Download as pdf or txt
Download as pdf or txt
You are on page 1of 223

Spis treści

Karta redakcyjna

Rozdział 1. Dzieciństwo
Rozdział 2. Wojna
Rozdział 3. Czołgista
Rozdział 4. Na linii frontu
Rozdział 5. 1944
Rozdział 6. Brygada
Rozdział 7. Natarcie
Rozdział 8. Na czele kompanii
Rozdział 9. Nowa ofensywa
Rozdział 10. Walki o Węgry
Rozdział 11. Przegrupowanie
Rozdział 12. Od Jugosławii po Węgry
Rozdział 13. Przez ogień
Rozdział 14. Jezioro Balaton
Rozdział 15. Znów w akcji
Rozdział 16. Koniec wojny
Rozdział 17. Po zwycięstwie

Przypisy
Zdjęcia
Tytuł: RED ARMY TANK COMMANDER.
AT WAR IN A T-34 ON T HE EAST ERN FRONT

Przełożyła: NATALIA MAT ELA


Redakcja: STANISŁAW POWAŁA-NIEDŹWIECKI (stiksza.pl)
Korekta: GRZEGORZ KORCZYŃSKI
Skład i łamanie: PAWEŁ ORŁOWSKI

Copyright © 2013 Vasily Bryukhov


All rights reserved
Copyright © 2014 by Vesper, Czerwonak

Wszystkie prawa zastrzeżone. Żadna część książki nie może być reprodukowana bez zgody wydawcy,
z wyjątkiem zacytowania krótkich fragmentów przez recenzenta.

Wydanie I
Czerwonak, październik 2014

ISBN 978-83-7731-207-0

Wszelkie wątpliwości, sugestie i komentarze prosimy kierować na adres e-mail: historia@vesper.pl

Dystrybucja:
In Rock
ul. Gdyńska 30 A, 62-004 Czerwonak
tel./faks 61 868 67 95
e-mail: handlowy@inrock.pl
www.inrock.pl

Vesper
www.vesper.pl

Konwersja: eLitera s.c.


Rozdział 1

DZIECIŃSTWO

U rodziłem się 9 stycznia 1924 roku w mieście Osa w obwodzie permskim, na


ulicy Sowieckaja. Dom, w którym mieszkałem w dzieciństwie, wciąż stoi.
Pamiętam, jak moja siostra prowadziła mnie do niego za rękę. Szliśmy koleiną
wyżłobioną przez konne furmanki, weszliśmy po schodach prowadzących do domu,
w którym stolarze nie skończyli jeszcze urządzania ostatniego pokoju. Wszędzie
walały się wielkie wióry drewna, które cicho szeleściły, gdy je rozkopywałem.
Tata wiedział, że nasza rodzina będzie duża i dlatego zbudował obszerny dom.
Miał tylko jedną kondygnację, ale był przestronny i miał głęboką piwnicę do
przechowywania marynat i ziemniaków. Składał się z dużego pokoju dziennego,
w którym stały stół i krzesła; małej sypialni, w której spał tata; małego korytarza
wejściowego i kuchni. W kuchni stał piec, który z jednej strony miał zapiecek, gdzie
na łóżku piętrowym spały dzieci. Było to znakomite miejsce do zabawy, a co
najważniejsze, rodzice nie zabraniali nam się tam bawić i nie rugali nas
za hałasowanie.
Całe lato spędzaliśmy nad rzeką. W lecie poza ziemniakami, burakami i marchwią
było niewiele do jedzenia, ale za to rzeka była pełna ryb. Łowiliśmy je w sieci,
wrzucaliśmy do wiader, po czym część zjadaliśmy na miejscu, a resztę zabieraliśmy
do domu.
Miasto tonęło w zieleni. Przed każdym domem był ogródek, było też wiele
warzywników, z których każdy zajmował dwieście, trzysta metrów kwadratowych.
W centrum miasta ulice były brukowane kocimi łbami, zaś reszta dróg pozostawała
nieutwardzona. Domy były przeważnie drewniane. Murowane budynki stały tylko
w centrum, wliczając w to kilka rezydencji, które przed rewolucją należały do
bogatych kupców. Sklepy, bazar, więzienie i kluby rekreacyjne również były z cegły.
W mieście były trzy cerkwie, ale dwie zostały zburzone. Pamiętam, że gdy
zrzucano z nich dzwony, które roztrzaskiwały się na kawałki, my, dzieci,
piszczeliśmy z podekscytowania. Jedna cerkiew, która znajdowała się w pobliżu
cmentarza, pozostała nietknięta. Co ciekawe działała ona nadal w czasie wojny
i stała się bardzo popularna tuż po jej zakończeniu, gdy zaczął ją prowadzić nowo
przybyły diakon. Był to przystojny, niemal trzydziestoletni mężczyzna. Wcześniej był
pilotem w stopniu kapitana. Został zestrzelony i znalazł się za linią wroga, gdzie
ledwie uszedł z życiem. Te ciężkie przeżycia spowodowały, że odnalazł wiarę
w Boga i przyrzekł sobie, że kiedy wojna się skończy, zostanie duchownym.
Przygarnęli go partyzanci i przed końcem wojny zdemobilizowano go z powodu
odniesionych ran. Ludzie zaczęli garnąć się do cerkwi nie tylko po to, aby
uczestniczyć w nabożeństwie, lecz także by posłuchać jego kazań.
Mój ojciec nie był wierzący i nie interesował się życiem parafii, zaś moja matka
stała się bardziej pobożna w czasie wojny. Modliła się, żeby jej dzieci przeżyły. Było
nas troje na froncie: brat, ja i siostra, zatem mama modliła się każdego dnia. Gdy
wojna się skończyła i wszyscy wróciliśmy do domu, powiedziała:
– Modliłam się za was i przeżyliście.
– Mamo, modlono się za wszystkich żołnierzy, ale nie wszyscy wrócili –
odpowiedziałem.
To jednak nie zbiło jej z tropu.
– Ja modliłam się żarliwiej niż inni – odparła.
Jedynym łącznikiem z resztą kraju była rzeka Kama. W lecie życie na rzece
tętniło. Ludzie podróżowali do Permu i innych nadrzecznych miast, ale zimą cały
ruch zamierał i wydawało się, że miasto zapadło w sen pod warstwą śniegu. Zimy
zaczynały się pod koniec września, a mrozy od minus dwudziestu do minus
czterdziestu pięciu stopni trzymały aż do kwietnia. Nawet w maju jeździliśmy na
łyżwach po sadzawkach, które zamarzały nocą. Na nartach jeździliśmy aż do
kwietnia. Robiliśmy je sami, używając skórzanych pasków zamiast wiązań. Byłem
znakomitym narciarzem biegowym i nawet dorośli nie mogli mnie prześcignąć! Gdy
zostałem mistrzem obwodu, dostałem narty z prawdziwymi wiązaniami, wówczas
nie miałem już żadnych poważnych konkurentów.
Moje dzieciństwo zbiegło się z powstaniem Związku Radzieckiego. W 1918 roku
cała ziemia będąca własnością ziemian i Kościoła prawosławnego została
skonfiskowana i podzielona między chłopów. Rozdział ziem nie był procesem
łatwym. Rozważni ludzie walczyli o przydziały, wiedząc, gdzie gleba była lepsza
i żyźniejsza. Z kolei rozmaici pijacy i bumelanci nie dbali o to, jaką ziemię im
przyznano. Dostawali działki, ale na nich nie pracowali i po prostu odnajmowali
swoje grunty. Taki proceder nazywano ispol.
W czasie pierwszej wojny światowej i wojny domowej w Rosji ludzie
rozpaczliwie potrzebowali pracy. Oczywiście byli tacy, którzy zaczęli pić lub
schodzili na drogę przestępstwa, ale większość starała się pracować. Tak samo było
później, po Wielkiej Wojnie Ojczyźnianej.
W latach dwudziestych szybko powstawały przedsiębiorstwa prywatne. Głównie
rozwijały się gospodarstwa, które później miały być znane jako gospodarstwa
kułaków[1]. Oczywiście ich właściciele nie byli kułakami, ale ciężko pracującymi
ludźmi. Zwykle mieli liczne rodziny (dziesięcioro, piętnaścioro dzieci), około tuzina
krów, cztery, sześć koni, a także świnie. Sprzedawali głównie mięso i zboże. Mieli
pieniądze i środki na budowę – ich domy były największe i najlepsze we wsi.
Musiało tak być skoro mieli tak wiele dzieci. Nie mogli gnieździć się w małych
chatkach, chociaż warunki bytowe wciąż pozostawały bardzo prymitywne.
Weźmy na przykład naszą rodzinę. Początkowo dach naszego domu był z desek,
później mój tato zaczął lepiej zarabiać i wymienił deski na arkusze blachy.
Umeblowanie było skromne, często ręcznie robione: stół, krzesła, ławy i gołe
podłogi, w oknach nie było zasłon – tylko ludzie bogaci mogli sobie na nie pozwolić.
Latem spaliśmy gdzie się dało, w stodole na sianie lub po prostu pod gołym,
rozgwieżdżonym niebem. Zimą najmłodsi spali na drewnianym łóżku, na którym było
zimniej niż na zapiecku. My – najstarsze dzieci – spaliśmy na podłodze, rzuciwszy
na nią jakieś płaszcze, którymi przykrywaliśmy się jak kołdrą. Za poduszki służyły
nam walonki.
Nasze ubrania były skromne. Brat mamy był krawcem i w czasach NEP-u[2]
miał zakład krawiecki. Mama kupowała tkaninę, a nasi krewni szyli nam ubrania.
Materiał, który kupowała, był najtańszy, ale zawsze byliśmy schludnie i nieskazitelnie
ubrani. Z butami był większy problem. W zimie mieliśmy dwie pary walonek: jedną
na wyjście, drugą do domu. Byłem zawsze żywy i ruchliwy, więc moje ubrania nie
wytrzymywały długo. Graliśmy w piłkę boso, przez co często mieliśmy stłuczone
palce u stóp. Nie mieliśmy prawdziwej piłki, więc zszywaliśmy pęcherz
i wypychaliśmy go szmatami. Taka piłka nie toczyła się za dobrze i częściej zamiast
w piłkę trafialiśmy w ziemię.
Pamiętam, jak pewnego razu na początku września mama zamierzała kupić mi
buty na jesień. Byłem już wówczas dobrym piłkarzem i błagałem ją, aby kupiła mi
buty do gry w piłkę zamiast zwykłych butów. Mama nie chciała się zgodzić, ale nie
potrafiła mi odmówić. Zlitowała się i kupiła mi buty do futbolu, zbyt pochopnie
dodając:
– Świetnie, teraz chodź sobie w kolcach.
Przepełniała mnie radość! Chodziłem w nich do szkoły przez całą jesień, grałem
w nich w piłkę, bezustannie cieszyłem nimi oczy. Byłem z nich taki dumny
i patrzyłem na nie jak na najcenniejszą rzecz w moim życiu. Nawet gdy były już
znoszone, a kolce wbiły się głęboko w podeszwę, wytrwale je nosiłem.
Nasz codzienny jadłospis zmieniał się wraz z porami roku. Składał się głównie
z warzyw. Mięso jedliśmy tylko jesienią, gdy bito bydło. Mama chodziła na targ,
wybierała mięso, a później w domu robiła pierogi. Przyrządzała ich ogromną ilość,
mroziła je i karmiła nas nimi w czasie świąt. To była najsmaczniejsza potrawa, jaką
jedliśmy. Mimo że robiła je ze zwykłej, ciemnej mąki żytniej, pierogi były bardzo
smaczne. Najtrudniejsza była wiosna, gdy kończyły się nam ziemniaki – które i tak
traciły smak, mimo że były dobrze przechowywane – a kapusta zwiędła. Innymi
słowy, właściwie nie było nic do jedzenia.
Gdy stopniał śnieg, można było zacząć zbieranie innych roślin. Pokrzywa
zastępowała kapustę, a po zmieszaniu z mąką można było robić z niej zupę. Latem
jedzenie było bardziej urozmaicone, chociaż pozbawione tłuszczu. W rzeczywistości
w lecie żyliśmy na „wikcie pasterskim”, a mama tylko piekła chleb. Łowiliśmy ryby,
a gdy skończyłem dwanaście lat mój wujek sprezentował mi małokalibrowy
karabinek do polowania na ptaki. Zamiast małych nabojów używaliśmy pociętego
drutu i siarki (z zapałek) jako prochu. Później sprzedałem tę broń i za tak zarobione
pieniądze kupiłem w sklepie kiełbasę krakowską. Pamiętam, że podzieliłem ją na
małe kawałki. Cieszyliśmy się tym luksusem przez kilka dni. W naszych sklepach
spożywczych nie było prawie nic innego poza kiełbasą i jakimiś puszkami. Czasami
piliśmy herbatę z malin lub buraków. Od czasu do czasu mama dawała każdemu
z nas odrobinę cukru i piliśmy herbatę, trzymając cukier w ustach. Cukier był dla
nas rzadkością, nigdy też nie jedliśmy żadnych słodyczy.
Druga fala głodu nadeszła w 1937 roku, ale nie była taka zła. Wtedy dwa
bochenki chleba były przydziałem dla rodziny. Mama kroiła go na dwanaście
kawałków i gdy je nam podawała, za każdym razem powtarzała:
– Jeśli chcesz – zjedz go, jeśli chcesz – wypij go, jeśli chcesz – zostaw na jutro.
Lubiła przysłowia. Od razu zjadałem swoją porcję. Musieliśmy całą noc stać
w kolejce po chleb, czy to zimą, czy latem, żeby dostać dzienną rację dwustu,
trzystu gramów na osobę.
W tych czasach zaczęła się kształtować „elita radziecka”. W naszym mieście byli
to dyrektorzy SMT (Stacji Maszyn i Traktorów), przedsiębiorstwa kaletniczego
i masarni. Ci ludzie byli lepiej sytuowani dzięki swojej pracy. Moim zdaniem to
właśnie wtedy pojawiło się łapówkarstwo. Pobieraliśmy „wykupne” od dzieci tych
dyrektorów. W domu zjadały pół porcji chleba, resztę wpychały do kieszeni
i przynosiły nam. Oczywiście robiły to pod przymusem i groźbą lania!
Mimo głodu dobrze się uczyłem, i to bez zbytniego wysiłku. Myślę, że mógłbym
zostać prymusem, ale nie chciałem, ponieważ tego typu chłopcy byli traktowani
z pogardą, nasz bardziej aktywny tryb życia był im obcy. Prymus był zawsze sam,
podczas gdy my zawsze byliśmy w grupie, biegaliśmy wszędzie razem.
Mniej więcej w czasie, gdy byłem młodym chłopakiem, zrobiłem sobie kilka
tatuaży, w tym jeden na nodze – niedźwiedzia. Cóż mogę powiedzieć? Wszyscy
mieliśmy powiązania ze światem przestępczym. Miałem sześćdziesięcioro sześcioro
kuzynów i kuzynek, a wśród nich byli różni ludzie: uczciwi obywatele, ale także
członkowie gangów, nawet przywódcy świata przestępczego. Moim kuzynem był
Giennadij Briuchow, syn starszego brata mojego taty, Nikołaja. W wieku dwudziestu
trzech lat miał już na swoim koncie wyroki na łącznie trzydzieści osiem lat i kilka
ucieczek. W 1939 roku zbiegł z więzienia i odwiedził mojego tatę, który cieszył się
wielkim szacunkiem wśród naszych krewnych – był cichy i zrównoważony, zawsze
skory do pomocy. Wszyscy wiedzieliśmy, że kuzyn uciekł z więzienia i jest
poszukiwany. Spał z nami w naszej stodole, opowiadał mi historie o swoim życiu
i dałem się uwieść romantyzmowi tych opowieści. Powiedziałem mu, że z nim pójdę,
a on chętnie się zgodził. Planowaliśmy napad na bank! Nie mogłem spać
z podniecenia, myśląc o chwili, kiedy „zrobimy skok”.
Kiedy się obudziłem, już go nie było. Dopiero później dowiedziałem się, że
ostrzegł innych gangsterów:
– Jeśli go tkniecie, jeśli go zabijecie, znajdę was, żeby nie wiem co! Zabijcie kogo
chcecie, ale nie jego, we wsi jest mnóstwo chłopaków, ale jego nie ruszajcie.
Najwidoczniej zrobił to z szacunku dla mojego taty.

