską duszą i dłuuugim języczkiem.
25 III 1952 r., wtorek
Jest jakieś potworne zebranie ZMP. Mnie i Ewę „osądziły łagodnie”, zajęłyśmy same
„krytyczny stosunek”, ja się kajałam jeszcze à propos „postępowanie sportowca i członka
CWKS-u”. Potem potoczyła się sprawa postawy (okropne wygłupy) Jadźki na strzelaniu.
Wypłynęło mnóstwo, mnóstwo problemów psychologicznych: One ją „sądziły” okrutnie,
chłodno, z faktami. Tak zawsze postępują dzieci – najokrutniejszy światek. Jadzia jest
rozkapryszonym, naiwnym, głupiutkim i zbuntowanym dzieciakiem. Nie na ich lancety,
skierowane trochę „osobistymi wycieczkami”, a trochę rzeczową i szczerą krytyką, która
jednak jest nieumiejętna i chłodna, przygotowana jest jej (winna, to fakt) „zbłąkana dusza”.
Dalszej części zebrania ja nadałam ton. Wiem o tym i... trochę żałuję. Wzleciałam na
wyżyny. I źle. Bo mówiłam o konieczności innego stosunku do człowieka, pomocy serca.
Nikt nie zrozumiał – zaczęły mówić o tym, że „przecież Jadzia nie lubi reagować na
uwagi” itd. Zniżały poziom, poniżały człowieka. Jadzia płakała: One, z Baśką P. na czele,
„domagały się” wyjaśnień ze strony jej samej. Zachowała się znowu skandalicznie.
A „dyskusja” toczyła się dalej. Były zimne, okrutne. Tłumaczyłam, że my nie umiemy, nie
umiemy podejść do człowieka, a więc nie mamy do tego prawa. Człowiek, Człowiek...
Straszna jest ta „krytykująca młodzież” na tym organizacyjnym piedestale, z tonem
odgórnym i sytym mego „głosu decydującego”. Nie twierdzę, że do tak świętego dzieła jak
wychowanie człowieka ma prawo przykładać rękę tylko pedagog, a w każdym razie
człowiek, który wie, co to znaczy eksperymentować na ludziach; nie – młodzież ma także
swój głos i swoje zdanie. Ale oddać w jej okrutne, bezwzględne (naturalnie najczęściej
nieświadome) ręce człowieka?! Młodzież nie chce być zła – z natury pędzi ku Dobru. Ale
jest bezwzględna i po prostu nie wie, co to jest tolerancja, zrozumienie, postawienie się na
cudzym polu widzenia. I dlatego nie ma prawa... Jadźka pobeczała się, wreszcie bardzo
się zdenerwowała i wyszła z zebrania. Powiedziałam im jeszcze, że naprawdę do niczego
nie dojdziemy (z tym „prawem” i naszym wykorzystywaniem go), a to że jedne mówią, ale
właśnie tak jak Barbara, a drugie milczą grobowo, wypływa z tego, że jedne nie umieją
być ludzkie, a drugie się za nie wstydzą.
Teraz trochę się „kajają”, że jednak nie umiały dogadać się z Jadwigą, że nie umieją jej
„wychować”. Odkładają (zdaje się) zebranie.
Potworna była Baśka P. – „dlaczego Jadźka nie poddała się tak samokrytyce, jak my ją
krytyce” – „postąpiła źle i powinna o tym wiedzieć”, „dziwne, dlaczego Jadwiga nie
rozumie...”, „koło stoi na nieodpowiednim poziomie, aby...”, „nie uważam za słuszne, aby
zetempówka…” itd., itd.
„Koniec” – przełożyły.

Nie mam „pretensji” do nikogo, że nie chciał lub nie umiał wznieść się na poziomy pełnej
serdeczności i zrozumienia „psychoanalizy”. Jestem po prostu nieco rozgoryczona, że tak
jakoś jest na świecie (jeszcze dotąd), że ludzie sądzeni przypuszczają, iż sądzący chcą im
wyrządzić krzywdę.
A w ogóle uważam (i nie sama), że lepiej byłoby, gdyby ludzie byli za dobrzy i za
pobłażliwi niż zbytnio „gorliwie” „sprawiedliwi”. Irmina stwierdziła, że część dziewcząt
bała się wypowiedzieć, żeby się nie narazić pani Cz[ajce]. Powiedziałam:
– Aha, ja też to brałam pod uwagę i dlatego tak oględnie się narażałam, że rzadko [!] kto
zrozumiał.
Èlise np. zrozumiała. W ogóle cudnie się dziś rozumiemy.

26 III 1952 r., środa


Za to wczorajsze popołudnie i wieczór były wprost cudowne:
Zebranie się skończyło bardzo późno i przez [!] 10 minut byłam przebrana i po obiedzie,
i pognałam do autobusu. Stach też się odrobinę spóźnił, więc nikt się nie pieklił. Mieliśmy
„mnóstwo spraw do załatwienia” i „poszliśmy na miasto”. Najpierw na Rozbrat, gdzie
Stach umówił się z Bachlarzem. Ten nie przyszedł, ale za to przy okazji wpadliśmy na
basen i okazało się, że do Zakopanego jadą dopiero jutro.
Wyszliśmy więc załatwiać moje sprawy, a Stach jęczał całą drogę na temat jak go
„przerobili” z tym wyjazdem i co mu teraz powiedzą rodzice, z którymi się już pożegnał.
Wściekał się, miotał, a ja się niemiłosiernie „nabijałam”, ale to wszystko bardzo na
wesoło. A potem łaziliśmy po całym Śródmieściu po pióro dla Tereni (dziś są jej
urodziny!!) i strasznie się wygłupialiśmy. Wchodząc do sklepu, oglądaliśmy całą
„zawartość”, graliśmy na nerwach komu się dało, grymasiliśmy, wspominając „czasy, które
byli, ale minęli”, i wychodziliśmy zostawiając sprzedawców z ich wściekłością
i zdumieniem. Aha, na samym początku poszliśmy do CDT352 i tam, chociaż nic nie
dostaliśmy (Stach chciał kupić smary), zachowywaliśmy się tak, jakbyśmy mieli kupić pół
domu albo jakbyśmy się właśnie „urządzali” (hm – w CDT!!). Wreszcie zdobyliśmy, co
chcieliśmy, i udaliśmy (...iśmy!) się w pogoń za jakimś uczciwym futerałem skórzanym, ale
wszystko było już pozamykane i Stach mi wymyślał, że to wszystko moja wina, i że ja
zawsze tak wszystko załatwiam, i że teraz to nawet nie wypada „tak” dać!
Jakoś się jednak udobruchał. Wsiedliśmy w 30-tkę i „jechaliśmy do domu”. Ale
wysiedliśmy przy Rondzie i poszliśmy się włóczyć po parku. Ze względu na osobistości
czytelniczek tego memoriału353 o naprawie świata, nie będę opisywać szczegółów naszej
włóczęgi. W każdym razie byliśmy strasznie namiętni i przysięgaliśmy sobie, że „Stach
mnie nie kocha, a mi na tym nie zależy”, w takim poważnym tonie, jakby to była prawda.
Było cudownie jak dawno, dawno nie, tylko zmarzliśmy jak psy. Była śliczna noc i na
niebie mnóstwo gwiazd. Nie piszę tego à propos ten „księżyc, ta noc, ja i ty”, tylko dlatego,
że mi się dziwnie „błogo” na sercu zrobiło, że odpowiedziałam już z astronomii, i że
patrząc na księżyc, nie muszę myśleć o rozmaitych „kwadrach”, co mnie do tej pory
prześladowało (!).
A potem Stach mnie zaklinał na mnóstwo różnych rzeczy, żebym przyjechała do
Zakopanego. Udawałam, że „nie wiem na pewno”, ale wiedziałam na pewno. A w domu
rodzice byli we wspaniałych humorach, ja też, gadaliśmy o różnych głupstwach i było
bardzo przyjemnie. Do Zakopanego jadę w sobotę wieczorem.
A przed chwilą była klasówka z matmy. Nie napisałam kompletnie nic i odkąd
wiedziałam, że już nic nie wymyślę – strasznie się wynudziłam. Nic tylko ziewam
i ziewam. Uf, puf, jak nudno w budzie! No nic – za parę dni Zakopane, a potem święta.
Może mi się nawet zachce potem trochę uczyć! Ale na razie to nawet na pauzach mi się nie
chce i siedzę sobie taka „czekająca na dzwonek”. Pocieszam się, że nie jestem sama z tym
„stosunkiem do nauki”. Co prawda niektóre już się obkuwają, ale większość moich
znajomych uważa, podobnie jak ja, że to stanowczo za wcześnie.

nic [wykonany piórem rysunek pieńka drzewa i dopisek:] oj, jak nudno!!

Deszcz
[I]
Mówiłam tobie już pięćdziesiąt kilka razy,
Żebyś już poszedł sobie, przecież pada deszcz,
To przecież śmieszne takie stać tak twarz przy twarzy,
To jest naprawdę niesłychanie śmieszna rzecz.

Żeby tak w oczy patrzeć, powiedz, kto to widział?


Żeby pod deszczem taki niemy film bez słów?
Żeby tak rękę w ręku trzymać: kto to słyszał?
A przecież jutro się spotkamy tutaj znów.
I tak się trudno rozstać
-//- -//-
Bo, nawet jeśli trochę pada, to niech pada
I tak się trudno rozstać,
Tak bardzo -//- -//-
Nas chyba tutaj zaczarować musiał deszcz.

II
Na Żoliborzu są ulice takie śliczne,
Takie topole, a w topolach taki wiatr,
Gdy przyjdzie wieczór, świecą światła elektryczne
I tak mi dobrze, jakbym miała osiem lat!

Mówisz „kochana”, ja Ci mówię „mój kochany”


I tak chodzimy i na przełaj i na wskroś,
A w tej ulicy, która wiedzie na Bielany
Jest tyle świateł, jakby Szopen nucił coś
I tak...354
K[onstanty] I[ldefons] Gałczyński
29 III 1952, sobota
Jak to przyjemnie napisać – sobota. Takie śliczne słońce i takie wspaniałe projekty!
We [!] czwartek przyszła do mnie Alina. Była bardzo przyjemna, nie robiła mi scen
i powiedziała, że „jedzie ze mną do Zakopanego”. Sama nie wiem, czy ucieszyłam się
z tego, czy nie. Przede wszystkim Stach będzie wściekły, że przyjadę z kimś. Ale
ostatecznie nie jadę do Stacha, tylko do Zakopanego i zadowolona jestem, że będę miała
przyjemne towarzystwo. Jedziemy dzisiaj wieczorem pociągiem wycieczkowym PTTK355
(jeździ tylko w soboty) i będziemy w Zakopanym [!] w niedzielę o szóstej z minutami. Dziś
jednak jeszcze mam mnóstwo do „roboty”: po szkole pójdę na niedługo do domu. Ubiorę
się, zapakuję książki na poniedziałek, przetłumaczę łacinę dla Jadwigi etc. Potem (o 16-tej)
umówiłam się z Aliną na mieście. Kupimy filmy, załatwimy parę głupstw i Alina pojedzie
do mnie ubrać się w narciarskie łaszki, a ja pójdę na zawody pływackie szkół męskich.
Pływa Janusz i bardzo mnie prosił, żebym przyszła. Zresztą sama jestem ciekawa.
Z zawodów pójdę prosto na dworzec, gdzie umówię się z Aliną. Oto „program”!

31 III 1952 r., poniedziałek


Oto „realizacja”:
Utkana w tłumie obserwowałam pierwsze serie zawodów ogóln[okształcących] szkół
męskich, gdy poczułam energiczne uderzenie pod żebro i ujrzałam obok siebie Jurka
B[udziszewskiego]. Przedstawił się sam moim towarzyszom maglowania, przycisnął się
namiętnie do barierki i wrzeszczał mi w bębenek: „Kubek, Kubek, Kubek wal!! Zdzich,
Zdzich, Zdzich! O rany, o rany, o rany! O chollera!!!” itd. Mimo tak rozkosznego
towarzystwa opuściłam wkrótce Ymkę (hm...) i pognałam na dworzec wraz z Lutkiem. Tam
spotkaliśmy po dwóch minutach czekania Alinę, która była w równie świetnym humorze
jak ja, co przejawiało się u nas w tym, że dla Lutka (był w pstrych skarpetkach w paski!)
byłyśmy wprost urocze. Odprowadził nas aż na peron, tak że z odjeżdżającego pociągu
żegnałam go, machając chustką i „ocierając łzy”, co wykonywałam „ponoć” z dużą dozą
poczucia humoru. W przedziale była urocza pani, która położyła się od razu na półkę
i spała, i ponury pan, który na drugiej półce umieścił swój płaszcz, a sam siedział sztywno
i nieruchomo, z miną nadętego mopsa, przy czym zdołał wygłosić mowę do tej pani, że
„półki nie są do spania”. Ta pani naturalnie bardzo tym się przejęła.
Najpierw żarłyśmy mnóstwo słodyczy, potem gadałyśmy trochę „od rzeczy”, aż wreszcie
ułożyłyśmy się „po harcersku”. Z powodu bólu w kości ogonowej spałam mało i czyhałam
na obudzenie się mopsowatego pana. Gdy ta uroczysta chwila nadeszła, poprosiłam go
o zdjęcie płaszcza z góry. „Mopsowaty” powiedział, że „on (płaszcz) nie ma wieszaka
i dlatego tam go położył”. Co rzekłszy, („mopsowaty”) wyszedł do „dwóch zer”. Po
powrocie stanął na środku przedziału i patrzał w ciemność. Palta nie zdejmował.
Powtórzyłam pytanie. Wtedy „mopsowaty” odpowiedział, że półka nie jest do spania itd.
Nie chciało mi się dalej dyskutować z mopsowatym, bo był strasznie dumny z tego, że nie
ma wieszaka przy palcie i to mnie bardzo śmieszyło. Kimałam więc sobie „jak się dało”.
Wsiedli jacyś panowie, usadowili się obok „mopsowatego” i nie dali mu spać. Miło mi
było.
Był już jasny dzień, gdy przyjechałyśmy do Zakopanego (g. 6 30). „Sezonowych dam”
z fiokami356, futrami, lokami i obcasami (Zakopane!) jeszcze na ulicach nie było, natomiast
tłumy spalonych na brąz narciarzy szły w góry i dzięki temu Zakopane wyglądało bardzo
„sportowo” i ładnie. Po niewielkich kłopotach znalazłyśmy Przyjaźń357. Jest to duża, ładna
i jasna willa, pełna słonecznych i przytulnych pokoików, w których wrzeszczą, kotłują się,
rżną w karty i ryczą ze śmiechu uroczy członkowie sekcji pływackiej i tenisowej CWKS-u.
Ola, Stach, Janek Zelman i P. Zguda358 właśnie szli na Gubałówkę. Powitali nas
z wrzaskiem i poszli. My zaś „ogarnęłyśmy się” trochę u Eli i Ady w pokoju (mają balkon
wychodzący na Giewont i ośnieżone szczyty – Rysy), porwałyśmy nasze gospodynie
i cudze dwie pary nart i poszłyśmy pojeździć. Ala miała pierwszy raz narty na nogach, Ada
i ja „już” (!!!) umiałyśmy jeździć, tylko Ela naprawdę była as (w porównaniu z nami).
W rezultacie poszłyśmy pod samą Gubałówkę. Zaczęłyśmy zjeżdżać (poza Aliną), każda po
dwa razy. Raz zjechałam na wszystkim, co mam do dyspozycji, raz bez ani jednego fikołka.
Wracaliśmy wszyscy razem. Kłóciłam się całą drogę ze Stachem o jego „szusy i zakosy”
i było mi bardzo wesoło na duszy. Stach wygląda ślicznie, kostium narciarski szalenie mu
wyzgrabnia sylwetkę, tylko jeszcze się porządnie nie opalił (Stach, nie kostium) i wyszło
[!] mu na wierzch miliony przezabawnych piegów.
Po niedługim „odsapnięciu” poszliśmy wszyscy (poza Elą i Adą, które robiły „pranie”)
na konkurs skoków na Wielkiej Krokwi359. Najpierw szliśmy jakimiś skrótami przez las,
przez góry, przez głęboki powyżej kolan śnieg. Prychałam, parskałam, zjeżdżałam na
siedzeniu i innych rzeczach. Za to po szerokiej drodze wiodącej na samą Krokiew jechało
miliony sań wyładowanych przeważnie „sezonowymi damami” w toaletach niemalże
wieczorowych i szły tłumy ludzi. Trzeba więc było snuć się przez jakąś rozdziamdzianą
maź i było okropnie. Szczęściem, niedługo trwała ta pielgrzymka.
Na Krokwi była lekka mgła, toteż wdrapaliśmy się na najwyższe trybuny, gdzie widać
koniec lotu i lądowanie. Stanisław Marusarz360 skakał jak szatan. Podobał mi się również
Daniel Gąsienica361 (Ogniwo), który skacze szalenie efektownie, tak „po olimpijsku”
(z jednym tylko machnięciem rąk). A ląduje lekko jak ptak. Upajająca rzecz, te skoki!
(Odi profanuum vulgus362).

1 IV 1952 r., Prima Aprilis


Ależ śmiesznie się zaczął dzisiejszy dzień! Mama poszła do pracy (pierwszy dzień)
i zabrała do siebie zegar. Gienia kilka razy mnie „budziła”, ale na próżno. Byłam
„niedospana” po Zakopanym [!] i lekko nieprzytomna. Wstałam więc o g. 1047. Tatuś
wykombinował mi naprędce jakieś zaświadczenie i poszłam do budy. W naszej klasie
jednak nie ma nikogo – zostawiły teczki i pewno poszły gdzieś rozrabiać. Wcale nie
chciało mi się ich szukać, więc siadłam sobie w kąciku, „sprawdziłam” matmę z jakiegoś
zeszytu zostawionego na wierzchu i wzięłam się za pisanie duszy i żarcie. Strasznie lubię
dzisiejszy dzień! Nawet prasa humorystyczna bywa dziś dowcipna!
Już są normalne lekcje – fizyka, więc piszę. Wróćmy do „przeszłości”:
No więc po tych skokach trzeba było jakoś zejść z góry. Młodzież nie miała dość
cierpliwości, aby powoli zsuwać się bokiem na butach i zbiegła tłumnie „na łeb na szyję”
albo zjeżdżała na różnych rzeczach. Jeden z takich „tłumków” porwał mnie ze sobą.
W pędzie wpadłam na tak zwany próg (prostopadłą skałę wysokości około 4 m) i nie
mogąc się zatrzymać, „sfrunęłam” wzdłuż tej ściany i wpadłam w śnieg głęboki prawie do
pasa. Nie tylko ja jedna uległam tej zasadzce: jacyś bardzo weseli chłopcy grzebali się tam
wraz ze mną, rycząc ze śmiechu. W dalszej drodze skakaliśmy już tak naumyślnie. To
strasznie przyjemne uczucie – lecisz, lecisz i buch – w śnieg!!
Przyszedłszy do domu, byliśmy mokrzy od stóp do głów, przy czym moje buty zawierały
całe sympatyczne bajoro (muszę sobie kupić porządne i wygodne narciary). Rozebrałyśmy
się niemalże do bielizny i suszyłyśmy łachy. U Olki na łóżku leżał J[an] Zelman i miał
zamykać oczy, ilekroć ktoś się przebierał. Potem bił się z Elką Iwanow363 o jakiegoś
bardzo miłego niedźwiadka (Elki) ze smoczkiem: tarzali się po łóżkach i podłodze, robiąc
niesamowity hałas. Przyszli potem do nas Wojtek (Bednarek), Maksym, Stach i Eryk364
i wygłupialiśmy się razem, tylko Alina siedziała jakoś sztywna i przegrana, i powiedziała,
„żeby się nią nie zajmować”.
Tymczasem zaczął lać najprozaiczniejszy w świecie deszcz i potoki spływającego błota
przypominały mi jakieś opowiadanie Makuszyńskiego o powodzi, która zastała go
w jakimś Grajdołku na Kresach. Nikt nie miał ochoty wychodzić z domu, ale „ogarnęliśmy
się” jako tako i poszliśmy do Jędrusia365 (bardzo sympatyczna kawiarnia-dansing, pełna
rozbawionej, narciarskiej młodzieży, z dobrym jazzem). Siedziałam tam z nimi niedługo, bo
miałam o 1837 pociąg (Alina została u nich jeszcze na wtorek). Żegnali mnie czule, przy
czym nader zabawny był jeden z tenisistów – może 19-letni, bardzo przystojny chłopak,
który mówił: „Och, doprawdy, czyż musi już pani jechać? Koniecznie?”. A ja mu
odpowiadałam: „Och, doprawdy, zaiste, co za szkoda” i wszyscy się strasznie śmieli.
Na pociąg przyszłam dziesięć minut przed odjazdem (a był już od 1½ g. podstawiony).
Był pełen, jak 30-tka o siódmej rano. Wlazłam do jakiegoś przedziału pełnego kłótliwych
bab jadących do Krakowa i miałam stać (lepiej w przedziale niż na korytarzu pełnym
narciarzy równie mokrych jak ja, z nartami ociekającymi wodą). Jakiś pan zajął tam sobie
miejsce i nie przyszedł i, o dziwo, siedziałam! Jakiś dziesięcioletni chłopczyk jechał
z młodszym o 2‒3 lata „kolegą” i prawie całą drogę do Krakowa opowiadał mu bajki.
Robił to dosłownie ze swadą artysty, mało ze swadą – z talentem! Ten mały dzieciak
siedział jak zaczarowany, a ja sama czułam, że również porywają mnie jego słowa. Byłam
zachwycona! W Krakowie wysiadł z krzykiem i trzaskiem jeden tłum i wsiadł drugi.
Najpierw siedziałam nadal na tym samym miejscu (akurat pod du... miałam grzejnik i cała
parowałam), a potem przeniosłam się na półkę, gdzie przespałam prawie całą noc,
odgniótłszy sobie mnóstwo części ciała, a kostium narciarski ułożywszy w misterną
harmonijkę.
W Warszawie byliśmy około 6-tej rano. Był mroźny, niewyspany ranek poniedziałkowy
(brrr...). Pojechałam do domu, doprowadziłam się do porządku (byłam brudna jak świnia)
i poszłam do szkoły. Nie byłam wcale śpiąca, tylko trochę nieprzytomna, ale to nie
przeszkodziło mi w „wyłożeniu na stół” logiki, co czynię już od dni wielu z cierpliwością
zmienną. Moje „uczennice” zdały po niedługich cierpieniach, co mnie bardzo ucieszyło. À
propos szkoły, to będę miała 4 na okres z historii, co nie jest wskazane ze względu na to, iż
historia jest przedmiotem egzaminacyjnym na Wydz[iale] Dypl[omacji] Kons[ularnej].
Naturalnie to o niczym nie przesądza, ale zawsze... Maturę powinnam zdać z historii na 5.
To dla mnie wcale niełatwe, ale „jakoś tam będzie”. Nauczę się. (Być może).
Po budzie byłam jeszcze wczoraj na lekcji i u dentystki, i u Aliny rodziców (zawiadomić
o przyjeździe jutro). Dentystka borowała mi w okolicy nerwu, miałam ochotę wyć, gryźć
i szarpać, ale jakoś tego nie zrobiłam, tylko „kurczowo” gniotłam fartuch w garści.
W ogóle rzeczy związane z bólem zębów mają swój odwieczny sens humorystyczny
i dlatego nie można się nad tym zbytnio roztkliwiać.

Idę dziś na „pląs” do Lutka. Nie będę miała się z kim bawić, bo tam jest taka „atmosfera
parek”, a Figus „odbił” mi Janusza. Podbojów fantastycznych dziś nie uskutecznię, bo
wyglądam na mordzie „zmięcie, wyżęcie i nieciekawie”, a na ciele jestem wypięta na
wszystkie strony (to jak zawsze). Obym tylko nie była skazana na Lutka! No nic, zawsze się
„trochu” porozrabia, a może nie będzie tak źle, jak się obawiam. Chcą mnie, świnie, upić.
Nie ma tak dobrze!

P. Iwanowska mówi do mnie per „moje tępe dzieciątko”, bo „jestem za mało zdolna, żeby
korzystać z lekcji powtórzeniowych” (sama jej tak powiedziałam). Strasznie ją lubię.

4 IV 1952, piątek
Ojejej! Jak to dawno nie „tworzyłam”.
Na potańcu u Lutka było więcej niż przyjemnie. Po prostu przeszło moje najśmielsze
oczekiwania: nie było nas dużo, ale bawiliśmy się świetnie (Figus z Cowboyem, ja
z Januszem). Duże znaczenie miało przy tym samo mieszkanie Lutka K[ozłowskiego] –
wytworne, obszerne i szalenie miło i przytulnie urządzone. Mieli świetne (jak rzadko!)
wino, a Janusz był „słaniający się u mych stóp”, bardzo męski i w ogóle – „uroczy”.
Zabawny chłopak i miły kompan.
Gdy wyszliśmy padał śnieg i było ślicznie i zimno. Tęsknię za Wiosną, ale ten pozornie
zimowy wieczór przypominał mi bardzo wesołe, karnawałowe powroty z zabaw
w trzaskające mrozem noce.
We [!] środę byłyśmy na badaniu lekarskim ze szkołą, gdzieś prawie na Ochocie.
Siedziałyśmy tam do wpół do ósmej, tak że większości z nas dowcip się wyczerpał
i wynudziłyśmy się jak mopsy. Po powrocie [do] domu nie miałam humoru na „zajęcie się
czymś pożytecznym” i poszłam spać o dziewiątej, co zresztą w związku z zakopiańską
eskapadą było bardzo wskazane. Wczoraj, wracając z kilometrowych nudów na dzielnicy
(opinie!!), spotkałam Janka Banuchę. Powlókł się ze mną do biblioteki na Koszykową366,
wyciągnął mnóstwo ogrooomnych (!) roczników pism i szukał referatu Bieruta (był mi
bardzo potrzebny na polski), podczas gdy ja, oczarowana, przeglądałam sobie roczniki
„Wiadomości”367 z 1926, [19]27, [19]28 roku. Znalazł wreszcie, w zawrotnym tempie
zrobiłam „szczegółowe notatki” i pognałam na trening. Nawiasem mówiąc Jasiek był
bardzo przyjemny – dowcipny i wyjątkowo rozmowny.
Olka na basenie nie było, bo pojechał na parę dni do Zakopanego, i szaleliśmy sobie.
O porządnym treningu mowy nie było i „topiłam się” cały czas z Kajtkiem i Szafą.
Alina była w jednym ze swoich charakterystycznych „złych humorów”, a raczej wpadła
weń, bo początkowo, w trakcie „treningu”, szalała, wygłupiała się i mówiła, że drugi dzień
jej pobytu w Zakopanym [!] był cudowny. W szatni już powiedziała, że ma mi coś do
powiedzenia od Stacha. Chodziło o to, że Stach jest bez grosza i prosi, żeby mu przysłać
jakieś 60 zł i to jak najprędzej. Zdziwiło mnie to o tyle, że rozmawiając z nim
w Zakopanym [!], słyszałam, że jest wyjątkowo bardzo bogaty. Okazało się, że jeszcze tego
samego dnia poszedł na dansing do Jędrusia i wszystko „przepuścił”.
Zaśmiałam się i początkowo, niczego sobie nie kojarząc, powiedziałam, że naturalnie
pośpieszę się z przesyłką, bo „rozumiem ten ból”.
Ale raptem, przez [!] kilkanaście sekund, uprzytomniłam sobie – słowa Stacha o Alinie
i „nawzajem”, ciężkie, niedające się cofnąć oskarżenia, pogarda – a tu naraz takie
„współdziałanie” i to właśnie w tej dziedzinie. Powiedziałam Ali: „Nie, jednak nie poślę
Stachowi pieniędzy!”.
– Ależ dlaczego?!
– Byliście razem, prawda?
– Tak, po prostu, gdy odjechałaś, Stach powiedział: „Chodź, Alka, pójdziemy potańczyć”
– no i oczywiście poszliśmy.
– Widzisz, Ala, muszę powiedzieć ci prawdę – twoje wypowiedzi o Stachu i naszym
stosunku znasz i pamiętasz. Twoje pogardliwe, bezwzględne opinie, „oceny” itd. Ironiczne
słowa... „zresztą, co o nim myślę, to sama wiesz” itd. Ze Stachem starałam się tematu
waszych wzajemnych stosunków nie poruszać, ponieważ to, co on mówił, było po prostu
obrażające dla ciebie, ja się z tym nie zgadzałam, więc nie było o czym dyskutować,
chociaż cała sytuacja moja, owo stanie między wami dwojgiem i waszymi pretensjami
męczyło mnie. Stach jednak mówił o Tobie równie „ostro” i niezbyt delikatnie jak ty,
stawiał cięższe dużo i poważne zarzuty. Mówił, że wyzyskujesz moją „naiwność”, starając
wykorzystać mnie materialnie, jesteś dla mnie „dobra”, a poza oczy kpisz sobie i śmiejesz
się z mojej głupoty i tego, że daję się naciągać. Ala, wiem, jak potworne są rzeczy, które ci
mówię, jeśli są nieprawdą. Ale trudno: to było, a w tej chwili nie mogę już dusić tego
w sobie. Bo popatrz – mówiliście rzeczy nie do cofnięcia, mówiliście „dla mojego dobra”
– utrzymywaliście, że to prawda. A jednak to są sprzeczności nie do pogodzenia, a ja mam
może za mało krytycyzmu, za mało zdolności „przenikania” ludzi, aby zdać sobie sprawę,
które z was i do jakiego stopnia kłamie. „Nienawidziliście się”, a raczej – „nie
dostrzegaliście się” (mimo że na obozie zdawało się być tak przyjemnie i lubiliście się
naprawdę), aż tu raptem, gdy tylko mnie nie ma – jakiś „sojusz” i to właśnie w tej
obraźliwej dziedzinie, na temat której Stach rozpowiadał o Tobie takie „kalumnie”.
I co ja mam teraz myśleć? Spójrz, z jednej strony fakty, z drugiej wasze sprzeczne zdania.
Jestem zdezorientowana i, zdając sobie sprawę z całej niedelikatności takiego wniosku, to
jednak naprawdę – chciałabym, abyśmy pomówili o tym we troje. Bo ja naprawdę nie
umiem żyć w takiej atmosferze niepewności, a teraz, co tu dużo gadać – nie mam do was
zaufania. Nie wierzę ci, nie wierzę ani tobie, ani Stachowi.
Naturalnie nie palnęłam tej całej „mowy” tak „za jednym zamachem”, ale z małymi
przerwami, niezbyt jednak istotnymi. Alina cały czas układała sobie włosy przed lustrem
i była „tryskająco” czerwona (zresztą ja również). Była wzburzona:
– Nie mam zamiaru nic ci wyjaśniać, bo po pierwsze to nie będzie miało najmniejszego
sensu, jeśli i tak mi nie wierzysz, no a po drugie, co tu dużo mówić – jestem głęboko
obrażona. A to zresztą samo ci się w przyszłości wyjaśni – między Stachem a tobą. Nie
będę się do tego wtrącać. No i całe nasze kolegowanie (strasznie nie lubię tego określenia)
nie ma wobec tego najmniejszego sensu – jeśli nie mamy do siebie zaufania... itd., itd.
Uznałam, że tak, oczywiście, i poszłam pogonić Figusa. Byłam trochę zdenerwowana
i przejęta, ale, szczególnie podczas wesołego powrotu do domu z Figą i Januszem, a potem
z Januszem samym – uniesienie mi przeszło i do tej pory nie czuję się tym silnie przejęta.
Z jednej strony dlatego, że lżej jest wtedy, gdy coś długo krytego i dławionego wyjdzie na
wierzch i zrobi się bardziej „po prostu”, z drugiej dlatego, że te wszystkie zastrzeżenia
(szczególnie w stosunku do Aliny) mam już od dawna, i że nie wiąże mnie z nią uczuciowo
nic i dlatego, cokolwiek między nami dzieje – nie wzrusza mnie do głębi.
Jeżeli chodzi o Miśka, to bynajmniej nie zarzucam mu tych pobudek w postępowaniu ze
mną, co Alinie, bo po prostu nigdy nie postępował ze mną w sposób mogący mieć na celu
„materialne korzyści” (!!!). Skąd! Nie tylko, że mu nie zarzucam, ale mam pewność, że tak
nie jest. Stach jest dla mnie naprawdę bardzo, bardzo dobry. Tylko nie podoba mi się jego
postawa w tej właśnie sprawie. On ma w ogóle taki bezwzględny i „cwaniacki” stosunek
do ludzi, ale tego mu nie zarzucam – przyda mu się. Ale tutaj – mógłby naprawdę nie
„kręcić”.

Wieczorem
Siedzę na angielskim i dopiero teraz czuję, że jestem bardzo śpiąca i trochę zmęczona
(położyłam się w związku z tymi referatami etc. dopiero około 4-tej nad ranem). Nudzę się
(„fonetical lesson”368!). I cały dzionek też niezbyt przyjemny – no, w szkole jak w szkole,
raczej znośnie i wesoło. Potem jednak był trening siatki. Te nasze treningi strasznie mnie
złoszczą, bo dziewczęta „śpią” na boisku i grają jak „nogi”, psując nie tylko te piłki,
których naprawdę nie mogą wziąć, ale mnóstwo innych. Tempo jest zastraszająco wolne,
a właściwie wcale nie istnieje. A dla mnie dobra „prędka” partia siatkówki to szalona
przyjemność. Płakać się chce! Całe szczęście, że na meczu (przełożony na po świętach)
będzie grała Baśka P.
Na boisku jest moim „bóstwem”.
Na jutro robię szereg tłumaczeń z łaciny (dostałam Varia – bardzo ciekawy w[y]kład –
od p. Sadowskiej369) i będę jutro zdawała coś w rodzaju egzaminu (na 5). Bardzo by mnie
to cieszyło (tyle tłumaczenia!), gdyby nie to, że wychodząc z domu, byłam dopiero
w połowie roboty, a chce mi się bardziej spać niż robić łacinę. A całe powtórzenie! No ale
przecież kocham się w Łacinie!

„The truth is rarely pure


and never simple”370.
Oscar Wilde

„Modern life would be very tedious if it were either, and modern literature a complete
impossibility!”371.
„In married life three is company and two is none”372.

6 IV, niedziela
Co do rzeczy najważniejszej, czyli wyjazdu do Bukowiny, to nie przedstawia się ona zbyt
różowo – po prostu rodzinka moja cierpi ostatnio na suchoty kieszonkowe. Nie znaczy to,
aby we względnie („czasy, czasy...”) luksusowym życiu spotykały nas jakieś trudności, ale
na duże wydatki rodzinki nie stać (ta reorganizacja mieszkania), a tak „na skromnie” nie
bardzo chce mi się jechać. Bo z tym wyjazdem było tak: wyjeżdżamy – dobrze; nie
wyjedziemy – też cudownie (tydzień uroczego nieróbstwa, teatry, kina, dobre i wesołe
towarzystwo, „pląsy” za „pląsami”). Jest jeszcze jedna rzecz, dla której niezbyt energicznie
walczyłam o wyjazd – po prostu mam dosyć zimy, nawet tej ślicznej. Chcę wiosny, słońca,
młodej zieleni! Wyszalałam się dosyć podczas świąt Bożego Narodzenia. Wiem, że to
może wydać się dziwnym (Alina mówi, że to coś w rodzaju świętokradztwa – móc jechać
i nie zrobić tego!), ale taki już ze mnie „zimny drań”.
A Stach? No cóż, pobyt z nim w Bukowinie miałby pewien swoisty urok, ale ostatecznie
Stach jest zawsze „pod ręką” i „aktualny”. Rozmawiałam z nim o wyjeździe i jego
możliwościach wczoraj przez telefon (dzwonił z Zakopanego). Otóż tak: na dzisiaj do nich
jechać nie miałoby sensu, bo Stach musiałby i tak „wpaść” do Warszawy. A tłuc się tyle
pociągami... Brrr! Mam „nieco” dosyć (po zimie!). A na Bukowinę zapatruje się on tak
samo, jak ja: też dosyć się wyszalał. Tak że ostatecznie rozpaczy nie ma.
Mama się cieszy bardzo, że tak to „spokojnie przyjęłam”. Ja zresztą od razu byłam
przygotowana na „dwie alternatywy spędzania świąt” i nawet niewiele mówiłam
o wyjeździe. Całe szczęście, że z tego powodu zwolniłam się z przychodzenia do szkoły
podczas rekolekcji. Nie lubię tego.

Czytałam komedię Oscara Wilde’a – The importence of being earnest373 („Jakie to


ważne być poważnym”). A trivial comedy for serious people.

Mnóstwo cudownego humoru, przemiłego sceptycyzmu i cynicznego uśmiechu (na tyle


„mnóstwo”, żeby było uroczo). Niemal każde zdanie jest świetnym dowcipem. Mam zamiar
to przetłumaczyć. Dobra próba zrozumienia „id[i]om”374 [!] języka, no i – cierpliwości.
Wczoraj wieczorem przyszła Alina z butami. Była bardzo niepewna, jak się zachowam
„i w ogóle”, ale ponieważ miałam świetny humor z powodu skończonej budy, „zdanej”
łaciny i różowych projektów świąteczno-wakacyjnych, więc miałam nastrój „jak gdyby
nigdy nic”. Łatwo ją w ten nastrój wciągnęłam i ni stąd, ni zowąd wybrałyśmy się na
Młodość Chopina375. Dostałyśmy się cudem, czyli na drodze moich szachrajstw
z przedstawicielami warszawskiej „żulii” ulicznikarskiej, która obległa mnie w liczbie
dwudziestu młodzianów, którzy tłumnie „dobijali handlu” o bilety. Sprzedali mi za połowę
swych wymagań, co odczułam jako szalony sukces! Alina powiedziała mi à propos tych
pertraktacji, że mam szaloną, może nawet za dużą zdolność przystosowawczą. Przyda się.
Młodość Chopina jest jako film muzyczny – doskonała. Muzyka sama (z nagraniem
włącznie) jest tak wspaniała, że nawet do takiego tumana jak ja przemówiła i potrafiła
mnie oczarować (grała Czerny-Stefańska i prof. Woytowicz376, u którego wykonanie
Chopina uwielbiam). Wołłejko377 jako Chopin w pełni zasługuje na to, że pół żeńskiej
Warszawy w nim się kocha. Aleksandra Śląska378 gra dobrze. Natomiast jej uroda
(słusznie) wywołuje szereg komentarzy – czasem wygląda uroczo, czasem jednak jest po
prostu brzydka. Jeśli chodzi o treść scenariusza i wykonanie, to pierwsza część filmu
bardzo mi się podobała – szkicowe przedstawienie epizodów studenckich, nastrój
ówczesnej Warszawy, wreszcie tło – salony i „gmin” warszawski, narastanie fali
rewolucyjnej – przedstawione są barwnie i zajmująco. Świetne są szczególnie sylwetki
ludzkie (świetne jako typy i jako indywidualności) i sama „dekoracja” – salony, kostiumy,
rozmaite rekwizyty „tła”. Natomiast w toku filmu tło (zresztą do końca doskonale
przedstawione) zaczyna się gwałtownie rozrastać i wreszcie przerasta, zasłania postać
Chopina. Majaczy już ona tylko na tle rewolucyjnych tłumów Drezna, Wiednia, Paryża
i wnętrze jej pozostaje nieznane. Film kończy się ukazaniem (imponująco zrealizowane!)
stosunków wśród polskiej emigracji paryskiej po 1831 r. i wreszcie jednego z ruchów
rewolucyjnych tego okresu. Tłum ze sztandarami idzie na barykady, a w dali rozlegają się
dźwięki Etiudy Rewolucyjnej379. Więcej jest, słowem, rewolucji niż Chopina.
Nie wierzę, aby można było ukazać jednostkę bez dziejowego tła, tym bardziej tła tak
znamiennego i fascynującego jak Europa lat 1830-tych [!]! Tym niemniej [!] pozwolić
pochłonąć i zakryć tłu indywidualność taką jak Chopin jest niedociągnięciem
(prawdopodobnie przy forsowanym obecnie kierunku w sztuce – celowym) nie do
darowania. A już to, że Paryż, Paryż lat 30-tych, Paryż Chopina, został ukazany bez pani
George Sand380 i bez jednostek, bez ważnej komórki ówczesnego życia – salonu, jest
dosłownie skandalicznym „błędem rzeczowym”, jak by powiedział „obiektywny krytyk”.
Naturalnie film, w ogromnej mierze dzięki Wołłejce, mógł się podobać. „Tylko to nie
jest to…”. Koszty realizacji ogromne (sceny zbiorowe, kostiumy, wystawa), siły aktorskie
bardzo dobre, muzyka – również, no a w rezultacie więcej rewolucji niż Chopina.
I stosunkowo bardzo małe zgłębienie psychologiczne bohatera.
Ogromnym plusem filmu w moich oczach są ponadto zdjęcia, szczególnie krajobrazów
wiejskich – zdjęcia mogące zachwycić chyba najbardziej wymagającego malarza. Okolice
Żelazowej Woli, fragmenty lasu, Wisła, zachód słońca nad bagnami i szereg innych temu
podobnych zdjęć zachwyciły mnie i wykonaniem zdjęcia, i doborem samego tematu.
Dzisiaj leniuchuję sobie beztrosko – rano miałam polski z Hanką L[isiewicz] przerwany
wizytą Cowboya i Figi. Graliśmy na adapterze, jedliśmy „słodyczuszki”. Potem oni poszli,
a ja nie robiłam nic lub rozmawiałam (bardzo ciekawie) z ojcem o teatrze
eksperymentalnym, dekoracjach Reinhardta381, drezdeńskich „próbach teatru do elity”,
wreszcie o rozmaitych ostatnich ciekawostkach życia artystycznego stolicy i innych
„duperelkach”. Między innymi dowiedziałam się, że p. Wołłejko (opowiadał to niedawno
ojcu) żądał za Chopina 2 miliony zł. Wziąwszy pod uwagę fakt, iż w trakcie realizacji
filmu trzeba być wciąż „pod ręką” i nigdzie indziej nie pracować, to nie jest to wcale (jak
na stawki artystów) cena zabójcza. Nie chciano mu jednak tyle zapłacić, wobec czego p.
Wołłejko odmówił wykonania roli tradycyjnym „jak nie, to nie”! Wówczas zarzucono mu
sabotaż, działalność antypaństwową itd., aż wreszcie zamknięto przed nim wszystkie teatry,
tak że na sezon 1950 r. nie miał ani jednego engagement382! Rad nierad zgodził się kręcić
film za 300 000 (już po wymianie waluty). Początkowo chodził wściekły, ale nie widząc
innego wyjścia, wziął się do roboty.

Dochodzi szósta i muszę się zacząć ubierać, bo idę dziś na Mirandolinę383 z Figą,
Cowboyem i Januszem. Dziwne, że dotąd jeszcze na tym nie byłam, no ale przeważnie
chodziłam do teatru z Ludwikiem, co teraz przestało być aktualne (nie padło między nami
tzw. decydujące słowo na temat utrzymywania dalszych stosunków, ale Ludwik ma prawo
czuć się głęboko urażonym, a ja nie mam ochoty, aby przestał się tak czuć).

7 IV 1952, poniedziałek
Ach, jak przyjemnie!
Na Mirandolinie byłam. Pani Martini384 była urocza i grała dobrze, ale byłoby lepiej,
gdyby grała lepiej. Partnerzy mieli przebłyski świetnej gry, ale to, że sztuka wypadła
dobrze i wesoło, było więcej zasługą samego Goldoniego niż wykonawców.
Janusz wpadł nieco spóźniony (byli w Michalinie385 na „małym pijaństwie” – czyli grali
w siatkę, w „nogę”, tańczyli i pili wino – wszystkiego po trochu), bardzo elegancki
i szalenie przyjemny. Humory dopisywały nam wszystkim, czemu nie były w stanie
przeszkodzić nawet papierkowe szelesty dochodzące podczas spektaklu z dalszych rzędów.
Teatr Powszechny386, zapomniałam dodać, został ostatnio gruntownie wyremontowany
i wygląda prześlicznie – popielate ściany i kurtyna, pogłębiona scena, pomysłowe,
misterne oświetlenie, nowe sklepienie – wszystko to w niczym nie przypomina „teatru-
stajni”, jakim był Powszechny do remontu. Gdyby nie staroświecka konstrukcja widowni
z wąziutkimi przejściami między rzędami, w niczym nie ustępowałby warszawskiemu
„cudeńku” – Kameralnemu387.
Całe towarzystwo odprowadziło mnie pod dom, po czym, zamieniwszy ceremonialne
ukłony (à propos Mirandoliny), rozstaliśmy się.
Dzisiaj wstałam skoro świt o wpół do pierwszej, przejechałam się na rowerze do
lotniska, tam i z powrotem, i poszłam na francuski. Idąc stamtąd do dentystki (brrr...),
wybrałam drogę przez pola, a właściwie w pobliżu pól „gocławskich”. Jest to dawna trasa
mych spacerów z „panią Niną”388 (jędzowaty potwór – wychowawczyni z czasów, gdy
panna O[siecka] miała 5 lat, wiecznie zamorusaną buzię i podarty fartuszek oraz
niestłumioną niechęć do wszelkiego słowa pisanego, nie wyłączając dzieła zwanego
elementarzem ani organu „młodzieżowego” tzw. „Promyka”389). Przechodząc tamtędy,
dałam się ogarnąć nastrojowi wspomnień z dzieciństwa (jako wspomnienie nawet pani
Nina traci swą potworność) i z rozkoszą ogarniałam wzrokiem cały ten obraz, który się
z mym dotychczasowym życiem łączy – pola z nieśmiało wschodzącą oziminą, blady błękit
przedwiośnianego nieba, rozbudowany kościół, jakiś śliczny i kochany w promieniach
zachodzącego słońca, a to wszystko tchnące jakimś głębokim spokojem i radością. Taki
obraz: „Przedwiosenna sielanka w przyrodzie”.
U dentystki było mniej uroczo i sielankowo. Co prawda pani D. jest bardzo miła, ale jej
„Ago, już tylko trochę” nie wytrzymuje kontrastu z zaiste rozkosznym procesem borowania.
Całe szczęście, że przemiła p. D. wyjeżdża na 10 [dni] do Zakopanego!
Potem byłam na angielskim, gdzie było znowu bardzo zabawnie, bo czytałam (z The
Importance...) partię Gwendoliny, a pan Brzostowski (ma lat 20‒22) – Jacka. „Oświadczał
mi się” bardzo beznamiętnie, bo czyta po angielsku jakby miał symboliczne „kluski
w gębie” i w ogóle jest niesamowicie ofiarowaty. Toteż moje „I love you passionately”390,
wypowiedziane w sposób wzbudzający huragany śmiechu, było jednak mocno bez
przekonania. Żałowałam, że nie ma Jurka Szczepańskiego (notabene studiował matematykę,
a teraz jest na drugim roku medycyny), który jest urodzonym „Anglikiem z usposobienia”
i czytał już kiedyś ze mną podobny „duet”. Bardzo się lubimy, choć zamieniamy ze sobą
zaledwie parę (dosłownie) słów na tydzień i jesteśmy „na angielskim bardzo angielscy”.
Pływać nie mogłam dziś „jak szatan”, bo woda jest, jak na moje wymagania (ach,
Szczecin, Szczecin!) stanowczo za ciepła i duszę się. To była „kąpiel”, nie trening. No ale
przed meczem siatki nie powinnam ostro pływać, więc „czuję się uprawniona”.
Wrócili z Zakopanego „nasi”. Nie widziałam jeszcze się z nimi, bo choć liczni spośród
nich byli już dziś na treningu, to jednak wyszli przed moim przyjściem (mówiła mi Hanka
Z.391).
No, od jutra zacznie się znowu mniej lub więcej słodka „niewola” Misiowa.
Zabawna jest sympatia Janusza w stos[unku] do Stacha. Zabawna jak Janusz sam, który
mówi o swych zamiarach na przyszłość tonem „idę na architekturę, bo tam czapki392
ładniejsze”, tańczy jak szatan i mało nie płacze, gdy mu się wspomina o dziecinności.

Siedzę sobie w domu, jem grecką chałwę, orzechy i ser śmietankowy (!!) i bardzo mi
błogo na duszy, żołądku i tzw. samopoczuciu w ogóle. Ojcu się coś „odmieniło” i radzi mi
wyjechać gdzieś. Szczerze mówiąc – nie bardzo mi się to uśmiecha. Nie mam już ochoty na
„zimowy” wyjazd. Tym bardziej że zaczyna być całkiem wiosennie ciepło. No nic,
pomówię jeszcze ze Stachem. Jeśli będzie się upierał przy wyjeździe (zależne, jak u mnie,
od funduszów i ochoty) to raczej pojadę. Ale wszelkie znaki na niebie i na ziemi
przemawiają za tym, że nie wyjedziemy.
Ależ się dziś rozpisałam o głupstewkach! No nic, to należy do repertuaru przyjemnego
nieróbstwa. Aha, Figus był dziś u mnie 2 razy i nie zastał mnie. Psiakość!
Poza tym wszystkim zajmuję się jeszcze czytaniem angielskich powieści, które są
szalenie przyjemne, zarówno jako kontrast do obecnych stosunków i obecnego sposobu
życia (naturalnie za żelazną kurtyną – po naszej stronie), jak „tak w ogóle”, z ich
nieśmiertelnym, za częstym jak na nowoczesne podniebienie, „ever shock​ing”393. Ostatnia
z tych książek (The Importance) to „spełnione marzenie” Maxwella.
Swoją drogą, to ludzie tzw. „obojętni” stanowczo za bardzo interesują się [tym], czyja
żona z czyim mężem sypia. Ostatecznie są rzeczy ciekawsze od wydawania opinii w formie
plotki, co zresztą nikogo jeszcze nie zbawiło, a tylko nauczyło ludzi dobrze kłamać. To
zresztą, niestety, także coś warte.
Oho, nie lubię, gdy zaczynam wpadać w tonik (to tylko à propos ostatniego zdania!)
„gorzko-moralizatorski”. Żaden epikurejczyk394 z przekonania nie powinien sobie na to
pozwolić.

8 IV 52, wtorek
Umył mi tatuś głowę, ułożyłam sobie piękne bałwany, więc, rada nierada, muszę siedzieć
i czekać aż mi „absolutnie wyschnie” (wysuszenia aparatem doszczętnie zniszczyłoby
„dzieło mych rąk”). Piszę więc. Co to dziś było? Aha! Po francuskim (tym razem miałam
o dwunastej, więc wstałam „rano”) spotkałam „Figę at company”395. Mieli świetne humory
i poleźliśmy zaraz do mnie. Rodziców nie było (à propos – właściwie cieszę się, że Mama
pracuje; wszyscy troje jesteśmy jacyś atrakcyjniejsi dla siebie, gdy się rzadziej widujemy),
więc atmosfera bardzo sprzyjała „hulance”. Nastawiliśmy adapter „na cały regulator”
i część towarzystwa tańczyła z najrozmaitszymi „wygłupami”, a część froterowała podłogę
ogromną szczotką, którą przytargałam w tym celu z kuchni. Janusz wymyślił jakiś
racjonalizatorski sposób froterowania i „jeździł” jak szalony, tylko się przy tym cały dom
trząsł. Ale to nic.
Wyrzuciłam całą bandę około trzeciej, bo zbliżał się czas „nadciągnięcia” Mamy, która
ich nie uwielbia, chyba nawet wtedy, gdy froterują podłogę. Jeszcze przed nadciągnięciem
mamy przyszła Ala – jakaś nudna i sflaczała, ale szczęściem niedługo siedziała.
„Pod wieczór” załatwiałam „definitywnie” niekończącą się sprawę opinii z DH, co jest
nudne jak flaki, tj. jak każda biurokracja. To, że Wysocki będzie siedział, to przesądzone.
Szkoda chłopaka. Choć, trzeba przyznać, zarówno Wydz[iał] Oświaty, jak i Zarz[ąd]
Dzielnicowy bardzo mu chcieli pomóc i w żadnej sprawie nikt nie zajmował wobec niego
zdecydowanie wrogiego stanowiska. No ale jeżeli on ze wszystkich umów i danych słów,
i przyrzeczeń wywiązywał się tak, jak z tej sprawy, no to się nie dziwię „władzom”, że
tracą cierpliwość. Swoją drogą, lubię Janka i pogadam z nim prywatnie (jeżeli będzie
chciał) o tym, co mu grozi i w ogóle o całej jego sytuacji. Jutro rano będę się z nim
widziała.
Wieczorem byłam na treningu, ale to jest ten późniejszy – MON396, tak że nikogo
z naszych [nie] zastałam. Tylko w domu dowiedziałam się, że dzwonili „miliony” [razy]
Stach i Pelasia. Cudnie!
Jutro idę z Januszem do kina, ale potem „jestem wolna”. Zresztą ciągle „jestem wolna” –
całkiem sympatyczne „wakacyjki”.

Zrezygnowałam z dyplomacji. Co prawda to bardzo urocze, ale nie teraz i nie tu. Szanse
tzw. zwiania, no i ewentualnego jakiego takiego „życia i wybicia” – minimalne. Faktem
jest, że żaden z ich absolwentów nigdy dotąd (naturalnie licząc od powstania „Polski
Ludowej”397) nie wyjechał. Pracować zaś jako... urzędniczka Artosu za 600 zł miesięcznie
nie mam ochoty. Aby zająć takie stanowisko, nie trzeba wykształcenia uniwersyteckiego.
Przejrzałam więc schemat swych uczelnianych „ewentualności” – wszelkie wydziały
lingwistyczne to studia akademickie i w obecnej sytuacji więcej niż „niepraktyczne”.
Sztuka i nauka w mniejszym lub większym stopniu „czysta” i akademicko potraktowana
stoją w rzędzie potrzeb społecznych bardzo daleko i wymagają długotrwałego,
prawdziwego pokoju. Poza wszelkimi akademickimi „luksusami” i dyplomacją, która
niestety w naszych warunkach („od tego jest, panie, kilku »pewnych« Żydów…”) jest już
(bo myślałam, że dopiero staje się) fikcją, istnieje przecież coś równie „praktycznego” jak
pasjonującego, coś, co było w mym „schemacie możliwości” na jednym z pierwszych
miejsc – oczywiście dziennikarstwo. To bardzo fascynujące i zabawne studia, potem –
bardzo ciekawa robota. Coś z literatury i coś z „tempa” życia. Redakcja, nocny lokal,
tempo, tempo, tempo, prasowe kłamstewka, skandale i skandaliki, „wybicia”, wreszcie
różność specjalizacji w krytyce teatralnej, no i, z drugiej strony, droga otwarta do kariery
dyplomaty i literata. Właśnie dlatego, że te rzeczy (dyplomacja, dziennikarstwo, języki,
literatura) tak się w mych obliczeniach na przyszłość ściśle łączą, właśnie dlatego wybór
samych studiów (spośród tych działów oczywiście) nie jest dla mnie bardzo trudny. To stoi
tak blisko siebie! Tylko naturalnie trzeba umieć pisać, no i – żyć. Ile razy powtarzam
nieśmiertelne – „Życie jest ciekawe, życie jest pasjonujące! Żyć trzeba umiejętnie,
ostrożnie...”.
Oj ciekawe, ciekawe!

„Może los rzuci nas do Meksyku...”398.

9 IV, środa
Przeglądałam różne stare rupiecie. Między „Jego” listami jest i jakiś mój „zabłąkany”,
papiery, części naszego „wspólnego skarbu”. Tak pewnie [!] siebie, takim tonem
rozkapryszonego brzdąca pisałam: „Jerzy, nie martw się, baw się dużo, no i myśl trochę
o mnie. Mój egoizm jest ogromny: wiem, że nie powinnam chcieć, żebyś myślał, bo wtedy
cierpisz, a jednak chcę, chcę, bardzo chcę, żebyś myślał, czuł, cierpiał i czekał”. Ależ mam
zabawne pomysły! Przez 3 lata prawie nie wspominałam nigdy o istnieniu tych wszystkich
rupieci, a tu nagle taka „samorewizja”. Nie mówię – „to mogłoby być niebezpieczne”, bo
trudno mówić np. o niebezpieczeństwie wojny, gdy ta jest w toku, ale po co ta
kontemplacja?

Wreszcie załatwiłam z opiniami. „Załatwiłam” tak definitywnie, że dostałam je


„najnieoficjalniej w świecie” do ręki, co miało być, według Czermuszyna, „ostatnią
ostatecznością”. Janek Wysocki pisał je przy mnie. Palił papierosa i miał trochę kpiący,
trochę rozgoryczony ton. Mówił: „I co ty mnie, Aga, straszysz dzielnicą; myślisz, że ja się
ich boję? Że się ciebie przelęknę?”. Było mi przykro. Przecież nie popieram tej całej
organizacyjnej „nagonki” na niego. A on dawał „słowo honoru”, zaklinał się i... nie
wywiązywał się z danego słowa. Musiałam więc udać się [!] do wszystkich środków. Że
mu tym zaszkodzę w mniejszym czy większym stopniu – wiedziałam, ale nie było to moją
winą. Opinii nie przeczytałam. Gdy żegnaliśmy się, Janek spojrzał mi w oczy i powiedział:
„Wierz mi, Aga, nie chciałem, żeby to tak się skończyło; gdyby to ode mnie zależało,
miałabyś już to, bez żadnych trudności, 2‒3 tygodnie temu”. Staram się mu wierzyć,
w każdym razie sercem jestem „po jego stronie”. Nie lubię, gdy na kogoś urządza się
„nagonkę”. To daje fałszywe poczucie siły – takie „znęcanie się” nad jednostką słabą
i osamotnioną. Tym bardziej że Janek, mówiąc o pomocy Wydz[iału] Oświaty w jego
pracy, twierdzi: „No to się jeszcze okaże, jaka była ta »pomoc«. Zobaczymy jeszcze, kto
będzie »górą«”.

Koło południa przyszła Alina. Chciałam, aby wyszła ze mną i poszła do zdjęcia (na
Widok399 – podobno bardzo ładnie tam fotografują, a potrzebne mi jedno ładne zdjęcie),
ale ona chciała „trochę posiedzieć”. Było nudnawo. Na mieście spotkałyśmy, zupełnie
przypadkowo, Stacha. Jest opalony szalenie jaskrawo, bardziej na żółto niż na
„ciemnobrąz” i bardziej rażąco niż ładnie. Tylko ma śliczny uśmiech. Łaziłam z nim trochę,
dużo się kłóciliśmy „ząb za ząb” i w ogóle byliśmy dla siebie tak nieprzyjemni, jak tylko
umiemy być, gdy Stach jest w dobrym humorze o nieco „chamskim” odcieniu, a ja, jako
„kontrast”, pozuję na „supersubtelną”, co Stach z kolei uważa za całkowitą nieprawdę.
Poza tym, to on chce koniecznie jutro jechać chociaż ma 3‒4 dni; do Bukowiny albo do
samego Zakopanego czy Poronina. No czy ja wiem... Jeszcze jutro zobaczę. Ale raczej już
nie. Choćby ze względu na narciary: przecież już teraz sobie drugich nie kupię, a te?
Szkoda gadać! No zobaczę.
Gdy wróciłam do domu, nie zdążyłam się rozebrać, gdy, jedni po drugich, przyszedł cały
tłum osób – Jola S[amos] (tak sobie – była w szkole), Janek R[ajski] (przychodzi
codziennie) i Cowboy (nie wypadło mu jakieś rendez-vous z Figuskiem i przyszedł
„nawiązać kontakt”). Zabawny chłopak z tego Cowboya. Swoją drogą, Figus „zrobił” go
bardzo prędko. Jeśli chodzi o mnie, to jako moja paka (tzn. kwestia ewentualnego
przynależenia) – nie odpowiadają mi oni wszyscy (Ziółek, Kajfasz, Janusz, Cowboy etc.,
etc.). Jak na co dzień są za bardzo „rozchuliganieni”. „Zabawni, ale nie za często i nie za
blisko”, Figus nimi zachwycony.
Teraz siedzę w domu i nie robię nic. Od jutra szaleję po kinach, teatrach i czym się da
(od niedzieli – także [po] pląsach), tym bardziej że ów ciężar – opinia – spadł mi z serca.
Ojciec pisze nuty – jakąś satyryczną „operę buffo” o „żyletkach”. Strasznie ma głupią
minę przy tym.

10 IV, czwartek
Jechać mi się stanowczo nie chce; Stach też zrezygnował (rozmawialiśmy przez telefon).
Strasznie zabawny dzień był: miałam wstać nieco wcześniej, ale zasnęłam po raz drugi
nad książką i obudziły mnie, jednocześnie, telefon i dzwonek do drzwi. Dzwonił Stach,
a przyszła Figa z „paką”. Było już wpół do pierwszej! (mam melodię do spania!).
Tańczyliśmy i „stawaliśmy na głowach” naszym zwyczajem, a ja w międzyczasie słałam
swój barłóg i ubierałam się, bo przecież nie sposób cały dzień przyjmować gości
w szlafroku! Potem przyszła Jola S[amos] – „tak sobie” oraz złożyć życzenia – i trochę się
z nami wygłupiała, i wreszcie Jadwiga R[atajczyk]. Pytała, czy może przyjść do mnie
spytać się o różne rzeczy z NOP-a400. Jasne, że przyjść może, tylko że ja się w niczym nie
orientuję. Jadwiga zaczęła mi opowiadać, że inne dziewczynki „strasznie” się uczą, nawet
po parę godzin dziennie. Przesada!
Popołudniu wychodziłam na miasto (wreszcie zrobiłam zdjęcie – mam minę jak małpa –
prawdopodobnie!). Zaraz po moim powrocie mama trochę mi nawymyślała za nasze
„rozróby”, ale już „po bólu” – burza minęła. Koło piątej przyszedł Janek Rajski. Widząc,
że nie ma nikogo z koleżanek (dotąd zawsze przychodził przy kimś, „był skrępowany”
i znikał), rozebrał się i siedział ze mną prawie do ósmej. Uparł się, że się dziś na niego
pogniewam i starał się mnie na wszystkie sposoby do tego sprowokować, mówiąc rozmaite
impertyn[en]cje, odnosząc [się] z lordowska „z góry”, wertując w szufladach, wreszcie
ukazując mnóstwo rozmaitych póz, aby w końcu mówić mi mnóstwo „komplementów” à
propos braku ambicji, godności, inteligencji itp. „własności charakteru”. Powiedział, że
doprowadzi mnie dziś do tego, że go wyrzucę za drzwi, a w każdym razie, że się co
najmniej na rok pogniewamy, a ja uparłam się, że nie, no i postawiłam na swoim, chociaż
mnie to dość dużo kosztowało – Janek potrafi być niesłychanie przykry i zarozumiały. Czy
mnie to boli? Raczej nie. Czuję tylko – nie powinnam mu na to czy tamto pozwolić.
Pozwalam mu jednak, i to na wiele, bo po pierwsze – nie chcę, żeby się przypadkiem
naprawdę „pogniewał” (u Jaśka o to nie trudno) i nie przyszedł w Niedzielę; po drugie –
Janek jest czarującym dzieckiem i to, co robi, robi w taki sposób, że nie sposób długo się
na niego złościć.
Ktoś, kto ma takie oczy, nie może należeć do osób, które kobiety chętnie za drzwi
wyrzucają!
No więc cóż – jestem zarozumiała, pozerka, a w ogóle gęś. Jestem niegodna Małego
Lorda. A jednak w mojej mocy leży, aby w Niedzielę bawił się tylko ze mną. Pytanie –
czy zechce?

Z powodu Janka spóźniłam się na trening i Olek się złościł (straszny pedant się ostatnio
z niego zrobił). Pływałam motylem z Figusem – 2 razy po 10 basenów. To, że motylem
pływam lepiej i prędzej niż Figa, sprawia mi dużą przyjemność. To strasznie przykre być
tak zupełnie na końcu we wszystkich konkurencjach. Tym bardziej że wtedy wyglądam jak
taki grubasek-niedorajda. Pływałam potem z Januszem L[ichomskim] motylem i też go
„wzięłam”. Bardzo mi było przyjemnie. Wreszcie, na końcu, pływałyśmy dwukrotnie
sztafetę 3x100 zmiennym (z młodzikami); naturalnie przegrałyśmy. Ja pływałam grzbietem
i dałam z siebie, co mogłam, ale ci mali pływają jak szatany i „robią” nas bez wysiłku.
Takie to małe, a już – „mężczyzna”.
Strasznie się potem „żarłam” ze Stachem i Szafą. Oni albo nie chcą się znać, albo udają
parę dobrych kolegów i mają wtedy idiotyczne żarty (jedyne pole, na którym się zgadzają):
Mam nowy, śliczny, czerwony kostium (jedwabny) i względnie zgrabnie w nim wyglądam
(na tyle, na ile ja mogę zgrabnie wyglądać). Trochę mnie to złości, że dziewczęta,
zobaczywszy go u mnie, też sobie takie pokupowały. No ale „trudno się mówi” i pływa się
dalej. Szafa ze Stachem uparli się „pomóc mi zdjąć kostium” i strasznie się wygłupiali.
Przypomniałam Jurkowi, że to, że raz dostał ode mnie po buzi, nie znaczy, aby nie miał
dostać drugi raz, i mnóstwo takich epitetów, i robiłam strasznie histeryczne miny. Stach
jakoś idiotycznie i „obleśnie” się śmiał, co mnie strasznie zdenerwowało.
W szatni się strasznie grzebałam i nie szłam z nimi, tylko wsiadłam na Placu Trzech
Krzyży w tramwaj. Co tam! Do Niedzieli i tak się pogodzimy, a nie lubię, kiedy sobie za
dużo pozwalają.

Znowu nie wiem, co zrobić ze Stachem. Z jednej strony surowy, mądry, przedobry „anioł
opiekuńczy”, z drugiej – ciepły, kochany Misiek, no ale... ja go już naprawdę nie chcę. Nie
dlatego że się wygłupia – to ostatecznie każdemu wolno, a on w dodatku ma prawo do tzw.
zemsty i odpłacania „pięknym za nadobne”. W takich wypadkach zresztą nie jestem zbyt
„surowa”. Tylko w ogóle – Stach mnie nudzi, Stach mnie krępuje i denerwuje. A gdy z nim
zrywam, to mam wyrzuty sumienia, napady szlachetnych uniesień, powroty namiętności etc.
– i tak w kółeczko. Co tu robić? Ano, pozwalam „decydować chwili”, a gdy ta chwila
nadchodzi, to dopiero zachowuję się idiotycznie.
Hm, Alina mówi: „Nie zawsze Ciebie rozumiem; nie mogę zrozumieć motywów twego
postępowania, w ogóle więzi między twoimi myślami i czynami!”.
A czyż ja to rozumiem? Też nie rozumiem. Po gęsiowatemu, po smarkatemu, no i – po
mojemu: sama nie wiem często, czego chcę.

Od wtorku gram w CWKS-ie w siatkę. Zdecydowałam się, mimo że AWF tak daleko
i niewygodnie mi tam jeździć na treningi. Jednak sala jest cudna, porządny trening nie
zawadzi, no i siatkę lubię. W lecie szykuje się ogólnopolski obóz sportowy w Złocieńcu,
dokąd jeżeli nie pojadę jako pływaczka (co mi zawsze grozi), to jako siatkarka na pewno
pojadę, bo u nas, wśród juniorek, nie ma lepszych ode mnie. Jest kilka równych i dużo
gorszych.
Zdzich P.401 podobno (według Aliny) „buja się we mnie”. Jest koszykarzem kadry Polski,
ukończył AWF, teraz jest oficerem. Jest dawnym znajomym Ali (ma ich, wśród
sportowców, tłumy niezliczone) i dawnym jej dobrym kolegą, a nawet przyjacielem (teraz
już nie). Obecnie Zdzich jest „modny”, tzn. dziewczęta „szaleją” za nim. Gdy mi Ala to
opowiadała, nie mogłam zrozumieć, jak może dziewczyna tak się poniżyć – 5, 6, 7 (!!)
dziewcząt wychodzi z nim z treningu i „skomlą o uśmiech”. Jemu to imponuje (bardzo mi
się to z kolei nie podoba). Owa (problematyczna!) „sympatia” Zdzicha do mnie oczywiście
mi imponuje – jak każdej przeciętnej dziewuszce w tym wieku. Nic ponadto – nie znam go
bliżej, nie mogę więc ocenić jego „walorów wewnętrznych”, a zewn[ętrznie] – nie podoba
mi się. Jest bardzo przystojny, oczywiście, ale to „za [!] mężczyzna”, jak dla mnie,
i w ogóle „nie mój typ”.
No, nic już mądrego dziś nie wymyślę. Punkt dwunasta.

Janek jest szalenie podobny do Jerzego. Jego ruchy, sposób wypowiadania niektórych
wyrazów, nawet nieco przeszarżowany sposób bycia – to już nie tylko poza na Jerzego, ale
Jerzy sam. Fakt ten nadaje naszemu stosunkowi pewną specyfikę. Trudno ją określić.
Tylko oczy – oczy mają całkiem inne.

11 IV 52 r., piątek
Wstałam stosunkowo wcześnie (około 9-tej), bo miała przyjść Jadzia (prosiła o te
„naświetlenia z NOS-a”). Czekałam na nią i trochę mi było głupio: myślałam o tym, że
„przyciśnięta do muru” będę musiała przyznać, że nic nie robię, a niektóre dziewczęta teraz
już trochę się uczą (Jadzia mówi, że nawet bardzo dużo; myślę, że to zależy – jak kto ma
ochotę i jak kto sobie rozplanuje). Jakoś strasznie długo nie przychodziła, a gdy wreszcie
przyszła, to niemalże jednocześnie z Jankiem. Przyznam, że po wczorajszej parogodzinnej
wizycie już się Janeczka nie spodziewałam; nie znaczy to jednak, abym była
niezadowolona – zawsze chętnie go u siebie widzę i to bez względu na „humory stron
obojga”. Janek jakoś wyjątkowo się Jadzi nie „przestraszył” (notabene była w bardzo
ładnej różowej bluzce, co z blond lśniącym warkoczem ślicznie harmonizowało –
wyglądała wyjątkowo wdzięcznie i ładnie) i siedział około godziny, i „załatwiał ze mną
szereg spraw”, w bardzo miły zresztą sposób. Jadzia robiła dowcipne uwagi i bardzo
uważnie się Jankowi przypatrywała, bo „ten dzieciak ma śliczne oczy i w ogóle jest
czarujący”. Strasznie lubię, gdy Janek podoba się moim koleżankom – moje „Rajskie
Dziecko”.
Aha, przełożyliśmy potańc z „Niedzieli” (20-go, oczywiście) – na wtorek zaraz po
świętach – z powodu studium wojskowego panów studentów. Przykre to z tego względu, że
nie będę mogła o tym zawiadomić Elizy ani Tereni. Żeby to chociaż były inne dni – ale
„w święta” nie wolno (według niektórych) nigdzie chodzić i nie mogę do nich jechać.
Ale to402 „mała dygresja”.
Ledwo Janek wyszedł i chciałyśmy z Jadwigą zabrać się do roboty, przyszedł Janusz
z Cowboyem. Jakoś względnie prędko się z nimi „uwinęłam”. Potem zaczęła się „seria
telefonów” i Jadzia pytała, „czy u mnie tak zawsze” (poprzednio zastała nas tańczących).
Czy ja wiem, czy „zawsze”? Z niewielkimi przerwami.
Wreszcie trochę sobie „ponaświetlałyśmy”, ale humor miałyśmy wybitnie „nie do tego”
i szło nam jak z kamienia. Chciałam trochę pojeździć na rowerze (cieplutko już i bardzo
wiosennie), ale przyszła Alina i „wpadła” na chwilę Figa z Cowboyem (adoruje ją
wiecznie, bezustannie i nudnie). Siedziałyśmy trochę, ale zaraz wyszłyśmy, w świetnych
humorach, na trening na AWF. „Po drodze” byłam u Igi mamy – „agitować” za
pozwoleniem na przyjście Figi do Janusza (niby do mnie) w poniedziałek i do mnie
(rzeczywiście) – we wtorek. „Mama” pytała o towarzystwo, godziny, okazje itd., wyraziła
parę uwag na temat – „moja Marysia powinna przebywać w towarzystwie na poziomie co
najmniej równym jej poziomowi, jeżeli nie na wyższym, no a w każdym razie nie
w otoczeniu, które by od [!] niej korzystało, zamiast ona od [!] niego. „Chaquin à son
plâce”403 – jak mówią Francuzi, itd., itd. Swoją drogą, mamy bywają bardzo zaślepione –
a więc „jestem godna Igi”. Mój Boże, żeby tak Mama zechciała usłyszeć, jaką opinię
„wśród szerokich mas” ma jej ukochane dzieciątko! Bardzo lubię Figuska, ale przy jej
temperamencie i charakterku przydałaby jej się mama trochę bardziej rozumiejąca, „co się
święci”. Notabene, po szeregu uwag o wysokim znaczeniu moralnym – Pani C. zgodziła się
i na poniedziałek i na wtorek.
Na AWF trenuje czołówka kadry polskiej, tj. ci z kadrowiczów, którzy jadą do Moskwy –
Olka Mrozówna, Halina Dzikówna, Irka Werakso, no a z chłopaków Ghandi (Gremlowski),
Jasio Jaśkiewicz, Marek Petrusewicz (Alina już z nim rozmawiała – wszystko po staremu),
„talent” – Tołkaczewski404, no i Procel. W rezultacie z tych „asów asów” dojedzie tylko
Olka M[róz] i trzech chłopców. A na obozie Kadry w Boronicach było ich 30. Ładna
selekcja!
Uwielbiam patrzeć na klasyk Olki! Można by układać melodię, patrząc na jej styl.
Notabene w ubiegłym tygodniu pobiła wreszcie rekord Polski na 200 – 3:5 (a był 3:8 – Irki
Dobranowskiej405). W ogóle – satysfakcja patrzeć na kadrowiczów. Tylko silniej się wtedy
odczuwa własne „beztalencie”; no nic – „jutro będzie lepiej”.
W drodze z Bielan spotkałam Bohdana R[eszkę]. Szalenie się ucieszyłam, bo choć nie
przyjaźnimy się, ale jesteśmy dobrą parą kolegów i nadal bardzo, bardzo się lubimy
(w każdym razie ja Bohusia). Gadało mi się z nim bardzo przyjemnie. Na „tańcujący
wtorek” nie potrzebowałam go specjalnie namawiać, bo Bohuś „zawsze się zgadza”.
Zresztą o tym już wiedział, bo Janek R[ajski] już „spełnił swą misję”. Mówiąc o tym,
Bohdan pytał: „Czy to jakaś Wasza rodzinna uroczystość?”. Śmieszne. Właściwie nie
lubię, gdy mnie ktoś podejrzewa o jakieś sercowe „konszachty” z Janeczkiem. Tym
bardziej ktoś, kto wie więcej, niż delikatność pozwala mu okazywać. No ale o to mniejsza.
Cudny chłopak z tego Bohdana!

Jadąc przez most całkiem luźnym tramwajem, „wisiałam” sobie na stopniu. Wiatr
rozwiewał mi „szopę”, było uroczo ciepło i swobodnie, nad Wisłą zwieszała się ogromna,
pełna, pomarańczowa tarcza księżyca.
„A ja lubię, szanowni panowie, w maju,
Jeździć na stopniach tramwaju”406.
Czytam Troję miasto otwarte407 – Brandysa. Świetna książka! Człowiek (notabene
literat) jeździ sobie po Włoszech, wreszcie na dłuższy czas zatrzymuje się w Paryżu (lata
1935‒1937). Patrzy na ludzi, na świat, na sztukę – jak „na płótna Rénoire’a408”. Notuje
spostrzeżenia, uwagi, krótkie, w pełni oddające nastrój opisy – w formie dziennika.
Uroczy sceptycyzm, dużo subtelnego humoru, głębokie uwielbienie swobody jednostki,
piękna wolności (raczej w pojęciu osobistym). To wszystko w cudnie oddanym Paryżu.
Typy ludzkie wspaniałe – tchnące życiem, trochę przestylizowane na „les grands
imprèssionites”409, tyle tylko, ile pozwala zachować owo życie niekłamane
z jednoczesnym urokiem „płócien Renoira”. Cudne, owiane lekkim (bez przesady)
sentymentem – spojrzenie w przeszłość.
To tylko „pierwsze wrażenie” (przeczytałam dopiero kilkadziesiąt stron). W każdym
razie – świetna książka – i obrazy, i ludzie.

Dostałam od Mamusi pieniądze na 2 nowe płyty (tzw. 4 „kawałki”). Jadę po nie jutro.
Chciałabym zdobyć Mazowieckie noce410 i odkupić Georgię. Zobaczymy.

„Wolność to pełna świadomość uniwersalnego absurdu, neseser ze świńskiej skóry


i zapalniczka, która nie zawodzi”411.
„Czyjeś słowa” – cytowane przez Brandysa.
„Omyliłem się co do stulecia, tak jak można omylić się w piętrze kamienicy. Cierpię
w swojej epoce i wszystko, co kocham, pociąga mnie w miniony czas”412.
– Też cytowane według „czyichś” słów.

„C’est le monde, qui te fait mal” – c’est possible (moi)413.


Agnieszka Osiecka i Janusz Lichomski [?], Miedzeszyn, 1952 r.

12 IV, sobota
Jakiż cudny dziś dzień!
Obudziłam się około 9-tej i gdy tylko uprzytomniłam sobie, jak pięknie świeci słońce,
postanowiłam – pojadę na spacer na rowerze. Nie zdążyłam się jeszcze ubrać, gdy
usłyszałam dzwonek i śmiechy na schodach. To przyszli – Janusz i Lutek z rowerami.
Bardzo się ucieszyłam i kazałam czekać, aż się ubiorę. Pojechali się „przewietrzyć” i mieli
wrócić za 10 min, a wrócili za ½ g. Okazało się, że obaj mieli „defekt” w drodze. Śmiałam
się z nich strasznie, lecz Janusz „krakał złowieszczo” – „Nie śmiej się dziadku z cudzego
przypadku”. Nie przejmowałam się tym jednak, znając wytrzymałość swego „konia”,
i śmiałam się dalej. „Celem” naszej eskapady była „gospoda na rozstajach” w Błotach.
Zsiadaliśmy jednak kilkakrotnie z rowerów. Szliśmy na nadwiślańskie łąki, pełne cudnych,
małych jeziorek porosłych trzciną, lub nad Wisłę samą i robiliśmy zdjęcia w fantastycznych
pozach.
Od Miedzeszyna414 do Błot gnaliśmy po gładkiej jak stół szosie – „na sprint”. Toteż
przyjechaliśmy zziajani i spoceni (byłam w bluzce z krótkimi rękawami, ale było naprawdę
gorąco). Gosposia przyjęła nas tradycyjną „beczką piwa” i domowym ciastem. Po krótkim
odpoczynku pognaliśmy z powrotem. Jechało się cudnie, bo z wiatrem. Wygłupialiśmy się
(nauczyłam się jeździć na rowerze bez trzymania!), jeździliśmy trzymając się za ręce
i wyprawialiśmy rozmaite brewerie, uciekając jak zające przed samochodami. O mało nas
karetka pogotowia nie przejechała!
Gdzieś w Miedzeszynie zawołałam triumfujące: „No i widzicie, moi panowie, ja jeżdżę
bez defektów”. Jeszcze nie skończyłam zdania, gdy... trrrr – dętka „poszła”. Było mnóstwo
śmiechu i przekomarzania się, i „trochu” kłopotu, bo mój „koń” psuje się „rzadko, ale
porządnie”. Wreszcie jednak założyliśmy łatę (czyli oni założyli, a ja się opalałam)
i ruszyliśmy w dalszą drogę. Gnaliśmy po wariacku, przy zwolnionym zaś biegu
opowiadaliśmy sobie kawały (à propos, szalenie podoba mi się pewna „definicja”: Co to
jest ogonek? Jest to socjalistyczne podejście do sklepu). Myliśmy jeszcze ręce w Wiśle,
przy czym wpadłam prawie po kostki w błoto. Widać było, że z Błot wracam! Już na Kępie
strasznie dużo się „odprowadzałam” z Januszem, przy czym spotkaliśmy mnóstwo
znajomych z rowerami i bez. Właśnie staliśmy całą gromadą nad czymś zawzięcie
„rajcując”, gdy przeszła koło nas p. Czyżewiczowa (nasza wychowawczyni) i ich
Horpyna415. O rany, co za spojrzenie!! Cud, że żyję. Swoją drogą, mam „szczęście” do
naszych „zwłok” szkolnych.
W domu doprowadziłam się „jako tako” do porządku i pojechałam po płyty. Chciałam
odkupić Georgię i Boogey Man, a ponadto dostałam pieniążków [!] jeszcze na jedną.
Obeszłam mnóstwo sklepów i „zdobyłam, co chciałam”, dokupiwszy Deszczowy list
i Nasza miłość jest powieścią416. Cieszę się! Ktoś także się w poniedziałek bardzo, bardzo
ucieszy!
Agnieszka Osiecka z kolegami, Miedzeszyn, 1952 r.

Warszawa jest cudna. Mnóstwo kolorowo ubranych, niemalże już „wyletnionych” dzieci
i eleganckich kobiet. Swoją drogą, nigdzie w Polsce kobiety nie umieją tak się ubrać jak
w Warszawie. Przyjemnie popatrzeć!
Dochodzi szósta. Mieliśmy z „mnóstwem ludzi” jechać wieczorem rowerami „na wino na
»prowincję«”, ale już nie pojadę, bo idę jeszcze po filmy i na trening. Adieu!

13 IV 52, niedziela (Wielkanoc)


Widziałam się wczoraj z Miśkiem. Był kochany i prześliczny. Był cudny wieczór,
wszystko lśniło kolorowo, było jakoś wiosennie i bardzo młodo. Kochanie i dobrze.
Dzisiaj było, szczególnie rano, ślicznie i ciepło jak wczoraj. Wstałam więc względnie
wcześnie i robiłam sobie samej mnóstwo zdjęć (nareszcie) – to przecież stałe nieszczęście
właściciela aparatu, że robi wciąż zdjęcia, dziesiątki i setki zdjęć różnym „fotograficznym
laikom”, a sobie nie robi ani jednego. Dzisiaj więc „odbiłam sobie” trochę.
Potem leżałam przy otwartym „na oścież” balkonie i grałam sobie płyty. Fakt, że leżałam
w biały, ładny dzień spowodowany był tym, że wczoraj „upojono mnie” (w domu!)
nalewką wiśniową i napchano mnóstwem różnych dobrych rzeczy. Ufam (trochę za bardzo,
jak się okazało) swojej mocnej głowie i „ulżyłam sobie tak”, że pociągnęło to za sobą
fatalne skutki, a cały dzień byłam dziś jakaś „sflaczała”, nudna i w ogóle „słabosilna”.
Humor miałam nawet bardzo dobry, tylko fizycznie byłam taka „ofiarowata”.
Po południu przyszła Ala i miałyśmy z całą paką Janusza etc. jechać na rowerach w „siną
dal”. Słońce zakryły chmury i zrobiło się szaro i duszno – myślałam, że będzie burza, ale
jakoś nie ma. „Paka” zbierała się bardzo powoli, ciągle ktoś miał defekt, jeździliśmy więc
kilka razy do lotniska, a potem wracaliśmy się „po resztę” (siedzieli w garażu u Ziółka).
Strasznie było „zdezorganizowanie i bałaganiarsko”, ciągle się gubiliśmy. Zmęczyłam się
przed wycieczką samą i byłam trochę zła, a trochę chciałam zrobić Januszkowi na złość
(stara grzebała!). Skorzystałam z chwili i „urwałam się”, mówiąc Lutkowi, że się źle czuję.
Wściec się nie wściekną (jest ich chyba ze dwanaścioro – starczy, jak na eskapadę
rowerową). Alina będzie zła, że ją z nimi zostawiłam. Ale to głupstwo.
Siedziałam teraz w domu i słuchałam radia (bardzo wesołe rzeczy – z Warszawy!), i nie
robiłam nic. Jest dobrze, wesoło, wiosennie – z uroczymi projektami, tylko trochę za
gorąco (mam wypieki – o mało nie „tryśnie”). No nic, do jutra będę zdrowa. Chyba się nie
otrułam!!
A w ogóle to nic nie jem i mama dba o mnie, jakbym była ostatnim „sucharkiem”.
Ojej, jak się strasznie cieszę na jutrzejszy „pląs” u Janusza i wtorkowy u mnie. Tralalala!
Swoją drogą – bardzo przyjemne te święta; akurat takie, jakich chcę. Nawet pogoda
cudna! Ojej, jak się strrrasznie cieszę!!!!!!!!!!!!!
Jeszcze bardzo wcześnie, ale idę się położyć. Zdrowieję!
„Jestem rad, jestem zawsze rad...”417. Jeszcze jak!!

15 IV 52, wtorek
Jakie to zabawne uczucie, kiedy się „człekopodobny” tak strrasznie, strrasznie cieszy
i tak mu dobrze, że o mało nie wyskoczy ze skóry!! A jakie ma powody – ho, ho! Cudnie
wczoraj było:
Zaczęło się od tego, że Alina (też zaproszona – wczoraj – do Janusza) przyszła do mnie
około drugiej i bardzo się wygłupiałyśmy razem z mamą. Mama strasznie się „zaopatrzyła”
na święta, a teraz w dodatku, że ja nic nie jem (no naprawdę nie mogę!) – stoi w obliczu
„katastrofy”. Namawiała więc strasznie Alkę do żarcia i jadły na zmianę kiełbasę
z makowcem, i piły wino kuflami. W międzyczasie wystawiałyśmy tyłki za okno (a działo
się to w kuchni), bo było bardzo dużo słońca.
Po czwartej przyszedł do nas Lutek. Myślałam, że „zawsze aktualny” zjawi się dopiero
o piątej i chodziłam swoim domowym zwyczajem półnago, czyli w kostiumie kąpielowym
zakrywającym nieliczne części mego ciała – „kruszynki”. Alka nudziła się więc z Lutkiem
w Mamy pokoju, a ja się „piorunem w pół godziny” ubierałam. Wreszcie jakoś się
wybraliśmy.
Janusz cudnie mieszka – duże, nowocześnie urządzone pokoje z kremowymi ścianami,
mnóstwem okien i zieleni, wszystko tchnące wytwornością i luksusem, na górze zaś (poza
normalnym balkonem przy mieszkaniu) – ogromny taras, z którego roztacza się cudowny
widok na całą Warszawę, Wisłę, no i... niebo. Łazi się tam „odsapnąć”, wytrzeźwieć
trochę lub po prostu – pogapić się w gwiazdy. To zależy.
Wśród takich akcesoriów zabawa zapowiadała się od początku wspaniale. Było nas
około dwudziestu osób, wszyscy w świetnych humorach. Alina, która najpierw jęczała, że
nie lubi tego towarzystwa, że będzie się źle czuła itd. – od razu się rozkręciła i nie tylko
bawiła się świetnie, ale była wprost rozentuzjazmowana.
„Mój” Januszek był uroczy i strasznie kochany – i jako gospodarz, i jako „mój” Januszek.
W ogóle „à propos” muszę stwierdzić, że tańcząc z nim, mam zwyczaj dostawać na jego
punkcie lekkiego bzika, czemu nie próbuję się opierać.
Kiedy zabawa już się całkiem rozkręciła i było super – cudownie przeszkodził nam
przykry incydent: Iga obiecała „niby ode mnie” zadzwonić do mamy. Poszliśmy więc we
czwórkę (Figa, Cowboy, Janusz i ja) do sąsiadów pp. L[ichomskich] i dzwonimy. Mówimy
naturalnie, że jesteśmy u mnie. Tymczasem p. C. dzwoniła 15 minut temu do mojej mamy,
która (jak się okazało) „kręciła” i broniła nas jak mogła, ale ostatecznie wszystko się
wydało. Zrobiło się strasznie głupio (byliśmy złapani na gorącym uczynku), pani C. zrobiła
Fidze „awanturę wstępną” i, spytawszy po raz drugi o adres, przyjechała (z mężem!) po
Igę. Pani L[ichomska] (Januszka mama), która jest złota, kochana i w ogóle cudowna
kobieta, robiła, co mogła, oburzała się w stylu „że przecież, proszę Pani, w moim domu”,
ale nic z tego nie wyszło. Pani C. była nieubłagana, zresztą na dole czekała taksówka
z mężem. Było mi (z powodu kłamania) niewypowiedzianie głupio. Poza tym wyobrażam
sobie, co Figus miał w domu od ojczyma i matki.
Kiedy jednak „nasza najgrzeszniejsza” już pojechała, postanowiłam stanowczo poprawić
sobie zaraz humor (próżnym medytowaniem niczego nie wykręcę), no i trochę pocieszyć
Kasię, który był strasznie biedny, opuszczony („słomiany wdowiec” lub „sierota” – jak go
przezywaliśmy), no i bardzo się martwił, „co będzie Figa miała w domu”. Musiałam mu
mnóstwo opowiadać o jej mamie, ojczymie i stosunkach w domu i przyrzekać po tysiąc
razy, „że tym się zajmę”, i „że jutro będzie wszystko dobrze”. Na dodatek do pocieszeń
Kasia „zalał się” z „rozpaczy”, tak że był strasznie zabawny, no i sam do końca bawił się
względnie. A w ogóle to bardzo go od wczoraj polubiłam.
Po owym niemiłym incydencie wszystko rozkręciło się znowu. Zrobiło się ciemno
i atmosfera stawała się z „dziko jazzowej” – „silnie sentymentalna”, „parki” zaś –
namiętne. I nadal było cudownie, poza „małą półgodzinką”, podczas której przyczepił się
do mnie Lutek, porządnie zawiany i jak zawsze obrzydliwy (och, jak ja z nim nie cierpię
tańczyć!!!) i nie odstępował [mnie] ani na krok. Uciekałam przed nim na balkon, siedziałam
cały czas tyłem – wszystko na próżno. Przebrzydły „podskakiwacz”. Wreszcie wydobył
mnie z jego szponów „mój książę” i byłam szalenie zadowolona.
Rodzice Januszka, wciąż obecni w domu, należą do najprzyjemniejszego gatunku
rodziców: swobodni, nieskrępowani i niekrępujący innych, w świetnych humorach (mimo
tragicznie wyglądającej podłogi etc.), w cudowny sposób patrzący na nasze szaleństwa,
śmiejący się razem z nami. Pani L[ichomska] jest wprost czarująca, a pan L[ichomski]
raczył „wybranych” spośród chłopców „czymś bardzo mocnym, tylko tak, żeby mama nie
widziała”.
Krótko mówiąc, same superlatywy i same zachwyty.
Jeśli chodzi o mnie samą, to byłam, po pierwsze, bardzo opalona, po drugie, w ładnej
sukience letniej w grochy, po trzecie, „w ogóle bardzo przystojna”. Czułam się świetnie
(tylko że znowu nie mogłam nic jeść i Pani L[ichomska] robiła na mnie formalną
„nagonkę”). Poza tym byłam trochę „straszna dama” – nie na tyle naturalnie, aby sobie
przeszkodzić w zabawie i „byłam zadowolona z siebie i ze świata”.
Pan L[ichomski] tańczył w czasie swych (nielicznych zresztą) „wtargnięć” kilka razy –
i to tylko ze mną. Trochę mi to schlebiło („...ora pro nobis418 i za nasz snobizm”).
No naprawdę – było naj, naj, naj...
Musiałam zostać do końca, bo Janusz uparł się mnie odprowadzić. Zresztą poszli z nami
Cowboy, Lutek i pies Janusza (Psotka).

Dzisiaj robię rzecz nadzwyczajną, to znaczy piszę rano w łóżku. Jest strasznie wcześnie
(ósma z minutami), ale nie mogę (mimo wczorajszego szaleństwa) ostatnio dużo spać, bo
nieróbstwo i dwunastogodzinne wylegiwanie się pierwszych dni wakacji już mi
wystarczyło na [!] „zaspokojenie mych potrzeb snu”. Poza tym na dworze jest prześlicznie.
Żal spać, kiedy można się co najmniej patrzeć w okno. Pojechałabym trochę na rower, ale
wybieram się koło dziesiątej do Figi („kajać się” przed mamą, no i... „pomóc dziecku
żyć”) i nie mam czasu na eskapadę. No i idę po wina na dzisiejsze „szaleństwo” (to
„zakup” niezmiennie do mnie należący). Będzie pewien „pseudoszampan”, który
fantastycznie „strzela” – ach, co za emocja!
O, jeszcze zdjęcia muszę oddać do wywołania! Ileż „pracy”!

16 IV 52, środa
Das sieht gar „geheimnisroll” aus, aber ich muß pahr Worte deutsch schreiben abwohl
nichts besonderes geshähen ist und abwohl es eigentlich kein „Geheimnis” hier giebt:
Gestern war dieses Tanzen bei mir, son welchen werde ich „all das lustige” bald erzählen.
„Er” war natürlich da und das ist dur erste Punkt der „Tragedie”. Er amürierte sich die
ganze Zeit mit A[lina], und abwohl schon höchste Zeit ist, damit ich mich schon dafür
„gewöhne” da konnte ich nicht ruhig auf das blicken. Das, was ich für Ihn fühlte (was?)
erlaubte mir nicht ruhig sein, sich selbst gut amüsieren und, sogar, wie eine Dame und die
Frau des Hauses sich betragen. Das ist doch schredlich! Das ist Dumheit, aber viel, viel
möchte ich geben für einen „solchen” Tanz mit ihm. Das ist da erste. Auserdem Mutter war
böse da wir immerfort dal Licht auslöschben, daß wir (die Knaben am meisten – „sogar
B[ohdan] und die Bruder R[ajscy]!!”) zu viel getrunken haben. Und es gab eine
unangenehme Situation (für mir) – zwischen der Mutter und Gesellschaft. Sie war noch
Böse, daß I[ga] Und Käte da waren und ihr alles „profanierten”. Alles „sehnekliste” – wart
sie auf ihnen.
Die Gäste gingen ziemlich früh (zu früh!) nach Hause („gestem die Studien” – u.s.w.) und
blieben wir (J[anusz] mit mir und I[ga] Mit Käte) und ... der jüngere R. mit A. Das war
komisch, wenn er die „Arbeit des älteren” endete und mit A[lina] „ganz betrunken” sehr
„liebefall” tanzte. Und wieder, auf sehr kurze weilchen würde ich böse – ich möchte ihn
„haben”. Das aber nicht ist wichtig. Die sinnen und ein wenig Snobismus!! Nachdem sie
beide und noch später – die Reste – nach Hause gegangen sind machte mir Mutter (schon
bei Vater) einen Abenteuer (die Lampen, Käte und I[ga] unser Betragen – u.s.w.) Ich weinte
(das alles nicht nur Abenteuer), sprach ironisch von Mutter Betragen gegen mir und George
u.s.w. Er war mir schrecklich, schrecklich an der Seele! Und noch alles schönes,
angenehmes war jetzt zu Ende, blieb nur Lenien und die Angst, daß ich nicht könne, abwohl
es schon recht „spät” ist!!
Ich ging schlafen. Ich dachte um sich töten (aber nur mit „Kugel”) und einige Wörteren
„Ihm” u.s.w. laßen. Das ist komisch, aber manchmals fühle ich so: „Es ist recht schwehr
unglücklich zu sein, aber noch schwerer immerfort nur spielen, daß mann glücklich ist”. Ich
weinte. Ich will nicht lernen und ich will nie mehr so fühlen! Und Er? Was bedentet das
alles? Hast er mich? Warum? Ich kommes schon manchmals nicht mehr dulden. Er ist zu
schwehr. Und das alles zusammen auch. Heute ist schon besser ruhig419.
Ojej, kończę z tymi „duperelkami”.
No więc wczoraj był potańc. Goście bawili się świetnie, ja trochę gorzej niż
w poniedziałek u Januszka, no bo... rola gospodyni to coś okropnego, nawet w naszym
smarkatym wydaniu. I to takie przykre uczucie – myśleć, że kiedyś się cały bal skończy,
wszyscy sobie pójdą i będzie tak jakoś smutno i właśnie tak „skończenie”.
Aha, jeszcze tego samego dnia przed południem był strasznie zabawny „kocioł”, bo
przyszła Alina z rowerem, ja przyjechałam z Figusem, przyszli Janusz z „kumplami”
i Szafa, ni stąd, ni zowąd. Figa z miejsca pojechała gdzieś na Alki rowerze, wyłamała jej
wentyl i była koło „reperacji” roweru straszna historia i histeria, o której całą bajeczkę
opowiadał w cudowny sposób Szafa wieczorem („A czy znacie dzieci bajeczkę o wentylu?
No to posłuchajcie”). Wszyscy strasznie rozrabiali, a ja dokarmiałam Szafsko w kuchni
i robiłam porządki, co zresztą było syzyfowa pracą, bo wszyscy łazili w buciorach
i bałaganili. Roboty miałam miliony, w dodatku Jurek zaprosił się na obiad, więc musiałam
go naszykować (obiad, nie Jurka).
Względnie punktualnie ludzie zaczęli się złazić. Strasznie sztywne grupki pod wodzą pp.
R[ajskich] oblegały na zmianę taras i pokój. Oj, naprawdę! Jerzy był na początku sztywny,
jakby połknął dwa parasole. Alina jednak miała „wenę”, Bohdan R[eszka] „takoż” i tak
„kręcili”, aż rozkręcili. Jerzy bawił się od połowy z Alką, ja z Januszem i trochę z Jankiem
R[ajskim], z którym robiliśmy straszne „zgrywy” à propos naszego „zawieszenia broni”.
Podczas „uczty” usadzono mnie między braciszkami, ale jakoś mi to nie popsuło humoru,
bo Janek z Januszem gadali głupstwa, a Jurek R[ajski] milczał czule w słodkim sam na sam
z butelką. Humory potem były więcej niż świetne. Bohdan miał takie cudne „zagrania”, że
nawet Imć pan Jerzy R[ajski] „piał” ze śmiechu. Janusza i Janka upoiłam „na żądanie”
wiśniakiem i Janek, chociaż mówił, „że to sok”, miał strasznie zapijaczoną „mordkę”,
a potem został dłużej po wyjściu Jerzego (co za debiut!!), „odziedziczył” po nim Alinę, był
więcej niż sentymentalny, plótł fantastyczne głupstwa i w ogóle cała „rajszczyzna” mu się
rozpłynęła w oparach. Zyskał sobie przydomek Lorda na Smyczy (cudne!). Odprowadził
potem Alkę do domu, a jak sam do swojego trafił, to pozostanie wiadome tylko ulicznym
latarniom.
Figusek, ze strasznie zapijaczoną mordką (wcale nie dowcipnie, tylko jakoś „zmięcie”)
występował z Kasią w „repertuarze własnym”, czyli nic nowego. Reszta (Ankus, Małgosia,
Hala, Jurek S[zafrański], Janusz) była wesoła i zalana „tak troszkę” – jak zawsze, „żeby
było śmiesznie”.
Piłam mało – tak na humor, bo przy moim „niejedzeniu” mogłaby być katastrofa. Janusz
tańczył „jak szatan”, byłam zadowolona, wszyscy byli zadowoleni. Amen.
Mówię „Amen”, no bo koniec przyjemnego, a początek „zgrozy”: mianowicie potem była
awantura domowa z rodzaju kąśliwo-złośliwych z powodu „mrugania” światła,
niedopałków wszędzie poza popielniczkami itd., itp. Ale raczej nieszkodliwe. Rano się
wypogodziło.
Koło jedenastej przyszła Ala. Pełna „wrażeń i zwierzeń”. Polazłyśmy na spacer nad
Wisłę. Było cudnie i ciepło, i przyjemnie. Natychmiast po powrocie zastałyśmy Janka-
malarza i Stacha i nie wiedziałam, co z nimi dwoma naraz zrobić. Janek, a potem Ala
poszli, ale Stach siedział dłuuugo i był nudny (bo nie miałam dziś na niego ochoty
i w ogóle „tak jakoś...”). Potem jeszcze była Jola Samos i zrobiło się strasznie miło
i przyjemnie, tym bardziej że przyszła do nas maleńka Aleczka i bawiła się ze mną,
targając mi czuprynę. Jeszcze wyszliśmy z Jolą i Stachem po jakieś żyletki dla ojca,
odprowadziłam ich trochę (Stach jechał na AWF i „błagał”, ale mi się nie chciało)
i wreszcie uf, puf – wróciłam do domu.
Ciepło, lato, ładnie. Zaczyna być zielono.
O rany! Jutro buda! Strasznie mi się dnie poplątały i myślałam najpierw, że to dzisiaj,
potem okazało się, że „ogólniaki” dopiero jutro. Jeżeli w budzie będą normalne porządki,
a jest coś zadane, to mogę nawet brzydko wpaść. Mogłabym jeszcze się zorientować, ale
nie chcę już przewracać w książkach (okropny bałagan i nietykane od „kiedyśtam”), no
i nie warto psuć sobie humoru. Jutro zapakuję teczkę.
No, cudny był ten „pierwszy etap wakacji”. Cudny!!!!

Ciekawa jestem strasznie pamiętników Elizy i Tereni po tym okresie. Czy podobne do
mojego, czy nie, w ogóle – jakie? Ciekawa jestem, jak się dziewuszki bawiły, co robiły, co
się komu śniło, co kto genialnego wymyślił i w ogóle, ile pochłonął Słońca z życia (jak
wiadomo, robi się to najlepiej wówczas, gdy popuszczą trochę cugli i można sobie
swobodnie po łączce, tj. po życiu, pobrykać). Hip, hip! Jutro gram w siatę na AWF-ie –
całe popołudnie i wieczór. Muszę na mistrzostwach „zagrać jak szatan”.
No, wypadałoby pójść spać.

17 IV 52, czwartek
Bzzzz... Jak natrętna mucha zadźwięczał budzik. Wyskoczyłam z łóżka zwinnie jak łania
i zachwyciłam się słońcem. Zrobiłam sobie zimny prysznic, ogarnęłam się jako tako
i pognałam do budy w jakimś ni stąd, ni zowąd promiennym nastroju.
A w budzie szum, rwetes i wrzask, ale już taki jakiś „ukojony”. Dziewuszki wesołe
i sympatyczne, trochę bez temperamentu. Nawet wyraźnie bez temperamentu. Tak jakoś
„spoważniały, zamiast się opalić”.
Co tam jeszcze z wrażeń szkolnych? Ano pytają z jakichś okropności z „historii
staroświeckiej” Polski i dziewuszki się w tym orientują. Postaram się i ja „zorientować”.
Łeb mam jakiś fantastyczny po tym „odpoczynku”! Wszystko, nawet wiersze łacińskie
i algebra cudownie mi włażą i w ogóle wydaje mi się, że fura tego się zmieści.
„W dechę!”. Co jeszcze? Aha, stopnie. Jakieś szatańskie stopnie mi postawili! Jakby
wszyscy ich „autorzy” byli pod dobrą datą. I to porządnie! A te 3 z matmy, to prawdziwe
„coup de saison”420!!
Czytałam Elizy pamiętnik. Ci sami ludzie, te same miejsca i... te same wspomnienia.
Kazik, z chwilą, gdy przestaje być Nadzieją, staje się chorobą duszy. A z chorób trzeba
się leczyć, trzeba uciekać od miejsc zarażonych chorobą – od miejsc, gdzie „grudka na
niebie” – śpiewający skowronek, rozmowa, zdawałoby się najzwyklejsza, z kolegą –
przywodzą na myśl, w najnaturalniejszy sposób – Wspomnienie. I ono jest, żyje, kwitnie,
podlega tysięcznym analizom – jest zawsze ważniejsze, istotniejsze, ciekawsze niż
teraźniejszość. Uciekać od samego siebie (gdy się w tym do głębi tkwi), zamydlając sobie
oczy – nie ma sensu. Trzeba sobie jednak jakoś „konkretnie” pomóc w oderwaniu od
Przeszłości – o niej można myśleć, ale nią nie trzeba żyć. I dlatego – dobrze zrobisz, Èlise,
jeśli się zdecydujesz na Kraków!
Wypuścili nas dzisiaj wcześniej („urwał się” rosyjski), więc było jeszcze słońce w pełni.
Szalałam sobie bez sensu na rowerze i przy okazji załatwiłam Teresie „przez protekcję” to,
że zrobią Jej zdjęcia „ileśtam” dni wcześniej.
Potem przyszła Ala i leżała na tapczanie, ucząc się fizyki (godzina snu, 5 minut nauki),
i [przyszedł] Janek B[anucha], który w dowcipny sposób przeszkadzał mi robić jakieś
cholerne tematy z literatury francuskiej i gramatyki polskiej dla kolegów i Januszka. Jedyne
moje „piśmienne tematy”! (Notabene to teraz bardzo popularny zwyczaj – zadają sobie
dziewczyny masę trudu i „miliony” piszą na karteluszkach. I po co to?). Potem grałam
w siatkę na AWF-ie, potem coś mnie [!] obgryzło okropnie jeden policzek, potem
przyjechałam do domu, a teraz idę spać z jakąś książką o siedmiu trupach, a ósmego nie
mogą zarżnąć.
PS Ktoś dziś tak na kogoś cudownie mówił: „Strasznie klawa dupa z parasolem i…”
z czymś tam jeszcze. I nie wiem, co to takiego było. Hm...

19 IV 52
Na górze jest teraz religia. Siedzę sobie w maleńkim pokoiku ZMP i powinnam ściągać
matematykę, ale strasznie mi się nie chce – przeciągam się w słońcu, jak leniwy, śpiący
kot. Dobrze mi.

21 IV 52 r.
I były takie cudowne 2 dni (które zresztą postaram się opisać), a przecież pozostało tylko
jedno wrażenie – taki okropny ból... Ja wiem, wiem, że „z perspektywy zagadnień
ogólnoludzkich” i z punktu widzenia „żeby to tylko takie kłopoty istniały...” – to jest
wszystko strasznie głupie, naiwne, w ogóle – dziecinada.
Ale rzeczy nie są takimi, jakie są, ale takimi, jakimi się je odczuwa. I właśnie dlatego
jest mi tak strasznie, że nie gram na mistrzostwach szkolnych w siatce.
O Boże, Boże, jestem straszny cynik i nie umiem roztkliwiać się nad sobą na piśmie!!
A przecież to, że nie gram, nie gram po prostu dlatego, że jestem za słaba (a w drugiej
drużynie – odmówiłam), jest dla mnie takie okropne, że aż wydaje się nieprawdziwe. Gdy
o tym pomyślę, to jakoś strasznie powoli sobie to uprzytamniam, aż wreszcie czuję
w gardle dławienie i do oczu napływają mi, po raz nie wiem który, łzy.
Po tym treningu, na którym ustalono także składy, starałam się strasznie mocno trzymać,
żeby żadna, żadna z nich nie widziała, że to w ogóle przeżywam. Ale gdy poszłam ubrać
się do klasy, nie mogłam się opanować i siadłam (niby odpocząć), i beczałam, beczałam –
strasznie długo. Tylko pamiętałam, „żeby nikt nie widział”.
Och, idiotko, idiotko! Już tyle czasu minęło od soboty, a ty nie możesz sobie sama z sobą
dać rady. Jednym słowem, czuję się upokorzona, „spotwarzona” i strasznie, strasznie,
strasznie nieszczęśliwa. Tak mi na tym zależało! Tak mi strasznie, mocno, jedynie zależało.
I wszystko mnie boli – i serce, i ambicja, i wszystko, wszystko, wszystko... A one mówią
wciąż o tych meczach, wybierają się nań, trenują. O Jezu!
Mazgaj!
I wstyd mi; wstyd mi za to właśnie, że teraz tak się mazgaję i za to, że do tej pory byłam
taka zaślepiona, że myślałam, że gdy chcę, umiem trochę grać w siatkę. A ja nie umiem, nie
umiem, nie umiem!!!! I w ogóle we mnie wszystko jest jakieś takie – pokręcone, niepełne,
głupie.
Trochę coś tam umiem – poskakać czy gadać na jakiś temat. A to jest wszystko lipa, efekt,
jakieś głupstwo w [sankach/ramkach?]. Taki mam wrodzony kretynizm – sama siebie
przyzwyczajam do mniemania, że jestem coś warta, a to wszystko nieprawda, idiotyzm, taki
„blichtr”.
A najgorsze w tym wszystkim jest to, że w dalszym ciągu wyobrażam sobie, że jednak
stoję na tym poziomie, że mogę z nimi grać, że gram lepiej niż niejedna z nich... I to też
mnie tak boli, tak okropnie boli, że już nie wiem, no nie wiem, nie umiem sobie poradzić.
No więc tak:
W sobotę w domu ryczałam, ryczałam jak głupia, wreszcie nażarłam się, umyłam „od
stóp do głów” (byłam po treningu nieludzko uświniona) i zaczęłam się „robić na bóstwo”.
Naumyślnie się nie „podmalowałam” (czyli usta) i wyglądałam „ślicznie i egzotycznie”, bo
byłam opalona jak „szatan” i w białej bluzce. Tylko oczy miałam „odniebieściałe” – bure,
jak mówi Terenia. Potem przyszedł Janusz, elegancki i przystojny „jak młody bóg”,
z Leszkiem. Poszliśmy. Dałam Tomkowi (ergo421 – Wojtkowi) prezent imieninowy-aluzję
(do jego dziecinnego wyglądu) – smoczek na kolorowej nitce i książeczkę (bardzo
kolorowa) dla dzieci o Misiu Kuleczce422. Było mnóstwo śmiechu koło tego prezentu,
a Tomek się trochę dąsał, ale mu bardzo czule zaraz wytłumaczyłam, że przecież go bardzo
lubię, a żart swoją drogą itd., itd. Zaraz się „udobruchał”.
No i potem było cudownie. Po pierwsze – mieli fantastyczne płyty (m.in. taki strasznie
przyjemny slow-fox angielski „Nobody else, nobody else is my dream, nobody else but
you...423”), w tym dużo takich, jakich ja nie mam, z uwielbianą Kobyłką424 włącznie.
Po drugie – jeszcze czułam się świetnie, dobrze mi się tańczyło, ładnie wyglądałam
i wiedziałam o tym. Po trzecie – Janusz uroczy i „szatańsko tańczący”, Don Juan i w ogóle,
„przechodzący sam siebie”. Po czwarte – towarzystwo i wino – godne siebie.
Jeżeli chodzi o Janusza, to udzieliłam sobie pozwolenia na „zawracanie mu głowy”
z tego względu, że on nie wydaje mi się mną bardzo zajęty, jak to się mawia. Słyszę zdania:
„Aga, Janusz L[ichomski] »zabujany« w tobie do szaleństwa” itp., ale nie wydaje mi się to
prawdziwe. Według moich „obserwacji”, stosunek Janusza do mnie nie różni się zbytnio od
mego stosunku do niego: „lubi ze mną tańczyć, lubi ze mną być”425, podobam mu się,
„rozrabiamy” chętnie razem... No ale to raczej wszystko i serce o to Januszka nie boli.
Nuci się sobie w ucho po półpijanemu Nasza miłość jest powieścią, zachwyca się
wzajemnie własnym tańcem i „finita la comedià”426. To zabawne.
No więc wracając do tego potańcu: muzyka świetna, głębokie klubowe fotele, w których
tak przyjemnie się marzy, gdy zagłębia się w którymś z nich dla „odsapnięcia”, wreszcie
Janusz – no naprawdę, cudnie było. Wieczorem zerwała się burza, więc przerwaliśmy na
trochę granie adaptera i siedzieliśmy z winkiem i papierosami, trochę zawiani
i w świetnych humorach, wsłuchując się w odgłosy pierwszej wiosennej ulewy.

W niedzielę była na stadionie WP427 próba defilady pierwszomajowej. Z naszej sekcji


przyszło nas bardzo mało, ale że był z nami Zguda (pan Olek jest z całą „czołówką”
w Moskwie), więc się nie wściekał. Naszą grupę musztrował chorąży Zając i prowadził
z majorem takie rozmowy: „Ilu macie kobiet?” – „Czterdziestu, obywatelu majorze”. Było
gorąco i krzyczeliśmy strasznie wątłymi głosami. Chcieliśmy „do mamy i do domu”. Tylko
tenisiści byli „zdyscyplinowani”. Ale ci to zawsze – anioły.
Po południu były zawody na AWF-ie (padło 7 rekordów Polski, m.in. Ghandi zrobił na
400 – 4:56!!). Miałam startować, na co zresztą zupełnie nie miałam ochoty. „Na szczęście”
(ładne szczęście!) rozwaliłam sobie, a raczej posiniaczyłam nogę (cały piszczel) przy
wsiadaniu do tramwaju, bolało mnie jak cholera i o starcie mowy nie było.
Wieczór był „Misiowy”. Ale „nadzwyczajny – Misiowy”. Nie mogę pisać, ale naprawdę
– to było, to jest Szczęście. Nigdy nie mogę w pełni ręczyć za to, czy nasze stosunki ze
Stachem to coś więcej niż przyzwyczajenie przechodzące w nałóg oraz pożądanie, ale to,
że mi z Nim bardzo dobrze i szczęśliwie – to fakt niezaprzeczalny.
Wczorajszy wieczór był wyjątkowy, ale chyba, nawet na pewno – nie ostatni. „Jest mi
cudownie mieć Stacha”.
Zaczynam czasem po prostu tęsknić do realizacji naszych letnich projektów. Darłowo.
Cudowne, otwarte morze, niekończące się plaże, mało wrzaskliwych i bardzo wszystkiego
ciekawych wczasowiczów, kutry rybackie... Nie lubię najbardziej nawet uroczych
zakątków, jeśli jestem sama (za [!] smarkacz jeszcze jestem na to, aby docenić piękno
„samotności na większą skalę”). Lubię dobraną, wesołą, zgraną „pakę”. Pobyt z kimś
jednym lub w towarzystwie, które właśnie jako „towarzystwo” nic sobie nie daje (jak
Mama, Ewa i ja w [19]50 r. w Sopocie428) – jest właściwie też samotnością. Ale takie „en
deux” – to zupełnie co innego, co innego niż „paka” i niż taka nudna, męcząca „samotność”.
Pomyśl, Agato429, troszkę jeszcze „budy”, rowerów, eskapad, „uczciwych treningów”,
potańców, potem obóz z wszelkimi akcesoriami obozowych szaleństw (à propos – ta
koncepcja ogólnopolskiego obozu w Złocieńcu coraz bardziej mi się podoba), potem –
Darłowo. W Darłowie kilometry crawlem w głąb morza, włóczęgi, plaże, wycieczki
kutrem, opalanie [się] na murzyna, wieczorem (ach, cóż to za cudowna rzecz – pływać przy
księżycu!) znowu morze, no a potem – noc, „nasza” noc. No, swoją drogą, jakiś
nieproszony intruz o instynktach plotkarskich mógłby naszemu „rodzeństwu” bardzo ową
sielankę zakłócić. Nie mam najmniejszego zamiaru martwić się na zapas!! Idę na angielski.

22 IV 1952, wtorek
Ależ pogoda – cudowna! I nareszcie nie ma wiatru, więc pojadę sobie dziś na rowerze
„w siną (a raczej niebieską, tęczową, kolorową) dal”. W budzie (na lekcjach) nudno aż do
mdłości. Baśka Rz[ewuska] czyta przenudnym głosem przenudny referat, toteż nic
dziwnego, że uciekam się do jednego z mych najprzyjemniejszych zajęć – pisania tej oto
„duszy”.
Wczoraj na treningu cudnie mi się pływało. Potem się w szatni nieludzko wygłupiałyśmy,
bo humory z powodu wyjazdu do Złocieńca miałyśmy fantastyczne. Może tylko jedna
Pelasia nie pojedzie, ale wątpię, bo załatwimy to „przez protekcję”. Olek jest „kochany
i miękkiego serca” i na pewno się zgodzi. Zresztą np. Jadzia i ja nie jesteśmy tak znowu
dużo lepsze, a przecież wszędzie jeździmy. W piątek nasi (poza maturzystami) jadą na
Mistrzostwa Polski do Stargardu. To będą bardzo ciekawe zawody i chciałabym bardzo
móc je widzieć. Hanka Z[wierzchaczewska] pływała w niedzielę klasykiem i zrobiła 1:42,
co jest wynikiem lepszym od Figuskowych, a jednocześnie w ogóle drugim wynikiem klubu
(pierwszy to czas Olki z lata ze Stargardu – 1:40). Jakoś się bardzo z tego ucieszyłam, bo
od Hanki zawsze wszyscy mnóstwo wymagali i nigdy nie byli z niej zadowoleni, chociaż
trenowała najporządniej z nas i wyniki miała niewiele gorsze od Olki B[yszewskiej]. Olek
Hanki nie lubi. Teraz Hanka mówi, że na Mistrzostwa też jedzie tylko dlatego, że Olek
o tym nie wie, bo jest w Moskwie. Ale to chyba przesada.
Strasznie bym chciała, żeby wcześnie był otwarty letni basen. Lubię strasznie zimną
wodę i stanowczo mi w Ognisku za gorąco, tym bardziej że chcę zrobić wynik motylem.
A Wisła przybrała i jest burobrudna, więc o pływaniu, a tym bardziej trenowaniu – mowy
nie ma. Och, jak się cieszę na Złocieniec!!!!!

Taka byłam przejęta sama sobą i swym „siatkowym pęknięciem”, że właściwie nie
wspomniałam o tym, co się dzieje poza mną, a przecież blisko mnie. A dzieje się mnóstwo
i cudownie: „dzieje się” miłość Janusza i Teresy. O tym, jakie to cudowne, wie chyba
najlepiej Teresa, ale ja to czuję i też... wiem. To tchnie nie tylko z każdego słowa jej
pamiętnika, ale z oczu (z oczu, z oczu – z tych „rosnących” oczu), z tonu, jakim mówi,
i w ogóle – z Niej, z całej Tereni-małej kobietki. To jest jak spełnienie bajki.
25 IV 1952 r., piątek
Ho, ho, ho, jaka przerwa w „twórczości”. Zresztą nic pasjonującego nie robiłam:
środowe popołudnie przesiedziałam w bibliotece, przepisując przewodnisty referat dla
Pani R[óżańskiej], a potem byłam na angielskim, gdzie w roli uroczej Cecily430
popisywałam się swą wymową. Na koniec doczekałam się pochwały Pani
Z[awadowskiej], którą strrrasznie lubię, zresztą ona mnie też. Na angielskim w ogóle
jestem lubiana jako miły dzieciak, istota prosta i bezpośrednia. Mam tam jedyne otoczenie,
które – słusznie czy niesłusznie – nie zarzuca mi zarozumiałości. Lubię tamtą atmosferę
i w ogóle tę całą, na wskroś jeszcze „burżuazyjną” szkołę. Strasznie się cieszę na te już
niedługo mające nastąpić „studia stopnia wyższego”, gdzie pójdę na „historię literatury
i kultury angielskiej”. To taki miniaturowy uniwersytet. Wszyscy mówią po angielsku i są
strasznie dobrze wychowani. Aha, jeszcze w środę była u nas grupa 25 studentek
i studentów polonistyki na „lekcji pokazowej”. Byłyśmy zwyczajne – ot, takie jak wtedy,
gdy się postaramy. Za to pani R[óżańska] była urocza, czarująca, wzbudzająca zachwyt
„i w ogóle”. Ja też się niby „popisywałam”.
Wczoraj przyszłam do domu trochę zmęczona „budą”, bo gadałam różne „duperelki”
o Oświeceniu i nikt nie uważał, a to męczy, no i w ogóle była taka jakaś atmosfera, która
z nas czasem (bardzo, bardzo rzadko) daje się odczuć – taka chęć, że każda, jedna drugą,
„w łyżce wody” by utopiła. W domu wzięłam się za gramatykę polską (robię i robię,
i skończyć nie mogę), ale przyszedł mi przeszkadzać ktoś bardzo przyjemny i kochany –
Janek Rajski. Był śliczny jak zawsze i kochany – jak nigdy. Ponieważ zawsze sobie
dokuczamy, więc spytałam char[akterystycznym] tonem o „cykl wrażeń” z potańcu u mnie.
A Janek na to: „Czemu mi dokuczasz i śmiejesz się ze mnie? I po co te aluzje. To się
przecież nigdy więcej nie zdarzy”. Trochę byłam zdziwiona, że Janek wstydzi się swojego
zachowania. Przecież to, że się ktoś „czule” bawi, to nic nadzwyczajnego, a Janek
ustosunkowuje się do niego w stylu „lord się zapomniał”. A jednocześnie ogarnęła mnie
jakaś fala czułości w stos[unku] do Janka. Mój kochany, rozkapryszony dzieciak. Mój. No
jasne, nie mam prawa tak431 myśleć. Ale czasami tak czuję. Chciałabym, żeby pękła tama
dzieląca Janka i mnie. Chciałabym z nim się szczerze zaprzyjaźnić, móc wiedzieć, częściej
niż dotąd, co Janek myśli, być mu potrzebną i w ogóle – tak jakoś zżyć się z nim. Janka
bardzo, bardzo serdecznie lubię, naprawdę „tak z całego serca” (w odróżnieniu od wielu
kolegów, których lubię tak jakoś „myślą” – nie uczuciem. Podoba mi się ich sposób
myślenia, stosunek do ludzi czy tam zwyczajne „rozrabianie”...) i m.in. dlatego nigdy mi nie
przeszkadza, gdy przyjdzie (chociaż bym miała nie wiem ile do roboty). I bardzo pragnę,
aby Janek zauważył, że „kobieta – puch marny”432 też czasami umie coś wymyśleć, no
i żeby mnie też „z serca lubił”. A tego ja nie wiem. Bardzo by mi odpowiadały takie
stosunki między nami, jak między mną a Szafą. To jest do zrealizowania.
Wieczorem byłam na treningu, wracałam, wygłupiając się z Figą, Januszem i Stachem.
„Śmisznie” było. Potem znowu siedziałam nad gramatyką. I tak nie skończyłam.

