Professional Documents
Culture Documents
Wasilij Briuchow - Czerwony Czołgista. Wojna W T-34 Na Froncie Wschodnim
Wasilij Briuchow - Czerwony Czołgista. Wojna W T-34 Na Froncie Wschodnim
Karta redakcyjna
Rozdział 1. Dzieciństwo
Rozdział 2. Wojna
Rozdział 3. Czołgista
Rozdział 4. Na linii frontu
Rozdział 5. 1944
Rozdział 6. Brygada
Rozdział 7. Natarcie
Rozdział 8. Na czele kompanii
Rozdział 9. Nowa ofensywa
Rozdział 10. Walki o Węgry
Rozdział 11. Przegrupowanie
Rozdział 12. Od Jugosławii po Węgry
Rozdział 13. Przez ogień
Rozdział 14. Jezioro Balaton
Rozdział 15. Znów w akcji
Rozdział 16. Koniec wojny
Rozdział 17. Po zwycięstwie
Przypisy
Zdjęcia
Tytuł: RED ARMY TANK COMMANDER.
AT WAR IN A T-34 ON T HE EAST ERN FRONT
Wszystkie prawa zastrzeżone. Żadna część książki nie może być reprodukowana bez zgody wydawcy,
z wyjątkiem zacytowania krótkich fragmentów przez recenzenta.
Wydanie I
Czerwonak, październik 2014
ISBN 978-83-7731-207-0
Dystrybucja:
In Rock
ul. Gdyńska 30 A, 62-004 Czerwonak
tel./faks 61 868 67 95
e-mail: handlowy@inrock.pl
www.inrock.pl
Vesper
www.vesper.pl
DZIECIŃSTWO
*
Życie stało się łatwiejsze w czasie dwóch ostatnich lat przed wybuchem wojny.
Głód odszedł w przeszłość, a w sklepach było teraz pełno towarów. Za „dniówkę”
pracy na wsi dostawało się mnóstwo żywności. Mieliśmy wówczas masę wolnego
czasu. Grupy dzieci zbierały się na ulicach, w dzielnicach i różnych kwartałach
miasta, były drużyny piłki nożnej, koszykówki i siatkówki. Każdy – stary czy młody
– grał w piłkę nożną. W naszej szkole założyliśmy drużynę akrobatyczną, w której
Kola Babin był podstawą, Wołodia Draczew stał w środku, a ja na szczycie.
Głównie ćwiczyliśmy i budowaliśmy ludzkie piramidy, a publiczności podobały się
nasze pokazy. Lubiłem akrobacje, gdziekolwiek tylko mogłem skakałem, robiłem
salta, chodziłem na rękach, stawałem na głowie. Chociaż nasza drużyna składała się
z trzech osób, tylko ja potrafiłem stać na głowie i wszyscy to podziwiali.
Systematyczne treningi w połączeniu z naturalną zręcznością, dobrym zdrowiem
i ogólną sprawnością sprawiły, że wyróżniałem się wśród rówieśników.
Wygrywałem klasowe, szkolne, a później miejskie zawody. W 1940 roku zostałem
mistrzem miasta i mistrzem okręgu, a w 1941 roku zdobyłem mistrzostwo okręgu
w kategorii juniorów i zdobyłem medal sportowy pierwszej klasy w Permie.
Slogan „Bądź gotów do pracy i obrony” był „kwestią honoru, sumienia
i bohaterstwa”, jak to wówczas mówiono. Po treningu przesiadywaliśmy przy
miejskim komisariacie wojskowym i patrzyliśmy, jak silnych, rosłych facetów
powoływano do armii. Służba w RKKA[3] stała się kwestią honoru! Tych, których
odrzucono, nazywano „ułomnymi”. Była to wielka tragedia dla nich samych i hańba
dla ich rodzin.
Z ogromną radością witano zdemobilizowanych żołnierzy. Wracali z dużym
doświadczeniem, po latach wielkiego wysiłku fizycznego i psychicznego. Po
powrocie budowali prymitywne obiekty sportowe i prowadzili zajęcia ruchowe.
Trenowaliśmy z nimi, uczyliśmy się nowych ćwiczeń, a później sami
organizowaliśmy treningi.
Od dwunastego roku życia mieliśmy zajęcia z przysposobienia wojskowego. Był
to mój ulubiony przedmiot, zawsze miałem celujące oceny z zajęć wojskowych
i wychowania fizycznego. Nie miałem zbyt dużo kłopotów z matematyką i językiem
rosyjskim, ale nie byłem dobry z innych przedmiotów. Czasami odrabiałem zadania
domowe, czasami nie. Nasz nauczyciel przysposobienia wojskowego służył w armii
jako zaopatrzeniowiec i doszedł do stopnia porucznika, zaś po zwolnieniu do rezerwy
został nauczycielem. Nie wiedział za dużo o wojaczce i niewiele wiedzy mógł nam
przekazać, ale dobrze opowiadał zabawne historie.
Mieliśmy w szkole karabin małokalibrowy i strzelnicę. Gdy byłem już w wyższych
klasach, nauczyciel stopniowo przekazywał mi rolę przywódcy grupy – dawał mi
klucze, karabin i często pozwalał prowadzić szkolenie. Znaliśmy wszystkie odludne
miejsca w okolicy. Normalnie długość strzelnicy wynosiła najwyżej dwadzieścia pięć
metrów, ale w terenie mogliśmy strzelać z odległości aż czterystu metrów. Zimą
nauczyciel zostawiał pod moją opieką całą stację narciarską; zaczynał lekcje,
a później się wymykał. Zabierałem całą grupę i szliśmy, dokąd chcieliśmy.
Ćwiczyliśmy sami i wszyscy całkiem dobrze jeździliśmy na nartach.
Później, gdy znalazłem się w narciarskim batalionie strzelców, zostałem
instruktorem. Moje umiejętności narciarskie oceniono na podstawie slalomu między
drzewami i wykonanych skoków. Mieliśmy dwudziestopięcio-, trzydziestoletnich
nowicjuszy, którzy nigdy nie jeździli na nartach i intensywnie ich szkoliliśmy.
Mieliśmy tylko miesiąc przed wysłaniem ich na front, ale ile można kogoś nauczyć
w jeden miesiąc?
Lubiłem musztrę. Pamiętam, jak po odprowadzeniu dziewczyn, w drodze
powrotnej do domu szlifowaliśmy nasze umiejętności: na prawo zwrot, na lewo
zwrot, w tył zwrot. Szliśmy, wydając sobie komendy, i znaliśmy regulamin
wojskowy! Dlatego gdy wstąpiłem do wojska, musztra na placu była moim
ulubionym zajęciem. Za każdym razem, kiedy mieliśmy się popisać, mówiono:
„Briuchow, wystąp i pokaż klasę!”. Fizycznie i w kategoriach sztuki wojskowej
byłem gotów do służby w armii, więc gdy zostałem powołany do wojska, zawsze
byłem spokojny, nie miałem żadnych problemów, stałem się częścią życia armii
i lubiłem to.
*
Pamiętam informacje o rozpoczęciu bitwy nad Chałchin-Goł[4]. Była to
zwycięska operacja wojskowa, którą szeroko nagłośniono. Później zaczęła się wojna
z Finlandią[5], a wraz z nią pierwsze spisy zabitych i łzy. W mieście zaczęli się
pojawiać pierwsi ranni. Opowiadali nam o okropnościach wojny i przeklinali
dowódców. Rozeszły się plotki o wielkiej wojnie. Na horyzoncie pojawił się
prawdziwy wróg – Niemcy. Ludzie mówili o tym otwarcie na początku 1941 roku,
a od kwietnia czy maja wiedzieliśmy, że wkrótce zacznie się wojna, chociaż nie
wiedzieliśmy kiedy.
Byliśmy wojowniczo nastawieni. Gdy ukończyliśmy szkołę, Kola Babin, Wołodia
Draczew i ja natychmiast zdecydowaliśmy się wstąpić do armii – ja do marynarki,
a pozostali do lotnictwa. Obaj zginęli później na froncie Wielkiej Wojny Ojczyźnianej,
ale wówczas z zapałem śpiewaliśmy: „Nie zaczepiajcie nas – nie zaczepimy was,
ale jeśli to zrobicie – popamiętacie nas”.
W maju 1941 roku dwóch mężczyzn z Osy – Briuchanow i Aljoszyn – którzy
właśnie ukończyli szkołę wojskową, przyjechało do domu na przepustkę przed
wyjazdem do wyznaczonych jednostek. Schludni i eleganccy, w nowiuteńkich
mundurach spiętych pasami, wyglądali wspaniale. Patrzyliśmy na nich z podziwem
i zazdrością. Zadałem im pytanie:
– Powiedzcie, jak to jest być w armii?
– Zostaw nas w spokoju. Nauczą cię wszystkiego, gdy wstąpisz do wojska –
odpowiedzieli.
– Będzie wojna?
– Tak, wojna wkrótce się zacznie, myślimy, że w połowie czerwca.
Wiedzieliśmy, że wojna wkrótce wybuchnie, bo mobilizacja zaczęła się już w 1941
roku, a wraz z nią rozlokowywanie jednostek. Wielu z naszych nauczycieli, którzy
ukończyli kursy szkolenia oficerskiego, zostało zmobilizowanych. Powoływano
mężczyzn w wieku od trzydziestu czterech do czterdziestu pięciu lat. Nowi
absolwenci właśnie kończyli uniwersytety i kolegia, podczas gdy starsi nauczyciele
wyjeżdżali, żeby wstąpić do armii. Liczba naszych godzin lekcyjnych gwałtownie
się zmniejszyła.
Wszyscy rozumieli, że jesteśmy na krawędzi wojny, ale wciąż myśleliśmy,
i mieliśmy nadzieję, że przy odrobinie szczęścia do niej nie dojdzie. Cieszyliśmy się
lepszym życiem, było więcej jedzenia, chleba było pod dostatkiem, w sklepach
zaczęły pojawiać się towary. Kiedy wojna rzeczywiście wybuchła, mimo wszystko
byliśmy w szoku... Nasze życie miało się diametralnie zmienić.
Rozdział 2
WOJNA
D nia 20 czerwca 1941 roku odbyła się zabawa dla absolwentów szkoły.
Następnego dnia, w sobotę, spakowaliśmy sprzęt biwakowy oraz prowiant
i ruszyliśmy nad brzeg Tulwy, żeby przez kilka dni trochę odpocząć. Mieliśmy
wędkować, zbierać truskawki, grać w nogę i wylegiwać się na trawie, marząc
o przyszłości. W nocy nie mogliśmy spać, więc płataliśmy sobie głupie figle: ktoś
budził się z twarzą wysmarowaną jakąś podejrzaną mazią, ku uciesze pozostałych.
Robiliśmy także tak zwanego huzara. Pod nos śpiącego delikwenta podstawiało się
kawałek podpalonej wełny, a „huzar” zrywał się i natychmiast przewracał. Był też
tak zwany rowerek: wciskaliśmy śpiącemu między palce u nóg kawałki papieru
i podpalaliśmy je, „rowerzysta” pedałował w powietrzu, aż się budził. Co za ubaw!
Wracaliśmy do domu. Gdy zbliżaliśmy się do przedmieść, usłyszeliśmy
przejmujący płacz i zawodzenie. Przyspieszając kroku, zobaczyliśmy biegnące
w naszym kierunku dzieci naśladujące jeźdźców. Między nogami miały patyki
imitujące konie i gałązki w rękach, którymi cięły powietrze na prawo i lewo,
krzycząc: „Wojna! Wojna się zaczęła!”. Ucichły żarty i śmiechy. Pobiegliśmy
z powrotem, burknąwszy do siebie: „Na razie”. W domu rzuciłem plecak
i popędziłem do wojenkomatu[6]. Kiedy dotarłem na miejsce, ponad połowa naszej
klasy już tam była, a reszta zjawiła się w ciągu następnej godziny.
Jak zwykle w niedziele, mój ojciec pracował u kowala, a mama i sąsiadka, Maria
Kozłowa, były w domu. Syn Marii służył na zachodniej granicy. Maria płakała
i przez łzy mówiła o złych przeczuciach co do losu swojego syna. Później okazało
się, że zginął jako bohater w pierwszych dniach wojny, nie wypuszczając z ręki
swojego karabinu maszynowego. Był odważnym chłopakiem, ale popędliwym
i nieostrożnym.
Moi koledzy urodzeni między rokiem 1921 a 1923 zostali wezwani do
obwodowego wojenkomatu w pierwszych dniach wojny, dostali listy poborowe
i zostali odkomenderowani albo do szkół wojskowych, albo do oddziałów bojowych.
Trzech z nas urodziło się w 1924 roku i nie zostaliśmy powołani. Dziwiono się
naszemu rozdrażnieniu.
– O co wam chodzi? – pytali. – Przyjdzie na was czas!
Ale myśl, że wojna nie potrwa długo, mocno tkwiła w mojej głowie. Słowa
piosenki „Nie zaczepiajcie nas – nie zaczepimy was, ale jeśli nas zaczepicie –
popamiętacie nas” i odezwa komisarza ludowego Woroszyłowa, że „będziemy
toczyć wojnę tylko na obcej ziemi, dość już rozlano krwi na naszej”, zrobiły swoje.
Umocniły moją wiarę w szybkie zwycięstwo i bałem się, że nie zdążę wziąć udziału
w walce. Moja wyobraźnia nastolatka rysowała piękny obraz pola bitwy, więc
rwałem się na front. Dzień po dniu chodziłem do wojenkomatu i prosiłem, żeby mnie
powołano. Ludzie w komisariacie wojennym byli weteranami, podśmiewali się
z mojej niecierpliwości i uspokajali: „Poczekaj, przyjdzie twoja kolej. Zobaczysz
wiele akcji”. Mieli całkowitą rację!
W sierpniu w Osie zaczęli się pojawiać pierwsi ranni i ludzie ewakuowani
z Odessy, później z Moskwy i z innych zachodnich terenów. Naszą szkołę
zamieniono w szpital. Nasi żołnierze, chociaż stawiali zaciekły opór, wciąż się cofali,
porzucając kolejne miasta... Wojna się przeciągała. Dzień za dniem grupy nowych,
coraz starszych rekrutów opuszczały Osę. Mój ojciec został powołany, ale
ostatecznie pozwolono mu zostać. Wciąż marnowałem swój czas na progu
wojenkomatu, ale nie chcieli mnie przyjąć z powodu wieku.
We wrześniu 1941 roku w końcu dostałem wiadomość z wojenkomatu, przyszły
dokumenty poborowe. Wezwano mnie do raikomu[7] i nakazano wstąpienie do
narciarskiego batalionu strzelców. Byłem rozczarowany. Chciałem wstąpić do
szkoły marynarki wojennej, ale nie śmiałem im tego powiedzieć. Oczywiście
sprzeciwianie się nie było wówczas w zwyczaju, trwała wojna i ludzie szli tam, gdzie
byli najbardziej potrzebni. Razem z dwoma innymi poborowymi odkomenderowano
mnie do Kungur, gdzie utworzono narciarski batalion strzelców.
Obóz wojskowy wciąż nie był ukończony i przez pierwsze trzy miesiące byliśmy
zajęci głównie jego rozbudową. Stawialiśmy miasteczko wojskowe, które miało
przyjąć brygadę piechoty. Zbudowaliśmy półziemianki dla całej załogi, blok
gospodarczy, kantynę i miejsce do ćwiczeń. Prycze rozstawiono w ziemiankach,
położyliśmy na nie materace wypchane słomą i postawiliśmy kuchnie polowe
z dwustulitrowymi kotłami. Początkowo mieszkaliśmy w czteroosobowych
namiotach, później w każdym było dwunastu żołnierzy. W październiku lało, nie
brakowało siarczystych mrozów, a od czasu do czasu padał śnieg. Spaliśmy
w mundurach, butach i onucach. Przyciskaliśmy się do siebie i suszyliśmy ubrania
ciepłem naszych ciał. Do rana zazwyczaj wszystko było suche.
Zamiast porannej zaprawy nasz ukraiński starszyna (starszy sierżant), potworny
służbista, gnał nas do pobliskiego lasu po kłody na budowę. Wraz ze zwiększaniem
się terenu wyrąbanego lasu musieliśmy biegać coraz dalej. Po trzech tygodniach,
gdy po dziesięciokilometrowym marszu doszliśmy do łaźni w Kungur, nasze onuce
rozpadły się nam w rękach. Ledwie nieco się rozgrzaliśmy i doprowadziliśmy do
czystości, a już musieliśmy wracać przez dziesięć kilometrów w błocie.
Na śniadanie dostawaliśmy herbatę i kawałek chleba, na obiad był cienki barszcz
i gryczana polewka, a na kolację śledzie i kawałek chleba, około trzystu gramów.
Nie oglądaliśmy mięsa, ale i w domu jedliśmy je tylko jesienią i zimą. Zdobywaliśmy
trochę dodatkowej żywności z kołchozowego kartofliska. Upraszaliśmy nocnego
stróża (ludzie mieli wtedy lepsze serca i nikt nas nie wyrzucał), wykopywaliśmy
ziemniaki i piekliśmy je w węglu drzewnym.
Praca była ciężka i wykonywana w milczeniu. Gdy przyjechali kolejni poborowi,
młodsi z nich na początku rwali się do noszenia kłód, zawsze też byli skorzy do
żartów, ale z czasem cichli i w końcu przestawali rozmawiać. Nawet ja, chociaż był
ze mnie kawał chłopa, ostatecznie zdałem sobie sprawę, że długo nie pociągnę
w ten sposób. Wielu z nas chorowało i kilku zabrano do szpitala, chociaż mi udało
się przetrwać tę katorgę.
Wreszcie budowa była ukończona. Zaczęło się szkolenie wojskowe i polityczne –
tak zwany kurs dla młodych bojowników. Kilkanaście godzin szkolenia taktycznego
i codziennej musztry na placu. Intensywnie uczono nas strzelania i budowy broni,
mieliśmy zawody, kto szybciej rozłoży i złoży Mosina lub karabin maszynowy.
Wszystkie ćwiczenia odbywały się w mieście i na jego obrzeżach. Jedynie
dwugodzinne szkolenie polityczne organizowano w ciepłych ziemiankach. Lubiliśmy
je najbardziej, mogliśmy się ogrzać i zaliczyć drzemkę.
Mimo mozolnej, wyczerpującej pracy i ćwiczeń, przymierania głodem
i przygnębiających wiadomości z frontu, nie było żadnej paniki. Myśleliśmy tylko
o jednym – żeby jak najszybciej trafić na front i zacząć walczyć! Dlatego poważnie
traktowałem ćwiczenia, a moje wyniki natychmiast zaczęły mówić same za siebie,
dowódcy stawiali mnie jako przykład innym żołnierzom. Starsi koledzy żartowali
sobie z mojego zaangażowania i oskarżali, że próbuję zdobyć przychylność, żeby
przypodobać się dowódcom, ale ja po prostu lubiłem uczyć się żołnierki i chciałem
walczyć. Nie myślałem, że mogę zginąć, przeciwnie, sądziłem, że
jestem niezniszczalny.
Nadeszła bardzo mroźna zima, wcześniej niż zwykle. Zaczął się trening
narciarski, byłem w swoim żywiole. Dobrze czułem się w stylu trzech kroków,
z dwoma kijkami, a nawet łyżwą, chociaż nie mieliśmy odpowiednich tras
narciarskich. Specjalnie zbudowane skocznie, z których można było skakać na
wysokość pięciu metrów, nie były mi straszne. Moje umiejętności narciarskie zostały
zauważone i szybko zostałem instruktorem, pracowałem razem z dowódcą
odpowiedzialnym za szkolenie fizyczne. Pokazywałem, jak robić serpentynę między
drzewami i jak skakać. Wielu żołnierzy miało prawie czterdzieści lat i niektórzy
z nich zupełnie nie radzili sobie z nartami, ale mimo to musieli skakać. Jeśli komuś
skok się nie udał, musiał wdrapywać się na wzgórze i próbować jeszcze raz. Często
zanim poprawili technikę byli już skrajnie wykończeni.
W listopadzie nasz batalion wysłano na przedmieścia Moskwy. Cisza w czasie
podróży była przejmująca. Ludzie nie mieli doświadczenia w walce, przez co byli
podenerwowani. Wszyscy bali się pierwszej walki i myśleli o szansach na jej
przeżycie. Napięcie było przygnębiające, dlatego odrywaliśmy się od tych myśli,
śpiewając, wówczas każdy z nas znał mnóstwo piosenek. Pociąg jechał bez
postojów, nie zatrzymywaliśmy się nawet na posiłki, jedliśmy suchy prowiant
przydzielony nam na trzy dni.
Pod koniec drugiego dnia podróży zdaliśmy sobie sprawę, że zbliżamy się do linii
frontu, widzieliśmy roztrzaskane i spalone wagony wyrzucone z torów oraz
zniszczone stacje kolejowe. Nagle pociąg się zatrzymał. Usłyszeliśmy rozkaz:
„Wysiadać i w szeregu zbiórka!”. Gdy tylko wyskoczyliśmy z wagonów, nad
naszymi głowami zaryczały dwa Messerschmitty, które ostrzelały pociąg z działek
i karabinów maszynowych. Zawróciły i zrobiły kolejną rundę, zrzucając kilka bomb.
Jedna z nich wybuchła niedaleko mnie i poczułem ból w nodze i ramieniu. Po
jeszcze jednym okrążeniu samoloty odleciały. Kołchoźnicy z pobliskiej wsi
pospieszyli nam z pomocą w swoich saniach. Rannych, w tym i mnie,
przetransportowano do najbliższego węzła kolejowego, gdzie stał pociąg szpitalny.
Wsadzono nas do wagonów i zawieziono z powrotem na wschód. Okazało się, że
trafił mnie odłamek bomby. Długi, cienki kawałek stali sterczał z mojego prawego
stawu kolanowego, zaś drugi, mniejszy odłamek, utkwił w tkance miękkiej ramienia.
Podszedł do mnie chirurg i zbadał rany.
– Aha! Dobrze, stary druhu, odłamek w kolanie nie siedzi głęboko. Chwycimy go
po prostu... i wyciągniemy!
Powiedziawszy to, wyrwał go zdecydowanym ruchem. Zawyłem z bólu.
– To wszystko. Teraz zajmiemy się raną, opatrzymy ją. Weź kulę i za dwa
tygodnie będziesz biegał. A co do odłamka w ramieniu, pomyślimy. Stary druhu,
jesteś w szoku, krwawisz z nosa. To nic wielkiego, szok jest łagodny.
Odłamek zarósł i później drażnił mnie w czasie ćwiczeń narciarskich, zwłaszcza
podczas równoległego prowadzenia nart.
Przewieziono nas do Permu. Przeszedłem rekonwalescencję w miejscowym
szpitalu, rozkoszując się ciepłem i dobrym jedzeniem. Wkrótce w szpitalu pojawił się
przedstawiciel wojenkomatu. Wezwał mnie do siebie.
– Jesteście zdrowi? – zapytał na wejściu.
– Oczywiście!
– Poleciłem was do szkoły inżynieryjnej sił powietrznych marynarki wojennej.
Zgadzacie się?
– No pewnie!
Byłem tak szczęśliwy, że chciałem skakać z radości. Moje marzenie o służbie
w marynarce się spełniło, w końcu będę nosił piękny mundur!
Zaczęło się szkolenie. Kadetów ulokowano w kwaterach, w każdej po czterech.
Nadal nosiliśmy mundury wojsk lądowych, ale wkrótce rozeszły się plotki, że na
Nowy Rok dostaniemy nowe. Owszem, wydano nam nowe sorty, ale wciąż były to
mundury wojsk lądowych. Byłem tak niezadowolony, że poszedłem na skargę do
dowództwa, prosto na poziom szefa wydziału politycznego. Ten przyjął mnie
w swoim gabinecie i wysłuchał.
– Co dla was znaczy ten mundur? Noście to, co dostaliście. Nosiliście taki
od miesięcy.
– Nie chcę! W takim razie wyślijcie mnie do szkoły pilotażu.
– Dlaczego miałbym was wysyłać do szkoły pilotażu? Jesteście żołnierzem!
Macie służyć tam, gdzie wam rozkazano! – powiedział ostrym tonem.
Rozumiałem to, ale moje serce wciąż się buntowało.
– Więc wyślijcie mnie do jakiejkolwiek szkoły oficerskiej! Piechoty, artylerii,
czołgów – bez znaczenia!
– Chyba żartujecie! Słuchajcie, mechanik lotniczy cieszy się dużym szacunkiem.
W batalionie obsługi naziemnej będziecie dostawali racje żywnościowe pilota
i będziecie stacjonowali kilkadziesiąt kilometrów od linii frontu.
– Towarzyszu kapitanie drugiej rangi[8], nie chcę być daleko od frontu. Chcę
walczyć. Chcę być oficerem.
Próbowałem go przekonać, ale moje wysiłki spełzły na niczym i wróciłem do
mojej kwatery zupełnie przybity. Moi kumple śmiali się ze mnie.
– Ale z ciebie głupiec. To najlepsza szkoła. W trzy lata zdobędziesz zawód, który
jest potrzebny i na froncie, i w cywilu. Nie bądź głupi!
Ale nie mogłem się z tym pogodzić. Opuściłem się w nauce, straciłem zapał.
Jakiś czas później wezwał mnie dowódca.
– Co się dzieje z waszym słuchem? – zapytał mnie prosto z mostu.
– Jest w porządku, nie narzekam – odpowiedziałem zdziwiony.
– Główny inżynier mówi, że nie rozróżniacie trybów pracy silnika.
– To świetnie! – Ucieszyłem się. – Towarzyszu kapitanie drugiej rangi, wyślijcie
mnie do szkoły oficerskiej.
– W porządku, skoro jesteście tacy uparci...
Rozdział 3
CZOŁGISTA
*
Po zwycięstwie pod Stalingradem przyszła dyrektywa, żeby utworzyć
propagandową brygadę narciarską, która objeżdżałaby okoliczne wsie i promowała
dokonania armii. Generał Sierkow nakazał porucznikowi Fiedorowowi
(odpowiedzialnemu za wychowanie fizyczne w szkole) i szefowi działu politycznego
stworzenie takiej brygady. Zawiadomiono nas, że zorganizowano bieg narciarski
z Kurganu do Swierdłowska. Jego uczestnicy mieli dostać lepsze racje
żywnościowe – to ostatnie zdanie wywołało zdumiewającą reakcję. Nagle wszyscy
zostali narciarzami i niestrudzonymi podróżnikami. Przed biurem, gdzie
przeprowadzano selekcję, zebrał się tłum ochotników. Przyszła moja kolej.
Wszedłem, prezentując sobą żałosny obraz: 163 centymetry wzrostu, wojskowe buty
o cztery rozmiary za duże, czapka o dwa – specjalnie taka, żeby zakryć uszy, które
odmroziłem w czasie zawodów narciarskich. Porucznik spojrzał z litością.
– Słuchajcie, synku, jesteś tylko dzieciakiem! Jaki z was narciarz?
– Byłem mistrzem okręgu. Mam najwyższe kategorie w narciarstwie –
powiedziałem błagalnym głosem.
– Czego jesteście mistrzem?
– Mam zaświadczenie. – Pokazałem moją legitymację narciarską, wydawaną
uczestnikom zawodów.
– Ujdzie – powiedział porucznik, sceptycznie spoglądając na papier, najwyraźniej
nieprzekonany. – Przyjdź jutro. Zobaczymy, co z was za narciarz.
Tak znalazłem się wśród dwudziestu kandydatów, z których wybrano dziesięciu.
Porucznik zaczął selekcję bez wstępnych ceregieli. Jego dziewczyna mieszkała
dziesięć kilometrów od szkoły, dlatego trasa biegła obok jej domu. Ruszyliśmy.
Grupa rozciągnęła się natychmiast wzdłuż drogi, ale trzymałem się tuż za
porucznikiem. Zaczynało brakować mi sił, ale wciąż uporczywie myślałem: „Mogę
upaść, ale się nie poddam i dopnę swego”. Porucznik i ja jednocześnie dotarliśmy do
domu. Dopiero wtedy zorientował się, że byłem z nim tylko ja. Zaprowadził mnie do
chaty swojej dziewczyny.
– Posiedźcie tu przez chwilę, a ja wrócę i zbiorę resztę. Jeśli nie wrócę, wy
wrócicie.
Jego dziewczyna dała mi jedzenie i od razu zasnąłem. Spałem około trzech
godzin. Po przebudzeniu zapytałem, czy porucznik wrócił.
– Nie, nie wrócił – odparła.
– Jeśli nie wrócił w ciągu trzech godzin, to znaczy, że coś się stało.
Dowlokłem się z powrotem do szkoły, walcząc z bólem mięśni. Pozostałych
chłopaków zebrano z sąsiednich wsi w ciągu nocy. Na szczęście pomógł kołchoz,
który dał konie i sanie. Był już ranek, gdy wszystkich udało się sprowadzić do
szkoły, chociaż tylko kilku z nich mogło poruszać się o własnych siłach, tak bardzo
bolały ich nogi.
O incydencie zawiadomiono przełożonego szkoły. Wezwał dowódcę szkolenia
fizycznego i dał mu reprymendę. Koleś próbował się tłumaczyć, ale nie było
żadnego usprawiedliwienia. Brygada miała ruszyć za pięć dni, a wielu jej członków
leżało w łóżkach, bo nie mogli stać o własnych siłach. Oczywiście dowódca był
winny, nie powinien wysyłać kiepsko wyszkolonych i wycieńczonych kadetów na
bieg próbny.
Wyładowawszy swój gniew na dowódcy, generał Sierkow zapytał:
– Co teraz zrobimy?
Wszyscy milczeli.
– Towarzyszu generale – powiedziałem, wstając. – W zeszłym roku brałem
udział w biegach narciarskich z Osy do Kunguru i z Permu do Osy. Obydwa miały
ponad sto kilometrów. Znam się na tajnikach przygotowania do takich biegów.
Chociaż mamy tylko pięć dni na przygotowania, a wczorajszy bieg wyczerpał
kadetów, mogę przygotować drużynę, która zdoła odbyć objazd propagandowy.
Potem przedstawiłem szczegółowy plan przygotowań:
– Poprowadzę grupę i narzucę odpowiednie tempo. Jeśli wszyscy pobiegną
równo, przyspieszę, a jeśli zbytnio się rozciągną, zwolnię. Porucznik Fiedorow
będzie zamykał grupę i popychał do przodu. Poza tym, towarzyszu generale, proszę
o zapewnienie nam konia i sań z wojsk pomocniczych, w których pojadą
zampolit[10] i lekarz, załadujemy też na nie nasze plecaki i racje żywnościowe. Koń
będzie wracał z Czaszy z medykiem, a my znajdziemy jakiś transport dla zampolita.
Proszę też, żeby wszyscy uczestnicy byli odpowiednio karmieni.
– Cóż, Briuchow – zaczął generał i wstał. – Naszkicowaliście nam cały obraz.
Przypuszczam, że nie mamy innego wyboru, jak tylko przyjąć waszą propozycję.
Powierzam przygotowania i wprowadzenie pomysłów w życie porucznikowi
Fiedorowowi, tobie i politrukowi[11] Worowowi.
Rozstaliśmy się zadowoleni, nawet szef szkolenia fizycznego był szczęśliwszy.
Generał Sierkow zawołał do mnie:
– Zuch, zostaniecie dobrym taktykiem i rozsądnym oficerem.
Zaczerwieniłem się i nie wiedziałem, co odpowiedzieć.
Po pięciu dniach treningu brygada propagandowa wyruszyła spod bramy szkoły
w pochmurny dzień. Generał Sierkow pożegnał nas przy dźwiękach grającej w tle
kompanii marszowej. Przebyliśmy większość z zaplanowanych czterdziestu
kilometrów w ciągu pierwszego dnia i byliśmy blisko celu – centrum obwodu
Czaszy. Zampolit pojechał przodem w saniach, żeby zorganizować dla nas
powitanie, a mnie powierzono zadanie doprowadzenia pozostałych członków grupy
do miasta. Podchodziliśmy do Czaszy, widzieliśmy już światła w oknach domów, gdy
chłopaki opadły z sił. Wszyscy się zatrzymali, nie mogąc ruszyć się ani odrobinę
dalej.
– Zdejmijcie swoje plecaki, zjedzmy coś i znajdziemy siły na ostatni odcinek.
Zostało nam nie więcej niż kilometr, może dwa – powiedziałem.
W rzeczywistości było około pięciu kilometrów do przebycia, ale każdy z nas zjadł
kanapkę i się rozweselił. Dotarliśmy o dwie godziny spóźnieni, ale ludzie wciąż na
nas czekali. Była tam też inna kompania marszowa. Sekretarz miejscowego
Komsomołu wygłosił przemówienie i pogratulował nam rajdu. Następnie nasz
zampolit wygłosił swoje, chociaż wszyscy marzyliśmy jedynie o tym, żeby się
położyć.
*
Jak wcześniej wspomniałem, szkolenie było bardzo intensywne. Dużo czasu
poświęcono na teorię, omawiano techniczną charakterystykę BT-5 i T-34 oraz
taktykę walki czołgiem. Odbyły się tylko jedne zajęcia praktyczne, podczas których
wystrzeliłem trzy pociski z działa i jeden magazynek z broni maszynowej. Mieliśmy
też trochę praktycznej jazdy czołgiem BT-5, obejmującej zupełne podstawy, takie jak
ruszanie i jazda po prostej. Była również nauka taktyki, podczas której udawaliśmy,
że jesteśmy czołgami! Dopiero na zakończenie zademonstrowano nam pokazową
lekcję praktyczną: „Pluton czołgów w natarciu”. To wszystko!
Po wojnie oglądałem niemiecki kompleks szkoleniowy w Austrii. Był
zdecydowanie lepszy od naszego. Na przykład my mieliśmy nieruchome cele dla
strzelań z armaty i ruchome dla broni maszynowej. Wymagało to poprowadzenia linii
telefonicznej do okopu, gdzie żołnierz odbierał rozkazy, żeby podnieść lub obniżyć
cel. Ustalono, że cel miał się pojawiać na pięć, sześć sekund, chociaż
w rzeczywistości czas ten zależał od operatora. Natomiast Niemcy na swoim
poligonie mieli system bloczków, które były obsługiwane za pomocą jednego
wielkiego koła uruchamiającego zarówno cele armatnie, jak i dla broni maszynowej.
Kołem obracało się ręcznie, a czas, przez jaki cel był w zasięgu wzroku, zależał od
szybkości obrotów. Załogi niemieckich czołgów były lepiej wyszkolone niż my
i niebezpiecznie było się z nimi spotkać w czasie walki.
Podczas naszej promocji przełożony szkoły powiedział:
– No, zuchy, wiemy, że przeszliście bardzo szybkie szkolenie. Macie ograniczoną
wiedzę, ale dokończycie swoje szkolenie w walce.
Najbardziej pamiętną lekcję, jaka miała wpływ na całą moją późniejszą służbę, dał
mi major Drozdow, który był naszym szkoleniowcem taktycznym. Był byłym
oficerem armii carskiej powołanym z rezerwy i liczył około sześćdziesięciu lat. Miał
w zwyczaju mawiać:
– Chłopcy, zapamiętajcie świętą zasadę. Suworow[12] uważał ją za podstawową.
Najważniejsza jest troska o żołnierza przed bitwą i w czasie bitwy: trzeba go
nakarmić, ubrać, dać buty i dać mu wypocząć. Jeśli to zrobicie, wygracie bitwę.
Jeśli nie, nie będzie żadnego zwycięstwa. Jeśli żołnierz jest głodny i przemarznięty
gdy prowadzisz go do ataku, będzie się ledwo czołgał. Możecie sobie sprowadzić
wykładowcę z Moskwy, z samego Komitetu Centralnego, który może zrobić
żołnierzom wykład o tym, jak bronić ojczyzny, a i tak nie będą zadowoleni. Ale jeśli
pojawi się niepiśmienny kucharz, może po dwóch, trzech latach szkoły podstawowej,
z chochlą dobrego barszczu i kaszy, ochoczo za wami pójdą, on ich przekona.
To była jedyna rzecz, jaką zapamiętałem z całego kursu, ale zawsze trzymałem
się tej zasady. Zawsze dbałem nie tylko o moją załogę, lecz także o załogi z innych
plutonów. A żołnierze dobrze mi się odwdzięczali.
*
W lutym 1943 roku przyszedł rozkaz, żeby wybrać dwudziestu ośmiu najlepszych
kadetów, dać im dwa miesiące przyspieszonego szkolenia i wypuścić. Ja zacząłem
szkolenie o półtora miesiąca później niż pozostali, ale skończyłem je o półtora
miesiąca wcześniej, dlatego uczyłem się tylko przez trzy miesiące. Jeden
z wybranych nie zdał, chociaż miał dyplom inżyniera! Wtedy myśleliśmy: „Ma
pecha!”. Jakże byliśmy naiwni! Miał trzydzieści trzy lub trzydzieści cztery lata,
rodzinę i dwoje dzieci i w ogóle nie miał ochoty walczyć.
Zaraz po promocji wezwano mnie do kwatery generała Sierkowa. Zacząłem się
martwić, ale kapitan Gużwa mnie uspokajał:
– Idźcie, generał chce was widzieć, ponieważ ma dla was rozsądną propozycję.
Przyjmijcie ją.
Nie miałem pojęcia, co to za propozycja i pokornie wszedłem do biura generała,
wstrzymując oddech. Wstał zza biurka, żeby się ze mną przywitać, posadził na
krześle, usiadł naprzeciwko i zaczął opowiadać o sytuacji na froncie. Powiedział, że
kręgosłup niemieckiej machiny wojennej został strzaskany i że zwyciężymy. Sam
także nie miałem co do tego wątpliwości.
– Słuchajcie, Briuchow – ciągnął – wciąż jesteście żółtodziobem, ale jakim
będziecie dowódcą? Zostańcie w szkole, żeby szkolić kadetów. Wasi dowódcy
plutonu i kompanii was chwalą. Jesteście dobrym sportowcem. Zostańcie!
Zamurowało mnie.
– Towarzyszu generale, chcę być na froncie, chcę walczyć. Widzicie, wojna się
wkrótce skończy i nie będę miał w niej swojego udziału. Jak wtedy spojrzę ludziom
w oczy? – Czułem kluchę w gardle i łzy napłynęły mi do oczu.
– Synku, nie ma jeszcze żadnego „wkrótce”. Wojna potrwa jeszcze więcej niż
rok, na pewno będziecie mieli w niej swój udział.
– Nie, ja chcę teraz.
Generał spojrzał z troską, zamyślił się na chwilę i w końcu powiedział:
– Kto poprowadzi szkolenia? Ja też chcę iść na front.
– Widzieliście wojnę, straciliście rękę, a ja jeszcze niczego nie zrobiłem. Błagam
was, wyślijcie mnie. W naszej sekcji jest dwóch sierżantów, Koczniew i Łobanow,
którzy byli na froncie na początku wojny i trafili tu, gdy zostali ranni. Ich zostawcie
– błagałem.
Gdy zobaczył, jak jestem zdruzgotany, zlitował się nade mną. Niezmiernie się
ucieszyłem, promieniałem z radości i krzyknąłem swoim niedojrzałym, rozkazującym
tonem:
– Tak jest! Mogę się odmeldować?
– Co wam tak spieszno, poruczniku? – zapytał generał Sierkow, spojrzał na mnie
jeszcze raz, potrząsnął głową i rozkazał: – Odmaszerować!
Zasalutowałem, odpowiedziałem mocnym: „Tak jest!”, energicznie odwróciłem
się i wyszedłem. Tak się złożyło, że wspomniani wyżej sierżanci byli na placu
defilad. Przebiegłem dwanaście kilometrów bez zatrzymywania się, żeby
powiedzieć im, że natychmiast mają się zjawić u komendanta. Złapaliśmy okazję do
szkoły w przejeżdżającym samochodzie. Generał wezwał Koczniewa i ten zgodził
się bez wahania (generał nawet nie wzywał już Łobanowa).
Z dwiema belkami na kołnierzu jechałem do Czelabińska do 7. Pułku
Szkoleniowego Rezerwy Pancernej. Kwatera oficerów znajdowała się w holu
szkoły, w którym mieściło się około trzydziestu łóżek. Jedzenie było przydzielane na
podstawie kartek żywnościowych. Przez większość czasu zajmowaliśmy się swoimi
sprawami z wyjątkiem krótkich okresów szkoleń. Starsi zwykle spędzali wolny czas
z kobietami. Porucznik Wasia Jestafijew organizował takie schadzki. Był mężczyzną
średniego wzrostu, o szerokich ramionach. Urodził się w 1920 roku, był traktorzystą,
którego powołano do wojska przed wojną. Ukończył przyspieszony kurs w szkole
czołgistów.
Pamiętam, że leżałem na łóżku wściekły. Powiedziano mi, że nabór do
Specjalnego Uralskiego Korpusu Czołgistów Ochotników się zakończył, dlatego
moje podanie o przyjęcie do Brygady Permskiej zostało odrzucone, a ja tak bardzo
chciałem walczyć ramię w ramię z moimi kolegami z rodzinnego miasta. W tym
momencie ktoś wszedł do pokoju. Był ubrany w elegancki mundur porucznika i był
mniej więcej tego samego wzrostu co ja, miał kręcone jasnobrązowe włosy,
grzywka wystawała mu spod czapki polowej. Zauważył zdziwienie w moich oczach
i natychmiast się zaśmiał. Usiadłem na łóżku, a mężczyzna podszedł do mnie
i wyciągnął rękę.
– Nikołaj Maksimow.
– Wasyl Briuchow. – Wstałem.
– Gdzie są wszyscy? – zapytał Maksimow, rozglądając się po pustych,
nieuporządkowanych łóżkach.
– Poszli gdzieś. Czelabińsk to duże miasto, jest tu wiele miejsc do włóczenia się –
odpowiedziałem.
– Dlaczego ty zostałeś? – zapytał z zaciekawieniem.
– Cóż, nie miałem na to ochoty. Wolałem czytać książki, mają tu świetną
bibliotekę. Mam dość tkwienia w tym miejscu. Chciałem walczyć razem z moimi
kolegami z rodzinnego miasta, ale nie wyszło. Widzisz, wojna może się wkrótce
skończyć, kiedy ja tu po prostu siedzę.
– Zrzęda z ciebie! – Kola zaśmiał się. – Wojna toczy się w najlepsze. Nie martw
się, jeszcze się nawojujesz. Słyszałem w dowództwie, że wokół Kurska zrobi się
gorąco. Pewnie nas tam wyślą.
Następnego dnia, w czasie nauki, szef sztabu pułku przyszedł do klasy razem
z przedstawicielem Fabryki Kirowa, która produkowała czołgi. Wstaliśmy. Szef
sztabu pozwolił nam usiąść i poprosił przedstawiciela fabryki, aby zabrał głos.
Mężczyzna zdjął czapkę z daszkiem i zaczął mówić cichym głosem:
– Towarzysze oficerowie, jesteście świadomi sytuacji na froncie i na tyłach.
Musimy wypędzić faszystów z naszej ziemi najszybciej jak to tylko możliwe, ale
potrzebujemy do tego broni. Nasza fabryka robi wszystko, co w jej mocy, żeby
wyprodukować więcej czołgów, ale brakuje nam ludzi. Potrzebujemy dodatkowych
rąk na co najmniej miesiąc, albo chociaż na tydzień. Postanowiliśmy poprosić was
o pomoc.
Na minutę zapadła cisza. Myślałem, co mógłbym robić w fabryce, nie miałem
żadnych specjalistycznych kwalifikacji. Wtedy Wasia Jestafijew zabrał głos:
– Nieee! To nie dla nas! W każdej chwili możemy dostać czołgi i ruszyć na front.
Pozwólcie nam się zabawić przez kilka dni. Może będą to ostatnie dni naszego
życia! – Z wymuszonym uśmiechem rozglądał się dookoła i szukał poparcia.