*
Życie stało się łatwiejsze w czasie dwóch ostatnich lat przed wybuchem wojny.
Głód odszedł w przeszłość, a w sklepach było teraz pełno towarów. Za „dniówkę”
pracy na wsi dostawało się mnóstwo żywności. Mieliśmy wówczas masę wolnego
czasu. Grupy dzieci zbierały się na ulicach, w dzielnicach i różnych kwartałach
miasta, były drużyny piłki nożnej, koszykówki i siatkówki. Każdy – stary czy młody
– grał w piłkę nożną. W naszej szkole założyliśmy drużynę akrobatyczną, w której
Kola Babin był podstawą, Wołodia Draczew stał w środku, a ja na szczycie.
Głównie ćwiczyliśmy i budowaliśmy ludzkie piramidy, a publiczności podobały się
nasze pokazy. Lubiłem akrobacje, gdziekolwiek tylko mogłem skakałem, robiłem
salta, chodziłem na rękach, stawałem na głowie. Chociaż nasza drużyna składała się
z trzech osób, tylko ja potrafiłem stać na głowie i wszyscy to podziwiali.
Systematyczne treningi w połączeniu z naturalną zręcznością, dobrym zdrowiem
i ogólną sprawnością sprawiły, że wyróżniałem się wśród rówieśników.
Wygrywałem klasowe, szkolne, a później miejskie zawody. W 1940 roku zostałem
mistrzem miasta i mistrzem okręgu, a w 1941 roku zdobyłem mistrzostwo okręgu
w kategorii juniorów i zdobyłem medal sportowy pierwszej klasy w Permie.
Slogan „Bądź gotów do pracy i obrony” był „kwestią honoru, sumienia
i bohaterstwa”, jak to wówczas mówiono. Po treningu przesiadywaliśmy przy
miejskim komisariacie wojskowym i patrzyliśmy, jak silnych, rosłych facetów
powoływano do armii. Służba w RKKA[3] stała się kwestią honoru! Tych, których
odrzucono, nazywano „ułomnymi”. Była to wielka tragedia dla nich samych i hańba
dla ich rodzin.
Z ogromną radością witano zdemobilizowanych żołnierzy. Wracali z dużym
doświadczeniem, po latach wielkiego wysiłku fizycznego i psychicznego. Po
powrocie budowali prymitywne obiekty sportowe i prowadzili zajęcia ruchowe.
Trenowaliśmy z nimi, uczyliśmy się nowych ćwiczeń, a później sami
organizowaliśmy treningi.
Od dwunastego roku życia mieliśmy zajęcia z przysposobienia wojskowego. Był
to mój ulubiony przedmiot, zawsze miałem celujące oceny z zajęć wojskowych
i wychowania fizycznego. Nie miałem zbyt dużo kłopotów z matematyką i językiem
rosyjskim, ale nie byłem dobry z innych przedmiotów. Czasami odrabiałem zadania
domowe, czasami nie. Nasz nauczyciel przysposobienia wojskowego służył w armii
jako zaopatrzeniowiec i doszedł do stopnia porucznika, zaś po zwolnieniu do rezerwy
został nauczycielem. Nie wiedział za dużo o wojaczce i niewiele wiedzy mógł nam
przekazać, ale dobrze opowiadał zabawne historie.
Mieliśmy w szkole karabin małokalibrowy i strzelnicę. Gdy byłem już w wyższych
klasach, nauczyciel stopniowo przekazywał mi rolę przywódcy grupy – dawał mi
klucze, karabin i często pozwalał prowadzić szkolenie. Znaliśmy wszystkie odludne
miejsca w okolicy. Normalnie długość strzelnicy wynosiła najwyżej dwadzieścia pięć
metrów, ale w terenie mogliśmy strzelać z odległości aż czterystu metrów. Zimą
nauczyciel zostawiał pod moją opieką całą stację narciarską; zaczynał lekcje,
a później się wymykał. Zabierałem całą grupę i szliśmy, dokąd chcieliśmy.
Ćwiczyliśmy sami i wszyscy całkiem dobrze jeździliśmy na nartach.
Później, gdy znalazłem się w narciarskim batalionie strzelców, zostałem
instruktorem. Moje umiejętności narciarskie oceniono na podstawie slalomu między
drzewami i wykonanych skoków. Mieliśmy dwudziestopięcio-, trzydziestoletnich
nowicjuszy, którzy nigdy nie jeździli na nartach i intensywnie ich szkoliliśmy.
Mieliśmy tylko miesiąc przed wysłaniem ich na front, ale ile można kogoś nauczyć
w jeden miesiąc?
Lubiłem musztrę. Pamiętam, jak po odprowadzeniu dziewczyn, w drodze
powrotnej do domu szlifowaliśmy nasze umiejętności: na prawo zwrot, na lewo
zwrot, w tył zwrot. Szliśmy, wydając sobie komendy, i znaliśmy regulamin
wojskowy! Dlatego gdy wstąpiłem do wojska, musztra na placu była moim
ulubionym zajęciem. Za każdym razem, kiedy mieliśmy się popisać, mówiono:
„Briuchow, wystąp i pokaż klasę!”. Fizycznie i w kategoriach sztuki wojskowej
byłem gotów do służby w armii, więc gdy zostałem powołany do wojska, zawsze
byłem spokojny, nie miałem żadnych problemów, stałem się częścią życia armii
i lubiłem to.
*
Pamiętam informacje o rozpoczęciu bitwy nad Chałchin-Goł[4]. Była to
zwycięska operacja wojskowa, którą szeroko nagłośniono. Później zaczęła się wojna
z Finlandią[5], a wraz z nią pierwsze spisy zabitych i łzy. W mieście zaczęli się
pojawiać pierwsi ranni. Opowiadali nam o okropnościach wojny i przeklinali
dowódców. Rozeszły się plotki o wielkiej wojnie. Na horyzoncie pojawił się
prawdziwy wróg – Niemcy. Ludzie mówili o tym otwarcie na początku 1941 roku,
a od kwietnia czy maja wiedzieliśmy, że wkrótce zacznie się wojna, chociaż nie
wiedzieliśmy kiedy.
Byliśmy wojowniczo nastawieni. Gdy ukończyliśmy szkołę, Kola Babin, Wołodia
Draczew i ja natychmiast zdecydowaliśmy się wstąpić do armii – ja do marynarki,
a pozostali do lotnictwa. Obaj zginęli później na froncie Wielkiej Wojny Ojczyźnianej,
ale wówczas z zapałem śpiewaliśmy: „Nie zaczepiajcie nas – nie zaczepimy was,
ale jeśli to zrobicie – popamiętacie nas”.
W maju 1941 roku dwóch mężczyzn z Osy – Briuchanow i Aljoszyn – którzy
właśnie ukończyli szkołę wojskową, przyjechało do domu na przepustkę przed
wyjazdem do wyznaczonych jednostek. Schludni i eleganccy, w nowiuteńkich
mundurach spiętych pasami, wyglądali wspaniale. Patrzyliśmy na nich z podziwem
i zazdrością. Zadałem im pytanie:
– Powiedzcie, jak to jest być w armii?
– Zostaw nas w spokoju. Nauczą cię wszystkiego, gdy wstąpisz do wojska –
odpowiedzieli.
– Będzie wojna?
– Tak, wojna wkrótce się zacznie, myślimy, że w połowie czerwca.
Wiedzieliśmy, że wojna wkrótce wybuchnie, bo mobilizacja zaczęła się już w 1941
roku, a wraz z nią rozlokowywanie jednostek. Wielu z naszych nauczycieli, którzy
ukończyli kursy szkolenia oficerskiego, zostało zmobilizowanych. Powoływano
mężczyzn w wieku od trzydziestu czterech do czterdziestu pięciu lat. Nowi
absolwenci właśnie kończyli uniwersytety i kolegia, podczas gdy starsi nauczyciele
wyjeżdżali, żeby wstąpić do armii. Liczba naszych godzin lekcyjnych gwałtownie
się zmniejszyła.
Wszyscy rozumieli, że jesteśmy na krawędzi wojny, ale wciąż myśleliśmy,
i mieliśmy nadzieję, że przy odrobinie szczęścia do niej nie dojdzie. Cieszyliśmy się
lepszym życiem, było więcej jedzenia, chleba było pod dostatkiem, w sklepach
zaczęły pojawiać się towary. Kiedy wojna rzeczywiście wybuchła, mimo wszystko
byliśmy w szoku... Nasze życie miało się diametralnie zmienić.
Rozdział 2