Ojej, moja rozpacz z tą „siatką” wcale nie maleje. Przeciwnie – Figa, Alina grają...
O Boże!

26 IV 1952 r., sobota


Ależ się „rozrabia”! Cud miód itd. Wczoraj np., po wykończeniu gramatyki dla
chłopczyków i dentystce (w rezultacie mnie „przepisała” na dzisiaj i „konałam” ze
strachu), pojechałam na angielski, a stamtąd pognałam na AWF. Znaleźć się na ogromnym,
przestrzennym dziedzińcu „świątyni sportu”, wśród niedawno zazielenionych drzew
(szczególnie po „podróży” 15-tką) – to prawdziwa rozkosz. W ogóle sport, przestrzeń,
swoboda – to upajająca rzecz.
Zziajana, zgrzana wskoczyłam, a raczej „wpadłam” do wody. Była za ciepła,
pochlorowana, ale cudownie zielona i wspaniała. Olka naturalnie jeszcze nie ma. Nie
trenowaliśmy porządnie, tylko graliśmy w „polo”. Starałam się dorównać chłopakom,
pływałam crawlem jak dzikus i biłam się „twardo” o piłkę. Kajtek ciągle ze mną
„walczył”, „paręnaście” razy się znokautowaliśmy, rozbijaliśmy sobie głowy piłką
i w ogóle było „szaleństwo”. „Już” po jedenastej byłam w domu i ze zmierzwioną, mokro-
brudną czupryną udałam się na spoczynek.
Dzisiejsza ponuroszarobura pogoda humorów bynajmniej niektórym nie psuje. Wstawszy
skoro świt o dziewiątej, umyłam łeb, pisałam Alce życiorys, robiąc z tatusiowego związku
zawodowego – KPP433 itp. rzeczy. Potem stawaliśmy na głowach u Januszka, którego
rodzina wyjechała do rodziny, no i wreszcie poszłam na matematykę (!!!) do szkoły. Bardzo
przyjemnie na „onej”.

27 IV 52, niedziela
Wczoraj po lekcjach robiliśmy powtórzenie z polskiego. 2 godziny mówiłam. Dziewuszki
były względnie cicho, notowały, a jednocześnie nie było „sztywno i równo” i wygłupy
niektórych „młodych dam” (Elizy początkowo, potem Tereni) wdzięcznie i w miarę nam
przeszkadzały. Było mi bardzo przyjemnie, bo Hienia [!] obcałowała mi oba policzki,
powiedziała, że wszystko rozumie, jak ja mówię, że „w ogóle” mnie lubi itd. Potem była
część dnia tragiczna (aj, naprawdę). Poszłam do dentystki. Pani Dz. jest bardzo dobra dla
mnie, „rozumie mój ból”, ale tym niemniej [!] mi go sprawia. Mam 2 takie strrraszne zęby!
Powiedziała, że „jeśli wytrzymam”, to mi je wyleczy, a jak nie, to zatruje. Uparłam się
i „wyjąc” – „ten zdrowszy” wytrzymałam. Drugi[ego] nie. Wyszłam cała mokra,
zielonożółta na gębie (ponoć) i trzymająca się za oba policzki! Aż się mama nade mną
litowała. Bolało mnie prawie cały dzień.
Wieczorem, u Jurka G.434 na imieninach, zalałam ząb winem i już nie rozpaczałam na ten
temat. Głupio mi powtarzać co sobotę te same zachwyty. Tym niemniej [!] „stwierdzić
muszę”, że było wspaniale pod każdym względem i bawiłam się cudownie. Wypiłam wina
dużo, dużo za dużo (ze względu naturalnie na ząb). Bardzo mi imponuje to, że chociaż
„czuję pijaństwo w sobie”, to jednak mogę nad sobą panować i zdaję sobie w pełni
sprawę z tego, co robię. Zazwyczaj tylko, dopiero w domu, tracę równowagę (ale tylko
ciała). Uwielbiam dobre wino, dobry jazz i dobrych partnerów!! Tzw. Titus wymalował
Jurkowi G[ajewskiemu] coś w rodzaju laurki: bardzo kolorowy i zabawny Mickey
Mouse435 pije z pękatej buteleczki coca-colę, na górze „miliony” kolorowych nutek
i okrzyki „Babariba” itp., na dole z jednej strony marki wszystkich najsłynniejszych
wytwórni płyt – naszych i zagranicznych – i tekst „Kiedy po pracy wolny mamy czas”. Nad
tym napis – 1 rok (znaczy jeden rok wspólnych „szaleństw” zabawowych tej „paki” Jurka –
to nawet ich „rocznica”). Szalenie mi się to pstre głupstewko podobało. Ma talent chłopak.
Dzisiaj rano spotkałam się z Januszem i z całą ich paką (wcześnie wstaliśmy, o dziwo!);
oni szli na wyścig kolarski, a my z Januszem na „chodzenie” na stadion WP. Jechaliśmy
autobusem z Januszkową rodzinką i mama go strasznie „strofowała”. Śmiesznie to wygląda.
Takie stare „konisko” i taka prawdziwa mamusia. Zresztą, jak już „miliony” razy
wspominałam, to bardzo panią L[ichomską] lubię, „razem z jej mamusiowością”. Na
stadionie był straszny „kocioł”, a potem poszliśmy ze Stachem i Januszem na lody i do
CDD436, popatrzeć jak kolejka sama po szynach jeździ. Buuu!

Porozumienie między emigr[acyjnym] rządem londy[ńskim] a ZSRR (gen. Sikorski437) –


[19]41
1942 – Anders438, ale poszedł, świnia, do Iranu i pilnował ang[ielskiej] nafty, gdy ich
zaopatrzyli itd. – bo Sikorski. [19]43 maj Zw[iązek] Patr[iotów] Polskich – Wanda
Wasilewska i Lampe439. Stalin zgadza się i 9 V [19]43 r. – pierwszy komunikat
o utworzeniu oddz[iałów] nowego wojska polskiego. To łatwo, ale zorg[anizować] bardzo
trudno (ziemie ZSRR zniszczone, trzeba; choć już kontrofensywa). Zw[iązek] R[adziecki]
bierze cały ciężar wyszkolenia i zaop[atrzenia] nowych oddz[iałów]. Skład tej – (Anders –
oficerzy [!]) ludzie surowi, bo korpusu nie ma, i daje znowu ZSRR – kadry Lipice [19]43r.
– obóz szkoleniowy T[adeusza] Kościuszki440 – obóz w Sielcach nad Oką. Bitwa pod
Lenino w paźdz[ierniku] 1943, potem Chełm (Bug), Lublin, Warszawa (Praga 14 IX [19]44
r). W ślad za Kości[uszkowcami] – Traugutta, gen. Bema, brygada pancerna Bohaterów
Westerplatte, pułk lotniczy Warszawy441.
Czyli wskrzesiciel I Armia powstała na koszt i przy pomocy ZSRR.
O W[ojsku] P[olskim] mówi się dopiero 28 VII (nie o oddz[iałach]) – I akt Rządu
Polskiego. Wtedy W[ojsko] P[olskie] jako siła zbrojna. II Armia – na terenie p. i p.
(Lublin).
17 I [19]45 – zachód (ofensywa) nurt pn-zach[odni], pd-zach[odni]. Idą razem 2 armie
(pierwsza – Popławski, druga – Świerczewski442)
I od W-wy – wybrzeże (Bydgoszcz, Kołobrzeg, Szczecin, Berlin), II – wraz z armiami
frontu ukr[aińskiego] (Kraków, Katow[ice], Sosnowiec, Nysa Ł[użycka], Drezno i razem
z A[rmią] L[udową] Pragę {maj [19]45 r.}). To pierwszy etap. [Iskra] (pomoc fachowa,
fachowy sprzęt). Pomaga. Przyjemne stosunki.
We wszystkich portach ta pieśń już rozbrzmiewa
Powtarza ją wsp[ólnie] rytm wielu serc
I na bulwarach paryskich ją śpiewa
Francuski lud złączony jedną myślą
Obronić pokój dla wszystkich na świecie.
Zobaczyć znów radosny, wolny świat
Jak sygnał nasz – Picassa gołąb leci
A razem z nim – słowa te płyną w dal.
C’est la chanson des dockers
Jak serca głos dokerów pieśń nad Francją [grzmi]
Pochwyćmy w dłoń walki ster
Bo każdy z nas dziś walczy przeciw wojnie
Czy słyszysz zew pieśni tej
Do walki stań, daleki nasz kolego,
By legła na morskim dnie
Złowroga broń, co płynie ku [brzegom]443.

23 IV 1952 r., wtorek444


2 x 2 = 5 motto (Marzenie – 7 IV 52, poniedziałek)
2x2=5

Spotkaliśmy się, wysiadając z tramwaju na Rondzie. Szliśmy więc razem do domu;


rozmowa była taka konwencjonalna, jak tylko On umie to sprowokować, gdy zechce.
Byliśmy już blisko Jego domu, gdy nagle odezwał się jakimś nieco odmiennym, wciąż
jednak bardzo oficjalnym i obojętnym tonem: „Nawet mi dziś nie »pożyczysz«!!!”445. „Ach,
nie przypuszczałam, że zwrócisz uwagę na to, że ci może na tym zależeć!”. „A jednak...”.
Spojrzałam na Niego, więcej zdziwiona niż wzruszona – zdążył mnie nauczyć nie śmieć
żywić nadziei, choć przecież, gdzieś na dnie, wciąż się tliła.
– No więc cóż, życzę Ci, żebyś osiągnął wszystko to, do czego tak pewnie siebie i swych
możliwości dążysz, życzę ci konwencjonalnego, a przecież tak istotnego „spełnienia
marzeń”, no i przede wszystkim, żeby Ci było dobrze – jeśli nie zawsze, to przynajmniej
często – mówiłam wolno, cicho i (o nieudolności udawania!) – bardzo serdecznie.
– I ty to mówisz szczerze?
Muszę przyznać, że odtąd nieznośne serce moje wyprawiało wariacje, na jakie sobie już
od dawna nie pozwalało.
– Jak najszczerzej.
Milczeliśmy przez chwilę.
– A przecież ja tylko jednego pragnę. (George!!
–?
– Przebaczenia. Twojego przebaczenia. Głupia Aga!
Histeryczka!
Idiotka!)
– Które na Ciebie czeka – powiedziałam bardzo cichutko i nie wierząc, „że to wszystko
prawda”.

– Aga! Aga, ty mi naprawdę przebaczasz?! I uwierzysz mi, jak bardzo Ciebie kocham?!
Ścierpisz moje szaleństwo?!
– Jeśli bardzo chcę uwierzyć, to... Zresztą to zależy tylko od Ciebie.
Wydaje mi się, że w tym jednym zdaniu wyczuł to nieszczęsne oczekiwanie i mękę – od
[19]49 r., od Jesieni, od czasu, gdy „nie kocha się, dlatego że, ale pomimo że...” stało się
moją jedyną ewangelią aż do teraz...
Staliśmy przed Jego domem (tak jakoś całkiem przypadkiem) i odcinek Wału
Miedzeszyńskiego, widoczny w świetle ulicznych latarni, lśnił jak na Jesieni, jak
codziennie wieczorem – jak zawsze. Jerzy był rzeczywiście „szalony”. Całował
nieprzytomnie moje ręce – z oczu spływały mi najgłupsze, najnaiwniejsze w świecie łzy.
Jakaś starsza pani z pieskiem stała w pobliżu i „dyskretnie” nam się przyglądała. Była
bardzo zgorszona...

George, you’re a seakness of my heart446.


Jerzy jest chorobą mego „Ja”. To dlatego mam „smutne oczy”, mimo że tak mi wciąż
dobrze i wesoło; mimo że tak kocham Szczęście.

6 33 82447

298 Zob. przyp. 41, s. 54.

299 Właśc. „[…] i jedna powstanie rasa, najwyższa: ludzie szlachetni” – koda wiersza Żydom polskim z tomu Bagnet
na broń Władysława Broniewskiego, zob. Władysław Broniewski, Żydom polskim, w: tegoż, Wiersze zebrane, Warszawa
1956, s. 217.

300 Właśc. Państwowy Teatr Nowej Warszawy. Mindowe (reż. Zofia Modrzewska, premiera 4 marca 1952 r.
w Teatrze Nowej Warszawy w Warszawie) – dramat historyczny Juliusza Słowackiego. Powstały w 1829 r. dramat był
debiutem dramatopisarskim Juliusza Słowackiego i opowiadał o losach władcy litewskiego Mindowe (Mendog, ok.1203–
1263).

301 Błąd Agnieszki Osieckiej – powinno być: Mindowe.

302 Dulska – tytułowa bohaterka dramatu Moralność pani Dulskiej Gabrieli Zapolskiej, zob. przyp. 131, s. 137.

303 Irena Malkiewicz (1911–2004) – aktorka teatralna i filmowa, piosenkarka. W Mindowe wcieliła się w postać
Aldony.

304 Błąd Agnieszki Osieckiej – powinno być: foyer (fr.) – sala lub korytarz w teatrze albo sali koncertowej, gdzie
podczas antraktów gromadzi się publiczność.
305 Mikołaj Gogol (1809–1852) – rosyjski pisarz, dramaturg, publicysta, poeta. Autor m.in. powieści Martwe dusze
(1842).

306 Zob. przyp. 98, s. 123.

307 Irena Izabela Szumiel (Isia, ur. 1936) – pierwsza przyjaciółka Agnieszki Osieckiej. W wywiadach i wspomnieniach
z lat dziewięćdziesiątych Osiecka często wracała do tej znajomości, jednak na kartach młodzieńczego dziennika Iza
niemalże nie występuje, a jeśli wraca, to jako postać z odległej przeszłości. Dziewczynki uczyły się, co prawda, w tych
samych szkołach (w szkole powszechnej oraz w liceum), ale od września 1946 r. chodziły do różnych oddziałów (Agnieszka
była rok wyżej) i nie zdołały podtrzymać przyjaźni.

308 Zob. przyp. 55, s. 334.

309 Międzynarodowy Dzień Kobiet – oficjalne święto w PRL-u, 8 marca obchodzone obowiązkowo w szkołach oraz
zakładach pracy. Obecnie często nazywa się go „reliktem PRL-u”, bo choć wymyślono je w Stanach Zjednoczonych,
władza ludowa zręcznie je przechwyciła i zinstytucjonalizowała. Agnieszka Osiecka miała do MDK dość czuły stosunek:
„Nawet jeśli zdarzyło się, że ta czy tamta dziewczyna nie była w polskim biurze taka zupełnie do końca szczęśliwa, to
w końcu raz do roku nadchodził taki dzień, że każda polska kobieta czuła się rusałką, boginką, królewną Śnieżką i żywą
paryżanką w jednej osobie: to było Święto Kobiet. Zarumieniona, ładna, w świeżutkiej ondulacji na głowie, z bukietem
czerwonych goździków w ręce, dotykała drżącymi wargami kieliszka słodkiej mistelli i coś jej w duszy śpiewało: »Jeszcze
nie jest ze mną tak źle, do licha, idzie wiosna, panowie, idzie wiosna…«”, Agnieszka Osiecka, Galeria potworów,
Warszawa 2004, s. 208.

310 Józef Prutkowski (właśc. Józef Nacht, 1915–1981) – poeta, pisarz, redaktor, aktor.

311 Jadwiga Czajka – nauczycielka historii.

312 Irena Werakso – pływaczka z klubu Kolejarz Warszawa.

313 Nie udało się zidentyfikować tytułu prasowego, z którego pochodzi wycinek.

314 Falenica – w latach 1925–1951 samodzielne miasto i siedziba gminy Falenica Letnisko, obecnie część Warszawy
(najbardziej na południe położona część prawobrzeżnej dzielnicy Wawer). Agnieszka Osiecka kupiła w Falenicy na ulicy
Oliwkowej segment mieszkalny, w którym mieszkała wraz z Danielem i Agatą Passentami w latach 1970–1976.

315 Rejestrowanie roweru – obowiązek zgłaszania do odpowiednich urzędów posiadanego roweru zniesiono dopiero
w 1964 r. W latach 1920–1954 funkcjonowały na ziemiach polskich również tablice rowerowe (w 1952 r. wydawano tablice
trójkątne).

316 Błąd Agnieszki Osieckiej – powinno być: Claude Anet (właśc. Jean Schopfer, 1868–1931) – francuski pisarz,
dziennikarz, tenisista.

317 Arjana (tyt. oryg. Ariane, jeune fille russe, 1920) – francuska powieść Claude’a Aneta, przełożona na język polski
przez Leopolda Staffa i opublikowana w 1927 r. Dzieło miało kilka adaptacji kinowych.

318 Dialog z dopisku pierwszego stanowi rekonstrukcję (bądź kreację) Agnieszki Osieckiej – w całości bowiem zapisany
został przez nią. Zapis snu opatrzono datą. Informacja o opuszczeniu strony zdaje się być dopiskiem najstarszym.

319 Baśka P. – nie sposób rozstrzygnąć, czy chodzi o Barbarę Pawlak, czy o Barbarę Protasiewicz.
320 Grochów – prawobrzeżna część Warszawy, wchodząca w skład Pragi Południe. Między Wisłą a Grochowem leżą
Saska Kępa oraz Kamionek.

321 Grójec – miejscowość w województwie mazowieckim, leżąca 45 km na południe od Warszawy. Gdyby Agnieszka
Osiecka pojechała jeszcze dalej trasą naszkicowaną na opisanej na s. 166 mapce i w odpowiednim momencie skręciła na
zachód, mogłaby się dostać się na trasę prowadzącą do Grójca.

322 Pendant (fr.) – dodatek, uzupełnienie tworzące z pozostałymi składowymi harmonijną całość.

323 Lotnisko Gocław – warszawskie lotnisko zbombardowane przez Luftwaffe w trakcie kampanii wrześniowej, po
wojnie odbudowane i przeznaczone dla Aeroklubu Warszawskiego, a w latach 70. XX w. – zlikwidowane.

324 Błota (właśc. Kolonia Błota) – miejscowość podwarszawska, obecnie część Józefowa.

325 Międzylesie – przyłączone w 1951 r. do Warszawy osiedle mieszkaniowe (obecnie w obrębie dzielnicy Wawer),
położone między Aninem a Radością przy otwockiej linii kolejowej. W Międzylesiu mieszkało kilka koleżanek z klasy
Agnieszki Osieckiej, m.in. Teresa Wilk.

326 Irena Wilk (ur. 1935) – siostra Teresy Wilk.

327 Ulica Obrońców – ulica na Saskiej Kępie, położona prostopadle do Wisły, Wału Miedzeszyńskiego i ulicy Francuskiej.
Obrońców krzyżuje się z Dąbrowiecką – ulicą, na której mieszkała Agnieszka Osiecka.

328 Ząbki – miejscowość w województwie mazowieckim, w powiecie wołomińskim, należąca do aglomeracji


warszawskiej. W położonych 10 km na północny wschód od centrum Warszawy Ząbkach mieszkała m.in. Elżbieta Kalicka.

329 Zob. przyp. 57, s. 59.

330 Bolesław Bierut (1892–1956) – polityk, działacz komunistyczny. W 1944 r. został przewodniczącym Krajowej Rady
Narodowej, od 1948 r. był Sekretarzem Generalnym PZPR, w latach 1947–1952 był Prezydentem RP, od 1949 r. –
członkiem Komisji Wojskowej Biura Politycznego KC PZPR, a od 1952 r. – Prezesem Rady Ministrów i posłem na Sejm
PRL I kadencji.

331 Jerzy Stokowski (Płetwa) – kolega z siatkówki, absolwent Liceum Ogólnokształcącego im. Hugona Kołłątaja,
student prawa na Uniwersytecie Warszawskim, przyjaciel Jerzego Rajskiego i Bohdana Reszki.

332 Właśc. […] Schon in der zweiten Teil des Spieles ich tanzten mit meinem „Bär” […] Das Wein, die Musik,
„Bärchen” […] (niem.) – W drugiej części zabawy tańczę już z moim Misiem. Wtedy prawie go kochałam, znów – albo
tylko „jeszcze raz”. Był ładny i miły i... nie mój. Czułam, że muszę, muszę wrócić. Nawet go prosiłam! A więc znów
razem. Byłam szczęśliwa. A on powiedział mi jeszcze, że pozwoli mi teraz na wszystko, ponieważ tak zawsze musi być
w prawdziwej miłości. A przecież to było to, czego tak pragnęłam! Byłam jeszcze bardziej zadowolona. Wino, muzyka,
Misiek – i ja (znów obydwoje, znów razem) – wszystko to sprawiło, że miałam przemożną chęć wycałować go i, potem,
spać razem z nim. Takie uczucie nie pojawia się często (przeł. Tomasz Gajownik).

333 Józefów – miejscowość wypoczynkowo-uzdrowiskowa położona przy ujściu Świdra do Wisły, sąsiadująca na północy
z Warszawą, a na południu z Otwockiem. Po drugiej wojnie światowej Józefów znacznie się rozrósł, aż w końcu, w 1951 r.,
przekształcił się z miejscowości wypoczynkowej w siedzibę gminy. Współcześnie miasto leży na terenie Mazowieckiego
Parku Krajobrazowego.

334 Jadwiga Jaroń – pływaczka z CWKS-u.


335 Irena Czyżewicz – nauczycielka biologii, wychowawczyni Agnieszki Osieckiej w klasie maturalnej.

336 Zofia Piwowońska – nauczycielka języka francuskiego.

337 „London is Calling Europe” (ang.) – magazyn wydawany przez BBC (British Broadcasting Corporation – Brytyjska
Korporacja Nadawcza, od 1922 r.), największego publicznego nadawcę radiowo-telewizyjnego w Wielkiej Brytanii.

338 Właśc. Here speaks the Voice of America (ang.) – Tu mówi Głos Ameryki. Voice of America (Głos Ameryki) –
rozgłośnia radiowa należąca do rządu Stanów Zjednoczonych, nadająca z Waszyngtonu programy w wielu językach
(w latach 1942‒2004 również w języku polskim). W czasach zimnej wojny VoA i BBC uważane były przez władze za
wrogie media, a słuchacze tych stacji – za dywersantów.

339 Właśc. „Liberté, Liberté cherie” (fr.) – dosł. O Wolności, Wolności droga. Fragment Marsylianki (tyt. oryg. La
Marseillaise, sł., muz. Claude Joseph Rouget de Lisle, 1792), hymnu państwowego Francji.

340 Potocka (Julia albo Julita) – pływaczka z CWKS-u.

341 Krystyna Cholewska (Krystka) – pływaczka z CWKS-u.

342 Halina Kamińska – pływaczka Kolejarza.

343 Gleich (in. „żabka na grzbiecie”) – styl klasyczny na plecach. Gleich został z czasem wyparty przez crawla na
plecach (backstroke, czyli back) i aktualnie nie stanowi konkurencji na zawodach.

344 Klub Sportowy Włókniarz Łódź (1928‒2004) – łódzki wielosekcyjny klub sportowy. Nazwa klubu zmieniała się
wielokrotnie, a od 1949 r. do połowy lat 50. Włókniarz wcielony został nawet do Łódzkiego Klubu Sportowego.

345 Paluch, Andrzej Marasek, Jerzy Mroczek (w drugim tomie dzienników występował Andrzej Mroczek – nie sposób
stwierdzić, czy był to błąd Agnieszki Osieckiej), Jan Zelman – pływacy z CWKS-u.

346 Dyzma – pływak z CWKS-u, żołnierz.

347 Lidia Zonn (Lida, ur. 1934) – maturzystka z „Reja”, późniejsza absolwentka Wydziału Reżyserii PWSF w Łodzi,
montażystka dokumentalna, reżyserka, scenarzystka, wykładowczyni. Wiceprezeska zarządu Koła Wychowanków
Gimnazjum i Liceum im. Mikołaja Reja w Warszawie. Żona Kazimierza Karabasza.

348 Adam Derentowicz (Derent) – pływak z CWKS-u.

349 Właśc. „Tak, życie jest bardzo interesujące” – kwestia Tietieriewa ze sztuki Mieszczanie Maksyma Gorkiego, zob.
Maksym Gorki, Mieszczanie. Sztuka w czterech aktach, przeł. Paweł Hertz, Seweryn Pollak, Warszawa 1951, s. 174.
Właśc. „Nno… tak… żyć trzeba umiejętnie, ostrożnie…” – kwestia Piotra, zob. tamże, s. 25.

350 Małżeństwa – powieść Sinclaira Lewisa (przeł. Marian Promiński, 1947) lub powieść Charlesa Plisniera (przeł.
Helena Hellerówna,1938).

351 Esprit de vivre (fr.) – polot, inteligencja, bystrość, duch życia.

352 CDT (Centralny Dom Towarowy) – dom handlowy, usytuowany na rogu Alei Jerozolimskich, ulic Brackiej, Kruczej
i Widok. Sklep, zaprojektowany przez Zbigniewa Ihnatowicza i Jerzego Romańskiego, otwarty 22 lipca 1951 r. W latach 80.
stał się częścią Domów Towarowych Centrum i funkcjonował pod nazwą Smyk. Obecnie budynek przechodzi generalny
remont.

353 Memoriał – pismo kierowane do władz w celu uzasadnienia albo wyjaśnienia danej sprawy lub prośby.

354 Niezbyt starannie przepisane dwie pierwsze części wiersza Deszcz Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego z 1950 r.,
zob. Konstanty Ildefons Gałczyński, Deszcz, w: tegoż, Dzieła w pięciu tomach, t. 2, Warszawa 1979, s. 454‒455.

355 PTTK – Polskie Towarzystwo Turystyczno-Krajoznawcze (od 1950 r.).

356 Fioki – pretensjonalne uczesanie.

357 Właśc. Wojskowy Dom Wypoczynkowy Przyjaźń – ośrodek wczasowy w centrum Zakopanego (dawna willa
Hrabina), w którym stacjonowała m.in. powstała w 1950 r. sekcja narciarska CWKS-u.

358 Zguda (Tatko) – pracownik CWKS-u. Agnieszka Osiecka mówiła o nim zwykle Pan Zguda.

359 Wielka Krokiew (od 1925 r.) – największa skocznia narciarska w Polsce, zbudowana według projektu Karola
Stryjeńskiego na północnym stoku góry Krokiew. Obecnie obiekt nazywa się Wielka Krokiew im. Stanisława Marusarza.

360 Stanisław Marusarz (1913–1993) – narciarz alpejski i klasyczny, skoczek narciarski, trener narciarstwa, kurier
tatrzański, podporucznik AK. Czterokrotny olimpijczyk, siedmiokrotny uczestnik mistrzostw świata, dwudziestopięciokrotny
mistrz Polski. W marcu 1952 r. Agnieszka Osiecka oglądała jego zwycięskie skoki w memoriale Bronisława Czecha
i Heleny Marusarzówny. Stanisław Marusarz był starszym bratem mistrzyni sportów narciarskich Heleny Marusarz (1918–
1941). Jego imię nosi obecnie Wielka Krokiew.

361 Właśc. Andrzej Gąsienica-Daniel – narciarz klasyczny, skoczek narciarski, olimpijczyk.

362 Właśc. „Odi profanum vulgus et arceo” (łac.) – „Nienawidzę nieoświeconego tłumu i unikam go”. Wyimek z Pieśni
Horacego (właśc. Kwintus Horacjusz Flakkus, 65–8 r. p.n.e.), rzymskiego poety, satyryka, pisarza.

363 Elżbieta Iwanow – pływaczka z CWKS-u. „Elka Iwanow – prosty nad wyraz sfinks, do którego nie ma klucza. Na
co dzień bardzo dobra, szczera i prosta aż do paradoksu i (nieraz) śmieszności. Mimo poważnych wysiłków – kłębek
nerwów bez cienia histerii. Oryginalny i nieco pesymistyczny sposób rozumowania i »takież« poglądy. Potrafi lubić ludzi,
np. za mądrość, innych za serce, a jeszcze innych mimo to, iż wie, że ją oszukują. Jest bardzo skryta i nie umie nią nie być
nawet wtedy, gdy miałaby na to ochotę. System spokojnego obserwowania ludzi i prawdziwego wysnuwania wniosków.
Silnie przeżywa ambicje sportowe”, Agnieszka Osiecka, Dzienniki i zapiski. 1951, dz. cyt., s. 390. Prawdopodobnie o tę
Elę chodzi na stronie 143, 144 i in..

364 Wojciech Bednarek, Stefan Maksymowicz (Maksym), Eryk Szołtysek – pływacy z CWKS-u.

365 Jędruś – modny po wojnie i w PRL-u lokal gastronomiczno-rozrywkowy, mieszczący się na zakopiańskich
Krupówkach. Jędruś słynął zwłaszcza z dansingów.

366 Biblioteka Publiczna m.st. Warszawy i Biblioteka Główna Województwa Mazowieckiego (od 1907 r.) – powiatowa
i wojewódzka biblioteka mieszcząca się na ulicy Koszykowej w Warszawie.

367 „Wiadomości Literackie” (1924–1939, wznowione w 2012 r.) – warszawski tygodnik społeczno-kulturalny, założony
przez Mieczysława Grydzewskiego. Publikowali tu niemalże wszyscy ważniejsi pisarze międzywojnia, m.in.: Tadeusz Boy-
Żeleński, Michał Choromański, Karol Irzykowski, Jarosław Iwaszkiewicz, Irena Krzywicka, Jan Lechoń, Jerzy Liebert,
Maria Pawlikowska-Jasnorzewska, Ksawery Pruszyński, Bruno Schulz, Antoni Słonimski, Julian Tuwim, Józef Wittlin.
Między 1940 a 1944 Grydzewski wydawał w Londynie „Wiadomości Polskie, Polityczne i Literackie”, a od 1946 r. pod
skróconym tytułem wychodziły „Wiadomości” (tzw. „Wiadomości” londyńskie), które przetrwały w swej emigracyjnej
formule do 1981 r.

368 Błąd Agnieszki Osieckiej – powinno być Phonetics lesson (ang.) – zajęcia z fonetyki.

369 Varia (łac.) – rozmaitości. Zapewne był to jakiś zbiór tekstów łacińskich. Jadwiga Sadowska – nauczycielka łaciny.

370 „The truth is rarely pure and never simple” (ang.) – „Prawda rzadko bywa czysta i nigdy nie bywa prosta”, zob.
Oskar Wilde, Bądźmy poważni na serio, przeł. Cecylia Wojewoda, w: tegoż, Cztery komedie, Warszawa 1961, s. 375.
Fragment kwestii Algernona z komedii The Importance of Being Earnest Oskara Wilde’a (1854–1900), irlandzkiego
poety, dramatopisarza i pisarza, zob. Oscar Wilde, The Importance of Being Earnest, w: The Collected Works of Oscar
Wilde, Wordsworth Editions Limited 1997, s. 671.

371 „Modern life would be very tedious if it were either, and modern literature a complete impossibility!” (ang.) – „Gdyby
była, życie w naszych czasach stałoby się koszmarnie nudne. A nowoczesna literatura byłaby absolutną niemożliwością”,
zob. Oskar Wilde, Bądźmy poważni na serio, dz. cyt., s. 375. Dalszy ciąg kwestii Algernona, zob. Oscar Wilde, The
Importance of Being Earnest, dz. cyt., s. 671.

372 Właśc. „You don’t seem to realise, that in married life three is company and two is none” (ang.) – „Ty, zdaje się, nie
rozumiesz, że w małżeństwie troje to dobra kompania, a dwoje żadna”, zob. Oskar Wilde, Bądźmy poważni na serio, dz.
cyt., s. 377. Fragment kwestii Algernona, zob. Oscar Wilde, The Importance of Being Earnest, dz. cyt., s. 672.

373 Właśc. The Importance of Being Earnest. A Trivial Comedy for Serious People (1895) – komedia Oscara
Wilde’a. Najwidoczniej Agnieszka Osiecka nie znała istniejącego wówczas przekładu Bolesława Gorczyńskiego
(spolszczenie to miało zresztą tytuł Brat marnotrawny. Lekkomyślna komedia dla ludzi serio w trzech aktach) i sama
planowała przełożyć komedię.

374 Idiom – związek wyrazowy właściwy wyłącznie jednemu językowi i przez to nieprzekładalny dosłownie na inne
języki.

375 Młodość Chopina (reż. Aleksander Ford, 1951, premiera światowa 14 marca 1952 r.) – film biograficzno-
historyczny opowiadający o życiu Fryderyka Chopina na przestrzeni lat 1825–1830 w Warszawie.

376 Halina Czerny-Stefańska (1922–2001) – pianistka, wykładowczyni. Laureatka I nagrody oraz wyróżnienia za
wykonanie mazurków Chopina na IV Międzynarodowym Konkursie Pianistycznym im. Fryderyka Chopina (w 1949 r.).
Bolesław Woytowicz (1899–1980) – pianista, kompozytor, wykładowca. Laureat wyróżnienia w I Międzynarodowym
Konkursie Pianistycznym im. Fryderyka Chopina w Warszawie (w 1927 r.).

377 Czesław Wołłejko (1916–1987) – aktor teatralny i filmowy, reżyser. Tytułowa rola z Młodości Chopina była jego
debiutem filmowym.

378 Aleksandra Śląska (właśc. Aleksandra Wąsik, 1925–1989) – aktorka teatralna i filmowa, wykładowczyni.
W Młodości Chopina wcielała się w postać Konstancji Gładkowskiej.

379 Zob. przyp. 18, s. 47.


380 George Sand (właśc. Amantine Aurore Lucile Dupin, 1804–1876) – francuska pisarka, przyjaciółka Fryderyka
Chopina.

381 Max Reinhardt (właśc. Maximilian Goldmann, 1873–1943) – austriacki aktor i reżyser teatralny. Dyrektor Deutsches
Theater w Berlinie, gdzie współpracował z wybitnymi scenografami i dekoratorami (m.in. z Edvardem Munchem).

382 Engagement (fr.) – umowa o pracę z artystą scenicznym lub estradowym.

383 Mirandolina (tyt. oryg. La locandiera, reż. Karol Borowski, premiera 15 marca 1952 r. w Teatrze Powszechnym
w Warszawie) – sztuka Carla Goldoniego (1707–1793), włoskiego komediopisarza, librecisty i prawnika. Komedię z 1753 r.
przełożył na język polski Leopold Staff.

384 Janina Martini (właśc. Janina Mikołajczyk, 1907–1980) – aktorka teatralna i filmowa. W Mirandolinie grała rolę
tytułową.

385 Michalin – miejscowość położona przy otwockiej linii kolejowej. Obecnie część Józefowa.

386 Teatr Powszechny (od 1944 r.) – warszawska scena dramatyczna zlokalizowana na prawym brzegu Wisły. W latach
1950–1955 teatrem kierował Karol Borowski, za którego wystawiano klasykę polską i światową (m.in. sztuki Aleksandra
Fredry, Gabrieli Zapolskiej, Carla Goldoniego, Pierre’a Marivaux).W 1989 r. scenę nazwano Teatrem Powszechnym im.
Zygmunta Hübnera.

387 Zob. przyp. 94, s. 122.

388 Nina (Baba, Czarna Wrona) – niania i nauczycielka Agnieszki Osieckiej. W czasie okupacji mieszkała z Osieckimi
na Jakubowskiej: „Moi rodzice – wspominała Osiecka w 1996 r. – pracowali po drugiej stronie rzeki, w kawiarni Watra i ja
byłam dużo sama w domu. Byłam z babcią i dziadkiem, którzy byli cudowni i kochani, ale byłam też z taką panią Niną,
której się straszliwie bałam. Można by dumnie powiedzieć, że to była guwernantka. No to był ktoś pomiędzy guwernantką
a nianią. I ja ją nazywałam w moim pamiętniku »Czarna Wrona«, ponieważ była czarna i ponieważ nie dawała mi jabłka.
Rodzice, kiedy pozostawiają dziecko pod opieką jakiejś niani, myślą, że to dziecko ma jakieś cudowne przygody, natomiast ja
pamiętam, że ona cały czas, kiedyśmy szły na spacer, gdzieś tu właśnie nad Wisłę, gdzie przedtem tak cudnie się z ojcem
bawiłam – cały czas obierała bardzo starannie jabłko, które następnie bardzo starannie wkładała sobie do buzi i mi nie
dawała ni kawałka. Zawsze na nią mówiłam »Wrona«, ale »Wrona« miała też jedną zaletę: mianowicie, kiedy byłam
naprawdę małym dzieciakiem, nauczyła mnie niemieckiego, więc już miałam jeden język z głowy”, Agnieszka Osiecka –
rozmowy o zmierzchu i świcie, cz. 1 (Dzieciństwo), reż. Magda Umer, TVP 1996, zob. także, Agnieszka Osiecka,
Dzienniki. 1945–1950, dz. cyt., s. 35.

389 „Promyk” (1909‒1910) – ilustrowany dwutygodnik dla dzieci, wydawany w Krakowie i Warszawie.

390 Właśc. „You really love me, Gwendolen? Passionately!” (ang.) – „Naprawdę mnie kochasz, Gwendolino?
Szalenie!”, zob. Oskar Wilde, Bądźmy poważni na serio, dz. cyt., s. 382. Wyimek z rozmowy Jacka z Gwendoliną, zob.
Oscar Wilde, The Importance of Being Earnest, dz. cyt., s. 675.

391 Hanna Zwierzchaczewska – pływaczka z CWKS-u, uczennica szkoły im. Mikołaja Reja w Warszawie.

392 Czapka studencka – przed drugą wojną światową obowiązkowe nakrycie głowy studenta. W zależności od uczelni
i wydziału czapki miały różne fasony, barwy, otoki. W stalinizmie młodzież studiująca dziennikarstwo i nauki polityczne na
Uniwersytecie Warszawskim skojarzyła czapki studenckie z kulturą endecką i zaczęła je bojkotować.

393 Ever shocking (ang.) – zawsze szokujący.


394 Epikurejczyk – zwolennik epikureizmu (postawy filozoficznej polegającej na rozumnym dążeniu do szczęścia); pot.
osoba przedkładająca przyjemności i uciechy życia ponad wszystko, hedonista.

395 Właśc. in the company (ang.) – w towarzystwie.

396 MON – Ministerstwo Obrony Narodowej.

397 28 czerwca 1945 r. utworzono Tymczasowy Rząd Jedności Narodowej i odtąd oficjalną nazwą państwa polskiego
była Rzeczpospolita Polska. 22 lipca 1952 r. zmieniono ją na Polską Rzeczpospolitą Ludową (nazwa PRL przetrwała do
1989 r.), jednak nieoficjalnie już od 1945 r. używało się określenia „Polska Ludowa”.

398 Zob. przyp. 43, s. 56.

399 Ulica Widok – ulica w Śródmieściu Warszawy.

400 NOP – nauka o Polsce. Agnieszka Osiecka używała też skrótu NOS (nauka o społeczeństwie).

401 Zdzisław Popławski – koszykarz.

402 Strzałka prowadząca od wyrazu „to” do „przełożyliśmy potańc” z poprzedniego akapitu.

403 Błąd Agnieszki Osieckiej – powinno być: Chacun à sa plâce (fr.) – każdy ma swoje miejsce.

404 Halina Dzikówna (Halszka) – pływaczka z CWKS-u, pierwsza żona Marka Petrusewicza. Gotfryd Gremlowski
(Ghandi) – pływak z CWKS-u, olimpijczyk z Helsinek (1952). Janusz Jaśkiewicz (Jasio) – pływak z klubu Kolejarz
Warszawa, mąż Aleksandry Mróz. Marek Petrusewicz (w drugim tomie dzienników błędnie jako Pietrusewicz) – pływak
wrocławskiego klubu Stal Pafawag, rekordzista świata w stylu klasycznym, olimpijczyk z Helsinek (1952), srebrny
medalista Mistrzostw Europy w Turynie (1954). W latach 1957–1961 był mężem Haliny Dzik, natomiast w 1951–1952 jego
sympatią była Alina Krzcińska, zob. Agnieszka Osiecka, Dzienniki i zapiski. 1951, dz. cyt., s. 105. Antoni Tołkaczewski
(ur. 1933) – pływak (specjalista w stylu dowolnym), dziesięciokrotny mistrz Polski i piętnastokrotny rekordzista Polski,
olimpijczyk z Helsinek (1952). W latach 1950‒1955 trenował we wrocławskiej Sparcie-Ogniwo, w latach 1956–1958 był
zawodnikiem Ślęzy. Był pierwszym Polakiem, który przepłynął 100 m crawlem w czasie poniżej minuty. Prawnik.

405 Irena Dobranowska (ur. 1932) – pływaczka krakowskich klubów Cracovia i Gwardia, specjalizująca się w stylu
klasycznym i motylkowym, dziewięciokrotna mistrzyni Polski, dziewięciokrotna rekordzistka Polski.

406 Właśc. „A ja w maju / Zwykłem jeździć, szanowni panowie, / Na przedniej platformie tramwaju!” – początek
wiersza Do krytyków z tomu Sokrates tańczący Juliana Tuwima, zob. Julian Tuwim, Do krytyków, w: tegoż, Wiersze
zebrane, dz. cyt., t. 1, s. 179.

407 Troja miasto otwarte (1949) – powieść Kazimierza Brandysa (1916–2000), pisarza, eseisty, scenarzysty, redaktora
i wykładowcy.

408 Błąd Agnieszki Osieckiej – powinno być: Pierre-Auguste Renoir (1841–1919) – francuski malarz i rzeźbiarz.

409 Właśc. Les grands impressionnistes (fr.) – wielcy impresjoniści.

410 Mazowieckie noce (sł. Michał Ochorowicz, muz. Czesław Żak, 1947) – tango wykonywane przez Martę Mirską
i Adama Wysockiego.
411 Właśc. „Wolność – przypomniałem sobie czyjeś słowa, płacąc szoferowi – to pełna świadomość uniwersalnego
absurdu, neseser ze świńskiej skóry i zapalniczka, która nie zawodzi” – fragment powieści Troja miasto otwarte
Kazimierza Brandysa, zob. Kazimierz Brandys, Troja miasto otwarte, Warszawa 1949, s. 19.

412 „Omyliłem się co do stulecia, tak jak można omylić się w piętrze kamienicy. Cierpię w swojej epoce i wszystko, co
kocham, pociąga mnie w miniony czas” – wypowiedź pisarza w powieści Troja miasto otwarte, tamże, s. 8.

413 „C’est le monde qui te fait mal” (fr.) – „To jest świat, który boli” (przeł. red.). Cytat z powieści Troja miasto
otwarte, tamże, s. 18. C’est possible (moi) (fr.) – To jest możliwe (ja) (przeł. red.).

414 Miedzeszyn – osiedle położone między Falenicą a Radością, przyłączone w 1951 r. do Warszawy. Obecnie stanowi
część dzielnicy Wawer.

415 Horpyna – bohaterka powieści Ogniem i mieczem Henryka Sienkiewicza (1846–1916), pisarza, publicysty, laureata
Nagrody Nobla w dziedzinie literatury za 1905 r. Horpyna była wiedźmą z Czarciego Jaru i przyjaciółką Bohuna. Nie
sposób dociec, którą z nauczycielek z „Mickiewicza” określano tym właśnie mianem.

416 Deszczowy list (sł. Henryk Rostworowski, muz. Neil Moret, 1949), Nasza miłość jest powieścią (sł. Konstanty
Ildefons Gałczyński, muz. Charles Borel-Clerc, 1950) – utwory wykonywane przez Henryka Rostworowskiego.

417 Zob. przyp. 28, s. 49.

418 Właśc. Ora pro nobis (łac.) – Módl się za nami.

419 Das sieht gar „geheimnisroll” aus… (niem.) – Wygląda to dość „tajemniczo”, ale muszę napisać kilka słów po
niemiecku, mimo że nie stało się nic szczególnego i mimo że właściwie nie ma żadnej „tajemnicy”: Wczoraj był u mnie ten
potańc, w czasie którego wydarzyły się wszystkie te „zabawne rzeczy”, o których zaraz napiszę. „On” oczywiście też był
i to jest pierwszy punkt „tragedii”. Bawił się cały czas z A[liną], i pomimo że już najwyższy czas, żebym się z tym
„oswoiła”, nie mogłam patrzeć na to spokojnie. To, co do niego czułam (co?), nie pozwalało mi być spokojną, bawić się
dobrze i nawet zachowywać się jak pani domu. To okropne! To głupie, ale wiele, wiele bym dała za jeden „taki” taniec
z nim. To jedna sprawa. Poza tym mama się denerwowała, bo ciągle gasiliśmy światło, że (przede wszystkim chłopcy –
„nawet B[ohdan] i bracia R[ajscy]!!”) za dużo piliśmy. I była jeszcze jedna (dla mnie) nieprzyjemna sytuacja – między
mamą a towarzystwem. Była zła, że przyszli też I[ga] z Käte [Käte, czyli Andrzej Kasia – przyp. KFS] i wszystko jej
„profanowali”. Zarzucała im wszystko, co „najgorsze”. Goście wyszli („jutro studia” – itd.) dość wcześnie (za wcześnie!)
i zostaliśmy my (J[anusz] ze mną oraz I[ga] z Käte) i... młodszy R[ajski] z A[liną]. Zabawne było, kiedy kończył „dzieło
starszego” i „całkiem pijany” tańczył bardzo „czule” z A[liną]. I znów, przez bardzo krótką chwilę byłam zła – to ja
chciałam go „mieć”. Ale to nie jest ważne. Zmysły i trochę snobizmu!! Kiedy oboje, a później jeszcze pozostali poszli do
domu, mama (już przy ojcu) zrobiła mi awanturę (światło, Käte i I[ga], nasze zachowanie – itd.). Płakałam (to wszystko
razem, nie tylko awantura), mówiłam z ironią o zachowaniu mamy w stosunku do mnie i George’a itd. Czułam się okropnie,
okropnie na duszy! I wszystko piękne, przyjemne skończyło się teraz, pozostało cierpienie i obawa, że nie mogę, pomimo że
jest już całkiem „późno”!! Poszłam spać. Myślałam, żeby się zabić (ale tylko „kulą”) i pozostawić kilka słów do „Niego” itd.
To śmieszne, ale czasem czuję się właśnie tak: „Dość trudno jest być nieszczęśliwym, ale jeszcze trudniej jest stale udawać,
że jest się szczęśliwym”. Płakałam. Nie chcę się uczyć i nie chcę nigdy więcej tak czuć! A On? Co to wszystko znaczy?
Nienawidzi mnie? Dlaczego? Czasem nie mogę już tego znieść. Jest za ciężko. I to wszystko razem – też. Dziś jest już
lepiej – spokojnie (przeł. Tomasz Gajownik).

420 Coup de saison (fr.) – wyczyn sezonu.

421 Ergo (łac.) – więc.

422 Prawdopodobnie chodzi o którąś z części czeskiego cyklu o Misiu Kuleczce, wydawanego w 1950 r. przez Książkę
i Wiedzę w przekładach Jadwigi Bułakowskiej, zob. Józef Menzel, Miś Kuleczka w cyrku albo Miś Kuleczka
w rodzinnym lesie. Książeczki ilustrował Jirí Trnka.

423 Właśc. „Nobody else, nobody else is in my dream, nobody else but you” (ang.) – „Nikogo więcej, nikogo więcej nie
ma w moich marzeniach, nikogo wiecj, prócz ciebie” (przeł. red.).

424 Kobyłka – Piosenka Cowboya, zob. przyp. 30, s. 49.

425 Aluzja do „Lubię z tobą tańczyć, lubię z tobą być, ale nie wiem, czy to już jest miłość” – fragmentu piosenki
śpiewanej przez Martę Mirską.

426 Właśc. Finita la commedia (wł.) – komedia skończona. W dalszej części tomu Agnieszka Osiecka będzie skracała
to powiedzene do jednego słowa „finita”, zob. s. 219 i in.

427 Stadion Wojska Polskiego (obecnie Stadion Miejski Legii Warszawa im. Marszałka Józefa Piłsudskiego, od 1930 r.) –
stadion piłkarski w Warszawie, położony przy ulicy Łazienkowskiej 3. Współcześnie mieści się tutaj Klub Piłkarski Legia
Warszawa.

428 Zob. Agnieszka Osiecka, Dzienniki. 1945–1950, dz. cyt., s. 270–286.

429 Agata – tak mówiono o Agnieszce Osieckiej, tak też ona się czasem podpisywała.

430 Cecily Cardew – bohaterka sztuki The Importance of Being Earnest Oscara Wilde’a.

431 Agnieszka Osiecka poprowadziła strzałkę od słowa „tak” to podkreślonego przez siebie „mój” (tu – drukiem
rozstrzelonym).

432 Właśc. „Kobieto! puchu marny! ty wietrzna istoto!” – kwestia Gustawa z czwartej części Dziadów Adama
Mickiewicza, zob. Adam Mickiewicz, Dziady, w: tegoż, Dzieła poetyckie, t. 3 (Utwory dramatyczne, oprac. Stanisław
Pigoń), Warszawa 1982, s. 81.

433 KPP – Komunistyczna Partia Polski (1918–1938).

434 Jerzy Gajewski – maturzysta z „Mickiewicza”.

435 Mickey Mouse (ang.) – Myszka Miki.

436 CDD (Centralny Dom Dziecka, 1951‒1970) – magazyn z artykułami dziecięcymi przy ulicy Brackiej 25, mieszczący
się w założonym w 1914 r. Domu Towarowym Braci Jabłkowskich.

437 Władysław Sikorski (1881–1943) – generał broni WP, w czasie drugiej wojny światowej Naczelny Wódz Polskich Sił
Zbrojnych i premier Rządu RP na Uchodźstwie.

438 Władysław Anders (1892–1970) – generał broni WP, w latach 1944–1945 Naczelny Wódz Polskich Sił Zbrojnych.

439 Związek Patriotów Polskich, (ZPP, 1943–1946) – powstała z inspiracji Józefa Stalina organizacja zrzeszająca
polskich komunistów na terenie ZSRR. Wanda Wasilewska (1905–1964) – polska i radziecka działaczka komunistyczna,
pisarka, wiceprzewodnicząca PKWN-u i pułkownik Głównego Zarządu Politycznego Armii Czerwonej. Alfred Lampe
(1900–1943) – działacz komunistyczny, publicysta.

440 1 Dywizja Piechoty im. Tadeusza Kościuszki (1943‒1944) – polska jednostka wojskowa powstała w ZSRR.
Miejscem uformowania się w maju 1943 r. dywizji był obóz Moskiewskiego Okręgu Wojskowego w Sielcach nad Oką.

441 Właśc. 3 Pomorska Dywizja Piechoty im. Romualda Traugutta, 1 Warszawska Brygada Artylerii Armat im. Józefa
Bema, 1 Warszawska Brygada Pancerna im. Bohaterów Westerplatte, 1 Pułk Lotnictwa Myśliwskiego „Warszawa”.

442 Stanisław Popławski (1902‒1973) – radziecki generał armii Armii Czerwonej i Ludowego Wojska Polskiego,
w latach 1949‒1956 wiceminister obrony narodowej, członek KC PZPR i Komisji Wojskowej Biura Politycznego KC
PZPR, poseł na Sejm Ustawodawczy oraz na Sejm PRL I kadencji. Karol Świerczewski (1897–1947) – generał pułkownik
Armii Czerwonej i generał broni Wojska Polskiego, członek Centralnego Biura Komunistów Polskich i Komitetu
Centralnego Polskiej Partii Robotniczej, drugi wiceminister obrony narodowej, poseł do Krajowej Rady Narodowej i na
Sejm Ustawodawczy.

443 Początkowe części Pieśni dokerów francuskich (muz. Sullivan) – popularnej pieśni komunistycznej.

444 Błąd Agnieszki Osieckiej – powinno być: 23 IV 1952 r., środa. Jak się zdaje, Agnieszka Osiecka nie zapisała tej
notatki 23 kwietnia, ale później (prawdopodobnie miało to miejsce 27 kwietnia) – rozmowa z Jerzym jest tylko fantazją
autorki na temat imieninowego spotkani.

445 23 kwietnia – imieniny Jerzego.

446 Właśc. George, you’re a sickness of my heart (ang.) – Jerzy, jesteś chorobą mojego serca (przeł. red.).

447 Zapewne numer czyjegoś telefonu.


Agnieszka Osiecka, Warszawa, 1952 r.
ZESZYT XVII
BOŻENA OSTOJA
Od 28 IV 52 r. – [do 3 VI 52 r.]
[–]
1773 – Kom[isja] Ed[ukacji] Nar[odowej]

(„Wtedy wydawało się, że nie ma kresu szczęścia – oczekiwało się czegoś


niezwykłego od życia. A życie przeszło i nic niezwykłego nie nastąpiło”.
10 V 52 Tołstoj)

(„Żyjemy po to, aby zrywać kwiaty Rozkoszy”, 29 IV 52).


Motto:
„2 x 2 = 5”
„Siła oddziaływania
dobroci ludzkiej jest
niezmierzona”.
Turgieniew

28 IV 1952 r., poniedziałek


Zeusie Gromowładny! Słyszane to rzeczy dzieją się na tym najweselszym z „Olimpów”?!
Grom!! Grom, na prawdę grom!!!

Tego samego dnia wieczorem


Dzieje się wiele:
Mama otrzymała wezwanie do komisariatu. Okazało się, że Pani Grabczakowa448 złożyła
zeznanie, że my, tzn. Mama i ja, możemy świadczyć przeciwko „bandzie Siennickiego449”
(tak ich już „oficjalnie” w komisariacie nazywają) i w ogóle udzielić „odnośnych
informacji”. W szczególe zaś chodzi o to, czy Mama lub ja jesteśmy świadkami
niedzielnego zajścia w „spalonym domu”. Mama nawet nie wiedziała, co to jest „spalony
dom”, a o „bandzie” powiedziała tyle tylko, że nie może poprzeć zarzutów Pani
G[rabczakowej], która na każdym kroku opowiada o „napadaniu” chłopców na jej
córuchnę450, a to dlatego, że w stosunku do mnie nigdy się w formie „napadania” nie
zachowywali. To, że przez 2 lata, a nawet 3, z przerwami, urządzali mi „gwiżdżące
serenady” pod oknem, rzucali mnóstwo kwiatów na balkon (rzadziej zgniłe pomidory), to
przecież nie są zarzuty grożące w konsekwencji więzieniem!! A więc jutro mam
„zeznawać”! Wiem o „bandzie” dużo więcej niż powiem. Będę bardzo obojętna i potrafię
jednocześnie tak się ustawić, aby nie „pakując” siebie (co mi prorokuje Janusz, w razie
gdy wygłoszę „kantatę obronną” za Marianem S[iennickim]) – pomóc w miarę możności
Marianowi. Co mnie w tej całej sprawie wścieka, to fakt, że Pani Grabczakowa uważa
swoją córkę za „cnotkę” „napadaną” przez bandę Mariana, a tymczasem Mama, ja, Janusz
i dużo mieszkańców Kępy doskonale wiemy, że Elka razem ze swą „przyjaciółką” po
prostu narzucały się Marianowi i całej jego bandzie, włóczyły się za nimi i sprawiały
wrażenie... w każdym razie dużo gorsze niż ta cała banda mało szkodliwych, w gruncie
rzeczy, łobuziaków.
Nie jestem zwolenniczką band łobuzerskich, ani nie żywię głębokiej sympatii do mego
ex-„prześladowcy” – Mańka Siennickiego. Ale żal mi go trochę, tak po prostu – zwyczajnie
mi go żal. Jak każdego, kto znajdzie się w opałach. Z drugiej zaś strony imponuje mi
energia i masa pomysłowości, i inteligencji, jaką wykazał Marian, będąc przez 5 lat
organizatorem i prowodyrem „bandy”, bądź co bądź na szeroką skalę. Trzeba było widzieć
czar, jaki to dzikie, „cowboyskie” życie „zbirów” spod Mańkowej gwiazdy wywierało na
„młodzież” męską z powszechniaka!! Szczytem marzeń sześcioklasisty [!] „ze 173-ej”451
było „być u Mańka kimś”. Z Mańkiem – to było życie!
Summa summarum452 – geniusz, taki trochę „niewyżyty”, z tego zabijaki! I umiał ciekawie
„rozrabiać”. Podoba mi się (złośliwy mógłby pomyśleć, że te wszystkie hymny na cześć
„rozbójnickiego” geniuszu i rozmachu Mańka, to wszystko wynik tego, że ów „geniusz spod
najciemniejszej gwiazdy” tak długo, dziwnie i wytrwale się we mnie kochał. Ale ów ktoś
nie miałby racji).
Opowiedziałam dziś o tym wezwaniu Januszowi. Szliśmy we trójkę (tzn. my plus Stach)
i najpierw chłopcy strasznie się śmieli i robili rozmaitej jakości dowcipy na temat: „Jak
dobrze pójdzie, to Agnieszka pójdzie na 1-go maja w pasiakach i z kajdankami,
w pochodzie więźniów politycznych”. Potem się jako tako uspokoili i Janusz, który był
świadkiem awantury w spalonym domu (do czego naturalnie się nie przyzna – no bo po co
samemu wkręcać się w brudne sprawy), opowiedział mi wszystko. „A było to tak”:
„Spalony dom” są to fundamenty rzeczywiście spalonego domu położone przy Wale
Miedzeszyńskim453 w okolicy przystani letniej CWKS-u, które stanowią „melinę”
saskokępskiego „towarzystwa” rozmaitych kategorii. Bywa tam nasza szanująca się
„pikietka”, gdy chce się spokojnie poopalać na wagarach (lub nawet całkiem legalnie),
bywa tam jednak także Maniek z kompanią. Otóż Elka Grabczakówna pogniewała się o coś
z Mańkiem i postanowiła zemścić się na nim. Wiedząc o terminie jakiegoś pijackiego
zebrania Mańkowej „żulii”, powiadomiła o tym swego ojca, który niezwłocznie udał się po
UB i milicję, która notabene od niedawna już nad „spalonym domem” czuwa (od czasu, gdy
Figa urządziła tam sobie „waksy”454 w zbyt obszernym i hałaśliwym gronie). Elka zaś
z wódką i jakimiś likierami poszła niby „na przeprosiny” do Mańka. Zadaniem jej było
przetrzymać tam „bandę” do przyjazdu milicji. Tymczasem naprawdę pogodziła się
z Mańkiem i wyznała mu wszystko. Toteż ona, Maniek i najbliższa „kompania” zdążyli
„zwiać”, a reszta została złapana.
Janusz co prawda jest naocznym świadkiem, jak mówi, ale nie całkiem chyba można
polegać na tej jego wersji. Fakt faktem pozostaje – Maniek wpakował się w awanturę
z cyklu grubych i nie wiadomo, czy się z niej wykaraska tak prędko, jak z mnóstwa
poprzednich.
Szczerze mówiąc, to chciałam jutro iść do Mańka, pogadać z nim o tym (chociaż od
pięciu prawie lat nie zamieniłam z nim więcej niż dziesięć słów), spytać jak mu można
pomóc. Maniek naturalnie w domu rzadko bywa, ale w okolicy się kręci. Sama go dziś
rano widziałam. Co ten chłopak sobie myśli!! Janusz jednak zrobił mi całe piekło
w związku z tym idiotycznym pomysłem skontaktowania się z nim przed śledztwem. Cała
Kępa, a szczególnie „spalony dom” i domy = nasz, Mańka, i Grabczaków, są obstawione
i mogłaby wyniknąć z tego cała skomplikowana historia i stosy podejrzeń, gdyby
dowiedziano się o tym skontaktowaniu z Mańkiem. Nie zrobię więc tego, ale postaram się
mało wiedzieć i dużo złagodzić. A Pani Grabczakowej chętnie powiedziałabym:
Morał z tego taki:
Częściej winne „córuchny”
Niźli „łobuziaki”.
Fakt faktem: gdyby Pani G[rabczakowa] mniej interesowała się tym, z czyim mężem czyja
żona sypia i nie rozsiewała plotek wraz z „Panią” Piwowońską, a bardziej zajmowała się
wychowaniem własnej córki, to wówczas nie musiałaby jęczeć z powodu „oblegania jej
przez łobuzów” (a raczej – ich przez nią). Finita!

Nie [!] żyje Dziki Zbój, Władca Band I-szy [!] Piegowaty!!!

Staliśmy razem na przystanku. Omawialiśmy sprawę projektu wspólnego wyjazdu na


Mazury, który to projekt notabene bardzo mi się podoba. Nigdy nie byłam na jeziorach,
toteż sam obóz nie wystarczy, aby je naprawdę poznać. Tym bardziej że tam jest podobno
przeprzeprzecudownie! Bardzo jestem zadowolona z niemalże przyjaźni, jaka wywiązuje
się między Stachem a Januszem. Gdy mi Stach sam zaproponował wspólny wyjazd
z Januszem, byłam niemalże olśniona. Stach nie wiedział dotąd, że Janusza znam także
spoza basenu, że go bardzo lubię, że stosunkowo często ze sobą przebywamy. Traktuje on
to jednak (teraz gdy wie, że się znamy „pozabasenowo”) jako całkiem „niegroźne”. Ja też
to tak traktuję; lubię Januszka jako wesołego „kumpla” (fe, panna O[siecka], jak się panna
na piśmie wyrażasz!) i „rozrabiakę”, świetnego tancerza i z ogromną radością zgadzam się
(niemalże entuzjastycznie) na wspólny pobyt na Mazurach. Ostatecznie, gdy będziemy
z Miśkiem chcieli być sami, to potrafimy do tego łatwo doprowadzić. Na marginesie dodać
muszę, że głupio się dziś „moi chłopcy” zaczęli zachowywać i poszłam sobie do domu,
zostawiwszy ich „na lodzie”. Nigdy nie przesadzam na punkcie „godności własnej”
i w ogóle jestem bardzo swobodna... Ale nie lubię, gdy mnie ktoś jednego dnia całuję po
rękach, a na drugi dzień wygłupia się najbezczelniej i to przy Januszu. Nie lubię, gdy
wytwarza się wokół mnie taka nieciekawa sytuacja, jak koło Figi, i na to jestem bardzo
wrażliwa. Na szczęście to nic poważnego. Szafa też miewa pomysły rozbierania mnie na
basenie, a gdy mnie już na dobre rozłości, to wiąże mokry ręcznik w supełki, wszyscy się
nim wycierają i wyją małpimi głosami. Ale przecież i tak strrrrasznie Szafsko kocham!!
Takie bydlę szmatławe, moje najlepsze.

Jutro dostaniemy dresy na defiladę pierwszomajową. Te węgierskie, z białymi majtkami.


Tralala!
Pięknie mi się najbliższa przyszłość zapowiada: primo – siatka (na rzęsach stanę,
schudnę, będę miała więcej siniaków niż ciała, ale zagram „jak szatan”), secundo – jutro
„zeznania” o 10-tej rano, a co za tym idzie – urwane lekcje, w środę – „miliony” akademii,
w czwartek – pierwszy maj, tertio – w czwartek tańczę u Januszka, w sobotę u Mundka455
(aha, Mundek był na zawodach kolarskich czwarty i dostał ogromne pudło czekoladek)
i bardzo się z tego cieszę, wobec czego idę na [!] spać, chlubnie nie napisawszy referatu
z biologii i nie przeczytawszy książki z rosyjskiego, co nie daj Boże, amen.

29 IV 1952 r., wtorek


Słońce świeci aż miło. Rano leniuchowałam, potem, w komisariacie, okazało się, że
sprawa nie przeszła do kancelarii i wezwą mnie po pierwszym, potem przyszłam do szkoły
i mając o wszystkim zielone pojęcie, otrzymałam „3+” z matmy, co jest wydarzeniem
epokowym. Przeraża mnie dzisiejszy wieczór – ów nieszczęsny referat z biologii, notabene
całkiem ciekawy, na który jednak wcale nie mam ochoty.
Mam ostatnio cały szereg postanowień i „celików”, których „realizację przewiduję” na
najbliższą przyszłość, tj. na maj i okres wakacji: po pierwsze, dostać czwórkę na
egzaminie ustnym z matematyki (na uszach w tym celu stanę!); po drugie, nauczyć się przez
wakacje rzucać oszczepem, strzelać z łuku i w ogóle trochę się „uwszechstronnić”
w sporcie, dużo grać w siatkę; po trzecie, zrobić chociaż 1:49 żabą lub motylem; po trzecie
[!], schudnąć w miarę możności; po czwarte, (to się rozumie samo przez się) opalić się jak
szatan, wyszaleć mnóstwo i „w ogóle”.

Wieczorem
Wszyscy, tzn. cała sekcja, snujemy się po świecie, klnąc nieprzyzwoicie. Powiedziano
nam dziś na stadionie, że ponieważ nie chodziliśmy porządnie na próbne defilady
(„przecież większość była w Stargardzie, na Mistrzostwach Polski” – mówimy, ale oni są
„uparci”) itd. – to nie pójdziemy z klubem na 1-go – „za karę”. Nie to nie, pies im do grobu
nasiusiał, ale tych ślicznych dresów nam strrrasznie żal. I pomyśleć, że CWKS pójdzie
„absolutnie bez” sekcji pływackiej. Świnie!! Mam nadzieję, że pochód ze szkołą nie będzie
trwał dłużej niż do wieczora, bo „obowiązek mnie wzywa”, czyli potańc u Januszka.

Stworzyłam ten referat i błogo mi na duszy, tylko jeszcze jakieś bredzenie o 1-szym maja.
Ale to de...tal.
Nie, no strasznie, strasznie nas „przerobili” z tym 1-szym majem! Nie mogę im tego
darować. Pelasia będzie wyła z rozpaczy, bo ona się kocha w węgierskich dresach, no
i w ogóle – iść z pracą, to żadna przyjemność. Przepraszam, że przeżyjemy tę zniewagę.

Dzisiaj, wkrótce po wyjściu Janeczka (o ironio!), przyszła Alina i gadałyśmy sobie


o głupstwach, m.in. o Janku, z którym się dziś znów 5 razy pokłóciłam. To byłoby
przezabawne, gdyby stosunki między Aliną i Dzieciakiem uległy, hm... zacieśnieniu.
A Janek Jej się podoba!

...Gdyby był „bal”:


1. Alina Krzcińska – 1. Janek Rajski
2. Ada Prokop 2. Olgierd Korolkiewicz
3. Olka Byszewska 3. Jerzy Rajski
4. Hanka Zwierzchaczewska 4. Stach Kowalski
5. Figa Łukawska – 5. Leszek Wilkoszewski
6. Jadźka Ratajczyk 6. Mundek – Cowboy (ale nie Kasia)
7. Jola Samos – 7. Jurek Szafa
8. Eliza Kalicka 8. Kazik Jankowski
9. Teresa Wilkówna 9. Mietek Kociszewski
10. Mewka Wiśniewska 10. Maksym
11. Hanka Lisiewicz 11. Janusz Lichomski
12. 12. Bohdan Reszka
13. Pelasia Czajerówna – 13. Janusz Ludwikowski456
14. Jadzia Jaroń – 14. Mietek Prokop457
15. Małgosia Banachówna – 15. Jurek Gajewski
16. Ankus Czapnik 16. Wiesiek Otwinowski
17. Teresa Ziółkowska458 – 17. Tadzik Zieliński459
18. Grażyna Barylska460 – 18. Titus
19. Ilona Jagiełło461 – 19. Lutek Kozłowski
20. ja 20. Marcin Skurski
21. Irka Czyżewska 21. Eryk Szołtysek
22. Krystyna Łukasińska 22. Kurt Ząbek462
23. Mirka Liebelt 23. Janek Zelman
24. Wieśka Retmańczyk463 – 24. Adam Minartowicz464
25. Baśka Pawlakówna 25. Zdzich Olszewski
26. Zosia Skura465 26. Ludwik Wal[u]nkiewicz
27. Ewa Sękowska 27. Kazek Michalski
28. Kira Gałczyńska466 – 28. Trąba Śliwiński467
29. Krysia Geller468 29. Stach Gebethner
30. Mirka Bazarnik469 30. Janek Banucha (żeby się pośmiał)

Ciocie. Mamy. Taty. Sfory wujaszków. Jazz i rwetes. Wino. Zamieszanie. Pretensje do
gospodyni. Głos tłuczonego szkła. „Bardzo nam było miło”. „Do widzenia”.
To by była dopiero komedia!!

2 V 1952 r.
W środę strasznie jakoś przebałaganiłam dzień: już o dwunastej byłam w domu (po
przenudnych akademiach i przygotowaniach pierwszomajowych), ale jakoś nie mogłam się
„zorganizować” i w ogóle nie miałam co z sobą robić. Po prostu „nie wiedziałam, za co
się złapać”. Poszłam wreszcie oglądać kolarzy na trasie, ale ponieważ zrobiłam to tylko
w braku jakiegoś innego zajęcia, więc byłam cały czas jakaś skapcaniała i nudna, że pożal
się Boże!!
Wczoraj na pochodzie było gorąco, długo i nudnawo. Tylko Eliza była jakaś prześliczna,
cała złota i promienna jak maj i jak sama wiosna. Czasami, gdy tak na Nią patrzę, wydaje
mi się, że nie ma nic piękniejszego niż Elizy włosy i uśmiech w majowym słońcu. Tyle
złota!
Czasami, gdy Warszawa śmieje się murami odbudowanych domów, zieleńcami
i „młodym Mariensztatem”470 – czuję puls tego nowego życia, kocham tłumy płynące jej
ulicami, światła Nowego Światu – wszystko. Takie radosne uczucie, niemalże entuzjazm,
ogromna miłość człowieka – ogarnia mnie często, gdy idę w jakiś wielki, radosny dzień
ulicami Warszawy. Pamiętam, na Kongresie Pokoju471 – dałam się z rozkoszą unieść fali
entuzjazmu, kochałam całym sercem i całym sercem wierzyłam w... nawet „naszą” drogę do
Socjalizmu. Ale wczoraj tak nie było. Nie wiem nawet dobrze, czemu. Częściowo to
i moja wina, częściowo upału... A może i trochę dlatego, że za dużo było bojowych
okrzyków, czerwieni, a za mało – białych gołębi.

Powiedziałam sobie, że 16-letni smarkacz, nawet względnie inteligentny, ale za to


znajdujący się w ogniu ścierających się pojęć i poglądów, ma prawo nie mieć swego
„światopoglądu”. No ale nie sposób o tym przestać myśleć, albo zadowolić się (à la Janek)
szukaniem kolorów w życiu, gdy się czuje, że to samoszukaństwo, że „l’impression ce n’est
pas tout”472, że trzeba szukać, nawet gdyby było bardzo trudno.
I tak sobie myślę: nasza „reakcja”, ta „czarna” i „bezkompromisowa”473 mówi, że „to
przecież nie może trwać wiecznie” itd., itd. Ale z drugiej znowu strony, tak „na zdrowy
rozum”, to nie było jeszcze w dziejach takiego wypadku, gdzie by Nowe nie zwyciężyło
Starego. Postęp jest rzeczą ludzką i konieczną, i następuje bez względu na to, czy ci, którzy
przeciw niemu protestują, są, jako ludzie, „dobrzy” czy „źli”. Kapitalizm skompromitował
się przed ludzkością swymi faszystowskimi bredniami, niemożnością zapobieżenia
kryzysom i bezrobociu, drapieżnością swego ostatniego stadium. A socjalizm, jako idea,
jest „ponętny” i dla tych, którzy pragną pięknych i wzniosłych celów, i egzaltacji, i dla
tych, którym odpowiada „naukowe uzasadnienie”, oparcie na najnowszych perspektywach
biologii itp. Marks mówi w Manifeście474, że upadek kapitalizmu i zwycięstwo socjalizmu
jest nieuniknione. I obawiam się, że to nie jest tak bardzo pozbawione sensu, jak mówią
zaślepieni.
A materializm historyczny jest (według mnie – przecież o tym mówię) jedyną słuszną
i logiczną filozofią. A jednak? Buntuję się przeciw metodom. Przeciw literaturze pełnej
papierowych bohaterów pozytywnych, zobowiązań, maszyn... Przeciw skrępowaniu
i jednostronności prasy. Przeciw odgradzaniu się od elementów kultury niezwiązanych
bezpośrednio z rewolucją i „skokami dialektycznymi”... Przeciw zepchnięciu na „ostatni
plan” psychologii jednostki, przeciw „masom”... Przeciw „kulturze stosowanej”
i systemowi „dzielnic, podstawowych org[anizacji] partyjnych itd., wreszcie przeciw
zakłamanemu, sztucznemu systemowi naganiania wiwatujących tłumów i wzbudzania
pseudoentuzjazmu... ”.
Z drugiej znowu strony trzeba zdać sobie sprawę z tego, że nowa treść musi szukać
nowych form, że droga do celu nie jest zawsze tak promienna i efektowna, jak sam cel, że
wreszcie błąd popełniony na drodze nie dyskwalifikuje celu...
Ludzie nie mają zaufania „do tej demokracji”. Ale do czegóż nowego szerokie rzesze
miały zaufanie? Kapitalizm miał pod ręką „miliony” promiennych, wspaniałych,
efektownych haseł, którymi zamydlał oczy i doprowadzał do tego, że ufać nie było można.
A teraz też – hasła, hasła, teorie... Z Zachodu dolatuje głos „tamtego” rządu475, który
obiecuje niebieskie migdały. A tu? Ciężko. Może lepiej niż przed wojną, innym ciężej
jeszcze. Ale zawsze „tam jest dobrze, gdzie nas nie ma”. Stąd nieufność, stąd,
nieuświadomiony często protest, stąd wreszcie niesłychany chaos w przekonaniach
ludzkich. Po dwóch minionych wojnach, umotywowanych przecież hasłami, trudno, bardzo
trudno człowiekowi wierzyć w... hasła.
Niedawno wytoczyłam przeciw Socjalizmowi potężny argument: żeby żyć, trzeba
walczyć. Trzeba „walki o byt”, aby się nie wynaturzyć, aby nie wyginęli wszyscy, zamiast
słabych jedynie. Ale zaraz przeraziłam się swoich myśli. Przecież cały dorobek kultury
ludzkiej dąży ku temu, aby prawdą okazało się zdanie: „Ludzkość dąży do tego, aby
zabezpieczyć opiekę słabym…”.
Nie lubię mazgajenia się nad Dobrem, jego istotą i wyświadczaniem, ale jak można
zabawiać się w parafrazowanie Maltusa476 i przerzucanie praw ludzkich, z których tak
jesteśmy dumni, na pierwotną „przewagę siły pięści”. Takie zwierzątko czasem wyłazi ze
mnie! Walka jest konieczna, ale nie jest konieczne jej ujęcie w sensie „eliminowania
słabych”, deptania ich... Trzeba walczyć o rzeczy piękne.

Jest maj.

Wczoraj, po powrocie z pochodu, poszłam z kocem do ogrodu. Fikałam koziołki,


gimnastykowałam się, bawiłam się z maleńką Aleczką, opalałam się, nauczyłam się 56½
stron fizyki i zrobiłam sobie dziurę w kostiumie na pupie. Po czwartej przyszedł Lutek (nie
przypuszczałam, że po mnie wpadnie) i ubierałam się piorunem, myjąc się pod prysznicem
po raz tysięczny i pierwszy. Bawiłam się cudownie. Wyglądałam bardzo przystojnie
z opaloną „mordunią” i nie swoją apaszką na szyi. Janusz był bardzo młodzieńczy
i cudownie tańczył. Warszawa, gdy spojrzało się na nią z balkonu, lśniła tysiącami
pierwszomajowych świateł. Cudnie było!
Jest maj. Jest maj!!
A poza tym jest matematyka. Zawikłana jak sama odpowiedź Krystyny przy tablicy,
i nudna jak wykład ideologiczny albo przemówienie „mobilizujące”.

Stała się rzecz wspaniała. Figus doszedł do porozumienia z Leszkiem W[ilkoszewskim]!


Na tę całą sprawę patrzyłam zawsze tak jakoś „przez analogię”. Teraz, w momencie, kiedy
bardzo mało nadziei pozostawało, kiedy jednak ta cudowna niespodzianka zaszła –
odczułam to jako osobistą, ogromną radość. I dlatego że bardzo lubię „narwanego”
Figuska, i dlatego że to dla niej bardzo dobrze („ustatkuje się” nieco, będzie bardziej
szczęśliwa niż zwariowana), no i dlatego że to taka cudowna Rzecz – ludzkie szczęście.

Rozmowa
– Powiedz, kochanie, wytłumacz mi,
Dlaczego na świecie są łzy?
No pomyśl sam – tyle zieleni,
Kwiatami, rosą lśniącą wiosna się mieni.
Tyle zapachów, tajemniczych szmerów...
Trawa rośnie.
A my – żyjemy.
Szczęście przychodzi, znika jak cień.
Mija złoty, wiosenny dzień.
Słońce, kolorowe sny...
A z oczu – płyną łzy.
Jakbyś naprawdę bez łez żyć nie mógł!
Powiedz – czemu?
– Są takie cudne promienne wieczory –
Zmierzchy. To boli.
Czy słyszysz cichy, aksamitny krok?
To odchodzą w szary mrok:
Szczęście, kolory, sny...
Ja patrzę w Twe oczy:
Płyną łzy.
„ja”
(Cudnie i prawdziwie, i świeże, i pachnące, i trochę smutne – jak Wiosna. Całe
strasznie kochane {przy tym bardzo mądre i ludzkie}).

(To jest głupie. „Sny” i „łzy” wymawiało się 100 lat temu, a nie teraz. Ja {18 IX
52})477.

3 V 1952 r., sobota


Jest czas spania i jedzenia, czyli matematyka. Pani Str[aszyńska] mówi dużo różnych
rzeczy, a dziewuszki poświęcają się wyżej wymienionym zajęciom.
Wczoraj był pierwszy mecz. Grałyśmy same ze sobą, więc nie byłoby rozpaczy, gdyby...
Grałam jako kapitanka drugiej drużyny. „Wzmocnienie” to nic nikomu nie dało, ponieważ
druga drużyna gra gorzej niż źle, a ja nie jestem w siatce na tyle „genialna”, aby zagrać za
całą drużynę. Starałam się jednak bardzo i zyskałam „trochu” pochwał. W niczym mnie to
jednak nie uratowało, bo choć Pani Brydak „nawróciła się” na mnie i stawała na różnych
rzeczach, żeby mnie przerzucić do pierwszej drużyny, to jednak okazało się, że to już
niemożliwe. Za późno – jeden mecz przegrany – klamka zapadła.
Najpierw się opanowywałam, ale potem nie mogłam już wytrzymać i strasznie, okropnie
się zryczałam. Wszyscy byli dla mnie anielsko dobrzy, no ale... cóż z tego. Mnie nie chodzi
o ten sam fakt: „druga drużyna”. Ale jak one grają! Same patałachy. I psują, że coś
strasznego. Santa Madonna!
Oddałabym maturę za ten mecz w pierwszej drużynie. Trudno – moja matura Panu
Paruszewskiemu478 niepotrzebna.
Potem jakoś było mi lżej. Wybiegałam się na treningu na CWKS-ie. Gadałam z Alskiem
o głupstwach i byłam ze Stachem, który był bardzo, bardzo kochany, chociaż mnie nie
„pocieszał”, a nawet śmiał się. Mówił: „Pomyśl, kochanie, cóż to może znaczyć
w porównaniu z naszymi Mazurami, np.?! Strasznie śmieszny dzieciak jeszcze z ciebie”.
No śmieszny, śmieszny, ale mnie tak na tym bardzo zależy…
Dzwoneeeek!!! Niedziela się zrobiła.

3 V, wieczorem
Jest mi nieznośnie źle.

4 V (niedziela) -˝- -˝-

5 V, poniedziałek -˝- -˝-

6 V, wtorek
Cudownie, nieprzytomnie pachną bzy!
Majowa noc. Jest bardzo cicho, tylko z oddali, nawet nie wiem dobrze skąd, dochodzą
echa „żabiego koncertu”. Żaby świętują po swojemu maj. Robią tyle hałasu!
Już późno, dochodzi pierwsza.
Rozwój matematyki w dziejach
1) Witelo, 2) Wojciech z Br[u]dzewa, 2[!]) M. Głoskowic, 3) Adam Kochański
(nadworny matematyk Sobieskiego) – zagadnienie wyprostowania okręgu, prace nad
Euklidesem479...
Heyne480 – wzory na równ[ania] algebr[aiczne] stopnia itd.

7 V, środa
„Jest taka sprawa”: uradowana tym, że Leszek chodzi z Figuskiem, wspomniałam o tym
w niedzielę Stachowi. Ot tak, mimochodem. Początkowo nie chciał wierzyć, a potem
powiedział, że zrobi wszystko, aby Leszek „zrezygnował” i jest pewien, że mu się to uda.
Zapytany o powód tej decyzji, Stach powiedział, że po pierwsze wie, „kto Iga jest”
i postara się Lechowi, na którym mu bardzo zależy, o tym przypomnieć; po drugie – Iga
mogła być względem niego wielkie „Ś”, to on może być względem niej także! Byłam na
Stacha wściekła, tłumaczyłam mu, że jego w efekcie nic nieznaczące „zgrzyty” z Figą nie
dadzą się nawet porównać z krzywdą, jaką jej chce wyrządzić, że chęć zemsty jest czymś
obrzydliwym, i że wreszcie, jeśli chodzi o samą Figę, to przecież uczucie do Lecha ją
całkiem odmienia: staje się z głupiutkiego narwańca istotą coraz bardziej „ludzką”,
szczęśliwą, jakąś strasznie promienną i kochaną. Miłość może odrodzić. Stach nie
reagował na te „bzdury”. Powiedziałam, że mój osobisty stosunek do niego nie zmieni się,
tym niemniej[!] „wypowiadam” mu na ten temat otwartą wojnę.
Naturalnie w poniedziałek po treningu powiedziałam Figuskowi o niebezpieczeństwie,
jakie jej grozi ze strony Stacha. Jeszcze pływając, zauważyłam, że Stach rozmawia
z Lechem. Wyszliśmy we czwórkę. Na przystanku rozstaliśmy się, lecz jeszcze przedtem
słyszałam, jak chłopcy umawiali się na „kiedyśtam”. W tramwaju gadaliśmy ze Stachem na
ten temat. Naturalnie nie powiedział mi, o czym mówił z Lechem. Ja w dalszym ciągu
„sypałam argumentami”: o tym, jak można niszczyć nie wiadomo po co cudze szczęście,
o tym, że jego postępowanie jest niewspółmierne z tym, co Figa mu „zrobiła”, że wreszcie,
jeżeli by tu już ktoś miał roztaczać swoje pretensje, to najwięcej mogłabym mieć do
zarzucenia Figusowi i Stachowi ja, a skoro ja nic nie mówię i dawno już „wybaczyłam”
Figuskowi jego „grzeszki”, to cóż dopiero Stach...
Wszystko na próżno. Stach się uparł, do moich wywodów podchodził ironicznie
i z tajemniczym uśmieszkiem. Wreszcie mówił, że nie wiadomo, co Lech myśli. Właśnie –
nie wiadomo. Jeżeliby on chciał zakpić z Figi, to byłoby straszne i wobec tego „nie chcę
mieć z nimi oboma nic wspólnego”. Byłam wtedy na Stacha potwornie zła. Chciało mi się
tupać nogami i wyczuwałam napływające do oczu łzy wściekłości. To zawsze tak bywa,
gdy jest się przekonanym o tym, że ma się rację, a nie może się tego dowieść.
Wczoraj był u mnie Figusek z bardzo smutną minką, strasznie „skołowany” i biedny.
A dzisiaj wieczorem przyszła Alka i obgadałyśmy sprawę ze wszystkich stron. Z tym jest
cały „kocioł” (mówiąc po naszemu): po pierwsze, nie wiadomo, co Stach Lechowi powie,
aby dopiąć swego. Może potworności o Fidze nagadać, nakłamać, a ona nie jest osobą,
której opinia mówiłaby sama za siebie i za to, że te potworności są bzdurą i niczym więcej.
Po drugie, sam Leszek nie wiadomo, czy na prawdę „buja się” w Fidze, czy mu na niej
zależy, a jeżeli, to do jakiego stopnia. Po trzecie, Olka. Hm, Olka… To mi początkowo nie
przyszło na myśl, a to przecież bardzo ważne: Olka jest bezsprzecznie królową wszelkiego
towarzystwa, w którym się znajdzie, a co dopiero swojej gromadki przyjaciół, którzy
kochali się w niej lub dotąd kochają się na zabój. Ci jej trwali „muszkieterowie” to
naturalnie Olgierd, potem Lech, Kot i Andrzej Marasek. Olki stosunek z Olgierdem nie
przeszkadza jej wcale (to zresztą zrozumiałe) w żywieniu chęci utrzymania swego
„wianuszka”. Leszek m.in. „kochał się” w Olce, zresztą na jej własne życzenie (Olka
potrafi to świetnie robić!) i bardzo jej to schlebia. Olki zdanie dotąd jest dla Lecha
wyrocznią, a zresztą i po trosze dla wszystkich „muszkieterów”. Otóż Olka „nie ścierpi”
tego, że Iga, nawet w imię prawdziwej miłości, „sprzątnie” jej Lecha. Lech jest Oli
własnością; Olka zrobi wszystko (a to leży w jej mocy, aby Lech „wrócił”). Co prawda
miłość jest o wiele, wiele ważniejsza niż zaspokojenie Olinej próżności, ale Olka,
obawiamy się, z tego założenia bynajmniej nie wychodzi. Poza tym, tracąc Lecha,
straciłaby też, przynajmniej częściowo, Kota. Kotek bez Lecha bowiem „żyć nie może”
i „łaziłby” z Lechem i Figą. Rozleciałaby się w ten sposób Olki stała „paka” (zresztą
niejedyna), a na to ona nie zechce pozwolić. Najprostszym byłoby przyjąć Figę do „paki”.
Byłyby dwie „parki”, zamiast jednej, plus Kot i już. Ale na to Olka się nie zdobędzie. Musi
królować. (Zresztą to właśnie mi się nie podoba u Olki. No bo „mieć wianuszek” chce
każda z nas, ale zabierać komuś szczęście dla własnej próżności, to trochę za wiele. Olka
na tym zresztą świetnie wychodzi. Jest przy tym zawsze czarująca, urocza, gra świetnie. To
jest właśnie Ola). Olka więc zrobi sama i przez swoich muszkieterów (a Olgierd ma
wpływ na Lecha) wszystko, aby Figę od nich odtrącić, aby wymieść ją z głowy Lechowi.
Zresztą praktykowała to już z powodzeniem na obozie, gdzie była „Olki paka” i jej piesek
(piesek paki, nie Olki) – Figa. No więc – Olka, Stach, „opinia” – to silni wrogowie małego
Figuska.
Mówiłam Alinie, że gdyby to była Miłość ze strony Lecha, to te wszystkie przeszkody
w ogóle nic by nie znaczyły. Ale to jest takie zwykłe sobie „bujanie” i dlatego cały ten
„kocioł” ma tak ogromne znaczenie. Ogromne, no bo to „bujanie” jest dla Figuska takie
ważne.
To byłoby przecież strasznie – stracić Lecha wtedy właśnie, gdy zyskało się go po
dwuletnim marzeniu tylko (i to w marzeniu opartym na tym, co pozostaje z nadziei, gdy ta
nie ma już realnych podstaw).
Nasz „mały Figusek” jest spryciarzem nie lada i potrafiłby nas wszystkie razem
„sprzedać”, jak to określiła Alina, ale też Olka jest wrogiem nie byle jakim, posiadającym
w dodatku masę atutów.
Można, według Alki, pomóc Fidze – przez Kota. To byłaby już cała kampania! Kot, Lech,
Stach... A Olka jeszcze nic o tym wszystkim nie wie. Straszne zamieszanie! Może w innym
wypadku powiedziałabym po prostu „ciekawe”, ale teraz bardzo mi na „pomyślnym
obrocie rzeczy” zależy, jestem przejęta losami Figuska (zresztą Alka tak samo), obchodzi
mnie to wszystko tak jakoś bardzo „od serca” i dlatego tak się tym przejmuję.
Gdyby Lech teraz odszedł, to nie wiadomo, co by się teraz z Figą stało. Pewno by zaczęła
z powrotem „warować”, a w środku byłaby nie wiadomo jaka, czyli taka jak zawsze,
a może by bardzo, bardzo cierpiała... Kto wie? Złamać zupełnie by jej to nie mogło, ale
przecież – to straszne... Trudno chyba o kogoś, komu dalej do altruizmu niż mnie, ale
przecież dużo bym dała za to, by móc wytłumaczyć Olce, Stachowi, że są rzeczy
ważniejsze w sprawach „obcych ludzi” niż zaspokojenie kaprysów i zachcianek własnego
„Ja”.

W poniedziałek po południu uczyłam się fizyki. Resztę przeznaczyłam na wieczór i noc.


Po powrocie z treningu, zdenerwowana rozmową ze Stachem i śpiąca, nastawiłam zegar na
wpół do piątej rano i poszłam spać. Wstałam o wpół do siódmej. W szkole się jeszcze „po
łebkach” uczyłam, uczyłam, uczyłam... Miałam zresztą całą kupę „materiałów
pomocniczych” (kto nie miał?). Wyciągnęłam naturalnie (jak zawsze, gdy mam coś [!] do
czynienia z losowaniem) tematy możliwie najgorsze. Ściągało nam się całkiem wesoło.
Trochę Pani I[wanowska] przeszkadzała, ale to nic. Taka jestem przejęta tym, że
w poniedziałek po południu się uczyłam, że wydaję się sama sobie strasznie „uczona”
i niewiele brakuje, a odnosiłabym się do siebie z szacunkiem. A swoją drogą, to świetnie,
że się nic więcej nie nauczyłam – przynajmniej nie żałuję czasu.
No bo ostatecznie czas jest drogi i każdy świadomy obywatel zdaje sobie sprawę z tego,
jak bezproduktywnym jest kucie się fizyki w porównaniu np. z siedzeniem sobie w oknie
i dłubaniem w nosie (odpoczynek, zdrowie – bo w oknie, kulturalna rozrywka – wyżej
wspomniane dłubanie).
Wczoraj się nie przepracowywałam, tj. spędziłam popołudnie na oglądaniu pogody (zza
wału wyglądało jakieś bardzo pomarańczowe słońce, siało naokoło „takiż” blask i na tym
tle odbijała się w fantastyczny sposób zieleń drzew i wszelkiego bujnie się rozwijającego,
„florowatego” świata. Wśród tych tonów nieśmiałe akcenty najrozmaitszych kwitnących
czereśni, jabłoni, pierwszych czeremch... No i bzy. Summa summarum – coś cudownego.
Patrzeć i patrzeć, i patrzeć...).
Poza tym zrobiłam kawał pewnej komisji konkursowej, pisząc całkiem przyjemną
bzdurkę o Tomku Sawyerze481 jako (hm...) „mym ulubionym bohaterze” Miał mi „takowy”
pomagać w pracy i nauce, ale wyszło, że pomaga mi w „rozrabianiu, kochaniu, śmianiu
się” itp., itd.

Wyleciała mi plomba z zęba i mam wspaniały tunel. Nie dziurę, nie dziursko, tylko cały
tunel. Jest to wydarzenie tragiczne i co najmniej epokowe, ale rodzina moja niezbyt się nim
interesuje z tego to prostego względu, że zajęta jest czym innym. Mianowicie, mimo że jest
dopiero 7 V, poczciwi ci ludkowie (to nie ja mówię, to Makuszyński) toczą narady wojenne
na temat gościa, który nadciągnie niebawem – Szan[ownej] pani Tereni. Przygotowują się
jak na przyjęcie szacha perskiego (inna rzecz, że jak przyjdzie co do czego, to znowu
nakarmią dziecię nieszczęsne przesolonym rosołem). W tym celu (nie w celu rosołu,
a w celu przyjęcia szacha w ogóle) dokonano „przetarabanienia” amerykanki (około
5 razy) do mego pokoju i z powrotem. Wreszcie uległa prawu rozszerzalności
objętościowej i ledwo się „przepchła”. Potem nastąpiła demonstracja wszelkiej bielizny
pościelowej, do której załączono także wszelkie poduszki do siedzenia i chodniki z całego
domu. Rzeczy te leżały na podłodze i służyły przez godzin X do turlania się po nich. Było
bardzo zabawnie.

Wśród tego rabanu przyszedł Janek-Malarzyna. Był482 bardzo cudowny i podobnie jak ja
roześmiany. Idziemy w niedzielę na Króla i aktora483.
Jak to cudownie, że dawno nie byłam w teatrze! Teraz bowiem idzie mnóstwo
wspaniałych sztuk naraz (Sen nocy letniej w uroczym podobno przekładzie Ildefonsa,
Ożenek484 w Polskim...).
Na angielskim nasłuchałam się miliona (zasłużonych!) pochwał. Obawiam się tylko, że
gadając „wcale, wcale…” i mając ten osławiony już akcent, piszę jak Zulus albo inny
Botokudziec485. Ponieważ jednak przepracowuję się ostatnio w zw[iązku] z maturą i grozi
mi nawet anemia, więc nie mogę zajmować się wypracowaniami angielskimi. O rany! Mól
lata. Jak bum cyk! Mól! Zaraz go złapię.

9 V 1952 r., piątek


Aż mi wstyd napisać, co napiszę, bo jestem strasznie głupia i w dodatku strasznie się
cieszę (ot, „poziomy logiczne panny O[sieckiej]”) Poszłam wczoraj do Jaśka. Nie miałam
wcale zamiaru siedzieć godzinami, tylko miałam „podrzucić” dziecku książkę. I od razu
zaczęło się strasznie dziwnie i, sama nie wiem – cudownie czy strasznie, czy jakoś –
„niewiemjak”.

10 V 52 r., sobota
„Kontynuuję”: weszłam do Janka pokoju i „miałam sobie poczekać”, bo Janek brał
prysznic. Jakżeż ja się tam dziwnie czułam, gdy zostałam sama! Te same ściany, te same
obrazy, ten sam fortepian, no i ja – to wszystko miało swoją wymowę. Trudno pisać.
A pod krzesłem siedziała Giga (biały, znienawidzony przeze mnie pekińczyk, który jest na
wszystkich zdjęciach Jurka z okresu „smarkatego”) i patrzyła na mnie swymi czerwonymi
oczami, i od czasu do czasu wydawała krótkie warknięcie. Wydaje mi się, że Giga czuje,
jak ja jej nie cierpię!
Chciałabym siedzieć tak bardzo długo. Ale przyszedł Janek. Zaraz zaprzęgłam się do
pisania mu jakiegoś rosyjskiego „dzieła” i miałam zamiar, wziąwszy odpowiednie
materiały, iść na swoje treningi, ale Janek miał jakiś wariacki humor: Pozamykał wszystkie
drzwi i uparł się, że na żaden trening nie pójdę. Szczerze mówiąc, to strasznie Jaśka w tej
chwili lubiłam, z przyjemnością patrzyłam na jego wybryki i wcale się szczerze nie
dąsałam. Zresztą nie miałam wyjścia. Rada nierada wzięłam Turgieniewa i czytałam, aby
tworzyć tę „epopeję”. Jankowi kazałam „zająć się czymś pożytecznym” i nie przeszkadzać
mi. Naturalnie nic z tego nie wyszło. Janek bredził, przeszkadzał mi czytać, wreszcie zabrał
mi pierścionek, pytał się, kiedy bierzemy ślub itd. Tarzałam się ze śmiechu i na wszystko
się „zgadzałam”. Wreszcie jednak Janek „zajął się czymś innym”, czyli strzelał
z dubeltówki, uganiając się po całym mieszkaniu i robiąc masę zamieszania. Zagłębiłam się
w swojej lekturze i nie zwracałam na niego, w miarę możności, uwagi.
Potem zrobiło się strasznie ludno: wpadła Teresa ze swoim jazgotliwym sopranem, Jerzy
we wspaniałym humorze wygłosił parę mów (które zresztą wygłasza wciąż i to bez
względu na to, czy audytorium stanowimy my, czy też np. kanarek w klatce), no i wreszcie
Marynia486, z którą zaczęłam szaleć, nie zwracając uwagi na otoczenie. Zresztą
z otoczeniem nie trzeba się zbytnio liczyć, gdyż na terenie domu „rajszczyzna” to zwykły
„dom wariatów”.
Marynia ma 4 lata, urocze dołeczki w buźce, blond włoski ostrzyżone „na chłopa
pańszczyźnianego” i wspaniałe niebieskie oczy. Zresztą nie ma w sobie nic fantastycznego
– jest po prostu uroczym, kochanym brzdącem. Marynia mnie ubóstwia i za to właściwie ją
strrrasznie kocham. Chyba więcej niż Maćka! Bo Maciek to takie pieszczone, uwielbiane,
wciąż otoczone ciotczynymi wielbicielami [!] dziecko. W każdym razie do szczęścia mu
nie jestem potrzebna (o tyle tylko, co każdy, kto ma zwyczaj przynosić dobre rzeczy).
A Marynia pozostająca w towarzystwie tych dwóch „koni” i wiecznie zalatanej Teresy
zachowuje się tak wobec mnie, jakby moje przybycie było jakimś wielkim świętem. I jak
wychodzę, to płacze tak, że za ten sam płacz można by sobie dać rękę uciąć dla tego
dzieciaka.
No więc był szum i rwetes, Jerzy jazgotał nad głową terminami prawniczymi, a ja
bawiłam się z Marynią. Potem wszystko ucichło, domownicy się wynieśli i zostawili nam
na [!] opiece Marynię.
Robiło się szaro, ze wszystkich kątów pokoju wyłaniały [się] wspomnienia, ale jakieś
spokojne i łagodne – „okiełznane”, a Janek wpadł w jedną ze swych rzadkich chwil
szczerości. Właściwie to tak nie było między nami od czasu tej bardzo, bardzo dziecinnej
przyjaźni z [19]49 roku (jeszcze zanim się to wszystko zaczęło). Potem były komedie,
wzajemne oszukiwanie się, wreszcie „unormowane stosunki towarzyskie” – wszystko,
tylko nie przyjaźń. Nigdy właściwie nie wiedzieliśmy, czy się lubimy i gdy nam coś
strzeliło do głowy, grywaliśmy przed sobą całe sztuki. Wiedziałam, że teraz się coś
wreszcie na dobre zmieni, bo na to zanosiło się już od dawna: byliśmy w trakcie ciągłego
„zawieszenia broni”. No i się zmieniło.
Jasiek opowiedział mi swoje „potworne nieszczęścia”, przytulił się „po swojemu, po
dziecinnemu” i strasznie dziękował, że mimo wszystko jestem taka, jaka jestem. Serce mam
zawsze pełne tego kochanego dzieciaka i chociaż wiem o tym, że moje uczucie do Jaśka nie
odznacza się po prostu niczym więcej poza jakąś „siostrzanością”, chęcią bycia mu
potrzebną i wreszcie skłonnością do „utulenia dzieciaka”, to jednak wtedy odczuwałam to
z jakąś zdwojoną siłą i uświadomiłam sobie po raz nie wiem który, że to wszystko jest we
mnie zakorzenione bardzo głęboko, i że nigdy, chociaż może w taki głupi, trochę „rodzinny”
sposób, nie przestanę Jaśka kochać.
Marynia w międzyczasie „najadła się” chemicznego ołówka, którym troskliwy braciszek
dał jej się bawić. Musiałam ją umyć i był znowu straszny rwetes i panika. Potem
zwracałam na nią więcej uwagi i bawiłam się z nią, i pieściłam. Prosiłam: Maryniu,
„pokochaj”, pokochaj dziewczynkę! A gdy Marynia nieśmiało wyciągnęła swe kochane
łapki, „porwał” mnie Janek i pokazywał, „jak trzeba kochać dziewczynkę”. Notabene
pierwszy raz od bardzo, bardzo dawna całowałam się z Jankiem. Teraz jest zupełnie
inaczej, choć tak samo kochanie jak kiedyś. Janek, robiąc mi sceny, sam udaje „anioła” tak
jakby to miało jakieś znaczenie! Lubię przytulić się do Janka i lubię jego przyjaźń, i...
kocham go jako swego rozkapryszonego dzieciaka z pozami, ale przecież to wszystko
razem nie jest niczym poważnym i my oboje o tym wiemy. Dobrze jest jak jest.
Mimo całego kochanego nastroju czwartkowego uparłam się, że na trening pływacki
(opuściłam siatkę) zdążę. Pognałam więc, wycałowana przez swoje „rodzeństwo”
i pożegnana przeciągłym płaczem Maryni.
Było mi bardzo promiennie, lekko i jasno na duszy – moje „Rajskie Dziecko” kochane!
No ale dosyć ze swoją [!] „rajską” rodzinką!

W piątek była klasówka z polskiego. Pisałam jakieś nawiązanie konstytucji do


postępowych tradycji, przy czym miałam okazję „przejechać się po literaturze”! Miałam
ból zęba, fotografię pana J. Większego, świetny temat – co wpływało podniecająco. Jak na
krótki czas, jaki mi „dano” – napisałam „całkiem, całkiem...”.
Po południu byłam na treningu siatki. Te dziewuszki tam mało sobie do oczu nie skaczą,
w „łyżce wody” by się utopiły. U nas w sekcji są rozmaite, hm... „niesnaski”, ale takiej
potwornej atmosfery nigdy nigdzie nie odczuwałam. Jutro jest mecz z AZS-em487 i gram
w jakiejś pięćdziesiątej piątej rezerwie. Jeszcze à propos tego nastroju: dziewuszki „owe”
grają na poziomie dobrej, no – bardzo dobrej drużyny szkolnej. Za to zachowują się jak
„straszne” championki488 na obozie przedolimpijskim. Brrr... A do „pomniejszych”,
nienależących do reprezentacji, odnoszą się „łaskawie z góry”. We mnie wyczuwają
rywalkę, a jednocześnie jestem obca, więc się nie czepiają: tfu! Na basenie wczoraj nie
byłam, bo mnie okrropnie ząb bolał. Natomiast spotkałam p. Zgudę i Szczypkę489.
Poprawili mi humor, mówiąc masę komplementów (bardzo mi miło było) i kawałów.
Zguda jest zresztą w ogóle dowcipny jak szatan. Strasznie mi się podobało jego wczorajsze
powiedzonko: „Społeczeństwo jest to dupa, w którą bez przerwy trzeba bić”.
Dzisiaj rano byłam w tym komisariacie. Po niezbyt „na poziomie” przesłuchaniu
jegomość w brudnawej koszuli bez krawata i marynarce bez wyrazu stworzył protokół
w stylu:
Pyt[anie]: Czy świadek był zaczepiany przez wyżej wymienionego Siennickiego
Mariana?
Odp[owiedź]: Oświadczam, że od Siennickiego Mariana żadnych zaczepek, poza wyżej
wymienionym rzucaniem patyczkami, kamieniami itp. na balkon oraz gwizdaniem
rozmaitych piosenek, nie doznawałam.
Podpisałam to kunsztowne dzieło z dwóch stron medalu, po czym udałam się na
matematykę do budy, gdzie obdarzyłam Panią Str[aszyńską] zdjęciami, które jej robiłam na
lekcji. Była szczerze wzruszona i mimo że nas „skrzyczała” za zajmowanie się „takimi
rzeczami” na lekcjach – była bardzo kochana i dobra.
À propos zdjęć – robiłam na polskim filmie i wszystkie „plamiaste” jak niemieckie
blandeki [!] do tego stopnia, że tylko 3 na 8 wyszły. To jest skandal!! W dodatku ten drugi
film (będzie gotów 15-go) na pewno taki sam. I ufaj tu, małpoludzie naiwny,
socjalistycznej produkcji!

Dn. 11 III 52 r., poniedziałek490


Należałoby od wyjaśnienia powodów „ruiny” mego pamiętnika. Ale „o tym potem”.
Zacznę „od pieca”, czyli od początku. W sobotę po południu była u mnie Alina; uczyła się
polskiego, a ja pisałam jakieś bzdurki z rosyjskiego dla Janka, który notabene zachowuje
się co najmniej głupio (to mi zresztą nie przeszkadza lubieć [!] go jak zawsze).
Wieczorem widziałam się z Miśkiem, niedługo zresztą, bo Stach poszedł trenować przed
niedzielnymi zawodami, a ja pojechałam do domu, bo jak pływam, to mnie strrra​sznie ząb
boli (dzisiaj idę do tej jaskini zbrodni, czyli do dentystki).
Wczoraj przed południem poszłam na zawody pływackie szkół zawodowych. Naturalnie
Stach ma mistrzostwo W-wy w crawlu i grzbiecie, ale rekordu życiowego nie pobił.
Strasznie wesoło było na tych zawodach, i to z mojej „winy”: publiczności było strasznie
mało, tylko „sympatycy”. Siedziałam z Januszem i Hanką Z[wierzchaczewską], którzy też
przyszli oglądać naszych klubowych kolegów – taka wzajemna „kurtuazja” (pływali
Maksym, Wojtek B[ednarek], Żołnierek...). Miałam wspaniały humor – wprost szalałam
i to naprawdę dowcipnie. Wszyscy albo ryczeli ze śmiechu, albo od czasu do czasu
powątpiewali w to, czy naprawdę na śniadanie piłam „mleczko”. Ale bo naprawdę sami
dawali mi pole do popisu! Np. Janusz mówi: „Patrz, Agnieszka, ale ten na pierwszym torze
ma piękne nogi!”. A ja na to: „Aha, niczego sobie, warte grzechu!” itp., itd. Potem
udawałam jeszcze sprawozdawcę sportowego: „Ach, proszę państwa, szkoda, że państwo
tego nie widzą! Właśnie w tej chwili w pięknym stylu dobija do mety młody zawodnik
stolicy... To jest wspaniały wprost widok. Fala żywiołu perli się szmaragdowym szumem,
a wiwatujące tłumy nie znają granic swojego entuzjazmu. Tak jest, proszę państwa, wygrał!
Wygrał. Proszę, może parę słów do mikrofonu... Zaraz, zaraz poprosimy młodego mistrza.
Jest to, prawda, zawodnik bardzo młody, ma, prawda, doskonałe warunki...” itd.
To były naprawdę bardzo wesołe zawody.
Potem strasznie długo wracałam z Januszem i Stachem do domu. Postanowiłam
zbumelować swoją siatkę i umówiłam się z nimi na łódki. Po południu przyszedł Stach
i czekaliśmy na Janusza mnóstwo [!], ten świntuch się nie zjawił, no i wreszcie nie
poszliśmy wcale. No i wtedy zdarzyła się ta „katastrofa”: „dusza” leżała na biurku, Stach
się na nią rzucił i zaczął czytać o Maniusiu itp. – rycząc ze śmiechu. Nie wściekałam się
znowu tak bardzo, tylko, po pierwsze, głupio mi było, bo mówiłam naumyślnie Stachowi,
że nie piszę w ogóle (nie wszystko przecież może przeczytać i w ogóle to mnie krępuje), po
drugie, tam było to wszystko o Janku!!! Na szczęście do tego Stach nie dobrnął, gdy weszła
mama, a ja skorzystałam z okazji i porwałam „duszę” do drugiego pokoju. Tam dokonałam
na niej operacji tych kartek [!] i przyniosłam z powrotem (później już, „żeby było
uczciwie”).
Stach przeczytał „te[n] wpis” o Lechu, Fidze i naszych wszystkich intrygach, no ale to
trudno. Znowu jestem kłamczuch, ale on się nie wściekał.
Przyszli jeszcze Alka i Szafa i oni wszyscy poszli do kina, a po mnie przyszedł Janek
B[anucha] i poszliśmy do teatru.
Król i aktor to sztuka Brandstaettera o kulturze Oświecenia. Atmosfera oddana świetnie
– jest i Król August i książę Pepi, starosta Ryx, Bogusławski, Staszic491. Mówią długie
dialogi, ale grana świetnie i z ogromnym wyczuciem epoki. Nie chce mi się pisać
„recenzji”.
Siedzę w budzie, jest klawy rwetes. Wesoło.
Mam bardzo przyjemne „projekty na przyszłość”: potańc w sobotę, Sen nocy letniej,
matura z Polaka, no i potem – wakacje!!

Odpowiadała Jadwiga z NOP-a. Ślicznie, jak szatan!! Cieszę się jak wariatka (i ona też).
Zaczynam marzyć o tym, żeby na maturze Jadźka miała 4 z NOP-a. Jak ja ją strrrrrrrrasznie
lubię!! (Nie dlatego, że umie NOP, tylko „w ogóle” – za o wiele ważniejsze i ciekawsze
sprawy).

12 V 1952 r., wtorek492


Wczoraj po południu chciałam przejrzeć polski (i naprawdę miałam ochotę), ale przyszła
Alina i nie miała nic do roboty, więc czas spłynął na niczym. Potem poszłyśmy sobie na
spacer nad Wisłę (jak teraz cudnie, cudnie na świecie!), potem Alka pojechała do Lidy,
a ja na trening. Pływałam 200 delfinem, a to jest potworne. Trzymam się jednak, jak mogę
– i widzę wyniki w motylu! Zresztą muszę przyznać, że tyle co teraz nigdy (poza obozem)
nie trenowałam.

Mama zrobiła się teraz (od czasu do czasu) jakaś starczo-zrzędząca. Przy ojcu albo gdy
jesteśmy same – jest „taka sobie”, zwyczajna. Ale w ogóle jest strasznie „przejęta”
sytuacją na rynku, jakimiś wojennymi plotkami, poza tym sama niezbyt dobrze fizycznie się
czuje i stąd jakieś takie pesymistyczno-sklerotyczne samopoczucie (jeśli chodzi
o psychikę). Trochę ją rozumiem, ale powinna umieć się z tego wydobyć. Mama jest kurka
domowa; była z tym bardzo urocza i często ci, co przychodzili do mnie, żartowali, że
przychodzą do mamy, a nie do mnie. I mamie ta sympatia młodzieży przynosiła wiele
radości. A lubili ją bardzo – za serce, szczerość, bezpośredniość, humor... Teraz zrobiła się
(naturalnie niezupełnie i nie zawsze) taka zrzędząco-mamusiowata. Do [!] mnie samej,
a z otoczenia – do [!] Janka R[ajskiego], Janka B[anuchy], Teresy – to się zupełnie nie
tyczy. W dalszym ciągu mama jest dla nich w takim stylu „moje dzieci i moi koledzy po
trosze”. Ale np. Alina, basenowe „typy” – bardzo to odczuwają (nawet). A np. dla takiego
małego wisusa jak Figus mama była zawsze pełna wyrozumiałości i serca, a teraz… „Nie
chcę jej tu widzieć i już”.
Mnie to boli.
Jakżeż ja się cieszę, że kończy się buda i jak się strasznie cieszę, że już pojutrze Teresa
się „przeprowadzi” do nas. Wczoraj ojciec nie miał co robić i przetarabanił do pokoju
amerykankę (notabene postawił ją najpierw w ten sposób, że niemożliwością było chcieć
otworzyć balkon), co daje teraz takie przyjemne poczucie, że już jest wszystko
przygotowane i czeka. Trala, bum, bum!
A w pierwszych tygodniach czerwca będzie u nas „wielki bal letni” (takie głupstewko –
matura i potem już – bal!) i ciągle snuję na ten temat projekty. Tatuś majaczy o jakichś
lodach, kremach i winie mrożonym i szampańskim, i ósmych cudach świata z lampionami
włącznie, a mama, w coraz lepszym humorze, chodzi za nami i zwraca nam uwagę, żeby
owe „ogródki Semiramidy”493 nam na głowy nie pospadały.

Wieczorem
Pani dentystka wzięła dzisiaj jakąś cieniutką, wiotką igłę metalową, wkręcała mi to jakąś
śrubką (śrubką ???) w ząb i, maczając od czasu do czasu w jakimś czymś okropnym,
wyrywała mi przez 15 minut nerw po kawałku. To było bardzo rozkoszne.
Poza tym zrobiłam jedną mądrą rzecz wśród tysięcy głupich: wzięłam sobie
najnaiwniejszy w świecie, napisany w r. 1862 „podręcznik historii”, czyli (obrzucone
obecnie kalumniami) 24 obrazki494, i przeczytałam porządnie, „od deski do deski”, jak
ciekawą, dobrą powieść, jednocześnie notując samą „esencję”. I tak się jakoś stało, że
wreszcie umiem historię Polski. Tak właśnie po królach, datach i faktach. Umiem wyliczyć
wszystkie dynastie, nawet najrozmaitszych Wazów, umiem furę dat, konfliktów rodzinnych
i osobistych w historii, furę rozmaitych „cudów” – no wreszcie coś umiem!
A tak na marginesie dodam, że, swoją drogą, albo ja jestem już bardzo „urobiona”, albo
„w tym coś jest”, bo jednak te wszystkie „burżuazyjne” opracowania i krytyki wydają mi
się teraz takie jakieś strasznie denerwująco naiwne i głupiutkie w porównaniu
z marksizmem!! Po prostu bez sensu! A przecież jakie nazwiska: Góralczyk, Lorentowicz,
Górski, Chrzanowski495! To wszystko razem wydaje mi się jakimś materiałem używanym
w szkołach staropolskich, a nie... w dwudziestoleciu międzywojennym.

Boli mnie gardło tak, że nawet językiem ruszyć nie mogę, przy łykaniu zamykam oczy i...
i w ogóle cholera mnie bierze! Nie jestem specjalnie zaziębiona, nosa z miesiąc nie
wycierałam, migdałów nie mam i skąd nagle „takie coś”?!
Co rzec chciałam? Aha! Idę jutro szaleć na żaglach, pływać w Wiśle i w ogóle wygłupiać
się! Umówiłam się z „bandą”. I w ogóle zrobiłam porządek w książkach, i... i w ogóle
jestem genialna, i idę spać. Cholera nadała z tym gardłem, mówiąc wytwornie!

14 V 1952 r., środa


Jestem zła jak chrzan, bo pani Czyż[ewiczowa] nie postawiła Teresie piątki z biologii.
A tyle innych dziewczynek ma!!
Jest ostatnia lekcja matmy przed ostatnią (dzisiaj!) sesją. To bardzo urocze. Pani
Str[aszyńska] pieni się w sposób symboliczny, a Baśka P., która jest przy tablicy, okazuje
spokój i cierpliwość wręcz stoicką.
Jestem zmachana trochę polskim z Jadwigą: mówię i mówię, i mówię, i szukam
materiału, i znowu mówię... Jadźka pisze jak maszyna, a przy tym nie robi z siebie jakiegoś
mechanizmu i w ogóle jest najpojętniejszą i najwdzięczniejszą słuchaczką, jaką można
sobie wymarzyć. Tylko tak po prostu – zmachałam się i już. A gardło jest okropne. Żrę
suche skórki od chleba, żeby [nie] „podrażnić”, ale to jeszcze gorzej.
À propos nastrojów przedmaturalnych, to z niektórych osób wyłazi teraz dużo prawdy.
Np. z wyłazi teraz taki przebrzydły kujon, który własnym „obkuciem” głuszy resztki
zdolności. Prosiła wczoraj, żeby ją „przesłuchać” z logiki. „Przesłuchiwałam” i uczyłam
już dużo słabych uczennic, ale czegoś tak głupiego jak trajkotanie w sprawach
myślenia nigdy jeszcze nie słyszałam. Zaczęłam jej potem coś wyjaśniać, a ona „prosiła
wolniej”, zapisała i nauczyła się na pamięć!!
Teraz prosiła o wypisanie jej miar wierszowych, łacińskich – to się nauczy.
Santa Madonna, gdybym miała takie dziecko, to bym je chyba udusiła. I ona przecież
pewne zdolności ma, tylko dusi je, dławi takim tępym obkuwaniem się.

Wieczorem
Siedzę na angielskim. Robimy jakieś potwornie nudne ćwiczenie, a ja w dodatku jestem
trochę zmachana i wcale nie chce mi się uważać. Po południu byłam z Jadźką, „gwoli
przypomnienia”, na Wystawie Oświecenia w Muzeum496. To szalenie wartościowa
i pięknie wykonana wystawa. A co najważniejsze – efekt godny wysiłku i kosztów.
Chciałabym umieć jedną dziesiątą z tego, co zawiera Wystawa.
Po południu przyszedł Janek, i gdy zobaczył, że robię angielski, zaraz dał mi jakąś
straszną robotę, i w rezultacie spędziłam popołudnie na szperaniu w rozmaitych historiach
sztuki i pisaniu historii... malarstwa angielskiego oraz na użeraniu się z Jankiem. Raptem
przyszły jakieś trzy „śląskie typy”, moi zakazani „znajomi” z wczasów – podałam im
nieopatrznie adres i teraz, przed Zlotem, kompromitująco zwalili mi się na głowę.
Przywieźli jakiś list od Ryszarda497 (już nie pamiętam, jak ten uroczy „Katowiczanin”
wyglądał), napisany takim stylem, jak tylko Ślązak potrafi. Kupa śmiechu zaczynająca się
od słów: „Kochana Adziu!”. Oj, heca!
Teraz jeszcze muszę w pewnej sprawie podskoczyć do Jurka S[zafrańskiego] na
Puławską. Za to po dniu „pełnym wrażeń”, zaraz po powrocie, idę spać.
O rany, jaka ziewająca lekcja!

15 V 52 r., czwartek
Dzisiaj jest Wielki Dzień z Wielką Bohaterką –
Dopuszczenie do matury z Hanką Szmulską „na czele”!!! O mało żeśmy nie
powariowały z radości, gdy Hanka została wyczytana na liście dopuszczonych!
Hurrra!!!!!!!!!!!!!!!!