Kola Maksimow podniósł głowę. Wstając i zwracając się do nas, stanowczo
powiedział:
– Towarzysze, nie słuchajcie tego krzykacza. Gdy fabryka prosi, musimy pomóc.
Przed wojskiem byłem hutnikiem i pomogę. – Odwracając się w stronę
przedstawiciela fabryki, dodał: – Wpiszcie mnie na listę.
Ja i niektórzy koledzy zrobiliśmy to samo, chociaż inni nie dali się przekonać.
Delegat fabryki ostrzegł nas, że za naszą pracę dostaniemy tylko darmowe kartki na
obiad. Z naszej strony nie było żadnego sprzeciwu.
Zaczęliśmy pracę następnego ranka. Nikołaj i ja zostaliśmy przydzieleni do
wiercenia otworów na cylindry w blokach silników. Nikołaj ukończył kurs i był
wykwalifikowanym ślusarzem czwartej kategorii. Nasze półautomatyczne maszyny
stały obok siebie i szybko pomógł mi opanować proste czynności. Nie wymagało to
wiele wysiłku, kilka dni później wyrabiałem już moją normę, a nawet wyprzedzałem
plan. W fabryce całkiem dobrze nas karmili: na obiad zawsze dostawaliśmy
pierwsze danie – zupę lub barszcz – i dobrą kaszę ze słuszną porcją mięsa na
drugie. Dodatkowo mieliśmy jeszcze nasze racje oficerskie.
Dzięki wspólnej pracy zostaliśmy dobrymi przyjaciółmi. Lubiłem Nikołaja,
ponieważ dorastał w Moskwie i podobał mi się jego urok „chłopaka z miasta”.
Podczas gdy ja mówiłem językiem z prowincji, on wysławiał się z pięknym
moskiewskim akcentem. Starałem się naśladować jego maniery, co wyraźnie
doceniał. Moskwianie różnili się od nas, wiejskich chłopaków, swoim sposobem
myślenia, wiedzą i poziomem intelektualnym, byli swobodniejsi w kontaktach
z innymi ludźmi. Spędzaliśmy razem cały wolny czas. Powiedział mi, że mieszkał na
Arbacie (w samym sercu Moskwy), a jego matka i siostra – do których często pisał
listy – wciąż tam mieszkają. Nikołaj uczył się jazdy konnej na maneżu, gdy był
małym chłopcem, i bardzo lubił konie.
*
Nasza praca w fabryce nie trwała długo, dostaliśmy przydziały i zgłosiliśmy się do
rezerwowego pułku czołgów, gdzie dostaliśmy nowiuteńkie maszyny, jeszcze
pachnące farbą. Objąłem dowództwo plutonu, z Kolą jako dowódcą jednej z maszyn
w tym plutonie. Trzecim czołgiem dowodził porucznik Bykow. Zaprzyjaźniłem się
z załogami. Mój kierowca-mechanik, nazwiskiem Roj, urodził się w 1904 roku i był
traktorzystą. Działonowy Leonienko urodził się w 1918 roku, radiooperator – jak ja,
młody chłopak – w 1924 roku, pochodził ze wsi. Nie przypomiam sobie jego
nazwiska, ale pamiętam, że zawsze się śmiał, gdy opowiadał nam historię swojego
małżeństwa. Nie miał rodziców i mieszkał z babcią. Ich sąsiedzi mieli córkę kilka lat
starszą od niego. Jego babunia cały czas go zachęcała: „Ożeń się z nią, jest bogata,
a ty pomożesz im w pracy”. Przekonała go, a sąsiedzi nie protestowali, bo
faktycznie potrzebowali pracownika do gospodarstwa. A taką historię opowiadał
nam o swoim ślubie:
– Siedzę obok panny młodej, kumple biegają dookoła, ale trzymają mnie
w środku. Chcę się wydostać, ale ona mnie łapie i nie pozwala odejść. Nalewają mi
kieliszek wina, wypijam i po chwili czuję się wstawiony. Panna młoda zaciąga mnie
do łóżka, szarpie się ze mną, ale do niczego nie dochodzi. Budzi się rano, ale już
beze mnie, bo uciekłem z chłopakami. Ci znowu podrzucali mnie do niej i cała
zabawa zaczynała się od nowa. W ten sposób handryczyliśmy się przez jakiś czas,
aż w końcu to olała i mnie zostawiła.
Tacy byli kumple w mojej załodze. Wierzę, że byłem dobrym dowódcą.
W dzieciństwie dowodziłem paczką znajomych, a teraz bardzo szybko porozumiałem
się z moimi podwładnymi. Kola Maksimow szanował mnie jako dowódcę. Mimo że
byliśmy przyjaciółmi, przestrzegaliśmy dyscypliny i nie pozwalałem na spoufalanie
się nawet jemu.
Po szkoleniu w plutonie i kompanii wyruszyliśmy w pięćdziesięciokilometrową
drogę, żeby złapać pociąg na front. W przeciwieństwie do pociągu, którym jechałem
dwa lata wcześniej, teraz atmosfera była bardzo podniosła i byliśmy przekonani
o zwycięstwie. Po sukcesach pod Moskwą i Stalingradem ludzie odzyskali nadzieję,
wierzyliśmy nie tylko w odparcie nieprzyjaciela, ale także w jego pokonanie.
Jechaliśmy „zieloną trasą”[13] praktycznie bez postojów. W Kujbyszewie pociąg
zatrzymał się na stacji, gdzie zawiadowca ostrzegł nas, że pociąg może stać tylko
około trzydziestu minut. Po drodze nie dostawaliśmy obiadu, ale dowódca pociągu
nakazał zbiórkę i pozwolił pójść do pobliskiej kantyny. Stoły nie były gotowe i mieli
tylko kocioł z kaszą, barszcz i chleb. Popędziliśmy z powrotem, przełykając w biegu
gotowany jęczmień, ale gdy dotarliśmy na peron, okazało się, że pociągu już nie ma.
Pobiegłem do zawiadowcy stacji i dowiedziałem się, że skład odjechał do Syzrania.
Gdy starałem się znaleźć sposób, żeby wrócić do naszego pociągu, na stację
wjechał inny, pusty skład. Zawiadowca pomógł nam zdobyć dwa ogrzewane
wagony i ruszyliśmy za naszymi czołgami.
Po tym pamiętnym obiedzie zasnęliśmy uśpieni stukotem kół, wykończeni
upalnym czerwcowym dniem. Obudziła mnie cisza. Odsunąłem drzwi i zobaczyłem,
że pociąg stoi na torze mniej więcej metr przed mostem na Wołdze. Pozdrowiłem
przechodzącego robotnika i zapytałem, jak możemy się dostać na drugą stronę.
Odparł, że pociąg osobowy, który stoi na równoległym torze, za chwilę tam pojedzie.
Wyrwałem kumpli ze snu i wyjaśniłem sytuację. Próbowaliśmy przemknąć
w poprzek torów do wagonów pociągu osobowego, ale żaden konduktor nie
otworzył nam drzwi. Pociąg ruszył, a my wisieliśmy uczepieni na schodach i chociaż
był czerwiec, uderzył w nas zimny wiatr. Omal nie spadliśmy, ale w końcu
dogoniliśmy nasz pociąg! Dowódca powitał nas z otwartymi ramionami. W czasie
zbiórki zauważono, że brakuje trzech osób, dlatego poinformowano zawiadowcę
stacji o trasie, jaką pojedzie pociąg. Znów byliśmy w drodze.
Za Małym Jarosławcem był nalot, ale żadna bomba w nas nie trafiła. Pociąg
skierował się na południe. Później zatrzymaliśmy się na bocznicy i dostaliśmy rozkaz
opuszczenia i rozładowania pociągu. Nie było ramp wyładunkowych. Spychaliśmy
więc czołgi z wagonów, a właściwie same się staczały. Dwa czołgi spadły,
przewracając się do góry gąsienicami, ale szybko ustawiono je do odpowiedniej
pozycji. Czekał na nas przedstawiciel 2. Korpusu Pancernego i batalion ruszył do
miejsca zgrupowania, gdzie miał dołączyć do 99. Brygady tego korpusu.
Rozdział 4
NA LINII FRONTU
*
Zatrzymaliśmy się nad rzeką Soż. Niemcy stworzyli tam mocną linię obrony,
której nie mogliśmy przerwać siłami naszego osłabionego korpusu. Wszystkie czołgi
zostały włączone do 89. Brygady. Mianowano mnie dowódcą plutonu w 203.
batalionie czołgów. W połowie października, po stu pięćdziesięciu kilometrach
marszu, brygada rozstawiła się w lesie na północny wschód od Uneczy. Pod koniec
października przybył 202. batalion. Po kolejnym osiemdziesięciokilometrowym
marszu, 15 listopada 1943 roku, brygadę rozlokowano na przedmieściach Pustoszki.
Jesień 1943 roku była bardzo deszczowa w centralnej części Rosji i drogi
zamieniły się w błotniste potoki. Ubrania żołnierzy nigdy nie wysychały. W taką
pogodę ogarnia cię poczucie beznadziejności i chęć wczołgania się na najbliższy
ciepły zapiecek i pozostania tam na zawsze.
W kompanii był pewien dowódca czołgu, bystry żydowski chłopak. Nazywał się
Neiman. Pamiętam, jak pięknie śpiewał w drodze do Kalinina, ale gdy
zatrzymaliśmy się na śniadanie, zamilkł i zamknął się w sobie. Może miał jakieś
przeczucie lub po prostu był przerażony. W czasie marszu rozkazał swojemu
kierowcy:
– Zatrzymaj się! Silnik się psuje.
– Jakim cudem? Wszystko wyregulowałem! – oburzył się kierowca.
– Mówię ci! Mam dobre ucho, coś nie działa. Zatrzymajmy się i zaczekajmy na
zampotecha[20].
Kierowca nie dyskutował i zjechał na bok. Gdy mijał ich inny czołg, Neiman
zatrzymał go i zapytał załogę:
– Czy jest z wami zampotech?
– Nie, nie ma go. Dlaczego stoicie?
– Silnik nawala.
– Tak? A jak wasz rozrusznik? Bo mój szwankuje.
– Mój jest w porządku.
– W takim razie zamieńmy się, skoro i tak stoicie.
Minął ich kolejny czołg.
– Co się stało?
– Rozrusznik nie działa.
– A akumulatory?
– Sprawne, niedawno je dostałem.
– Zamieńmy się.
W ten sposób rozdał cały czołg jako części zamienne w ciągu jednej nocy. Załoga
milczała. Gdy przyjechał zampotech, czołg oczywiście był niesprawny i musieli
odesłać go do naprawy. Ktoś jednak doniósł o wszystkim do wydziału
bezpieczeństwa. Chcieli postawić Neimana przed sądem wojennym, ale się zlitowali
i dali mu inny czołg.
Następnego dnia ruszyliśmy do ataku z zadaniem zdobycia miejscowości
Łakuszy. Okolica w rejonie Newla i Pustoszki była mieszaniną lasów i wrzosowisk.
Walka na takim terenie to koszmar. W czasie trzech miesięcy boju ani razu nie
zdarzyło się, by przynajmniej jeden batalion nie poszedł w rozsypkę, a co dopiero
brygada! Czołgi mogły się poruszać jedynie drogami i, gdy raz zjechałeś na pobocze,
grzęzłeś w bagnie tak bardzo, że o wyciągnięciu cię nie było mowy. Nie istniała
stała linia frontu. Niemcy umacniali swoje pozycje, bo wiedzieli, że praktycznie nie
można ich obejść w takim terenie.
Jechaliśmy główną drogą[21], ale ponieważ okolica była grząska batalion nie mógł
się rozproszyć, dlatego poruszaliśmy się w kolumnie, wspierani przez piechotę 51.
Gwardyjskiego Pułku Strzelców z 18. Dywizji Strzelców. Zbliżyliśmy się do małej
miejscowości, gdzie przywitał nas ostrzał artyleryjski, ale prawie natychmiast
wdarliśmy się do miasteczka, tracąc tylko jeden czołg. Idąc za ciosem,
zdobyliśmy Blyasino.
18 listopada batalion dostał rozkaz marszu w kierunku Waskowa. W ataku wzięło
udział tylko sześć czołgów i trzy działa samobieżne SU-122. Takie siły nie
wystarczyły do przejęcia miasteczka, ale zdobyliśmy pięćset metrów terenu
i zniszczyliśmy umocnienia Niemców, tracąc w akcji jeden czołg. Po umocnieniu
pozycji na tej linii, batalion nie brał udziału w walkach aż do 20 listopada. Dzień
później otrzymaliśmy rozkaz, żeby przekazać czołgi do 78. Brygady Newelskiej i 92.
batalion wycofał się w okolice Timonina.
Jednak 22 listopada nieprzyjaciel przeprowadził kontratak z rejonu Siergiejewa.
Piechota niemiecka przedostała się przez przesmyk między jeziorami Żadro
i Ostrowito i zdobyła Naumowo; w tym samym czasie wróg zdobył Łakuszę.
Następnego dnia nieprzyjacielskie oddziały, nadchodzące z Siergiejewa i Naumowa,
połączyły się, okrążając część naszych wojsk. W tej sytuacji odwołano
transfer czołgów.
Wieczorem 23 listopada batalion, który liczył jedenaście czołgów, zmierzał
w kierunku miejscowości Ługi z zadaniem zaatakowania Naumowa wspólnie z 51.
i 53. Gwardyjskim Pułkiem Strzelców. Celem było przebicie się w kierunku
Łakuszy. Napotkaliśmy jednak silny ogień artyleryjski. Straciliśmy cztery czołgi
i wycofaliśmy się na północny wschód od Ługi. 24 listopada niemiecka piechota
wspierana przez czołgi ruszyła do ataku. W południe, razem z 51. Gwardyjskim
Pułkiem Strzelców, otrzymaliśmy rozkaz odparcia ataku nieprzyjaciela i zdobycia
miasteczka Kiszniewo. Ruszyliśmy główną drogą, ale wkrótce dostaliśmy się pod
silny ostrzał. Na rozkaz dowódcy 18. Gwardyjskiej Dywizji Piechoty wycofaliśmy
się. Spaliło się pięć czołgów, a jeden eksplodował trafiony pociskiem. Pozostałe
maszyny zajęły pozycje obronne na północnych obrzeżach Ługi. Wróg próbował
zdobyć miasteczko, ale go odparliśmy. Przez następne dni Niemcy atakowali nasze
pozycje kilkakrotnie. Ich siły składały się z batalionu piechoty wspieranego przez
piętnaście czołgów Panzer IV. Za każdym razem udawało nam się jednak obronić.
Pod koniec dnia ich piechota zdołała przedostać się luką między 51. i 53.
Gwardyjskim Pułkiem Strzelców, zdobywając północne obrzeża miejscowości, co
pozwoliło im sprowadzić artylerię. W czasie niemieckiego kontrataku
przeprowadzonego przez siedem czołgów, cztery zostały trafione, a pozostałe
wycofały się do Torcziłowa. Nasza brygada straciła pięć czołgów, wcześniej jednak
zniszczyła działo samobieżne, czołg i siedemdziesięciopięciomilimetrowe
działo nieprzyjaciela.
Wieczorem 26 listopada ludzie z mojej załogi pobrali z kuchni polowej dwie porcje
papki do swoich menażek. Doszła do tego półlitrowa butelka wódki na czterech.
Wykończyliśmy to wszystko i padliśmy. Kiedy się obudziłem następnego ranka,
brygady już nie było. Pojawił się oficer ze sztabu 92. Brygady i powiedział:
– Zostałeś przeniesiony do naszej brygady.
– Ale gdzie są moi?
– Wasi ludzie odeszli do uzupełnień, a z nami zobaczycie więcej akcji tutaj.
W ten sposób zostałem dowódcą plutonu, a Kola Maksimow dowódcą czołgu
w 299. batalionie czołgów.
Przez kilka dni staliśmy na pozycjach obronnych. Marsz Niemców w naszym
kierunku ustał, chociaż uderzyli na obszarze wokół wsi Torżok i Turka-Pierewoz. 2
grudnia 299. batalion, wraz ze wszystkimi czołgami i dołączonym 1453. Pułkiem
Artylerii Samobieżnej, został przeniesiony na teren wokół Leszni. Następnego dnia,
po przemieszczeniu się wzdłuż linii frontu, utworzyliśmy linię obrony dwa kilometry
na północny wschód od Somino. Trwaliśmy tam aż do 16 grudnia, kiedy to brygadę
przesunięto na wschód od wsi Dierbicha. Po przygotowaniu artyleryjskim batalion
dostał rozkaz przeprawienia się razem z 1453. Pułkiem Artylerii Samobieżnej
i żołnierzami 115. Dywizji Strzelców przez rzekę Dołussica w pobliżu wsi Gatczyna,
a później przemieszczania się w kierunku miasta Torżok. W batalionie zostało
dziesięć czołgów i pięć dział samobieżnych. Przekroczyliśmy rzekę przez naprędce
zbudowany most, tracąc dwa czołgi i działo samobieżne w wyniku ognia
artyleryjskiego.
Przedarliśmy się przez linie wroga, dotarliśmy do miasta Torżok i zdobyliśmy je.
Piechota nie wspierała naszego ataku, co zmusiło nas do utworzenia defensywnego
kręgu. Niemcy odcięli nam drogę powrotu i sprowadzili działa przeciwpancerne.
W końcu udało im się zapalić dwa czołgi i dwa działa samobieżne. Dowódca plutonu
i dowódca kompanii zginęli w czasie walk, które trwały całą noc. Dowódca
batalionu kapitan Kożanow, wraz z innym dowódcą kompanii, po prostu uciekł.
Następnego ranka najwyraźniej ochłonęli i wrócili ukradkiem, ale wówczas
przejąłem już dowodzenie nad tym, co pozostało z batalionu. Zdecydowałem się
wyrwać z okrążenia i wrócić tą samą drogą, którą przyszliśmy. W tym momencie
nasz kombat[22] zaczął krzyczeć:
– Naprzód! Krew naszych braci została przelana, a wy tu siedzicie w ciepełku!
Zaraz po tym rozkazałem przez radio, żeby zostali na miejscu i utrzymywali linię
obrony, ponieważ czołgi z naszej brygady idą nam na ratunek. Niemcy nie
atakowali, ale przez cały czas ostrzeliwała nas ich artyleria. Jeden z pocisków zabił
kapitana Kożyna, więc kapitan Żabin przejął dowództwo. Wkrótce nadjechały czołgi
oraz ciężarówki z zaopatrzeniem. Brygada ruszyła naprzód, a my zostaliśmy z tyłu,
żeby uzupełnić paliwo oraz amunicję i doprowadzić czołgi do porządku.
*
Rankiem 18 grudnia kontrolowaliśmy cztery kilometry terenu i dotarliśmy do
stanowiska dowódcy 370. Dywizji Strzelców, z którą nasza brygada współdziałała.
Pułki tej dywizji bezskutecznie atakowały Diemieszkino. Dowódca dywizji zatrzymał
nas i rozkazał, żebyśmy wsparli jego piechotę. Nasz kombat rzucił do mnie:
– Mój czołg jest niesprawny. Weźcie trzy czołgi i jazda.
Ruszyliśmy na rekonesans. Po jakimś czasie wskazałem prosto przed siebie.
– Towarzyszu pułkowniku, wasze czołgi się palą. – Wyraźnie widzieliśmy smugi
czarnego dymu na tle śniegu przed miasteczkiem. – Nic nie zdziałamy z trzema
czołgami. Wiecie, że zginiemy daremnie – dodałem.
– Stul pysk albo cię zastrzelę! Wykonać rozkaz!
Poprowadziłem pluton do ataku. Minęliśmy linię piechoty, która leżała pod ciężkim
ostrzałem w zagłębieniu przed miasteczkiem. Z impetem wjechaliśmy na rogatki i po
kolei dostawaliśmy się pod ostrzał. Mój czołg dostał najpierw z boku, następnie
w podwozie. Maszyna się zapaliła. Zdołałem wyskoczyć, ale pozostali nie zdążyli na
czas, cała moja załoga zginęła... Piechota zapewniła mi ogień osłonowy i zdołałem
doczołgać się z powrotem do naszych linii. Tylko ja, Kola Maksimow i kierowca
z innego czołgu przeżyliśmy ten atak.
Wróciliśmy na linię wyjściową, gdzie właśnie nadjechały czołgi 29. Gwardyjskiej
Brygady. Zgłosiłem się na ochotnika, żeby ich poprowadzić, siedząc na kadłubie
czołgu. To był pierwszy i ostatni raz, gdy walczyłem jako żołnierz piechoty. Kiedy
dotarliśmy do wysuniętych pozycji, żołnierze, którzy jechali jako desant na
pancerzach czołgów, zostali skoszeni przez przeciwnika. Zorientowałem się, że
jestem sam. Wiłem się jak zaskroniec, żeby przedostać się za wieżę. Wydawało mi
się, że wszystkie pociski leciały w moją stronę. Świst kul i uderzenia odłamków
odbijających się rykoszetem od pancerza zmusiły mnie do przylgnięcia do stali. To
było straszne. Nie mam pojęcia, jak udało mi się to przeżyć.
W końcu jednak zdobyliśmy miasteczko podczas tego natarcia. Pamiętam, że
zabieraliśmy martwym Niemcom krakersy i żywność w puszkach jako „nagrodę”,
bowiem naszemu jedzeniu w tym czasie daleko było do dobrego.
Następnego dnia przekazaliśmy czołgi 29. Gwardyjskiej Brygadzie Pancernej
i wycofaliśmy się z walk.
Rozdział 5
1944
*
Kiedy nasz pociąg dotarł na miejsce, żołnierze 2. i 3. Frontu Ukraińskiego doszli
do linii Jassy–Orgiejów–Dubosary, rozciągającej się na południe wzdłuż Dniestru do
Morza Czarnego. Obydwie strony poniosły ciężkie straty i były wyczerpane. Wojsko
potrzebowało odpoczynku i wzmocnienia. Tak więc pod koniec maja 1944 roku na
froncie zapanował względny spokój. 18. Korpus Pancerny został wycofany do
rezerwy, a 170. Brygadę Pancerną przeniesiono w rejon Larga–Movileni–Potenjeni.
Przegrupowaliśmy czołgi i sprzęt, wyznaczono miejsce na sztab i tylną straż,
rozpoczęto prace inżynieryjne i maskujące. Zakończono je pod koniec czerwca.
Zrobiliśmy gruntowny przegląd czołgów i pojazdów. Wszystkie wozy zatankowano
i nasmarowano, uzupełniono zapasy amunicji. Każdy batalion wyznaczył pluton do
ochrony wzgórza 195.0 i obserwował wroga. Załogi zmieniano raz w tygodniu pod
osłoną nocy.
11 i 12 czerwca brygada dostała dwadzieścia dwa czołgi z załogami z Fabryki
Czołgów w Czelabińsku. 17 czerwca nasz pociąg przyjechał do Niżnego Tagiłu,
przywożąc dwadzieścia jeden T-34/85. Gdy dotarliśmy do batalionu i odkryto
naszego gapowicza, wybuchła wielka awantura. Iwan Morozow, oficer z Wydziału
Specjalnego batalionu, był najbardziej nakręcony. Uznał, że popełniliśmy
przestępstwo. Wezwał mnie kombat Otroszenkow i solidnie objechał. Szybko jednak
się uspokoił i, przemyślawszy moje argumenty, powiedział do zampolita:
– Słuchaj, Iwan, czy nie moglibyśmy zatrzymać chłopaka tutaj? Będziemy mieli
własnego „syna pułku”[28]. Idź do Niegruła, może on się nad nim zlituje.
Kapitan Postowałow odprowadził mnie i Nikołkę do ziemianki, w której ulokował
się pion polityczny brygady. Nakazał nam się ogarnąć i poczekać chwilę, podczas
gdy on poszedł zobaczyć się z podpułkownikiem Niegrułem. Wkrótce i mnie
wezwano. Szef wydziału politycznego zmierzył mnie wzrokiem i powiedział cicho
i z niechęcią:
– Wy, poruczniku, zaczynacie swoją służbę w naszej brygadzie od falstartu. –
Zamyśliwszy się na chwilę, kontynuował: – Co mam z wami zrobić?
Milczałem.
– No... – ciężko westchnął podpułkownik Niegruł – poczekajcie tu, pójdę
i poradzę się kombriga.
We trzech czekaliśmy w milczeniu na decyzję. Nikołka zamarł ze strachu
w obawie, że zostanie odesłany. Nagle usłyszeliśmy krzyk z wagonu dowództwa
sztabu:
– Postowałow! Chodźcie tu, oszuście.
Weszliśmy do bardzo schludnego przedziału, przy stole siedział konus, młody,
przystojny pułkownik o ładnych szarych oczach i sympatycznym wyglądzie.
Postowałow zameldował nasze przyjście.
– No, moi bohaterowie, powiedzcie mi, jak oszukaliście straż pograniczną?
Twierdzą, że nawet mysz im się nie prześliźnie.
Jasno i zwięźle opowiedziałem historię Nikołki. Kombrigowi spodobała się moja
opowieść. Szczerze się ubawił i po chwili wahania powiedział:
– Gieorgiju Iwanowiczu, nie możemy go odesłać, prawda? Wydaj Prokopience
rozkazy, niech przydzieli chłopca do pierwszego batalionu jako kuchcika i niech go
wciągnie na listę płac.
Szef pionu politycznego zgodził się i poczuł ulgę. Postowałow zaczął żartować,
przekomarzając się z Nikołką, ale ten nagle się zaperzył:
– Nie chcę pracować i nie będę pracował w kuchni! A co ja jestem sługa, czy
jakiś garkotłuk? Chcę być zwiadowcą.
Nie rozumiałem wybuchu Nikołki. Jeszcze przed chwilą był gotów przyjąć każdą
pracę, a teraz nagle chciał być zwiadowcą. Wiele zachodu kosztowało mnie
namówienie go, żeby wykonał rozkaz. Krawiec brygady uszył mu mundur
i dopasował czapkę polową. Szewc zrobił dobrze dopasowane buty z wysoką
cholewą z drelichu. Wkrótce Nikołka stał się najpopularniejszą osobą w batalionie.
Później okazał się być sprawnym i bystrym chłopakiem w czasie zwiadu
w okolicach Budapesztu i został odznaczony medalem Za Odwagę.
*
Krótko po tym zdarzeniu niespodziewanie wezwał mnie kapitan Prokopienko.
Byłem skonsternowany i usiłowałem odgadnąć, o co może chodzić. Dlaczego
potrzebuje mnie kwatermistrz brygady? Zameldowałem się w jego ziemiance.
Prokopienko zasalutował, podszedł i, szczerząc zęby, obejrzał mnie ze wszystkich
stron. W końcu powiedział:
– Myślałem, że nie będziecie w stanie się zameldować.
– Dlaczego? – zapytałem speszony.
– Bo sądziłem, że wy i oficerowie z waszego plutonu jesteście goli. Z waszych
dokumentów o przydziale odzieży wynika, że wszystkie wasze mundury
zostały skreślone.
W tym momencie domyśliłem się, dlaczego mnie wezwano. Gdy byliśmy
w drodze, kierowca nazwiskiem Kotow – notoryczny przestępca i specjalista
w podrabianiu dokumentów – narysował pieczęć na kawałku papieru, używając
zwykłego kompasu, pióra i atramentu z cukrem. Okazało się, że facet spisał na
straty mundury wszystkich oficerów plutonu! Prokopienko był przekonany, że
pieczątka była autentyczna, ale nie rozumiał, jak to się mogło stać.
Naprędce wymyśliłem wersję wydarzeń:
– Towarzyszu kapitanie, nasze mundury po przyjeździe z frontu zostały zdane do
pułku rezerwy, ale nie mieli czasu wydać nam nowych i powiedzieli, że dostaniemy
je na froncie.
– Prawda, ale wasz mundur wygląda zbyt dobrze i szkoda byłoby przeznaczyć go
do likwidacji. W porządku, idźcie i weźcie nowy przydział.
Wybiegłem stamtąd jak oparzony. „Tym razem się udało, ale nigdy więcej takich
żartów, to karalne wykroczenie!” – pomyślałem i powiedziałem Maksimowowi:
– Niestety nasza służba w tej brygadzie rozpoczęła się od zbyt wielu wezwań
do przełożonych!
Rozdział 6
BRYGADA
B rygada czołgów nie jest dużą jednostką. Składa się jedynie z czterech
batalionów i trzech kompanii o różnych specjalnościach. Wszystkie bataliony
czołgów są jednakowe pod względem struktury, liczby maszyn i ludzi, ale różnią się
wartością bojową, wyposażeniem i powierzanymi zadaniami. Nasz 1. batalion
czołgów był znakomity dzięki naszemu dowódcy, którym był – wówczas
dwudziestodwuletni – Sierioża Otroszenkow.
Pamiętam inspekcję brygady podczas szkolenia prowadzonego latem. Sam
pułkownik Czunichin przyglądał się naszemu batalionowi. Kombrig robił wrażenie,
pewnie dowodził brygadą i cieszył się ogromnym szacunkiem swoich ludzi. Wszyscy
w brygadzie nazywali go „Batia”[29]. Traktował ludzi profesjonalnie i nie pakował
ich w walkę bez zastanowienia, działał wyrachowanie i ostrożnie, ale zdecydowanie.
Pozwalało to brygadzie wykonywać przydzielone jej zadania przy możliwie
małych stratach.
Skrupulatnie przygotowywaliśmy się do inspekcji, każdy chciał zaimponować
Batii. Zebraliśmy się na małej oczyszczonej polanie. Przyjechał samochód, z którego
niespiesznie wysiadł pułkownik Czunichin.
Kapitan Otroszenkow rozkazał:
– Na wprost patrz! – po czym gwałtownie odwrócił twarz i, mierząc kroki,
skierował się w stronę kombriga. Tuż przed nim zatrzymał się i zameldował głośno
i wyraźnie: – Towarzyszu pułkowniku! Pierwszy batalion czołgów gotowy na
inspekcję!
Wysoki, przystojny młody kombat wyglądał bardzo imponująco. Kombrig powitał
batalion, wydał komendę „Spocznij”, podał rękę kombatowi i uściskał go. Robiąc
przegląd formacji i poznając osobiście nowo przybyłych ludzi, kombrig z bliska
przyglądał się twarzy każdego oficera. Zapoznając się z 2. kompanią czołgów,
zatrzymał się naprzeciwko Gulajewa, dowódcy plutonu, i bacznie mu się przyglądał.
Sytuacja się przeciągała i wszyscy byli skonsternowani. Nagle twarz kombriga
rozjaśnił uśmiech.
– Iwanie Gulajew! To wy, bracie?!
Dowódca plutonu najwyraźniej speszony tą sytuacją bąknął niewyraźnie:
– Tak, towarzyszu pułkowniku, to ja.
Czunichin serdecznie uściskał Gulajewa i trzy razy go ucałował. Porucznik stał
i się rumienił. Później okazało się, że w 1930 roku Iwan Gulajew był zastępcą
plutonu dowódcy, a szeregowy Czunichin uczył się żołnierki pod jego dowództwem
przez dwa lata. Później Gulajew odszedł z wojska i wyjechał do obwodu
kujbyszewskiego, gdzie zarządzał farmą drobiu, a Czunichin wstąpił do szkoły
wojskowej. Czternaście lat później, niespodziewanie spotkali się w odmiennych
rolach. Wkrótce Gulajew został mianowany dowódcą kompanii.
Inspekcję zakończyła defilada. Kombrig był zadowolony z poziomu gotowości
i stanu batalionu. Po przemówieniu krótko opowiedział nam o sytuacji na frontach –
w szczególności dokładnie przedstawił sytuację 2. Frontu Ukraińskiego – a na
koniec zalecił nam dobrze przygotować się do nowej ofensywy.
*
Lato 1944 roku było gorące. Słońce paliło bezlitośnie i nigdzie nie było widać
zieleni. Gruby szary kurz unosił się nawet przy marszu pojedynczego żołnierza.
Wciskał się we wszystkie szczeliny i pęknięcia, wypełniał płuca i osiadał na
twarzach, zanim spłukiwał go pot, który zasychał na karkach jak brudny kamień.
Cywilów ewakuowano z terenów w pobliżu frontu aż do rzeki Prut. Olbrzymi
obszar opuszczonych pól, ogrodów i zniszczonych osiedli poszerzał się. Pozwalało
nam to jednak prowadzić ćwiczenia bez żadnych ograniczeń. Kombat Otroszenkow
zwracał specjalną uwagę na umiejętności taktyczne i strzeleckie. Kochał ten
przedmiot i znał wszelkie tajniki walki. Często stawiał dowódców czołgów, plutonów
i kompanii w trudnej sytuacji, upewniając się, że każdy z nich będzie działał
pomysłowo i z inicjatywą. Był w tym bardzo sprytny.
Do sprawdzania umiejętności strzeleckich z wykorzystaniem standardowej
amunicji wybrano odosobnione miejsce. Zostało odgrodzone, ustawiono cele
i załadowano amunicję do czołgów. Gulajew, Maksimow i ja zostaliśmy wyznaczeni
do strzelania w pierwszej turze. Zajęliśmy nasze pozycje i nadszedł rozkaz
„Naprzód”.
Czołgi ruszyły i przekroczyły linię startową. Kola i ja trafiliśmy swoje cele za
pierwszym razem. Drewniane tarcze rozlatywały się na kawałki. Tymczasem
Gulajew wciąż szukał swojego celu, obracając lufę. Kola zestrzelił jego tarczę
swoim drugim strzałem, a trzecim pociskiem trafił drzewo, które stało w zasięgu.
Ukończywszy strzelanie z broni maszynowej, wróciliśmy na pozycje wyjściowe
i po komendzie „Wstrzymać ogień”, poszliśmy do kombata z meldunkiem, wcześniej
zebrawszy wszystkie puste łuski. Iwan Gulajew rozzłościł się na serio i po drodze
narzekał na Maksimowa. Kola szedł w milczeniu i w odpowiedzi zażartował:
– Musisz strzelać, a nie liczyć kruki.
Po wysłuchaniu naszego raportu Otroszenkow objechał Maksimowa, nazywając
go „skończonym chuliganem”. Niemniej później pochwalił go za doskonałe strzelanie
i dał mu swój osobisty zegarek. To był cały Siergiej! Lepiej niż ktokolwiek inny
wiedział, jak blisko swojego dowódcy są żołnierze w czasie walki i jak wiele znaczy
ludzkie traktowanie podwładnych i wspólne braterstwo broni.
*
Gdy byliśmy w pobliżu Jass, zrobił mi się czyrak na ręce i bardzo napuchł.
Rozrastał się, aż sięgnął palców. Nie mogłem już wytrzymać z bólu, więc poszedłem
do jednostki medycznej, którą kierował starszy lekarz batalionu, starszy porucznik
Wasilij Diemianowicz Kolesniczenko. Zbadał rękę i stwierdził, że muszę zgłosić się
do plutonu medycznego brygady lub medycznego batalionu korpusu.
– Doktorze, nie mogę już tego znieść, zróbcie cokolwiek – błagałem.
– Dobrze, ale będzie bardzo bolało. Podnieście rękę.
Wziął ostrą brzytwę, przetarł ją spirytusem, opalił nad lampą spirytusową
i zażądał rozkazującym tonem, dezynfekując chore miejsce:
– Odwróćcie głowę i trzymajcie dłoń w górze!
Mocno chwyciwszy moją rękę, naciął czyraka brzytwą, ale nie udało mu się go
otworzyć za pierwszym razem. Zrobiło mi się słabo i już miałem stracić
przytomność, gdy krew trysnęła i rozlała się po dłoni.
– Trzymaj rękę w górze! – krzyczał Kolesniczenko i wykonał jeszcze jedno
cięcie. Czyrak się otworzył. Po oczyszczeniu i wywatowaniu rany, nałożył
opatrunek i łagodnie powiedział: – A teraz wracaj do kompanii i prześpij się.
Odpocznijcie trochę i się wygoi.
Potykając się jak pijany, wróciłem do czołgu. Wracając, zauważyłem dziewczynę
leżącą w cieniu wielkiego orzecha włoskiego. Mimo że bardzo kiepsko się czułem,
podszedłem do niej i zacząłem rozmawiać. Wsparła się na łokciach i wtedy
zauważyłem, że jest w piątym lub szóstym miesiącu ciąży. Miała na imię Maria
Malcewa, była sanitariuszką w kompanii artylerii przeciwlotniczej. Nie zapytałem
o jej stan, ale żal mi się jej zrobiło. „Jakiś drań ją stuknął i zwiał!” – pomyślałem.
Rankiem czułem się już znacznie lepiej. Kolesniczenko pomagał ludziom. Robił
drobne zabiegi, nastawiał zwichnięcia i dawał leki przeciwbólowe. Był urodzonym
uzdrowicielem, troskliwy, bezinteresowny, serdeczny. Był też dobry w szkoleniu
sanitariuszy, którzy jeździli do walki na kadłubach czołgów dowódców – on sam
jeździł na czołgu kombata. Dzięki temu mogli udzielać pierwszej pomocy rannym
i poparzonym czołgistom, ratując ich od nieuniknionej śmierci. Kolesniczenko był
wiele razy ranny, ale niezawodnie wracał do swojego batalionu i wszyscy się
cieszyli z jego powrotu. Już po wojnie, po wyleczeniu kolejnej rany, wracał do
batalionu i zginął w wypadku samochodowym na terenie Austrii.
Niemal wszyscy dowódcy w 2. batalionie czołgów zostali wymienieni. Nie
upłynął nawet miesiąc, gdy kapitan Liczman został kombatem, a już wrócił do
korpusu. Jego miejsce zajął porucznik Nikołaj Iwanowicz Matwiejew – były
zastępca dowódcy 1. batalionu czołgów. Był przystojnym i życzliwym ludziom
mikrusem. Szybko piął się po szczeblach kariery w brygadzie, mimo że nie miał
żadnego doświadczenia ani zdolności przywódczych. Początkowo wykonywał swoje
obowiązki potulnie i niepewnie, wahał się, gdy miał użyć władzy. Zampolit Szłykow,
który raportował do politycznego wydziału brygady kiedy tylko miał okazję, nie
ułatwiał mu życia. Było wiadomo, że przygotowywał „dossier” na temat kombata
i jego zastępców. Porucznik Niegruł czytał jego raporty z zaciśniętymi ustami
i krytykował za donoszenie na kolegów, ale nie mógł nic z tym zrobić. Atmosfera
w batalionie stała się napięta, a to odbijało się na szkoleniu, dyscyplinie wojskowej
i ogólnych nastrojach w jednostce. Pułkownik Czunichin i podpułkownik Niegruł
szybko zdali sobie z tego sprawę. Kombrig spędzał całe dni w batalionie, pomagając
Matwiejewowi zrozumieć sytuację, i uczył kombata jak planować metody szkolenia
i jak podchodzić do żołnierzy. Sztab brygady, zwłaszcza szef wydziału politycznego,
też się starał. Stopniowo sytuacja w batalionie się normalizowała, a zampolit
Szłykow ucichł.
3. batalion czołgów stacjonował w pewnej odległości od sztabu brygady.
Działania w batalionie przebiegały normalnie i nie stwarzały dowództwu brygady
trudności, dlatego rzadko go odwiedzali. Kombat, major I.E. Buzko, wykorzystywał
batalion dla własnych korzyści. Natura obdarzyła to zepsute dziecko szczęścia
doskonałą sprawnością fizyczną, ale poskąpiła mu rozumu. Major miał dwadzieścia
dziewięć lat, był wysoki, dobrze zbudowany i przystojny, nie można było mu się
oprzeć. Dziewczyny gapiły się na niego z uwielbieniem, a on wyczuwał to
i bezczelnie je wykorzystywał. Buzko był grubiański, arogancki i nieobliczalny. Lubił
się przechwalać:
– Pójdę na akcję, odznaczę wszystkich orderami i sam zostanę bohaterem.
Nie udało mu się nawiązać dobrych stosunków ze swoim zastępcą, ale podlizywał
się szeregowym żołnierzom, chcąc uchodzić za równego chłopa i podobało mu się,
gdy go nazywano „Batia”.
Nic to jednak nie dało, bo żołnierze zawsze wyczują fałsz.
Im wyżej awansował, tym bardziej był przekonany o swoim znaczeniu. Przede
wszystkim lubił pić i romansować. Jeśli jakaś dziewczyna dostawała przydział do
batalionu, wkładał skórzaną kurtkę lotniczą i rozkazywał:
– Pietrow, powiedz jej, że ma się zgłosić do pułkownika.
Dziewczyna szybko doprowadzała się do porządku i chętnie szła do jego
ziemianki. A on, rozsiadłszy się wygodnie w swojej kwaterze, zapraszał:
– Usiądźcie, moja miła, gdy pułkownik was prosi. Pietrow! Nakryj stół!
Podczas gdy Pietrow oporządzał stół, Buzko zabawiał dziewczynę i obsypywał ją
komplementami. Każda była onieśmielona i nie mogła mu się oprzeć. Nie sądzę, aby
choć jednej się to udało. Po pijaństwie Buzko często prosił o „spirytus”. Jego
zastępcy ukrywali go przed nim i robili, co mogli, żeby nie dorwał się do butelki.
Pewnej nocy wezwał swojego kwatermistrza i zażądał „spirytu”.
– Nie ma – zakomunikował kwatermistrz.
– Nie ma?
– W rzeczy samej, towarzyszu majorze.
– Wezwijcie Griszenkę.
Jego zastępca Griszenko przyszedł i walnął prosto z mostu:
– Przestańcie się wygłupiać, kombacie.
– Co, nie ma żadnego spirytusu?
– Żadnego – odpowiedział jego zastępca.
– W takim razie ogłoś alarm dla batalionu.
– Jaki alarm? – Griszenko wściekł się.
– Bojowy.
– Nie bądźcie durniem, majorze!
Tym razem Buzko się wściekł:
– To jest mój rozkaz, ogłoście alarm!
Zastępca nie mógł zrobić nic innego, jak wykonać rozkaz, bez względu na to, jak
bardzo był głupi.
– Jakiego rodzaju alarm? – zapytał.
– Pierwszego stopnia!
Alarm pierwszego stopnia znaczył bezpośrednie zagrożenie atakiem wroga, załogi
musiały wsiąść do swoich czołgów. Griszenko ogłosił alarm i wszyscy w batalionie
zerwali się do działania. Zajęli swoje miejsca w czołgach gotowi do odparcia ataku.
Żeby ukryć głupotę dowódcy, szef sztabu kapitan Siakin stworzył plan ćwiczeń
i razem z Griszenką zaczęli określać „wstępne warunki odparcia atakującego
wroga”, po czym nastąpił „atak na nasze wysunięte pozycje i walka w głębi linii
defensywnych”. Później obudził kombata.
– Towarzyszu majorze, pozwolenie na odwołanie alarmu?
– Dlaczego, do diabła, odwoływać? Niech ćwiczą.
– Tego już za wiele. Odwołuję go!
– Dobrze, jeśli nie chcecie, żeby ćwiczyli. Odwołaj...
Wkrótce był czas na pobudkę. Griszenko wszedł do ziemianki Buzki, a ten leżał
rozwalony na swojej pryczy.
– Towarzyszu majorze, czy potrzebny będzie raport?
– Jaki raport?
– Taki, który jest teraz konieczny. Zrobiliśmy dla was listę braków i rzeczy
wymagających waszej uwagi.
– Zebrać batalion, wiem, co mam mówić bez tych waszych bazgrołów.
Zebrano więc batalion, a Buzko przybył punktualnie.
– Czołem, orły! Słuchajcie, co mam wam do powiedzenia. Wiecie, kurwa,
wszystko na temat reagowania w razie alarmu. Jaki to był alarm? – dopytywał
głupkowato. – Gdy Griszenko krzyknął „Alarm!”, Kława wyskoczyła jak szalona,
a zamiast swoich majtek włożyła moje bryczesy i zastanawiała się, jak kombat
będzie działał podczas alarmu bez spodni.