WOJNA

D nia 20 czerwca 1941 roku odbyła się zabawa dla absolwentów szkoły.
Następnego dnia, w sobotę, spakowaliśmy sprzęt biwakowy oraz prowiant
i ruszyliśmy nad brzeg Tulwy, żeby przez kilka dni trochę odpocząć. Mieliśmy
wędkować, zbierać truskawki, grać w nogę i wylegiwać się na trawie, marząc
o przyszłości. W nocy nie mogliśmy spać, więc płataliśmy sobie głupie figle: ktoś
budził się z twarzą wysmarowaną jakąś podejrzaną mazią, ku uciesze pozostałych.
Robiliśmy także tak zwanego huzara. Pod nos śpiącego delikwenta podstawiało się
kawałek podpalonej wełny, a „huzar” zrywał się i natychmiast przewracał. Był też
tak zwany rowerek: wciskaliśmy śpiącemu między palce u nóg kawałki papieru
i podpalaliśmy je, „rowerzysta” pedałował w powietrzu, aż się budził. Co za ubaw!
Wracaliśmy do domu. Gdy zbliżaliśmy się do przedmieść, usłyszeliśmy
przejmujący płacz i zawodzenie. Przyspieszając kroku, zobaczyliśmy biegnące
w naszym kierunku dzieci naśladujące jeźdźców. Między nogami miały patyki
imitujące konie i gałązki w rękach, którymi cięły powietrze na prawo i lewo,
krzycząc: „Wojna! Wojna się zaczęła!”. Ucichły żarty i śmiechy. Pobiegliśmy
z powrotem, burknąwszy do siebie: „Na razie”. W domu rzuciłem plecak
i popędziłem do wojenkomatu[6]. Kiedy dotarłem na miejsce, ponad połowa naszej
klasy już tam była, a reszta zjawiła się w ciągu następnej godziny.
Jak zwykle w niedziele, mój ojciec pracował u kowala, a mama i sąsiadka, Maria
Kozłowa, były w domu. Syn Marii służył na zachodniej granicy. Maria płakała
i przez łzy mówiła o złych przeczuciach co do losu swojego syna. Później okazało
się, że zginął jako bohater w pierwszych dniach wojny, nie wypuszczając z ręki
swojego karabinu maszynowego. Był odważnym chłopakiem, ale popędliwym
i nieostrożnym.
Moi koledzy urodzeni między rokiem 1921 a 1923 zostali wezwani do
obwodowego wojenkomatu w pierwszych dniach wojny, dostali listy poborowe
i zostali odkomenderowani albo do szkół wojskowych, albo do oddziałów bojowych.
Trzech z nas urodziło się w 1924 roku i nie zostaliśmy powołani. Dziwiono się
naszemu rozdrażnieniu.
– O co wam chodzi? – pytali. – Przyjdzie na was czas!
Ale myśl, że wojna nie potrwa długo, mocno tkwiła w mojej głowie. Słowa
piosenki „Nie zaczepiajcie nas – nie zaczepimy was, ale jeśli nas zaczepicie –
popamiętacie nas” i odezwa komisarza ludowego Woroszyłowa, że „będziemy
toczyć wojnę tylko na obcej ziemi, dość już rozlano krwi na naszej”, zrobiły swoje.
Umocniły moją wiarę w szybkie zwycięstwo i bałem się, że nie zdążę wziąć udziału
w walce. Moja wyobraźnia nastolatka rysowała piękny obraz pola bitwy, więc
rwałem się na front. Dzień po dniu chodziłem do wojenkomatu i prosiłem, żeby mnie
powołano. Ludzie w komisariacie wojennym byli weteranami, podśmiewali się
z mojej niecierpliwości i uspokajali: „Poczekaj, przyjdzie twoja kolej. Zobaczysz
wiele akcji”. Mieli całkowitą rację!
W sierpniu w Osie zaczęli się pojawiać pierwsi ranni i ludzie ewakuowani
z Odessy, później z Moskwy i z innych zachodnich terenów. Naszą szkołę
zamieniono w szpital. Nasi żołnierze, chociaż stawiali zaciekły opór, wciąż się cofali,
porzucając kolejne miasta... Wojna się przeciągała. Dzień za dniem grupy nowych,
coraz starszych rekrutów opuszczały Osę. Mój ojciec został powołany, ale
ostatecznie pozwolono mu zostać. Wciąż marnowałem swój czas na progu
wojenkomatu, ale nie chcieli mnie przyjąć z powodu wieku.
We wrześniu 1941 roku w końcu dostałem wiadomość z wojenkomatu, przyszły
dokumenty poborowe. Wezwano mnie do raikomu[7] i nakazano wstąpienie do
narciarskiego batalionu strzelców. Byłem rozczarowany. Chciałem wstąpić do
szkoły marynarki wojennej, ale nie śmiałem im tego powiedzieć. Oczywiście
sprzeciwianie się nie było wówczas w zwyczaju, trwała wojna i ludzie szli tam, gdzie
byli najbardziej potrzebni. Razem z dwoma innymi poborowymi odkomenderowano
mnie do Kungur, gdzie utworzono narciarski batalion strzelców.
Obóz wojskowy wciąż nie był ukończony i przez pierwsze trzy miesiące byliśmy
zajęci głównie jego rozbudową. Stawialiśmy miasteczko wojskowe, które miało
przyjąć brygadę piechoty. Zbudowaliśmy półziemianki dla całej załogi, blok
gospodarczy, kantynę i miejsce do ćwiczeń. Prycze rozstawiono w ziemiankach,
położyliśmy na nie materace wypchane słomą i postawiliśmy kuchnie polowe
z dwustulitrowymi kotłami. Początkowo mieszkaliśmy w czteroosobowych
namiotach, później w każdym było dwunastu żołnierzy. W październiku lało, nie
brakowało siarczystych mrozów, a od czasu do czasu padał śnieg. Spaliśmy
w mundurach, butach i onucach. Przyciskaliśmy się do siebie i suszyliśmy ubrania
ciepłem naszych ciał. Do rana zazwyczaj wszystko było suche.
Zamiast porannej zaprawy nasz ukraiński starszyna (starszy sierżant), potworny
służbista, gnał nas do pobliskiego lasu po kłody na budowę. Wraz ze zwiększaniem
się terenu wyrąbanego lasu musieliśmy biegać coraz dalej. Po trzech tygodniach,
gdy po dziesięciokilometrowym marszu doszliśmy do łaźni w Kungur, nasze onuce
rozpadły się nam w rękach. Ledwie nieco się rozgrzaliśmy i doprowadziliśmy do
czystości, a już musieliśmy wracać przez dziesięć kilometrów w błocie.
Na śniadanie dostawaliśmy herbatę i kawałek chleba, na obiad był cienki barszcz
i gryczana polewka, a na kolację śledzie i kawałek chleba, około trzystu gramów.
Nie oglądaliśmy mięsa, ale i w domu jedliśmy je tylko jesienią i zimą. Zdobywaliśmy
trochę dodatkowej żywności z kołchozowego kartofliska. Upraszaliśmy nocnego
stróża (ludzie mieli wtedy lepsze serca i nikt nas nie wyrzucał), wykopywaliśmy
ziemniaki i piekliśmy je w węglu drzewnym.
Praca była ciężka i wykonywana w milczeniu. Gdy przyjechali kolejni poborowi,
młodsi z nich na początku rwali się do noszenia kłód, zawsze też byli skorzy do
żartów, ale z czasem cichli i w końcu przestawali rozmawiać. Nawet ja, chociaż był
ze mnie kawał chłopa, ostatecznie zdałem sobie sprawę, że długo nie pociągnę
w ten sposób. Wielu z nas chorowało i kilku zabrano do szpitala, chociaż mi udało
się przetrwać tę katorgę.
Wreszcie budowa była ukończona. Zaczęło się szkolenie wojskowe i polityczne –
tak zwany kurs dla młodych bojowników. Kilkanaście godzin szkolenia taktycznego
i codziennej musztry na placu. Intensywnie uczono nas strzelania i budowy broni,
mieliśmy zawody, kto szybciej rozłoży i złoży Mosina lub karabin maszynowy.
Wszystkie ćwiczenia odbywały się w mieście i na jego obrzeżach. Jedynie
dwugodzinne szkolenie polityczne organizowano w ciepłych ziemiankach. Lubiliśmy
je najbardziej, mogliśmy się ogrzać i zaliczyć drzemkę.
Mimo mozolnej, wyczerpującej pracy i ćwiczeń, przymierania głodem
i przygnębiających wiadomości z frontu, nie było żadnej paniki. Myśleliśmy tylko
o jednym – żeby jak najszybciej trafić na front i zacząć walczyć! Dlatego poważnie
traktowałem ćwiczenia, a moje wyniki natychmiast zaczęły mówić same za siebie,
dowódcy stawiali mnie jako przykład innym żołnierzom. Starsi koledzy żartowali
sobie z mojego zaangażowania i oskarżali, że próbuję zdobyć przychylność, żeby
przypodobać się dowódcom, ale ja po prostu lubiłem uczyć się żołnierki i chciałem
walczyć. Nie myślałem, że mogę zginąć, przeciwnie, sądziłem, że
jestem niezniszczalny.
Nadeszła bardzo mroźna zima, wcześniej niż zwykle. Zaczął się trening
narciarski, byłem w swoim żywiole. Dobrze czułem się w stylu trzech kroków,
z dwoma kijkami, a nawet łyżwą, chociaż nie mieliśmy odpowiednich tras
narciarskich. Specjalnie zbudowane skocznie, z których można było skakać na
wysokość pięciu metrów, nie były mi straszne. Moje umiejętności narciarskie zostały
zauważone i szybko zostałem instruktorem, pracowałem razem z dowódcą
odpowiedzialnym za szkolenie fizyczne. Pokazywałem, jak robić serpentynę między
drzewami i jak skakać. Wielu żołnierzy miało prawie czterdzieści lat i niektórzy
z nich zupełnie nie radzili sobie z nartami, ale mimo to musieli skakać. Jeśli komuś
skok się nie udał, musiał wdrapywać się na wzgórze i próbować jeszcze raz. Często
zanim poprawili technikę byli już skrajnie wykończeni.
W listopadzie nasz batalion wysłano na przedmieścia Moskwy. Cisza w czasie
podróży była przejmująca. Ludzie nie mieli doświadczenia w walce, przez co byli
podenerwowani. Wszyscy bali się pierwszej walki i myśleli o szansach na jej
przeżycie. Napięcie było przygnębiające, dlatego odrywaliśmy się od tych myśli,
śpiewając, wówczas każdy z nas znał mnóstwo piosenek. Pociąg jechał bez
postojów, nie zatrzymywaliśmy się nawet na posiłki, jedliśmy suchy prowiant
przydzielony nam na trzy dni.
Pod koniec drugiego dnia podróży zdaliśmy sobie sprawę, że zbliżamy się do linii
frontu, widzieliśmy roztrzaskane i spalone wagony wyrzucone z torów oraz
zniszczone stacje kolejowe. Nagle pociąg się zatrzymał. Usłyszeliśmy rozkaz:
„Wysiadać i w szeregu zbiórka!”. Gdy tylko wyskoczyliśmy z wagonów, nad
naszymi głowami zaryczały dwa Messerschmitty, które ostrzelały pociąg z działek
i karabinów maszynowych. Zawróciły i zrobiły kolejną rundę, zrzucając kilka bomb.
Jedna z nich wybuchła niedaleko mnie i poczułem ból w nodze i ramieniu. Po
jeszcze jednym okrążeniu samoloty odleciały. Kołchoźnicy z pobliskiej wsi
pospieszyli nam z pomocą w swoich saniach. Rannych, w tym i mnie,
przetransportowano do najbliższego węzła kolejowego, gdzie stał pociąg szpitalny.
Wsadzono nas do wagonów i zawieziono z powrotem na wschód. Okazało się, że
trafił mnie odłamek bomby. Długi, cienki kawałek stali sterczał z mojego prawego
stawu kolanowego, zaś drugi, mniejszy odłamek, utkwił w tkance miękkiej ramienia.
Podszedł do mnie chirurg i zbadał rany.
– Aha! Dobrze, stary druhu, odłamek w kolanie nie siedzi głęboko. Chwycimy go
po prostu... i wyciągniemy!
Powiedziawszy to, wyrwał go zdecydowanym ruchem. Zawyłem z bólu.
– To wszystko. Teraz zajmiemy się raną, opatrzymy ją. Weź kulę i za dwa
tygodnie będziesz biegał. A co do odłamka w ramieniu, pomyślimy. Stary druhu,
jesteś w szoku, krwawisz z nosa. To nic wielkiego, szok jest łagodny.
Odłamek zarósł i później drażnił mnie w czasie ćwiczeń narciarskich, zwłaszcza
podczas równoległego prowadzenia nart.
Przewieziono nas do Permu. Przeszedłem rekonwalescencję w miejscowym
szpitalu, rozkoszując się ciepłem i dobrym jedzeniem. Wkrótce w szpitalu pojawił się
przedstawiciel wojenkomatu. Wezwał mnie do siebie.
– Jesteście zdrowi? – zapytał na wejściu.
– Oczywiście!
– Poleciłem was do szkoły inżynieryjnej sił powietrznych marynarki wojennej.
Zgadzacie się?
– No pewnie!
Byłem tak szczęśliwy, że chciałem skakać z radości. Moje marzenie o służbie
w marynarce się spełniło, w końcu będę nosił piękny mundur!
Zaczęło się szkolenie. Kadetów ulokowano w kwaterach, w każdej po czterech.
Nadal nosiliśmy mundury wojsk lądowych, ale wkrótce rozeszły się plotki, że na
Nowy Rok dostaniemy nowe. Owszem, wydano nam nowe sorty, ale wciąż były to
mundury wojsk lądowych. Byłem tak niezadowolony, że poszedłem na skargę do
dowództwa, prosto na poziom szefa wydziału politycznego. Ten przyjął mnie
w swoim gabinecie i wysłuchał.
– Co dla was znaczy ten mundur? Noście to, co dostaliście. Nosiliście taki
od miesięcy.
– Nie chcę! W takim razie wyślijcie mnie do szkoły pilotażu.
– Dlaczego miałbym was wysyłać do szkoły pilotażu? Jesteście żołnierzem!
Macie służyć tam, gdzie wam rozkazano! – powiedział ostrym tonem.
Rozumiałem to, ale moje serce wciąż się buntowało.
– Więc wyślijcie mnie do jakiejkolwiek szkoły oficerskiej! Piechoty, artylerii,
czołgów – bez znaczenia!
– Chyba żartujecie! Słuchajcie, mechanik lotniczy cieszy się dużym szacunkiem.
W batalionie obsługi naziemnej będziecie dostawali racje żywnościowe pilota
i będziecie stacjonowali kilkadziesiąt kilometrów od linii frontu.
– Towarzyszu kapitanie drugiej rangi[8], nie chcę być daleko od frontu. Chcę
walczyć. Chcę być oficerem.
Próbowałem go przekonać, ale moje wysiłki spełzły na niczym i wróciłem do
mojej kwatery zupełnie przybity. Moi kumple śmiali się ze mnie.
– Ale z ciebie głupiec. To najlepsza szkoła. W trzy lata zdobędziesz zawód, który
jest potrzebny i na froncie, i w cywilu. Nie bądź głupi!
Ale nie mogłem się z tym pogodzić. Opuściłem się w nauce, straciłem zapał.
Jakiś czas później wezwał mnie dowódca.
– Co się dzieje z waszym słuchem? – zapytał mnie prosto z mostu.
– Jest w porządku, nie narzekam – odpowiedziałem zdziwiony.
– Główny inżynier mówi, że nie rozróżniacie trybów pracy silnika.
– To świetnie! – Ucieszyłem się. – Towarzyszu kapitanie drugiej rangi, wyślijcie
mnie do szkoły oficerskiej.
– W porządku, skoro jesteście tacy uparci...
Rozdział 3