18 V 1952 r., niedziela


Piątek był Misiowy i bardzo kochany. Sobota była ostatnim dniem w szkole, potwornie
nudnym ze względu na jakąś śpiącą i długą matematykę. Zresztą matma była na ostatnich
dwóch godzinach, a już od siódmej robiłyśmy polski. Znowu strasznie długo gadałam, ale
nie męczy mnie to, a nawet lubię te swoje „wykłady”, szczególnie, kiedy widzę
„pozytywne rezultaty” (ot, wykwity stylu).
A potem przyjechała Teresa z kuframi i zrobiło się cudownie, kolorowo, wspaniale!!! Ta
cudowność wypłynie zresztą z dalszych opisów naszego żywota.
No więc – uczymy się. Naprawdę. Ale to nie jest taka jakaś „żmudna” nauka i w ogóle
potwornie mocne „kłucie”, tylko takie sobie uczenie się. Trochę się i zmęczymy, ale nie tak
strasznie, jak to opowiadały np. zeszłoroczne maturzystki.
Poza Jadzią uczą się z nami jeszcze Zosia S[kura], Mara498 i Ewa. Z tym była cała
historia i histeria: Zosia „opuściła” tamte panny, Ewa zrobiła scenę rozpaczy (zresztą
całkiem szczerze) na temat „świat jest podły z Zosią na czele”, wiec ją „siłą rzeczy”
prosiła, aby się również z nami uczyła, no a Mara – nie można jej zostawić samej. Ewa ma
swoje dąsy i fochy, ale ostatecznie, jak na taki duży zespół, idzie nam „całkiem, całkiem”.
Dzisiaj od rana robiłyśmy matmę (o dziwo, coś niecoś pojęłam), a potem trochę tylko
polskiego. Leżałyśmy i siedziałyśmy po wszystkich kątach, a Teresa spadła z pufa na głowę
i widziała wszystkie gwiazdy. Na dodatek przyszła Alina; była w świetnym humorze
i pokładały się z Teresą ze śmiechu, a ja mówiłam, prychając i sapiąc. Jest mi „śmisznie”,
wesoło i szczęśliwie.
Wieczorem widziałam się ze Stachem i byłam u Elki po różne duperelki. Było miło,
a potem lał deszcz (o stylu!! o logiko!!).
Teraz siedzimy sobie z Teresą. Ja piszę „to oto”, a Teresa uczy się o Puszkinie. Ogląda
np. jego portret i mówi: „Gówno, gówno... o, jakie oczki, jakie usteczka kochane, włoski
jakie! Puszkin kędzierzawy…”.
Już się bardzo dużo nauczyła.
Teraz i Ja idę się uczyć.
22 V 52
Wesoluchno! Za ½ godziny idziemy zdawać maturuchnę.
Cieszymy się jak cholera!

Jezus Maria!
Zwariowałam z radości!!!!!!!!!!

Miłość
Jak tęcza – – jak tęcza – – półkręgiem wielkim, aureolą, nade mną, szczęście moje jasne,
szczęście moje światłe, radość moja głęboka, mądrość moja, ostatnie piętro wieży, szczyt
mój słonecznohławny – Miłość.
Jak tęcza – – jak tęcza – – łuk olbrzymi – spięcie. Oczy wzniesione w górę. Ręce
splecione modlitewnie. Usta szepczące. Szepczące słowo o Przyjściu,
o Zmartwychwstaniu, o Ogniu, o lśniącej rozpalonej białości. Szepczące słowa męki:
niewypowiedzeń, bezedna, bezkresu modlitwy.
I pełen jestem duszy twojej.
Wierzę, wierzę, wierzę w Boga. I w ciebie wierzę.
Jak tęcza – jak tęcza – jak tęcza pręży się siedmiobarwny łuk, archaniołowe cuda: Miłość
moja.
Duszę mą światło zalało, duszę mą słodycz zalała. Patrzą na mnie twe oczy, twe oczy, jak
kwiaty boże, twe oczy tchnące wiosną. I pełen jestem duszy twojej.
Patrzę, patrzę, a potem przymykam oczy, złocą mi się pola, nieba, modrość jasna, słodycz
mą duszę zalewa, rozpływam się w jasności, w cieple odwiecznym, w tęczy...
I jestem Myślą, bezcielesną żądzą, stopieniem siebie z niebiańską światłością...
Szczęście moje! Szczęście moje!
I pełen jestem duszy twojej. Ja – jeden. Ja – jedyny. Cały. Niepodzielny – we wszystkim.
Milczę. Ręce wyciągam. Boskość we mnie wstępuje. Czuję ją, czuję, przez oczy moje
wchodzi, serce mi Bogiem wypełnia: miłością moją.
W światłości płynę. Wierzę499.
J[ulian] Tuwim

25 V 52 r., niedziela
Popiszę trochę o naszych „maturalnych czasach”, bo jest cudownie i warto popisać.
No więc w poniedziałek uczyłyśmy się jeszcze całkiem uczciwie polskiego, a wieczorem
byłam na treningu. Natomiast wtorek i środę poświęciłyśmy na matematykę. Ponieważ
jednak osoby zrzeszone w naszym „zespole” są asami matematycznymi tylko w porównaniu
ze mną, więc nasza nauka była zabawnym „bradziażeniem się”. Teresa wyła, ryczała
i śmiała się, Jadźka spała, ja – różnie. We wtorek w dodatku przyszli nasi „chuligani”
i rozrabiali całe popołudnie aż miło.
Wytworzyłyśmy sobie taki jakiś postrzelony styl gadania: „Och, jak śliczniuchno
i głupiuchno!”, „To to to to to!”. Chłopcy się od nas tego nauczyli i także przemawiają do
nas per „kochaniuchna”.
We [!] środę po południu Teresa siedziała w domu, przykładnie ucząc się polskiego, a ja
byłam z Ewą na Nędznikach500. Wspaniały film!
Pobeczałam się (z radości – gdy Colette501 dostała lalkę) i było mi „śmisznie” i wstyd.
Pod kino przyszli po nas moi „chuligani”. Należało jakoś godnie spędzić przeddzień
matury. Poszliśmy najpierw do Figuska, który szczęściem powoli „dobrzeje” (znów miała
wrzód na buzi), potem pojechaliśmy na Kępę. Tu spotkaliśmy dalszy ciąg Januszkowej
„paki” (Jurka G[ajewskiego], Tomka, Edka, Bogdana S. i P.502 etc.) i poszliśmy do Leszka-
Kujona, i śmieliśmy się! – mnóstwo.
Koło dziesiątej przyszłam do domu. Nieco szczękając zębami ze strachu, mimo to we
wspaniałych humorach poszliśmy spać. Zanim usnęłam, zrobiłam sobie cały bigos
polonistyczny, tzn. przeczytałam po trochu Mickiewicza, Słowackiego i „tłumy” literatur.
Czwartek wstał jasny i nareszcie „prawie ciepły” (bo przedtym [!] padał sobie majowy
śnieg).
W szkole szum, gwar, podniecenie, ale ani trochę paniki. Weselej i jakoś nie tak
poważnie, nerwowo i dostojnie jak w zeszłym roku. Dzwonek. Sadzają nas. Otwarcie
zalakowanych kopert. Wreszcie: tematy!
Pisałam „Patriotyzm i internacjonalizm w twórczości i działalności A[dama]
Mickiewicza” (drugi temat był o powieściach radzieckich, trzeci – aktualny, w związku
z konstytucją) [w lewym górnym rogu wklejona karteczka z zadaniem z matematyki].
Atmosfera była spokojna, przyjemna. Sama nie byłam wcale zdenerwowana i jakaś bardzo
niepoważna. Napisałam, ot tak, na czwóreczkę.

Po południu żarłyśmy ciastka i nie robiłyśmy nic. Później ja pojechałam do Baśki P. Tam
w wielkiej tajemnicy otrzymałam zadania, które miały być nazajutrz na piśmiennym
z matmy (to503 i jeszcze jedno). Zziajana, zdyszana przygnałam trzema tramwajami do
domu. Tu czekali już na mnie Janek i Teresa i pędem pognaliśmy do Narodowego na Las504
(Ostrowski stary). Początkowo byłam niemalże zła, że na to idziemy, ale okazało się, że
jestem głupia przeraźliwie i Janek z Teresą cały czas pokazywali mi język.
Bo też cudownie było! Kurnakowicz505 dał cud-kreację, nie grę, i publiczność płakała
ze śmiechu, i wyła z rozkoszy (styl!!). Byli tacy cudowni dwaj aktorzy – komik
(Cчacmлuвцeв – właśnie Kurnakowicz) i tragik (Неcчacmлuвцeв506). Kiedy się już bardzo
swoim wędrowaniem zmęczyli zaszli do domu ciotki „Несчacтливцeвa” (naturalnie nie
przyznając się do swojego zawodu) i tam trochę się „podtuczyli”, pośmieli, zrobili dużo
dobrego i poszli dalej w świat, bo u „ciotuni-dziedziczki” udusić by się można.
A tymczasem ciotunia – baba 70-letnia i 100 kilo „żywej wagi” (jakby pan Wiech
powiedział), wyszła za mąż za „gówniarza” – gimnazistę, takiego sobie życiowego płaza,
któremu bardzo, bardzo pieniążki ciotuni potrzebne były do szczęścia. A romantyczna
bratanica ciotuni wyszła za mąż za swego ukochanego Pietię, i to dzięki Неcчacmлuвцови,
który wydobył od „ciotuni” 1000 rubli (we wspaniałej scenie z rewolwerem) i już, już
miał za nie poszaleć wraz ze swoim przyjacielem, gdy zrozumiał, że szczęście owej
dziewuszki od tysiąca rubli zależy i dał je cudownemu tacie-sknerze.
Co za typy, co za typy!! I ciotunia, i gimnazista, i tata Pietii – XIX-wieczny „kułak”, no
i nasi dwaj aktorzy z cudownymi rozmowami o życiu, sztuce i „rozkosznym otoczeniu”
z ciotunią na czele – wspaniali byli.
Patrzyliśmy na te cuda i ani nam w głowie nie zaświtała myśl o matmie.
Za to w domu Teresa uczyła mnie szukać w tablicach log[arytmicznych] (na szczęście do
tej pory się nie nauczyłam) i sporządzałyśmy sobie ściągi z tych tajemniczych zadań.
Pochodziły one od Elizy, z tego samego źródła, co tematy z polskiego, które niektóre
dziewczynki także miały (właśnie Èlise, Krystyna, Marysia Ż[mijewska], Baśka) i które
„sprawdziły się”. Była wpół do drugiej w nocy, gdy nagle ktoś zadzwonił. Trochę
„zestrachane” byłyśmy, ale to nic – Teresa otworzyła, patrzymy: Janusz, Kasia i Edek.
„Mamy zadania z matmy”. Wrzeszczymy, witamy, słuchamy: te same!!!!
Co się ze mną wtedy stało: wszystko mi w środku drżało ze szczęścia, aż się dławiłam,
same oczy mi się śmiały – dopiero wtedy poczułam, że matura jest rzeczą całkiem realną,
że będzie jutro, i że ja nic nie umiem „matmy”, a przecież ją zdam. Szalałam! Stąd te
nabazgrane słowa z wykrzyknikami507.

26 V 52 r.
Przerwałam wczoraj pisaninę, bo przyszedł mój „dzwonnik” Galewski. A teraz siedzimy
w domu i robimy matmę. Nie bardzo nam się chce uczyć, ale Jadwiga bije rekordy
i dosłownie śpi z tępą miną. Trochę nas wszystkie to denerwuje, bo niełatwo się przymusić
do nauki, a tu jeszcze siedzi taki Matołek.
28 V 52 r.
No więc wstajemy w piątek rano: piękniuchna pogoda, wesoluchno... Podniecone, ale
w dobrych humorach, lecimy do budy. Ostatnie „konspiracyjne” spojrzenia i – na salę.
Przychodzi pewna okropna matematyczka (niejaka pani H.508), otwiera kopertę – rany, nie
te zadania!!! Zrobiło mi się czarno i „przepaściście”, obleciał mnie strach. Nic nie
rozumiem, nic nie wiem, nic nie umiem. Szczęściem na drodze konferencji (nieoceniona
Maniuta N.) tudzież korespondencji (Hanka L[isiewicz], idąc po papier, przyniosła mi od
Krystyny pierwsze zadanko o postępach) zaczęłam swój egzamin dojrzałości
z matematyki. Drugie zadanie było „jakieś coś” z rzemieniem opasującym 2 koła.
Zrobiłam je sama z takim jakimś pospolitym błędem, jak zrobiło ¾ Warszawy. Ponieważ
błąd ten zrobiły „asy” takoż, więc mogę być tylko zeń dumna. Oddałam pracę gdzieś około
11-tej i poszłam sobie. Okazało się zaraz, że w tym pierwszym (od Krystyny) zadaniu
zrobiłam jakieś błędzisko obrzydliwe, tak że tylko 1 zadanie mam dobrze, no ale nie będzie
chyba tak źle, jak powinno by być „po sprawiedliwości” w takim wypadku.
Potem kupiłyśmy sobie butelkę wina, ja usmarowałam sobie nos pudrem z ciastka i tak
łaziłyśmy sobie po Kępie (tudzież odprowadziłyśmy Èlise na Pragę), wyjąc pocieszne
piosenki.
Potem odpoczywałyśmy, w sobotę również odpoczywałyśmy, w niedzielę też.
Przychodzili od czasu do czasu nasi „chuligani”, rozrabialiśmy, gadaliśmy bzdury i kawały.
W sobotę zrobiliśmy sobie nawet mały potańc i było bardzo wesoło, przyjemnie itd., itp.,
tylko mama ciągle wymyślała mi o porwaną firankę (mea culpa509!), a my ciągle tłukliśmy
kieliszki. Teresę bolały na zmianę zęby i ręka, i chłopcy sporządzali jej rozmaite
trucizny510. Wszyscy byliśmy zadowoleni z życia, świata i tej cholerrrnej matury.
W niedzielę nie zrobiłam literalnie nic, bo na rower (na daleki wypad) był za duży wiatr,
a na „łajby” było za późno, ponieważ wszystkie były już na wodzie, gdy przyszłam na
przystań.
A Teresa pojechała do domu i pewno się tam wyszalała za wszystkie czasy, ale nic nie
mówi, a „duszy” nie pisze, bo w przerwach wolnych od zajęć musi się uczyć.
Wieczorem byłam z Januszkiem itd. na potańcu w MDK. Było „tak sobie” – ze względu
na taniec Janusza raczej przyjemnie, tylko strasznie tam „pilnują” pikieciarzy, a jedynie
tacy przychodzą, więc jest „kocioł”.

Nasze panny (Zosia, Mara, Ewa, Jadzia) przestały przyjeżdżać – pewno dlatego, że
polski już skończyłyśmy, a my z Teresą dokuczałyśmy im à propos notowania każdego
słowa.
„Uczymy się” więc i uczymy we dwie. Nawet umiemy coś niecoś. Pogoda ładna.
Pewno w piątek zdajemy. Brrr.... Ma się stracha.
W poniedziałek byłyśmy na drugiej serii Nędzników. Wyszłyśmy nieprzytomne
z wrażenia.
A bilety odkupiłyśmy po normalnej cenie od jakichś dwóch studentów, którzy nas później
okropnie nudno „zabawiali”. Warte było fatygi!
Wczoraj wstałyśmy o piątej, ale za to później odpoczywałyśmy pół dnia. Wieczorem
przyszli „chuligani”, a ja mówiłam historię. Było „wesoluchno”, tylko moje „histeryczne”
pomieszanie z poplątaniem nie mija i ciągle bredzę o jakimś „Ludwiku Dziwszym”
i „Olbrachcie Walezjuszu”, a Teresa pojękuje: „Oj, dziwny jakiś taki był ten Ludwik,
dziwny... Znałam go – Bywaliśmy u siebie – on u siebie, ja u siebie...”.

Strasznie się napracowałyśmy, więc dzisiaj po południu odpoczywamy. Jutro


dopuszczenie.
Aha, spotkałyśmy Panią R[óżańską] i powiedziała nam stopnie [!]. Wszystkie dziewuszki
dopuszczono, pani R[óżańska], zachwycona „nami w porównaniu z chłopakami”, mówi, że
wynagrodzone trudy itd., itp. Èlise napisała „prześlicznie, cudownie”, Teresa dostała 4, ja
5... Cudnie!! Oby tylko postawili mi z matmy 3=. Postawią, postawią...

30 V 52 r., piątek
Właśnie Eliza zdała maturę.

31 V 52
Właśnie ja zdałam maturę.

3 VI 52
Właśnie Teresa zdała maturę.
Pomyłka↑. Nie zdała. Oblała z 55 przedmiotów, ów. Uf!!
[poniżej zadanie z matematyki oraz rysunek]

Planimetria511
[pod hasłem planimetria definicje, rysunki i obliczenia matematyczne na pięciu stronach]
referendus
duptus
sralis
mazgalis
módl się za
nami
ojej
dupa [?]
mamy prze
stać na egzaminie
dupa [?]
Motto:
Pitagoras twierdzi,
Że Straszyńska pierdzi,
A ona dowodzi,
Że to nic nie szkodzi.
Dupa
Dupa ha!
[przekreślone zadanie z matematyki]
[na kolejnej stronie wielkie wykrzykniki i cztery raz powtórzone słowo:] ha
1) Jedno szalone mleczko (zsiadłe)
2) Żyletki (konwalie)
3) Baby i dziady (pańskie dziady)
4) Jak ci zapłaci 20 zł za kilogram (za lekcję)
5) Kult ciała, Broszkiewicza [to], co tatuś czyta (Kształt miłości512)
[na całej stronie rysunki i obliczenia matematyczne, zapisane imię Teresa oraz
wielokrotnie powtórzone słowo:] dupa

[czwarta strona okładki tomu pokryta rysunkami, bazgrołami, zapiskami:]


Matematykuniuchna mojuchna kochaniuchna
„What do you rea, my lord?
Words.
Yea, from the table of my
memory,
I’ll wipe away
all trivial fond records”513.
Dupuchna
sraluchna
sraluchna
sraluchna
sraluchna
„The play’s the thing
Wherein I’ll catch the
conscience of the king”514.

[do tomu dołączony prostokątny kartonik podpisany:] Własność Bzibzi Wilkównej 27 IV


52
[na odwrocie kartonika:]
Legitymacja Zw[iązków] Zawodowych wariatów polskich, W i L.
Hasło: Zielono mamy w głowie, pusto
i fiołki nam rosną.
Dział – Niebezpieczny
Numer kaftana: I
Bzibzia z domu Wilk
Podpis przew[odniczącej] sekcji wygłupiania [się]
A. Ostoja wariatów Podpis przew[odniczącej] kom[itetu] nad umysłowo niechorymi
[rysunek dziewczynki, a pod nim podpis:]

Wilk Bzibzia
Podpis własny
Uprawnia do ulgowych przejazdów kol[ejami] państw[owymi]
Od stacji: Warszawa
Do stacji: Tworki Pieczęć okrągła
Wstęp wolny do haremu szacha perskiego (w czasie amnestii)

448 Celestyna Grabczak – nauczycielka języka angielskiego.

449 Marian Siennicki (Maniek) – sąsiad z Saskiej Kępy.

450 Elżbieta Grabczak – koleżanka z klasy IXa.

451 Szkoła Podstawowa nr 173 w Warszawie – szkoła powszechna na Kamionku (sąsiadującej z Saską Kępą części
Pragi Południe), do której uczęszczała po wojnie Agnieszka Osiecka.

452 Summa summarum (łac.) – wszystko razem wziąwszy, podsumowując.

453 Wał Miedzeszyński – wytyczona na wale przeciwpowodziowym arteria, biegnąca wzdłuż prawego brzegu Wisły. Wał
Miedzeszyński zaczyna się przy moście Poniatowskiego i prowadzi na południe (przez Wawer) w kierunku Józefowa oraz
Otwocka. Jest najdłuższą ulicą w Polsce (ok. 14,5 km). Wał oddzielał osiedla mieszkalne (w tym m.in. Saską Kępę) od
obszarów zalewowych Wisły, prawobrzeżnych przystani i ośrodków sportowo-rekreacyjnych (w tym MDK, w którym
często bywała Agnieszka Osiecka).

454 Waksy – wagary.

455 Mundek (Cowboy) – pływak z CWKS-u.

456 Janusz Ludwikowski – pływak z CWKS-u.

457 Mieczysław Prokop – pływak z CWKS-u, brat Agnieszki Prokop.

458 Teresa Ziółkowska – koleżanka z Xc.

459 Tadeusz Zieliński – kolega z „Mickiewicza”.

460 Grażyna Barylska – koleżanka z Xc.

461 Ilona Jagiełło – pływaczka z CWKS-u.

462 Kurt Ząbek – pływak z CWKS-u.

463 Wiesława Retmańczyk – pływaczka z CWKS-u.

464 Adam Minartowicz (w drugim tomie dzienników błędnie jako Minarkowicz) – pływak z CWKS-u.

465 Zofia Skura – koleżanka z klasy.

466 Kira Gałczyńska (ur. 1936) – rusycystka, dziennikarka, redaktorka, pisarka, córka Natalii i Konstantego Ildefonsa
Gałczyńskich. Edytorka dzieł Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego i twórczyni muzeum poświęconego ojcu w Praniu.
Autorka książek biograficznych o rodzicach. Koleżanka szkolna Agnieszki Osieckiej.

467 Tadeusz Śliwiński (Trąba) – kolega.

468 Zapewne Krystyna Geldner – koleżanka z klasy Xc.

469 Mirosława Bazarnik (Mirka) – koleżanka z Xc.

470 Mariensztat – pierwsze po drugiej wojnie światowej osiedle mieszkaniowe wybudowane w dzielnicy Śródmieście
w Warszawie. Domy powstałe w latach 1948–1949 zasiedlono przodownikami pracy. Osiedle zaprojektowali Zygmunt
Stępiński i Józef Sigalin. Otwarcie Mariensztatu i przylegającej do osiedla Trasy W–Z miało miejsce 22 lipca 1949 r.
Nastoletnią Agnieszkę Osiecką obie inwestycje napawały dumą i entuzjazmem.

471 Właśc. I Polski Kongres Pokoju (wrzesień 1950) – zainaugurowany w 11. rocznicę wybuchu drugiej wojny
światowej zjazd delegatów reprezentujących różne grupy społeczne i zawodowe oraz delegacji z innych krajów
komunistycznych. Kongres odbywał się na placu Jedności Robotniczej przed Politechniką i w gmachu uczelni.

472 L’impression ce n’est pas tout (fr.) – wrażenie to nie wszystko.

473 Czarna i bezkompromisowa reakcja – skrajna formuła opozycji antykomunistycznej, zob. przyp. 42, s. 20 (część dot.
Elżbiety Czajer).

474 Manifest Komunistyczny (pierwodruk 1848, Londyn) – wielokrotnie wznawiane dzieło ideologiczno-filozoficzne
Karola Marksa (zob. przyp. 72, s. 62) i Fryderyka Engelsa (1820–1895, niemieckiego filozofa, socjologa, działacza
rewolucyjnego, twórcy marksizmu, współzałożyciela Pierwszej i Drugiej Międzynarodówki). Autorzy Manifestu uważali, że
nadejście socjalizmu jest nieuchronne, a obalenie kapitalizmu na drodze rewolucji oraz walk klasowych stanowi konieczność
dziejową. Swoje poglądy wyłożyli w formie doktryny zwanej socjalizmem naukowym. Agnieszka Osiecka znała tezy
Manifestu Komunistycznego od co najmniej 1951 r. i w większości zgadzała się z nimi.

475 Rząd Rzeczypospolitej Polskiej na Uchodźstwie (1939–1990) – legalna kontynuacja władz II Rzeczypospolitej na
emigracji, na którą udały się na skutek agresji III Rzeszy i ZSRR we wrześniu 1939 r. na Polskę. Siedzibą Rządu RP na
Uchodźstwie najpierw był Paryż, a od 1940 r. Londyn.

476 Błąd Agnieszki Osieckiej – powinno być: Thomas Robert Malthus (1766–1834) – angielski ekonomista, socjolog,
demograf, duchowny. Autor książki Prawo ludności.

477 Utwór Rozmowa został opatrzony dwoma dopiskami – pierwszy (prawdopodobnie starszy) Agnieszka Osiecka
zapisała ołówkiem, drugi (datowany na 18 listopada 1952 r.) – piórem.

478 Zenon Stanisław Paruszewski (1901–1967) – działacz sportowy, trener, sędzia sportowy, wykładowca. W latach
1950‒1952 kierował Oddziałem Wychowania Fizycznego i Higieny Szkolnej Wydziału Oświaty Prezydium Rady
Narodowej m.st. Warszawy.

479 Witelo (in. Erazm Ciołek, Witelon, ok. 1230‒1280–1314) – matematyk, fizyk, filozof, optyk. Wojciech z Brudzewa
(in. Albert Brudzewski, Wojciech Brudzewski, 1446–1495) – matematyk, astronom, filozof, wykładowca. Adam Adamandy
Kochański (1631‒1700) – matematyki, fizyk, filozof, duchowny. Był kapelanem, nadwornym matematykiem, zegarmistrzem
i bibliotekarzem Jana III Sobieskiego. Euklides z Aleksandrii (ok. 365–ok. 300 r. p.n.e.) – grecki matematyk, optyk,
astronom i teoretyk muzyki.
480 Błąd Agnieszki Osieckiej – powinno być: Heinrich Eduard Heine (1821–1881) – niemiecki matematyk, wykładowca.

481 Tomek Sawyer – bohater Przygód Tomka Sawyera (tyt. oryg. The Adventures of Tom Sawyer, 1876), powieści
dla młodzieży autorstwa Marka Twaina.

482 Od tego momentu do „dego mistrza. Jest to, prawda, zawodnik bardzo młody, ma, prawda, doskonałe warunki” (s.
264) kartki z dziennika zostały wyrwane, zob. wyjaśnienia Agnieszki Osieckiej, s. 264.

483 Król i aktor (reż. Janusz Warnecki, premiera 19 kwietnia 1952 r. w Teatrze Kameralnym w Warszawie) – sztuka
Romana Brandstaettera (1906–1987), pisarza, dramaturga, poety, eseisty, publicysty, tłumacza.

484 Sen nocy letniej (tyt. oryg. A Midsummer Night’s Dream, reż. Ryszard Ordyński, premiera 1 maja 1952 r.
w Teatrze Nowym w Warszawie) – sztuka Williama Szekspira (ang. William Shakespeare, 1564–1616), angielskiego
dramaturga, poety, aktora. Wystawioną w Teatrze Nowym komedię z 1595 r. przełożył Konstanty Ildefons Gałczyński.
Ożenek (tyt. oryg. Żenit’ba, reż. Bronisław Dąbrowski, premiera 27 kwietnia 1952 r. w Teatrze Polskim w Warszawie) –
dramat Mikołaja Gogola z 1835 r., w przekładzie Adama Grzymały-Siedleckiego.

485 Botokudzi – Indianie z Ameryki Południowej, wyróżniają się zniekształcającymi uszy i wargi dużymi ozdobami
drewnianymi.

486 Teresa Pendzińska – przybrana siostra braci Rajskich (córka macochy Jana i Jerzego Rajskich), uczennica
„Skłodowskiej”. Maria Rajska (Maryna) – przyrodnia siostra braci Rajskich (córka macochy i ojca Jana i Jerzego
Rajskich).

487 AZS – Akademicki Związek Sportowy.

488 Championki – mistrzynie.

489 Szczypko – waterpolista z CWKS-u.

490 Błąd Agnieszki Osieckiej – powinno być: Dn. 11 V 52 r., niedziela albo Dn. 12 V 52, poniedziałek.

491 Stanisław II August (Stanisław August Poniatowski, 1732–1798) – król Polski w latach 1764–1795, polityk, mason.
Józef Poniatowski (książę Pepi, 1763–1813) – generał, wódz naczelny Wojsk Polskich Księstwa Warszawskiego, marszałek
Francji. Franciszek Ryx (1732–1799) – kamerdyner i powiernik Stanisława II Augusta, starosta piaseczyński. Wojciech
Bogusławski (1757–1829) – aktor, śpiewak operowy, reżyser, dramatopisarz, teoretyk i historyk teatru, tłumacz, publicysta,
mason. Stanisław Staszic (1755–1826) – polityk, działacz społeczny, publicysta, przyrodnik, geograf i geolog, tłumacz.

492 Błąd Agnieszki Osieckiej – powinno być: 13 V 1952, wtorek.

493 Zob. przyp. 50, s. 58.

494 24 obrazki z dziejów Polski (1862) – dzieło Władysława Ludwika Anczyca (pseud. Kazimierz Góralczyk, W.A.
Lassota, 1823–1883), poety, pisarza, dramatopisarza, wydawcy, popularyzatora nauki, tłumacza, działacza ludowego.

495 Góralczyk – pseudonim Władysława Ludwika Anczyca, zob. przyp. 47. Jan Lorentowicz (1868–1940) – krytyk
literacki i teatralny, publicysta, autor podręczników szkolnych i akademickich. Konrad Górski (1895–1990) – historyk
i teoretyk literatury polskiej, wykładowca, autor podręczników szkolnych i akademickich. Ignacy Chrzanowski (1866–1940)
– eseista, publicysta, historyk literatury polskiej, redaktor, wykładowca, autor podręczników szkolnych i akademickich.
496 Właśc. Wiek Oświecenia w Polsce – wystawa w Muzeum Narodowym w Warszawie w 1952 r.

497 Ryszard Olszynka – kolega ze Śląska.

498 Władysława Patynowska (Mara) – koleżanka z klasy.

499 Tekst poematu prozą Miłość z tomu Czyhanie na Boga Juliana Tuwima, zob. Julian Tuwim, Miłość, w: tegoż,
Wiersze zebrane, dz. cyt., t. 1, s. 12‒13.

500 Nędznicy (tyt. oryg. I Miserabli, reż. Riccadro Freda, 1948) – włoska dwuczęściowa ekranizacja powieści
Nędznicy Wiktora Hugo.

501 Błąd Agnieszki Osieckiej – powinno być: Cosette – bohaterka powieści Nędznicy Wiktora Hugo.

502 Zapewne chodzi o Edwarda Bratkowskiego – maturzystę z „Mickiewicza”. Błąd Agnieszki Osieckiej – powinno być:
Bohdan Sabela – maturzysta z „Mickiewicza”. Bogdan Pawelski – maturzysta z „Mickiewicza”, jeden z „Trzech
Muszkieterów” Agnieszki Osieckiej. Najpewniej to on wymieniał się z Agnieszką Osiecką płytami (zob. s. 95, 133, 135,
144, 173 i in.).

503 Od słowa „to” do wklejonej karteczki Agnieszka Osiecka poprowadziła strzałkę.

504 Las (tyt. oryg. Les, reż. Wilam Horzyca, premiera 1 kwietnia 1952 r. w Teatrze Narodowym im. Wojska Polskiego
w Warszawie) – komedia Aleksandra Ostrowskiego (1823–1886), rosyjskiego dramaturga, poety i prawnika. Sztukę Las
z 1870 r. przełożył Jerzy Jędrzejewicz.

505 Jan Kurnakowicz (1901–1968) – aktor teatralny, recytator. W Lesie grał wędrownego aktora Szczęśliwca.

506 Sczastliwcew (ros.) – Szczęśliwiec. Niesczastliwcew (ros. ) – Nieszczęśliwiec. Szczęśliwiec i Nieszczęśliwiec są


bohaterami komedii Las Aleksandra Ostrowskiego. W postać Nieszczęśliwca wcielił się Władysław Krasnowiecki (1900–
1983), aktor teatralny i filmowy, reżyser, wykładowca. W latach 1949–1951 był dyrektorem Teatru Narodowego.

507 Chodzi o zapisek „Jezus Maria! Zwariowałam z radości!!!!!!!!!!”, zob. s. 269.

508 Zofia Herfurtowa – nauczycielka matematyki.

509 Mea culpa (łac.) – moja wina.

510 „A mnie wówczas bardzo bolały zęby, więc chłopcy z Mickiewicza nieustannie mi przynosili jakieś znachorskie
środki. Pamiętam nawet, że coś nade mną albo pode mną palili. No tak, więcej w tym było zabawy niż rzetelnej nauki, ale
pamiętam, że od czasu do czasu – a zawsze w łazience – wpadałam na jakieś genialne myśli i krzyczałam wówczas przez
drzwi: »Już mam!«”, Teresa Deszczak (z domu Wilk), Inna niż my wszystkie, w: Koleżanka. Wspomnienia o Agnieszce
Osieckiej, dz. cyt., s. 30.

511 Planimetria – dział geometrii zajmujący się figurami płaskimi.

512 Kształt miłości (1950) – opowieść o Fryderyku Chopinie, napisana przez Jerzego Broszkiewicza (1922–1993),
pisarza, dramaturga, scenarzystę, eseistę, publicystę, felietonistę, redaktora pism kulturalnych i muzycznych. Scenariusz
filmu Młodość Chopina powstał m.in. na podstawie Kształtu miłości.
513 Właśc. „What do you read, my lord? Words […] Yea, from the table of my memory, I’ll wipe away all trivial fond
records” (ang.) – „Cóż to czytasz, mości książę? Słowa […] Wraz pamięć moja z tablic swych wykreśli / Wszelkie
powszednie tuzinkowe myśli”. Wyimek z dramatu Hamlet Williama Szekspira w przekładzie Józefa Paszkowskiego.

514 „The play’s the thing / Wherein I’ll catch the conscience of the king” (ang.) – „Zamierzona sztuka / będzie
probierzem, którym, jak na wędę, sumienie króla na wierzch wydobędę”. Wyimek z dramatu Hamlet Williama Szekspira w
przekładzie Józefa Paszkowskiego.
Agnieszka Osiecka, Warszawa, 1952 r.
[ZESZYT XVIII]
[2 VI 1952 – 23 VIII 1952]
„Radość, radość, niech będzie radość!”515.
Makuszyński

„Choć portki podarte –


E’viva l’arte!!516” – (nie wiem, kto to pierwszy powiedział).

2 VI 1952, poniedziałek
Właśnie wariacko świeci słońce, lśni woda, opala się moja zbójecka „morduchna”.
Śmieje się do nas świat. No ale wróćmy do przeszłości (nie pisałam bo: po pierwsze,
w tamtym zeszycie robiłam sobie notatki z matmy, po drugie, kułam się, po trzecie,
wygłupiałam się z Teresą do niemożliwości i gorzej.)
We [!] czwartek wieczorem poszłyśmy do szkoły na tzw. „dopuszczenie”. Koleżanki
nasze „schudły, sczerniały, lecz dziwnie wyszlachetniały”517. Dopuścili nas wszystkie.
Pod szkołą czekały „nasze chuligany”. Najpierw jednak nie „chuliganiliśmy się”, tylko ...

5 VI 1952, czwartek
...tylko odprowadziliśmy Èlise, przy czym ja „opowiadałam” jej gramatykę („biedactwo”
zdawało w piątek, umiejąc „mało wiele”, ponieważ na naukę z ważnych powodów czasu
nie miało). Potem dopiero poszliśmy się „chuliganić”. Włóczyliśmy się po Kępie, Teresa
„szalała” z Tadzikiem, piliśmy piwo itp., itd. Wreszcie zaczepiliśmy jakiegoś pana
z cudownym czarnym psem i Teresa namiętnie z nim „flirtowała” (z psem, nie z panem).
Syte śmiechu powróciłyśmy do domu i, ponieważ ja miałam zdawać „dopiero” w sobotę,
a Teresa we wtorek, więc zaraz poszłyśmy spać.
W piątek namiętnie się uczyłam, wciąż jednak zostawiając fizykę „na deser”. Wieczorem
przyszedł Misiek, powiedział swoje: „Agnieszko, idź spać” i... poszłam spać, nie mając
pojęcia o 80% pytań z fizyki.
Wstałam o czwartej we wspaniałym i tylko częściowo wisielczym humorze. Znowu
robiłam wszystko, tylko nie fizykę, aż wreszcie Teresa „wbiła” mi w głowę „coś nie coś”
z tego wspaniałego przedmiotu.
Śpiewałam sobie Kobyłkę, świeciło słońce, humor dopisywał. Toteż zaraz na wstępie
„rozkręciłam” moje współzdające (nawet .) i było wesoło. Nawet jeżeli się ktoś
„bał”, to tak jakoś niepoważnie, jakby mówiąc: „ot, ma się pietra...”.
Zdawałam pierwszy polski. Komisja (p. Różańska, dyrektorka, Straszydło,
Czyżewiczowa, Czynnik) – promiennie uśmiechnięta, ja również.
Ciągnę – „Typy bohaterów w poszczególnych epokach literatury”, „Dorobek artystyczny
i ideowy Odrodzenia”, no i gramatyka (z fleksji).
– Podoba Ci się?
– Bardzo!
Poszłam się „namyślać” i w międzyczasie, patrząc na grające w siatkę na boisku
„dziesiątki”, cieszyłam się strasznie, że mam taką cudowną maturę z polskiego – na
piśmiennym romantyzm, teraz to... Cudownie!
Potem mówiłam, mówiłam... Przerywały mi i dyrektorka, i Różańska, zadawały jakieś
„haczyki”... Nic mi nie pozwoliły dokończyć, powiedziały trochę przyjemnych rzeczy
i kazały wołać Kinast518.
Potem była nieszczęsna fizyka. Musiałam porządnie zgłupieć ostatnimi czasy, bo
wchodziłam do „jaskini lwa” bez drżenia serca i z pretensją do czwórki (!) w duchu.
Ciągnę. Patrzę: rzut pionowy (z wzorami), elektroskop, soczewki... O rany! Nic nie
wiem. Powiadomiłam o tym stanie mojej wiedzy szanowną komisję i dyrektorka pozwoliła
ciągnąć jeszcze raz. Gorzej! W ogóle nie wiem, o co chodzi. Zdecydowałam się na
pierwszą kartkę. Namyślam się: hm, najgorzej to nie umieć i zapomnieć...
Wyciągam z kieszeni „materiały pomocnicze”, czyli cały asortyment ściągaczek z fizyki.
Nic nie ma (klnę w tej chwili w duchu, że nie zrobiłam sobie specjalnej maturalnej
„ściągi”. Przecież tu można cudownie skorzystać!!). Nie ma nic o żadnych rzutach
pionowych. Za to jest jakiś kilometrowy wzór na soczewki, z którego nic, ale to nic pojąc
nie mogę, bo bez rysunku. Idę więc do „ściany śmierci” zdecydowana na ryzyko.
Uśmiecham się słodko i mówię: „A więc pierwszy temat mam – rzut poziomy”. I biorę się
do wyprowadzenia (co za szczęście, że to umiałam!). A pani Iwanowska: „Daj mi kartkę,
niewygodnie ci będzie”. Oho, źle ze mną – myślę i odbąkuję”: „Zaraz, zaraz, tylko tu
zobaczę jedną rzecz”.
Trzymając kartkę w garści „zreferowałam temat”, potem mówiłam o elektroskopie, lejąc
milion wody na temat tego poczciwego narzędzia czy tam przyrządu, po czym
powiedziałam co to jest soczewka, napisałam źle jakiś wzór i poszłam sobie, kładąc kartkę
odwrotną stroną na stole. Wychodząc, widziałam jednym okiem, jak pani I[wanowska]
odwróciła kartkę. „Co ona teraz zrobi? Na pewno się zorientowała!”. Naturalnie nic nie
zrobiła, tylko doszła do jakże słusznego wniosku, że panna O[siecka] „dojrzała” z fizyki.
Byłam dumna ze swojego „kantu”, „zimnej krwi” i „dojrzałości przy minimum
wiadomości”.
Potem było długo, długo nic. Siedziałam poziewując w kącie i słuchając o tym, jak to
nic nie umie z matematyki, po czym sama idę zdawać z tego wspaniałego przedmiotu.
Pani Str[aszyńska] uśmiecha się do mnie promiennie swymi wszystkimi zieloniuchnymi
ząbkami (ma ich ze trzy albo i jeszcze więcej...) i powiada: „Tu, u mnie ciągniesz”
i pokazuje karteluszki ułożone w równoległobok. Jako członkini „ławki ignorantek” czuję
się uprawniona do korzystania z łask pani Str[aszyńskiej], toteż ciągnę kartkę pierwszą
z brzegu, a z obszernej piersi pani Str[aszyńskiej] wydobywa się westchnienie, a wraz
z nim słowa: „No, wspaniale!”.
Czytam: „Twierdzenie sinusów i zastosowanie w rozwiązywaniu trójkątów ukoś​-
nokątnych”, „Elementy powierzchniowe i objętościowe figury powstałej z obrotu rombu
dokoła prostopadłej do jednego z boków” i taki jakiś przykład z potęgami w rozmaitych
przypadkach – łatwiuchny.
Mówię, rysuję, znowu mówię, pani Str[aszyńska] pięknieje mi w oczach... Moje ty
ukochane twierdzonko sinusików, moje ty Straszydełko najmilsze!!
Z matematycznymi skrzydłami u ramion wypływam z sali. Następnie jest przerwa,
podczas której leżę w objęciach pani Str[aszyńskiej] i dowiaduję się, że „to było prawie
na piątkę”, „że chociaż na cenzurze tego nie będzie, ale naprawdę zabłysłam” i że w ogóle
wielka radość.
Rozkosz mnie nosi po szkole, a pani Czyżewiczowa bredzi, cała tonąc w uśmiechach:
„No, twoja matematyka, to był mój (!?) wielki triumf”.
W tej samej chwili przypominam sobie Teresy wysiłki we wbijaniu mi w głowę wiedzy
ścisłej i ślę ku niej modły dziękczynne za ten „wielki triumf”.
No i potem już mój „wielki triumf” – historia (mój „konik” – „Oświecenie jako wyraz
poglądów postępowej burżuazji w walce z absolutyzmem i feudalizmem”; „Zjednoczenie
Niemiec jako wyraz rozwijającego się kapitalizmu”; „Uwłaszczenie na ziemiach polskich
w XIX wieku”). Mówię, dowodzę, upajam się gadaniem o Francji. Potem znowu o „bazie
i nadbudowie”, o powstawaniu i narodzinach, i wreszcie (trzeci temat) – sypię datami
i faktami, dowodami historycznymi... (XIX wiek!!).
Na ostatek – NOP. Jestem ostatnia z grupy, a dyrektorka i Dybczyńska519 śpiące
i zmęczone. Mówię („…tylko prosimy – ładnie i krótko”) o remilitaryzacji Niemiec,
a potem pozwalają mi pierwszego tematu w ogóle nie mówić. Opuszczam więc
„ludowładztwo w Konst[ytucji]” (brrr...) i „śpiewam” o bazie i nadbudowie oraz ich
wzajemnym stosunku, przy czym obie historyczki potakują, zwracając jednak większą
uwagę na łaciatego kota, który właśnie przybył na „inspekcję”, niż na moje „trele”. Pani
Czajka tylko uśmiecha się porozumiewawczo i słucha „filozoficznych” wywodów na temat
stosunku pojęć „świadomość” i „baza”.
[zdanie wyróżnione z lewej strony pionową kreską:] Wychodzę z cudownym
przeświadczeniem, że matura wynagrodziła mi tego nieszczęsnego „pecha”, jakiego miałam
całe życie przy rozmaitych loteriach, konkursach, losowaniach itp.
Ściskają nam ręce, Czyżewiczowa obcałowuje nas, ja zachowuję się jak wzruszony słoń.
Jednocześnie okazuje się, że Irma B[ańkowska] nie zdała, co wprawia nas w straszny
nastrój. Zrobiło mi [się] raptem tak jakoś czarno i smutno na duszy, jakby mi ktoś umarł.
Tym, co jeszcze nie zdały, strach szepce: „Irma, taka dobra uczennica...”.
Teraz jednak Irma trochę się uspokoiła, będzie zdawać w lipcu w kuratorium, a nam
udało się oderwać o[d] smutnej myśli o niej i pogrążyć się bez reszty we włas​nej radości.
Już wtedy zresztą szalałam:
Po przyjściu do domu zastałam „prezent” od Tatusia – „order” z cebuli na czerwonej
„wstędze”. Zaraz po obiedzie wzięłyśmy się z Teresą za darcie zbędnych „pomocy
naukowych”, które następnie „posypałyśmy” po pokoju. Ja leżałam wśród rumowiska
i piałam z rozkoszy. Potem przyszli nasi „abiturienci”520 z Figą, ale nie bawiliśmy się
(byliśmy tylko na kawie z Mamą), bo wszyscy zrobili się z konieczności strasznie pilni.
Teresa miała „aż” do wtorku czas na naukę, ale zużytkowywała go w sposób bardzo
podobny do mojego. W niedzielę przyszli Andrzej, Janusz i Bogdan na polski. Poza
Andrzejem mieli takie wiadomości [wypowiedź kolegów wyróżniona z lewej strony
łukiem:]: „A, Słowacki to ten, co taki był chory na gruźlicę, że aż mu prątki Kocha521
pepegami wychodziły”.
Coś niecoś jednak pojęli.
Wieczorem widziałam się z Miśkiem i było cudownie.
W poniedziałek zdali maturę Andrzej (z piątką z polskiego!) i Lutek (na samych
czwórkach – szczęściarz, bo z fizyki np. umiał tyle co ja).
Rano byłam pierwszy raz na letnim basenie. Było mi tam jakoś „strasznie cudownie” na
duchu: woda wspaniała, trochę może jeszcze za zimna na porządny trening (co to zresztą
dla mojego sadełka znaczy!), pełno starych znajomych, a w ogóle taka „zeszłoroczna”,
obozowa atmosfera. Wszystko bractwo wesołe, rozgadane, skąpane w wodzie i słońcu.
Każdemu tylko oczy się śmieją do wakacji i wakacyjnych „wygłupów”.
A wieczorem w poniedziałek byłam na „treningu” w Ognisku. Wszyscy tam namiętnie
gratulowali Leszkowi, Adamowi i mnie. Szafa nosił mnie na rękach (w wodzie, więc
traciłam nieco na ciężarze) i mnóstwo się śmieli. A w ogóle to przez cały trening grali
w polo i „przeszkadzali mi trenować”, jak wrzasnęłam w ucho Paluchowi w chwili, gdy
otrzymałam „gola” w siedzenie.
Żeby odsapnąć, siadłam sobie obok Wojtka i Jadzi i gadałam im jakieś niestworzone
bzdury, kawały itp. – w ogóle byłam „w transie”. Strrrasznie się śmieliśmy, aż wreszcie
znowu poszłam „wpaść” do wody.
Strasznie długo z Miśkiem „wracaliśmy”, tak że w domu dowiedziałam [się], iż skoro
mam już „wolne”, to mogę wcześnie wstawać, a wieczorem wracać wcześniej do domu.
Zresztą to nie są żadne „kanony”, tylko „luźne uwagi” (albowiem światu całemu wiadomo,
że mam cudownych rodziców i ani myślą mnie krępować. Miewają tylko właśnie takie
„luźne uwagi”).
Wtorek był poświęcony na „banie się” o cudze matury. A więc włóczyłam się z Lutkiem
po stolicy, zajadając lody, mokłam (było „burzliwie”) i łaziłam – od „Mickiewicza” do
„Skłodowskiej” i z powrotem. Wreszcie Janusz i Bogdan stali się maturzystami i można
było całe swoje „przejmowanie się” skupić na Teresie.
Po niebie przelatywały błyskawice, lało od rana z niewielkimi przerwami, a Teresa,
zdając w dodatku po południu, umiała z fizyki niewiele więcej ode mnie. Mogła więc mieć
stracha.
Około godziny trzeciej owa dojrzewająca osoba wzięła miśka pod pachę (swego
najmilszego Onufrego) i poszła do szkoły i, naraziwszy się Onufrym na „afronty” ze strony
JW Pani Wicedyrektorki (zdawała biedaczka u Daabowej) – zdawała, zdawała aż zdała
chlubnie z jedną tróją (naturalnie nasza najmilsza – fizyka).
Całym orszakiem (Andrzej, Janusz, Bogdan, Lutek i ja) poszliśmy po Teresę pod szkołę –
z czekoladą, winem i „pękami kwiatów”, czyli trawą z korzeniami. „Pochuliganiwszy” się
trochę pod szkołą, gdzie napsuliśmy nieco krwi pannie Kaltenberg i panu Koperskiemu522,
na którego chłopcy wołali per „Panie Skłodowski!”, wyprowadziliśmy Teresę ze szkolnych
murów. Poza ową dojrzałą istotą poszła z nami Ewa S[ękowska]. Udaliśmy się do mnie,
gdzie odbyła się „maturówka na poczekaniu” – z winem, radosnym wyciem i Mamą
w cudownym humorze.
Na ostatek przyciągnęliśmy jeszcze tatusia w piżamie, który grał nam „hymny maturalne”
– Kobyłkę, Mañanę itp.
Rozkoszni maturzyści opuścili nasz dom, trzymając się pod ręce i wyjąc Kobyłkę. A Ewa
była tudzież wyła z nimi.
Potem Teresa łaskawie pozwoliła nam nadal mówić sobie „ty”, podarła swe pomoce
naukowe, powiedziała, że „nigdykolwiek do tego domu nie wróci” i, obie dojrzałe istoty,
udałyśmy się na spoczynek po „trudach i cierpieniach” dnia.
„Reasumując osiągnięcia okresu przedmaturalnego i maturalnego, stwierdzam, co
następuje”: było wesoło, cudownie i wariacko; każdemu się poszczęściło; wszyscy
jesteśmy zadowoleni!!!!
Wczoraj rano Teresa pakowała kufry i opuszczała nasze progi. Gdy odprowadzałam ją
„w dalszą drogę życia”, spotkałyśmy Elizę. Ta łaziła ze mną po Kępie w poszukiwaniu
Januszka z mymi pieniędzmi (dałam mu w przeddzień do potrzymania i zwyczajnie
zapomnieliśmy o tym) i była cudowna. Èlise zrobiła się prześliczna! Od tego czasu, gdy
zachwycałam się nią na pochodzie pierwszomajowym, ładnieje z dnia na dzień, tak jakoś
„promienieje” – powinna wiecznie chodzić w słońcu i nigdy nie obcinać sobie włosów.
Nie wiem, co teraz z nami będzie. Rozstałyśmy się w stanie dziwnego jakiegoś
„nawracania”, a potem rozmawiałyśmy tylko tak „maturalnie” i krótko. Nawet nie miałam
czasu naprawdę przeżyć tego wszystkiego (paradoks, ale prawdziwy). Wciąż jednak mam
bardzo, bardzo głęboko w sercu nadzieję (a nawet przeświadczenie), że przecież ja Jej nie
utraciłam, że przecież chwilowa rozłąka, „kucie się”, brak czasu – że przecież to wszystko
nie znaczy jeszcze – przepaść!
Ja postaram się powiedzieć Jej to wszystko, tylko w tym celu muszę być z Nią sama.
Pojadę do Ząbek, tylko że tam Èlise jest taka „otoczona”, jak ja tu – w Warszawie. Zresztą
ona już teraz dużo się domyśla, dużo nawet wie.
Promienna i moja!
Tam się dzieją teraz z Kazikiem dziwne rzeczy, może i nawet straszne. Ale mnie się
wydaje, że dokonuje się cud. A może nie cud, tylko po prostu – Spełnienie. Tak wierzę!

Wczoraj, po widzeniu się z Èlise pojechałam z Januszem na basen. Wygłupialiśmy się we


czwórkę (jeszcze Stach i Iga), pływałam wariacko, rozmawiałam z Olkiem (właśnie wrócił
z Niemiec i opowiadał wrażenia – podobno w Lipsku jest basen cudowny – hala, pięć
basenów, woda zimna i gorąca na żądanie – same „wspaniałości”. Węgrzy pływają i grają
w polo jak szatany). Wracając z Miśkiem i Januszem, spotkałam dwie nasze profesorki
(Sadowską i Brydak). Ustąpiliśmy im miejsca i było bardzo „śmisznie”, bo one do nas
zagadywały, a Stach w swoim wdzianku amerykańskim i ja w kaftanie w palmy à la
„piżama Trumana”523 akurat wyglądaliśmy na wzorowe dzieciątka.
W domu miałam lekcje z dziewczęciem z klasy dziesiątej, które przygotowuję do
egzaminów, a potem pojechałam na miasto, żeby załatwić „mnóstwo spraw”, z których nie
załatwiłam żadnej (no, tylko płyty amerykańskie na sobotę – „prawie na pewno”).
Po angielskim wpadłam do Rajskich. Jurek jest „chory na katar”, ma spuchnięty nos
i zaczerwienione wszystkie piegi i „kuje się”, robiąc sobie czuprynę à la ja przy nauce. Jest
strasznie zabawny i „śmieje się przez łzy”. Naturalnie w sobotę nie będzie, bo w ogóle
chodzi, a raczej wlecze się tylko na egzaminy. To będzie strasznie śmieszne, kiedy Janek
przyjdzie na zabawę bez braciszka.
Strasznie się cieszę, że między Jurkiem a mną zrobiło się tak jakoś „zwyczajnie” – bez
„fochów”, dwuznacznych przemilczeń itp. To było takie głupie i męczące!
Wieczorem omówiliśmy z rodzicami od A do Z całe sobotnie „przyjęcie” – począwszy
od gości, a skończywszy na menu: „syci chwały” – poszliśmy spać.
Dzisiaj jest bardzo ładnie, ale nie chciało mi się jechać na basen (dzisiaj wieczorem jest
dwugodzinny trening w Ognisku), więc od rana niemalże siedzę w domu i piszę „duszę”.
Jakoś strasznie smętnie bez Teresy. Było tak cudownie, kiedy byłyśmy dwie! Sama nie
wiem, czy Teresa jest zadowolona ze wszystkiego, ale mnie było przez cały ten czas
wspaniale.
No, czekam na Imć Jana Rajskiego, który przyjdzie się ponudzić ze mną w dzisiejsze
popołudnie.
Teraz dochodzi trzecia; nie mogę nigdzie wyjść i jestem strrrasznie śpiąca (rozebrać się
również nie mogę). Zrobiłam już porządek z książkami (zostawiłam tylko to, co się może
przydać z NOP-a, polskiego i historii oraz pudełka z „duperelkami”), a teraz wezmę się za
„prasę”. Tam jest niesamowity Bałagan! („Życie Lit[erackie]”524, przedwojenne
„Wiadomości”, Janka obrazy, rozmaite łachy gazeciane... Ale ja lubię grzebać się w takich
„pośmieciuszkach”).
Wieczorem
Właściwie to strasznie głupio przebałaganiłam dzień. Niepotrzebnie całe przedpołudnie
przesiedziałam w domu. Po południu naturalnie było przyjemnie, chociażby ze względu na
przyjście Jaśka. Zawsze się (i teraz też!) ze mną o coś namiętnie kłóci, ale jest kochany.
Nagadałam mu dziś masę głupstw, ale tak „niepoważnie”. Potem przyszedł Lutek i we
trójkę robiliśmy bałagan, tj. „porządek” z gazetami. Mówiliśmy sporo o sobocie, przy czym
Janek robił, swoim zwyczajem, mnóstwo ceregieli.
Martwię się o sobotę strasznie. Naturalnie jest to kłopot z cyklu bardzo przyjemnych!
A więc: czy będzie do pary? czy wszyscy się będą dobrze bawić? czy przyjdzie Teresa?
itd., itp.
Teraz siedzę w szatni w Ognisku i skracam sobie czas czekania na trening pisaniem tych
oto bzdurek (przyjechałam o ½ godziny za wcześnie).
Głupio zrobiłam z tym dzisiejszym rankiem! A jutro znowu nie pójdę na Legię, bo mam
jakieś kretyńskie zebranie w „budzie”, na które jednak pójdę, ponieważ mam mnóstwo
spraw do załatwienia i muszę koniecznie widzieć się z Teresą i Elizą.
No, rozbieram się, bo się uduszę.
8 VI 1952, niedziela
Siedzę sobie w fotelu, który w okresie „przerabiania pokoju” stanowi moje „łoże”
i dumam na tematy rozmaite oraz „wczuwam się w atmosferę”. Jest dobrze i smutno. Pokój
pachnie świeżo zapastowaną podłogą, kwiatami i latem. Pali się tylko mała lampka, jest
zacisznie. Czytam Broszkiewicza Kształt miłości – powieść o Chopinie, istocie piękna
(motto: „Cóż wiesz o pięknem – kształtem jest miłości” – Norwid) i Europie pierwszej
połowy XIX wieku („..wieku ów, kto widział w naszym kraju...”525). Z wspaniałym
talentem napisana książka! M.in. dowiedziałam się z niej trochę o tym, co to jest muzyka.
Dowiedziałam się, że oprócz całego świata widzialnego i dotykalnego, odtwarzanego
w literaturze i malarstwie, istnieje jeszcze ogromny, pełen tajemniczych zakamarków świat
dźwięku – odtwarzany w muzyce. Jest to świat, w głębi swojej pełen dziwów i czarów, do
którego nieliczni tylko wybrani dostęp mają. Całe rzesze profanów, takich jak ja np.,
pojęcia o nim nie mają. Kiedy sobie to tak jasno uprzytomnię, to ogarnia mnie jakieś
dziwne uczucie – nie zazdrości bynajmniej – że jest jakaś ogromna, wspaniała dziedzina
życia, do której, chociażbym chciała – wstępu nie mam. Jest jakiś czwarty wymiar, który
jedni ludzie pojmują, przebywają z nim i w nim, a inni zrozumieć go nie umieją i nie mogą.
„Żadne słowa nie oddadzą piękna pierwszego tematu Sonaty h-moll”526 – mówi
Broszkiewicz-muzyk. Całe szczęście – nasze szczęście, profanów, że Broszkiewicz jest
jednocześnie pisarzem i chociaż w części ukazuje naszym oczom to, czego może sami nie
pojęlibyśmy – jak świat mieni się, lśni, płacze i śmieje, i jak z tego powstaje Sonata h-
moll, której pierwszego tematu my, nieprzebywający w strefie „czwartego wymiaru”, nie
tylko nie jesteśmy w stanie ocenić, ale w ogóle – zrozumieć.

„Z wysokiej pod samo niebo topoli cienia w południe tyle, że ledwo potrafisz się w nim
skryć. Wiatru nie ma. Zboże jednak kołysze się i chrzęści, akompaniuje wielkim chórom
pasikoników, pasikoni, trzmielów basujących sobie a muzom, obłąkanych much, muszek
dzwoniących jak szkło, pszczół, bąków oraz żuczków – żuczków brązowo-zielonych,
żuczków fioletowych i żuczków niebieskich. Lipiec.
W górze kilka jaskółek, a ponad wszystkim, obojętny na przyziemny bałagan – jedyny
tego dnia obłok. Był już kopulastą katedrą, wołem, lasem, olbrzymem. Teraz jest coraz
mniejszy i dalszy; były wół, były olbrzym, obecny żagiel – stacza się nad linię lasów.
Mniejsza o jego sprawy. Przymknij powieki. Pod powiekami tylko czerwień, spływają po
niej cienie, jasne kółka, drobne, okrągłe ślady słońca – i maki. Maki przeważnie czerwone,
czasami purpurowe, czasami nawet ogniste. Wtedy należy przytulić ucho do pnia topoli.
Topola bowiem gra: jakże głęboki i strunny pogłos mieści się w topolowym pniu.
W cień drzewa przyplątał się przed chwilą trzmiel. Oszalał – przysiadłszy na białej
koniczynie i opiwszy się jej sokiem dudni pustą kwintą pod samo niebo. Głuszy cudze
śpiewy, puszy się, basuje i znowu zapija. Odleciał na koniec swoim traktem, więc od nowa
słuchasz skrytych w zbożu muzykantów.
Dla pasikoni pszenica jest niewątpliwie wysokopiennym lasem...”527.
Ot, muzyka!
Ale przecież świat można nie tylko wygrać, można go opisać. Trzeba tylko umieć czuć
i patrzeć – jak człowiek i jak artysta. Część tej umiejętności otrzymuje człowiek od losu,
gdy się rodzi – i to jest talent, część zyskuje z biegiem nabierania świadomości o świecie –
i to jest praca. Wynikiem – dzieło.
Bardzo, bardzo chcę umieć kiedyś pisać tak, jak teraz już czuję i widzę!! Czasami myślę,
że niejeden malarz pozazdrościłby mi oczu („impresjonistyczna dusza...” – według Janka).
Tak – umieć pisać o tym, co widzę i czuję – oto cel.

„Cóż wiesz o pięknem – kształtem jest miłości...”. „Alboż dla mego szczęścia żyłem –
dla mego tworu żyłem...”528. „L’art c’est l’art et puis voilà tout”529.

Kiedyś Boy pisał o tym, jak to pewien matematyk, przeczytawszy czyjeś,


nienadzwyczajne zresztą dzieło, które otrzymał do oceny, rzekł: „I czego to dowodzi?”.
Rację miał matematyk – powiada Boy. Zgadzam się z Boyem – utwór musi udzielać
odpowiedzi na pytanie „czego to dowodzi”; w przeciwnym bowiem razie „konsument” ma
wrażenie jakiegoś denerwującego nieporozumienia między autorem a sobą i na pewno
nieraz nasuwa mu się refleksja – „O co, u diabła, temu panu chodzi?”.
No bo, przyznać trzeba, „sztuka dla sztuki” jest nonsensem.
Nie mam jeszcze swojej odpowiedzi na pytanie: „Czego to dowodzi”. Ale mam dopiero
16 lat i dużo czasu przed sobą – zaś bardzo mało wiadomości.

Wrócił ojciec i do znudzenia ćwiczył Lista530. Nic nie rozumiałam.


Swoją drogą – straszny dzikus jestem pod względem muzyki! Jestem w stanie tylko
„wystukać rytm” albo odczuć coś zdecydowanie smutnego (Preludium deszczowe),
lub zdecydowanie dzikiego, szalonego, „burzącego krew w żyłach” (Taniec z szablami531 –
Chaczaturiana). A to niewiele (no i jazz – ale to jest „tandeta muzyczna” i się „nie liczy”).

Ze względu na nastrój dzisiejszego wieczoru „nie zaczęłam od faktów”, czyli od opisu


„wielkiego balu maturalnego” (udał się cudownie, poza rozwiązaniem „Figusowego
trójkąta”, co było połączone z głupim incydentem), ale opiszę to szczegółowo jutro,
ponieważ w tej chwili znajduję się w pozycji rozpaczliwie leżącej, tzn. amerykanka jest
meblem, na którym pisanie jest niemożliwe ze względów technicznych (łopatki wchodzą
w pierwszą krzyżową, a to wszystko razem w żebra itp.).

Męczy mnie to. Kto tak mówił – „Pokąsany przez psy [i] inne wściekłe owady” – czy coś
takiego?

Mniam, mniam, mniam – jakie wspaniałe czekoladki dano mi do jedzenia!


9 VI 52, poniedziałek
Wielki „Bal nad Bale” zapowiedziany był na godzinę siódmą. Jako „gosposia” tego
bałaganu miałam tremę od samego rana i ciągle się o coś „śmiertelnie obawiałam”.
Wreszcie – zaczęło się. Najpierw przyszły panny, potem, z względnie dopuszczalnym
spóźnieniem – panowie. Z rozkoszą zauważyłam, iż Teresa zjawiła się (po długim „łamaniu
się w sobie”) w świetnym humorze, który zresztą utrzymała „do zwycięskiego końca”,
bawiąc się świetnie i uwodząc w międzyczasie „niechcący” pewnego młodziana pięknego
tudzież ponurego (w miarę) imieniem Andrzej (Janka przyjaciel od serca; był na Jankową
prośbę).
Zaczęło się od początku bardzo przyjemnie, ale zaraz począł się dziać „Figusowy
incydent”. Andrzej (Kasia) rano był u mnie i powiedział, że dzisiaj bomba wybuchnie,
więc się tego spodziewałam. Andrzej poprosił Figę i „paru świadków” do mamy pokoju
i „zaczął sprawę” bardzo poważnym i trochę zbyt „sądzącym” tonem. Figa powiedziała,
żeby jej nie psuć zabawy, że na żadne pytania nie odpowie i wyszła, majestatycznie
trzasnąwszy drzwiami. To było nawet imponujące. Andrzej wyszedł „w ogóle”, ale wrócił
za 10 minut, z papierosem w zębach i płomieniem w oczach, poczem obwieścił mi w tańcu,
że załatwi „rzecz całą” z Lechem samym.
Porozmawiał z nim rzeczywiście na balkonie i dowiedział się, że „Lechu nic do Figi nie
ma”. Można było się tego spodziewać, ale Figus łudził się jeszcze nadzieją (przez to
niepotrzebne Leszkowe „ulitowanie się”), więc się znowu pobeczał i tak płakał długo
i namiętnie, aż mu wreszcie nic innego nie pozostawało, jak wysączyć ostatnie łezki
w Andrzejową marynarkę. I tak skończyła się tragedia.
Cała ta wzruszająca rzecz, wraz z Figi łzami, działa się dosyć hałaśliwie i mąciła rytm
zabawy, ale wreszcie się jakoś załagodziło.
Jeszcze jedna rzecz nieprzyjemna, to podział na „pływaków i nie-pływaków”, jaki
wytworzył się przy „pierwszej turze jedzenia”, co w konsekwencji spowodowało
chwilowy podział towarzystwa, którego z kolei nasze, dosyć jeszcze niewyrobione
towarzysko dziewczęta, nie umiały początkowo zlikwidować. Nawet moja gosposiowata
interwencja nie pomagała. Alina lała łzy z powodu, „że jakoś nic jej się dzisiaj nie udaje
i nie wiedzie”, i nic się w ogóle nie kleiło. Było mi strasznie przykro i trochę wstyd, że nie
umiem zapanować nad sytuacją.
Ale tak było bardzo krótko. Zaraz potem towarzystwo się „wymieszało”, Teresa
„wywijała” z Bogdanem „heine-medinę”532 i inne łamańce, Jola uwodziła Szafę
z przyległościami, Kot oświadczał się Joli, Lutek siedział na tarasie, trzymając „panią”
Jadzię za polędwicę lub podrygiwał ze mną ślicznie i apoplektycznie, Janek zatopił wzrok
w Alinie, a Alina nos w Jankowej marynarce i wszystko było bardzo pięknie. Poza
drgawkami z Lutkiem, uprawiałam jeszcze szaleństwo z Lechem i Januszem (obaj tańczą
„szatańsko”) tudzież „odsapywanie” na balkonie, gdzie od czasu do czasu się „mięło się”
całe towarzystwo w pozach co najmniej zawikłanych.
Eliza była ślicznie jasna i błękitna i śmiała się do i z całego świata.
Potem tajemniczo i nagle przyszedł Stach i strrrrasznie się ucieszyłam. Pocałowałam go
na to konto w policzek w maminej obecności i było cudownie. Misiek mój!
Potem tatuś nam grał i byłby grał jeszcze raz, tylko nie wiedzieliśmy, że o to trzeba
specjalnie drugi raz prosić, więc nie grał. No, trudno się mówi... Potem się kręciliśmy,
kręciliśmy, kręciliśmy – aż do drugiej. O drugiej „rozeszliśmy się” z powodu klejących się
oczu, czyli chłopcy, Alina i Figa (spała u Bogdana) poszli, a panny dojeżdżające zostały do
świtania i ględziłyśmy trzy po trzy, trąc zaspane oczy. Teresa „mięła się” ze mną na
amerykance, a Jadzia spała w kącie, oparłszy się na jakimś smętnie poszkodowanym
stołku.
Jola z Elizą wyniosły się dopiero nad ranem, ale za to przedtym [!] nagadałyśmy się
mnóstwo o różnych duperelkach i, mimo „śpiącości” (!!), tj. senności, było mi bardzo
dobrze.
W niedzielę obudziłam się skoro świt o 1430 i pognałam na basen, gdzie miałam być
o pierwszej. Szczęściem Misiek tak bardzo znowu na mnie nie krzyczał. Potem zmarzłam
okrutnie w wodzie, a potem poszliśmy do mnie do domu, gdzie miałam od mamy
kompromitujące piekło, skutkiem którego spędziłam wczorajszy wieczór „sam na sam”
z pamiętnikiem i czekoladkami, co zresztą nie było takie znowu bardzo potworne.
Dzisiaj rano pojechałam przykładnie na trening i wypływałam się jak pies, bo już mi
wreszcie ciepło w wodzie. Mój motyl budzi spodziewaną sensację. Właśnie zastanawiam
się nad tym, jaka to wielka szkoda, że w cyrkach nie ma basenów. Zajęcie dla mnie jak
znalazł. Potem leżałam i łaziłam tudzież stawałam [na] rękach i innych częściach ciała
z Figą i Mirką533 oraz gadałam sobie z Alskiem, które jest kochane i już nie zarzuca mi
„pomaturalnej pozy”. Może zresztą miałam trochę tego komedianctwa – może się nie
ustrzegłam, ale chyba nie.
Teresą się nażarłam wprost nieprzyzwoicie i zaraz idę z powrotem na basen. Pieję
z zachwytu, bo tatuś kupił mi 2 kostiumy i 2 śliczne czepki!!!!

Wieczorem
Leżę i beczę. No bo tak:
Po południu poszłam na trening i niby było całkiem cudownie, pływałam sprinty, woda
się ociepliła, nowy czepek jest doskonały – słowem, nic nie zapowiadało burzy.
Tymczasem zaczęło się od tego, że wyszłam z wody „odrobinę” za późno jak na
przedegzaminową porę. I tu zaczęły się „nieszczęścia” – jak miałam szlafrok, to mi ktoś
znikał z grzebieniem, jak miałam już wszystkie łachy, to ktoś zaczynał się o coś ze mną
kłócić i tak wciąż. Włosy z przodu miałam suche i sypiące się na nos, a z tyłu kapało mi za
kołnierz. Nawet Ludwik Walunkiewicz, który „mieszka” w mojej nowej szafce, gdzieś mi
znikał z kluczykiem.
Kiedy się wreszcie jakoś skończył ten bałagan, to dowiedziałam się od Miśka, że jestem
niedobra, że źle postępuję i w ogóle. Nic nie zrozumiałam, bo tym razem naprawdę nie
miał racji – cóż On może mi mieć teraz do zarzucenia!! W dodatku ja okrutnie się
śpieszyłam, a Stach powiedział, że nie wie, kiedy będzie na basenie – „uczy się”.
Pognałam. Ze strasznym kotłem w głowie wpadłam na angielski. Tu okazało się, że
colloqium534 ustne [!] mam dopiero w środę, piątek albo i poniedziałek – a dziś piszemy
„wypracowanie” (zeszłym razem było na „specjalne konstrukcje gramatyczne” w języku
angielskim). Gdyby jeszcze był ustny, to ufna w swój „śliczny akcent” może dałabym sobie
radę na piątkę. Ale tak miałam głowę zaprzątniętą zachowaniem i słowami Stacha
i w ogóle nie mogłam skupić myśli. Już zaraz po oddaniu pracy zawołała mnie p.
Zawadowska, pokazała jednego potwornego „byka” i palnęła taką mówkę, że myślałam, że
się pobeczę przy ludziach. Wyszłam w ogóle nieprzytomna – taki „as”! A dostanę
w najlepszym razie 3+.
No więc – siedzę w „łóżku boleści” i beczę.
„Stach jest okropny i wszystko jest okropne, a w tym wszystkim najokropniejsza ja”.
O Boziu kochany!!
Nawet Chopin mi nie pomaga.

Zrobię wynik.
Oni wszyscy sobie nawet sprawy nie zdają z tego, jak bardzo ja pływanie biorę „na
serio” (całe szczęście). W przeciwnym razie by się tak bardzo znowu nie śmieli – ludzie
bywają delikatni. Jest mi trudno, męczę się, załamuję i w ogóle jestem strasznie słaba
psychicznie. Nie wytrzymuję ani próby mięśni, ani próby woli – poddaję się. Nie umiem
się uprzeć, nie umiem pracować i... nie umiem znosić zbyt wielu upokorzeń (tak w miarę,
w miarę...).
Ale przecież zrobię wynik. Chociażby siłą własnej histerii i chociażby kosztem własnego
zdrowia.

Jest mi troszeczkę źle. I smutno. Tak jest zawsze, kiedy Mamusia albo Stach są niedobrzy,
pokłócę się z nimi albo coś takiego zajdzie między nami. A dzisiaj poszli sobie oboje
(Mama jest w teatrze) i jestem jakoś tak smutno sama. I oboje się na mnie wściekają – nie
wiem, za co. A przecież mam tylko ich. No i tatusia. Ale tatuś jest inny – taki „dobry
kolega”.
Gaszę światło – wysmucę się w poduszkę. Taka duża dziewczynka, a taka głupia!

12 VI 1952, czwartek (Boże Ciało)


Do dzisiaj lał deszcz, było zimno i nieprzyjemnie, a ja pływałam i pływałam, i pływałam,
aż mnie wszystkie gnaty bolą. Szczęściem nie ja jedna jestem taką fanatyczką, gdyż „tłumy”
(co prawda nieliczne) pływaków pławią się, szczękając zębami.
Dzisiaj świeci słońce, ale jest zimno i paskudne wichrzysko. Zaraz gnam na basen. Teraz
pisałam tematy z polskiego dla Stacha. Strasznie przyjemne!! (Mickiewicz w Rosji,
Żeromski535!).
Wczoraj Misiek miał taki jakiś pesymistyczno-smutny nastrój (ludzie są źli; świat przez
ludzi i dla ludzi stworzony jest zły i człowiekowi jest zawsze źle. Nie ma rozgraniczenia na
„dobrze” i „źle”, tylko na „źle” i „jeszcze gorzej”). To było straszne. Było mi okrutnie
Stacha żal, a jednocześnie byłam wściekła: jak on może tak mówić, kiedy życie jest takie
cudowne i takie szczęśliwe!! Szczególnie teraz, kiedy ma się mało lat, mało obowiązków
i dużo, dużo radości! Mówił jeszcze o śmierci, o ludzkiej gonitwie za pieniądzem, o fałszu,
a to wszystko z taką jakąś bolesną, okrutną ironią i trochę cynizmem, trochę –
beznadziejnością.
Potem, w parku, natknęliśmy się na jakąś strzelaninę: najpierw zauważyliśmy, że ktoś się
kręci w krzakach nad jeziorkiem, potem gnał „tajniak” z pistoletem i dwóch milicjantów
z karabinami, a za nimi jakaś rozwrzeszczana kobieta. Robili mnóstwo hałasu, ale nie
wiedzieliśmy, o co chodzi. Stach kazał się usunąć na bok, więc się usunęliśmy, a oni, nie
wpakowawszy nam kuli w siedzenie ani inną część ciała, pognali dalej, tuż obok nas.
Brrr... To było okropne. Strasznie się bałam.
A teraz cieszę się jak głupia – nic mi nie było!!!! Tralala.
No, lecę na basen.

14 VI 52 r., sobota
Nie mam czasu pisać, ale muszę dać wyraz swemu szczęściu: jest cudowne, cudowne
słońce. Jakie to wspaniałe! Nareszcie, nareszcie pogoda! „No, lecę na basen.”

15 VI 52, niedziela
Moje „życie codzienne” polega ostatnio na tym, że:
Wstaję ze swego „łoża boleści” niewiele przed ósmą, robię wiele „subtelnego” bałaganu
i gnam na trening mnóstwem środków lokomocji, starając się możliwie często unikać
opłaty za „owe”. Na basen przybywam około dziewiątej, gimnastykuję się (czyli fikam na
trawie koziołki i macham rękami i nogami) i wreszcie wpadam, tj. przepraszam – skaczę
w pięknym stylu do wody. Zaczyna się trening, czyli „tyranie” pod Olkową batutą.
Ponieważ do wczoraj był „mróz z deszczem”, więc w wodzie byli nieliczni fanatycy, Olek
samotnie mókł na brzegu. Wtedy miałam, między jednym a drugim zipnięciem, tj. oddechem
– powód do medytacji na temat „jaki ten Olek święty człowiek” i wdzięczność moja dla
Olka nie miała granic (no i nie ma, naturalnie).
Potem, sapiąc i prychając, wyłażę z wody i odpowiadam cierpliwie każdemu
ciekawemu, że nie, nie jest mi zimno, naprawdę. Ubieram się w suche łaszki (ilość dresów
i szlafroków zależy od pogody) i robię mnóstwo różnych rzeczy – albo uganiam się
i „gimnastykuję” z Figą, albo siedzę, lub leżę (zależy od pogody – siedzi się pod dachem,
a leży na trawie w celu opalania się) i gadam z różnymi znajomymi typami, których pełno
jest zawsze pod ręką, albo gram w ping-ponga, albo prowadzę przy „tejże” grze
„humorystyczną konferansjerkę” à la speaker536 polskiego radia, albo... albo robię to
wszystko naraz. Od wpół do pierwszej do trzeciej wybieram się do domu. Na ogół
wszyscy są zgłodniali i w szybkim tempie podążają do domowego ogniska, ale czasem
trwa to bardzo długo (np. przedwczoraj snułam się z Miśkiem do czwartej po bożym
świecie, bo jakoś „nie mogliśmy się rozstać”).
W domu jem z zastraszającą zachłannością tudzież czytam drugi tom Kształtu miłości –
również z zachłannością. Na szóstą znowu gnam na trening (chyba że mam teatr, jakieś
„tańczące szaleństwo” czy coś takiego), odbywa się ta sama ceremonia, co rano,
a następnie albo biegnę „w te pędy” na angielski, albo wracam z Misiem do domu.
Naturalnie długo nie możemy się rozstać, no ale to już „samo przez się” się rozumie.
To wszystko razem jest cudowne. W ogóle cudownie mi się żyje. Miałam tylko jeden
nieprzyjemny wieczór: gdy mama wzięła mnie na Ożenić się nie mogę537 Fredry, gdzie
było z nami pełno ohydnych, starych, nudnych, umalowanych babsztyli. Brrr... A sztuka –
Fredro w najlepszym wydaniu.
Wczoraj byłam na żarciu, tj. na imieninach u Joli. Tam jest zawsze, poza żarciem właśnie,
„szmatławie”, ale tym razem było wyjątkowo (szmatławie oczywiście). Chciałabym [!]
porozmawiać z Elizą, ale przecież nie w tym gęsim rozgardiaszu. Płyty i wino nastrajały
znowu Terenię i mnie na „szaleństwo zabawowe”, a tego przecież nie było z kim uprawiać.
Eee tam...
Wieczorem zerwała się burza z deszczem i mimo (początkowo) szczerej ochoty nie
poszłam do Bogdana. Nie chciało mi się iść do domu, suszyć, przebierać itp., a tam
przecież nic nadzwyczajnego nie było (taki sobie potańc na „łapu-capu” urządzony – lepiej
się porządnie wyspać).

Nie przypuszczam, aby Teresie było naprawdę dobrze w Międzylesiu, szczególnie teraz
po „zniknięciu” Janusza. Nie podejrzewam Jej o jakieś rozpacze i „pęknięcia”, ale o trochę
smutku i nudy – tak. A wczoraj, kiedy Ją zobaczyłam, to aż wierzyć mi się nie chciało, że
nie będziemy razem wracać do domu. A Teresa nawet na przyjeżdżanie do mnie nie ma
ochoty. Zresztą ochotę to może i ma, ale myśli, że Ja ją zaraz zaciągnę na basen, tam sama
będę „szaleć”, Ona będzie się źle czuła, wszyscy naturalnie nie będą o niczym innym
marzyli i mówili, jak [!] o pływaniu itp., itd. Ale to nieprawda. Niech tylko przyjedzie.

Jest „niewieleprzed ósmą”, więc wstaję.

18 VI 1952, środa
Leżę na słońcu (naturalnie na basenie) i przysmażam się w towarzystwie naszej „paki”
(Janusz, Wojtek B[ednarek], Derent, Szafsko, Wiesiek Ch.538 itd.) Śpiewają piosenki albo
idziemy z Szafą 10 kroków dalej i tam z jego kolegami z uczelni uczymy się marksizmu,
czyli wkładam im w głowy, co mogę. Jestem dumna ze swoich „wiadomości”! A Jurek się
śmieje i mówi do mnie „pani profesorko”.

19 VI 1952, czwartek (rano)


Dzieje się dużo i, przeważnie, wesoło (pływanie, opalanie, wygłupy i rozmowy
z Januszem, Leszkiem, Kotem, Kajtkiem itd., itd.), ale zacznę od tego, co wcale nie jest
wesołe:
Przedwczoraj po południu nie byłam na treningu (składanie papierów). Tymczasem był
jakiś mecz (teraz są codziennie) w „polo” i Stachowi wyrządzili jakąś przykrość. Bardzo
to wziął do siebie i, według Janusza relacji, wściekły, klnąc na czym świat stoi, wyszedł
z treningu. Opowiedział mi to wszystko Janusz u Bogdana, gdzie wpadłam wieczorem.
Wczoraj rano Stacha nie było, nie wiedziałam więc, czy to coś poważnego, czy nie.
Opalałam się, uczyłam „swoich” studentów, śmiałam się i wcale o tym nie myślałam. Ale
po południu (już po wizycie w Radzie Nar[odowej]539 – namawiali mnie „koniecznie” na
filozofię; odmówiłam), ledwo przyszłam na basen, natknęłam się na Stacha. Był już ubrany
i wychodził. Był strasznie zmieniony; wydawał się zdziwiony tym, że się w ogóle pytam,
co mu jest i zachowywał się w stylu „daj mi święty spokój”. To było okropne. Poszedł.
Cały czas zastanawiam się (od „wtedy”) nawet nie nad tym, co Stachowi właściwie jest
(zresztą fakty znam), ale nad tym, że sama nie umiałam się na nic przydać. Przecież Stach
nie jest dla mnie samą tylko namiętnością – jest także, w pełnym znaczeniu tego słowa –
przyjacielem. I wiem, że czy postępuję głupio, czy mądrze, czy się „mazgaję”, czy
wściekam (z powodem czy bez) – Stach potrafi mnie zrozumieć; i że mnie to zrozumienie
jest potrzebne. A jak postąpił Stach, gdy Jemu było (i na pewno jeszcze jest) naprawdę
źle? Poszedł sobie.
W tym jest dużo mojej winy.
Strasznie się niepokoję o Stacha, jest mi bardzo przykro i smutno, i wściekła jestem na
siebie i swoją własną głupotę.

20 VI 1952, piątek
Z Miśkiem jest cudnie. Widziałam się z Nim wczoraj cały dzień i cały wieczór i myślę,
że jednak potrafię być Jego przyjacielem. To zależy od nas obojga.

A wczoraj było tak: wyszłam po 600 motylem bardzo, bardzo zmęczona (to się u Stacha
nazywa, że „nie wytrzymuję treningu”, ale to jest nieprawda tylko, po pierwsze, motylem
„nauczyłam się” pływać niedawno, po drugie, pływam „na żyłę”, żeby zaniechać swego
dawnego zwyczaju „kolebania się” na wodzie), siadłam sobie i „odsapywałam”. Potem
przyszedł pan Zguda i opowiadał o szansach zwycięstwa w gdyńskich zawodach, o Gdyni,
o obozie itd., i powiedział, że ja jadę do Gdyni na setkę motylem. A potem Hanka
Z[wierzchaczewska] opowiadała Olkowi, jak to ona żadnych wyników nie robi, chociaż
tyle pływa itd., itp. Zrobiło mi się nieskończenie przykro, gdy słuchałam, jak ona to mówiła
(no bo cóż dopiero ja!!!) i poszłam sobie w kąt pobeczeć. Trochę było mi wstyd za siebie,
ale już nie mogłam (a trochę i nie chciałam) się opanować. Bo też nie byłam „zrozpaczona”
– po prostu chciało mi się wypłakać swoje żale, troski i nerwy w rękaw przyjemnie
pachnącego wodą i treningiem szlafroka. Akurat przechodził Olek i spytał, „czego się
martwię”. I wtedy powiedziałam, że nie chcę jechać do Gdyni. I on to zrozumiał,
zrozumiał, że ja naprawdę nie mogę, nie mogę teraz „sromotnie przegrać” i choćby właśnie
dlatego, mimo wszystkich rozkoszy wyjazdu klubowego, „Święta Morza”, rozrabiania itd.,
itp. – z tego wyjazdu rezygnuję.
Potem byłam jeszcze trochę taka „śmiszna” jak zabeczany brzdąc, kiedy oczy mu się
śmieją, a łzy kapią po policzkach. Wreszcie przyszedł Janusz i był strasznie dobry,
i strasznie rozkrzyczany – mówił mi, że jestem „śmiszniutka”, że „ciągle” (nieprawda!!)
beczę o wyniki, że się niepotrzebnie zamęczam na śmierć (nieprawda!!!) i przejmuję, i że
wreszcie niepotrzebnie beczę, bo mi oczy nie „zniebieścieją” (Teresa też tak mówi).
Tymczasem ja już się śmiałam w najlepsze, no bo przecież to, że się swoim pływaniem
przejmuję, nie znaczy jeszcze, żebym się nad nim roztkliwiała. Tak jakoś mi się zdarzyło.
Potem Misiek był taki kochany i prosił, żebym „jeszcze trochę popłakała...”.

Po południu chłopcy mieli trening na Wiśle do niedzielnego biegu Wilanów – Warszawa.


Płyną tylko najlepsi (Kot, Leszek, Stach, Szafa, Derent...), ale Janusz, Kajtek i ja też
poszliśmy – ot, tak sobie. Jako osoba znana z rozsądku i powagi zapomniałam wziąć
kostium z basenu, więc nie mogłam pływać. Ale i tak było cudownie:
Olek jechał w górę rzeki hamburką540, wiosłując dziarsko przeciw prądowi, a my szliśmy
wałem barwnym korowodem – w szlafrokach, pstrych koszulkach, majtkach, slipach itp.
Leszek niósł na drągu jakąś barwną część garderoby i powiewał nią dumnie, a ludzie
z mijających nas autobusów śmieli się z tego pochodu „trzeciej części Nędzników”.
Już daleko za „ptasimi wyspami” i lotniskiem, mniej więcej w połowie drogi do
Rzeźna541, Olek przybił do brzegu swoją wspaniałą krypą, wziął łaszki chłopców i mnie
i popłynęliśmy w dół Wisły, a chłopcy za nami. I zaraz zaczęło się strasznie śmiesznie –
Olek płynął korytem, kazał chłopcom trzymać się tej drogi i zapamiętać ją. Tymczasem
Stefan Maksymowicz uparł się „szukać nurtu i oddalił się bardzo” ku warszawskiemu
brzegowi. A tam była straszna płycizna – i oto piękny widok – Stefan gna pośrodku
szerokiej Wisły w wodzie do kostek i śmieje się dzikim głosem. Wyglądał jak jakiś
fantastyczny dzikus. Za nim pognali Kot, Leszek, Derent i Szafa. Olek strasznie się na nich
złościł. W rezultacie bardzo się oddalili i później przybyli do pomostu na przystani,
później niż „młodzież”.
Przez cały czas naszej drogi było mi cudownie:
Od łódki do dalekiego brzegu biegła szeroka złocista smuga, migocąca i lśniąca –
utopiony promień. Wieczorne, wspaniałe jeszcze słońce rzucało łagodne blaski na
ruchliwą, pomarszczoną silnym wiatrem falę. „Ptasie wyspy” wyglądały z łódki jak rajski,
tajemniczy gąszcz.
Gdzieś niedaleko nas krążył Marcin na żaglówce. Żagiel jego niewielkiej „betki”
wyglądał w tym przedwieczornym, cudownym blasku imponująco biało – nadawał się do
obrazu jakiegoś bardzo młodego i bardzo niezepsutego impresjonisty.
Siedziałam sobie zapatrzona w wodę, z melancholijną miną. Przez chwilę zastanawiałam
się nad tym, dlaczego właściwie siedzę taka „smętna”. Ale tylko przez chwilę. Potem
przypomniałam sobie: „Czy znacie smutek szczęścia...”542.
Obok nas płynął Staszek. Nigdy nie widziałam u niego takiego ślicznego crawla (nie
znam się na crawlu – nie wiem, czy płynął „dobrze”, czy „źle”, ale płynął ślicznie).
Mordka mu się śmiała, a wyglądał tak, jakby płynął w roztopionym złocie.
Za nami męczyli się żabeczką Kajtuś i Janusz. Śmieli się, prychali i z wody wołali jeść.
Strasznie śmisznie było, gdy Marcin spytał nas swoim melancholijno-nudnym głosem:
„Co robicie?”. Odpowiedziałam mu: „Jemy śniadanie”.
A potem jeszcze kilku żeglarzy pytało nas, co robimy. Okropnie głupie to było. Nie
odpowiadaliśmy później wcale albo mówiliśmy, że urządzamy wycieczkę krajoznawczą
Wisłą z Krakowa do Gdańska.
Potem pojechaliśmy na basen, na mecze, potem trenowałam trochę, a potem był już tylko
Miś.

Aż dziw, że można być tak bardzo szczęśliwym – tak zupełnie; ze wszystkimi kłopotami,
zmartwieniami razem – szczęśliwym – tak jak ja jestem teraz. I co najwspanialsze, to
świadomość, że ciągle mogę być „jeszcze szczęśliwsza”.
Znajduję się w stanie samopoczucia, który jest najwspanialszym stanem, w jakim może
znaleźć się człowiek w stosunku do otoczenia – jest mi dobrze z ludźmi, z którymi
przebywam. Odczuwam to na każdym niemal kroku: np. wtedy, we [!] środę, kiedy Stach
„poszedł” i wcale nie miałam nastroju takiego, „aby zabawiać” całe otoczenie, i tym
samym stwarzać sobie złudzenie, że jestem „taka szalenie zadowolona”, a oni wszyscy
„tacy szalenie mili”. Byłam taka sobie, zwyczajna. I wyszłam wtedy z całym „mnóstwem”
ludzi – Kotem, Szafą, Leszkiem i Adamem. Gadaliśmy po prostu o „duperelkach”, Kotek
mi się, swoim zwyczajem, parę razy „oświadczył”, z Leszkiem mówiliśmy trochę
o spostrzegawczości w poznawaniu ludzi, trochę o tym, jak to Leszek ostatnio przestał się
tak „strasznie wygłupiać” i zmienił się na lepsze (naprawdę – bardzo. Jeszcze nigdy tak
Lecha nie lubiłam, jak teraz i jeszcze nigdy tyle się o nim nie dowiedziałam, co teraz;
zresztą stąd wcale nie wynika, że lubię „chodzące ideały”, bo Leszek bynajmniej takim nie
jest) itd., itp. No więc było tak bardzo „po prostu”. I wtedy tak bardzo silnie poczułam, że
jest mi z nimi dobrze.
Albo Olek – nigdy nie wygłasza „kazań umoralniających” i w ogóle mówi niewiele,
nawet na tematy ściśle związane z pływaniem. Nie roztkliwia się ani nie wścieka, często
uśmiecha się tak jakoś dziwnie, trochę ironicznie, tak że nie wiadomo, co ten uśmiech
znaczy. A przecież my go wszyscy naprawdę kochamy. I on sobie na to naprawdę zasłużył.
Tak czasem sama nad tym się zastanawiam i myślę, jak wiele, bardzo wiele dłużni jesteśmy
Olkowi, nie tyle nawet za ogrom pracy jaki w nas wkłada, ile [!] za serce, które razem z tą
pracą nam ofiaruje.
Jeszcze mi nigdy żadna umiejętność nie przychodziła ciężko, nigdy w szkole nikt mi nic
w głowę nie wkładał i w ogóle nie miałam okazji odczuć czyjegoś serdecznego wysiłku
nade mną. Naturalnie – dom, rodzice, wychowanie, ale to zupełnie coś innego. A teraz –
jest Olek. Nigdy z nim nie rozmawiam na temat pływania. Kiedyś, jeszcze w marcu czy
lutym, powiedział mi krótko, że zrobię wynik motylem. I już. A teraz po prostu trenuję.
I nieraz jest mi bardzo, bardzo ciężko na duszy. Załamać się? Mowy nie ma – jest
przecież Olek. To jest takie cudowne.
Nigdy jeszcze do niczego nie dążyłam. Rozmaite drobiazgi, jak nauka czy jakieś
samoopanowanie, nigdy nie sprawiały mi na tyle trudności, aby być celem. Wystarczyło
zapragnąć, a już miałam je w garści. To nie były Cele. Istniały rozmaite rzeczy
nieosiągalne – i tu wystarczało marzyć. Ale dążenie nie oznacza pragnień ani marzeń –
dążenie oznacza walkę. I teraz pierwszy raz walczę – i muszę zwyciężyć, i muszę zrobić
wynik! Chcę i pracuję – więcej robić nie można. Ale jeszcze są ludzie – i ci są dobrzy, tacy
naprawdę ludzcy. Jestem im za to nieopisanie wdzięczna.

Może to będzie apoteoza, ale jestem szczęśliwa nie tylko przez ludzi – jestem szczęśliwa
trochę i dzięki sobie. Bo teraz jestem taka, jaką chcę siebie widzieć – po prostu wiem, że
nie tylko jest mi dobrze z ludźmi (dzięki jakiejś ich wielkiej wspaniałomyślności), ale
i ludziom jest dobrze ze mną. Zrobiła się ze mnie całkiem przyjemna dziewczyna – można
ze mną mówić o wszystkim, można się wygłupiać i można dyskutować. Z radością
stwierdzam, że stosunek chłopców do mnie jest całkiem inny niż do wielu naszych
klubowych koleżanek, chociaż nie znać w nim wcale braku swobody. Wydaje mi się, że
nareszcie wiele z nas nauczyło się tego trudnego bardzo spostrzeżenia – gdzie leży granica
między „wydrowatością” a po prostu swobodą.
Poza tym, po raz pierwszy może w życiu nauczyłam się z całą świadomością i na żadnym
polu nie „zadzierać nosa”. Nigdy nie będę przesadnie skromna, bo to jest takie samo głupie
i ohydne, jak każda inna forma obłudy, ale tym niemniej [!] pozwalałam sobie nieraz na
zachowanie, które dowodziło czegoś wręcz przeciwnego. W tym było trochę winy
otoczenia, trochę – wychowania, a dużo, bardzo dużo – mojej.

Mnóstwo ludzi zdaje jeszcze egzaminy. Najpierw się kują i pocą, potem denerwują się,
pływają parę sprintów, wreszcie znikają na czas dłuższy i przychodzą rozradowani,
i częstują cukierkami. Figus „oblał” chemię, ale w „jej wieku” to niegroźne – będzie miała
poprawkę. Także Chorosz. A tak to wszystko pięknie, więc ludzie chodzą na głowach
z radości. Staszek też uczy się parę minut dziennie, a potem przynosi jakieś szatańskie
stopnie, aż się wierzyć nie chce. No nic, męczą się, pocą, a potem dochodzą do rzędu
rozpróżniaczonych istot z roześmianymi gębami w moim i Adama, i Leszka stylu.

Z Alką żadnych zmian – krąży po basenie i okolicach (nie trenuje) wyniosła; trochę
nachmurzona. Wydaje nam się doroślejsza od reszty o co najmniej dwa dyplomy
doktorskie. Brrr... Strasznie brzydko taka poza wygląda! (À propos mojego „r” – wszyscy
się ze mnie „dobrotliwie” śmieją, naśladują mnie i mają jakąś manię mówienia, że im się
„strasznie” moja wymowa podoba).

Dzisiaj mogę sobie spokojnie i długo popisać, ponieważ jestem chora i nie mogę pływać,
to raz, a po drugie pada deszcz, więc nie ma sensu siedzieć bezczynnie na basenie. Zresztą
zbyt wiele czasu nie mam – idę zaraz na „walne zebranie sekcji” (to brzmi dumnie).
Ależ się rozpisałam!
Kupił mi tatuś plecak, a ja kupiłam sobie przyjemny, granatowy notesik. Zaraz sobie
wynotowałam wszystkie obozowe sprawunki. Poza tym („akcja 0”) będę tam pisała
„duszę” na obozie543.
Co tam jeszcze było takiego?
Aha, byłam parę razy w szkole (rozdanie matur, jakieś zebrania), ale to wszystko było
nudne i denerwujące. W ogóle w „budzie” ma się takie głupie uczucie, że zaraz każą ci
z czegoś „odpowiadać”, nawymyślają albo postawią dwóję. W ogóle szkoła, poza samym
jej przeznaczeniem – nauką, to jest takie przyjemne zawracanie głowy, które istnieje –
zdawałoby się – tylko po to, żeby było co z rozczuleniem wspominać.
Kiedyś w wieku lat 15‒16 szkoła stanowiła „życie” i takim szkolnym się to życie
wspominało. Teraz już mniej, zresztą to jest rzecz indywidualna – zależy jak u kogo. Ja
sama nigdy szkołą nie żyłam. Czasami się zapalałam, ale moje rozwrzeszczane koleżeństwo
nigdy nie spotykało się z przyjaznym przyjęciem, zawsze pełno było jakichś zgrzytów
i przeraźliwie nudnych konfliktów, których nie chciałam i nie umiałam zrozumieć
(perypetie Krystyny z Baśką), nieistotnych kłopotów i powikłań, jakieś marzenia o „znaniu
chłopców”, nienasycone nigdy i ciągle powtarzające się w głupich rozmowach, wreszcie
trochę powikłanej i wodnistej filozofii... To była moja szkoła. Nie lubiano mnie tam, dużo
zazdroszczono. Wiem, że nie lubiano mnie nie tylko za to, za co naprawdę zasługiwałam na
„nielubienie” i krytykę, ale i za rzeczy, których nie muszę się wstydzić. Był kurnik
i gęsiowatość. Naturalnie sama ta ocena byłaby niesprawiedliwa – czasami, a nawet często
było cudownie i wesoło, nigdy – „zżyto”. Wszystko razem miało swoje „złe” i „dobre”
strony, minęło i... dobrze, że minęło, przynajmniej zostało w pamięci czymś wesołym,
łatwym i lekkim (o, bo szkoła to jest chyba najłatwiejszy okres życia, jeśli się nie bawić
w niepotrzebne komplikacje!). Inaczej stałaby się nieznośna.
Po mnie szkoła „spłynęła”. Nie znaczyła więcej niż dla bohatera w stylu
Makuszyńskiego, chociaż obecnie istnieje tendencja do narzucania szkole ogromnej siły
wychowawczej i zrobienia z niej „ważnego etapu w życiu”. To, co z niej naprawdę zostało
– parę dobrych koleżanek i troszeczkę doświadczenia – istnieje w całkowitym oderwaniu
od tego pojęcia „szkoły”.
Ot, skończyło się „budę”. Wesoło!
No, idę.

Strasznie się cieszę, że ojciec kupuje mi samochód. Uwielbiam rozjeżdżać się szaleńczo
wszelkimi pojazdami (mieć taki ślizgacz!), no i po prostu – jeździć (np. na 2 godziny nad
morze, do Krakowa do teatru itp.). Zaraz po przyjeździe idę na kurs samochodowy i będę
sobie szaleć.
A z obozu to się tak cieszę, że nie sposób tego wyrazić. Teraz już naprawdę idę.

22 VI 52, niedziela
To ci była „historyjka z kluczykiem”! Janusz pożyczał od L. kluczyk do szafki, który ja
następnie miałam L. oddać. Tymczasem pomyliłam się i dałam L. kluczyk od szuflady
z mojego biurka, który, całkiem przypadkowo, miałam przy sobie. Okazało się to dopiero
w domu, gdzie mama (ojciec też się „udzielał”, ale tylko z początku) zrobiła mi piekło
o „roztrzepanie”, głupotę itd., itp. Już dawno nie widziałam jej w tak jędzowatym humorze
– w dodatku sama nie wiedziała, co chciała: usiłowałam dyskutować – krzyczała, byłam
spokojna – wymyślała [mi] za „bezczelność” i „nicnierobienie” sobie z tej całej hecy. Było
mi w rezultacie porządnie głupio, szczególnie dlatego, że w szufladzie była moja „dusza”
i nie mogłam powierzyć jej swoich „kłopotów”.
W sobotę od rana zamęczałam Miśka swoją kluczykową historią, szukałam wytrychów,
wreszcie L. przyniósł mi zgubę do domu.

Misiek zdał wszystkie egzaminy, ucząc się tyle, co ja fizyki. Eureka!! Jest już wolny jak
Szatan.
Wczoraj była owa wymarzona maturówka u chłopców. Strrrasznie lubię zabawy u nich
w szkole!! Ta, na szczęście, nie zawiodła nadziei. Było cudownie! Poszłam z Andrzejem,
Lutkiem, Bogdanem i Zytką. Figa z Januszem mieli przyjść później (oboje startowali, ja na
szczęście – nie). Przyszliśmy dość wcześnie, razem z orkiestrą (Skowroński
i Górkiewicz544). Dopiero zaczynało się rozkręcać. Bogdan uszczęśliwiony Zytką i ona
nim, nie byli jednak zbytnio „zatopieni w sobie” – tworzyliśmy zgraną pakę. Od razu
zaczęło się bardzo po „pikieciarsku” – ale tak na wesoło, nie na ordynarnie. Bawiłam się
świetnie i upajałam powodzeniem (któż tego nie lubi!) i własnym humorem.
Była mama Januszka („dusza” organizacyjna całego balu, ubóstwiana przez „zrzeszony
ogół”), Lutka i Andrzeja – wszystkie bardzo eleganckie i zadowolone. Marcin przyszedł
z niewiastą (oooo!!). Byłam bardzo zdziwiona, gdy parę razy ze mną zatańczył. Tańczy
zresztą bardzo przyjemnie.
Potem było przyjęcie („cud miód” – przedwojennie etc.), potem znowu dużo, dużo
dobrego jazzu, potem walc z Lutka ojcem (wytworny starszy pan w walcu to to samo, co
baletnica), potem kujawiako-oberek, który tańczyłam z Michałem S. – to było jedno
wielkie fruwające szaleństwo! Tańczyło mało osób. Michał tańczy świetnie, ja – hm
(o skromności!) – również. W swojej „krynolinie” czułam się, jakbym pływała gdzieś
bardzo, bardzo wysoko.
Grali C’est si bon545, które tańczyłam z Tadzikiem (Sentymentalny Joe546) i które,
notabene, Skowroński gra doskonale, gdy przyszedł Janusz. Było już bardzo późno, więc
Janusz się najadł piorunem przy akompaniamencie maminego zrzędzenia (że tak późno)
i „poszliśmy w tan”. Janusz był bardzo elegancki i wyglądał całkiem przystojnie. Tańczył
szatańsko jak zwykle.
Wyszłam z uczuciem, że skończyło się dużo, dużo za wcześnie.

Dzisiaj byliśmy cały dzień w jednostce w Rembertowie547. Sama nie wiem – żałuję czy
nie żałuję, że pojechałam. Z jednej strony kilometrowe dyskusje – gawędy z Kazikiem,
które bardzo lubię, piosenki Sobka (to jest taki bokser, drobny, śmieszny gość z brzydką,
wesołą mordką, który nie rozstaje się z gitarą i przy jej akompaniamencie wspaniale
śpiewa różne jazz-cuda i w ogóle mnóstwo rozmaitych piosenek), trochę wygłupów...
Z drugiej jednak strony – pogoda „bardzo nie bardzo” zła, (fizycznie) samopoczucie źle
jakoś i nudnie rozłożony program zawodów... (à propos – pływali tylko chłopcy).
Jednak wolałabym widzieć, jak tam Misiek sobie radzi z tym „Wilanów – W-wa” (jestem
teraz bardzo ciekawa, ale nie ma radia, więc nawet wyników nie wiem [!]). Zmęczył mnie
ten Rembertów. Najprzyjemniejsza była jazda samochodami i piosenki. Spaaać!

23 VI 52, poniedziałek
Kazik jest entuzjastą socjalizmu i bardzo mądrym człowiekiem. „Mądry” to nie znaczy, że
wysnuwa słuszne wnioski, bo o tym trudno sądzić, ale dlatego, że chce i umie myśleć.
Kazik przypuszcza, że zgadzamy się całkowicie w poglądach społ[eczno]-pol[itycznych].
Niech przypuszcza – to nie jest przecież kłamstwem (tak samo, jak nie jest prawdą),
a w rozmowach z nim – dużo, dużo się dowiem.
Sama kiedyś niedawno powiedziałam: no przecież każdy uczciwy człowiek pragnie
komunizmu. I rzeczywiście – do komunizmu ludzkość dojść powinna – wtedy nastanie
naprawdę „nowy, lepszy świat”. Ale wydaje mi się, że Komunizm, aby był naprawdę
wcieleniem najpiękniejszej z Idei, musi być wynikiem dobroci, a nie wściekłej walki
i wynikiem raczej nadmiaru kultury niż jej braku. Wziąwszy jednak pod uwagę, że to
piękne marzenie w zestawieniu z rzeczywistością jest (lub wydaje się być) utopią,
należałoby pomyśleć o bliższej, konkretnej drodze. Kazik wierzy, że to jest właśnie ta, po
której kroczymy. Hm – na to wskazuje nauka (która może się mylić), entuzjazm takich ludzi
jak Kazik (którzy mogą się mylić jeszcze prędzej)... Tymczasem sytuacja na rynku,
niesłychany chaos w produkcji, oszustwa, zarzucanie rynku tandetą, zakłamanie
i skrępowanie prasy i propagandy – wszystko to dowodzi czegoś wręcz odwrotnego.
Wreszcie – co najważniejsze – nastrój całego społeczeństwa, które, widząc fakty, nie
wierzy w powodzenie Sprawy (czy sprawy?). Gdyby można było wiedzieć, że na końcu tej
drogi naprawdę znajduje się ów Cel, że to wszystko są naprawdę tylko „przemijające
trudności”... Ale my tego nie wiemy. Jasne, że życie i dążenie nie polegają na pewności,
ale na ryzyku. To ryzyko jednak, w odniesieniu do społeczeństwa, winno być bardzo
przemyślane – powinno niemalże nie być ryzykiem.
Tak że nie wiem – jak zresztą dużo ludzi nie wie – do czego to wszystko prowadzi. Tym
niemniej [!] nie można załamywać rąk lub zamykać się w ciasnej skorupce marzeń
o przeszłości, dużej fortunie i własnym yachcie. Trzeba, możliwie najbardziej szeroko
otwartymi oczami patrzeć na świat i starać się go rozumieć. Oceniać – bardzo ostrożnie.
Wracając do Kazika: rozmawiam z nim nie tylko na tematy związane z kwestiami
światopoglądowymi – mówimy jeszcze o ludziach i to jest również szalenie ciekawe.
Mówimy o naszych wspólnych znajomych i „o człowieku w ogóle”.
Np. Kazik prowadził kiedyś (jeszcze począwszy od tamtego obozu) z mnóstwem osób
dyskusję na temat „jakie czynniki tworzą człowieka”. Sam stał na gruncie, że praca przede
wszystkim, ale i w 20‒30% czynnik wrodzony. To wydaje się przecież całkiem jasne –
geniusz muzyczny to nie człowiek, który bardzo pracuje nad opanowaniem klawiatury, ale
ten, który przychodzi na świat z odpowiednio ukonstytuowaną tkanką nerwową. Potem ta
cała dyskusja przeszła w dyskusję na temat dziedziczności cech nabytych (wyniki pracy
rodziców przechodzą w zdolności do wykonania pracy u potomstwa) itd., itp. Sami
mówiliśmy o wynikach obu tych dyskusji, robiliśmy nowe spostrzeżenia, żarliśmy się
o kwestię talentów (Kazik twierdził, że nie ma człowieka, który byłby pozbawiony w ogóle
wszystkich talentów – twierdzi tak, chociaż sam ma kolegę czy nawet dobrego przyjaciela
w typie Irki Freliszki548. Ja jednak twierdzę, iż są takie jednostki, nie stając bynajmniej na
stanowisku, iż musi im być źle na świecie).
Wreszcie gadamy z Kazikiem o sprawach osobistych, ale tu raczej Kazik mówi, a potem
sobie „filozofujemy” oboje na te tematy. Ja sama nie czuję po prostu potrzeby mówienia
Kazikowi o sobie, tym bardziej że moje „teorie” i „praktyka”, „filozofia” i „życie
codzienne” mają ze sobą bardzo niewiele wspólnego. Potrafię, zależnie od nastroju (!!),
wyznawać filozoficznie Marksa, a „na co dzień” Epikura – i to jest u mnie
najnormalniejszym zjawiskiem (o herezjo!). I po co tu mówić o tym z Kazikiem, który
zerwał bardzo przyjemny romans, ponieważ jego ukochana „nie była wartościowym
człowiekiem”. Kazik mówi, że Sprawę kocha się silniej niż kobietę, a ja – że inaczej.
Tylko że Kazik idzie dalej – poświęciłby miłość dla Sprawy, a ja – sama nie wiem. Nigdy
nie miałam mojej Wielkiej Sprawy, więc nie wiem, „jak to jest” – potrafiłam tylko myśleć,
bardzo zresztą „na zimno”, o różnych „Wielkich Sprawach”, ale to zupełnie co innego.
No więc – raz się zgadzamy, raz nie, fakt faktem – warto tak pogadać z Kazikiem.

Ciekawe, czy ja kiedyś naprawdę będę miała światopogląd (na razie to „filozofuję” po
marksistowsku, a marzę o dziesięciu samochodach i nie potrafię obejść się bez służącej).
A czasami przypominają się słowa Balzaka: „Tragedią wielkich inteligencji jest to, że
potrafią zrozumieć wszystko – zarówno dobre, jak złe”.
Swoją drogą – rzeczywistość jest niesłychanie przekorna. Czasami doprowadza „homo
sapiens” do tego, że jedyną słuszną w odniesieniu do niej teorią jest teoria względności.
I mówić tu o „obiektywnej prawdzie”, prawie, sprawiedliwości – kiedy wszystko zależy
od tego, jak patrzymy, z której strony, z jakiego punktu widzenia, na jakim etapie rozwoju,
w jakim naświetleniu... Uf, zmęczyłam się.

Na trening idę dopiero po południu. Cholera z tymi filmami – jak źle pójdzie, to nie
zrobię na obozie ani jednego zdjęcia (chyba że stanie się cud – wyjdzie zdjęcie na polskim
filmie. No, idę załatwiać różne duperelki.
Aha, z Kazikiem mówiliśmy jeszcze o szczęściu – bardzo ciekawie, ale to i tak do
„niczego nie prowadzi” – jestem szczęśliwa i bez dyskusji (mimo najrozmaitszych płaczów
i rozpaczy).

25 VI, środa
Jest nam z Miśkiem tak dobrze, jak może być człowiekowi tylko wtedy, gdy jest
szczęśliwy i zdaje sobie z tego sprawę. Ale ja nie umiem o tym mówić, a tym bardziej –
pisać.

[wklejony artykuł prasowy:]

Wiślane wiry nie były straszne dla 93 pływaków na trasie Wilanów – Warszawa
Na starcie tradycyjnego dziewiątego z kolei wyścigu pływackiego Wilanów –
Warszawa, rozegranego w ramach Święta KF549, stanęło 93 pływaków (w tym 15
kobiet).
Przeprowadzenie tego rodzaju imprezy nie jest rzeczą łatwą. Zdaniem naszym, ze
względu na wielką wagę, jaką ma popularyzacja sportu pływackiego – impreza ta
powinna być zorganizowana wzorowo pod każdym względem. Mamy jednak wrażenie, że
organizatorzy, którzy pełni byli jak najlepszych chęci i dali z siebie bardzo wiele, nie
mieli dostatecznej pomocy i nie korzystali z tych środków, które pozwoliłyby im na
należyte wywiązanie się z zadania. Przede wszystkim dotyczy to strony propagandowej
i oprawy zewnętrznej wyścigu.
Co do samych startujących, to należy jednak stwierdzić, że większość z nich nie była
należycie przygotowana do 8-kilometrowego przepływu. Od samego startu prowadziła
grupa pływaków składająca się z takich „asów” jak Kociszewski, Jaworski, Czuperski,
Ludwikowski i Wilkoszewski. W grupie tej trzyma się również doskonale absolwent AWF
Graczyk. Wyścig prowadzi Kociszewski przed Jaworskim i Ludwikowskim. Reszta
pływaków poza wymienioną czwórką rozciąga się na znacznej przestrzeni. W środkowej
grupie doskonale trzyma się najlepsza pływaczka wśród dziennikarek i bezsprzecznie
najlepsza dziennikarka wśród pływaczek – Byszewska, pracownica „Sztandaru
Młodych”.
NA LINCE
Nr 22 urządził się dowcipnie, ale niezbyt ładnie i sportowo. Pozwala się holować na
lince kajakowi. Doświadczone oko sędziów wyłapuje ten moment i zawodnik zostaje
zdyskwalifikowany. Mniej więcej na 3 km przed metą prowadzi Kociszewski przed
Czuperskim, Kowalskim i Wilkoszewskim. Ludwikowski wyraźnie zaczyna „puchnąć”.
Kilometr dalej odpada Kociszewski, którego złapał kurcz. Doskonały ten pływak
rezygnuje z wyścigu i korzysta z pomocy kajaka.
Pierwszy na metę przypływa Kowalski, w doskonałej formie i bez śladu zmęczenia.
Jako pierwsza z kobiet przybywa młoda reprezentantka Kolejarza Kamińska550.
80 LITRÓW MLEKA
80 litrów gorącego mleka zostaje w błyskawicznym tempie przełknięte przez
uczestników wyścigu.
A oto kończy wyścig najstarszy uczestnik 64-letni Feliks Kubasiński, startujący czwarty
raz w tej imprezie.
– Bez pływania nie mogę żyć. Pływam od dziecka, a kraulem nauczyłem się pływać
dopiero w 1937 r. Wtedy to po raz pierwszy startowałem w wyścigu Wilanów – Warszawa.
Przykład seniora wyścigu powinien zachęcić młodszych pływaków do udziału
w następnym wyścigu.
Wyniki: seniorzy: 1) Kowalski (CWKS), 2) Jaworski (CWKS), 3) Wilkoszewski (CWKS),
seniorki: 1) Kamińska (Kolejarz), 2) Gryka (Kol[ejarz]), 3) Byszewska (CWKS).
Juniorzy: 1) Kłopolewski (Og[niwo]), 2) Rumiński (Kol[ejarz]), 3) Bobuta (Og[niwo]),
juniorki: 1) Kowalewska (Sp[ójnia]), 2) Zadykowicz (Og[niwo]), 3) Jarosz (AZS), old
boye: 1) Czuperski (CWKS), 2) Kubasiński (Bud[owlani]).
Drużynowo zwyciężył CWKS przed Kolejarzem i Ogniwem551.

27 VI, piątek
„Asy” pojechały do Gdyni, a ja w gronie „juniorków” (już się tak oficjalnie nazywamy –
„paka juniorków”) drżę przed jutrzejszymi zawodami. Są to mistrzostwa juniorów, na
których wśród „miliona” konkurencji (200 grzbiet, 100 kl. A) płynę również setkę motylem
(miałam płynąć i 200, ale ubłagałam Ola). Przeżywam więc wciąż ten start – niemalże śni
mi się. „Mam prawo” zrobić marny czas, bo dopiero 3 tygodnie pływam tym motylem, ale
nie mogę dopuścić do tego, żeby zrobić 2 minuty, albo żeby się potem znowu załamać (ale
przypuszczam, że nie – ani jedno, ani drugie). Juniorki (Wojtek, Bogdan Ż., Maksym,
Janusz, Wiesiek Ch[orosz]), a nawet Kajtek i Rozbieszczaki (takie dwa 11-letnie bliźniaki
– Adam i Antek552, których, mimo mimowolnej [!] różnicy wzrostu, nie możemy odróżnić;
bardzo „fajne” chłopaczki) również mają „stracha” i przeżywają ten start. Śmieszne
zawody – z CWKS-u startuje „sekcja smarkaczy”. Oj, ale naprawdę boję się – boję się nie
o wynik, ale o to, że nie będę miała dość silnej woli, aby dać z siebie wszystką [!] i ponad
wszystką [!] – siłę mięśni. Rozpoczynam więc „psychiczne przygotowanie” do zawodów.

Wczoraj była u mnie w domu Teresa – wesoła, roześmiana, jak zawsze (lub prawie
zawsze), ale to u Niej może tak wiele znaczyć... Czytałam Jej „duszę”. Uderzyło mnie
jedno: Teresa pisze tak, jakby Ją to wszystko razem niezbyt obchodziło – jak o obcej,
raczej obojętnej osobie i o faktach mało znaczących. Pisząc o Januszu, ożywia się,
wszystko staje się bardziej prawdziwe. Ale tak... Bynajmniej nie jestem zwolenniczką
egzaltacji (brrr...), ale na ogół „osoba” w naszym wieku „przeżywa życie” dość silnie,
rzeczy są olbrzymie, wrażenie, jakie wywierają, czuje się mocno i myśli się jakoś bardzo
świeżo, młodo, energicznie (choć nie zawsze konsekwentnie). Dużo jest miejsca na
entuzjazm, na serce, na młodzieńcze filozofowanie. Ja sama, pisząc pamiętnik, odczuwam
instynktowną niemal potrzebę jak najwierniejszego oddania moich myśli i uczuć, nawet
nastroju (co najtrudniejsze) oraz wrażeń i ich nasilenia. Nie o wszystkim umiem pisać tak
jak czuję, ale tym niemniej [!] staram się o to bardzo. Chcę pisać tak (i czasem lub nawet
często mi się to udaje), abym kiedyś, nie zapomniawszy o faktach, a zapomniawszy
o wrażeniach, mogła z tych notatek odczytać właśnie to najważniejsze – owe minione
„wnętrze”.
Teresa pisze np. tak: „Bawiliśmy się dobrze”. I już – nic więcej. A to przecież właściwie
nic nie znaczy. Jasne – wiele spraw nie zasługuje na szerszą wzmiankę. Ale u Teresy
powtarza się to często – bardzo często. A z drugiej strony – znając troszeczkę Teresę –
wiem, że przeżywa Ona wiele rzeczy dużo silniej, głębiej, „skomplikowaniej”, niżby stąd
wynikało.
Naturalnie to wszystko razem nie ma charakteru jakiegoś zarzutu – to jest po prostu
spostrzeżenie: Teresa albo nie lubi, albo po prostu nie potrzebuje grzebać się w swoim
„wnętrzu” i nie zależy Jej na tym, żeby przelać na papier „swoje Wszystko”. Ciekawe, czy
to się u Niej zmieni. Może z biegiem czasu owo dążenie do „powtórzenia siebie”,
występujące u mnie, pojawi się u Niej, wejdzie w „nałóg” – po prostu jest to może
konsekwencja „przyzwyczajenia do pisania”. Może.
Rozmawiałam ostatnio sporo ze Stachem o pracy, o sporcie, o życiu i człowieku w ogóle.
Nie były to właśnie dyskusje, bo Stach ma bardzo silnie postawione poglądy i moja
„dobroduszna”, trochę zbyt ufna i zbyt optymistyczna filozofia, nie może nawet postawić
ich pod znakiem zapytania. W ogóle, jedyne, na co mogą się zdobyć w stosunku do
niektórych moich wypowiedzi „ludzie silni” (tatuś, Stach), to łagodne pobłażanie
i tolerancja, jakich użycza się bardzo jeszcze naiwnemu dzieciakowi. Nie twierdzę, że
„wiele widziałam”, „znam życie” itp., itd., tym niemniej [!] są wypadki, w których
ośmielam się zająć w dyskusji skrajnie przeciwne stanowisko niż Stach i tkwić na nim.
No więc – praca. Stach twierdzi, że praca jest nieszczęściem, klęską człowieka,
półśmiercią intelektu. Według mnie, to jest w ogóle herezja. Nie mówię, że każda praca
jest „punktem honoru i godnością obywatela”, tym niemniej [!] jednak, po szeregu
zastrzeżeń, praca jest nieodzownie potrzebna do osiągnięcia pełni życia. Owe zastrzeżenia
to: praca wykonywana musi odpowiadać zainteresowaniom człowieka, musi dawać wyraz
jego talentowi (czy talentom), musi być nie tylko dążeniem, ale i celem człowieka (tzn., że
wykonywałby ją także wówczas, gdyby otrzymał jakiś spadek, wygraną na loterii itp.).
Naturalnie w społeczeństwie współczesnym niemożliwe jest, aby każdy człowiek
poświęcił się pracy dającej mu owe symboliczne „maksimum zadowolenia”, tym niemniej
[!] walka o taki czy inny „lepszy” świat prowadzi m.in. właśnie do tego, aby każdy mógł
wykonywać to właśnie, co naprawdę go interesuje, co ukochał.
Naturalnie tego wszystkiego nie można uogólniać całkowicie – tym niemniej[!],
w ogólnych zarysach, tak to mniej więcej wygląda.
Pytałam się tatusia, a teraz niedawno i Stacha – co by zrobili, będąc bardzo bogatymi
i nie „musząc” pracować. Odpowiedzi otrzymałam niemal identyczne – wille, yachty,
baseny, auta, luksus i od czasu do czasu jakiś ostry prymityw dla „odpoczynku”; przy tym
wszystkim, w efekcie lub „czający się” gdzieś w pobliżu – spleen, mile przesytu (o tym
wiedzą; Stach twierdzi, że to da się ominąć – podobnie zresztą jak ja; w tym wypadku
zgadzamy się).
To wszystko bardzo pięknie, ale… Ale przypominają mi się tu słowa starego
Dickensa553, których, co prawda, zacytować nie umiem, ale gdzie chodzi mniej więcej o to:
gdy bardzo bogaty szlachcic przemierza tysiące kilometrów po wyboistych drogach
własnym powozem, to nazywa się to przyjemnością; gdyby to samo zmuszony był
wykonywać za pieniądze – nazywałoby się męczarnią.