To był sprośny żart. Kombat mieszkał w jednej części ziemianki, a drugą
zajmowali lekarz Kolesniczenko i Kława, sanitariuszka batalionu. Batalion ryczał ze
śmiechu, a Kława purpurowa ze wstydu nie wiedziała, gdzie spojrzeć.
– No, druhowie, ćwiczenia są potrzebne. Rozejść się!
Żołnierze się rozeszli, robiąc sobie żarty kosztem Kławy. Dziewczyna pobiegła do
swojej ziemianki i wybuchnęła płaczem. Buzko, jak gdyby nic się nie stało, poszedł
do sztabu i zaczął się przechwalać:
– Uczcie się ode mnie, wy, generałowie. Wiem, jak sobie radzić z ludźmi.
Kochają mnie.
Na to wkroczył zampolit:
– Słuchajcie, kombat! Czy was kochają, czy nie, żądam żebyście przeprosili
Kławę. Nie możecie obrażać lub zniesławiać dziewczyny bez powodu.
– Wielka mi rzecz, o czym tu gadać?
– Musicie przeprosić, nalegam – skończył Gonczarow.
Głupie wyczyny Buzki stały się powszechnie znane w brygadzie i został on
wezwany telefonicznie do dowództwa brygady. Przekazano mu, że kombrig chce
go widzieć.
– Griszenko, wy idźcie – wypalił Buzko.
– Ale to was wezwano! Dlaczego ja mam iść?! Nigdzie nie jadę, nie mnie
chcą widzieć.
– Wy zawsze ze mnie kpicie, zawsze mnie wystawiacie!
– Towarzyszu majorze, skoro was wezwano, wy musicie iść.
– W porządku. Daj mi butelkę spirytusu i coś na ząb, musimy
dowództwo zabawić.
Nigdy nie jeździł do sztabu z pustymi rękami. Zabrał poczęstunek i pojechał.
Wrócił mniej więcej dwie godziny później.
– Griszenko, kombrig powiedział, że też macie się stawić... Nie zwlekaj.
Griszenko pojechał i zameldował się kombrigowi:
– Towarzyszu pułkowniku, melduję się na rozkaz.
Ten spojrzał na niego.
– Żartujecie?! Wzywałem kombata, a nie was!
– Dowódca batalionu był już w sztabie i powiedział, że mnie też wzywacie.
– Kiedy? Nie widziałem go na oczy! Sprowadźcie mi go natychmiast, żywego
lub martwego!
Griszenko wrócił do batalionu.
– Towarzyszu majorze, wcale nie byliście u kombriga. Zrobiliście ze mnie durnia!
– Cóż, pojeździłem trochę dookoła, a później nieco odpocząłem...
Po tym zdarzeniu Buzko został usunięty ze stanowiska i wysłany do wydziału
personalnego korpusu. Gdy ogłoszono ten rozkaz, powiedział swoim ludziom:
– Moje orły! Nie miałem okazji walczyć z wami ramię w ramię. Nie dostaniecie
medali, ale nagrodzę was wszystkich! Griszenko zajmie moje miejsce. Trzymajcie
wszystko w porządku tak, jakbym to ja dowodził, wyjeżdżam objąć
dowództwo pułku.
Buzko wyjechał, a oficerowie odetchnęli z ulgą.
*
Batalion strzelców stacjonował w miejscowości Movileni, która była tylko nazwą
na mapie, bowiem wszystkie budynki zostały zniszczone lub spalone. Okoliczne pola,
ogrody i sady porastały chwasty i tylko czasami drzewa i winnice przypominały, że
kiedyś mieszkali i pracowali tutaj ludzie. Niezwykle dorodny ocalały orzech
ochraniał strzelców od słońca i muszek.
Dowódcą batalionu był Wasilij Iwanowicz Gorb – rozsądny, dzielny i stanowczy
oficer. Wśród swoich znajomych zwykł żartować, że zwyciężymy Niemców, jadąc
na jego „garbie”[30]. Życie w batalionie toczyło się według zwykłej rutyny, aż do
rozmowy starszego porucznika Docenki z dowódcą kompanii kapitanem
Jakowlewem. Jakowlew powiedział Docence o pewnej dziewczynie, Rumunce,
która przebywała w jednym ze szpitali w Moskwie po odniesieniu ran na froncie.
Wyjaśnił, że biegle mówi po rumuńsku, niemiecku i rosyjsku, dlatego byłaby
użyteczna dla brygady w czasie zbliżających się operacji na terytorium Rumunii.
Docenko nadstawił uszu i wtedy Jakowlew powiedział mu powikłaną i zajmującą
historię życia dziewczyny.
Emilia Ceamusescu przeszła szkolenie w niemieckiej szkole szpiegowskiej
i została wysłana w głąb terytorium rosyjskiego. Nie chciała jednak pracować dla
faszystów i natychmiast poddała się Armii Czerwonej, oznajmiając, że jest gotowa
pomóc w zniszczeniu niemieckich najeźdźców. To oczywiście wzbudziło
zainteresowanie naszego dowództwa i Ceamusescu została rosyjską agentką.
Podczas wykonywania jednego z zadań, gdy przechodziła przez linię frontu z innymi
zwiadowcami, dostała się pod nieprzyjacielski ogień i została ciężko ranna w twarz.
Jej dolna szczęka była zmiażdżona. Zwiadowcy z wielkim trudem przynieśli ją z pola
walki. Po operacji i długim leczeniu wyzdrowiała i chce teraz walczyć razem
z naszym oddziałem.
Docenko się denerwował. Gdyby okazało się, że jest podwójną agentką, mogłoby
to być niezwykle niebezpieczne dla naszej jednostki. Omówił to z szefem sztabu
brygady i po uzyskaniu niezbędnych zapewnień, wezwał Emilię ze szpitala. Na
początku sierpnia wysoka, zwyczajnie wyglądająca dziewczyna w mundurze,
weszła do kwatery dowództwa zmotoryzowanego batalionu strzelców i wyraźnie się
przedstawiła:
– Emilia Ceamusescu. Chciałabym się widzieć z kapitanem Jakowlewem.
Docenko natychmiast zorientował się, kogo ma przed sobą, i szybko wezwał
dowódcę kompanii. Spotkanie było miłe i wzruszające i w pewnym stopniu
wyjaśniło, dlaczego Jakowlew dałby się zdegradować, żeby przenieść się do naszej
brygady. Emilię przydzielono do plutonu zwiadowczego i wyznaczono do
przeprowadzania najniebezpieczniejszych zadań, kiedy zachodziła taka potrzeba.
Służyła odważnie na terenie swojej ojczyzny i wielokrotnie wracała z ważnymi
informacjami dla brygady i dowódców korpusów.
*
Brygada miała problemy z zaopatrzeniem w żywność. Chociaż było lato, nie było
warzyw i brakowało zboża. Dostawaliśmy właściwie tylko fasolę z magazynu
korpusu. Przez jakiś czas jedliśmy fasolę na śniadanie, obiad i kolację – codziennie.
Ludzie mieli tego dosyć, przymierali głodem, winili kwatermistrzów. Na jednym
z samochodów zaopatrzenia ktoś napisał: „Ojczulku, zabij Niemca”. Pewnej nocy
jakiś żartowniś dopisał do tego farbą: „i kwatermistrza”. Następnego ranka ludzie
z wydziału specjalnego węszyli wokół, starając się wykryć, kim był ów żartowniś,
a kierowca zdrapywał farbę z samochodu.
Od czasu do czasu starszyna Sielifanow zdobywał w jakiś sposób zboże i różną
żywność. Był sprytnym, zdolnym i znającym się na rzeczy kwatermistrzem, dlatego
pozostał na swoim stanowisku aż do końca wojny. Po wojnie pracował w Moskwie
jako szef sekcji gastronomicznej w głównym sklepie spożywczym. Później wyjaśnię,
jak się znów spotkaliśmy.
Wieczorami pluton, a często i kompania, zbierał się przy moim czołgu
i opowiadałem historie z książek, które kiedyś czytałem. Opowiadania ciągnęły się
do późna i specjalnie przerywałem je w najbardziej interesującym momencie, aby
załogi niecierpliwie czekały na następny wieczór z opowieściami.
Gdy byłem dowódcą plutonu, często pomagałem moim ludziom i załogom z innych
plutonów pisać listy. W tamtych czasach dziewczyny przysyłały na front listy
złożone w trójkąt (czasami wkładały do nich fotografie), które adresowały: „Dla
bojownika Armii Czerwonej”. Żołnierze odpowiadali dziewczynom, które im się
podobały i tak rozpoczynała się regularna korespondencja, która czasami
przeradzała się w coś poważniejszego. Czołgiści w większości byli jednak
niepiśmienni i czasami prosili mnie o napisanie za nich listu. Nigdy nie odmawiałem
i często opisywałem prawdziwe lub wymyślone wyczyny bohatera: „Siedzę tutaj
i piszę do Ciebie, próbując sobie wyobrazić, jaka jesteś piękna”. Oczywiście ich
korespondencja ustawała, gdy przenoszono mnie do innego plutonu lub kompanii.
Sam prowadziłem korespondencję z Fainą Lewińską. Była wysoką, śliczną brunetką
– Żydówką z Odessy. Spędziliśmy razem tydzień czy dziesięć dni razem tuż przed
moim powołaniem do wojska, ale utrzymywaliśmy kontakt w czasie wojny i po jej
zakończeniu pojechałem do Odessy, żeby ją odwiedzić.
Porządkowi oficerowie batalionu często zgłaszali kombatowi przypadki
naruszenia dyscypliny w kompanii. Kapitan Otroszenkow postanowił zbadać
prawdziwość tych meldunków. Pewnego wieczoru, po rozpoczęciu ciszy nocnej
opowiadałem historię o nieszczęśliwym losie poruczika[31] Romaszowa
z opowiadania Kuprina Pojedynek [32]. Chłopcy byli pochłonięci opowieścią i nie
zauważyli przybycia dowodzących oficerów. Zauważyłem kombata razem
z zampolitem dopiero pod koniec spotkania, przerwałem w pół zdania i rozkazałam:
– Powstać, baczność! – ale kombat odpowiedział:
– Usiądźcie, mówcie dalej.
Zmieszany kontynuowałem opowieść, chociaż nie tak swobodnie i jasno jak
wcześniej, ale na koniec zdobyłem pochwałę kombata. Życzył czołgistom dobrej
nocy i razem z zampolitem odeszli. Później miałem wrażenie, że kombat i zampolit
zaczęli mnie obserwować.
Miałem za sobą rok doświadczenia, byłem zaprawionym dowódcą plutonu
i wiedziałem, jak przygotować moją jednostkę do walki. Ta nauka była trudna
i zaskakująco prosta zarazem. Po pierwsze, zanim dasz rozkaz swoim podwładnym,
postaw się na ich miejscu i wyobraź sobie, jak sam byś go wykonał. Po drugie,
niezwykle istotne jest to, żeby twój podkomendny rozumiał, czego od niego
wymagasz i chciał to wykonać najlepiej jak potrafi. Tylko wtedy możesz być pewny,
że rozkaz zostanie wykonany właściwie i na czas.
Cieszę się, że mogę powiedzieć, że załoga mojego czołgu mnie szanowała. Po
pobudce chłopcy z własnej inicjatywy podgrzewali wodę, przynosili mydło i czysty
ręcznik i polewali mi wodę, gdy się myłem. Inni dowódcy mi zazdrościli. Pamiętam
pewnego dowódcę czołgu, podporucznika Zorię, drażliwego i próżnego faceta, który
często wymyślał swoim podwładnym:
– Patrzcie, jełopy, goście z plutonu Briuchowa dbają o swojego dowódcę, a wy,
łajzy, nie potraficie nawet zagrzać wody do golenia – łajał ich z zazdrości.
Jego stosunki z załogą nie były dobre, wrzeszczał na nich, obrażał, a nawet bił,
chociaż nie tykał swojego kierowcy – sierżanta Simonowa, który miał twardy
charakter i mocne pięści. Załoga nienawidziła porucznika Zorii, ale dowódca plutonu
i „Demagog” (bo takie miał przezwisko) Aleksiejenko z 1. kompanii się nie wtrącali.
Pewnej nocy na początku sierpnia pluton prowadzony przez porucznika
Czebaszwiliego czekał w zasadzce na wzgórzu 195.0. Zoria był podenerwowany,
ochrzaniał ludzi, wydzierał się i przeklinał, wydając rozkazy. Chciał żeby słuchali, co
mówi. Rozgoryczona załoga znosiła to, ale w tym wszystkim zapomniała
o kamuflażu. Nad ranem Niemcy zauważyli czołg i otworzyli ogień do odsłoniętego
celu. Wystrzelono w nich prawie sto pocisków artyleryjskich i moździerzowych.
Wszystko wokół czołgu zostało zmiecione, cały osprzęt roztrzaskany, a karabin
zniszczony. Zoria stchórzył i uciekł z pozycji, porzucając swoich ludzi. Gdy później
się opanował, wrócił ukradkiem i namówił ich, żeby nie zgłaszali tego
dowódcy plutonu.
Rozdział 7
NATARCIE
NA CZELE KOMPANII
C iągle ścigaliśmy wycofującego się wroga, ale stawało się jasne, że coraz
trudniej będzie posuwać się naprzód w takim tempie. Brygada toczyła walki
przez ponad sześć dni bez wytchnienia i zdobyła blisko dwieście kilometrów terenu.
Żołnierze byli zmęczeni i potrzebowali odpoczynku, a większość czołgów była
zniszczona lub uszkodzona, albo zostały z tyłu z powodu awarii. Jednostki tyłowe
pozostały w Huşi i dostawy paliwa oraz amunicji poważnie się zmniejszyły. Co
więcej, im bardziej w głąb terytorium Rumunii się posuwaliśmy, tym trudniejszy
stawał się teren, niektóre miejsca były ledwo przejezdne dla czołgów. Liczne strome
zbocza, głębokie doliny i przeszkody wodne spowalniały nasz pochód i ograniczały
manewrowość. Na domiar wszystkiego przez cały czas doskwierał nam upał nie do
zniesienia i wszędobylski kurz.
Wieczorem 26 sierpnia dostaliśmy rozkaz wymarszu w kierunku Kulalbi–Tudor
Vladimirescu, przekroczenia rzeki Seret w sektorze Fundeny–Tudor Vladimirescu
i dojścia do rejonu Surdila-Greci do końca 27 sierpnia. Dowódca 2. kompanii
czołgów Gulajew dołączył do batalionu po naprawie swojego wozu. Pułkownik
Czunichin zatwierdził moje stanowisko jako dowódcy kompanii, podczas gdy on
został mianowany zastępcą dowódcy batalionu. Wezwano nas do czołgu kombata,
gdzie kombrig po prostu potwierdził swoją decyzję i życzył nam powodzenia.
Pożegnawszy się z kombrigiem, Otroszenkow był w dobrym humorze:
– No, Iwan, rośniesz jak grzyb po ciepłym deszczu. W miesiąc awansowałeś
z dowódcy plutonu na zastępcę kombata. Znakomicie!
Rzeczywiście, Iwan był zaledwie dowódcą plutonu na początku sierpnia, został
dowódcą kompanii tydzień przed rozpoczęciem natarcia, a po tygodniu walk był już
zastępcą kombata. Na wojnie wszystko mogło się zdarzyć, a to była wymuszona,
ale rozważna decyzja.
O świcie wznowiliśmy pościg za nieprzyjacielem. Nasz batalion jechał
w awangardzie. W godzinę zdobyliśmy Croeşti, miażdżąc lekkie umocnienia
obronne. Około południa kapitanowie Kaługin, Lebiediew i Kułakow w zdobycznym
Oplu Kapitanie zaprosili Emilię Ceamusescu do samochodu na obiad. Rozochoceni
winem postanowili dogonić awangardę i towarzyszyć jej do rzeki Seret, o której
Emilia opowiadała im z wielkim zachwytem. Ceamusescu usiadła za kierownicą.
Jechali nieostrożnie, oficerowie żartowali rozgrzani przez alkohol i bardzo starali się
popisać przed dziewczyną, chcąc jej zaimponować. Zapewne z tego powodu na
rozjeździe zjechali z głównej drogi i wpadli w zasadzkę.
Początkowo Niemcy nie zwracali uwagi na pojedynczy samochód,
przypuszczając, że zaraz pojawią się kolejne. Pijani oficerowie zamarli w osłupieniu,
gdy zorientowali się w sytuacji. Wytrzeźwieli w okamgnieniu. Pierwsza otrząsnęła
się Emilia. Zwolniła i zdecydowanym tonem rozkazała:
– Kapitanie! Rzućcie w nich granat!
Kaługin szybko wyjął zza paska granat i rzucił go z całych sił.
Zdezorientowani Niemcy padli na ziemię. To dało dziewczynie czas – dodając
gazu, płynnie zawróciła i odjechała, ciągle przyspieszając. Niemcy otworzyli
intensywny ogień z karabinów maszynowych i rzucili się w pogoń. Ceamusescu,
zdając sobie sprawę, że nie ma szans im uciec, wjechała w obsiane zbożem pole.
Łamiąc grube łodygi, samochód podskakiwał w górę i w dół i kołysał się na boki,
w końcu silnik zgasł. Zaczęli uciekać pieszo. Niemcy nie przerywali ognia, ale nie
mieli odwagi, żeby ścigać uciekających w gęstym zbożu.
Gdy oficerowie dobiegli do naszych pozycji, nie było z nimi Emilii. Kaługin
i Liebiedew wzięli czołg z dowództwa brygady i ruszyli z powrotem, żeby ją znaleźć.
Wokół nie było żadnych żołnierzy wroga. Znaleźli Emilię niezbyt daleko od
samochodu. Leżała nieprzytomna w kałuży krwi ze złamanymi nogami. Sanitariusz
zabandażował rany, a oficerowie ostrożnie umieścili ją na kadłubie czołgu. Pluton
medyczny udzielił jej pomocy, po czym odesłano ją do szpitala. Pamiętam, że była
śmiertelnie blada, a na bluzie miała Order Wojny Ojczyźnianej i Order Czerwonej
Gwiazdy. Nie wiem, co się z nią później stało.
*
Tymczasem nasz batalion dotarł do skrzyżowania głównej drogi z linią kolejową
cztery kilometry na południowy wschód od Serbeneşti, gdzie dogoniliśmy kolumnę
piechoty wroga, której towarzyszyły czołgi i artyleria. Nieprzyjaciel zatrzymał się
i pospiesznie zajął pozycje obronne. Otroszenkow natychmiast rozstawił batalion
i rozpoczął atak. Nadjechały także główne siły brygady i kombrig wystawił 315.
Pułk Przeciwpancerny do bezpośredniego starcia. Wspierana przez artylerię
brygada rzuciła się na pozycje wroga. Przeciwnik stracił siedem czołgów, dziewięć
dział przeciwpancernych i dziesiątki żołnierzy, a także mnóstwo porzuconych
pojazdów i furmanek. Rozpoczął odwrót w kierunku przeprawy przez rzekę.
Depcząc im po piętach, brygada dotarła do rzeki w pobliżu Nyneºti, ale nie zdołała
zająć mostu. Niemieccy saperzy zdążyli wysadzić dwa przęsła. Niektóre sprawne
czołgi nieprzyjaciela, działa i samochody zostały na wschodnim brzegu rzeki. Nasze
bataliony szybko się z nimi rozprawiły i ruszyliśmy wzdłuż rzeki w kierunku Tecuci.
Przeprawiliśmy się na drugi brzeg Seretu po niezniszczonym moście i ruszyliśmy na
Bukareszt dobrą asfaltową drogą.
Straszny upał zbierał swoje żniwo, silniki się przegrzewały, woda w chłodnicach
wrzała, zapalały się gumowe bandaże na kołach. Odpadały kawałkami, zaśmiecając
drogę, a czołgi z obnażonymi kołami jezdnymi przekrzywiały się i wyglądały jak
kulejący człowiek. Wymuszone postoje stawały się coraz częstsze, a tempo marszu
spadło. Mimo to brygada z powodzeniem przebyła sto dwadzieścia kilometrów i na
koniec dnia zgrupowała się na północnych rogatkach Orzonaska. Tutaj dotarły do
nas smutne wiadomości – maszyna komkora wjechała na minę. Generał-major
Połozkow odniósł ciężkie rany i w stanie krytycznym trafił do szpitala. Jego
zastępca objął tymczasowe dowództwo korpusu.
Nocą zwiadowcy z naszej brygady wjechali do Bukaresztu w dwóch pojazdach
opancerzonych. Było cicho. W centrum miasta natrafili na wysoki, ogromny
budynek oświetlony reflektorem, który wskazywał napis: „Narodowy Bank
Rumunii”. Zwiad wrócił o świcie i zameldował, że droga do Bukaresztu jest wolna
i nie ma na niej żołnierzy przeciwnika. Most na rzece Urziceni był nieprzejezdny, ale
w pobliżu był bród. Według danych zwiadowczych, nieprzyjaciel wycofywał się
polnymi drogami w kierunku południowo-zachodnim.
Jeszcze przed świtem dostarczono paliwo, uzupełniliśmy zapasy ropy,
wymieniliśmy uszkodzone koła, a żołnierze najedli się i odpoczęli. Rankiem brygady
pancerne 170. i 110. zaczęły marsz drogą Orzonaska–Buzau–Urziceni. Pułkownik
Kolesnikow z grupą operacyjną korpusu przewodził kolumnie. Ponownie przy
jeździe z dużą prędkością kruszyły się gumowe bandaże. Droga była usiana
kawałkami gumy, które wyraźnie wskazywały kierunek, w jakim podążała brygada.
Niemniej batalion z powodzeniem przeszedł dwustukilometrową trasę i zgrupował
się w lesie na północnych przedmieściach Afumaţi. Bukareszt był już blisko, zatem
tym bardziej chcieliśmy przyspieszyć. Rząd Antonescu[38] poprosił dowództwo
radzieckie o wstrzymanie natarcia na stolicę i danie możliwości samodzielnego
uregulowania spraw i zaprowadzenia porządku w mieście. Rosjanie zwolnili tempo
marszu i puścili przodem 1. Rumuńską Dywizję Ochotników, utworzoną z byłych
jeńców wojennych w 1943 roku, która miała być pierwszą jednostką wkraczającą
do stolicy.
Brygada stacjonowała w winnicy. Staliśmy w kolumnach, kompania za kompanią,
gotowi ruszyć w każdej chwili. Maszyny zatankowano i uzupełniono amunicję. Po
raz pierwszy od dziesięciu dni zaciętych walk mieliśmy chwilę przerwy
i wykorzystaliśmy ją na przegląd maszyn i zasłużony odpoczynek. Siedzieliśmy na
czołgach i wylegiwaliśmy się, niektórzy pływali w pobliskiej rzece; raczyliśmy się
winem od okolicznych rolników, rozmawiając i żartując przy kieliszku. Przed
wieczorem wróciły jednostki tyłowe brygady i kilka czołgów z naprawy. Brygada
dostała rozkaz wkroczenia do Kryngu do godziny trzeciej rano 31 sierpnia,
a następnie ruszenia w kierunku Kozeni i Bukaresztu. O północy tego samego dnia
doszliśmy już do południowo-zachodnich obrzeży stolicy Rumunii i zgrupowaliśmy
się w rejonie Beleu.
Dowódcy batalionu i poszczególnych kompanii zostali pilnie wezwani do sztabu.
Kombrig pokrótce przedstawił sytuację, przydzielił zadania i wydał rozkaz
wymarszu. Kombaci wyszli natychmiast. Zabrzmiał sygnał „pobudki”, wszędzie
słyszano komendę: „Wszyscy do maszyn!”. Żołnierze biegali między czołgami
i w świetle księżyca wyglądali jak duchy. Kombaci w biegu przydzielali zadania
dowódcom kompanii, ci zaś dawali znacznie krótsze rozkazy: „Wszyscy za mną! Na
Bukareszt!”. Silniki zaryczały, czołgi ruszyły, oświetlane lampami na błotnikach.
Kolumny poruszały się szybko. Wszyscy byli podenerwowani. Mieliśmy wyzwalać
pierwszą europejską stolicę. Później miały być Budapeszt, Wiedeń, ale Bukareszt
zajmuje specjalne miejsce w naszych wspomnieniach – był pierwszy.
W nocy wkroczyliśmy do Kryngu. Brygada zatrzymała się i dostaliśmy rozkaz:
„Ustawić brygadę i rano wejść do Bukaresztu w zorganizowany sposób”. Żołnierze
nie zmrużyli oka przez całą noc. Czyściliśmy czołgi i samochody, pieczołowicie
pakując i przypinając sprzęt, myjąc się i goląc. W zimny wczesny poranek
wyruszyliśmy z Kryngu w kierunku Bukaresztu. Na czele, z flagą brygady, jechał
Willys[39] kombriga Czunichina.
Rankiem 31 sierpnia, dwadzieścia minut po godzinie dziewiątej, 170. Brygada
Pancerna wkroczyła do Bukaresztu. Mieszkańcy witali nas kwiatami. Po
przejechaniu przez całe miasto brygada rozstawiła się na południowych
przedmieściach Progressu, w ogrodach i podmiejskich domach. Zostaliśmy tam
przez trzy dni, prowadziliśmy patrole, naprawialiśmy uszkodzone czołgi,
uzupełnialiśmy zapasy paliwa, amunicji i żywności. Oczywiście jeździliśmy też do
stolicy, chociaż bardzo szybko nam tego zakazano, bynajmniej nie bez powodu!
Poprzedniego wieczoru Lesza Rybakow i Kola Maksimow wybrali się do miasta,
dałem im przepustkę do drugiej nad ranem. Rybakow wrócił przed czasem, ale Kola
nie. Niepokoiłem się i zasnąłem dopiero kilka godzin później. Do pobudki brakowało
jeszcze pół godziny, gdy usłyszałem stukot końskich kopyt, skrzypienie furmanki
i głos pijanego Maksimowa śpiewającego Katiuszę w zwolnionym tempie i przy
akompaniamencie skrzypiec. Dorożka wtoczyła się do obozu kompanii, Maksimow
siedział na koźle woźnicy, a obok niego tkwił młody Cygan w błyszczącej koszuli ze
skrzypcami i szopą kręconych czarnych włosów na głowie. Za nimi siedział woźnica
i piękna młoda kobieta, nieźle wstawiona. Kiedy to wszystko zobaczyłem, ruszyłem
naprzód, złapałem konia za uprząż i zacząłem go zawracać. Kola wyskoczył z wozu.
– Wasia! Przywiozłem ci prezent!
Rzuciłem się na niego.
– Co ty robisz, sukinsynu?!
Nie zauważyliśmy, że cała kompania zerwała się na nogi, żeby nacieszyć się tym
widokiem. Czołgiści błagali:
– Towarzyszu pułkowniku, zostawcie dziewczynę w kompanii.
Woźnica nie był zadowolony z rozwoju wydarzeń i poganiał konia batem.
Kompania z wyraźnym żalem patrzyła za znikającym wozem z siedzącą na nim
pięknością. Objechałem Maksimowa, ale on jak gdyby nigdy nic poszedł w kierunku
swojego czołgu, nie zwracając uwagi na zazdrosne spojrzenia towarzyszy broni.
Jego załoga przygotowała mu łóżko i, gdy doszedł do siebie kilka godzin później,
opowiedział nam wszystko o świetnej zabawie w burdelu.
Jego barwna opowieść wzbudziła oczywiście falę zazdrości, więc następnego
dnia, mimo zakazu, razem z zastępcą szefa sztabu Jurą Kłastinem poszliśmy się
zabawić. Umyliśmy się i skrycie wymknęliśmy jednym ze zdobycznych
samochodów (mieliśmy ich sporo i byłem świetny w ich prowadzeniu), kierując się
do miasta. Z łatwością znaleźliśmy dom publiczny – był to jeden z najlepszych
budynków w Bukareszcie. Weszliśmy głównym wejściem i wspięliśmy się po
eleganckich schodach. Burdelmama powitała nas w obszernym foyer i zaprowadziła
do wygodnych krzeseł. Zamówiliśmy w barze likier, ponieważ mieliśmy ochotę na
coś słodkiego, zupełnie obrzydły nam wódka i spirytus. Dostaliśmy album
z fotografiami dziewcząt i krótkimi opisami każdej z nich. Nie rozumieliśmy jednak
rumuńskiego i dlatego, gdy pojawiły się wybrane przez nas dziewczyny, okazało się,
że moja była wyższa ode mnie o głowę, a wybranka Jury była od niego o głowę...
niższa – musieliśmy się zamienić. Zapłaciliśmy burdelmamie pięćset lew i poszliśmy
do pokoi. Za drinki i przekąski serwowane do pokoju płaciło się osobno,
a dziewczyna namówiła mnie, żebym dał jej trochę pieniędzy. Byliśmy z powrotem
w kompanii przed świtem.
Rumuni byli do nas dobrze nastawieni. Przyglądali się nam z zaciekawieniem
i dziwili się, że jesteśmy zupełnie zwykłymi ludźmi, a nie włochatymi niedźwiedziami
syberyjskimi z długimi brodami. Pewna Rumunka ukradkiem zbliżyła się do jednego
z czołgów, wyjęła z torebki nóż i zaczęła nim skrobać metalową powłokę,
sprawdzając, czy był zrobiony z drewna, jak wmawiała im niemiecka propaganda.
Niedaleko od miejsca postoju znaleziono kadzie z winem. Ludzie zaczęli tam
chodzić po kolei, z menażkami, butelkami, a nawet z dziewięćdziesięciolitrowym
zbiornikiem na paliwo. W związku z tym później organizowano hałaśliwe imprezy.
Jednak nasz pobyt w pobliżu Bukaresztu nie trwał długo. Wczesnym rankiem
bataliony ustawiły się w kolumnach i o siódmej rano dowództwo brygady wydało
rozkaz wymarszu.
Wrześniowa pogoda była wspaniała, na niebie nie było ani jednej chmurki, zniknął
także nieznośny upał. Sady, winnice i rozległe pola dojrzałego zboża rozciągały się
wzdłuż drogi jak okiem sięgnąć. Znów zaczęły nas nękać problemy z silnikami
i gumowymi bandażami. Mimo opóźnienia niektórych czołgów poruszaliśmy się
całkiem szybko, a na lądzie i w powietrzu panowała cisza. Piechurzy beztrosko
siedzieli na kadłubach czołgów, ciesząc oczy pięknym krajobrazem. Przejechaliśmy
sześćdziesiąt kilometrów bez walki i skierowaliśmy się na południowy wschód od
Drageºti. Tam zatankowaliśmy maszyny i zrobiliśmy ich przegląd, pozwalając
dołączyć czołgom, które zostały w tyle.
Następnego dnia, po przejechaniu kolejnych dziesięciu kilometrów, zatrzymaliśmy
się na południowy zachód od Karakale. Znów kruszyły się gumowe bandaże, które
coraz częściej wymagały wymiany. Mechanicy często odzyskiwali sprawne koła
jezdne ze zniszczonych i uszkodzonych czołgów. Nie mieli chwili wytchnienia
i padali z nóg, zasypiając przy maszynach. Była to mordercza robota, ale nie było
innego wyjścia.
O świcie brygada wznowiła marsz i skoncentrowała się w urokliwej podgórskiej
okolicy, dwa kilometry na wschód od Krajovy. Ten postój bardzo się przydał przed
trudną przeprawą przez Karpaty, dał nam czas na ostateczne naprawy.
Przeprowadzono też niewielkie zmiany w korpusie oficerskim, między innymi Kola
Maksimow został dowódcą plutonu.
Przystanek w pobliżu Krajovy przyćmiła tragedia. Jednym z dowódców czołgu
w naszym batalionie był porucznik Iwanow z obwodu biełogorodzkiego. Był
dojrzałym mężczyzną (miał trzydzieści cztery lata), komunistą z dyplomem
z agronomii, przed wojną był szefem kołchozu. Jego miasteczko znalazło się pod
okupacją rumuńskich żołnierzy, którzy podczas odwrotu zabrali młodych ludzi,
później zamknęli w stodole wszystkich komunistów wraz z rodzinami i spalili ich
żywcem. Gdy żołnierze oblewali chatę paliwem, ludzie płakali i krzyczeli, wówczas
Rumuni strzelali do nich przez drewniane ściany, uciszając w ten sposób lamenty.
Nasza brygada przejeżdżała w pobliżu jego wsi i Iwanow dostał zgodę, żeby ją
odwiedzić. Mieszkańcy opowiedzieli mu, co się stało i pokazali pogorzelisko, wtedy
dowiedział się, że jego żona i dwoje dzieci zginęły. Po powrocie do kompanii był już
innym człowiekiem. Zaczął szukać zemsty. Walczył naprawdę dobrze, chociaż
czasami wydawało się, że szuka śmierci. Nie brał jeńców, a gdy ktoś chciał się
poddać, zabijał go bez wahania. Później pewnego razu on i jego przyjaciel mechanik
wypili za dużo i poszli na kobiety. Weszli wieczorem do jakiegoś domu, gdzie stary
mężczyzna i młoda, około dwudziestopięcioletnia kobieta pili herbatę. Kobieta miała
półtoraroczne dziecko. Porucznik zabrał jej dziecko, podał je mężczyźnie i kazał iść
do pokoju. Potem zwrócił się do mechanika:
– Idź i wypieprz ją pierwszy, ja zrobię to po tobie.
Mechanik się zgodził, ale był to bardzo młody chłopak, urodzony w 1926 roku,
i prawdopodobnie nigdy wcześniej tego nie robił. Dziewczyna wyrwała mu się,
wyskoczyła przez okno i zaczęła uciekać. Iwanow usłyszał odgłos kroków, wybiegł
z domu i zobaczył uciekinierkę.
– Ty sukinsynu, pozwoliłeś jej uciec! – krzyczał, a potem wystrzelił za nią serię
z pistoletu maszynowego. Kobieta padła; sięgnął ją tylko jeden pocisk z serii, ale
trafił prosto w serce.
Winowajcy uciekli, jednak następnego dnia rodzice dziewczyny przyszli do
brygady z przedstawicielami miejscowej władzy. W ciągu dnia znaleziono
i aresztowano winnych, ludzie Smiersz byli fachowcami. Iwanow natychmiast się
przyznał, ale powiedział, że nie zdawał sobie sprawy, że ją zabił. Po trzech dniach
stanął przed sądem wojskowym. Cała brygada zebrała się na polanie, a burmistrz
przybył z rodzicami dziewczyny. Mechanik szlochał.
– Bądź mężczyzną! – warknął Iwanow. – I tak cię nie rozstrzelają, nie ma co
skamleć. Wyślą cię do sztrafbatu[40], odpokutujesz za to krwią.
Gdy pozwolono im powiedzieć ostatnie słowa, mechanik poprosił o ułaskawienie
i tę łaskę uzyskał; skazano go na dwadzieścia pięć lat, zamienione na przeniesienie
do batalionu karnego.
Wtedy wstał porucznik Iwanow.
– Towarzysze, sędziowie trybunału wojskowego, popełniłem zbrodnię i proszę
was, żebyście nie traktowali mnie ulgowo – powiedział surowym tonem. Usiadł
i zaczął dłubać w zębach kawałkiem słomy.
Ogłoszono wyrok. Miał zostać rozstrzelany na oczach brygady. W ciągu
dwudziestu minut zebrano żołnierzy i wyrok miał być wykonany niezwłocznie.
Skazaniec podszedł do grobu, który wcześniej wykopano. Szef osobyi otdel[41]
w stopniu podpułkownika powiedział do naszego batalionowego oficera wywiadu:
– Towarzyszu Morozow, wykonać wyrok.
Ten jednak nie wystąpił.
– Rozkazuję wam!
Chłopak pozostał na miejscu.
Podpułkownik podbiegł do niego, złapał za rękę i wyciągnął z szeregu,
przeklinając przez zaciśnięte zęby:
– Rozkazuję wam!
Morozow w końcu podszedł do skazańca. Porucznik Iwanow zdjął furażerkę,
ukłonił się w pas i powiedział:
– Wybaczcie mi, bracia.
– Na kolana. Pochylcie głowę – powiedział bardzo cicho oficer, ale wszyscy
usłyszeli.
Cisza była porażająca. Porucznik ukląkł i wepchnął furażerkę za pasek. Gdy
pochylił głowę, Morozow strzelił mu w potylicę. Ciało porucznika przewróciło się
i wstrząsały nim konwulsje. Był to straszny widok.
Oficer wywiadu odwrócił się i odszedł z wciąż dymiącym pistoletem, zataczając
się jak pijany. Podpułkownik krzyknął:
– Strzelcie jeszcze raz! Dobijcie go! – ale oficer wciąż się oddalał, nic do niego
nie docierało. Podpułkownik sam podbiegł do leżącego skazańca i oddał do niego
kilka strzałów. Pamiętam, jak ciało Iwanowa podskakiwało po każdym strzale, mimo
że już nie żył.
Podpułkownik popchnął ciało nogą, a to potoczyło się do grobu.
– Zakopać – rozkazał krótko.
I tak to się skończyło. Ktoś krzyknął: „Rozejść się!”, ale nikt się nie ruszył przez
piętnaście minut. Panowała grobowa cisza. Iwanow był znakomitym żołnierzem,
szanowaliśmy go i wiedzieliśmy, że Rumuni spalili żywcem jego rodzinę, mógł prosić
o litość i powiedzieć, że to był wypadek, ale tego nie zrobił. Byliśmy przygnębieni
przez resztę dnia. Nikomu nie chciało się rozmawiać i wszystkim żal było Iwanowa,
ale po tym zdarzeniu żaden żołnierz naszej brygady nie dopuścił się przemocy
wobec miejscowej ludności.
*
Opuściliśmy Krajovę 9 września. Brygada była częścią rezerwy korpusu, dlatego
jechała ze sztabem drogą z Atzusnatsi do Deva. Istniało duże prawdopodobieństwo
spotkania z wrogiem. Mój 1. batalion czołgów był w awangardzie brygady. Po
pokonaniu pięćdziesięciu kilometrów malowniczą drogą przez pogórze, brygada
zebrała się w Breneºti, a następnie przebrnęła przez Alpy Transylwańskie
i przegrupowała w Livezeni, pięć kilometrów na południe od Petrosani. Większa
część tej drogi odbywała się w bardzo ciężkich warunkach, w trudnym górskim
terenie. Jechaliśmy wąskimi drogami ze stromymi podjazdami i zjazdami, ostrymi
zakrętami i kilkoma śmiertelnie niebezpiecznymi odcinkami z pionowymi urwiskami
i bezdennymi otchłaniami. Ciągle natykaliśmy się na barykady i sztuczne przeszkody
ustawiane przez wycofującego się wroga, które zmuszały nas do jazdy przez bardzo
wąskie górskie szlaki. Im wyżej się wspinaliśmy, tym gorzej radziły sobie czołgi
i pojazdy pancerne. Kierowcy musieli wykorzystywać wszystkie swoje umiejętności
i doświadczenie, żeby nie stoczyć się w dół i nie spaść ze zbocza. Jechaliśmy
powoli, uważnie wypatrując dziur i starając się zachowywać wszelkie możliwe
środki ostrożności. Piękno Karpat Południowych było raczej przerażające,
niż fascynujące.
11 września stacjonowaliśmy już w Kisteni, a wkrótce brygada przeniosła się do
Deva, gdzie pozostała w rezerwie korpusu. Tam otrzymałem radosną wiadomość,
zostałem odznaczony Orderem Czerwonego Sztandaru, podobnie jak Otroszenkow
i Matwiejew. Żeby to uczcić, kombaci wybrali się do Devy. W drodze powrotnej
natknęli się na przewrócony pojazd z kilkoma poważnie rannymi żołnierzami. Tuż
obok stał wstawiony zampotech z batalionu strzelców, kapitan Kałabuchow, który
gapił się bezradny, nie wiedząc co począć. Zatrzymali się i Otroszenkow,
rozwścieczony bezczynnością i pijaństwem Kałabuchowa, zwymyślał go:
– Ty gnoju! Kto ci pozwolił okaleczać ludzi?!
Nie zastanawiając się, Kałabuchow walnął Otroszenkowa pięścią, ale sam
zaskoczony swoim zachowaniem, natychmiast schował się w pobliskich krzakach.
Otroszenkow zaniemówił, bo nie spodziewał się takiej reakcji po zamtechu. Wpadł
w szał, wyciągnął pistolet i trzy razy strzelił do uciekającego oficera. Otroszenkow
był świetnym strzelcem, ale tym razem spudłował. Zmartwieni kombaci wrócili do
brygady i zgłosili wypadek drogowy. Kapitan Gorb wysłał na miejsce wypadku
sanitariusza batalionu Kuriłowa z instruktorem medycznym Matrioną Laszenko.
Wypadek zainteresował dowódcę wydziału specjalnego brygady, a także kombriga.
Czunichin i Niegruł wezwali Otroszenkowa i Kałabuchowa.
– Ech, Sierioża – zaczął przybity kombrig. – Myślałem, że wydoroślejecie
i zostaniecie poważnym dowódcą. Ale wy wciąż jesteście jak dzieci i igracie
z ogniem. Powinienem was postawić przed sądem wojennym, ale zamiast tego jest
mi was żal, wy zawszone sukinsyny! Cóż, degraduję was z waszych stanowisk. Wy,
kapitanie Otroszenkow, będziecie zastępcą dowódcy trzeciego batalionu czołgów,
nauczycie się tam trochę rozumu. A wy, kapitanie Kałabuchow, jesteście
odkomenderowani do odwodów do odwołania.
Otroszenkow był tak zawstydzony, że chciał się zapaść pod ziemię. Z pokorą
przyjął karę i natychmiast udał się do jednostki majora Griszenki. Kapitan drugiego
stopnia Zadorożny przejął dowództwo batalionu. Zadorożny był pogodnym,
towarzyskim i porządnym człowiekiem, ale to wszystko. Był kiepskim organizatorem
i brakowało mu niezbędnych cech dobrego dowódcy: silnej woli, inicjatywy
i pomysłowości.
Rozdział 9
NOWA OFENSYWA
WALKI O WĘGRY
PRZEGRUPOWANIE
N a tyły odszedł 18. Korpus Pancerny. Mógł wzmocnić stan jednostki i dać
odpocząć żołnierzom. 1 listopada 170. Brygada Pancerna opuściła Bucsa
i po trzech nocach marszu z Dioma przez Battonya do Synpetrul zatrzymała się
w Kovácsi, osiem kilometrów na północ od Timişoary. Jak zwykle przegrupowaniu
towarzyszyło przetasowanie personelu. Starszy porucznik Dżumin został mianowany
dowódcą 2. batalionu, zastąpił starszego porucznika Matwiejewa, który zginął
w czasie bombardowania 21 października. Major Griszenko objął dowództwo
naszego 1. batalionu, a kapitan Otroszenkow przejął 3. batalion.
„Złote lato” 1944 roku było nadspodziewanie gorące, słoneczne i bezchmurne.
Powietrze było świeże i czyste, szczególnie w nocy i wczesnym rankiem. Kovácsi
było zadbaną niemiecką osadą i wielu żołnierzy zaczęło wrogo odnosić się do
miejscowej ludności. Mieszkańcy umykali w obawie przed odwetem. Coraz częściej
z ust naszych żołnierzy i oficerów słyszało się słowo „faszyści”. Kombrig i szef
wydziału politycznego zdawali sobie z tego sprawę. Zwołali zebranie, żeby
wytłumaczyć wszystkim, że wojnę toczymy z hitlerowską nazistowską kliką, a nie
z pokojowo nastawionymi, niewinnymi Niemcami. Żeby to podkreślić, przypominano
żołnierzom o tragicznym zdarzeniu w Krajovie. Sytuacja z biegiem czasu się
unormowała i nasz pobyt w Kovácsi przebiegał bez incydentów. Miejscowa ludność
szybko się uspokoiła i odnosiła do nas z większym szacunkiem.
Zostaliśmy zakwaterowani w okolicznych domach i natychmiast zaczęliśmy
naprawiać sprzęt i doprowadzać żołnierzy do porządku. Mieszkałem w osobnym
domu, gdzie gospodyni przygotowywała mi śniadania. Obiady jadłem w kantynie
oficerskiej.