CZOŁGISTA

P olecono mi udać się do okręgowego wojenkomatu, skąd odkomenderowano


mnie do stalingradzkiej szkoły czołgistów. Dostałem suchy prowiant na trzy
dni (pół bochenka chleba, kawałek kiełbasy i puszkę gulaszu mięsnego), ubrania
oraz kartki żywnościowe, i różnymi środkami lokomocji wyruszyłem do Stalingradu.
Dojechałem w czerwcu 1942 roku. W szkole spotkałem Kolę Babina i Wołodię
Draczewa. Tam dołączyli do nas Piotr Akatiew, Nikołaj Połowinikin i chłopak
nazwiskiem Brażkin. Łącznie w szkole było jedenastu kolegów z Osy. Wszyscy
poza mną mieli zginąć w walce.
Niemcy podchodzili już pod miasto. W czasie szkolnego apelu, podczas
intensywnego bombardowania, zwierzchnik szkoły generał-major Sierkow ogłosił
decyzję Najwyższego Dowództwa: „Szkoła ma być ewakuowana do Kurganu, gdzie
powstanie baza treningowa i materiałowa. Proces szkolenia ma trwać
nieprzerwanie, żeby szybko przygotować korpus oficerski, który jest pilnie potrzebny
na froncie”. Generał – bystry, lakoniczny i wymagający, ale sprawiedliwy człowiek
o średniej budowie ciała – cieszył się respektem wszystkich kadetów i personelu
nauczycielskiego szkoły. Po raz pierwszy spotkał się z wrogiem na granicy
i w czasie pierwszych walk został ciężko ranny, w wyniku czego stracił rękę.
Personel szkoły wyjechał, a grupa kadetów dowodzona przez kapitana Gużwę –
potężnego, młodego oficera, około trzydziestoletniego – została na miejscu, żeby
spakować i wysłać szkolny sprzęt. Opuściliśmy płonące miasto w środku nocy na
promie, który cudem zdobyto w celu ewakuacji szkoły. Wsiedliśmy do pociągu na
przeciwległym brzegu Wołgi i jechaliśmy do Kurganu pod bombami wroga.
Dotarliśmy tam po pięciu dniach podróży. Rozpakowaliśmy sprzęt w pobliżu miasta
i zorganizowaliśmy plac ćwiczeniowy. Stacjonowaliśmy w budynku szkoły, spaliśmy
w salach lekcyjnych. Dyrektorka szkoły, mniej więcej czterdziesto- lub
pięćdziesięcioletnia kobieta (wówczas wydawała nam się bardzo stara), traktowała
nas jak matka. Raczyła nas nieco przemarzniętymi słodkawymi ziemniakami, które
piekła w szkolnym piekarniku, a my dzieliliśmy się z nią suchym prowiantem. Gdy
wyjeżdżaliśmy do Kurganu na ćwiczenia, żegnała nas czule, życząc sukcesów
i tego, byśmy doczekali dnia zwycięstwa.
Nad brzegiem rzeki Toboł stała cerkiew, którą przerobiono na kantynę.
Kilkanaście okolicznych budynków zostało zaadaptowanych na koszary. Kiedy tam
przyjechałem, moja kompania szkoliła się już od około półtora miesiąca. Musiałem
nadrobić zaległości, ale nie było to dla mnie zbyt trudne – moje dziesięć lat szkoły
pomogło mi opanować program. Uczyliśmy się dwanaście godzin dziennie: osiem
godzin zajęć szkolnych i cztery godziny odrabiania lekcji pod okiem dowódcy plutonu
porucznika Paszkewicza. Zbliżał się do czterdziestki. Był silnym, bystrym,
rozsądnym i kordialnym człowiekiem. Lepiej niż ktokolwiek inny wiedział, jak
„mówić do nas, milcząc”. Rozumieliśmy go doskonale. Był również starszyna naszej
kompanii, Tołoszny – pedant i złośliwy służbista, którego bardzo się baliśmy. Jego
typowe zachowanie dobrze ilustruje to, jak potraktował pewnego kadeta z naszej
grupy (nazywał się Umanski). Kiedyś, krótko przed sylwestrem, Umanski się
przeziębił. Poszedł na izbę chorych, gdzie dostał zaświadczenie, że jest zwolniony
z ćwiczeń na świeżym powietrzu. Włożył prochowiec i wyszedł z koszar. Tołoszny
podszedł do niego.
– Umanski, dlaczego nie stoicie w szeregu?
– Towarzyszu starszyna, zostałem zwolniony.
– Gdzie jest zwolnienie?
Umanski podał mu kwitek.
– Zwolnienie z musztry i pracy na świeżym powietrzu – Tołoszny przeczytał na
głos. – Ale nie ma mowy o „porannej zaprawie”! Zdejmujcie płaszcz i do szeregu!
Tak wyglądało nasze życie. Na filmach widać czasem, jak kadeci urywają się na
samowolkę, wieczorami chodzą na potańcówki i uganiają się za dziewczynami.
Jakimi dziewczynami? Tańce?! Ledwie mogliśmy powłóczyć nogami!
Jedzenie było po prostu nędzne! Rano zupa, na obiad kleik z prosa i na kolację
znów zupa. Jaka to była zupa? Wrzucali jakieś ziarna do wody, nic do pogryzienia.
Dzisiejsze racje więzienne na pewno są lepsze. Zaczęliśmy jeść kolacje na zmianę –
dzisiaj jem ja, jutro ty. Wylewaliśmy część płynu z kubka na zupę i zjadaliśmy resztę
z kawałkiem chleba z dwustupięćdziesięciogramowej porcji. Chleb był twardy jak
kamień i był mieszanką bardzo dziwnych rzeczy. Byliśmy wychudzeni. Zwykłe
wejście po schodach wiązało się z ogromnym wysiłkiem.
Jak już wspomniałem, z Osy było jedenastu chłopaków, rozrzuconych po różnych
kompaniach. Jednym z nich był Kola Babin, który był ze mną w drużynie
akrobatycznej w szkole średniej. Teraz, gdy stanąłem na rękach, zobaczyłem
wszystkie gwiazdy i prawie zemdlałem. Niektórzy się skarżyli i w końcu odwiedziła
nas specjalna komisja z uralskiego okręgu wojskowego. Generał w towarzystwie
kilku oficerów wszedł do klasy, w której była nasza kompania. Spojrzawszy na nas,
zatrzymał wzrok na mnie.
– Więc mówicie, że jedzenie jest kiepskie? Spójrzcie na tego chłopa, patrząc na
niego nie można by powiedzieć, że jest niedożywiony.
Poczułem się urażony! Komisja wyjechała i niewiele się zmieniło w naszym
życiu.
Wszyscy cały czas rozmawiali o jedzeniu. Jedną z takich pogawędek przerwał
Pietrakowski, najstarszy z kadetów:
– Ludzie, dlaczego mówimy tylko o jedzeniu? Pozwólcie, że opowiem wam
historię mojego małżeństwa.
Wszyscy krzyczeli: „Dawaj!”, „Opowiadaj!”.
– No to posłuchajcie. Byłem studentem pierwszego roku wydziału geologii
i poznałem dziewczynę z mojego roku. Była piękna i szczupła, miała blond włosy
z domieszką brązowego koloru. Zawsze była dobrze ubrana i wyróżniała się spośród
innych studentów. Jej rodzice byli inżynierami i dobrze zarabiali. Podobała się wielu
chłopakom, ale z jakiegoś powodu wybrała mnie. Nie potrafię powiedzieć, dlaczego
od razu przyjęła moje zaproszenie do kina. Pamiętam, że grali Wielkie życie
z Alejnikowem i Andriejewem[9]. Tak zaczęła się nasza znajomość. Zrobiłem co
mogłem, żeby zdobyć bilety na ten film. Chodziliśmy do kina, do opery, dobrze się
bawiliśmy. Później zostałem przedstawiony jej rodzicom i postanowiliśmy się pobrać.
Jej rodzice dali nam swoje błogosławieństwo.
Wszyscy słuchali go z uwagą, rzadko tylko przerywając mu opowieść sprośnymi
pytaniami, ale Pietrakowski nie zniżał się, żeby odpowiadać krzykaczom.
– Nasze wesele odbyło się w restauracji. Grała orkiestra. Do jedzenia podano...
– i tu nastąpił szczegółowy opis dań, które pojawiły się na stołach i które podawali
kelnerzy. Każdy z nas czuł, jakbyśmy tam byli i wdychali aromaty potraw. Byliśmy
tacy głodni, ale Pietrakowski, jak gdyby o nas zapomniał, dalej ze szczegółami
opisywał weselny stół. – A później wnieśli na ogromnych srebrnych paterach dwa
pieczone prosięta z chrupiącymi skórkami, podane z jabłkami i zieleniną...
W tym momencie ktoś gwałtownie wstał. Pietrakowski zobaczył kadeta
Kwiczuka, jego oczy były szeroko otwarte.
– Towarzyszu Kwiczuk, co byście zrobili z tymi prosiętami? – zawołał.
– Zjadłbym je! Zjadł! – wrzasnął dziko i padł na stół, chlipiąc. – Zjadłbym je!
Zjadł! – krzyknął jeszcze kilka razy, po czym zamilkł.
Wezwana sanitariuszka podstawiła mu sole trzeźwiące pod nos i zrobiła zastrzyk.
Uspokoił się, zanieśliśmy go na pryczę, na której wkrótce zasnął. Wszyscy byli
przerażeni. Następnego dnia odesłano go do izolatki, gdzie został zamknięty na około
tydzień. Ogłosiliśmy bojkot Pietrakowskiego i przestaliśmy z nim rozmawiać.
Kadet dostawał czterdzieści rubli żołdu. Wypłacano go w niedziele. Po wypłacie
szedłem prosto do sklepu, kupowałem kilogram marchwi i od razu ją zjadałem.
Gdybym zabrał ją do koszar, musiałbym się podzielić z kumplami. Oczywiście
mogłem napisać do rodziny i poprosić ich o przysłanie paczki żywnościowej, ale
zdawałem sobie sprawę, że moja rodzina jest tak duża, że ją samą było trudno
wyżywić, a co dopiero wspomóc mnie żywnością. Dlatego w listach do nich
pisałem, że dobrze mnie karmią i niczego mi nie brakuje. Wielu kumpli, nie mogąc
znieść głodu, prosiło o paczki z jedzeniem. Kiedy przychodziły, jedli pod kocem, żeby
z nikim się nie dzielić. To nie było dobre, ale czy można ukarać głodującego
człowieka za chęć najedzenia się do syta? Mimo głodu nie dochodziło do kradzieży.

*
Po zwycięstwie pod Stalingradem przyszła dyrektywa, żeby utworzyć
propagandową brygadę narciarską, która objeżdżałaby okoliczne wsie i promowała
dokonania armii. Generał Sierkow nakazał porucznikowi Fiedorowowi
(odpowiedzialnemu za wychowanie fizyczne w szkole) i szefowi działu politycznego
stworzenie takiej brygady. Zawiadomiono nas, że zorganizowano bieg narciarski
z Kurganu do Swierdłowska. Jego uczestnicy mieli dostać lepsze racje
żywnościowe – to ostatnie zdanie wywołało zdumiewającą reakcję. Nagle wszyscy
zostali narciarzami i niestrudzonymi podróżnikami. Przed biurem, gdzie
przeprowadzano selekcję, zebrał się tłum ochotników. Przyszła moja kolej.
Wszedłem, prezentując sobą żałosny obraz: 163 centymetry wzrostu, wojskowe buty
o cztery rozmiary za duże, czapka o dwa – specjalnie taka, żeby zakryć uszy, które
odmroziłem w czasie zawodów narciarskich. Porucznik spojrzał z litością.
– Słuchajcie, synku, jesteś tylko dzieciakiem! Jaki z was narciarz?
– Byłem mistrzem okręgu. Mam najwyższe kategorie w narciarstwie –
powiedziałem błagalnym głosem.
– Czego jesteście mistrzem?
– Mam zaświadczenie. – Pokazałem moją legitymację narciarską, wydawaną
uczestnikom zawodów.
– Ujdzie – powiedział porucznik, sceptycznie spoglądając na papier, najwyraźniej
nieprzekonany. – Przyjdź jutro. Zobaczymy, co z was za narciarz.
Tak znalazłem się wśród dwudziestu kandydatów, z których wybrano dziesięciu.
Porucznik zaczął selekcję bez wstępnych ceregieli. Jego dziewczyna mieszkała
dziesięć kilometrów od szkoły, dlatego trasa biegła obok jej domu. Ruszyliśmy.
Grupa rozciągnęła się natychmiast wzdłuż drogi, ale trzymałem się tuż za
porucznikiem. Zaczynało brakować mi sił, ale wciąż uporczywie myślałem: „Mogę
upaść, ale się nie poddam i dopnę swego”. Porucznik i ja jednocześnie dotarliśmy do
domu. Dopiero wtedy zorientował się, że byłem z nim tylko ja. Zaprowadził mnie do
chaty swojej dziewczyny.
– Posiedźcie tu przez chwilę, a ja wrócę i zbiorę resztę. Jeśli nie wrócę, wy
wrócicie.
Jego dziewczyna dała mi jedzenie i od razu zasnąłem. Spałem około trzech
godzin. Po przebudzeniu zapytałem, czy porucznik wrócił.
– Nie, nie wrócił – odparła.
– Jeśli nie wrócił w ciągu trzech godzin, to znaczy, że coś się stało.
Dowlokłem się z powrotem do szkoły, walcząc z bólem mięśni. Pozostałych
chłopaków zebrano z sąsiednich wsi w ciągu nocy. Na szczęście pomógł kołchoz,
który dał konie i sanie. Był już ranek, gdy wszystkich udało się sprowadzić do
szkoły, chociaż tylko kilku z nich mogło poruszać się o własnych siłach, tak bardzo
bolały ich nogi.
O incydencie zawiadomiono przełożonego szkoły. Wezwał dowódcę szkolenia
fizycznego i dał mu reprymendę. Koleś próbował się tłumaczyć, ale nie było
żadnego usprawiedliwienia. Brygada miała ruszyć za pięć dni, a wielu jej członków
leżało w łóżkach, bo nie mogli stać o własnych siłach. Oczywiście dowódca był
winny, nie powinien wysyłać kiepsko wyszkolonych i wycieńczonych kadetów na
bieg próbny.
Wyładowawszy swój gniew na dowódcy, generał Sierkow zapytał:
– Co teraz zrobimy?
Wszyscy milczeli.
– Towarzyszu generale – powiedziałem, wstając. – W zeszłym roku brałem
udział w biegach narciarskich z Osy do Kunguru i z Permu do Osy. Obydwa miały
ponad sto kilometrów. Znam się na tajnikach przygotowania do takich biegów.
Chociaż mamy tylko pięć dni na przygotowania, a wczorajszy bieg wyczerpał
kadetów, mogę przygotować drużynę, która zdoła odbyć objazd propagandowy.
Potem przedstawiłem szczegółowy plan przygotowań:
– Poprowadzę grupę i narzucę odpowiednie tempo. Jeśli wszyscy pobiegną
równo, przyspieszę, a jeśli zbytnio się rozciągną, zwolnię. Porucznik Fiedorow
będzie zamykał grupę i popychał do przodu. Poza tym, towarzyszu generale, proszę
o zapewnienie nam konia i sań z wojsk pomocniczych, w których pojadą
zampolit[10] i lekarz, załadujemy też na nie nasze plecaki i racje żywnościowe. Koń
będzie wracał z Czaszy z medykiem, a my znajdziemy jakiś transport dla zampolita.
Proszę też, żeby wszyscy uczestnicy byli odpowiednio karmieni.
– Cóż, Briuchow – zaczął generał i wstał. – Naszkicowaliście nam cały obraz.
Przypuszczam, że nie mamy innego wyboru, jak tylko przyjąć waszą propozycję.
Powierzam przygotowania i wprowadzenie pomysłów w życie porucznikowi
Fiedorowowi, tobie i politrukowi[11] Worowowi.
Rozstaliśmy się zadowoleni, nawet szef szkolenia fizycznego był szczęśliwszy.
Generał Sierkow zawołał do mnie:
– Zuch, zostaniecie dobrym taktykiem i rozsądnym oficerem.
Zaczerwieniłem się i nie wiedziałem, co odpowiedzieć.
Po pięciu dniach treningu brygada propagandowa wyruszyła spod bramy szkoły
w pochmurny dzień. Generał Sierkow pożegnał nas przy dźwiękach grającej w tle
kompanii marszowej. Przebyliśmy większość z zaplanowanych czterdziestu
kilometrów w ciągu pierwszego dnia i byliśmy blisko celu – centrum obwodu
Czaszy. Zampolit pojechał przodem w saniach, żeby zorganizować dla nas
powitanie, a mnie powierzono zadanie doprowadzenia pozostałych członków grupy
do miasta. Podchodziliśmy do Czaszy, widzieliśmy już światła w oknach domów, gdy
chłopaki opadły z sił. Wszyscy się zatrzymali, nie mogąc ruszyć się ani odrobinę
dalej.
– Zdejmijcie swoje plecaki, zjedzmy coś i znajdziemy siły na ostatni odcinek.
Zostało nam nie więcej niż kilometr, może dwa – powiedziałem.
W rzeczywistości było około pięciu kilometrów do przebycia, ale każdy z nas zjadł
kanapkę i się rozweselił. Dotarliśmy o dwie godziny spóźnieni, ale ludzie wciąż na
nas czekali. Była tam też inna kompania marszowa. Sekretarz miejscowego
Komsomołu wygłosił przemówienie i pogratulował nam rajdu. Następnie nasz
zampolit wygłosił swoje, chociaż wszyscy marzyliśmy jedynie o tym, żeby się
położyć.