Tak – najistotniejszą cechą natury ludzkiej jest przekora.

„Już” dochodzi dziewiąta, więc idę spać (zawody).


Była tu przed chwilą Olka Byszewska (książki, obóz, etc.). Swoją drogą, ona jest
fantastyczną dziewczyną.

Muszę przyznać, że myślę w tej chwili tylko o jednym: Misiu, Misiu, Misiu, Misiaczku!!!!

29 VI 52, niedziela
Właśnie skończyłam się pakować. Jedziemy jutro o drugiej z minutami. Okrrrru​tnie się
cieszę!!
Wczoraj pływałam tę setkę motylem; 1:55 – trzecia; gorzej niż mogłam, bo coś mnie
okrutnie bolało. Boleć przestało – humor wrócił.
To były nasze dni – dni juniorów. Cudowne słońce (nareszcie!!), smarkate zawody. Mamy
pełno „mistrzów” i „wicemistrzów” (Kajtek np. na 100 kl. B). Kajtos, Rozbiewscy,
Wojtek, Chorosz – wszyscy chodzą rozpromienieni. Ja szaleję razem z nimi, robię miliony
(czyli 5) zdjęć, zachwycam się „naszą mistrzowską sztafetą” i szaleję na tematy projektów
obozowych. Jutro rano idziemy jeszcze na trening, a potem z Januszem, Wojtkiem
i Mietkiem idziemy po ten „wyśniony, wymarzony” – patefon.
Jurek miał jutro zdawać jakiś okropny egzamin i w takim wypadku nie jechałby z nami,
tylko sam. Poszedł więc dziś „na wariata” i... zdał!! Wobec tego cieszymy się jak szaleni!
Tralala!!

[na środku strony:]


Obóz
Złocieniec 1 VII – 31 VII 1952
(reszta w granatowym notesie).
[na osobnej stronie:]
prawie Socjalizm
czyli
„Człowiek – to brzmi dumnie”.
K[azimierz]J[ankowski]

[rysunek uśmiechniętej buzi, pod nim cytat:]


„…L’art c’est l’art – et puis voila tout...”554.

11 VIII 1952, poniedziałek

Rozpoczynam swoje nowe bazgranie od „symboli” Janka555 i Kazika, nie dlatego że tak
jestem w nich „zapatrzona”, że pragnę „wyprać się” z własnej indywidualności (lub jej
resztek – jakby rzekł pesymista), ale dlatego że: po pierwsze, coś mi strzeliło do głowy, po
drugie, jest pewna, spora przestrzeń w moim marnym żywocie, którą Sztuce zamierzam
rzucić na pożarcie (o Olimpie! Dlaczego krytyka nie ma swojej muzy. Aha! Bo krytyk to
zmora, to Rubikon literata, a nie „natchnienie”, „wonny Zefirek” i te pe. Ha, trudno, ha!),
a owej zachłannej Istoty nie śmiem pojmować (i nie chcę, na Allacha, nie chcę!!) inaczej
jak Mistrze [!] moi: Boy-Geniusz i Malarzyna – ten drugi. A Kazik? No, ten mi udowadnia
wciąż samym sobą, że wierzyć w to, iż ludzie zrozumieją Socjalizm, ma podstawy
solidniejsze i pewniejsze niż np. wierzyć w przepowiednie Wernyhory556 na temat końca
świata. A ponieważ przyjemnie jest przypuszczać, że świat dąży ku socjalizmowi, a nie
ku kretyństwu, więc – no więc właśnie: owo „przyjemne przekonanie” zawdzięczam
Kazikowi. Ot, co!
Nie jestem zwolenniczką „propagandy na siłę” i masowych pieśni, i tańca „labada”557,
i moskiewskiej mody, i wierszy „programowych”, i 99% naszej współczesnej
„państwowo-twórczej” literatury raczkującej w pieluchach socrealizmu, ale za to jestem
entuzjastką socrealizmu i wierzę, no wierzę, na Allacha, w jego nadejście („wywalczenie”
– poprawiłby Kazik), chociażby „takie” podejście było utopią. No niby dlaczego nie ma
być Utopią?!! A że Pokoju chcę – to mi zawsze wolno. I tysiącom, milionom – „takich
rozmaitych”; nawet tych najbardziej „postrzelonych”.

Finita z tym tematem.

Zważywszy to i owo, i dziesiąte, okazuje się, że „długo” nie tworzyłam, bo data


ostatniego liścidła brzmi – 25 VII. Zacznę, niestety, od faktów (bo nastroje cholera sprzed
paru dni – cholera, mam trudności z ortografią – są już „ z lekka” przebrzmiałe. Lubię
antyki, ale nie cierpię gratów), no a potem chyba „sprawa Waldka” (o!).
Na obozie było mi cudnie do końca. Kazik wyjechał 29 VII (jako ochotnik pojechał na
brygady żniwne do Giżycka; Janek B[anucha] też – pisał). W przeddzień łaziliśmy
wieczorem mnóstwo po „deszczu, błocie i słocie” i „gadaliśmy o wszystkim”. W jednej
sprawie nie jestem z Kazikiem zupełnie szczera: otóż ja nie pojmuję, mimo wszystko,
socjalizmu tak jak On. Nie zgadzam się z licznymi „metodami” kierowników naszego życia
państwowego, nie imponuje mi „prawdziwie proletariacki” charakter. W najlepszym
wypadku przymykam oczy i uszy na to, co słyszę o różnych Gęsiówkach558 i te pe, i mówię
(też nie całkiem szczerze): trudno, gdzie drwa rąbią, tam drzazgi lecą, no i w ogóle – nic
nowego bez oporu itp. W ogóle – „inteligencka miękkość” i skłonność do „zbytecznego”
przerafinowania. Spaczony humanizm – przeżytek burżuazyjny. Tak nazwaliby to niektórzy.
Może mieliby rację – nie wiem (trudno być więcej niż obiektywnym – to byłoby już
jasnowidzenie). W każdym razie o tym wszystkim Kazik nie wie, bo bałabym się, że takie
mnóstwo „wątpliwości” godziłoby w fundamenty świeżej przyjaźni, na której bardzo mi
zależy. Ale to tylko jedno i nie takie znowu istotnie ważne. I o ile [!] stosunki po powrocie
Kazika (16 VIII) ułożą się tak, jak przypuszczam, to również zostanie „zlikwidowane”. Już
się nie obawiam „odsunięcia”. Mogę być pewna tylko rzetelnej, ludzkiej pomocy
i zrozumienia. Mamy jednego wroga – brak czasu (u Kazika), ale z tym pójdziemy na
kompromis. Aha, jeszcze jedno „w tej materii” – Kazik kończy z pływaniem. Sport w ogóle
na dalekim miejscu po nauce i jeżeli w ogóle, to lekkoatletyka. Kazik ma z tego powodu
liczne „komplikacje psychiczne” – jak zresztą i liczne, logiczne motywy (jejejej, ile
rymów, jaki styl!). Pływanie znaczyło kiedyś dla Niego bardzo dużo; w tym duchu
„wychowywał” Adama Derentowicza i mnie. Teraz czuje się winny wobec dwóch ludzi –
Olka i Adama. Oczywiście – tylko w związku z tym.
Teraz – że nie mam co robić, no i „tak w ogóle” – czekam po trosze na Kazika. Jurek
Szafsko (jest teraz na praktyce; pisze) myśli, że to jest miłość i cieszy się jak dziecko. On
by tak bardzo chciał! Pamiętam, kiedyś, kiedyś w klinice tak mnie „swatał” z Kazikiem. No
ale „to nie to”. Tym niemniej [!] bardzo mi miło, kiedy [!] to tak wyglądało. Sama nie
wiem, czemu.

A teraz Waldek i fakty:


W przeddzień zakończenia obozu był potańc. Taki huczny, „nadzwyczajny”. Poszłam.
Właściwie nie miałam zamiaru dobrze się bawić, a nawet w ogóle bawić się, bo tak: raz,
że byłam w najohydniej szerokich spodniach od dresu, a pod bluzą miałam jakiś wymięty
łaszek, na głowie zaś nieśmiertelną chustkę w stylu „dziewczyna i traktor”, po drugie,
asysta Staszka pozbawiała mnie szerszych widoków na męskie towarzystwo (jeżeli „owo”
– co „brzmi problematycznie” – miałoby ochotę na mnie), no i po trzecie – na zabawie
w niczym nie przypominam zamiłowanej „aktywistki”: nie lubię „heine-mediny”, ale lubię
dobry jazz.
Tymczasem wszystko przybrało obrót jak najmniej oczekiwany: Stasiek znikł w chwili,
gdy to nie było jeszcze zbyt pożądane. Powiedziałam mimochodem parę, powszednich
zresztą, głupstw à propos wrodzonej antypatii do tańczenia z nim, więc znikł, uwodząc
pewną Ewunię tudzież Zosię, co się nazywa „zemsta”, ale jest dla mnie zazwyczaj bardzo
wygodne. Tym razem poczułam się na pięć minut formalnie „zostawiona na lodzie”, które
to zresztą uczucie nie jest zbyt przykre, jeżeli łączy się z bezgranicznym poczuciem
swobody. Nie miałam zresztą czasu na analizowanie własnych uczuć i poczuć, ponieważ
zjawił się Waldek Bagłajewski559 i bawił się ze mną cały wieczór.
Waldek... Ha! Obrobię go w tym oto cierpliwym zeszycie z trzech (tyle mi znajomych)
stron medalu, ale – jutro. Albowiem teraz idę spać. Jestem przemęczona spędzaniem
wakacji oraz skromnym udziale w „tymże” much, upału i brudnej wody.

12 VIII 1952

Waldek ma 22 lata560, skończony AWF i rangę porucznika (awans otrzymał na Zlocie).


Jest „wysoki i szalenie przystojny”. Osobiście znam go od dn. 30 VII, a nie osobiście
bardzo dawno, czyli około roku. Najpierw to nieosobiste:
W ubiegłym roku o tej porze był obóz „asów” przed Spartakiadą, na którym m.in. była
Alina Krzcińska. Po obozie był bankiet, a na bankiecie – Waldek, trzykrotny mistrz Polski
w Wieloboju Oficerskim. „Jako taki” i jako młodzian piękny i tajemniczy miał szalone
powodzenie i rzesze się w nim kochały. Ale on wybrał Alinę, adorował ją i szaleli do
godziny 2300, co wzbudziło zrozumiałą sensację wśród sportowców CWKS
z przyległościami. Potem widywali się rzadko, ale namiętnie, u Waldka albo „na mieście”
– aż do lutego. Alina opowiadała mi o tym szczegółowo w (częstych zimą) „chwilach
zwierzeń”, przy czym twierdziła, że Waldek jej się podoba, ale że się w nim bynajmniej nie
kocha, tudzież że on w niej się również nie kocha, tylko... nie wiadomo co, bo Waldek jest
„sfinks” i w ogóle – niebezpieczny. Ogólnie biorąc, coś w tym sensie: igram z ogniem,
igram, ale do czasu, bo jeżeli wpadnę i zakocham się, to wiem, że nie mam szans i wtedy –
psychiczno-sercowo-zmysłowa klapa.
No i taka była Aliny Waldkowa historia mniej więcej do lutego. Od tego krytycznego
miesiąca Alina (widocznie „niebezpieczeństwo” wzmagało się) jednak [?] zaniechała
wizyt u Waldka, który też nigdy się nie narzucał. Widzieli się raz czy dwa razy, całkiem
przypadkowo i jak gdyby nigdy nic.
Na obóz przyjechał Waldek jako koszykarz, był niedługo, wyjechał na Zlot (jako jeden
z organizatorów, więc grubo wcześniej) i znowu wrócił. Mimo zgrzytów z Aliną na tematy
społeczno-polityczno-wychowawczej działalności i „poglądów”, na ten jeden temat
zostałam jej „powiernicą”! No więc podobno (według relacji Aliny) „żyło jej się” na
obozie z Waldkiem cudownie: nawet z rozmowami musieli się konspirować, bo przecież
aktywista itp. – poważna figura ({w czym?}) i osobistość (to właśnie ta jedna strona
medalu, druga to Alina, a trzecia {to ja} – o tym potem), ale to nic. Na potańcach byli
jednak oficjalnie razem, a kiedyś wieczorową porą widziałam ich na sentymentalnej
przechadzce. W nocy namiętnymi szeptami objaśniała mnie [!] Alina, że niebezpieczeństwo
się wzmogło, i że oboje „mają ochotę”, czego do pewnego, niewielkiego stopnia nie
chciałam zrozumieć. Przecież Alina zaklinała się, że go nie kocha. Czy można – przecież to
pierwszy raz – oddać się mężczyźnie, w stosunku do którego nie żywi się żadnych uczuć
poza zwykłym fizycznym pożądaniem. Ja rozumiem – XX wiek, wiek bomby atomowej,
zezwierzęcenia i... najwyższej kultury; wiek piekła kontrastów. No zresztą – można i tak...
Czułam jakiś dziwny sentyment do tej „pary”, gdy poznawałam ich od strony Aliny,
sugerowałam Alce (tak jakoś mi się wydawało, tak czułam), że Waldek ją kocha, tylko nie
chce być wyśmianym, znając stosunek Aliny do niego. Bardzo się tym pasjonowałam;
zresztą nie było w tym nic dziwnego, bo sama będąc na ten temat [!] w głupiej (kiedyś
mówiło się w tym miejscu „tragicznej”) sytuacji, zawsze życzę ludziom wszystkiego
najlepszego – tak jak Elizie i Jej Kazikowi.
Tymczasem nadszedł ten potańc. I „zjawił się Waldek Bagłajewski, i bawił się ze mną
cały wieczór”. Było to tak: przyszedł z jakąś lekkoatletką, śliczną i miłą dziewuszką, która
również była na Zlocie. Zresztą tam było większe towarzystwo (o rany, nie na Zlocie,
a wtedy, z Waldkiem i dziewuszką). Gdy Waldek zaczął chronicznie tańczyć ze mną, nie
byłam właściwie zdziwiona – ot, „kolega po aktywności”. Siedzieliśmy przy jednym stole
prezydialnym, może zresztą rozmawiał o mnie z Kazikiem, no i – nie było Aliny. Potem
przyszła Alina. Tańczenie nadal z Waldkiem było dla mnie piekielnie żenujące,
przypuszczałam, że oni może się pogniewali, a czuła na tego rodzaju sprawy – nie chciałam
„być w środku” (pamiętam Jerzego bawiącego się przy „takich” okazjach z którąkolwiek
z moich koleżanek; to bolało). Powiedziałam mu to jakoś „prosto z mostu” (co
charakterystyczne dla mojej postawy na obozie – nigdy nie rezygnowałam ze szczerości
i prostoty w zachowaniu). Waldek trochę udawał zdziwionego, spytał o „przyjaźń” (??!!)
Aliny ze mną, a potem: „Ty musisz ją bardzo lubić?”. „Tak, bardzo”.
Nie czułam się zobowiązana opowiadać Waldkowi o naszych światopoglądowych
konfliktach i Aliny fałszywym stosunku do mnie, i o tym, że wiem, jak mnie czasami
nienawidzi, jak się denerwuję i złoszczę. Ostatecznie, co go to wszystko obchodzi. Jestem,
mimo wszystko, koleżanką Aliny, a nie jego.
No więc poszedł, a potem wrócił znowu. Już nie mówiłam na temat Alki ani słowa (no
bo co? Plotka ma z tego wyjść czy jakieś „swatanie”? To nie moja rola). Zachowywałam
się całkiem correct561 i było mi trochę nieswojo. Wobec „tłumów” imponowało mi trochę
to, że „sam Bagłajewski się ze mną bawi”, no ale to nie taka znowu supersatysfakcja.
Potem wracaliśmy razem do domu. Była ciemna, pogodna noc, a Waldek bredził na temat,
że mnie „strasznie polubił”, i że „musimy się bliżej poznać” itp., itd. Sama nie wiedziałam,
jak to rozumieć. Odegrałam miłego i prostolinijnego dzieciaka, o Staszku wyrażałam się
(zapytana) per „moja była sympatia”, a o Kaziku z wielkim Szacunkiem i w tonie „nie waż
się tknąć Jego autorytetu” i wreszcie poszłam spać.
Wieczorem Alina strasznie płakała, a ja czułam się piekielnie. Okazało się, że chodzi
„w ogóle o powrót do tej okropnej Warszawy, w której nie ma nikogo i niczego, a Krystka
(Cholewska), wyśniona, wymarzona i kochana, w ogóle anioł – wraca do Zakopanego.
Och, jakie to życie potworne”. Ja się nie śmieję z Alki. Ja tylko uważam, że jeżeli jej
(właśnie jej) jest źle, to tylko jej i wyłącznie jej wina. A tego nie wolno robić – grzech
wobec życia. Zresztą jeszcze o tym popiszę.
Nazajutrz wyjeżdżaliśmy. Trochę spałam, trochę się pakowałam, trochę grałam w piłkę
i kąpałam się w ukochanym jeziorku, z którym tak strasznie trudno było mi się pożegnać,
a o Waldku zupełnie zapomniałam. Dopiero przed samym wyjazdem (Waldek wyjeżdżał
dopiero następnego dnia, przez Poznań – ma tam rodzinę i służbowe sprawy) zdołał mnie
Waldek „złapać”, bezceremonialnie „przeprosił” Mirka P. – mego żonatego Don Juana,
i umówiliśmy się w sobotę na MDM-ie562.
A do tej soboty było tak: jazda, pociąg, sentymentalne scenki ze Stachem uwieńczone
„wielkim kochaniem przez jedną noc”, potem – Warszawa. Wielka tragedia ze zgubieniem
portfela z forsą i dokumentami i wreszcie – normalne życie. Mama, dużo słodyczy, pokój
z dziurami w ścianach, upał, tłumy i brudna woda w basenie, ogórkowy sezon w teatrze…
Jedne rzeczy nudzą (siedzenie we względnie chłodnym domu i czytanie „Żyć Literackich”
[!] lub rozmowy z mamą lub Lucyndą563), inne męczą (skwarna, tłoczna podróż na basen
i z powrotem, trening w brudnej zupie, Stachowe pretensje, żale i złości). Najpierw
mieszkała u nas trochę Alina i było „słodkie pojednanie” (z mamą; ze mną; teraz i już pod
koniec obozu było „jako tako”). Moje stosunki z Aliną są nieco dziwaczne – lubię ją mimo
wszystko i nie mam do niej zaufania – za wszystko. Tłumaczę jej, że jej nieszczęścia
spowodowane (jak sama to określa) „brakiem wiary w siebie” i pozbawieniem „zdolności
cieszenia się z życia” – są urojone, i że trzeba chcieć z nimi walczyć. „A ja nie chcę i nie
umiem. No bo po co? Po co?! Nic mi się w ogóle nie chce i na nic nie mam ochoty, bo
z góry wiem, że będzie uwieńczone fiaskiem”.
No i gadaj tu z taką – „z góry wie” i cierpi. Ja rozumiem, współczuję, ale czasami
cholera mnie bierze. Taka Teresa – ma życie, że i pies by zapłakał, a jeszcze ma tyle siły
i dobroci, i tyle radości i uśmiechu!! A Alina niebrzydka, dobra pływaczka (a gdyby
trenowała – bardzo dobra pływaczka), doskonale tańcząca, obdarzona powodzeniem
u chłopców, jeśli go tylko zapragnie, i sympatią u ludzi, jeśli postara się być jej godna.
A tu chodzi czasami nachmurzona jak posąg, bo jej „ci ludzie nie odpowiadają”. A potem
cierpi, że pływacy tak a nie inaczej się do niej odnoszą. No a jak mają się odnosić, skoro
ona ich traktuje jak udzielna księżna. „Ci ludzie” też mają godność.
I ona to rozumie, tyle ze mną o tym rozmawia. I nie chce być inna. Męczy się i dręczy,
wspominając tylko od czasu do czasu o jakiejś „pomocnej dłoni”. A cóż to jest –
przepaść?? To jest dołek, rów przydrożny.
Żyć i myśleć tak jak Teresa? Ona „nie potrafi”. A szkoda.
Tak się przedstawiają sprawy z Aliną, wciąż aktualne. A w ową sobotę – Waldek.
Byliśmy na balu w Klubie Oficerskim. Luksusy, salony, parkiet i lody, i wino, i orkiestra
w ogrodzie. Trochę to jak w staroświeckim filmie, zresztą bardzo miłe. Waldek
nieskazitelnie przystojny, ślicznie tańczący, powszechnie uwielbiany – ot, „chłopiec
malowany”.
Prawi rzeczy raz poważne, raz głupie (o oczach i o tęsknocie) i patrzy się w owe oczy,
i myśli, że czaruje. Ale to nie są czary, bo ja widzę mechanizm. Zdaję sobie z tego sprawę
i żałuję.
Nazajutrz – cały dzień z Waldkiem. Wisła, cicha, podwarszawska plaża (to była cała
eskapada z przygodami), dużo słońca, śmiechu i coraz bardziej szczerej rozmowy, nic
nieznaczące pocałunki, wśród których dowiaduję się, że nie umiem całować. Umiem, ale
nie chcę. I nie mam ochoty. Zostaję „rozkosznym dzieciakiem” – można i tak... Była jeszcze
jakaś dyskusja o Waldka stosunku do kobiety (że nie powie „kocham”, zanim się nie
upewni, że uczucie jest całkowicie odwzajemnione), potem ogólniej i o przyjaźni – że jej
nie ma, że to fikcja. „Wytaczam” jako argument Kazika i dowiaduję się, że to też tylko
forma innego niż „ideowe” zainteresowania, może zresztą nawet nieuświadomiona,
wspominam o Szafie... Nie zgadzam się, protestuję. Znowu – że dzieciak, że to zresztą
bardzo miłe, „takie świeże”. Nie sprzeczam się, bardzo mi z tym dobrze. Potem
niedyskretne pytanie – czy kochałam. Przebąkuję coś niecoś, zresztą szczerze, o Jurku,
potem o dumie (że „raczej” bym teraz już nie wróciła, ale nie wiem), potem, że to była
miłość, i że byłam (i jestem?) „gotowa na wszystko”. Tylko w wypadku miłości? Tak.
Gadamy, dyskutujemy o różnych rzeczach, staje się bardziej swojo niż przypuszczałam,
wracamy bardzo na wesoło. Na szosie zatrzymuje się ni stąd, ni zowąd elegancka limuzyna,
a przyjemny pan pyta: „Państwo do Warszawy?”. „Tak”. „No to prosimy”.
Wsiadamy, zdziwieni i uradowani, za 15 minut jesteśmy na Kępie. Żegnamy się, obiecuję
pierwsza napisać (Waldek jedzie do Elbląga jako wykładowca do jakiejś szkoły
oficerskiej).
Potem znowu: dom z mamą nad wyraz jędzowatą i bez pieniędzy (tata w ciągłym tournée,
zresztą mnie nie wypada prosić po tych niefortunnych zgubach), basen z brudną wodą,
falami i tłumem, Alina ze swoimi nieszczęściami i skomplikowanymi rozmowami o Waldku
i „tej całej ich historii” (a o tym, że my się widzieliśmy w W-wie, Alina, nie wiem, skąd,
wie – pewno Mirek wypaplał, bo był na „Balu”), „moje chuligany” z wiecznymi
projektami zabaw i mało udaną ich realizacją, i Staszek z żalami, pretensjami i miłością
oraz sercem na dłoni... Uf, nie mogę. Jakieś jednostajne i męczące (przez ten upał,
psiakrew, na nic się nie ma ochoty). Śmieję się, ale to fakt: pogoda mnie męczy. Normalnie
lubię upały, bo można się opalać, kąpać i wyczyniać różne brewerie. Ale właśnie wtedy,
kiedy jest się w czym kąpać. Wtedy jest cudowne uczucie – upał i zzzimna jak lód woda.
A woda jest ciepła i cuchnąca. Brrr... to dyskwalifikuje w moich oczach całe warszawskie
lato i straszliwie mnie męczy. No a w tej chwili nawet te brudy i wątpliwe przyjemności
towarzyskie są uniemożliwione, ponieważ jestem „chora” i siedzę w domu, żeby się nie
denerwować widokiem, bądź co bądź, kąpiących się rzesz. Oho, przyszedł list od Waldka,
zobaczymy, co pan Waldemar pisze. Albo nie – najpierw skończę z tym.
No więc mój dzień wygląda mniej więcej tak: wstaję około 9-tej, przeważnie obudzona
telefonem Lutka. Potem on, czasami Andrzej, przychodzą do mnie i idziemy na[d] Wisłę
albo gadamy trochę, a potem ja idę na basen. Tam są wszystkie wymienione akcesoria poza
treningiem, który w tych warunkach jest niemożliwy (niektórzy trenują o 7-ej rano, ale to
nie dla mnie). Potem obiad. A potem „chuliganimy się” u mnie, u Lutka lub u Andrzeja (ich
rodziców nie ma w W-wie) i bredzimy od rzeczy oraz gramy płyty na czym się da (jakieś
straszliwe graty) przy akompaniamencie plotek o nieobecnych. Ostatnio żerem naszym jest
Janusza mama strzegąca pilnie uczącego się synka. Wieczorem czasem „chuliganimy się”
w postaci tańczenia, ale najczęściej leżę plackiem w domu i czytam powieść z repertuaru
Mostowicz-Locke-Wodehouse564 oraz zjadliwe krytyki złośliwych krytyków.
Mówiąc bardziej ogólnie: smażę się, duszę, kiszę tudzież przypiekam i klnę rzecz
piekielną – rozsypane po całym miesiącu egzaminy. O, co do tych ostatnich:
W sobotę o g. 15-tej pisałam polski. Wpadłam zziajana i spocona do sali i prosto
w ramiona Olki B[yszewskiej] (ona pisała rano), a ta, obcałowawszy mi to i owo, usadziła
mnie obok Olgierda, któremu ostatnio strzeliło do głowy zdawać na dziennikarstwo.
Ów młodzian, posiadający już leg[itymację] studencką architektury oraz cyniczny pyszczek
znudzonego życiem mopsa-inteligenta, przyjął mnie nad wyraz życzliwie i weseliliśmy się
długo i dziarsko. Dzielnie sekundowali nam w tym siedzący z tyłu młodzieńcy – jeden
w okularach, dowcipny i ze Stargardu565, a drugi bez okularów, niedowcipny i z Elbląga.
Potem prof. Litwin566 poinformował zebranych, że wszyscy zdadzą doskonale,
napisawszy dzieło językiem jędrnym, pięknym i soczystym (!), po czym podyktował tematy.
O Mickiewiczu miałam wiadomości, na temat o Żeromskim – ochotę, a na temat trzeci
(„Odbicie życia Polski Ludowej w znanych mi utworach współczesnych pisarzy”) – ani
ochoty, ani wiadomości, więc zgodnie z zasadami obowiązującej u mnie logiki wybrałam
ten trzeci i napisałam poemat epokowy mocno wsparty na bazie i oblany jeziorem mętnej
wody. Poza małymi wyskokami Olgierda w stylu: „Agnieszka, tak mi się nie chce – popisz
trochę, co?” (pisał przy pomocy licznych „materiałów” – Żeromskiego), było cały czas
bardzo pięknie i wesoło.
Potem byłam z nowymi znajomymi (tymi „z tyłu”) na lodach i kawie na MDM-ie i było
znowu bardzo wesoło, bo jako niedoszli dziennikarze byliśmy wszyscy bardzo pyskaci,
a ja (co mi się ostatnio bardzo rzadko zdarza) „cięta” i dowcipna. Ten w okularach
(Ryszard567 go wołają) – również i trochę w stylu Malarzyny.
Forsy ostatnio u mnie ani śladu (już zresztą o tym wspominałam, ale to takie „żywotne
zagadnienie…”). Z tego, co zdołałam uciułać z maminych datków (na tramwaj + 50 groszy
itp.), wysyłam paczkę z chałwą i czekoladą do Jurka S[zafrańskiego]. Głodzą go tam (mego
„męża” kochanego), na tej całej praktyce, a rodzinka wyjechała, więc poza listem, wypada
wysłać „coś konkretnego”.
Mam ogromną ochotę pojechać do Teresy, bo strrrasznie dawno Jej nie widziałam,
a myślę o Niej (nie wiem, dlaczego właśnie tak) tak, jakbym się wczoraj z Nią widziała,
i jakby Ona cały czas była przy mnie (obóz, Stach, Waldek i w ogóle wszystko)
i obserwowała te wszystkie brewerie. To ci, cholera, los – nie mieć forsy na pociąg!
A przecież nie zrezygnuję z paczki. Przejmować się nie przejmuję. Tylko ot – głupio.
No, co tam u Waldka słychać?

13 VIII 1952, środa


Zeusie Gromowładny! Święty Kalasanty i temu podobni!! Worek z ludźmi się rozpruł:
Śpię. Telefon. Zrywam się – to Lutek, żebym nie zapomniała, że za dwie godziny mam
przyjść. Aha, dobrze, pamiętam; tymczasem.
Znowu uparcie śpię. Dzwonek. Wkraczają – Alina i Mewka. Żeby z nimi iść nad Wisłę
(bo w basenie wodę zmieniają). Nie mogę – nie wytrzymam, wejdę do wody i co będzie?
Dodatkowy tydzień „nieczynności” technicznej. Wpada Ada P[rokop].
Siedzą; gadamy; wesoło. Stygnie kawa, ja w rozchełstanym szlafroku, Lucynda skrzeczy.
Dudnienie i energiczne dobijanie się do drzwi. Andrzej. „Figa jest?”. „Nie ma, za to dużo
kobiet”. „Tak? No to nic. Kit jej w oko”. Jadę na uczelnię (oni mają ogłoszenie wyników
pisemnego i możliwość ewentualnej „poprawki”). Do widzenia, „kuchana” [!].
Wynoszą się wszyscy. Jem. Przychodzi Figa. Dzień dobry, całuski, gadanie. Ubieram się,
wychodzimy. Rujnuję się na paczkę dla Jurka (chałwa, czekolada), wysyłamy. Żegnam Figę
i idę do Lutka. Uf – błogi spokój: Klubowy fotel, dobry papieros i… książka do historii
(wypadałoby umieć coś więcej poza „podłożami” i historią Francji). Lutek na tapczanie
kuje ze ściąg chemię – ma egzaminy + poprawkowy.
Idę na obiad. Spoczywam na laurach, czyli leżę w szlafroku („zawiązuję sadełko”)
i czytam powieścidło. Przychodzi mama. Potem Andrzej z Bogdanem, utytłani obrzydliwie
czarnym smarem – w rękach dzierżą dumnie sprężynę od patefonu – rozebrali go na
kawałki, zamierzają włożyć nową. To się nazywa reperacja. No – „to się pokaże”. Piją
dużo wody z sokiem. Gadamy wesoło, wychodzą.
Przyjeżdża ojciec. Rozmawiamy, dzielimy się wrażeniami – ja z obozu, ojciec
z tournée. W międzyczasie parę telefonów i kilka nieważnych wizyt. „Wpadają” Alina
i babcia, i ciocia z Maćkiem. Siedzą, gadają, znikają; w międzyczasie Lucynda prasuje
Maćkowi majtki i piecze szarlotkę (!). Wracam do tatusia, po drodze przyjmując parę
telefonów, m.in. od Figi, która usprawiedliwia się, dlaczego nie wpadła po południu.
Wspaniałomyślnie wybaczam. Rozmawiam z tatusiem, dzwonek – to Andrzej, już umyty,
w towarzystwie Bogdana, Janka K[rystera] i jednego chłopaka (pokazują mi go od dawna,
przyprowadzają... Ale nie pamiętam, „pokręcił mi się” z kimśtam). Rozgaszczają się,
„proszą”, żebym się czuła jak u siebie w domu i zeżerają mi wszystkie jabłka. Przysięgają
mi, że były smaczne. Możliwe. Paraduję w kostiumie kąpielowym i „koszuli Trumana”568.
Gadamy. Wesoło. Wraca mama (bez babki). Gada z nami. Jeszcze weselej. Znikają.
Chcę porozmawiać z tatusiem. Tatuś – śpi.

Oooooooooooooo…

Rany, jaka sympatyczna burza. Grzmi jak… ee, o tym już tyle pisali! No, w każdym razie
jak w solidnej stuprocentowej burzy.

14 VIII 1952, czwartek


Jeżeli Teresa się nie domyśli, że marzę o Niej, to… to już wiem, co zrobię – wyślę do
Niej Kartę!!! A może nie? Jest nadzieja, przecież ojciec przyjechał z, bądź co bądź, pełną
kabzą. Marzę o dziesięciozłotowym banknocie. Albo o naprawie roweru. Zeusie
Gromowładny – skąd wziąć dziesięć złotych?!!
A on nie słucha. Może zresztą i ma rację. Sam nie ma (takie, panie, czasy), a jeszcze by
drugiemu dał. I to komu? Eeeeeee... Zawracanie Olimpu.
Zaraz idę na plażę z różnymi kobietami, które po mnie przyjdą. Ciekawe, czy dziś będę
miała taki interesujący dzień jak wczoraj.
A może, może przyjedzie Teresa?! Oho, marzenie pustej głowy. Ona się uczy. Cóż –
wolno Jej. Ja też się „uczę”.

23 VIII 1952, sobota


Wtedy, w czwartek, zdobyłam „dziesięciozłotowy banknot” i pojechałam do Teresy. Ona
tyra w domu „jak pies”. Mama w szpitalu, Irka w pracy, a Teresa calutki dzień przy
dziecku569 i przy garach. Coś strasznego! A przy tym wszystkim Ona potrafi być jeszcze
taka uśmiechnięta i kochana!! Chociaż czasem to naprawdę trudno.
Wtedy to postanowiłam, że „żeby nie wiem co”, Teresa pojedzie ze mną, chociaż na parę
dni, nad morze i będzie miała „strzęp wakacji”.
Tego samego dnia wieczorem wyjechałam z tatusiem i panią Pellegrini do Katowic,
a prosto stamtąd – do Wisły. Co prawda, bardziej interesującą byłaby dla mnie pierwsza
część ich tournée (Mazury, Wybrzeże), no ale musiałam się „zastosować do
rzeczywistości”.
Podróż była bardzo męcząca (tłok z Katowic do Wisły straszny), ale za to pobyt w Wiśle
– cudny. Basen, góry, lasy, przemiły pensjonat – oto dekoracja. Wypływałam się
(w chłodnej, czystej wodzie!), wyhasałam – za wszystkie czasy. Pani Pellegrini jest bardzo
miła i wesoła – rozmawia się z nią jak z dobrą, wesołą koleżanką. Bardzo się polubiłyśmy.
Potem byliśmy w Szczyrku pod Bielskiem. Tam również – śliczne góry (Szczyrk położony
jest wyjątkowo malowniczo – jak w alpejskiej kotlince), dwa (aż!) baseny. W Szczyrku był
pierwszy koncert z zastępstwem niejakiego pana Bogdanowicza (Cieszkowski z powodu
zębów i kłopotów osobisto-materialnych nie mógł jechać). Jest to nader pocieszna figura –
bardzo przebrzmiały amant operowy, obecnie pan o małym głosie i dużym brzuszku
i administrator grupy. Dowiedziawszy się, że ma wystąpić, odgrywał rolę „lwa sceny”,
miotał się i krzątał z mnóstwem hałasu o nic i w przekomiczny sposób puszył się własną
wielkością. Bawiło nas to szalenie. Notabene odpowiadał gustom szczyrkowskiej
publiczności. Co będzie dalej – nie wiadomo. Pani Józefina była na scenie wprost urocza.
Osobiście koncert mi się nie podobał, bo: po pierwsze, nie było fortepianu (nie cierpię
harmonii), po drugie, za dużo arii i aryjek – nie znam się na tym. Ten program
z Cieszkowskim jest barwny i urozmaicony, a przede wszystkim na wesoło, a tak to – taka
„lipa”.
Później jeszcze byliśmy w Wiśle, a po południu w poniedziałek wyjechałam. Całą drogę,
szczególnie z Katowic do W-wy, uczyłam się historii, aż łeb pękał (najwyższy czas – na
naukę, nie na pęknięcie łba).
W poniedziałek w stolicy nie robiłam nic, poziewując tylko z rzadka i tolerując wizytę
Ludwika K[ozłowskiego]. Wieczorem byłam w teatrze na Fircyku w zalotach570
w Narodowym. Niezłe. Wołłejko571 przesadza jak zwykle. Zresztą kobietom się podobało
właśnie tak, a nie inaczej zagrane.
We wtorek rano był ten egzamin. Miałam stracha jak cholera, ale poszło gładko i, co mnie
ucieszyło, od razu powiedzieli mi, że zdałam. Ogarnęło mnie upajające poczucie wolności.
Od tamtego czasu żyje się Spartakiadą – cały dzień na zawodach. Upajam się sukcesami
Adama Derentowicza (200 m – 2:57; 100 m – 1:21) i marznę (po upałach, dla odmiany,
zimno i leje). Strasznie, strasznie chcę spotkać Kazika. Jestem złakniona rozmowy z nim,
jego entuzjazmu życia i pracy, jego spokojnych, dobrych słów. Tymczasem najpierw ciągle
się „mijaliśmy”, a teraz Kazik w ogóle nie przychodzi. Stach w dodatku robi aluzje do
mego stosunku do Kazika i to mnie strasznie denerwuje. Idiotyzm – oceniać wszystko
według jednej miary. „Marzę o Kaziku!!”.
Widziałam się już z Waldkiem (przy strzelaniu na wieloboju). Był „bardzo zakochany”.
To bzdura. Trochę mi tylko imponuje – ot i wszystko. Alina trochę zazdrosna, trochę
szczerze ubawiona. Bardzo dobra dla mnie ostatnio. Dlaczego?
Dzisiaj pływałam 200. Przegrałam fatalnie, zresztą tego byłam pewna i nie dlatego nie
mam humoru. Sama nie wiem właściwie, dlaczego. Chyba przez tę „ciuciubabkę”
z Kazikiem.
No, w poniedziałek jedziemy z Terenią do Juraty. Bardzo, bardzo chcę, żeby Jej było
dobrze. Narzucają mi się z przyjazdem Lutek i Stach. Cóż mogę zrobić – niech
przyjeżdżają. A tak bardzo chciałam, żebyśmy były same!! Byłoby cudownie!

515 Zob. przyp. 5, s. 72.

516 Właśc. Evviva l’arte (hisz.) – niech żyje sztuka. Parafraza refrenu piosenki Kankan (sł. Leon Schiller, muz.
Jacques Offenbach), który brzmi: „Choć mamy buty podarte, buty podarte, buty podarte, / Jednak eviva l’arte, eviva l’arte.
Siup!”, zob. także pierwowzór, Evviva l’arte Kazimierza Przerwy-Tetmajera.

517 Nawiązanie do wyimka z trzeciej części Dziadów Adama Mickiewicza („Sczerniał, schudł, ale jakoś dziwnie
wyszlachetniał”), zob. Adam Mickiewicz, Dziady, w: tegoż, Dzieła poetyckie, dz. cyt., t. 3 (Utwory dramatyczne), s. 141.

518 Elżbieta Kinast – koleżanka z klasy.

519 Halina Dybczyńska – nauczycielka historii.

520 Abiturient – uczeń kończący szkołę średnią, maturzysta.

521 Robert Koch (właśc. Heinrich Hermann Robert Koch, 1843–1910) – niemiecki lekarz, uczony, twórca mikrobiologii
lekarskiej, laureat Nagrody Nobla w dziedzinie nauk medycznych za 1905 r. Odkrył m.in. prątek – bakterię wywołującą
gruźlicę.

522 Krystyna Kaltenberg – koleżanka z klasy Xc. Koperski – woźny.

523 Harry S. Truman (1884–1972) – amerykański polityk. W latach 1945–1953 był 33. prezydentem Stanów
Zjednoczonych z ramienia Partii Demokratycznej.

524 „Życie Literackie” (1951–1991) – krakowski tygodnik literacko-społeczny, redagowany najpierw przez Henryka
Markiewicza (1922–2013), historyka i teoretyka literatury polskiej, a od 1952 r. przez Władysława Machejka (1920–1991),
polskiego pisarza, dziennikarza i działacza PZPR.

525 „Cóż wiesz o pięknem? / Kształtem jest miłości” – fragment wiersza Promethidion Cypriana Kamila Norwida
(1821–1883), poety, dramatopisarza, eseisty, publicysty, grafika, malarza, rzeźbiarza. W takiej właśnie formie cytat ten
stanowi motto do Kształtu miłości Jerzego Broszkiewicza, zob. Jerzy Broszkiewicz, Kształt miłości, t. 1, Warszawa 1950,
s. 6. Właśc. „O roku ów! kto ciebie widział w naszym kraju!” – przywołany w Kształcie miłości (tamże, t. 1, s. 25)
wyimek z eposu Pan Tadeusz Adama Mickiewicza, zob. Adam Mickiewicz, Pan Tadeusz, czyli ostatni zajazd na Litwie.
Historia szlachecka z r. 1811 i 1812 we dwunastu księgach wierszem, w: tegoż, Dzieła poetyckie, dz. cyt., t. 4 (Pan
Tadeusz, oprac. Konrad Górski), s. 303.

526 Właśc. „Jasne jest, że żadnymi słowami nie opowie się pierwszego tematu Sonaty h-moll. Nie pomoże tu ani żadna
poezja ani proza – muzyka musi przemówić sama”, zob. Jerzy Broszkiewicz, Kształt miłości, dz. cyt., t. 1, s. 14. Właśc.
Sonata fortepianowa h-moll, op. 58 (1844 r.) – kompozycja Fryderyka Chopina na fortepian solo.
527 Zob. Jerzy Broszkiewicz, Kształt miłości, dz. cyt., t. 1, s. 70.

528 Właśc. „Wiesz, co Nietzsche powiedział? – Co? – »Czyż żyłem kiedy dla mego szczęścia? Dla mego tworu
żyłem…«. Artysta, który nie umie sobie tego powiedzieć z tą samą dumą, nie jest artystą” – fragment dialogu z powieści
Synowie ziemi Stanisława Przybyszewskiego (1868–1927), pisarza, poety, dramaturga, eseisty, publicysty, zob. Stanisław
Przybyszewski, Synowie ziemi, Wydawnictwo Tygodnika Ilustrowanego, t. I, s. 11.

529 Zob. przyp. 6, s. 72.

530 Błąd Agnieszki Osieckiej – powinno być: Franciszek Liszt (1811–1886) – węgierski kompozytor i pianista, mason,
przyjaciel polskich romantyków (m.in. Fryderyka Chopina, Adama Mickiewicza, Juliusza Słowackiego).

531 Preludium deszczowe (właśc. Preludium des-dur, op. 28 nr 15, powstało najpóźniej w latach 1838–1839) –
kompozycja Fryderyka Chopina na fortepian. Taniec z szablami – kompozycja Arama Chaczaturiana (1903–1978),
ormiańskiego kompozytora, dyrygenta, wykładowcy.

532 Zob. przyp. 66, s. 31

533 Mirosława Liebelt (Mirka) – pływaczka z CWKS-u.

534 Właśc. Colloquium (łac.) – rozmowa (pol. kolokwium). Niegdyś ustne zaliczenie materiału na uczelniach wyższych,
współcześnie jednak może być to sprawdzian zarówno ustny, jak i pisemny.

535 Stefan Żeromski (1864–1925) – pisarz, dramaturg, publicysta.

536 Speaker (ang.) – spiker.

537 Ożenić się nie mogę (reż. Maryna Broniewska, premiera 19 kwietnia 1952 r. w Ludowym Teatrze Muzycznym
w Warszawie) – sztuka Aleksandra Fredry (1793–1876), komediopisarza, pisarza, poety, żołnierza i wolnomularza.

538 Wiesław Chorosz – pływak z CWKS-u, maturzysta.

539 Rada Narodowa – terenowy organ władzy państwowej w PRL-u. Zadaniem Rady było dbanie o porządek publiczny,
umacnianie obronności i bezpieczeństwa państwa, uchwalanie planów gospodarczych dla poszczególnych jednostek
(dzielnic, miast, gmin, powiatów, województw), przede wszystkim zaś rady stanowiły instytucje fasadowe – powstały po to,
by zachować pozory demokracji, jednakowoż realizowały w pełni politykę PZPR-u.

540 Hamburka – mała łódź wiosłowa, spacerowo-turystyczna, zaopatrzona w przesuwne siodełko wioślarza.

541 Błąd Agnieszki Osieckiej – powinno być: Zerzeń – miejscowość między Saską Kępą a Miedzeszynem i Błotami,
obecnie część warszawskiej dzielnicy Wawer. Agnieszka Osiecka długo nie znała prawidłowej nazwy osady Zerzeń
i nazywała osadę „Rzeźno”, zob. Agnieszka Osiecka, Dzienniki. 1945–1950, dz. cyt., s. 150.

542 Właśc. „Czy-li znasz smutek szczęścia?” – fraza z wiersza Smutek szczęścia z tomu W cieniu miecza Leopolda
Staffa, zob. Leopold Staff, Smutek szczęścia, w: tegoż, Poezje, dz. cyt., t. 2, s. 193.

543 Zob. s. 338–405.


544 Właśc. Septet Górkiewicza i Skowrońskiego (od 1948 roku) – zespół jazzowy. Franciszek Górkiewicz (1907–1989) –
muzyk, trębacz. Juliusz Skowroński (1916–1999) – muzyk, saksofonista.

545 C’est si bon (sł. fr. André Hornez, muz. Henri Betti, 1947) – piosenka wykonywana w wielu językach, m.in. przez
Louisa Amstronga, Yves’a Montanda, Ellę Fitzgerald, Earthę Kitt.

546 Sentymentalny Joe (tyt. oryg. Sentimental Journey, sł. Bud Green, muz. Les Brown, Ben Homer, 1944) –
amerykański slow-fox wykonywany przez Doris Day. Polskie słowa napisała Zofia Walicka.

547 Rembertów – dawniej miejscowość podwarszawska, do 1951 r. siedziba wiejskiej gminy Wawer. Obecnie to
prawobrzeżna dzielnica Warszawy.

548 Irena Freliszka – koleżanka z klasy.

549 Święto KF – Święto Kultury Fizycznej.

550 Fragment ten Agnieszka Osiecka zakreśliła ołówkiem – informacja o wygranej Stanisława Kowalskiego wyróżniona
została szczególnie.

551 Nie udało się zidentyfikować tytułu prasowego, z którego pochodzi wycinek.

552 Adam i Antoni Rozbiewscy (Rozbieszczaki) – pływacy z CWKS-u.

553 Karol Dickens (1812–1870) – angielski pisarz i publicysta. Agnieszka Osiecka znała co najmniej jedno jego dzieło –
powieść David Copperfield.

554 Zob. przyp. 6, s. 72.

555 Przywołany powyżej sąd estetyczny Pierre’a Jeana de Bérangera stanowił credo Malarzyny (Jan Banucha – zob.
przyp. 40, s. 19).

556 Wernyhora – postać z folkloru ukraińskiego, kozak, lirnik. Część historyków uważa go za postać historyczną z okresu
konfederacji barskiej (1768–1772). Przedstawiany najczęściej jako wieszcz przepowiadający przyszłe losy Polski.
Agnieszka Osiecka znała tę postać m.in. z lektury poematu dygresyjnego Beniowski Juliusza Słowackiego.

557 Zapewne chodzi o popularną wśród dzieci (i kibiców sportowych) piosenkę zwaną Walczykiem labada
lub Walczykiem labado.

558 Gęsiówka – pot. nazwa warszawskiego więzienia. Przed II wojną światową było to więzienie wojskowe przy ulicy
Gęsiej 24, a w czasie okupacji hitlerowskiej wpierw Areszt Centralny Getta, potem Obóz Koncentracyjny Warszawa. Od
1945 r. Gęsiówka była obozem jenieckim, w którym NKWD (a później UB) osadzało żołnierzy AK i działaczy podziemia
niepodległościowego. Natomiast od 1946 do 1965 r. stanowiła Centralne Więzienie – Ośrodek Pracy w Warszawie.

559 Adam Waldemar Bagłajewski (1928–2005) – pułkownik Wojska Polskiego, pięciokrotny mistrz Polski i wicemistrz
letnich i zimowych wielobojów oficerskich. Od 1955 do 1970 r. pracował w CWKS-ie, potem kierował komórką
metodyczno-naukową w Inspektoracie Szkolenia MON. W 1978 r. obronił rozprawę doktorską na warszawskim AWF-ie,
gdzie w 1984 r. rozpoczął pracę dydaktyczną w Zakładzie Teorii Wychowania Fizycznego.

560 Błąd Agnieszki Osieckiej – powinno być: 24 lata.


561 Correct (fr. albo ang.) – poprawny, właściwy, przyzwoity, zgodny z przyjętymi zasadami.

562 Mirosław Popławski (Don Juan) – pływak z CWKS-u. MDM (Marszałkowska Dzielnica Mieszkaniowa) –
wzniesione w Śródmieściu Warszawy w latach 1950–1952 osiedle mieszkaniowe, zaprojektowane przez Józefa Sigalina
i Stanisława Jankowskiego. MDM stanowi przykład budownictwa socrealistycznego i w 2015 r. zostało wpisane do rejestru
zabytków.

563 Lucynka (Lucynda) – gosposia Osieckich.

564 Tadeusz Dołęga-Mostowicz (1898–939) – pisarz, scenarzysta, publicysta, dziennikarz, redaktor. William John Locke
(1863–1930) – angielski pisarz. Pelham Grenvile Wodehouse (1881–1975) – angielski pisarz i satyryk.

565 Marian Kubera (Marek, Ryszard, Serce Moje) – student dziennikarstwa, aktor, reżyser i scenarzysta. Przyjaciel
Agnieszki Osieckiej z czasów studiów (przez moment nawet jej sympatia). Wraz z Agnieszką Osiecką współtworzył
Dziennikarską Spółdzielnię Satyryków (DSS), potem Studencki Teatr Satyryków (STS).

566 Aleksander Litwin (1909–1984) – prawnik, historyk, działacz komunistyczny, wykładowca. W latach 1951–1954 był
prodziekanem i dziekanem Wydziału Dziennikarstwa Uniwersytetu Warszawskiego. Do 1959 r. pracował w Zakładzie
Historii Partii przy KC PZPR.

567 Błąd Agnieszki Osieckiej, zob. przyp. 51.

568 Koszula albo piżama, zob. przyp. 9, s. 293.

569 Elżbieta Wilk (ur. 1945) – siostra Teresy Wilk. Agnieszka Osiecka podarowała jej Misia Onufrego, zob. s. 291 i in.

570 Fircyk w zalotach (reż. Jacek Woszczerowicz, Bohdan Korzeniewski, premiera 1 sierpnia 1952 r. w Teatrze
Narodowym im. Wojska Polskiego w Warszawie) – komedia Franciszka Zabłockiego (1752–1821), komediopisarza, poety,
publicysty, tłumacza, masona.

571 Tytułowego Fircyka grał Czesław Wołłejko, zob. przyp. 80, s. 201.
Agnieszka Osiecka i Stanisław Kowalski, Złocieniec, 1952 r.
[wygrawerowane na granatowej okładce:]

NOTES
[30 VI 1952 – 22 X 1952]
Ludwik Kozłowski –
powiat Nowy Targ. Poczta Harklowa. Wieś Szlembark, u Agnieszki Łojaz.
Elka Kloska
Koszalin, ul. Gnieźnieńska 33, u p. Szulikowskiej
J. R[ajski]– W-wa, Walecznych 16/5
L[udwik] – W-wa, Wilcza 60 / m. 8
Olka Byszewska– ul. Piusa 64a / m. 16
Teresa Wilkówna– Międzylesie; Mickiewicza 8
Pan Kraczkiewicz– MDM – 8 62 45 (poradnia techn. w niedzielę)
Eliza Kalicka– Ząbki; Listopadowa 11
Janek Banucha– Stanisławowska 77 / m. 45
– W-wa, Grochowska 221 / m. 9
4 VIII
W[aldemar] B[agłajewski] – Elbląg; Oficerska Szkoła Piechoty; Kurs WSWF
tel. Mamy – - 8 62 45 8 15 04
(W[aldemar] Bagłajewski] – Al[eje] Niepodległ[ości] 218 / 424)

[na całej stronie ślad po wklejonym niegdyś zdjęciu, a wokół niego obramowanie
z sześciokrotnie powtórzonej litery K i cytat:]
„Życie ma swoje wybryki
i to cały jego wdzięk”572. Boy
Agnieszka Ostoja-Osiecka
[wklejone zdjęcie Marii Osieckiej, od którego Agnieszka Osiecka poprowadziła strzałkę
do podpisu:] miejsce na papierosa
[w lewym dolnym rogu pusta okrągła ramka]

Co biorę na obóz 22) żelazko (małe), nici, igłę


1) Plecak 23)książkę do historii, NOP,
2) Aparat fot[ograficzny] + statyw (-) WKP(b)573 i drobiazgi zeszyt
3) Dres (klub[owy]) 24) ten zeszycik
4) Szlafrok (klub[owy]) 25) Miś (Ami)
5) 2 pary spodenek gimn[astycznych]
6) 3 bluzki gimn[astyczne]
7) 2 -//- zwyczajne Co kupić
8) 2 spódnice (szarą i kwiaty)
9) „Koszulę Trumana” 1) 1 porządny kostium + skarpetki
2) buty +
10) 3 zmiany bielizny 3) filmy!!!!! +
11) Swetr [!] (szary) (wiśniowy) 4) statyw do aparatu –
12) Koc w kratkę (?) 5) papeterię +
13) 1 para butów (nowe)
14) Trampki (klub[owe]) Co załatwić
15) 3 kostiumy 1) Szewc, krawcowa
16) 2 czepki (1) 2) Iść na uniwerek (egz[aminy])
17) 1 torebkę (białą) (słoma) – 3) pomówić z J. R[ajskim]
o filmach
18) 3 ręczniki (duże) + 4) żeby rodzinka nie grzebała
w książkach.
19) Szczotka, mydło itd. 5) gazety – prasa!!
20) papeterię
21) pióro, ołówek, atrament

20 VI zebranie sekcji – godz[ina] 17


aktyw, obóz, zawody.
30 VI 1952 r., 1835
uwaga: Niedopyrz; Ref[erat] Bieruta – w biurku.

Książki nieskatolog[owane]
Książki nieskatalogowane do rozcięcia:
Lec – Życie jest fraszką
1. Gorki – Artykuły i pamflety Fik – Literatura dwudziestolecia
2. Balzak – Kuratela Balzak – Ostatnie wcielenie Vautrina
3. -//- – Historia trzynastu
4. -//- – Dwaj poeci
5. -//- – Cierpienia wynalazcy 13. Jokay – Poruszymy z posad ziemię
6. -//- – Historia wielkości i upadku... 14. Przybyszewski – Moi wsp[ółcześni]
7. -//- – Król cyganerii 15. Tuwim – Kwiaty polskie574
8. -//- – Muza z zaścianka 16. Kształt miłości – u Teresy (VI 52)
9. -//-- – Stara panna
10/11. -//- – Kuzynka Bietka (2 tomy)
12. Antologia poezji 1939 – 44 (Lam)

Książki skatalogowane do rozcięcia (intr.)


Zola – Germinal – 228 Gorki – Matka – 211
Tołstoj – Chleb – 77 Zechenter – Domek – 68
Kingston – Przygody mar[ynarza] – 87 Musset – 243
Lagerlöf – Gösta Berling – 98 London – Stopa – 238
Boy o Balzaku – 208 France – 239
Staff – Poezje – 236 Brandys – 237
Boy o [–] – 213 Prostaczek – 245
Tarle – Talleyrand – 223 Kandyd 575 –
Pronin [?] – 167
France – Manekin – 226
-//- – Pierścień – 227 Uwaga: Pożyczyłam
– Avant de mourir,
Shakespeare – 240 Aloha576
Homer – Iliada – 186 (Tadzik Z[ieliński])
Żeromski – Przedwiośnie – 189
Kurczab – Niczyjak – 193
Kraszewski – Czarna perełka – 192
Boy – Mędrca okiem577 – 204
_______________________

30 VI (poniedziałek) – Zbiórka na stadionie WP – g. 1230


28 VI – Mistrzostwa; 100 B (1:55)

Tren. – 500 B.; 200 – gleich; 100 – crawl; 200 –


300 – nogi (+ ręce {200})
po południu – 200 – 300 żabą; 100 B. – wolno
5‒8 – sprint.
200 – ręce
Co tydzień – 100 (albo 50) – grzbiet, A, ({200}) B,
Olek Cz[uperski]

(20 VIII – Spartakiada


100 m kl[asa] B. {1:46 – 1:48}
200 m kl[asa] A. {3:54 – 3:58})

30 VI 52
Rozmowa

Jedziemy do Złocieńca. Szyba się zbiła. Schlał się. Nie dawać mu wina. Ta, na filmie
dostaniesz. Ja potem nie miałem co pić, mało się udusiłem. Tak, dopiero mądry. Ha, ha,
ha... Szybę wybił i się cieszy – OOOO!! A w Egipcie byłeś, a w Chinach Ludowych? To
kawał świata zwiedził. A ja bym na krokodyla poszedł! Najlepiej do Mokotowa na
ochotnika iść. A tam – wszystkie rybki ofiarą w jeziorze.
Śmierć bladej twarzy!
(21 X Rozkład treningów na sezon zimowy
Gimn[astyka], 500 zmiennym. 200 – motyl. 200 – nogi.
Sprint)

4 VII 1952, Freitag


Ich muss mal deutsch schreiben, weil es unangenehm ist, da viele von unsere Kameraden
es lesen gern haben. Also wir sind hier schon drei Tage. Die Wetter (nur gestern Morgen
donnerte es) – ist wunderschön. Wir leben in einen Soldaten–Teren, wo einst deutsches
olimpien Dorf war. Es möchte hier viel angenehmer sein, wenn die Soldaten nicht hier
währen. Aber nich so – es ist ganz gut. Der Teich wo schwimmen wie (man darf
schwimmen nur bei allen Instruktoren, aber wir passen nicht viel auf das) ist acht kilometer
lang und zwei breit. In den Mittel ist ein Insel, wo manchmals Übungen schwimmen wir.
Ich habe hier eine Menge von guten Kameraden, zwiechen den Kleinen – am meisten. Ich
habe sie wickeln [gewickelt?] sehr gern (Kajtos zwei kleine Zweilinge – Rozbiewscy
heissen sie die kleine, wunderschöne Pepita und eine Muge von „Kinder”. Alina, die schön
längst ganz fein (nicht immer) ist lacht mich aus daß ich so mit den Kinder umgehe, aber ich
habe es so gern!
Es ist hier ein kleiner (14 oder 15 jahre alt) Knabe – Kristofer. Er ist schön wie eine
Madonna! Er war immer mit meiner „Kinderei”, jetzt ist immer mit... mir. Ich weis gut was
davon zu denken. Die andere auch. Es imponiert mir ein wenig, ich habe ihn sehr gern. Das
ist eine wirkliche „Adoration”. Aber S[tanisław] ist fast wütend – nicht nur darum (das
währe doch komisch) aber auch auf meine ganze Behabung [Benehmen?] hier – die Kinder,
Kristopher, eine Menge von Dummheiten. Aber das ist nur so, um etwas zu Lahen haben –
ich muß doch – so wie ich immer – lustig leben. Aber S[tanisław] will manchmals nicht
verstehen, daß ich anders sein nicht will. Ich liebe Ihn trotzdem (obwohl er mich
„Abenteuer” macht) und muß, muß mit ihm sprächen (wirklich sprächen, und dazu ist zu
wenig Zeit und Platz hier).
Aber schön ist es!! Wir sitzen mit Kristopher und... S[tanisław] am Rand das Teiches.
Das Wasser ist blau, [der] Himmel (ohne einer Wolke) – auch. Die Sonne ist fast sharf.
Kristopher und ich legen und „machen uns Schwartz“ (ich habe schon so viel in Deutschen
vergeßen!!). S[tanisław] spielt sich in einen „Fisher“, ist böse und gericht kein word.
Kristopher spricht immer selten – so kann ich schreiben, und schreiben und schreiben und
schreiben.
Ich habe schon zum Eltern geschrieben, aber erst gestern es ist recht spät und so werde
ich nicht früher als am Sonntag ein Brief bekommen. Keine Schade! Zu niemanden anderen
habe ich nicht geschrieben – ich muß daß ändern.
Aber warm ist es!
Ich währe hier ganz glücklich, wenn S[tanisław] nicht so böse währe – die Fische machen
einen wilden Tanz im Wasser – mann kann es ganz gut beobachten. Die Vögel singen im
Walde und der Wald selbst ist dunkel – grün, wunderschön und geheimnisvoll.
Schwimmen hier! Das ist doch schon Glück. Mann fühlt sich 16 jahre jünger!
Von Zeit zu Zeit der Zahn tut mir weh. Es ist manchmals schreklich. Aber es dauert nicht
lange (um Gottes willen!)578.

8 VII 1952, Dienstag


Ich war einige Abende mit S[tanisław] geblieben. Ich weiss schon nicht, ob ich ihn (sogar
manchmals) liebe, oder nicht. Es ist manchmals angenehm u.s.w., aber ich habe gerner mit
anderen Kameraden zu bleiben sogar mit Kristopher, W. und J. Er will es nicht verstehen.
Und vieleicht hat er auch Recht... J. und W. sind etwa böse auf mir, aber, trotzdem, ich binn
ganz zufrieden. Vorgestern ist hier der „Kot” gekommen. Ich bin sehr, sehr zufrieden, weil
ich habe ihn sehr gern. Jetzt sitzen wir beide und Leszek im Walde und hören einen super-
dummen politischen Dummheiten zu. Der Mann, der es führt spricht polnisch schreklich,
Mein Got! Mann kann nur lahen oder wienen. Ich habe gerner das erste. Es war am Sonntag
ein Tanzabend hier. Ich wollte mit J. oder Stefan M[aksymowicz] tantzen, da kam der Major
(unser Komandor) und tantze fast ganze Zeit mit mir und [sprach] Deutsch und Englisch. Er
ist sehr inteligent aber... Ich war böse!
Unser „Politiker” spricht und spricht und in der Gegand spielt Radio wunderschöne
Jazzmelodien. Wir hören es zu und so kann man es dulden.
Das was ich hier noch sehr gern habe das sind die Disputen und Reden mit Kazik. Er ist
ein wirklicher Sozialist, kluger Mensch und guter Kamerad. Ich habe ihn sehr gern. Ich
sprach mit ihm von der kleiner Tita, die ich „erziehen” soll, weil sie schon viel von den
Prokop – Stil hat. Das wird schwer ein wenig, aber ich denke daß es wird gute Resultate
geben. Sie sagt, für Beispiel daß sie viel schlechter ist, wie wir denken, dass sie ist
Egoistin (das weiss ich schon wohl), daß sie so stolz von ihre schönheit ist. Aber mann kan
mit das kämpfen. Ich spreche viel davon mit Kazik und er will mir helfen.
Es ist eine pause jetzt579.
Die beste Sänger580 Hamburg
Buli Buland (Rudi Uland)
Rudi Schuricke
Maria Mocker Berlin
Amelila Markowsky RIAS581
Rita Paul
Gerhardt Wenckland
Werner Müller (Dirigent582)
Helmut Sacharias583

Die Melodien584
1.Ein kleines Haus585
2. Och, ein kleiner Behr [Bär]586
Meinne Mutti hat zu mir gesagt: „das ist nichts für kleine Mädschen”587.
3. Ich zähl mir an den Knöpfen ab „ja, nein ja...” ob ich die Schansen hab, ja, nein, ja,
nein, ja588.
4. Seit Heut’binn ich verliebt, so ganzem Herren verliebt589.
5. Küss mich noch einmal590
6. Domino, warum hast du so traurige Augen, Domino, Domino, weine nicht wen die
Leute nichts tanzen...591.
7. Ein Gläschen Wein und Du592.
8. Spiel mir eine alte Melodie593.
9. Kleiner Spaziergang594.
10. Unser Schef ist nicht da595.
11. Am Samstag um vier596.
12. Sonntag Nacht auf der Reeperbahn597.
13. Übes Jahr wenn die Kornblumen blühen598.
14. Ich bin ein armer Trubadur599.

Ich tanze mit dir


In den Himmel hine in
In den siebenten Himmel der Liebe.
Und die Erde verstingt
Und wir zwei sind alle in
Ich den siebenten Himmel der Liebe.
Kamm, lass und tränsen bei leiser Musik
Unser verschwundenes Märchen vom Glück.
Ich tanze mit dir...600
Obozowy dzień pływaczek (felieton)
Na początku był sen.
„Pooobudka, poobudka...”.
Chrapanie.
„Poobudka, poobudka…”.
Ziewanie.
„Poobudka, wstawać!”.
Powoli, powoli zaczynają wyłaniać się spod kocy [!] zmierzwione czupryny, otwierają
się zaspane oczy. W chwilę potem dziesięć lewych nóg opuszcza się na ziemię i dziesięć
nieprzytomnych osobistości zaczyna się uganiać po pokoju w poszukiwaniu poszczególnych
części swej skomplikowanej garderoby. W jednym tylko kącie panuje względny spokój –
osoba „zamieszkująca” ową okolicę nie tylko nie wstaje lewą nogą, ale w ogóle nie
wstaje, pokrzykując za to dziarsko: „Nie chcę, nie chcę, buntuję się!”.
Wreszcie jednak jedenastoosobowa horda wydobywa się na skąpany w słońcu świat,
tratując w imitacji gimnastyki drogi, pola i lasy. Machanie rękami, nogami tudzież turlanie
się na tych i owych częściach ciała budzi ostatecznie „zgraną trupę” pływacką, która
następnie, umyta i ubrana (lub nieubrana) co najmniej dziwnie, stawia się w czasie
nieograniczonym na apel. Tu następuje mrożące krew w żyłach skazywanie niektórych osób
na służbę, po której to klęsce udajemy się na pierwszą atrakcję dnia – śniadanie.
Jako następny numer programu – prasówki. Jest to tzw. spanie wtórne przy
akompaniamencie czytanych artykułów i bicia komarów, co zresztą jest zajęciem stałym,
nałogowym tudzież ze wszech miar pasjonującym.
Wreszcie – trening. I tu głos oddajemy poezji:
Uf, puf, koniec! Kobiety-syreny wychodzą z wody.
Czas między treningiem a obiadem poświęcony jest na omijanie przepisów w postaci
[zakazu] łowienia ryb oraz udawania się na przechadzki tam, gdzie się udawać nie wolno,
i wchodzenia tam, gdzie wchodzić nie należy.
Po dłuższych i skomplikowanych trudnościach napotykanych w poszukiwaniu koleżanek
i kol[egów] w okolicznych chaszczach (gdzie spędzają czas pożytecznie na rwaniu jagód) –
udajemy się na obiad. Rozkosz, z jaką sportowiec oddaje się spożywaniu posiłków, jest
uczuciem niewymagającym komentarzy.
A potem jest cisza. Cisza? Ano tak – niemalże cisza. Ów błogi spokój przerywają jedynie
dyskusje w stylu: „Kobieto-szopo, oddaj mi moje nożyczki. Nie oddam, koleżko-trąbo, bo
pożyczył mężczyzna-puzon”.
Z kąta rozlegają się jęki: „Uciszcie się kobiety-fujary, bo krew się poleje, ha!”.
I znowu – chrapanie, sapanie, wstawanie.
Trening wieczorny tym tylko różni się od rannego, że panuje tam atmosfera subtelnego
podniecenia spowodowanego zbliżaniem się kluczowej chwili dnia – rozdania czekolad.
Toteż nie dziw, że zbiórka na kolację odbywa się „jako tako”, po czym następuje chwila
prawdziwej ciszy spowodowanej zatkaniem organów głosowych wyżej wymienioną
czekoladą.
Jakby chcąc sobie powetować za sekundy przymusowego milczenia, pływaczki
rozpoczynają rozgardiasz godny stada szatanów. Czas wolny! Cóż za pole do popisu, ileż
ciekawych przepisów godnych omijania!
Rozmaite grzyby, jagody, robaczki świętojańskie, kąpiele w jeziorze i to wszystko po
ciemku, i to wszystko niedozwolone!
Podrapane, pokąsane przez komary, zziajane wracamy z „tajemniczych” wypraw,
wzdychając: „A to wszystko przez te zbiórki, przez tę dyscyplinę nieszczęsną...”.
I wreszcie – spać! A nie – przepraszam – czeka nas jeszcze gratka nie byle jaka – wizyta
majora Woźniaka.
Refren – chrapanie, sapanie. wstawanie...
Poobudka, poobudka

Finita
IV Stworzyć w sekcji stosunki oparte na prawdziwym koleżeństwie i wzajemnym
zrozumieniu [do wyrazu „zrozumienie” prowadzi strzałka do:] !!!
albo: atmosferę prawdziwego kol[eżeństwa] i wzajemnego zrozumienia.

Wstęp
Koledzy! Wszyscy wiemy, które miejsce zajmuje nasza sekcja na obozie w Złocieńcu.
Jest to miejsce ostatnie. Pragniemy zmienić naszą postawę, nasze zachowanie, nasze
pojęcie o stojących przed nami zadaniach.
Rezolucja (na wniosek komórki ZMP)
My, pływacy zrzeszeni na obozie kondycyjnym CWKS w Złocieńcu, postanawiamy:
I. Zaprowadzić wzorowy porządek na salach, korytarzach i w łazienkach.
II. Punktualnie stawiać się na zbiórki, apele i gimnastykę poranną.
III. Nie opuszczać treningów i gimnastyki bez istotnych powodów. Nie
III. Do kierownictwa i instruktorów odnosić się z należytym szacunkiem.
IV. Uparcie dążyć do celu zawartego w słowach Gorkiego: „Człowiek – to brzmi
dumnie”.

Pragniemy zająć miejsce pierwsze. W związku z tym uchwalamy nast[ępującą] rezolucję.


Die Sang der französischen Docker
In allen Porten wir singen zusammen.
Die Wörte die fallen Tief in dein Herz
Und auf dem Ufer der breiter Sekwane.
Französischen Volk singt diese Melodie:
Kämpfen für Frieden für allen auf Welde.
Um Wiedersehen das freies Heimatland.
Wie unser Symbol weiße Taube flattert
Und weit im Lande hört man das Gesenk601.

!!!!!!
Taube602
We wszystkich portach ta pieśń już rozbrzmiewa
Powtarzają wspólny rytm wielu serc
I na bulwarach paryskich ją śpiewa
Francuski lud złączony jedną myślą
Obronić pokój dla wszystkich na świecie
Zobaczyć znów radosny, wolny kraj.
Jak symbol nasz Picassa gołąbki
I słowa te ponad świat płyną w dal
C’est la chanson des dockers
Wśród wszystkich miast dokerów pieśń
nad Francją brzmi
Podnieśmy zew pieśni tej
Bo każdy z nas dziś walczy przeciw wojnie
I usłysz zew pieśni tej
Do walki stań, daleki nasz kolego,
By legła na morskim dnie
Złowroga broń, co płynie ku brzegom.

17 VII 52
53‒02

Nie pisałam, bo byłam skołowana tą całą sprawą, jej skutkami i odbiciem w oczach
całego otoczenia. Całe szczęście, że nie męczy mnie już potrzeba opisania tego całego kotła
i wrażenia, jakie on na mnie wywarł, bo opisałam to wszystko w liście do Rodziców. Mam
już z tym spokój.
W ogóle, poza docinkami Aliny (jest straszna na tym obozie – i jako koleżanka, i w ogóle
jako człowiek) i tą całą patefonową historią, która mnie dręczy i doprowadza do
„rozpaczy” za każdą stłuczoną płytę – jest mi na obozie dobrze. Jest jezioro, „cudna woda,
przyroda” i inne pływackie rozkosze... No ale to nie wszystko. Jest Kazik i cała nasza
praca. Przede wszystkim – Kajtki – nie bawimy się w Makarenkę603, ale naprawdę chcemy
im dać z siebie jak najwięcej tego Człowieczeństwa, o które walczymy. Ta walka
w spotęgowanej fazie rozpoczęła się od [!] wczoraj, gdzie, po przemówieniu Kazika,
przyjęliśmy, „tak z sercem” tę moją Rezolucję i wprowadziliśmy w czyn pierwsze jej
punkty, robiąc „wielkie porządki” na salach naszej i chłopców, a Ada i Ela I[wanow]
zrobiły śliczne dekoracje (takie karykaturalne pływackie cudeńka – strasznie ładne,
śmiszne i wesołe). No i mamy to najpiękniejsze z haseł – „Człowiek – to brzmi dumnie”.
W związku z tym ogólnym „porządkowym szałem”, nawet Ada zrobiła się całkiem
przyjemny, kochany dzieciak i zaczynam wierzyć, że jednak da się z nią coś zrobić. Tylko
jedna Alina jest wściekła i zgryźliwa do granic możliwości i przeciwstawia się
wszystkiemu, co my wspólnie przedsiębierzemy. Szkoda, że Alka jest taka okropna, bo to
wprowadza ferment między dziewczętami, które tak trudno jest wprowadzić na tę „dobrą
drogę”, o której tyle mówimy i której tak szczerze pragniemy. A te Kajtki! Jakie cudne są!
Kiedy z nimi rozmawiam, to jestem pewna, więcej niż pewna zwycięstwa.
Nie piszę nic o sobie, ale tak jakoś bardzo żyję tym wszystkim („Sprawą” – jak
powiedziałby wielbiciel frazeologii), że to właśnie jest „osobiste”. No, są jeszcze inne
rzeczy: np. to, że mam tzw. powodzenie i chłopców, i że czuję, że jestem lubiana. Gdy
idziemy do kina, to pływacy, żartem, „rezerwują sobie” miejsca koło mnie. To jest
przyjemne. No i cieszę się, że zasługuję na to: zachowuję się po ludzku, rozmawiam
z ludźmi normalnie, szczerze, nie mam jakiś [!] idiotycznych póz, w które często wpadałam
i z którymi trudno mi było nieraz walczyć – takie „inteligenckie pozostałości”. W pływaniu
staram się bardzo. No, wierzę – chcę wierzyć.

Naszumiawszy się do syta, narozrabiawszy, pojechała przedwczoraj Figa – razem


z waterpolistami. Sama nie wiem już, czy jej się to na prawdę należało, czy nie. Faktem
jest, że „podchrzaniła” mi grzebień, naszumiała i pojechała. No i faktem jest (mimo zdania:
to zupełnie zepsuta dziewczyna), że lubię Figę bardzo, bardzo – tak jak zawsze albo
jeszcze silniej – i myślę, że mogę jej pomóc. W ogóle bzdurą jest przestać wierzyć
w człowieka. Można przypuszczać, że nie leży w naszych możliwościach pomóc mu,
można powiedzieć, że to bardzo trudne, ale nigdy – niemożliwe. Nie cierpię tylko
w ludziach jednego – fałszu. I dlatego np. nie chcę już nigdy, nigdy mieć nic wspólnego
z Aliną. Jestem dla niej za niewiele znacząca, żebym mogła pomóc jej zmienić się (czego
zresztą wcale nie pragnie), a ja sama zawdzięczam jej tylko nerwy, które trudno mi
opanować. To są straszni ludzie i najbardziej szkodliwi jako wrogowie.

Z waterpolistów żałuję tylko wyjazdu Adama D[erentowicza]. Szalenie lubię tego


chłopaka. Kazik mu kiedyś przy mnie tłumaczył, że pragnąc być kiedyś prawdziwym
komunistą, nie można zachowywać tak doskonale stoicko-biernej postawy jak Adam, że
trzeba zawsze działać. Ale ja rozumiem Adama – Kazik zresztą też. Niech trenuje i niech
pozostanie takim, jakim jest. Wiem, choć sama dobrze nie zdaję sobie sprawy z tego –
czemu [!], że Adam jest człowiekiem, którego można być pewnym na 100%.

Wczoraj po południu ochotnicy byli na „przerzedzaniu marchwi” w PGR604. „Śmiesznie”


było:
– Nie żałuj pan, panie, nie żałuj tej marchwi. Nie wyrwiesz – to i nie wyrośnie – słychać
cenne uwagi „fachowca”.
– Słuchajcie, Kolego – wyjaśnia poważnym spokojnym tonem major Woźniak – rwąc
wyżej wspomnianą marchew, należy opierać się na istotnych doświadczeniach waszych
poprzedników...
I nic – chwila ciszy. Słychać tylko subtelne odgłosy chrupanej marchwi i cichutki śpiew
skowronka, w którym lekko brzęczy nutka ironii: cóż to za horda rzuciła się na to niewinne,
„marchewczane” pole i tratuje je bezlitośnie wygłaszając najdziwaczniejsze zdania.
W przedwieczorną ciszę wpadają słowa Kazika Jankowskiego i dźwięczą niczym referat
na zebraniu kółka badaczy marchwi:
„Ostatecznie, marchew jako taka cechuje się...”.
Ale jednak – wywiązaliśmy się z zadania, przerzedziliśmy marchew i udaliśmy się
w powrotną drogę – piechotą, bo samochód odjechał. Przy przechodzeniu przez rozmaite
punkty kontrolne nikt nie wierzył majorowi Woźniakowi, że jest majorem Woźniakiem; nikt
nie wierzył nam, że to my, ale jakoś wywiązaliśmy się zwycięsko i z tego, i z bojowym
okrzykiem wdarliśmy się na kolację. Oto co było na wyprawie CWKS-u w marchewczane
pole.

Och, jak ja ogromnie, ogromnie lubię Kazika!!


No bo przecież mogłoby się zdawać, że łączy mnie z nim tylko wspólnota dążeń, chęć
dorównania mu, jednakowe uwielbienie dla potęgi intelektu. Ale nie – no „pojęcia nie
mam”, jak Go strasznie lubię!

Idę pisać list do Malarzyny – ostatecznie to świństwo nie napisać tyle czasu.
Ha, napisałam!
[akwarelowy pejzażyk Elżbiety Wiśniewskiej z jej podpisem:] ZŁOCIENIEC OBÓZ
CWKS 1952 LIPIEC [i dopiskami Agnieszki Osieckiej:] E[lżbieta] W[iśniewska]. To
namalowała Mewka, bardzo kochana, miła i „klawa” dziewuszka!

Jesienne bajki
Cichym zmierzchem wędrują za
Oknami twojemi
Bajki miedzianozłote, smutne
bajki jesieni... Twojemi…
Bezszelestnie wpływają poprzez okna
lękliwe, Jerzy
Sadzą chwil przedwieczornych omotane
troskliwie, Ja
Sadzą myśli nieznanych, urodzonych z
niemocy,
Rozpostarte na ścianach, czekające
północy...
Smętnym preludium Chopina, granym
czyjejś tęsknocie,
Bladych astrów kolorem przywołane z
nicości
Dziwne bajki jesienne, jak kwitnące
paprocie
Kwiatów swoich nie znają i nie mają
przyszłości...
Tak dużo przepływa w świat
mych bezsilnych uniesień,
Niesłuchanych przez ludzi,
Oszukanych przez jesień605.

Oszukanych przez Jesień. J J

22 VII 52
Jest 22 Lipca! Wszystko lśni czystością i jakąś bardzo uroczystą „odświętnością”. Jest
ślicznie i radośnie. Przed chwilą słuchaliśmy przemówienia Prezydenta Bieruta.
Mówił o tym, że zadania stojące przed młodym pokoleniem, to: „Walka o wiedzę,
o wydajną pracę, o wolność, o pokój.” Mówił, że przygotować się do tego można jedynie
przez ciągłe kształcenie swych umysłów, świadomy, twórczy wysiłek w pracy i walce.
Mówił, że nasze, nowe pokolenie młodych odpowiedzialne jest za dalsze wcielanie
w życie i utrwalanie zdobyczy Konstytucji606. Że wreszcie realizacja owych zadań607, to
znaczy również walka o dobrobyt, o siłę, o niepodległość naszej Ojczyzny.
Potem dziękował Przodownikom za ich wielki wysiłek w budowaniu Polski Ludowej
i wreszcie wymówił przysięgę, w której wszyscy zebrani ślubowali, na pamięć Kościuszki,
Mickiewicza, Waryńskiego, Nowotki608 i Świerczewskiego, walczyć o wolność
i niepodległość Polski, o krzewienie wiedzy i kultury narodowej, o socjalizm.

Wieczorem
[późniejszym zakreśleniom autorki towarzyszy dopisek:] (Gęś) Źle i głupio postępuję
wobec Stacha. Wiem, częściowo rozumiem i postanawiam się zmienić. Bo naprawdę ani
przebywania w towarzystwie, ani rozmów czy dyskusji z Kazikiem, czy kimkolwiek Stach
mi nie zabrania. Ale ja przecież pozwalam sobie na zachowanie niedające się podciągnąć
pod miano nieskrępowanych stosunków towarzyskich. Wczoraj wieczorem rozmawialiśmy
o tym i Stach, przykro, ale prawdziwie powiedział mi, co o tym myśli – że ostatecznie na
wszystkie moje wybryki mógłby mi pozwolić tylko człowiek, któremu naprawdę na mnie
nie zależy, że sam nawet czasem nie rozumie, jak może tyle przeze mnie cierpieć, że
wreszcie przy moim zachowaniu trudno uwierzyć w to, że Stacha kocham. Zgadzam się
z tym wszystkim i... sama nie rozumiem swego postępowania. Bo w tym wszystkim jednak
jestem naprawdę ja: po prostu imponowałaby mi sytuacja takiej swobody, w jakiej
np. znajduje się Kazik. Chciałabym, na zewnątrz po prostu, być taka „niczyja”, chodzić
z Kajtosami i ze wszystkimi się przyjaźnić. I nie wiem, dlaczego mam, niesłuszne zresztą
(w wypadku tak rozumnego otoczenia jak to, w którym przebywam i na którym mi zależy)
złudzenie, że jeżeli będę przy wszystkich taka Staszkowa, jeżeli będzie „to” widać na
zewnątrz, to ich wszystkich stracę, bo usuną się „żeby nie przeszkadzać”.
A to jest właśnie niesłuszne – przecież chcę mieć w takich różnych Maksach, Wojtkach
i Kajtkach kolegów (czy nawet przyjaciół), a w tym moje „sprawy osobiste” nie
przeszkadzają. Teraz to rozumiem i zmienię swoje postępowanie w stosunku do Stacha
„przy ludziach” i w ogóle. Z drugiej strony, to ja rozumiem pobudki niektórych swoich
wybryków: np. na takim Januszu zależało mi jako na dobrym tancerzu i partnerze tych
wszystkich „hulanek” i potrzebowałam, żeby się we mnie chociaż trochę „zadurzył”.
Naturalnie w tym wypadku nie mógł wiedzieć o „istnieniu” Stacha i stąd ten cały labirynt,
jakim go „prowadzałam”. No ale wreszcie taka zabawa też trwa „do czasu”. Trzeba się
przestać wygłupiać, bo to do niczego nie prowadzi. Finita.

Dzisiaj przed południem były u nas zawody lekkoatletyczne pływacy – narciarze. Było
dużo emocji, dużo śmiechu i trochę zdjęć. Potem cały czas siedziałam ze Stachem na wieży,
trochę się uczyłam, a trochę nie, i było bardzo, bardzo kochanie. Zaczynam przekonywać
Stacha, że nie jestem przecież taka bardzo, bardzo okropna.
A teraz jest jakiś „nieziemski” potańc. Nie poszłam na niego „ot, tak sobie” – zawsze
chodziłam, to raz nie pójdę (nie z powodu nauki). Zresztą zaraz poczytam sobie VII
Plenum.

_________________________________________

Konstytucja PRL
1) Wrzesień 1951 – powołanie i 10 podkomisji w sprawie Projektu Konstytucji.
2) 23 I 52 – Projekt Konstytucji; poddanie Projektu do [!] ogólnonarodowej dyskusji.
3) 10 VII 52 – obrady sejmowej Komisji Prawniczej i Regulaminowej. Sprawozdanie
o projekcie Ustawy Konst[ytucyjnej] – przepisy wprowadzające Konstytucję PRL do
chwili wyboru nowego Sejmu. Komisja postanowiła wystąpić do Sejmu o uchwalenie
projektu Ustawy o brzmieniu przedłożenia rządowego.
10 VII 52 – powołanie nowej Komisji Ordynacji Wyborczej.
18 VII 52 – posiedzenie Sejmu Ustawodawczego – Referat Prezydenta Bieruta –
„sprawozdanie z wykonania zadań Kom[isji] Konst[ytucyjnej] oraz scharakteryzowanie
podstawowych zasad projektu Konstytucji, który jest w tej chwili przedmiotem obrad
Sejmu Ustawodawczego609”.
1) „Historia” ↨ – 26 V 51 – ustawa (przez Sejm) ↑ „o trybie przygotowania i uchwalenia
Konstytucji PRL”. Ta powołała Kom[isję] Konst[ytucyjną] i zleciła jej opracowanie
wstępnego Proj[ektu] Konst[ytucji] „w celu przeprowadzenia ogólnonar[odowej] dyskusji
oraz zgłoszenia przez ob[ywateli] wniosków, poprawek i uwag”. 19 IX 51 – 10 podkomisji
dla opracowania poszcz[ególnych] zagadnień i uchwaliła ogólny regulamin ich pracy.
Komisja nie zdołała ukończyć prac w przewidzianym terminie – konieczność przedłużenia
kadencji Sejmu U[stawodawczego]. Ustawa z 15 XII 1951. Projekt (z 23 I 52 r.) –
dyskusja… poparcie i analiza nie tylko Kom[isji] Konst[ytucyjnej], ale całego narodu,
szerokich mas polskiego ludu. „Fakt szczególnie doniosły”.
2) Porównanie proj[ektu] Konst[ytucji] PRL z Konst[ytucjami] burżuazyjnymi –
1921 III (pseudodemokr[atyczne] sformułowania dla zamaskowania dążeń
burż[uazyjnych] przed zrewolucjonizowaną przez przykład 1917 r. klasę rob[otniczą].
Fikcja) 1935 (po faszyst[owskim] zamachu stanu) – 1926 – kryzys władzy burż[uazyjnej],
konieczność wzmocnienia terroru – Konst[ytucja] faszystowska.
3) „Opieramy się o [!] osiągnięcia budownictwa socj[alistycznego]”. Masy, które
tworzyły byt i podst[awy] ek[onomiczne] kraju, nigdy nie mogły o niczym stanowić
w państwie. To dopiero po zdobyciu władzy przez masy – dowodem Manifest PKWN610
z 22 VII 1944. Szereg etapów – ref[orma] rolna, nacj[onalizacja] przemysłu.
4) Konst[ytucja] – podsumowaniem, a nie „bezpodstawną deklaracją” – dowody.
5) Oparcie, a nie naśladownictwo Konst[ytucji] Kraju Rad.
6) Porównanie Konst[ytucji] naszego państwa Dem[okracji] Ludowej z konstytucjami
pseudodem[okratycznymi] (np. demokratyzm amerykański); wykazanie ich czczej
deklaratywności.
7) Znaczenie Konst[ytucji] – dokumentu siły, potęgi i ducha narodu polskiego.
Osiągnięcia oparte na długich walkach najlepszych synów narodu; walkach klasy
rob[otniczej] (...nawiązuje, wyraża). Gło-so-wa-nie.
22 VII – Posiedzenie 107 Sejmu Ustaw[odawczego]. Obecni: Bierut, Cyrankiewicz611.
Obrady (Ozga-Michalski, Frankowski, Ochab612 – PZPR). Konst[ytucja] i przepisy ją
wprowadzające – uchwalone jednomyślnie !!! [między linijkami ostatniego akapitu
dopisek:] (Bce nyтu, доpoжки снeгoм зaнeсло, нa дbope мopoзно, a b избe meплo613).

[cała strona pokryta wielokrotnie powtórzonymi słowami bądź literami:] on, Tuwim,
mc, m.

Co umiem, I.
1) Konstytucja (hist[oria], przemówienie z 18 VII Bieruta)
2) Zlot (przem[ówienie] Bieruta, Matwina614, ślubowanie, „woda”)
3) VII Plenum – wnioski →
II. Zag[adnienia] międzynar[odowe]
1) 1‒6 VII – Ś[wiatowa] Rada Pokoju (3 rezolucje – Niemcy, Japonia, Korea)
2) O ratyfikacji Prot[okołu] Genewskiego z 1925 – odmowa USA i popleczników
w Radzie Bezp[ieczeństwa] ONZ – dowód imp[erialnych] zakusów (wniosek o [zost.] –
radziecki).

VII Plenum
1) 3 zag. (obrony, gosp[odarki], spójni)
2) Porównanie syt[uacji] międzynar[odowej] z VI Plenum z tą z siódmego –
Narastanie agresywności pol[ityki] imp[erialistycznej] – jednocześnie wzrost
przeciwieństw w świecie imp[erializmu]:
a) Daleki Wschód – Chiny – osłabienie – a więc stawiają na Japonię i tu też trudności
(ruch nar[odowy])
b) Bliski Wschód – inne państwa imp[erialistyczne] (Egipt – Anglia, Tunis, Maroko –
Francja). Trudno podporz[ądkować]
c) Europa – Sprawa niem[iecka] (projekty radz[iecki] a amer[ykański]), starcia
wewn[ątrz] Paktu A[tlantyckiego].
Życie i świat to zespół ludzi i rzeczy, na których mi nie zależy. Wyjątek stanowią
dwie osoby, na których zależy mi piekielnie: tym z kolei nie zależy na mnie. 18 XI
1952

Droga dziwna i nieznana...

20‒22 VII – Zlot (przemawia – Bierut, Matwin – przew[odniczący] ZG ZMP).


19 VII – Plenum ZG ZMP – szefostwo nad Wojskami Lotniczymi obejmuje ZMP.
14‒15 VI 52 – VII Plenum (I. Gospodarka, budown[ictwo], II. Obronność, III. „Spójnia”)
– Wnioski („Państwo i prawo”) – I) Nawiązanie spójni w oparciu o sojusz rob[otniczo]-
chłop[ski] w walce z elem[entem] kap[italistycznym], II) Dalsze „uaktywnienie” pracy
partyjnej, więź z masami, pociąganie ich, budzenie wiary w słuszność polityki partii jako
siły kierującej budown[ictwem] socj[alistycznym], III) Nowe metody pracy
kierown[ictwa] partyjnego (według Stalina – 1) znanie dokładne terenu, wiedza,
wykształcenie, 2) łączność z pracownikiem, zaufanie, a nie „gabinet dyrektora”.).
22 XII (?) – wręczenie nagród państw[owych] w dziedzinie sztuki, nauki, literatury,
muzyki, techniki i racjonalizatorstwa

3) Sprawa Polski, że już silna, niezależna, na słusznej drodze. Apel do narodu o zwarty
front.
4) Przemysł.
a) tempo
b) wolniej niż [plan] 3-letni, ale nie odbudowy, a rozbudowy (nowe)
c) > niż przed wojną 4 X
d) już na socj[alistycznej] podstawie
e) prod[ukcja] środków pr[zemysłowych] > pr[odukcja] środków konsumpcji
f) nowe gałęzie prod[ukcji] (samochod[owa], chem[iczna], racj[jonalizacja])
g) wydajność (> plan)
h) obniżka kosztów własnych

Egzamin
(19 VIII 830)
U[niwersytet] W[arszawski] wtorek
Pałac Kazimierz[owski]615 sala VI
Komisja II Sekcji Dziennik[arskiej]
(Wydział Społ[eczno]-Fil[ozoficzny)
Wydział Nauk Społeczno-Filozoficznych
czwartek 21 o g. 1730 – Teresa

Św[iatowa] Rada Pokoju (1‒6 VII 1952 Berlin)


1) Powody zwołania nadzw[yczajnej] sesji – natężenie agresji.
a) 28 IV 52 – sep[aratystyczny] traktat z Japonią (baza agresji am[erykańskiej] na
wschodzie), b) sep[aratystyczny] ukł[ad] boński, c) 26‒27 V – ukł[ad] paryski o „armii
europejskiej” c [!]) zerwanie rokowań w Korei, d) broń bakt[eriologiczna] (1925 –
Genewa!)
2) środki – a) Orędzie do ZSRR, Francji, USA, Anglii i innych – w sprawie Niemiec,
które stanowi program zjednoczenia nar[odu] niem[ieckiego] i wolne wybory.
Nacj[onalistyczno]- dem[okratyczny] rząd zawrze pokój z rządami państw
zainteresowanych, b) Japonia – wycofanie wojsk okup[ujących], pełna suwerenność
narodu jap[ońskiego]. Narody Azji i Strefy oceanu Spok[ojnego] – niech poprą Jap[onię]
w jej w walce o pokój i prawo do dem[okratycznego] swob[odnego] rozwoju, c) Korea –
koniec wojny. Rozejm i pokój na mocy obowiązującego prawa międzynar[odowego], d)
Zwołanie (jak głosi Apel) Kongresu Narodów w obronie pokoju (rozwiązanie syt[uacji]
bez wojny).

Genewa – 17 VI 1925
1‒6 – Świat[owa] Rada Pok[oju]
5 XII 52 r. w Wiedniu Kongres616 Narodów

[na całej stronie rysunek przedstawiające postaci w kostiumach pływackich i stopery


podpisany przez Agnieszkę Osiecką:] To rysowały: Ela i Ada [pod rysunkiem komentarz
Agnieszki Osieckiej:] „branie rekordu”

[na dwóch stronach rysunki postaci, znak ZMP i dopisek:] Hr. Wiktor [–] Ostoja-Osiecki
[na dwóch kolejnych stronach rysunki, m.in. pływaka skaczącego do wody]

Antagonizmy międzynar[odowe] na przełomie XIX/XX w.


Rosja – Turcja (Anglia) (kraje słowiańskie)
[rysunek postaci]
Niemcy – Francja (Lot[aryngia], Alz[acja])
Niemcy – Anglia (flota, kol[onie])
Niemcy – Francja (Maroko)
Francja – Anglia (Sudan, Egipt)

Wojny imp[erialistyczne]: Anglia – Burowie


USA – Hiszp[ania] (Kuba)
-//- aneksja
Filipiny, Hawaje
Chiny – bokserzy (1900)
Francja – Anglia – Entente617 (1902)
Francja – Rosja – Sojusz (1893)
Anglia – Rosja – Sojusz (1906)
Trójporozumienie + Włochy i Jap[onia]
Niemcy, Austro-Węgry, Włochy – (1915)
Trójprzymierze + Turcja
– Włochy

Kto i co pisze
Jerzy Andrzejewski – Fałszerze (o ludziach ZSRR i plotce)
Adam Polewka – Wielkie dni (uchwalenie Konstytucji – fakty i ludzie)
Zygmunt Vogler – o teatrze (Legenda i Rzeczywistość Teatru Krakowskiego, recenzje...)
Alkad, Fredro, Musset
Zygmunt Greń – o teatrze (Trudny teatr – Młodego Widza)
Woytowicz – Karol Frycz
Markiewicz H[enryk] – O kryteriach oceny dzieła literackiego618 (bdb.):
I. (treść)
1) realizm opisu 2) ocena rzeczyw[istości] 3) postulaty.
II. „estetyczna aktywność” (forma)
1) dynamika, bezpośr[edniość] (Oda do mł[odości]), albo osoby, konflikty – wyraziciele
idei, tendencji. Przewaga treści, ale istotne znaczenie artystycznej oprawy i siły wymowy.
III. Co do dzieł przeszłości:
Oparcie się (w ocenie) na zasadzie marksistowskiego historycyzmu (cecha dialektyki
o zależności), dzieło na tle epoki. Postępowość w stos[unku] do epoki.
IV. O wartościach nieprzemijających (szlachetność pozytyw[izmu])
V. Wartości „nieświadome” (u autora) – np. realizm Fredry
Kern, Szpalski, Nowak, Różewicz, Wirpsza, Tuwim, Słonimski, Przyboś, Jastrun619,
Ważyk – wiersze
Makuszyński – Pieśń o szkole

Kazik – 16 VII 1952. 1866 Prusy – Austria


Historia: Francja – Prusy (wojna 1870, zwyc[ięstwo] Prus)
1867 – Zw[iązek] P[ołudniowo]-Niemiecki (po wygranej wojnie z Austrią 1866, ale bez
4 państw niem[ieckich]).
Wojna: Wilhelm I i Bismarck – Napoleon III
18 marca – rew[olucja] 20 III – proklamowanie Komuny (26 – wybory), Thiers620 (na
czele Tymcz[asowego] Rządu Obrony Nar[odowej] – „zdrady”). Brak partii – tylko
C[entralny] Kom[itet] Gw[ardii] Nar[odowej]

Ruch rob[otniczy] w Anglii. Lordów – Gmin


Czartyzm621 (zeszyt); 50 – osłabnięcie 32 67 84622, reformy parlam[entarne] – to osłabia,
mami, 1893 – Niezal[eżne] Partie Rob[otnicze] (nie marks[istowskie] jeszcze). 1906
Labour Party (w parlamencie), Konserw[atywni]-liberałowie (Palmerstone, Disrealy –
Gladstone, Lloyd George623). Ograniczają (1911) prawa Izby Lordów, strajki wolno,
ośmiogodzinny dzień pracy.

Francja Deputowanych – senat


1875 – Republika – Mac Mahon, inni, Poincaré624
Republikanie – radykałowie (Clemenceau, Courbes625) – Konserw[atywna] burż[uazja]
(umiarkowani). Zmieniają się rządy zależnie od wyborów, jak w Anglii. 1879 – Partia
Rob[otnicza] (Guesde, Lafargue), potem Jaurès626. Błędy, ale – bojowo itd. 1905 – pod
wpływem rew[olucji] w Rosji – Zjedn[oczony], ale słaby ruch.

Polska
1882 – Prol[etariat]627 1893 – SDKPiL, (Róża L[uksemburg], Julian M[archlewski]628).
Błędy wykorzystuje nacjonal[istyczna] PPS z Piłsudskim (odciągają). 1905-
[190]7 Rew[olucja] stłumiona, ale dośw[iadczona].

USA – aneksja Hawajów, Kuby, Filipin. Wojna z Hiszp[anią] (Kuba) Imp[erialistyczna]


polityka Grant, inni, Roosevelt, Wilson629. Gosp[odarczy] Rozwój. Chcą Chiny itd.
Przystępuje do wojny w celu korzyści.

Koszty pobytu nad morzem


5 dni po 45 zł.: 225
Podróż 120
Drobiazgi +100
445
3x90=270
Podróż 2x90=+180
450
The flowers that bloom in the spring630.
Ha, lala, tralala
Jurata – Mrozik, Fortuna, Wielkopolanka
Hallerowo – Sol Mare631

Historia Polski – dynastie


Mieszko, Bol[esław] Chrobry, Mieszko II, Śmiały, Krzywousty (1138 – podział). Próby
jednoczenia (Wacław Czeski), Łokietek (1308), Kazimierz Wielki, Ludwik Węgierski
(1347), Jagiełło (1410), Wł[adysław] Jagiellończyk (Warna – 1444)! Kaz[imierz]
Jagiellończyk, Zygmunt Stary (W-wa), Zygmunt August II, Walezjusz, Batory (koniec
XVI w.), Zygmunt III Waza, Wł[adysław] IV, Jan Kazimierz wojny ze Szwecją – Inflanty,
Moskwę, Turcję osłabiono, ciemnota, Żółkiewski Smoleńsk, (Czarniecki), Sobieski
(koniec XVII w.) 1648 – Chmielnicki, Napierski 632. Klęska (słabe, niezdecydow[ane]).
1788 –Sejm
1791 – Konst[ytucja]
Rozbiory
I 1773
II 1792 (po Targowicy)
III 1795 powst[anie] Kościuszk[owskie]
Przywileje
1347 – Wiślickie (Kaz[imierz] W[ielki])
1454 – Nieszawskie (Kaz[imierz] Jag[iellończyk) – Nic o nas bez nas (Sejm).
1494 – mieszczanie – ograniczeni
1520 – Poddaństwo Nihil novi633 (1505)

26 VIII – siedzimy z Teresą w tej całej Juracie i jest cudnie. Pogoda wczoraj – wspaniała
(wicher, bałwany na morzu, słońce – wszystko naraz). Mieszkamy w miłym pensjonacie
Dworek, a jemy w Wielkopolance (to są tzw. pensjonaty pierwszego zespołu). Wczoraj
kąpałyśmy się (ja nawet 2 razy), łaziłyśmy sobie „daleko hen” po wybrzeżu wśród lasów,
zarośli, wrzosowisk (już wczesna nadmorska jesień), byłyśmy w Klubie Orbis
i fotografowałam ów sławetny kominek. À propos – Klub Orbisu jest śliczny, oryginalnie
urządzony – wygodne fotele zielone i brązowe, stoliki, ozdoby w rodzaju miniaturowych
statków i od nich szeroko rozpościerających sieci – firanek; osobny „pokój do bridża”,
ciche kątki – istne pudełeczko. Naturalnie największe wrażenie robi na mnie kąpiel
w morzu – fale ogromne i silne przewracają człowieka lub unoszą na swych potężnych
grzbietach. Przy takiej zabawie skaczę, padam głową w białe grzywy albo krzyczę na całe
gardło – ot, tak, bez powodu – wpływ żywiołu. Muszę przyznać, że w takim wzburzonym
morzu kąpię się pierwszy raz (nawet na wycieczce w Dziwnowie było chyba
spokojniejsze).
Dzisiaj jest chłodno i pochmurno, wiatr natomiast nieco mniejszy. Musiałam wstać po
piątej, a teraz jadę po M. do Gdyni. Jadę sobie, dumam o tym i owym (teraz, mimo
trzęsienia pociągu, usiłuję pisać) i jakoś mi się nie nudzi. Jedzie obok mnie młoda osoba,
chyba żona rybaka, z synkiem (pięcioletnim). Orientuje się doskonale w sprawach morza,
w miejscowościach tu na Helu i w spokojny, miły sposób opowiada co ciekawsze
synkowi. Jest to dzieciak ładny, bardzo żywy, rozgarnięty. Rusza się i rozprawia z szaloną
werwą. Czasami ta wiercipięta i gaduła niecierpliwi swoją miłą mamusię (która, notabene,
chociaż rybaczka, wyraża się ładnie i poprawnie) i dostaje po uszach, ale wtedy dziarsko
pokrzykuje: „A mnie to wcale nie bolało” – i oboje w śmiech.
Ojej, spać mi się trochę chce (ale nie bardzo): noc tamta w podróży, ta taka „niedospana”
i ząb… Ale w ogóle to mam świetne samopoczucie i dobry humor. Odpoczywam – od
domu z awanturami i komplikacjami miłosno-zdradziecko-sentymentalnymi mamy, od nauki
(lub myśli o niej) z ostatnich przedegzaminacyjnych czasów, a trochę i (po raz pierwszy
w życiu) od męskiego towarzystwa, które, jakie by nie było, zawsze czymś krępuje (choćby
uzależniając), a tym samym męczy. Jak dobrze jest jechać pociągiem i widzieć po obu
stronach toru wzburzoną, stalowoniebieską wodę (zatoka i morze), a potem, od Pucka,
szachownicę pól, domki i osady rybackie, łańcuchy wzgórz i wrzosowiska (cudny
i wczesny jest wrzos w tym roku)... Spokój i szczęście.
M. na pewno zły, rozgrymaszony, rozczarowany (że pogoda, że właśnie w Juracie). A ja
mam jakiś czuły i wesoły nastrój i muszę, muszę go „rozkręcić”.

Ciekawe, czy Teresie jest naprawdę dobrze. Przecież nawet jeśli pogoda nie dopisuje, to
i tak ma tu odpoczynek i spokój, a to bardzo ważne. Ciekawe, jak Ona to naprawdę czuje.
Oho, już Reda! I zaczyna się trochę wypogadzać. Cudnie!

Gdynia, Gd[ańsk], Chylonia, Reda, Mrzezino, Puck – Miasto Kaszubskie, Swarzewo,


Wielka Wieś – Hallerowo, Wielka Wieś (Hel), Chałupy, Kuźnica, Jastarnia, Jurata, Hel.

Zdjęcia
Prokop A[gnieszka] – 5, 7, 11, 20, 40, 41, 44, 45, 46, 47, 48, 11 + 6 = 17
Wojtek – 1, 19, 18, 53 – 4 zł (+)
Pestka – 21 + 31 + 32 + 33 + 34, 36, 37, 39, 54 – 9 zł +?
Adam D[erentowicz] – 17, 38, 2 zł (+)
Chorosz – 1, 3, 4, 7, 10, 18, 19, 20, 53, 58, 54 – 11 zł.
Paluch – 14, 16, 27 – 3 zł
Iwanow – 20, 38, 40, 41, 12, 51 – 6 zł
Zonn – 62
Kajtek – 10 zł (+) 1, 12, 39, 57, 58, sztafeta, koło
Łukawska – 13, 20, 31, 45, 43, 54, 55 – 7 zł
Ala Krzcińska – 6, 11, 13, 29, 30, 34, 35, 54, 10, 8, 7, 16 (12 zł)
Zelman – (9 zł +) to, co Pestka
Zelman, Derent, Kajtek → już
Wojtek →

28 VIII Kazik, Kazik, Kazik !!!!


Kierunki specjalizacyjne
1) krajowa 2) międzynarodowa polityka 3) krytyka literacka, filmowa, teatralna

można (za zezwoleniem dziekana) uczyć się ponad 1 język zachodni (francuski!!
angielski)
WF (studium tylko dla chłopaków)
Co drugi tydzień – przeglądy prasy (w grupach)
Przedmioty: techniczne, lit[eratura] polska, lit[eratura] powszechna, historia, marksizm.
Czytać: „Trwały Pokój”, „Nowe Czasy”, „Nowa Kult[ura]”, „Trybuna Ludu”634.

Prodziekani Mroczyński, Litwin / leg[itymacja], indeksy etc.


Dziekan – E. Adler (kier[ownik] sekcji dz[iennikarskiej])
Do 7 b. m. zarejestrować się w Dziekanacie.
poniedziałki czwartki – 10‒14
pozostałe dni – 9‒13.

Sekretariat – p. Wermlińska
Jutro o g. 8-ej (będą ogłoszone grupy seminaryjne).

Technika (technologia pracy umysłowej) (2 IX)


Metody pracy umysłowej: logia – uzasadnia naukowo te metody (dlaczego skutecznie te,
a nie inne.) [Maszynista – maszynistka]. Drąc pierze – można o czym innym myśleć.
A redaktor (i ten maszynista) – nie może. Zadanie nasze – jak pracować, żeby wydajnie,
skutecznie, ekonomicznie. Znać higienę pracy. O pamięci: kiedyś mnemotechnika. Teraz
trochę i innych wskazówek (trzeba mieć podst[awową] wiedzę, a w ogóle liczyć na
encykl[opedię], skorowidz itd.), więc pamięć istotna w nauce, a nie w samodzielnej pracy
naukowej. Umiejętność szybkiego dotarcia do książki, do wiadomości (np. bibliografia)
Rudniański – Technologia pracy umysłowej635 (można po niem. i ros.).
Już Rej, potem arianie (XVI) – już tym interesowali się. 1905 – Józef Kalasanty
Szaniawski – Rady przyjacielskie młodemu przyjacielowi filozofii…636. Wtedy rodzi się
w P[olsce] inteligencja zawodowa (społecznie tak to wygląda).
Zbiór sposobów i wskazań prakt[ycznych] w zakresie org[anizacji] i zachowania
zdolności pracy umysłowej przy oszczędnym użyciu czasu albo – ekonomika pr[acy]
u[mysłowej].

Dobre wyniki, gdy: rady innych + swoje osobiste możliwości. Trzeba więc siebie
obserwować („nocisse auto”637) Kazik, Kazik, Kazik, Kazik, Kazik [trzykrotnie
powtórzony na stronie inicjał:] KJ
1) Jak słuchać wykładu i jak notować
Uważnie skupiać się. Śmiech w czasie. Słuchać krytycznie. Czy odpoczywać? To
wypłynie, gdy.. Czy notować? Tak. Jak streszczać? (Trudno w czasie wykładu)
dosł[ownie] (nie ma sensu). A więc plan, tytułować (bardzo trafnie), a między wierszami
istotne wiadom[ości] (fakty, daty), B. uważać na nową treść i umieć ją nazwać. Tu638
odpocząć (gdy „wodę” leje w przejęciu od pierwszej myśli do drugiej).
Not[ować] w porządku (graficznie). Wracać do tego, rozmawiać. W zeszycie? A kartki?
Raczej zeszyt.

Poniedziałek wolne rano


podstawy marksizmu sala C godzina 13
ćwiczenia dzienn[ikarskie] -//- 15
Teoria Państwa i Prawa aud[ytorium] II hum. 17‒19
Wtorek
Historia powszechna 8
Technika pracy umysł[owej] Sala Śl[ąska] 10
Podstawy Marks[izmu]-len[inizmu] -//- 12
Angielski -//- 14‒16
wolne południe
Środa
Ek[onomia] pol[ityczna] kap[italizmu] 8
Teoria i prakt[yka] dzien[nikarska] 10
Zasady techn[iczno]-wyd[awnicze] Sala Śląska 12
Konwersatorium Sala Sem[inaryjna] 16
Ćwiczenia techn[iczno]-wyd[awnicze] sala ćwicz[eniowa] 8‒20
Czwartek
Park szkolny 8
Piątek
Ćwicz[enia] ekon[omiczno]-polit[yczne] sala sem[inaryjna] g. 14
Rosyjski sala VI 16
Gramat[yka] sala C 18‒20

Sobota rano wolne


Ang[ielski] sala sem[inaryjna] 13
Org[anizacja] i formy prac[y] dzienn[ikarskiej] sala Aud[ytorium] II hum. 15
Przegląd wydarz[eń] sala Aud[ytorium] II g. 17‒19

Marks[izm]-len[inizm]
To jest historia Partii Zw[iązku]Radz[ieckiego], to jest dlatego jednoznaczne, bo
zdarzenia, fakty łączy to właśnie, co istotne dla tych zagadnień. To nie rusyfikacja! To
dlatego, że tu najbardziej ostry wyraz sprzeczności imp[erializmu] – XVIII – Francja, 1848
– Niemcy, teraz – Rosja. Literatura marksist[owska] – też skupienie, splot ucisku
kap[italistyczno]-feud[alno], narod[owo]-pol[itycznego], milit[arnego], policyjn[ego].
Rew[olucja] – przeciw wszystkim formom ucisku. Rosja była stróżem imp[erium]
światowego. Już Marks i Engels – że ośrodek rew[olucji] przesuwa się na wschód.
Dlatego o partii, a nic o narodzie, bo to zlało się prawie w jedno [–] spleść się z masami
ludowymi jest Teorią. I to nierozerw[alnie] związaną z praktyką.

Krzyż pański – Zapolska (3) Janek Rajski


Confiteor „”)
Dies Irae 2.)
Chłopi (fragm[enty])
Komornicy Orkan
Opowiadania Żeromski
Ludzie bezdomni -//-
Wybór poezji rew[olucyjnej] 1905 r. do.
Matka – Gorki – 15 XI
Wesele639
Staff
Tetmajer640 3.) (Olka Byszewska)
Janusz, Bogdan
Kobyłka – fortepian, kornet,
Konik klarnet
Latarnie [?]
Boogie
Dobre fokstroty

Zaświadczenie, żeby dostać 50 zł.

[szkic postaci i dopisek:] To miała być kobieta z głupim uśmiechem, ale nie wyszła.
[trzy niewyraźne wyrazy oraz:] rozbijać
Stanisławski641 i chmurki.

„Nuda Stargardu” – taki dowcipny poemat dowcipnego człowieka

I okres rozwoju ruchu rob[otniczego] w Rosji


Pierwsza przesłanka – r. 1861 (bo wojna krymska, bunty, poddaństwo się nie opłaca –
zacofanie) Forma – taka jak odpowiada klasom panującym. Mieli prawo iść do miasta
a własność, wykup bardzo duży, więc idą. Jednocześnie – rozwarstwienie. To wzbogaciło
feudałów, nadwyżki można w przemysł, ale dola… Przemysł! 20 lat 1890 – 3 miliony, 2642
– kapitalizacja wsi. Z tym, klasa rob[otnicza]. Dola! Z uciskiem – I fala strajków (70‒80,
80‒90 – kupa). 1875 – Org[anizacje] Rob[otnicze] (Zw[iązek] Rob[otników]
Poł[u]d[niowej] Rosji – Odessa) 1878 (półn[oc] – Petersburg – Chałtunin643). Ustępstwa –
system kar.
Genewa – Zw[iązek] Wyzw[olenia] Pracy (Plechanow, Zasulicz644). Walczą z narodami
etnicz[nymi] (Narodnaja Wola645): terror, chłopi; można od razu komunizm – też chłopi, bo
gminna wspólnota – zarodek przyszłego społ[eczeństwa] kom[unistycznego]). Że można
uniknąć kap[italizmu] w ogóle – Utopie.

„Rozbieżności w naszych poglądach” „Role jednostki w historii”, „Socj[alizm] i walka


polityczna”, „Teoria monistycznego poglądu na świat”646.
Prace Plechanowa – demaskował, walczył. Po co zastanawiać się, czy kap[italizm] jest,
jeżeli już obiektywnie istnieje. Zag[adnienie] to: Jak ustosunkować się do kap[italizmu].
Nar., że jednostka, Pl[echanow], że o masy (jedn[ostka] tylko razem z masami). Rola –
ogran[iczenie] stos[unków] społ[ecznych]
Po to, żeby skutki były inne, to przyczyny muszą być inne.
Hist[oria] tworzy bohaterów. Potrzeby hist[orii] tworzą ludzi, którzy te potrzeby
realizują.
Droga – dykt[atura] prol[etariatu] (a nie wspóln[ota]). Klasa rob[otnicza], nie
chł[opska]. Arg[ument] I: Chł[op] z zacofanymi środkami prod[ukcji] – te nie wymagają
rozwoju danej klasy, a rob[otnik]… II) Chł[opstwo] rozwarstwione – Część kap[italiści]
a rob[otnik] wzrasta III) Chłop jest właścicielem IV) Chł[opi] są klasą rozproszoną,
a rob[otnicy] – skupioną w rob[otniczych] zakł[adach] przem[ysłowych] V) Chł[opi]
niekonsekw[entni], bo potrzebują władzy (dla ochrony własn[ości]) a rob[otnik] wróg
władzy VI) Chł[op] zależny od bogacza (utrzymanie wł[adzy], podziw) VII) moralność
burż[uazyjna] – bo oparta na własn[ości] VIII) Chłop nie widzi, kto go wyzyskuje (bo
wyzysk przez rynek).
Chłopi uchowali się od zepsucia – i idealizacja chłopstwa (to już burż[azja].) Oni nie
reprez[entują] rew[olucji], ale radykalne elementy walczące z caratem rekrut[ują] się
z drobnych właśc[icieli].

Taktyka – nie terror (bohater). Arg[ument] – obalić kap[italizm] nie walką jedn[ostki], bo
w kap[italizmie] nie rządzi jedn[ostka], tylko klasa, więc zabije ją klasa! Walka – masowa.
Niewiara w masy – dlatego o jedn[ostce] takie nastawienie korzystne dla burż[uazji], bo
zamazy647

5555555555
Kazik…?
Aguś! – kocham Cię!
Gipsik.
Wieczorem – 22 lipiec 52 – zjadana przez komary
[rysunek komara i dopisek:] ← komar w drgawkach
Aha, ja też!!
Aga – Jędza

wali istotę stosunków. Czynami bronili kap[italizmu].

Olbrzymie znaczenie prac teor[etycznych] – rozgromiono narodn[ików]648, intel[igencję]


do marksizmu. Jednak długo resztki. Sam Plechanow – pewne błędy – nie doceniał roli
biednego chł[opa]. Masę widział, a tu – różn[ice]. Drogi prol[etariatu] nie sprecyzował,
tylko propagował marksizm, to wielka zasługa. Błędy – bo zagranicą nie znał prol[etariatu]
i chłopa. Narodnicy mogli agitować chłopstwo.
Pl[echanow] – teoret[yczna] walka, propag[owanie] marksizm. Dzieło Samo – Lenin. On
zjednoczył i doprowadził do zwycięstwa ruch rob[otniczy]. Jego dzieło – od życiorysu
(1870 – symbolizuje [?] to i owo... Jednoczy (trudności). „Kto to są przyjaciele ludu”.
Mówi: klasa rob[otnicza]. Rosji specjalna rola – Sojusz rob[otniczo]-chłopski. 1895 –
Zw[iązek] W[alki] o W[yzwolenie] P[roletariatu]649!
Konspektować [?] [–]
Koniec.
1) prawo
2) rejestr!

Pon[iedziałek]
8‒9 teoria państwa i prawa
10‒11 aud[ytorium] IV, prawo rzymskie

Wtorek – od 10‒11650 prawo rzymskie


Czwartek – 10‒11 (hist[oria] państwa i prawa polsk[iego])
Piątek
10‒11 prawo rzymskie
11‒12 hist[oria], hist[oria]
12‒13
[rysunek postaci dziewczęcej]

C’est si bon Uwaga: pon[iedziałek], sala V


g. 12 ćwicz[enia] marks.
So I say it to you
Like a French people do
Because it’s so good.
C’est si bon
I do like that in France
That’s a kind of romance,
Because it’s so good651.
C’est si bon
C’est si bon
De pouvoir s’embrassser
Puis de recommencer
À la moindre occasion
C’est si bon
De jouer en piano
Celui que ton ton
Tandis que nous dançons.
C’est si bon
Cette petite tentation
Cherchez par la raison
Parce que c’est si bon652.

Tell me why Uwaga: postarać się o Pamiątkę z celulozy653 Newerlego


I don’t try to forget
Tell me why
I do think of you yet.
I know I will never be free,
When you once come to me.
Tell me why
I keep food in my heart
When I know that
So slow comes to start
… romance
Why I give you a chance…
If you know – tell me why654.