Pewnego razu dość niespodziewanie zobaczyłem przechodzącą Marię Małcewą.
Wyglądała ładnie i szczupło.
– Jakim cudem się tu znalazłaś? I gdzie się podział twój brzuszek?
– Był, ale już go nie ma – odpowiedziała wymijająco.
Nieważne, ile razy pytałem, nigdy nie powiedziała, co się stało z jej dzieckiem.
Zaczęliśmy się częściej widywać i byliśmy razem aż do czasu, gdy wysłano mnie
do Jugosławii.
Miała ciężkie życie. Mieszkała w Obłasti Belgorod. Przed wojną jej ojca
mianowano dowódcą dywizji na Białorusi. Po ukończeniu dziewięciu klas szkoły
Maria wyjechała w lecie, by zamieszkać z ojcem. Tam zastała ją wojna. Nie zdołała
się ewakuować z linii frontu i musiała wycofać się wraz z ojcem na wschód.
W czasie walk został ciężko ranny i zanim zmarł, poprosił swojego zastępcę –
pięćdziesięcioletniego podpułkownika – żeby zabrał ją ze strefy zagrożenia i wysłał
do domu matki. Po pogrzebie kontynuowali odwrót na wschód. Nocami
zatrzymywali się po wsiach. Pewnej nocy Maria była wyjątkowo przygnębiona
z powodu śmierci ojca i szlochała. Podpułkownik, rzekomo chcąc ją pocieszyć,
zmusił ją do wypicia wódki, przekonując, że poczuje się lepiej. Rano obudziła się
w łóżku z tym draniem. Mężczyzna błagał o wybaczenie, mówiąc, że nie pamięta,
jak to się stało, ale następnej nocy sytuacja się powtórzyła. Trwało to aż do
wyrwania się z terenów okrążonych przez wroga. Gdy dotarli do naszych pozycji,
uciekła od podpułkownika i zarejestrowała się w pierwszym napotkanym
raivoencomat[44]. Dostała się na kurs dla sanitariuszek, ukończyła go i została
wysłana na front. Była w brygadzie od czasu bitwy korsuń-szewczenkowskiej[45].
Maria była we mnie bardzo zakochana i cały czas prosiła: „Wasia, pozwól mi się
przenieść do twojego batalionu”. Ale w naszym batalionie nie było żadnych kobiet
i mieliśmy już sanitariusza, sierżanta Korbuta.
– Nawet dowódca batalionu i jego zastępca nie mają dziewczyn, nie będzie to
dobrze wyglądało – wymigiwałem się. – Ludzie nie zrozumieją. Gdy zostanę szefem
sztabu, wtedy będę mógł coś zrobić.
*
Pewnego dnia wraz z Kolą Maksimowem wybraliśmy się sprawdzić, czy
uszkodzony czołg, który zostawiliśmy dziesięć kilometrów od Kovácsi, został
naprawiony. Nie mieliśmy jednak samochodu, ale Kola zdobył gdzieś dwa konie,
więc osiodłaliśmy je i ruszyliśmy. Jeździłem konno od dziecka, ale nigdy wcześniej
nie używałem siodła. Tym razem zdecydowałem, że wygodniej będzie z niego
skorzystać. Po przejechaniu ponad dziesięciu kilometrów zdałem sobie sprawę, że
później będę miał problemy z chodzeniem. Gdy dotarliśmy na miejsce, okazało się,
że czołg nie jest jeszcze gotowy. Przegryźliśmy coś i ruszyliśmy z powrotem. To był
koszmar! Ledwo wróciłem do naszego obozu. Przez cały następny dzień chodziłem
w rozkroku i przysiągłem sobie, że już nigdy nie będę jeździł konno.
5 listopada 18. Korpus Pancerny przydzielono pod dowództwo 3. Frontu
Ukraińskiego. Dwa dni później brygada, która ciągle stała w Kovácsi, świętowała
dwudziestą siódmą rocznicę Wielkiej Rewolucji Październikowej. Po raz pierwszy
w czasie wojny pozwolono nam świętować pod czystym niebem daleko od frontu.
Zebraliśmy się na niewielkim skrawku ziemi, pułkownik Czunichin wygłosił krótkie
przemówienie i udekorował orderami i medalami żołnierzy oraz oficerów, którzy
wyróżnili się w operacji jassko-kiszyniowskiej. Później wszyscy witali się z sobą,
a odznaczonym żołnierzom gratulowano wyróżnień. Odbyła się także mała defilada.
Wieczorem kombrig zaprosił oficerów na uroczystą kolację, wzniósł toast za nasze
zwycięstwo, gratulował odznaczonym i życzył, abyśmy wszyscy przeżyli i pokonali
znienawidzonego wroga.
Czas szybko mijał i brygada zaczęła szykować się do nowej operacji.
Uzupełnienia stanu osobowego i rotacje kadry oficerskiej trwały w najlepsze. 18
listopada szef sztabu major Nowikow i zastępca dowódcy brygady major Panow
nagle wyjechali na leczenie do szpitala. Później mój przyjaciel Sasza Czernogorow,
szef sztabu 2. batalionu czołgów – wysoki, przystojny gość, urodzony w 1923 roku –
powiedział mi, co się stało. Pewnego wieczoru miała go odwiedzić jego dziewczyna,
piękna łączniczka Masza Rieszetowa. Z tej okazji przygotował stół dla dwojga
w kwaterze dowództwa. Gdy zbliżał się wieczór, zjawił się szef sztabu major
Nowikow. Sasza zerwał się na równe nogi i zaproponował mu krzesło.
Mężczyzna usiadł.
– Jak wygląda sytuacja? Wystawiłeś straże?
– Tak, towarzyszu majorze. Wypijecie jednego?
– Dobrze, czemu nie? – Napili się i major powiedział: – Słuchajcie, Sasza. Zaraz
się ściemni, idźcie i sprawdźcie straż, upewnijcie się, że wszystko jest w porządku.
Nie spieszcie się. Ile potrzebujecie czasu, kilka godzin?
– Tak jest, towarzyszu majorze – odparł, po czym wyszedł. Minęły dwie godziny.
Usłyszał odgłos silnika, to major i łączniczka wyjeżdżali razem z kwatery
dowództwa. Tydzień później przyszła wiadomość, że Masza Rieszetowa i major
Nowikow trafili do szpitala z powodu „rozchorowania się”. Słysząc to Sasza, skakał
z radości, że to nie on „się rozchorował”!
18 listopada otrzymaliśmy rozkaz: „Wymarsz do miasta Subbotina po odbiór
czołgów. Brygada w pełnej gotowości bojowej”. Czas odpoczynku się skończył,
zaczęły się szybkie przygotowania do wymarszu. Wyjazd do Jugosławii zaniepokoił
mnie i Kolę. Życie w Rumunii było już bezpieczne i wygodne. Działały sklepy,
kawiarnie i restauracje... Wypłacono mi żołd za listopad z premią odpowiednią do
liczby trafionych przeze mnie czołgów (330 tysięcy lew). Maksimow także dostał
swój przydział, a za zniszczone trzy czołgi otrzymał dodatkowo 150 tysięcy lew.
Musieliśmy szybko wydać te pieniądze. Poszliśmy do kombata, ale major Griszenko
wysłał nas do kombriga.
Pułkownik Czunichin był w dobrym nastroju. Zapytał nas na wejściu:
– Ejże, milionerzy! Co was tu sprowadza? Czego chcesz, Wasia? – Zawsze
zwracał się do mnie po imieniu.
– Towarzyszu pułkowniku, prosimy o zgodę na wyjazd do Timişoary, żeby pozbyć
się pieniędzy.
Czunichin zamyślił się na chwilę i szybko podjął decyzję:
– W porządku, jedźcie. Ale macie być w brygadzie do godziny szesnastej
dwudziestego drugiego listopada.
– Tak jest, towarzyszu pułkowniku!
Kola szybko znalazł dorożkę i bez zatrzymywania się na śniadanie ruszyliśmy do
Timişoary. W ciągu godziny byliśmy w mieście. Na jednym z pierwszych
napotkanych szyldów widniał napis „Restauracja”. Zatrzymaliśmy dorożkę
i zapłaciliśmy woźnicy. Gdy weszliśmy do restauracji, nikogo w niej nie było,
panował półmrok, a stoły były przykryte białymi obrusami. Usiedliśmy. Pojawił się
kelner i podał nam menu spisane po rumuńsku. Wytłumaczyliśmy na migi, że
jesteśmy głodni, a później mieszaniną niemieckiego i rosyjskiego powiedzieliśmy, co
chcemy zjeść. Przyniósł przekąski, a potem steki. Jedzenie było naprawdę dobre.
Kiedy skończyliśmy posiłek, kelner zapytał:
– Kawy?
– Czy kiedykolwiek piłeś kawę? – spytałem Kolę.
– Tak.
– Ja nie. Piłem tylko zbożową. Musimy spróbować.
– Koniak? Rum? – zapytał kelner.
– Kawa z koniakiem lub rumem! Ciekawe jak to smakuje?
– Wezmę z koniakiem, a ty z rumem – powiedział Kola.
Przyniesiono filiżanki kawy z około trzydziestoma gramami rumu i koniaku
w każdej. Kawa była gorąca, wypiłem łyk, zakrztusiłem się i zacząłem kaszleć.
„O rany – pomyślałem – popsuli dobrego drinka”.
Dopiliśmy kawę i Kola zapytał:
– Czy piłeś kiedyś sam koniak, tak jak należy?
– Nigdy.
– Ja też nie.
– Napijemy się?
– Pewnie.
Zawołaliśmy kelnera i poprosiliśmy go, żeby przyniósł koniak. Przyniósł butelkę
i nalał trochę do małych kieliszków do wina. Kola wziął butelkę i polał więcej.
Potem, gdy przyniesiono nam dolewkę, wypiliśmy koniak z odrobiną kawy.
Wypiliśmy drugą kolejkę i butelka była pusta. Zapytałem:
– Czy piłeś kiedyś czysty rum?
– Nigdy.
– Ja też nie.
– Kelner, rum!
Kucharz w swojej białej czapce wszedł do restauracji, żeby zobaczyć, co się
dzieje. Więc wypiliśmy też trochę rumu, zapłaciliśmy i wytoczyliśmy się na zewnątrz
zalani w trupa. Pospacerowaliśmy trochę i zobaczyliśmy kobietę kierującą ruchem
na skrzyżowaniu, mimo że nie było żadnego ruchu! Podeszliśmy do niej i zaczęliśmy
się wygłupiać. Przepędziła nas, głośno nam wymyślając. Słysząc krzyki, jej kumple
wyjrzeli z sąsiedniego budynku,
– Panowie, zostawcie ją, chodźcie tutaj! – zawołali.
Poszliśmy do nich i na dzień dobry powiedzieliśmy:
– Mamy pieniądze. A gdzie zabawa?
Daliśmy im fundusze na coś do picia i zakąski, ale gdy wyszli, od razu zasnęliśmy.
Nie wiem, jak długo spaliśmy, obudziłem się dopiero następnego dnia. Nie mogliśmy
sobie przypomnieć, gdzie byliśmy ani co robiliśmy. Panienki się z nas śmiały:
– Ej, kawalerowie, jak wam się podobała impreza?
Było nam naprawdę głupio, wypiliśmy herbatę i ukradkiem wyszliśmy.
Szwendaliśmy się po mieście i weszliśmy do krawca. Zamówiłem dla siebie
i Marii Małcewej kubankę[46], Kola też zamówił jedną. Zleciliśmy także uszycie
garniturów. Wszystko było gotowe następnego dnia. Kolejne dni spędziliśmy,
ciesząc się kobiecymi urokami miasta, aż w końcu skończyły się nam pieniądze.
Uświadomiwszy sobie, że jakoś musimy wrócić do Kovácsi, Kola postanowił
improwizować i ukraść pierwszego napotkanego konia. Właściciel protestował, ale
Kola klepnął się wymownie po kaburze pistoletu i facet dał spokój.
Wsiedliśmy na konia i odjechaliśmy. W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się przy
sklepie, żeby kupić skrzynkę wina, słodycze i ciastka na miodzie. Daliśmy
sprzedawcy wszystkie pieniądze, jakie nam zostały. Najwyraźniej suma była za
mała, bo zaczął się na nas wydzierać. Musieliśmy mu pomachać przed nosem
pistoletem, żeby się uspokoił. Stamtąd popędziliśmy do Kovácsi i, gdy meldowaliśmy
swój powrót kombrigowi, zobaczyliśmy, że jednostki zaczęły już ustawiać się
w kolumny w kierunku na Baymok. Byliśmy tak zmęczeni, że wdrapaliśmy się na
samochód dowództwa i zasnęliśmy. Gdy się obudziliśmy, byliśmy głodni jak wilki, ale
mieliśmy tylko cukierki i ciastka na miodzie.
Miły pobyt w Baymok szybko się skończył. Przed 26 listopada na miejscową
stację przyjechał pierwszy pociąg załadowany czołgami. Kombrig przekazał
dwadzieścia jeden czołgów do 1. batalionu, dziesięć do 2., a trzy dostał Kola
Maksimow jako wyposażenie plutonu dowództwa brygady.
Nim czołgi dotarły na miejsce, wezwał nas pułkownik Czunichin.
Opowiedzieliśmy mu ze szczegółami o naszej wyprawie do Timiºoary i było przy tym
mnóstwo śmiechu. Później rozmowa zeszła na bardziej poważne tematy.
– Rozumiecie, że wojna zbliża się do końca – zaczął pułkownik. – Macie
zaledwie dwadzieścia pięć lat i byłoby to wyjątkowo niesprawiedliwe, żebyście nie
dożyli zwycięstwa. Dlatego zdecydowałem się wyznaczyć was, Kola, dowódcą
plutonu kombriga. Będziecie blisko mnie, nie będziecie tak często walczyli i dlatego
wasze szanse na przeżycie będą większe. A was, Wasia, zamierzam promować na
szefa sztabu, a w przyszłości kombatem.
– Jak mógłbym zostawić swoich przyjaciół? – oburzył się Kola.
– Pomyśl o tym, chodzi mi tylko o wasze dobro. Przemyślcie to. Nie odmawiajcie
od razu – odpowiedział Czunichin.
Wyszliśmy od kombriga skonsternowani i w kiepskim nastroju. Wróciliśmy do
mojej kwatery. Gospodyni nakryła do stołu. Siedzieliśmy przez chwilę przy stole
i wypiliśmy po jednym.
– Kola, on miał rację. Musimy się zgodzić – powiedziałem.
– Może i tak. Tak będzie chyba lepiej i przynajmniej jeden z nas przeżyje. Po
wojnie wrócimy do Moskwy, będziemy studiowali w akademii i mieszkali u mnie na
Arbacie. Wypijmy za to!
W ciągu kolejnych dwóch dni przyjechały następne pociągi z czołgami i brygada
znów była w pełnym składzie. Większość oficerów brygady, aż do rangi dowódcy
kompanii, uważała się teraz za weteranów. I słusznie. Mieli poważne doświadczenie
bojowe. Kombrig i jego zampolit Niegruł stanowili serce brygady. Obaj oficerowie
doskonale się rozumieli i tworzyli zgrany zespół, dając wspaniały przykład, który
staraliśmy się naśladować.
Rozdział 12
OD JUGOSŁAWII PO WĘGRY
*
Podczas odpoczynku niektórzy co bardziej rozrywkowi żołnierze zorganizowali
polowanie na bażanty. Kapitan Szyłkow wybrał myśliwych z tajgi i w krótkim czasie
ustrzelili kilka tuzinów bażantów, zapewniając batalionowi wystawną dziczyznę na
kolację. Mimo to uciążliwe napięcie nie ustawało. Udało się je tymczasowo
odpędzić po odnalezieniu i ogołoceniu miejscowej piwnicy z winem.
Do obozu 2. batalionu czołgów przyjechała kolumna jugosłowiańskich
partyzantów. Ich dowódca, jadący na białym koniu na czele kolumny, był bardzo
przystojnym mężczyzną średniego wzrostu, szeroki w ramionach i z czarnymi
włosami. Jego adiutantka – piękna siedemnastoletnia dziewczyna – jechała obok na
gniadoszu. Pozostali poruszali się pieszo, a teraz stali za nimi, opierając się na
karabinach. Dżumin zaprosił dowódcę i siedli do rozmowy. Partyzanci szli na tyły,
żeby zregenerować siły i doprowadzić się do porządku. Później mieli wrócić
na front.
Tymczasem czołgiści otoczyli adiutantkę, wypytywali ją i śmiali się. Na imię miała
Radmiła. Wszystkim podobało się imię, ponieważ było w nim coś znajomego
i rosyjskiego. Porucznik Tałyzin zapytał żartobliwie:
– Czy Radmiła poślubiłaby Rosjanina?
– Poślubiłabym – powiedziała dziewczyna, zupełnie niezbita z tropu.
Tałyzin wypchnął naprzód radiotelegrafistę Strunina.
– Oto narzeczony dla ciebie. Przystojny chłopak z Syberii.
– Zgadzam się. Ale zgodnie z naszym zwyczajem musimy zapytać o zgodę
mojego ojca i braci. Są w oddziale. Idź i dogaduj się z nimi.
Wszyscy ryknęli śmiechem i wówczas Radmiła zapytała, czy ktoś mógłby
sprzedać jej pistolet, a może nawet dać w prezencie. Tałyzin bez wahania wyjął
zdobyczną parabelkę[47] zza pasa i wręczył Radmile. Dziewczyna była wzruszona
jego gestem, zarzuciła mu ramiona na szyję i namiętnie pocałowała. Dowódca
plutonu osłupiał. Wkrótce potem oddział partyzantów odjechał i atmosfera stała się
cicha, a radość zastąpił smutek.
*
110. Brygada Pancerna jako pierwsza przekroczyła rzekę. Przeprawa była
możliwa tylko w nocy pod osłoną całkowitych ciemności lub rano podczas gęstej
mgły. Gdy się przejaśniało, nadlatywały niemieckie samoloty i bez przerwy
nas bombardowały.
Przeprawa się przeciągała z powodu braku środków transportu i złej organizacji.
Liczne wojska skupiły się na brzegu rzeki – rosyjskie i jugosłowiańskie. Wszystkie
drogi dojazdowe do przeprawy były zapełnione czołgami, artylerią, samochodami
i piechotą. Sytuacja była napięta, niektórych popędzano do przodu, innych opóźniano
lub kierowano na bok. Wszystko odbywało się pośród najbardziej wyszukanych
przekleństw. Zatory tworzyły się raz za razem, a nieprzyjacielskie lotnictwo nie
marnowało takiej okazji. Nasze straty rosły. Aby przyspieszyć przeprawę, zaczęto
przerzucać wojsko za dnia pod osłoną zasłony dymnej. Inżynierowie na łodziach
podpalali torby ze środkiem dymnym i tworzyli zasłonę, wiosłując wokół miejsca
przeprawy. Rzeka nie była aż tak szeroka na tym odcinku. Oba brzegi dzieliło jakieś
siedemset, osiemset metrów, ale silny prąd i wiry utrudniały zadanie. Łodzie
motorowe o niskiej mocy z wielkim trudem ciągnęły ciężki prom przez mętne
wody Dunaju.
W południe 1 grudnia 170. Brygada Pancerna przygotowywała się do przeprawy
przez rzekę. Nasz batalion był pierwszy w kolejce, bataliony 2. i 3. stacjonowały
w lesie pięć kilometrów od Bezdan, a zmotoryzowany batalion strzelców pozostał na
wcześniejszej pozycji. Do 2 grudnia kosztem wielkiego wysiłku brygadzie udało się
przeprawić. Ponad dobę staliśmy bezczynnie, czekając na rozkazy. 3 grudnia
przekroczyliśmy w marszu granicę jugosłowiańsko-węgierską w pobliżu
miejscowości Udvar. Natychmiast odczuliśmy chłodne nastawienie Węgrów, którzy,
zastraszeni przez hitlerowską propagandę, chowali się w domach i obserwowali nas
ukradkiem. Przeszliśmy przez Gersd, Hidas i Bonyhád w ciemnościach. Gdy
zbliżaliśmy się do Pustek-Nadasa, usłyszeliśmy eksplozje. Zwiadowcy donieśli, że
wszystkie mosty na małej rzece zostały wysadzone i nie było brodów. Brygada nie
dysponowała żadnymi środkami inżynieryjnymi do budowy mostu. Pułkownik
Czunichin zawrócił kolumnę i poprowadził ją w kierunku Dunaju, do Tamási i poza
rejon Hõgyész-Severo. Tutaj zwiad poinformował nas, że most na kanale Canas
w pobliżu Skali jest nieprzejezdny dla czołgów. Saperzy korpusu zaczęli budować
nowy, demontując pobliskie drewniane budynki.
Czas uciekał, a brygada była potrzebna na linii frontu najszybciej jak to tylko
możliwe. Pułkownik Czunichin gorączkowo szukał wyjścia z sytuacji. Rozkazał
kapitanom Gusakowi i Kaługinowi przeczesać okolicę i sprawdzić, czy jest jakaś
przeprawa przez kanał. Zwiadowcy i saperzy zjechali brzeg kanału z góry na dół
i wkrótce kapitan Gusak zameldował przez radio, że znalazł most w pobliżu stacji
kolejowej Hideg-Kurdek, ale nie był pewny, czy jest on wystarczająco wytrzymały.
Nie było jednak wyboru. Kanał był bardzo głęboki, miał około dwudziestu metrów
szerokości, a jego wysokie, wzmocnione betonem brzegi schodziły pionowo do
wody. Nie było szans, byśmy przekroczyli go w bród.
Kombaci zebrali się przed mostem, przyjechał też kapitan Kaługin. Wszyscy
oceniali sytuację. Najbardziej porywczy zapewniali:
– Most jest wystarczająco solidny, wytrzyma. Przeszliśmy już wcześniej przez
podobny. Nawet jeśli puszczą zgniłe pale i tak wytrzyma.
Wielu deklarowało, że jako pierwsi mogą przejechać przez most.
Naszego zaprawionego w boju i ostrożnego kombriga naszły wątpliwości.
Niechętnie się zgodził. Rozkazał Maksimowowi wybrać najlepszego kierowcę
z plutonu dowódcy i skompletować załogę spośród najlepszych czołgistów, po czym
sprawdzić most.
Sierżant Truchaczew dostał zgodę. Jeszcze raz sprawdzili most i omówili plan
działania, a następnie czołg powoli ruszył na przejście. Zapadła cisza, wszyscy
czekali w niepewności. Truchaczew pewnie prowadził czołg, powoli, lecz płynnie.
Gdy cały ciężar maszyny przeniósł się na most, jedno z przęseł nie wytrzymało
i czołg runął w dół niczym nurkujący bombowiec. Maszyna zniknęła pod wodą.
W kompletnym szoku czekaliśmy, aż kierowca się wynurzy, ale on wciąż nie
wypływał. Odważni ochotnicy zanurkowali do lodowatej wody z nadzieją, że uratują
Truchaczewa... na próżno. To była tragiczna strata na prawym brzegu Hegyes.
Czekaliśmy półtora dnia, aż saperzy zorganizują nową przeprawę.
Podczas gdy korpus zmagał się z przeprawą przez kanał, 5 grudnia żołnierze 2.
Frontu Ukraińskiego rozpoczęli ofensywę. Brnąc w breji pośniegowej przez
bezdroża, ledwo pokonując przeszkody wodne i łamiąc zacięty opór wroga, nasze
wojska powoli przesuwały się do przodu.
Przy ciągłym krzyku, chaotycznej bieganinie i wytężonych pracach inżynieryjnych
zbudowano prosty, ale przyzwoity most nad kanałem. 7 grudnia brygada przeprawiła
się na drugi brzeg i kontynuowała marsz wzdłuż linii Tamami–Feldsheg–
Magyarkeszi–Lajkoskomarom. 8 grudnia brygada czołgów zebrała się w zagajniku
pięć kilometrów na południowy wschód od Enying. Przed rozpoczęciem natarcia do
czołgu dowódcy 1. batalionu podjechał Willys. Wysiadł z niego podpułkownik
Niegruł, a za nim średniego wzrostu, szeroki w barach kapitan w skórzanej kurtce
i hełmofonie na głowie.
– Kombacie, powitajcie nowego zampolita – powiedział podpułkownik.
– Stiepan Klimow – przedstawił się kapitan, wyciągając rękę do kombata.
W ten sposób rozpoczęła się służba tego wyjątkowo życzliwego człowieka
w naszym batalionie. Wszędzie go było pełno, w czasie nocnego marszu, w czasie
krótkich przerw, odwiedzał wszystkich czołgistów w batalionie, zapoznawał się
z nimi i rozmawiał z każdym żołnierzem i oficerem. Do świtu znał już wszystkich
oficerów z nazwiska, a dowódców plutonów i kompanii z imienia i otczestwa.
Klimow szybko stał się niepodważalnym autorytetem w batalionie. Ludzie ufali mu
i pokładali w nim swoje nadzieje, gotowi byli wykonać dla niego każde zadanie.
Choć bardzo staraliśmy się utrzymać nasze czołgi w sprawności, dziewięć z nich
po drodze zostało z tyłu z powodu awarii. Techniczni zastępcy dowódców
batalionów byli porozrzucani wzdłuż drogi i naprawiali maszyny. Brygada
stacjonowała w rejonie następnej koncentracji przez kolejny tydzień. W tym czasie
uszkodzone czołgi dogoniły resztę, przeprowadzono również gruntowny przegląd
techniczny wszystkich maszyn i broni. Zatankowaliśmy do pełna i dwukrotnie
zwiększyliśmy zapas amunicji. Sprawdzaliśmy również teren, badając rejon
przyszłych walk i poznając jego specyfikę i stojące naprzeciwko nas jednostki
wroga. Cały personel ćwiczył w terenie i rozeznawał się w sytuacji na mapie.
Sąsiedztwo frontu stawało się coraz bardziej wyczuwalne. Zwiadowcze „Ramy”
regularnie pojawiały się na niebie i nieprzyjacielskie lotnictwo bombardowało nasze
pozycje. Nad nami ciągle przewalał się huk kanonady artyleryjskiej. Wszędzie było
widać świadectwa walki: zniszczone budynki, spalone maszyny, porozrzucane
spuchnięte końskie trupy. Po długim czasie wypoczynku powróciło znane uczucie
niepokoju i strachu przed niewiadomym.
Korpus dostał zadanie przedarcia się do następnego punktu strategicznego. Po
zakończeniu nocnego marszu 170. Brygada Pancerna zebrała się na północ od
Hantos rankiem 17 grudnia. Nasz batalion, który jechał na przedzie kolumny, zgubił
się. Dopiero następnego dnia dogoniliśmy kolumnę 110. Brygady Pancernej
i dojechaliśmy do Hantos. Zwykle cichy i zrównoważony pułkownik Czunichin
wściekł się i natychmiast naskoczył na Griszenkę. Miał rację, bo taka pomyłka
zagrażała powodzeniu całej operacji.
Brygada stała tam przez trzy dni. Ludzie przygotowywali się do walki
w zwyczajny, drobiazgowy sposób. Wszyscy doprowadzili swoje maszyny i broń do
porządku. Do każdego czołgu załadowano piętnaście dodatkowych pocisków. Do 19
grudnia 170. Brygada Pancerna zakończyła przygotowania i dwa dni później
w trzech kolumnach wyruszyła z obszaru na północ od Sántos i dalej drogą Sárosd–
Dinliesh–Kisvelence. Czołgi poruszały się wzdłuż południowego brzegu jeziora
Velencei-tó, utrzymując całkowitą ciszę radiową i zaciemnienie, z wyłączonymi
światłami pozycyjnymi włącznie. Pogoda była znośna, w nocy panował mróz,
a rozgrzewające słońce świeciło w ciągu dnia. Ziemia jednak stała się mokra, lepka
i trudna do przebycia w wyniku nieustannych deszczy. Czołgi zostawiały głębokie
koleiny, które natychmiast wypełniały się wodą, nawet na polach uprawnych.
Samochody grzęzły i czołgi musiały je holować. Ale najtrudniej i tak miała piechota.
Postanowiłem pojechać na skróty przez pole. Zjechałem z drogi, po czym mój
czołg zatopił się w ziemi aż po samą wieżę. Usiłowaliśmy go wyciągnąć, ale drugi,
a później trzeci czołg zaryły się do połowy. Zampotech kompanii (zastępca dowódcy
mechaników) znalazł rozwiązanie. Zaproponował, abyśmy połączyli kilka lin
i wyciągali unieruchomione maszyny dwoma czołgami jednocześnie. Udało się.
Półtorej godziny później nasza kompania dogoniła kolumnę batalionu. Brygada zajęła
pozycje wyjściowe do natarcia na zachodnich obrzeżach Pozmend.
22 grudnia zaczął się zmasowany ostrzał artyleryjski. Ziemia drżała od
niezliczonych eksplozji. Brygada ruszyła do walki pod osłoną nawały artyleryjskiej,
ale wtedy znienacka pojawiły się nieprzyjacielskie samoloty. Czołgi manewrowały
prędkością, by zmylić pilotów i chroniły się w jakimkolwiek osłoniętym miejscu.
Impet natarcia wyraźnie osłabł. Gdy zbliżaliśmy się do linii kontaktu z wrogiem,
widzieliśmy wyniki zaciętej walki 46. Armii Gwardyjskiej, która przez dwa dni
usiłowała przebić się przez umocnienia wroga. Wraki spalonych czołgów, leżące
wszędzie dookoła niepogrzebane ciała... Znajomy, ale nieprzyjemny widok.
Pułkownik Czunichin zorganizował punkt obserwacyjny na wysuniętej linii
i stamtąd kierował batalionem czołgów. Na czele w swoim czołgu jechał major
Griszenko. Dwie kolumny kompanii prowadzone przez dwóch starszych
poruczników – Riazancewa i mnie – podążały za nim. Kompanie przegrupowały się
w linię kolumn plutonu i dokładnie o godzinie dziewiątej trzydzieści rano, ustawiwszy
się w szyku bojowym, wraz z desantem na pancerzach, ruszyły naprzód w kierunku
zachodnich obrzeży rejonu Pozmend – na wzgórza 216 i 226. Za nami
podążyła piechota.
Atakowaliśmy z dużą prędkością, wobec czego piechota nie mogła za nami
nadążyć i szybko została w tyle. W drogo okupionej walce batalion wyparł wroga
z lasku na południe od Vereb i zaangażował się w długą walkę z nieprzyjacielskimi
czołgami i artylerią. Tempo natarcia szybko zwolniło. Oglądając pole bitwy, kombrig
zdał sobie sprawę, że nadszedł czas na wzmocnienie siły ataku. Wysłał do akacji 3.
batalion czołgów na prawo od 1. batalionu. Po otrzymaniu rozkazów kapitan
Otroszenkow pewnie poprowadził batalion naprzód, a za nim ruszyły kompanie
starszego porucznika Wasadzego i porucznika Golewskiego. Nim dojechali do 1.
batalionu, kompania ustawiła się w linii i sprawnie zaatakowała. To pozwoliło
naszemu batalionowi uderzyć na zachód, a 3. batalionowi na wschód od Vereb
i dzięki temu otoczyć miasto.
Wróg za wszelką cenę próbował opanować sytuację. Czołgi i piechota
nieprzyjaciela, wspierane przez artylerię i lotnictwo, przeprowadziły kontratak na 1.
batalion czołgów od zachodniej strony Vereb. W wyniku tego manewru uderzenie
przyjął mój batalion. Rozkazałem porucznikowi Aleksaszynowi zająć nieoznaczone
wzgórze, by móc poprowadzić dołem pozostałe czołgi, kierując się na flankę wroga.
Aleksaszyn otworzył celny ogień zaporowy: jeden czołg wroga stanął
w płomieniach, później następny i nieprzyjacielska piechota padła na ziemię,
ostrzeliwana z karabinów maszynowych. Kontratak wroga załamał się. To był
moment dla mnie. Z dwoma plutonami uderzyłem na skrzydło przeciwnika.
Zostawiwszy na polu bitwy trzy trafione czołgi, osiem zniszczonych dział i blisko
czterdziestu zabitych żołnierzy, nieprzyjaciel wycofał się do Vereb. W czasie bitwy
trafiono czołg Aleksaszyna, dowódca i jego kierowca, starszy sierżant Zarubin,
zostali ranni.
Zbliżał się koniec dnia. Kombrig polecił Otroszenkowowi i Griszence
zorganizować pierścień obronny, doprowadzić do porządku bataliony, które rano
miały być gotowe do natarcia w kierunku Vértesboglár, Bicske i Tata. Podczas
pierwszego dnia walk bataliony zniszczyły piętnaście czołgów, osiem dział i zabiły
stu siedemdziesięciu żołnierzy i oficerów wroga, a dwudziestu siedmiu wzięto do
niewoli. Brygada straciła trzynaście czołgów, z czego dziewięć strawiły płomienie.
Siedemnastu naszych zostało zabitych, a ponad dwudziestu odniosło rany.
*
Trzeciego dnia operacji linia obrony „Margarita” została przełamana. Miasto
Székesfehervár stawiało twardy opór i nie zdołaliśmy go zdobyć. Tempo naszego
natarcia było powolne, ponieważ czołgi nie wspierały bezpośrednio piechoty.
Rankiem nasza 170. Brygada Pancerna kontynuowała marsz w kierunku
Vértesacsa, Vértesboglár i Bodajk. Moja kompania wysunęła się na czoło. Bez
wdawania się w walkę zdołaliśmy ominąć punkty oporu i dotrzeć do lasku na
przedmieściach Vértesboglár, z którego rozciągał się widok na całe miasto.
Tymczasem kolumna niemieckich czołgów wyruszyła z Székesfehárvár przez
Vértesboglár do Bicske i dalej do Budapesztu. Hałas silników spowodował, że
Niemcy nie zaobserwowali naszego manewru.
Wybrałem odpowiedni punkt obserwacyjny i zacząłem liczyć czołgi, było ich
w sumie sześćdziesiąt jeden. Co robić? Skontaktowałem się z kombatem i zdałem
raport z sytuacji. Major Griszenko rozkazał: „Nie rozpoczynać walki z wrogiem.
Czekać na przybycie batalionu. Obserwować i meldować o wynikach rozpoznania”.
Dzień był wyjątkowo przyjemny, jak na tę porę roku. Ziemia nagrzewała się
w słońcu, pokrywając się delikatną mgłą. Minuty oczekiwania niemiłosiernie wolno
zmieniały się w godziny. Nagle trzech niemieckich żołnierzy pojawiło się na skraju
lasu; przeciągali kabel telefoniczny. Łącznościowcy spokojnie rozmawiali i śmiali się,
gdy spacerowali po lesie i kładli linię. Rozkazałem starszemu sierżantowi
Zakrojszykowi obezwładnić ich po cichu i bez strzelaniny. Udało mu się. Z szeroko
otwartymi oczami, a później trzęsąc się ze strachu, Niemcy nie mogli pojąć, skąd się
tu wzięli Rosjanie. To mnie bardzo uspokoiło, nie wiedzieli o naszej obecności.
Odkopując moją szkolną znajomość niemieckiego, którego uczyłem się przez ponad
sześć lat, usiłowałem przesłuchać więźniów.
– Z jakiej jednostki jesteście? Dokąd jadą czołgi? – pytałem, ale moje słownictwo
było ograniczone, a pozostali umieli powiedzieć niewiele więcej. Na nic się też zdały
miganie i mimika, łącznościowcy kiwali głową z przerażenia, przytakując na
wszystkie moje pytania. Gdy zdałem sobie sprawę z bezcelowości przesłuchania,
zostawiłem ich pod strażą kilku piechurów.
Nagle luksusowy Opel Admirał pojawił się na polnej drodze. „Z pewnością jedzie
nim ważna osoba” – pomyślałem. Zdecydowałem się wziąć ważniaka do niewoli
i rozkazałem kierowcy czołgu Stułowowi przechwycić wóz. Niemcy jechali
spokojnie i, dopiero gdy obok pojawił się czołg, zorientowali się w sytuacji i zaczęli
gwałtownie kluczyć od jednej strony drogi do drugiej. Było już za późno. Czołg
zablokował drogę, a działonowy Blinow wycelował w nich nasze działo. Chwyciłem
pistolet maszynowy i ruszyłem w kierunku samochodu, krzycząc: „Hände hoch!”.
Kilku zawstydzonych i przestraszonych rosłych chłopów wyskoczyło z samochodu
z podniesionymi rękami. Czołgiści z naszej kompanii, zahipnotyzowani niecodzienną
sceną, z wielkim zainteresowaniem patrzyli, co się stanie. Niemcy gapili się na mnie
ze strachem. Trwało to przez chwilę. Nagle najwyższy z nich rzucił się do ucieczki.
Zacząłem go gonić, ale wtedy Niemiec zatrzymał się i zaczął biec z powrotem do
samochodu. „Boi się, sukinsyn!” – pomyślałem, ale to nie była prawda. Niemiec
podbiegł do samochodu, chwycił teczkę leżącą na siedzeniu, ruszył w przeciwną
stronę i zaczął biec w kierunku Vértesboglár. Niemiec był znakomitym sprinterem
i zaczął mi się wymykać.
– Halt! – darłem się, biegnąc i strzelając raz za razem, ale pudłowałem. Druga
seria strzałów także chybiła. Tylko w filmach z taką łatwością trafia się biegnącego
człowieka, w rzeczywistości to trudna sprawa. Tym bardziej że strzelanie
z pepeszy[48] w biegu nie poprawiało jej celności! Zatrzymałem się, wycelowałem
i pociągnąłem za spust. Cisza. Zaciął się magazynek! Stanąłem, pot wystąpił mi na
czoło – próbowałem odblokować zamek, ale daremnie. Niemiec zorientował się, że
nie strzelam, szybko się odwrócił, wyjął swoje Parabellum i ruszył w moją stronę,
strzelając. Teraz ja uciekałem przed faszystą, usiłując w biegu odblokować broń.
W końcu mi się udało, gwałtownie się odwróciłem i puściłem długą serię, wkładając
w to całą moją złość. Niemiec zatrzymał się, jakby wpadł na niewidzialną ścianę
i natychmiast upadł. Podchodząc do niego, wystrzeliłem jeszcze jedną serię,
i jeszcze jedną. Podszedłem do leżącego Niemca bez strachu i wziąłem jego teczkę,
dokumenty, pistolet i zegarek. Miałem przy sobie już dwa pistolety, jeden za pasem
i drugi na piersi, ale w ferworze walki nie przyszło mi do głowy, żeby któregoś z nich
użyć, gdy zacięła mi się pepesza. Zajrzałem do teczki, były w niej jakieś mapy.
Uznałem, że muszą być ważne, skoro Niemiec właśnie po nie wrócił do samochodu.
Podpięliśmy samochód do czołgu liną, posadziliśmy kierowcę za kółkiem i więźniów
na siedzeniach. Niemieckich łącznościowców zagoniłem na kadłub czołgu, gdzie
usiedli pod eskortą trzech piechurów, i rozkazałem zawieźć jeńców do dowództwa
brygady.
Okazało się, że mapy z teczki ujawniły plany kontrataku w pobliżu
Székesfehérvár, zatwierdzone przez Führera. Generał armii Sztemienko wspomniał
ten epizod w książce pod tytułem Sztab generalny w latach wojny[49]:
„W sektorze natarcia 3. Frontu Ukraińskiego nieprzyjaciel również przygotowywał
kontratak, rozpoczynając go od linii umocnień »Margarita«, ale źle wybrał moment
i jego zamiary zostały pokrzyżowane w momencie gromadzenia sił do
przeprowadzenia przeciwnatarcia. Poświadczyły to dwie mapy zdobyte 22 grudnia
1944 roku w rejonie Székesfehérvár przez żołnierzy 3. Frontu Ukraińskiego. Wiele
wyjawiły doświadczonemu sztabowi. F.I. Tołbuchin zameldował później Sztabowi
Generalnemu: »Na jednej z map były symbole licznych miejscowości znajdujących
się na naszym terenie na południowy wschód od jeziora Balaton. Na drugiej
zaznaczono lokalizację sztabów 3. i 57. Korpusów Pancernych, sztabów i jednostek
1., 3., 6. i 23. Dywizji Pancernych i 130. Korpusu Pancernego RND«[50]. To
wszystko jasno potwierdza, że Niemcy prowadzili aktywne przygotowania na
wschód od Balatonu. Jak się później okazało, znajdowała się tam również 8.
Dywizja Pancerna i jakieś bataliony czołgów”.
Za ten wojenny epizod odznaczono mnie Orderem Suworowa trzeciej klasy. Na
uroczystą dekorację zostałem wezwany przez dowódcę korpusu, podpułkownika
Piotra Daniłowicza Goworunienkę. Szef wydziału politycznego, Szeleg, także był
obecny. Dowódca korpusu powiedział, zwracając się do zwierzchnika wydziału
politycznego:
– Spójrz, Szeleg – jeszcze żółtodziób, wciąż jeszcze mleko pod nosem, a już
z Orderem Suworowa! Ja jeszcze go nie dostałem, a on już swój ma!
Zdumiało mnie, że zamiast mnie chwalić, żalił się i mi przyganiał!
Najwyraźniej oficer łącznościowy wroga nie zdołał dogonić kolumny czołgów
w Vértesboglár i chciał ją wyprzedzić na głównej drodze, jadąc na skróty polną
drogą, gdzie go przechwyciliśmy. Tymczasem nieprzyjacielska kolumna czołgów
przejechała przez Vértesboglár. Nasze lotnictwo sprawnie się z nią rozprawiło
w okolicach Bicske. W południe na obrzeża Vértesboglár przyjechał kombat
z resztą czołgów. Major Griszenko zorientował się w sytuacji i zdecydował się
przeciąć główną drogę. Plan się powiódł. Po zniszczeniu wroga batalion zablokował
drogę Székesfehérvár–Bicske dwa kilometry na południowy zachód od
Vértesboglár. Tymczasem Niemcy podjęli decyzję o kontynuowaniu marszu główną
drogą, kierując dwanaście czołgów i działa samobieżne z piechotą na Sokali. Blisko
dwadzieścia kolejnych czołgów ruszyło od strony Csákvár. Wywiązała się
zacięta walka.
W tym czasie 3. batalion czołgów naszej brygady, walcząc, przebijał się
w kierunku Bodjak, przeciął drogę z Székesfehérvár do Bicske trzy kilometry na
północ od Vértesboglár. Gdy kompanie Wasadzego i Goleskiego zajęły pozycje,
batalion sformował pierścień obrony. Mimo że wróg miał przewagę liczebną, doszło
do ciężkiej bitwy. Faszyści przypuścili silny atak od strony Csákvár na flankę naszej
brygady, starając się rozbić ją na dwie części i zniszczyć. Kombrig zorientował się
w planach wroga i przesunął do przodu 2. batalion czołgów starszego porucznika
Dżumina (pod wodzą szefa sztabu starszego porucznika Czaszegorowa) w rejon
Vitozi (umocnionej linii obrony). Batalion zajął pozycję obronną, ustawiając się
w półkolu wokół grzbietu dominującego wzgórza. Zamierzano odeprzeć kontratak
wroga od strony Csákvár i Lovasberény. Towarzysząca batalionowi bateria
przeciwpancerna została rozmieszczona na prawo jako wsparcie. W wypadku
kontrataku z Csákvár bateria miała odeprzeć szturm wroga od czoła, a gdyby ten
zaatakował z Lovasberény, mogła ostrzeliwać jego flankę.
Piechurzy zeskoczyli z czołgów i zaczęli ostrożnie torować sobie drogę przez
zboże, zajmując lepsze pozycje. Wkrótce natknęli się na Panterę. Niemcy dostrzegli
piechurów i otworzyli ogień. Przestraszeni strzelcy szybko zawrócili i szczęśliwie nic
im się nie stało, nikt nie został nawet ranny. Dżumin i Czaszegorow rzucili
czołgistów do przodu, szybko ustawiając ich w linii obrony. Wróg skonsolidował
swoje siły i ruszył do ataku. Kompanie Szeburiana i Panfiłowa zdołały jednak zająć
dogodne pozycje i przywitały Niemców zorganizowanym ogniem. Wywiązała się
bitwa. Nieprzyjacielskie czołgi mocno napierały, a główne uderzenie skoncentrowało
się na kompanii Szeburiana, która nie ustępowała i odpierała szturm. Bardzo
pomogła artyleria przeciwpancerna. Nieprzyjacielski czołg stanął w płomieniach,
później następny, dalej trzeci, ale wróg wciąż napierał, jakby nie zauważając strat.