*
Jak wcześniej wspomniałem, szkolenie było bardzo intensywne. Dużo czasu
poświęcono na teorię, omawiano techniczną charakterystykę BT-5 i T-34 oraz
taktykę walki czołgiem. Odbyły się tylko jedne zajęcia praktyczne, podczas których
wystrzeliłem trzy pociski z działa i jeden magazynek z broni maszynowej. Mieliśmy
też trochę praktycznej jazdy czołgiem BT-5, obejmującej zupełne podstawy, takie jak
ruszanie i jazda po prostej. Była również nauka taktyki, podczas której udawaliśmy,
że jesteśmy czołgami! Dopiero na zakończenie zademonstrowano nam pokazową
lekcję praktyczną: „Pluton czołgów w natarciu”. To wszystko!
Po wojnie oglądałem niemiecki kompleks szkoleniowy w Austrii. Był
zdecydowanie lepszy od naszego. Na przykład my mieliśmy nieruchome cele dla
strzelań z armaty i ruchome dla broni maszynowej. Wymagało to poprowadzenia linii
telefonicznej do okopu, gdzie żołnierz odbierał rozkazy, żeby podnieść lub obniżyć
cel. Ustalono, że cel miał się pojawiać na pięć, sześć sekund, chociaż
w rzeczywistości czas ten zależał od operatora. Natomiast Niemcy na swoim
poligonie mieli system bloczków, które były obsługiwane za pomocą jednego
wielkiego koła uruchamiającego zarówno cele armatnie, jak i dla broni maszynowej.
Kołem obracało się ręcznie, a czas, przez jaki cel był w zasięgu wzroku, zależał od
szybkości obrotów. Załogi niemieckich czołgów były lepiej wyszkolone niż my
i niebezpiecznie było się z nimi spotkać w czasie walki.
Podczas naszej promocji przełożony szkoły powiedział:
– No, zuchy, wiemy, że przeszliście bardzo szybkie szkolenie. Macie ograniczoną
wiedzę, ale dokończycie swoje szkolenie w walce.
Najbardziej pamiętną lekcję, jaka miała wpływ na całą moją późniejszą służbę, dał
mi major Drozdow, który był naszym szkoleniowcem taktycznym. Był byłym
oficerem armii carskiej powołanym z rezerwy i liczył około sześćdziesięciu lat. Miał
w zwyczaju mawiać:
– Chłopcy, zapamiętajcie świętą zasadę. Suworow[12] uważał ją za podstawową.
Najważniejsza jest troska o żołnierza przed bitwą i w czasie bitwy: trzeba go
nakarmić, ubrać, dać buty i dać mu wypocząć. Jeśli to zrobicie, wygracie bitwę.
Jeśli nie, nie będzie żadnego zwycięstwa. Jeśli żołnierz jest głodny i przemarznięty
gdy prowadzisz go do ataku, będzie się ledwo czołgał. Możecie sobie sprowadzić
wykładowcę z Moskwy, z samego Komitetu Centralnego, który może zrobić
żołnierzom wykład o tym, jak bronić ojczyzny, a i tak nie będą zadowoleni. Ale jeśli
pojawi się niepiśmienny kucharz, może po dwóch, trzech latach szkoły podstawowej,
z chochlą dobrego barszczu i kaszy, ochoczo za wami pójdą, on ich przekona.
To była jedyna rzecz, jaką zapamiętałem z całego kursu, ale zawsze trzymałem
się tej zasady. Zawsze dbałem nie tylko o moją załogę, lecz także o załogi z innych
plutonów. A żołnierze dobrze mi się odwdzięczali.

*
W lutym 1943 roku przyszedł rozkaz, żeby wybrać dwudziestu ośmiu najlepszych
kadetów, dać im dwa miesiące przyspieszonego szkolenia i wypuścić. Ja zacząłem
szkolenie o półtora miesiąca później niż pozostali, ale skończyłem je o półtora
miesiąca wcześniej, dlatego uczyłem się tylko przez trzy miesiące. Jeden
z wybranych nie zdał, chociaż miał dyplom inżyniera! Wtedy myśleliśmy: „Ma
pecha!”. Jakże byliśmy naiwni! Miał trzydzieści trzy lub trzydzieści cztery lata,
rodzinę i dwoje dzieci i w ogóle nie miał ochoty walczyć.
Zaraz po promocji wezwano mnie do kwatery generała Sierkowa. Zacząłem się
martwić, ale kapitan Gużwa mnie uspokajał:
– Idźcie, generał chce was widzieć, ponieważ ma dla was rozsądną propozycję.
Przyjmijcie ją.
Nie miałem pojęcia, co to za propozycja i pokornie wszedłem do biura generała,
wstrzymując oddech. Wstał zza biurka, żeby się ze mną przywitać, posadził na
krześle, usiadł naprzeciwko i zaczął opowiadać o sytuacji na froncie. Powiedział, że
kręgosłup niemieckiej machiny wojennej został strzaskany i że zwyciężymy. Sam
także nie miałem co do tego wątpliwości.
– Słuchajcie, Briuchow – ciągnął – wciąż jesteście żółtodziobem, ale jakim
będziecie dowódcą? Zostańcie w szkole, żeby szkolić kadetów. Wasi dowódcy
plutonu i kompanii was chwalą. Jesteście dobrym sportowcem. Zostańcie!
Zamurowało mnie.
– Towarzyszu generale, chcę być na froncie, chcę walczyć. Widzicie, wojna się
wkrótce skończy i nie będę miał w niej swojego udziału. Jak wtedy spojrzę ludziom
w oczy? – Czułem kluchę w gardle i łzy napłynęły mi do oczu.
– Synku, nie ma jeszcze żadnego „wkrótce”. Wojna potrwa jeszcze więcej niż
rok, na pewno będziecie mieli w niej swój udział.
– Nie, ja chcę teraz.
Generał spojrzał z troską, zamyślił się na chwilę i w końcu powiedział:
– Kto poprowadzi szkolenia? Ja też chcę iść na front.
– Widzieliście wojnę, straciliście rękę, a ja jeszcze niczego nie zrobiłem. Błagam
was, wyślijcie mnie. W naszej sekcji jest dwóch sierżantów, Koczniew i Łobanow,
którzy byli na froncie na początku wojny i trafili tu, gdy zostali ranni. Ich zostawcie
– błagałem.
Gdy zobaczył, jak jestem zdruzgotany, zlitował się nade mną. Niezmiernie się
ucieszyłem, promieniałem z radości i krzyknąłem swoim niedojrzałym, rozkazującym
tonem:
– Tak jest! Mogę się odmeldować?
– Co wam tak spieszno, poruczniku? – zapytał generał Sierkow, spojrzał na mnie
jeszcze raz, potrząsnął głową i rozkazał: – Odmaszerować!
Zasalutowałem, odpowiedziałem mocnym: „Tak jest!”, energicznie odwróciłem
się i wyszedłem. Tak się złożyło, że wspomniani wyżej sierżanci byli na placu
defilad. Przebiegłem dwanaście kilometrów bez zatrzymywania się, żeby
powiedzieć im, że natychmiast mają się zjawić u komendanta. Złapaliśmy okazję do
szkoły w przejeżdżającym samochodzie. Generał wezwał Koczniewa i ten zgodził
się bez wahania (generał nawet nie wzywał już Łobanowa).
Z dwiema belkami na kołnierzu jechałem do Czelabińska do 7. Pułku
Szkoleniowego Rezerwy Pancernej. Kwatera oficerów znajdowała się w holu
szkoły, w którym mieściło się około trzydziestu łóżek. Jedzenie było przydzielane na
podstawie kartek żywnościowych. Przez większość czasu zajmowaliśmy się swoimi
sprawami z wyjątkiem krótkich okresów szkoleń. Starsi zwykle spędzali wolny czas
z kobietami. Porucznik Wasia Jestafijew organizował takie schadzki. Był mężczyzną
średniego wzrostu, o szerokich ramionach. Urodził się w 1920 roku, był traktorzystą,
którego powołano do wojska przed wojną. Ukończył przyspieszony kurs w szkole
czołgistów.
Pamiętam, że leżałem na łóżku wściekły. Powiedziano mi, że nabór do
Specjalnego Uralskiego Korpusu Czołgistów Ochotników się zakończył, dlatego
moje podanie o przyjęcie do Brygady Permskiej zostało odrzucone, a ja tak bardzo
chciałem walczyć ramię w ramię z moimi kolegami z rodzinnego miasta. W tym
momencie ktoś wszedł do pokoju. Był ubrany w elegancki mundur porucznika i był
mniej więcej tego samego wzrostu co ja, miał kręcone jasnobrązowe włosy,
grzywka wystawała mu spod czapki polowej. Zauważył zdziwienie w moich oczach
i natychmiast się zaśmiał. Usiadłem na łóżku, a mężczyzna podszedł do mnie
i wyciągnął rękę.
– Nikołaj Maksimow.
– Wasyl Briuchow. – Wstałem.
– Gdzie są wszyscy? – zapytał Maksimow, rozglądając się po pustych,
nieuporządkowanych łóżkach.
– Poszli gdzieś. Czelabińsk to duże miasto, jest tu wiele miejsc do włóczenia się –
odpowiedziałem.
– Dlaczego ty zostałeś? – zapytał z zaciekawieniem.
– Cóż, nie miałem na to ochoty. Wolałem czytać książki, mają tu świetną
bibliotekę. Mam dość tkwienia w tym miejscu. Chciałem walczyć razem z moimi
kolegami z rodzinnego miasta, ale nie wyszło. Widzisz, wojna może się wkrótce
skończyć, kiedy ja tu po prostu siedzę.
– Zrzęda z ciebie! – Kola zaśmiał się. – Wojna toczy się w najlepsze. Nie martw
się, jeszcze się nawojujesz. Słyszałem w dowództwie, że wokół Kurska zrobi się
gorąco. Pewnie nas tam wyślą.
Następnego dnia, w czasie nauki, szef sztabu pułku przyszedł do klasy razem
z przedstawicielem Fabryki Kirowa, która produkowała czołgi. Wstaliśmy. Szef
sztabu pozwolił nam usiąść i poprosił przedstawiciela fabryki, aby zabrał głos.
Mężczyzna zdjął czapkę z daszkiem i zaczął mówić cichym głosem:
– Towarzysze oficerowie, jesteście świadomi sytuacji na froncie i na tyłach.
Musimy wypędzić faszystów z naszej ziemi najszybciej jak to tylko możliwe, ale
potrzebujemy do tego broni. Nasza fabryka robi wszystko, co w jej mocy, żeby
wyprodukować więcej czołgów, ale brakuje nam ludzi. Potrzebujemy dodatkowych
rąk na co najmniej miesiąc, albo chociaż na tydzień. Postanowiliśmy poprosić was
o pomoc.
Na minutę zapadła cisza. Myślałem, co mógłbym robić w fabryce, nie miałem
żadnych specjalistycznych kwalifikacji. Wtedy Wasia Jestafijew zabrał głos:
– Nieee! To nie dla nas! W każdej chwili możemy dostać czołgi i ruszyć na front.
Pozwólcie nam się zabawić przez kilka dni. Może będą to ostatnie dni naszego
życia! – Z wymuszonym uśmiechem rozglądał się dookoła i szukał poparcia.
Kola Maksimow podniósł głowę. Wstając i zwracając się do nas, stanowczo
powiedział:
– Towarzysze, nie słuchajcie tego krzykacza. Gdy fabryka prosi, musimy pomóc.
Przed wojskiem byłem hutnikiem i pomogę. – Odwracając się w stronę
przedstawiciela fabryki, dodał: – Wpiszcie mnie na listę.
Ja i niektórzy koledzy zrobiliśmy to samo, chociaż inni nie dali się przekonać.
Delegat fabryki ostrzegł nas, że za naszą pracę dostaniemy tylko darmowe kartki na
obiad. Z naszej strony nie było żadnego sprzeciwu.
Zaczęliśmy pracę następnego ranka. Nikołaj i ja zostaliśmy przydzieleni do
wiercenia otworów na cylindry w blokach silników. Nikołaj ukończył kurs i był
wykwalifikowanym ślusarzem czwartej kategorii. Nasze półautomatyczne maszyny
stały obok siebie i szybko pomógł mi opanować proste czynności. Nie wymagało to
wiele wysiłku, kilka dni później wyrabiałem już moją normę, a nawet wyprzedzałem
plan. W fabryce całkiem dobrze nas karmili: na obiad zawsze dostawaliśmy
pierwsze danie – zupę lub barszcz – i dobrą kaszę ze słuszną porcją mięsa na
drugie. Dodatkowo mieliśmy jeszcze nasze racje oficerskie.
Dzięki wspólnej pracy zostaliśmy dobrymi przyjaciółmi. Lubiłem Nikołaja,
ponieważ dorastał w Moskwie i podobał mi się jego urok „chłopaka z miasta”.
Podczas gdy ja mówiłem językiem z prowincji, on wysławiał się z pięknym
moskiewskim akcentem. Starałem się naśladować jego maniery, co wyraźnie
doceniał. Moskwianie różnili się od nas, wiejskich chłopaków, swoim sposobem
myślenia, wiedzą i poziomem intelektualnym, byli swobodniejsi w kontaktach
z innymi ludźmi. Spędzaliśmy razem cały wolny czas. Powiedział mi, że mieszkał na
Arbacie (w samym sercu Moskwy), a jego matka i siostra – do których często pisał
listy – wciąż tam mieszkają. Nikołaj uczył się jazdy konnej na maneżu, gdy był
małym chłopcem, i bardzo lubił konie.