Я вaс любил
Я вaс любовь ещё быть
может 655
Научится Євгения Онегина наизусть656
Александр Пушкин

Podręczniki (część I) i wydatki rozmaite.


1) Rudniański – Technologia pracy umysłowej
2) Rozmaryn – Polskie prawo państwowe– (wycz[erpane])
3) Praca zbiorowa uczonych radzieckich – Teoria państwa i prawa
4) Stalin – Zagadnienia Leninizmu √
5) Engels – O pochodzeniu rodziny, własności prywatnej i państwa √
6) Lenin – Państwo a rewolucja
7) -//- Wykład o państwie √
8) -//- Rew[olucja] proletariacka a renegat Kautsky √
9) Soboule657 – Rewolucja francuska √
10) Marat658 – Pisma wybrane √
11) Jefirmow i Tarle– Francuska rew[olucja] burżuazyjna i wojny napoleońskie659 √
12) Atlas map fiz[ycznych], gosp[odarczych] i pol[itycznych] Polski (Romer660)
13) Eckersley661 (angielski) – On England (Metodyści)
14) francuski – (UW)
15) rosyjski – (UW)

Zdjęcia (2 pani K. 1 rolka moja) + wywołanie


Wydatki
20. – 1) książki – 70
20. – 2) ang[ielski] 12
10. – 3) taks[ówka] 10
17. – 4) T. 10
6. – 5) J. i B. 10
6. – 6) pap[eteria] 3
8. – 7) zeszyt 10
8. – 8) rentgen 20
16. – 9) drob[iazgi] +10
20. – 155
15. – +100
5. 255
12. – +50
10. – ≈ 300 zł
10. –
+45. –
183
Federowicz
Smarzewski662 rosyjski niezaawansowany [rysunek ołówkiem]
1) Kolektywy
2) Krytyka; samokrytyka.
a. Brylińska – dyscyplina – bdb
b. Czapnik – bdb, mają zastrzeżenia do „Błyskawicy”.
c. Federowicz – niezorg[anizowany]! dst
d. Jasińska db+
e. Meier bdb Jerzy
f. Neneman db- Rajski
g. Opalińska db+ Prawo r[ok] drugi
h. Mazurek663 – pracuje, a stypendium zabrał potrzebującym!! Nieuczciwe, cynizm.
Krytykuję po ZMP-owsku, a on się uśmiecha. Leszek Mazurek.

Sprawa będzie przekazana do PZPR. Cwaniak, który wpadł i chcę się wyłgać, ale mu się
nie udaje.
Dlaczego oni mnie dotąd nie wyczytali? Ja jestem ciekawa!!!

9 X 1952
Dzień moich urodzin
Taki smutny, pełny ludzkich podłostek dzień moich urodzin. Odszedł ode mnie cień
miłości i pierzchła radość – oto „niespodzianki”.
„Smutek jest jak trzęsawisko – im dalej się idzie, tym brnie się co raz głębiej i głębiej”.
Mam więc już 16 lat. „Już”... Taka dziewczynka ze śmiesznym sercem.
Össtereich – du bist so weit! Ich binn schön 16 Jahre alt. Ich sehne. Und ich bin traurig.
So traurig... Warum Liebe ist so wichtig so einzehn und klaar, wen sie unglücklich ist?664.
Uwielbiam Litwina! Bo on jest Człowiekiem. A na to składają się trzy czynniki – dobroć,
mądrość i prostota.
[narysowane liście, wśród nich słowo: ] Jesień
[na całej stronie rysunek karocy]
[rysunek, a z jego prawej strony słowo:] Nerwy

La sérénade 665
La sonate de tristèsse666
„Srebrzysta serenada co sama w uszy wpada...”.
Ludzkie nerwy to jest śliczne (ramki)

[rysunki na całej stronie i dopiski:] Ja się nudzę, ale nie mam [–] Kręcą, co robić więc!

[notatki niezidentyfikowanej osoby667]:


–1–
cieniem, który idzie za pryw[atną] własn[ością] ziemską jest hipoteka (oddawanie
ziemi pod zastaw).
Jaką wyższość przedstawia niewoln[ictwo] nad wspóln[otą] i dlaczego ta nowa
formacja musiała przyjść:
1) niewoln[ictwo] dawało możliwość ogromnej koncentracji siły roboczej (przy tym
stanie sił wytw[órczych] trzeba bardzo wielkiej masy ludzkiej dla wykonania jakiejś
pracy większej)
2) Wielka własność daje możność do pogłębiania wciąż podziału pracy, do
specjalizacji, do dosk[onalenia] narzędzi.
3) Taniość niewolników. Nie tylko dlatego, że rekrutują się z wojny, ale i dlatego że
drobny rzemieślnik musi na siebie bardzo dużo wydać i to drogo kosztuje tego, co chce
utrzymać wolnego rzemieślnika. A utrzymanie [niewolnika] (nawet ze zdobyciem) o wiele
tańsze. Przewaga ekonomiczna tego systemu istotna, nie „z wojen”. Historiozofia
burż[uazyjna] widzi, że tu kryje się początek klas etc. i chce to zamydlić (że właśnie
z wojen), nie wnikać w produkcję. A tu chodzi
–2–
o to, że są takie warunki materialne, że można utrzymać niewolnika.
Z rozpadem wspóln[ot] pierw[otnych] rozpadło się pierwsze społ[eczeństwo]
bezklasowe. Powstają klasy (przyczyna – we wzroście sił wytw[órczych], w powstaniu
własn[ości] pryw[atnej], w rozwoju wymiany). Te wskaźniki ekonomicznie najważniejsze
w ocenianiu przyczyn powstania klas.
Klasy (Lenin): Grupy ludzi, które różnią się od siebie swoim miejscem w systemie
prod[ukcji], z tego stos[unku] do śr[odków] prod[ukcji], a z tego z kolei wypływa ich
rola w społ[eczeństwie], najczęściej zatwierdzona i chroniona przez prawo. To jest
typowe, marksist[owskie] podejście do tych zagadnień.
Istota wyzysku w społ[eczeństwie] niewoln[ików] polega na tym, że niewolnik stanowi
własność właściciela niew[olnika] (ryczące, milczące, narzędzie mówiące).
Im niewolnik tańszy, tym lepszy. Przerzucanie całej pracy na masy niewolników dały
możność stworzenia [dokończenie na s. 393, 400, 402].

8‒10 piątek (V) marksizm

Zebranie
1. Projekty działów
2. Konkurs na tytuł red.
I 3. O odbudowie – koresp.
II. 4) O pracy w terenie (ostatniej) koresp.
III.5) O spotkaniu z wyborcami(wieczornica [?]) – koresp.
Notatki dobre – red[akcja]
IV. 6) wrażenia z przegl[ądu] grupy i koresp.

Z uwagami itd. zwracać się do kol. Osieckiej

Wiechno668
Ziembińska669
Wymiana przyśpiesza rozwój sił wytwórczych.
1

16 X
Памятник
Я памятник себе воздвиг нерукотворный,
К нему не зарастет народная тропа,
Вознесся выше он главою непокорной
Александрийского столпа.

Нет, весь я не умру -- душа в заветной лире


Мой прах переживет и тленья убежит --
И славен буду я, доколь в подлунном мире
Жив будет хоть один пиит.

Слух обо мне пройдет по всей Руси великой,


И назовет меня всяк сущий в ней язык,
И гордый внук славян, и финн, и ныне дикой Тунгус,
и друг степей калмык.

Веленью божию, о муза, будь послушна,


Обиды не страшась, не требуя венца,
Хвалу и клевету приемли равнодушно
И не оспоривай глупца!670
А.С. Пушкин

Aлександр Сергеевич Пушкин.

Я помню чудное мгновенье:


Передо мной явилась ты,
Как мимолетное виденье, Как гений чистой красоты.

В глуши, во мраке заточенья


Тянулись тихо дни мои…

Душе настало пробужденье:


И для него воскресли вновь
И божество, и вдохновенье,
И жизнь, и слезы, и любовь!671

Онегин, добрый мой приятель,


Родился на брегах Невы,
Где, может быть, родились вы
Или блистали, мой читатель;
Там некогда гулял и я:
Но вреден север для меня.
Служив отлично благородно,
Долгами жил его отец,
Давал три бала ежегодно
И промотался наконец.
Судьба Евгения хранила:
Сперва Madame за ним ходила,
Потом Monsieur ее сменил.
Ребенок был резов, но мил…672.

„Nos vertus ne son plus que nôtre vices dégnisées”673.


La Rochefoucauld (Les Maximes)
Literatura marks[istowska] (wykł III)
Z książki Co robić674 rozdz[iał] II.

Giera Marek ul. Polna 50 (pełnomocnik ministra w sprawie szkół wyższych) – żeby
pomóc Jurkowi Szafrańskiemu. Koniecznie
[rysunek postaci męskiej i trzykrotnie powtórzony dopisek:] Szafisko

Prawo
Kurs Logiki dla prawników – Kotarbiński675
Skrypty hist[orii] powsz[echnej] 676 Koranyi 1‒5
Skrypty hist[orii] Polski i prawa polskiego677 – Bardach
Teoria państwa i prawa678 – wyd. Biblioteki Praw[ników] Polskich

Piątek (Kuthan679)
8‒10 – logika ++ Ja chcę [wielokrotnie powtórzone słowo:] nie
+++ Ja chcę
10‒11- prawo rzymskie
11‒12 powszech[na] hist[oria] p[aństwa] i pr[awa]
12‒13 polska -//-

Prawo rzymskie
Poniedz[iałek] – 18‒19
wtorek 12‒13
piątek 19‒20
czwartek – 10 (polski)
(Popioły, Ludzie bezdomni)
Agnieszka Osiecka
Agnieszka Ostoja
A[gnieszka] Rajska Osiecka
Я памяатник себе воздвиг нерукотворный –
К нему не не зарастет народная тропа нарoдная тропа.
Слух обо мне пройдёт по всей Русии великой680.

Agnieszka Osiecka
ARajska ARajska J
ARajska
[czterokrotnie powtórzony podpis:] AOsiecka
[sześciokrotnie powtórzony podpis:] BBrylińska
[strona pokryta polskimi i rosyjskimi słowami oraz wielokrotnie powtórzonymi literami:]
J, Jerzy, Jesień, Barok, Spotkajmy się

[rysunek psa i dopisek:] Piesek, któremu wyrządzono krzywdę i nie rozumie: dlaczego?
i za co? (Misiek)
[rysunek misia, a wokół niego dopiski:] „Miśko”, Misie, Je t’aime, J’aime, I love you681
J’aime toi I love
you
j’aime toi I love
I love
[rysunki kotów, pistoletu, ludzkiego profilu]

10 X
8—10 – Logika
10‒11 –
11‒12 Bardach Historia Koranyi
Logika Logika Królowa nauk
12‒14 zebranie cd.
14‒16 – ekonomia sala B
16‒18 – gramatyka (gr. 3.) sala ćwicz[eniowa]
będę ucz[ęszczać] 17‒19 – ćwicz[enia] logiki Gmach Logiki
[na] co drugie 19‒20 – prawo rzymskie

Broszury konieczne
1 Program Frontu Narodowego
2 Pod sztandarami -//-
3 Dyskusja i referaty na XIX Zjeździe
4) Ordynacja wyborcza
5) Jak będziemy wybierać do Sejmu
Artykuły z ostatnich „Nowych Dróg”682
Pan Ochab, Górski i Starewicz683
Janusz Regulski684
[rysunek pięciolinii z nutami, ptaszkiem i dopiskiem:] „Wróble trele”
Koranyi – skrypty (tu!) (Podręcznik) 25. –
Doroszewski – Gram[atyka] opisowa685 23. –
Ekon[omia] polit[yczna] 686 – Leontiew (tu!) 50. –
III Zjazd i Dem. dykt. prol. i czł. 2. –
(Swiertow. [?]) Lenin
Naprawa pióra 10. –
[Rzepak] – Mazow. 18. –
Kostium – (Mazow.) 27. –
Zajęcia – (wybrać!) +20.-
O adiustacji dziennikarskiej 173.-
A jutro idę po zakupy!!
+ Gram[atyka] jęz[yka] polskiego – Lehr Spławiński687
Poradnik gram[atyczny] – Getner i Passendorf688
Szober – Słownik poprawnej polszczyzny689

Porządne 2 wkłady do kołobrulionu

[ciąg dalszy notatek kolegi:]

–3–
monumentalnych budowli, pałaców, ogromnego rozwoju kultury i sztuki. Z drugiej
strony sprowadza niewolnika do stanu zupełnie bezmyślnego narzędzia pracy.
Zast[osowanie] pracy niew[olnika]: 1) w rolnictwie (latyfundia)
2) [-] – warsztaty rzemieślnicze oparte jedynie na pracy niewolniczej

„Astry”
„Bal pod astrami”
1 Kazik Jankowski Eliza Kalicka
2 Waldek Bagłajewski Alina Krzcińska
3 Jurek Szafrański Halina Płońska
4 Staszek Kowalski Agnieszka Prokopówna
5 Ludwik Walunkiewicz Ela Iwanow
6 Mirek Popławski Hanka Zwierzchaczewska
7 Zdzich Popławski Ninka Olkówna
8 Mietek Kociszewski Irka Mielnikiel690
9 Leszek Wilkoszewski Iga Łukawska
10 Olgierd Korolkiewicz Olka Byszewska
11 Andrzej Marasek Hanka Lisiewicz
12 Eryk Szołtysek Jadzia Ratajczyk
13 Janek Zelman Elka Wiśniewska
14 Tadek Śliwiński Kira Gałczyńska
15 Andrzej Kasia Krysia Geller691
16 Janusz Lichomski Małgosia Banach
17 Lutek Kozłowski Ankus Czapnik
18 Bogdan Pawelski Mirka Bazarnik
19 Tadek Zieliński Teresa Ziółkowska
20 Jurek Gajewski Teresa Wilkówna
21 Janek Rajski Baśka Pawlak
22 Janusz Pałgan692 Anita Schneck693
23 Teodor Szczepański694 Joanna Sokołowska695
24 Marek Kubera
25 Leszek Mazurek Krystyna Łukasińska
26 Edek Wróbel696 Krysia Opalińska
27 Leszek Sielicki Dzidka Neneman
28 Leszek Wolski697 Jola Samos
29 Mietek Prokop Ewa Sękowska
30 Jurek Porębski698 Hanka Rudnicka
31 Zbyszek Lubak699 Ewa Bauerówna
32 Wojtek Bednarek Wieśka Retmańczyk
33 Stefan Maksymowicz Hanka Żurkówna700
34 Andrzej Okmiński Elka Byskiniewicz
35 Wiesiek Otwinowski Olka Knapikówna
36 Janek Regulski Hanka Proksza701
37 Staszek Gebethner Lidka Wikarska702
38 Janusz Świtkowski Mirka Liebelt
39 Bohdan Reszka Agnieszka Suchecka703
40 Janusz Prus704 Zosia Skura
41 Bogdan Majchrzak Julia Potocka
42 Wojtek Boroń Basia Rzewuska
43 Zbyszek Mejer Ilona Jagiełło
44 Jurek Dąbrowski705 Irena Czyżewska
45 Bogdan Smarzewski Krysia Radziwiłłówna
46 Janek Banucha Kalina Godlewska706
47 Andrzej Lamowski Tuśka Kamińska707
48 Helmut Güntcher708 Bajbus Bogucka709
49 Kurt Ząbek Pelasia Czajerówna
50 Jurek Debisz Bożena Fijałkowska710
Boogie-woogie
„fox”…
[rysunek pięciolinii z nutami]
Sentimental journey711
Ej, baba-riba! Jazz

[rysunek pyzatej kobiety o pełnym biuście i dopisek Agnieszki Osieckiej:] Ale jaką mam
dobrotliwą buzię!
[pod tym samym rysunkiem dopisek autora rysunku:] umrzesz bezpotomnie, bo będziesz
miała męża „niedorajdę”. 1 w przyszłości.

Jaki ty jesteś delikatny!!! Chciałabym mieć 12 wnucząt. Chociaż to już nie ma znaczenia,
bo wtedy dzieci będzie się produkować maszynowo.

[zapiski kolegi:]
ZMP
ZMP
Ale z Ciebie dzieciak!
Dziękuję za uznanie
Proszę bardzo
[rysunek kolegi przedstawiający profil damski712, nad rysunkiem dopiski Agnieszki
Osieckiej:] Nie wytrzymam!! Nie wytrzymam!! Nie wytrzymam!! to jest 1/8 mnie
w przyszłości
Danielewski713 Danielewski
[rysunek kolegi przedstawiający profil mężczyzny w okularach, a z lewej jego strony
zapisek Agnieszki Osieckiej:]
Zebranie wyborcze
Dn. 21 X 1952
Referat sprawozd[awczy]
Dyskusja. Znowu trącają Szczepańskiego. Czuję się okropnie.

A teraz p. Blasowa714 mówi o nauce. Jest kochana.

P. Sławinowa chce, żebym się kajała à propos Szczepańskiego. Nie umiem, boję się.
A chciałabym. Wstyd!!
[rysunek inkrustowany zapiskami dodanymi przez Agnieszkę Osiecką i autora profilu:]
Zdjęcia
Zdjęcia
Zdjęcia!!!!!!
Po co?
Bo chcę
A ja nie
Janek Rajski
Janek Rajski
Janek Rajski
Sobota, 18 X
Rano wolne!! (teoria państwa i prawa; Ekonomia; historia państwa i prawa)
1430 Mecz szczypiorniaka na AWF
1830 W[aldemar] B[agłajewski]

Niedziela
9‒1030 Trening (AWF)

715.

17‒19 Mecz kosza (WKS Kolejarz)

Ich kann es nicht dulden!!!


Ich kann nicht mehr716.

Kołysanka
Syneczku mały,
Już nawet zasnął twój pluszowy miś,
A ty przez dzień cały bajeczek słuchałbyś.
Syneczku miły,
Dziś trzeba bajkom spokój dać.
Bajki się zmęczyły,
Bajki poszły spać.
W lesie ciemno już,
Jaś z Małgosią śpią.
I kot w butach zasnął też
Buty przedtem zdjął.
Zasnął Głupi Jaś
Ze złym bratem swym.
Śpią królewna i jej paź
W złotym zamku swym.
Śpią już w lesie krasnoludki,
Las uśpiony zmilkł.
I Kapturek śpi malutki, um Gotteswillen
Babcia śpi i wilk komm eine Ende
Zbójów zmożył sen mal, oder ich kann
I królewna śpi. nicht mehr bleiben.
W ciemnej grocie leży hen Ruhe, ruhe und
O łóżeczku śni. noch einmal Ruhe717.
A jutro rano
Bajeczki zbudzą się ze swoich snów.
I z radością wstaną
By dzieciom służyć znów.
I przyjdą nie raz
Przyniosą nowych dziwów moc.
Ale już nie teraz
Bo już ciemna noc718.

[ciąg dalszy notatek kolegi:]


–4–
Praca ciągle pogardzana właśnie dlatego, że cały proces wytwarzania dóbr w rękach
niewolnika.
Przeciwieństwo: Praca do takiego stopnia identyfikowania z pojęciem niewoli, że rąk
do niej wolny przyłożyć nie może. Z drugiej strony, na niej wszystko stoi, ale
i niemożliwa praca umysłowa tego wolnego. (Chłopami a właścicielami latyfindiów).
Ale co z resztą ludności? Otóż drobny rzemieślnik, rolnik nie wytrzymują konkurencji
taniego niewolnika w latyfundiach czy egestemiach [?]. Też w[iel]kie przeciwieństwo.
Toteż od rozkwitu to, co przedtem takie twórcze, postępowe – teraz w swoje
przeciwieństwo przechodzi. Chłopi rujnują się do tego stopnia, że dochodzi do buntów
chłopskich (Tyberiusz Grakchus719 / Tyb. Gr. [?]). Z drugiej strony – lumpenproletariat
(całymi masami chodzi do miasta). Powstałe państwo musi ich żywić kosztem
społeczeństwa (uwaga – dzisiaj prol[etariat] żywi całe społ[eczeństwo]!). I tak Ten
zastój, co przedtem postępowy, teraz przechodzi
Waldek, kochanie! (30 126 126720 bić [!] Zarząd Zakł[adowy] ZMP, ZMP) ZMP 22 X
52
Zaczynam od rzeczy najbardziej istotnych: nie przyjadę do Poznania w tę niedzielę,
a dopiero za dwa tygodnie. Trochę ze względu na wybory (chociaż sama nie głosuję, jak
wiesz), trochę takie domowe, głupie powody. Myślę, że jakoś wytrzymasz. (Waldeczku.
ZMP)
Żyje mi się ostatnio nie najlepiej. Treningi dopiero się zaczęły i o kondycji nic nie mogę
powiedzieć, natomiast na uczelni w związku z tą sprawą, o której ci opowiadałam, mam
straszne przykrości: nie zwraca się uwagi na moją naukę, nie typuje się na „przodownika”
właśnie za „udział” w tej sprawie. Zapowiada się w taki sposób, że niemalże egzaminy
i ich wyniki od tego będą zależały. Nie chodzi mi tu o jakieś wybujałe ambicje, a o to
prawo721 nieszczęsne, do którego osiągnięcia potrzebna mi opinia bardzo dobrego „uczenia
się”. Teraz na zebraniu (tu właśnie jury) wałkują to i czuję się tak okropnie, jak tylko
można (żeby tylko. Jak się nudzę!!!!!!!).
No ale nic, trudno. Nie udało się i trzeba wyciągnąć z tego tzw. nauczkę.
Waldek! Nie masz pojęcia, jak mnie ta sprawa wymęczyła. Ta sprawa i trochę cała
atmosfera na uczelni. Odpoczywam na basenie, szczególnie gdy gadam z takimi
„pociechami” naszego pływactwa jak Kajtek. Wyrósł z niego taki duży, śliczny chłopczyk
i z dnia na dzień robi się bystrzejszy. A pływa! – jak „szatan”. Zresztą sam go w grudniu
zobaczysz. Pyta się ciągle o Ciebie, gdy łazimy razem po mieście i wracamy z treningów.
Dobrze mi z tym naszym małym przyjacielem i tak jakoś „ufnie” na duszy.
W domu – spokój i sielanka jak zawsze.
Kończę, bo to zebranie mnie dobija i ten list staje się bardziej „ponury” niż cała moja
obecna „rzeczywistość”.
Do widzenia, kochanie
Twoja Aga
(Keep smiling! 722 Keep smiling
(Waldek Bagłajewski
porucznik WP
Goodbye happiness!723
Keep smiling).

[ciąg dalszy notatek kolegi:]


–5–
w swoje przeciwieństwo. („Bye”, Goodbye happiness)
Rujnowanie rolnika (nie może płacić podatków, nie jest w wojsku), to osłabia siłę
militarną Rzymu (np.), ustają zwycięskie wojny, brak niewolnika! Rzym defensuje [!]
teraz niewolnik (przeciw!) drogą siłą roboczą. Koncentracja mas niewolniczych zaczyna
słabnąć. Siły wytw[órcze] zaś nie rozwijają się dlatego tak jakby mogły, bo pracowanie
nie jest bodźcem do konstruow[ania] nowych środków pracy, z drugiej zaś strony praca
w takiej pogardzie, że nauki techniczne się nie rozwijają. I niew[olnik] nienawidzi swoją
pracę i nawet gdyby mu dali jakieś bardziej skomplikowane narzędzie, to nie chciałby
(łamanie, przecież) nim pracować. Finał nastroju niew[olnictwa] – bo tenże staje się
hamulcem dla dalszego rozwoju sił wytw[órczych]. Ale ten ustrój nie zejdzie z ustroju,
dopóki nie ma przesłanek nowej formacji – społ[eczeństwa] feud[alnego]. Te przesłanki
– kolonaty. Z braku ziemi pan „daje” chłopom ziemię, a bierze 5/6 płacy.

Wiesz, Waldek, tak mi zabawnie i dziwnie na duszy, gdy piszę do Ciebie, że sama nie
wiem – jak się do tego brać i czy w ogóle będę umiała „stanąć na wysokości” (jak to
dumnie brzmi prawda? Ba). Przecież to wszystko jest właśnie takie dziwne i cała nasza
znajomość, nasze rozmowy, choćby list, który piszę. Chciałabym, żeby było jak najbardziej,
po prostu – wiesz – szczerze i swojsko. No cóż, spróbuję. (Widzisz, w braku Ciebie sama
sobie muszę „dodawać odwagi”).
W stolicy jest szaro, przedburzliwie i gorąco. Ludzie chodzą zwarzeni do entej potęgi
i czekają nie tyle na „grom z nieba”, ale na związaną z nim ulewę. Niektórzy (m.in. i ja)
czekają jeszcze na egzaminy i przejmują się nimi na najrozmaitsze sposoby (pierwszy mam
w sobotę o 3 po południu, czuję tremę, co najmniej jak przed zawodami). Jedno, co mnie
cieszy, to fakt, że egzaminy

[ciąg dalszy notatek kolegi:]


–6 –
Nawet niewolników wyzwala niektórych i też ich tak osadza na ziemi. Prol[etariusze]
są, tylko rew[olucji] trzeba. Tym skokiem – powstania (ostatnie uderzenie, co odbiera
potęgę Rzymu, bo one to ułatwiły barbarzyńcom zwyc[ięstwo]!). System niewol[niczy]
bardzo długo (1868 – poł[u]d[niowe] Stany Ameryki). Lenin
(o państwie)
Kierownictwo
Kierownictwo

Iksjar Bez ustr[oju] niewolniczego, bez


„Iksjar”724 możności stworzenia kultury antycznej,
Finita nie stalibyśmy na takim poziomie.
„Finita”

[ciąg dalszy listu do Waldemara:] mają następować w niewielkich przerwach, potem już
będzie święty spokój. Może więc jeszcze gdzieś pojadę przed Spartakiadą, ale na razie
tylko mglisty plan. To nie wiem, gdzie ani jak, ani z kim. Tatusia jak nie ma, tak nie ma,
a nikt inny się nie wybierze albo nie nada. Aha, może to ciebie zainteresuje – będąc na
Uniwerku, patrzałam, czy twój Tadek jest przyjęty [!] do egzaminów – no więc jest
i figuruje na liście jako Józef Tadeusz (podobna historia z imionami jak u braciszka??).
[na liście do Waldemara rysunek kolegi przedstawiający dwa męskie profile, a między
nimi dopisek:] Czarny Bilu!!! Co mordujesz niewinnych ludzi…

Anita ma taki pomysł: „Głos z kąta” (i wieszać gazetkę w kącie)


1227/953
1
2
2
7
9
3
+3
2x7 = 14
Wiesz, myślałam, myślałam o Tobie z naszego ostatniego spotkania i o Tobie w ogóle (na
tyle, ile potrafię i mam prawo), no i niestety nie doszłam do żadnych konkretnych
wniosków. Czasami to tak łatwo przychodzi. Spojrzysz na człowieka i wiesz, „kto zacz”,
czego możesz się po nim spodziewać. A tu taki wielki znak zapytania: no może trochę
mniejszy niż... np. przedwczoraj. Ale przecież i to, co już wiem, i to, co przypuszczam

M. Z. W. B.
60 105
145 85
45 85
50
5 0
50 85
185 100 100
10
215
230 150
215 5
230 210
215 35
245 130 80
100
345
170 80
345 140
345 230 120
270
365
290 120
405 270
290 20
505 170
505 355 20
170
535
460 180
670 330
710 460 140
400
710
345 240
440
230 440
410 570

Q. E B
110 570
515 610
740 615 610
870 510 650
925 650 785
965 785 865
1000 910 910
795 975
920 1120
[ciąg dalszy listu do Waldemara:] to jeszcze bardzo, bardzo mało. Myślę jednak, że nie
sposób, aby dwoje ludzi, przebywając ze sobą i choć trochę się obchodząc, pozostawało
dla „siebie sfinksami” na nieograniczony okres czasu – prawda? Tylko że owo „poznanie”
może przyjść trudniej i łatwiej – zależne od natury i woli człowieka. No cóż, zobaczymy.
Tymczasem baw się dobrze, a jeżeli nie „baw”, to poczuj (najlepiej jedno i drugie), trenuj,
nie złam mi niczego i wracaj… do widzenia.
Agnieszka

[rysunek kolegi przedstawiający profil męski]


PS Waldek, napisz, dobrze? (Będę bardzo czekała).

572 Właśc. „Życie miewa swoje wybryki, i to cały jego wdzięk” – zdanie Tadeusza Boya-Żeleńskiego, zob. Tadeusz
Boy-Żeleński, Od autora, w: tegoż, Brewerie, Warszawa 1926, s. 5.

573 Historia Wszechzwiązkowej Komunistycznej Partii (bolszewików). Krótki kurs (WKP{b}, 1938 r.) –
stalinowska wykładnia historii rewolucji oraz partii komunistycznej. Polskie wydanie ukazało się w 1948 r. i było potem
wielokrotnie wznawiane.
574 Życie jest fraszką (1948) – zbiór fraszek i satyr Stanisława Jerzego Leca (1909‒1966), poety, satyryka, arofysty.
Zapewne chodzi o 20 lat literatury polskiej (1918‒1938) – opublikowana pośmiertnie (w 1949 r.) książka historyczno-
literacka Ignacego Fika (1904‒1942), poety, literaturoznawcy, krytyka i historyka teatru, publicysty, działacza
komunistycznego. Artykuły i pamflety (tyt. oryg. Statji i pamflety) – pisma Maksyma Gorkiego. Polski przekład Juliana
Strawińskiego ukazał się w 1951 r. Ostatnie wcielenie Vautrina, Kuratela, Historia trzynastu, Dwaj poeci, Cierpienia
wynalazcy, Historia wielkości i upadku Cezara Birotteau, Król cyganerii, Muza z zaścianka, Stara panna, Kuzynka
Bietka – tomy prozatorskie Honoriusza Balzaka, zob. przyp. 3, s. 71. Właśc. Antologia poezji polskiej 1939‒1945
(1946) – zbiór wierszy wojennych opracowany przez Stanisława Lama (1891–1965), krytyka i historyka literatury,
publicysty. Poruszymy z posad ziemię – powieść Maurycego Jokaya (1825–1904), węgierskiego pisarza. Moi
współcześni: wśród swoich (1930) – eseje Stanisława Przybyszewskiego. Kwiaty polskie – poemat dygresyjny Juliana
Tuwima. Pracę nad poematem rozpoczął poeta w 1940 r., przebywając na emigracji w Brazylii, i pracował nad nim aż do
śmierci (1953). Tom I (ocenzurowany) ukazał się w 1949 r.

575 Germinal – powieść Émila Zoli (1840‒1902), francuskiego pisarza, . Właśc. Chleb. Obrona Carycyna – powieść
Aleksieja Tołstoja (1883‒1945), rosyjskiego pisarza, dramaturga, publicysty, działacza komunistycznego. Właśc. Przygody
dzielnego marynarza – powieść dla młodzieży Williama Henry’ego Gilesa Kingstona (1814‒1880), angielskiego pisarza.
Gösta Berling – powieść Selmy Lagerlöf (1858–1940), szwedzkiej pisarki, laureatki Nagrody Nobla w dziedzinie literatury
za 1909 r. Poezje – opracowany przez Mieczysława Jastruna i wydany w 1950 r. wielotomowy zbiór wierszy Leopolda
Staffa. Balzak – dzieło Tadeusza Boya-Żeleńskiego. Talleyrand – książka biograficzna Eugeniusza Tarle (1874–1955),
rosyjskiego historyka. Matka – powieść Maksyma Gorkiego. Witold Zechenter (1904–1978) – poeta, pisarz, publicysta,
tłumacz. Alfred de Musset (1810–1857) – francuski poeta, pisarz, dramatopisarz. Właśc. Żelazna Stopa – powieść Jacka
Londona (właśc. John Griffith Chaney, 1876‒1916), amerykańskiego pisarza. Prostaczek i Kandyd, czyli optymizm –
dzieła Woltera, zob. przyp. 8, s. 73.

576 Avant de mourir – płyta z tangiem Georgesa Boulangera (1893–1958). Właśc. Aloha oe blues – płyta z fokstrotem
Johnny’ego Noble’a (właśc. John Avery Noble, 1892–1944), amerykańskiego muzyka, kompozytora, aranżera.

577 Właśc. Manekin trzcinowy, Pierścień z ametystem – powieści Anatole’a France’a (1844–1924), francuskiego
pisarza, poety, dramatopisarza, eseisty, krytyka literackiego, historyka, publicysty, laureata Nagrody Nobla w dziedzinie
literatury za 1921 r. Iliada – epos Homera (VIII w. p.n.e.), greckiego pieśniarza i epika. Przedwiośnie – powieść Stefana
Żeromskiego. Niczyjak – powieść Jana Kurczaba (właśc. Arnold Zimentstark, 1907‒1969), pisarza, dramaturga,
publicysty, reżysera. Czarna perełka – powieść Józefa Ignacego Kraszewskiego (1812–1887), pisarza, historyka,
publicysty. Mędrca okiem… – zbiór eseistyki Tadeusza Boya-Żeleńskiego.

578 Właśc. 4 VII 1952, Freitag […] wunderschöne Pepita und eine Unmenge von „Kinder“ […] (niem.) – 4 VII 1952,
piątek. Muszę trochę popisać po niemiecku, ponieważ nieprzyjemną jest mi myśl, że wielu z naszych kolegów chętnie by to
przeczytało. Jesteśmy tu już od trzech dni. Pogoda (tylko wczoraj rano grzmiało) – jest przepiękna. Mieszkamy na terenach
wojskowych, gdzie kiedyś była niemiecka wioska olimpijska. Byłoby tu o wiele przyjemniej, gdyby nie było tych żołnierzy.
Ale tak też jest całkiem znośnie. Jezioro, w którym pływamy (można pływać tylko pod okiem instruktorów, ale nie zważamy
specjalnie na to) ma osiem kilometrów długości i dwa szerokości. Na środku jest wyspa, na którą czasem pływamy
ćwiczyć. Mam tu wielu dobrych kolegów, najwięcej wśród najmłodszych. Naprawdę bardzo ich lubię (Kajtos, dwójka
małych bliźniaków – Rozbiewscy się nazywają, mała, przepiękna Pepita i całe mnóstwo „dzieciaków”). Alina, która już od
dawna jest całkiem dorosła (nie zawsze), śmieje się ze mnie, że się zajmuję dzieciakami, ale ja tak to lubię... Jest tu mały
(14 lub 15 lat) chłopiec – Krzysztof. Jest piękny jak Madonna! Był zawsze z moimi „dziećmi”, teraz jest zawsze ze... mną.
Dobrze wiem, co o tym myśleć. Inni też. Imponuje mi trochę, lubię go bardzo. To prawdziwa „adoracja“. Ale S[tanisław]
jest prawie wściekły – nie tylko z tego powodu (to byłoby przecież śmieszne), ale także z powodu mojego całego sposobu
bycia tu – dzieci, Krzysztof, wiele głupstw. Ale to wszystko jest do śmiechu – muszę przecież, jak zawsze zresztą, żyć na
wesoło. Ale S[tanisław] czasem nie chce zrozumieć, że ja już tak mam, i że nie chcę inaczej. Mimo to kocham Go (choć
robi mi awantury) i muszę, muszę z nim rozmawiać (naprawdę rozmawiać, a na to jest tu za mało czasu i miejsca). Ale jest
pięknie!! Siedzimy z Krzysztofem i... S[tanisławem] na brzegu jeziora. Woda jest niebieska, niebo (bez jednej chmurki) –
też. Słońce świeci ostro. Krzysztof i ja leżymy i „smażymy się na czarno” (tak dużo niemieckiego już zapomniałam!!).
S[tanisław] bawi się w „wędkarza”, jest niezadowolony i nie mówi ani słowa. Krzysztof odzywa się coraz rzadziej – mogę
więc pisać i pisać, i pisać, i pisać. Napisałam już do rodziców, ale dopiero wczoraj – to późno i przed niedzielą nie dostanę
listu. Nic to! Do nikogo innego nie napisałam – trzeba to zmienić. Ale ciepło! Byłabym tu całkiem szczęśliwa, gdyby tylko
S[tanisław] nie był taki zły – ryby tańcują dziko w wodzie, widać to całkiem dobrze. Ptaki śpiewają w lesie, a sam las jest
ciemny – zielony, piękny i tajemniczy. Samo pływanie tu jest już przecież szczęściem. Człowiek czuje się o 16 lat młodszy!
Czasem pobolewa mnie ząb. Czasem okropnie. Ale nie potrwa to długo (wola boska!) (przeł. Tomasz Gajownik).

579 8 VII 1952, Dienstag […] (niem.) – 8 VII 1952, wtorek. Spędziłam kilka wieczorów ze S[tanisławem]. Nie wiem
już, czy go (nawet czasem) kocham, czy nie. Czasem jest to przyjemne itd., ale czasem wolę przebywać z innymi kolegami,
nawet z Krzysztofem, W. i J. On tego nie chce zrozumieć. I może ma rację. J. i W. są trochę źli na mnie, ale mimo to
jestem dość zadowolona. Przedwczoraj przyjechał Kot. Cieszę się ogromnie, bo bardzo go lubię. Teraz siedzimy oboje
razem z Leszkiem w lesie i słuchamy super głupich „politycznych” głupot. Człowiek, który to prowadzi, mówi okropną
polszczyzną. Mój Boże! Można tylko śmiać się lub płakać. Ja wolę to pierwsze. W niedzielę była potańcówka. Chciałam
tańczyć z J. albo Stefanem M[aksymowiczem], ale przyszedł Major (nasz komendant) i prawie cały czas ze mną tańczył,
i rozmawiał po niemiecku i angielsku. Jest bardzo inteligentny, ale... byłam zła! Nasz »polityk« gada i gada, a gdzieś
w okolicy z radia płyną przepiękne jazzowe dźwięki. Słuchamy ich i jakoś da się wytrzymać. Co mi się tu jeszcze bardzo
podoba, to dyskusje i rozmowy z Kazikiem. Jest prawdziwym socjalistą, mądry człowiek i dobry kolega. Bardzo go lubię.
Rozmawiałam z nim o małej Ticie, którą mam „wychować”, bo ma już w sobie wiele ze stylu Prokop. To będzie troszkę
trudne, ale myślę, że rezultat będzie dobry. Mówi na przykład, że jest dużo gorsza niż myślimy, że jest egoistką (to już
wiem), że jest dumna ze swojej urody. Ale można z tym walczyć. Dużo o tym rozmawiam z Kazikiem i on chce mi pomóc.
Przerwa (przeł. Tomasz Gajownik).

580 Die beste Sänger (niem.) – najlepsi śpiewacy.

581 Rundfunk im amerikanischen Sektor (RIAS, 1946–1993) – rozgłośnia radiowa z Berlina Zachodniego. Do połowy lat
50. XX wieku finansowana wyłącznie przez Departament Stanu USA.

582 Der Dirigent (niem.) – dyrygent.

583 Błąd Agnieszki Osieckiej – powinno być: Bully Buhlan (1924–1982) – niemiecki pianista, kompozytor i aktor. Rudi
Schuricke (1917–1973), właśc. Maria Mucke, Rita Paul (ur. 1928), właśc. Gerhard Wendland, Werner Müller, Helmut
Sacharias – niemieccy muzycy i piosenkarze.

584 Die Melodien (niem.) – melodie. Lista tak zatytułowana zawiera niemieckojęzyczne tytuły piosenek.

585 Ein kleines Haus (niem.) – Mały domek (przeł. red.).

586 Właśc. Och, ein Kleiner Bär (niem.) – Mały niedźwiadek (przeł. red.).

587 Właśc. „Meine Mutti hat zu mir gesagt: Das ist nichts für kleine Mädchen” (niem.) – „Mama do mnie powiedziała: to
nic dla małych dziewczynek” (przeł. red.). Początek piosenki Das ist nichts für kleine Mädchen, wykonywanej przez Ritę
Paul.

588 Właśc. „Ich zähl mir’s an den Knöpfen ab, ja-nein-ja-nein-ja, ob ich bei Dir Chancen hab” (niem.) – „Odliczam sobie
na guzikach, tak-nie-tak-nie-tak, czy szanse u ciebie mam” (przeł. red.). Fragment piosenki Ich zähl mir auf den Kügfen
ab, wykonywanej przez Ritę Paul.

589 „Seit Heut’bin ich verliebt, so ganzem Herzen verliebt” (niem.) – „Od dziś jestem zakochany, całym sercem
zakochany” (przeł. red.). Fragment piosenki Seit heut’ bin ich verliebt, wykonywanej przez Rudiego Schuricke‘a.

590 Küss mich noch einmal (niem.) – Pocałuj mnie jeszcze raz (przeł. red.).

591 „Domino, warum hast du so traurige Augen, Domino, Domino, weine nicht wenn die Leute nichts tanzen…” (niem.)
– „Domino, dlaczego masz takie smutne oczy, Domino, Domino, nie płacz kiedy ludzie nie tańczą...” (przeł. red.). Fragment
niemieckojęzycznej wersji francuskiej piosenki Domino (1950).

592 Ein Gläschen Wein und Du (niem.) – Kieliszek wina i Ty (przeł. red.). Tytuł piosenki wykonywanej przez Ritę
Paul i Bully’ego Buhlana.

593 Spiel mir eine alte Melodie (niem., sł. Bully Buhlan, muz. Michael Wilke) – Zaśpiewaj mi tę starą melodię (przeł.
red.). Tytuł piosenki wykonywanej przez Ritę Paul.

594 Kleiner Spaziergang (niem.) – Mały spacer (przeł. red.).

595 Unser Schef ist nicht da (niem., sł. Wolfgang Martell, muz. Helmut Garden) – Nie ma tu naszego szefa (przeł.
red.).

596 Am Samstag um vier (niem.) – W sobotę o czwartej (przeł. red). Tytuł piosenki wykonywanej przez Ritę Paul
i Bully’ego Buhlana.

597 Sonntagnacht auf der Reeperbahn (niem.) – Niedzielna noc na Reeperbahn (przeł. red.), zob. przyp. 102, s.
124.

598 Właśc. Über‘s Jahr, wenn die Kornblumen blühen (niem., sł. Werner Cyprys, muz. Ernst Bader) – W ciągu
roku, kiedy kwitną chabry (przeł. red.).

599 Właśc. Ich bin Ein Armer Troubadour (niem.) – Jestem biednym trubadurem (przeł red.). Tytuł piosenki
wykonywanej przez Bully Buhlana.

600 „Ich tanze mit dir / In den Himmel hine in / In den siebenten Himmel der Liebe. / Und die Erde verstingt / Und wir
zwei sind alle in / Ich den siebenten Himmel der Liebe. / Kamm, lass und tränsen bei leiser Musik / Unser verschwundenes
Märchen vom Glück. / Ich tanze mit dir...” (niem.) – „Tańczę z tobą, / w siódmym niebie, / w siódmym niebie miłości, /
a ziemia tonie / i my we dwoje jesteśmy sami / w siódmym niebie miłości, / chodź, pozwól nam śnić przy cichej muzyce, /
naszą zaginioną bajkę o szczęściu. Tańczę z tobą” (przeł. red.).

601 Die Sang der französischen Docker (niem.) – Pieśń dokerów francuskich, zob. przyp. Przekład pieśni na język
polski znajduje sie pod słowem „Taube“.

602 Die Taube (niem.) – gołąb.

603 Anton Makarenko (1888–1939) – radziecki pedagog i pisarz. Twórca komunistycznego systemu wychowania
młodzieży – systemu opartego na kolektywie (zespole) i wzorach wojskowych. Pracował także z nieletnimi przestępcami.

604 PGR (Państwowe Gospodarstwo Rolne) – wielohektarowe gospodarstwa rolne, których właścicielem było państwo,
działały w Polsce od 1949 do 1993.

605 Wiersz Agnieszki Osieckiej, zob. s. 442.

606 Zob. przyp. 49, s. 90

607 Od słowa „Zadań” do słowa „Walka” (z przemówienia Bieruta) Agnieszka Osiecka poprowadziła strzałkę.
608 Ludwik Waryński (1856–1889) – działacz socjalistyczny, założyciel partii robotniczej Proletariat. Marceli Nowotko
(właśc. Marceli Nowotka, 1893–1942) – działacz komunistyczny, pierwszy I sekretarz Polskiej Partii Robotniczej (PPR).

609 Sejm Ustawodawczy (1947–1952) – sejm wybrany w sfałszowanych przez komunistów wyborach. Jego
podstawowym zadaniem było uchwalenie nowej konstytucji (Konstytucji Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej, PRL), co miało
miejsce 22 lipca 1952 r.

610 Manifest PKWN (tzw. Manifest Lipcowy, 22 lipca 1944 r.) – ogłoszona w Radiu Moskwa odezwa PKWN
(Polskiego Komitetu Wyzwolenia Narodowego) stanowiąca m.in. o powołaniu organów władzy tymczasowej na terenach
wyzwolonych spod okupacji niemieckiej. Pierwszą siedzibą działającego od 21 lipca do 31 grudnia 1944 r. PKWN-u był
Lublin. Rocznica ogłoszenia Manifestu Lipcowego stanowiła w PRL-u święto narodowe.

611 Józef Cyrankiewicz (1911–1989) – polityk, działacz komunistyczny, premier RP w latach 1947–1952 i premier PRL-
u w latach 1954–1970, przewodniczący Rady Państwa.

612 Józef Ozga-Michalski (1919–2002) – poeta, pisarz, działacz komunistyczny, poseł na Sejm Ustawodawczy, poseł na
Sejm PRL I–IX kadencji. Jan Frankowski (1912–1976) – prawnik, publicysta, poseł na Sejm Ustawodawczy i na Sejm PRL
I–V kadencji. Edward Ochab (1906–1989) – generał brygady, działacz komunistyczny, w 1956 r. I sekretarz KC PZPR,
w latach 1964–1968 przewodniczący Rady Państwa, poseł na Sejm Ustawodawczy i Sejm PRL I–V kadencji.

613 „Wsie puti, dorożki sniegom zaniesło, na dworie morozno, a w izbie tiepło” (ros.) – Wszystkie drogi, ścieżki zasypane
śniegiem, na dworze mroźno, a w izbie ciepło (przeł. red.). Agnieszka Osiecka wynotowała fragment tego wiersza
z wydanego w Polsce w 1951 r. podręcznika do nauki języka rosyjskiego (podręcznik napisali W. Poliakow i W.
Czistiakow).

614 Władysław Matwin (1916–2012) – działacz komunistyczny, poseł na Sejm PRL I-III kadencji, matematyk. W latach
1949–1952 był przewodniczącym Zarządu Głównego ZMP, potem został I sekretarzem Komitetu Warszawskiego PZPR
(do października 1954 r.), następnie był redaktorem naczelnym „Trybuny Ludu”, a w latach 1955–1963 – sekretarzem KC
PZPR.

615 Pałac Kazimierzowski – obiekt zbudowany w latach 1637–1641 dla Władysława IV, znajdujący się obecnie przy
Trakcie Królewskim pod adresem Krakowskie Przedmieście 26/28. Budynek był dwukrotnie przebudowywany za Jana
Kazimierza (m.in. po zniszczeniach związanych z potopem szwedzkim), stąd jego obecne miano. Stanisław August
Poniatowski umieścił w pałacu Korpus Kadetów Szkoły Rycerskiej (1765–1794). Od 1816 r. pałac stanowi siedzibę
Uniwersytetu Warszawskiego. W latach 1891–1894 dobudowano na dziedzińcu gmach biblioteki uniwersyteckiej, w 1930
wzniesiono Auditorium Maximum. Odbudowa zniszczonego w czasie II wojny światowej kompleksu trwała w latach 1945–
1954, ostatecznie zakończyła się dopiero w 1960 r. Obecnie w Pałacu Kazimierzowskim mieści się rektorat UW.

616 Strzałka poprowadzona od słowa „kongres” do „rozwiązanie sytuacji”.

617 Entente (fr.) – porozumienie. Ententa stanowiła sojusz zawarty w 1882 r. między Wielką Brytanią, Francją i Rosją
w odpowiedzi na Trójprzymierze Włoch, Austro-Węgier i Cesarstwa Niemieckiego.

618 Jerzy Andrzejewski (1909–1983) – pisarz, felietonista, scenarzysta, publicysta, poseł na Sejm PRL I kadencji,
a później działacz opozycji demokratycznej. Adam Polewka (1903‒1956), pisarz, publicysta, tłumacz, poseł na Sejm
Ustawodawczy i Sejm PRL I kadencji, działacz komunistyczny. Błąd Agnieszki Osieckiej – powinno być: Henryk Vogler,
zob. przyp. 8, s. 44. Autor tekstu Legenda i rzeczywistości teatru krakowskiego („Życie Literackie” 13 V 1951, nr 8).
Zygmunt Greń (1930–2012) – eseista, krytyk literacki i teatralny, felietonista, publicysta. O kryteriach oceny dzieła
literackiego – szkic z książki O Marksistowskiej teorii literatury Henryka Markiewicza (1922–2013), teoretyka
i historyka literatury, wykładowcy.
619 Ludwik Jerzy Kern (1920–2010), Karol Szpalski, Tadeusz Nowak (1930–1991), Tadeusz Różewicz (1921–2014),
Witold Wirpsza (1918–1985), Julian Przyboś (1901–1970), Mieczysław Jastrun (właśc. Mojsze Agatsztajn, 1903–1983) –
poeci.

620 Louis Adolphe Thiers (1797–1877) – francuski polityk i historyk. Prezydent Republiki Francuskiej. Konserwatysta –
krwawo stłumił Komunę Paryską.

621 Czartyzm (1836–1849) – pierwszy masowy i radykalny ruch robotniczy, postulujący m.in. demokratyzację państwa
i poprawę warunków życia robotników. Czartyzm rozwinął się w Wielkiej Brytanii.

622 Zapewne numer czyjegoś telefonu.

623 Labour Party (ang.) – Partia Pracy (od 1900 r.). Błąd Agnieszki Osieckiej – powinno być: Henry John Temple, 3.
wicehrabia Palmerston (1784–1865); błąd Agnieszki Osieckiej – powinno być: Benjamin Disraeli, 1. Hrabia Beaconsfield
(1804–1881), William Ewart Gladstone (1809–1898), David Lloyd George, 1. hrabia Dwyfor (1863–1945) – brytyjscy
politycy. Premierzy Wielkiej Brytanii.

624 Właśc. Marie Edme Patrice Maurice de Mac-Mahon (1809–1893) – francuski polityk. Marszałek i prezydent
Republiki Francuskiej. Jules Henri Poincaré (1854–1912) – francuski matematyk, fizyk, astronom, wykładowca.

625 Georges Benjamin Clemenceau (1841–1921) – francuski lekarz, pisarz, polityk. Dwukrotny premier Republiki
Francuskiej. Błąd Agnieszki Osieckiej – powinno być: Gustave Courbet (1819–1877) – francuski malarz, działacz
polityczny.

626 Jules Basile Guesde (1845–1922), Paul Lafrague (1842–1911), Jean Léon Jaurès – francuscy politycy, działacze
socjalistyczni. Współtwórcy Francuskiej Partii Robotniczej.

627 Zob. przyp. 37, s. 356.

628 Róża Luksemburg (właśc. Rozalia Luxenburg, 1871–1919) – działaczka komunistyczna i rewolucjonistka,
ekonomistka, redaktorka. Julian Marchlewski (1866–1925) – działacz komunistyczny, ekonomista, publicysta, wydawca
i redaktor.

629 Ulysses Grant (1822–1885), Franklin Delano Roosevelt (1882–1945), Woodrow Wilson (1856–1924) – amerykańscy
politycy. Prezydenci Stanów Zjednoczonych.

630 The flowers that bloom in the spring (ang.) – Kwiaty, które rozkwitają wiosną.

631 Jurata i Hallerowo – miejscowości na półwyspie Helskim. Mrozik, Fortuna, Wielkopolanka, Sol Mare – stancje do
wynajęcia lub ośrodki wypoczynkowe.

632 Mieszko I (między 922 a 945–992), Bolesław I Chrobry (Wielki, 967–1025), Mieszko II Lambert (990–1034),
Bolesław II Szczodry (Śmiały, ok. 1040–1081), Bolesław III Krzywousty (1086–1138), Wacław III (Czeski, 1289–1306),
Władysław I Łokietek (1260 lub 1261–1333), Kazimierz III Wielki (1310–1370), Ludwik Węgierski (1326–1382),
Władysław II Jagiełło (ok. 1352 lub ok. 1362–1434), Władysław III Warneńczyk (Jagiellończyk, 1424–1444), Kazimierz IV
Jagiellończyk (1427–1492), Zygmunt I Stary (1467–1548), Zygmunt II August (1520–1572), Henryk Walezy (Walezjusz,
1551–1589) Stefan Batory (1533–1586), Zygmunt III Waza (1566–1632), Władysław IV Waza (1595–1648), Jan II
Kazimierz Waza (1609–1672) – koronowani i niekoronowani władcy polscy. Stanisław Żółkiewski (1547–1620) – dowódca
wojskowy. Od 1613 r. hetman wielki koronny, od 1618 r. kanclerz wielki koronny. Stefan Czarniecki (1599–1665) –
dowódca wojskowy. W 1665 r. został hetmanem polnym koronnym. Jan III Sobieski (1629–1696) – dowódca wojskowy (od
1668 r. hetman wielki koronny) i król Polski. Bohdan Chmielnicki (1595–1657) – hetman zaporoski. Stanął na czele
powstania kozackiego przeciwko Rzeczypospolitej. Aleksander Kostka-Napierski (właśc. Szymon Bzowski, 1617–1651) –
oficer, przywódca chłopów podhalańskich.

633 Nihil novi (łac.) – Nic nowego. Przywilej nadany szlachcie w 1505 r. przez króla Aleksandra Jagiellończyka (1461–
1506), na mocy którego nowe prawa mogły być odtąd uchwalane tylko za zgodą senatu i izby poselskiej.

634 Właśc. „O Trwały Pokój, o Demokrację Ludową” – tygodnik w PRL-u. „Nowe Czasy” – czasopismo w PRL-u.
„Trybuna Ludu” (1948–1990) – największy dziennik w PRL-u. Pismo w pełni podporządkowane PZPR.

635 Technologia pracy umysłowej (higiena, organizacja, metodyka) – wielokrotnie wznawiany podręcznik Stefana
Rudniańskiego (1887–1941), filozofa, pedagoga, wykładowcy, działacza komunistycznego.

636 Właśc. Rady przyjacielskie młodemu czcicielowi nauk i filozofii pragnącemu znaleźć pewniejszą drogę do
prawdziwego i wyższego oświecenia (1805) – podręcznik Józefa Kalasantego Szaniawskiego (1764–1843), filozofa,
historyka, publicysty, prawnika.

637 Właśc. Novisse auto (łac.) – znać siebie.

638 Strzałka poprowadzona od słowa „tu” do „Czy odpoczywać?”.

639 Krzyż pański – opowiadanie Gabrieli Zapolskiej, opublikowane m.in. w 1950 r. w tomie Obrazki. Confiteor –
ogłoszony przez Stanisława Przybyszewskiego tekst programowy (manifest) polskiego modernizmu. „Confiteor” znaczy po
łacinie „wyznaję”. Dies Irae – hymn Jana Kasprowicza (1860–1926), poety, dramaturga, krytyka literackiego, tłumacza,
wykładowcy i działacza politycznego. „Dies irae” znaczy po łacinie „dzień gniewu”, „dzień Sądu Ostatecznego”. Chłopi –
czterotomowa powieść Władysława Reymonta (właśc. Władysław Stanisław Rejment, 1867–1925), pisarza, poety, laureata
Nagrody Nobla w dziedzinie literatury za 1924 r. Komornicy – powieść Władysława Orkana (właśc. Franciszek Ksawery
Smaciarz, 1875–1930), pisarza, poety, dramaturga, publicysty. Ludzie bezdomni – powieść Stefana Żeromskiego. Wesele –
dramat Stanisława Wyspiańskiego (1869–1907), poety, dramaturga, malarza, grafika.

640 Kazimierz Przerwa-Tetmajer (1865‒1940) – poeta, pisarz, dramatopisarz, taternik.

641 Zapewne Jan Stanisławski (1860–1907) – malarz, wykładowca.

642 Strzałka prowadząca od „2” do „rozwarstwienie”.

643 Stefan Chałtunin – rosyjski działacz polityczny, współzałożyciel Północnego Związku Robotników Rosyjskich
(organizacja powstała w Petersburgu).

644 Gieorgij Plechanow (1856‒1918) – rosyjski filozof, publicysta, redaktor, rewolucjonista. W 1883 r. założył w Genewie
organizację rewolucyjną Wyzwolenie Pracy. Wiera Zasulicz (1849–1919) – rosyjska pisarka, tłumaczka i rewolucjonistka.
Przekładała dzieła Marksa na język rosyjski, działała w Wyzwoleniu Pracy.

645 Narodnaja Wola (Wola Ludu, powstała 1879 r.) – rosyjska organizacja wywrotowa, dążąca przede wszystkim do
obalenia caratu.

646 Zob. m.in. Gieorgij Plechanow, Przyczynek do zagadnienia rozwoju monistycznego pojmowania dziejów, przeł.
Romana Granas, wstęp Adam Schaff, Warszawa 1949.
647 Przerwany w tym miejscu przez Agnieszkę Osiecką wywód dokończony został pod wpisem podpisanym „Aga-
Jędza”.

648 Narodnicy – rewolucjoniści rosyjscy, uważający za siłę rewolucyjną chłopstwo – nie robotników. Gieorgij Plechanow
wpierw należał do narodników, ale później nawrócił się na marksizm.

649 Właśc. Związek Walki o Wyzwolenie Klasy Robotniczej (oryg. Sojuz bor’by za oswobożdienje raboczewo kłassa) –
powołana przez Włodzimierza Lenina w 1895 r. w Petersburgu organizacja jednocząca rozmaite koła i inicjatywy
marksistowskie.

650 Strzałka poprowadzona od „11” do „hist[oria] państwa”.

651 Właśc. It’s so Good (sł. ang. Jerry Seelen) – fragment anglojęzycznego wariantu francuskiego przeboju C’est si
bon (zob. przyp. 31, s. 312): „Mówię ci to tak, / Jak to robią Francuzi, / Bo jest tak dobrze / Po prostu dobrze / Podoba mi
się, że we Francji / To rodzaj romansu / Bo jest tak dobrze” (przeł. red.).

652 Wariacja na temat piosenki C’est si bon.

653 Pamiątka z celulozy (1952) – powieść Igora Newerlego (właść. Igor Abramow-Newerly, (1903–1987), pisarza,
publicysty, redaktora, scenarzysty, wykładowcy.

654 Tell my why – angielska piosenka: „Powiedz dlaczego / nie próbuję zapomnieć / Powiedz dlaczego / ciągle o tobie
myślę / Wiem, że nigdy nie będę wolna, / gdy już do mnie przyjdziesz. / Powiedz dlaczego / ciągle głupie jest moje serce /
Chociaż wiem / że ten romans zaczyna się tak powoli. / Dlaczego daję ci szansę, / Jeśli wiesz – powiedz dlaczego” (przeł.
red.).

655 Właśc. „Ja was lubił, lubow’ jeszczo, byt’ możet” (ros.) – „Kochałem panią – i miłości mojej / może się jeszcze”.
Początek wiersza ***Kochałem panią Aleksandra Puszkina, zob. Aleksander Puszkin, ***Kochałem panią, w: tegoż,
Lutnia Puszkina, wybór, przeł. Julian Tuwim, oprac. Tadeusz Januszewski, Wrocław 2009, s. 76.

656 Nauczitsa Jewgienija Oniegina naizust’ (ros.) – Nauczyć się Eugeniusza Oniegina na pamięć.

657 Błąd Agnieszki Osieckiej – powinno być: Albert Soboul (1914–1982) – francuski historyk, autor m.in. wydanego w
1951 r. i przełożonego na język polski przez Pawła Hertza podręcznika Rewolucja francuska.

658 Pisma wybrane (tyt. oryg. Textes choisis) – publicystyka Jeana Paula Marata (1743–1794), francuskiego polityka i
rewolucjonisty, publicysty, lekarza. Autorem przedmowy i objaśnień do pism Marata jest Claude Mossé. Przekład polski
Kazimierza Libery ukazał się w 1951 r.

659 Właśc. Francuska rewolucja burżuazyjna 1789 r. i wojny napoleońskie – rosyjska praca Aleksandra
Jefrimowa (1896–1971) i Eugeniusza Tarlego (1875–1955), wydana w języku polskim w 1948 r.

660 Eugeniusz Romer (1871–1954) – geograf, kartograf, geopolityk, wykładowca.

661 Charles Ewart Eckersley (1892–1967) – angielski metodyk, autor podręczników do nauki języka angielskiego dla
szkół prowadzonych przez metodystów, zob. przyp. 60, s. 30.

662 Barbara Federowicz – koleżanka ze studiów dziennikarskich. Zbigniew Smarzewski (1933–2000) – dziennikarz,
komentator sportowy. Kolega Agnieszki Osieckiej ze studiów dziennikarskich, współtwórca DSS-u.
663 Joanna Brylińska, Józef Czapnik, Hanna Jasińska – koledzy ze studiów dziennikarskich. Błąd Agnieszki Osieckiej –
powinno być: Zbigniew Mejer – kolega ze studiów dziennikarskich. Zdzisława Neneman (Dzidka), Krystyna Opalińska,
Leszek Mazurek – koledzy ze studiów dziennikarskich.

664 Właśc. Östereich – du bist so weit! Ich bin schon 16 Jahre alt. Ich sehne. Und ich bin traurig. So traurig... Warum
die Liebe ist so wichtig so einzehn und klaar, wenn sie unglücklich ist? (niem.) – Austrio – jesteś tak daleko. Mam już 16
lat. Tęsknię. Jestem taka smutna. Tak smutna... Dlaczego miłość jest taka ważna, wyjątkowa i jasna, skoro jest
nieszczęśliwa? (przeł. red.).

665 La sérénade (fr.) – serenada.

666 La sonate de tristèsse (fr.) – sonata smutku.

667 Osobą tą jest autor niektórych rysunków (np. kocich zadów, pistoletu, pyzatej kobiety, zob. s. 391, 395, 397).

668 Stanisław Wiechno – kolega ze studiów.

669 Jadwiga Ziembińska – koleżanka ze studiów.

670 Pamiatnik: „Ja pamiatnik siebie wozdwig nierukotwornyj, / K niemu nie zarastiet narodnaja tropa, / Wozniessja wysze
on gławoju niepokornoj / Aleksandrijskogo stołpa. / Niet, wies’ ja nie umru – dusza w zawietnoj lirie / Mój prach pierieżiwiet
i tlenja ubieżyt – / I sławien budu ja, dokol’ w podłunnom mirie / Żyw budiet chot’ odin piit. / Słuch obo mnie projdiet po
wsiej Rusi wielikoj, / I nazowiet mienia wsiak suszczyj w niej jazyk, / I gordyj wnuk sławian, i finn, i nynie dikoj / Tungus,
i drug stiepiej kałmyk. / I dołgo budu tiem lubiezien ja narodu, / Czto czustwa dobryje ja liroj probużdał, / Czto w moj żestokij
wiek wossławił ja Swobodu / I miłost’ k padszym prizywał. / Wielenju Bożyju, o muza, bud’ posłuszna, / Obidy nie straszas’,
nie triebuja wienca, / Chwału i klewietu prijemli rawnoduszno / I nie osporywaj głupca” (ros.) – Pomnik: „Dźwignąłem
pomnik swój, nie trudem rąk ciosany, / Wydepcą ścieżki doń miliony ludzkich stóp, / Łeb buntowniczy wzniósł i wyżej
w chwale stanął / Niż Aleksandra pyszny słup. // Nie wszystek umrę, nie! Duch, w lutnię wklęty, przecie / Znikomy
przetrwa proch, nie będzie w ziemi gnił, / I w sławę będę rósł, póki w podgwiezdnym świecie / Choć jeden pieśniarz będzie
żył. // Słuch o mnie pójdzie w dal przez całą Ruś w języki / I nazwie imię me jej każdy lud: i Fin, / I dumny Słowian wnuk,
i Tunguz jeszcze dziki, / I Kałmuk, wolny stepów syn. // I naród w sercu mnie po wieczny czas utwierdzi / Za to, żem lutnią
w swój nielitościwy wiek / Wysławiać wolność śmiał i wzywał miłosierdzia, / I szlachetności uczuć strzegł. // Posłusznie,
muzo, czyń, co boży duch rozkaże, / Niech cię nie nęci laur, nie straszy obelg chór, / Jednaką miarą mierz pochwały
i potwarze, / A z głupcem się nie wdawaj w spór”, zob. Aleksander Puszkin, Pomnik, w: tegoż, Wybór poezji, wstęp,
oprac. Seweryn Pollak, Warszawa 1950, s. 43. Wiersz przełożył na język polski Julian Tuwim.

671 Właśc. „Ja pomniu czudnoje mgnowienije / Pieredo mnoj jawiłas’ ty, / Kak mimoletnoje widienije / Kak gienij czistoj
krasoty. […] W głuszi, wo mrakie zatoczenija, / Tianulis’ ticho dni moi, […] I dla niego woskriesli wnow’ / I bożestwo,
i wdohnowienje / I żyzn’, i sliozy, i lubow’” (ros.) – „Pamiętam, było to olśnienie / Niespodziewanie cię ujrzałem, / Jak
nieuchwytne przywidzenie, / Jak piękno bóstwa doskonałe. […] W więzieniu, w mroku opuszczenia, / Dni moje zwolna
upływały, […] // Lecz przyszło duszy przebudzenie: / I oto znowu cię ujrzałem / Jak nieuchwytne przywidzenie, Jak piękno
bóstwa doskonałe”. Fragmenty wiersza Do A. P. Kern Aleksandra Puszkina, zob. Aleksander Puszkin, Do A. P. Kern, w;
tegoż, Wybór poezji, dz. cyt., s. 54 – 55. Wiersz w przekładzie na język polski Seweryna Pollaka.

672 „Oniegin, dobryj moj prijatel’ / Rodiłsja na briegach Niewy, / Gdie, możet byt’ rodilis’ wy / Ili blistali, moj czitatiel’; /
Tam niekogda guliał i ja: / No wriedien siewier dlia mienia. / Służyw otliczno błagorodno, / Dołgami żył jego otiec, / Dawał
tri bała jeżegodno / I promotałsja nakoniec. / Sud’ba Jewgienija chraniła: / Spierwa Madame za nim chodiła, / potom
Monsieur jejo smienił. / Riebionok był riezow, no mił…” (ros.) – „Oniegin, mój znajomy bliski, / Na brzegach Newy ujrzał
świat, / Gdzie może wyście od kołyski / Rośli, brylując w kwiecie lat, / Gdziem ja na spacer chętnie chodził, / Lecz mnie –
północny klimat szkodził. // W poczesnej służbie okazale / Ojciec panicza brnął w procenta, Co roku dawał po trzy bale, /
Aż puścił wszystko co do centa. / Lecz losy syna oszczędziły: / W cieniu Madame się zrazu chował, / A potem ją
Monsieur zluzował, / Malec był wisus, ale miły”. Fragment II i III strofy (rozdz. I) poematu Eugeniusz Oniegin
Aleksandra Puszkina, zob. Aleksander Puszkin, Eugeniusz Oniegin, przeł. Adam Ważyk, Warszawa 1952, s. 10‒11.
673 Właść. „Nos vertus ne sont, le plus souvent, que des vices déguisés” (fr.,) – „Nasze cnoty są najczęściej tylko
przebranymi wadami” (przeł. red), sentencja Françoisa de La Rochefoucaulda (1613–1680), francuskiego pisarza, eseisty,
moralisty i myśliciela, autora m.in. Maksym.

674 Właśc. Co robić? Palące zagadnienia naszego ruchu – wielokrotnie w Polsce wznawiane dzieło Włodzimierza
Lenina.

675 Tadeusz Kotarbiński (1886–1981) – filozof, etyk, logik, wykładowca. Autor m.in. wielokrotnie wznawianego
podręcznika Kurs logiki dla prawników. Miłośnik STS-u, w którym Agnieszka Osiecka zaczęła się udzielać w 1955 r.,
zob. Tadeusz Kotarbiński, Wariacje na temat STS-u (wypowiedź z okazji Piętnastolecia Teatru – marzec 1969), w:
Ryszard Pracz, Trudno nie pisać satyry. Teksty kabaretowe Teatru Satyryków STS. 1954–1972, Warszawa 2004, s. 5.

676 Właśc. Powszechna historia państwa i prawa – wielokrotnie wznawiany wieloczęściowy podręcznik akademicki
Karola Koranyiego (1897–1964), prawnika, historyka prawa, wykładowcy.

677106 Właśc. Historia państwa i prawa polskiego – wielokrotnie wznawiany wieloczęściowy podręcznik akademicki
Juliusza Bardacha (1914–2010), historyka ustroju i prawa.

678 Teoria państwa i prawa – wielokrotnie wznawiana publikacja Michaiła Arżanowa, wydana w 1951 r. w serii
Biblioteka Zrzeszonych Prawników Polskich, w przekładzie na język polski J. Balińskiego.

679 Eugeniusz Kuthan (1897–1955) – wydawca i księgarz.

680 Zob. przyp. 99, s. 387.

681 Je t’aime, j’aime (fr.) – kocham cię, kocham. J’aime toi (fr.) – kocham cię.

682 „Nowe Drogi” (1947–1989) – miesięcznik stanowiący organ prasowy KC PZPR.

683 Mieczysław Górski (1890–1956) – działacz komunistyczny. Artur Starewicz (1917‒2014) – polityk i działacz
komunistyczny, dyplomata. Członek KC PZPR, poseł na Sejm PRL II-V kadencji.

684 Janusz Regulski (Rybka) – maturzysta z „Mickiewicza”, kolega Agnieszki Osieckiej ze studiów prawniczych.

685114 Właśc. Gramatyka opisowa języka polskiego z ćwiczeniami – dwutomowy podręcznik Witolda
Doroszewskiego (1891‒1965), językoznawcy, wykładowcy.

686 Właśc. Ekonomia polityczna socjalizmu w dziełach Lenina i Stalina – wielokrotnie wznawiany podręcznik Lwa
Leontiewa (1901–1974). Publikację przełożyła na język polski Maria Kowalewska.

687 Właśc. Gramatyka języka polskiego. Podręcznik dla wszystkich – podręcznik Tadeusza Lehra-Spławińskiego
(1891–1965), językoznawcy, slawisty, wykładowcy, rektora UJ w Krakowie.

688 Właśc. Poradnik gramatyczny: zbiór wskazówek praktycznych dotyczących poprawności językowej –
podręcznik Henryka Gaertnera(1892-1935), językoznawcy, wykładowcy, oraz Artura Passendorfera (1864-1936),
językoznawcy, germanisty, wykładowcy.
689 Słownik poprawnej polszczyzny – wielokrotnie wznawiana publikacja Stanisława Szobera (1879–1938) –
językoznawcy, leksykografa, wykładowcy.

690 Błąd Agnieszki Osieckiej – powinno być: Irena Milnikiel-Dobrowolska (w drugim tomie dzienników również błędnie
jako Mielnikiel, 1933–1989) – pływaczka z klubu Kolejarz Warszawa, wielokrotna rekordzistka i mistrzyni Polski, olimpijka
z Helsinek (zob. przyp. 16, s. 12). W 1952 r. była mistrzynią Polski na 100 m i 200 m stylem grzbietowym.

691 Zob. przyp. 21, s. 248.

692 Janusz Pałgan – kolega Teodora Szczepańskiego, zob. przyp.

693 Anita Schneck – koleżanka ze studiów dziennikarskich.

694 Teodor Szczepański (Ted, Teddy) – kolega ze studiów dziennikarskich.

695 Joanna Sokołowska – koleżanka ze studiów dziennikarskich.

696 Edward Wróbel – kolega ze studiów dziennikarskich, a później z DSS-u.

697 Lech Wolski (Leszek) – kolega ze studiów dziennikarskich.

698 Jerzy Porębski – kolega ze studiów dziennikarskich, a póżniej z DSS-u.

699 Zbigniew Lubak – kolega ze studiów dziennikarskich.

700 Hanna Żurek-Grześkowiak – koleżanka ze studiów dziennikarskich, a później z DSS-u. Przyjaciółka Agnieszki
Osieckiej.

701 Anna Proksza (Hanka) – koleżanka ze studiów dziennikarskich, starościna grupy Agnieszki Osieckiej.

702 Lidia Wikarska – koleżanka z klasy równoległej.

703 Agnieszka Suchecka – koleżanka ze studiów dziennikarskich.

704 Janusz Prus – absolwent Liceum im. Hugona Kołłątaja, kolega Jerzego Rajskiego. W czasch licealnych grywał
w siatkówkę w ogrodzie Osieckich.

705 Jerzy Dąbrowski – kolega ze studiów dziennikarskich.

706 Kalina Godlewska – koleżanka ze studiów dziennikarskich. Grała z Agnieszką Osiecką w piłkę ręczną, poza tym była
siatkarką i lekkoatletką.

707 Teresa Kamińska (Tuśka) – koleżanka z Saskiej Kępy.

708 Helmut Güntcher – zapewne chodzi o wspominanego czasem przez Agnieszkę Osiecką znajomego z Dolnej Austrii,
zob. s. 437.
709 Barbara Bogucka (Bajbus, Maniana) – koleżanka z Saskiej Kępy, pływaczka z CWKS-u.

710 Bożena Fijałkowska – pływaczka z CWKS-u.

711 Zob. przyp. 32, s. 312.

712 Kolega, z którym Agnieszka Osiecka prowadzi dialog na kartach swego notesu, jest również autorem
czteroczęściowych notatek o przejściu od wspólnot plemiennych od ery niewolnictwa oraz autorem niektórych rysunków.

713 Ryszard Danielewski – kolega ze studiów dziennikarskich.

714 Blasowa (albo Blassowa) – działaczka komunistyczna i wykładowczyni. Agnieszkę Osiecką uczyła wiedzy o
marksizmie i leninizmie.

715 Właśc. Das beste was ich jetzt tun kann ist schweigen. O mein Got, das ist doch schwehr (niem.) – Najlepsze co
mogę teraz zrobić, to milczeć. O mój Boże, ależ to trudne (przeł. red.).

716 Ich kann es nicht dulden!!! Ich kann nicht mehr (niem.) – Nie mogę tego znieść!!! Już nie mogę (przeł. red).

717 Um Gotteswillen, komm eine Ende mal, oder ich kann nicht mehr bleiben. Ruhe, ruhe und noch einmal Ruhe (niem.)
– Na miłość Boską, niech to się skończy, bo już nie mogę dłużej tak żyć. Spokój, spokój i jeszcze raz spokój (przeł. red.).

718 Właśc. Bajeczki śpią (sł. Wanda Grodzieńska, muz. Jan Krzysztof Markowski, 1938) – slow-fox wykonywany m.in.
przez Mieczysława Fogga.

719 Tiberius Sempronius Gracchus (162 p.n.e. –133 roku p.n.e.) – rzymski polityk. W 133 r. p.n.e. pełnił urząd trybuna
ludowego.

720 Zapewne numer czyjegoś telefonu.

721 Agnieszka Osiecka próbowała wówczas dostać się na drugi kierunek – chciała studiować na Wydziale Prawa UW.

722 Keep smiling (ang.) – uśmiechaj się.

723 Goodbye happiness (ang.) – żegnaj, szczęście.

724 Iksjar – nazwisko „Rajski” czytane wspak.


Agnieszka Osiecka, Warszawa, 1952 r.
[ZESZYT] XIX
8 IX 52 – 9 X 52
[na drugiej stronie okładki wklejka z papieru w liście, wielokrotnie zapisana litera A,
niemożliwe do rozszyfrowania zapiski, po lewej stronie napis:] Pamiętnik [obok dopisek:]
Jędza
10‒12 – ros[yjski]
12‒14 – marks[izm]
15‒17 – ćwicz[enia] dzien[nikarskie]
17‒19 – teoria
Pieniądze
Al[eje] Stalina725 12 (U. St.)
10 – do g. 17 TPPR726

[zapiski na kartkach uporządkowanych i dołączonych do tomu XIX przez Agnieszkę:]

8 IX 1952, poniedziałek (piszę na kartkach, bo pamiętnik u Elizy)


Niezbyt to do mnie podobne, ale tak się złożyło, że od powrotu z Juraty nie pisałam ani
słowa. Zresztą początkowo miało to swoje powody. „Wyniknie z opisów”.
Przyjechałyśmy z Terenią 30 VIII rano i zaraz pojechałyśmy do mnie do domu. Tu
najadłyśmy się dużo dobrych rzeczy, a Tatuś, który przyjechał poprzedniego dnia, był
uroczy, zadowolony ze wszystkiego i w ogóle taki „kochany chłopak”. Nie wiedziałam, jak
się Mama zachowa wobec mnie po naszych burzliwych „kłótniach i swarach”, i tym
bardziej miłym, i pożądanym było mi Tatusia towarzystwo. Po czasach maminych
„śledztw” i „nieufności” (co prawda uzasadnionych), ojca spokojny, koleżeński ton
i zachowanie były dla mnie „prawdziwym rajem utraconym” – rajem dawnego domu (nie
mówię, że ja tu byłam bez winy, ale ostatecznie, gdyby nie Mamy oddalenie, nie
musiałabym być aż tak „kłamiąco” „skryta”. No a co do Teresy, to rzecz jasna, że nie
mogłyśmy być jednakowego zdania). Jeszcze tego samego dnia zaciągnęłam opierającą się
Terenię na Uniwerek i okazało się, że mimo wszelkich obaw została przyjęta. Cieszyłyśmy
się jak szalone!!!
To był jedyny dzień spokoju i radości w tym okresie: już wieczorem, gdy zobaczyłam się
z Mamą, okazało się, że czeka mnie sporo nerwów. Mama, mimo pewnej (po starym
jeszcze nieporozumieniu tudzież „wymianie zdań” à propos czytania pamiętnika etc.)
obrażonej miny, zachowywała się prawie „jakby nigdy nic”, ale potem – dość, że było
i powiedziało się wszystko co było........................................
Mimo zewnętrznego opanowania i nawet niejakiego zadowolenia, że tak zręcznie udało
mi się (choćby na pewien czas) ustawić „rzecz całą”, byłam wewnętrznie piekielnie
zdenerwowana. Objawiało się to na zewnątrz tym tylko, że nie potrafiłam utrzymać
właściwego mi beztroskiego humoru. Dość powiedzieć, że gdy zeszłej niedzieli przyszli po
mnie Stach z Szafą i wzięli mnie do kina, nie potrafiłam zachować się zupełnie naturalnie
i Szafa, zaintrygowany i dotknięty, że nawet przed Nim mam tajemnice, wypytywał się
mnie, „o co chodzi” i „co mi jest”. Zbyłam Go tłumaczeniem o „rodzinnych
nieporozumieniach”, ale wiem, że to było niewystarczające i dotknęło Jego przyjaźń dla
mnie. No trudno – jakoś nie umiałam inaczej.
Nastało parę okropnych dni, kiedy budząc się w nocy, odczuwałam coś w rodzaju
duszącego lęku i za wszelką cenę pragnęłam choćby jednak – już, zaraz wyzwolić się
z samotności i być z ludźmi, móc zupełnie przestać o tym myśleć. A w dzień, przebywając
wśród ludzi, nie mogłam zniszczyć jakoś muru odgradzającego mnie od nich, męczyło mnie
to i za wszelką cenę chciałam ich się pozbyć. Zniknęło tak mi właściwe przejmowanie się
do głębi cudzymi sprawami, chęć przyjacielskiej pogawędki z ludźmi takimi jak Wojtek czy
Adam D[erentowicz]. Chyba najgorsza ze wszystkiego była obecność M. – wszystko
stawało się jeszcze bardziej ostre, wyraźne... I nagle – cud po prostu! Nagle, bez żadnego
wysiłku, w jednej rozmowie udało mi się uniknąć wszystkiego – no i wszystkich
konsekwencji. Raz jeszcze niebezpieczeństwo było blisko, ale potem – zginęło
bezpowrotnie.
Pozbyłam się takiego ciężaru, że poczułam się nowo narodzonym człowiekiem. Podobno
szczęście, jak i nieszczęście, nie występuje nigdy samotnie. Tak było i teraz. Któregoś
wieczoru w zeszłym tygodniu, gdy siedziałyśmy z Aliną K[rzcińską] u mnie, gadając o tym
i owym, i plotkując po trosze, przyszedł sam Kazik! Byłam zaskoczona, zdezorientowana
i niepomiernie szczęśliwa. To ostatnie uczucie znikło w czasie trwania wizyty, która była
ze względu na towarzystwo zebrane (Alina kontra Kazik; Kazik przyszedł z Maćkiem!!)
straszliwie głupia. Maciek wodził po nas kpiącymi oczami, czasami palnął jakąś
sceptyczną uwagę i spowodował, że poczułam się (zdarza się rzadko, ale, mimo wszystko
– jednak się zdarza) niesłychanie nieswojo. Poszli wreszcie, co sprawiło mi ulgę,
a jednocześnie Kazik „obiecał się” na przyszły tydzień, co z kolei wybawiło mnie z kłopotu
– „jak go złapać w stolicy”. Przyznam się w „cichości ducha”, że na basenowym tle czuję
się z Kazikiem nadzwyczaj dobrze – tak jakoś szczerze i po przyjacielsku, podziwiam Jego
poglądy, wiarę i entuzjazm, a jednocześnie umiem Mu być towarzyszem, kompanem. Co
prawda pokazuję Mu tylko część swego „ja”, ale jest mi z tym dobrze, czuję wdzięczność
do Kazika za to, czego już mnie zdążył nauczyć, i z radością chłonę w siebie to, co w Jego
filozofii jest dla mnie ożywcze, no i – przyswajalne. Tymczasem poobozowe rozstanie
przerwało naszą przyjaźń w trakcie rozwijania się, w jej jakimś, zdawałoby się,
niepowracalnym stadium. Zdałam sobie z tego sprawę dopiero po tej ostatniej wizycie,
wcale nie jestem spokojna co do obecnego ułożenia się stosunków i z „drżeniem serca”
oczekuję pierwszej szczerej rozmowy z Kazikiem. Poza tym denerwuje mnie Maciek. Jest
najlepszym i – jak by tu powiedzieć – najważniejszym przyjacielem Kazika. Jeżeli chodzi
o Adama i o mnie, to jeżeli może być mowa o jakimś wpływie, to właśnie o wpływie
Kazika na nas. Tu ten wpływ jest co najmniej obustronny, jeżeli nie większy ze strony
Maćka. „Prawdziwie proletariacki charakter” – oto czego brak w Kazika komunizowaniu,
a co jest w Maćku i co Kazikowi niesłychanie imponuje. Natomiast mnie ze zrozumiałych
względów odpowiada właśnie „inteligenckość” rozumowania i poglądów Kazika, mimo
ich zdecydowanie marksistowskiego ustawienia. To jest zresztą całkiem normalne (i bardzo
często – na szczęście dla mnie – nieuleczalne) zjawisko u ludzi, którzy poznali rzecz od
strony teorii. Zdaję sobie sprawę, że ja, o ile nawet całkowicie zdecyduję się na komunizm
i dojdę do niego – to właśnie nie dalej jak [!] do tego miejsca, gdzie teraz jest Kazik.
Notabene tacy ludzie nie przeszkadzają w niczym w budowie socjalizmu, są równie
aktywni jak takie Maćki i równie (niejednokrotnie nawet w większym stopniu) pełni
entuzjazmu i wiary. Tylko („tylko…”) dużo myślą i są bardzo przejęci własną rolą...
Chociażby nawet (jak Kazik) jeździli w teren, borykali się z najpraktyczniejszymi
w świecie trudnościami i nawet mówili o tej „szarości ich roli” i dążeniu [do] stopienia
się z zespołem. To ostatnie zawsze pozostanie tylko przekonaniem – w rzeczywistości lubią
kierownicze stanowiska, czego przeważnie, notabene, los im nie skąpi – chociażby właśnie
ze względu na gorące przekonanie idące w parze z wykształceniem i inteligencją. Zresztą ja
to właśnie lubię u ludzi.

11 IX 1952, czwartek
Leżę w łóżku i wyglądam przeraźliwie. A było to tak: po szeregu „komplikacji
zębowych” dostałam wreszcie zapalenia okostnej i lewa część tzw. mordopyszcza spuchła
mi jak arbuz. Stało się to nagle i niespodziewanie. Próbowałam lekceważyć swoją fizis
i byłam w tym stanie raz na wykładach i na Lalce727 w teatrze, ale budziłam wszędzie
zrozumiałą sensację (mimo chustki, którą się zasłaniałam przed ciekawymi oczami
bliźnich), no a poza tym zdrowie samo odmówiło mi posłuszeństwa. Tak że leżę sobie,
czytam i śpię oraz przyjmuję nieliczne telefony od tych znajomych, którzy pamiętają o moim
skromnym istnieniu (jako że ostatnio i tak zagrzebałam się w domowych pieleszach, nie
dając znaku życia). Ale mniejsza o twarz i jej znaczenie. Przejdźmy do przeszłości:
Któregoś dnia wpadam do pokoju, patrzę – siedzi Eliza, uśmiechnięta i śliczna!!
Gadałyśmy, gadałyśmy i nagadać się nie mogłyśmy – jak to my, szczególnie gdy mało mamy
na to czasu (Eliza gdzieś właśnie jechała), a tyle do powiedzenia! Co jest ważne, to fakt, że
Eliza „ma” młodziana pięknego i ze wszech miar „godnego uwagi” – niejakiego Tośka –
„Olimpijczyka” (do którego już teraz czuję masę sympatii i... wdzięczności – za to, że
istnieje i to w taki właśnie sposób), z którym to młodzianem „prawie” się kochają i są (co
najważniejsze) szczęśliwi. W ogóle to już najwyższy czas na to, żeby Èlise była szczęśliwa
– po Kaziku i po wszystkich głupich i nieważnych, ale zawsze męczących i szkolnych
przejściach i niesprawiedliwościach. A teraz – zdane egzaminy na medycynę i Tosiek –
cudnie!!
Èlise pokazywała mi takie „różne różności” pisane pod wpływem „nastroju chwili”
(który to „grzech” tak szalenie w pisaniu i odczuwaniu lubię – nastrój... Na to podobno nie
wolno rozumnie myślącemu człowiekowi pozwalać sobie. Nie powiem, abym się zbytnio
z tym „kanonem” liczyła). Nie miałam dotąd pojęcia o tym, że Eliza umie tak ślicznie
pisać!! A to jest właśnie takie cudowne i najgłębsze. Przypomina mi to opisy w Kształcie
miłości728, gdzie się zachwycałam niemalże niepojętym odczuciem rzeczywistości
wszystkimi zmysłami, aż wreszcie wszystko, nawet kolory, stapiało się w jedno – Muzykę.
Mieć taką duszę i taki dar – to już jest Szczęście.

12 IX 1952, piątek
Leżę jeszcze, ale już dziś po południu idę na wykłady. Wczoraj dziąsło nabrzmiało mi jak
taka ogromna, pełna kula i pękło (bez huku i trzasku), ale za to z bólem. Za to teraz nic mnie
już nie boli i lada dzień będę „nawet” normalnie wyglądała. Gorączki już nie mam, głowa
nie boli (bo wczoraj to było po prostu nieznośne).
No więc tak:
W poniedziałek wracałam do domu z mymi nowymi kolegami, więc przyszłam nieco (ale
rzeczywiście tylko „nieco”) później. Ci nowi koledzy, to są – Rysiek (Marek, „ten
w okularach”, którego znam już „dawno”, bo „aż” od egzaminów. Lubię go za dowcip
i inteligencję oraz bardzo miły sposób bycia. Jest, jeżeli chodzi o zainteresowania
i stosunek do sztuki, trochę w stylu Janka B[anuchy], ale bardziej „życiowy” i wyrozumiały
dla tych ludzkich spraw i sprawek, które nie tylko nic wspólnego ze sztuką nie mają, ale
stanowią część mieszczańskiego żywota „zjadaczy chleba”, a bez których nie sposób się
obyć przeciętnemu śmiertelnikowi), Jurek (taki jakiś jegomość, niezbyt fascynująca – to
tylko pierwsze wrażenie – figura, zresztą sympatyczny i dość inteligentny, jest wysoki, dla
niektórych może przystojny – z jakimś rzucającym się w oczy defektem w twarzy, ale
pojęcia nie mam, co to jest), Zbyszek (przyjaciel Jurka; jegomość nieprzeciętnie przystojny
– blondyn z ładnymi zębami i klasycznym kształtem głowy. In plus zaliczyć mu można, że
nie jest ani trochę zarozumiały na punkcie urody; in minus, że nie ma z reguły nic
interesującego ani dowcipnego do powiedzenia, chociaż nie jest mrukiem) i wreszcie
Leszek (średniego wzrostu chłopaczek – wygląda na 17 lat, ma 19. Zewnętrznie „żadne
cudo”, poza niebrzydkim profilem z prostym noskiem ładnej dziewczynki. Za to jest
dowcipny i nie tylko sam wygadany w interesujący sposób, ale potrafi poprowadzić
rozmowę tak, że wszyscy mają coś do powiedzenia i są zadowoleni. Bywał za granicą,
dłuższy czas we Włoszech i w Niemczech. Mówi w tych językach słabo, ale za to ładnie
śpiewa po włosku – i nie tylko po włosku – gra na saksofonie i lubi jazz). Oto moja
„czwórka znajomych z uczelni”. Z dziewcząt poznałam pewną czarną Anitkę – takie kruche
dziewczątko w wieku lat 19-tu, ładne, miłe i bardzo naturalne.
Wtedy, w poniedziałek, gdy wróciłam do domu, zastałam Kazika. Strasznie się
ucieszyłam! Siedzieliśmy, gadając do późnego wieczora i było cudownie.
A we wtorek z twarzą jak koślawy arbuz byłam na Lalce. Mama była śpiąca, Janek
krytycznie zadowolony, a ja zachwycona.
Jak wyczarowany stanął przed naszymi oczami polski wiek XIX. Ciemne piwiarnie na
Starym Mieście, gdzie panowie radcy, kupcy i lichwiarze ubijają interesy, plotkują
i decydują o losach i tak już poćwiartowanej Europy przy kuflu pieniącego się piwa;
mieszczańskie sklepiki, których właściciele powoli, lecz nieustępliwie pną się do
arystokratycznych salonów i rządowych gabinetów, aby tam zapanować; i owe
arystokratyczne salony wypełnione ludźmi pięknymi i wykształconymi, często jeszcze
majętnymi, ale pozbawionymi jednego – energii, przedsiębiorczości, siły nawet –
mieszczaństwa, nie przestający jednak mówić, terkotać, bredzić o „naszym nieszczęśliwym
kraju...”. No i kobiety – piękne i puste, szalenie pociągające swą zewnętrzną powłoką.
I starsze ich pokolenie, które nawet w sfrancuziałych słowach na głos umie utrafić w samo
sedno większości ówczes​nych miłosnych zapałów – kupić, sprzedać, kupić, sprzedać.
I dworki, gdzie żyją jeszcze ludzie szlachetni, a po kątach pajęczyną zasnutych gnieździ się
stary, siwy romantyzm pobrzękując z rzadka szabelką – cicho, cichutko... I studencka,
wesoła, życiem kipiąca „bieda” poddasza. I podwórko rozwrzeszczane głosem baronowej
Krzeszowskiej. I schody, przedpokoje, gabinety pańskie pełne lichwiarzy. A wszędzie
weksle, weksle, weksle... I bale, zebrania towarzyskie, olśniewające toalety pań – huczny,
jarzący się blaskiem pięciuset, tysiąca woskowych świec i lśniących posadzek, pogrzeb
feudalizmu.
Ot – polski wiek XIX.
Całość tę ujęła spółka – dramaturg (Leśnodorski – brawo!!), reżyser (Dąbrowski),
dekorator (Axer729) – w 14 obrazów, prawdziwych obrazów w ciężkiej, złoconej ramie
z herbami Łęckich i starych arystokratycznych rodów. Tło dekoracyjne tak żywe
i realistyczne, że wprowadzało w nastrój jeszcze przed wejściem aktora.
Mimo udziału gwiazdy sceny polskiej – Andryczówny730 – grał (i to na wysokim
poziomie) – zespół. Nina Andrycz, mimo zawartości ideowej jej roli, którą zresztą
odtworzyła z całą pełnią swego talentu, była tak urocza, że przynajmniej brzydsza połowa
widowni była nią oczarowana. Wokulski (Lech Madaliński731) grał dobrze i ze
zrozumieniem. Jedno zastrzeżenie – Prus wspomina o arystokratycznych, nie
fryzjerskich manierach, które Wokulski nabył w eleganckim świecie. Tymczasem p.
Madaliński wybrał te drugie, a reżyser nie odradził. Leszczyński732 w roli starego błazna
Łęckiego był świetny! Budził śmiech na zmianę z uczuciem litości i pogardy, a przecież
ustrzegł się od tak ostatnio zaraźliwego zwyczaju przerysowania roli aż do karykatury
i groteski łącznie. Był najkapitalniejszym Tomaszem Łęckim, jakiego tylko można było
sobie wymarzyć.
Rzeckiego – może powiedzieć wymagający widz – było za mało. Ale na „więcej”
adaptacja nie mogłaby sobie pozwolić. Cóż miał robić stary romantyk – czytywać nam
pamiętniki w przerwie między obrazami?! Leśnodorski i Kondrat733 (odtwórca roli
Rzeckiego) poradzili z tym sobie inaczej. Dali żywą, bardzo prawdziwą postać starego
oryginała, który wchodzi na scenę rzadko i mówi niewiele, ale to wystarcza, aby był
wiernym obrazem naszego starego znajomego.
Reszta artystów grała dobrze, żywo, ze świetnym wyczuciem epoki.
À propos teatru – byłam jeszcze na Fircyku w Zalotach (uwodzicielskie czary Wołłejki
na tle miłego zespołu – ładnie wystawione w Narodowym), na Wachlarzu Goldoniego
(najtandetniejszy w świecie cyrk na scenie. Nie wiadomo – śmiać się, płakać czy po prostu
spać z nudów. Dużo pstrokacizny – nawet nie koloru – i stare aktorki w rolach podlotków),
no i na Rewizorze z wielkim Kurnakowiczem734 na czele. I tu znowu – może nie tak
ordynarnie, nie tak często i nie tak gremialnie jak w Wachlarzu, ale – cyrk na scenie.
Przede wszystkim – Fijewski735 jako Chlestakow. Zgrywa się, miota po scenie, daje
błazeństwo zamiast komizmu. Tyle się mówi i pisze o sztuce grania Gogola –
o doświadczeniach teatru rosyjskiego, dyskusjach krytyki, cytuje się Gogola samego, gdy
dopominał się o czystość i przejrzystość satyry wychowującej. Są artyści, wielcy artyści,
którzy potrafią właściwie ustawić Gogolowską rolę, a w szerszym zakresie – rolę
komiczną – jak np. właśnie Kurnakowicz. Ale już gra Fijewskiego sugeruje widno736
przekonanie, że aby grać np. idiotę, trzeba być idiotą.
A nie na tym sztuka polega.

12 IX 52, wieczorem
Byłam dziś po południu na wykładach. Nic się nie działo – z rosyjskiego były wykłady
tylko dla grupy początkującej i średniej, a gramatyka nie odbyła się wcale. Zamiast niej,
długie, chaotyczne i burzliwe zebranie grupy w związku z jakimiś hasłami na pierwszego.
Wolę jednak coś robić niż leżeć w łóżku, chociaż to ostatnie nie było znowu takie
tragiczne: czytałam sobie Rodzinę Whiteoaków737 dobra książka i tak bezpośrednio,
interesująco napisana. I tyle ludzi, a wszyscy tacy żywi!!), spałam, no i przyjmowałam
wizyty. Były wszystkie chuligany, Janek i (o radości!) Terenia – „poważna studentka”.
A wczoraj wieczorem była Alina. Gadałyśmy dość długo, ale jakoś nie mogłyśmy się
porozumieć, co mi sprawiało pewną złośliwą przyjemność (!!). I dzwonił Staszek –
strasznie zajęty; w szkole do 8-ej, 9-tej wieczorem!! Ma wpaść w niedzielę. Nie
widzieliśmy się prawie dwa tygodnie i stęskniłam się za tym pyskiem kochanym.
A na uczelni rozmawiałam dziś sporo z Joanną i Tedem.
Joanna to zgrabna, szczupła siedemnastoletnia dziewczynka z czarnymi lokami do ramion,
z czarnymi oczami w ładnej oprawie i jasną, prawie białą cerą. Ze względu na ostry, lekko
garbaty nos i ciągłe marszczenie skóry na szyi przy zgięciu brody Joanna nie jest
pięknością. Ale jest bardzo ładna – niepokojąco ładna dla niektórych. Mimo, że rodowita
Polka (i to urodzona w Warszawie), Joanna wróciła do Polski dopiero miesiąc temu –
z Danii. Mieszkała tam siedem lat, robiąc wycieczki do Londynu, do Włoch i do Oslo – na
zimową Olimpiadę np. (czego jej z całego serca zazdroszczę). Poza tym tułała się sporo po
świecie – i to już nie zawsze z własnej woli – „na wycieczkę” – ale ot tak – jak wielu ludzi
w czasie ostatniej „zawieruchy”. Joanna jest u nas w grupie (i w ogóle na uczelni) dopiero
od tygodnia. Dostała się bez egzaminu, ponieważ w Danii była już rok na SGSZ-cie.
Dlaczego przerwała studia tam i dlaczego w ogóle wróciła – nie wiem. A na komunizującą
nie wygląda. Joanna zna „perfect”738 – polski, duński, szwedzki, angielski i niemiecki,
a trochę słabiej od tamtych – francuski. Poza tym jeszcze „jako tako” trzy języki, bo
kończyła w Danii tzw. studium językowe, a tam było dziewięć języków.
Poza tym wszystkim Joanna ślicznie śpiewa jazzowe piosenki we wszystkich znanych jej
językach, pływa i skacze z trampoliny (Olka na wykładzie i ja dzisiaj namawiałyśmy ją na
CWKS i udało nam się). Joanna mieszka na razie u rodzinki na Kole739, a potem, po
powrocie jej mamy z Krynicy (ojciec nie żyje) – z mamą w Bristolu740.
To wszystko, co na razie wiem o Joannie. Ma poza tym miły, prosty sposób bycia
i swobodny, wesoły, trochę w „moim stylu” stosunek do chłopców. Obiecałam nauczyć ją
ładnie mówić po angielsku (Joanna mówi poprawnie i ma bardzo bogaty słownik – bez
porównania bogatszy niż ja, ale mówi z bezlitośnie twardym, skandynawskim akcentem.
Jeżeli jednak stać ją na to, by mówić tak ładnie po polsku, to nauczy się mówić miękko
śliczną angielszczyzną – prosto od pani Zawadowskiej).
Lubię Joannę. Aha, a ten Ted to też „dobry ananas”: nawłóczył się sporo po świecie (tak
jak Leszek – Włochy), ma parę nieźle opanowanych języków i własny – nader cięty. Ładnie
śpiewa, rysuje, już sporo pisał (recenzje). Ponadto – kolega w sporcie. Zna naszą
pływacką „wiarę” (Zelman, Jurek Mroczek i w ogóle – tamta część „bandy” od dawnego
„Batorego”741), chociaż sam koszykarz i piłkarz. Pływa tylko jako amator. Sympatyczny
chłopak. Na marginesie: on i Joanna są jedynymi niezorganizowanymi w naszej sekcji (to
się tak mówi – sekcja dziennikarska).

Janek Rajski wpada od czasu do czasu: jak zwykle – książki, wypracowania... Po


pierwszej rozmowie z Jankiem (pierwszej po wakacjach) przypuszczałam, że stosunki
między nami poprawią się – będą po prostu jakieś szczersze, przyjacielskie. A chciałabym,
żeby tak było, bo mimo kaprysów i wszystkich nietaktów Janka, lubię go serdecznie
i przykro mi jest, gdy uprzytomnię sobie, że w jego mniemaniu jestem pusta, przemądrzała
gęś. A jeżeli jestem poważna to zarzuca mi czcze filozofowanie. To mnie tak drażni
w Janku! Kompletny brak tolerancji dla cudzych poglądów. No i brak szacunku (to
oczywiste) (jasne jak słońce).
Tymczasem wszelkie nadzieje okazały się płonne – w rozmowie nie sposób dojść z nim
do jakiego takiego porozumienia, a niektóre jego uwagi są tak przykre, że wydaje mi się
niemożliwym, by tak (bądź co bądź?) dobrze wychowany i inteligentny chłopak mógłby
być do tego stopnia niedelikatny. Potrafi np. w obecności takiego Lutka Kozłowskiego
zrobić aluzje do stosunku między tym ostatnim a mną (chyba nie [rozu]miałam)!! Żeby to
chociaż dowcipnie. Ale tak jak on to robi, to brzmi po prostu niesmacznie, no
i paradoksalnie. Bo tak: z Lutkiem przebywam mało i to tylko dlatego, że głupio byłoby
powiedzieć mu – „odczep się”. Nawet czyste poczucie koleżeństwa nie pozwalałoby na to.
A tu tymczasem Janka aluzje stawiają mnie w kłopotliwej sytuacji.
Poza tym (mimo wszystkich wysiłków, aby to stłumić, zniweczyć) to rani moje – wiem,
że beznadziejne – uczucie do Jerzego(?). Nie chciałabym, aby Janek kiedykolwiek
wiedział o tej (niestety wie) „stronie medalu” (on by to tak upokarzająco, boleśnie
przyjął...), ale bardzo chciałabym, żeby nabrał trochę – taktu.
Ja go tak lubię – czemuż on nie chce normalnych ludzkich stosunków między nami.
W tym wszystkim Janek zapomina (nie 742, nie zapomina J[anek]) o jednym – że istnieje
taka drobnostka, jak kres mojej cierpliwości (no i co z tego!). A ja – no trudno – nie mogę
pozwolić na to, aby ktoś, komu chcę okazać dużo serca i zrozumienia (?) robił sobie ze
mnie przedmiot kpin i towarzysza do kłótni – dzieciak.

15 IX 1952, poniedziałek
Pięknie zaczęłam tydzień: pierwsze ćwiczenia z marksizmu, pierwsza na nich wypowiedź
(i wzruszenie, naprawdę!) i ocena (zasłużona) – 5! Mówiłam ładnie, krótko
i wyczerpująco, a potem czytałam swój konspekt, który zasłużył na pochwały i ocenę
„wzorowego konspektu”. To mi wyrobiło markę i mile pogłaskało ambicje i serduszko.
Zrobiło mi się bardzo, bardzo przyjemnie. Ale mniejsza o to.
Wczoraj przed południem była Joanna z Tedem i robiliśmy hasła (praca społeczna!),
z czego zresztą niewiele wyszło, ale nagadaliśmy się na najrozmaitsze tematy.
Po południu widziałam się po dwóch tygodniach niewidzenia ze Stachem. Strasznie
przybity ciągłym siedzeniem w szkole i robotą. Ostrzygł się jakoś bardzo krótko i nieładnie
wygląda. Dzisiaj od południa – wykłady. Najpierw ten „sukces marksistowski”, potem
rozmowa z Tedem. On jest ciekawym i wartościowym Człowiekiem.
Włóczył się dużo po świecie, był m.in.

17 IX 1952, środa
więc był m.in. w Niemczech Zachodnich w maju [19]45 r. jako młodziutki oficer i „syn
pułku” ósmej armii amerykańskiej, we Włoszech i we Francji. Zna Wiedeń i czuje to, co
w Wiedniu jest cudowne i godne kochania (a to samo już wystarcza, aby zyskać sobie
u mnie sympatię; Ted oczywiście o tym nie wie). W swojej włóczędze po świecie poznał
trochę „życie i ludzi” – jak to się banalnie określa – i miał możność pozostać za granicą
jako „przybrane dziecko” mnóstwa osób (bo dużo było chętnych do zaopiekowania się
małym, uroczym chłopakiem idącym odważnie wraz z dorosłymi do natarcia). Mógł zostać
towarzyszem człowieka, który zajął się nim serdecznie i chciał umożliwić mu to, co jest
jednym z pragnień Teda – karierę filmową. Ale Ted wrócił – wrócił do swojej przybranej
rodziny, na którą pracował przez 3 lata, a obecnie stosunki „ułożyły się” tak, że Ted
„mieszka” na dworcu!
To jest smutna historia i wystarczyłaby, aby złamać człowieka. Ale Ted się nie załamał.
Potrafi się szczerze śmiać i cieszyć, chociaż jest tym, czym jest: bezdomnym studentem
niemogącym zrealizować ani swoich zamiłowań (i zdolności) malarskich, ani literackich.
Ów Ted, którego chociażby za ten „nieugięty” stosunek do życia bardzo cenię, nie ma
możności otrzymania miejsca w Domu Ak[ademickim], dopóki nie powie Litwinowi całej
prawdy. To musiałoby być zwierzenie, a On nie może się na to zdobyć. To bardzo wzniośle,
ale równie „niepraktycznie”. Otóż ja mam „cudowny pomysł” – ubłagam Ludwika
W[alunkiewicza], żeby „wziął” Teda do siebie! Na razie rzecz cała rozbija się o to, że nie
mogę złapać L[udwika] w domu. Strasznie to denerwujące, ale uparłam się. Myślę, że
Ludwikowi, mającemu się za komunistę, nie trzeba będzie tłumaczyć – „dlaczego?”. Tym
bardziej nie dam mu nawet do zrozumienia, że liczę na pomyślny obrót sprawy. Ze względu
na uczucia Ludwika. Żadna „szlachetność celu” nie usprawiedliwia, według mnie, takiego
szafowania uczuciami. Bardzo pragnę, aby L[udwik] przestał mnie kochać i nie zrobię nic,
co dowodziłoby czegoś wręcz przeciwnego. A ta cała historia musi się udać (bez
patetycznych uniesień i sentymentów – ot, musi).

Mam ostatnio „passę” doskonałego humoru. Jeżeli uda się ta sprawa, to dojdę do szczytu
wesołego tudzież promiennego usposobienia. Bo tak: najpierw ten zabawny „sukces
marksistowski”, który uspokoił mnie co do kwestii – „czy dam sobie radę wśród tych
wszystkich dorosłych i mądrych” studentów; potem – nareszcie spokój z zębami; w domu –
sielanka; angielski! Z angielskim cała historia: Pani Z[awadowska] załatwiała wczoraj
moje sprawy i okazało się, że z „very good”743 skończyłam [semestr] ósmy, a wykłady mam
w takich godzinach, że mogę chodzić nadal do P. Zawadowskiej. Jak ja ją strrrasznie
lubię!!! Nie mogę się po prostu doczekać dzisiejszego wieczoru. Ona jest taka kochana
i dobra. Z wyglądu przypomina ciepłą, puszystą kotkę. Wrażenie to potęgują jeszcze
niezliczone włóczkowe swetry otulające jej obszerne kształty i słodki, ale szczery uśmiech
(przy „słodki” – „ale” konieczne. Czytam ostatnio Zapolską, a tam ludzie są tak prawdziwi,
że aż potworni).
Poza tym – wiadomość z Wiednia, wyjątkowo konkretny list od babki744 i możliwość
wyjazdu do Wiednia w maju lub w czasie wakacji na 2 tygodnie. Wtedy, jeżeli będę mogła
załatwić to i owo osobiście, to sprawy obywatelstwa będzie można pchnąć naprzód. Piszę
tylko o takiej formalnej sprawie, bo tego, co czuję na myśl, że za pół roku, najwyżej rok,
znowu zobaczę Wiedeń, i tak nie będę umiała opisać. Ot, co!

Słońce świeci złociście, świat się śmieje, jeść dają, tata wraca w niedzielę – hurrra!!!
A na uczelni też „całkiem całkiem”. Na to składa się „cały szereg czynników”. Przede
wszystkim moja tutejsza sympatia – owo „serce moje”, czyli, krótko mówiąc, Marek
(Ryszard) Kubera.
Poza tym mnóstwo zabawnych typków do obserwowania, trochę ciekawych wykładów,
których się słucha i reszta takich, na których się gada lub śpi, i wreszcie palący problem
uchylania się od pracy społecznej (mogę uczyć języków, mogę w ogóle „wspierać swą
wiedzą” {?!}, ale nie mogę piastować 86 funkcji naraz).
Nie udało się.

1 X 1952
Stała się, nie wiadomo jak i skąd, rzecz dziwna: tęsknię za Waldkiem Bagłajewskim.
I boję się – po pierwsze, rozczarowania, po drugie, siebie, po trzecie, Waldka.
Chciałabym go pokochać.

Sonata księżycowa
Księżyc – blady, zblazowany widz scenerii ludzkich uniesień wyjrzał zza drzew
i skrzywił się w sceptycznym grymasie (to jest plagiat), a następnie rzekł: „Eeeee, kicham
na Was państwo”. Poczem kichnął i zaszedł. [reszta strony zapisana wielokrotnie
powtórzonymi słowami „Sonata” i „Kalicka” oraz zapiskiem:] Waldeczku miły
[koniec zapisków na dołączonych do zeszytu kartkach]
18 IX 1952, czwartek
Eliza

To fakt – nie udało się. Ludwik przyszedł po mnie na U[niwersytet] i przedstawiłam mu


całą sprawę. Odmówił pod pretekstem, że „ma już dwóch takich”. Wiem, że to nieprawda
(będąc u Ludwika i nie zastawszy go, rozmawiałam z jego gospodynią), ale wtedy byłam,
mimo wysiłków i chęci zupełnego opanowania się, zbyt silnie zdenerwowana, tak że nie
wspomniałam mu o tym ani słowem. W tej chwili nie potrafię go nawet potępiać – jest dla
mnie po prostu „żaden”. Bo czyż może być potworniejsze uosobienie fałszu jak człowiek
pozujący na altruizm, a postępujący w podobny sposób? Nie wyrosłam jeszcze
z przeświadczenia, iż ludzie, mając sami niewiele, potrafią i tym się podzielić,
i prawdopodobnie dlatego przeżywam przykry zgrzyt z rzeczywistością za każdym razem,
gdy okazuje się, że jest na odwrót: ludzie, mając wiele, nie pragną się tym bynajmniej
podzielić. Gdyby to ode mnie zależało, wolałabym nie zmieniać siebie, natomiast zmieniać
rzeczywistość. I przypuszczam, że nie byłoby to nawet takie złe. Ale cóż, kiedy życie uczy
inaczej.
Notabene, jestem jakoś bardzo niepojętna na te nauki i ani rusz nie chcę się przystosować
do surowych wymagań owego życia, którymi mnie wciąż zasypują tzw. ludzie praktyczni,
jak np. Stach. Co prawda wcale się tą swoją „niepojętnością” nie martwię, ale to już inna
sprawa.
Piszę jak zawsze – względnie spokojnie, tym niemniej [!] fakty pozostają faktami i niech
mówią za siebie. W każdym razie jedną z rzeczy, których najmniej jestem pewna to
zagadnienie: czy i jakiego rodzaju „dach nad głową” ma Ted dzisiejszej np. nocy?
Ludwik prosił o spotkanie, o możność utrzymywania kontaktu etc. Wykręciłam się
sianem. A w ogóle à propos Ludwika: wpadłszy z przesady w przesadę (bo wierzyć
człowiekowi można również do przesady), doszłam do tego, że w nic mu teraz nie mogę
wierzyć. I to nie np. w jakieś bajkowe szczegóły z okresu pobytu na dalekiej Syberii czy
coś w tym rodzaju. Skąd! Ja zaczynam powątpiewać w takie na wskroś materialne,
a istotne zarazem „strony medalu”, jak istnienie owego trzeciego mieszkania, zawrotność
sumy dochodów ojca i macochy L[udwika], jego własne możliwości etc.
Gdy zestawić wszystko, czego się o nim od niego (co charakterystyczne) nasłuchałam,
z tym co przy mojej minimalnej spostrzegawczości i maksymalnej ufności w prawdę
ludzkich słów (a szczególnie zwierzeń) zdołałam samodzielnie zaobserwować, dochodzę
do wniosku, że Ludwik jest kłębkiem bzdur.
Wtedy gdy jego fantazjowanie, ciągła gra i wszelkie pozy nie wychodziły poza ramy
„wewnętrznych starć” i ich zewnętrznego manifestowania w formie mniej lub więcej
udanej, nieustannej „autopsychoanalizy” (uf, co za „słówko”!) – wszystko to było
w najgorszym wypadku śmieszne. Jeżeli chodzi o mnie, to w mojej ciągłej pasji
„doszukiwania się w człowieku człowieczeństwa” (notabene jedna z rzeczy
najtrudniejszych do znalezienia w nim), uważałam to za zajmujące i podchodziłam do tych
wszystkich komplikacji, ba – jakichś „superkomplikacji”, z maksimum delikatności
i chęcią „przyjścia z pomocą” (notabene w tym wypadku całkiem niepotrzebną; to mi się
zdarza). Znając swoją nieudolność jako psychologa i obserwatora, nie chciałam i nie
umiałam wyrobić sobie jasnego poglądu na tę sprawę.
Ale teraz, kiedy to przybrało formę takiego wstrętnego zakłamania – to już wiem,
rozumiem i... i szkoda, że się nie mylę.
A teraz ja sobie w najlepsze piszę o niebieskich migdałach, a Ted nie ma co z sobą
zrobić.
Już nic, nic więcej nie mogłam wykombinować. Dość powiedzieć, że byłam u babki
i Barbary. Strasznie upokarzająco i dulsko745 to przyjęły. Czułam się, jakby mnie ktoś
mocno zbił po twarzy, cały czas przemawiając do mnie „wytwornymi słowy”. Z trudem się
opanowałam, byłam idealnie grzeczna, a potem, na ulicy, beczałam (idiotka, a taka
„stara”!) jak zbite szczenię i jednocześnie byłam niesamowicie wściekła. A dzisiaj miał
dzwonić w związku z tym Janek B[anucha] i ewentualnie pomóc, jeżeliby to było
potrzebne. Nie dzwonił.
Pozostaje więc tylko jedno – powiedzieć dziek[anowi] Litwinowi wszystko. „Tak też się
stanie”.

19 IX 52, piątek
Wczoraj był czwartek, a więc „dzień moich przyjęć” (rano jest WF, a po południu nie ma
żadnych wykładów, więc „przyjmuję”). Przychodzą w te czwartki „różni ludzie” i to
najczęściej tak do siebie niepodobni, że nie wiadomo, co z nimi robić. Czasami to bywa
zabawne, czasami – kłopotliwe (z tego też można się śmiać).
Wczoraj np. przyszedł Janek R[ajski] i siedział już dosyć długo, gdy zjawiła się Ada
P[rokop]. Komiczne połączenie, ale nic strasznego, bo oni się wzajemnie tolerują. Zresztą
Agapitka przyszła po książki i wciąż opowiadała o tym, jak to bardzo trzeba się uczyć
w jedenastej klasie i jak ona sobie z tego wiele robi. Z pływania ze względów
zdrowotnych rezygnuje (a szkoda), natomiast całkiem serio bierze się za naukę. Alina
twierdzi, że z Ady jest bezdennie głupi, pozujący manekin. Ja (znowu!) naprawdę nie
wiem. Agapit jest miłym cielątkiem, które nawet udając, i to najbardziej niefortunnie
i naiwnie, nie męczy otoczenia. Najwyżej śmieszy, ale to jeszcze nikomu nie zaszkodziło.
A w ogóle, to nie umiem nie lubić Agapity (Kazik był oburzony – jakże to – taki „wróg”!).
A później przyszła Alina, na szczęście w dobrym humorze. Janek się właśnie żegnał
i rozmawiał tylko ze mną w jakiś niezmiernie tajemniczy sposób (nie wiem, o co mu
chodziło, ale zawsze o coś musiało mu chodzić, więc nie chciałam psuć zabawy), do Aliny
powiedział słów kilkoro (znowu per „pani”, chociaż na każdej zabawie niezmiennie
zaczynają od tego, [że] niemalże jej się „oświadcza”) i wreszcie wyniósł się jak niepyszny.
Zostałam w otoczeniu dwóch dam, tonąc w morzu pogardy, jaką się darzą wzajemnie. Ada
poszła, a nieco później ja z Aliną (miałam różne głupstwa do załatwienia na mieście). Alka
już pracuje; niezmiernie tym znudzona. Wczoraj jednak była bardzo przyjemna i cudnie nam
się gadało.
Aha, przed chwileczką dzwonił Ludwik. Pytał, czy mam czas – owszem mam. A czy mam
ochotę spotkać się z nim. Nie, nie mam. „Wobec tego zadzwonię innym razem”. „Proszę
cię, zadzwoń innym razem”.
Brrrr....

Profesor, który prowadzi u nas konwersatorium literatury współczesnej, to A.


Jackiewicz746 – pisarz. Owo konwersatorium było dopiero raz i to właśnie wtedy, gdy
chorowałam. Słysząc jednak zachwyty nad polotem wykładu, przejrzałam parę odcinków
Wiedeńskiej Wiosny (dwukrotnie w „Życiu W-wy”) i książkę pt. Jan bez ziemi747.
Socrealizm, ale żywy, barwny (w miarę możliwości). Śliczny język. I dużo wiary
w prawdę wymawianych słów.

Wieczorem
Przeglądam rupiecie:
„...Odkąd Cię straciłam, myśl o Tobie stanowiła warstwę oddzielającą mnie od
zewnętrznego życia świata i mojego w nim udziału. Nie potrafiłam i dotąd nie potrafię
przejąć się czymś do głębi, nawet tak wygodną zasadą: »Życie jest już takie i nie my
będziemy je potępiać«748. Nie mogę się niczym przejąć, w czym nie ma Ciebie...”.
(1950 r.)
Śmieszne. Śmieszne...

Aha, przyjemna wiadomość:


złożyła odwołanie i dostała się na medycynę!

20 IX 52
„Man’s love is from man’s life a thing apart,
It’s woman’s whole existence”749. (?)
(Byron)

21 IX 1952, niedziela
Wczoraj wieczorem byłam na zabawie na U[niwersytecie]. Bawiłam się świetnie,
chociaż „warunki techniczne” nie zawsze (np. przy „ognistym” oberku) [i] nie bardzo
sprzyjały – sala kolumnowa jest ładna i duża, ale nas było „mnóstwo”. Byli przeważnie
studenci pierwszego roku, ale przyszli także i z wyższych lat. Byli m.in. Jerzy z Jankiem
Wyganowskim750.
Miałam świetny humor, a mój partner Marek K[ubera] – dobry tancerz i wesoły,
błyskający swym ostrym konceptem „kompan” – przyjemna atmosfera zabawy i tzw. „duże
powodzenie” – dopełniały całości. W czasie tak zwanych tańców odbijanych zmieniałam
partnerów do sześciu razy w ciągu jednego tańca, co było zabawne i „pełne
niespodzianek”. „Czarowałam”, „uwodziłam” – krótko mówiąc byłam we wspaniałej
„formie”.