Czołg podporucznika Mielniczuka został zniszczony, a maszyna podporucznika
Pietrowa zapaliła się. Podporucznik Stiepanow zniszczył czołg wroga, ale sam też
został trafiony. Pocisk przebił na wylot jego maszynę. Ci młodzi oficerowie, którzy
nie mieli jeszcze okazji poznać życia, zginęli bohaterską śmiercią, a wielu ludzi z ich
załóg także poległo albo odniosło rany.
Wróg cały czas zawzięcie atakował, napierając na 2. batalion czołgów, obchodząc
kompanię Panfiłowa i wdzierając się do Vértesacsa. Tutaj, około trzech kilometrów
od najbardziej zaludnionego rejonu, nieprzyjacielskie czołgi zaatakowały dowództwo
brygady. Pułkownik Czunichin z oddziałem operacyjnym poprowadził pierwszy rzut
brygady do walki. Major Dudin dowodził obroną sztabu w otwartym polu.
Zorganizował wszystkich bez wahania, umieszczając grupy żołnierzy pod wodzą
oficerów, wyznaczając pozycje i konkretne zadania. Rozmieścił pluton dowództwa
z dala od zasięgu czołgów i zorganizował pierścień obrony. Następnie skontaktował
się z kombrigiem i zameldował mu o sytuacji i swoich decyzjach. Zostały
zatwierdzone.
Kola Maksimow wybrał dogodne stanowiska dla każdego czołgu. Wróg nie kazał
na siebie długo czekać. Jego czołgi i piechota uderzyły z Lovasberény w kierunku
Vértesacsa. Czołgi Maksimowa powstrzymały nieprzyjaciela, zadając mu duże
straty. Niemcy nie spodziewali się kontrakcji z naszej strony, byli zdumieni i nie
atakowali już z taką determinacją jak na początku. Niemniej zaczęli się
przegrupowywać i szukać słabych punktów w linii obrony dowództwa. Zampotech
brygady inżynier podpułkownik Gałkin i asystent logistyczny kombriga kapitan
Prokopienko, wraz z licznymi sztabowcami, przywarli płasko do ziemi pod snopami
zboża obok czołgu Maksimowa. Obserwując sytuację przez lornetkę, szukali celów
i kierowali ogniem czołgów, ciesząc się z każdego trafienia. Od czasu do czasu
łapali za swoje karabiny i strzelali do zbliżającej się piechoty wroga. W środku bitwy
w pobliżu ich pozycji wybuchł pocisk odłamkowy, wyrzucając w powietrze snopy
i tych, którzy się pod nimi chowali. Dwóch zastępców kombriga – znakomitych
oficerów, lubianych przez całą brygadę – zginęło na miejscu razem z innymi
ordynansami. Była to wielka strata dla całej jednostki.
Przeciwnik znalazł nasze flanki i zaczął okrążać sztab. Cały personel włączył się
do bitwy. Maksimow zdołał zniszczyć czołg i działo szturmowe, ale niemiecki pocisk
go nie oszczędził. Kola został ranny w obie nogi. Dowódca służby medycznej
kompanii, Żukow, udzielił mu pierwszej pomocy i wysłał do szpitala wraz
z pozostałymi rannymi. W swoje urodziny (skończył dwadzieścia jeden lat) mój
najlepszy przyjaciel, z którym tak wiele przeszliśmy, zmarł, nie odzyskując
przytomności. Kola został pochowany w Buzau w Rumunii.
Żołnierze sztabu odpierali osaczającego ich wroga z wielkim trudem. Nie
mieliśmy szans. Szef sztabu brygady pancernej zginął, usiłując wyprzeć
przeciwnika. Baterię przeciwpancerną, którą trzymano w odwodzie, przesunięto do
przodu. Zająłem obronną pozycję obok naszego ostatniego czołgu i ruszyłem do
ataku na broń pancerną wroga. Jednakże, mimo wszystkich naszych wysiłków,
nieprzyjaciel przedarł się między 2. batalionem czołgów i sztabem, kierując się do
Vértesacsa. Nie tylko dowódca brygady, lecz także sztandar i książka kodów były
w niebezpieczeństwie.
Kombrig razem z grupą operacyjną szybko zmierzał w kierunku 2. batalionu
i przegrupowanych sił. Po przesunięciu do przodu 1000. Pułku Przeciwpancernego
rozkazał strzelać z bliska i razem z kompanią Szeburiana odeprzeć nieprzyjacielski
kontratak w kierunku Vitozi. Po salwie z katiuszy ruszyli wraz z kompanią
Panfiłowa i batalionem strzelców na flankę wroga, który przebił się w kierunku
Vértesacsa. Przełamali opór nieprzyjaciela i doszli do sztabu brygady,
ratując sytuację.
Kombrig przesunął sztab bliżej głównych sił brygady i pospiesznie ruszył na linię
1. batalionu czołgów, gdzie sprawy przyjęły bardzo zły obrót. Wróg rzucił tutaj do
walki trzydzieści dwa czołgi, wspierane przez piechotę, artylerię i lotnictwo. Główne
uderzenie z Csákvár w sile dwudziestu czołgów spadło na pozycje zajmowane przez
moją kompanię. Po osiągnięciu odpowiedniej pozycji wzdłuż krawędzi lasu kompania
skutecznie zablokowała drogę do Véresboglár i pewnie opierała się natarciu
nieprzyjaciela. Niemniej wróg nie zaprzestawał ataków i wciąż parł naprzód, nie
zważając na straty. Odpowiadając ogniem, moja kompania cofała się coraz głębiej
w las. Widoczność i możliwości manewru były bardzo ograniczone i w takich
warunkach toczył się pojedynek artyleryjski. Czasami strzelaliśmy do siebie
z bezpośredniej odległości. Pociski przelatywały obok ze świstem, szrapnele i bomby
lotnicze wybuchały wszędzie dookoła. Czołgi, pojazdy, las – wszystko płonęło.
Kontrolowanie całej kompanii stało się niemożliwe, a walki przybrały postać
odizolowanych starć. Szukając osłony za drzewami, wykorzystując polany
i przesieki, kompania z wielkim trudem powstrzymała nieprzyjaciela. Czołg
porucznika Szynkarewa został trafiony, a maszyna podporucznika Dosużewa
wymagała naprawy. Podczas niemal dwukilometrowego odwrotu wroga przez las,
kompania stopniowo niszczyła nieprzyjaciela. Kiedy wreszcie połączyliśmy się
z pozostałymi jednostkami batalionu, umocniliśmy naszą pozycję. Tego dnia batalion
zdołał odeprzeć wszystkie kontruderzenia i utrzymać drogę.
3. batalion czołgów także z powodzeniem odpierał kontrataki. Pokonany
nieprzyjaciel wycofał się pod koniec dnia. Z nastaniem nocy 1. i 3. batalion czołgów
ruszyły na północ w kierunku Vértesboglár, gotowe do ataku na Bicske. Sztab
brygady doniósł o wynikach walk w ciągu dnia. Zniszczyliśmy jedenaście czołgów,
osiem armat i sześć pojazdów opancerzonych, zabijając blisko dwustu żołnierzy
i oficerów. Wzięliśmy do niewoli sześćdziesięciu jeńców. Niestety nasze straty
również były wysokie: brygada straciła trzynaście czołgów, z czego osiem
kompletnie się spaliło. Dwunastu żołnierzy zginęło, a trzynastu kolejnych odniosło
rany. Zaledwie w dwa dni brygada straciła blisko czterdzieści procent
swoich czołgów.
Jednostki korpusu kontynuowały natarcie w kierunku Bicske – dużego węzła
komunikacyjnego i dobrze bronionego punktu oporu. Komkor zdecydował się
okrążyć miasto od południowego zachodu, zachodu i północnego zachodu siłami
pancernych brygad: 110., 170., i 181. Ataki z tych kierunków, wraz z czołowym
atakiem 32. Zmotoryzowanej Brygady Piechoty, miały zaowocować zdobyciem
miasta. Po otrzymaniu odpowiednich rozkazów brygady rozpoczęły planowanie
operacji. Drobiazgowe przygotowania do natarcia trwały całą noc. Oceniwszy
sytuację, kombrig zdecydował, że bataliony 2. i 3. zaatakują razem z piechotą.
Zostawił 1. batalion trzy kilometry na północ od Vértesboglár z zadaniem osłaniania
natarcia brygady z południa i południowego zachodu. Batalion poniósł ciężkie straty
w sprzęcie i major Griszenko przeniósł czołgi do mojej kompanii. Oddelegował też
starszego porucznika Riazancewa do sztabu brygady jako oficera łącznikowego.
O świcie brygada rozpoczęła natarcie. Wywiązała się zacięta walka o Újbarok.
Szala zwycięstwa przechyliła się na naszą korzyść dzięki starszemu porucznikowi
Szeburianowi. Gdy w szyki batalionu wdarł się zamęt, Szeburian odważnie wyrwał
na czoło i poprowadził kompanię naprzód. Wróg się załamał, nie utrzymał swojego
natarcia i zaczął się wycofywać. Újabork zostało zdobyte i brygada niezwłocznie
ruszyła do przodu, ale zbliżając się do linii kolejowej biegnącej z Bicska, ponownie
natknęliśmy się na nieprzyjaciela. Doszło do starcia. Kombrig przesunął artylerię
i pod osłoną jej ognia pokonaliśmy wroga. Szeburian jako pierwszy wśliznął się pod
jeden z mostów kolejowych, a za nim poszła cała kompania. Gdy wspinał się na
przeciwległy brzeg, jego czołg został trafiony. Szeburian był ranny i w szoku;
odesłano go do szpitala. Żegnaliśmy tego dzielnego człowieka z wielkim żalem. Był
w brygadzie dopiero od miesiąca i brał udział w walkach od dwóch dni, ale to
wystarczyło, żeby docenić, jak odważnym i zdecydowanym był oficerem. Porucznik
Tałyzin przejął kompanię.
Ofensywa trwała dalej. 2. i 3. batalion czołgów bez problemu zdobyły Óbarok
i przesunęły się do lasu na zachód od Csabdi. Ustawiły się na jego południowym
skraju i przygotowały do walki. Rozproszeni Niemcy wciąż wałęsali się po lasach.
Wyłapywaliśmy ich i odsyłaliśmy na tyły. Pluton zwiadowców wyruszył w kierunku
północno-zachodnich przedmieść Bicske. Zwiadowcy: Karakułow, Malinin, Inamow,
Popow, Judin i Owsiankin odważnie zdobyli niezbędne informacje dla sztabu
brygady, którą teraz kierował nowy dowódca plutonu, porucznik Czebotariew,
dzielny i zdecydowany oficer.
Bitwa o Bicske rozpoczęła się rankiem 24 grudnia. 32. Zmotoryzowana Brygada
Strzelców zaatakowała miasto od czoła i wdarła się na południowe przedmieścia.
181. Brygada Pancerna zaatakowała od zachodu, a 110. Brygada Pancerna,
nacierająca od strony Alisho, szybko dotarła na południowo-wschodnie obrzeża
miasta.
Nasza 170. Brygada uderzyła od tyłu na północnym zachodzie. Starliśmy się
z Panterami i była to zaciekła i bezlitosna konfrontacja. Nasze uderzenie na tyły
nieprzyjaciela przypieczętowało upadek Bicske. Wróg załamał się i w jego szeregi
wdarła się panika. Tylko kilku żołnierzom z nieprzyjacielskiego garnizonu udało się
uciec. Do godziny szesnastej miasto zostało wyzwolone, a droga do Esztergom
oczyszczona. Komunikat Sowietinformbiura[51] brzmiał: „Tego samego dnia, 24
grudnia, 110. Brygada i 32. Zmotoryzowana Brygada Strzelców odcięły wszystkie
drogi prowadzące z Budapesztu na zachód”.
170. Brygada Pancerna otrzymała kolejne zadanie: „Osłaniać lewą flankę
korpusu w celu szybkiego natarcia na Mány, Sárisáp i przed końcem 25 grudnia
zdobyć Tata”. Komkor wzmocnił brygadę, przydzielając jej 143. Pułk Dział
Samobieżnych. Zdobyliśmy Mány jeszcze tego samego dnia i zebraliśmy się na jego
północnych obrzeżach. 1. batalion czołgów bez trudu odparł wszystkie kontrataki
wroga. Po przybyciu oddziałów piechoty przekazaliśmy im sektor obrony
i ulokowaliśmy się w Mány. Brygada zniszczyła siedem czołgów i dziewięć dział.
Zginęło blisko stu dwudziestu żołnierzy i oficerów wroga. Straty brygady
ograniczyły się do jednego czołgu i trzech innych pojazdów.
Nie czekając na zebranie i przegrupowanie wszystkich sił, pułkownik Czunichin
postanowił wysłać wzmocniony 3. batalion czołgów do Tata jako awangardę.
Batalion wyruszył do Zsámbék w całkowitych ciemnościach, tuż przed tą
miejscowością ostro skręcił na północ i nad ranem podszedł pod Szamor. Kombata
przywitał tam porucznik Czentariew, który zameldował, że obrona wroga jest słaba.
Niemcy nie mieli czołgów, tylko piechotę i kilka mniejszych dział na południowych
i południowo-zachodnich obrzeżach miasta; w centrum stacjonowały samochody
zaopatrzenia. Otroszenkow zdecydował się bezzwłocznie zaatakować. Batalion
artylerii otworzył ogień i kompanie Wasadzego i Golewskiego natychmiast zajęły
pozycje. Nieprzyjaciel uciekł w panice, zostawiając samochody i wozy.
3. batalion z powodzeniem kontynuował pościg za nieprzyjacielem, niszcząc małe
garnizony i oddziały. Trwało to dopóki pogoda się nie pogorszyła. Ochłodziło się
i spadł pierwszy śnieg, widoczność wyraźnie zmalała. Brygada wlokła się teraz
podmokłymi drogami. Batalion Otroszenkowa osiągnął i bez trudu zdobył
Márianhalom, po czym zbliżył się do Sárisáp, gdzie natknął się na dobrze
zorganizowaną obronę. Przeprowadził nieskuteczny atak. Nadział się na dobrze
okopane oddziały wroga, wsparte czołgami i artylerią. Nieprzyjaciel trzymał się
mocno. Na miejscu zjawił się kombrig. Po wysłuchaniu meldunków kombata oraz
zwiadowców postanowił rzucić do walki 2. batalion czołgów, a jego atak poprzedzić
ostrzałem artyleryjskim. Pułki artylerii zaczęły walić w obronę wroga w Sárisáp
z nieokopanych pozycji ogniowych. 2. batalion ruszył naprzód, strzelając podczas
szybkiej jazdy i wraz z 3. batalionem wbił się w szeregi wroga. Po krótkiej walce
nieprzyjaciel ustąpił i zaczął się wycofywać.
Brygada rozpoczęła pościg za wrogiem. 2. batalion wysforował się do przodu,
wzmocniony przez batalion z pułku przeciwpancernego, baterię z pułku dział
samobieżnych i kompanię piechoty. Kompania porucznika Tałyzina szła na czele
batalionu. Gdy żołnierze podchodzili pod Bonya, wpadli w zasadzkę czołgów. Tałyzin
zdołał jednak z powodzeniem rozstawić kompanię i odeprzeć niespodziewany atak.
Straciwszy dwa czołgi, nieprzyjaciel zaczął wycofywać się samochodami i wozami,
ale tylko nielicznym udało się uciec. Większość nieprzyjacielskich żołnierzy leżała na
drodze, zmiażdżona przez gąsienice czołgów Tałyzina. Po zdobyciu Bonya Tałyzin
zatrzymał kompanię i czekał na batalion. Kuchnia polowa dogoniła ich oddział
i ludzie rzucili się, żeby się posilić. Węgrzy zaczęli wychodzić ze swoich domów,
z wielkim zainteresowaniem przyglądając się czołgistom.
Kontynuując natarcie, 2. batalion wdarł się później do Tokod. Niemcy opuścili
miasto bez walki, wycofując się do Tata. Starzy i młodzi mieszkańcy wylegli na
ulice, serdecznie witali czołgistów, obsypując ich kwiatami i słodyczami. W centrum
miasta tłum rzucił się na czołgi. Ludzie obejmowali czołgistów, ściskali ich dłonie
i dziękowali za wyzwolenie. Jak się dowiedzieliśmy, mieszkańcy byli repatriantami
z Czech. Podejmowali nas poczęstunkiem, śmiejąc się i żartując.
– Przyjaciele, wybierzcie sobie narzeczone! Patrzcie, jakie piękne są nasze
dziewczyny! – wołali.
Wypychając naprzód radiooperatora Strunina, Tałyzin odpowiedział
gościom żartem:
– Wybierz sobie narzeczoną, Sybiraku. Nie ożeniliśmy cię z Jugosłowianką,
ożenimy z Czeszką!
Chłopak był speszony, uciekł i schował się za czołgiem. Czesi śmiali się szczerze,
lekkomyślnie popychając w kierunku czołgu młodą brunetkę.
Postój był krótki, a pożegnanie z Czechami wzruszające. Batalion jechał dalej
w kierunku Tata i wkrótce znalazł się na wzniesieniu, z którego przez mgłę widać
było miasto. Poniżej rozciągała się rozległa dolina, pokryta winnicami i przyprószona
śniegiem. Przeciąwszy linię kolejową, kompania Tałyzina niespodziewanie natknęła
się na ogień trzech dział przeciwlotniczych. Zanim porucznik wdarł się na pozycje
nieprzyjaciela i unieszkodliwił wszystkie działa i ich obsługi, zdołały one
z bezpośredniej odległości zniszczyć czołgi podporucznika Leontijewa i porucznika
Jałmuchanowa. Straty były nieodwracalne, teraz w naszej kompanii mieliśmy tylko
cztery czołgi.
Przedmieścia Tata majaczyły przed nami w półmroku. Miasto było ważnym
węzłem komunikacyjnym nad brzegiem Dunaju. Przebiegały przez nie jedyne
niezajęte drogi w kierunku Austrii i Czechosłowacji (przez Komarom), łączące
Budapeszt z Zachodem. Wróg przedsięwziął wszelkie możliwe środki, żeby je
utrzymać. Starsi porucznicy Dżumin i Czaszegorow ruszyli do ataku, ale czołgi
nieprzyjaciela, artyleria i pojazdy opancerzone otworzyły silny ogień. Nasza piechota
padła na ziemię, czołgi stanęły. Natarcie się załamało i rozpoczął się
wzajemny ostrzał.
Dżumin przez radio zameldował o sytuacji. Kombrig rozkazał nam się schronić,
obserwować wroga i odpowiadać na ogień, dopóki nie przybędzie brygada. Jak
mówią słowa piosenki: „Ostatnia bitwa jest najtrudniejsza”. To prawda, zwłaszcza
gdy do tej ostatniej bitwy zostało tak niewiele z początkowych sił. Brygada walczyła
przez cztery dni z rzędu bez odpoczynku. Poza tym koniec wojny był już blisko,
każdy chciał dożyć dnia zwycięstwa i wrócić do domu. Wszystkie te czynniki
wywierały na ludzi pewną psychologiczną presję.
Pułkownik Czunichin przyjechał do batalionu ze swym oddziałem. Wkrótce ze
swoimi maszynami pojawili się także dowódcy 1. i 3. batalionu. Kombrig przy
gasnącym świetle dnia zlustrował rozciągającą się przed nami okolicę. Jeden
z naszych czołgów palił się w pobliżu, obok niego, w bardzo dziwnej pozycji,
z opuszczoną lufą stał kolejny. Uwijali się przy nim mechanicy. Nieco dalej z przodu,
w winnicy, stał ustawiony w linii batalion czołgów. W oddali można było dostrzec
przedmieścia Tata.
Porucznik Czebotariew złożył meldunek o pozycjach wroga. Po ocenie sytuacji
kombrig był przekonany, że nieprzyjaciel nie odda łatwo Tata. Zdecydował się
podciągnąć artylerię i rozpocząć ostrzał, by pod osłoną nawały artyleryjskiej i ognia
czołgów 2. batalionu rozstawić 1. i 3. batalion. Do ataku chciał rzucić wszystkie siły
brygady. Pod osłoną ciemności moglibyśmy się wedrzeć do Tata i zdobyć miasto
nocą, odcinając ostatnią możliwą drogę odwrotu z Budapesztu. W ten sposób
okrążylibyśmy nieprzyjacielską armię w stolicy Węgier.
Artyleria ustawiła się w wachlarzu i otworzyła ogień, skupiając się zwłaszcza na
przedmieściach Tata. Brygada rozpoczęła natarcie pod osłoną jej ognia. 1. batalion
czołgów zaatakował w kierunku wschodniego skraju miasta, 2. batalion uderzył
w centrum, a 3. batalion na zachodnich obrzeżach. Wróg odpowiedział twardym
oporem. Artyleria ostrzeliwała nas ogniem na wprost. Zła pogoda i grząski grunt nie
pozwalały brygadzie na atak z pełną prędkością. Im bliżej przedmieść docieraliśmy,
tym celniejszy był ogień niemieckich dział. W powietrzu cały czas rozbłyskiwały
oświetleniowe flary. Czołg Bikmulina z naszego batalionu zapalił się. Dowódca
wyskoczył z maszyny i turlał się w śniegu, by ugasić otaczające go płomienie. T-34
podporucznika Ałfierowa z 2. batalionu został trafiony i stanął w płomieniach.
Oberwał także czołg Bagitkowa. Czołgiści zawahali się, zwolnili i zaczęli
manewrować wzdłuż linii kontaktu, szukając osłony. Próba zdobycia miasta szybkim
natarciem nie powiodła się. Na drodze do Tata zaledwie kilka kilometrów okazało
się barierą prawie nie do przejścia. Kombrig był zdenerwowany. Rozkazał artylerii
zintensyfikować ostrzał linii obrony wroga i zażądał od kombatów, aby przyspieszyli
natarcie. W trudnych, bojowych warunkach radioodbiorniki dowódców plutonów
i czołgów zaczęły tracić sygnał, nie odpowiadali na wezwania. Griszenko mnie
ponaglał, ale i tak prowadziłem swoją kompanię z wielkim trudem. Zastępca szefa
sztabu starszyna Rybakow nie wytrzymał i z kijem w ręku wystąpił naprzód.
Prowadząc piechotę, wspiął się na pierwszy czołg, który został w tyle, i kilka razy
zastukał kijem w pancerz. Z włazu dowódcy wychyliła się głowa.
– Czego chcesz?
– Naprzód, wy sukinsyny! – rozjuszony Rybakow warknął wściekle i mocno
walnął kijem w głowę młodego oficera.
– Przyjąłem – wybełkotał dowódca, jąkając się ze strachu. – Kierowca, naprzód!
Ruszaj!
Natychmiast wróciła „łączność” i czołg dogonił mnie, po czym przyłączył się do
ataku. Rybakow pospieszył do kolejnej maszyny.
Chcę powiedzieć kilka słów o Leszy Rybakowie. Miał dwadzieścia pięć lat.
Wojnę zaczął jako dowódca czołgu, później – pod Stalingradem – został dowódcą
plutonu, a następnie kompanii. Po operacji korsuń-szewczenkowskiej został
pomocnikiem szefa sztabu. Zwykle była to funkcja pełniona przez oficera,
zazwyczaj kapitana, ale dowódca brygady zatrzymał starszynę Rybakowa na
stanowisku. Wielokrotnie proponowano mu promocję oficerską i za każdym razem
stanowczo odmawiał, ponieważ zaraz po wojnie zamierzał pracować w transporcie
handlowym[52]. Oficerów, którzy dowodzili kompaniami i nie mieli pojęcia o pracy
sztabowej, a awansowali na stanowiska szefa sztabu, Lesza uczył rzemiosła.
Później zostawali kombatami, ginęli lub odchodzili do innych jednostek, a Lesza
wciąż był zastępcą. Były okresy, gdy miesiącami pełnił obowiązki szefa sztabu.
*
Widząc, że niełatwo będzie zmusić czołgi, żeby ruszyły, rozkazałem mojemu
kierowcy Stułowowi przyspieszyć. Doświadczony kierowca sprawnie wysunął się
na czoło. Kompania ruszyła w ślad za mną i w końcu udało nam się wedrzeć na
wschodnie obrzeża Tata. Podobnie sprawa wyglądała w 2. batalionie. Tam także
ciężko było zmusić załogi do akcji. Dżumin wpadł w furię, klął jak szewc, nie
wytrzymał i sam poprowadził swój batalion naprzód i osiągnął przedmieścia na
swoim odcinku. To uraziło dumę Tałyzina i Panfiłowa. Ostro przyspieszyli i,
strzelając podczas jazdy, jako pierwsi wdarli się do centrum Tata, wyprzedzając inne
czołgi. Zaatakowali z większym powodzeniem, ponieważ w tym sektorze
nieprzyjacielska obrona nie miała zbyt wielu dział przeciwpancernych.
Tata zostało przecięte na pół, było w uścisku, a wojska nieprzyjacielskie spychano
w kierunku Dunaju. Wywiązały się walki uliczne. Garnizon został rozbity i pod
koniec dnia miasto było już w naszych rękach. Nikt nie zdołał uciec z miasta
i Niemcy stacjonujący poza nim nie dowiedzieli się, że jest stracone. Przez całą noc
pojedyncze samochody i kolumny nieprzyjaciela spokojnie przemieszczały się
z Budapesztu w stronę miasta. Wokół rozstawiono stanowiska obrony. 1. i 3.
batalion zorganizowały zasadzkę na wschodnim i zachodnim skraju miasta.
Wybuchały krótkie walki i potyczki, po których zniszczone pojazdy usuwano z drogi.
Rannych opatrywano, a jeńców odsyłano na tyły brygady.
Gdy nasi żołnierze spali, doszło do nieprzyjemnego zdarzenia. Katiusze ostrzelały
centrum miasta i jego wschodnie obrzeża. Wprawdzie w naszym batalionie nie było
żadnych ofiar, ale zginęło kilku rannych żołnierzy z 2. batalionu, którzy czekali na
czołgach i wozach na ewakuację.
Nasza załoga również zdecydowała się wziąć udział w zasadzce. Wkrótce
zobaczyliśmy niewielką kolumnę wojsk przeciwnika. Strzeliliśmy do jadącego na
czele pojazdu, który po chwili się zatrzymał. Kiedy się zbliżyliśmy, okazało się, że
kierowca nie żyje. Wyciągnęliśmy rannego oficera z szoferki. Oświetliłem latarką
pakę ciężarówki. Siedziało tam kilku przestraszonych ludzi, wśród nich była ranna
dziewczyna, która miała około szesnastu lat. Mimo że była niezwykle blada, była
uderzająco piękna. Rozkazałem przenieść ją do domu nieopodal miejsca, gdzie stał
mój czołg. Dziewczynę przyniesiono, rozebrano z zakrwawionych ubrań i wezwano
sanitariusza Kolesniczenkę. Po zbadaniu rannej stwierdził:
– Doszło do perforacji rany w dolnej części brzucha. To poważna sprawa. Nie
ma szans, jeśli nie otrzyma pomocy. Tu potrzebny jest chirurg.
Rozkazałem radiooperatorowi Pałnikowowi, żeby przetrząsnął całe miasto
i znalazł chirurga. Wkrótce sprowadzono jednego do domu. Zbadał dziewczynę
i opatrzył jej rany, ale tylko pokręcił głową. O świcie batalion wyruszył do Neszmely.
Przed wyjazdem zajrzałem do domu. Młoda Węgierka odzyskała przytomność. Jej
szeroko otwarte oczy patrzyły na mnie jakby nieobecnym wzrokiem. Jej ciemne
kręcone włosy leżały rozrzucone na poduszce. Była olśniewająco piękna. Ten widok
towarzyszył mi przez wiele lat. Jako kawaler zawsze porównywałem z nią inne
dziewczyny i za każdym razem wygrywała.
Trzydzieści pięć lat po wojnie wróciłem na Węgry i odnalazłem dom, w którym ją
zostawiłem. Pierwotni właściciele domu już nie żyli, a ich dzieci mnie nie rozpoznały.
Za pośrednictwem tłumacza powiedziałem im, kim jestem i zapytałem, czy wiedzą,
co się stało z tamtą dziewczyną.
– Nie rozmawiajmy o niej – powiedzieli łamiącym się głosem.
– Dlaczego?
– Nie chcemy o niej rozmawiać.
– Ale... Naprawdę chcę wiedzieć, co się z nią stało. Proszę?
– Przeżyła. Po wojnie wróciła i pozwała nas o zniszczoną suknię i ubranie.
Musieliśmy jej zapłacić.
– Co za szuja! – krzyknąłem zbulwersowany.
W tym momencie piękny obraz dziewczyny rozwiał się i nigdy nie powrócił.
Rozdział 13
PRZEZ OGIEŃ
JEZIORO BALATON
W sylwestra spadło dużo śniegu, a przez cały następny dzień pogoda ciągle
się zmieniała: mróz, później mokry śnieg z niskich chmur i znów śnieg.
Pozycje ogarnął świąteczny spokój. Obydwie strony milczały. Wokół czołgów
zorganizowano warty, wystawiono posterunki, a wszystkim pozostałym pozwolono
odpocząć w okolicznych domach i piwnicach. Mimo to ludzie byli niespokojni.
Ciekawość, wygłupy, a przede wszystkim alkohol sprawiły, że „pozbawieni koni”
czołgiści w towarzystwie piechurów, mimo zakazu, wyprawili się na zachodnie
i wschodnie przedmieścia Dunaalmás. Dochodziło do krótkich starć.
Porucznik Jakowlew najbardziej rwał się do tego typu akcji. Niejeden raz
wyprawiał się na pozycje wroga. Znał wszystkie zakamarki i bezlitośnie zemścił się
na nieprzyjaciołach za dwa zniszczone czołgi i śmierć swoich towarzyszy. Namówił
porucznika Zorię, działonowego sierżanta Roptanowa, ładowniczego sierżanta
Łysenkę i radiooperatora sierżanta Spiriugowa, żeby dołączyli do niego
w następnym wypadzie. Inżynier mechanik porucznik Ramadze i wszechobecny
Nikołka także nie potrafili się oprzeć i przyłączyli się do grupy. Zabrali pistolety
maszynowe, granaty i kilka butelek z benzyną, po czym wyruszyli w poszukiwaniu
przygody. Jakowlew żartował:
– Zorganizujemy frycom zabawę noworoczną. Dobrze zapamiętają
tego sylwestra.
Idąc sobie tylko znanymi ścieżkami, poprowadził swój oddział na cmentarz.
Ostrożnie przemykając między grobami i nagrobkami, prowadził ochotników
w kierunku zachodnich rogatek miasteczka, gdy nagle wpadli w zasadzkę. W ruch
poszły pepesze i granaty. Jakowlew rzucił dwa granaty F-1 jeden po drugim i padł
na ziemię między grobami. Strzelając z pistoletu maszynowego, krzyczał:
– Chłopaki, wycofujemy się! Będę was osłaniał!
Czołgiści, nie zwlekając zbyt długo, zaczęli biec z powrotem. Jakowlew
zasypywał wroga gradem pocisków ze swojego pistoletu maszynowego. Niemcy,
kryjąc się za nagrobkami, odpowiadali ogniem i granatami, jeden z nich wybuchł
blisko Ramadze i Zorii, raniąc ich boleśnie. Z pomocą Roptanowa z wielkim trudem
udało im się wrócić do batalionu. Wkrótce pojawił się sam Jakowlew cały i zdrowy.
Pomagając rannym, starszy porucznik Kolesniczenko mruczał pod nosem:
– Idioci z was! Szukacie śmierci.
– Nie przeklinaj, doktorze. Do wesela się zagoi! – mówili, śmiejąc się, ranni.
Major Griszenko pojawił się w punkcie medycznym. Nie przebierając w słowach,
wściekle zrugał oficerów. Na widok cierpiących rannych trochę się uspokoił.
Porucznik Zoria dostał w pachwinę, na co Griszenko drwiąco doradzał lekarzowi,
żeby wysłać rannego do batalionu medycznego konno. Tego samego wieczoru
samochód odstawił ich na tyły.
Stosunkowo cicha sytuacja na froncie sprawiła, że wszyscy się uspokoili.
Żołnierzom udzieliła się świąteczna atmosfera i każdy skorzystał z okazji, żeby
uczcić Nowy Rok jak tylko mógł. Kuchnie polowe przysunęły się bliżej linii frontu,
tuż obok kompanii. Kucharze robili, co w ich mocy, by przygotować świąteczną
kolację. Kwatermistrzowie wydali żołnierzom rum zamiast zwyczajowej racji stu
gramów wódki. Załogi dopełniły go winem z miejscowych piwniczek. Wielu
chłopaków ugotowało pierogi, usmażyło naleśniki i szaszłyki, które jedli w małych
grupach przyjaciół.
Lesza Rybakow przeczołgał się w kierunku Dunaju przez rurę drenującą i znalazł
tam małą restaurację z widokiem na wspaniałą rzekę. Zmusił jej właściciela, żeby
przygotował przyzwoity stolik z wyszukanymi drinkami. Zadowolony z własnego
wyczynu zaprosił na przyjęcie Griszenkę, Kłastina, Siergiejenkę i mnie. Klimow
i Gulajew zostali w batalionie. Kierowca czołgu dowódcy 2. batalionu – chłopak
z Syberii, sierżant Majakin – ugotował pierogi i położył je na stole usytuowanym na
wielkim akumulatorze, ich znakomity zapach zaostrzył nasz apetyt.
Kolacja przeciągnęła się do późna w nocy. Po solidnym posiłku i rozgrzaniu się
popitką wielu żołnierzy położyło się spać w dobrym nastroju. Na nieszczęście
przeciwnik właśnie na to czekał – zaczął się potężny ostrzał artyleryjski. Zmarznięta
ziemia drżała od siły wybuchów. Pod osłoną ognia artyleryjskiego nieprzyjacielskie
czołgi rozpoczęły natarcie z Komárom w kierunku Tata w dwóch kolumnach.
Pierwsza z nich skierowała się na wschód i zaatakowała Dunaalmás i Sámod. Setki
rac świetlnych sprawiły, że zrobiło się jasno jak w dzień.
Atak spadł na jednostki czołowe, które niczego się nie spodziewały. Trudno było
pojąć, co się dzieje. Wyskoczyliśmy z restauracji i pod ciężkim ostrzałem zdołaliśmy
się przeczołgać przez rurę z powrotem do naszych czołgów. Batalion walczył już
z nacierającym wrogiem. Szybko zorientowawszy się w sytuacji, kombat wydał
krótki i prosty rozkaz: „Utrzymać zajmowaną linię”. Natychmiast wskoczyłem do
swojego czołgu.
Czołgi przeciwnika, wspierane przez piechotę i artylerię, prowadziły natarcie
wzdłuż głównej drogi prowadzącej do Neszmély. Zacięte walki toczyły się w samym
Dunaalmás. Czołgi naszego batalionu, ledwo wytrzymując szturm wroga, zaczęły się
wycofywać, cały czas odpowiadając ogniem. Blade światło flar otaczało miejsce
walki. Wycofująca się piechota odpowiadała ogniem na oślep, podążając za
artylerzystami, którzy wycofywali się na nowe pozycje. Panował straszny nieład,
utracono kontrolę nad oddziałami, zewsząd dochodziły różne rozkazy, wrzaski
i przekleństwa. Nasze oddziały były bliskie ucieczki i tylko ciemności oraz padający
śnieg powstrzymały przeciwnika przed pełnym wykorzystaniem korzystnej dla
niego sytuacji.
2. batalion, cały czas walcząc, wycofał się na wzgórze 294. Czołgi rozproszyły
się, zajmując wcześniej przygotowane pozycje i szykowały się do walki. Piechota
wciąż się wycofywała, pozostawiając czołgi sam na sam z nieprzyjacielem. Impet
natarcia zupełnie nas zaskoczył. Brak skoordynowanej współpracy czołgów i naszej
piechoty, a także słaba organizacja walki z awangardą wroga, pozwoliły
przeciwnikowi odnieść natychmiastowy sukces i wyprzeć naszą piechotę. 232. Pułk
Gwardyjski zaczął odwrót po pierwszym szturmie wroga, a nasza 170. Brygada
Pancerna została sama bez osłony.
W wyniku silnych uderzeń nieprzyjaciela 1. batalion załamał się i zaczął uchodzić
na południowy wschód. Czołg podporucznika Dosużewa ugrzązł w niewielkiej
rzeczce w czasie odwrotu. Początkowo załodze udawało się odpierać wroga, ale
wkrótce maszyna została zniszczona. Czołgiści wyrzucili rygiel zamka armaty do
wody i wysadzili silnik granatem, po czym powoli wycofali się na pozycje batalionu,
przez cały czas prowadząc wymianę ognia. Ranni, wyczerpani i zdruzgotani
z trudem wrócili do swojej kompanii pod koniec 2 stycznia. 2. i 3. batalion, razem
z batalionem piechoty, wycofały się na linię wzgórza 294 i miasta Dunaszentmiklós,
gdzie przez cały dzień 2 stycznia odpierały ataki przeciwnika.
Brygada znalazła się w bardzo trudnej sytuacji. Współpraca z 80. Gwardyjską
Dywizją Strzelców nie została wznowiona i działaliśmy osobno, zgodnie z decyzjami
naszych dowódców. Łączność z korpusem cały czas się rwała, oficerowie
łącznościowi, przenoszący rozkazy, spóźniali się, a kombrig i kombaci musieli działać
odpowiednio do okoliczności. Ludzie walczyli z wielkim poświęceniem. Ginęli
i odnosili rany, ale nie opuszczali pozycji bez rozkazu.
*
3 stycznia pułkownik Czunichin otrzymał przez oficera łącznościowego rozkaz
pozostania do dyspozycji dowódcy 31. Gwardyjskiego Korpusu Strzelców, by podjąć
wspólne działania przeciwko ruchom nieprzyjaciela w kierunku południowym
i południowo-wschodnim. Niedługo po tym przeciwnik odbił miejscowości
Dunaszentmiklós, Neszmély, Süttõ i Tardos. Brygada znalazła się na tyłach wroga.
Nie było łączności z korpusem ani z sąsiednimi oddziałami. Po nieudanych próbach
nawiązania z nimi kontaktu, kombrig zdecydował, że jedynym wyjściem jest
wysadzenie czołgów w powietrze (po wcześniejszym zdemontowaniu broni
maszynowej) i podjęcie próby przebicia się w kierunku Marat–Csömör, by tam zająć
pozycje obronne. Obrana droga wiodła przez pola i leśne dukty z pominięciem miast
i wsi. Wyznaczono również dwadzieścia dwa punkty kontrolne, na których należało
się meldować po ich osiągnięciu.
2. batalion czołgów został przydzielony do awangardy, a nasz 1. batalion do
ariergardy. Cała odpowiedzialność za wydostanie się z okrążenia spadła na te dwie
jednostki. 2. batalion czołgów torował drogę brygadzie, a na jego czele jechała
kompania Panfiłowa. Jechali dzień i noc bez postojów.
Na południe od miasta Bajna, na rozległej leśnej polanie, czołgi wpadły
w zasadzkę. Niemieckie działa szturmowe, artyleria i piechota otworzyły
intensywny ogień. Nadleciały samoloty przeciwnika i zaczęły bombardować
batalion. Na małym skrawku ziemi otoczonym przez las rozpętało się piekło.
Kombat rozkazał odwrócić lufy dział do tyłu i kazał przebijać się bezpośrednio przez
las. Miażdżąc drzewa i krzaki, dosłownie wciskając je w ziemię, batalion oczyścił
drogę brygadzie. Las nas ocalił i zapewnił osłonę przed samolotami.
Czołgiści natknęli się na wiejskie zabudowania, które nie były oznaczone na
mapie. Zwiadowcy porucznika Czebotariewa otoczyli dom i włamali się do środka,
ale byli w nim tylko jego właściciele. Rolnik powiedział, że wcześniej w pobliżu były
niemieckie czołgi, ale w pośpiechu ruszyły na wschód.
Nagle nadjechał ambulans, wyskoczył z niego młody oficer z personelu
medycznego, a za nim kilka ładnych sanitariuszek. Oficer był zaniepokojony,
poprzedniej nocy został w tyle za batalionem i starał się go dogonić. Kołtunow,
Czaszegorow i Czebotariew nie mogli mu pomóc, sami nie wiedzieli, gdzie są
nieprzyjacielskie, a gdzie nasze oddziały. Sanitariuszki zobaczyły rannych żołnierzy
na kadłubach czołgów i zaproponowały, że ich zabiorą, ale nasza sanitariuszka –
Anna Leontijewna Dron – zaoponowała. Oficer pożegnał się, wskoczył do
samochodu i szybko odjechał polną drogą.
Jakiś czas później Kołtunow i Czaszegorow zameldowali osiągnięcie kolejnego
punktu kontrolnego i opisali aktualną sytuację. Poprowadzili batalion drogą przez las.
Wkrótce natknęli się na sanitarkę. Kierowca leżał martwy w szoferce, oficer
spoczywał na ziemi w kałuży krwi. Sanitariuszki, półnagie, zgwałcone i pobite, leżały
w śniegu obok jakichś krzaków. Niektóre z nich wciąż żyły. Sanitariuszka Dron
uciszyła czołgistów.
– Na co się gapicie? Nie widzieliście nigdy nagich kobiet? – Przeklinając
Niemców, okryła dziewczyny i opatrzyła te, które jeszcze oddychały.
Na tej drodze z pewnością czekały nas kłopoty, kombrig wysłał więc batalion
wzdłuż linii kolejki wąskotorowej. Droga nie była najlepsza, ale nie było innego
wyboru. Trudno było się po niej poruszać, szczególnie samochodom. Wiele
pojazdów się zepsuło i trzeba było je zostawić, wcześniej je podpaliwszy. Czołgi
kolebały się z boku na bok, uprzykrzając życie załogom i piechocie na kadłubach.
Zmęczenie i napięcie psychiczne sprawiało, że ludzie zasypiali nawet w takich
warunkach. Szeregowy Kostia Uszakow zasnął, gdy byliśmy na niebezpiecznym
odcinku drogi i spadł do wąwozu. Wydobyto go poturbowanego i nieprzytomnego,
po czym przekazano do plutonu medycznego. Tymczasem piekielny marsz trwał aż
do wieczora. W końcu udało się znaleźć polną drogę.
Później pułkownik Czunichin poprowadził brygadę przez bezdroża bezpośrednio
na Csömör. Coraz wyraźniej dało się słyszeć pomruki wybuchów, przed nami
musiała toczyć się zacięta walka. Zbliżaliśmy się do Csömör. W momencie, gdy
musieliśmy przedostać się przez rozległe pole, nadleciały nieprzyjacielskie samoloty
i rzuciły się na ocalałe czołgi. Dwa karabiny przeciwlotnicze nie mogły wiele
zdziałać. Na szczęście bardzo szybko pojawiły się myśliwce z czerwoną gwiazdą.
Nad naszymi głowami wywiązała się walka powietrzna. Po przejechaniu na pełnym
gazie przez otwarty teren dotarliśmy do lasu i przed rankiem 4 stycznia kombrig
doprowadził brygadę pod Csömör, gdzie trwała zacięta bitwa.
Rozstawiwszy 2. i 3. batalion oraz batalion piechoty, kombrig sam poprowadził je
do ataku. Natarcie na tyły przeciwnika okazało się rozstrzygające dla wyniku bitwy.
Nieprzyjaciel został rozbity, a brygada wraz z piechotą przejęła obronę miasta. Teraz
sztab brygady zdołał skontaktować się z korpusem, co przyjęto z dużą ulgą.