*
Nasza praca w fabryce nie trwała długo, dostaliśmy przydziały i zgłosiliśmy się do
rezerwowego pułku czołgów, gdzie dostaliśmy nowiuteńkie maszyny, jeszcze
pachnące farbą. Objąłem dowództwo plutonu, z Kolą jako dowódcą jednej z maszyn
w tym plutonie. Trzecim czołgiem dowodził porucznik Bykow. Zaprzyjaźniłem się
z załogami. Mój kierowca-mechanik, nazwiskiem Roj, urodził się w 1904 roku i był
traktorzystą. Działonowy Leonienko urodził się w 1918 roku, radiooperator – jak ja,
młody chłopak – w 1924 roku, pochodził ze wsi. Nie przypomiam sobie jego
nazwiska, ale pamiętam, że zawsze się śmiał, gdy opowiadał nam historię swojego
małżeństwa. Nie miał rodziców i mieszkał z babcią. Ich sąsiedzi mieli córkę kilka lat
starszą od niego. Jego babunia cały czas go zachęcała: „Ożeń się z nią, jest bogata,
a ty pomożesz im w pracy”. Przekonała go, a sąsiedzi nie protestowali, bo
faktycznie potrzebowali pracownika do gospodarstwa. A taką historię opowiadał
nam o swoim ślubie:
– Siedzę obok panny młodej, kumple biegają dookoła, ale trzymają mnie
w środku. Chcę się wydostać, ale ona mnie łapie i nie pozwala odejść. Nalewają mi
kieliszek wina, wypijam i po chwili czuję się wstawiony. Panna młoda zaciąga mnie
do łóżka, szarpie się ze mną, ale do niczego nie dochodzi. Budzi się rano, ale już
beze mnie, bo uciekłem z chłopakami. Ci znowu podrzucali mnie do niej i cała
zabawa zaczynała się od nowa. W ten sposób handryczyliśmy się przez jakiś czas,
aż w końcu to olała i mnie zostawiła.
Tacy byli kumple w mojej załodze. Wierzę, że byłem dobrym dowódcą.
W dzieciństwie dowodziłem paczką znajomych, a teraz bardzo szybko porozumiałem
się z moimi podwładnymi. Kola Maksimow szanował mnie jako dowódcę. Mimo że
byliśmy przyjaciółmi, przestrzegaliśmy dyscypliny i nie pozwalałem na spoufalanie
się nawet jemu.
Po szkoleniu w plutonie i kompanii wyruszyliśmy w pięćdziesięciokilometrową
drogę, żeby złapać pociąg na front. W przeciwieństwie do pociągu, którym jechałem
dwa lata wcześniej, teraz atmosfera była bardzo podniosła i byliśmy przekonani
o zwycięstwie. Po sukcesach pod Moskwą i Stalingradem ludzie odzyskali nadzieję,
wierzyliśmy nie tylko w odparcie nieprzyjaciela, ale także w jego pokonanie.
Jechaliśmy „zieloną trasą”[13] praktycznie bez postojów. W Kujbyszewie pociąg
zatrzymał się na stacji, gdzie zawiadowca ostrzegł nas, że pociąg może stać tylko
około trzydziestu minut. Po drodze nie dostawaliśmy obiadu, ale dowódca pociągu
nakazał zbiórkę i pozwolił pójść do pobliskiej kantyny. Stoły nie były gotowe i mieli
tylko kocioł z kaszą, barszcz i chleb. Popędziliśmy z powrotem, przełykając w biegu
gotowany jęczmień, ale gdy dotarliśmy na peron, okazało się, że pociągu już nie ma.
Pobiegłem do zawiadowcy stacji i dowiedziałem się, że skład odjechał do Syzrania.
Gdy starałem się znaleźć sposób, żeby wrócić do naszego pociągu, na stację
wjechał inny, pusty skład. Zawiadowca pomógł nam zdobyć dwa ogrzewane
wagony i ruszyliśmy za naszymi czołgami.
Po tym pamiętnym obiedzie zasnęliśmy uśpieni stukotem kół, wykończeni
upalnym czerwcowym dniem. Obudziła mnie cisza. Odsunąłem drzwi i zobaczyłem,
że pociąg stoi na torze mniej więcej metr przed mostem na Wołdze. Pozdrowiłem
przechodzącego robotnika i zapytałem, jak możemy się dostać na drugą stronę.
Odparł, że pociąg osobowy, który stoi na równoległym torze, za chwilę tam pojedzie.
Wyrwałem kumpli ze snu i wyjaśniłem sytuację. Próbowaliśmy przemknąć
w poprzek torów do wagonów pociągu osobowego, ale żaden konduktor nie
otworzył nam drzwi. Pociąg ruszył, a my wisieliśmy uczepieni na schodach i chociaż
był czerwiec, uderzył w nas zimny wiatr. Omal nie spadliśmy, ale w końcu
dogoniliśmy nasz pociąg! Dowódca powitał nas z otwartymi ramionami. W czasie
zbiórki zauważono, że brakuje trzech osób, dlatego poinformowano zawiadowcę
stacji o trasie, jaką pojedzie pociąg. Znów byliśmy w drodze.
Za Małym Jarosławcem był nalot, ale żadna bomba w nas nie trafiła. Pociąg
skierował się na południe. Później zatrzymaliśmy się na bocznicy i dostaliśmy rozkaz
opuszczenia i rozładowania pociągu. Nie było ramp wyładunkowych. Spychaliśmy
więc czołgi z wagonów, a właściwie same się staczały. Dwa czołgi spadły,
przewracając się do góry gąsienicami, ale szybko ustawiono je do odpowiedniej
pozycji. Czekał na nas przedstawiciel 2. Korpusu Pancernego i batalion ruszył do
miejsca zgrupowania, gdzie miał dołączyć do 99. Brygady tego korpusu.
Rozdział 4

NA LINII FRONTU

D zień po naszym przyjeździe rozpoczęła się bitwa na łuku kurskim. Korpusy


znajdowały się na swych stanowiskach. Nasza pierwsza akcja była akcją
obronną i niewiele z niej pamiętam, zlała się z kolejnymi sześcioma dniami walk.
W pewnym miejscu odcięliśmy wroga, wycofaliśmy się i następnie zaatakowaliśmy
razem z piechotą. Po latach niektórzy potrafią świetnie opowiadać swoje historie
wojenne. Jestem zdumiony, że pamiętają nazwy miejscowości, w pobliżu których
walczyli. Jak przypomnieć sobie wszystkie te miejsca? Dostajesz rozkaz: „Przejedź
z punktu X do punktu Y” i jedziesz. Jesteś w drodze, szukasz celu, zawracasz.
Dowódca czołgu T-34/76 pracuje jak cyrkowiec, ustawia działo, strzela, wydaje
rozkazy ładowniczemu i kierowcy, kontaktuje się z innymi czołgami plutonu przez
radio. To wymaga pełnej koncentracji, inaczej będzie po nim. Gdy cel jest w zasięgu
naciskasz stopą pedał spustowy nad głową kierowcy[14]: „Za krótki!”, pada kolejny
strzał, po nim następny, i kolejny. Przerzucasz armatę z lewej na prawą, krzycząc:
„Przeciwpancernym ładuj! Odłamkowym ładuj!”. W wieży brakuje powietrza,
ponieważ pełno w niej dymu. Silnik wyje, nie słyszysz wybuchających pocisków,
a gdy sam zaczynasz strzelać, nie słyszysz, co się dzieje na zewnątrz. Dopiero gdy
potężny pocisk trafia twój czołg lub wybucha na pancerzu, zdajesz sobie sprawę, że
do ciebie też strzelają.
Brałem udział w bitwie pod Prochorowką 12 lipca. O piątej rano zameldowaliśmy
gotowość do natarcia, nasze zadanie polegało na wprowadzeniu 18. Korpusu
Pancernego 5. Gwardyjskiej Armii Pancernej do bitwy i dojście do Jakowlewa
przed południem. Uprzedzając nasze zamiary, około godziny piątej trzydzieści,
lotnictwo i artyleria wroga rozpoczęły zmasowany atak na naszą 5. Armię. Niemcy
rozpoczęli natarcie. Zaczęliśmy się cofać, musieliśmy formować kolumny w sile
kompanii i plutonu z oddziałów wcześniejszego batalionu. Nasz batalion
rozmieszczono przy rzece Psioł na prawej flance; 170. Brygada Pancerna z 18.
Korpusu Pancernego zajęła pozycje na lewo od nas. Gdy parliśmy naprzód,
utknęliśmy w głębokim wąwozie, który zagradzał drogę. Czołgi naszego korpusu
i batalionu skręciły w lewo w kierunku torów. Kolumny naszej i 170. Brygady
przemieszały się. Odległość między czołgami, która początkowo wynosiła około stu
pięćdziesięciu metrów, zmniejszyła się do mniej niż dwudziestu. Ta niekontrolowana
masa czołgów uderzyła później na wroga.
Mój udział w bitwie nie trwał dłużej niż godzinę. Kiedy skręciliśmy, żeby ominąć
wąwóz, znaleźliśmy miejsce, w którym mogliśmy doń wjechać. Przejechaliśmy
dnem wąwozu i wspięliśmy się na przeciwległy brzeg. Byłem zdumiony panoramą,
jaka się przede mną otwierała: łany zboża płonęły, nieco dalej zobaczyłem palące się
wsie, bitwa zbierała żniwo, kilka czołgów i pojazdów także stało w ogniu. Kłęby
dymu wisiały nisko nad polem walki.
Nagle zobaczyłem niemiecki czołg średni Panzer III, który wyłonił się
z podobnego jaru około dwustu metrów ode mnie. W pierwszej chwili byłem
zaskoczony tym, że tak nieoczekiwanie się pojawił, nie spodziewałem się zobaczyć
wroga w tak bliskim sektorze. Ale szybko się pozbierałem, pozwoliłem mu wyjechać
na otwartą przestrzeń i zniszczyłem go pierwszym pociskiem. Kilka minut później
my też oberwaliśmy. Pocisk uderzył w bok naszego wozu i wyrwał koło napinające
oraz pierwsze koło jezdne. Czołg zatrzymał się i nieznacznie skręcił. Wyskoczyliśmy
na zewnątrz i przeczołgaliśmy się do leja po wybuchu. Zaczęliśmy się wycofywać,
wykorzystując niewielkie rowy jako osłony. Czołgi Bykowa i Maksimowa dotarły
nieco dalej i również wydostały się z wąwozu. O ich losie dowiedziałem się tego
samego wieczora, gdy dotarłem do punktu zbornego uszkodzonych maszyn, do
którego przetransportowano mój czołg. Natknąłem się tam na Kolę. Powiedział mi,
że jego czołg został zniszczony zaraz po moim, ale załodze udało się wydostać.
Bykow nie miał tyle szczęścia, jego czołg się spalił... razem z całą załogą.
Tego dnia ponieśliśmy ogromne straty. Mnóstwo czołgistów pozostało „bez koni”,
a ponieważ brakowało maszyn, nie wzięliśmy udziału w kolejnych starciach
w okolicach Prochorowki. Niemniej nie pozwolono nam zbyt długo pałętać się
bezczynnie na tyłach. Przyszedł rozkaz, żeby przetasować załogi, po czym przenieść
je do 1. Korpusu Pancernego pod dowództwem generała Butkowa[15]. Korpus ten
został przeniesiony na Front Briański z zadaniem zdobycia Orła. Kola i ja
przekonaliśmy naszych dowódców, żeby nas nie rozdzielali i razem trafiliśmy do 1.
batalionu 159. Brygady 1. Korpusu Pancernego.
W czasie pierwszych walk na łuku kurskim wciąż wydawało mi się, że
zwycięstwo całej operacji zależy ode mnie. Chociaż wiedziałem, że nie mogę
pokonać Niemców w pojedynkę, byłem przekonany, że to ja jestem kluczem do
sukcesu. Wciąż miałem surrealistyczne uczucie, że to wszystko jakaś gra! Trwało to
do momentu, gdy wysłano mnie na zwiad bojem na Froncie Centralnym. Wtedy
przestałem „grać w gry wojenne” i zacząłem sobie uświadamiać, jak trudne
i niebezpieczne było to zadanie...
Nie pamiętam teraz nazwy miejscowości, pod którą walczyliśmy we wrześniu
1943 roku. Pamiętam za to, że wykonaliśmy kilka ataków jednego dnia i ponieśliśmy
straty, ale nie zdołaliśmy przebić się przez niemiecką obronę. Wieczorem przybył
dowódca brygady, której resztki – liczące nie więcej niż tuzin maszyn – zebrały się
w lesie. Dowódca krótko przedstawił wyniki zakończonego niepowodzeniem starcia
i powiedział, że nie zdołamy zrealizować wyznaczonego zadania, a ojczyzna i partia
oczekują od nas czegoś specjalnego. Na zakończenie zwrócił się do całej brygady:
– Wzmocniony pluton musi przeprowadzić rozpoznanie walką. Wiem, że jest to
wyjątkowo trudne zadanie, więc proszę ochotników, żeby wystąpili krok naprzód.
Bez wahania wyszedłem z szeregu. W tym momencie – po raz pierwszy i jedyny
w moim życiu – poczułem na swoich plecach pełen nienawiści wzrok załogi.
Wszystko się we mnie skurczyło, ale nie było odwrotu. Kombrig[16] podszedł do
mnie i położył rękę na moim ramieniu.
– Dziękuję wam, chłopcze. Wsiadajcie do samochodu i jedźcie na miejsce, żeby
omówić sposób, w jaki będziecie atakować.
Przygotowania nie trwały długo. Dowódcy pokazali mi kierunek natarcia i ustalili
cel. Miałem wbić się klinem na pełnym gazie w linie wroga, ujawniając jego system
obronny i rozpoznając środki, jakimi dysponuje. Mieliśmy nie oszczędzać amunicji.
Nocą zatankowano czołgi brygady, uzupełniono amunicję i rano staliśmy gotowi na
linii wyjściowej. Czołgi mojego plutonu zostały rozmieszczone na czele sektora,
który miał półtora kilometra długości. Czołg Koli był po mojej lewej. Nie pamiętam
imienia chłopaka z czołgu po prawej.
Trudno opisać uczucia przed atakiem. To nie był strach, który mógłby
powstrzymać mój zapał, ale wiedziałem, że mogę zginąć. Ta myśl błądziła mi
po głowie.
Czerwona raca ukróciła mój niepokój. Krzyknąwszy: „Naprzód” mojemu
kierowcy, przesunąłem się bliżej deski rozdzielczej. Minęliśmy szczupłą linię
piechoty, która miała zerwać się za czołgami i nacierać pod ich osłoną, w tym
momencie nasza artyleria otworzyła ogień, kierując go na niemieckie pozycje.
Przeciwnik nie odpowiedział.
Dopiero gdy zbliżyliśmy się do oczyszczonych przez naszych saperów przejść
w polu minowym, Niemcy otworzyli ogień. Piechurzy padli na ziemię. Czołgi z mojej
lewej i prawej strony zaczęły zostawać z tyłu, później jeden po prawej się zapalił.
Wyrwałem przed pozostałych i ogień nieprzyjaciela skupił się na mnie. Nagle
oberwaliśmy! Błysnęły iskry i płomienie i niespodziewanie zrobiło się jasno.
Myślałem, że otworzył się właz ładowniczego.
– Akułszyn, zamknij właz! – krzyknąłem.
– Nie ma go, zniknął! – odkrzyknął.
Pocisk trafił w zawiasy i zerwał właz! Wciąż byliśmy około dwustu metrów od
linii wroga, kiedy niemiecki pocisk uderzył w przedni pancerz. Maszyna zatrzymała
się, ale się nie zapaliła (po bitwie zobaczyłem, że duży pocisk penetrujący,
wystrzelony z bliska, przebił pancerz tuż obok stanowiska strzelca-radiooperatora –
który zginął od odłamka – i przeszedł pod włazem kierowcy, zrywając go). Wybuch
mnie ogłuszył, upadłem na stos amunicji dokładnie w momencie, gdy następny
pocisk uderzył w wieżę i zabił ładowniczego. Miałem szczęście, że upadłem
w czasie wybuchu, inaczej zginęliby wszyscy.
Najwyraźniej nie leżałem na podłodze zbyt długo. Gdy odzyskałem świadomość,
zobaczyłem kierowcę leżącego przed czołgiem z pogruchotaną głową. Nigdy nie
dowiedziałem się, czy próbował się wydostać i zginął od pocisku moździerza, czy
został śmiertelnie ranny w czołgu i zdołał się wyczołgać resztkami sił. Martwy
strzelec-radiooperator siedział na swoim stanowisku. Wspiąłem się na fotelu
i rozejrzałem przez peryskop, sprawdzając położenie. Obok płonęły jeszcze dwie
maszyny z naszego plutonu. Niemcy już nie strzelali, najwyraźniej uznali, że
wszystkie czołgi zostały zniszczone. Zająłem miejsce kierowcy, uruchomiłem silnik
skompresowanym powietrzem, włączyłem wsteczny bieg i ruszyłem. Niemcy
otworzyli ogień i kilka potężnych pocisków trafiło w pancerz. Zatrzymałem się,
zdecydowałem się czekać, aż brygada ponownie zaatakuje. Wkrótce nasza artyleria
zaczęła ostrzeliwać ujawnione stanowiska ogniowe nieprzyjaciela, następnie czołgi
i piechota ruszyły naprzód i wyparliśmy wroga z jego pozycji.
Kiedy wszystko ucichło, wydostałem się z czołgu. Podeszli do mnie Kola
i ładowniczy Leonienko z innej załogi. Tylko nas trzech z całego plutonu przeżyło.
Leonienko zaczął mnie przeklinać:
– To koniec, poruczniku, nie zamierzam, do cholery, już więcej z wami walczyć!
Zabijacie ludzi! Pieprzę was i wasze czołgi. Proszę was o jedną rzecz, powiedzcie
im, że zaginąłem w akcji.
– Przestań się wydurniać! – zaoponowałem. – Ile czołgów straciliśmy wczoraj na
próżno? Dziś przynajmniej mocno dokopaliśmy frycom!
– Nie, nie mam zamiaru palić się w tych puszkach. Mam prawo jazdy, przeniosę
się do innej jednostki jako kierowca.
– Dobra, idź, gdzie chcesz.
Gdy zaczęto ustalać, kto zginął i nie znaleziono ciała Leonienki, przedstawiciel
Smierszu[17] zapytał, czy go widziałem. Powiedziałem, że nie i że prawdopodobnie
zaginął w akcji. Dopiero po tej bitwie zacząłem prowadzić prawdziwą wojnę.
Ponad tydzień spędziłem w plutonie medycznym brygady, bo byłem w poważnym
szoku. Później przeniesiono mnie do rezerwy batalionu. Nie odpocząłem jednak
wystarczająco, ponieważ w zastępstwie objąłem dowództwo plutonu. Kola trafił do
innego plutonu.
W ilu bitwach razem walczyliśmy? Nie pamiętam. Były wśród nich zwycięstwa
i klęski. Walczysz, wycofujesz się, naprawiasz maszynę, uzupełniasz paliwo
i amunicję, jesz, śpisz. Następnego ranka znowu to samo. Tracisz czołg, przenosisz
się na tyły, dostajesz nowy wóz i inną załogę. Tak wygląda „koło wojny”, które kręci
się do momentu, aż znajdziesz się w batalionie medycznym lub się spalisz.
Kiedyś prawie dosłownie się spaliłem. Gdzieś pomiędzy Orłem a Briańskiem mój
czołg został trafiony i stanął w płomieniach.
– Opuścić maszynę! – krzyknąłem i załapałem za krawędzie zasuwy włazu, żeby
podciągnąć się i wyjść, ale wtyczka interkomu utknęła w gnieździe i, gdy się
podniosłem, pociągnęła mnie z powrotem na siedzenie. Ładowniczy wyskoczył
przez mój właz i wtedy ja też zdołałem uciec i pobiegłem za nim. Uratował mnie
hełmofon, który trudno się palił, dlatego miałem tylko poparzoną twarz i ręce,
chociaż tak poważnie, że pokryły się pęcherzami. Zostałem wysłany do batalionu
medycznego, gdzie posmarowano mi blizny specjalną maścią, a ręce włożono
w metalowe szyny, żebym się nie drapał. Później, gdy przyjechały nowe załogi,
kazałem wszystkim tak przystosować wtyczki interkomu, żeby można je było
łatwo wyjąć.
Niełatwo jest się wydostać z płonącego czołgu. Najważniejsze to nie wpadać
w panikę. Temperatura wewnątrz wzrasta gwałtownie, a jeśli dosięgły cię
płomienie, zupełnie tracisz samokontrolę. Dlaczego kierowcy tak trudno wyskoczyć
z czołgu? Dlatego, że musi odsunąć rygiel i otworzyć właz, a jeśli spanikuje lub
zacznie się palić, wtedy jego szanse na ucieczkę maleją drastycznie.
Radiooperatorzy giną częściej niż pozostali. Znajdują się w najbardziej niedogodnej
pozycji: kierowca siedzi po lewej stronie radiooperatora, a ładowniczy tuż za nim,
tak więc dopóki jeden z nich nie wyjdzie, radiooperator nie może się sam wydostać.
A liczą się sekundy! Zatem dowódca czołgu wyskakuje pierwszy, następnie
ładowniczy, a pozostali są w rękach Boga. Gdy już jesteś na zewnątrz, turlasz się po
pancerzu, chowając głowę między kolanami. Często zastanawiałem się jak to
możliwe, że czołgiści spadali na ziemię, obijając się o pancerz, i mimo tego nigdy nie
spotkałem nikogo, kto złamałby sobie rękę czy nogę w czasie ewakuacji z wozu.
Ba! Nie mieli nawet żadnych zadrapań.
Zaciekle walczyliśmy o stację kolejową Briańsk-Towarnaja. Była ulewa i, zanim
rozpoczęliśmy szturm, musieliśmy z wielkim trudem przeprawić się przez rzekę. Na
stacji znajdował się pociąg przewożący zniszczone czołgi, które miały zostać
przetopione w hutach. Po wyzwoleniu Briańska zaczęliśmy pościg za
nieprzyjacielem. Niemcy się wycofywali, pozostawiając zapory obronne. W czasie
odwrotu zabrali z sobą wszystkich młodych ludzi z okupowanych terenów, pędząc
ich pod strażą polizei[18]. Kilkakrotnie dogoniliśmy takie grupy. Widząc czołgi, straż
pierzchała we wszystkich kierunkach. Ludzie przez nas wyzwoleni rzucali się nam
w ramiona, płacząc z radości.
Wyzwoliliśmy taką grupę ludzi w Nowozybkowie i zostaliśmy z nimi przez całą
noc w budynku szkoły. Zapoznaliśmy się. Szczególnie zapadła mi w pamięć Maria
Barinowa z Awdiejewki. Miała trzydzieści dwa lata i dwoje dzieci, z którymi została
deportowana.
Tymczasem tłum mieszkańców zgromadził się na centralnym placu miasta, gdzie
na szubienicy wisiały ciała kilku starszych mężczyzn. Na czele tłumu szedł
mężczyzna z rękami związanymi za plecami, jego twarz była potwornie
zmasakrowana. Podpytaliśmy miejscowych i dowiedzieliśmy się, że jest to tutejszy
starosta[19], który był odpowiedzialny za śmierć wielu ludzi, w tym także
wspomnianych staruszków. Ciała powieszonych odcięto, po czym powieszono
starostę.
Po powrocie do szkoły Maria i ja wykopaliśmy ziemniaki z ogrodu warzywnego
i upiekliśmy je przy ognisku. Pojawił się samogon i chociaż nie lubiłem zbytnio pić,
wychyliłem jednego. Romans z pewnością wisiał tej nocy w powietrzu, ale rano
dano rozkaz wymarszu. Odprowadzając mnie, Maria poprosiła, żebym wrócił po
wojnie.
– Mój mąż zginął na froncie. Wróć do mnie, pobierzemy się. Mam dom
w Awdiejewce, dużą działkę ziemi, przydomowe gospodarstwo.
Co mogłem jej powiedzieć? Musiałem jeszcze doczekać końca wojny, poza tym
dzieliła nas duża różnica wieku, mimo że w moim hełmofonie czołgisty i brudnym
mundurze wyglądałem na trzydzieści lat.