Nauczyłam się nie dopowiadać niektórych moich myśli i wrażeń przed samą sobą, co nie
ma najmniejszego sensu. Dawniej byłam bez przerwy zajęta „rozgrzebywaniem własnej
duszy” i to w taki sposób, jak przy bólu zęba – im więcej go ruszać, tym więcej boli.
Zyskawszy spokój i opancerzywszy się w (niezłą, to fakt) „filozofię szczęścia” zachowuję
się w taki sposób, jakbym nie miała prawa czuć i cierpieć, jakby jakimś wiecznym
obowiązkiem moim było przejmowanie się kłopotami bliźnich i, w miarę możności,
zaradzanie im, przy jednoczesnym utrzymywaniu ciągłej pogody i równowagi duchowej.
„Ja jestem szczęśliwa, niczego więcej niż mam od życia nie potrzebuję, zajmijmy się więc
czymś ciekawszym” – taka ot „dewiza”.
I nie żeby przez jakiś „altruizm” – skąd! Na to za bardzo przejmowałam się i przejmuję
własną osobą – począwszy od wyglądu zewnętrznego, aż do rozmaitych, mniej lub więcej
istotnych „efektów”. Nie o to chodzi. Po prostu nabrałam jakiegoś nieświadomego
przeświadczenia, że z moim „wnętrzem” jest wszystko w porządku i „nie ma nad czym się
zastanawiać”. I tak, częściowo, jest w istocie. Ale tylko częściowo.
Bo „istnieje” jeszcze, mimo wszystko, Jerzy. Ja właściwie rozumiem, dlaczego
„istnieje”: po pierwsze żadnym „młodzieńcem” nie jestem „serdecznie” zajęta. Po drugie –
do niczego nie dążę.
Już kiedyś się szeroko rozpisywałam na temat tego, co oznacza u mnie owo „dążenie”
i jego potrzeba. Teraz się streszczę: prawie każdemu myślącemu człowiekowi potrzebna
jest jakaś idea, lub pseudoidea (nawet epikurejska) w imię której... itd., itd. Otóż ja, jeśli
chodzi o tak zwaną szerszą arenę życia, żadnej idei nie służę i nie umiem (jak Kazik)
poświęcić się jej bez reszty. Na to trzeba bardzo silnie wierzyć. A moje „poglądy” nie są
właściwie poglądami: za silna jest rozbieżność między teorią, której uczę się i którą
rozumiem, a praktyką, którą oglądam i która bezpośrednio dotyczy mnie i mojego
otoczenia.
Ale tak z grubsza określając, chodzi mi w życiu o to (wypływa z „filozofii szczęścia”),
aby mnie było dobrze z ludźmi i ludziom ze mną. No i oczywiście – marzenia na
przyszłość. Ale to już inna sprawa.
Tymczasem owa „konieczność dążenia” polega na tym, że instynktownie dzielę sobie
życie na jakieś, niewielkie przeważnie i niezbyt istotne „etapy”, na końcu których stoi jakiś
cel (częściej „celik”), o którym można marzyć i rozmyślać wieczorem przed zaśnięciem
albo jadąc autobusem, albo gdy cała „teraźniejszość” nie dostarcza niczego przyjemnego
lub godnego uwagi (np. siedząc w poczekalni u dentystki, gdy się nie umie rysować
karykatur), albo wreszcie z braku innego zajęcia. Wtedy myślę sobie na przykład: „W maju
będzie matura, a potem wakacje. A w te wakacje będę sobie robić takie to a takie cudowne
rzeczy”. Albo: „Zacznie się rok akademicki, spotkam Kazika i będę z nim gadać i gadać
o różnych różnościach, i będzie cudownie”. Albo: „W sobotę będzie potańc u Janusza.
Założę taką a taką kreację, wypiję „morze” wina i „uwiodę tłum” pięknych młodzieńców.
Ale nie daj Boże jakiś „etap” skończy się niefortunnie (np. Janusza mama dostaje grypy
i nie ma w ogóle pląsu – nie życzę grypy żadnej mamie ani w ogóle nikomu, to tylko
„ferwor pisarski” tak działa), albo po prostu – kończy się, nawet bardzo pięknie
uwieńczony, i nie dostarczając „goryczy rozczarowania”, ale... ale nie pojawia się żaden
inny celik na horyzoncie. I co wtedy? Ha, tragedia: o czym tu dumać... itd., itd.
W takiej chwili pojawia się na horyzoncie Jerzy. Jerzy to jest taki „cel nad cele”,
supercel. Można marzyć, dążyć (i to nie wiem jak intensywnie), a nie zajdzie
niebezpieczeństwo spełnienia się owego „celu”.
Ot, śmieję się sama z siebie, i to bez tzw. domieszki goryczy, bo mam poczucie humoru
i jestem mu wierna. No i – to jest śmieszne.
Ale przecież widok człowieka chorego na „mumsa”751 (nawet dla niego samego, gdy się
przejrzy w lusterku) też jest śmieszny... Ale boli – jak najbardziej „poważna” rana.
Taka to więc historia z Jerzym. Powtórzyła się znowu, więc piszę.

22 IX 52, poniedziałek
Więc piszę...
No tak – poddałam się możliwie najbardziej „obiektywnej analizie”. Rozumiem, umiem
się z tego śmiać... Ale to wszystko razem niewiele znaczy w zestawieniu z samą
rzeczywistością, tzn. (w tym wypadku) z tym co czuję.
A co ja czuję? Hm, zdaję sobie sprawę, że powiedzieć tu z całą, stuprocentową
pewnością „kocham”, dowodziłoby braku zrozumienia tego słowa. Bo przecież sama
rozumiem, skąd płynie „sprawa Jerzego”, dlaczego w ogóle istnieje i obchodzi. I może to
jest prawda, że Jerzy to jest właśnie taki cel, którego nie sposób osiągnąć i dlatego ani rusz
nie chce stracić uroku. Może, „osiągnięty” doprowadziłby do rozczarowania. Może to jest
właśnie ta „przekora życia”. Może... Chcę w to wierzyć, ale tak mi trudno!
Przecież umiem się bawić, śmiać, interesować czymś czy kimś do głębi, umiem się czuć
dobrze i wesoło, gdy Jerzy jest w pobliżu (ot, taka zabawa na U[niwersytecie]).
Nie, to znowu jest brak odwagi: znowu nie umiem się przyznać, jak to jest naprawdę
z tym moim „wnętrzem”.
O, bo to boli, boli strasznie i jest takie żywe, takie ostre, takie ważne i jedyne jak sam
ból.
Czy to znika? Nie, to istnieje wciąż. Tylko że czasem wypływa tak silnie i prawdziwie
(jak teraz właśnie, gdy „nie dążę”) i wtedy już naprawdę trudno poradzić „sobie z sobą”.
Żałuję, że tracę zdolności do histerii, do wyładowania [się]. Może to by pomogło. Bo tak
jak teraz – dawno już nie było.

23 IX 52, wtorek (noc)


I stała się jesień. Nadeszła którejś nocy, cicho i niepostrzeżenie, niosąc ze sobą wszystko
co jesienne. Rozhulała się wiatrem po polu, spłynęła deszczową łzą po szybie okiennej,
otuliła wczesnym zmrokiem błotniste ulice. Liśćmi martwymi zawirowała, rozełkała się
szumem padających kropel, zaśpiewała dziką pieśń wichury.
W uszach, w oczach, w sercu – wszędzie jej pełno – mojej pani Jesieni. Czuję ją każdym
zmysłem; boli mnie i upaja widokiem astrów kwitnących (kto to tak ślicznie pisał
o astrach? To były wiersze...) i jesienną słotą.
Jest pole. Nierówne, zorane bruzdami. Noc. I pada, wciąż silniej, zalewa oczy. Idę.
Coraz mniej świateł. Coraz dalej. I tylko chlupocze woda w butach, wilgotny wiatr
przejmuje obcym, przeraźliwym zimnem, a skronie oblepiają mokre kosmyki włosów.
Idę, potykając się od czasu do czasu wśród rozmiękłej bruzdy. Idę, a światła już tylko
migoczą gdzieś daleko.
I drzewa – koniecznie drzewa. Pokraczne, powykręcane, w małych grupkach
lub pojedynczo stoją albo zdają się biec z wyciągniętymi, sparaliżowanymi łapami
konarów. Królują nad mogiłami zwiędłych, lśniących, mokrych liści... Od liści bije silna,
urzekająca woń.
Ot – Jesień.
A ja idę – świateł coraz mniej.
Na pole spływa mgła – biały, puszysty obłok – przynosi ukojenie, tuli, usypia.
I śnią się sny jesienne.

24 IX 52, środa
Prof. Kafel752 wykłada technikę drukarską. Jest zabawnym, tłuściutkim człowieczkiem
o okrągłej, księżycowatej twarzy z małymi oczkami ledwie widocznymi zza okularów.
Wywiera wrażenie „poczciwca” – ot, „dusza-człowiek”. Mówi długimi, przeważnie
niemogącymi się doczekać kropki okresami zdaniowymi i wraca często gęsto do „spraw
formalnych” – co wymaga, a czego nie wymaga itd. Czuję do niego sympatię, ale nie
interesuję się przeważnie tym, co mówi (w gorących chwilach egzaminacyjnych wystarczy
skrypt). Dlatego potrafię pisać moje „wiekopomne notatki” na wykładach owego
jegomościa. Tak też dzieje się i teraz.
W poniedziałek rozmawiałam dużo z Tedem. Bardzo rozwinięty intelektualnie i wrażliwy
chłopak. Umie mówić o sobie, o życiu i sztuce, ale nie z każdym to robi. Pod względem
intelektualnym przypadliśmy sobie do gustu i Ted dużo mi powiedział – o sobie, trochę
o literaturze (a to jak ktoś mówi o literaturze, cytuje autorów etc. – też tłumaczy tego
człowieka). Jedno rzuca mi się u Teda w oczy, chociaż nie powiem, żeby mnie to
specjalnie jakoś raziło. To jakaś przesada, tajemniczość, z jaką Ted mówi o rzeczach
błahych, nieważnych. Jego mina, ton głosu zakrawa na styl konspirującego spiskowca.
Jegomość gra.
No ale to są już takie „intelektualne wybryki”, na które zawsze można sobie pozwalać,
o ile oczywiście gra nie sięga treści wyrażanych poglądów, bo wtedy staje się po prostu
kłamstwem (Ludwik W[alunkiewicz]). Tym niemniej [!] styl Teda mógłby wywierać
wrażenie „zgrywania się”. A to trzeba umieć odróżnić i zrozumieć. I wtedy okazuje się, że
to jest właśnie nic – ot, właśnie taki „styl”. Wspomniałam o stylu Tedowi. On się też z tego
umie śmiać. W związku z tym „stylem Teda” ja sama mam pewne „trudności” i właśnie
dlatego zwróciłam na to uwagę. Otóż zdaję sobie sprawę z mojej nieudolności
w wyłuskiwaniu istotnych wartości człowieka i w odróżnieniu, na podst[awie] tego, co
mówi, jego wewnętrznej prawdy od „wody”, którą się od czasu [do czasu] mniej
lub więcej dowcipnie i mniej lub więcej potrzebnie „leje”. Tymczasem jeżeli ktoś prawie
wszystko mówi wciąż jednakowym, bardzo przejętym tonem, to trudno mi się w tym
właśnie odróżnieniu „połapać”. Tak to jest więc z tym „Teddowym stylem”.
A wieczorem byliśmy, całkiem zresztą niespodziewanie, w Bristolu753. Ze względu [na]
„poniedziałek i przed pierwszym” nie było tłoku i można było znaleźć całkiem przyzwoity
stolik. Poza nami dwojgiem był kolega Teda Janusz (studiuje na drugim roku SGSZ;
sympatyczny chłopak, dobrze tańczy. Robi wrażenie inteligentnego i niegłupiego
jegomościa; poza – à la „blaisée cyganerie”754 z rodzaju znośnych dla otoczenia) i niejaki
Andrzej – kolega od nas z dziennikarki – wysoki, w miarę przystojny jegomość z miłymi
oczami i takim dobrym, szczerym uśmiechem dziecka albo szczęśliwego, pogodnego
człowieka.
Johnson755 śpiewa ślicznie, chociaż na Zachodzie nie byłaby „sensacją”: ot, pieśniarka.
Ale tu, u nas, „rasowy jazz” po angielsku i w przemiłym wykonaniu – to naprawdę bardzo
wiele. Johnstone jest zgrabna i ładna (chociaż nie oryginalna – ma brązowe loki do ramion,
ciemne oczy i miły uśmiech zadowolonej z siebie i z wrażenia, jakie sprawia,
dziewczynki) i wygląda bardzo młodo – na jakieś 20‒23 lata. Ile ma naprawdę, to wie
(o ile się jej samej nie pomyliło) tylko ona i chyba tzw. Panbóg. Śpiewała kilka razy jakieś
dzikie „boogie”, parę slow (Sentimental Journey robi ślicznie) i kilka polskich rzeczy.
Gdybym była chłopcem, miałabym może coś więcej do powiedzenia na ten temat. No ale
„tak” – to nie mam.
Byłam w świetnym humorze, moi towarzysze w „niezłych”. Kupili mi ogrooomną melbę
(taką z kremem, morelami i różnymi cudami) i doprawdy trzeba było „aż” orkiestry,
Johnstone i ich „wspaniałego” towarzystwa, abym jej nie poświęciła całej uwagi.
Ted tańczy „może i dobrze”, ale jakoś nie w moim stylu. Tak że jeżeli chodzi o taniec,
wolałam tamtych dwóch jegomości.
Musiałam być przed pierwszą w domu, ale i to nie popsuło mi humoru. To był bardzo,
bardzo udany wieczór.

25 IX
W domu wiodę ostatnio raczej „uczelniany” żywot. Szczególnie pierwsze dwa tygodnie
są dosłownie „zapchane” wykładami, więc siedzi się na tym nieszczęsnym
„U[niwersytecie] W[arszawskim]” całymi dniami. Niektóre wykłady lubię bardzo (Teoria
państwa i prawa, czasami marksizm, gramatyka...), ale na niektórych odczuwam gwałtowną
potrzebę zajęcia się czymś interesującym, więc prowadzę „ożywione życie towarzyskie”.
À propos – mam już kilku kolegów, mniej lub więcej fascynujących, ale zawsze kolegów,
a nie mam właściwie ani jednej koleżanki. Jest u nas dużo dziewcząt, ale mi jakoś żadna
nie przypadła do serca. Zwróciłam początkowo uwagę na Joannę, ale ona jest raczej
efektowna niż interesująca. Zresztą może się mylę. W każdym razie nie pociąga mnie. Anita
jest zadatkiem na komunistkę w stylu gorliwych i nietolerancyjnych. Dlatego nie
wyobrażam sobie zupełnie szczerej rozmowy z nią na jakikolwiek temat. Coś w stylu Janka
Rajskiego – oczywiście nie biorąc pod uwagę ich „wewnętrznej treści”. To wszystko
razem nie przeszkadza mi lubić Anitę [!].
Notabene wspominam o tym zupełnie „marginesowo”, gdyż wcale nie znaczy to, żebym
„poszukiwała przyjaciółki”. Pod tym względem „to, co mam”, wystarcza mi najzupełniej.
À propos – Eliza wzięła pamiętnik i przepadła (jakoś mnie, tak jak i szkoła, życie
„rozsadziło” z tą moją najpromienniejszą. Wydaje mi się czasami, że nigdy nie będziemy
już takie „swoje” i tylko dla siebie. No nic, niech tylko Ona zacznie wykłady!), a Terenia
też się „nie udziela”. Będę jutro rano na prawie na „historii”, to wpadnę tam do Niej.

Dostałam od Teda książkę Adolfa Rudnickiego pt. Pałeczka756. To jest taka próba
przeniesienia pewnych pierwiastków uczuciowych i refleksyjnych, niemalże
modernistycznych, na grunt współczesny (tj. lata [19]45-[19]47, już nie teraz) – skojarzenie
bardzo nienaturalne, niezdrowe nawet – jak sama poezja umierająca na gruźlicę – i...
i bardzo, bardzo interesujące. Jeśliby było wolno chociaż tak pisać i jeśliby ludzie chcieli
to czytać, to może mniej tragiczny wygląd miałby znak zapytania, który wciąż przede mną
stoi: o czym będziesz pisała? A przecież ja nie umiem być „państwotwórcza”, nie znam
się na „bohaterach pozytywnych” i partyjnej literaturze. Umiem pisać tylko te swoje
„brednie wybrane...”. Podobno (M[arek] K[ubera] R[yszard) udaje mi się to. Podobno
piszę ładnie, żywo. Podobno to jest interesujące. Nigdy nie grzeszyłam przesadną
skromnością. Wierzę. Ale co z tego (jeśli nawet umiem)? Przecież rzeczy w tym stylu nikt
nie wydaje. Nowele psychologiczne, impresjonizm (ba, cała rewolucja
impresjonistyczna!!) w literaturze, człowiek w tysiącach świateł – to nie są tematy. Więc
czym ja wreszcie będę? Co pisać?
Ale nie o tym chciałam mówić.
Otóż Pałeczka ma podtytuł (znamienny zresztą dla motywu przewijającego się w książce,
stanowiącego jej tło, niejako „motto psychologiczne”): Każdemu to, na czym mu mniej
zależy. W związku z tym nawiązała się między Tedem a mną taka oto „korespondencja”:
„Ale dlatego, Aga, jak mi na czymś bardzo zależy to mam tego nie dostać?”.
„Najczęściej (nie zawsze) tak w życiu bywa, że jest jedna rzecz nieosiągalna: to na czym
nam najwięcej zależy. Ale to jest paradoks. Bo wiesz, co to jest rzecz, której najbardziej
pragniemy? To jest to właśnie, co najtrudniej (lub wcale nie można) osiągnąć”.
„Szczęście to jest to, czego nie ma, bo jak zdobędziemy, przestaje być szczęściem”.
„To jest bardzo znana i częściowo słuszna uwaga (»Szczęście to to, czego człowiek nie
ma, gdy posiada wszystko inne«757 – Beaumarchais). Ale to nie tyczy się wszystkiego
i wszystkich. Ja jestem istotą szczęśliwą (chociaż przecież mam różne „kłopoty
codzienne”, no i jedno – „to nieziszczalne – marzenie”) itd., itd.

Lubię takie „gadaninki” z Tedem. Często wolę niż rozmowę z nim, a to dlatego, że
ów „styl” jego wypowiedzi ustnych, ta cała fanfaronada bywa jednak męcząca i budzi we
mnie ostatnio jakąś nieuzasadnioną antypatię do Teda lub ochotę do śmiechu. Chwile
(właśnie chwile), w których odczuwam, że „nie lubię Teda”, zdarzają się i w innych
wypadkach, ściślej mówiąc w dwóch. Po pierwsze, to wtedy gdy „ostrzega” mnie przed
utrzymywaniem kontaktu z takim np. Januszem. Może z niego i jest jaki „podejrzany typ”;
to, że ja jestem smarkacz, to też fakt. No ale pięciu lat też nie mam i chcąc sprawdzić, czy
ogień jest gorący, niekoniecznie muszę przekonywać się o tym na własnej skórze
(dosłownie). Jestem raczej daleka od posądzenia Teda o zazdrość i wszelkie osobiste
względy, ale mimo to ta „opieka”, a właściwie skłonność do niej, nie podoba mi się
u Teda, no i niemalże śmieszy.
Druga rzecz jest bardziej subtelnej natury: otóż, mimo jak najbardziej koleżeńskiego,
a właściwie „ludzkiego” charakteru naszej znajomości (który zresztą całkowicie
odpowiada moim intencjom), dostrzegam jednak i te niedopowiedziane
i najprawdopodobniej niesformułowane jeszcze strony zainteresowania Teda mną. Ted
np. robi dla mnie coś w rodzaju plakatu pt. Wiedeńska Jesień (to wypłynęło całkiem
przypadkowo, gdy mazałam na karteluszce jakieś jesienne potworności). Bardzo to wziął
do serca (tę Jesień, nie „potworności”). Pisze np. „... Kolor Jesieni jest smutny. Chciałbym
jednak, by Wiedeńska Jesień miała obok smutku uśmiech nadziei. Jak myślisz, Aga, jak to
zrobić? Nie musisz się znać na plastyce, tu chodzi o nastrój. Każdy przedmiot, rzecz, istota
żyjąca, która jest częścią składową Jesieni, ma swój wyraz…”.
A potem mówił: „Jeżeli wspominałaś o tym, prosiłaś, to znaczy, że cię to trochę
obchodzi, prawda? A to już wystarcza, żeby mi na tym bardzo zależało”.
Innym razem znowu nagryzmoliłam dwie poczwary, jedną większą, drugą mniejszą i to
miała być pani i jej pies. Ted powiedział, spojrzawszy na „dzieło”, że on jest przy mnie tak
jak ten pies. Tylko nie taki mały, śmieszny. Nie; taki wielki, wierny i silny „brytan”. Taki,
który dla swojej „pani” gotów jest na wszystko.
Ja widzę, słyszę („Ted w tobie bardzo zakochany, wiesz? Oczywiście tak »po
swojemu«”) – rozumiem. Z jednej strony nie daję mu „żadnych złudzeń”, no i wiem, że sam
jest na tyle dorosły, żeby rozumieć mój stosunek do niego (tak zresztą dzieje się
dotychczas), z drugiej znowu strony czuję doń tak nieprzepartą odrazę fizyczną (to u mnie
zdarza się w stosunku do najmilszych ludzi tak często! I nie mam tu nic do powiedzenia!),
że w chwilach, gdy patrzy na mnie, a nozdrza mu drgają i cała twarz nabiera wyrazu
mordki złego, obnażającego kły wilczątka, lub gdy snuje się niechlujnie i niedbale tym
swoim krokiem „łazika-artysty w poplamionych spodniach”, lub gdy tańczy ze mną, kładąc
rękę jakoś lekko i niezdecydowanie w okolicy pasa – to wtedy czuję (bo to nie jest „myśl”)
– „nie lubię Teda”. Ja wiem, że to „nieładnie”, niesprawiedliwie. Ale nie umiem tego
zmienić. Taki np. Waldek Bagłajewski. Lubię go i to wszystko. Nie miałam nawet
możliwości poznać na tyle jego intelektualnych możliwości, co właśnie Teda np. Ze
względu na całą specyfikę naszej znajomości jesteśmy sobie z Waldkiem bardzo obcy.
A już o jakimś głębszym sentymencie z mojej strony (z Waldka zresztą raczej też nie) –
mowy nie ma. A przecież piękno zewnętrzne Waldka ma dla mnie duże znaczenie. Lubię
patrzeć na jego rzeźbioną twarz, lubię Waldka dziwnie wykrojone, piwne oczy (jedyne
piwne oczy, jakie znam, które są zimne w wyrazie. Gdy ożywiają się, tchnie z nich jakieś
przyjemne, dobre ciepło i ukazują się złote iskierki), lubię iść z nim pod rękę i widzieć jaki
jest wysoki i zgrabny. Waldka trening na boisku to jest cała symfonia ślicznych,
opanowanych, sprężystych ruchów. No i to, że uroda Waldka przyciąga uwagę – też coś
„znaczy”. A przecież to nie jest Waldka zasługa. Wiem nawet, że te cechy zewnętrzne nie
wpłynęły na niego dodatnio – rozpieściły Waldka, spowodowały, że cieszy go fakt, iż jest
tym „uwielbianym” przez dziewczęta „półbogiem”. Waldek jest mądry i (naprawdę)
dorosły. A jednak nie oparł się temu, choć ukrywa to zręcznie i bardzo głęboko. I ja nie
oparłam się. A szkoda, tak nie powinno być. Bo uroda może odgrywać i odgrywa pewną
(znaczną) rolę w miłości. Ale nie ma (a właściwie nie powinna mieć) nic do powiedzenia
w takich ot – „ludzkich” stosunkach. A jednak... A jednak czuję przypływ niemalże wstrętu
do Teda, gdy ten jest blisko i najniewinniej w świecie się mnie dotyka (chociaż Ted
podobno jest przystojny, typowy Włoch – czarny i potargany, trochę za niski). No ale
skończmy z tym. „Keep smiling”.

Rano był WF. Szłyśmy dobrym tempem 5 km (to już można było zaliczyć jako M[arsze]
Jesienne758, oczywiście te dziewuszki, które „wytrzymały”), potem szczypiorniak
i odgruzowywanie stolicy. Kopałyśmy dołki w trawie w Parku Kultury759, co zresztą nawet
nie było takie bardzo przykre. Rozmawiałam przez cały czas całkiem przyjemnie z Anitą.
Pod koniec przyszedł Janusz (ten z SGSZ), który notabene włóczył się cały czas „po
okolicy” z kolegami, ale do domu wracałam z niejaką Lidą Żarow760. Rozmawiałam z nią
pierwszy raz. Ma 18 lat, ale wygląda poważnie, bo jest duża i potężnie zbudowana.
Zwierzyła mi się z całej kupy swoich miłosnych perypetii. Stara dziewczyna, a głupia że
strach.
À propos „mrzonek” z cyklu gęsich: chciałabym być kiedyś na zabawie, na której będzie
Jerzy w towarzystwie Waldka. To by mu zagrało na nerwach! Waldek jest jednak szalenie
efektowny (a że gęś, to gęś).
Całe popołudnie i wieczór siedzę dziś w domu. Piszę, a w międzyczasie „przyjmuję
wizyty” i telefony. Byli Janusz z Bogdanem na rosyjskim (z Bogdana całkiem pojętny
chłopak. Ale Janusz, gdyby miał taki słuch muzyczny jak językowy, to by go nawet
w Tworkach761 do orkiestry nie przyjęli), potem wpadła Alina. Obawiałam się (a tak,
obawiałam się, bo chciałam popisać), że przyjedzie Ted. Ale uspokoiłam się, bo
przypomniałam sobie, że ma przy tej okazji oddać mi 100 zł. I bardzo słusznie zrobiłam –
nie przyszedł (muszę przyznać, że to dosyć złośliwe jak na własny pamiętnik). Dzwonił
parę razy Janusz z kolegą. Trochę się wygłupiali, ja byłam „cięta” w miarę. Wreszcie
Janusz powiedział „goodbye, mała” i „odwiesił się”.

O tym, że w wakacje jadę do Wiednia, boję się pisać, myśleć, a nawet czuć. Boję się, że
pryśnie jak bańka mydlana. A kiedy już usiłuję popuścić cugli własnej wyobraźni, to nie
umiem sobie tego uprzytomnić. Chwytam tylko osobne zjawiska.
Jakaś stacja. Załóżmy Katowice. I tylko słychać głos speakera: „Pociąg pospieszny przez
Zebrzydowice, Bratysławę, Wiedeń, odjedzie z toru pierwszego przy peronie D. Proszę
wsiadać, drzwi zamykać...”. I to uczucie ogromne, niedające się opisać – że jadę, że
naprawdę jadę!!!
Albo to: Tyrol. Góry – przestrzenne hale i owce. I niebo – bardzo niebieskie z takimi
zabawnymi chmurkami jak z obrazka. A ludzie w śmiesznych kapelusikach (takie zielone
z piórkiem, zwyczajne – tyrolskie). Przy drogach rosną jabłonie.
Alpy – ostre, zaśnieżone szczyty – granica szwajcarska. I własne „alpejskie
wspomnienie” – Antonio Adverso i „The ships that pass in the night”762. Śnieg i oślepiające
słońce. I tyle powietrza!
Wiedeń wieczorem:
St. Pölten. Wysiadam na „Alpenbanhof”763 (koniecznie). I idę przez schludne, asfaltowe
uliczki małego miasteczka – miniaturowej imitacji wielkiej stolicy, przez las
(Kaiserwald764!) do małej, skromnej willi. Pukam. „Sind Frau und Herr Lege noch da?”765.
Na pewno są (chyba że... Nie to niemożliwe, żeby oni nie żyli. Pan Lege i jego fajka
wydają mi się symbolem Austrii. Tej małej Austrii – kochanej i rozbrajającej. Nie Austrii
Metternicha766 albo Austrii wielkich gór). Nie poznają mnie. A ja się pobeczę i zacznę
mówić po polsku. I to bez sensu.
A potem będzie Dunaj. Dunaj i wzgórza przedalpejskie. Na zboczach czarny, gęsty las
przecięty ostrą linią wijącej się serpentyny i upstrzony gdzieniegdzie wesołą główką
„muchomora” – biało-czerwonego domku, gdzie mieszkają spokojni ludzie z łagodnymi
oczami pielęgnujący małe ogródki, w których rosną całe kolonie takich gęstych niebieskich
kwiatków – nawet na kamieniach.
Das bist du – Östereich. Wie tief bist du in mein herz gesunken! Und wie fast liebe ich
dich – du meine Heimat von Träumen, und du meine „zweite Heimat des Lebens”. Jemand
möchte mich fragen was „Sehnsucht” bedeutet. Das weiss ich schon gut. Das weiss ich
schon gut. Donau – „blaue Donau” von Wiener Walzer, Blaue Donau von meine Träumen.
Wie weit bist du jetzt. Doch warte. Ich werde kommen.
Nein, das möchte zu prächtig sein. Aber das ist doch das wirkliche Glück – es glänzt so,
daß die Augen weh tun und mann kan nicht es mit geöfnette Augen beobachten. Und
trotzdem man schaut, man schaut, biß Herz ganz damit betrunken ist767.
A ludzie? No cóż – nie poznają. Potem ucieszą się, zdziwią, powiedzą, że urosłam.
Spytają, czy ojciec nie chce, czy nie może wrócić „do kraju”, a jeśli tak, to czemu.
I spytają, jak tam w Polsce, a ja nie powiem, że źle. Bo Polska to Warszawa i Wisła, i dom,
i przyjaciele – a nie ogonki w sklepach i gazety kapiące od propagandy. I zaprowadzą mnie
pierwszy raz do wiedeńskiego teatru. Bo przecież jeszcze nigdy tam nie byłam – kiedy?
A uniwersytet wiedeński – też „nieznany świat”. Nawet już jako „dziewięcioletnia
osoba” nie byłam nim poważnie zainteresowana. No cóż – takie same szczeniaki jak u nas.
Dużo hałasu, śmiechu, trochę kłopotów wstydliwie wyglądających z dziur w skarpetach.
Hm – uniwersytet wiedeński. Miałam tam studiować medycynę, pediatrię. A potem – jakaś
klinika w Wienerwald768, oszałamiające wynalazki... Ot, różnie się życie plecie.
A Helmut? Jaki jest Helmut? Chciałabym, żeby był wysoki i bardzo szczupły. Żeby
zachował swoją jasnoblond, miękką jak włosy dziecka na ciemieniu, czuprynę i wielkie,
łagodne, niebieskie oczy. Żeby był bardzo spokojny i opanowany; sam wrażliwy,
niesłychanie delikatny w stosunku do drugich. Żeby przyjął fakt mego przyjazdu i mnie
samą jako coś całkiem zwyczajnego i zrozumiałego, a jednocześnie bardzo przyjemnego.
I chciałabym pójść z nim raz czy dwa razy do lokalu tańczyć i tworzyć tzw. piękną parę.
Może jeszcze jakaś wycieczka po Dunaju. A to wszystko w formie jakiegoś nieważnego
epizodu, po którym pozostaje urocze, niebolesne wspomnienie.
Ot – „Austria we fragmentach”. Nieudolne to moje pisanie, urywane, nierzadko głupie.
W tym wypadku czuję się jednak do pewnego stopnia usprawiedliwiona. Sam „Boski
Dante” mówił: „Mało tylko kocha ten, kto potrafi jeszcze wyrazić słowami jak bardzo
kocha”769.

26 IX 52, piątek
Zaczynam rozumieć dlaczego Wokulski, mimo wszystko, mógł kochać Izabelę Łęcką.

29 IX 52, poniedziałek
Zaczynam nową erę pisania – erę niebieskiego atramentu (mam całą butelkę!).
Zobaczymy, co będzie wtedy, kiedy skończy się ta butelka.

Będę pisać, pisać, pisać: o „Januszowo-Tedowej” historii, o dwóch zabawach, o własnej


wczorajszej „chandrze” i o dzisiejszym przyjemnie „rozpędzonym” dniu.
A więc „historia”: pisałam już, że będąc wówczas z Tedem i Andrzejem w Bristolu,
poznałam niejakiego Janusza; że „ów” podawał się za studenta drugiego roku SGSZ, że
dobrze tańczył, że miał coś w sobie z przyjemnie ujętej pozy „przeżytego młodzieńca”.
Myślałam – ot, miła znajomość na jeden wieczór. Tymczasem Janusz zaczął odwiedzać
mnie na U[niwersytecie] i prosić o wyznaczenie „rendez-vous”. Tego ostatniego nie
zrobiłam – bynajmniej nie dlatego, że mam jakieś „zasady moralne”, ale po prostu nie
miałam ochoty. Cóż ja, u licha, będę robić sam na sam z jegomościem, którego „znam” parę
dni?! Muszę zwykle w tego rodzaju wypadkach wytężać całą siłę intelektu, aby uczepić się
jedynej deski ratunku, jaka tu pozostaje – tematu do rozmowy. A to diablo męczy. Więc
wykręcałam się, jak mogłam, przyzwyczaiłam się wreszcie do owego Janusza i „wliczyłam
w poczet kolegów”.
A tu tymczasem rozpętała się cała „burza w szklance wody”. Ted zaczął ni stąd, ni zowąd
„ostrzegać” mnie przed bliższym kontaktem z tego rodzaju typem, jaki przedstawia Janusz:
że jest on co prawda dobrym kolegą dla Teda, ale nie jest zbyt dobrym towarzystwem dla
mnie, nieskażonej... itd., itd. Wspomniałam już o tym, jak mnie ta opieka serdecznie
ubawiła: dziecinność to znaczy radosny uśmiech, pogoda; naiwność – głupota. Ted nie
bardzo te rzeczy rozróżniał. A ja tymczasem jestem w znacznie większym stopniu dziecinna
niż naiwna. Poza tym mam jedną nadzwyczaj nieprzyjemną cechę charakteru dotyczącą
chłopców, którzy w moich oczach pragną być „mężczyznami”. Tą cechą jest fakt, iż potrafię
flirtować, „błys​kać dowcipem”, dawać z siebie pod względem intelektualnym wszystko
prawie, na co mnie stać – a serce czy tzw. „zmysły” nie biorą w tym najmniejszego udziału.
To mi daje przewagę, z której rzadko który z owych „panów” zdaje sobie sprawę
(a właściwie żaden). Jeżeli jegomość ustosunkuje się do mnie „po ludzku” – no to możemy
być przyjaciółmi, możemy się rozumieć. Jeżeli jednak zacznie się zabawa w sentymenty
lub nawet coś poważniejszego w tym stylu (do tego oczywiście, ze względów prostej
uczciwości, nie powinnam nigdy dopuścić – niestety czasem to mi się zdarza), no to wtedy
„wyjaśniam” – że nie.
Wróćmy jednak „do rzeczy”. Krótko mówiąc, Ted, mimo wyraźnie „bezpłciowego”
charakteru naszej znajomości (on to nazywa przyjaźnią; ja nie), przypuszczał (jak wypadki
wykazały), że ma jakieś „szanse”. Zaczęła się rozgrywka między Januszem a Tedem, której
ja przyglądałam się z czystym sumieniem, ponieważ nie dawałam nikomu żadnych
„złudzeń” (!). A poza tym, to trochę śmieszne patrzeć, jak ludzie inteligentni (bo tylko takim
się to zdarza) owijają w grubą i poplątaną bawełnę przejawy takiego uczucia jak zazdrość.
Pojawiły się więc szeregi „skomplikowanych problemów”, jakieś zadawnione
„antagonizmy”, groźby (!), rzekomo nic niemające ze mną wspólnego, jakiś podejrzany typ,
pseudoprzyjaciel Janusza z mordą inteligentnej małpy, niejaki Witek – słowem, rzeczy
i sprawy, o których nie warto pisać szerzej. Sytuacja jednak stawała się nieprzyjemna –
telefony, głupie plotki. W piątek był u mnie Janusz z owym Witkiem. Oczywiście wizyta
w celach towarzyskich. Tematu Teda w rozmowie unikano jak ognia. Wreszcie, gdy idąc na
U[niwersytet], natknęliśmy się na Teda i oba „obozy” zmierzyły się „wrogim” wzrokiem,
zaczęłam mieć dość tego wszystkiego. Powiedziałam moim towarzyszom prosto i jasno, że
zamierzam wykazać swoją samodzielność, tzn. zrezygnować z ich rozkosznego
towarzystwa, jeśli nadal będę czymś w rodzaju pionka w załatwianiu bardzo „dorosłych”
i bardzo nieciekawych porachunków. Nie powiem, żebym była wtedy zbyt grzeczna, ale też
okoliczności nie wymagały czegoś innego.
Potem były szeregi „decydujących rozmów”, gdzie ciągle ujawniały się czyjeś
„sprawki”, ciągle ktoś komuś z jakichś, już naprawdę ze mną niezwiązanych powodów źle
życzył, i po których rozchodzono się jako „przyjaciele”, w duchu namyślając się, jak by tu
jeszcze mógł jeden drugiemu dopiec. Ktoś komuś groził pracownikiem UB, a ktoś drugi
komuś pierwszemu – wydaniem handlu narkotykami... (szantaż!!).
Brrrrrrrrrrrrrrrrr!
Teraz wszyscy trzej się nawzajem nie znoszą, przy czym między Januszem a Tedem owo
„nieznoszenie” przechodzi nieraz w tolerancję, a Witek jest na stopie wojennej
z obydwoma. Chyba że jeden z nich da się przeciągnąć na jego stronę, to wtedy „tępić”
będą wspólnie pozostałego.
Uf! Jakoś „przebrnęłam” cało – nie znam się na „strategii”. Stąd trudności z opisem.
A teraz Janusz.
Chodził kiedyś w Łodzi do szkoły, uczył się świetnie i był wielkim aktywistą na terenie
ZMP. A, i przekonał się o ogromnej rozbieżności między „teorią a praktyką”, stracił wiarę
w swoją własną pracę i jej celowość. Poprosił o pozwolenie wystąpienia z organizacji, bo
chciał być uczciwy. Tego się jednak w życiu przeważnie nie praktykuje: zaczęły się
szykany, dochodzenia... Mimo dobrych ocen, był dwukrotnie niedopuszczony do matury.
Tymczasem wewnętrzny konflikt ideologiczny trwał dalej. Doszło do tego, że wstąpił do
organizacji podziemnej. I tu doznał rozczarowania. To nie byli ludzie walczący o jakąś
nową, może lepszą, może tylko inną Polskę – to była rozpijaczona, anarchiczna banda
dywersyjna.
Zerwał i te więzy. Pozostał sam ze swoim popękanym, strzaskanym przez życie
światopoglądem. Są tacy ludzie o szeroko rozwiniętym zmyśle społecznym, którym sprawa
„urządzania świata” żyć spokojnie nie daje – są to jednostki genialne jak Napoleon albo po
prostu bardzo wrażliwe i inteligentne, no i – bardzo nieszczęśliwe, bo z góry skazane na
niezrozumienie. Jest ich pewnie tak wiele jak tych, którzy już u zarania młodości
stwierdzają, iż „lepiej nie mieszać się do polityki” i realizują tę zasadę konsekwentnie
w ciągu trwania całej swej „ziemskiej wędrówki”. Reszta (najliczniejsza) – to „gatunek
pośredni”.
Janusz należy do tych pierwszych. Może i będzie Napoleonem naszej ery – tego
przesądzić nie można.
W tej chwili jest złamany. Sam rozumie, „że to przecież nie na zawsze”, że „życie całe
otworem” etc. etc. Ale musi odpocząć. I słusznie. Któż by się nie „zmęczył” na jego
miejscu!
Oczywiście Janusz nie jest na SGSZ-cie. Stara się teraz o audiencję u prez[ydenta]
Bieruta.
Powiedział mi to wszystko jednego wieczoru i z góry zastrzegał, że się rozczaruję.
Tymczasem bardzo go szanuję za tę (zawiedzioną, i to strasznie) ufność w prawo do
uczciwości. Wzruszający, jak na życie, idealizm! I tego samego wieczoru powiedział, że
mnie pokochał.
Zeusie Gromowładny! A cóż ja takiego zrobiłam? Byłam tylko dobra, bo widziałam, że
chłopak cierpi, przepojona szczerym podziwem i pełna obawy, żeby wszystko, co robię
i mówię, nie wyglądało na policzek litości (litość – jakie to obrzydliwe... Już samo słowo
ma w sobie coś z ślimaczego śluzu). A tu tymczasem – uczucie. Powiedziałam, że nie, a on
nie miał prawa mieć żalu o to. Powiedział tylko, że to było bardzo nie po męsku – wyznać
to wszystko. Racja!!! Ale ponieważ nie chciałam widzieć w nim mężczyzny, więc wcale
nie byłam niezadowolona, iż człowiek ujawnił słabość i ból, w których zwalczeniu może
(jeśli będzie chciał) zdołam mu pomóc.
A w sobotę byłam z Januszem na zabawie w P. No cóż – jak zabawa, to taniec. A tam był
tłok. A miałam ochotę szaleć!!! Janusz nie mówił już o sobie – czasem coś wspomniał, ale
nigdy nie skończył. Był zresztą uroczy – mówił komplementy w jakiś taki „niewyszargany”
sposób („wierz mi, jesteś najpiękniejszą kobietą, jaką kiedykolwiek znałem. Szpecą cię
tylko ręce – gdyby nie one, byłabyś Wenus z Milo. Mając je – możesz się bronić…”) i te
de.
Bardzo mnie interesują i wzruszają wewnętrzne przejścia Janusza, ale, jeżeli już mam
mieć coś z tym wspólnego, to wolałabym jako pocieszyciel niż jako pocieszycielka (czegóż
ja, u licha, jestem dziś taka złośliwa – czy to człowiek zaraz przestaje być człowiekiem,
jeśli trochę bredzi o Wenus i jej bezbronności!!).

Wczoraj chciałam siedzieć w domu i mieć spokój. W tym celu ubrałam się w ten błękitny
szlafrok (właśnie wrócił z pralni i dlatego odważam się znowu nazwać go „błękitnym”),
zawiązałam sobie ogroooomną kokardę przy bluzce, obejrzałam swoje mordopyszcze
w lustrze, robiąc parę rozkosznych min (nikt nie patrzał) i zasiadłam do pisania. Przyszedł
Janek Rajski. Gadał, usiłował mnie wyprowadzić z równowagi, nie udało mu się. Wyszedł.
Zasiadłam do pisania.
Przyszedł Andrzej K[asia]. Płakał, że mu „okropnie źle” na tej agromechanice, że dłużej
niż rok on z nią (z tą agromechaniką) ani ona z nim (co gorsza!) nie wytrzyma. Wyszedł.
Zasiadłam do pisania.
Były trzy telefony. Uprzejmie rozmawiałam.
Zasiadłam do pisania.
Przyszli panowie do tatusia. Uprzejmie rozmawiałam. Wyszli.
Zasiadłam do pisania.
Przyszli Andrzej K[asia], Bogdan, Janusz L[ichomski], Lutek i wyciągnęli mnie na
zabawę do Ligi Morskiej770. W czasie, gdy mnie „wyciągali”, zjawił się Stach Kowalski.
Był wściekły. Karrramba!
Na tej zabawie tańczyłam po bikiniarsku z różnymi typami i wypłakiwałam Andrzejkowi
w ramię, tj. w klapę od marynarki, swoją gorycz spowodowaną faktem, iż Janusz
L[ichomski], „poprztykawszy się” ze mną (dotąd nie wiem, jak to właściwie było), nie
tańczył wcale, tylko siedział posępny jak chmura gradowa. A ja strrrrasznie lubię tańczyć
z Januszem. Zawsze się w nim kocham przez 3 minuty tańca, jeśli nic nie mówi. A tu taki
„cios”!
Położyłam się spać zła, smutna tudzież z lekka rozgoryczona (i Janusz, i buty brudne że
strach – słowem czarna rozpacz).
Śnili mi się Waldek B[agłajewski] i moja własna dentystka. Obudziłam się za dziesięć
dziesiąta, po czym, przypomniawszy sobie, że o 10-ej jest rosyjski, pognałam na
U[niwersytet]. I potem już cały dzień był taki „rozpędzony” (nie w tym sensie, że ktoś
wziął i rozpędził go na cztery wiatry, tylko w tym, że tak sam pędził, że się rozpędził. O!).
Wykład za wykładem, kupa ćwiczeń, strasznie przyjemnie kolorowy list Teodora, dwa
w miarę na poziomie „popisy” na ćwiczeniach, angielski i dentystka.
Ależ się nabiegałam!

A w międzyczasie (muzy drżyjcie, bogowie kichajcie!) popełniłam wiersz. Klnę się na


niektóre dobre rzeczy, że już nigdy nie będę – ale to tylko tak, „Jesienią zapachniało”.

Jesienne bajki
Cichym zmierzchem wędrują za oknami Twojemi.
Bajki miedzianozłote; smutne bajki jesieni.
Bezszelestnie wpływają poprzez okna lękliwe.
Sadzą chwil przedwieczornych omotane troskliwie,
Sadzą myśli nieznanych, urodzonych z niemocy,
Rozpostarte na ścianach, czekające północy...
Cichym preludium Chopina granym czyjejś tęsknocie,
Bladych astrów kolorem przywołane z nicości
Dziwne bajki jesienne jak kwitnące paprocie
Kwiatów swoich nie znają i nie mają przyszłości.
Tak ich dużo przepływa w świat bezsilnych uniesień,
Niesłuchanych przez ludzi, oszukanych przez jesień.
Cieszę się strasznie na jutrzejszy dzień z jednego względu – że zobaczę się z Markiem
K[uberą]. Marek jest jednym z moich nowych, „uczelnianych” znajomych, który nie robi,
w jakiejkolwiek bądź formie, „pompy” koło własnej inteligencji, przeżyć i uzdolnień.
Bardzo mało go znam, chociaż sporo ze sobą rozmawiamy, ale zaobserwowałam jedno –
Marek, bez względu na to w jakim jest humorze, jest zawsze sobą – nie w tym sensie, że
zwierza się otoczeniu ze swego „wnętrza” (skąd! Raczej przeciwnie – pojęcia nie mam, jak
on przeżywa świat), ale dlatego że jest taki prosty, naturalny. Nie buduje sobie zdobnej
w skomplikowane „esy floresy” oprawy ani „Olimpu”, na który później, sapiąc i dysząc,
ledwie się wdrapać można. Poza tym nie przejawia charakterystycznej dla młodzieńców
w tym wieku pretensji do „znajomości życia”. Ta „znajomość” u owych panów jest tym
bardziej niepokojąca, że przejawia się najczęściej w pewnym orientowaniu się
w najbrudniejszych stronach życia, które to życie, nawiasem mówiąc, można
z powodzeniem pięknie i mądrze przeżyć, pojęcia o owych stronach nie mając. Marek nie
był nigdzie za granicą i jasno stwierdza ten fakt, mówiąc o sobie. Tymczasem bardzo wielu
spośród jego kolegów wymyśliłoby na jego miejscu co najmniej jakiś skromny udział
w polowaniu na tygrysy (jeżeli nie na smoki ogniste, jak słuchacz naiwny).
A taki Teodor. Lubię go, to fakt, ale nie przeszkadza mi to widzieć „to i owo”: Ted potrafi
opowiadać, jak to on pięknie po literacku (i jak malarsko!) pisze, gdy chce. A potem ci
napisze pięć razy błachostkę771, aż papier syczy!! To nie jest istotne, ale...
Były już różne złośliwe dowcipy na analogiczne tematy.

Aha, zapomniałam napisać: w sobotę była cudna pogoda. Zrobiłam sobie samej
„mnóstwo” zdjęć, a potem wyszalałam się na rowerze za wszystkie czasy. Najpierw
pojechałam sobie „daleko w świat” – tak jak lubię, potem byłam na mieście (nie miałam,
cholera, na abonament i dlatego, bo [!] nie cierpię jeździć na rowerze po śródmieściu)
i o mało mnie parę wehikułów nie przejechało (miałam ze sobą aparat i 5 grubych książek
luzem), a potem książki podrzuciłam do domu i woziłam po wale dzieciaki z naszej ulicy.
To był cudny dzień – taki „żwawy”.

À propos zdjęć: Ted jest świnia i nie oddaje mi 100 zł. Nie mogę rodzinie nic
powiedzieć, bo tamte 200 to było akurat na filmy, książki etc., a te 100 – na różności. A ja
muszę wykupić zdjęcia. Psiakrew! Idę spać.
PS Czytam Gorkiego (Pamflety772). Ależ ma jegomość cięty język!!

30 IX 52, wtorek
Właśnie jest przerwa między godzinami historii. Strasznie nudno wykłada ta
„hist(e)ryczka”. Ponieważ w dodatku jestem niesamowicie śpiąca, więc o mało się nie
wścieknę! Za to Ted jest w doskonałym humorze. Mówi i mówi... Napisałam mu „keep
smiling, but stop speaking”773, więc się trochę uspokoił. Zresztą ja sama jestem w niezłym
humorze, tylko spać mi się chce!!
[wklejone zdjęcie Agnieszki Osieckiej]

4 X 52, sobota
Miałam do wczoraj jakiś taki „psi” nastrój (że niby „pod psem”). Pogoda szara, nic mi
się nie wiodło i fizycznie czułam się podle. Zdjęcia wszystkie (wszystkie!!!!) wyszły
obrzydliwie i to już była „ostatnia kropla goryczy”. Poza tym ten cały Janusz P[ałgan] –
symbol ludzkiego natręctwa. Najgorsze było to, że straciłam swoje wewnętrzne poczucie
humoru, z którym mam zwyczaj podchodzić do rzeczywistości i do siebie samej. Jednym
słowem – beznadziejność. Tymczasem od wczoraj zaczęło się poprawiać. Rano byłam na
wykładach na prawie. Były niesłychanie ciekawe. Poza tym siedziałam w otoczeniu
dawnych kolegów od [!] „Mickiewicza” i miałam przyjemne poczucie tego, że „jestem
u siebie” (tak jak z „chuliganami”).
To mi już trochę poprawiło humor. Popołudnie spędziłam samotnie (o dziwo!) w domu,
pisząc ciekawe wypracowanie Grażynie (O marksist[owsko]-len[inowskiej] ocenie dzieła
lit[erackiego]!!). Dopiero wieczorem wpadły „chuligany”. Strasznie się ucieszyłam.
Naprawdę nie umiem powiedzieć, jak bardzo lubię tych chłopaków – wszystkich razem
i każdego z osobna!!
„Wszystkich razem” – przede wszystkim za uśmiech. Za to, że są tak hałaśliwie,
dziecinnie roześmiani, że biorą sprawy tak bardzo po prostu, i że nawet z własnych
kłopotów się śmieją. Lubię ich za szczerość, z jaką rozmawiają ze mną, i za koleżeństwo,
z jakim się wzajemnie do siebie odnoszą. Za to, że „są właśnie tacy, jakimi są naprawdę”.
A przecież są tacy „różni”!
Andrzej jest „kłębkiem nerwów”. Jest on z całej trójki najbardziej hałaśliwy,
a najczęściej najbardziej „niewinny” (taki śmieszny przykład – w tańcu robi często minę
skończonego zabijaki-chuligana, a nie tańczy wcale „po bikiniarsku”). Jednocześnie
przeżywa rzeczy głębiej i poważniej niż mogłoby się wydawać, sądząc po jego
zachowaniu. Nigdy nie zapomnę „sprawy Figi” i naszych długich rozmów o niej. Wszyscy
się śmieli. Ja i sam Andrzej – śmieliśmy się także. I to było śmieszne – dlatego że środki,
jakimi chciał „walczyć” Andrzej, były naiwne i śmieszne.
Ale była kiedyś taka długa i szczera rozmowa między Bogdanem, Andrzejem a mną na ten
temat... I był kiedyś taki szary i smutny dzień, kiedy Andrzej powiedział, że go bardzo boli
głowa i siedział u mnie parę godzin, słuchając płyt i nic prawie nie mówiąc. I było
mnóstwo błahych pozornie fakcików, po których rozumiem i wiem, że Andrzej jest bardziej
wrażliwy niż niejedna, pozornie nadzwyczaj „subtelna” dziewczyna. A zwracam uwagę na
to nie dlatego, że mam zwyczaj twierdzić, iż wrażliwość jest najpiękniejszą cechą ludzką,
bo pozwala w pełni odczuć Piękno i odtworzyć je, ale dlatego że właśnie u Andrzeja,
ukryta niezmiernie głęboko, odgrywa bardzo wielką rolę i kieruje w sprawach mniej
i więcej zasadniczych wszystkimi jego postępkami. Bo Andrzej nie wyrósł jeszcze
z okresu, kiedy życie pozwala na kierowanie się impulsem. I dobrze.
Bogdan. Hm, Bogdan jest z całej trójki w największej mierze „już człowiekiem”.
Pomagają mu w tym trzy zasadnicze cechy – nieprzeciętne zdolności, inteligencja
i wszechstronnie rozwinięty „zmysł logiczny”. Bogdan jest logiczny w postępowaniu,
rozumowaniu, a nawet w żartach, które zawsze mu się udają. Jest „mózgiem” całej trójcy.
Wszyscy bałaganią, a on myśli, jak z tego wybrnąć, co notabene wcale mu humoru nie
psuje.
Bogdanowi z reguły wszystko się „wiedzie” i wszystko się udaje, z czego on sam jest
najbardziej zadowolony. Podejrzewam Bogdana o posiadanie jeszcze bardziej
skrystalizowanej i konsekwentnej „filozofii życia i szczęścia” niż moja, którą z umiarem
i ogromnym powodzeniem stosuje w swoim pogodnym żywocie.
Nawiasem mówiąc, Bogdan jest jednym z niewielu ludzi, których życie jest dlatego
właśnie pogodne, że oni tego chcą. Nie tworzy sobie sztucznych problemów, ogranicza
wzruszenia, złudzeń nie ma i nie uznaje, i ma tak nieprzeciętne poczucie humoru, iż wierzę,
że umiałby się śmiać nawet z własnych odcisków. To mu w znakomity sposób oszczędza
wielu nieistotnych, a jakże zatruwających życie kłopotów. Poza tym Bogdan posiada jeden
z największych skarbów człowieka – zaufanie kolegów. Obserwując np. Andrzeja, widzę
często, że sama obecność Bogdana dodaje mu otuchy. A ze słowami jego liczy się jak
z wyrocznią. I ja sama, pisząc o tym, mam wewnętrzne przekonanie o słuszności takiego
podejścia – wierzę, że na Bogdana można liczyć w najgorszych tarapatach. Jest takim
kolegą „na mur” – jak Jurek Szafa.
O Januszu wiem właściwie najmniej. Gdy tylko poznałam całą „paczkę” i zaczęłam się
z nimi „bawić”, tańczyłam mnóstwo z Januszem. I dlatego może nic o nim nie wiem. To
wygląda na paradoks, a jest czystą prawdą: bo z Januszem nigdy nie mieliśmy sobie nic
więcej do powiedzenia, ponad to że lubimy ze sobą tańczyć. Potem był obóz i Janusz
przestał się trzymać z paczką klubowych „szczeniaków”. Ja nadal rozmawiałam
o „mnóstwie” spraw z Wojtkiem B[ednarkiem], jeździłam z nim na kajaku, wiodąc
kilometrowe dyskusje (na obozie zaprzyjaźniłam się jeszcze bardziej z Wojtkiem,
dowiedziałam się od niego sporo o nim samym i jeszcze bardziej utwierdziłam się
w przekonaniu, że człowieka o tak złotym sercu jak Wojtek, to naprawdę „ze świecą
w ręku”... itd.), a Janusz, który na terenie klubu „trzymał się” zawsze z nami, ostatnio
bardzo od nas „odskoczył” i wyglądał na obrażonego. Później długo, długo go nie było.
Nie było go przez cały czas, kiedy ja właśnie tak bardzo zżyłam się z Andrzejem
i Bogdanem. Janusz wrócił, gdy byliśmy już w najlepszej komitywie. A teraz tak „wpada”
razem z nimi, o sobie nigdy nic nie mówi i tylko od czasu do czasu na mnie się za coś dąsa,
co sprawia mnie [!] z kolei wielką przykrość – bo to jest straszne uczucie, kiedy się
dotknie boleśnie kogoś, kogo się tak bardzo lubi!
Z Janusza zresztą jest straszny dzieciak. Wiem, że nie lubi, gdy mu wytykać np. wpływ
rodzinki, ale też nie o to mi chodzi. Jest dziecinny choćby dlatego, że przejawia
wrażliwość na punkcie rzeczy, które normalnie nie powinny sprawiać przykrości.
A jednocześnie jest bardzo skryty. Nie uzewnętrznia się to jaskrawie, ponieważ Janusz nie
jest „milczkiem” i mówi sporo na wszystkie tematy. Tylko nie mówi o sobie.
Takie to są pokrótce te moje „chuligany”.
Teraz, kiedy różne typy w stylu Janusza P[ałgana] zawracają mi głowę i zmuszają na
wszystkie okropne sposoby, żebym była wiecznie „urocza” i „niesłychanie inteligentna”,
a sami nudzą, narzucają się i siedzą u mnie 10 razy dłużej niż trzeba, to tylko
w towarzystwie tej „trójcy” czuję się naprawdę sobą. Chciałabym, żeby siedzieli u mnie
całymi dniami i dzikim wrzaskiem, i wyciem wystraszali każdego, kto waży się przestąpić
próg mojej jaskini (oho, nareszcie stosowna nazwa dla mego pokoju w obecnym stanie).

Właśnie dzisiaj przed południem był ów Janusz P[ałgan], żeby opowiedzieć mi


o przebiegu audiencji u „szarej eminencji naszego rządu” – min. Bermana774.
Zawsze robiono mi zarzut z przeczulenia na punkcie cudzych spraw i kłopotów. Że „się
przejmuję...”. Owszem, „przejmuję się”. Ale w tym wypadku nie umiem się „przejąć”.
Siedzę z takim Januszem w pokoju, z kuchni dochodzi skwierczenie masła na patelni, za
oknem rozpaczliwie dyndają rozwieszone na sznurku mokre skarpetki, Janusz coś mówi
urywanym głosem i „robi” sztuczne i „głębokie” spojrzenia, a ja myślę: „Żeby on już
wreszcie poszedł, żeby poszedł, żeby poszedł... Dlaczego on, do stu tysięcy piorunów,
jeszcze siedzi?!!”.
I zamiast „przejawiać zainteresowanie”, jestem piekielnie, bezsilnie wściekła,
przejawiając... głupotę. Bo dzisiaj zachowałam się i mówiłam tak beznadziejnie głupio, że
aż strach! Ja nie chcę, żeby on się we mnie kochał, nie chcę, żeby do mnie mówił, nie chcę,
żeby na mnie patrzał, ja chcę, żeby mi dał święty spokój. Ja w ogóle mam dość i chcę móc
być we własnym domu chociaż 5 godzin pod rząd [!] sama.
To nie jest histeria. Ja jestem bydlę towarzyskie, ale przecież nawet i „jako takie” mam
prawo do spokoju, no nie?!!!

Przeczytałam Artykuły i pamflety Gorkiego. Według Gorkiego, świat kapitalistyczny to


jest jedna wielka piekielna machina, która z cynicznym spokojem, poruszana ręką „Żółtego
Diabła – Złota”, przeżuwa tysiące i miliony istnień ludzkich. I rzeczywiście – wizja świata
kapitalistycznego widziana oczami Gorkiego i oddana z całą mocą jego genialnego pióra –
jest potworna.
To, że przepaść między przepychem burżuazji a nędzą mas jest tak głęboka, że burżuazja
w nią wpaść i zapaść się musi – jest tak jasne, że aż przeraża swoją logicznością.
Gorki pisze z talentem i pasją człowieka, który kocha, wierzy i nienawidzi.
Kompromisów na żadnym polu nie uznaje tak dalece, że na list od pisarzy burżuazyjnych,
wysławiających jego wielkość i talent odpowiada: „Wierzcie mi, panowie, że miłość
przedstawicieli burżuazji jest dla mnie głęboko uwłaczająca”.
Gorki mówi, że logika uznaje tylko „nie” i „tak”. „Ale” jest w logice nieznane.
W imię człowieka i kultury pastwi się Gorki niemiłosiernie nad tymi tworami myśli
burżuazyjnej, które wynikły z przesytu, a prowadzą do oślepiania i obezwładniania mas.
To nie jest kultura! – woła Gorki – To jest jej nędzna namiastka, tandeta, którą
zasypywane są rynki świata, a której fałszywy blask oślepia. W tym jest wszystko – fałsz,
cynizm, poczucie własnej nicości – tylko nie kultura. A potem Gorki stawia kontrast –
najpiękniejszą bajkę o państwie, gdzie ludzie, syci i czyści, kochają swoją pracę, chodzą
do teatru, czytają mądre książki i uczą swoje dzieci w wielkich, jasnych szkołach. Życie
pełne jest prawdy i wiary. Tym państwem jest u Gorkiego Związek Radziecki.
Wystarczy wyjść na ulicę, zajrzeć do mieszkań, porozmawiać z ludźmi. To nie jest to.
A więc gdzie „to” jest? Z jednej strony potwór przeżuwający złoto, z drugiej – farba
drukarska ociekająca fałszem. Czyżby bajka o państwie uśmiechniętych dzieci była nie do
zrealizowania? Czy też wystarczy wierzyć – jak Gorki, jak Kazik i to – wystarczy?
Czy wystarczy wierzyć i pracować „według wytycznych nasze partii” i naprawdę
dojdziemy do tego bajkowego państwa, które widział Gorki?! Miliony zmęczonych ludzi
mówi, że „nie”. (Kazik powiedziałby, że „tak”. Jeżeli to jest prawda – to zazdroszczę).
A w takim razie którędy droga?
? !
Kiedyś Teodor powiedział, że „piękno to harmonia wszechświata”.
Abstrahując na razie od tego, czy się z tym zgadzam, czy nie, uważam, że tego rodzaju
efektowne definicje nie są niczym trudnym, z jednej strony, z drugiej zaś, nie dają niczego
istotnego. Bo każdy człowiek, według mnie, ma prawo do całkiem swoistego, odrębnego
pojmowania i określania takich „rzeczy” jak „piękno”, „prawda”, „szczęście”, „miłość”.
A jeżeli ma prawo i odczuwa te rzeczy tak jakoś „po swojemu”, to niechże je wypowie, nie
strojąc się w cudze frazesy. Ale to tylko tak – na marginesie.
Jeżeli chodzi o to powiedzenie przytoczone przez Teodora, to moje wyobrażenie
o pięknie zupełnie się z nim nie zgadza. Z jednej strony, jeżeli już mamy cytować, to
powtarzam cudne, Norwidowe: „Cóż wiesz o Pięknem – kształtem jest Miłości”775,
z drugiej, ja sama widzę Piękno jako coś nieskończenie asymetrycznego, postrzępionego
i rozwichrzonego, mieniącego się tysiącem tęczowych iskier!

Wieczorem
Poza ranną „eskapadą” rowerową i przechadzką z Grażyną B[arylską] (wybierała się na
tzw. „waksy”), siedzę cały dzień w domu. Siedzę, bo muszę: „zapowiedziało” się mnóstwo
osób i wszyscy przyszli (jeszcze byli drugi raz Janusz z Adamem – jego dobry kolega;
Zdzisiek Okuniewski776 od nas z dziennikarki – w „sprawach ważnych i poważnych”;
Alina...).
Ja sama siebie nie poznaję – przecież tak kiedyś lubiłam „tłumy” w domu. Ale teraz
zrobiło się tak jakoś nieznośnie – przychodzą bez przerwy, siedzą godzinami i cierpliwie,
i powoli rozczarowują się do mnie. Bo chcieliby (Janusz, Teodor) widzieć we mnie (a to
pech!) jakieś wcielenie swoich ideałów, a widzą taką sobie zwyczajną, „śmiszną”
i niepoważną Agnieszkę, która z żadnymi ideałami nic wspólnego nie ma i bardzo, bardzo
rzadko „błyska inteligencją” w towarzystwie, a już na pewno nie wtedy, kiedy się tego od
niej wymaga.
I stało się tak, że mnie zmęczyli.
Mam teraz ochotę siedzieć w domu, czytać dobre książki i słuchać radia, przegryzając od
czasu do czasu „coś słodkiego”, i rozmawiać tylko z własnymi rodzicami, i otwierać drzwi
tylko listonoszowi.
Jestem gotowa przysiąc, że ja taka nie jestem. Ja tylko się naprawdę zmęczyłam.
Zamierzam przez tydzień robić „fortecę” z domu i odpoczywać, a potem – utrzymywać
stosunki z ludźmi, którzy mają mało lat, a sporo oleju w głowie.
Bo ci wszyscy dwudziestoletni „panowie” są tylko bardzo zarozumiali. To wszystko.
O Boże! Zapomniałam na śmierć zadzwonić do Jurka Szafy, dowiedzieć się, jak z tą
komisją dyscyplinarną!!
Dzwoniłam. Przyjął tatuś i powiedział, że „wszystko dobrze”. Całe szczęście! To byłoby
dla Jurka okropne, gdyby nie mógł zaliczyć roku. Pamiętam, podczas całej swojej choroby
nie mógł myśleć o niczym innym tylko – „żeby sobie jednak dać radę”. Tak się wtedy
wzajemnie oszukiwaliśmy, że „przecież wcale nie ma wątpliwości…”. A teraz, przez tę
głupią matematykę, miałby nastąpić krach!!!
Jakaż ze mnie głupia istota: mieć takich przyjaciół jak Szafsko i zawracać sobie głowę
takimi jakimiś natrętnymi typami!!!

A od poniedziałku treningi, treningi, treningi!!!!!!


Wydaje mi się, że siłą nas trzeba będzie wyrzucać z wody. Czuję się na siłach przepłynąć
100 sprintów crawlem.
Chcę się męczyć pod „batutą” Olka, chcę się wyhasać po basenie z całym mnóstwem
basenowych „szczeniaków”, chcę pogadać z Wojtkiem Bednarkiem i pośmiać się
z Maksymem, chcę popatrzeć w mądre, spokojne i uparte oczy Adama Derentowicza, chcę
wycałować Elkę W[iśniewską] od czubka nosa aż do pięt, chcę zobaczyć się z mnóstwem
różnych ludzi, a przede wszystkim – pływać, pływać, pływać!!!!!
Olka B[yszewska] też już nieprzytomna – ostatkiem sił „ciągnie”.

5 X 52, niedziela
Czytam Puszkina na wygnaniu777 Nowikowa. Dostałam tę książkę jako nagrodę przy
wręczeniu matur, cieszyłam się strasznie (że też ktoś w tej całej naszej Radzie mógł wpaść
na taki pomysł!!), ale jakoś nie wzięłam się do czytania. Ciągle miałam coś innego „pod
ręką”, a Puszkina zostawiałam „na deser”.
Puszkina znam i rozumiem najlepiej ze wszystkich poetów, z których utworami się
zetknęłam. Poezja Puszkina odegrała w moim życiu (to brzmi z lekka napuszenie „moje
życie”) rolę niemalże osobistą. Potrafiłam „płakać łzami Puszkinowskich strof”. I od tego
czasu umiem „czuć wierszem Puszkina” i to się już nigdy nie zmieni. Od „Буря мглою”
poprzez „Чудное мгновение” i Лист Татяны к Онегину778 zaczęło się we mnie
i rozwinęło Puszkinowskie pojęcie o świecie uczuć – i tak już zostało.
Pamiętam, na Ostatnich dniach779 w Polskim czułam się jak z wizytą u Puszkina
i przeżyłam tę „wizytę” i śmierć „gospodarza” tak silnie, jak najbardziej żywą i bolesną
rzeczywistość.
„Александр Сергеевич Пушкин родился в 1799 году b дворянской семье”780... Tak
się zaczęło.
Jak to już było dawno!
A teraz znowu jestem z wizytą u Puszkina. Czuję się jak u siebie w domu.

6 X 52 r.
Podobno wiszę na jakiejś „Błyskawicy” za spóźnianie i opuszczanie wykładów. Skandal!
Niczego nie opuszczałam. Ale niewiele mnie to obchodzi.
Najważniejsze to, że siedzę z „Sercem Moim” na wykładzie (właściwie, to siedzę na
czym innym, nie na wykładzie, ale mniejsza o to) i czuję się jakbym miała 15 lat, 11
miesięcy i 26½ dnia!!!!!
Niestety On zaczyna być „okropny pod każdym względem”, tak że już nie mam żadnej
„ostoi duchowej” na tym całym napuszonym Uniwersytecie!!!
(↑to tylko żarty, dla „żeby było śmisznie”).

9 X 1952
Wyrzucili z U[niwersytetu] Teda Szczepańskiego, bo politycznie „nie w porządku”
i chuligan. Mieli wiadomości, bo po pierwszych spostrzeżeniach bardzo go obserwowali.
A dziś wieczorem (6 godzin!) był tzw. przegląd grupy (krytyka etc.). Było dużo
przyjemnych komplementów à propos wzorowych studentów, ale było też „skakanie sobie
do oczu”. Do „mnie” – pretensja o to, że przebywałam z „wrogiem” i nic nie zauważyłam
(tak motywowałam). Litwin wygłosił dłuższą mowę o czujności i o analfabetyzmie
polit[ycznym], jaki ja tu wykazałam.
[strona zapisana literami, inicjałami, słowami, wypowiedziami:]
„I dance with tears in my eyes, because the girl in your arms isn’t me”781.
Ja lubię gwizdać!
Kocham Cię, kocham oczy Twe.
Jasne gwiazdy dwie, ja kocham Cię. Jak ja
Kocham Cię, bez Ciebie życia już nie ma, kiedyś
Kocham Cię i to jest mój poemat. lubiłam
Kocham Cię tańczyć…
Kocham Cię Głupia gęś!
Kocham Cię Jerzy, jesteś pusty jak główka makowa. Kochałam
Kocham Cię taniec!
Ksieżyc spojrzał nam w oczy
I srebrną mgłą nas otoczył
Ciebie i mnie – srebrzystą mgłą nas otoczył
Szukam Cię pośród tajemnic
Szukam Cię...
Pokraka –
Pokraka ha
Potwór ha
Kocham Cię i to jest ja lubię gwizdać ha
mój poemat ha
ha ha
ha ha
ha
„I dance with tears in my eyes, because the girl in your arms isn’t me”.

[korespondencja Agnieszki Osieckiej z Teodorem Szczepańskim na kartkach dołączonych


do dziennika]:
To jak żółte światło w czołgu. Boli. Choć wolno tak do miłości podchodzić. Sucho,
głupio, majowo, itd., ale widzieć trzeba, komu ofiarować najpiękniejsza rzecz, jaką
człowiek ma, serce. Ale Ci [nie] pomogę! (Lieb[?] jeb[?]) Nie [muszę] go poznać. Znam
pewne sposoby zachowania się. Ułatwiają zbliżenia z ludźmi, ale bardzo mi jest teraz
smutno [–]

Nie, widzisz, Ty nie rozumiesz, jak to jest. Nie chodzi o zbliżenie. Sama Ci kiedyś
powiem, a wtedy będziesz wiedział, „co i jak”.
Dlaczego Ci smutno?

Jasne, że nie wiem. Jak będę znał sprawy, to znajdę analogie w życiu innych moich
znajomych, a może i swoim, i wtedy Ci konkretnie wytłumaczę.

Obawiam się, że ewentualna „pomoc” nic by nie pomogła, chociaż wiem, że to


nieprawda, że nie można – itd. Ale jak wiesz – „tonący deski się chwyta”, więc chyba
ewentualnie kiedyś to opowiem. Bo widzisz – to jest strasznie głupie i dziecinne, ale kiedy
się [?] inaczej [–]. Tylko muszę mieć „natchnienie”, żeby powiedzieć. Rozumiesz.
A ów „On”. Nie, nie jest „ładny”. Jest bardzo wysoki i bardzo brzydki. Jest dosyć mądry.
Wielki „reakcjonista”. Dumny, zarozumiały, sztywny, nieprzystępny (gdy sam nie chce
zbliżenia – mówię o zwyczajnych koleżeńskich stosunkach). W ogóle – antypatyczny typ.

Ted (tylko powiedz po prostu), czy boisz się śmierci?

Takiej zwykłej tak, gdybym winny czegoś umierał – nie

o jaką pomoc chodzi


Teddy

Ale co z tym Twoim smutkiem?

Tak samo byłoby mi smutno, gdyby róża zakochała się w kaktusie.


Jest jeszcze inny powód. To kiedyś sama wpadniesz, dlaczego?

Skarabeusz tak mnie ochrzciła jedna Joanna to taki chrząszcz


Teddy Skarabeusz nikomu
niepotrzebny
ale śmiszny, co [?]

Ted, to jest takie cudowne uczucie, gdy widzę, że ktoś mówi (pisze raczej), że „wszystko
osiągalne”, że „mogę zrealizować”... Widzisz, ja sobie zdaję sprawę, że ludziom jest ze
mną „całkiem nieźle”, i że w ogóle „powodzi mi się” w życiu, no i że sama nie jestem taka
„najgorsza”. To nie jest zarozumialstwo, wierz mi, to tylko taka ocena.
Ale to moje marzenie to jest człowiek, którego kocham, a którego na pewno „nie
osiągnę”. To nie jest wcale „tragiczne” ani głupio „sentymentalne”, bo przede wszystkim
ludzie są dla mnie tacy dobrzy, że nie sposób nie trwać w szczęściu. Ale to właśnie jedyne
jest nie do zrealizowania. I sama nie wiem czemu.
Kłamstwo! Zrealizujesz!
Nie umiałbym Ci wytłumaczyć, dlaczego nie chciałbym o tym pisać, a jednak będę
zupełnie szczery? Mogę Ci powiedzieć. Bez nazwisk, ale parę informacji!
Czy dorosły?

Kłamstwo! Zrealizujesz! Nie umiałbym Ci wytłumaczyć, dlaczego nie chciałbym o tym


pisać, a jednak będę. Zupełnie szczerze. Anonimowo. Dorosły? Żonaty, ładny? Głupi? [–
–]
Mogę Ci dużo pomóc [– – ] pomóc

Wszystko, co pisaliśmy jest mądre, ale po inteligencku. Powiem po robociarsku. Od


tego jestem człowiekiem, żeby mieć swoją prawdę. Mogę mieć wszystko w części itd.
Tylko musiałbym zacząć twardo walczyć. Aga, nie znam Twego marzenia.
Ale możesz je zrealizować. Wszystko dla Ciebie może być osiągalne. Wierzę, że
zrealizujesz
Teddy
małpisko
[rysunek prostokąta i strzałka do słów:] czasem [mija] w nocy, ale pust[--]
„Każdemu to, na czym mu mniej zależy”. (Adolf Rudnicki)
Ale dlaczego, Aga, jak mi na czymś bardzo zależy, to mam nie dostać?

Najczęściej (nie zawsze) tak w życiu bywa, że jest jedna rzecz nieosiągalna: to, na czym
nam najwięcej zależy. Ale to jest paradoks. Bo wiesz, co to jest rzecz, której najbardziej
pragniemy? To jest to właśnie, co najtrudniej (lub wcale nie można) osiągnąć.

Szczęście to jest to, czego nie mamy, bo jak zdobędziemy, przestaje być szczęściem.

To jest bardzo znana i częściowo słuszna uwaga („Szczęście to to, czego człowiek nie
ma, gdy posiada wszystko inne”782 – Beaumarchais). Ale to się nie tyczy wszystkiego
i wszystkich. Ja jestem istotą szczęśliwą (chociaż przecież mam różne „kłopoty
codzienne”, no i jedno, to nieziszczalne, marzenie.

100 zł zwrócę Ci dziś. Wyrolowali

Ludzie mówią dziś o miłości. Idioci!!! Nie trzeba nigdy mówić. Trzeba robić. To
określenie jest militarne albo [?] raczej robociarskie, ale prawdziwe.

„Kochać trzeba po majowemu! Jak najgłupiej i jak najprościej”783 (Tuwim).


A w ogóle to jestem całkiem Twojego zdania. Tylko ludzie, którzy sami nie kochają,
umieją dużo filozofować i mówić o miłości. A ja bardzo kocham i dlatego się streszczam.
„Dużo snów przy drodze”.

Życie byłoby interesujące, gdyby ludzie zamiast ładnych ubrań, mieli ładne „dusze”.

Życie jest interesujące, życie jest wspaniałe! Tylko trzeba chcieć i umieć żyć.

„Żeby umieć żyć, trzeba umieć przeprowadzać selekcję”.

Aha!!!!
Widzisz, z tymi „wybranymi chłopakami”. Ja mam bardzo dużo kolegów, których lubię
i z którymi lubię się bawić. Ale to nie są koledzy z dziennikarstwa i nawet wprowadzenie
choćby jednego z nich, mogłoby być dysonansem na tutejszym towarzyskim terenie. Tak że
naprawdę nie mam żadnych pomysłów co do gości płci odmiennej. A poza tym (skoro
mamy być szczerzy), to ja, poza Waldkiem B[agłajewskim] i „paroma takiemi”, jestem
bardzo przyzwyczajona do towarzystwa „smarkatego”, czyli w moim wieku, dlatego, jeżeli
chodzi o tę imprezę, nie mam pojęcia, kogo by wykombinować. Zaproponuj chociaż
jednego, to może mi coś przyjdzie do głowy.
Aga
Obawiam się, że mnie źle zrozum[iałaś]. O trzecim nie pisałem ze złą myślą. Zaproś
Janusza. On ma 17 lat. W Indiach wprawdzie nie był, ale to nie ma nic do rzeczy. Mam tu
bardzo miłego kolegę. Poznasz go i zobaczysz. To dwóch. Leszek Wolski? Jak Ty będziesz
chciała.
Mam dziś kaca. Jak piłę [?] na praktyk dniu [?], to mi nie zależy. Ale napiszę Ci coś.
Fragmenty części ogólnej z „Dużo snów przy drodze”. [ – – – ]

Do Leszka Wolskiego – z pełnym entuzjazmem. O tamtym Januszu nic powiedzieć nie


mogę, ale po pierwsze, polegam na Twoim zdaniu, po drugie – bardzo sympatyczny
młodzian i dobrze tańczy. Aha, jeżeli chodzi o dziewczęta, co myślisz o Oli Byszewskiej?

Well784, Ola to wspaniała dziewczyna!!!


Janusz powinien być.
[koniec zapisków z dołączonych do zeszytu kartek, na trzeciej stronie okładki:]
„Si vis amari, ama”785. (?!!!)
Seneka
„Mało tylko kocha ten, kto może jeszcze
wyrazić słowami jak bardzo kocha”786.
Dante
(Vita Nuova)
725 Aleje Stalina (1945‒1956) – funkcjonująca w stalinizmie nazwa Alei Ujazdowskich.

726 Towarzystwo Przyjaźni Polsko-Radzieckiej (TPPR, od 1944 r.) – stowarzyszenie powołane w celu organizowania
imprez propagandowych (m.in. obchodów rocznic rewolucji październikowej, festiwali kultury radzieckiej). Od 1950 r. do
1952 prezesem TPPR był Edward Ochab. W 1991 r. organizacja została przekształcona w Stowarzyszenie Polska–Rosja.

727 Lalka (reż. Bronisław Dąbrowski, premiera 12 lipca 1952 r. w Teatrze Polskim w Warszawie) – przedstawienie na
podstawie powieści Lalka Bolesława Prusa.

728 Zob. przyp. 65, s. 278.

729 Zygmunt Leśnodorski (1907–1953) – krytyk literacki, redaktor, wykładowca. Zaadaptował na potrzeby teatru Lalkę
Bolesław Prusa, pisał też pamiętniki i wspomnienia. Otto Axer (1906–1983) – malarz, grafik, scenograf, wykładowca.

730 Nina Andrycz (1912–2014) – aktorka teatralna i filmowa, recytatora, poetka, pisarka. W latach 1947‒1968 była żoną
Józefa Cyrankiewicza. W Lalce wcieliła się w postać Izabeli Łęckiej.

731 Lech Madaliński (1900–1973) – aktor teatralny. W latach 1952–1962 pracował w Teatrze Polskim w Warszawie.
732 Jerzy Leszczyński (1884–1959) – aktor teatralny i filmowy. Od 1949 r. pracował w Teatrze Polskim w Warszawie.

733 Tadeusz Kondrat (1908–1994) – aktor teatralny i filmowy. W latach 1951–1979 pracował w Teatrze Polskim
w Warszawie.

734 Wachlarz (reż. Maryna Broniewska, premiera 3 lipca 1952 r. w Ludowym Teatrze Muzycznym w Warszawie) –
sztuka Carla Goldoniego w przekładzie na język polski Jarosława Iwaszkiewicza. Jan Kurnakowicz wcielił się w postać
horodniczego Antona Antonowicza Skwoznika Dmuchanowskiego.

735 Tadeusz Fijewski (1911–1978) – aktor teatralny i filmowy. W radiowej powieści Matysiakowie wcielał się w postać
Grzelaka.

736 Widno – wyraźnie, jasno.

737 Rodzina Whiteoaków – szesnastotomowy cykl powieściowy Mazo De La Roche (właśc. Mazo Louise
Roche,1879–1961), kanadyjskiej pisarki.

738 Perfect (ang.) – doskonale, wybornie.

739 Koło – osiedle w północno-zachodniej części Woli, warszawskiej dzielnicy leżącej na lewym brzegu Wisły.

740 Hotel Bristol (od 1901 r.) – ekskluzywny hotel przy ulicy Krakowskie Przedmieście.

741 Zob. przyp. 53, s. 59.

742 Strzałka od „nie” do „pozwolić”.

743 Very good (ang.) – bardzo dobrze.

744 Babka z Wiednia – Maria Strasser, macocha Wiktora Osieckiego, zob. przyp. 35, s. 87.

745 Zob. przyp. 5, s. 153.

746 Aleksander Jackiewicz (1915–1988) – pisarz, krytyk i teoretyk filmu, wykładowca.

747 Wiedeńska wiosna (1952 r.), Jan bez ziemi (1950 r.) – powieści Aleksandra Jackiewicza.

748 Maksyma ze sztuki Maszeńka Aleksandra Afinogenowa (reż. Janusz Warnecki, premiera 8 grudnia 1949 r.
w Teatrze Nowym w Warszawie), którą Agnieszka Osiecka oglądała 4 czerwca 1950 r. i która zrobiła na niej duże
wrażenie (por. Maszeńka Aleksandra Afinogenowa w przekładzie Xymeny Lewickiej).

749 Właśc.: „Man’s love is of man’s life a thing apart, / It’s woman’s whole existence” (ang.) – „Miłość mężczyźnie nie
jest życiem całym / Dla kobiety miłość – jedyne istnienie”, Byron, Don Juan, przeł. Edward Porębowicz, Warszawa 1953,
s. 62. Wyimek z poematu Don Juan Lorda Byrona (właśc. George Gordon Byron, 1788‒1824), angielskiego poety
i dramaturga.

750 Jan Wyganowski (ur. 1932) – student prawa. Grywał w siatkówkę w ogrodzie Osieckich.
751 Błąd Agnieszki Osieckiej – powinno być: Mumps (ang.) – zapalenie ślinianek przyusznych, choroba wirusowa
potocznie zwana „świnką”.

752 Mieczysław Kafel (1912‒1971) – prasoznawca, wykładowca.

753 Bristol – lokal gastronomiczny z wejściem od ulicy Karowej, znajdujący się w budynku Hotelu Bristol, zob. przyp. 17,
s. 416.

754 Błąd Agieszki Osieckiej – powinno być: Blaisée Bohéme (fr.) – zblazowana bohema (cyganeria).

755 Błąd Agnieszki Osieckiej – powinno być: Jeanne Johnston-Schiele – angielska piosenkarka. Poślubiła polskiego
lotnika i taternika Tadeusza Schielego. Po wojnie mieszkała w Polsce – występowała z polskim zespołami jazzowymi (m.in.
z Melomanami i Zespołem Instrumentalnym Zygmunta Wicharego, Orkiestrą Braci Łopatowskich).

756 Pałeczka, czyli każdemu to, na czym mu mniej zależy (1950 r.) – opowiadanie Adolfa Rudnickiego (1912–1990),
pisarza, eseisty.

757 „Szczęście to to, czego człowiek nie ma, gdy posiada wszystko inne” (oryg. fr. „Le Bonheur, c’est cette chose qu’on
ne possède pas en possédant toutes les autres”) – maksyma Pierre’a Beaumarchais’go (1732–1799), francuskiego
dramaturga, pisarza, aforysty.

758 Właśc. Marsze Jesienne Szlakami Zwycięstw – przemarsze urządzane z okazji rocznicy bitwy pod Lenino (12
października), służące demonstracji solidarności z wojskiem oraz manifestacji przyjaźni z bratnimi narodami i współpracy
z nimi w walce o pokój.

759 Właśc. Centralny Park Kultury i Wypoczynku Powiśle (od 1952 r.) – kompleks parkowy położony na warszawskim
Powiślu, stworzony w latach 1952–1964 przez Alinę Scholtzównę, Zygmunta Stępińskiego i Longina Majdeckiego.
W 1992 r. przemianowany został na Park Marszałka Edwarda Rydza-Śmigłego.

760 Lidia Żarow – koleżanka ze studiów dziennikarskich.

761 Tworki – potoczna nazwa szpitala psychiatrycznego działającego od 1891 r. w podwarszawskiej miejscowości
Tworki (obecnie Pruszków Wschodni).

762 „The ships that pass in the night” (ang. ) – Statki, które mijają się nocą (przeł. red.). Fragment wiersza Tales of
a Wayside Inn Henry’ego Wadswortha Longfellowa (1807‒1882), amerykańskiego poety.

763 Alpenbanhof (niem.) – nazwa dworca; dosłownie dworzec alpejski.

764 Kaiserwald (niem., dosł. Las Cesarski) – turystyczny region w Austrii.

765 Sind Frau und Herr Lege noch da? (niem.) – Czy są tu jeszcze pani i pan Lege?

766 Klemens Lothar von Metternich-Winneburg (1773–1859) – austriacki mąż stanu, polityk i dyplomata. w latach 1809–
1915 zarządzał polityką zagraniczką Austrii.

767 Das bist du – Östereich… (niem.) – To jesteś ty – Austria. Jak głęboko zapadłaś mi w serce! I jak mocno cię
kocham – ty moja ojczyzno marzeń i ty moja „druga ojczyzno życia”. Ktoś może mnie zapytać co znaczy „tęsknota”.
Dobrze to wiem. Dunaj – „niebieski Dunaj” walca wiedeńskiego, niebieski Dunaj moich marzeń. Jaki jesteś teraz odległy.
Ale czekaj. Ja przyjdę. Nie, to może być zbyt wspaniałe. Ale to jednak jest prawdziwe szczęście – tak błyszczy, że oczy
bolą i nie można patrzeć z otwartymi oczami. Mimo tego człowiek patrzy i patrzy dopóki serce całkiem się tym nie upije
(przeł. Tomasz Gajownik).

768 Wienerwald (niem., dosł. Las Wiedeński) – gmina i pasmo górskie w Dolnej Austrii.

769 Właśc. „Mało kocha ten, kto potrafi wyrazić słowami, jak bardzo kocha” – maksyma Dantego Alighieri (1265‒1321),
włoskiego poety, filozofa, autora Boskiej komedii. Aforyzm pochodzi z Nowego życia (tyt. oryg. Vita Nuova, ok. 1292 r.).

770 Siedziba Ligi Morskiej mieściła się w budynku przy ulicy Widok 10.

771 Błąd Agnieszki Osieckiej – powinno być: błahostkę. Autorka rozpoznała i zaznaczyła swój błąd, ale nie poprawiła go.

772 Zob. przyp. 3, s. 341.

773 Keep smiling, but stop speaking (ang.) – Uśmiechaj się, lecz przestań mówić.

774 Jakub Berman (1901–1984) – polityk i działacz komunistyczny, w latach 1952–1954 członek Prezydium Rady
Ministrów, w latach 1954–1956 wiceprezes Rady Ministrów, poseł na Sejm Ustawodawczy i na Sejm PRL I kadencji,
w latach 1949–1955 członek Komisji Biura Politycznego KC PZPR ds. Bezpieczeństwa Publicznego.

775 Zob. przyp. 11, s. 294.

776 Januariusz Okuniewski (Zdzisiek) – kolega ze studiów dziennikarskich.

777 Puszkin na wygnaniu (1936–1944) – dwutomowa powieść Iwana Nowikowa (1877–1959), rosyjskiego pisarza,
dramatopisarza, eseisty i historyka literatury. Przekład polski Grzegorza Timofiejewa i Jana Nepomucenta Millera został
opublikowany w 1951 r.

778 „Buria mgłoju” (ros.) – „Burza mgłami”. Początek wiersza Wieczór zimowy Aleksandra Puszkina, zob. Aleksander
Puszkin, Wieczór zimowy, w: tegoż, Wybór poezji, dz. cyt., s. 81–82. Wiersz przełożył na język polski Julian Tuwim.
„Czudnoje mgnowienije” (ros.) – olśnienie, zob. przyp. 100, s. 388. List Tatiany k Onieginu (ros.) – List Tatiany do
Oniegina, część poematu Eugeniusz Oniegin Aleksandra Puszkina, zob. Aleksander Puszkin, Eugeniusz Oniegin, dz.
cyt., s. 138–141.

779 Ostatnie dni (tyt. oryg. Posliednije dni, reż. Józef Wyszomirski, premiera 26 listopada 1949 r. w Teatrze Polskim
w Warszawie) – dramat Michaiła Bułhakowa (1891–1940), rosyjskiego pisarza, dramaturga, felietonisty, reportażysty,
aktora, lekarza. Powstała w 1935 r. sztuka znana jest również jako Puszkin – pierwszy polski przekład Aleksandra
Bachracha z 1949 r. zatytułowany został Aleksander Puszkin. Sztuka w 4 aktach, 10 odsłonach. Agnieszka Osiecka
widziała tę sztukę 28 kwietnia 1950 r.

780 „Aleksandr Siergiejewicz Puszkin rodiłsja w 1799 godu w dworianskoj siemje...” (ros.) – Aleksander Siergiejewicz
Puszkin urodził się w 1799 roku w rodzinie szlacheckiej… (przeł. red.).

781 „I dance with tears in my eyes, because the girl in your arms isn’t me” (ang.) – Tańczę ze łzami w oczach, bo to nie
ja jestem dziewczyną w twoich ramionach (przeł. red.). Wariacja na temat piosenki Dancing with Tears in my Eyes.

782 Zob. przyp. 34, s. 432.


783 Właśc. „Trzeba kochać po majowemu, / Jak najgłupiej i jak najprościej” – początek wiersza Trudy majowe z tomu
Biblia cygańska Juliana Tuwima, zob. Julian Tuwim, Trudy majowe, w: tegoż, Wiersze zebrane, dz. cyt., t. 2, s. 166.

784 Well (ang.) – cóż, no coż.

785 „Si vis amari, ama” (łac.) – „Jeśli chcesz być kochanym, kochaj”. Maksyma Seneki Młodszego (właśc. Lucjusza
Anneusza Seneki Młodszego, ok. 4 p.n.e. – 65 n. e), rzymskiego poety, pisarza i filozofa.

786 Zob. przyp. 46, s. 437.


Agnieszka Osiecka, Miedzeszyn 1952 r.
ZESZYT XX
BOŻENA OSTOJA
[9 X 1952 – 5 II 1953]
Uwagi o teatrze: Lalka (zeszyt XIX)
Biuro docinków (2326)
Wielki Cyrk (2331)
Ich czworo (2334)
Rodzinka (2353)
Pułk[ownik] Foster (2377)
B. E. Matka (2395)
B. E. Rozbity dzban (2406) II
Radcy pana radcy (2405) I787

„Keep smiling!”
[między wklejone fragmenty zdjęcia kwiatów i liści wpisany tekst:]
Tell me why I don’t try to forget
Tell me why I do think of you yet.
I know I will never be free,
When you once come to me.
If you know – tell me why788.

„В томленьях
грусти безнадежной
В тревогах
шумной суеты,
Звучал мне
долго голос нежный
И снились
милые черты.
В глуши
Во”789.

„Я вас любил: любовь ещё, быть может,


В душе моей угасла не совсем;
Но пусть она вас больше не тревожит;
Я не хочу печалить вас ничем.
Я вас любил безмoлвно, безнадёжно,
То радостью, то ревностью томим
Я вас любил так искренно, так нежно,
Как дай вам Бог любимой быть другим”790.
Александр Сергеевич Пушкин

9 X 1952r., czwartek
To był najsmutniejszy dzień urodzinowy, jaki tylko można było sobie „wymarzyć”.

11 X 1952 r. , sobota
„Wszelka burza uspokaja się i ustępuje miejsca chwilowej ciszy. Ale życie nie
zatrzymuje się, cisza ta pełna jest także własnego ruchu, którego nie widzi się na zewnątrz,
a często nie uświadamia się go w pełni nawet w głębi duszy. W takiej ciszy następuje jakby
»przegrupowanie sił«, tworzą się inne ich kierunki, nowe możliwości”791.
I[wan] Nowikow (Puszkin na wygnaniu)
Wieczorem.
Była u mnie Èlise z

13 X 1952, poniedziałek
Strasznie lubię te chwile wieczorem, gdy leżę w wannie i jest tak rozkosznie ciepło
i leniwie. Tak się wtedy cudownie myśli o samych przyjemnych rzeczach! A potem biorę
„strrasznie” zimny prysznic i mam kolory, i jestem ładna. Zaczyna się moja ulubiona część
dnia – wieczór. Ulubiona, bo taka bardzo „moja” – można pisać, można czytać albo po
prostu leżeć sobie, myśląc o różnościach. To myślenie o różnościach polega albo na
poważnym „marzeniu” i smętkach przy akompaniamencie „wycia jesiennej wichury”, albo
po prostu na puszczaniu wodzów własnym myślom i zabawianiu się tym małym kosztem.
Jak to bawił się Boy? Aha, on określił podobny stan mianem „łapania myśli”.
Oj, łapie się te swoje rozczapierzone myśli za ogony, przyobleka się czasami w jaki taki
koncept i dalej ugania się po ugorach własnej głowy. Jeżeli humor dopisuje, to czuję się,
jakbym przebywała w towarzystwie co najmniej dowcipnym (!).
No więc była wtedy Eliza z Najpierw w żartach, potem poważnie Èlise skarżyła się
na Jolkę. „Podśmiechiwałam się” (brrr... co za wstyd!) z obu, ale wcale się nie dziwię:
swoim sceptycyzmem i praktycznym, chłodnym „zmysłem humoru” studzi wszystkie
zapały i zachwyty Elizy. To może być i zabawne, ale nie na długą metę. Pomyśleć, jakie
byłybyśmy szczęśliwe, gdybyśmy mogły być we dwie na jednym wydziale (tzn. Eliza i ja)!
się nic nie zmienia. Èlise mówi, że Jolka to już jest taki człowiek, który z góry skazany
jest na to, że zawsze będzie nieszczęśliwy albo co najmniej niezadowolony. Tak, to prawda
– „negowanie” leży w naturze . I zazdrość – zazdrość urody, zdolności – wszystkiego,
czego sama nie posiada. Obie z Elizą bardzo lubimy i obie nie chciałybyśmy być na jej
miejscu.
Wtedy w sobotę i nazajutrz, gdy byłam u Jolki, rozmawiałyśmy z Elizą o mnóstwie
różnych rzeczy – jak to u nas, zawsze pełno tematów. Strasznie się cieszę z istnienia tego
Tośka!!
A teraz robię dziwną rzecz – zastanawiam się, czy Èlise ma jakieś wady. Całkiem
serio. Bo tak: Ona robi, jak każdy człowiek, masę różnych głupstw, na co składają się
najrozmaitsze przyczyny, tylko nie jakieś konkretne wady. „Normalnie” jak dziewczyna jest
przystojna i umie się kochać, to jest głupia. Jak jest przystojna i mądra, to nie umie się
kochać, tylko wyczynia różne „gierki”. Jak jest wierząca i religijna, to jest „ograniczona”.
A jak jest „fenomen” pod paroma względami, to nie umie się szczerze przyjaźnić.
A Eliza jest mądra, religijna, przystojna, umie się kochać i umie się przyjaźnić!!!
Ja ją znam jak... jak nie wiem co – o, jak siebie (właśnie z tego rodzaju
niedomówieniami) i wiem, że nie idealizuję.
Ergo – Eliza jest doskonałością. Doskonałości nie istnieją. Ergo – absurd. Nie! Mam
wyjście; ona ma jedną wadę: jak przeczyta kiedyś te „wywody”, to stanie się zarozumiała.
O!
Ja tak bredzę wcale nie z miłości, tylko całkiem serio. To są te, hm... „refleksje”.

Wczoraj wieczorem byłam w Domu Dziennikarza792. To była zabawa z okazji spotkania


z kandydatami na posłów. Spotkanie udało się ze względu na obecność Czeszki793, który
z entuzjazmem i wiarą mówił o nowej Polsce (tej z marzeń). Zabawa była straszna – wręcz
ludowa. Aż się serce krajało, bo pomieszczenia fantastyczne i można by było urządzić tam
wspaniały „Bal Murzynów”.
„Serce Moje” mówi, że za mało ostrożnie wygłaszam swoje pseudopoglądy. Eeee tam!

Często, gdy wracam wieczorem po treningu, siedzę z rodzicami długo po kolacji


i gadamy o różnościach. Czasem wdaję się z ojcem w żarliwe dyskusje, w których bronię
gorąco tzw. pozycji marksistowskich. Często ani rusz nie możemy się zrozumieć
i wściekam się po prostu. Ojciec zresztą bywa kapitalny. Np.:
(Mann redet vom Recht):
– Das ist doch alles noch kein Recht. Das sind solche Volksgewöhne, aber doch kein
Recht.
– Aber doch, um Gotteswillen!! Schon in alter Roma waren Rechte geschrieben. Und
später – die allerlei Konstitutionen und andere wichtige Dokumente.
– Für mich das wirkliche Recht kommt erst von Napoleon. Das waren nur allerlei
primitive Proben – Von dieser Zeit an kommt das neue Recht.
Das ist doch Prachtvoll!!
Wir können sogar zanken, aber überhaupt ist es jetzt sehr angenehm zu Hause. Vater sagt
manchmals solche Sätze: „Störe mal der Frau Magister nicht!”. Ich weiß daß es nur Spass
ist, aber er ist so zufrieden und stoltz.
Das macht mir aber ehre Freunde!
Und so muß ich „lernen, lernen, und noch einmal lernen” (wie Vater einst sagte). Und
später – Wien794.

15 X 1952, środa
Ich hab schon genug die allgemeine Dummheiten – ich sitze hier auf U. und as geht etwas
so langweiliges vor, daß ich es schon nicht dulden kann795.
Wczoraj był pierwszy trening po przerwie jesiennej. Przyszli wszyscy – Olka, Alina,
Hanka Z[wierzchaczewska], Agapita, Jadźka, Pestka i nawet Ela, chociaż miała jakąś
piekielną anginę (jak to ona zawsze – „pech”). Nagadałyśmy się, narobiłyśmy wrzasku
w szatni!! Byli Szafsko, Stach, Kurt, Kot, Andrzej Marasek, Janek Zelman, Wojtek, Maksym
i wszystkie szczeniaki – oba Rozbieszczaki, Kajtek i Krzysiek-Generałek. Jednym słowem
– cała „paka”. Woda była szmaragdowa i cudowna. Olek ogłosił pływanie wolne.
Bawiliśmy się w berka, w rozmaite cudowne gry... To był szał!!!! Pływa się po przerwie
tak jakoś „kostropato”, ale woda jest cudowna. I kondycyjnie czuję się wspaniale!
W tej chwili dowiedzieliśmy się, że po południu wykłady odwołane.
Hurrra!!!

17 X 1952, piątek
Piątek... Hm, warto by uwiecznić, jak taki „szary” piątek u mnie wygląda. Np. dzisiaj:
Wstaję bardzo wcześniej, bo „już” o siódmej. Wychodzimy z Mamą i gnamy do
tramwaju, co polega na tym, że ja sadzę ogromne kroki, a Mama goni mnie truchcikiem.
Jak zwykle zziajana pędzę do audytorium czwartego, gdzie od razu „wpadam w objęcia”
Janusza Regulskiego, Świtka i Staszka Gebethnera, którzy „do ostatniej chwili” (czyli do
wejścia profesora) grają w tzw. cajtki, co wybitnie sprzyja ich rozwojowi umysłowemu.
Bardzo punktualnie zjawia się (właśnie – zjawia) pani Kotarbińska796, „żona tego
Kotarbińskiego, co to napisał nasz podręcznik do logiki”. „I podobno oni pobrali się
dopiero dwa lata temu”. „I o czym oni rozmawiają, kiedy są we dwoje”. „I…” – tak sobie
urozmaicają moje szczątki „bandy z »Mickiewicza«” czas trwania wykładu. Ja oczywiście
plotkuję i śmieję się razem z nimi, notując jednocześnie skrzętnie słowa „zasuszonej
babuleńki”. (Bo takie właśnie wrażenie wywarła na mnie, gdy zobaczyłam ją po raz
pierwszy. Nigdy nie wiem, czy ona ma lat 30 czy 70). Akurat wtedy, gdy zaczyna mi być
naprawdę wszystko jedno, co jest czyim desygnatem, Kotarbińska znika, jak się zjawiła,
i nadciąga (właśnie) Koranyi. Jego wykład upływa mi w atmosferze rozważania
zagadnienia – czy szczęka wypadnie mu za pięć minut, czy dopiero jutro i czy on ją połknie
w całości, czy przeżuje, tak jak przeżuwa swoje wykłady?! Że skrzętnie notuję, to się wie.
A potem jest historia państwa i prawa polskiego. Prof. Bardach mówi wolno i tak jakoś
bardzo bezpretensjonalnie, a wszyscy słuchają jak jakiejś opowieści z 1001 nocy.
Ale opowieść, jak wszystko na tym świecie, kończy się i trzeba pakować swoje
bambetle, i biec do Dziekanki797 na ekonomię. Przed ćwiczeniami długo i cierpliwie
wkładam w głowę Zbyszka Mejera „skarby swojej wiedzy”, poczem następują ćwiczenia,
na których mówię dużo i namiętnie o wartości takiej i innej, i zastanawiam się nad tym, że
warto byłoby zjeść coś konkretnego. Nie jem jednak niczego konkretnego, bo trzeba wracać
na Uniwerek na gramatykę.
I tu ciężka próba wytrzymałości naszych światopoglądów. Najsłabsi łamią się w swoich
zasadach ideologicznych i zaczynają wątpić w to, że wykład gramatyki podlega prawom
rządzonym kategoriami historycznymi, a mianowicie ma koniec.
Ale oczywiście po pewnym, ciężkim dla żołądka odcinku wieczności nadchodzi
upragniona chwila, kiedy bardziej niż kiedykolwiek zebrani uświadamiają sobie, jak
dalece obojętna jest im funkcjonalna i bierna rola głosek.
Brnę przez błoto do gmachu logiki i wkraczam robiąc (naprawdę niechcący) mnóstwo
hałasu. Ćwiczenia są od godziny w toku i wszyscy się dziwią. Tylko jedna Kotarbińska nie,
bo ona się niczemu nie dziwi. Taki ma już zwyczaj.
Jestem logiczna przez drugą godzinę ćwiczeń, potem, z całą „bandą” idziemy do Sali
Kolumnowej na prawo rzymskie.
Tam jest cała kupa niedoszłych prawników z wszystkich lat, którzy zażarcie prawują się
o miejsca. Następnie jest godzina ciszy przerywanej jakimś jednostajnym brzęczeniem. To
prof. Gintowt798 opowiada sufitowi po łacinie, co powiedział cesarz Adrian799 i komu.
Łowimy to, co zrozumiałe, ewentualnie niczego nie łowimy, tylko myślimy o niebieskich
migdałach. Potem jest „moje wielkie dziesięć minut”, w czasie których tłumaczę kupie
ludzi bez względu na płeć, wiek i przynależność „rokową” to, co zrozumiałam z łaciny
prof. Gintowta. Jerzy jest obrażony i trzyma się tak sztywno, jakby sam siebie połknął,
a Baśka Bernhant [?] powtarza mi, że jestem przystojna. Budzimy Janka Regulskiego, który
na prawie rzymskim sypia pod pierwszą kolumną z prawej strony i idziemy do domu.
Jest godzina 830! Nowy Świat przegląda się we własnych lśniących jezdniach, a latarnie
śmieją się wesoło z pędzących, zaaferowanych ludzików i pękatych trolejbusów.
Wsiadam w byle co i za kilkanaście minut idę już przez ogród do domu. Cudowne są te
powroty! Idę ogrodem, brnę po kolana przez zachwaszczone już teraz i nierówne grządki,
zaczepiam nieostrożnie o wystające gałązki krzewów agrestu i porzeczek, a stare
słoneczniki klepią mnie poufale po twarzy – witają się ze mną. Czasami pada deszcz i jest
bardzo ciemno. Wtedy wszystkie nasze zwyczajne, poczciwe bzy, morele i wiśnie
przywdziewają dramatyczne szaty, „wyciągając ku mnie swe rozczapierzone, tajemnicze
ramiona”.
A zaraz potem – dom. Dom jasny, ciepły, pachnący tradycyjnym „koszyczkiem
z jabłkami”, dom pełen wesołej, bez przerwy troszczącej się o wygody ojca i moje Mamy
i rozgadanej jak maszyna Lucyndy (dlaczego przyszłam tak wcześnie albo tak późno, co to
znaczy, że nie ma dziś treningu, dlaczego ciągle tak dużo telefonów, albo dlaczego wcale
nie było telefonu?!!!). Obiad, kąpiel i „coś słodkiego”. Potem czytanie, gadanie
o głupstewkach (w piątki nie mam siły na dyskusje), czasem dobry jazz w radio i – spać!!
Tak oto sobie żyję.
Jak to jednak ciągle się zmienia sposób spędzania czasu! Pamiętam jak w lecie,
w okresie przedobozowym też opisywałam tak szczegółowo „swój powszedni dzień”
(basen – ostry trening, wygłupy, zabawy, dyskusje, plotki; dom – obiad, książka; znowu
basen; Stach; czasem jakieś kino i – spać). I to zaraz był „tryb życia”.
We [!] czwartek miał być trening na AWF-ie, ale się nie odbył, bo elektrownia wyłączyła
światło. Mimo zawodu, jaki nam sprawiono, nie straciliśmy humorów. Strasznie się
„kochałam” z Szafskiem i wygłupialiśmy się, snując projekty jakichś niesamowitych
wycieczek motorowych. Włączyliśmy do tego jeszcze Kajtka i bawiliśmy się cudownie.
Miałam akurat wywołane zdjęcia obozowe dla paru osób i cieszyli się „strrrasznie”. Było
masę kłopotu z segregacją przy świeczce, ale też na wesoło jakoś poszło.
Wracaliśmy „tłumnie” – Wojtek, Maksym, Szafa, Kajtek, Olka, Alina, Stach, Kot i ja.
W „splendid isolation”800 – Ada z Elą. Aha, była i Tita. Stach brzydnie z dnia na dzień.
„Robi mu się” taka ordynarna twarz z cyklu „bić i patrzeć czy równo puchnie” i nic już nie
ma w sobie z mojego Miśka. Jak się uśmiechnie, ma jeszcze coś z dawnego uroku, ale na
tle całej żywej, barwnej basenowej „paki” jest jakiś beznadziejnie blady, nudny
i ograniczony. Ja znam i doceniam wszystkie przymioty Stacha i jego surowej „filozofii
praktycznej”, ale ostatnio trudno mi się zdobyć nawet na sympatię w stosunku do niego. To,
że ciągle na terenie basenu kojarzą nas w „parkę” (i słusznie, do pewnego stopnia) ubliża
mi. Muszę się zdecydować, jakoś definitywnie skończyć z tym. To nie ma najmniejszego
sensu, a teraz sytuacja jest o tyle dobra, że Stach rzadko mnie widuje. I bardzo wątpię czy
„szaleje”, tak jak np. jeszcze 2 miesiące temu. Zresztą, większą krzywdę sprawiam mu
kłamiąc, niż mówiąc prawdę. Te całe moje obawy przed zbyt silnym wymierzeniem
„ciosu” to zwykły brak odwagi cywilnej. Zresztą tyle już o tym mówiłam i pisałam! Teraz
trzeba zrealizować [to], no i... nie „zlikwidować” owoców realizacji (jak to już nieraz
bywało).
Jutro, jak często w sobotę, nie ma w ogóle wykładów (notabene jeżeli są, to też tylko
dwa ćwiczenia). Za to o wpół do trzeciej gram w szczypiorniaka na AWF-ie w jakiś
zawodach międzywydziałowych. Szczypiornistka, nawiasem mówiąc, ze mnie żadna, ale
oni lepszych nie mieli, więc łapali się ostatniej (bardzo wątpliwej) deski ratunku, czyli
siatkarek. Mamy taką Kalinę, która gra świetnie, reszta – w moim stylu. Ale i tak jesteśmy
„dobre”. Cieszę się z tego meczu. Lubię AWF i jego atmosferę „świątyni sportu”. I lubię
rozgrywki w ogóle. Jeszcze cieszę się dlatego, że zobaczę się tam chyba z Waldkiem.
À propos: dostałam kartkę od Waldka – że „wybacza” tamto niestawiennictwo, że tak
bardzo chciałby się ze mną zobaczyć itd. Bardzo miło i tak po Waldkowemu, i po prostu. Ja
też miałam ogromną ochotę na to, napisałam mu, żeby zadzwonił, ale nie przypuszczałam,
że to będzie tak prędko. A tu taką niespodziankę mu sprawię! Pomyśleć, że nie widzieliśmy
się całe dwa miesiące!
No, idę spać. Mam przed sobą moje „dwie niedziele”. Ależ się wyhasam: jutro
rozgrywki, zabawa u Szafy na uczelni, pojutrze do południa trening, potem rower, potem
mecz kosza (tu już będę tylko widzem) CWKS – AZS na AWF-ie...
Cudownie!! Oby tylko nie było deszczu i niepożądanych gości.

19 X, niedziela
Wczoraj spałam do południa. O 1430 zaczęły się na AWF-ie rozgrywki szczypiorniaka.
Już w pierwszym meczu zaczęłyśmy się zgrywać ze sobą i szło coraz lepiej. Grałyśmy, jak
na nasz brak treningu, dobrze i równo. Szczególnie gra Kaliny w ataku zasługiwała na
brawo. Olka Byszewska grała na pomocy (zresztą całkiem nieźle). Nie będąc kapitanką
drużyny, wymyślała nam wszystkim za słabe zagrania; była uosobieniem jakiejś wściekłej
furii (à propos Olki: przypuszczałam, że nie znając nikogo bliżej na Uniwerku, zżyjemy się
jakoś bardziej i będzie cudownie. Zawsze Olkę bardzo lubiłam. Imponowała mi swoją
wytrwałością na treningu, swoją postawą w najrozmaitszych sprawach. Tymczasem teraz
zauważyłam, że Olka odnosi się do mnie niemalże z nienawiścią. Za co? Nie mam pojęcia.
Przecież w żadnej dziedzinie jej nie przewyższam. A w nauce, gdyby się postarała,
mogłaby mi dorównać. Ale na tym jej nie zależy, więc o co chodzi?).
Wygrałyśmy wszystkie mecze i cieszyłyśmy się razem z naszą instruktorką – przemiłą
panią Krysią – jak szalone. Poza Kaliną i Dzidką Neneman (dawna zawodniczka
z „Hoffmanowej”; pamiętam ją jeszcze z mistrzostw w siatce; bardzo sympatyczna
dziewczyna) dobrze się spisała nasza bramkarka – taka okrąglutka, milutka i ładna
Marzenka Zielińska z Olsztyna.
Atmosfera rozgrywek była bardzo przyjemna, szczególnie w czasie finałowego meczu,
gdy koledzy z AWF-u dopingowali nas, wrzeszcząc namiętnie: „Dziennikarki,
dziennikarki!”. Pod koniec przyszedł Waldek Bagłajewski. Ukłonił się w pas i czekał
cierpliwie do końca, gadając z naszą Krysią (razem kończyli AWF).
Potem wracaliśmy strasznie długo do domu i byliśmy sobą zachwyceni. Strasznie lubię,
jak Waldek się śmieje, bo mu wtedy takie wesołe, złote chochliki po oczach skaczą. Na
zabawę już nie poszłam, bo „chuligany” nie mogły się mnie doczekać i same pojechały
(a czekali, biedaczyska, około godziny). Nie chciało mi się samej ich szukać i poszłam
spać około 9-tej (!).
Dzisiaj nadal pięknie mi się wiedzie: od 9-tej do 1030 był trening na AWF-ie. Olek,
zaspany po jakimś szaleństwie, prowadził gimnastykę w taki sposób, że wszyscy
zarykiwali się ze śmiechu. Potem kazał pływać 800 metrów wszystkimi stylami. Zaczęłam
za prędko i motylem, tak że na 350 byłam zarżnięta. Na domiar złego wpadałam na Janka
Zelmana. Na to on mnie łapał za piętę, a ja mu ściągałam czepek, co zakłócało „nieco”
rytm treningu. Potem Olek wyprawiał z nami najrozmaitsze „cuda” – nawroty, pływanie
„z odbicia”, skoki do wody z rozbiegu.... I potem zawody – kto najdalej. Była to jedyna
dziedzina, w której ani ja, ani Pestka i Alina (reszty „babek” nie było) nie dałyśmy się
ubiec chłopakom i każda z nas ma jakiś „rekord”. Potem wyłyśmy jazz pod natryskami,
a potem wszyscy razem, mokrzy i zgrzani, wracaliśmy paką do domu. Rozeszliśmy się przy
Alejach, tylko Staszek zawracał mi wciąż głowę. Bredził o rozmaitościach, wreszcie
powiedział, że musi ze mną kiedyś porozmawiać „o różnych sprawach i zakończyć niektóre
sprawy”, ale nawet te „groźne przepowiednie” nie robią na mnie wrażenia. No już trudno,
nie mogę się zmusić do przebywania ze Stachem, szczególnie „en deux”. Jestem tylko
człowiekiem i nie umiem przytrzymywać przeszłości za ogon.
A teraz objadłam się przeraźliwie, siedzę w domu i wesoło mi na duszy aż ha! Bo jak
mam się nie cieszyć, kiedy zaraz po meczu (już bym nawet zrezygnowała z tego meczu, ale
obiecałam Waldkowi, Pestce i wszystkim, że będę) idę na imieniny do Ireny. Tam jest
świetny jazz! Nie znam młodzianów, którzy bywają u Ireny (lub bardzo nielicznych) i mam
wobec całego jej otoczenia lekki „kompleks niższości” à propos mego smarkatego wieku,
ale muszę się dzisiaj wyszaleć za wszystkie czasy i przypuszczam, że mi to niedorzeczne
uczucie nie będzie w tym przeszkadzało.
Trala, bum, bum!! Ojej, jak się cieszę!!
Całe nieszczęście w tym, że moje jedyne – „reprezentacyjne” – nylony (całą zimę chodzę
w skarpetach) są gdzieś w jakiejś reperacji i jestem w pończoszanym kryzysie.

20 X 1952, poniedziałek
Wieczorem byłam na tym meczu. Oczywiście „nasi” wygrali.
W drodze rozmawiałam z Aliną na temat naszego wzajemnego stosunku. Alina mówi, że
nie możemy pozostać nadal dobrymi koleżankami, skoro ja będę utrzymywać znajomość
z Waldkiem. Nie chodzi tu o jakąś „zazdrość” czy coś w tym rodzaju, gdyż Waldek jest już
teraz Alinie obojętny. Tylko sam fakt, że ja „mam z nim coś do czynienia”, wniesie jakiś
ferment do naszego stosunku. Ja rozumiem, mimo jej zastrzeżeń, Alinę. To może boleć, a co
najmniej denerwować. Zrozumiałe jest, że Alina nie chce mieć teraz z Waldkiem nic
wspólnego, a tu tymczasem taka, stosunkowo bliska jej osoba jak ja, „oddycha tą samą, co
on atmosferą”. Rozumiem Alinę, chociaż na jej miejscu nie postawiłabym tak zagadnienia.
Lubię Waldka. Lubię z nim przebywać. I jakoś przy nim właśnie trochę mi lżej, jeśli
chodzi o „Jerzową” historię. Alina zna tę moją stronę bardzo dobrze. I wie, że Waldek
mógłby „pomóc”. A z drugiej strony, doskonale zdaje sobie sprawę, że nigdy nie
zdobyłabym się na zerwanie z nią dla Waldka. Nonsensy! Toteż „zlikwiduję” swoją
znajomość z Waldkiem.
Tylko jest mi bardzo przykro, tak jakoś „smutno na duszy”: przeglądałam niedawno zeszyt
XIV swoich „wypocin”. Tam była dosyć ciekawa wypowiedź o wrażliwości – że ja
zawsze twierdzę, iż sama będąc „gruboskórna” i od podstaw szczęśliwa, mam niejako
obowiązek liczyć się z wrażliwością otoczenia. Że, szczególnie jeśli chodzi o moich
przyjaciół, powinnam ustępować im, pomagać, rozumieć, bo „im się to należy”. A mnie?
Skądże, po co? Przecież ja jestem taka szczęśliwa.
To prawda, nie przeczę. Mimo najrozmaitszych kłopotów, przykrości i rozterek
wewnętrznych – jestem szczęśliwa i zdaję sobie z tego sprawę. Ale faktem jest również, że
wiele spośród kłopotów moich bliźnich również nie jest tak bardzo poważnych, a jednak ja
narzuciłam, częściowo nieświadomie, i sobie, i im przekonanie, że właśnie z nimi, nie ze
mną, należy się liczyć.
To jest całkiem niepotrzebny „altruizm”. Taki właśnie altruizm w cudzysłowie, który
w owych bliźnich nie zasługuje na szacunek, ale na opinię (i słuszną): „Ależ to ofiara”.
Wracając do Aliny: lubię ją, szanuję, staram się jak najgłębiej ją rozumieć. I myślę, że
Alka o tym wie. Tymczasem zachowuje się w stosunku do mnie w taki sposób, jakby była
ze mnie „niezadowolona”. To śmieszne określenie, ale dobrze charakteryzuje sytuację. Jest
właśnie niezadowolona – tak jakbym ja miała jakiś poważny dług do spłacenia jej, a źle
się z tego wywiązuję. Alina powtarza np., że przy nikim, m.in. i przy mnie, nie umie być
sobą, że nie rozumie właściwie, co ją skłania do utrzymywania bliskich stosunków ze mną.
Na to ja tłumaczę, wyjaśniam, staram się okazać jej jak najwięcej serca, co, jak każda
egzaltacja, bardzo trudno mi przychodzi. I nigdy, nigdy nie przychodzi mi do głowy, żebym
ja mogła kiedykolwiek powiedzieć do Alki: „Wiesz co, właściwie nie wiem, po co my tu
siedzimy. I tak się nie rozumiemy...” albo coś w tym rodzaju. Ciągle się tak jakoś „staram”
o Alkę.
Na zewnątrz wcale tego nie widać, a przecież to stanowi bardzo ważny element istoty
naszego stosunku. Jestem z gruntu „poczciwą istotą” i najczęściej nie dostrzegam mego
czasami trochę „służalczego” ustosunkowania się do Alki. Zresztą nie mam nic przeciwko
temu, żeby okazać jej tyle dobrego, na ile tylko mnie stać. No i tak jak umiem. Ale niechże
ona to przynajmniej „raczy dostrzec”.
Inaczej to będzie straszne: Przecież ja nie mogę tylko dawać. Mnie się od moich
przyjaciół też trochę należy.
Myślę, że właśnie tu tkwi przyczyna tego, że Eliza jest jedyną moją prawdziwą
przyjaciółką. Ona daje mi jeszcze więcej niż mi się należy.