Nadszedł rozkaz: „Do czasu otrzymania specjalnych wytycznych zostać na obecnej
pozycji”. Przeciwnik kontratakował przez cały dzień, usiłując wyprzeć nasze czołgi
i piechotę z miasta. Samoloty bezustannie nas bombardowały, chociaż już nie
bezkarnie, ponieważ teraz przed atakami z powietrza broniły nas dwa pułki artylerii
przeciwlotniczej i nasza kompania z karabinami plot.[55] Artylerzyści strzelali bardzo
celnie i ku naszej wielkiej radości zestrzelili dwa nieprzyjacielskie samoloty. Co
bardziej ciekawscy żołnierze pobiegli w kierunku płonącego samolotu, ale ten nagle
eksplodował. Wrócili w jeszcze szybszym tempie, wśród śmiechów
i gwizdów pozostałych.
Brygada była zaangażowana w ciężkie walki obronne w Szomor bez udziału
naszego batalionu. O tym, że wciąż istniejemy wiedział tylko sztab brygady
z krótkich połączeń podczas przechodzenia obok punktów kontrolnych, które
przezornie wyznaczył nasz kombrig w czasie odwrotu. Od samego początku
odwrotu najsilniejsze ataki wroga spadały na nasz batalion. Osłaniając odwrót
brygady, umocniliśmy się na wzgórzach na południowy wschód od
Dunaalmás. Niemieckie czołgi zaczęły nas okrążać, przeciwnik usiłował złamać
nasz opór i ruszyć w pościg za brygadą, ale major Griszenko wydał wyraźny rozkaz:
mogliśmy się wycofać dopiero gdy brygada dotrze do drogi Süttõ–Tardos.
Kombat przydzielił mi wszystkie czołgi, jakie mieliśmy do dyspozycji, i rozkazał
osłaniać odwrót jednostki na wyznaczonej linii. Połączył wszystkie samochody
w jedną kolumnę i ruszył w kierunku Szomor. Eskortę stanowił jego osobisty czołg.
Zostawiłem trzy czołgi na zajętej linii i pomogłem Makarowowi zorganizować
zasadzkę w poprzek szerokiej strefy obrony. Rozkazałem utrzymać linię do czasu,
aż główne siły mojej kompanii dojdą do kolejnej. Następnie uformowałem kolumnę
i ruszyłem za grupą batalionu. Nieprzyjaciel natychmiast rzucił się do przodu. Po
przegrupowaniu kontratakował z jeszcze większą wściekłością. Już prawie
zmierzchało, gdy siedem niemieckich czołgów, wspieranych przez artylerię
i piechotę, zaatakowało lewą, umocnioną flankę plutonu. Markow, Gliwa i Tkaczew
otworzyli ogień z umocnionych stanowisk. Niemcy ustawili się w szyku bojowym
w kształcie odwróconej litery V. Chcieli okrążyć i zmieść nasze czołgi, ale skuteczny
ostrzał Tkaczewa i Gliwy dorównywał zaciekłości nieprzyjaciela. Dwa skrajne
czołgi przeciwnika szybko stanęły w ogniu, a tuż po nich kolejny. W ofensywną
formację nieprzyjaciela wdarło się zamieszanie, ale dwa pociski trafiły w boczny
pancerz maszyny Markowa – z czołgu buchnął dym, a niedługo później płomienie.
Załoga zdołała wyskoczyć z wozu i doczołgać się do czołgu Gliwy pod osłoną
naszego ognia. Walki trwały, ale gdy zrobiło się zupełnie ciemno wrogie maszyny
zawróciły i wycofały się, nie odnosząc żadnych sukcesów.
Markow, który przejął dowodzenie od Gliwy, zameldował o wykonaniu zadania
i popędził na nową linię obrony w ślad za kompanią. Przed świtem następnego dnia
kompania – wraz z czołgami Gliwy i Tkaczewa – zajęła pozycje na linii Süttõ–
Tatabánya. Tym razem wybraliśmy odpowiednio osłonięte pozycje dla czołgów,
udało się nakarmić ludzi, uzupełnić amunicję i przygotować się do walki. Zająłem
pozycję w centrum linii natarcia, skąd miałem rozległy widok na pole bitwy i mogłem
odpowiednio kierować czołgami.
Robiło się jasno. Słońce leniwie świeciło przez gruby całun mgły, gdy pojawił się
nieprzyjaciel. W pierwszej linii szło siedem czołgów, w następnej sześć pojazdów
opancerzonych z piechotą, za nimi kolejnych pięć czołgów. Była to pokaźna siła, ale
nawet dla niej siedem dobrze okopanych czołgów było trudną do pokonania
przeszkodą. Oceniwszy stosunek sił, rozkazałem wszystkim przez radio, żeby
przygotowali się do walki, ale nie otwierali ognia z dużej odległości i pozwolili
czołgom przeciwnika podejść bliżej, na odległość sześciuset, siedmiuset metrów.
Czołgiści czekali w napięciu. Nieprzyjacielskie maszyny szybko zbliżały się w szyku
i śmiało zaatakowały. Zaczęły strzelać z dużej odległości, najwyraźniej chcąc
intensywnym ogniem wywrzeć na nas presję psychologiczną. Pozwoliliśmy im
podejść bliżej, po czym wydałem rozkaz uderzenia. Nieprzyjacielski ostrzał
natychmiast się nasilił, a piechota przeciwnika ruszyła naprzód, z głośnym „Hurra!”
(atakowali nas własowcy[56]), ale ogień piechoty z naszego plutonu oraz
czołgowych karabinów maszynowych sprawił, że żołnierze wroga szybko padli na
ziemię. Trzy nieprzyjacielskie czołgi zapaliły się jeden po drugim, lecz maszyna
Jaroczkina także poważnie oberwała, a załoga z trudem odczołgała się od
uszkodzonego czołgu. Walka była wyjątkowo zaciekła. Przeciwnik chciał za
wszelką cenę wyprzeć nas z pozycji obronnych i kontynuował natarcie. Na lewej
flance do walki dołączyło pięć kolejnych niemieckich czołgów. Trzy z nich
zaatakowały czołg Burcewa, jego załoga z olbrzymim trudem odpierała atak. Udało
im się trafić jeden z czołgów, a kolejne dwa zostały zniszczone przeze mnie
i porucznika Bikmulina. Nieprzyjaciel nie wytrzymał intensywnej walki i zaczął się
wycofywać, szukając jakiejś osłony. Niemcy ruszyli w jednym kierunku, tuż za
wzgórze osłonięte laskiem, a później zupełnie się wycofali, zostawiając sześć
spalonych czołgów i cztery pojazdy opancerzone na polu bitwy.
Nasz batalion doprowadził się do porządku i ruszył do Bajna. Podążała za nim
kolumna czołgów mojej kompanii. Niestety znów pojawiły się samoloty
nieprzyjaciela i zaczęły rozrywać batalion na strzępy. Po udanym bombardowaniu
odleciały, a my pochowaliśmy zabitych, zebraliśmy rannych i dalej jechaliśmy
w stronę Bajna. Uformowaliśmy nasze czołgi w kolumnę na zachodnich obrzeżach
i osłanialiśmy marsz batalionu w kierunku Szomor, gdzie mieliśmy się połączyć
z brygadą. Nie minęło wiele czasu, gdy na drodze do Bajna pojawiło się pięć
niemieckich czołgów i cztery pojazdy opancerzone. Znów pozwoliliśmy im się
zbliżyć, po czym otworzyliśmy ogień. Pierwszy czołg stanął w ogniu, a pozostałe
natychmiast uciekły.
Pod koniec 4 stycznia batalion dotarł na linię obrony brygady, a major Griszenko
zameldował o wykonaniu zadania kombrigowi. Czunichin przywitał batalion z wielką
radością, serdecznie uściskał kombata i rozkazał, aby odznaczono ludzi, którzy
wyróżnili się w walce. Batalion wycofano do odwodów. Zajęliśmy się
przygotowywaniem dróg i linii wyjściowych dla kontrataków.
W nocy 5 stycznia brygada dostała rozkaz wycofania się i zajęcia pozycji na linii
obrony na północny zachód od Felsõ-Eres. 1. i 2. batalion czołgów, wraz z dwiema
kompaniami piechoty, wystawiły stanowiska obrony w ogrodach wzdłuż gaju na
północ i zachód od Felsõ-Eres. Pluton podporucznika Apuszinskiego zorganizował
zasadzkę na skraju lasu, a 3. batalion czołgów utworzył linię obrony rozciągającą się
po obu stronach skrzyżowania leżącego kilometr na wschód od Felsõ-Eres.
O świcie kombrig wyznaczył linie obrony na okolicznych polach i natychmiast
zaczęliśmy umacniać pozycje. Samochody przywoziły paliwo i amunicję, a po
rozładowaniu ładunku zabierały na tyły rannych. Zatankowaliśmy maszyny
i uzupełniliśmy zapas amunicji, nie przerywając prac inżynieryjnych. Wiedzieliśmy,
że czas ucieka. Nieprzyjaciel kierował się ku naszym pozycjom. Kombrig wyznaczył
kapitana Kłastina zastępcą dowódcy batalionu i rozkazał mu przejąć obowiązki
dowódcy 1. batalionu czołgów od Griszenki, który został ranny w akcji. Mnie
mianowano szefem sztabu batalionu.
Pogoda się pogorszyła. Było mroźnie i gruba pokrywa śniegu pokrywała ziemię.
Lotnictwo przeciwnika było nieaktywne, ale jego artyleria – a zwłaszcza
Nebelwerfery[57] – poważnie zintensyfikowała ostrzał. Pod osłoną artylerii jednostki
nieprzyjaciela ustawiły się w szyku bojowym i zaatakowały brygadę. Wybuchła
zażarta walka. Niemcy zawzięcie parli naprzód, rzucając do walki czołgi, działa
szturmowe, pojazdy opancerzone i piechotę. Usiłowali zdobyć Zsámbék – ważny
węzeł na trasie do Budapesztu. Najcięższe walki toczyły się 6 stycznia, gdy
przeciwnik wystawił wielką liczbę wojsk pancernych i piechoty. Bitwa była zaciekła,
siedem czołgów i sześć pojazdów opancerzonych zakończyło swoją karierę, dymiąc
i paląc się przed naszą linią obrony. Dziesiątki zabitych żołnierzy leżały rozrzucone
na śniegu, chociaż i po naszej stronie rosła liczba zabitych i rannych.
W samym środku bitwy starszy porucznik Riazancew został wysłany do 2.
batalionu z nowymi rozkazami. Kryjąc się za różnymi osłonami, przedzierał się przez
las i otwarte pole, ale nie udało mu się dotrzeć na miejsce. Nieprzyjaciel nieustannie
ostrzeliwał nasze linie i najwidoczniej Riazancew został trafiony. To zdarzenie
zaalarmowało dowództwo brygady. Wyznaczono specjalny oddział poszukiwawczy,
który razem ze zwiadowcami przeczesał sąsiedni las i pola, ale Nikołaja nigdy nie
znaleziono wśród zabitych. Tak zginął kolejny odważny i waleczny oficer. Pod
koniec marca 1945 roku pośmiertnie przyznano mu tytuł Bohatera Związku
Radzieckiego[58].
Dzień był paskudny i szybko zapadł zmierzch. Czołgiści liczyli, że nieprzyjaciel nie
zaatakuje w nocy, ale na stanowiska brygady ruszył kolejny szturm. Bataliony
zaczęły się wycofywać, odpierając przeciwnika ostatkiem sił. Nieprzyjacielskie
czołgi wdarły się na przedmieścia Felsõ-Eres. Tylko nasz zawzięty opór, ciemności
oraz silny wiatr niosący śnieg z deszczem uniemożliwiły nieprzyjacielowi posunąć
się dalej. Kombrig postanowił przerwać walkę i zająć dogodniejszą linię pod osłoną
nocy. Zgodnie z jego rozkazami brygada wycofała się i utworzyła linię obrony
kilometr na południe od Felsõ-Eres i dwa kilometry na północny zachód od Mány.
Dostałem rozkaz osłaniania wycofującej się brygady. 1. batalion czołgów walczył
więc dalej i nasilił ostrzał. Szczęśliwie przeciwnik nie zauważył odwrotu brygady,
która po przegrupowaniu się szykowała siły do porannego natarcia. Jednakże
nieprzyjacielska artyleria systematycznie nas ostrzeliwała. Po wykonaniu zadania
powoli wycofałem czołgi, które cały czas odpowiadały ogniem. W lesie
zgrupowałem je w pojedynczą kolumnę. Wróciliśmy do sztabu brygady i dopiero
wtedy Niemcy odkryli, że wszystkie czołgi się wycofały. Wzmogli ostrzał
artyleryjski, ale nie odważyli się nas ścigać nocą i do tego w tak paskudną pogodę.
Zatrzymałem kolumnę obok stanowiska dowodzenia brygady, wyskoczyłem
z czołgu i wraz z operacyjnym oficerem batalionu, Żurawlewem, poszedłem do
piwnicy, w której zebrał się sztab. Właśnie wtedy deszcz ognia artyleryjskiego spadł
na sztab brygady. Pociski i granaty moździerzowe wybuchały dookoła. Uciekając
przed nawałą, padliśmy na ziemię pod ogromną sosną. Ostrzał ustał tak nagle, jak
się zaczął. Zerwałem się i pobiegłem, utykając, do piwnicy, podczas gdy ciężko
ranny Żurawlew leżał na ziemi cały we krwi. Wpadłem do piwnicy, wściekle
przeklinając faszystów. Czunichin szybko mnie uspokoił.
– Przestańcie przeklinać. Co się stało? – zapytał.
– Ciężko ranny Żurawlew, tam, pod sosną!
Oficer sztabowy Żukow pospieszył z pomocą. Usiłowałem zameldować
o wykonaniu naszych rozkazów, ale kombrig przerwał mi i wezwał lekarza.
Porucznik Maksimowa zbadała mnie i opatrzyła rany, zabandażowała je i kazała mi
położyć się na noszach. Wkrótce przynieśli też Żurawlewa. Wczesnym rankiem
wszystkich rannych, w tym mnie, wysłano do szpitala.
*
Po kilku dniach w szpitalu wypisałem się. Gdy wróciłem, nie było już prawie
żadnych czołgów ani ludzi w naszym batalionie. Kombrig rozkazał, aby maszyny,
które ocalały, zostały przekazane do 2. batalionu, a personel przeniesiony
z powrotem do odwodów. Byliśmy zakwaterowani w pałacu Tardos, gdzie przybył
również major Griszenko, który także został wypisany ze szpitala.
Odwiedziła mnie Maria Małcewa i przypomniała o naszej wcześniejszej
rozmowie.
– Wasia, pamiętasz? Obiecałeś mi, że gdy zostaniesz szefem sztabu, przeniesiesz
mnie do swojego batalionu?
– Masza, to nie jest najlepszy moment – odburknąłem. – Wciąż trwają walki.
Gdy zostanę dowódcą batalionu, to będzie inna historia – odpowiedziałem,
szukając wymówki.
Wyszła urażona.
Po niepowodzeniu drugiego kontrataku wróg wstrzymał natarcie na całym
froncie, ale nie porzucił bynajmniej planu przedarcia się do swojej grupy armii
okrążonej w Budapeszcie. Niemcy przygotowywali specjalne kontrnatarcie. Tym
razem zamierzali przedrzeć się przez naszą obronę między jeziorami Balaton
i Velencei-tó, dojść do Dunaju na północ od Dunaföldvár, pokonać siły 3. Frontu
Ukraińskiego i uwolnić wojska z kotła budapesztańskiego. 18 stycznia kombrig
otrzymał rozkaz od komkora: „Ruszyć w drogę razem z 1438. Pułkiem Dział
Samobieżnych, który ma cztery działa samobieżne SU-85 i do 19 stycznia przejąć
obronę na linii Isenefalava–Bebitz–Nagyhergen i nie pozwolić nieprzyjacielowi
przesunąć się na południe i południowy wschód”.
Wyniszczona brygada posłusznie uformowała kolumnę i wyruszyła na
wyznaczoną linię, prowadzona osobiście przez kombriga. Przeszliśmy przez znajome
okolice, tym razem zmierzając w przeciwnym kierunku. Po siedemdziesięciu
kilometrach nocnego marszu brygada dotarła do Sárosd o drugiej w nocy 19
stycznia. Gusak – dowódca zwiadowców – zameldował, że przeciwnik zdobył
Sárkeresztúr i nacierał na wschód w kierunku Dunapentele. Czunichin doniósł
o sytuacji do dowództwa korpusu i dostał rozkaz przygotowania obrony na linii
Alsóberecki–Sárbogárd i zatrzymania natarcia wroga w kierunku Cece. Brygada
natychmiast wyruszyła z Sárbogárd do Hantos. Gdy zbliżaliśmy się do Nagylák
natknęliśmy się na wojskowego komendanta Sárbogárd i przedstawicieli 7.
Gwardyjskiego Korpusu Zmechanizowanego. Powiedzieli nam, że nieprzyjacielskie
czołgi wdarły się do Sárbogárd. Mniej więcej w tym samym czasie straciliśmy
łączność z dowództwem korpusu. Sytuacja zmieniała się na naszą niekorzyść,
wojska przeciwnika przemieszczały się w stronę Dunaju z różnych kierunków.
Kombrig natychmiast rozkazał 2. batalionowi czołgów i kompanii piechoty
przygotować linię obrony dwa kilometry na północny wschód od Kislók, aby
uniemożliwić przeciwnikowi marsz na wschód i południowy wschód. Rozkazał
również 3. batalionowi czołgów zablokować drogę w Sárszentmiklós, żeby
nieprzyjaciel nie przedarł się do Herczegfalva. W odwodzie zostawił
działa samobieżne.
W tym samym czasie, w ciągu nocy Niemcy zbudowali mosty na kanale Sárvíz,
przeszli na drugą stronę i zmierzali w kierunku Dunaju. Główne siły 18. Korpusu
Pancernego toczyły zacięte walki w rejonie Székesfehérvár. Zjawił się porucznik
Czebotariew, który zameldował, że blisko trzydzieści czołgów zmierza w stronę
Herczegfalva. Wysłuchawszy zwiadowców, pułkownik Czunichin wydał rozkaz
przygotowania się do walki. Polecił, aby pozwolono kolumnie czołgów podejść jak
najbliżej, a następnie mieliśmy zniszczyć pierwsze czołgi i wykończyć resztę, gdy
będą próbowały ustawić się w szyku bojowym.
Na tle zimowego krajobrazu widać było zbliżającą się kolumnę czołgów,
równomiernie posuwającą się naprzód. Najwyraźniej im się nie spieszyło.
Pozwoliliśmy prowadzącemu czołgowi podejść na odległość czterystu metrów.
– Ognia! – rozkazał Otroszenkow.
Wszystkie armaty i karabiny maszynowe zaczęły strzelać, linia obrony ożyła.
Wasadze pierwszym strzałem trafił maszynę jadącą na czele, chociaż pozostałe
czołgi też do niej strzelały. Kolumna wroga natychmiast poszła w rozsypkę. Czołgi
jadące na szpicy stanęły, reszta zaczęła się miotać z jednej strony na drugą. Nasz
atak zaskoczył wroga, który powoli zaczął się wycofywać, odsłaniając boczne
pancerze. Mimo to ludziom Otroszenkowa nie udało się wykorzystać tej przewagi.
3. batalion czołgów załamał się i wycofał, umacniając się dopiero przy
skrzyżowaniu dróg prowadzących do Dunaföldvár i Dunapentele (ob. Dunaújváros).
Nieprzyjacielskie czołgi zdobyły Herczegfalva i kontynuowały marsz na Cece.
Tymczasem 2. batalion czołgów odpierał natarcie przeciwnika w rejonie Kislók.
Kombrig wzmocnił 3. batalion dwoma SU-100 i batalionem piechoty, rozkazując mu
zorganizować obronę przy skrzyżowaniu i utrzymać pozycję.
Sierioża Otroszenkow był wyjątkowo energiczny. Zdawał sobie sprawę, że przed
batalionem za chwilę pojawią się wojska wroga, uwijał się więc wzdłuż linii obrony
jak błyskawica, wyznaczając stanowisko dla każdego czołgu i działa samobieżnego,
a także wskazując linie dla piechoty. Załogi czołgów z dużym wysiłkiem kopały
w zmarzniętej ziemi stanowiska dla swoich maszyn, chcąc osłonić przynajmniej
układ jezdny i boki. W duchu byliśmy spięci i niespokojni, wszyscy zdawali sobie
sprawę z tego, jak krytyczna jest sytuacja.
Niemniej nieprzyjacielowi nie udało się odpowiednio zamknąć uścisku. W połowie
dnia pojawiła się kolumna czołgów i pojazdów opancerzonych w towarzystwie
piechoty. Minąwszy Csorvás, siedem Panter wraz z batalionem piechoty szybko
ustawiło się w pozycji szturmowej i zaatakowało nasze pozycje, usiłując przebić się
do Dunapentele. Zawsze uważaliśmy, że zdolności niemieckich czołgistów były
znakomite, a Tygrysy i Pantery miały doskonałe celowniki. Walka z nimi zawsze
była bardzo trudna. Aby skutecznie stawić im czoło, niezbędny był wysoki poziom
wyszkolenia, doświadczenie w walce i opanowanie.
Przyspieszając, nieprzyjacielskie czołgi szybko zbliżały się do naszej linii. W tym
momencie nadleciały samoloty wroga, które zaczęły nurkować, bombardować
i ostrzeliwać nas z broni pokładowej. Nasza stosunkowo słaba kompania
przeciwlotnicza otworzyła ogień, nie zadając jednak żadnych poważnych strat
nieprzyjacielowi, choć najwyraźniej rozbiła lotników psychologiczne, ponieważ ich
ogień nie był już tak celny. Gdy odleciały samoloty, nieprzyjacielskie czołgi uderzyły
na 3. batalion. Podporucznik K.M. Prochorienko pozwolił Panterze podejść na
bardzo bliską odległość. Strzelił, zaliczając jednak bezpośrednie trafienie dopiero za
drugim razem, i dokończył robotę trzecim pociskiem. Przeciwnik wziął na cel czołg
Prochorienki i wkrótce pocisk przeciwpancerny przedziurawił na wylot wieżę. Drugi
pocisk trafił w boczny pancerz, przypieczętowując los załogi. Maszyna stanęła
w płomieniach i wszyscy zginęli. Walki trwały nadal, ale po jakimś czasie
nieprzyjaciel się wycofał, straciwszy trzy czołgi i dwa pojazdy opancerzone.
Dziesiątki ciał niemieckich żołnierzy pozostało na śniegu. Nasza strona straciła
trzy czołgi.
Kombrig rozumiał strategiczne znaczenie skrzyżowania i przesunął tam maszyny
2. batalionu, swoje odwody i grupę operacyjną. W rzeczywistości zebrał w jeden
oddział wszystko, co zostało z brygady i objął dowodzenie. Niemcy przegrupowali
swoje siły i rozpoczęli kolejny atak, próbując wyprzeć brygadę. Znów rzucono do
walki czołgi, działa szturmowe, pojazdy opancerzone i piechotę. Otaczający nas
teren dudnił i trząsł się od wybuchów bomb, pocisków artyleryjskich
i moździerzowych. Przeciwnik nacierał z całych sił, usiłując zdobyć skrzyżowanie za
wszelką cenę, ale żałosne pozostałości naszej brygady broniły się zażarcie do
samego końca. Opór się opłacił i nieprzyjaciel znowu się wycofał, tracąc kilka
kolejnych czołgów, trzy pojazdy opancerzone i wielu żołnierzy. W naszej brygadzie
zostało tylko sześć czołgów.
W wyniku niepowodzenia przeciwnik zaczął wzmacniać swoje siły na wschodzie
i północy. Groziło nam okrążenie, ale brygada nie miała sił, aby temu zapobiec,
dlatego kombrig zdecydował się trzymać swojej strategii utrzymywania pozycji
obronnych i walki do ostatniego człowieka. Nie było innego wyboru.
W czasie ostatniego starcia uszkodzeniu uległ nadajnik radiowy, nie było zatem
żadnej łączności z korpusem. Kombrig wysłał więc meldunek do dowództwa przez
oficera łącznościowego, Sałtykowa. W swoim raporcie prosił o zgodę na wycofanie
się na linię oddziałów piechoty. Nie znając aktualnej sytuacji brygady, w tym samym
czasie komkor wysłał do brygady swojego oficera łącznościowego z rozkazem:
„Utrzymać zajmowane linie, a w nocy przeprowadzić z zaskoczenia kontratak
i zdobyć Sárbogárd”. Łącznik korpusu zgubił jednak drogę i nie zdołał znaleźć
brygady.
Zwiadowcy cały czas prowadzili rozpoznanie i donosili kombrigowi, że
nieprzyjaciel skręcił z Herczegfalva na północ i północny wschód. Starali się za
wszelką cenę dotrzeć do Dunaju! Pod koniec dnia mała kolumna czołgów i piechoty
zaatakowała ponownie, usiłując wyprzeć nas ze skrzyżowania, jednak bez
powodzenia. Czołgi nieprzyjaciela oskrzydliły więc nasze pozycje z lewej strony
i zdobyły Nagy. Po południu 19 stycznia niemieckie oddziały dotarły do Dunapentele,
a do rana 20 stycznia doszły do Dunaju. Wojska 3. Frontu Ukraińskiego zostały
przecięte na dwie części, co sytuowało nas w trudnym położeniu.
Nasza brygada znalazła się w tragicznym punkcie, oddzielona od głównych sił
korpusu, własnych oddziałów tyłowych i sztabu. Zostało bardzo mało czołgów
i piechoty, w sąsiedztwie nie stacjonowała żadna sojusznicza jednostka, nie było też
łączności z korpusem. Zginęła większość oficerów łączności, którzy byli bezustannie
przechwytywani przez wroga. Wszystkie drogi zapełniły się czołgami, artylerią
i piechotą nieprzyjaciela, a niemieckie lotnictwo szalało. Przełamanie linii frontu stale
się powiększało. Znaleźliśmy się na tyłach wroga. Musieliśmy sami podjąć
inicjatywę i tu wielką zasługę należy oddać Czunichinowi, że nie zawahał się w tej
ciężkiej sytuacji. Działał szybko i zdołał uratować brygadę.
Ku naszemu wielkiemu zadowoleniu zjawił się 2. batalion z 32. Zmotoryzowanej
Brygady Piechoty i 1000. Pułk Przeciwpancerny, w którym zostały tylko dwa działa
samobieżne. Czunichin zdołał skontaktować się z komkorem przez radio dowódcy
pułku. Nie wysłuchawszy nawet kombriga, ani nie przejawiając żadnego
zainteresowania naszą sytuacją, generał-major Goworunienko udzielił mu nagany za
przerwanie łączności i wyraził niezadowolenie z działań brygady, a następnie
potwierdził rozkaz, którego nie zdołał dostarczyć oficer łącznościowy. Pułkownik
Czunichin cierpliwie wysłuchał wyrzutów komkora, a potem udało mu się przekonać
generała, że w obecnych okolicznościach taki rozkaz był niewykonalny i nie było
sensu tkwić na terenie zajętym przez wroga, pozostając odizolowanym od
pozostałych wojsk rosyjskich. Po krótkim namyśle komkor niechętnie zgodził się
z Czunichinem i rozkazał mu przejść na nową linię, żeby zatrzymać pochód
nieprzyjaciela w kierunku Perkáta. Brygada ruszyła nocą i skierowała się na
ustalone miejsce. Zanim tam dotarliśmy, nieprzyjaciel zdobył Perkáta. Kombrig
zameldował o sytuacji i dostał rozkaz przejścia w rejon Sárosd, gdzie oczekiwano, że
umocnimy się na nowej linii obrony. W tym momencie brygada liczyła tylko cztery
czołgi, cztery działa samobieżne SU-85 i około sześćdziesięciu piechurów.
20 stycznia nieprzyjaciel wzmocnił swoją ofensywę w ciągu dnia. Najzacieklejsze
walki prowadzono wokół Székesfehérvár. Przeciwnik okrążył miasto i usiłował je
zdobyć za wszelką cenę, zdając sobie sprawę z jego strategicznego znaczenia.
Poniósł jednak porażkę. 21. i 133. Korpus Piechoty oraz 18. Korpus Pancerny
mocno trzymały pozycje, a dowódca zajadle uniemożliwiał nieprzyjacielowi dojście
do Dunaju.
Brygada przez cały dzień pozostawała w niewielkim gaju koło Sárosd. Łączność
z korpusem znów została utracona. Kombrig był zdenerwowany. Oficerowie
łącznościowi wyruszyli na poszukiwania sztabu korpusu, bardzo ciążyła nam
niepewność sytuacji. Jedyny radosny moment zapewnili nam nasi mechanicy, którzy
przysłali do batalionu dwa naprawione czołgi. Po długim opóźnieniu łączność
z korpusem została przywrócona, a kombrig otrzymał rozkaz: „Ruszyć w kierunku
Elõszállás. Uformować linię obrony w mieście i osłaniać lewą flankę linii
obronnej korpusu”.
Nadciągnęły wojska korpusu. Pułkownikowi Czunichinowi polecono przekazanie
ocalałych czołgów i dział samobieżnych 110. Brygadzie Pancernej. Podczas
przekazywania pojazdów nieprzyjaciel niespodziewanie zaatakował z Csorvás w sile
sześciu czołgów i piechoty w pojazdach opancerzonych. Czołgiści nie byli gotowi do
walki, co zaowocowało wielkim zamieszaniem. W powietrzu zaroiło się od pocisków
oświetlających. Przeciwnik wdarł się do strefy obrony brygady, rozpoczęła się
zacięta walka. Z ogromnym trudem kombrig przywrócił porządek i zdołał odeprzeć
atak, ale nie zdołał utrzymać węzła komunikacyjnego. Po stracie trzech czołgów
nasza brygada wycofała się.
Pod koniec 21 stycznia sytuacja 3. Frontu Ukraińskiego była poważna.
Nieprzyjaciel przesuwał się w stronę Budapesztu. Czołgi przeciwnika dotarły do
Dunaju, a rozszerzając obszar przełamania w linii frontu, uderzył na nasze tylne linie.
Lawina samochodów, kolumny żołnierzy jednostek tyłowych, dywizje i brygady
chciały przejść przez przeprawy na rzece w Dunaföldvár, Ercsi, Baja i Csepel.
Tysiące samochodów i wozów zbierały się przed każdym przejściem.
Nieprzyjacielskie samoloty bombardowały je bez przeszkód, polując na bezbronnych
ludzi i maszyny.
Oddziały tylnej straży naszej 170. Brygady Pancernej zbliżyły się do przeprawy
w pobliżu Ercsi razem z jednostkami tyłowymi korpusu. Sytuacja przed przeprawą
była absurdalna: samochody i wozy z rannymi, paliwem, amunicją i pozostałym
wyposażeniem były wymieszane w totalnym bałaganie. Coraz więcej kolumn
napierało ze wszystkich okolicznych dróg ze strachu przed atakiem niemieckich
czołgów i samolotów. Każdy chciał jak najszybciej znaleźć się po drugiej stronie.
Wszystko to tonęło w hałasie, krzykach i przekleństwach.
Komendant przeprawy w rozpiętym płaszczu i z pistoletem w ręce z trudem
powstrzymywał tłum, grożąc jednym i pozwalając przejść kolejnym szczęściarzom.
Przeciążone i wysłużone łodzie motorowe holowały potężne promy przez rozlany,
rwący Dunaj. Powodowani strachem, bezbronni ludzie usiłowali utorować sobie
drogę przez tłum, kombinując, oszukując, przepychając się. Komendant był jednak
nieugięty. Jakimś cudem zdołał najpierw przeprawić rannych, a dopiero wtedy
zaczął przepuszczać oddziały tyłowe. Moździerzowcy załadowali się na jeden
z promów przed nami, my byliśmy następni w kolejce. Sasza Czaszegorow
przedostał się do komendanta, który przydzielił mu prom. Gdy tylko odbiliśmy od
brzegu, zobaczyliśmy, jak inny prom wyleciał w powietrze – wpadł na minę rzeczną.
Ta przerażająca scena wszystkimi wstrząsnęła. Na szczęście nasz prom ze sztabem
i jednostkami tyłowymi na pokładzie zdołał przeprawić się przez rzekę i bezpiecznie
zacumować przy drugim brzegu. Ludzie szybko opuścili łajbę, cały czas obserwując
straszne skutki wybuchu drugiego promu. W wodzie dryfowały ciała ludzi i koni,
które sanitariusze wyciągali z rzeki. Opatrywano rannych, grzebano zabitych.
Krótko po nas przeprawiły się jednostki tyłowe innych batalionów i w jednej
kolumnie ruszyliśmy w kierunku Előszállás.
*
Pociąg wiozący dziewiętnaście czołgów T-34 wjechał na stację Előszállás
i kombrig przydzielił wszystkie do 3. batalionu czołgów. Kapitan Otroszenkow
wyładował maszyny i ulokował batalion na terenie gospodarstwa cztery kilometry
na wschód od Előszállás. Wasadze był jedynym oficerem, który pozostał
z pierwotnego personelu batalionu. Jednostka potrzebowała ponownego szkolenia
i skonsolidowania, ale na żadną z tych rzeczy nie było czasu. Sztab batalionu
przeprowadził szybki apel, zatankowano czołgi, załadowano amunicję i nocą 23
stycznia wyruszono w drogę, żeby zająć pozycje po północnej stronie linii Felso–
Pozmend–Kokosci–Eger. Sztab brygady również ruszył w tym kierunku.
Później tego samego dnia piętnaście nowiuteńkich samobieżnych dział SU-76
dojechało do brygady. Czołgiści nie widzieli wcześniej takich maszyn i odnosili się do
nich bardzo sceptycznie. Ich słaby pancerz i mała siła armaty oznaczały, że nie
zapiszą się pozytywnie na kartach historii. Zniknęły z linii frontu tak nagle jak się
pojawiły i otrzymały niezbyt pochlebne przezwisko – „zapalniczki”. W tamtym
czasie 2. batalion czołgów został przemianowany na jednostkę dział samobieżnych
ze względu na ów nowy sprzęt. Wprowadzono niespotykaną strukturę batalionu:
trzy baterie składające się z pięciu dział samobieżnych. Od raz pojawiły się
problemy z zaopatrzeniem w paliwo, amunicję i części zamienne dla dział SU-76.
Rankiem 24 stycznia batalion stał już na pozycjach obronnych na prawo od 3.
batalionu czołgów, następnego dnia przyjechał pociąg z kolejnymi czołgami T-34 dla
brygady. W końcu nasz batalion był znowu w pełni uzbrojony. W krótkim czasie
uzupełniono stany maszynowe i osobowe i znowu staliśmy się pełnowartościową
jednostką bojową. 26 stycznia ofensywa nieprzyjaciela zelżała i pojawiła się
możliwość okrążenia jego oddziałów, które przedarły się do Dunaju. 170. Brygada
dostała rozkaz natarcia w kierunku Herczegfalava.
Po ocenie sytuacji i ustaleniu terminów Czunichin wydał instrukcje oficerom
sztabowym i dowódcom batalionów oraz kompanii, po czym ruszył w teren
w porozumieniu z dowódcami jednostek. W pochmurny i nieprzyjemny styczniowy
dzień personel brygady zaczął przygotowania pod osłoną skarlałego zagajnika.
Dowódca zwiadowców Gusak złożył meldunek o nieprzyjacielskich punktach
obrony oraz rozmieszczeniu stanowisk ogniowych na pierwszej linii i na tyłach, jak
również o lokalizacji oddziałów rezerwowych wroga. Potem kombrig wyznaczył
zadania dla 1. i 3. batalionu oraz oddziałów dział samobieżnych. Po jednej baterii
przydzielono do każdego batalionu, a jedna została w rezerwie kombriga, co miało
na celu osłonę skrzydeł brygady. Ustalono również zasady współdziałania
batalionów i sąsiednich jednostek. Uwaga skupiła się na działaniach 3. batalionu
czołgów, który miał zdobyć Herczegfalva, po czym 1. batalion czołgów miał
przeprowadzić natarcie w kierunku Melkut, Meyvelde i północnej części Perkáta.
Podsumowując odprawę, szef sztabu wyjaśnił porządek działań i określił linie
kontrolne oraz komunikacyjne.
Kombrig zadowolony, że wyznaczone zadania zostały zrozumiane, dał kombatom
możliwość przekazania rozkazów dowódcom kompanii, a oni z kolei przekazali je
dowódcom plutonów czołgów. Kombrig zostawił na miejscu majora Nowikowa –
potężnego mężczyznę, erudytę, kompetentnego i znającego się na rzeczy oficera –
żeby nadzorował akcję. Taka praktyczna postawa i przekazanie zadań zawsze
działało motywująco na młodych, niedoświadczonych oficerów i pomagało im
rozwinąć silne umiejętności przywódcze. Nie wszyscy lubili styl i metody
dowodzenia pułkownika. Często za plecami nazywano go „liberałem”
i „demokratą”. Silny charakter i władcze podejście często uważano za cenniejsze,
dlatego naszego kombriga omijały odznaczenia i promocje. Z drugiej strony komkor
zawsze rzucał naszą brygadę do najtrudniejszych zadań w najniebezpieczniejszym
momencie, a kombrig zawsze honorowo wykonywał wyznaczone rozkazy.
Kapitan Kłastin po raz pierwszy działał jako dowódca batalionu. Komisarz
Klimow jako szef sztabu i ja robiliśmy co w naszej mocy, żeby mu pomóc. Rana
w mojej nodze nie zagoiła się jeszcze całkowicie i chodziłem, opierając się na lasce.
Nocą 27 stycznia brygada zaczęła marsz naprzód i zajęła pozycje wyjściowe do
natarcia. Przybył również 1114. Pułk Artylerii Przeciwpancernej i bateria dział
samobieżnych z 363. Pułku Artylerii uzbrojona w ciężkie haubice.
Na sygnał komkora brygada ruszyła w kierunku Kokasd, Melkut i północnej
Perkáta. Wszystkie trzy brygady korpusu, współdziałając z piechurami ze 133.
Korpusu Piechoty, zainicjowały walkę i zaczęły niszczyć nieprzyjacielskie jednostki.
Nasz batalion był wciąż w drugiej linii, ale 3. batalion wdarł się na południowo-
wschodnie przedmieścia Herczegfalva i razem z innymi brygadami zdobył kluczową
pozycję. Pod koniec dnia znaleźliśmy się w odległości jednego kilometra na wschód
od Perkáta i tam napotkaliśmy dobrze zorganizowany opór nieprzyjacielskich
czołgów, artylerii i piechoty. Cztery nasze czołgi zostały uszkodzone przez miny, ale
zapadające ciemności ukryły je przed ogniem przeciwnika, co pozwoliło nam
uratować je wraz z załogami i naprawić maszyny.
Rankiem 28 stycznia 1. i 3. batalion czołgów wznowiły natarcie. Napotykając
twardy opór, nasz batalion próbował oskrzydlić Perkáta od północy. 3. batalion wraz
z pułkiem z 68. Dywizji Strzelców podchodził do miasta od południowego wschodu,
gdy nagle dostał się pod silny ostrzał niemieckich czołgów. Bataliony wycofały się.
Pojawił się kombrig ze swoją grupą operacyjną, ocenił sytuację i zorganizował nowe
natarcie. Po zaciętej walce udało im się zdobyć część miasta, chociaż nie zdołali
całkowicie wyprzeć przeciwnika.
Nocą kolumna nieprzyjacielskich czołgów i pojazdów opancerzonych wyruszyła
z Adony, ale zwiadowcy zauważyli ją dopiero, gdy zbliżyła się od północnej strony
Perkáta. Czunichin skierował część brygady do odparcia wrogiej kolumny.
W ciemnościach rozpętała się zaciekła bitwa. Wraz z niedawno przybyłymi
posiłkami wróg zaatakował wyniszczone oddziały 68. Dywizji Piechoty, wypierając
je z zachodniej części miasta, po czym dotarł do drogi prowadzącej do Dunapentele.
Pojawiło się realne zagrożenie atakiem na flanki i tyły naszej brygady. Walka
stawała się coraz bardziej skomplikowana i niebezpieczna. Nasz batalion odpierał
przeciwnika w północnej części Perkáta, ale główna część naszych sił była
zaangażowana w bój ze szturmującymi z Adony czołgami. 3. batalion czołgów nadal
prowadził walki w mieście, mimo że część jego sił i rezerw naciskało na
nieprzyjaciela, atakując z północy Perkáta w kierunku Dunapentele. W ten sposób
pomogli osłonić skrzydło i tyły brygady.
Zacięte walki trwały przez całą noc, i to w paskudną pogodę. Przeciwnik był
zdesperowany, jego czołgi, piechota i pojazdy opancerzone bezustannie szturmowały
nasze pozycje. Pomalowane na biało pojazdy wroga zlewały się w nocy
z ośnieżonym terenem i powoli przesuwały naprzód. Cztery nieprzyjacielskie czołgi
już płonęły, ale nasze kompanie naprawdę z trudem odpierały Niemców. Muszę
oddać niemieckim żołnierzom i oficerom sprawiedliwość – byli prawdziwymi
wojownikami, byli twardzi, dali nam się we znaki i zadali ciężkie straty.
Kombrig wraz z grupą operacyjną przyszedł z pomocą 3. batalionowi czołgów. Po
drodze natknęli się na kolumnę pięciu niemieckich czołgów i czterech pojazdów
opancerzonych. Pod osłoną ciemności zjechali na bok, unikając bezpośredniego
starcia i pozwalając kolumnie nieprzyjaciela jechać dalej. Gdy dotarli do batalionu
Otroszenkowa, kombrig rozkazał kompanii czołgów ruszyć w pościg za
przeciwnikiem i zetrzeć go w proch. Starszy porucznik Wasadze szybko dogonił
kolumnę wroga, uderzył na nią od tyłu i otworzył ogień z bliskiej odległości.
Wywołało to zamieszanie i panikę, przez co przeciwnik nie zdołał stawić znaczącego
oporu. Stracił trzy czołgi i dwa pojazdy opancerzone w tym chaosie, chociaż
pozostałe zdołały wymknąć się do Dunapentele. Kompania Wasadzego wróciła bez
strat, co znacząco poprawiło nasze nastroje. Zagrożenie uderzeniem na tyły zostało
praktycznie zażegnane.
Walki trwały całą noc. Czołgiści, poczerniali od sadzy i wycieńczeni ze
zmęczenia, nie zauważyli, że noc powoli zmieniała się w dzień. Obydwie strony
zaciekle walczyły, zadając sobie ciężkie straty. Wokół północnych obrzeży Perkáta
powstał cmentarz poległych żołnierzy i wypalonych maszyn. Trzynaście
nieprzyjacielskich czołgów, jedenaście pojazdów opancerzonych i dwadzieścia sześć
samochodów paliło się wokół granicy strefy obrony brygady na północnych
i wschodnich obrzeżach miasta. My straciliśmy dziewięć czołgów i sześć dział
samobieżnych.
170. Brygada Pancerna po przeniesieniu do 86. Dywizji Piechoty, dotarła do
rejonu Rózsa–Kishgalom. Nasz batalion i bateria SU-76 dostały rozkaz odcięcia
głównej drogi Dunapentele–Adony i rozstawienia się nieopodal, ale gdy
dojechaliśmy do drogi, natknęliśmy się na opór nieprzyjaciela. Doszło do starć.
Batalion zniszczył przeciwnika w śmiałym natarciu, zdobyliśmy odcinek drogi na
południe od Talián i Radyga, po czym przeszliśmy do obrony. W czasie tej akcji
straciliśmy dwa czołgi.
Tymczasem nieprzyjaciel robił wszystko co w jego mocy, żeby zapobiec
okrążeniu swoich wojsk, które znalazły się nad Dunajem. Prowadziły one „aktywną
wojnę manewrową”, utrzymując i umacniając swoje pozycje. Usadowiwszy się
w poprzek drogi, 1. batalion czołgów z trudem odpierał ataki z Dunapentele
w kierunku Adony. Major Nowikow sprawił, że batalion czołgów ze 118. Brygady
pomagał nam zorganizować obronę wysuniętych linii.