*
Zatrzymaliśmy się nad rzeką Soż. Niemcy stworzyli tam mocną linię obrony,
której nie mogliśmy przerwać siłami naszego osłabionego korpusu. Wszystkie czołgi
zostały włączone do 89. Brygady. Mianowano mnie dowódcą plutonu w 203.
batalionie czołgów. W połowie października, po stu pięćdziesięciu kilometrach
marszu, brygada rozstawiła się w lesie na północny wschód od Uneczy. Pod koniec
października przybył 202. batalion. Po kolejnym osiemdziesięciokilometrowym
marszu, 15 listopada 1943 roku, brygadę rozlokowano na przedmieściach Pustoszki.
Jesień 1943 roku była bardzo deszczowa w centralnej części Rosji i drogi
zamieniły się w błotniste potoki. Ubrania żołnierzy nigdy nie wysychały. W taką
pogodę ogarnia cię poczucie beznadziejności i chęć wczołgania się na najbliższy
ciepły zapiecek i pozostania tam na zawsze.
W kompanii był pewien dowódca czołgu, bystry żydowski chłopak. Nazywał się
Neiman. Pamiętam, jak pięknie śpiewał w drodze do Kalinina, ale gdy
zatrzymaliśmy się na śniadanie, zamilkł i zamknął się w sobie. Może miał jakieś
przeczucie lub po prostu był przerażony. W czasie marszu rozkazał swojemu
kierowcy:
– Zatrzymaj się! Silnik się psuje.
– Jakim cudem? Wszystko wyregulowałem! – oburzył się kierowca.
– Mówię ci! Mam dobre ucho, coś nie działa. Zatrzymajmy się i zaczekajmy na
zampotecha[20].
Kierowca nie dyskutował i zjechał na bok. Gdy mijał ich inny czołg, Neiman
zatrzymał go i zapytał załogę:
– Czy jest z wami zampotech?
– Nie, nie ma go. Dlaczego stoicie?
– Silnik nawala.
– Tak? A jak wasz rozrusznik? Bo mój szwankuje.
– Mój jest w porządku.
– W takim razie zamieńmy się, skoro i tak stoicie.
Minął ich kolejny czołg.
– Co się stało?
– Rozrusznik nie działa.
– A akumulatory?
– Sprawne, niedawno je dostałem.
– Zamieńmy się.
W ten sposób rozdał cały czołg jako części zamienne w ciągu jednej nocy. Załoga
milczała. Gdy przyjechał zampotech, czołg oczywiście był niesprawny i musieli
odesłać go do naprawy. Ktoś jednak doniósł o wszystkim do wydziału
bezpieczeństwa. Chcieli postawić Neimana przed sądem wojennym, ale się zlitowali
i dali mu inny czołg.
Następnego dnia ruszyliśmy do ataku z zadaniem zdobycia miejscowości
Łakuszy. Okolica w rejonie Newla i Pustoszki była mieszaniną lasów i wrzosowisk.
Walka na takim terenie to koszmar. W czasie trzech miesięcy boju ani razu nie
zdarzyło się, by przynajmniej jeden batalion nie poszedł w rozsypkę, a co dopiero
brygada! Czołgi mogły się poruszać jedynie drogami i, gdy raz zjechałeś na pobocze,
grzęzłeś w bagnie tak bardzo, że o wyciągnięciu cię nie było mowy. Nie istniała
stała linia frontu. Niemcy umacniali swoje pozycje, bo wiedzieli, że praktycznie nie
można ich obejść w takim terenie.
Jechaliśmy główną drogą[21], ale ponieważ okolica była grząska batalion nie mógł
się rozproszyć, dlatego poruszaliśmy się w kolumnie, wspierani przez piechotę 51.
Gwardyjskiego Pułku Strzelców z 18. Dywizji Strzelców. Zbliżyliśmy się do małej
miejscowości, gdzie przywitał nas ostrzał artyleryjski, ale prawie natychmiast
wdarliśmy się do miasteczka, tracąc tylko jeden czołg. Idąc za ciosem,
zdobyliśmy Blyasino.
18 listopada batalion dostał rozkaz marszu w kierunku Waskowa. W ataku wzięło
udział tylko sześć czołgów i trzy działa samobieżne SU-122. Takie siły nie
wystarczyły do przejęcia miasteczka, ale zdobyliśmy pięćset metrów terenu
i zniszczyliśmy umocnienia Niemców, tracąc w akcji jeden czołg. Po umocnieniu
pozycji na tej linii, batalion nie brał udziału w walkach aż do 20 listopada. Dzień
później otrzymaliśmy rozkaz, żeby przekazać czołgi do 78. Brygady Newelskiej i 92.
batalion wycofał się w okolice Timonina.
Jednak 22 listopada nieprzyjaciel przeprowadził kontratak z rejonu Siergiejewa.
Piechota niemiecka przedostała się przez przesmyk między jeziorami Żadro
i Ostrowito i zdobyła Naumowo; w tym samym czasie wróg zdobył Łakuszę.
Następnego dnia nieprzyjacielskie oddziały, nadchodzące z Siergiejewa i Naumowa,
połączyły się, okrążając część naszych wojsk. W tej sytuacji odwołano
transfer czołgów.
Wieczorem 23 listopada batalion, który liczył jedenaście czołgów, zmierzał
w kierunku miejscowości Ługi z zadaniem zaatakowania Naumowa wspólnie z 51.
i 53. Gwardyjskim Pułkiem Strzelców. Celem było przebicie się w kierunku
Łakuszy. Napotkaliśmy jednak silny ogień artyleryjski. Straciliśmy cztery czołgi
i wycofaliśmy się na północny wschód od Ługi. 24 listopada niemiecka piechota
wspierana przez czołgi ruszyła do ataku. W południe, razem z 51. Gwardyjskim
Pułkiem Strzelców, otrzymaliśmy rozkaz odparcia ataku nieprzyjaciela i zdobycia
miasteczka Kiszniewo. Ruszyliśmy główną drogą, ale wkrótce dostaliśmy się pod
silny ostrzał. Na rozkaz dowódcy 18. Gwardyjskiej Dywizji Piechoty wycofaliśmy
się. Spaliło się pięć czołgów, a jeden eksplodował trafiony pociskiem. Pozostałe
maszyny zajęły pozycje obronne na północnych obrzeżach Ługi. Wróg próbował
zdobyć miasteczko, ale go odparliśmy. Przez następne dni Niemcy atakowali nasze
pozycje kilkakrotnie. Ich siły składały się z batalionu piechoty wspieranego przez
piętnaście czołgów Panzer IV. Za każdym razem udawało nam się jednak obronić.
Pod koniec dnia ich piechota zdołała przedostać się luką między 51. i 53.
Gwardyjskim Pułkiem Strzelców, zdobywając północne obrzeża miejscowości, co
pozwoliło im sprowadzić artylerię. W czasie niemieckiego kontrataku
przeprowadzonego przez siedem czołgów, cztery zostały trafione, a pozostałe
wycofały się do Torcziłowa. Nasza brygada straciła pięć czołgów, wcześniej jednak
zniszczyła działo samobieżne, czołg i siedemdziesięciopięciomilimetrowe
działo nieprzyjaciela.
Wieczorem 26 listopada ludzie z mojej załogi pobrali z kuchni polowej dwie porcje
papki do swoich menażek. Doszła do tego półlitrowa butelka wódki na czterech.
Wykończyliśmy to wszystko i padliśmy. Kiedy się obudziłem następnego ranka,
brygady już nie było. Pojawił się oficer ze sztabu 92. Brygady i powiedział:
– Zostałeś przeniesiony do naszej brygady.
– Ale gdzie są moi?
– Wasi ludzie odeszli do uzupełnień, a z nami zobaczycie więcej akcji tutaj.
W ten sposób zostałem dowódcą plutonu, a Kola Maksimow dowódcą czołgu
w 299. batalionie czołgów.
Przez kilka dni staliśmy na pozycjach obronnych. Marsz Niemców w naszym
kierunku ustał, chociaż uderzyli na obszarze wokół wsi Torżok i Turka-Pierewoz. 2
grudnia 299. batalion, wraz ze wszystkimi czołgami i dołączonym 1453. Pułkiem
Artylerii Samobieżnej, został przeniesiony na teren wokół Leszni. Następnego dnia,
po przemieszczeniu się wzdłuż linii frontu, utworzyliśmy linię obrony dwa kilometry
na północny wschód od Somino. Trwaliśmy tam aż do 16 grudnia, kiedy to brygadę
przesunięto na wschód od wsi Dierbicha. Po przygotowaniu artyleryjskim batalion
dostał rozkaz przeprawienia się razem z 1453. Pułkiem Artylerii Samobieżnej
i żołnierzami 115. Dywizji Strzelców przez rzekę Dołussica w pobliżu wsi Gatczyna,
a później przemieszczania się w kierunku miasta Torżok. W batalionie zostało
dziesięć czołgów i pięć dział samobieżnych. Przekroczyliśmy rzekę przez naprędce
zbudowany most, tracąc dwa czołgi i działo samobieżne w wyniku ognia
artyleryjskiego.
Przedarliśmy się przez linie wroga, dotarliśmy do miasta Torżok i zdobyliśmy je.
Piechota nie wspierała naszego ataku, co zmusiło nas do utworzenia defensywnego
kręgu. Niemcy odcięli nam drogę powrotu i sprowadzili działa przeciwpancerne.
W końcu udało im się zapalić dwa czołgi i dwa działa samobieżne. Dowódca plutonu
i dowódca kompanii zginęli w czasie walk, które trwały całą noc. Dowódca
batalionu kapitan Kożanow, wraz z innym dowódcą kompanii, po prostu uciekł.
Następnego ranka najwyraźniej ochłonęli i wrócili ukradkiem, ale wówczas
przejąłem już dowodzenie nad tym, co pozostało z batalionu. Zdecydowałem się
wyrwać z okrążenia i wrócić tą samą drogą, którą przyszliśmy. W tym momencie
nasz kombat[22] zaczął krzyczeć:
– Naprzód! Krew naszych braci została przelana, a wy tu siedzicie w ciepełku!
Zaraz po tym rozkazałem przez radio, żeby zostali na miejscu i utrzymywali linię
obrony, ponieważ czołgi z naszej brygady idą nam na ratunek. Niemcy nie
atakowali, ale przez cały czas ostrzeliwała nas ich artyleria. Jeden z pocisków zabił
kapitana Kożyna, więc kapitan Żabin przejął dowództwo. Wkrótce nadjechały czołgi
oraz ciężarówki z zaopatrzeniem. Brygada ruszyła naprzód, a my zostaliśmy z tyłu,
żeby uzupełnić paliwo oraz amunicję i doprowadzić czołgi do porządku.