Wieczorem, bardzo późno (około 9-tej) poszłam na imieniny do Ireny. Towarzystwo już
było rozbawione „na 102”. Byłam „w formie”, gadałam mnóstwo dowcipnych rzeczy
i szalałam „jazzowo” z jakimiś nieznanymi młodzieńcami. Jazz, towarzystwo, wino
i „żarcie” (tort – cudo!!) – na „5”. Pod koniec prześladował mnie jakiś Rysio, chłopak
śliczny aż do mdłości (tzw. malowanie) i strasznie chciał się ze mną umówić. Jakoś mu
wytłumaczyłam, że po pijanemu to „nie uchodzi” i rozstaliśmy się, wypiwszy tradycyjny
„bruderschaft”801.
Strasznie dawno tak się nie „wypląsałam”.
Za to dzisiaj od rana prześladuje mnie zła „passa”: nie wzięłam płaszcza, więc zmokłam
jak pies (chociaż deszcz padał tylko przez 10 minut w ciągu całego dnia!), śpieszyłam się,
więc uciekały mi wszystkie środki lokomocji, bolały mnie wszystkie mięśnie po meczu
i treningu, więc mnie ktoś niemiłosiernie skopał w tramwaju, chciałam kleić zdjęcia, to nie
miałam kleju, chciałam kupić klej, to okazało się, że nie mam ani grosza... A z numeru
tramwaju, którym ostatnio jechałam, wynikało – 13.
Poniedziałek, psiakrew!

Rozmawiałam dzisiaj wieczorem z ojcem o zimowych wakacjach. „Man kann es nicht


tun, aber ich kann es immer – reservieren Platz für dir”802. Zdecydowaliśmy, że na Boże
Narodzenie pojadę do Krynicy (Karkonoszy mam już co najmniej 10 lat „po uszy” –
i w zimie i w lecie, a do Zakopanego pojadę i tak w lutym, w przerwie semestralnej).
Muszę w tym roku nauczyć się „jak szatan” jeździć na nartach. Krynica to będzie takie
przygotowanie, a w Zakopanym [!] – „białe szaleństwo”. Jeżeli się trening powiedzie, to
przywiozę sobie latem szwajcarskie dechy z Wiednia. Ale tylko jeżeli się uda (bo nie
lubię, kiedy sprzęt jest lepszy „gatunkowo” od właściciela). Muszę sobie zmontować jakąś
wesołą pakę na tę Krynicę, bo samotność lubię, ale w miarę (na razie zeszłoroczna górska
włóczęga mi w zupełności wystarcza „w tej mierze”), a „sylwestra” w Karpaczu
z Ludwikiem nigdy nie zapomnę (brrr...).
To będzie mój trzeci „sylwester” w życiu. Pierwszy był tragiczny, drugi był nudny, trzeci
musi być we-so-ły!
À propos wyjazdów: w przyszłą niedzielę jadę do Poznania. Już się tyle razy wybierałam
do tego „grodu”, a tak się złożyło, że nigdy jeszcze tam nie byłam, nawet na Targach803.
Ostatnio nie miałam po prostu towarzystwa do eskapady. Kiedyś wybieraliśmy się
z L[udwikiem] do Opery, ale akurat w Warszawie była jakaś premiera i wszystko się
rozwiało. A teraz przyszło mi to głowy w związku z meczem kosza w Poznaniu. Teraz już
ten kosz po trosze nieaktualny, ale i tak pojadę. Tym bardziej że potem zacznie się na dobre
sezon teatralny w Krakowie i tylko tam będę się „wypuszczać”.

Strasznie mi brak Jaśka Rajskiego. Śmieszne. Ale to jest tak trochę jak z mamą, która
zbeszta (słusznie) niesfornego dzieciaka, a potem się „łamie” i rozpacza. Janek to było
takie moje rozpieszczone, nieznośne dziecko. „Krzyczałam”, krytykowałam, kiedyś jeszcze
tłumaczyłam Jerzemu, że przecież „nie można tego małego tak rozpuszczać” i sama nie
zdawałam sobie sprawy, jak bardzo byłam (i jestem, o zgrozo!) do tego smarkacza
przywiązana. A najgorsze to to, że chyba najwięcej ze wszystkich go „rozpuszczałam”.
Hodowałam w nim tego rozkapryszonego, leniwego dzieciaka i kłamczucha, trochę
wiedziałam o tym i byłam bezsilna. I to, na co Janek sobie pozwolił ostatnio, było niemalże
w równej mierze winą mego postępowania, jak i jego „rozbisurmanienia”. A teraz
nieznośny szczeniak zachowuje się bezczelnie, a ja ani rusz nie mogę odrobiny złości
z siebie wykrzesać. Żeby on był o 5 lat młodszy, to bym mu najchętniej złoiła skórę jak się
patrzy, a potem znów byłoby „kochane dziecko... ”. A tak to co? Muszę pogadać
w dyplomatyczny sposób z Teresą P[endzińską]. Jestem ciekawa, jak on się teraz
zachowuje i co mówi w domu. No bo Jerzy jest „sfinks”, jak zawsze. No, należałoby iść
spać.

21 X 1952 r., wtorek


Nudzę się niesamowicie: jest wykład z gramatyki, którego treść znamy z ćwiczeń. Nie
wiem, co z sobą robić i „konam” z nudów. Marek-„Serce Moje” jest tak samo przeraźliwie
nudny jak wykład, bo zajęty swoimi rzeczami i „tęsknieniem” za rodzinnym Stargardem (!).
Jestem wobec tego skazana na swoje (też niezbyt dziś interesujące) towarzystwo.
Aaaaaaaa, ziewam.
22 X 1952, środa
Wczoraj było zebranie wyborcze ZMP naszego roku. I w referacie, i w dyskusji
posługiwano się kilkakrotnie moim przykładem w „sprawie Szczepańskiego”. Mam już
tego „po uszy” i cholera mnie brała. Siedziałam cicho i, mimo namawiania ze strony
kolegów, nie zabrałam głosu. Niech się wreszcie skończy ta sprawa, bo oszaleć można.
Szczęściem powiedziałam Alce wszystko, co mi w związku z tym na sercu leży,
i postanowiłam, na przekór wszystkiemu, zamknąć tę sprawę. Chociażby mnie miano jak
najdłużej „szykanować”. Alina okazała mi wielkie zrozumienie w tej całej historii. Trochę
roztopiłam swoje zmartwienia w chlorowanej basenowej wodzie, ale też nie całkiem.
Został taki „osad goryczy”. À propos treningów – kondycyjnie czujemy się wszyscy nieźle,
ale oczy odzwyczaiły nam się od chloru i np. mnie strasznie puchną i bolą, szczególnie
rano, nazajutrz po treningu. Stasiek jest beznadziejny.
Ojcu coś strzeliło do głowy i kupił mi 4 świetne czeskie czepki. Strasznie się ucieszyłam!
Jeden z nich wymieniłam na mniejszy i po drodze spotkałam Kajtka. Rzadko widujemy się
poza treningiem. I może dlatego pierwszy raz zauważyłam, jaki z tego naszego Kajtusia
duży, śliczny chłopak wyrasta. Gdybym mogła z góry wiedzieć, że będę miała kiedyś
takiego synka, to nabrałabym na to wielkiej ochoty. No, a „tak w ogóle” to Kajtek ma „aż”
14 lat i robi się z dnia na dzień mądrzejszy. Zawsze mieliśmy sobie mnóstwo do
powiedzenia, a teraz, po obozowym „zbrataniu” gadamy ze sobą jak para starych
przyjaciół.
Przyszłam do domu mimo wszystko trochę „roztrzęsiona” (jak ja się nie dostanę na to
nieszczęsne prawo, to ojciec niemalże „rozczaruje się” do mnie!!!!). Mama powiedziała, że
dzwonił Kazik Jankowski i będzie dzwonił dziś wieczorem. To najlepsze, co mogło się
stać! Jeszcze sama nie wiem, czy zdobędę się na to, żeby powiedzieć Kazikowi wszystko,
nawet o swoich tzw. „wątpliwościach”, ale tak czy inaczej strasznie się cieszę na rozmowę
z Kazikiem. On się strasznie zapracowuje w związku z wyborami i dlatego jestem taka
„osierocona” z przyjaciół.
Straszne są stosunki na uczelni – nie wiadomo, kto jest „kumplem”, a kto jest szpiclem.
Mogę się jeszcze strasznie naciąć z moim zaufaniem, z jakim stale podchodzę do ludzi.
Nie ma chyba nigdzie tak bezczelnego zakłamania, jakie tkwi w naszej „socjalistycznej
wolności słowa”. Gdybym nie wiedziała, co grozi rodzicom w takim wypadku, to już bym
z Wiednia nie wróciła. Tam, jeżeli się coś człowiekowi nie podoba, wolno przynajmniej
krzyczeć o tym, aż się rozlega.

A poza tym, to ja jestem smarkacz i chcę zostać smarkaczem jak najdłużej, i nie chcę, nie
chcę mieć nic do czynienia z jakimiś „politycznymi aferami”!! Walka klasowa zupełnie
mnie nie interesuje. Na razie wolę np. grać w piłkę i śmiać się, śmiać się, śmiać się! Mam
jeszcze czas na poważne, dorosłe sprawy, jakie by one nie były, i wścieka mnie, gdy
raptem te sprawy wyciągają po mnie, tak obecne wszechogarniające, macki.

„Wie kann die todte, kalte Buchstabe das, was glükendes, lebendiges Wort bedeutet,
darstellen”804. W. Goethe

(Wenn noch der „Schriftsteller” nicht klug und erwachsen dazu ist)805.
„Ich”806
Ojej, jak ja się okropnie czuję! (Fizycznie i moralnie).

23 X 1952 r.
Był przed chwilą Janek Rajski (!). Chociaż byłam w domu, nie rozmawialiśmy, podał
tylko książki i list Lucynce. List taki głupiutki, na jaki tylko jego stać było.
Jak na „wielki dwudziesty trzeci”807 zaczęło się całkiem ciekawie. Jeszcze trochę,
a zacznę wierzyć w najrozmaitsze metafizyczne brednie. Taki „list z tamtego świata...”.
Komiczne.
Dzisiaj jest u mnie dzień taki jak „przeciwieństwo urodzin” – jak rocznica własnej
śmierci!
„Tell me why I don’t try to forget”. Co dziwne – humor mi dziś dopisuje! Chce mi się
czytać dobre wiersze, a Staff u Janka.
„... pada zły deszcz i jest znowu tak dziwnie, dziwnie aż strach a zapach taki
w powietrzu, który niesie słowa: »To co było, co się prześniło, co już od kiedy śpi pod
mogiłą«... i tak nagle chciałabym, żeby istniały duchy”808.
(4 XII 1949 r.)

25 X 1952, sobota
Gdy dzieją się wydarzenia, czas ucieka, a później, gdy się wspomina, jest co wspominać
i we wspomnieniach ów czas wydaje się długi. W monotonii zaś jest zupełnie przeciwnie:
każdy dzień ciągnie się nieskończenie i czas pełznie, a gdy minie miesiąc i wspomina się
minione dni – wydaje się, że nawet nie było miesiąca, nie przeszedł, lecz przeleciał! „ja”

„Lecz wszystko przeminęło. Serce się zmroziło.


W całej nagości dzisiaj widzę
Życie i świat i przyjaźń, i nietrwałą miłość,
I wczesnych mych doświadczeń – nienawidzę”809.
A[leksander] S[iergiejewicz] Puszkin

29 X 1952, środa
„Bożyszcza są piękne tylko w oczach swych bałwochwalców. I zachwyt daje bożyszczom
moc czarowną. Bałwochwalca zdobi klejnotami szpetny kark bożyszcza, w jego łapy wtyka
kwiaty i pali przed nim kadzidła bezcenne, co wracają doń, niepoznane, i wydają się
wonnym oddechem bożyszcza”.
(R. Hughes810)
Niegłupie!

30 X 1952, czwartek
„To drugie uczucie, uczucie goryczy, starałam się zdusić w sobie jeszcze silniej niż
wszelkie inne uczucia. Wrodzona mi duma i hart duszy sprawiały, że sama myśl, abym
mogła być nieszczęśliwą, była nie do zniesienia. Mówiłam sobie: Szczęście i nieszczęście
każdy człowiek nosi w swym sercu i w duszy; Jeżeli odczuwasz nieszczęście, wznieś się
ponad nie i czyń tak, aby twoje szczęście nie zależało od jakiegokolwiek wypadku” 811.
(z pamiętnika Katarzyny II)

Keep smiling!!

[zamazane wyrażenie „popsute [–]” i towarzyszące mu dopiski:]


To nie stąd↑ Idzie ktoś
Bezsens, Bezsens
Jedyne co warto czynić aby się nie łudzić to nie wierzyć w nic

Wieczorem
Byłam we wtorek na Biurze docinków812 w Teatrze Satyryków. Ogólnie biorąc „groźne
biuro” zorganizowane przez zespół Teatru Satyryków celem ośmieszenia i tępienia
przejawów wszelkiego bumelanctwa, biurokratyzmu, brakoróbstwa i innych modnych
błędów przereklamowało swoje „groźne” (dla „ofiar” docinków oczywiście) zalety.
Przereklamowało, bo zamiast ostrych, zatrutych strzał wymierzyło w pierś winnych tępe
kułaki. Czy to celowe – można by dyskutować. Fakt, że niedowcipne. Oczywiście można
z bezładnego programu wyłuskać rodzynki prawdziwego humoru, ale te – zostawmy „na
deser” (tak ich niewiele...).
Przede wszystkim – Postrzyżyny: zjawia się pan Pawłowski813, przyodziany w białą
sukmanę zgrzebną i wąs sumiasty, tak wspaniale staropolski, że tylko wytworna chrypka
pijacka i mniej naiwne, niżby tego rola wymagała, oczy nie pozwalają zapomnieć, z kim
mamy do czynienia, a w rogu sceny przędzie na kołowrotku nie kto inny jak Pani
Wysocka814 ze złotą staropolską kosą815. To Piast i żona jego, Rzepicha! Ucinają oni
pogawędkę, z której osłupieni widzowie dowiadują się, że Piast właśnie wrócił z zebrania
produkcyjnego i uświadamia żonę o celowości akcji takiej i takiej. Aż tu nagle wpada na
scenę Ziemowit (pani Kwiatkowska816 w doskonale dopasowanych majteczkach), który,
jak się okazuje z dwóch dłuższych monologów, dostał się w mieście, gdzie przebywał
w szkołach, pod szkodliwe wpływy chuliganów. Świadczą też o tym potężna „plereza”
oraz skarpetki – wprost imponująco jaskrawe. Wtedy przychodzą anioły (charakteryzacja –
brawo!!), dokonują postrzyżyn wspaniałej plerezy Ziemowitowej i... w chłopaku następuje
przełom. Nawraca się czym prędzej, kocha wszystko i wszystkich, których kochać trzeba,
i dąży wraz z rodzicami tam, dokąd dążyć należy.
Morał z tego taki – opamiętajcie się panowie literaci i nie twórzcie bzdurnych,
schematycznych sztuk historycznych.
Morał słuszny i piękny, ale przeprowadzenie dowodu – karygodne! Nie można przecież
zapominać, że co najmniej 99,9 % publiczności obecnej na sali nie próbowało nigdy
stworzyć „bzdurnej, schematycznej sztuki historycznej”. Za cóż więc te męki?!!
Hazard. Hazard znowu minął się z celem. Miał być dowcipny a... „Chodziło” o wybory.
Temat, z którego dałoby się moc dowcipu wycisnąć, ale p. Medyńskiemu (autor tekstu) to
się nie udało, choć p. Wysocka ratowała go jak mogła. Dowiedzieliśmy się tylko, że „tam”
damskie dessous z reklamą agitacyjną „I like »Eyck«”817, a „tu” – płomienne artykuły
i czyn produkcyjny. Mało przekonywująco to wyszło, no i... te dessous były niechcący
najzabawniejsze. Puenta – ordynarna.
I jeszcze jedna rzecz karygodna – piosenka Jurandota – Rosną w miastach domy818.
Gdyby ogłoszono konkurs na to, jak nie należy pisać piosenek, otrzymałby z pewnością
pierwszą nagrodę. Było tam wszystko – żołnierz, murarz, chłop, słońce, czerwone cegły i
Plan. Brrr... (to się mądrze nazywa deklaratywność. W prasie zasługuje na pałkę, w teatrze
na zero).
Przejdźmy do pogodniejszej części strony programu. Tu na brawo i zachęcające bis
zasługują Prelekcja o wieszczu819 Słonimskiego (jak to różniste osobistości kompetentne
rozmaicie prowokują Mickiewicza do przewracania się w grobie, wygłaszając swoje
poglądy na Jego twórczość i znaczenie). Pani Kwiatkowska była wspaniała, gdy chodziło
jej o „śledzie”, a rozbrajająca, gdy mówiła o Brakach820.
Panie 40-letnie i starsze, gdyby takie znalazły się przypadkiem na widowni, miałyby
okazję uronić łezkę nad losem prześladowanego obecnie w Ameryce Charlie Chaplina821,
o czym mówił dobry, może ze zbytnim, jak na charakter teatru, zacięciem dramaturgicznym,
skecz pt. Dziwna noc w FBI Wiktorczyka.
„Tylko dla starszych panów” (inni już tego nie lubią) śpiewała pani Artemska822 coś
z Offenbacha.
Niezwykle oryginalny był wykład p. Lengrena823 o rysunku satyrycznym. Polegało to na
tym, że pan Lengren rysował różne zabawne rzeczy, racząc nas jednocześnie dowcipnym
komentarzem, że po powrocie do domu „słuchacze” dokonają tego samego. Niestety – nie
udało się. Oczywiście, winę ponosi „wykładowca” pozbawiony widocznie zdolności
pedagogicznych. Wiech z Piecykiem824 byli „jak na Wiecha przystało”. Pan Pawłowski –
jak zawsze czarujący i wyjątkowo trzeźwy.
A teraz – ludzie i ludkowie (nawet ci najmniej wytrzymali na takie np. Postrzyżyny)
śpieszcie co tchu do Teatru Satyryków: Lidia Serenin825 śpiewa tam Piosenki Paryża. To
jest jakby sam Paryż uskrzydlony melodią przeleciał i zanucił: „Le chan​çon de gamin
Paris...”826.

2 XI 1952r., niedziela (dzień zaduszny)


Dziś jest jeden z tych dni, jakie zsyła późna jesień „na otarcie łez”. Co chwila wygląda
zza chmur jesienne słońce i oświetla spłakany, nagi świat. Najsmutniejsze są drzewa
z rozczapierzonymi łapami gałęzi, ogołocone ze swoich godowych szatek. Tylko
gdzieniegdzie zawieruszy się jakiś zbłąkany, samotny liść. Aż dziw, że słońce ma tyle
odwagi, żeby tak oślepiającym blaskiem obnażać ich jesienną nędzę.

Wczoraj do południa (no, nie bardzo do południa, bo aż do 1515) uczyłam swój


uczelniany „kolektyw”, czyli niejakiego Zbyszka Mejera i Jurka Dąbrowskiego. Mają masę
zaległości ze szkoły i nie są nadzwyczajnie zdolni, więc zagadnienia wszelkie filozoficzne
i społeczne z trudem „wbijam” im do głów. Ale to nic – ja to bardzo lubię. Mam tzw.
pedagogiczne zacięcie (!). Poza tym, ze względów czysto egoistycznych, uważam takie
repetycje za pożyteczne: gdyby nie one, poprzestawałabym jak zwykle na przeglądaniu
notatek przed ćwiczeniami, a to podobno „nie popłaca”. Mniejsza o naukowe historyjki.
Po południu przyszedł Szafa i gadaliśmy sobie o rozmaitościach do wieczora. Później
wpadł jeszcze „poprzeszkadzać” Lutek K[ozłowski] i wreszcie razem wyszliśmy z domu
(jechałam do teatru). Jurek opowiadał mi m.in. o swoim rozczarowaniu do Hali i o swej
obecnej „abstynencji”. Uśmialiśmy się serdecznie z jego niezaspokojonej „gorącej” krwi!
Potem zaczęliśmy rozmawiać o Jolce Samos i Jurek wyraził chęć zobaczenia się z nią.
Wpadliśmy na wariacki pomysł i postanowiliśmy go zrealizować. Jedziemy dzisiaj do Joli.
Pomysł wariacki o tyle, że (wyobrażam sobie!!) Jolka zdziwi się niezmiernie na widok
gości (i to tak „niezwykłych”) „w swojej zakonspirowanej rezydencji”. Swoją drogą,
podziwiam Jolkę, jak ona mogła przez te cztery lata budy taić przed wszystkimi swój
rzeczywisty stan majątkowy i miejsce zamieszkania. Ja np. gdybym miała „willę-pałac”, to
wszyscy moi znajomi o tym by wiedzieli i przesiadywali u mnie, ile tylko im się podoba.
Ostatecznie można być dzieckiem „inicjatywy prywatnej” i dostać się na uczelnię. A tak, to
co? Taiła umiejętnie, a nie dostała się. Nie robię zresztą z tego wszystkiego zarzutów
Jolce; lubię ją, tak jak zawsze. Podoba mi się jej oryginalność, nawet tam, gdzie
przechodzi w ekscentryczność (oczywiście o ile [!] ta nie rani Elizy!!!), wszystkie jej pozy
tudzież tzw. wdzięk i obycie towarzyskie. Pamiętam pewną rozmowę z Jolly (to tylko Eliza
ma prawo tak mówić) z Jolą, gdy po potańcu, nocując u mnie, zwierzała mi swoje
nieodwzajemnione uczucia do Jurka, które zresztą, widząc, że są skazane na
niepowodzenie, postanowiła „zlikwidować” (podobno to się udaje, na sobie nie zdążyłam
tego zauważyć). Mimo tych postanowień (jestem prawie pewna) bardzo się ucieszy
z niespodziewanego gościa, którego jej „przywiozę”. Mieliśmy jechać dziś o 1007, ale
oboje się spóźniliśmy, więc Jurek poszedł po „cośtam” do domu, no a ja również.
Hm, to byłaby oryginalna para – Jola i Jurek. Coś jak tęczowa bańka mydlana ze
słoniątkiem. To zresztą są najtrwalsze połączenia.
Ależ zabawna ta „wizyta” – napuszona mama, psy, koty, wytworność i bogactwo (jak to
Eliza określiła – tam jest bogato, ale mimo to, czy może właśnie dlatego, „nieelegancko”).
A wieczorem byłyśmy z Aliną na Wielkim cyrku827 w Syrenie. Dotąd nie wiem, w jakiej
mierze zawdzięczamy dobrą zabawę własnym humorom (a były świetne!), a w jakiej –
programowi Syreny. To był taki kolorowy jarmark błazeństw, dziki jazz, rozebrane
niewiasty, pstrokate wszystko!! Miała być satyra na amerykański styl rozrywki, ale
publiczność bawiła się z nieco innych, niż zamierzono, powodów (a właściwie może nie
„zamierzone”, a „oficjalnie umotywowane”). Dowcipnie pomyślane! (Brawo Rudzki828!).
Doskonały był Olsza jako „dyrektor cyrku” ze swoim „Proszę Państwa, a teraz coś
takiego, czego nie było i nigdy w ogóle nie będzie”. Numer-gigant, numer-szał, numer-
ekstaza! Something delicious, was wunderbares, c’est magnifique!!829. I następowała
np. jakaś „krew mrożąca w żyłach cowboyska historia”, gdzie na zakończenie ukazywała
się całująca się para szczęśliwców, wokoło nich leżało dziesięć trupów, a nad nimi
widniał pstrokaty napis – „Happy end”830(!!!) Albo Stefcia Górska pokazywała
niestarzejące się nogi, śpiewając w takt jazzowej melodii, że jest kobietą-wampem,
kobietą-szatanem etc. etc.
Urocza była Krajewska831 jako najmniejsza kobieta świata. Śpiewała banalną może, lecz
przemiłą piosenkę i nią oraz czarującym pyszczkiem podbijała serca publiczności.

No, jadę.
Już dawno zamierzam napisać, co tam u mnie w środku naprawdę słychać, ale jakoś nie
mam odwagi do tego się zabrać. Chodzi o Janka.

3 XI 1952 r., poniedziałek


Udał mi się wczorajszy dzionek.
Do Joli zajechaliśmy z „przygodami”: przede wszystkim autobusy były przepełnione już
w Śródmieściu, więc zdecydowaliśmy się jechać pociągiem. Po dłuższych tarapatach
w niesamowitym tłoku „wylądowaliśmy” szczęśliwie w Miedzeszynie Letnisku i szliśmy
piechotą do Miedzeszyna Wsi (około 4‒5 km). Znam tamte strony ze swoich wycieczek
rowerowych, więc wiodłam Jurka po niesamowitych wertepach, przez łąki, piaski,
rozkopane drogi – do szosy miedzeszyńskiej. Cudnie było tak iść wiejskimi drogami,
podmokłymi łąkami, w jasny, jesienny dzień! Złotorude kępki drzew i krzewów, pasące się
krowy, mgła osiadła nad stawami i lśniąca tęczą drobniutkich pryzmatów-kropelek rosy –
krajobraz jesienny. Na obrazach bywa to mniej lub więcej starte, banalne. W przyrodzie –
lśni wszystkimi, niezniszczalnymi, odpornymi na frazes barwami piękna.
Wertepy były o tyle malownicze, że buty mieliśmy „umalowane”. Wybrnęliśmy wreszcie
z tych niewygodnych dla szybkiego marszu kolein i wyszliśmy na szosę. Po kilku minutach
znaleźliśmy się u bram Jolinej rezydencji. Powitała nas zamknięta na wszystkie spusty
furtka i wiele mówiąca tabliczka z napisem „uwaga złe psy” oraz z malowidłem trzech
potwornych mord z wyszczerzonymi zębami. Niezbyt to zachęcające, ale niech się dzieje,
co chce. Dzwonimy. W odpowiedzi na dzwonek rozlega się od strony domu dostojne
człapanie i.... złaknionym naszym oczom ukazuje się mama. Mama kształtów raczej
potężnych, w stroju raczej niedbałym; twarzy o wyglądzie rozdeptanego omleta usiłuje
nadać „wytworny” wyraz. Z miną bynajmniej niezachęcającą mama pyta:
– O co chodzi?
– My do Joli – wyjaśniamy, drżąc z onieśmielenia – Czy jest Jola?
– Zaraz.
I człapanie zaczęło się dostojnie oddalać.
Po chwili ciszy nabrzmiałej niezdecydowaniem mama wróciła tym razem z kluczami.
Otworzyła nam „wrota raju”.
Wprowadziła nas do wytwornego hallu, gdzie raczyła się z nami przywitać, powiedziała,
iż sobie mnie „zaczyna przypominać”, poczem, wprowadziwszy nas do przyjemnie
urządzonego pokoju, obwieściła kwaśnym głosem, że jej bardzo przyjemnie. Jola,
zarumieniona i wyraźnie zażenowana, zjawiła się i znikła – „żeby się przebrać”.
Przebierała się może i niedługo, ale nas w międzyczasie zabawiała mama, więc nic
dziwnego, że była to dla nas mała wieczność.
Wreszcie wróciła Jola i pletliśmy o tym i owym. Jolka jest czarującą dziewczyną, na
wino i mnóstwo słodkich rzeczy, którymi nas raczono mieliśmy ogromny apetyt, ale....
wszystko to tonęło w takiej właśnie atmosferze kwaśnej i sztywnej uprzejmości. Stanowiła
ona tak jaskrawy kontrast ze swobodnymi obyczajami panującymi u nas w domu, że
człowiek sam nie wiedział – śmiać się z tego czy poddać ogarniającemu mimo woli
skrępowaniu. Wybrałam to pierwsze i udawało mi się, bo dowcip mi dopisywał, że aż ha.
Szafsko było oczarowane Jolką i też nie bardzo się przejmowało „sytuacją”. Tylko Jolka
sama była jak księżniczka, którą zadziwił i przeraził nasz „najazd”. Przyczyną jej
zmieszania był jeszcze sam fakt, że przyjechał właśnie Jurek – nie wierzyła w szczerość
i trwałość jego „przełomu”, a jak bardzo pragnęła w to uwierzyć – spostrzegłby nawet
gorzej niż ja orientujący się obserwator. Mimo wszystko wizyta nie była męcząca. Sytuacja
bywała czasem tak zabawna, że miałam cudne pole do „docinków” i wreszcie było całkiem
wesoło. Przy tym Jolki domek jest na prawdę uroczy i przyjemnie tam posiedzieć.
Jurek siedziałby tam choćby i całą noc, ale opamiętał się wreszcie i wyszliśmy wszyscy
troje (Jola odprowadzała nas „do przystanku”). Była najpiękniejsza w świecie noc.
Niestrudzony bohater romantycznych opisów – księżyc – płynął wśród potarganych chmur
i siał światło srebrne, tajemnicze, sprzyjające „lirycznym uniesieniom”.
Jola wsiadła z nami do autobusu. Nie chcieliśmy jej wypuścić, więc wysiadła na
najbliższym przystanku, a Jurek poszedł ją odprowadzić. Spuśćmy kurtynę dyskrecji na, już
dwuosobowy, przebieg wizyty.

Wieczorem byłam na Ich czworo832 G[abrieli] Zapolskiej.


„Z jednej strony jest w Zapolskiej instynkt sceny, kompozycji, samorodny dar
spostrzegania, ujmujący życie w świetnych teatralnych skrótach, lapidarnych
powiedzeniach. W tem talent jej jest na wskroś męski, bardzo tęgi. Drugi element to
»światopogląd« Zapolskiej, morał, którym stara się powiązać i »pogłębić« swoją
obserwację, światopogląd dość płytki, morał dość wątpliwy; tu przychodzi w Zapolskiej
do głosu kobieta, która, w strukturze społecznej, nigdy nie była rządem, a zawsze opozycją;
namiętna w skargach i oskarżeniach rzucanych „nieodpowiedzialnie” i trochę na oślep;
agitatorka z temperamentu, a bez przewodniej myśli” – powiada Boy-Mędrzec. Gdzie
indziej znowu: „…Toczy się na scenie jakby pojedynek, z jednej strony mocny, bujny talent,
pełen, świetnych błysków, z drugiej przygnębiająca stęchlizna środowiska, ciasnota
i trywialność sfery obserwacji. Co, danego wieczoru, zwycięży we wrażeniu widza, o tym
decyduje po trosze kaprys w chwili, w znacznej zaś mierze – wykonanie”.
Cytuję Boya, bo te właśnie refleksje nasunęły mi się w trakcie oglądania sztuki, a trudno
przytaczać je jako swoje, gdy wiadomo, że są cudze. Racje ma Boy i kwita! (Oczywiste,
pomijając uwagi tyczące kobiet i ich sposobu myślenia!!).
Ich czworo jest jedną z najlepszych sztuk Zapolskiej. Znaczy to „maksimum talentu”
i „minimum morału”. Problem jest stary jak świat, jak miłość (to na jedno w praktyce
wychodzi) – mąż, żona, dziecko i kochanek. Mąż-filozof, smętny i ponury, żona-gęś,
kochanek – wesoły lekkoduch, bęcwał.
Wszyscy – „Straszni mieszczanie”833 z Tuwima („signum specificum”834 – momenty pełne
najsilniejszego napięcia dramatycznego rozgrywają się przy stole). Pierwszy akt to
wieczerza wigilijna małżonków. Ona wściekła i rozgdakana, on przygnębiony i milczący,
córeczka Lilusia – tragicznie smutna (nic dziwnego – kamień by się wściekł lub zapłakał,
a co dopiero dziecko). W odpowiednim momencie (tzn., gdy mąż z dzieckiem poszli złożyć
tradycyjną wizytę babci) zjawia się również kochanek. Zaczynamy się śmiać i śmiejemy
się. Z niewielkimi wyrzutami sumienia (jakże to, przecież ten zdradzany profesor cierpi!) –
aż do końca. W drugim akcie profesor łapie żonę na „gorącym uczynku”. Już by jej nie
złapał, gdyż zdołała się ukryć, ale wtedy wrażliwy profesor mdleje z nadmiaru wrażeń
i czuła żona przybiega, by go ocucić. „Lepiej było dać mi skonać!” – wzdycha
melodramatycznie profesor. „Aha, odpowiada rezolutnie żona – gdybym pozwoliła ci
umrzeć, nigdy byś mi tego nie darował”.
W akcie trzecim profesor przeżywa rzecz głęboko, ale wreszcie daje się pocieszyć
niejakiej pannie Mani – szwaczce, która w zamian za okruszynę serca i klucze od spiżarni
gotowa jest poświęcić dla pana profesora i Lilusi swoje wielkie serce.
Żona oczywiście wraca, usiłuje „przeprosić” małżonka, ale ten nie zdobywa się na
przebaczenie i tłumaczy jej niedorzeczność takiego postępowania: „Pani nie może
przebywać pod jednym ze mną dachem” – „Eee, zmienimy mieszkanie”.
Pertraktacje małżonków lśniące jędrnym, ostrym dowcipem wzbudzające huragany
śmiechu, nie przełamują uporu profesora. Żona z Felickim835 jadą się zgrywać do Monte
Carlo („robić majątek” dla Lilusi – tak to się nazywa), a pan profesor spożywa posiłki
sporządzane czułą ręką panny Mani.
Koniec sztuki, koniec problemu. Można na upartego dowodzić na tym przykładzie
zgnilizny moralnej burżuazji, no ale – szczęściem – nie trzeba.
Zamiast tego parę słów o grze aktorów. P. Bielicka836 jako żona był świetna (może trochę
za opryskliwa, a przecież jej powiedzenia z cyklu: „Ani mi się waż otwierać okna, jeszcze
mi się obaj zaziębicie” – były rozbrajające). P. Łapicki837 był rozkosznie głupi
i uwodzicielsko przystojny, „jak rola każe”. Natomiast p. Jaśkiewicz838 jako profesor
zasłużył całkowicie na określenie „żony” – „On nie jest dobry, on jest ślamazarny”.
W każdym razie wszystkie panie by się z tym zgodziły, a Zapolskiej zapewne aż o to nie
chodziło. Lilusia była urocza, panna Mania – żywe wcielenie intencji Zapolskiej.
Słowem – udało się.

4 XI 1952, wtorek
Strasznie się „rozbisurmaniłam” przez te „święta”. Nie chce mi się siedzieć na
wykładach, nawet nie uważając. Ziewam i myślę o niebieskich migdałach. Mam ochotę
zobaczyć się z Èlise, ale kiedy? Oto jest pytanie. Ciągle noszę się z zamiarem pojechania
do Niej w niedzielę, ale ona jest tak zajęta Tośkiem, że chyba w niedzielę nigdy Jej nie ma.
Ale spróbuję.

5 XII 52 r., środa839


Jest tzw. przerwa obiadowa, więc siedzę w domu i smętnie pożeram stary chleb
z borówkami (Lucynda wyjechała tydzień temu na dwa dni, więc obiady jadamy na
kolację). Jednocześnie „odprężam się” po nudnych i nudnych artykułach do gazetek, które
tworzę „masowo”, i przeglądam „rupiecie” (Tuwim to lubi, a mnie nie wolno?!).
„Strasznie bym nie chciała być stara. Brrr... wprost nie można o tym myśleć. To straszne
nie móc chlapać się, pływać, tarzać w piachu, łazić po krzakach i drzewach, ganiać
z dzieciakami, mieć rozdrapane nogi i brudne ręce!!!” – pisałam latem [19]48 r.840.
Zabawny szczeniak był ze mnie!

Już dawno pogodziłam (się) z myślą, że nie można być „wszechtalenciem”, tzn. że nie
wybiję się w sporcie. Nie znaczy to jednak, żebym miała zrezygnować z pływania, bo jak
na pływaka przystało, bez wody dostaję „kręćka”. Dlatego też trenuję uczciwie, chociaż po
pierwszych treningach oczy mnie bolą niesamowicie. Wczoraj pływałyśmy z Aliną
dziesięć dwudziestek piątek motylem i dwie pięćdziesiątki, a potem „normalny trening”,
ale jakoś szczęśliwie ducha nie wyzionęłyśmy.
W połowie treningu wpadła Figa – „zwariowana” i śliczna. Strasznie się ucieszyłam, bo
lubię tę narwaną istotę nawet wtedy, gdy popełnia szaleństwa z cyklu najbardziej
idiotycznych. Myślę, że gdybym nie miała nic lepszego do roboty, to mogłabym się
z Figuskiem przyjaźnić. Pod tym względem notabene nasz wzajemny stosunek niewiele się
różni. Figus też mnie lubi, ale do szczęścia nie jestem jej bynajmniej potrzebna. Leszek się
„nawrócił”, umówili się nawet, więc Figa w „siódmym niebie”. Stach ich kojarzył, więc
chodzi dumny jak paw(ian).
Wracałam do domu ze Staszkiem i było jak gdyby nigdy nic. Ze Staszkiem człowiek się
czuje, jakby założył parę starych, wygodnych pantofli – takich trochę „rozczłapanych”.
Swoją drogą, na ubytek ambicji Stach nie może narzekać: ja na jego miejscu, chociażby dla
przyzwoitości, zrobiłabym jakąś awanturę. Chociaż... to by i tak do niczego nie
doprowadziło. Przecież ani on, ani ja, ani tym bardziej osoba trzecia nie może mnie zmusić
do pokochania Staszka. A że lubię Miśka, o ile [!] się nie narzuca, to fakt.

Janek powiedział kiedyś, że „jestem zepsuta przez powodzenie”. Dlatego odnoszę się do
mężczyzn w taki sposób, że ci rozumieją, iż mnie na nich nie zależy, a to właśnie się
„podoba”.
Może jest w tym i „krztyna” prawdy, ale ja nie widzę przede wszystkim tego
„powodzenia” – oczywiście w godnych sentencji „rozmiarach”. Mniejsza o to. Jadę na
U[niwersytet].
Aha, miałam to już dawno napisać – Marek K[ubera] był w domu. Marzył tak o tym,
bredził o jakimś „wpływie na samopoczucie” tego pobytu w rodzinnych pieleszach i...
wrócił „bez wrażeń”. Dziwny chłopak.

Na Ich czworgu byłam z Jankiem B[anuchą]. Był we wspaniałym humorze i wyjątkowo


„gadatliwy”. Opowiadał o rozmaitych wyczynach ich malarskiej bandy („malarii” – jak ich
nazywam). Miał fantastyczne powiedzonka, tak typowe dla jego zmysłu humoru.
Np. czytamy w repertuarze uparcie powtarzającą się pozycję – „Ożenić się nie mogę”.
Janek na to: „Co ten impotent tak się reklamuje”. Ha, ha, ha.

Wieczorem
„Siedzę w hallu u Metodystów” i czekam na wykład. Obok mnie jakieś rozkoszne
dziewczę z drugiego semestru objaśnia dwóm niewiastom oglądającym (fakt, że
z zainteresowaniem) jej zdjęcia: „A to wujek, rodzony brat mamy, ale już nie żyje. A to
braciszek, jak się kąpie w Świdrze. A to ciocia nad Morskim Okiem”. Siłą powstrzymuję
się od śmiechu. Zresztą niewiasta jest sportsmenką – uprawia wspinaczkę wysokogórską –
więc ją poważam. Ma ładny, zarumieniony, wdzięczny pyszczek. Żywa jak rtęć.

Wczoraj były wybory w Ameryce. Wybrali Eisenhowera841 na prezydenta. To niczego


dobrego nie wróży – wojowniczy jegomość.

7 XI 1952, piątek
Wczoraj był potworny dzień – rano, zaraz po WF-ie – odgruzowanie. Pracowaliśmy na
Starym Mieście. Błoto do kostek, deszcz i zimno. Brrr... A wieczorem była „rewolucyjna
akademia”. Szczęściem siedziałam z Andrzejem Jucewiczem842 (taki „żwawy”,
sympatyczny, jak się wydaje, niegłupi jegomość z naszego roku) i z Leszkiem Wolskim,
więc można było się trochę pośmiać z własnych komentarzy. Stosunkowo najlepszy był
referat niejakiego Krzykalskiego – był krótki.
Dzisiaj wykłady były tylko do 15-tej. Reszta odwołana ze względu na jakąś akademię
centralną, na której notabene dziennikarze nie muszą być obecni. A jutro? Wolne. Tak więc
znów mam „dwa dni Świąt” i jeszcze nie wiem, co z nimi zrobię. Mam parę projektów:
pójść do Elizy (jutro) na uczelnię albo jechać do niej w niedzielę, wykombinować jeszcze
jakiś teatr, iść do kina (cholera, najgorsze dni)... Może wreszcie gdzieś wyjadę – do
Poznania albo do Krakowa. To się pokaże.

8 XI 1952 r., sobota


Warszawa w deszczu bywa piękna. Ale tegoroczny listopad „przebrał miarę” – bez
przerwy leje i leje. Człowiek wraca do domu ociekający i do pasa umoczony błotem. Coś
strasznego. To już nie Jesień – to zwyczajna plucha.

Wieczorem
Jest już ciemno. Za oknem monotonnie chlupie deszcz. Poza tym – cisza – nie dzieje się
nic. Tylko czas mija.
I nie wiem – co lepiej? – wsiąkać tak w mrok i ciszę, czy móc rzucić się w „przeciąg”
wydarzeń. Ale niech się wreszcie już coś stanie!

Pomyśleć, że to dopiero miesiąc minął od chwili, kiedy tak głupio urządziłam sobie
najbliższy „odcinek życia”. A zdawałoby się, że od tego czasu minęła cała wieczność (też
wytarte pojęcie), zmoknięta i zabłocona, gdzieniegdzie tylko rozjaśniona jakimś zajściem
zabawnym, interesującą rozmową czy dobrą sztuką w teatrze.
Siedzę sama w domu i nie robię nic. Takie – „wsiąkanie” w nastrój.

9 XI 1952, niedziela
Недуг, которого причину
Давно бы отыскать пора,
Подобный английскому сплину,
Короче – русская хандра
Им обледела понемногу;
Он застрелиться, слава богу,
Попробовать не захотел,
Но к жизни вовсе охладел843.
(из Евгения Онегина)

Chce mi się płakać ze złości i tupać nogami:


Nic mi się od wczoraj nie udaje: rano (wczoraj) byłam na Oczki844 u Elizy – nie zastałam
Jej, tylko Jolę Samos, z którą notabene bardzo przyjemnie sobie pogadałam (przyjęli ją
w W-wie na medycynę!). Potem poszłam do ZSP845 do Kazika – też go nie było. Potem
byłam w Orbisie, żeby zdobyć bilety na występy gościnne Mossowietu846 – nie sprzedają
szarym masom, tylko specjalnie jakoś, „przez Artos i Spatif”847.
Przyszłam zmoknięta jak cholera i zła do domu – i siedziałam, „wsiąkając w ciszę”. Na
domiar złego zgasło światło. Ani na wczoraj, ani na dzisiaj nie miałam biletów do teatru,
bo się wybierałam do Krakowa. Wreszcie nie pojechałam ze względu na paskudną pogodę
i na to, że się umówiłam z moim kolektywem dziś o godzinie 11-tej.
Dzisiaj dla odmiany pada śnieg z deszczem (przez okno to zresztą całkiem ładnie
wygląda). Pojechałam na AWF, ale pływałam tylko pół godziny, bo musiałam się śpieszyć,
żeby [być] o jedenastej w domu.
Przyjechałam, rozebrałam się z mnóstwa „ciuchów”, zdążyłam rozwiesić kostium – nie
ma nikogo. To ja przez nich siedzę w domu i ziewam – a oni sobie w najlepsze nie
przychodzą. Powiedziałam więc mamie, żeby, jeśli przyjdą po dwunastej, powiedziała im,
że czekałam i już wyszłam („za karę”, że się godzinę spóźniają). Ale to nie było potrzebne
– oni wcale nie przyszli. Natomiast przyszli – Bogdan, Andrzej, Janusz i jeszcze ktoś.
Mama im otworzyła i powiedziała, że mnie nie ma!! Mówi, że zrobiła to dlatego, że mnie
dobrze nie zrozumiała etc., etc., a poza tym „oni byli tacy mokrzy”. Dobre sobie! I teraz
jedyna okazja wesołego spędzania dnia „wściekła się”. Bo przecież nawet, gdybym poszła
do Bogdana, to go teraz nie znajdę – szukaj wiatru w polu, tak że cały ewentualny „potańc”,
a w każdym razie „pochuliganienie” wściekło się.
A perspektywa spędzenia całego dnia w domu wcale mi się nie uśmiecha, bo atmosfera
w domu jest okropna: już od dawna złoszczę się, że ta „przebudowa” pokoju tak wolno
postępuje i wczoraj właśnie wspomniałam o tym ojcu, dodając (żartem zresztą), że się
„wyprowadzę”, jeżeli tak będzie trwało nadal. Ojciec nic nie powiedział, ale potem
w rozmowie z mamą pieklił się i cały się opluł ze złości (tak zawsze jest, kiedy się
awanturuje po polsku). Powiada, że ja mu łaski nie robię, pozwalając remontować pokój.
Racja, ale to przecież trwa już pół roku!! Wierzę, że to kosztuje około 20 tys., ale
ostatecznie to nie jest suma przewyższająca ojca możliwości.
Dzisiaj znowu okazało się, że są jakieś trudności nie do przezwyciężenia z kasetami do
kominka i odezwać się głośniej nie można, „bo tatuś jest zdenerwowany”.
A od jutra zaczynają się występy Mossowietu i jedynym „źródłem” biletów jest ojciec.
Psiakość!!
To wszystko razem przyjemne nie jest, a ze mnie też niezgorsza „piekielnica”, więc
atmosfera okropna. Nie należę do osób, którym przyjemność sprawia całodzienne czytanie
książek, więc moje dzisiejsze horyzonty są jak najczarniejsze. Jeszcze tego tylko brakuje,
żeby się jakaś ciotka zwaliła na głowę.
Czytam Евгения, ale mi wcale nie „pomaga”.

11 XI 52, wtorek
Nareszcie jakaś emocja!
Zaczęło się od niedzieli: chciałam koniecznie dostać się na przedstawienie Mossowietu.
W niedzielę było pierwsze – „rządowe”, tylko za zaproszeniami. Z odrobiną nadziei
poszłam pod teatr i zanudzałam wszystkich: „Przepraszam, czy nie mają państwo zbędnego
miejsca?” (zaproszenia były na 2 osoby). Bardzo, bardzo długo nikt nie miał, ale wreszcie,
już przed samym zaczęciem, znalazło się 3 panów z dwoma zaproszeniami i raczyli mnie
„wziąć”. Ponieważ miejsca były nienumerowane a godzina późna, więc siedziałam na
schodkach na balkonie. Zresztą nie byłam samotna. Dziwnym zbiegiem okoliczności
zaproszeń było dużo więcej niż zaproszonych. Nie będę teraz pisać krytyk teatralnych, bo
zrobię to od razu „do gazetki”, ale tylko dokończę swoje „wrażenia”.
Zaczęło się bardzo wzniośle i, muszę przyznać, bardzo przyjemnie: przemawiali,
szczerze i serdecznie, przedstawiciele teatrów – polskiego i rosyjskiego. Szczególnie
przemówienie Rosjanina, starszego, siwego pana, było bardzo miłe. Potem „morze”
kwiatów, owacja na cześć prezydenta, który był na przedstawieniu, „huragan” oklasków
etc. Byłam wtedy „podwójnie” podniecona: primo – sama atmosfera, naprawdę
wzruszająca; secundo – poczucie tego, że – „a jednak się dostałam”.
Sztuka radziecka Sztorm848 opiewała pewien fragment z okresu walk z kontrrewolucją,
pełna była sztandarów, działaczy partyjnych, sekretarzy etc. To nastraja niezbyt
przychylnie, ale przyznać muszę, że wykonanie nawet najbardziej „partyjnych” scen tchnęło
żywą prawdą, a ludzie przedstawieni nie mieli w sobie nic z papierowych marionetek
polskich „sztuk współczesnych”, ziejących wodą zaprawioną „propagandą”.
Na końcu znowu kwiaty, kwiaty, kwiaty i oklaski.
A przed teatrem 100 samochodów i gęsto milicji. Wróciłam do domu o pierwszej, dumna
ze swoich „osiągnięć”.
Wczorajsze moje dostanie się na Otella849 było prawdziwym „wyczynem sportowym”.
A było to tak: błagałam ojca, żeby mi załatwił bilety przez Artos albo przez swoje
„stosunki”! Nic z tego – nie da rady. Ha, zobaczymy, czy „nie da rady” – zgrzytnęłam
zębami i wyruszyłam w bój. „Po drodze” (w bój) byłam jeszcze 3 godziny na wykładach,
ale „to się nie liczy” – w porównaniu z emocją, jaka mnie oczekiwała. Tym razem
(przedstawienie nie było już „rządowe”) znalazło się o wiele więcej „amatorów zbędnych
biletów” i zdawałoby się – nie ma o czym marzyć. Prześlizgnęłam się na górę, rozebrałam
i co tchu pognałam do biletera: „Pan puści, co, kochany, złoty, postoję w kąciku, nikt nie
będzie wiedział...”. Wtóruje mi chór podobnych zapaleńców. Tymczasem zaczyna się
gwałtownie ściemniać i bileter wypycha nas siłą, jednocześnie usiłując zatrzasnąć drzwi
[i] pokrzykując: „Co to, mój teatr czy co, do cholery!!”. Jegomość był gruby i silny
diabelnie, więc cała horda pognała do następnych drzwi, gdzie urzędowa osoba groźna, ale
słaba – niewiasta. Ktoś się zaczął z nią wykłócać, a my – buch! Przemknęliśmy się tędy
i owędy. W tej samej chwili światła zgasły i drzwi trzeba zamykać, więc pogoń była
niemożliwa. Siadłam na najwygodniejszym schodku (to jest naprawdę tak jak w drugim
rzędzie balkonu) i z tego luksusowego miejsca (za mną tłumek stał w fantastycznych
pozach) mogłam już spokojnie obserwować świetnie wystawionego i granego Otella.
W przerwie spotkałam kupę znajomych (Leszka W[olskiego], Andrzeja J[ucewicza]),
którzy również dostali się w tak wytworny jak ja sposób i rozpracowywali strategię
ucieczki przed kontrolującymi bileterami.
Spotkałam również, ku memu wielkiemu zdziwieniu, Waldka. Miał bilet i wydawał się
niemal dumnym z tego powodu. Ja z kolei byłam dumna ze swoich „wyczynów”. Na
pozostałych przerwach już się nie widzieliśmy – byłam bardzo zajęta „walką o pozostanie
w teatrze”. Ostatni akt przesiedziałam na prawdziwym teatralnym fotelu!!
Wracaliśmy w fantastycznych humorach (Leszek, Andrzej i ja), dumni i zadowoleni
z siebie, że aż ha!!
Mam zamiar dostać się jeszcze na Maskaradę850 Lermontowa (niestety w ten sam
sposób) i wtedy „rozpłynę się w recenzjach”.
[sześć linijek zapisanych młodzieżowym szyfrem:851]

Nieaktualne

12 XI 52 r., środa
Leżę już w łóżku w pozie fantastycznej i mam bardzo dobry humor. Nareszcie się, po
Jankowej depresji, „rozkręciłam” na całej linii i jestem w swojej najbardziej typowej
postaci (niestety zawsze jednakowo grubaśnej) – osoby stuprocentowo zadowolonej
z żywota swego.
To nie jest nawet specjalnie zasługa powodzeń teatralnych czy wczorajszego wieczoru
(tym bardziej że gdy się już „udało”, to przestało mi tak bardzo zależeć i niektóre odczucia
okazały się co najmniej przesadą, jeśli nie złudzeniem), ale po prostu zawdzięczam to
samej sobie. Niczego w sobie nie „wyrabiałam”, „hartowałam” etc.; bo jestem na to, primo
– za leniwa, secundo – za niepoważna, ale ot, po prostu roześmiała mi się dusza na całego.
Co to takiego mi się obija po łepetynie! Aha, właśnie zastanawiałam się przez całe
5 minut nad tym, w jakiej mierze tzw. pęd do wiedzy wywodzi się ze szczerej,
niezaspokojonej, „szlachetnej ciekawości”, a w jakiej ze snobizmu. Bo przyjęło się już
takie określanie ludzi według oczytania, wykształcenia etc. A czy to są rzeczy naprawdę do
szczęścia potrzebne – bardzo względne.
15 XI 52, sobota
Nigdy nie wiem, co mam robić z wolnymi przedpołudniami „na przełomie jesieni
i zimy”.
Oczywiście siedzieć w domu. I co dalej? Nigdy rano nie mam „natchnienia” do pisania
czegokolwiek (nawet w pamiętniku – same tylko „duperelki” mogę notować), a czytać nie
mogę (bez przerwy) dłużej niż 2‒3 godziny (maksimum).
Czytam teraz doskonałą książkę: Śmierć poety852 L[eonida] Grossmana. Chodzi tu
o dzieje pojedynku Puszkina z George’em d’Anthèsem. Co szczególnie uderza w książce
swą oryginalnością, to samo ujęcie: cała powieść to zapiski młodego dyplomaty
francuskiego (nadzwyczaj sympatyczna figura) wicehrabiego d’Archiac. Młodzieniec ów,
współpracownik Barante’a w poselstwie Ludwika Filipa w Petersburgu, jednocześnie
bliski znajomy d’Anthèsa, zamieszany był w pojedynku jako sekundant d’Anthèsa. Wszyscy
przedstawiciele postępowej myśli Europy Zachodniej spojrzeli nań wówczas jako na
człowieka, który uczestniczył w zabójstwie jednego z największych poetów świata.
D’Archiac, sam przejęty głębokim uwielbieniem dla Puszkina, pragnący do ostatniej chwili
pojednać zwaśnione strony, rozumiał istotę sporu, widział w tym pojedynku nieuniknione
starcie dwóch światów i chciał wyjaśnić te sprawy tym, którzy nie zdołali ich dostatecznie
zgłębić. Dlatego też „zapiski d’Archiaca” skierowane są do Mérimée853, który tak ostro
napadał nań za jego rolę w pojedynku.
Już samo to ujęcie stawia sprawę w niesłychanie ciekawym świetle: przybywamy do
Kamiennego Petersburga wraz z młodym dyplomatą francuskim i jego oczyma, oczyma,
które oglądały już nową rewolucyjną Francję, przeglądamy się na w pół średniowiecznej,
feudalnej stolicy potężnego Mikołaja. Poselstwo francuskie, holenderskie, co znamienitsze
salony Petersburga – oto nasz „teren”. Poeci, dyplomaci, mężowie stanu, zapaleni
rewolucjoniści, urzędnicy carscy, piękne i najczęściej złe kobiety – oto nasze „otoczenie”.
Gdzieś daleko na „x-tym” planie – Puszkin, bohater.
Tym razem tragedia jego rozgrywa się na wielkiej scenie: sceną tą jest Europa, Europa,
której wszystkie intrygi, grzeszki i kłopoty różnią się od wszystkich innych tym tylko, że
posiadają stempel Historii.
Śmierć poety tłumaczył z rosyjskiego Władysław Broniewski – nic też dziwnego, że
napisana jest nieprzeciętnie piękną polszczyzną.
Na marginesie: o ile [!] wiersz rosyjski brzmi dla mnie jak najpiękniejsza melodia
i nawet Tuwimowskie tłumaczenie nie jest w stanie zubożyć go, o tyle proza wydaje mi się
zawsze jakaś niesłychanie skąpa w określeniach subtelnych sytuacji i odcieni, pozbawiona
precyzji nowoczesnego języka. I, przyznam szczerze, wolę dobry polski przekład niż
rosyjski oryginał. Odczułam to po raz pierwszy, czytając Córkę Kapitana, później –
Pikową damę, drobiazgi Czechowa i wreszcie rzecz już „na wskroś nową” – bo Studentów
Trifonowa854.
Nie chcę przesadzić, ale odnoszę takie wrażenie: wiersz rosyjski śpiewa i płacze swoją
pierwotną, prostą melodię. Prostota i dźwięczność języka dają mu to urzekające, bo
prawdziwe piękno.
Natomiast w prozie dźwięk nie odgrywa już tak wielkiej roli, a prostota wyrazu, brak
rozmaitości określeń przeobraża się w jakąś gruboskórność, rażące swą pierwotnością
„nieokrzesanie” języka.
Czytałam niedawno słynne Artykuły i pamflety Gorkiego855. W polskim przekładzie
odczułam to jako ciętą „satyrę na kapitalizm”. Rosyjskie wyjątki sprawiały wrażenie
argumentów przekonywujących [!] tępym kułakiem.
To wszystko zresztą to nie żaden „pamflet” na rosyjską mowę. Weźmy choćby niemiecki –
tam, zarówno w wierszu, jak i w prozie, słowa zgrzytają jedne o drugie, skrzeczą
i zagłuszają się wzajemnie. W ustach Wiedeńczyka – nie (bo ten nie wypowiada słów – on
je wyśpiewuje).
A po polsku – po polsku proza i wiersz bywają jednakowo piękne. Obcokrajowcy mówią
o zbytnim „szeleszczeniu” mowy polskiej. Nie wiem, mnie to wcale nie razi; nie zwróciłam
na to uwagi, nawet po dłuższym pobycie w Austrii.
Wiem jedno – czytając Mickiewicza, Słowackiego czy Tuwima (tak!), czuję się jak
w skarbcu słów, z których żadne nie jest puste. Tuwim wiąże polszczyznę w bukiety,
Zapolska przyrządzała ją na kształt krwawego befsztyka! A inni?! To się nazywa „skala
możliwości”.

Mam okrropne katarzysko. Zmoczyłam już 3 chustki, nos mam czerwony i spierzchnięte
usta. Wyglądam jak zaziębiona małpa, a szkoda, bo jutro idę na imieniny do Januszka
L[ichomskiego], z czego się niezmiernie cieszę!!! Już tak dawno nie potańczyłam sobie „na
całego”. A tam będzie dobry jazz, „swoja paka” i w ogóle – stawanie na głowie. Poza tym
tzw. warunki lokalowe – świetne i mama lubiąca się „postawić”. No i – tradycja
(u Januszka byłam na najprzyjemniejszej zabawie w życiu – na Wielkanoc w tym roku).

Na Maskaradę dostałam się dopiero na drugi akt. Wcisnęłam się w jakąś spóźnioną
delegację zagraniczną, która (jacyś Japończycy, Chińczycy – w każdym razie skośnoocy)
zlitowała się nade mną i wzięli mnie do loży!! O wejściu „szturmem” na pierwszy akt
marzyć nie można było – takich jak ja było około 120 osób (szczególnie od nas
z U[uniwersytetu] i ze szkoły teatralnej) i milicjanci nas rozpędzali, a poza tym już
w pierwszych drzwiach stało po trzech rozjuszonych bileterów. No ale miałam szczęście!!
Tylko ten pierwszy akt na deszczu (czy też śniegu – jak kto woli) tak mnie „zakatarzył”.
Dzisiaj wieczorem będę pisała o tym Mossowiecie. Oczywiście same zachwyty – poza
treścią Sztormu – szczere.
Umówiłam się na dziś na 10-tą z Andrzejem. Ale on nie przychodzi, więc jadę zaraz do
Elizy na uczelnię. Nie wiem, czy jutro będzie na zebraniu (zresztą ja sama nie będę mogła
długo tam siedzieć, bo przyjeżdża mój kolektyw; notabene, szczególnie jeśli chodzi
o Zbyszka Mejera – niesłychanie tępy), więc nie mogę opuścić okazji ujrzenia „swojej
najpromienniejszej”.
Miałam dzisiaj taki trochę dziwny sen:
Śniło mi się, że Elizy Tosiek wyjeżdżał gdzieś na długo czy na zawsze, a ona go żegnała:
„Bądź zdrów, Toniuszka”, ale to było takie serdeczne, koleżeńskie pożegnanie, a nie
pożegnanie człowieka, którego się kocha. I gdzieś, niewiadomo gdzie, czaiło się słowo
„Kazik”, którego nikt nie wypowiedział. Wszystko zresztą było powikłane i nierealne, jak
to zwykle w snach bywa. Co ciekawe, to fakt, że nie widziałam w tym wszystkim żadnej
twarzy: było tak, jakby mi się śniło jakieś opowiadanie o tym. Tylko raz „widziałam”
Tośka – stał tyłem, miał taki zielony, wojskowy plecak. I miał zaraz wsiąść do… samolotu.
Nie dlatego tam jadę, że mi się to wszystko śniło, ale tym niemniej [!] bardzo chciałabym
usłyszeć, że „jest dobrze”.

23 XI 52, niedziela
Niestety, nie można było wtedy powiedzieć, że „jest dobrze”, zaczynało być nawet
bardzo źle, ale za to teraz jest wszystko tak, jak tylko może być najlepiej i Eliza jest
szczęśliwa, a to najważniejsze. Wczoraj znowu byłam u Niej na Akademii i nagadałyśmy
się jak to zwykle my: „opowiada się” różne rzeczy ze szczególikami, czasem wpadnie się
na jakiś filozoficzny wniosek. Ale to rzadko i tylko przypadkiem – na ogół człowiek gada,
na nic się nie „sili” i ma poczucie tak absolutnego zrozumienia, jakby się rozmawiało ze
sobą samym. Nie potrafię tego ściśle zdefiniować, ale chyba to jest tak: rozmawiając
z kimkolwiek innym, opowiadając jakieś zajście, daję przeważnie swój komentarz – jak ja
na to reagowałam, jak to u mnie wygląda etc., etc. Elizie nie trzeba tego wszystkiego
koniecznie mówić – ona i tak wie. Albo chociażby taki fakt: styl rozmowy z Èlise jest
najbardziej podobny do stylu mego pamiętnika – mówię Jej rzeczy w tym samym
„naświetleniu i ujęciu”, co piszę, może tylko w jeszcze bardziej nieokrzesanej formie.
Z Niej jest cudowna dziewczyna! A w ogóle to człowiek z typu tych, o których mądrzy
mówią, że im się szczęście należy. Eliza uczciwie gra w życie. A to nie byle co: życie jest
grą, w której trudno nie cyganić. I nie opłaci się.
Jeśli chodzi o stosunek Elizy do mnie, to wydaje mi się, że ona mnie przecenia. Ale to
wydaje mi się nie tylko w związku z Nią – ja sama siebie dotąd przeceniałam. Zresztą ze
mną dzieją się różne niepożądane rzeczy, o których dziś chyba nareszcie postaram się ze
sobą otwarcie porozmawiać.
Zaczęło się chyba od 7-go października, kiedy powiedziałam Jaśkowi Rajskiemu
„goodbye” i potem długo ryczałam w ręcznik, nie mogąc sobie uprzytomnić własnego jutra
bez tego okropnego smarkacza. Ale nadeszło i minęło – i jutro, i pojutrze, i wiele
rozmaitych dni. Noce pełne nieprzyzwoicie głupich snów. Parę chwil, krótszych niż
mgnienie oka, jeszcze bardziej bolesnych niż sam cios i... ulga. I to taka prawdziwa
„zdrowa” ulga, do której nie dążyłam żadnymi „uśmierzeniami” itp. obłudnymi środkami
usuwania cierpień. Ale przyszła nie tylko ulga: nie wiem, czy istnieje człowiek, nawet
jakiś super „nie-egoista”, który by nie lubił obserwować siebie. U mnie to zamiłowanie
dochodzi niemalże do megalomańskiego „maksimum”, z tym tylko zastrzeżeniem, że umiem
być nieprzeciętnie obiektywna w ostatecznej ocenie, nawet jeżeli to oznaczałoby
wymierzenie sobie tęgiego policzka. Obserwowałam i tym razem czujnie swoje układy „sił
wewnętrznych”. Wniosek był kapitalny: z chwilą, gdy Janek boleśnie odszedł (co prawda,
to jeżeli mamy się trzymać faktów, ja go wyrzuciłam za drzwi. No, ale mowa
o odczuciach) zaczął momentalnie zajmować u mnie tyle miejsca, co i jego „uświęcony
braciszek”. Ba, potrafił zagarnąć i to – marzyłam o jakimś „cudownym powrocie” Jaśka,
ale już nie jako kogoś w rodzaju dobrego przyjaciela-nieprzyjaciela, jak to było za
normalnych czasów, lecz jako kogoś, kto wrócił z miłością w rękach i kto ma być jako taki
przyjęty! Ergo: to, co czułam w stosunku do Jerzego, rzecz, która bądź co bądź
przesądziła o całym kształtowaniu się mojego „duchowego wnętrza”, to nie była
nieodwzajemniona miłość. To była namiętność do jedynego człowieka, który mnie
odepchnął (i przez to właśnie, i niemalże tylko przez to zasłużył na miano tego jedynego
„przedmiotu westchnień”). A zatem: kocham nie człowieka, który się ode mnie odwrócił,
lecz sam fakt, że człowiek się odwrócił.
To nie była rewelacja. To była rzecz, której można się było spodziewać. Teraz o tyle nie
wiem, co o tym myśleć, bo cała rzecz niesłychanie zbladła. Widuję Jerzego, obserwuję go.
Piegowaty chłopak pozbawiony wdzięku i odrobiny tego, co czyni człowieka
„interesującym” na pierwszy rzut oka i pozwala przy bliższym poznaniu tkwić nadal
(słusznie) w tym mniemaniu. Ale mimo wszystko nie umiem się odzwyczaić zupełnie od
kochania Jerzego. Bądź co bądź ta miłość, choćby najbardziej fikcyjna, wpłynęła
w wielkiej mierze na to, że „jestem taka, jaka jestem”. To był cały potężny „czynnik
rozwoju”, motor postępków, wniosków, ba – uczuć! To był powód, dla którego nie
pokochałam człowieka, to był jedyny cel godny wszystkiego, na co mnie stać. Tymczasem
historia z Jankiem była ostatnim kontrargumentem, była jak taki moment w życiu człowieka
wierzącego, kiedy rozumie raptem, że wierzyć nadal byłoby idiotyzmem, a nie wierzyć –
jak?! Nie ma Boga, ale co jest? I jak? Jak jestem z tym wszystkim powiązany, jaka jest
moja rola?
Na takim to mniej więcej rozdrożu się znalazłam i straciłam jedną bardzo cenną rzecz –
poczucie trwałego szczęścia (nie tylko zadowolenia) z własnego życia, z samej egzystencji.
Oczywiście tego samopoczucia nigdy całkowicie nie straciłam, ale teraz zostało poważnie
zachwiane, a zwroty takie jak „недуг, которого причину…”856 mówią same w jaki
sposób.
Od tego się zaczęło. A dalej:
W niedzielę były imieniny u Januszka. Jazz, bardzo dobre wino, taniec. Wśród tego,
„uwielbionego” przeze mnie tła, okazuje się, że... Janusz ma „niewiastę” – dziewuszka
zgrabna i ładna, że aż ha! Ruda (ślicznie ułożona) czuprynka, jasna buzia bez piegów (!),
ślicznie błyszczące oczy, z lekka (z cudnym wdziękiem) zadarty nosek, białe, drobne zęby,
ładnie, bardzo „po prostu” umalowane usta. Krótko mówiąc, „znawca” musiałby bardzo
nie lubić rudych kobiet, żeby wybrać z nas dwóch – mnie (oczywiście mowa o urodzie.
W sprawach „intelektualnych” biję ową Marylkę, ale to w tym wypadku nieważne).
I znowu przekomiczna historia: „przeżywam” rzecz, że aż ha, niemalże „płaczę”
Jędrusiowi w ramię i z trudem wygłupiam się przy stole. Czuję się jak zdradzona gęś
i trzeba aż długiego „wymknięcia się” z towarzystwa, i przechadzki w zaśnieżone (cudne,
notabene) pole, żeby uprzytomnić sobie jak ja postępuję z chłopcami (m.in. właśnie
z Januszem). Mój „wianuszek” wielbicieli, ciągle wzrastający, z obowiązującą u mnie
„demokracją” (przecież to są wszystko koledzy...), to całe moje uwodzenie chłopców
i wodzenie ich za nos pod byle jakim pretekstem – to jest dopiero tzw. „świństwo”! (Co
prawda, nieszkodliwe, ale też nie mówimy o losach świata, a o historii pewnego kaprysu,
o czym nie należy zapominać).
Wytłumaczyłam sobie to wszystko pięknie, ale niełatwo wyrzec się ramion, do których
ma się ochotę przytulić w tańcu, tym bardziej że jakoś na żadne inne się tej ochoty nie ma!
Toteż wróciłam do domu z „dwoma uczuciami” (styl!!!). Pierwsze – ha, wpadłam w dołki,
które sama pod innymi kopałam, odczułam na swojej skórze, jak wygląda moja własna
taktyka. Drugie – Smak goryczy! To drugie było w pierwszych chwilach oczywiście
silniejsze, chciałam nawet „opis” tych rzeczy tak zatytułować, no ale tydzień minął i „smak
goryczy” nie jest taki silny, może go nawet wcale nie ma... No ale jedźmy dalej:
Janek – wszystkie uczucia i wnioski, teraz ten „smak goryczy” – summa summarum, jeden
krótki wniosek: masz, panna, pociąg do mężczyzn, którzy cię mają „gdzieś” i tu koniec
filozofii.
Głupio to skomentowane, ale sęk w tym, że sam „wniosek” nie jest taki głupi, jak to jego
sformułowanie. Za to jaka ja jestem śmieszna w jego świetle!!!!
„No bo tak”: załóżmy, że jest jakiś bal. Na balu tym obecnych jest 15 (!) moich
„wielbicieli”. Z tych 14 kręci się koło mnie, a jeden, ten piętnasty, bawi się w najlepsze
z panną X. Oczywiście łatwo się domyśleć, co się dzieje we mnie: „szaleję” za tym
„piętnastym”.
Śmieszne, co? Może śmieszne, no ale to przecież straszne mieć do czynienia z osobą tak
bliską, jak sama „ja”, której nie można w nic (lub w prawie nic) wierzyć, bo wszystko
robi, myśli i czuje „na opak”. Jakżeż dojść do ładu z człowiekiem, któremu zależy na
świecie o tyle, o ile [!] ten na niego „gwiżdże”.
Jasne, że wpadam w przesadę, ale to dopiero obrazuje „miotające” mną uczucia, które
przybrały formę takich oto wniosków z chwilą, kiedy przeszedł „smak goryczy”.
Powiedziałam sobie dwie zasadnicze rzeczy: po pierwsze – że jestem bardziej głupia niż
przypuszczałam „w najśmielszych przewidywaniach”, po drugie – że nawet gdyby mnie to
miało całkiem serio trochę kosztować, to nie należy zakochiwać się w każdym młodzieńcu,
który, poza tym, że jest wysoki, tańczący i od biedy rozgarnięty, odznacza się tą tylko
właściwością, że niejaka panna O[siecka] nic a nic go nie obchodzi. Spostrzeżenie ogólne:
nie należy dowierzać moim własnym słowom, czynom i pobudkom, jeśli nie jestem w 99%
przekonana, że w odrobinę innych warunkach postąpiłabym tak samo. Spostrzeżenie
jeszcze bardziej ogólne: na przeszkodzie rozwojowi umysłowemu kobiet stoi fakt, że
kobieta jest tak bardzo gęsią jak kobietą. Gęsi nie bywają genialne. Im się tylko czasami
udaje być genialnymi, ale to dwie różne rzeczy.
Tak więc nie mam o sobie zbyt dobrego mniemania. Ale nie to jest przyczyną mych
(niezbyt poważnych) zaburzeń wewnętrznych. Raczej resztki obu „smaków goryczy” wraz
z uogólnieniami i rzeczy, o których zaraz będę pisać. No, właściwie nie tak bardzo zaraz,
bo teraz idę spać (już bardzo późno), no ale, fakt faktem, że nareszcie mam sporo do
pisania: jeszcze trochę o „wewnętrznych tarapatach”, potem – „fakty” ostatnich dni, mądra
książka, którą czytam... Cudnie!

Mam takie dziwne uczucie, że już nigdy nie będzie lata.


25 XI 52, wtorek
Czytałam świetną książkę komunistycznego pisarza francuskiego – Vailland – pt. Dziwna
zabawa857. Chodzi o ludzi francuskiego Ruchu Oporu. Zdawać by się mogło – temat
wspaniały, ale liczni współcześni pisarze, szczególnie socrealiści radzieccy zrobiliby
z niego referat na masówce. Ale nie Vailland! U niego tzw. bohaterowie pozytywni
wypowiadają zdania godne „bluźniercy”: są zniechęceni i przeintelektualizowani i dlatego
książka jest tak żywa, tak bardzo „ludzka”, że gdyby ją podrzeć na kawałki – „to krew by
pociekła”!

W ubiegły czwartek byłam na Rodzince 858 Jurandota. Niesłychanie zabawna rzecz i tak
logicznie, ciekawie „zmajstrowana”, że najbardziej zawikłane sytuacje nie dziwią. Chodzi
o paradę ministrów odbywającą się we francuskim gabinecie. Zaczyna się w hallu
ministerstwa. Sympatyczny woźny oznajmia młodemu „nowicjuszowi”: „Pan minister prosi
pana ministra”. W hallu zostaje energiczna „mamusia”, która wywindowała synka na
polityczne wyżyny. Nie było jej jednak dane spokojnie upajać się swym triumfem –
w przybyłym mężczyźnie, jak się później okazuje – woźnym w ministerstwie, poznaje
swego ex-męża, ojca nowego ministra!
I tu zaczyna się seria przezabawnych powikłań, pełna dowcipnych, ciętych aluzji
politycznych.
Woźny Labouche, miły i zaraźliwie pogodny starszy jegomość z brzuszkiem, ani rusz nie
chce opuścić ministerstwa. Tłumaczy swemu „synkowi”: „Nie, ja nikomu nie powiem,
skąd! Ja rozumiem i wcale się nie gniewam. Tym bardziej że to długo nie potrwa”. „Co,
jednak zamierza pan przestać tu pracować!”. „Nie, ja nie, ale pan!”.
Labouche ma swoje marzenie – marzeniem tym jest milutka sekretarka, którą pragnie
sprowadzić jako żonę do swego „domku z ogródkiem” na przedmieściu. Lecz i młody
minister nie pozostaje nieczułym na wdzięki swej sekretarki. Schwytany przez swego
„tatusia” na gorącym uczynku „zalotów” otrzymuje silny „ojcowski” policzek. Na to
wchodzi prawdziwy pan i władca – pełnomocnik amerykański ministerstwa, niejaki
Boswell.
I oto w trzecim akcie napotykamy zmieniony „układ sił”: Labouche, ochrzczony przez
gazety „socjalistą policzkującym ministra-tyrana”, zostaje ministrem, syn przekazuje mu
papiery, a mama ze swym ostatnim mężem histeryzuje w przyległym pokoju. Labouche nie
traci dobrego humoru. „Cóż – powiada – taka sama dobra posada jak każda inna”.
Wątpliwości co do tego, czy da sobie radę na tym stanowisku, rozwiewa Boswell –
minister będzie tylko podpisywał wskazane papierki.
Morał taki: patrzcie, jak francuskie marionetki ministerialne skaczą poruszane władczą
ręką „wuja Sama”. Ale Francja, Francja rewolucji nie śpi. Oto strajkujący syn woźnego
Williama, oto okrzyki marynarzy odmawiających ładowania broni na okręty odpływające
do Wietnamu!
Zdawałoby się – propaganda taka, że jak na komedię, nawet polityczną, to trochę za dużo
(ci strajkujący z piętnem „tragicznego bohaterstwa na twarzy”, te okrzyki manifestującego
tłumu). Ale trzeba przyznać, że ciężar gatunkowy ostrego dowcipu, ciekawych, żywych
sytuacji był o tyle większy niż ciężar „morału”, że można wybaczyć te parę okrzyków
i dobrze się bawić przez cały wieczór, szczególnie dzięki odtwórcy roli Labouche’a – p.
Chmielewskiemu i ambitnej mamie – pani Jarszewskiej859. Stępniakówna860 w roli
sekretarki była przeraźliwie żadna. Zresztą to trochę wina samej roli.

W sobotę miałam iść na zabawę na prawie. Na szczęście (zawsze lepiej tam się nie
pokazywać) przyszli Andrzej z Bogdanem i wyciągnęli mnie na pląs do Rybki. Rybka –
Janusz Regulski – jest ich kolegą z „budy”, a obecnie moim na prawie. Jest miłym,
przystojnym chłopcem i lubiłabym go bardzo, gdyby nie fakt, że ciągle się „żremy”. A tak
to go po prostu lubię, a on mnie – „tak sobie”. W każdym razie na tyle, że miałam szczerą
ochotę tam iść. Było bardzo „żwawo”. Wypląsałam się, że aż ha!
Janusz „migdalił się” (! – nie mam innego określenia) z Marylą, a ona robiła to z takim
wdziękiem, że cały „smak goryczy” przestał być aktualny: skończył się w sposób najmniej
spodziewany – polubiłam bardzo Marylę i oby się jak najdłużej cieszyła Januszkiem.
Rozmawiałam z Bogdanem o jego osowiałym nieco w ostatnich czasach humorze. Ten
chłopak o twarzy wesołego brzdąca-złośliwego chochlika i duszy pogodnego, dobrego
i prostego filozofa, o dowcipie ostrym jak brzytwa – stracił ostatnio coś ze swej żywej,
bystrej, zawsze roześmianej istoty. Bogdan nigdy nie mówi o sobie: śmieje się.
Wtedy w sobotę powiedział: „Nie, ja się wcale nie zmieniłem. Tylko widzisz, jak by ci
to powiedzieć – ja jestem zawsze zadowolony, ale nic mnie jakoś nie cieszy”.
Śmiałam się – że nonsens. A potem zrozumiałam.
Dostrzegliśmy tu pewne analogie i zapowiadała się ciekawa rozmówka, ale ktoś poprosił
mnie do tańca, a potem już nie mówiliśmy o tym.
Aha, nie będę się o tym szeroko rozpływać, ale przekonałam się ostatnio o nadzwyczaj
serdecznym, szczerym stosunku Andrzeja do mnie. Miałam o nim lepsze i głębsze
mniemanie niż wielu jego kolegów, ale nawet ja nie posądzałam go o tyle subtelności
i serca, ile [!] miał okazję mi ostatnio okazać.

27 XI 1952 r., czwartek


Napisałam kiedyś niedawno: ...no ale, pamiętać należy, że nie idzie tu o losy świata,
tylko o „dzieje ludzkiego kaprysu”. I złapałam się na refleksji: czyż jednak te „losy
świata” tak bardzo różnią się od „dziejów kaprysu”? Mówimy – masy, społeczeństwo...
A w gruncie rzeczy o kolejach „wielkiej polityki” rozstrzygają zręczni dyplomaci na
kongresach, konszachty zakulisowe, nieprzewidziane skutki mylnych zamiarów, przypadki,
interesy, rozmowy w tych i innych kuluarach... Czasem jedno słowo, uśmiech, kobieta,
nieporozumienie towarzyskie, strzał chybiony (lub wręcz przeciwnie – celny)...
Czy jest metoda w tym szaleństwie? Może jest nią myśl zawarta w marksistowskim
poglądzie na świat. Może. Swoją drogą, zabawnie patrzę na te sprawy. Z dwóch różnych
stanowisk, wzajemnie siebie wykluczających. To jest dopiero ciekawe!
Taka wolność np.: potrafię zanalizować ją jako zagadnienie poważne i istotne, podać
krytykę przedmarksistowksich ujęć. I zaraz potem: według mnie, „wolność” to móc
kichnąć, kiedy się ma na to ochotę.
Co tu dużo gadać – anarchia drzemie w człowieku i „nudno by było, gdyby jej nie było”.
U jednych przejawia się jako „duch przekory”, u innych jako szlachetne dążenie (ostatnio
coraz bardziej abstrakcyjne) do wolności słowa, prasy etc., u jeszcze innych jako
„światopogląd”.
Szczególną sympatią darzę tych pierwszych. Cóż by poczęła ludzkość bez takiego
uroczego, najmądrzejszego z bałaganiarzy jak Romain Rolland861? („O tak, porządek to
wielka rzecz, ale zbyt drogo kosztuje. Porządek to nie znaczy czynić to, co się chce, ale to,
co czynić potrzeba. To znaczy wydłubać sobie jedno oko, by lepiej widzieć drugim, to
znaczy wyrąbać las, by przeprowadzić przezeń gościniec…”862).
À propos wolności (skoro już mowa o abstrakcjach...):
Był kiedyś taki dowcip polityczny: – Wiesz co – powiada Amerykanin do Rosjanina –
u nas jest taka wolność, że możesz stanąć na samym Broadway’u i krzyczeć „precz
z Trumanem!!”. I nic ci nie zrobią. – Phi, bracie – odpowiada Rosjanin – u nas na
Czerwonym Placu możesz stanąć i krzyczeć „precz z Trumanem!!”, i jeszcze Cię pochwalą.
Ot – wolność. Przypomniało mi się to w związku z wyrzuceniem z naszej „budy” jednej
dziewuszki, notabene bardzo dobrej uczennicy, za to, że napisała na tablicy: „Niech żyje
Eisenhower!”.
Uczucia, jakimi ja darzę tego jegomościa, nie są bynajmniej zbliżone do sympatii (mam
uraz na punkcie ludzi, którzy lubią chodzić „uzbrojeni po zęby” – to zdaje się nieuleczalne,
oczywiście mój uraz, nie uzbrojenie – z tego się wyrasta jak ze skąpych majtek
i niebezpiecznych zabaw), ale ostatecznie dziewczę owo mogło mieć inne zapatrywania,
których swobodne głoszenie gwarantuje nam nasza konstytucja!
Prawdopodobnie więc wyrzucili ją za niepotrzebne mazanie po tablicy. Chociaż kiedyś
uparłyśmy się z Teresą napisać w ciągu przerwy 100 razy „dupa” na tablicy i nawet
napisałyśmy, tylko nie zdążyłyśmy wytrzeć i – jakoś nas nie wyrzucono.
Dziwne zaostrzenie dyscypliny.

Nikt mnie nie przekona, że jest obecnie w Polsce ktoś lepiej piszący niż Broszkiewicz.
Zachwycałam się już w lecie Kształtem miłości, teraz czytam Obcych ludzi863. Jeszcze nie
doszłam do połowy książki. Dotarłam do miejsca, gdzie bohater przechodzi z wieku
dziecięcego w cielęcy i zaczyna obserwować. To jest specjalność Broszkiewicza –
pokazywać, jak ktoś patrzy, widzi i odczuwa. Dyskretny impresjonizm, szkice zamiast
obrazów, a jednocześnie ich wielka trafność – oto co mu się udaje za pomocą paru zdań.
„W całym domu było brązowo, cieniście skrzypiąco”864 – czy można, czy trzeba
powiedzieć coś więcej?
O ludziach: „...drogi mecenas był jedną wielką zgodą na cudze racje, nawet dla
nieważnych ciotek...”865.
O nastroju: „Moje dziatki – uśmiechał się ksiądz zza okularów, jakby uśmiechał się zza
łez – moje dziatki... Chłopcy skupieni dookoła potężnej a macierzyńskiej masy księdza,
przyglądali się ze słabym zainteresowaniem musze krążącej nad łysiną katechety: siądzie,
nie siądzie, siądzie... Siadła!”866.
Kolory, dźwięki (i cisza gra), słowa – zlewają się w kompozycję, w której nawet fałsze
są „zamierzone” i „na miejscu”.
Broszkiewicz „wywiera na mnie” wrażenie człowieka, który nie tylko „trafia” wszędzie
w labiryncie ludzkich zawikłanych „wnętrz”, lecz czuje się tam nadzwyczaj swobodnie,
porusza się lekko i bez potrzeby żmudnego zastanawiania się, czy aby trafi dalej.

Był u mnie wczoraj Kazik – śmiał się, cieszył, gadał. Opowiadał o kampanii wyborczej,
o swojej teraźniejszej „robocie”, trochę nieszkodliwie plotkowaliśmy. Kiedy Kazik mówi
„rewolucja” – to widzi się za tym ludzi, a nie plakat, bardzo krzyczący i – niemy. To już
taka właściwość ludzi, którzy wierzą w to, co mówią. A już Kazik ma specjalny dar
zarażania zapałem. Mądry przy tym chłopak i potrafi „uzasadnić logicznie” własne
przekonanie – to mu dodaje jeszcze „animuszu”.
Kiedyś tam w czasie rozmowy powiedział coś w rodzaju: „Jesteś jedyną spośród
dziewcząt, jakie my z Maćkiem znamy, o której możemy powiedzieć, że w pełni jej ufamy –
że to ktoś, na kogo zawsze można liczyć”. Przyznam, że zrobiło mi się nieco głupio. Jak[o]
na przyjaciela można na mnie rzeczywiście „zawsze liczyć”. Ale „światopogląd” –
przecież ja jestem gorsze „bagno” niż sam Kautsky867. Ten chociaż do czegoś dążył. A ja?
Cóż – można mówić o impresjonizmie w sztuce, ale w polityce – musi być przynajmniej
taktyka, jeśli nie ideologia.

Umówiłam się wczoraj o 845 (rano) z Èlise, czekałam 20 (!!) minut, i ta małpa
przebrzydła nie przyszła. Swoją drogą, nie zazdroszczę Toniuszce: te „trudności
komunikacyjne”! Oczywiście będę w sobotę na Akademii, bo ja nie mam zwyczaju
„obrażać się”, tonąc w domysłach. Zresztą tak bardzo to się znowu nie gniewam.
Głupio mi będzie zobaczyć się z Jolly. Nie to żebym jej nie lubiła – skąd! Jolka to taki
ciekawy pięknoduch (czyt[aj] – nie „głupi duch”, a „piękny duch”, tylko w bardzo
powiewnym wydaniu), uosobienie kobiecości stosowanej (w celu uwodzenia „rzesz” płci
brzydkiej). Chodzi mi o całkiem konkretną sytuację: Jurek zawrócił jej trochę w głowie.
W każdym razie – zależy jej na nim dużo więcej (o ile ja się orientuję) niż na kimkolwiek
ze „świty”. Jego „nawrócenie na Jolkę” miało pozory wstępu do czegoś trwałego.
W każdym razie tak mi się zdawało. Rozumiałam tylko, że to nie jest miłość – Jurek się nie
zakochuje – on się „zapala”.
Tymczasem Jolly od czasu do czasu mówiła, że to wszystko nie ma podstaw – bo Jurek
nadal się kocha we mnie i często, może nawet podświadomie, nie pozwala mu to na żadne
inne głębsze uczucie. Przeczyłam uparcie, pamiętając o tym, jak zdecydowanie
„bezpłciowy” charakter ma nasza obecna przyjaźń i jaki był jej początek: Jurek sam mówił
mi tyle razy, że nie jest zdolny przejmować się „koszem” dłużej niż pół godziny, to raz, no
a po drugie, od chwili kiedy wyznał mi miłość i kiedy stanęła nasza umowa – nigdy nie
próbował nowych „zapędów”. Znałam dzieje wszystkich jego „przygód”, a fakt, że były
krótkotrwałe, niczego nie dowodzi – tak powinny wyglądać przygody zdrowego
młodzieńca. Teraz myślałam, że wyniknie jakiś poważniejszy flirt.
Wczoraj rozmawialiśmy na ten temat, wracając z treningu. Jurek powiedział, że nie
widuje się z Jolly, bo „nie ma jakoś czasu w tych godzinach”, a w ogóle to „ochłódł”
zupełnie w ostatnich czasach i trening mu zupełnie wystarcza w wyżyciu się. Wiem, że
z niego jest straszne „zwierzę” – sam żywioł – i zdążyłam się przyzwyczaić do takiego
stawiania sprawy (w innym wypadku miałabym pretensję, że „skoro tak, to po co zwodzisz
biedną dziewczynę”). Ale potem rozmawialiśmy trochę bardziej serio i stało się to, czego
się najbardziej obawiałam – powiedział po prostu, że kochał jak dotąd tylko mnie, że nie
ma i nie może mieć o to do mnie żalu, iż stosunek nasz nie wykracza poza ramy przyjaźni,
a jednocześnie nie może mu zależeć naprawdę na jakiejkolwiek innej kobiecie.
Jurek tego nie mówi z żalem – on się już „przyzwyczaił” i takie nawroty ma bardzo
rzadko.
Chodzi mi [o] Jolly. Na pewno mnie spyta o niego, choćby mimochodem, żartem. Co ja
jej wtedy powiem?
Dzisiaj jest czwartek – dzień wolnych popołudni. Wyjątkowo nie ma dziś nawet treningu
na AWF-ie (grają mecz polo), więc od obiadu siedzę w domu, czytam Obcych ludzi i piszę
te epokowe uwagi. Mam jakieś diabelne repetytorium z historii, ale tego nauczę się
w niedzielę.
À propos nauki: nie znoszę ludzi, którzy mają tzw. solidny czy poważny stosunek do
nauki. Jest u nas na U[niwersytecie] taka wszechwiedząca Marta, która holuje Joannę
Sokołowską. Byłyśmy dzisiaj we trzy plus jeszcze opiekunka naszej grupy, niejaka
Muszyńska (sympatyczna istota z kursu magisterskiego, nawet niebrzydka) u red.
Halperna868 w związku z naszą przyszłą pracą w kole prasy współczesnej (to będzie
notabene bardzo ciekawa rzecz – ja się biorę za prozę angielską i niemiecką. Będziemy
miały udostępnione pisma i odpowiednie wydawnictwa w MSZ869, będziemy robiły takie
„pierwiosnki prac naukowych” z dziedziny prasoznawczej etc. Lubię się w tym grzebać).
Po drodze moje towarzyszki rozmawiały o zgłębianiu zagadnień, o „interesujących
przedmiotach”, o „wszechstronnym zanalizowaniu rzeczy... ”, uf, można do reszty
skapcanieć. Ja się sama interesuję tym i owym, ale po co zaraz gadać w tym stylu? I na co
to? „Nie pójdę na zabawę, bo muszę się uczyć. A obowiązek...” itd. itd. Czułam się jak
w dusznej bibliotece, z której wyniesiono książki, a zostawiono pokłady kurzu. I człowiek
nic tylko kicha, wiedza mu nosem wyłazi.

Będąc dziś w szkole, widziałam się z panią Rajską (przychodzi tam ciągle w związku
z dwójami Teresy), mówiła o różnych drobiażdżkach i użalała się na Teresę – że się tak
„wyraziła” – Jerzyk same „rzymskie piątki”, Jasio też, a ona, biedaczka... itd., itd.

30 XI, niedziela
Spadł śnieg. Zdaje się, że z zamiarem pozostania na czas dłuższy (oby). Ciekawe,
dlaczego ludzie lubią porównywać blaski śniegu, lśnienie rosy itp. z brylantami,
olśniewającymi klejnotami etc. etc. Jeżeli już mamy tu porównywać – to raczej na odwrót.
Ale to już się tak jakoś dziwnie składa: świat jest marnotrawstwem oszałamiającego
piękna, a ludzie, zakrojeni na mniejszą niż ono skalę, wytwarzają sobie jakąś swoją
namiastkę piękna. I dopiero z tej perspektywy dostrzegają świat. Cóż, można i tak.

Wczoraj była zabawa w Domu czy też Pałacu (jak kto woli) Dziennikarza. Wbrew
najczarniejszym przewidywaniom bawiłam się cudownie. Co prawda jeden z moich
partnerów, Zbyszek Kosek870 (zresztą całkiem sympatyczny chłopak, szkoda, że
„nadgorliwiec”), tańczył jak słoń chory na epilepsję (coś takiego z drgawkami, może to się
inaczej nazywa), ale też nie cały czas musiałam mu w tym towarzyszyć. Najwięcej
tańczyłam z Markiem K[uberą]. Jest świetny w najrozmaitszych obertasach i innych takich
„wywijanych” rzeczach, za to w slow i fokstrocie przeraźliwie staroświecki.
A w ogóle to z niego jest kawał dziwaka, ale o tym popiszę osobno. Faktem jest, że czuję
się czasami w jego towarzystwie jak żyletka złej firmy – ciągle plotę jakieś złośliwości
zupełnie bez sensu.
Tańczyłam kilka razy z Edkiem Sobczakiem871 – to jest taki bardzo przystojny chłopak,
który przyjechał ostatnio z Francji. Uśmiecha się ślicznie, za to tańczy wręcz odwrotnie
(niestety!) – to taki francuski trochę styl, ale nie ten najlepszy. Edek ma miękką blond
czuprynę, przeraźliwie bez sensu (to się mówi rozwichrzone. Ale dlaczego ma być
rozwichrzone, kiedy to wcale nie od wiatru tylko tak z przyzwyczajenia?!), miłe, niebieskie
oczy i usta rozkapryszone i bardzo żywe. W ogóle typ człowieka, któremu nie patrzy się
w oczy tylko na usta. Są zresztą jeszcze inni – tacy, którym się patrzy ot, tak – po prostu
w twarz. Ci są zazwyczaj bez wyrazu i prędko się ich zapomina. Mniejsza zresztą o urodę
i „wyrazy”.
Summa sumarum – było „na 102” (miałam ochotę pohasać trochę jazz, ale nie taką znowu
straszną, żeby mi to przeszkadzało w zebraniu).

Mam „okropny” kłopot: moje przed- i zeszłoroczne narciarki były strasznie niewygodne
i trzeba było je sprzedać. Od razu nowych się nie kupiło, a pieniążki oczywiście się
„rozpłynęły”. Tymczasem teraz ojciec wydaje wciąż ileś tam tysięcy na mieszkanie i jeżeli
mi da forsę na wyjazd, to nie na buty. Gdybym się uparła, to by dał, ale łatwo by to nie
przyszło, więc muszę udawać, że te łyżwiarskie są w sam raz. Ale one są do nart okropne
i tu cały kłopot. No ale się w nich nie zabiję (grunt, że są wygodne), więc zamartwiać się
też nie ma czym. Zresztą już mi świta pomysł transakcji handlowej – sprzedam ten patefon,
co stoi u Jędrka, dam parę lekcji „za forsę”, trochę pokombinuję – i już. Po co zresztą tyle
gadam o duperelkach.
Dzisiaj był taki miły, ciepły dzionek: Wyspałam się porządnie, potem nauczyłam się
historii (o rewolucji francuskiej, Napoleonie i różnych innych upartych ludziach, co
w wieku szczenięcym lubili się bawić ołowianym wojskiem i nie zdążyli się na starość
odzwyczaić. Takie typy, które myślą, że tylko ich bić nie wolno – bo to boli), a po obiedzie
pojechałam do i siedziałam u niej do wieczora. Powiedziała kupę dobrych kawałów
i za nic nie chciała mnie puścić. Lubię
poczucie humoru: coś pośredniego między starym sceptykiem, zrzędą, a zwyczajną
niewypierzoną gęsią, kiedy jej wesoło... (Miała właściwie po mnie przyjechać Eliza, ale
jak zwykle coś jej stanęło na przeszkodzie, więc pojechałam sama). Chciałam lać wosk,
ale orzekła, że to nieważne, bo to trzeba było wczoraj. Szkoda: bo jednak moja „kaczka
dziennikarska” się „sprawdziła”872. No ale wracam do moich Obcych ludzi. Potem trochę
jazzu w radio i spać.

2 XII 52, wtorek


Był u mnie wczoraj Teodor. Pozował mniej niż zawsze, a tryskał inteligencją jak rzadko.
Chłopak, postrzelony, „artysta”, a nawet trochę łgarz, ale nie do tego stopnia i nie w tej
formie, żeby go trzeba było wyrzucać z wolnej uczelni.
Nosił do strugania ołówków finkę pożyczoną od kolegi – nożownik. Powiedział: „Nie
śpiesz się, Joanno, do ZMP. Rozejrzyj się najpierw” – sianie propagandy
antyorganizacyjnej. Oto jak mu się przysłużyli koledzy, „gorliwcy”.
Zresztą teraz jakoś sobie radzi, mieszka z rodzicami, pracuje w papieroplastyce.
Podobno ma możność jeszcze studiować, a w prywatnej rozmowie z Litwinem wyjaś​nił mu
prawdziwą stronę swego „bandytyzmu”. Nie o to jednak chodzi.
Wczoraj miała miejsce między mną a Leszkiem Wolskim rozmowa, której fragmenty
przytoczę:
– Leszek, ukłon od Teodora!
– Słuchaj, jak się z nim zobaczysz, to powiedz, że mu nos rozkwaszę! (Chodziło o sweter
pożyczony przez Teodora i nieoddany – zresztą świństwo rzeczywiście).
– Za co?
– Za ukłony – wtrącił z głupawym uśmiechem Mazurek.
– Wiesz, wystarczająca ilość osób próbowała robić na nim karierę – dostał „za swoje”.
Aż zanadto. Nie zasługuje na taką odpowiedź na ukłony – odcięłam.
Wyszliśmy razem. Leszek był wyraźnie zły.
– Aga, Szczepański to bandyta. Z gruntu zdemoralizowany chłopak.
– Prędko zmieniasz zdanie. Nie zaprzeczam wszystkich [!] jego wad, ale sąd Twój –
chyba nieco za „pochopny”. Kiedyś byłeś zapalonym zwolennikiem jego „stylu”.
– Ja wiem o nim takie rzeczy, o których przedtym [!] pojęcia nie miałem.
– Być może, ja nie wiem. A jeżeli słyszałam o nich – to niepoparte [!] dowodem.
I tak dalej, i tak dalej. Wreszcie rozmowa przybrała charakter bardziej ogólny:
– Wiesz, ludzie tyle lat walczyli o „wolność”. I dlatego teraz należy mieć „zamknięte
usta”, nie wolno mieć zastrzeżeń. Nie wolno przypuszczać, że nie tylko jedna droga
wiedzie do komunizmu?
– Droga do komunizmu jest tylko jedna – dyktatura proletariatu i... i trzeba się z pewnymi
rzeczami pogodzić.
– A jeżeli się nie chce pogodzić?
– Dla takich ludzi nie ma miejsca na dziennikarstwie. To jest wydział wychowujący... itd.
w tym stylu.
– Słuchaj, słyszałam te rzeczy od wielu ludzi. Rozumiem i wierzę w ich szczerość, choć
czy się zgadzam – możemy dyskutować. Ale Ty teraz nie wypowiadasz swego zdania.
– Mówię tak, jak jest.
– Ale nie to, co myślisz.
– Mówię to, co myślę – zaczął się pienić.
A potem:
– Ty Aga w ogóle nie zdajesz sobie sprawy z wielu rzeczy. Na uczelni zachowujesz się
jak dziecko. Myślisz, że ludzie mówią tylko do Ciebie. A tymczasem mówi się i o Tobie –
na każdym zebraniu partyjnym – i wiedz, że twoja pozycja na dziennikarstwie jest bardzo
zachwiana. I ty doprowadzisz do tego, że źle to się dla ciebie skończy.
Śmiałam się – cicho i złośliwie. Czułam satysfakcję. To nie dla mnie się źle skończy – to
się źle skończyło dla Leszka. Ratuje się w znany sposób wszelkich łapserdaków – usiłuje
wyciągnąć się z „topieli” po cudzych głowach. Ale to obrzydliwie śliska droga.
Leszek – elegancki, drobny chłopak ze złym błyskiem w oczach. „Lew salonu”, bywalec
knajp warszawskich i – poza na komunizm.
Hm, ciekawe jak się czuje człowiek, kiedy zaczyna wyłazić z niego wielka świnia.
Taka Joanna, Leszek – cóż, czasem od drobnych świństw i donosów dochodzi się do
wielkiej dyplomacji. Może wyrośnie z którego jaki Talleyrand873. Ale to nie jest rodzaj
wielkości godny pozazdroszczenia. A teraz moje sprawy: więc o co chodzi? Że się
swobodnie wypowiadam, zresztą nie narzucając się nikomu ze swymi „herezjami”...
Myślą, że boję się zebrania partyjnego. Że siłą da się zmienić kierunek moich myśli. To się
nie da zrobić. Nie otrzymam pełnej wolności – wezmę ją sobie sama. Choćby to miało
naprawdę trwać bardzo krótko.

Mam taki „kolektyw” – Jurek D[ąbrowski], Zbyszek M[ejer] i Zbyszek S[marzewski].


Uczymy się razem w niedzielne przedpołudnia. Zdążyliśmy się już zżyć i polubić, a ja jako
„nauczycielka” – bardzo im odpowiadam. Tymczasem chce się do nas przyłączyć jeszcze
Anita Schneck – sympatyczna dziewczyna, bardzo „gorliwa”, ale... tępa przeraźliwie!!
A odmówić nie można. To strasznie męczy – uczyć absolutnie tępych ludzi.

Jestem wściekła. Chodzi mi o to, żeby każdy człowiek mógł mieć swój własny plan
przewrócenia świata do góry nogami albo nie mieć wcale takiego planu, i żeby to tzw.
„władze” (czyli tych, którzy w danej chwili są „górą”) – gówno obchodziło. Żeby istniał
tylko jeden „zakaz” – zakaz zamachu na cudze życie: w ogóle żadna idea, żaden „genialny”
nawet plan, żadne „w imię” i „dla” nie jest godne kropli ludzkiej krwi ani „jednego”
okrzyku przerażenia. Jest taka „burżuazyjna” definicja wolności:
„Wolność jest to możliwość robienia wszystkiego, co nie godzi w poczucie wolności
drugiego człowieka”.
Jeździć na karuzeli, łazić po drzewach, gadać głupstwa, mieć 1150 zdań na każdy temat,
gwizdać, gwizdać, gwizdać!! – to wszystko ma być wolno.
I cholera mnie bierze, bo nie jest wolno. Ludzie się nawet nie buntują. Ludzie lubią być
ograniczeni. Dziesięcioma przykazaniami, cenzurą, uzbrojoną łapą, cudzą ideologią
popartą pięścią...
Strach, cholera, jest ojcem szacunku.
3 XII 1952
No, no, no, ale się podenerwowałam. Jakby mnie naprawdę obchodziło to, co mi wolno,
a nie jakbym i tak robiła, co mi się podoba. Śmiszna to ja jestem.
Co najważniejsze to to, że nareszcie cała „diabelska machina” adapterowo-radiowo-
głośnikowa jest znowu wmontowana (oczywiście w innym układzie – adapter w ścianie,
radio w kącie, głośniki pod oknem) i można grać jazz, że aż ha! Właśnie czekam na Jędrka
i Bogdana i Janusza874 – mamy „oblewać” tę „instytucję”.
À propos długich słów – nacjonalistyczno-burżuazyjno-syjonistyczna... uf, itd. banda
w Czechosłowacji została w humanitarny, demokratyczny sposób zlikwidowana875 i było
na ten temat dużo artykułów wstępnych i różnych innych niepotrzebnych rzeczy. Ale nie o to
mi chodzi – chodzi o to, że w związku z tym są cholerne „zaostrzenia” i mogę nie móc
jechać do Wiednia. Psiakrrrrew!

Właśnie przed chwilą był Jędrek i poleciał po Bogdana, bo mu nie mógł wcześ​niej
powiedzieć o dzisiejszym „zebraniu”. Zaraz się wszyscy zwalą i będziemy „jeść, pić, lulki
palić” i zaczną się „tańce, hulanki, swawola”876.
Na razie nie mam co robić, więc sobie popiszę o tym i owym.
Wczoraj po jakimś beznadziejnym konkursie piosenek gadałam trochę z Kaliną (taka
sympatyczna, niegłupia dziewczyna od nas z sekcji, sportsmenka – gra w siatkę, skacze),
poczem zaczęłam wybierać się do wyjścia. Wtedy podszedł Edek S[obczak] i spytał, „czy
już idę i w którą stronę itd.”. Szłam, i to w dodatku w „dobrą” stronę, więc poszliśmy
razem. Z niego jest uroczy chłopak – opowiadał, zagadnięty, o Francji i wszystkim, co
francuskie – o kolegach, o stosunkach, i ludziach w ogóle, o teatrze, o... no o różnościach.
Mówi niezbyt składnie i [z] okropnym polskim akcentem, ale ma wcale bogaty słownik,
rażących błędów nie robi i mówi tak jakoś bardzo po prostu miło.
Zagadaliśmy się o różnościach i zaciągnął mnie, żeby do samej Marszałkowskiej iść
piechotą.
Podoba mi się chłopaczyna.
A dzisiaj Hanka powiedziała mi, robiąc porozumiewawcze oko: „Aleście się
z »Francuzikiem« dobrali. Do ciebie »kolejka«, do niego też...”.
Śmiałam się serdecznie: nie mam zamiaru nikomu przeszkadzać ani nikogo łowić
w „sercowe” sieci. To, jak każdy sport czy też hazard, nie zawsze pociąga. Zresztą –
zobaczymy.
O, przyszli.

4 XII 1952, czwartek


Wczoraj był taki miły, ciepły wieczór, niepozbawiony jednak kilku „zgrzytów”. A było
tak:
Graliśmy jazz, piliśmy wino, gadaliśmy o rozmaitościach. Bogdan oblał właśnie jakieś
colloquium, co zupełnie nie przeszkadzało mu być „jak zawsze” w dobrym humorze.
Pletliśmy więc, co popadnie i byliśmy zadowoleni, że nam ze sobą dobrze. Wreszcie
strzeliło nam coś do głowy i zaczęliśmy snuć plany świątecznych i karnawałowych
„potańców”. Zahaczyliśmy tak o „sylwestra”. Wspominałam coś o tym, że to jest dzień,
kiedy każdy ma masę okazji, żeby iść się pobawić, ale w końcu zdecydowaliśmy: „że to
jednak nie to, że tradycja, i że zawsze – razem to co innego”. To było bardzo przyjemne, bo
wytworzyło także takie „poczucie paki”, więc zaczęliśmy roztrząsać ewentualność
urządzenia „sylwestra” u mnie. Omówiliśmy związane z tym rzeczy i przeszliśmy do
istotnej sprawy – sprawy gości. No więc oczywiście „my” z odpowiednim
„dopasowaniem”. Janusz z Marylą, Bogdan i Andrzej – „postarają się” (ci, niewierni, mają
wciąż nowe „partnerki”). No i wreszcie – ja. Powiedziałam, że to trochę trudno się
zdecydować – wprowadzić do nas kogoś spoza „paki”. Nie wyobrażam sobie w tych
ramach żadnego z moich ewentualnych partnerów. I tu odezwał się Janusz:
– No więc nie masz nikogo takiego... takiego bliskiego, z kim chciałabyś się bawić,
w kim się kochasz czy coś takiego?
– Wyobraź sobie, że nie.
Śmiałam się, żartowałam na temat „wdzięczności” za Januszową troskliwość, wreszcie
powiedziałam, że w każdym razie się o kogoś „postaram” jak Andrzej i Bogdan. Ale temat
wciąż wracał. Wreszcie Janusz „rzucił” mimochodem.
– Przyprowadź Staszka Kowalskiego.
Masa odruchów oburzenia z mojej strony – ja, Staszka, skąd! itd., jak zawsze.
Mimo protestów ze strony Bogdana, Janusz prowokuje mnie nadal. Stawiam sprawę po
prostu: Tak, to prawda, mimo ciągłych prób i zrywań, nie mogę się definitywnie
„odczepić” od Stacha. No ale w każdym razie bawić się z nim nie lubię. Sprawa niby
załatwiona, ale Janusz nie zrezygnuje z tematu. Mówi, że to nieprawda, że ja ciągle
„zrywam” ze Stachem, że my oboje tak „nie możemy” się odczepić. Wreszcie powiada:
„I zobaczysz, że wy się jeszcze pobierzecie!”. Parskam śmiechem, protestuję, godzę się
łatwo na zakład (!), Bogdan „przecina”.
Temat, mimo wszystko, od czasu do czasu jeszcze wraca. Janusz występuje w męczącej
dla otoczenia pozie znawcy (bardzo tajemniczego) spraw Staszkowych i moich. Usiłuję to
i owo sprostować, Bogdan i Andrzej „zmieniają temat”. Chociaż wszystko nie jest istotne,
to zaczynam zdawać sobie sprawę, że Janusz, będąc przez pół roku w klubie i na obozie,
rzeczywiście się w tych sprawach trochę orientuje. Na gwałt przypominam sobie stosunki
w trójkącie Stach-ja-Janusz i odtwarzam możliwość rozmowy „wyjaśniającej”, w której
zapewne Stach wystarczająco zrozumiale „wytłumaczył” Januszowi nasze stosunki i jego
w nich zbędność. To zaczyna być naprawdę męczące, tym bardziej że nierozwiązana dotąd
sprawa Stacha zaczyna palić i przeszkadzać jak zadraśnięte skaleczenie. Bogdan nastawia
kojącą nerwy płytę, nastrój powraca do normy. Jest bałaganiarsko i wesoło. Mówimy coś
o naszym stylu, o tym, że coraz bardziej się zżywamy, i że coraz trudniej „dopasować” do
nas kogoś z zewnątrz. Jednocześnie wszystkie oczy mówią co innego, ja myślę, jak bardzo
trudno jest przyjaźnić się we czwórkę, a Janusz (to widać) przeżuwa swoją złośliwą
satysfakcję.
Jednocześnie we mnie „gdzieś głęboko coś tam gada”, że bardzo, bardzo chciałabym móc
jeszcze chociaż raz bawić się z Januszem i że to naprawdę bardzo, bardzo szkoda, że to
niemożliwe.
Rozchodzimy się bardzo późno, zadowoleni i rozbrykani. Janusz unosi ze sobą swoją
złośliwą satysfakcję, a Bogdan – krytyczny uśmiech i prostoduszną uwagę: „Aleś ty głupi,
Januszku” – pod którą kryje się nie wiadomo co. Jak to zawsze u Bogdana.
I oczy mu się śmieją, gdy mówi: „Jeżeli coś wiesz, to albo nie mów o tym wcale, albo
powiedz od razu wszystko. Tak jest najlżej – dla ciebie i dla innych”.

No i tak – znowu stanęła „sprawa Stacha”. Ja bym sobie najchętniej Staszka gdzieś tak
schowała „na zapas”. Kiedy już wszystko zawiedzie, kiedy okazuje się, że świat, ludzie
i wszystko do kupy wzięte jest bez sensu i nic nie warte, wtedy dobrze jest się po prostu
przytulić do Stacha i o niczym nie myśleć. No ale to nie jest uczciwe, ludzkie postawienie
sprawy. Ja „tej sprawy” zresztą nigdy „uczciwie nie stawiałam”, inaczej nigdy bym
w ogóle nie dawała nadziei Stachowi. Wiedziałam zawsze, że go nie kocham – i wtedy,
kiedy kochałam Jerzego, i wtedy, kiedy mi się zdawało, że kocham jeszcze Jerzego,
i później, kiedy po prostu nie kochałam nikogo. Na samym początku rzecz stała o tyle
uczciwie, że Stach po prostu „wiedział” o Jerzym. Ale później? To ciągłe „struganie
wariata”, „znęcanie się” nad nim („Stach jest jedynym człowiekiem, który ma prawo
powiedzieć, że jestem zła” – „ja”, kiedyś tam), te nawroty uczciwości – „zerwania”
i późniejsze ciągłe „powroty” (o, słabości woli!!!)... To jest jedno wielki świństwo
spowodowane kilkoma czynnikami: 1) zmysły, 2) idiotyczna ambicja, 3) brak woli, 4)
zwyczajna histeria, chwiejność do absurdu.
Stach powiada, że się przyzwyczaił do moich krętactw. Że go już nie boli. Że „obojętne”
etc. A przecież on mnie kocha i to jest właśnie okropne. Kiedyś ktoś tam powiedział, że
„Stach K[owalski] jest tyle tylko wart i ciekawy, że był kochankiem Agi”. Stach
dowiedział się skądś o tym, bardzo go to ubodło i jakoś się odtąd hamuje. Ale też ma
napady wściekłości, wszyscy się z niego śmieją, a ja postępuję tak samo głupio i źle jak
zawsze. I nie umiem odejść. Umiem się tylko oddalać. Tak prawdę powiedziawszy, to już
zahacza o najprostszą ludzką moralność. I nie tylko „zahacza” – zawsze „zahaczało”. Nigdy
przecież nie miałam w stosunkach z kolegami żadnych skrupułów ze względu na Stacha.
W wypadku Waldka mogłam myśleć o Alinie, mieć na ten temat szereg refleksji i obaw, ale
Stach – ten jest zawsze jakoś „na marginesie”. Istnieje tylko o tyle, o ile [!] istnieje realnie.
Strasznie siebie w tej chwili nie lubię. Gdybym przeczytała podobną historię o jakiejś
książkowej bohaterce, to obawiam się, że jedynym uczuciem, jakim byłabym zdolna ją
obdarzyć, byłaby pogarda.

5 XII 52, piątek


Nie mam humoru. Tak jakoś „ni w pięć, ni w dziesięć...”. Dzieją się rozmaite głupstewka,
nic ciekawego. Czasem nasuwają się jakieś refleksje – też nic ciekawego. Popiszę trochę,
może się wygadam.
Wczoraj było jakieś niepoważne colloquium z marksizmu. Rano przyszła do mnie kupa
ludzi (Hanka P[roksza] – nasza „starościna”, istota, do której czuję masę sympatii; Anita
i cały mój „kolektyw”) i „referowałam” im „zagadnienia”. No a po południu pisaliśmy to
colloquium – z podręcznikiem i „pomocami naukowymi”. Mimo to Zbyszek Mejer okropnie
się zdenerwował i bałam się, że naprawdę nic nie napisze. Ja sama napisałam to i owo
bardzo prędko i poszłam do ciotki Baśki na imieniny. Myślałam, że źle zrobiłam,
zostawiając Zbyszka tak samego z jego nerwami i zadowolonym z siebie i swojego
„dzieła” Jurkiem, ale znowu gdybym ja mu nawet całość napisała, to groziłoby to
załamaniem: Zbyszek i tak wyobraża sobie, że jest bardzo niezdolny (niesłusznie), a teraz
przypuszczałby, że na nic go w ogóle nie stać.
U Barbary nic godnego uwagi, poza tzw. „wyżerką”, nie było. Czasem zastanawiam się,
dlaczego dorośli ludzie ze sfer inteligenckich uważają się za tak bardzo „na poziomie”,
kiedy w tzw. rozmowie towarzyskiej ograniczają się do plecenia banałów, opowiadania
niedowcipnych anegdotek i uwag kulinarnych (to szczególnie niewiasty). Pod tym
względem (jak zresztą pod wieloma innymi) dużo ciekawsza jest młodzież (nawet taka
szczeniakowata, w moim wieku); artyści – ci obgryzają kurze gnaty, a przy tym dyskutują
o tysiącach rozmaitości i gadają kawały, że aż ha!
Co muszę przyznać marksizmowi to fakt, że w pewnych sferach wykształconego
mieszczaństwa jest przeraźliwie duszno i bez sensu. Drepczą w miejscu, niosąc ze sobą
swoją wiedzę, którą sprzedają na kila i na deka. Gdyby takiemu usiłować nadać trochę
rozmachu, to rozleciałby się i zostałaby kupka kurzu.

Zastanawiam się czasem (szczególnie, kiedy Marek na wykładach jęczy z nudów


i ziewa), czy to całe dziennikarstwo spełnia moje „marzenia”. Otóż nie, nie i jeszcze raz
nie!
Taki marksizm: Interesuje mnie tylko wtedy, gdy zahacza o filozofię. Ale bolszewickie
zjazdy partyjne są mi osobiście najzupełniej obojętne i przyznam się szczerze, że dlatego
tylko w ogóle „raczę pamiętać” o ich istnieniu, żeby móc być „asem” na ćwiczeniach (to
idiotyzm, z którego nigdy nie wyrosnę). To samo dzieje się częściowo z teorią państwa
i prawa i innymi przedmiotami. Rzecz fascynująca w książkach (też nie wszystkich) –
historia ma w wydaniu pani Pietrzak-Pawłowskiej877 właściwości środka nasennego,
a zagadnienia techniki drukarskiej nie wzbudzają we mnie cienia uczucia. Z „prasy
brytyjskiej” dowiedziałam się, że pismo takie i takie jest przedsiębiorstwem
kapitalistycznym, a na ćwiczeniach dziennikarskich – że ilość [!] znaków drukarskich
w jednym wierszu wynosi 30 czy coś takiego.
Gdybym miała ochotę być drukarzem, to bym poszła do szkoły poligraficznej. Gdybym
miała ochotę przez całe życie nic nie robić, tylko mówić o tym, jak należy budować
socjalizm, i co kto kiedy o tym sądził – to bym uczęszczała do szkoły partyjnej rozmaitych
stopni. Ale jak chcę się uczyć o literaturze, o filmie, o sztuce pisania... W tym celu mam
konwersatorium – co 2 tygodnie. No i – 3 czekające mnie lata studiów. Tam dopiero będzie
ta namiastka tego, co mi się „marzy”.
Eeeeee tam...
Dalej: przypuszczałam, że „studia” to będzie nauka. Że znajdą się rzeczy trudne, nad
którymi warto się zastanowić. Tymczasem to jest wszystko łatwizna, którą wystarczy
przewertować w czasie ćwiczeń, żeby za chwilę być „kozakiem” i słyszeć o sobie
denerwującą opinię – „Och, jakaż to obkuta, wszechwiedząca istota”.
Ja sobie zdaję sprawę z tego, że jestem zdolna. Może nawet bardzo zdolna. Ale nie
jestem jakimś geniuszem „ponad poziomy” wylatującym i wydaje mi się, że także
nieciekawe łatwizny to naprawdę okropna piła. Rozumiem dobrze, że to, czy będę kiedyś
pisać, zależy przede wszystkim nie od „studiów”, ale od tego, czy wylizie ze mnie jakiś
talencik, czy nie, ale dlaczego mam się 4 lata nudzić?!
Przecież te nasze studia są, jak dotąd, jednym wielkim rozwinięciem wykładów
z marksizmu + techniczne rzeczy.

Właściwie dopiero teraz, kiedy wyłuszczyłam swoje rozczarowania na ten temat,


zaczynam rozumieć, co odczuwa w związku z tym Marek K[ubera], kiedy tak ciągle narzeka
na te „nudy”. Przecież ja mam masę „kumpli” i wesoły dom, całą kupę rozmaitych
zainteresowań, pływanie itd., co razem wzięte pozwala mi w ogóle nie zajmować się
uniwersyteckimi sprawami. A Marek to wszystko, co ja „mam”, zostawił w tym swoim
Stargardzie (bądź co bądź, nawet w Stargardzie żyć można, jak kto umie) i pożera go zmora
uniwersyteckiej nudy. Łazi, biedaczyna, z zebrania na wykład i z wykładu na zebranie, żyć
nie ma kiedy i jeszcze jest w dobrym humorze. Wścieka się czasami, ale też niedługo – jest
bardzo cierpliwy.
Cholera, takie to wszystko pokręcone i bez sensu... Życie zachorowało na anemię – nie
ma kolorów.
Klituś bajduś. Pióro mi się psuje. Idę spać. Chciałabym, żeby coś się wydarzyło.
Ale tak naprawdę – coś mocnego, pociągającego za sobą „nową epokę” albo coś w tym
rodzaju. To nie jest spleen. To jest brak tematów do myślenia i do pisania.

Chciałabym pisywać do jakiejś gazety – ale nie jako korespondent robotniczo-chłopski,


ale jako „literat”, a na to nie mam danych. Szkoda.
Aaaaa...