Dni pełne były nieznośnego napięcia, wszystko się mieszało, dzień i noc,
ofensywa i defensywa. Nie było jasne, gdzie są oddziały nieprzyjaciela, a gdzie
nasze. Zwiadowcy padali z nóg, starając się rozpoznać sytuację. Rozkazy
i instrukcje wydawane przez dowódców korpusu i brygady wielokrotnie nie
nadążały za wydarzeniami, zatem bataliony często przejmowały inicjatywę.
Nocą 30 stycznia pułkownik Czunichin wycofał bataliony z walki i poprowadził je
na Melkut. Przeprowadziliśmy szturm na Keni Venim i zdobyliśmy miasto prawie
natychmiast. Następnie wyparliśmy nieprzyjaciela z Melkut i ruszyliśmy do Kish
Denim, którego broniła kompania piechoty wzmocniona dwoma czołgami
i sześcioma pojazdami opancerzonymi. Nasz batalion ustawił się w szyku i czołgi
wdarły się na przedmieścia. Przeciwnik załamał się i wycofał. Razem z kompanią
piechoty i baterią SU-76 przeszliśmy do obrony w Kreska, odcinając drogę z Adony
do północnej części Perkáta. 3. batalion czołgów z kompanią piechoty na kadłubach
i baterią SU-76 obsadził linię obrony kilometr na południowy zachód od wzgórza
188, odcinając też drogę Dunapentele–północna Perkáta. Linię obrony tworzyły
liczne umocnienia i zasadzki pod wodzą majora Nowikowa. Kapitan Otroszenkow
skoncentrował główne siły z dala od drogi i przygotował zasadzkę siłami plutonu
dział samobieżnych, jednego czołgu i plutonu strzelców.
Zimowa noc wciąż była bezchmurna. Śnieg lśnił w bladym świetle księżyca.
Ospali ze zmęczenia czołgiści i obsługa dział samobieżnych przysypiali w swoich
maszynach, mimo że nie było to zbyt wygodne. Tymczasem na zewnątrz żołnierze
cierpieli z zimna. Stopniowo z oddali zaczęły dochodzić odgłosy silników i terkot
gąsienic. Wkrótce jak duchy pojawiły się na drodze czołgi i pojazdy opancerzone,
a wraz z nimi piechota i artyleria. Ostrożnie przemieszczały się z Dunapentele ku
północnej części Perkáta. Podporucznik Krugłow jako pierwszy otworzył ogień.
Chudiakow i Czernowoj także rozpoczęli ostrzał z dział samobieżnych, ale był on
znacznie słabszy i ze zdecydowanie większej odległości. Dwa nieprzyjacielskie
czołgi i wóz opancerzony natychmiast stanęły w płomieniach. W kolumnie
przeciwnika zapanował chaos. Wszystko działo się bardzo szybko. Niemniej, gdy
Niemcy zorientowali się, że mają przed sobą jedynie niewielki oddział, szybko się
otrząsnęli i zaatakowali nasze siły czekające w zasadzce. W wyniku tej nierównej
walki straciliśmy czołg Krugłowa i oba działa samobieżne, a zasadzka przestała
istnieć. Kiedy kapitan Otroszenkow dowiedział się, co się stało z siłami
przygotowującymi zasadzkę, postawił batalion w gotowości bojowej i zdecydowanie
zaatakował osłabioną kolumnę przeciwnika. Straciwszy jeszcze pięć czołgów
i dwadzieścia pojazdów, nieprzyjaciel wycofał się, a resztki jego sił uciekały
polnymi drogami.
Po tych walkach kombrig otrzymał zadanie zdobycia miasta Adony. Rankiem 31
stycznia brygada ruszyła. Po południu, pięć kilometrów na południe od Adony,
napotkaliśmy twardy opór i umocniliśmy się na dogodnych pozycjach. Dojechały
samochody z amunicją i paliwem, zorganizowano też kuchnie polowe. Ludzie byli
przemarznięci do kości, zatem gorący posiłek podniósł ich na duchu.
Sztab brygady ulokował się w zabudowaniach pobliskiego gospodarstwa.
Kombrig postanowił: „Wykorzystać luki w nieprzyjacielskiej obronie, żeby dostać się
do Adony pod osłoną nocy. 3. batalion czołgów ruszy drogą Dunapentele–Adony
i zaatakuje miasto od południa. 1. batalion czołgów oskrzydli Adony i zaatakuje od
północnego zachodu. Atak rozpocznie się o piątej rano”. Major Drozdow i kapitan
Koczełapow szybko zastosowali się do instrukcji i przekazali je batalionom poprzez
oficerów łącznikowych.
Zaczęły się przygotowania do nowego natarcia. Nasz batalion stacjonował
w lasku małych drzew i Lesza Rybakow znalazł w nim odosobnioną, rozpadającą się
chatę. Mieszkała w niej rodzina biednego pracownika gospodarstwa rolnego. Chata
miała tylko jedno pomieszczenie, w którym była część mieszkalna, chlew, kuchnia
i część sypialna za zasłoną, za którą skrywała się jego przestraszona, stara i bardzo
korpulentna żona. Z jakiegoś powodu natychmiast nazwano ją „cioteczką Jelią”.
Zaprosiliśmy ją, żeby zjadła z nami obiad, ale odmówiła, cały czas siedząc w swojej
kryjówce. Po mroźnym dniu, syci i wykończeni, zrobiliśmy się śpiący. Lesza
Rybakow natychmiast zasnął. Był w tym wyjątkowo dobry, mógł kimać w każdych
warunkach, a gdy się budził, natychmiast był rześki. Kłastin i ja też byliśmy senni,
ale kapitan Klimow, gdy skończył pisać swój raport polityczny, wstał, włożył płaszcz
i powiedział:
– Idę sprawdzić, jak ludzie przygotowali się do nocy. Sprawdzę warty. Prześpijcie
się, rano czeka nas ciężka walka.
To był cały Klimow, troskliwy, serdeczny i bezinteresowny człowiek.
Spokój jednak nie trwał długo. Za oknem usłyszeliśmy warkot motocykla i jeden
z oficerów łącznościowych, Sierioża Sałtykow, z wielkim hukiem i cały w śniegu
wpadł do chaty. Teatralnym gestem rzucił na stół przesyłkę, mówiąc:
– Przeczytajcie swoje rozkazy, kombacie, i spieszcie się!
Rybakow zmiótł ze stołu resztki jedzenia i rozłożył mapę. Kombat otworzył
przesyłkę i przeczytał rozkaz na głos.
– Czy mam coś przekazać kombrigowi? – zapytał Sałtykow niecierpliwie.
– Nic. Zadanie jest jasne – odpowiedział Kłastin.
– Adieu! – Sałtykow zniknął z takim samym hałasem, z jakim przyjechał.
Czytając rozkaz, kombat zrozumiał, że najtrudniejszą jego częścią będzie dotarcie
do północno-zachodnich przedmieść Adony w wyznaczonym czasie. Nie można
zboczyć z drogi, co oznaczało, że potrzebny będzie dobry przewodnik. Rybakow
został wyznaczony do tego zadania, ale niespodziewanie zaprotestował:
– Dlaczego znowu ja? Czy dowódca kompanii nie może doprowadzić na miejsce
swoich czołgów?
– Lesza, on zdoła to zrobić, ale nie możemy teraz ryzykować. Smoljakow jest
rozsądnym oficerem, ale nie znamy go tak dobrze, a ty przejechałeś wszystkie drogi
od Stalingradu. Jesteś dobry w jeździe według mapy i w terenie – po prostu mu
pomóż – powiedział Kłastin i starał się przekonać Rybakowa, który nadal oponował.
Dyskusję szybko zakończył komisarz Klimow:
– Lesza, uspokój się, pojadę z tobą.
Taką to niesamowitą zdolność do rozwiązywania problemów miał ten człowiek,
który jednym słowem czy zdaniem rozładowywał napięcie, rozwiewał wątpliwości
i wzbudzał zaufanie.
Wzmocniona kompania Smoljakowa, razem z Klimowem i Rybakowem, zniknęła
w ciemnościach, wyruszając w swój trudny marsz. Przenikliwie zimny wiatr tworzył
zaspy, a księżyc skrył się za niskimi chmurami. Czołgi jechały na wyczucie przez
bezdroża, starając się nie zboczyć z kursu. Kombat ze swoim sztabem i rezerwami
podążał za nimi, weryfikując drogę z mapą.
Gdy obudziłem się następnego ranka, usłyszałem wyraźne larum i pojękiwania zza
zasłony, za którą spała cioteczka Jelia. Jednym z dowódców czołgów był
Aleksaszyn, muskularny i niski facet. Jakiś czas po zdobyciu Adony, zapytałem go:
– Coś ty z nią robił? Przecież ona była taka brzydka!
– O nie, w nocy ujdzie! – odpowiedział i szczerze się uśmialiśmy.
*
Niemcy najwyraźniej nie sądzili, że zaatakujemy nocą przy tak złej pogodzie, spali
więc jak dzieci. Wczesnym rankiem 1 lutego bataliony dotarły do Adony i były
gotowe do natarcia. W mieście panowała cisza, słychać było tylko pianie kogutów
i szczekanie psów. Od czasu do czasu na niebie pojawiały się race świetlne.
Dowódca i sztab podążający za 3. batalionem drogą z Dunapentele do Adony,
otrzymali wiadomość, że bataliony dotarły na wyznaczone pozycje i są gotowe do
szturmu, co ucieszyło kombriga. Zwiadowcy także zdali raport z sytuacji.
– Garnizon jest mały – raportowali. – Nie ma wielu czołgów i wygląda na to, że
Niemcy się nas nie spodziewają.
O piątej rano pułk artylerii przeciwlotniczej przyłączony do brygady otworzył
ogień do celów naziemnych, po czym brygada rozpoczęła atak. Setki pocisków
przecięły powietrze, kierując się w stronę zaskoczonych Niemców. Wywiązały się
zacięte walki uliczne. Walka w nocy jest zawsze bardzo trudna, zwłaszcza
w zabudowie miejskiej. Nieprzyjaciel skoncentrował swoje główne siły
w południowej części miasta. 3. batalion wraz z piechotą prawie natychmiast
natknął się na dobrze przygotowaną linię stanowisk ogniowych, co spowolniło
marsz. Na jednej z dróg kompania Wasadzego dostała się pod potężny ogień
krzyżowy. Dwa czołgi zostały trafione jeden po drugim i kompania została tylko
z pięcioma sprawnymi maszynami. Od lewej strony atakowała również kompania
starszego porucznika Mochowa. Obrona przeciwnika była w tym miejscu słabsza
i kompania z powodzeniem przebiła się do miasta, włączając się w walki uliczne.
Poprzez wąskie ulice czołgiści parli w kierunku południowo-zachodnich
przedmieść Adony.
Nasz batalion posuwał się naprzód z jeszcze większym powodzeniem. Nasza
obecność w północno-zachodniej części miasta było nieprzyjemnym zaskoczeniem
dla nieprzyjaciela. Batalion ustawił się w szyku. Przeprowadziliśmy szybki atak
i o świcie byliśmy już w centrum miasta. To przesądziło o wyniku całego starcia,
opór przeciwnika się załamał. Niemcy zaczęli się wycofywać drogą prowadzącą na
północny zachód od miasta. Nie udało nam się zablokować drogi ich odwrotu, ale
Adony zostało zdobyte i kombrig otrzymał rozkazy zorganizowania obrony
w mieście. Czołgi i działa samobieżne ustawiono na pozycjach, a piechota
rozmieściła się wzdłuż linii obrony. Ulice były ciche i opustoszałe, mieszkańcy ukryli
się w swoich domach i nie wychodzili. Dowódcy brygady i batalionów sprawdzili
stanowiska na pierwszej linii i, wystawiwszy posterunki, pozwolili czołgistom oraz
piechocie nieco odpocząć.
Po południu dwóch nastolatków – dzieci właściciela – przybiegło do domu,
w którym ulokował się sztab. Powiedzieli nam, że widzieli potężną kolumnę czołgów
i piechoty przemieszczającą się z lasów na północny zachód od Adony. Kłastin nie
od razu uwierzył chłopcom, ale nagły odgłos strzałów potwierdził ich słowa.
Zwiadowcy brygady i batalionów przeoczyli to zgrupowanie i niemieckie
kontrnatarcie zaskoczyło nasze oddziały. Załogi musiały wskoczyć do swoich
czołgów pod ostrzałem i natychmiast podjąć walkę. Miasto się obudziło, z każdej
strony padały strzały. Strzelali również Niemcy i Madziarzy, którzy ukrywali się
w domach i na strychach, starając się wesprzeć kontrnatarcie swoich czołgistów.
Ubierając się w biegu, wyskoczyliśmy z domu i z trudem dotarliśmy do czołgu
kombata. Biegliśmy krótkimi skokami jak szaleni, padaliśmy, znów się zrywaliśmy
i pędziliśmy dalej. Kłastin i Rybakow zdołali wśliznąć się do swoich czołgów.
Partorg[59] Klimow i ja staliśmy w pobliżu chaty, usiłując zorientować się, z jakiego
kierunku przeciwnik nas ostrzeliwuje. Miałem na sobie angielski prochowiec bez
dystynkcji, podczas gdy zampolit – stary czołgista – zawsze nosił skórzaną kurtkę
i wysłużony hełmofon. Zapewne dlatego snajper wziął go na muszkę. Na ułamek
sekundy zobaczyłem pocisk smugowy i w tym samym momencie komisarz został
trafiony w brzuch. Pocisk przeszył go na wylot, wyrywając sporą dziurę w plecach.
Klimow jęknął i upadł. Razem z Sidołakiem z trudem podnieśliśmy go i położyliśmy
na pancerzu przedziału silnikowego. Ranny był przytomny, cedził słowa przez
zaciśnięte zęby:
– Kiepsko... wszystko w środku pali... boli. – Nastąpiła krótka przerwa. –
Wygląda, że to koniec. Proszę tylko o jedno, mam dwóch synów, znajdźcie ich
i zaopiekujcie się nimi.
Muszę przyznać, że postąpiliśmy jak kanalie. Nie mieliśmy adresu Klimowa i po
wojnie nawet nie zadaliśmy sobie trudu, żeby ustalić go w archiwach brygady, żeby
chociaż napisać list do jego synów. Wiem, że nie przynosi nam to zaszczytu.
Komisarz stracił przytomność. Kolesniczenko opatrzył mu ranę bandażem, który
natychmiast przesiąkł krwią. Stałem nad ciałem komisarza, leżącym na przedziale
silnikowym, i nie zauważyłem, że działonowy zaczął obracać armatę do tyłu, aby
odpowiadać ogniem w czasie odwrotu. Żeby mnie nie uderzył, złapałem się lufy
i uwiesiłem się na niej, zwisając nad ziemią. Pamiętam, że bałem się, że się puszczę
i zostanę przejechany przez czołg. Pozostali zaczęli walić w wieżę i maszyna się
zatrzymała. Załoga w środku zrozumiała, co się dzieje, odwróciła działo z powrotem
i znów byłem na tyle czołgu.
Tymczasem batalion znalazł się w krytycznej sytuacji. Nieprzyjaciel przełamał
linię obrony i przesuwał się naprzód w kierunku centrum miasta. Wycofywaliśmy
się, ciągle odpowiadając ogniem. Batalion Otroszenkowa włączył się do walki,
zapewniając nam osłonę podczas odwrotu, ale też nie zdołał powstrzymać
przeciwnika. Wieczorem brygady nie było już w Adony i zostaliśmy rozmieszczeni
w lesie na południe od miasta. Straciliśmy dwa czołgi i trzy działa samobieżne.
Pochowaliśmy zabitych, a rannych wysłaliśmy na tyły.
Po przybyciu 110. Brygady Pancernej zdołaliśmy wyprzeć Niemców z miasta
i zająć pozycje obronne. Pozostałości sił nieprzyjaciela wycofały się na północny
zachód w kierunku Besnyõ. W czasie walk o Adony brygada straciła w sumie
osiem czołgów i cztery działa samobieżne SU-76. Po tej gorzkiej lekcji dowództwo
brygady zorganizowało sprawniejszy rekonesans na północnym i północno-
zachodnim odcinku, a kombrig rozkazał kombatowi piechoty, kapitanowi
Jakowlewowi, przeprowadzić wypad na tereny, których pierwotnie broniła brygada.
W czasie wykonywania rozkazu żołnierze zobaczyli straszną scenę na północno-
zachodnich przedmieściach. Czołg starszego porucznika Pisarewa stał opuszczony
w bocznej uliczce, podziurawiony i spalony. W pobliżu był zniszczony Tygrys,
a trochę dalej rozbite działo przeciwpancerne. W sąsiednim budynku znaleźli zwłoki
Pisarewa. Rany na ciele świadczyły wyraźnie, że przed śmiercią był torturowany...
2 lutego brygada zabrała się za umacnianie obrony w mieście i naprawę
uszkodzonych maszyn. Pozostały czas zajęło grzebanie poległych towarzyszy. 3.
batalion przekazał nam swoje ocalałe czołgi i został przeniesiony do rezerwy.
Przybył starszy porucznik Dimitrij Denisowicz Jurow, partorg batalionu mechaników
Akademii Wojsk Pancernych i Zmechanizowanych[60], żeby objąć
stanowiska zampolita.
Pod koniec dnia brygada dostała rozkaz podążania za 110. Brygadą Pancerną.
Wyruszyliśmy nocą, a rano dotarliśmy do skrzyżowania półtora kilometra na północ
od Solgathaz, gdzie zorganizowaliśmy linię obrony. Byliśmy tam przez mniej więcej
dwa dni, likwidując niewielkie oddziały maruderów. Ruszyliśmy dalej 4 lutego
i jechaliśmy w kierunku zachodnich obrzeży Sárosd, gdzie kombrig otrzymał rozkaz
marszu w kierunku Deritz i zdobycia miasta Aba uderzeniem z północnego
wschodu. 5 lutego, po otrzymaniu wsparcia piechoty i artylerii, brygada
zaatakowała. Nieprzyjaciel stawiał opór na niektórych odcinkach obrony, a gdy
zbliżaliśmy się do Deritz Niemcy rozpoczęli intensywny ostrzał z czołgów i artylerii,
ale Kłastin pewnie poprowadził swój batalion naprzód, odpowiadając ogniem.
Zdobyliśmy Deritz bez większych problemów. Nieprzyjaciel wycofał się do Aba,
straciwszy dwa czołgi, dwa działa i kilka tuzinów żołnierzy piechoty. Przejęliśmy
miasto przed końcem dnia.
Siły naszej brygady oraz piechoty były na wyczerpaniu. Mieliśmy mniej niż stu
zdolnych do walki żołnierzy w każdym z pułków piechoty i niewiele sprawnych
czołgów. Mimo to rankiem 6 lutego brygada ruszyła w kierunku Felsõ-Szentihvan
wspólnie ze zdziesiątkowanymi jednostkami 200. Pułku Strzelców. Nasze
wielokrotne ataki na wrogie punkty oporu zakończyły się porażką. Piechota ponosiła
ciężkie straty, żołnierze przywarli do ziemi i nie szli dalej, czołgi również się
zatrzymały, a jedno z dział SU-76 zostało zniszczone. Musieliśmy zrezygnować
z planu natarcia na tym kierunku.
Kombrig rozkazał dowódcy 2. batalionu czołgów przekazać ocalałe cztery SU-76
do 1. batalionu, po czym przenieść go do rezerwy. Nasz batalion liczył teraz sześć
czołgów oraz cztery SU-76, a tej samej nocy z naprawy wróciły jeszcze trzy czołgi.
Kapitan Kłastin rozchorował się, a kombrig rozkazał mi przejść pod dowództwo 200.
Pułku Strzelców i 7 lutego ruszyć z pułkiem w kierunku Felsõ-Bodajkator.
Zbliżając się do Felsõ, wpadliśmy pod nieprzyjacielski ogień. Piechota się okopała,
a czołgi znalazły osłonę, podczas gdy dowódca pułku – młody, wysoki i szczupły
major – wysłał przodem swoich zwiadowców. Szybko donieśli, że pułk piechoty,
wzmocniony piętnastoma czołgami, zajął stację Bodajkator i ulokował się w lasku
pół kilometra na południowy zachód od Felsõ-Szentihvan. Na ich linii obrony
stacjonowało również sześć baterii dział, które były solidnie okopane i umocnione na
stanowiskach. Było jasne, że siłami, które mieliśmy do dyspozycji, niemożliwe będzie
przebicie się przez tę linię. Dowódca zamyślił się przez chwilę, po czym krzyknął:
– To koniec! Natarcie się skończyło. Okopać się, umocnić pozycje i przygotować
się na odparcie ataku przeciwnika.
Sztab i dowódca urządzili się na stacji Felsõ, a major zażądał, żebym do nich
dołączył. Wykazał się niezwykłą gościnnością: jego ordynans szybko nakrył do stołu,
łyknęliśmy wódki i zakąsiliśmy zimną słoniną. Szef sztabu pułku rozłożył mapę na
stole i nakreślił sytuację. Dowódca położył się na rozkładanym łóżku, wydając
rozkazy łącznościowcom. Wkrótce zorganizowano łączność i major zameldował
o sytuacji komdiwowi, wyjaśniając, że natarcie dostępnymi siłami jest niemożliwe.
W odpowiedzi usłyszał potok przekleństw. Dowódca odsunął od ucha słuchawkę,
tak że wszyscy słyszeli kwiecisty język generała. Gdy już skończył rzucać
przekleństwami, komdiw rozkazał:
– Natychmiast atakować! Zniszczyć nieprzyjaciela i kontynuować ofensywę.
Zameldujcie się, gdy wykonacie rozkaz.
– Tak jest! – odpowiedział major potulnie, ale był wzburzony. Zadumał się,
wykonał kilka krążeń ramionami i znów rzucił się na rozkładane łóżko, starając
się uspokoić.
– Jakie rozkazy? – zapytał szef sztabu.
– Żadnych! Usiądźcie i zabawcie się – gniewnie mruknął major.
Byłem przerażony, dowódca dostał rozkaz ataku, ale najzwyczajniej w świecie
leżał sobie i nie wydawał żadnych poleceń. Nie mogłem dłużej się powstrzymać,
podszedłem do dowódcy i zapytałem:
– Towarzyszu majorze, proszę o pozwolenie na przygotowanie czołgów
do natarcia.
– A więc wy też chcecie zginąć – powiedział major z sarkazmem. – Wydałem
swoje rozkazy, wykonać! – Po chwili dodał: – Słuchajcie, kapitanie, ile macie
czołgów? Dziesięć z działami samobieżnymi, a nieprzyjaciel ma piętnaście. Jakie?
Tygrysy i Pantery oraz dodatkowo trzydzieści dział i pułk piechoty do obrony. A ja
mam tylko osiemdziesięciu sześciu strzelców i dwa czterdziestopięciomilimetrowe
działa. Mimo to mamy atakować?! – skończył z goryczą i milczał przez chwilę.
– To nie ma znaczenia, kapitanie, jakoś się wykaraskamy z tych kłopotów. Tych,
którym sprzyja Bóg, nikt nie skrzywdzi – dodał.
Po godzinie zadzwonił telefon. Dowódca podniósł słuchawkę.
– Słucham... tak jest. Piechota jest gotowa do natarcia, czołgi zajęły pozycje na
liniach wyjściowych i zaatakujemy za kilka minut. Dobrze... Zamelduję się.
Ci, którzy stali obok, patrzyli na niego z lękiem. Wiedzieli, że igra z ogniem, ale
major znów położył się na łóżku. Z grubsza dwadzieścia minut później ponownie
zadzwonił do komdiwa i zameldował:
– Towarzyszu generale! Piechota naciera, wspierana przez czołgi. Nieprzyjaciel
stawia zacięty opór i prowadzi intensywny ostrzał z lasu położonego pół kilometra na
południowy zachód od stacji Felsõ-Szentihvan.
– Wspaniale! Wzmocnić natarcie, szturmujcie z większym zapałem. Informujcie
mnie!
Godzinę później major meldował:
– Towarzyszu generale! Pułk doszedł do linii na południowy zachód od stacji
Bodajkator, las jest na południowy zachód. Piechota zwolniła, przywarła do ziemi
i ciągle walczy.
Generał, niezadowolony z takiego „rozwoju wydarzeń”, rozkazał:
– Wytrzymać, majorze! Przegrupować się i kontynuować natarcie. Przyjadę
do was.
– To niemożliwe, towarzyszu generale! Jesteśmy pod ciężkim ostrzałem.
Wszystkie drogi i teren pomiędzy naszą i waszą pozycją jest odkryty, łatwo
was namierzą.
– Dobrze, działajcie z większą determinacją!
Po czterdziestu minutach znów meldował:
– Towarzyszu generale! Nieprzyjacielski pułk piechoty wspierany przez
piętnaście czołgów kontratakuje. Pułk wycofał się na linię wyjściową, ale
odpowiada ogniem. Odpieramy przeciwnika z wielkim trudem.
W tym momencie generał zaczął krzyczeć:
– Bezużyteczne sukinsyny! Przejmuję dowodzenie, zajmę się tym, gdy dojadę!
Teraz major wyraźnie się zmartwił. Natychmiast rozkazał piechocie i czołgom
przygotować się do ataku. Wkrótce przybył generał swoim Willysem, w rozpiętym
trenczu i karakułowej czapce.
– Gdzie są leje po pociskach i gdzie jest ta nawała artyleryjska? –
zapytał jadowicie.
– Wszędzie dookoła – powiedział major, wskazując okolicę.
Jak na zawołanie nieprzyjacielska artyleria zaczęła ostrzał. Potężne eksplozje
zaczęły wstrząsać ziemią i zmusiły generała do schronienia się w okopie.
– Przestańcie się wydurniać i robić mnie w konia! Wydać pułkowi rozkaz do
ataku! – krzyczał komdiw.
Piechota się zerwała. Szczupła linia ludzi, prowadzona przez dowódców baterii,
kompanii i plutonu, zaatakowała z ledwo słyszalnym „Hurra”. Czołgi ruszyły
w kierunku lasu, wyprzedzając piechotę. Niemcy pozwolili zbliżyć się atakującym,
po czym artyleria, czołgi i piechota otworzyły ogień z bliska.
W tym momencie surowy generał uświadomił sobie siłę przeciwnika. Wskoczył
do okopu opuszczonego przez piechurów, od czasu do czasu wystawiał głowę
i obserwował natarcie. Ponieważ piechota nie zdołała dojść do linii obrony wroga
i poniosła ciężkie straty, żołnierze padli na ziemię. Czołgi i działa samobieżne też
stanęły. Prowadzący czołg się palił, w płomieniach stały także dwa działa. Atak
utknął w niebezpiecznym, martwym punkcie. Piechurzy zaczęli się wycofywać,
ciągnąc rannych towarzyszy na płachtach brezentu. Pułk piechoty poniósł poważne
straty. Młody major stał skamieniały i śmiertelnie blady, obserwując pozostałości
pułku, widząc, jak tak drogi mu pułk umiera z powodu głupoty komdiwa.
Rozumiałem, że oszukując generała, ryzykował swoje życie, żeby ocalić ludzi.
Dobrze wiedział, jaki byłby wynik starcia.
Tylko szczęście ocaliło resztę pułku i batalion czołgów przed całkowitą zagładą.
Gdyby nieprzyjaciel przeprowadził kontratak, nawet gorliwy komdiw byłby
w niebezpieczeństwie. Przeciwnik nie był już jednak tak silny, jego żołnierze
najwyraźniej byli wyczerpani i unikali bezpośredniego starcia. Nie czekając na
powrót całego pułku, generał wygramolił się z okopu, wsiadł do jeepa i szybko
odjechał, nawet nie pożegnał się z dowódcą.
– Tak to już jest – powiedział z goryczą major, spoglądając na odjeżdżającego
komdiwa. – Chciałem uratować ludzi. Nie udało się.
Zapadły ciemności skrywające okropieństwa i hańbę ataku, do którego doszło po
prostu z powodu kaprysu małego despoty. W nocy oszacowano straty, przyniesiono
i pogrzebano zabitych, a rannych wysłano do szpitala. Dowódca rozkazał wydać
kolację. Zwykłe przekąski pojawiły się na stole, napełniliśmy nasze kubki wódką
i major powiedział bezbarwnie i ze złamanym sercem:
– Za tych, co polegli niewinnie i daremnie. Niech pamięta o nich ten, który nie
posłuchał głosu rozsądku, wysyłając ich na nieuniknioną i bezsensowną śmierć!
Wszyscy wypili w milczeniu.
*
Rankiem 9 lutego brygada dostała rozkaz przekazania swojego sektora obrony
68. Dywizji Piechoty i wymarszu w rejon Csongrád, gdzie zostaliśmy przez kilka dni.
Ludzie doprowadzili siebie i swoje maszyny do jako takiego porządku. Z naprawy
wróciło pięć czołgów. Na odprawie oficerów sztabu, kombatów i ich zastępców
kombrig podsumował dotychczasowe walki i szczególną uwagę zwrócił na straty,
które były bardzo poważne: dwadzieścia siedem czołgów i dziesięć dział
samobieżnych zostało zniszczonych. Straty nieprzyjaciela były porównywalne.
Rozdział 15
ZNÓW W AKCJI
KONIEC WOJNY
PO ZWYCIĘSTWIE
*
Wkrótce przeniesiono nas do Mering. Zakwaterowano mnie w domu bogatego
bawarskiego rolnika. Dom miał dwa poziomy, sypialnie znajdowały się na piętrze,
duża kuchnia i jadalnia na parterze, a obora i chlew stały tuż obok. Rolnik hodował
kury, miał dwadzieścia krów, około piętnastu świń, a całe gospodarstwo prowadził
wraz żoną i dwoma córkami, z których jedna miała zaledwie siedemnaście, a druga
dziewiętnaście lat. W czasie wojny rolnik miał pracowników przymusowych,
jeńców, ale po przybyciu naszych wojsk wyjechali, zabierając z sobą jedzenie.
Muszę przyznać, że byłem zdumiony sposobem organizacji pracy
w gospodarstwie. Po raz pierwszy w życiu widziałem stanowisko do dojenia krów,
coś, czego nie widziałem u nas w kraju przez następnych piętnaście lat. Była tam
rura do odprowadzania mleka, wirówka, maselnica i lodówka. Technologicznie
ludzie ci wyprzedzali nas o całą generację, było to jasne nie tylko dla mnie, ale i dla
innych żołnierzy pochodzących ze wsi.
Początkowo nie prowadziliśmy żadnych ćwiczeń czy szkoleń, więc mieliśmy
mnóstwo czasu dla siebie. Żołnierze chodzili po okolicy, przyglądali się i uczyli, robili
szkice różnych rzeczy i obmyślali, co mogłoby sprawdzić się w ich gospodarstwach
po powrocie do domu. Oczywiście był też element zazdrości i niektórzy z nich
z pewnością zaczęli wątpić w sprawiedliwość naszego systemu społecznego.
Kontrpropaganda głosiła, że „przygotowywaliśmy się do wojny i nie mieliśmy
czasu...” i tak dalej, tak dalej, ale osiemnaście milionów ludzi, którzy na własne oczy
widzieli poziom życia za granicą, po powrocie z wojny nie mogło już patrzeć na
swoje życie w dawny sposób.
Pod koniec wojny wybuchła „gorączka łupów”, chociaż młodszych żołnierzy
bardziej interesowało wino, które kradli z różnych piwnic. W moim batalionie było
około czterdziestu zdobycznych ciężarówek załadowanych wszelkimi dobrami:
odzieżą, jedzeniem i tego typu rzeczami. Sam miałem trzy samochody na swój
własny użytek: Forda oraz angielski i niemiecki samochód z silnikiem Diesla, które
zarekwirowałem właścicielowi gospodarstwa.
Sarkisian nadal dowodził 2. batalionem. Uważałem go za kiepskiego dowódcę
i łachudrę. Walczył od lata 1942 roku i w sierpniu tegoż roku zaginął. Został
uwolniony z niewoli w Rumunii w 1944 roku. Po przesłuchaniu przywrócono go do
służby z tym samym stopniem wojskowym. Wrócił do brygady jako zastępca
dowódcy 3. batalionu czołgów, dopiero później został dowódcą 2. batalionu.
Sarkisian nie opowiadał o swoim pobycie w niewoli, ale dziesięć lat później, gdy
awansowano go na podpułkownika i gdy został zastępcą dowódcy pułku,
aresztowano go i postawiono przed sądem. Dostał dziesięć lub dwadzieścia lat
więzienia za kolaborację z Niemcami.
Czunichin powiedział mi, że Sarkisian przychodził do niego i skarżył się na mnie.
– Cały czas chwalicie Briuchowa, ale on też ma samochody, kradzione!
– Pokażcie mi gdzie.
Próbował je wskazać, ale za każdym razem ukrywałem je w innym miejscu i nikt
nie mógł ich znaleźć. Sarkisian cały czas na mnie donosił. Pewnego razu kombrig
odpowiedział:
– Dlaczego cały czas kłamiesz, że Briuchow ma samochody, ty sukinsynu? Nie
ma żadnego!
– Ma, ale cały czas gdzieś je ukrywa!
Mniej więcej dwa miesiące po zakończeniu wojny zdecydowałem o budowie
stałej siedziby dla batalionu. Wybrałem miejsce położone trzy kilometry od Mering,
zebrałem zespół byłych cieśli i stolarzy i przydzieliłem im zadania. Wymieniałem się
z Niemcami: za część zapasów żywności dostałem materiały budowlane, łóżka,
pościele i koce.
Budowę miasteczka całkiem szybko ukończono. Postawiliśmy koszary dla
każdego plutonu, „salę Lenina”[65] (wyglądała jak wieża Kremla) i inne budynki
zbudowane z drewna. Kombrig, który przyjechał i wszytko obejrzał, później stawiał
miasteczko jako przykład pozostałym dowódcom batalionów.
Gdy miasteczko było gotowe, batalion wykonał trzykilometrowy marsz do nowej
siedziby. Szef wydziału politycznego Niegruł też w nim uczestniczył. Wsiedliśmy do
naszych maszyn i żona gospodarza oraz obie jego córki przyszły nas pożegnać
(gospodarz nie wyszedł z domu). Gospodyni była cała we łzach i nie mogła przestać
szlochać. Komisarz zapytał:
– Dlaczego ona płacze?
Nie miałem pojęcia, ale Wasia Sielifanow powiedział:
– Towarzyszu pułkowniku, najwyraźniej żal jej, że wyjeżdżamy.
Niegruł był tym zdumiony, jeszcze wczoraj byliśmy śmiertelnymi wrogami, a teraz
tak dobrze się poznaliśmy, że płaczą z powodu naszego wyjazdu. Później na
konferencjach opowiadał o stosunkach z miejscową ludnością i o tym, jak należy je
budować. Za przykład podawał wspomnianą sytuację. Nazywał to
„sposobem Briuchowa”.
Jednak gdy zadomowiliśmy się w naszej nowej siedzibie, poprosiłem Wasię, żeby
powiedział mi prawdę.
– Słuchaj, powiedz mi, dlaczego ona tak szczerze płakała.
– Towarzyszu kombacie, po prostu dlatego, że ukradłem jej formy do pieczenia!
I żeby zakończyć temat łupów, przytoczę co powiedział mi raz sam kombrig
Czunichin:
– Wasia, pożycz mi na jakiś czas swojego szefa sztabu Saszę Czaszegorowa.
Moja żona i dwoje dzieci są teraz w Moskwie. Chcę ich odwiedzić i, jeśli dostanę
zgodę, on ich tutaj przywiezie.
– Oczywiście, niech jedzie – powiedziałem.
Później kierowca powiedział mi, że samochód był załadowany drogą zastawą,
sztućcami i meblami. Gdy dotarli do domu kombriga, rozładowali samochód,
wszystko sprzedali i wrócili. To działo się na poziomie dowództwa brygady, a co
mogli robić oficerowie wyższych rang?
*
Mniej więcej w tym czasie dostałem rozkaz opisania historii walk brygady. Szef
wydziału politycznego korpusu, Szeleg, był obecny na spotkaniu poświęconym temu
tematowi. Szef sztabu podpułkownik Dudin był dobrym mówcą. Przygotował
sprawozdanie i opowiadał o historii brygady od momentu jej sformowania
w Moskwie w 1942 roku, aż do końca wojny. Na zakończenie, gdy podsumował
straty po obydwu stronach, zaryzykował kiepski dowcip.
– Gdybym opierał dane o stratach przeciwnika na podstawie raportów
dowódców Briuchowa, Sarkisiana, Otroszenkowa i Moskowiczenki, stwierdziłbym,
że brygada zniszczyła nie mniej niż połowę niemieckiej armii. Dlatego muszę
podzielić podane przez nich liczby przez dwa, zanim wyślę je do korpusu. Mam
nadzieję, że to samo zrobiono tam wyżej.
Faktycznie liczby, które podawaliśmy w raportach były wymyślone. Początkowo
tylko zniszczone czołgi były liczone mniej lub bardziej precyzyjnie, ale poczynając od
końca 1943 aż do początku 1945 roku, wszystko liczono już dokładnie. Po spotkaniu
poleciłem zorganizować badania w całym batalionie i dać żołnierzom dzień na
opisanie swoich najlepiej zapamiętanych wspomnień wojennych. Każdy dostał
papier i ołówek i wszyscy przez cały dzień pisali. Sam także spisałem swoją część,
pozostali oficerowie zrobili to samo. Wieczorem piechurzy i sierżanci, którzy brali
razem ze mną udział w walkach, przychodzili do mnie jeden po drugim i pytali, czy
mógłbym też coś dla nich napisać.
– Walczyliśmy ramię w ramię, wszystko, co spisałeś, spisz też dla mnie.
Później zebraliśmy wszystkie notatki i przekazaliśmy je do dowództwa brygady.
Niestety nie wiem, dokąd potem trafiły.
W czerwcu 1945 roku wreszcie pojechałem do domu na urlop. Poleciłem mojemu
kwatermistrzowi Wasi Sielifanowowi wybrać sześć długości materiału na ubrania –
po jednej dla każdej z moich sióstr. Znalazł materiał w różnych kolorach, każdego
wziął półtora metra długości, zakładając, że moje siostry są tak niewysokie jak ja,
chociaż w rzeczywistości były bardziej dorodne, każda z nich ważyła około
osiemdziesięciu, stu kilogramów. Oczywiście dzisiaj taka długość materiału
wystarczyłaby na całą sukienkę, ale wówczas należało zakrywać kolana, więc
nadawała się tylko na bluzki.
Przyjechaliśmy na dworzec kolejowy w Wiedniu. Nie odjeżdżał żaden pociąg i na
dworcu było mnóstwo ludzi. Wszyscy żołnierze z 3. Frontu Ukraińskiego czekali na
transport, jedni jechali na urlop, inni zostali zdemobilizowani, a pozostali dostali nowe
przydziały. Wyglądało to jak obóz cygański. Petro dźwigał na ramionach świńską
nogę, wieźliśmy też gąsior wina. Jednak po całym dniu spędzonym na dworcu
zrozumieliśmy, że nie ma szans na wyjazd. Poszliśmy więc spędzić noc z jakimiś
panienkami. W tym czasie w mieście brakowało żywności i, chociaż ZSRR
zorganizował pomoc żywnościową, nie wystarczało jej dla wszystkich. Z głodu
dziewczyny robiły wszystko, żeby zarobić na życie i zawsze mnóstwo panienek
kręciło się wokół obozów wojskowych.
W nocy opróżniliśmy pół gąsiora, ale nie napoczęliśmy szynki. Najpierw zjedliśmy
łatwo psującą się żywność. Następnego ranka dziewczyny pomogły nam wrócić na
dworzec i dowiedzieliśmy się, że za chwilę odjeżdża pociąg towarowy do
Budapesztu. Słowianie przypuścili szturm na wagony towarowe. Rozgrywały się
sceny jak z porewolucyjnych filmów, w których pokazywano ludzi zdobywających
pociągi. Z dużym trudem wsiedliśmy, ale pociąg nie ruszał. Pewien raczej gorliwy
pilot przystawił pistolet pod nos maszyniście i ten zrozumiał, że lepiej nie zwlekać.
Połączył wagony i ruszył.
Sytuacja w stolicy Węgier nie była lepsza. Ludzie czekali na dworcu od kilku dni
bez widoków na wyjazd. Nie było rozkładu jazdy, tak jak i nie było pociągów.
Usadowiliśmy się w kącie i wykończyliśmy wino, przynajmniej nie musieliśmy już
targać gąsiora. Wtedy usłyszeliśmy plotkę, że na drugim brzegu Dunaju stoi pociąg
towarowy, który zmierza do Bukaresztu. Cały tłum ludzi podniósł się jednocześnie
i popędził przez rzekę przez zniszczony wybuchem most (po tymczasowej
nawierzchni z desek). Dzięki Bogu, że opróżniliśmy gąsior, nie musieliśmy niczego
dźwigać! Zdołaliśmy wsiąść do pociągu towarowego, ale znów skład nie ruszał. No
cóż... już wiedzieliśmy, jak rozwiązać ten problem – pistolet pod nos maszynisty
i jazda!
Pociągi elektryczne, nazywane „pospiesznymi”, kursowały z Bukaresztu do
przygranicznego dworca w Czop. Przepuściliśmy kilka z nich, bo w żadnym nie było
już miejsca, ale składy zaczęły częściej kursować i w końcu bezpiecznie dotarliśmy
do Czop.
Żołnierze-krajanie powitali nas okrzykiem: „Mateczka Rosja!”. Znajome twarze
i znajomy język, to był przyjemny widok. Żołnierze kierowali się prosto do stojących
na placu dworcowym straganów, na których było mnóstwo przekąsek i wódka.
Z biletami w ręku przepchnęliśmy się do pociągu osobowego do Kijowa.
Gdy ruszyliśmy, zaczęła się uczta! Ze wszystkimi wznosiliśmy toasty: „Za
zwycięstwo!”, „Za lotników!”, „Za czołgistów!”, „Za piechotę!”. Wszyscy byliśmy
młodzi, praktycznie wszyscy mieliśmy mniej niż trzydzieści lat. W pociągu jechali
głównie oficerowie i wielu z nich miało mnóstwo odznaczeń. Wieczorem w pociągu
zabawa trwała w najlepsze.
W jednym z przedziałów jechał pilot w stopniu pułkownika, miał około trzydziestu
lat i podróżował ze swoją dziewczyną. W pewnym momencie wywiązała się zacięta
dyskusja o tym, kto bardziej przyczynił się do zwycięstwa. Oczywiście nie było
zgody. Pułkownik wyciągnął pistolet, ale jego dziewczyna złapała go za rękę,
próbując powstrzymać. Krzyknął na nią: „Ty suko”, złapał za włosy i zaczął bić.
Kilku chłopaków skoczyło na niego, krzycząc: „Ty kanalio, jak śmiesz tak traktować
kobietę!”, i zaczęła się burda. Na miejsce zbiegło się jeszcze więcej pilotów, żeby
pomóc swojemu. Pojawiło się więcej pistoletów wyciągniętych z kabur i zaczęła się
strzelanina. Ostatecznie związano pięciu lotników i wyrzucono ich z pociągu na
peron na następnej stacji kolejowej. Wszyscy byli wykończeni i nad ranem każdy
z pasażerów spał.
W Kijowie czekało na nas jednak specjalne powitanie. Peron został otoczony
przez żołnierzy biura komendanta z odbezpieczoną bronią w rękach. Najwyraźniej
ktoś zdążył już poinformować o nadjeżdżającym „wesołym pociągu”. Pobiegliśmy
do kasy po bilety do Moskwy, ale żadnych już nie było. Znaleźliśmy zawiadowcę
stacji, ale ten tylko powiedział:
– Czekajcie na następny, wszystkich was do niego zapakujemy.