Chciałabym teraz być ze Staszkiem. Przytulić się i usnąć w ciepłych Misiowych


ramionach.
Albo zjeść ogrooomną melbę z kremem i owocami. Albo wyruszyć z ojcem w podróż
dookoła świata.
A w ogóle to strasznie bym chciała napisać kiedyś kupę książek – wesołych i dobrych,
które by udowodniły różnym zakutym łbom, że nie w poważnym „marsie” na czole tkwi
sekret szczęścia i mądrości. I że szczęście to normalne, ludzkie samopoczucie, a nie
abstrakcyjna kategoria filozoficzna, jak utrzymują ci, którzy uparli się być oryginalni i to
akurat dlatego, że są nieszczęśliwi.
Jem jabłka, które mocno pachną latem. Jak daleko do lata!
6 XII 52 r., sobota
Dzisiaj są „mikołajki”, ale nikt tego nie zauważył. Na ulicach leży chrupiący bieluśki
śnieg. Przywieźli pierwsze choinki, a na wystawach pełno świątecznych cacek. Dzieciaki
się cieszą, że dostaną coś na „mikołajki”.
A my mamy seminarium z XIX Zjazdu. Sama prędko powiedziałam to i owo, a teraz
nudzę się wraz z innymi, słuchając jak tow. Sławinowa mówi swoje. Potem będzie jeszcze
jakiś referat i jeszcze jakiś, i dyskusja, i po trzech godzinach dopiero – koniec. O rany, co
tu robić?!! Przecież nie można pisać do końca tych bzdurek, bo wszyscy patrzą i „w ogóle”.

8 XII 52 r., poniedziałek


Poniedziałki są szare i zmęczone.

W sobotę po tym „pasjonującym” szkoleniu byłam u Hanki P[rokszy] w Dziekance


i gadałyśmy sobie o różnościach, obie w cudownych humorach. Urocza dziewczyna z tej
Hanki. W domu było ciepło i dużo słodyczy – „mikołajki”. W niedzielę przed południem
uczyliśmy się we dwójkę (Zbyszek Smarzewski akurat kręcił film w Łodzi). Pod koniec
przyszli Andrzej z Januszem i robiliśmy rzeczy z nauką absolutnie niezwiązane. Oni się
bardzo polubili – te chłopaki „z kolektywu” i moi „Trzej Muszkieterowie” („trzeciego”
wczoraj nie było, bo się musi czegoś tam gwałtownie uczyć).
Wieczorem byliśmy na potańcu u Heńka (kolega Januszka z farmacji). Było pijanie
i roztańczenie, trochę za duszno. Towarzystwo, poza nami, raczej nieciekawe. Za dużo się
„kochali”, a za mało tańczyli, a ja tego (w bardzo dużym stopniu) nie lubię. „Śmiszna
rzecz” – z kim tylko rozmawiałam, okazywało się, że zna mnóstwo moich znajomych,
szczególnie pływaków (Michał, Śliwa, Wieśka, Kira, Szafsko...). Andrzej i ja mieliśmy
bardzo dobre humory. Janusz i Marylka kochali się w ciemnych kątach i mało ich było
widać.
Wracając we trójkę do domu, gadaliśmy o Januszu i Maryli. Janusz powiada:
– Ja już mam jej dosyć, naprawdę. Tylko nie wiem, no... nie umiem tego „załatwić”.
– A więc, Januszku – analogiczna sytuacja. Po co więc było tak mnie surowo
„krytykować”. Sam teraz widzisz, jak trudno się „odczepić” od człowieka, do którego się
przyzwyczaiło i może nawet trochę – kochało.
– Ale u ciebie to trwa tyle czasu!
– Zobaczymy, jak długo potrwa u ciebie.
Nawiasem mówiąc, ja osobiście wolę, żeby Januszek „chodził” z Marylką niż
z kimkolwiek innym. Oni (wszyscy) „ostatnio” mają manię na punkcie tzw. „strasznej
pikiety” – to im imponuje. Wiedzą, że dziewczyna głupia i pusta, aż strach, ale do tańca –
w sam raz. Nie upieram się, że poza Marylki ładną buźką i (tymi) zaletami kryje się jakaś
„głębia”. Ale z niej jest miła, subtelna, umiejąca się (gdy chce) zachować dziewczyna.
A Januszka stać na jakieś przeraźliwe straszydło w „zamszach”. Całe szczęście, że oni nie
podlegają wpływom swoich parkietowych „dam” i w ogóle niewiele sobie z nich robią.
Bo „bikiniarskie” wyczyny „Trzech Muszkieterów” mają masę młodzieńczego „uroku”.
Ale gdyby poza tym ich sposobem „bycia i życia” nie kryły się te prawdziwe wartości i ta
cała ich cudowna „świeżość” wewnętrzna – to byliby „paką” zwyczajnych zwariowanych
łobuziaków, godnych swoich „dam”.
No ale szczęściem tak nie jest i uwielbiam „chuliganów” za to, że są właśnie tacy, jacy
są.
Rzecz osobista: strrrasznie bym chciała bawić się w „sylwestra” z Januszkiem. Ale to się
niestety (!!!) nie uda.
Oni są strasznie ciekawi, jakiego „męża” sobie przyprowadzę. Ano zobaczymy – ja sama
też jestem bardzo ciekawa.

Wczoraj na potańcu rozmawiałam z niejakim Mariuszem Wolińskim. Jegomość przyjechał


z Francji i zna naszego Edka Sobczaka. Mieszkali razem w 17-tej dzielnicy i łazili do
jednej budy.
Jaki ten światek mały – aż strach.
Są nudne ćwiczenia z marksizmu. Dlatego tak bzdurnie piszę – sprzyja temu nastrój
otoczenia.
Na dworzu [!] bardzo szaro. Szyby mokre, matowe. Pali się mdłe i jaskrawożółte światło
elektryczne, które zabarwia wszystko na jednakowy kolor – kolor nudy. Głosy wsiąkają
w przestrzeń jak w szary zniszczony filc.
Bezbarwnie.

12 XII 1952, piątek


Pisałam tę recenzję bardzo pod wrażeniem, a jednak wyszło tak chłodno.
Prawdopodobnie dlatego, że nie panuję całkowicie nad operowaniem słowami, które
wyrażają to wrażenie. Ostrze słów wyrażających uczucie stępiało i coraz trudniej wyrazić
to, co się czuje. Literatura przeszła od prostych, krótkich określeń do barokowych
zawijasów i wyolbrzymień, a gdy te z kolei straciły swoją wartość emocjonalną – nastąpił
nawrót do prostoty. Ale jest to nawrót do prostoty odmiennej jakościowo w stosunku do
swojej „poprzedniczki”. Do wyrafinowanej prostoty kulturalnego pisarza i wybrednego
odbiorcy. To trudne.

Czytam Próbę autobiografii878 Wellsa.


Co uderza w tej książce jednego z najmądrzejszych ludzi, to niezwykła umiejętność
i precyzja w oddaniu procesów rozgrywających się w ludzkich „wnętrzach”. Zanalizować
zawikłane „pojęcia” trzyletniego dzieciaka, przejść od nich do poglądów i ich ewolucji
dwudziestoletniego młodzieńca, wszystkie te przejścia omówić w zestawieniu z rozwojem
psychiki jednostki w ogóle, z warunkami w jakich zachodzą – to jest sztuka! I to się
Wellsowi udaje.
Żywe i ciekawe przez ich codzienną aktualność są poglądy Wellsa na kwestie
ekonomiczne i społeczne. Wells obala wszystkie autorytety – przyjęte, takie jak Bóg, król,
wieczysty porządek, i nieprzyjęte (a jednak autorytety) – takie jak Marks i jego zwolennicy.
Z grubsza biorąc, Wells powiada tak: ze względów takich a takich (tu przytacza to, co my
obecnie kwalifikujemy jako sprzeczności kapitalizmu i ich skutki) należy przebudować
społeczeństwo. Przebudować, ale nie burzyć dotychczasowy [!] porządek, a na jego bazie
budować nowy, lepszy ład. Nie rewolucja, a oddziaływanie coraz szersze kręgi
zataczającej oświaty i kultury, nie walka klas, a dobrowolne przejście od społeczeństwa
ludzi wzajemnie się zwalczających do ogólnoświatowego państwa ludzi mądrych
i wykształconych. Nie dyktatura proletariatu, a wspólnota wolnych ludzi rządzonych przez
elitę intelektualną tego ogólnoświatowego państwa.
To jest piękne, mądre i nawet uzasadnione. I sama się ku temu skłaniam. Ale zdaję sobie
sprawę z jednej rzeczy: Takie zrozumienie i rozwiązanie zagadnień odpowiada mi dlatego,
że mi się osobiście podoba, że „chciałabym, żeby tak mogło być”. Ale nie jestem
przekonana o słuszności takiego poglądu. Marks mówi o rewolucji, która pachnie krwią,
burzeniem i hołotą i dlatego mi się nie podoba, ale której konieczności mądrzy ludzie mi
niemalże matematycznie dowiedli (Lenin).
Jestem zdania Wellsa, ale nie jestem gotowa ręczyć, że to nie jest utopia.
Tym bardziej że zbrodnie amerykańskie w Korei bynajmniej nie wskazują na chylenie się
starego poczciwego wszechświata ku opartemu na mądrości i prawdzie ogólnoświatowemu
państwu wolnych ludzi.
Tyle o tym pisałam, gdyż to jest zagadnienie nurtujące zarówno Wellsa, jak i mnie. Jego
kłopoty związane z utrzymaniem się przy życiu – prostą codzienną egzystencją, sprawy
życia płciowego i tzw. życie osobiste są mi bardzo obce. Czytam, odczuwam, rozumiem,
nie dzielę.
Mistrzostwo Wellsa w oddawaniu procesów psychicznych człowieka działa na mnie
oszałamiająco.
Skoro już zaczęłam mówić o Wellsie przez aspekt siebie jako odbiorcy, to wspomnę
jeszcze o jednym: Wells, opisując swoje czasy studenckie, z wielkim naciskiem podkreśla,
że jego ówczesne życie prywatne stanowiło jedynie tło (i to niezmiernie mało istotne tło)
jego zainteresowań naukowych, poglądów i ich zmian. Osobiście u siebie tego nie
dostrzegam. Zagadnienia te zajmują u mnie miejsce równorzędne, jeśli nie z przewagą
emocjonalnego znaczenia „spraw osobistych”. Pozornie prostą odpowiedź „głupia gęś lat
16-tu, to nie Wells” komplikuje fakt, że 20-letni Wells, mimo swych dysertacji
filozoficznych, nie był przecie tym człowiekiem, który w r. 1933 napisał ostatnią ze swych
mądrych książek. Ponieważ ponadto obserwuję podobny (jeśli nie w jeszcze większym
stopniu – we wręcz odwrotnym od Wellsowskiego kierunku) objaw u wszystkich swoich
rówieśników: dlatego podejrzewam, że trudno byłoby mi się porozumieć z młodym
Wellsem – chudym i potarganym intelektualistą, nieumiejącym pływać, biegać ani skakać,
mimo zdolności do poważnych rozważań na temat czasu i przestrzeni oraz miejsca
człowieka „w tychże”.
Wells w tym wypadku reprezentuje ten rodzaj „nadczłowieczeństwa”, który wzbudza we
mnie podziw – ale nie zazdrość.
Wreszcie, rzecz ciekawa (ale już na marginesie): czytam ostatnio samych autorów
angielskich (Thackeray, Priestley – w sztuce i w powieści, Shaw879, Wells) i wszędzie
uderza ich „angielskość”. Nie umiałabym w tej chwili odpowiedzieć wyczerpująco,
„dlaczego”, ale faktem jest, że „angielskość” książki rzuca się w oczy i da się rozpoznać
w wypadku, kiedy czytelnik nie zna autora, już po przeczytaniu 3‒4 bardziej
charakterystycznych stron. Dotyczy to przede wszystkim opisów przedmiotów, środowisk
(gdzie najczęściej ludzi mierzy się kategoriami warunków, w których żyją, i to m.in.
powoduje, że są żywi, bo widzimy ich w działaniu i możemy obserwować jego skutki)
i wspomnień (przeszłość gra w „angielskości” ogromną rolę). Myślę, że snobistycznie
pojmowane przez Anglików poczucie odrębności Anglii i wszystkiego, co angielskie nie
jest w aż w tym stopniu przesadą, jak zwykło się sądzić. Właśnie dlatego, że Anglicy to
w swój „zarozumiały” sposób tak bardzo podkreślają.
Od Dickensa do Wellsa i Priestleya literatura angielska zmieniła się mniej niż
jakakolwiek inna literatura na świecie. A mimo to nie „powtarza się”, a wręcz przeciwnie
– potrafi sprostać wymaganiom angielskiego życia. Na tym m.in. polega jej urok i swoisty
wdzięk. Słowa są drogie i zawsze coś znaczą.

13 XII 52, sobota


Jest teraz konwersatorium literatury pięknej – Jackiewicza. Mówi on bardzo ciekawie,
żywo i dowcipnie. Odsłania „mechanizm tworzenia dzieła literackiego”, podkreślając
jednocześnie, że to wszystko razem nic nie znaczy, jeśli talentu nie ma. Jackiewicz „zgrywa
się” tylko o tyle, o ile [!] gest czy wtrącony dowcip lub anegdotka naprawdę zabarwiają
i upiększają wykład.
Zdaje się, że niegłupi chłop, ale nie chciałabym nigdy tak pisać jak on. Raczej tak jak
Broszkiewicz. Ale będę pisać „po swojemu”. Może dużo gorzej, może lepiej. Spróbować
trzeba.
O, teraz była przerwa i Jackiewicz 25 minut robił siusiu. Śmieliśmy się, że to prozaizm.

15 XII 52, poniedziałek


Wczoraj był „dobry, jasny dzionek”.
Wstałam trochę za późno i gnałam na AWF na mecz szczypiorniaka z polibudą. Od Alej
jechałam taksówką i miałam zabawną przygodę: szofer nie miał reszty z setki, nigdzie nie
mogłam jej zmienić i „umówiłam się z nim na miejscu postoju, a on „zabrał mi”
legitymację. Już na AWF-ie koleżanka obiecała mi to załatwić, ale do tej pory nie wiem,
czy się z tego „wywiązała”. To była bardzo „śmiszna sytuacja – jak się „uganiałam” za
osobą, która ma rozmienić „setkę” i nie mogłam znaleźć „chętnych”.
Meczu nie było – przeciwniczki się nie stawiły. Bardzo mi to było na rękę, bo mogłam
nie opuszczać treningu. Lubię pływać na AWF-ie.
Rozmawiałam w szatni z Aliną. Powiedziałam jej trochę o tym, że mi ostatnio tak czasem
„nijak” na duszy – i dlaczego. Rozmawiałyśmy niedługo, ale odczułam u Alki jakąś nutkę
szczerej „serdeczności” i rozumienia. Była mi wtedy bardzo bliska – choć, swoim
zwyczajem, nie umiałam tego okazać. A to, że na uczelni tak duszno i „szpiclowato” – to
fakt, męczący fakt. A poza tym – znowu „nie mam się czego złapać”. Ale to u mnie stara
historia. Zresztą żadna tragedia. Ot, zdarza się. „недуг, которого причину давно бы
отыскать пора”880... Po treningu wpadłam na mecz kosza Gwardia – Kolejarz. Ślicznie
grali. Widziałam się z Waldkiem. Mam na niego apetyt, jak Ewa na owoc zakazany. Ale
trzymam się. Nigdy mnie ta istota tak nie interesowała jak teraz, kiedy go sobie
„zabroniłam”.
W domu siedziałam niedługo i tyle, że wytłumaczyłam to i owo swojej „niedzielnej
szkółce” (Anita uczy się z nami; przyznam, że jest całkiem nieźle.)
Potem w okropnych – „wiszących” warunkach pognałam na eliminacje pływackie do
pucharu. Spóźniłam się strasznie – nawet na swoją ewentualną konkurencję. (100 B
wygrała Gryka przed Aliną i Rumkowską. Ja, szczególnie w mojej obecnej „formie”, nie
miałabym żadnych szans). Wszyscy nasi są już teraz w doskonałej formie: Leszek pobił
drugi raz rekord juniorów – 1:2,5!!!), Adam Derent – 200 B (!!!), Hanka – 3:20. Szczeniaki
– Krzysiek D. (1:32,8) i Kajtek (1:33 – motylem) – aż [!] ładnie pływały i cieszyłam się
razem z nimi jak szalona, mimo że mi zawsze przy takich okazjach ciężko na duszy.

Zguda („tatko”) powiada, że nie mając talentu, trzeba w pływanie włożyć tyle pracy, ile
ja nawet na obozach nie wkładam. A Alka mówi: „Jest jedna tylko rzecz, która ci »nie
wychodzi« – pływanie. I dlatego ci tak na niej »zależy«”. To wszystko racja. Ale przecież
i pływakom 10 razy lepszym ode mnie – tym, „którym wychodzi” – zależy na pływaniu
i żeby wciąż lepiej. A to tak człowieka opęta, że łatwo z wodą się rozstać nie można. Czy
ja wiem... nie żałuję.

Pierwszy raz w życiu nie cierpię człowieka – Joanny Sokołowskiej. Jej przechwałki
o „świetnym pływaniu” ilustrowane przez przegrane z nami wszystkimi, z Titką włącznie,
i całkowitym analfabetyzmem we wszystkich stylach poza żabą, jej kompromitacja ze
„skokami z trampoliny” (o których „de facto” pojęcia nie ma) – to idiotyzmy. Jej udział
donosicielski w sprawie Teodora, niepoparty w dodatku szczerymi poglądami, i kłamstwa
mniejszego i większego kalibru na każdym kroku – to świństwa.
Czasem, gdy jestem świadkiem jej popisów, mam ochotę rozdeptać ją jak obślizg​łą
ropuchę. (Głupie porównanie – przecież nie mam nic przeciwko ropuchom).

Trochę później
Jest wykład teorii państwa i prawa. Raczej nie uważam. Marek jedzie jutro do domu (ma
taki genialny pomysł z wzywającym go „natychmiast” telegramem). Szkoda, bo będzie bez
niego okrrropnie nudno (a jutro francuski i można się wygłupiać, że aż ha!), ale z drugiej
strony to dobrze – niech się cieszy.
On jest cudowny jegomość i lubię go jak rzadko kogo. Wesoło, wesoło, wesoło!! My
gadamy i wygłupiamy się; przed nami Joanna flirtuje ze Zbyszkiem S[marzewskim],
a niejaki śmieszny Edek Wróbel pisze do Marka sprośne listy. Jeżeli to jest prawda, co
piszę, to tam jest bardzo przyjemnie. Trala, bum, bum.
A przede mną siedzi taki facet, co się podobno we mnie buja, i maluje serca przebite
strzałą. O rany!!!!!!!!!

16 XII 52, wtorek


Staram się wyobrazić sobie atmosferę Bożego Narodzenia. Takiego Bożego Narodzenia,
jakie pamiętam z własnych smarkatych czasów, z książek dziecinnych i obrazków,
opowiadań dziadka i nastroju niektórych zaśnieżonych wieczorów. Bo dzisiejsze
zastąpienie Świąt przez Nowy Rok, a brodatego Mikołaja przez obcego Dziadka Mroza –
wcale do mnie nie przemawia. A więc – tradycja.
Noc wigilijna. Niebo jest jak z granatowego, lśniącego papieru, a na nim pełno wesoło
migających gwiazdek – złotych i ognistych. Śnieg z białego, skrzypiącego marcepanu otula
gałęzie drzew i miękko pierzynką ściele się u płóz mknących saneczek zaprzęgniętych
w białe myszki, szczury i skrzydlate pegazięta. Słychać tylko dzwoneczki sanek wesoło
wyśpiewujące melodie wigilijnych bajek. Przycupnięte przy drodze chałupki wyglądają jak
domki Baby Jagi z cukru i piernika. Śmieją się ciepłymi światełkami kwadratowych okien,
za którymi pstra i czekoladowa choinka cieszy rozkrzyczane dzieciaki. Rumiane
i nieznośne, na pół z lękiem, na pół radośnie zerkają w stronę drzwi: Zaraz przyjdzie
święty Mikołaj. W kąciku pod drzewkiem Święta Rodzina przyjmuje podarki.
„Stille Nacht, heilige Nacht...”881.
Jest ładnie. Życie ma 5 lat i rumiane buziaki.

17 XII 52, środa


Ich schreibe deutsch weil ich in eienem Gesselchaft sitzte, daß recht neugiericht ist. Ich
habe ihnen allen recht gern (M[arek] und seine Kameraden – Edek und Maciek, gute
Kampane). Es geht etwas recht langweiliges von – Geografie. Mann muss vom etwas mehr
interesantess denhen. Also, los: Am Montag kam W[aldemar] hier und mit mir ein wenig zu
plandern. Es war mir sehr angenehm, wen meine Kameradinen ihn beobachteten. Ich wer
sogar stolz. Wir gingen langsam nach Hause. Ich fühlte ’twas wichtiges, ob ich wollte es
nicht merken, daß ich ihm nichts zu sagen hatte. Wir sprächen allerlei Dummheiten – und
nicht Dummheiten, allerlei kann nicht ohneAngst, daß wir schweigen werden, weiter
sprechen. Wir kammen am Weichsel hinunter. Es war eine prächtige, geheimnisvolle Nacht:
Das Himmel grau und finster ohne einer Stern. Der Wind – wütend: Alle Teufel im Helle
halten alle Winde frei gelassen um Sie einen Jubel machen können. Es machte einen großen
Ausdrück auf mir. Ich sprach darum ein wenig, aber W[aldemar] kann es nicht so wie ich
verstehen. Er kann mir sprächen darvon daß es er möchte (ader möchte nicht) bei Wetter am
Meer sein, oder etwas ähnliches.
Trotzdem daß ich mir ihm keine wspólnej Sprache finden kann und sehr solten zu ihm
’twas fühle, ich werde es nicht enden: Ich bin neugierig. Ich weiß daß es nicht recht gegen
S[tanisław] und A[lina] ist – oder nicht ganz recht, aber ich kann nicht anders tun. Und das
sind doch keine wichtige Sachen: Mann kann jung, dumm und manchmals auch nicht zu
ehrlig sein wenn mann 16 Jahre alt ist882.

Ich möchte etwas schreiben können – ein Roman. Aber ich kann nicht. Schade. Ich bin
nicht unglücklich. Ich kann es sogar gut klaar machen. Aber glücklich bin ich auch nicht.
Universität, die Kameraden hier, Basia und mich die Kameraden S[tanisław] meine drei
Kompane – alles ist nicht so, wie ich möchte daß es sei. Manchmals sehnen es mir das es
alles so, wie früher, „in Ordnung” ist, die Sonne (wie am Sonntag) scheint prachtvoll und
das Herz singt. Aber nur manchmals. Oft scheint es mir das etwas „funktioniert” in mir
nicht so wie früher und wie ich möchte. Das die (es kommt von und vor) lätzte Monate
etwas in mir geändert halten. Das meine „unglückliche“ gefühle einen „reason” hatten. Aber
ich kann nicht autworten: was? und wo?883.

Как в дремлющих прудах, среди лесной глуши,


Так видим мы порой на дне людской души
И ясную лазурь, где проплывают тучи,
Где солнца луч скользит, беспечный и летучий
И тину черную, где мрак угрюмо спит,
Где злобных змей клубок невнятно шелестит884.
Wiktor Hugo

24 XII 1952, środa, Wigilia Bożego Narodzenia


Choinka jest nieduża, biała, bardzo milutka, pachnie. Na mieście sucho, słońce, dużo
ludzi – gwar. Sklepy pełne, wystawy bardzo kolorowe. Balony. Dzieciaki w spiczastych
kapturkach jak krasnale! Spacerują roześmiane i podniecone oczekiwaniem, przeszkadzają
w załatwieniu ostatnich sprawunków i cieszą się – to ich dzień. Na MDM-ie dużo słońca.
Więcej niż na całej szarej Marszałkowskiej. W kwiaciarniach tłumy. Mocno pachnie biały
bez. Cudnie.

W piątek padał gęsty, mokry śnieg. Pod nogami było czarne błoto, ale w górze ładnie:
wirujący puch w latarnianej smudze. Pożegnałam się z Markiem (pojechał do domu)
i poszłam na angielski. Było uroczyście jak nigdy: w hallu stała ogromna, oświetlona
lampkami (nie lubię – jak neony w stajence) choinka. Krzesła wszystkie zajęte, po kątach
nawet stoją liczni spóźnialscy. Trochę szumu, dostawianie krzeseł, wreszcie zjawia się
„grono” i dyrektor przemawia. Mówi ładną, prostą angielszczyzną. Życzenia, oklaski,
niezdecydowanie „thank you very much”885, kwiaty. Potem kolędy. Angielki śpiewają jak
egzaltowane dewotki, przy czym silnie drga im grdyka umieszczona jak luźna kulka
w pomarszczonej szyi. Lepiej więc patrzeć na drzewko i słuchać. Przez te 15 minut kolęd
zdążyłam zapomnieć o uniwersytecie i wszystkim, co z nim związane, poza Markiem (on,
w moim mniemaniu, nie należy do tego diabelskiego kręgu plotek i „nauki”).
W sobotę byłam na AM u Elizy. Wolałabym być z nią sama, ale znalazły się obie Jole,
których naraz nie było sposobu się pozbyć. Tym bardziej że Jolly S[amos] oblegała mnie ze
swymi kłopotami w związku z Jurkiem-Szafskiem.
W końcu zdążyłyśmy tylko trochę „razem” pobałaganić, pożyczyłyśmy sobie „wesołych
choinek” i rozeszłyśmy się. Zostałam z Jolly, która odprowadziła mnie do biblioteki i na
przystanek i cały czas gadałyśmy. Chodzi o to, że oni nie mogą z Jurkiem znaleźć
wspólnego języka („słoń i tęczowa bańka mydlana...”). Znając sprawę ze strony Jurka,
chciałam Jolly sprowokować do tego, żeby przerwała „rzecz całą”. Mówiłam, że jej
„nastu” adoratorów tym tylko różni się od Jurka, że oni zawsze tańczą w Joliny takt, a on
tylko czasami. Ona na to, że „trochę mam rację, a trochę nie” i w ogóle – co 5 minut inne
„zdanie” czy „decyzja”. Jej powiedzenie „a w ogóle zobaczę, jak ty to wyprostujesz”,
doprowadziło mnie do tego, że miałam ochotę tarzać się ze śmiechu. Co to ja jestem niańka
dla przystojnych studentek niewykwalifikowanych w miłości?!! Z Jolly opowiadań
i ambicji „w tej materii” wynika, że ma jakie takie doświadczenie...
Wieczór przesiedziałam u Szafska. Znowu się rozbił („przejechany” przez łyżwiarza na
lodzie) i ma nogę w gipsie. Rozmawialiśmy oczywiście dużo o Joli i dowiedziałam się
zabawnych rzeczy: u Jurka często przesiaduje jego przyjaciel Andrzej. Ten Andrzej często
rozmawiał zamiast Jurka z Jolą przez telefon, podając się za jego brata. Na domiar
wszystkiego, obaj mają podobne głosy, więc Jola potrafiła mówić z Andrzejem, myśląc, że
to Jurek i oba podłe chłopaczyska tarzały się ze śmiechu. A w ogóle te Joline telefony!
Podobno dzwoni i bredzi godzinami byle co, żeby nie milczeć, ale nie położy słuchawki,
a Jurek kona z nudów i braku konceptu. Ot mi „para”. Zresztą trzeba przyznać, że obojgu
„te rzeczy” humoru nie psują. Jurek plecie mi androny, kochany jak zawsze, a Jola wciąż
łowi nowych, „nieszczęśników”, aby Ci następni wisieli u jej sukni, gdy ona będzie
wisiała u słuchawki telefonicznej, dumając do Jurka, gdy ten będzie myślał o... oho, ja
wiem, czym – załóżmy, że o tym: „A w lecie złapię takiego szczupaka, żeby nie wiem co!
O!”.
Sprawdzone na tysięcznych przykładach (nie brak i mojego) francuskie powiedzenie: „Le
coq aime le poule, le poule aime le cochon – et c’est la vie”886.
Wieczorem rozmawiałam z mamą o różnościach (to znaczy ja gadałam – żeby rozmawiać
z Mamą, trzeba Jej najpierw „opowiedzieć”; więc opowiadam), m.in. o Janku B[anusze]
i przy tej okazji sformułowałam wreszcie swoje „za i przeciw”.
Janek przedstawia typ intelektuali… Stop! Nie wolno, on nienawidzi kiedy mu „ubliżać”
od intelektualistów. Jest „Człowiekiem”, malarzem (czy tam zadatkiem na malarza), ale nie
intelektualistą. To też jedna z cech jego... hm – intelektualizm. No więc to jest taki
jegomość, który splata w sobie najlepsze i najprawdziwsze tradycje cyganerii artystycznej,
wielkiej inteligencji i głęboko socjalistycznych przekonań. Hasło: „Bez lipy”, bez
efekciarstwa, bardzo po prostu. Rzecz najważniejsza, cel i istota – sztuka. Wróg –
„mieszczańskości” we wszystkich postaciach (począwszy od zwykłej, codziennej
drobiazgowości, aż do bomby atomowej stojącej na straży świata mieszczańskiego). Czego
w tym nie lubię, to tej ignorancji życia osobistego, a raczej przejawów życia osobistego
w postaci tzw. „codziennych kłopotów”. Gdybym z takim właśnie codziennym kłopotem
poszła do jakiejś dobrze mi życzącej „mieszczańskiej duszy”, poradziłaby mi ona w miarę
swych możliwości: „Wiesz, idź tu i tu. Spróbuj to tak i tak załatwić”. Tak by powiedziała
owa dusza, ale Janek? Janek by powiedział: kup sobie trąbkę albo fujarkę, albo jedź do
Honolulu. Próbowałam z nim nawet o tym rozmawiać. Mówiłam o tym jego reagowaniu na
szare ludzkie kłopoty swoim wiecznym „czy to nie wszystko jedno?”.
– Powiadasz, Jasiek, „czy to nie wszystko jedno?”. Albo: „Przecież to nie jest ważne”.
Ważne, według ciebie, jest tylko to, czy coś jest na przykład zielone w złote prążki.
– Wiesz, Jaguś, zielone w prążki... Hm, to wcale nie jest malarskie połączenie.
I pomyśleć, że on jest taki naprawdę, że nie ma w tym wszystkim za grosz pozy.
Gdyby tak, jak to Ludwik robił, podzielić życie na „życie” i „bycie” (podział według
mnie niesłuszny, bo sztuczny), a w rozdziale „życie” umieścić sztukę i wszystkie wyższe
„rzeczy ducha”, to uważam, że człowiek nigdy nie powinien całkowicie wynosić się
z jednego rozdziału do drugiego. Człowiek wykształcony i obdarzony pewną dozą talentu
stara się być: primo – oryginalny, secundo – „godny miana człowieka”. I unosi się zamiast
do atmosfery – do stratosfery, gdzie warunki życia są nieznośne, wreszcie jednak
przyzwyczaja się i czuje się tam „u siebie”, ale dla świata zjadaczy chleba staje się
dziwolągiem.
Nie żyjemy w okresie, gdy modnym było żyć poezją, a bohater nie kichał i nie robił
siusiu, ale i nasza epoka ma swoich typowych artystów – jednego bardziej oryginalnego
od drugiego, z którymi trudno się czasem dogadać.
Cała rzecz tkwi w przesadzie. W niewłaściwym użyciu, Boy już kiedyś o tym mądrze
mówił, nie pamiętam dosłownie, jak. Ojej, ale się zagalopowałam! Janek nie należy do
tych dziwolągów, którzy starają się być tacy czy inni. On jest już taki. I w ogóle dobry
chłopak. Niepotrzebne tyle hałasu koło pozy, kiedy jej nie ma. Jest tylko wzór dla pozerów.
Ale mnie chodzi o to, że właśnie sam ten „sposób istnienia” mi nie odpowiada. Prowadzi
do tego, że czysto ludzkie odruchy podciąga się pod miano jakiejś drobnomieszczańskości
– często niesłusznie. Myślę, że już najwyższy czas na to, żeby tzw. odbiorca wzleciał pod
„niebiosy”, a „twórca” – zrozumiał kłopoty odbiorcy. Inaczej się nie dogadają i obie strony
zawisną gdzieś w pobliżu człowieczeństwa. Tylko w pobliżu.
No ale skończmy z tymi rzeczami. Śmieszna jestem – zawsze zaczynam od tego, co mi się
podoba, a co nie, i w rezultacie dochodzę do jakichś „ogólnych” wniosków.
(Subiektywizm najczystszej wody {28 XII}).

Wczoraj był taki zwariowany, cudowny dzień. Od 10-tej rano siedzieli u mnie Janusz,
Andrzej i Janek Regulski (Rybka). Kręciliśmy sobie płyty i pletliśmy byle co – bardzo na
wesoło. Andrzej grzebał w książkach (znowu powołałam „do życia” moją bibliotekę,
robiąc w niedzielę „wielkie porządki”). Ni stąd, ni zowąd wpadła Figa. Szczęściem
Andrzejowi nie wpadło do głowy zakochać się „znowu”, a nawet żaden nowy pomysł
krwawej zemsty nie nasunął mu się, słowem – bez wrażeń. Figus zgrabny, świeży, wesoły –
jak zawsze. Nie wiadomo, czy to „żwawy kozaczek” lat 17-tu, czy okrzyczana „mała
kurtyzana”, żeby nie powiedzieć dosadniej. Opinia o Figusku nigdy nie wpływała na mój
stopień sympatii do niej – nie jest przestępstwem mieć gorącą krew. A fakt, że w swych
rozmowach Figus był szczerszy i uczciwszy niż np… ja – raczej tylko potęgował tę
sympatię. Figi „narwanie”, humor, niepoprawność, kłamstewka – nieszkodliwe i wesołe,
sprycik – to lubię. I cenię postawę, z jaką znosi cierpliwie wszystkie kary, ciosy itd., aby
broić nadal. Sprawa Andrzeja... Hm, to się nie nadaje do mojej krytyki – postępowałam
gorzej (bo w poważniejszych okolicznościach) i jeżeli potępiałam – to nigdy za surowo.
To, jak Andrzej przeżył swój pierwszy zawód, nie może być w żadnym wypadku miarą
oceny Figi. Doprowadziłoby to do absurdu – do uznania za swego rodzaju zbrodnię faktu,
że ktoś kogoś nie może pokochać albo że przestał kochać. Trudno, nieodwzajemnione
miłości lub chwile, gdy jedna ze stron „stygnie” – to są przykre czy też nawet tragiczne (jak
kto woli) sytuacje – bez sprawcy. Cierpiałam, kiedy Jerzy odszedł, ale nigdy nie miałam
o to do niego... pretensji. Inna rzecz, gdy się kogoś „dręczy i zwodzi”. No ale przecież nie
każdy flirt mierzy się miarą Otella i Desdemony.
Ale nie o tym miała być mowa. Miało chodzić o wczorajszy dzień.
[po lewej stronie poniższego akapitu dopisek:] (sprawa T.S.)
No więc siedzieliśmy w domu i stawaliśmy na głowach (o logiko!). Przypominały się
wesołe przedmaturalne czasy, kiedy w podobnym składzie robiło się mniej więcej to samo,
tylko że to się wtedy nazywało „nauka przed maturą”. Około 1-ej Figus pojechał do domu,
a my wyszliśmy na miasto. Razem mieliśmy około 300 złotych, więc można było „szaleć”.
Łaziliśmy dziko weseli po całej Warszawie i kupowaliśmy: koszulę dla Jędrka (to było
szczególnie urozmaicone), konwalie dla mojej mamy, płyty i prezenty dla rodzinek. Poza
tym snuliśmy projekty, „co byśmy kupili, gdybyśmy mieli 10 razy tyle”. Doszliśmy do
wniosku, że ciastek z kremem, a za resztę cukierków.
Wróciliśmy do domu już koło 6-tej. I dobrze zrobiliśmy, bo ojciec dostał z Misji
Dyplomatycznej NRD bilety na teatr niemiecki i pognałam zaraz do Narodowego.
No, wypadałoby trochę popisać o występach Berliner Ensemble887, tym bardziej że
porobiłam „szereg cennych uwag”.
Oglądałam w zeszłym roku Sonnenbruchów i Emilię Galotti w wykonaniu niemieckiego
Teatru Drezdeńskiego oraz szereg przedstawień radzieckiego MChAT-u888. W roku
bieżącym – cieszący się światową sławą zespół Mossowietu. Udając się więc na pierwsze
w Warszawie przedstawienie teatru Berliner Ensemble, miałam już swego rodzaju
„doświadczenie” i bogaty materiał porównawczy. Doświadczenie można by sformułować
pokrótce w następujący sposób: radziecki teatr ma doskonałych (szczególnie spośród
starszego pokolenia) aktorów, świetnie operuje tłumem, a w dziedzinie dekoracji – plamą
i kolorem. Artyści grają żywo, z wielkim rozmachem, ani chwili nie męczą widza, dając
mu np. odczuć teatralność swych postaci: jak najwięcej życia, jak najmniej teatru. Polacy
– podobnie – dają swym bohaterom tzw. „rumieńce życia”, a ponadto wczuwają się w rolę
tak, aby odczuć wszystkie jej subtelności i odcienie, czego nieraz brak jest odtwórcom
rosyjskim. W teatrze niemieckim uderza maksimum wypracowania („meisterstück”889) przy
minimum polotu.
Wczorajsza Matka Gorkiego w opracowaniu dramatycznym Bertolda Brechta890
potwierdziła niestety wrażenia z występu Teatru Drezdeńskiego. Ojciec mówił kiedyś
o muzyce Wagnera891, że to skomplikowana precyzyjna maszyneria, a nie – Sztuka. Tak
i w wypadku teatru niemieckiego – precyzja i praca. Gest rzadko poparty szczerym
uczuciem. Solidna gra.
Matka Gorkiego jest epopeją rewolucji rosyjskiej. Odznacza się ona wielką głębią
szczerego uczucia charakterystyczną dla teatru Gorkiego, a do dziś dnia stanowiącą
niedościgniony wzór „romantyzmu rewolucyjnego”. Stąd liczne dyskusje o romantyzmie
w nowej sztuce itd., itd. Inscenizacja Brechta i wykonanie artystów niemieckich odarło
rzecz z uczucia, a pozostawiło [!] na jego miejsce patos, co brzmi nieszczerze. Niesłuszne
byłoby zrzucać całą winę na barki artystów, gdyż spoczywa ona również w wielkim
stopniu na autorze przeróbki scenicznej – B[ertolcie] Brechcie ({zarazem główny reżyser
i kier[ownik] art.[ystyczny] BE}). Brecht, chcąc wyrazić więcej niż pomieścić mogą
rzeczy samej akcji dramatu, posługuje się starym chwytem tragedii klasycznej – chórem. On
to, przy akompaniamencie doskonałej muzyki Hannsa Eislera892, wyraża opinię ludu,
wypowiada zdanie autora, odtwarza myśli i przeżycia artystów. Weźmy na przykład jedną
ze scen końcowych: matka, wstrząśnięta śmiercią syna, chora, leży w łóżku. Doktór [!]
zabronił wstawać. Tymczasem trwa wojna światowa, partii bolszewickiej grozi ruina.
Wszyscy bolszewicy potrzebni są na placu boju. Głos partii-głos ludu wzywa Matkę
w szeregi walczących. Wezwanie wypowiada chór: „Steh auf, die Partei ist in Gefahr. Steh
auf – du bist schwach, aber die Partei stirbt!”893. I matka wstaje – idzie walczyć.
To wszystko – razi. Po prostu razi współczesnego odbiorcę. Zdawałoby się – każda
epoka bohaterska ma swoja epopeję. Czemuż więc rewolucja rosyjska nie ma być godna
trojańskich tradycji? Chodzi o „drobiazg” – o różnicę w czasie. Pamiętam, wyczytałam
kiedyś, bodajże u Makuszyńskiego, dowcipną definicję klasyków: są to pisarze, których
dzieła stają na najwyższej półce nigdy nie odkurzane i nikt ich nie czyta. Złośliwe to, ale
niepozbawione prawdy (w interesującej nas kwestii): wydarzenia niepokryte jeszcze
patyną starości, niezaopatrzone w tzw. stempel historii, nie nadają się do odtwarzania ich
za pomocą tak klasycznych chwytów jak chór.
Wydarzenia, których gorący powiew czujemy jeszcze na twarzach, nie dają się ująć w tę
starą formę. Buntują się – wychodzą z niej z wykrzywionym obliczem, wykoślawione,
fałszywie patetyczne. A nie ma nic gorszego jak teatralność w teatrze (Boy to kiedyś przede
mną – przy innej okazji – zdążył już powiedzieć).
Brecht nie wydaje się zwracać na to uwagi. Słowa Pawła Własowa – oskarżenie
kapitalizmu – brzmią jak przemówienie na wielkim wiecu: „Sie haben Geld und
Gefängnisse, sie haben kanohnen und Polizisten – wozu dem? Haben sie so einen mächtigen
Feind?”894. A przecież mówi po prostu do towarzyszy.
[po lewej stronie poniższego akapitu dopisek boku:] („Die dritte Sache”)895
W sumie więc – reklama rewolucji, nie poemat. Na tak niekorzystnym tle tym bardziej
wybija się Helene Weigel896 – w roli Matki. Jest jedyną „żyjącą osobą” w tym
papierowym, martwym towarzystwie. Jej gra – subtelna, głęboko przemyślana, na przemian
surowa i ciepła, niepozbawiona pierwiastka humoru – może posłużyć jako argument „za
gwiazdomanią”. Niebezpieczny argument, gdyż „zespół” jest tu tylko tłem dla znakomitej
aktorki. W jej ustach „pochwała komunizmu” brzmi szczerze i mocno: „Kommunismus – er
ist nicht der Chaos sondern die Ordnung. Er ist nicht das Verbrächen – er ist gegen das
Verbrächen. Er ist etwas einforches schwehr zu tuhn”897. W ustach każdego innego aktora
z zespołu brzmiałyby, jak to określa modny termin – „deklaratywnie”.
Ta pochwały gry „Matki” – to nie apoteoza przytłaczającej indywidualności aktora. To
nagana dla zespołu.
Uwaga pozytywna: Ostatnia scena rewolucyjnego pochodu, w którym Matka wypowiada
słowa „Die Besiegte von Heute sind die Sieger von Morgen”898 – była efektowna dla oka,
a patos jej był w każdym razie bardziej szczery niż we wszystkich innych.

Wniosek na użytek czysto osobisty: „zagraniczne widowiska” uczą mnie cenić polskich
artystów. Nie widziałam ani jednej roli, nawet wśród gwiazd Mossowietu, której by nie
umiał dorównać (jeśli nie przewyższyć) polski artysta. Mordwinow899 w roli Otella był
oszałamiający. To fakt. Ale faktem jest również to, że w Polsce też tak umieją. To nie
„szowinizm” – to wyniki obserwacji.
Podobno teatr francuski, który gościł w Polsce bodajże w [19]46 roku (grali Moliera) był
fantastyczny. Cóż, jako osoba dziesięcioletnia – nie miałam zaszczytu podziwiać. A szkoda.

Byłam dziś u Aliny w pracy, żeby jej zanieść skromną „gwiazdkę”. Była wzruszona.
Ciepła i kochana jak nigdy. Miałam znowu to dziwne i krępujące uczucie, jak czasem przy
rozmowie z mamą, że jestem taki suchy, bezuczuciowy, niezgrabny drągal, który nie umie
powiedzieć ciepłego słowa. Swoją drogą, to trochę dziwne – żeby dziewczyna tak
„gorąca” w namiętności była jednocześnie tak niezgrabna w wyrażaniu normalnych,
ludzkich uczuć.
À propos Aliny: ostatnio mój stosunek do Alki zaczyna się zasadniczo zmieniać.
Pamiętam swoje „pamiętnikowe” uwagi o moim braku zaufania do naszego wzajemnego
stosunku. Pamiętam i Aliny, i swoje „fochy”, pozy i nieszczerości. Pamiętam wreszcie
swoje narzekania na temat: Ali wolno być „nieszczęśliwą”, a ja mam być ta
„pocieszycielka”. I mnie nie może być źle. I pamiętam niekończące się plotki o tym, że Ala
mi „źle życzy”.
Było mi ostatnio od czasu do czasu dosyć smutno i trzeba było dobrze patrzeć, żeby się
zorientować „po minie”. Alinie wystarczyło spojrzeć. Potem pytała krótko: „Co Ci jest?”.
I zaczyna być w tym wszystkim dużo serca – czego ja nie umiem okazać.
Postanowiłam: zmienić swój stosunek do Mamy. Ona jest taka kochana i promienna, a ja
jestem „na domowy użytek” przeraźliwa jędza. To jest świństwo. I muszę to zmienić zanim
w ogóle nie „zapomnę tego zauważyć”.

Wieczorem
Była skromna wigilia, życzenia, prezenty i dużo słodyczy. Paliliśmy świeczki na choince,
a Mamusia była uradowana jak mała dziewczynka. Tatusia bolał reumatyzm (co tu będzie?
(4 X 52) to samo?! Jasiek – 3 I 53). To przykre – patrzeć jak się „lew salonu” i „bóstwo
kobiet” starzeje. Jako ojcu dodaje mu to tylko powagi (starzenie – nie reumatyzm). Aż
strach pomyśleć, że niedługo z tej całej urody pozostanie tylko piękna głowa i imponujące
wspomnienie. Zresztą – życia nie zmarnował.
Ciekawe, jak będzie wyglądała ojca ostatnia kochanka – i kiedy to będzie. (Notabene,
mówiąc „życia nie zmarnował”, bynajmniej nie chodziło mi o „zawrotne wyżyny”
powodzenia u kobiet. Chodziło mi o przeciętną sukcesów życiowych w ogóle – zdarzało
mu się osiągnąć to i owo. Nie rozumiem tylko, jak można przy takim talencie „robić
muzykę” dla pieniędzy, a nie dla sztuki. Chociażby przez próżność nie umiałabym).
Dostałam (nareszcie!!!) Pegaz dęba Tuwima, Jana Krzysztofa Romain Rollanda, Bajki
Hertza (urocze!)900, Utwory wybrane Wiktora Hugo (po rosyjsku). Poza tym mam dużo
książek z obu maminych bibliotek – od Vicki Baum i Clément Vautel901 do Tołstoja. Pycha!
A jutro i pojutrze teatr, w niedzielę chyba też. O swojej lekturze i oczywiście dalszych
przeżyciach teatralnych będę jeszcze pisała.
Teraz ojciec już się położył, a my z mamusią siedzimy u mnie w pokoju, czytamy, gadamy.
Radio grało kolędy. Jest ciepło i domowo. U mnie nie ma miejsca na gorycz, bo jestem
rozradowana wolnym dzisiejszym dniem – było tyle słońca i tak kolorowo. Nie wiem, jak
u Mamusi, tam bardzo głęboko.

W dzień dzwonił Stach, żeby złożyć życzenia. Rozmawiał tylko z ojcem. Był zły. Nic
dziwnego – we wtorek byłam w teatrze, więc trening się „wściekł”. Znowu nie pływałam
„szmat czasu”.

Myślę o Marku – jak mu się wigilijne bajki „realizują” (brrr... jakie „niebajkowe”
słowo).

26 XII
Dobrze. Wesoło.

29 XII 1952, poniedziałek


Pierwszy raz w życiu byłam niezadowolona z odwołania wykładu.
Strasznie chciałam zobaczyć się z Markiem i na zapas się z tego cieszyłam!

30 XII 1952, wtorek


Wesołe były te święta, takie „żwawe”: Całymi dniami przesiadywali u mnie i bałaganili
Andrzej, Janusz, Bogdan, Janek Regulski-Rybka, który ostatnio trzyma się z nami (nie mam
zresztą nic przeciwko temu). Ni stąd, ni zowąd zaczęła nałogowo wpadać do mnie Figa
i siedziała, „czatując”, aż przyjdą te dzikie chłopaczyska. Inni znowu dawali jej do
zrozumienia, że nie mają ochoty na jej towarzystwo i bywało wtedy dość nieprzyjemnie.
Ale wreszcie Figus zrozumiał aluzję i wyniósł się razem ze swoją nieszczęsną „opinią”,
zawiedzionymi dążeniami uwodzicielskimi i oczami „w mokrym miejscu”. W niedzielę
wpadł jeszcze do nas Zbyszek Smarzewski i było istne „stawanie na głowach” przed
powrotem do rozkosznych studiów.
Powrót do rozkosznych studiów był zresztą nieoczekiwanie wesoły. Wszyscy witali się,
jakby się naprawdę „kopę” lat nie widzieli. Zbyszek Lesiewski902 „rzucił mi się na szyję”
i gadał mnóstwo wesołych niedorzeczności. Wczoraj miałam pierwsze spokojne i „swoje”
popołudnie okresu świątecznego – siedziałam sobie w swoim kącie pod piecem
i kończyłam Wojnę i Pokój903 i Talleyranda, „tarzając się w historii”.
Przez święta byłam jeszcze dwa razy w teatrze i raz w kinie, czytałam sporo, gadałam
z Aliną i było naprawdę cudownie, ale będę o tym jeszcze pisała.
Teraz jest gramatyka.
Marek jest jakiś taki „nie w sosie” i w ogóle nie taki, na jakiego się cieszyłam. Może
trochę dlatego, a trochę sama nie wiem, dlaczego – zaczynam tracić humor. A miałam
wspaniały! I myślałam, że Marek też będzie taki miał. No, cóż robić.

Byłam strasznie niezdecydowana à propos Sylwestra:


Dwóch Zbyszków i Jurek namawiali mnie na Dom Dziennikarza, a Kazik dzwonił
wczoraj i prosił, żeby iść z nim do Koła Medyków. Ale okazało się, że chłopcy nie dostali
już zaproszeń do DD, więc „bez rozterki” idę do Medyków. Jestem tego bardzo „ciekawa”,
bo nigdy tam nie byłam. Moi „muszkieterowie” wciąż jeszcze na lodzie zdaje się.

31 XII 1952, wtorek – 1 I 1953 r., środa


Noc sylwestrowa
Wróciłam przed chwilą z „sylwestra”. Było bardzo, bardzo przyjemnie. Mam masę do
powiedzenia na mnóstwo tematów, szczególnie zaś mam ochotę zrobić tzw., przeze mnie,
„bilans roczny”, ale to już nie w tej chwili. Spać! (Jest godzina piąta rano, a dzisiejsze
popołudnie mam już zajęte, więc czas spania ograniczony. A w tej chwili na sen wcale nie
mam ochoty).
Pełna jestem skłębionych i sprzecznych uczuć, których nawet nie umiem sprecyzować
(właśnie dlatego, że są takie „skłębione” i sprzeczne). Odczuwam niepokój wewnętrzny,
charakterystyczny dla skomplikowanych i niezdecydowanych sytuacji, co jest jako trwałe
samopoczucie dosyć męczące. Ale źle mi nie jest.
787 Czterocyfrowe liczby odnoszą się do numerów stron, na których znajdują się recenzje Agnieszki Osieckiej
z wymienionych przedstawień teatralnych (Agnieszka Osiecka prowadziła w dziennikach ciągłą numerację stron).

788 Zob. przyp. 83, s. 380.

789 „W tomlenjach / grusti beznadieżnoj / W triewogach / szumnoj sujety / Zwuczał mnie / dołgo gołos nieżnyj / I snilis’ /
miłyje czerty. / W głuszi / wo” (ros.) – „W udręce żalu rozpaczliwej, / Pod niespokojnych trosk nawałem / Długo słyszałem
głos twój tkliwy / I miłe rysy w snach widziałem”. Druga strofa wiersza Do A. P. Kern Aleksandra Puszkina, zob. przyp.
100, s. 388.

790 „Ja was lubił: lubow’ jeszczio, byt’ możet, / W dusze mojej ugasła nie sowsiem; / No pust’ ona was bolsze nie
triewożyt; / Ja nie choczu pieczalit’ was niczem. / Ja was lubił bezmołwno, bieznadiożno, / To radostju, to riewnostju tomim;
/ Ja was lubił tak iskrienno, tak nieżno, / Kak daj wam Bog lubimoj byt’ drugim (ros.) – „Kochałem panią – i miłości mojej /
Może się jeszcze resztki w duszy tlą, / Lecz niech to pani już nie niepokoi, / Nie chcę cię smucić nawet myślą tą. /
Kochałem bez nadziei i w pokorze, / W męce zazdrości, nieśmiałości, trwóg, / Tak czule, tak prawdziwie – że daj Boże /
Aby cię inny tak pokochać mógł”, zob. Aleksander Puszkin, ***Kochałem panią, w: tegoż, Lutnia Puszkina, dz. cyt., s.
76.

791 Właśc. „Wszelka burza uspokaja się i ustępuje miejsca chwilowej ciszy. Ale życie nie zatrzymuje się ani na jedną
chwilę, cisza ta pełna jest także własnego ruchu, którego nie widzi się na zewnątrz, a często nie uświadamia się go w pełni
nawet w głębi duszy. W takiej ciszy następuje jakby »przegrupowanie sił«, tworzą się inne ich kierunki, nowe możliwości”,
zob. Iwan Nowikow, Puszkin na wygnaniu, dz. cyt., s. 139.

792 Dom Dziennikarza – budynek położony przy ulicy Foksal 3/5. W PRL-u mieściły się tu m.in. sala kinowa, biblioteka,
restauracja i siedziba działającego od 1951 r. Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich.

793 Bohdan Czeszko (1923–1988) – pisarz, scenarzysta, publicysta, redaktor, poseł na Sejm PRL IV–VII kadencji .
794 (Mann redet vom Recht)… (niem.) – (Mówi się o prawie): – To wszystko przecież nie jest jeszcze prawem. To są
takie przyzwyczajenia narodowe, ale przecież nie prawo. – Ależ na miłość boską!! Już w starożytnym Rzymie spisywano
prawa. A potem – wszystkie te konstytucje i inne ważne dokumenty. – Dla mnie prawdziwe prawo zaczyna się dopiero od
Napoleona. To były tylko różnego rodzaju prymitywne próby – od tego czasu zaczyna się nowoczesne prawo. Przecież to
cudowne!! Możemy czasem nawet się pokłócić, ale w ogóle w domu jest teraz bardzo przyjemnie. Ojciec mówi np.
czasem: „Nie przeszkadzaj pani magister!”. Wiem, że to tylko dla żartu, ale jest taki zadowolony i dumny. Jakąż mi to
sprawia radość! I tak muszę się „uczyć, uczyć i jeszcze raz uczyć” (jak kiedyś mawiał ojciec). I potem – Wiedeń (przeł.
Tomasz Gajownik).

795 Ich hab schon genug… (niem.) – Mam już dość tych ogólnych bzdur – siedzę tu na U[niwersytecie] i dzieje się coś
tak nudnego, że nie mogę już tego wytrzymać (przeł. Tomasz Gajownik).

796 Janina Kotarbińska (właśc. Dina Sztejnbarg-Kamińska, 1901–1997) – filozofka, logiczka, wykładowczyni, żona
Tadeusza Kotarbińskiego.

797 Dziekanka (właśc. Zajazd Dziekanka) – bursa Uniwersytetu Muzycznego im. Fryderyka Chopina znajdująca się przy
ulicy Krakowskie Przemieście 56 w Warszawie.

798 Edward Gintowt (właśc. Edward Józef Feliks Kazimierz Alfred Gintowt-Dziewałtowski-Ubysz-Doorsprung, 1899–
1965) – prawnik, znawca prawa rzymskiego, wykładowca.

799 Zapewne chodzi o Hadriana (właśc. Publiusz Eliusz Hadrian, 76–138), rzymskiego cesarza z dynastii Antoninów.

800 Splendid isolation (ang.) – doskonała izolacja, „wspaniałe ododobnienie” – tym terminem określano politykę
Wielkiej Brytanii w XIX w., polegającą na niezawiązywaniu sojuszów z innymi państwami. „Wspaniałe odosobnienie” miało
stanowić przede wszystkim wyraz mocarstwowej niezależności imperium od Europy kontynentalnej.

801 Bruderschaft (niem.) – bruderszaft, ceremoniał przejścia na „ty”.

802 „Man kann es nicht tun, aber ich kann es immer – reservieren Platz für dir” (niem.) – Nie można tego robić, ale ja
mogę zawsze – zarezerwować dla ciebie miejsce (przeł. red.).

803 Właśc. Międzynarodowe Targi Poznańskie (MTP, od 1921 r.) – największy w Europie Środkowo-Wschodniej
organizator imprez wystawienniczo-handlowych.

804 Przytoczony z błędami fragment powieści Cierpienia młodego Wertera Johanna Wolfganga von Goethego (1749–
1832), niemieckiego poety, dramaturga, pisarza, polityka. W przekładzie na język polski Franciszka Mirandoli wyimek ten
brzmi: „Jakże zimna martwa litera wyrazić może ten niebiański wykwit ducha”.

805 Wenn noch der „Schriftsteller” nicht klug und erwachsen dazu ist (niem.) – Gdybyż jeszcze „pisarz” nie był mądry
i dorósł do tego (przeł. red.).

806 Ich (niem.) – ja.

807 23 X – rocznica „Jesieni”, czyli wypadków (miłosnych), jakie zaszły między Agnieszką Osiecką a braćmi Rajskimi
w 1949 r., zob. Agnieszka Osiecka, Dzienniki. 1945–1950, dz. cyt., s. 89‒97, 111, i in., tejże, Dzienniki i zapiski. 1951,
dz. cyt., s. 451‒453.

808 Właśc. „...pada zły deszcz i jest znowu tak dziwnie, dziwnie aż strach i smutno, i taki jakiś zapach jest w powietrzu,
który przypomina słowa: »To, co było, co się prześniło, / Co już, od kiedy, śpi pod mogiłą«. […] i tak nagle chciałabym, żeby
istniały duchy” – fragmenty zapisków Agnieszki Osieckiej z 4 grudnia 1949 r., Agnieszka Osiecka, Dzienniki. 1945–1950,
dz. cyt., s. 112.

809 Właśc. „Świat, życie, przyjaźń, miłość niedościgłą / Dzisiaj w nagości jawnej widzę, / Lecz wszystko przeminęło –
serce mi ostygło, / Doświadczeń mrocznych nienawidzę” – strofa wiersza Do W. F. Rajewskiego Aleksandra Puszkina,
zob. Aleksander Puszkin, Do W. F. Rajewskiego, w: tegoż, Wybór wierszy, oprac. Bohdan Galster, Wrocław 1982, s. 112.
Wiersz przełożył na język polski Mieczysław Jastrun.

810 Richard Hughes (1900–1976) – brytyjski pisarz, dramaturg, poeta. Autor m.in. powieści Orkan na Jamajce.

811 „Owo ostatnie uczucie, uczucie goryczy, usiłowałam tłumić w sobie mocniej niż inne. Moja przyrodzona duma
i naturalny hart ducha sprawiały, że sama myśl, iż jestem nieszczęśliwa, była mi nieznośna. Powtarzałam sobie często:
»Szczęście i nieszczęście zasadza się w duszy i sercu każdego, jeśli czujesz się nieszczęśliwa, wznieś się ponad swoje
nieszczęście, aby szczęście twe nie zależało od żadnego wydarzenia«” – fragment Pamiętników cesarzowej Katarzyny II
przez nią samą napisanych Katarzyny II Wielkiej, (1729–1796), Cesarzowej Rosji. Utwór przełożyła na język Polski
Eugenia Siemaszkiewicz.

812 Biuro docinków (reż. Kazimierz Pawłowski, premiera 17 września 1952 r. w Teatrze Satyryków Warszawa) –
literacko-muzyczny program składany.

813 Postrzyżyny (sł. Janusz Minkiewicz, ilust.. muz. Adam Markiewicz) – skecz wykonywany w programie przez Irenę
Kwiatkowską, zob. przyp. Kazimierz Pawłowski (1914–1973) – aktor teatralny, reżyser, konferansjer.

814 Lidia Wysocka (1916‒2006) – aktorka teatralna i filmowa, artystka estradowa, piosenkarka, felietonistka radiowa.

815 Kosa – warkocz.

816 Właśc. Irena Kwiatkowska-Kielska (1912–2011) – aktorka teatralna i filmowa, artystka estradowa, spikerka
radiowa.

817 Błąd Agnieszki Osieckiej – powinno być: I like Ike (ang.) – Lubię Ike’a. Slogan wyrażający poparcie dla prezydenta
Dwighta Davida Eisenhowera, zwanego Ike, zob. przyp. 55, s. 489.

818 Rosną w miastach domy (sł. Jerzy Jurandot, muz. Wawrzyniec Żuławski) – piosenka wykonywana w programie
przez Juliana Sztatlera.

819 Prelekcja o wieszczu – tekst Antoniego Słonimskiego w wykonaniu Kazimierza Pawłowskiego.

820 Braki (sł. Jerzy Jurandot, muz. Franciszka Leszczyńska) – piosenka wykonywana w programie przez Irenę
Kwiatkowską.

821 Charlie Chaplin (właśc. Charles Spencer Chaplin, 1889–1977) – brytyjski aktor filmowy, reżyser, producent,
kompozytor. Zenon Wiktorczyk (1918–1997) – dziennikarz radiowy, satyryk, konferansjer, artysta estradowy, aktor.

822 Beata Artemska (1918–1985) – śpiewaczka operetkowa, artystka estradowa, aktorka, reżyserka. W programie
śpiewała m.in. Primadonnę, kompozycję Jacques’a Offenbacha.

823 Zbigniew Lengren (1919–2003) – grafik, rysownik, ilustrator, karykaturzysta, satyryk.


824 Zob. przyp. 98, s. 123.

825 Lidia Serenin – piosenkarka. W programie wykonywała Piosenki Paryża.

826 Właśc. Un Gamin de Paris (fr., sł. Adrien Marés, muz. Mick Micheyl) – Paryski gawrosz. Francuska piosenka
wykonywana przez Yves’a Montanda.

827 Wielki cyrk (reż. Czesława Szpakowicz, premiera 28 października 1952 r. w teatrze Syrena w Warszawie) –
program składany autorstwa Zdzisława Gozdawy i Wacława Stępnia.

828 Kazimierz Rudzki (1911–1976) – aktor teatralny i filmowy, konferansjer, reżyser, wykładowca.

829 Something delicious (ang.) – coś pysznego. Właśc. Was wunderbar (niem.) – jakże cudowne. C’est magnifique
(fr.) – to jest wspaniałe.

830 Happy end (ang.) – szczęśliwe zakończenie.

831 Mirosława Krajewska-Stępień (ur. 1925) – aktorka i piosenkarka.

832 Ich czworo (reż. Wanda Laskowska, Jerzy Rakowiecki, premiera 1 czerwca 1952 r. w Teatrze Współczesnym
w Warszawie) – przedstawienie na podstawie sztuki Gabrieli Zapolskiej.

833 „Straszni mieszczanie” – bohaterowie wiersza Mieszkańcy z tomu Biblia cygańska Juliana Tuwima, zob. Julian
Tuwim, Mieszkańcy, w: tegoż, Wiersze zebrane, dz. cyt., t. 2, s. 182–183.

834 Signum specificum (łac.) – znak szczególny.

835 Błąd Agnieszki Osieckiej – powinno być: Fedycki – bohater sztuki Ich czworo Gabrieli Zapolskiej, zob. Gabriela
Zapolska, Ich czworo. Tragedia ludzi głupich w 3 aktach, Warszawa 1912.

836 Hanka Bielicka (właśc. Anna Bielicka, 1915–2006) – aktorka teatralna i filmowa, piosenkarka, artystka kabaretowa.

837 Andrzej Łapicki (1924–2012) – aktor teatralny i filmowy, reżyser, wykładowca, poseł na Sejm X kadencji.

838 Stanisław Jaśkiewicz (1907–1980) – aktor teatralny i filmowy, reżyser. W Ich czworo grał Męża.

839 Błąd Agnieszki Osieckiej – powinno być: 5 XI 52 r., środa.

840 Właśc. „Ewa doszła do nader mądrego wniosku, że nie chciałaby być stara. Brrr… Nie mogę o tym myśleć. To
straszne nie móc widzieć tego wszystkiego i [nie móc] chlapać się, tarzać w piachu, łazić po krzakach, mieć rozdrapane
nogi i brudne ręce i patrzeć w słońce!” – zapisek Agnieszki Osieckiej z 14 maja 1950 r. (nie zaś z 1948 r.), zob. Agnieszka
Osiecka, Dzienniki. 1945–1950, dz. cyt., s. 195.

841 Dwight David Eisenhower (pseud. Ike, 1890–1969) – amerykański generał, w latach 1943–1954 Naczelny Dowódca
Alianckich Ekspedycyjnych Sił Zbrojnych, od 1953 do 1961 r. – 34. prezydent Stanów Zjednoczonych, zob. przyp. 31, s.
480.

842 Andrzej Jucewicz (ur. 1932) – kolega ze studiów dziennikarskich.


843 „Niedug, kotorogo priczinu / Dawno by otyskat’ pora, / Podobnyj anglijskomu splinu, / Korocze – russkaja chandra /
Im obledieła poniemnogu; / On zastrielił’sja, sława bogu, / Poprobowat’ nie zachotieł, / No k żizni wowsie ochładieł” (iz
Jewgienija Oniegina) – „Bolączka – czas już jej przyczynę / Odciąć od zwykłych bajd i andron – / We mgle londyńskiej
zwaną spleenem, / A po rosyjsku prościej: chandrą, / Opanowała go po trochu; / Nie próbował, Bogu dzięki, / Pozbyć się
życia z własnej ręki, / Ale do świata całkiem ochłódł” (z Eugeniusza Oniegina) – fragment strofy XXXVIII (rodz. I)
dzieła Eugeniusz Oniegin Aleksandra Puszkina, zob. Aleksander Puszkin, Eugeniusz Oniegin, dz. cyt., s. 43.

844 Ulica Wojciecha Oczki – warszawska ulica, przy której mieści m.in. Akademia Medyczna (współcześnie
Warszawski Uniwersytet Medyczny).

845 Zrzeszenie Studentów Polskich (ZSP, 1950–1973, od 1982 r.) – organizacja zrzeszająca studentów.

846 Właśc. Gosudarstwiennyj Akadiemiczeskij Tieatr imieni Mossowieta (ros.) – Państwowy Akademicki Teatr im.
Mossowieta. Moskiewski teatr działający od 1923 r.

847 Spatif (SPATiF – Stowarzyszenie Polskich Artystów Teatru i Filmu, 1950–1981) – powołana w 1918 r. jako Związek
Artystów Scen Polskich (ZASP) organizacja zrzeszająca aktorów i twórców teatru, filmu, radia, estrady (współcześnie też
telewizji). Od 1981 r. organizacja wróciła do dawnej nazwy, lecz nazwa „Spatif” przetrwała w świadomości kulturowej za
sprawą lokalu o tej nazwie w Alejach Ujazdowskich: „Znałam Agnieszkę przeszło trzydzieści lat. Gdzie się poznałyśmy, nie
pamiętam. Może w STS-ie, może w SPATiF-ie po jakimś przedstawieniu? Rzadko wtedy umawialiśmy się w domach –
młodzi, biedni, mieszkaliśmy kątem u rodziców albo w wynajmowanych ciasnych pokoikach gdzieś na mieście i SPATiF był
zdecydowanie lepszym miejscem na spotkania towarzyskie. Często siadałyśmy z Agnieszką przy stoliku z Kaziem
Korcellim, Ottonem Axerem i Januszem Minkiewiczem – to był wyjątkowy stolik, przy którym nie każdy mógł usiąść.
W czwartki i w niedziele się tańczyło. Nie było orkiestry ani muzyki z płyt – mężczyzna w ciemnych okularach, którego
nazywaliśmy chyba »ślepy Włodek«, grał na pianinie. Czasem, gdy nam się nudziło, przenosiłyśmy się do Melodii, którą
Agnieszka bardzo lubiła. Dobrze się czuła z tym nocnym, cygańskim życiem – opisała je nawet w Szpetnych
czterdziestoletnich. Potem dorośliśmy, zarobiliśmy trochę pieniędzy na własne mieszkania, były śluby i rodzenie dzieci. To
bardzo zmieniło nasze życie, nawet życie tak intensywnie pracującej osoby, jaką była Agnieszka. Spotkania przeniosły się do
domów. W stanie wojennym, gdy nie było można wyjść wieczorem na ulicę, zostawaliśmy u siebie na noc, dyskutując do
rana. Zresztą SPATiF też nie był już ten sam. Wzrósł czynsz za lokal i żeby na niego zarobić, zaczęto wpuszczać ludzi
z ulicy. Dzisiaj, gdy przychodzę tam czasem na klubowe obiady, rzadko spotykam kogoś znajomego. Sami przypadkowi
ludzie, którym imponuje to, że mogą spotkać się w klubie aktora. Narzekają, że herbata nie taka, że cukier nie ten, że talerz
zły...”, Barbara Wrzesińska, Każdy zna inny kawałek Agnieszki, w: Koleżanka. Wspomnienia o Agnieszce Osieckiej,
dz. cyt., s. 448–449.

848 Sztorm (1925) – dramat Władimira Billa-Biełocerkowskiego (1885–1970), rosyjskiego dramaturga, pisarza. Sztukę
opublikowali w języku polskim w 1953 r. Józef Gruda i Grzegorz Lipszyc.

849 Otello (tyt. oryg. Othello, ok. 1602‒1604) – angielska tragedia Williama Szekspira.

850 Maskarada (tyt. oryg. Маskarad, 1835) – dramat Michaiła Lermontowa (1814–1841), rosyjskiego poety,
dramaturga, pisarza.

851 Zrobiłam straszne głupstwo: zakochałam się w Waldku. To nie jest jeszcze takie silne, więc jeżeli okaże się, że to nie
ma sensu, to będę umiała to zwalczyć. Jadę na AWF, tam będzie W[aldemar]. Dziś się przekonam. Chcę pokochać
W[aldemara]. Może to byłoby szczęście (przeł. Inez Okulska).

852 Śmierć poety (1929) – powieść Leonida Grossmana (1888–1965), rosyjskiego pisarza. Powieść przełożył na język
polski Władysław Broniewski.
853 Prosper Mérimée (1803–1870) – francuski dramaturg, pisarz, historyk i archeolog. Wielbiciel i tłumacz Aleksandra
Puszkina.

854 Córka kapitana (tyt. oryg. Kapitanskaja doczka, 1836 r.) – opowiadanie Aleksandra Puszkina. Dama Pikowa
(tyt. oryg. Pikovaja dama) – opowiadanie Aleksandra Puszkina. Antoni Czechow (1860–1904) – rosyjski pisarz
i dramaturg. Agnieszka Osiecka napisała na temat jego twórczości pracę magisterską. Studenci (tyt. oryg. Studienty,
1950 r.) – nowela Jurija Trifonowa (1925–1981), radzieckiego pisarza. Trifonow debiutował tym opowiadaniem i otrzymał
za nie Nagrodę Stalinowską Trzeciego Stopnia. Polski przekład Tadeusza Everta opatrzony został wstępem Tadeusza
Drewnowskiego.

855 Zob. przyp. 3, s. 341.

856 Zob. przyp. 57, s. 491.

857 Dziwna zabawa (tyt. oryg. Drôle de jeu, 1945) – powieść Rogera Vaillanda (1907–1965), francuskiego pisarza,
dramaturga, eseisty, scenarzysty i dziennikarza. Przełożona przez Stanisława Brucza na język polski powieść ukazała się
w 1948 r.

858 Rodzinka (reż. Kazimierz Pawłowski, premiera 30 czerwca 1952 r. w Teatrze Powszechnym w Warszawie) –
sztuka Jerzego Jurandota.

859 Tadeusz Chmielewski (1892–1970) – aktor teatralny i filmowy, reżyser. Wanda Jarszewska (1888–1964) – aktorka
teatralna i filmowa, reżyserka.

860 Barbara Stępniakówna (1923–1994) – aktorka teatralna i filmowa, lektorka radiowa.

861 Romain Rolland (1866–1944) – francuski pisarz, muzykolog, historyk sztuki, wykładowca, laureat Nagrody Nobla
w dziedzinie literatury za 1915 r.

862 Fragment powieści Colas Breugnon Romaina Rollanda, zob. Romain Rolland, Colas Breugnon. Żyje jeszcze
człowiek poczciwy, przeł. Franciszek Mirandola, oprac. Julia Hartwig, Warszawa 1974, s. 59.

863 Obcy ludzie (1948) – powieść Jerzego Broszkiewicza.

864 „W całym domu było brązowo, cieniście, skrzypiąco” – pierwsze zdanie powieści Obcy ludzie Jerzego
Broszkiewicza, zob. Jerzy Broszkiewicz, Obcy ludzie, Kraków 1975, s. 7.

865 Tamże, s. 16.

866 Właśc. „Moje dziatki ulubione – uśmiechał się zza okularów – Synkowie moi najmilsi. […] Chłopcy zaś skupieni
wokół potężnej a macierzystej masy księdza Palucha przyglądali się z niejakim zainteresowaniem słabowitej jeszcze,
pierwszej wiosennej musze. Krążyła nad księżycową łysiną katechety: siądzie, nie siądzie, siądzie... Siadła!”, tamże, s. 26,
29–30.

867 Karl Kautsky (1854–1938) – niemiecki działacz ruchu robotniczego, pisarz, publicysta, redaktor.

868 Jan Halpern – redaktor „Życia Warszawy”, dziekan UW.

869 MSZ – Ministerstwo Spraw Zagranicznych.


870 Błąd Agnieszki Osieckiej – powinno być: Zbigniew Kossek – kolegaz se studiów dziennikarskich.

871 Edward Sobczak (Francuzik) – kolega ze studiów dziennikarskich.

872 „29 XI było u mnie kilka koleżanek i wróżyłyśmy sobie, ponieważ są to tradycyjne andrzejki. Ulała mi się kaczka.
Jedni twierdzą, że to jest zapowiedzią, że będę dobrą gospodynią, a drudzy, że dobrą pływaczką. Gdybym mogła wybierać,
to wolałabym to drugie” – zapisek Agnieszki Osieckiej z 4 grudnia 1949 r., zob. Agnieszka Osiecka, Dzienniki.
1945–1950, dz. cyt., s. 107.

873 Talleyrand (właśc. Charles-Maurice de Talleyrand-Périgord, 1754‒1838) – francuski polityk, dyplomata.

874 Strzałka poprowadzona od „Janusza” do „głośnikowa”.

875 3 grudnia 1952 r. władze Czechosłowacji wykonały wyrok śmierci na oskarżonym o działalność antynarodową
i szpiegostwo na rzecz Izraela Rudolfie Slanskym (właśc. Rudolf Slazmann, 1901‒1952), sekretarzu generalnym KC KPCz
w latach 1945‒1951. W procesie toczącym się między 22 a 27 listopada 1952 r. skazano 14 osób – 11 na karę śmierci.

876 Nawiązania do ballady Pani Twardowska Adama Mickiewicza („Jedzą, piją, lulki palą, / Tańce, hulanka, swawola”),
zob. Adam Mickiewicz, Pani Twardowska, w: tegoż, Dzieła poetyckie, dz. cyt., t. 1 (Wiersze, oprac. Czesław Zgorzelski),
s. 64.

877 Irena Pietrzak-Pawłowska (1909-1994) – historyczka, wykładowczyni.

878 Próba autobiografii: odkrycia i wnioski zupełnie zwyczajnego mózgu (od r. 1866), (tyt. oryg. Experiment in
autobiography: discoveries and conclusions of a very ordinary brain {since 1866}, 1934 r. ) – dzieło Herberta
George’a Wellsa (1866–1946), angielskiego pisarza, publicysty, eseisty, redaktora, wykładowcy. Przekład na język polski
Ludwika Krzyżanowskiego ukazał się w 1938 r.

879 William Makepeace Thackeray (1811–1863) – angielski pisarz, satyryk, dziennikarz. Autor Targowiska próżności.
John Boynton Priestley (1894–1984) – angielski pisarz. George Bernard Shaw (1856–1950) – irlandzki dramaturg i prozaik,
laureat Nagrody Nobla w dziedzinie literatury za 1925 r.

880 Zob. przyp. 57, s. 491.

881 „Stille Nacht, heilige Nacht...” (niem., sł. Joseph Mohr, muz. Franz Xaver Gruber, 1818) – „Cicha noc, święta noc”.
Początek kolędy Cicha noc przełożonej na język polski przez Piotra Maszyńskiego.

882 Ich schreibe deutsch… (niem.) – Piszę po niemiecku, bo siedzę w towarzystwie, które przejawia nadmierną
ciekawość. Całkiem ich wszystkich lubię (M[arka] i jego kolegów – Edka i Maćka, dobrzy koledzy). Odbywa się coś
bardzo nudnego – geografia. Trzeba myśleć o czymś bardziej interesującym. A zatem: w poniedziałek przyszedł po mnie
W[aldemar], żeby trochę ze mną pogadać. Bardzo mi było miło, kiedy moi koledzy go ujrzeli. Nawet byłam dumna. Powoli
poszliśmy do domu. Czułam coś ważnego, ale nie chciałam mu pokazać, że nie mam mu nic do powiedzenia. Mówiliśmy o
różnych głupstwach i niegłupstwach, ale ja się cały czas bałam, że będziemy milczeć. Poszliśmy nad Wisłę. Była piękna,
tajemnicza noc: niebo było szare i mroczne, ani jednej gwiazdy. Wiatr – wściekły: wszystkie czorty piekielne wypuściły
wszystkie wiatry, żeby mogły sobie pohulać. Byłam pod dużym wrażeniem. Coś o tym wspomniałam, ale W[aldemar] nie
rozumiał tego tak jak ja. Opowiadał tylko o tym, że chciałby (albo też nie chciałby) być w taką pogodę nad morzem albo
jakoś tak. Pomimo że nie mogę znaleźć z nim wspólnego języka i bardzo rzadko coś do niego czuję, nie zakończę tego:
jestem zbyt ciekawa. Wiem, że to nie jest w porządku wobec S[tanisława] i A[liny] – albo też nie całkiem w porządku, ale
nie mogę zrobić inaczej. I nie są to przecież żadne ważne sprawy: Można być młodym, głupim i czasami też niezbyt
szczerym, kiedy się ma 16 lat (przeł. Tomasz Gajownik).
883 Ich möchte etwas schreiben können… (niem.) – Chciałabym umieć coś napisać – powieść. Ale nie potrafię.
Szkoda. Nie jestem nieszczęśliwa. Mogę się z tym nawet pogodzić. Ale szczęśliwa też nie jestem. Uniwersytet, tutejsi
koledzy, Basia i koledzy, S[tanisław], trójka moich kolegów – wszystko nie jest tak, jak bym sobie tego życzyła. Czasem mi
się wydaje, że wszystko jest tak jak kiedyś, w porządku, słońce (jak to w niedzielę) świeci wspaniale i serce mi śpiewa. Ale
tylko czasami. Często zdaje mi się, że coś we mnie nie „funkcjonuje” jak wcześniej i jak bym chciała. Że (to przychodzi
i odchodzi) ostatnie miesiące coś we mnie zmieniły. Że moje „nieszczęśliwe” uczucia miały „reason” [reason, ang. –
powód – przyp. KFS]. Ale nie potrafię powiedzieć: co? i kto? (przeł. Tomasz Gajownik).

884 „Kak w dremliuszczich prudach, sriedi lesnoj głuszy / Tak widim my poroj na dnie ludskoj duszy / I jasnuju łazur’,
gdie propływajut tuczi, / Gdie sołnca łucz skolzit, biespiecznyj i letuczij / I tinu czornuju, gdie mrak ugriumo spit, / Gdie
złobnych zmiej kłubok niewniatno szelestit” (ros.) – rosyjskojęzyczna wersja wiersza Wiktora Hugo z tomu Les Rayons et
les Ombres (1840). Wiersz przełożyła na język rosyjski Jelizawieta Połonska.

885 Thank you very much (ang.) – dziękuję bardzo.

886 „Le coq aime le poule, le poule aime le cochon – et c’est la vie” (fr.) – Kogut kocha kurę, a kura świnię – takie jest
życie (przeł. red.).

887 Berliner Ensemble (BE, od 1949 r.) – Zespół Berliński. Założony przez Bertolta Brechta (zob. przyp.) zespół
teatralny z Berlina.

888 Sonnenbruchowie (właśc. Niemcy, tyt. pierw. Niemcy są ludźmi, 1949) – sztuka Leona Kruczkowskiego (1900–
1962), pisarza, dramaturga, eseisty, publicysty, posła do Krajowej Rady Narodowej, na Sejm Ustawodawczy i Sejm PRL I–
III kadencji. Emilia Galotti (1772) – sztuka Gottholda Ephraima Lessinga (1729–1781), niemieckiego pisarza, dramaturga,
eseisty. Moskowskij Chudożestwiennyj Akademiczeskij Tieatr im. M. Gor’kogo (MChAT, od 1898 r. ) – Moskiewski
Akademicki Teatr Artystyczny im. Maksyma Gorkiego.

889 Meisterstück (niem.) – arcydzieło, majstersztyk.

890 Błąd Agnieszki Osieckiej – powinno być: Bertolt Brecht (właśc. Eugen Berthold Friedrich Brecht, 1989–1956) –
niemiecki dramaturg, pisarz, poeta, teoretyk teatru, reżyser.

891 Wilhelm Richard Wagner (1813–1883) – niemiecki kompozytor, dyrygent, publicysta.

892 Hanns Eisler (1898–1962) – kompozytor niemiecki.

893 „Steh auf, die Partei ist in Gefahr. Steh auf – du bist schwach, aber die Partei stirbt!” (niem.) – Powstań, Partia jest
w niebezpieczeństwie. Powstań – jesteś słaby, ale Partia kona! (przeł. red.).

894 „Sie haben Geld und Gefängnisse, sie haben Kanonen und Polizisten – wozu denn? Haben sie so einen mächtigen
Feind?” (niem.) – Mają pieniądze i więzienia, mają armaty i policję – po co? Czyżby mieli takiego potężnego wroga? (przeł.
red.).

895 Die dritte Sache (niem.) – trzecia rzecz.

896 Helene Weigel (1900–1971) – austriacka aktorka, żona Bertolta Brechta.

897 „Kommunismus – er ist nicht der Chaos sondern die Ordnung. Er ist nicht das Verbrechen – er ist gegen das
Verbrechen. Er ist etwas einfaches schwehr zu tun” (niem.) – Komunizm to nie jest chaos, tyko porządek. To nie jest
zbrodnia – on jest przeciwko zbrodni. On robi coś łatwego trudnym (przeł. red.).
898 „Die Besiegte von Heute sind die Sieger von Morgen” (niem.) – Pokonani dziś to zwycięscy jutro (przeł. red.).

899 Nikołaj Mordwinow (1901‒1966) – rosyjski aktor teatralny i filmowy.

900 Właśc. Pegaz dęba, czyli panopticum poetyckie (1950) – zbiór zabaw słownych, ciekawostek i osobliwości
literackich Juliana Tuwima. Jan Krzysztof (1904‒1912) – dziesięciotomowa powieść Romaina Rollanda. Paweł Hertz
(1918‒2001) – pisarz, poeta, eseista, tłumacz, redaktor, wydawca.

901 Vicki Baum (1888-1960) – austriacka pisarka, harfistka. Clément Vautel (właśc. Clément-Henri Vautel, 1875-1954)
– belgijski pisarz, dramaturg, dziennikarz.

902 Zbigniew Lesiewski – kolega ze studiów dziennikarskich., a później z DSS-u.

903 Wojna i pokój (tyt. oryg. Vojna i mir, 1863–1869) – czterotomowa powieść Lwa Tołstoja.
NOTA EDYTORSKA
Od 18 maja 1949 roku Agnieszka Osiecka pisała regularnie dziennik904. Rozpoczęty
tamtego dnia zeszyt autorka zatytułowała „I tom” i podpisała pseudonimem „Bożena
Ostoja”905. Przez kilka kolejnych lat młoda diarystka praktykowała pisanie pod
pseudonimem oraz numerowanie poszczególnych tomów, dzięki czemu jej młodzieńcze
zapiski (z czasów szkoły średniej i studiów) układają się w integralną całość, spójną
opowieść, pasjonujący monolog wewnętrzny. Niniejsza wielotomowa edycja pragnie
oddać z naddatkiem ów stan rzeczy, dlatego włączone zostały do niej również notesy
Osieckiej. Nierzadko było tak, że zabiegana licealistka – potem studentka – nie mając przy
sobie stosownego zeszytu, notowała ważne sprawy, przeżycia w brulionach, notesach, na
luźnych kartkach, a w końcu – w kalendarzach. Nawiasem mówiąc, w życiu dorosłym to
właśnie one – agendy – staną się dla Osieckiej najważniejszym narzędziem porządkującym
i opisującym codzienność.
Strony tytułowe młodzieńczych dzienników Osieckiej zawierają zwykle numer kolejnego
tomu, pseudonim oraz datę dzienną pierwszej i ostatniej notatki w danym zeszycie. Na
trzeci tom dzienników Agnieszki Osieckiej składają się zeszyty i notesy zapisane w 1952
roku. Podstawę niniejszego wydania stanowi siedem zeszytów i dwa notesy: Zeszyt XIV /
Bożena Ostoja / Od 23 X 51 – [do] 18 I 52906; [Zeszyt XV] / Bożena Ostoja / [21 I 1952 –
7 III 1952]907; [ZESZYT XVI / 7 III 1952 – 23 IV 1952]908; Zeszyt XVII / Bożena Ostoja /
Od 28 IV 52 r. – [do 3 VI 52 r.]; [Zeszyt XVIII / 2 VI 1952 – 23 VIII 1952]909; [Zeszyt] XIX
/ 8 IX 52 – 9 X 52; Zeszyt XX / Bożena Ostoja / [9 X 1952 – 5 II 1953]910; oraz
prowadzony od 25 lipca (lub wcześniej) 1951 roku do 18 lutego (lub później) 1952 roku
NOTES (tzw. Notes czerwony911) i prowadzony od 30 czerwca (lub wcześniej) do 22
października (lub później) 1952 roku NOTES (tzw. Notes granatowy912). Z powyższego
wyliczenia wynika, że diarystka prowadziła czasem równolegle dwa zeszyty.
Autorka numerowała strony (od 28 grudnia 1950 stosowała we wszystkich zeszytach
numerację ciągłą913) i datowała swoje zapiski. Owszem, zdarzały się jej pomyłki –
nieczęste, choć akurat w trzecim tomie jest ich kilka. Maturzystka wklejała do zeszytów
przeróżne rzeczy: zdjęcia, wycinki prasowe, ściągi, notatki dzienne sporządzone na luźnych
kartach (np. wówczas, kiedy nie miała przy sobie dziennika), listy itp. Ponadto w notesach
znajdują się rysunki (autorem niektórych jest Jan Banucha), dopiski koleżanek i kolegów,
notatki z zajęć w szkole i na uczelni, teksty piosenek, własne wiersze, cudze wiersze,
wypiski z dzieł literackich i filozoficznych. „Dziennik – pisze Philippe Lejeune – to ślad:
niemal zawsze sporządzany jest odręcznie przez samego diarystę, z zachowaniem całego
bogactwa jego własnego charakteru pisma. To ślad pozostawiony na określonym nośniku,
takim jak zeszyty (które piszący dostał w prezencie lub sam wybrał) czy luźne kartki
(pierwotnie mające zastosowanie w szkole). Niekiedy śladowi zanotowanemu towarzyszą
inne ślady: zasuszone kwiaty, drobne przedmioty, rozmaite elementy wydarte życiu
codziennemu, które stały się relikwiami, także rysunki oraz właściwe diaryście znaki
graficzne. Kiedy więc czytacie »ten sam tekst« wydrukowany w książce, można się
zastanawiać: czy jest on naprawdę ten sam? Tak jak dzieło sztuki, dziennik istnieje tylko
w jednym egzemplarzu”914 – dlatego niniejsza edycja dzienników Agnieszki Osieckiej
uzupełniona została o fotografie i skany kart rękopisu. W rezultacie, w oddawanym właśnie
do rąk czytelników tomie znajdują się liczne ślady wrażliwości, znaki osobowości
i pamiątki po Agnieszce Osieckiej – liczne, ale nie wszystkie. Zreprodukowanie
wszystkich z przyczyn technicznych nie byłoby możliwe.
Co ciekawe, zeszyty podpisywane „Bożena Ostoja” Agnieszka Osiecka prowadziła nie
tylko dla siebie – dzieliła się nimi z niektórymi koleżankami (zwykle z tymi, które również
pisały dzienniki). Diarystki z kręgu Osieckiej nie dość, że dawały sobie nawzajem
dzienniki do poczytania, to jeszcze dyskutowały o sztuce ich prowadzenia. Nie należy
jednakże sądzić, że zapiski te dostępne były każdemu. Osiecka nie pokazywała ich
np. dorosłym: ani rodzicom, ani nauczycielom, ani nawet ukochanej cioci Basi.
Tekst dzienników kilka razy uległ redakcji autorskiej i autocenzurze. Ślady
poszczególnych interwencji widoczne są w druku (w szczególnych przypadkach zostały
także skomentowane w przypisie), dzięki czemu prezentowany w niniejszym tomie tekst
jest wersją możliwie najbliższą woli autorki.
Zakład Narodowy im. Ossolińskich zwrócił się niegdyś do autorki Białej bluzki z prośbą
o oddanie do depozytu paru rękopisów. Osiecka wysłała wówczas do Wrocławia dużą
część swoich młodzieńczych dzienników, czym wyraziła – jak sądzę – przyzwolenie na ich
czytanie, oglądanie, badanie, a nawet wydawanie. Być może w pewnym momencie
pożałowała tego gestu, bo pod koniec życia zaczęła wyrażać się z dezaprobatą o tak
niegdyś dla niej ważnej aktywności, jaką było zapisywanie codziennych zdarzeń i wrażeń –
nie wycofała jednak depozytu i nie zniszczyła dzienników, do których miała swobodny
dostęp (ponoć trzymała je w tapczanie). Ale też nie pozostawiła żadnych wytycznych co do
ich ewentualnej edycji. Mówiła natomiast o nich, że są „nieszczere”915. Tymczasem
wrażenie czytelnika jest zgoła odmienne: młodzieńcze dzienniki Osieckiej wydają się
wręcz rozbrajająco szczere, momentami nawet nieco diarystkę kompromitujące. Dlaczego
zatem Osiecka tak je oceniała? Może sądziła, że prawdziwe dzienniki to dzienniki intymne
– takie, których nie pokazuje się absolutnie nikomu? Rzecz w tym, iż dziennik intymny
stanowi niezwykle rzadki i trudno dostępny przypadek diariusza: „W zasadzie intymny
może być tylko dziennik, który zostaje zniszczony przez diarystę. Natomiast większość
dzienników, przynajmniej od 200 lat, ma charakter osobisty, wiąże się z indywidualnymi
doświadczeniami tych, którzy je prowadzą”916. Prezentowane dzienniki Agnieszki
Osieckiej z całą pewnością reprezentują indywidualne doświadczenia Osieckiej,
zwłaszcza zaś jej pragnienie, by poznać i zrozumieć samą siebie, by ukształtować wreszcie
(w wieku 13–16 lat!) własne poglądy, by stać się prawdziwym, wielowymiarowym
człowiekiem. Bo właśnie samopoznanie i osobisty rozwój stanowiły cel praktyk pisarskich
młodziutkiej panienki z Saskiej Kępy. Nawiasem mówiąc, kolejnym testem na
wiarygodność materiałów autobiograficznych jest epoka, w której żyła i pisała Osiecka.
Warto pamiętać, że autorka Galerii potworów dojrzewała w stalinowskiej Warszawie
i jakąś prawdę tego miejsca i czasu przechowała w swoich zapiskach.
Język dzienników Agnieszki Osieckiej stanowi mieszankę nowomowy, języka domowego
i młodzieżowego (podwórkowego, ale także wyniesionego z powieści dla młodzieży) oraz
literackiej polszczyzny, z którą Osiecka ma do czynienia w szkole i dzięki lekturom
klasyków. Co znamienne, słowa takie jak „postęp”, „przeżytek”, „materializm”,
„masówka”, „junaczka”, „zetempówka” są dla Agnieszki jak najbardziej przeźroczyste
(wszak nowomowa współtworzyła jej świat i codzienność), zaś np. „reakcja” czy
„reakcjonistka” to w osobistym słowniku przyszłej pisarki pojęcia negatywne – nierzadko
wręcz obraźliwe. Z drugiej strony, w lipcu 1949 roku, doświadczywszy podczas letniego
wypoczynku w Karpaczu piękna i grozy natury, autorka Białej bluzki zaczyna ćwiczyć się
w opisach krajobrazu. Próbuje romantyzować naturę i nierzadko popada w nieznośną
egzaltację917. Zdarza się, że Osiecka w toku pisania wypada z zaprojektowanych dla siebie
ról i póz, co prowadzi do niezwykle komicznych efektów. Fascynujące jest to, że przyszła
poetka z jednej strony świadomie żongluje różnymi stylami, z drugiej – poddaje czasem
swe pismo niezbyt wytrawnym językom (np. językowi socrealizmu).
Pisanie dziennika, jak każda praktyka piśmiennicza, jest praktyką kulturową – działaniem
mówiącym nam o przeszłości i przeszłość tę współtworzącym. Denerwujemy się na
współczesne nastolatki za to, że piszą e-maile i SMS-y pełne skrótów, błędów,
młodzieżowej nowomowy i wtrętów z języków obcych. Gdybyśmy jednak publikowali
i czytali dzienniki osobiste młodzieży (a to właśnie w tej grupie wiekowej najczęściej
praktykuje się pisanie dzienników, co zresztą nie przekłada się na praktyki wydawnicze),
przekonalibyśmy się, że nigdy nie było inaczej; że każda młodość stanowi czas prób,
błędów, potknięć i nabierania ogłady (również tej językowej). Czytając dzienniki
Osieckiej, trudno wprost uwierzyć, że ich autorka całe dorosłe życie zarabiała na chleb
pisaniem (miejscami pisze okropnie – naprawdę!). „Dziennik jest po prostu ludzki. Ma
swoje mocne i słabe strony”918, a dziennik nastolatki, jeśli ma być prawdziwy, musi się
upodobnić… właśnie do nastolatki (stąd dojrzałość, artyzm czy styl przestają być w tym
wypadku kwestią – nawet w przypadku nastolatki tak nieprzeciętnej, jak późniejsza
narzeczona Marka Hłaski i muza Jeremiego Przybory). Z drugiej jednak strony nie da się
ukryć, że nawet w najwcześniejszych zapiskach Agnieszki można odnaleźć niepowtarzalny
styl i motywy, które później staną się jej znakiem firmowym. „Tylko ciekawe – zapytuje
przyszła poetka na stronie 17 – dlaczego Gęś Gałczyńskiego jest zielona? Dlaczego akurat
zielona?!!”. W innym miejscu zaś projektuje:
„A w ogóle, to doszłam, że za niewielką opłatą powinien trzymać mnie jakiś literat, a ja
»sporządzałabym« mu tytuły do powieści. Nie, całkiem serio: przychodzą mi do głowy
bardzo sympatyczne tytuły do wszelkiego rodzaju dzieł nabazgrolonych, tylko że nic więcej
poza tytułami wymyśleć nie mogę. Np. taki wspaniale realistycznie-socjalistyczny tytuł:
W pogoni za konkretem, a z innej dziedziny: Siedem aniołków i jeden trup, Skandale
i skandaliki, szały i szaliki, Ludzie, bydlęta i bydlątka (charakter »nieco mądrze
psychologiczny«, styl lepszy niż w ostatnim zdaniu), z dziedziny powieści »idealnych« dla
młodych panienek: Dusze uciśnione, Szept sumienia, Cnota woła, Wsiąkajmy w świętość.
I jeszcze z socrealizmu: Stalin a szybkościowe pięcioraczki, Z gnicia w życie, Marsz,
gdzie każą, Na czym polega urok życia kajdankowego (rozprawka), Rzecz o cyfrach planu
(poema), Pornografia a baza, Socjalistyczne kopciuszki (dla dzieci), Dlaczego Czerwony
Kapturek był czerwony (dla dzieci) itp., itp.
A w ogóle pomysły na ten temat mam niezliczone i wspanialsze niż te oto »bredzonka«,
ale szybko je zapominam – rzecz roztrzepanego »geniuszu«” (s. 34).

Liczne w tomie trzecim ramki i strzałki pochodzą od autorki. Drukiem rozstrzelonym


oddane zostały wszelkie podkreślenia, rozstrzelenia, pogrubienia, obramowania, których
dokonała autorka w chwili pisania danej notatki dziennej. W tekście pozostawiono
natomiast podkreślenia dodane w późniejszym czasie – w toku kolejnych lektur czy
redakcji tekstu. W tekst główny włączone i pogrubione zostały też dopiski z marginesów,
wszelkie wtrącenia, komentarze oraz dopiski dodane później. Wyrażenia skreślone zostały
zachowane w tekście głównym tylko w takich przypadkach, gdy autorka dokonywała
skreślenia w celu zasygnalizowania zmiany swego stosunku do danej kwestii. Natomiast
skreślenia słów źle zapisanych tudzież oczywistych błędów nie zostały oddane w tekście.
Wielu nazwisk, tytułów i nazw własnych nie udało się rozszyfrować oraz objaśnić.
Przypisy zarezerwowane zostały tylko dla tych postaci czy zjawisk, o których można
powiedzieć w przypisie coś więcej niż to, co wynika z tekstu Agnieszki Osieckiej.
Np. w tomie drugim: „Mietek, szalejąc za »Haneczką w żółtym kostiumie« (o której
notabene nic poza tym i serią przymiotników z namiętnymi wykrzyknikami nie wiedziałam),
zwierzał mi się zawsze w chwili, gdy na nic nie zdały się jego usiłowania i Haneczka
wsiadła do innego kajaka”. O Mietku wiadomo dużo – pływał z Agnieszką w CWKS-ie,
był bratem jej przyjaciółki Agnieszki Prokop – informacje te znalazły się więc w przypisie
dolnym. O Haneczce nie wiadomo „nic poza tym”, co sama Agnieszka napisała, dlatego
przypis do jej osoby nie został sporządzony. W indeksie zaś wymienia się i Mietka (jako
Mieczysława Prokopa), i Haneczkę (czytelnik znajdzie ją w zamieszczonym tuż po indeksie
głównym indeksie osób niezidentyfikowanych).
Oczywiste błędy (pomyłki, literówki, błędy ortograficzne i interpunkcyjne), niepoprawne
zapisy nazw własnych, nazwisk i skrótowców (C.W.K.S. zamiast CWKS) zostały
poprawione, a pisownię zmodernizowano. Przy czym w przypadku błędnie zapisanych
nazwisk czy tytułów poprawki uczyniono dopiero w przypisie dolnym, a w tekście
głównym dopiero przy kolejnym błędnym zapisku, dzięki czemu oddana została i tak
nieprzeciętna świadomość językowa i kulturowa młodziutkiej Agnieszki Osieckiej.
Autorka Szpetnych czterdziestoletnich lubowała się w mottach oraz cytatach. Przytaczała
wypowiedzi znajomych, teksty innych autorów, teksty kultury: np. aforyzmy, powiedzenia
czy powiedzonka środowiskowe. Cytaty zostały w tekście zachowane w takiej formie,
w jakiej zapisała je autorka. Wszelkie korekty, uwagi i objaśnienia znajdują się
w przypisach.
Osiecka nadużywała wielką literę. Jeśli nie popełniała przy tym błędu, a tylko zaznaczała
swój stosunek emocjonalny do danej osoby, rzeczy, zjawiska – wielka litera została
zachowana. Podobnie rzecz ma się z małą literą (w pierwszym tomie znajduje się słowo
„niemcy” – wszak w takiej formie używano go dość powszechnie w czasie drugiej wojny
światowej i tuż po niej).
Autorka nadużywała też cudzysłowu. Dla uczynienia tekstu przyjaźniejszym w lekturze
usunięto więc cudzysłów z nazw własnych, imion, przezwisk. Pozostałe cudzysłowy
zachowano (nawet jeśli użyte zostały bezzasadnie lub błędnie), gdyż wyrażają one osobisty
(silnie nacechowany) stosunek Osieckiej do danego słowa czy zwrotu i stanowią znaki
temperamentu, egzaltacji, niepewności, (nad)wrażliwości autorki.
Osiecka bardzo często stosowała skrótowce – dużą ich część zachowano w tekście, ale
w kilku przypadkach trzeba było skróty rozwinąć, by uczynić tekst czytelniejszym.
Rozwinięto skróty: b. – bardzo; godz. – godzina (natomiast skrót „g.” pozostał w tekście
nierozwinięty); p. – pan, pani; ew. – ewentualnie; wg – według; nb. – notabene. Inne skróty
(np. tzw. – tak zwany; tzn. – to znaczy; m.in. – między innymi; itp. – i tym podobne; itd. –
i tak dalej; cd. – ciąg dalszy; kol. – koleżanka, kolega; dn. – dnia) nie zostały rozwinięte.
Imiona i nazwiska – gdzie było to możliwe – zostały rozwinięte, w celu ułatwienia
czytelnikowi lektury.
Diarystka zwykle zaczynała notatkę dzienną od zapisu daty – stosowała jednak zapis
niekonsekwentny, czasem wręcz błędny, stąd zapis dat został ujednolicony.
Osiecka ulegała powszechnej niegdyś manierze, by zapisywać liczebniki porządkowe
błędnie, dodając do nich końcówki -tej, -ej, -ego, -ciu, -szy, -tych, itp. Zachowano je
i ujednolicono do najczęściej używanych przez diarystkę form, ale tam, gdzie pojawiają się
po raz pierwszy, odnotowano ich niepoprawność. Zrezygnowano natomiast
z każdorazowego sygnalizowania błędu znakiem [!], a to z troski o czytelność i tak wysoce
nieprzejrzystego i „zabrudzonego” tekstu Agnieszki Osieckiej.
Znakiem ingerencji edytora w tekst jest każdorazowo nawias kwadratowy. W nawiasie
kwadratowym znajdują się uzupełnienia (brakujące litery w słowie, brakujące słowa)
i dodatkowe informacje oraz znaki niepewności tudzież niewiedzy edytora. Wszystkie inne
typy nawiasów pochodzą do autorki.

Objaśnienia stosowanych w tekście nawiasów:


( ), { } – nawias autorki,
[ ] – nawias edytorki,
[?] – znak edytorskiej niepewności,
[!] – „tak w oryginale”; znak edytorskiego zdziwienia,
[-] – nieczytelny 1 znak; [--] – nieczytelne 2 znaki; [---] – nieczytelne 3 znaki itd.,
[–] – nieczytelny cały wyraz.
Edytorka nie ingerowała w styl Agnieszki Osieckiej. Tam, gdzie styl czyni wypowiedź
niejasną, nielogiczną, niegramatyczną, edytorka stawia znak [!], nie dokonując jednakowoż
korekty. Podobnie w przypadku błędów autorki (np. licznych pleonazmów), których
poprawa wymagałyby ingerencji w tekst – tu również edytorka poprzestaje tylko na
zasygnalizowaniu ich znakiem [!]. Osiecka uczyła się pięciu języków (łaciny, angielskiego,
francuskiego, rosyjskiego, niemieckiego) i często cytowała, a także próbowała pisać w
poznawanych językach. Większość obcojęzycznych zapisków zawiera błędy (czasami
bardzo liczne). Edytorka nie poprawiła ich w teksie głównym – zostały one sprostowane w
przypisach.
Pracując nad Dziennikami i zapiskami Agnieszki Osieckiej edytorka starała się
pamiętać, że „Edytor jest kustoszem utworów autora; podobnie jak muzealnik, nie może
zmieniać dzieła, a tylko (i aż) je rekonstruować i ochraniać. Podstawową zasadą
edytorstwa jest jedynie (i aż) dążenie do oddania woli autorskiej”919. Edytowanie cudzych
dzienników każdorazowo stanowi zaangażowanie i zobowiązanie. Nie może być zresztą
inaczej! Zresztą Agnieszka Osiecka stawiała sprawę jasno, nazywając własne dzienniki
„duszą”920.

Trzeci tom Dzienników i zapisków Agnieszki Osieckiej stanowił dla mnie wyzwanie
szczególne. Z kilkoma problemami nie poradziłabym sobie, gdyby nie współpraca
z Dąbrówką Mirońską, oraz pomoc Elżbiety Cichej (z domu Kloska), Janusza Gazdy,
Mariana Kubery, Marcina Barana, Igora Biełowa, Piotra Bratkowskiego, Mariusza
Czubaja, Inez Okulskiej, Marcina Sendeckiego i dobrego ducha tej wielotomowej edycji
– Teresy Deszczak (z domu Wilk). Dziękuję!
Karolina Felberg-Sendecka

904 Na przełomie 1945 i 1946 roku pisała przez kilka dni pamiętniczek, zob. Agnieszka Osiecka, Dzienniki.1945–1950,
wstęp Andrzej Zieniewicz, red. Karolina Felberg, Warszawa 2013.

905 Wiktor Osiecki (ojciec Agnieszki Osieckiej) także używał pseudonimu „Ostoja” – ród Osieckich wywodził się
bowiem z Ostojczyków („Ostoja” to polski herb szlachecki).

906 W tomie trzecim Dzienników i zapisków Agnieszki Osieckiej Zeszyt XIV rozpoczyna się zapiskiem z dnia 7 stycznia
1952 r.

907 Początkowo Agnieszka Osiecka chciała w tym zeszycie pisać opowiadania – projektowanemu zbiorkowi nadała
nawet tytuł (Quo vadis, Polonia?) i zadedykowała go Elżbiecie Kalickiej. Nie napisała jednak niczego poza Wstępem
i Poszukiwaczem przygód (oba teksty przedrukowane zostały w niniejszej edycji na stronach 66‒69) i niedługo potem
przeznaczyła ten brulion na dziennik (zob. s. 72). Zapiski dzienne rozpoczęła – swoim zwyczajem – od przytoczenia różnego
rodzaju mott, cytatów, a nawet liścików wymienianych z koleżanką. Nie opatrzyła ich jednak odpowiednim numerem tomu,
datami ramowymi, pseudonimem, choć w jednym miejscu, niejako na marginesie, zapisała nawet typową dla siebie
metryczkę (Zeszyt XVI / Bożena Ostoja / Od 27 IV – ). Wyjątkowo jednak metryczka ta nie odpowiadała zawartości
tomu.

908 Zeszyt XVI nie został opatrzony przez Agnieszkę Osiecką tytułem, datami dziennymi i pseudonimem.

909 Zeszyt XVIII nie został opatrzony przez Agnieszkę Osiecką tytułem, datami dziennymi i pseudonimem.

910 W tomie trzecim Dzienników i zapisków Agnieszki Osieckiej Zeszyt XX kończy się zapiskiem z nocy sylwestrowej.

911 Osiecka nie podpisała notatnika. Na pierwszej stronie czerwonej okładki znajduje się wytłoczony napis NOTES.
Graniczne daty w tym tomie to 25 lipca 1951 r. i 18 lutego 1952 r. – notatki jednak nie zawsze były datowane, co więcej, nie
wszystkie zapisywane były po kolei, często nie sposób także stwierdzić, gdzie kończą się zapiski sporządzone danego dnia.
W niniejszym tomie znajdują się więc zapiski prowadzone od dnia 1 stycznia 1952 r. do ostatniej strony notesu.

912 Osiecka nie podpisała notatnika. Na pierwszej stronie granatowej okładki znajduje się wytłoczony napis NOTES.
Graniczne daty w tym tomie to 30 czerwca 1952 r. i 22 października 1952 r. – notatki jednak nie zawsze były datowane, co
więcej, nie wszystkie zapisywane były po kolei, często nie sposób także stwierdzić, gdzie kończą się zapiski sporządzone
danego dnia.
913 Zob. Agnieszka Osiecka, Dzienniki. 1945–1950, dz. cyt., s. 445.

914 Philippe Lejeune, „Drogi zeszycie…”, „drogi ekranie…”. O dziennikach osobistych, przeł. Agnieszka Karpowicz,
Magda i Paweł Rodakowie, wybór, wstęp, oprac. Paweł Rodak, Warszawa 2010, s. 37.

915 „Od dziesiątego roku życia, z przerwami, pisałam pamiętniki. Namówiła mnie do tego ciotka Baśka, sama pisząca
potajemnie. Część z nich jest we wrocławskim Ossolineum, część w tapczanie. […] są nieszczere. Ciągle pokazywałam je
koleżankom, pisałam »pod kogoś«. Poza tym starałam się przypodobać sobie samej. Jakaś taka marna autopsychoterapia”,
Agnieszka Osiecka, Rozmowy w tańcu, dz. cyt., s. 9. Osiecka pokazywała dzienniki Ewie Sękowskiej, Elizie Kalickiej,
Barbarze Pawlak, Agnieszce Prokop, Teresie Wilk i innym koleżankom.

916 Paweł Rodak, Autobiografia i dziennik osobisty jako przedmiot badań Philippe’a Lejeune’a, w: Philippe
Lejeune, „Drogi zeszycie…”, „drogi ekranie…”, s. 19.

917 Zob. Agnieszka Osiecka, Dzienniki. 1945–1950, dz. cyt., s. 54–55.

918 Philippe Lejeune, „Drogi zeszycie”…, dz. cyt., s. 44.

919 Łukasz Garbal, Edytorstwo. Jak wydawać współczesne teksty literackie, Warszawa 2011, s. 339.

920 Zob. przyp. 32, s. 85.


ERRATA
Po opublikowaniu tomu pierwszego Dzienników Agnieszki Osieckiej udało się uzupełnić
kilka informacji związanych z personaliami. Dzięki wiedzy i zaangażowaniu czytelników
możliwe też było sprostowanie niektórych błędnych informacji. Edytorka zdecydowała się
przedrukowywać i uzupełniać tę erratę w każdym tomie (nawet jeśli osoby obecne w tomie
pierwszym nie pojawiają się już w tomach kolejnych):

Errata do tomu I:
1) Błędna identyfikacja lub błędny zapis imienia albo nazwiska:
Janusz Wyganowski to JAN WYGANOWSKI,
Jan Skotnicki (Płetwa) to JERZY STOKOWSKI (Płetwa),
Alicja Krzcińska to ALINA KRZCIŃSKA,
Irena Czyżewicz to IRENA CZYŻEWSKA,
Mały Jurek to JULIAN WŁODARCZYK.
2) Błędne podpisy pod zdjęciami w tomie I:
s. 374 (w wersji drukowanej) – powinno być: Od lewej: Elżbieta Kloska i Agnieszka
Osiecka, 1950 r.,
s. 464 (w wersji drukowanej) – powinno być: Od lewej: Jan Wyganowski, Bohdan
Reszka, Agnieszka Osiecka, Jerzy Stokowski, NN, Julian Włodarczyk,
s. 465 (w wersji drukowanej) – powinno być: Od lewej: NN, Ewa Sękowska, Agnieszka
Osiecka, Jerzy Stokowski,
s. 469 (w wersji drukowanej) – powinno być: Stoją od lewej: NN, Elżbieta Walicka,
NN, Jerzy Stokowski, Ewa Sękowska. Siedzą od lewej: Krzysztof Walicki, Jolanta
Walicka, Agnieszka Osiecka.
3) Ponadto w notatce z „Przeglądu Sportowego” (s. 437 – w wersji drukowanej) pojawia
się nazwisko Karolkiewicz, które jest błędnym zapisem nazwiska Olgierda Korolkiewicza,
pływaka z CWKS-u i kolegi Agnieszki Osieckiej.

Errata do tomu II:


1) Błędny zapis imienia albo nazwiska:
Irena Mielnikiel to IRENA MILNIKIEL-DOBROWOLSKA
Barbara Hartfield to BARBARA HARTFIEL
Marek Pietrusewicz to MAREK PETRUSEWICZ
Minarkowicz to ADAM MINARTOWICZ
I – rzecz jasna – autor opowiadania Dysputy księdza dobrodzieja (przyp. 51, s. 39 – w
wersji drukowanej) to nie Tadeusz Dąbrowski a TADEUSZ BOROWSKI.
2) Jedna ze szkolnych koleżanek Agnieszki Osieckiej po lekturze pierwszego tomu
poczuła się dotknięta i skierowała do wydawnictwa prośbę o niepodawanie jej
personaliów w tomach kolejnych. Edytorka zadośćuczyniła tej prośbie i nie komentowała
jej ani w przypisie, ani tym bardziej w nocie. Uważała, że wyczernienie w tekście tej
osoby (i jej rodziców) wystarczy, by ochronić ją przed kolejnymi przykrościami.
Postanowiła nie ujawniać motywów tego działania, by nadmiernie nie koncentrować uwagi
czytelników na tej sprawie. Strategia ta okazała się jednak niefortunna – niepoinformowani
czytelnicy sądzili bowiem, że zamazania pochodzą od Agnieszki Osieckiej. Nic podobnego
– autorka Galerii potworów bardzo lubiła swą koleżankę i nawet po maturze nie
zaprzestała się z nią spotykać. Zaczernienia w tomie trzecim (i w tomach kolejnych)
dotyczą tej samej osoby co w tomie drugim i pochodzą od edytorki. Personalia
wyczernionej osoby oraz jej rodziny nie pojawiają się w indeksie.

Dziękuję miłośnikom, czytelnikom, recenzentom i krytykom za pomoc, życzliwość,


zrozumienie!
Karolina Felberg-Sendecka
Spis treści
ZESZYT XIV
1952 rok
Dn. 7 I 1952 r.
9 I 1952, środa
10 I 1952 r., czwartek
Dn. 12 I 1952, sobota
Dn. 16 I 1952, środa
18 I 1952 r., piątek
18 I, wieczór
NOTES
1 I 1952 r., cd.
(4 I 52 r.)
16 II
18 Luty 1952
27 II 1952 r.
28 II
18 II 1952
QUO VADIS, POLONIA?
[ZESZYT XV]
21 I 1952 r., poniedziałek
22 I 1952 r., wtorek
24 I 1952 r., czwartek
25 I 1952r., piątek
26 I 1952 r., sobota
28 I 1952 r., poniedziałek
29 I 1952 r., wtorek
30 I 1952 r., środa
31 I 1952, czwartek
2 II 1952, sobota
3 II 1952, niedziela
4 II 1952, poniedziałek
Dn. 5 II 1952 r., wtorek
8 II 52 r., piątek
9 II 1952 r., sobota
10 II 1952 r., niedziela
11 II 1952, poniedziałek
12 II 1952 r., wtorek
13 II 52 r., środa
14 II 1952 r.
Dn. 15 II 1952 r., piątek
Dn. 16 II 1952 r., sobota
17 II 1952 r., niedziela
18 II 1952 r., poniedziałek
19 II 1952 r., wtorek
20 II 1952 r., środa
22 II 1952 r., piątek
23 II 52 r., sobota
24 II 1952 r., niedziela
27 II 1952 r., poniedziałek
26 II 1952 r., wtorek
27 II 1952 r., środa
(2 III 1952)
Dn. 29 II 1952 r., piątek
1 III 1952, sobota
2 III 52 r.
3 III 52 r.
4 III 1952 r., wtorek
Dn. 7 III 1952 r., piątek
[ZESZYT XVI]
7 III 1952, piątek ({23 IV 1959})
8 III 52 r.
9 III 1952 r., niedziela
10 III 1952, poniedziałek
11 III 1952 r., wtorek
Dn. 12 III 1952 r., środa
13 III, czwartek
14 III, piątek
15 III 1952 r.
16 III 52 r., niedziela
Dn. 17 III 1952 r., poniedziałek
Dn. 18 III 52 r., wtorek
21 III 1952 r., piątek
24 III 1952, poniedziałek
25 III 1952 r., wtorek
25 III 1952 r., wtorek
26 III 1952 r., środa
29 III 1952, sobota
31 III 1952 r., poniedziałek
1 IV 1952 r., Prima Aprilis
4 IV 1952, piątek
6 IV, niedziela
7 IV 1952, poniedziałek
8 IV 52, wtorek
9 IV, środa
10 IV, czwartek
11 IV 52 r., piątek
12 IV, sobota
13 IV 52, niedziela (Wielkanoc)
15 IV 52, wtorek
16 IV 52, środa
17 IV 52, czwartek
19 IV 52
21 IV 52 r.
22 IV 1952, wtorek
25 IV 1952 r., piątek
26 IV 1952 r., sobota
27 IV 52, niedziela
23 IV 1952 r., wtorek
ZESZYT XVII
28 IV 1952 r., poniedziałek
29 IV 1952 r., wtorek
2 V 1952 r.
3 V 1952 r., sobota
3 V, wieczorem
4 V (niedziela) -˝- -˝-
5 V, poniedziałek -˝- -˝-
6 V, wtorek
7 V, środa
9 V 1952 r., piątek
10 V 52 r., sobota
Dn. 11 III 52 r., poniedziałek
12 V 1952 r., wtorek
14 V 1952 r., środa
15 V 52 r., czwartek
18 V 1952 r., niedziela
25 V 52 r., niedziela
26 V 52 r.
28 V 52 r.
30 V 52 r., piątek
31 V 52
3 VI 52
[ZESZYT XVIII]
2 VI 1952, poniedziałek
5 VI 1952, czwartek
8 VI 1952, niedziela
9 VI 52, poniedziałek
12 VI 1952, czwartek (Boże Ciało)
14 VI 52 r., sobota
15 VI 52, niedziela
18 VI 1952, środa
19 VI 1952, czwartek (rano)
20 VI 1952, piątek
22 VI 52, niedziela
23 VI 52, poniedziałek
25 VI, środa
27 VI, piątek
29 VI 52, niedziela
11 VIII 1952, poniedziałek
12 VIII 1952
13 VIII 1952, środa
14 VIII 1952, czwartek
23 VIII 1952, sobota
NOTES
30 VI 52
4 VII 1952, Freitag
8 VII 1952, Dienstag
17 VII 52
22 VII 52
9 X 1952
16 X
10 X
Sobota, 18 X
[ZESZYT] XIX
11 IX 1952, czwartek
12 IX 1952, piątek
12 IX 52, wieczorem
15 IX 1952, poniedziałek
17 IX 1952, środa
1 X 1952
18 IX 1952, czwartek
19 IX 52, piątek
20 IX 52
21 IX 1952, niedziela
22 IX 52, poniedziałek
23 IX 52, wtorek (noc)
24 IX 52, środa
25 IX
26 IX 52, piątek
29 IX 52, poniedziałek
30 IX 52, wtorek
4 X 52, sobota
5 X 52, niedziela
6 X 52 r.
9 X 1952
ZESZYT XX
9 X 1952r., czwartek
11 X 1952 r. , sobota
13 X 1952, poniedziałek
15 X 1952, środa
17 X 1952, piątek
19 X, niedziela
20 X 1952, poniedziałek
21 X 1952 r., wtorek
22 X 1952, środa
23 X 1952 r.
25 X 1952, sobota
29 X 1952, środa
30 X 1952, czwartek
2 XI 1952r., niedziela (dzień zaduszny)
3 XI 1952 r., poniedziałek
4 XI 1952, wtorek
5 XII 52 r., środa
7 XI 1952, piątek
8 XI 1952 r., sobota
9 XI 1952, niedziela
11 XI 52, wtorek
12 XI 52 r., środa
15 XI 52, sobota
23 XI 52, niedziela
25 XI 52, wtorek
27 XI 1952 r., czwartek
30 XI, niedziela
2 XII 52, wtorek
3 XII 1952
4 XII 1952, czwartek
5 XII 52, piątek
6 XII 52 r., sobota
8 XII 52 r., poniedziałek
12 XII 1952, piątek
13 XII 52, sobota
15 XII 52, poniedziałek
16 XII 52, wtorek
17 XII 52, środa
24 XII 1952, środa, Wigilia Bożego Narodzenia
26 XII
29 XII 1952, poniedziałek
30 XII 1952, wtorek
31 XII 1952, wtorek – 1 I 1953 r., środa
NOTA EDYTORSKA
ERRATA

You might also like