Ale Rosjanie zawsze będą Rosjanami, jeśli jakiś pociąg jedzie w pożądanym
kierunku, zrobią wszystko, żeby się w nim znaleźć! Na jednym z peronów
zauważono pociąg, do którego wsiadali pasażerowie. Ludzie z biletami czekali
w kolejce i wsiadali w zorganizowany sposób. Reszta, w tym i my, podbiegła do
wagonu, stłukła szybę i wspięła się do środka. To samo działo się z pozostałymi
oknami i skończyło się na tym, że wszystkie szyby zostały wybite. Był wielki zgiełk,
mnóstwo krzyków i hałasu. Pociąg miał trzy godziny spóźnienia, ale ostatecznie
odjechał. Tylko konduktor wciąż się skarżył:
– Będę musiał zapłacić za wybite szyby!
– Nie martw się, coś wymyślimy – odpowiedziałem. Zawołałem na wszystkie
strony, a mój głos należał do najdonioślejszych: – Ludzie! Musimy zapłacić
konduktorowi za wybite okna! – po czym przeszedłem się dookoła z czapką.
Zebrałem pieniądze i zaniosłem konduktorowi.
– Masz! Powinno pokryć koszty szkła i nieprzyjemności!
Po kolejnej dobrej zabawie wszyscy spali, tym razem obyło się bez bijatyki.
Pociąg jechał z pełną prędkością, a podmuchy lodowatego wiatru wpadały przez
wybite okna. W Moskwie czekało nas jednak kolejne powitanie, pociąg otoczono
kordonem i wszyscy zostali wylegitymowani.
Zatrzymałem się w mieście przez tydzień. Petro wyjechał do prowincji ałtajskiej,
by zobaczyć się z krewnymi, a ja wysłałem Nikołkę do domu. Miałem własne
sprawy do załatwienia i nie zadałem sobie trudu, żeby spisać jego adres. Nigdy
więcej go nie spotkałem.
*
Wróciłem do brygady w połowie września. W czasie mojej nieobecności
przeniesiono ją do Bruck, miasta położonego około czterdziestu kilometrów od
Wiednia. Batalion stacjonował wówczas w koszarach, a czołgi stały w krytych
betonowych boksach. Znowu zaczęła się rutyna życia w armii, wypełniona
ćwiczeniami i nauką.
Jesienią 1946 roku korpus został wycofany do ojczyzny. Mieliśmy możliwość
zabrania naszych łupów. Wziąłem z sobą dwa samochody, motocykl, dobre łóżko,
marmurowy blat stołu, dwa fotele ze skóry, lustro w ażurowej ramie, kilka skrzynek
chińskiej porcelany i materac wypełniony pierzem.
Batalion stacjonował teraz na Ukrainie w miejscowości Hajsyn w pobliżu
Winnicy. Pietrow szybko znalazł dla mnie pokój na kwaterę blisko miasta, jej
właścicielem był Żyd. Ogólnie mówiąc, miasto nie było przygotowane do przyjęcia
tak dużej liczby żołnierzy. Przed wojną stacjonował tu pułk kawalerii, ale po
koszarach zostały tylko ściany.
Nie można tu było kupić materiałów budowlanych. Mieliśmy problemy nawet ze
zdobyciem desek i zabiliśmy nimi co drugie okno, zapychając je słomą. Piec ledwo
ogrzewał kuchnię i oddział pierwszej pomocy, baraki ogrzewano przez dwie, trzy
godziny w nocy, a kaloryfery były zaledwie ciepłe. Gdy nadeszła zima, w barakach
nie dało się spać. Żołnierze spali na jednym materacu, a drugiego używali jako
przykrycia, rzucając na to płaszcze i koce, starając się trochę rozgrzać. Jak w takich
warunkach można było w ciągu dnia wymagać od nich pełnej koncentracji
w czasie szkolenia?
Miałem świadomość, że korpus został rozwiązany i nikt nie zamierzał dla nas
wyposażać koszar, ale coś trzeba było zrobić, żeby wyrwać ludzi ze zniechęcenia.
Postanowiłem dać im osobisty przykład, jak radzić sobie z trudnościami, i poleciłem,
żeby moje łóżko też wstawiono do baraku. Po wieczornym apelu szedłem do baraku
z żołnierzami, rozbierałem się do bielizny i kładłem do łóżka, przykrywając się
jedynie wełnianym kocem. Oczywiście nie mogłem spać z powodu zimna
i wierciłem się całą noc. Rankiem po pobudce wyskakiwałem z sierżantami na
poranną zaprawę. Gdy już byliśmy na zewnątrz, nacierałem tors śniegiem,
udawałem, że jest mi ciepło i wykonywałem różne ćwiczenia. Oczywiście
oszukiwałem. Po śniadaniu powierzałem szefowi sztabu prowadzenie szkolenia
i szedłem do domu odespać. To był mój sposób na utrzymanie dyscypliny podczas
tygodnia czy dwóch, w czasie których panowały najtęższe mrozy.
W batalionie było czterdziestu ośmiu oficerów i tylko zampolit oraz szef sztabu
byli żonaci, pozostali byli kawalerami. Stacjonowaliśmy tam ponad pół roku i w tym
czasie połowa z nich, jeśli nie więcej, się ożeniła. Nieważne jak zawzięcie uganiały
się za mną miejscowe dziewczyny, ja nie uległem. Wesela były bogate i, mimo że
generalnie brakowało żywności, stoły zwykle było suto zastawione. Jako dowódca
batalionu gościłem na większości wesel, głównie dlatego, że mój ordynans nauczył
się grać na akordeonie, który dostał ode mnie w prezencie, i był on właściwie
jedynym muzykiem na przyjęciach weselnych.
W kwietniu po rozwiązaniu batalionu zostałem przeniesiony do dyspozycji szefa
wydziału personalnego armii. Opuszczając Hajsyn, sprzedałem samochód
i zostawiłem właścicielowi kwatery swoją garderobę oraz dwie skrzynki porcelany,
których nigdy nie otworzyłem. Człowiek ten uparcie namawiał mnie, żebym zostawił
mu cały mój dobytek. Zrobiłem to pod jednym warunkiem: miał dostarczyć żywność
i napoje wszystkim wyjeżdżającym oficerom, niezależnie od kierunku, który obrali.
Poza tym zostawiłem mu też motocykl z poleceniem, żeby go sprzedał i przesłał mi
pieniądze. Nigdy ich nie dostałem. Jakiś czas później poprosiłem znajomą, żeby go
odwiedziła. Napisała mi, że właściciel powiedział, że motocykl skradziono. Do diabła
z tym!
Obijałem się w rezerwie mniej więcej miesiąc, przepijając z kumplami pieniądze
ze sprzedaży samochodu. Wkrótce komisja, która oceniała podania o przyjęcie do
Akademii Wojsk Pancernych i Zmechanizowanych, przysłała mi niezbędne
dokumenty. Wysłałem podanie i przystąpiłem do egzaminów z języka rosyjskiego
i matematyki, które zdałem całkiem dobrze. Dowódca armii Puchow[66] podpisał
moje podanie, ale w czerwcu szef wydziału personalnego wezwał mnie i powiedział,
że dowódca szuka dla siebie adiutanta. Szczerze odmówiłem, oświadczając, że to
stanowisko nie jest dla mnie. Poza tym złożyłem już dokumenty do akademii.
Najwyraźniej zameldował o tym dowódcy, ponieważ ten wezwał mnie na
rozmowę.
– Wiecie co, kapitanie? Wybieram się na inspekcję wojsk. Nie mam adiutanta,
dlatego pojedziecie ze mną. Przyjrzycie się wojskom, to może się wam przydać.
Później, jeśli zechcecie, możecie zostać jako mój adiutant, ponieważ wiem, że
jesteście porządnym człowiekiem. Jeśli nie, wstąpicie do akademii.
Muszę przyznać, że Puchow – arystokrata z urodzenia – był jedynym dowódcą
w armii, którego poznałem, a który nie był członkiem Partii Komunistycznej. Robił
dobre wrażenie i służba z nim była przyjemnością.
Podczas inspekcji celowo zachowywałem się tak, jakbym nie chciał przyjąć tej
posady, ponieważ lepsza byłaby dla kogoś młodszego. Nigdy nie pomagałem mu
włożyć płaszcza, nigdy nie otwierałem drzwi do samochodu i zawsze jako ostatni do
niego wsiadałem.
Dwa tygodnie szybko minęły. Po powrocie dowódca wezwał mnie ponownie.
– Cóż, Briuchow, zmieniliście zdanie?
– Towarzyszu dowódco, nie zmieniłem. Jestem pewien, że chcę studiować i robić
dalszą karierę jako dowódca.
*
Studia w akademii przebiegały dobrze, chociaż czasami było trudno. Na naszym
roku było stu dwudziestu sześciu studentów. Atmosfera była bardzo przyjacielska.
Jako weterani wojenni wszyscy nadal zachowywali się jak towarzysze na froncie,
wspierając się i szanując. Nikt nie przechwalał się medalami, nie było kablowania
i fali. Później okazało się, że z tych stu dwudziestu sześciu ludzi jeden został
marszałkiem[67], czterech awansowało na generałów-lejtnantów, a sześciu dobiło do
stopnia generała-majora.
Cieszyłem się wielkim szacunkiem wśród pozostałych studentów. Byłem
kapitanem akademickiej drużyny narciarskiej, brałem udział w mistrzostwach szkół
wojskowych Wojskowego Okręgu Moskiewskiego. Niespecjalnie przejmowałem się
tą rywalizacją. Przestałem ją lubić już w dzieciństwie.
*
Po promocji na zakończenie studiów wszyscy wyjechali do różnych okręgów
i formacji wojskowych. Miałem prawdziwego pecha, zostałem przydzielony do
radzieckich wojsk okupacyjnych na terenie Niemiec, jako starszy oficer
w dowództwie wydziału operacyjnego 3. Armii Zmechanizowanej.
Zostałem dowódcą 26. Pułku Pancernego. Objąłem jednostkę ze szczerym
pragnieniem doprowadzenia pułku do porządku. Jaki był najlepszy sposób, żeby to
zrobić? Przede wszystkim musiałem działać zgodnie z regulaminem i dlatego
należało wypracować precyzyjne codzienne szkolenie. W rosyjskiej armii rozkład
dnia właściwie nie zmienił się od czasów Suworowa: pobudka, poranna zaprawa
i apel, zmiana warty i ćwiczenia. Wszystko było dokładnie zaplanowane, ale
oznaczało to, że w codziennym rozkładzie nie było czasu na zbiórkę i marsz z koszar
do kantyny czy utrzymywanie sprzętu w odpowiednim stanie. W przeszłości na
wyposażeniu był tylko jeden typ broni – karabin – wystarczyła jedna godzina na jego
wyczyszczenie i odłożenie na stojak. Ale w naszym pułku park czołgów znajdował
się kilometr od koszar. Oznaczało to, że potrzebny był dodatkowy czas na zebranie
żołnierzy w kolumnę, przemarsz do zajezdni i otwarcie parku maszynowego. Gdzie
tu czas na szkolenie? Nie było! Dostosowanie tego rozkładu dnia do nowoczesnych
warunków zajęło mi mnóstwo czasu.
W ciągu roku wprowadziłem następującą zasadę: apele odbywały się teraz
w jednym z osiemnastu miejsc zbiórki ustalonych w regulaminie. W tych warunkach
żołnierze ani razu nie pomyśleli o samowolnym oddalaniu się. Wprowadziłem
comiesięczną ocenę bieżących postępów w szkoleniu, analizowaną z dowódcami
kompanii i batalionów. W końcu udało mi się doprowadzić do sytuacji, że wiedziałem
o wszystkim, co dzieje się w moim pułku. Pod koniec 1956 roku, podczas inspekcji
przeprowadzanej przez Radę Wojskową Armii, mój pułk został oceniony jako
najlepszy w armii. W tamtych czasach kompanie i bataliony czasami dostawały
ocenę „z wyróżnieniem”, ale nie zdobywało się ich na poziomie pułku. Można to
tłumaczyć tym, że aby dostać wyróżnienie, obsada jednostki musiała zdobyć nie
mniej niż siedemdziesiąt pięć procent punktów w każdym z ocenianych elementów,
od musztry do strzelania, a pułk liczył dwa tysiące żołnierzy i dziewięćdziesiąt cztery
czołgi. Zdobycie wyróżnienia w takich warunkach wymagało więc wielkiego
wysiłku. Ale wiosną pułk zdobył wyróżniające oceny we wszystkich
ocenianych kategoriach.
Następnie mianowano mnie dowódcą 59. Gwardyjskiej Dywizji Strzelców
Zmotoryzowanych stacjonującej w Tyraspolu (Mołdawia). Zawsze byłem
w serdecznych stosunkach z szefem okręgu, dowódcą Babajanianem[68].
Zameldowałem mu telefonicznie, że przyjechałem i objąłem stanowisko, i zapytałem,
kiedy powinienem go odwiedzić.
– Dlaczego macie się ze mną spotykać? Przecież was już znam. Sam wkrótce do
was przyjadę – odparł.
Trzy miesiące później przyjechał zobaczyć, jak się zadomowiłem. Dowódcy
dywizji okazywali mu wielki szacunek. Była to jedna z rzadkich okazji, kiedy
dowódcy dywizji zapraszali dowódcę okręgu, żeby ich odwiedził.
Przez trzy lata byłem dowódcą dywizji. W 1968 roku podczas posiedzenia
okręgowej rady wojskowej zostałem zapytany, co myślę o mianowaniu mnie
dowódcą korpusu w Symferopolu (Krym). Bardzo dobrze znałem ten właśnie
korpus, więc nie było powodu, żebym odmówił. Pod koniec roku zadzwonił do mnie
szef wydziału personalnego i wezwał do Moskwy. Zjawiłem się w wydziale, ale nie
zdradzono mi żadnych szczegółów i poproszono, żebym odwiedził szefa Sztabu
Generalnego, który miał mnie o wszystkim poinformować. Natychmiast odgadłem,
że coś jest nie tak. Poszedłem na spotkanie z marszałkiem Zacharowem[69]. Gdy
tylko wszedłem do jego gabinetu, powiedział:
– Cóż, wy też jesteście chorzy?
– Nie, wydaje się, że wszystko w porządku – odpowiedziałem
całkowicie zaskoczony.
– Wybraliśmy już trzech kandydatów, i to generałów, na stanowisko głównego
doradcy wojskowego w Jemenie i wszyscy są chorzy! Takich ludzi należałoby
wyrzucić! Musisz objąć to stanowisko zamiast nich.
– Moja żona może nie przejść weryfikacji... pracuje w Komitecie[70] –
zaprotestowałem.
– Jeśli nie przejdzie, pojedziesz sam! Nie zamierzam dłużej zajmować się obsadą
tego stanowiska!
– Dobrze – zgodziłem się. – Mam jeszcze jedno pytanie, jaki jest cel mojej misji?
– Skąd mam wiedzieć co to za misja, Briuchow? Jedźcie tam i dowiedzcie się!
W zasadzie przypuszczam, że pomoc Jemeńskiej Republice Arabskiej
w zorganizowaniu armii.
Muszę przyznać, że byłem bardzo przybity. Miałem już czterdzieści pięć lat i po
dwóch latach pełnienia tego stanowiska będę za stary na nowy przydział w wojsku.
Uświadomiłem sobie, że moje marzenia o zostaniu wielkim dowódcą wojskowym
nigdy się nie spełnią.
Spędziłem trzy miesiące na przygotowaniach, ucząc się arabskiego i zapoznając
z polityczną sytuacją kraju. Pod koniec sierpnia poleciałem do Sany, stolicy Jemenu,
gdzie przywitał mnie główny doradca Maksimow, którego miałem zastąpić.
Studiowaliśmy razem w akademii i dobrze się znaliśmy. Wprowadził mnie
w sytuację. Armia jemeńska składała się z dziesięciu brygad piechoty
zmotoryzowanej wyposażonej w czołgi T-34/76. Najbardziej zadziwiające było to, że
wciąż były na chodzie! W skład armii wchodziły również jednostki artylerii. Była też
niewielka marynarka wojenna, stacjonującą w Al-Hudajda, która składała się
z dwóch barek desantowych i ośmiu kutrów torpedowych (które później
wykorzystywaliśmy do łowienia ryb). Siły powietrzne Jemenu liczyły trzy dywizjony:
pierwszy składał się z samolotów MiG-17, drugi z MiG-ów-15, a trzeci z samolotów
An-2. Każdy rodzaj sił miał swojego zwierzchnika podlegającego ministrowi obrony,
który był też wodzem naczelnym. Ludność kraju składała się głównie z plemion
arabskich rządzonych przez szejków, a wszyscy dowódcy wojskowi byli synami
szejków, doskonale wykształconymi w Europie lub ZSRR.
Armia nie miała mundurów. Żołnierze ubierali się w galabije, pantofle nazywane
shoop [71] i turbany. Wszyscy byli uzbrojeni w długie sztylety (dżambie) i broń palną,
czyli angielskie lub amerykańskie karabiny, radzieckie pepesze, a czasami nawet
w granatniki. Cały czas nosili tę broń ze sobą. Żołnierze spali w barakach na
matach rozłożonych na podłodze. Każdy musiał sam sobie kupować jedzenie za żołd
wypłacany im przez państwo, a posiłki gotowali na piecykach-prymusach.
Przez dwa lata, które spędziłem w Jemenie jako doradca, udało mi się
zorganizować kantyny w większości jednostek wojskowych i nauczyć żołnierzy
posługiwać się sztućcami, ponieważ wcześniej jedli wyłącznie rękami. Niektóre
brygady otrzymały łóżka, koce i materace przysłane z ZSRR. Pokazałem
żołnierzom, jak słać łóżka i szybko się do tego przyzwyczaili, po czym już sami dbali
o porządek. Wiele czasu poświęciłem na przekonywanie zwierzchników armii, żeby
zorganizowali magazyny broni i tam składowali całą broń. Zdołałem wprowadzić
odpowiednie mundury. Gdy rok po moim przyjeździe prowadziłem defiladę,
wszystkie brygady piechoty miały na sobie mundury maskujące, buty wojskowe
i berety.
Wróciłem z Jemenu jesienią 1971 roku. Na zakończenie mojego zadania
przygotowałem analizę miejscowego teatru działań wojskowych, a także opis
lokalnych warunków, szlaków wodnych i komunikacyjnych, w tym nośność
wszystkich mostów. Opisałem również plemiona i ich stosunki wewnętrzne. Tom
liczył blisko sześćset stron. Wysłałem go do Kwatery Głównej i nie mam pojęcia,
jaki był ostatecznie jego los. Nadal żałuję, że nie zabrałem z sobą do Moskwy jego
kopii.
Po powrocie do kraju nie było łatwo. Bardzo trudno było mi zdobyć nowy
przydział. Własną pracą można było sobie zdobyć awans jedynie do poziomu
dowódcy dywizji, zupełnie inne czynniki i okoliczności liczyły się na wyższym
szczeblu. Nominacje zdobywało się dzięki pokrewieństwu, układom czy nawet
wyglądowi. Odczułem to szczególnie przy dwóch okazjach. Pierwszy raz straciłem
specjalny przydział jako generał w Ministerstwie Obrony, a za drugim razem koło
nosa przeszło mi stanowisko pierwszego zastępcy dowódcy Kijowskiego Okręgu
Wojskowego. Wyjaśniono mi, że moim zwierzchnikom nie podobał się mój niski
wzrost. Na dodatek nie byłem specjalnie dobry w podlizywaniu się. Mimo że na
wszystkich poprzednich stanowiskach miałem znakomite oceny, mój charakter
uznawano za „nie dość elastyczny”. W końcu dostałem nominację na zastępcę
dowódcy 5. Połączonej Armii Czerwonego Sztandaru w Ussuryjsku[72]. Była to
potężna armia licząca sześćdziesiąt tysięcy ludzi, czyli więcej niż cały Kijowski
Okręg Wojskowy. Dziwne, ale nie miałem ochoty na samodzielne dowodzenie
armią, ale krótko po moim przyjeździe dowódca wyjechał na szkolenie i na trzy
miesiące objąłem pełne dowództwo. W ciągu moich trzydziestu jeden lat służby
zawsze chciałem iść dalej, zdobywać kolejne szczeble kariery i nowe zadania, ale
teraz stałem się mądrzejszy i mniej ambitny.
Zacząłem inspekcję jednostek i od razu natknąłem się na kilka problemów. Bazy
wojskowe były dobrze zbudowane, ale zaniedbane. Szkolenie było tradycyjne,
jednak na bardzo niskim poziomie. Oficerowie odpracowywali tu swoje ostatnie lata
przed emeryturą, a ci, którzy mieli przed sobą jeszcze wiele lat służby, byli przede
wszystkim zainteresowani tym, jak się stąd wyrwać. Trudno było polegać na takich
dowódcach i wydobyć z nich jakieś wyniki. Takie były efekty nieprzemyślanego
podejścia do losu tych ludzi. Oficerowie na Dalekim Wschodzie, na Syberii
i Zabajkalu, służyli tam przez dziesiątki lat i praktycznie nie mieli szans na
przeniesienie do centrum kraju czy za granicę. A warunki klimatyczne były tam
bardzo ciężkie. Dodatkowo koszty życia były wyższe, ponieważ wszystko było
droższe niż w centralnych częściach Rosji. Z kolei oficerowie ze środkowych
obszarów żyli w umiarkowanych warunkach klimatycznych, mieli zapewnione
mieszkania, służyli w niewielkich jednostkach, przynajmniej raz byli za granicą, a gdy
dostawali przydział zagraniczny, mogli kupić rzeczy, które były niedostępne w kraju.
Naturalnie tacy oficerowie trzymali się kurczowo swoich stanowisk,
oczekując emerytury.
W obydwu wypadkach wielu oficerów miało bardzo formalny stosunek do służby,
swoje obowiązki wykonywali automatycznie, trudno było ich zmotywować
i poprawić jakość szkolenia. Dowódcy okręgów blokowali najlepszych ludzi,
a znalezienie dobrej posady i opłacalnej misji za granicą stało się główną motywacją
większości żołnierzy. Ulotniło się jakiekolwiek poczucie służby i dlatego dyscyplina
w armii była w tak opłakanym stanie.
Odwiedzałem różne bazy wojskowe, przeprowadzając drobiazgowe inspekcje, ale
wszędzie widziałem to samo: obojętność, nonszalancję i skandaliczną bierność
całego korpusu oficerskiego. Wydawano mnóstwo rozkazów, ale wykonywano je
poniżej standardów i bez żadnej kontroli. Gdy dowódcy dywizji lub pułków tracili
zapał, ich przełożeni nie mogli nic zrobić.
Podobało mi się, że mam pod sobą dużą liczbę żołnierzy. Chciałem ich doskonalić
i szkolić, ale wciąż na próżno waliłem głową w mur. Próbowałem różnych
sposobów, odwoływałem się do zdrowego rozsądku, przekonywałem, pokazywałem,
rozkazywałem, a nawet usiłowałem ich złamać. Poziom musztry był w najlepszym
razie przeciętny. Naruszenia oficjalnego regulaminu były nagminne, nie było żadnej
dyscypliny w formacjach, oficerowie i podoficerowie prezentowali się niechlujnie,
mieli nieostrzyżone włosy, zniszczone pasy i znoszone buty. Oficerowie
zachowywali się swobodnie, prawie fircykowato, a wojskowa prezencja, która
odróżniała żołnierzy od cywilów, znikła. Wszyscy nosili stare mundury, czekając na
nowy przydział.
Niemniej pod koniec roku, kosztem wielkiego wysiłku, udało mi się zmienić
sytuację i przeprowadzić ćwiczenia taktyczne na poziomie kompanii z użyciem
ostrej amunicji, którym przyglądał się dowódca okręgu wojskowego generał Pietrow,
a manewry te zdobyły ocenę wyróżniającą. Inspekcja pułku pancernego oraz
ćwiczenia w Lipovtsy również zdobyły oceną wyróżniającą.
Muszę przyznać, że w tym czasie częściej zacząłem myśleć o sytuacji w moim
życiu. Wszystko było dotąd tak jasne, szczerze wierzyłem w komunizm i byłem
przekonany o jego świetlanej przyszłości. Wierzyłem, że możemy zbudować jasną
przyszłość. Mogłem wskazać, jakie kroki należy przedsięwziąć i jakie przyniosą one
skutki, wyobrażałem sobie przyszły porządek społeczny. Widziałem wyraźny podział
między dwoma etapami: socjalizmem i komunizmem. Jako dziecko cieszyły mnie
zmiany na lepsze w naszym życiu, zniknięcie różnicy między życiem na wsi
i w mieście. Ale ostatecznie zmiany te raczej uwypukliły stare problemy, aniżeli je
wyeliminowały i jeszcze bardziej je skomplikowały. Sytuacja stopniowo coraz
bardziej mnie dezorientowała. Coraz mniej rozumiałem, a moja niezachwiana wiara
zaczęła się kruszyć. Widząc, jak żyją przywódcy, czując, że dajemy się wciągać
w wir pogoni za wygodami, pieniędzmi i sławą, zacząłem uświadamiać sobie, że nie
uda nam się wprowadzić komunistycznych idei w życie.
W czerwcu 1973 roku, podczas wakacji w Archangielskoje[73], zostałem
wezwany do wydziału personalnego. W tym czasie na jego czele stał generał Iwan
Nikołajewicz Szkadow. Po krótkiej rozmowie przeszedł do głównego powodu, dla
którego mnie zaprosił.
– Szef wydziału przechodzi wkrótce na emeryturę. Co byście powiedzieli,
gdybyśmy zaproponowali wam to stanowisko? – zapytał i przyglądał mi
się zagadkowo.
Nie spodziewałem się takiego obrotu sprawy.
– Ta propozycja mnie zaskoczyła. Nigdy nie pracowałem
w wydziale personalnym.
– Jeśli jeden dał radę, inny też sobie poradzi. Też nigdy się tym nie zajmowałem,
zanim nie musiałem, a teraz to zajęcie jest jak każde inne.
– Zasadniczo więc zgadzam się, tym bardziej skoro tak we mnie wierzycie.
Następnie Szkadow przekazał więcej szczegółów i wprowadził mnie w specyfikę
funkcji i opisał wyzwania związane z tym rodzajem pracy. Na koniec dodał:
– To była poufna rozmowa. Jeżeli nominacja się pojawi, nie wezwiemy was
ponownie, po prostu ograniczymy się do rozmowy telefonicznej. – Po tych słowach
wstał zza biurka, uścisnął mi dłoń i życzył udanych wakacji.
W sierpniu dostałem nowy przydział służbowy, ale nie jako szef sekcji – to
stanowisko objął generał Jazow – ale jako jego zastępca. Przekazałem moje obecne
obowiązki i udałem się do Moskwy, aby objąć ostatnie stanowisko podczas mojej
służby wojskowej. Był to mój dwudziesty przydział służbowy. Wydział zajmował się
obsadzaniem wszystkich stanowisk w armii (z wyjątkiem marynarki wojennej
i strategicznych wojsk rakietowych) i naczelnym kierownictwie. Objąłem
stanowisko szefa sekcji dopiero osiem miesięcy później i pełniłem tę funkcję przez
trzynaście kolejnych lat.
Przeszedłem na emeryturę w 1986 roku. Była to moja osobista decyzja. Miałem
blisko sześćdziesiąt dwa lata i zacząłem się wstydzić mojego wieku. Szkadow, który
miał już ponad siedemdziesiąt lat, przestał przeprowadzać obowiązkowe rozmowy
z generałami przed wysłaniem ich na emeryturę i mi powierzył to zadanie.
Kończyłem więc służbę, prowadząc rozmowę z generałem, który miał pięćdziesiąt
pięć lat. I to ja musiałem mu powiedzieć:
– Czas, żebyście odeszli z powodu wieku.
Gapił się na mnie, a jego spojrzenie mówiło: „A co z wami?”.
Służyłem w armii prawie czterdzieści pięć lat: od 1941 do 1986 roku. Wkroczyłem
na moją wojenną ścieżkę na łuku kurskim, przeszedłem przez Ukrainę, Mołdawię,
Rumunię, Jugosławię, Węgry i Austrię. Naszym przeciwnikiem był doświadczony,
znakomicie wyszkolony, odważny i brutalny wróg. Musieliśmy zapłacić wysoką
cenę za każdy zniszczony czołg, działo szturmowe i armatę, a także za każdy
zdobyty kilometr. Wygraliśmy tę krwawą walkę, kończąc ją w Niemczech i Austrii,
ale tak wielu towarzyszy zapłaciło najwyższą cenę za zwycięstwo. Byli to młodzi,
odważni, przystojni chłopcy, każdy z nich miał rodzinę, nadzieje na lepszą przyszłość
i wiarę w życie. Mieliśmy tyle powodów do dumy. Dorównaliśmy najlepszej armii
na świecie i ostatecznie ją rozgromiliśmy! Podczas wojny wraz z moją załogą
zniszczyliśmy dwadzieścia osiem czołgów wroga i zabiliśmy setki nieprzyjacielskich
żołnierzy. A ja przeżyłem.
Nie żałuję przeszłości. Wiele dokonałem, żyłem pełnią życia. Nie wstydzę się
swoich czynów, dałem z siebie wszystko. Niczego nie żałuję!
***
Wydawnictwo Vesper poleca także
Wspomnienia strzelca wyborowego, starszego sierżanta Armii Czerwonej Josifa Josifowicza Piljuszyna,
dotyczą głównie okresu wojennego – od końca lipca 1941 do początku 1944 roku. Piljuszyn opisuje
wydarzenia z punktu widzenia zwykłego frontowca. Są to działania na pierwszej linii, w bezpośrednim
kontakcie bojowym, natomiast cele i zamiary oraz rezultaty działań wyższego szczebla są z reguły
przedstawiane tak, jak przekazywało żołnierzom dowództwo (w tym także bilans strat przeciwnika). Stąd
też i frustracja, kiedy po udanym starciu otrzymują rozkaz odwrotu, czy nieuzasadniona euforia
w przypadku sukcesów osiąganych niewspółmiernie wysoką ceną.
Wspomnienia Piljuszyna stanowią ciekawą, miejscami wzruszającą i dramatyczną lekturę, należy jednak
pamiętać, że były spisywane w określonym, dość specyficznym czasie, przy udziale redaktora dbającego
o „ideologiczną czystość” dzieła.
PRZYPISY
[1] Kułak – początkowo nazywano tak zamożnych chłopów lub kupców, później terminem tym określano
rolników pracujących na własny rachunek – przyp. tłum. ang.
[2] NEP – Nowa Polityka Ekonomiczna, oficjalna polityka gospodarcza ZSRR w latach dwudziestych XX
wieku, pozwalająca na działalność drobnych przedsiębiorstw – przyp. tłum. ang.
[3] RKKA – skrót od Рабоче-Крестьянская Красная Армия (z jęz. ros. Robotniczo-Chłopska Armia
Czerwona) – przyp. tłum. ang.
[4] Bitwa stoczona nad rzeką Chałchin-Goł w 1939 roku pomiędzy wojskami japońskimi (Armia
Kwantuńska) a Armią Czerwoną na pograniczu stref wpływów Cesarstwa Japonii i ZSRR w Azji – przyp.
red. pol.
[5] Wojna zimowa – konflikt pomiędzy ZSRR a Finlandią, toczący się od listopada 1939 do marca 1940
roku – przyp. red. pol.
[6] Wojenkomat – skrót oznaczający wojskową komendę uzupełnień – przyp. tłum. ang.
[8] Kapitan drugiej rangi – odpowiednik stopnia komandora porucznika w polskiej flocie – przyp. red.
pol.
[9] Piotr Martynowicz Alejnikow i Boris Fiodorowicz Andriejew to gwiazdy kina radzieckiego od lat
trzydziestych do pięćdziesiątych XX wieku – przyp. tłum. ang.
[12] Aleksandr Wasiljewicz Suworow – słynny rosyjski wódz z XIX wieku – przyp. tłum. ang.
[13] Zielona trasa – potoczne określenie toru uprzywilejowanego, trasy pospiesznej – przyp. tłum. ang.
[14] Dowódca czołgu T-34/76 miał do dyspozycji dwa nożne pedały spustowe. Jeden z nich uruchamiał
działo, a drugi karabin maszynowy, także umieszczony w wieży – przyp. red. pol.
[15] Generał-lejtnant korpusu pancernego Wasyl Wasiljewicz Butkow (w oryginale rosyjskim zapisane jako
„Budkov”). Warto odnotować, że marszałek Związku Radzieckiego Aleksander Michajłowicz Wasilewski
popełnił taki sam błąd w zapisie nazwiska w swojej książce pt. Dzieło całego życia (Moskwa 1978, tłum.
Czesław Czarnogórski, Wyd. MON, Warszawa 1976) – przyp. tłum. ang.
[17] Smiersz – akronim od „Śmierć szpiegom” (Smiert’ szpionam), organizacji będącej częścią
kontrwywiadu wojskowego ZSRR – przyp. tłum. ang.
Smiersz (Spiecjalnyje Mietody Rozobłaczenija Szpionow – Specjalne
Metody Wykrywania Szpiegów; smiert’ szpionam – śmierć szpiegom) – była to
powszechna nazwa stosowana w ZSRR podczas drugiej wojny światowej wobec
komórek organizacyjnych kontrwywiadu wojskowego, działającego w latach 1943–
1946 – przyp. tłum. pol.
[18] Polizei – jednostki policji kolaborujące z Niemcami – przyp. tłum. ang.
[19] Starosta – najwyższy urzędnik miasta lub wsi kolaborujący z najeźdźcą na terenach okupowanych –
przyp. tłum. ang.
[21] Mianem „drogi głównej” określano każdą drogę (utwardzona/brukowana lub nie) łączącą dwie większe
miejscowości – przyp. tłum. ang.
[23] Na mocy umowy Lend-Lease Amerykanie dostarczali do ZSRR nie tylko czołgi, samoloty i inny
sprzęt wojskowy. Rosjanie otrzymywali również ogromne ilości racji żywnościowych i innego
wyposażenia. Motyw amerykańskich konserw na froncie wschodnim pojawia się w wielu wspomnieniach
radzieckich żołnierzy – przyp. red. pol.
[24] Naro–Fomińsk – miasto leżące około siedemdziesięciu kilometrów na południowy zachód od Moskwy
– przyp. tłum. ang.
[25] Pierwsza kategoria inwalidztwa oznaczała bardzo poważne obrażenia – przyp. tłum. ang.
[26] Stacja na żądanie – bardzo małe stacje, na których rzadko zatrzymywały się pociągi – przyp. tłum.
ang.
[28] Nie było w tym nic niezwykłego. Małoletni często byli żołnierzami w niektórych jednostkach Armii
Czerwonej w czasie drugiej wojny światowej – przyp. tłum. ang.
[29] Batia – zwrot oznaczający szacunek. Dosłownie: „ojczulek” – przyp. tłum. ang.
[30] „Gorb”, czyli po rosyjsku garb, stąd zabawna gra słów – przyp. tłum. ang.
[32] Rosyjski pisarz Aleksander Kuprin (1870–1938) był byłym oficerem i pisał o przedrewolucyjnej armii
rosyjskiej – przyp. tłum. ang.
[33] Katiuszami nazywano radzieckie wyrzutnie rakietowe na podwoziach ciężarówek. Istniało kilka wersji
katiusz różniących się od siebie kalibrem rakiet oraz wykorzystanym podwoziem. Wśród nich były: BM-8
(kal. 82 mm), BM-13 (kal. 132 mm) i BM-31 (kal. 310 mm). Na uzbrojenie Armii Czerwonej katiusze
weszły już w czerwcu 1941 roku. Wyrzutnie wystrzeliwały salwę niekierowanych rakiet na mały obszar.
Były mniej precyzyjne niż typowa artyleria, ale wywierały duży efekt psychologiczny i miały sporą siłę
rażenia. Ze względu na charakterystyczny dźwięk, jaki wydawały wystrzeliwane rakiety, Niemcy nadali im
przydomek „organów Stalina” – przyp. red. pol.
[34] D.I. Panfiłow otrzymał tytuł Bohatera Związku Radzieckiego 24 marca 1945 roku – przyp. tłum. ang.
[36] N.D. Riazancew został pośmiertnie odznaczony tytułem Bohatera Związku Radzieckiego (24 marca
1945 roku) – przyp. tłum. ang.
[38] Ion Victor Antonescu (1882–1946) stał na czele rządu rumuńskiego i był najwyższym dowódcą
rumuńskiej armii od 1940 do 1944 roku; był aktywnym zwolennikiem polityki nazistowskich Niemiec.
Marszałek Antonescu został aresztowany 23 sierpnia 1944 roku po odrzuceniu żądania króla Michała, aby
podpisał zawieszenie broni ze Związkiem Radzieckim. 1 czerwca 1946 roku stracono go w Bukareszcie jako
zbrodniarza wojennego, na podstawie wyroku rumuńskiego sądu. W 2006 roku został częściowo
zrehabilitowany przez Sąd Apelacyjny w Bukareszcie z powodu „prewencyjno-obronnej” i „prawnie
usprawiedliwionej” natury wojny między Rumunią i Związkiem Radzieckim (decyzję obalił Najwyższy Sąd
Rumunii w 2008 roku) – przyp. tłum. ang.
[39] Produkowany w USA lekki samochód terenowy (jeep) wysyłany do ZSRR w ramach pomocy Lend-
Lease – przyp. tłum. ang.
[42] Rama – przydomek nadany niemieckiemu samolotowi zwiadowczemu Focke-Wulf Fw 189 Uhu,
odnoszące się do jego charakterystycznego kształtu (dwusilnikowy dolnopłat w układzie dwubelkowym).
Pod koniec 1944 roku maszyny tego typu już rzadko pojawiały się nad polem walki – przyp. tłum. ang.
[45] Walki w rejonie miasta Korsuń Szewczenkowski toczyły się między 24 stycznia a 17 lutego 1944
roku. Uczestniczyły w nich wojska 1. i 2. Frontu Ukraińskiego – przyp. tłum. ang.
[47] Luger P08 Parabellum. Ten niemiecki pistolet (zaprojektowany jeszcze przed pierwszą wojną
światową) był cenną i pożądaną „pamiątką” na wszystkich frontach drugiej wojny światowej w Europie –
przyp. red. pol.
[48] PPSz wz. 1941 (Pistolet-Puliemiot Szpagina) – radziecki pistolet maszynowy, skonstruowany jako
tania i uproszczona alternatywa dla PPD-40 – przyp. tłum. ang.
[49] T łumaczenie na język polski: W. Barański, L. Grygorowicz, W. Mróz, MON, Warszawa 1969 – przyp.
red. pol.
[52] Oficerów nie przenoszono do rezerwy natychmiast, musieli wnioskować o zwolnienie i ostateczna
decyzja należała do władz – przyp. tłum. ang.
[53] Bezłoszadnik – dosłownie „człowiek bez konia”, tu bez czołgu – przyp. tłum. ang.
[55] W skład kompanii wchodziło dwanaście wielkokalibrowych karabinów maszynowych DSzK kal. 12,7
mm dostosowanych do prowadzenia ognia przeciwlotniczego – przyp. tłum. ang.
[56] Terminem „własowcy” żołnierze służący na linii frontu często błędnie określali wszystkie
kolaboranckie jednostki, które składały się z byłych obywateli radzieckich. W rzeczywistości tylko
niewielka ich część służyła pod wodzą radzieckiego generała-zdrajcy A.A. Własowa (1901–1946) – przyp.
tłum. ang.
[57] Nebelwerfer – niemieckie wieloprowadnicowe wyrzutnie pocisków rakietowych. Istniało kilka wersji
o różnej liczbie oraz rodzaju prowadnic i różnym kalibrze pocisków. Pięć prowadnic rurowych (stąd
określenie „lufy”) miał 21-cm Nebelwerfer 42 – przyp. red. pol.
[58] W 1967 roku szkoła średnia w Siemiłukach (obwód woroneski) została nazwana imieniem Bohatera
Związku Radzieckiego N.D. Riazancewa. Obecnie jest tam muzeum poświęcone jego pamięci – przyp. tłum.
ang.
[60] Do 1943 roku była to Wojskowa Akademia Mechanizacji i Motoryzacji Armii Czerwonej im. Józefa
Stalina. W czasie wojny nazwę zmieniono na: Wojskowa odznaczona Orderem Lenina Akademia Wojsk
Pancernych i Zmechanizowanych Armii Czerwonej im. I.W. Stalina – przyp. tłum. ang.
[61] P.D. Goworunienko został awansowany do stopnia generała-lejtnanta 19 kwietnia 1945 roku – przyp.
tłum. ang.
[62] Był nim wówczas marszałek Związku Radzieckiego F.I. Tołbuchin – przyp. tłum. ang.
[63] W tym wypadku można mówić tylko o przewadze technicznej niemieckiej broni pancernej,
zniwelowanej jednak przez przewagę liczbową w ludziach i sprzęcie Armii Czerwonej – przyp. red. pol.
[64] Słowa pieśni burłaków znad Wołgi – słynnej rosyjskiej pieśni ludowej – przyp. tłum. ang.
[66] Bohater Związku Radzieckiego generał-pułkownik N.P. Puchow dowodził 13. Armią od stycznia 1942
roku – przyp. tłum. ang.
[67] Bohater Związku Radzieckiego, marszałek Związku Radzieckiego S.F. Achromiejew (1923–1991).
W latach 1984–1988 był szefem sztabu Sił Zbrojnych Związku Radzieckiego i wiceministrem obrony ZSRR
– przyp. tłum. ang.
[68] Bohater Związku Radzieckiego A.H. Babajanian (1906–1977), później naczelny marszałek Sił
Zbrojnych, który stał na czele Wojskowego Okręgu Odessy w latach 1959–1967 – przyp. tłum. ang.
[69] M.V. Zacharow (1898–1972), Bohater Związku Radzieckiego (dwukrotnie: w 1945 i 1971 roku);
dwukrotnie Szef Sztabu Głównego, w latach: 1960–1963 i 1964–1971 – przyp. tłum. ang.
[70] Komitet Bezpieczeństwa Państwowego przy Radzie Ministrów ZSRR (KGB) – przyp. tłum. ang.
[71] Być może chodzi o zniekształcone arabskie słowa ship-ship lub shibshib – przyp. tłum. ang.
[72] Ussuryjsk – miasto dalekowschodniego regionu Kraju Nadmorskiego, około stu kilometrów od
Władywostoku – przyp. tłum. ang.
[73] Archangielskoje – sanatorium dla wyższych oficerów w pobliżu Moskwy – przyp. tłum. ang.
ZDJĘCIA
Dowódca kompanii Wasilij Briuchow, oficer polityczny batalionu Stiepan Klimow, zastępca dowódcy
mechaników Siergiejenko. Luty 1945 roku.
Działonowy Blinow.
Obóz 1. batalionu czołgów 170. Brygady Pancernej dowodzonego przez Briuchowa. Austria, lato 1945
roku.
Kolejna fotografia obozu stworzonego przez podwładnych Briuchowa z 1. batalionu czołgów 170.
Brygady Pancernej. Austria, lato 1945 roku.
Wasilij Briuchow i Faina Lewińska (po prawej).
Oficerowie „Stowarzyszenia abstynentów” (Wasilij Briuchow siedzi w fotelu). Czerwiec 1945 roku.
Na obu zdjęciach: Wasilij Briuchow z żoną Ekateriną.
Dowódca pułku Wasilij Briuchow na rybach.
Wasilij Briuchow jako dowódca pułku wraz z córką.
Wasilij Briuchow podczas manewrów w otoczeniu innych dowódców. Marzec 1961 roku.
Dwie fotografie z czasów pełnienia służby w Jemenie. Wasilij Briuchow już w stopniu generała.
Generałowie Briuchow i Dołgij przyjmują raport.
Wasilij Briuchow w dojrzałym wieku, trzymający swoją fotografię z czasów służby podczas drugiej wojny
światowej. W klapie marynarki przypięty Order Bohatera Związku Radzieckiego.