*
Rankiem 18 grudnia kontrolowaliśmy cztery kilometry terenu i dotarliśmy do
stanowiska dowódcy 370. Dywizji Strzelców, z którą nasza brygada współdziałała.
Pułki tej dywizji bezskutecznie atakowały Diemieszkino. Dowódca dywizji zatrzymał
nas i rozkazał, żebyśmy wsparli jego piechotę. Nasz kombat rzucił do mnie:
– Mój czołg jest niesprawny. Weźcie trzy czołgi i jazda.
Ruszyliśmy na rekonesans. Po jakimś czasie wskazałem prosto przed siebie.
– Towarzyszu pułkowniku, wasze czołgi się palą. – Wyraźnie widzieliśmy smugi
czarnego dymu na tle śniegu przed miasteczkiem. – Nic nie zdziałamy z trzema
czołgami. Wiecie, że zginiemy daremnie – dodałem.
– Stul pysk albo cię zastrzelę! Wykonać rozkaz!
Poprowadziłem pluton do ataku. Minęliśmy linię piechoty, która leżała pod ciężkim
ostrzałem w zagłębieniu przed miasteczkiem. Z impetem wjechaliśmy na rogatki i po
kolei dostawaliśmy się pod ostrzał. Mój czołg dostał najpierw z boku, następnie
w podwozie. Maszyna się zapaliła. Zdołałem wyskoczyć, ale pozostali nie zdążyli na
czas, cała moja załoga zginęła... Piechota zapewniła mi ogień osłonowy i zdołałem
doczołgać się z powrotem do naszych linii. Tylko ja, Kola Maksimow i kierowca
z innego czołgu przeżyliśmy ten atak.
Wróciliśmy na linię wyjściową, gdzie właśnie nadjechały czołgi 29. Gwardyjskiej
Brygady. Zgłosiłem się na ochotnika, żeby ich poprowadzić, siedząc na kadłubie
czołgu. To był pierwszy i ostatni raz, gdy walczyłem jako żołnierz piechoty. Kiedy
dotarliśmy do wysuniętych pozycji, żołnierze, którzy jechali jako desant na
pancerzach czołgów, zostali skoszeni przez przeciwnika. Zorientowałem się, że
jestem sam. Wiłem się jak zaskroniec, żeby przedostać się za wieżę. Wydawało mi
się, że wszystkie pociski leciały w moją stronę. Świst kul i uderzenia odłamków
odbijających się rykoszetem od pancerza zmusiły mnie do przylgnięcia do stali. To
było straszne. Nie mam pojęcia, jak udało mi się to przeżyć.
W końcu jednak zdobyliśmy miasteczko podczas tego natarcia. Pamiętam, że
zabieraliśmy martwym Niemcom krakersy i żywność w puszkach jako „nagrodę”,
bowiem naszemu jedzeniu w tym czasie daleko było do dobrego.
Następnego dnia przekazaliśmy czołgi 29. Gwardyjskiej Brygadzie Pancernej
i wycofaliśmy się z walk.
Rozdział 5

1944

S tacjonowaliśmy w ziemiankach niedaleko miejscowości Dołgoje w pobliżu


Wielkich Łuków. Wokół nas był tylko rzadki las, a w odległości kilometra
widać było niską chatę. Mieszkała w niej starowinka i młoda dziewczyna. Był
wśród nas dowódca plutonu, Iwan Barkałow – człowiek z Podolska. Miał już
trzydzieści lat, żonę i dwoje dzieci, ale odwiedzał tę dziewczynę wieczorami.
W ramach racji oficerskiej dostawaliśmy osiemsetgramową puszkę amerykańskiej
kiełbasy[23], którą zwykle dzieliliśmy na dwóch. Pewnego razu Barkałow podszedł
do mnie i powiedział:
– Słuchaj, wyświadcz mi przysługę, daj mi swoją puszkę. Idę do nich w gości,
a one głodują.
– Proszę, weź ją dla nich.
Następnego dnia rano wrócił, oddał mi puszkę i wybuchnął śmiechem.
– Dlaczego rżysz jak koń? Dlaczego nie dałeś im puszki? – zapytałem.
– Jest piękna. Zbyt wcześnie zasnęła. Obudziłem się rano, wziąłem puszkę
i wyszedłem.
– Co z ciebie za łajdak! Idź i zanieś jej jedzenie!
– Nie, nie pójdę. Jeśli chcesz, to idź sam!
Nowy Rok minął bez świętowania. Padał obfity śnieg i marzliśmy w naszych
zimnych ziemiankach. Na początku 1944 roku polecono nam, aby brygada
skierowała się na Naro-Fomińsk[24], żeby się zreorganizować. W połowie stycznia
przybyliśmy do obozu w pobliżu miasta. Zostaliśmy zakwaterowani w małych
ziemiankach: osiemnastu oficerów w jednej, szeregowi w drugiej, a sztab w trzeciej.
To było wszystko, co zostało z naszej brygady. Tutaj znów starłem się
z Barkałowem. Kuchnia znajdowała się w osobnej ziemiance, do której musieliśmy
chodzić z naszymi menażkami. Po posiłkach kładliśmy je na półkach
przymocowanych do ściany. Kiedyś Barkałow, śmiejąc się na swojej pryczy,
powiedział do jednego z oficerów:
– Słuchaj, przynieś mi jedzenie. Nie chce mi się iść.
– A co ja jestem, twój służący?! Nie zamierzam ci nic przynosić.
– W takim razie przestrzelę wszystkie menażki.
– Przestań się wydurniać!
– Myślisz, że tego nie zrobię? Myślisz, że stchórzę i tego nie zrobię?
– Może i nie.
Barkałow wyjął pistolet i przestrzelił każdą menażkę. Narobił szkód, bo
z odległości trzech kroków nie mógł nie trafić. Wściekłem się i rzuciłem na niego
z pięściami. Wywiązała się zacięta bójka, po której wciąż mam bliznę na górnej
wardze od jego kopniaka. Oczywiście kumple nas rozdzielili. Nikt nie doniósł
o zajściu, wymyśliliśmy jakąś historyjkę o menażkach i dostaliśmy nowe.
Ogłoszono, że brygada zostanie rozwiązana i na jej miejsce powstanie 4.
Specjalny Pułk Motocyklowy. Podczas gdy zatwierdzano jego skład i wybierano
ludzi na różne stanowiska, oficerowie zajmowali się swoimi sprawami. Wysiłki
zorganizowania szkolenia spełzły na niczym.
Zawsze, gdy ludzie nie mają nic do roboty, zaczynają robić dziwne rzeczy. Często
chodziliśmy na potańcówki do Naro-Fomińska. Zampolit Kibałnik zaczął podrywać
śliczną młodą sanitariuszkę, która miała nieco ponad dwadzieścia lat. Nie ulegała
jego zalotom. Śledził każdy jej krok, zorganizował posterunek w pobliżu namiotu
medycznego i osobiście poinstruował strażników, żeby nikogo tam nie wpuszczali ani
jej nie pozwolili wyjść. Gdy raz odkrył, że nie ma jej w jednostce, podniósł taki
alarm, jakby coś się stało. Do Naro-Fomińska wysłano samochód, żeby zebrał
oficerów, którzy wybrali się na zabawę. Dziewczyna czuła presję, ale wciąż nie była
zainteresowana zampolitem. Znalazła sobie jakiegoś młodego porucznika. Kibałnik
zaczął znęcać się nad tym oficerem, upokarzać go na oczach dowódcy brygady
i oskarżać o niegodne zachowanie i stosunki z tą kobietą. Na szczęście dowódca
brygady załatwił to taktownie. Wkrótce jednostka została rozwiązana i dziewczynę
odkomenderowano w jednym kierunku, a młodego porucznika w drugim, a Kibałnik
i tak nigdy jej nie zdobył.
W marcu zostałem wezwany do sztabu i dostałem szansę objęcia dowództwa
kompanii w pułku motocyklowym. Zdecydowanie odmówiłem.
– Nic nie wiem o motocyklach i nigdy na nich nie walczyłem. Jestem czołgistą!
Jaką wojnę można prowadzić na motocyklach?!
– W takim razie damy wam pluton czołgów – odpowiedział szef sztabu do spraw
personalnych brygady.
– W porządku, nie mam zastrzeżeń.
Kola Maksimow został wezwany zaraz po mnie. On także odrzucił stanowisko
dowódcy plutonu motocyklowego, mówiąc, że chce zostać dowódcą czołgu. Nas
dwóch i trzech lub czterech oficerów wyjechało do rezerwowego pułku oficerów
dowództwa Wojsk Pancernych i Zmotoryzowanych znajdującego się w Moskwie,
gdzie postanowiono, że zostanę odznaczony Orderem Wojny Ojczyźnianej
i promowany na stopień starszego porucznika.
Przybyłem do Moskwy w połowie kwietnia. Kola pokazał mi miasto i przedstawił
swojej rodzinie, która mieszkała na Bulwarze Gogola, gdzie się zatrzymaliśmy.
Poznałem jego siostrę. Urodziła się w 1927 roku i była mężatką. Jej mąż był ranny
pod Stalingradem, w wyniku czego został inwalidą pierwszej kategorii[25], a później
pracował jako kierowca. Chodziliśmy po Moskwie, chociaż nie mieliśmy na to zbyt
wiele czasu. Odwiedziłem niektórych moich znajomych i przyjaciół. Pamiętam, że
mniej więcej w tym czasie zacząłem myśleć o studiach w akademii. Żegnając nas,
mama Koli powiedziała:
– Jak wojna się skończy i przeżyjecie, wróć do nas. Zamieszkaj z nami, nie
będziesz potrzebował akademika.
30 kwietnia dołączyliśmy do pułku rezerwy. Przyjechaliśmy do koszar na ulicy
Pesczanaja i znaleźliśmy na naszych łóżkach wiadomość: „Zgłosić się do sztabu
pułku po skierowanie do Niżnego Tagiłu i przygotować się na przybycie czołgów”.
Tak też zrobiliśmy: w sztabie wręczono nam dokumenty podróżne i bilety na pociąg.
Ruszyliśmy do Niżnego Tagiłu, nie czekając na obchody pierwszomajowe.
Moja siostra pracowała wtedy w Permie, a mama przebywała w Osie, ale podróż
do niej zabrałaby mi około ośmiu godzin jazdy autobusem i prawie cały dzień łodzią.
W Permie mieliśmy przesiadkę i przez jakiś czas zastanawiałem się na stacji: „Po co
do nich jechać? Jest tam mnóstwo dzieci, pracuje tylko tata, a ja mógłbym im dać
jedynie suchy prowiant”. Później mama obsztorcowała mnie, że przejeżdżałem obok
i ich nie odwiedziłem.
– Każdy skorzystałby z takiej okazji, ale nie ty! – strofowała mnie.
To prawda. Miałem sporo czasu, a w dodatku mogłem udać, że zachorowałem
i zyskać kolejne godziny, słowem mogłem wymyślić jakąś wymówkę! Ale ja
myślałem wtedy inaczej.
W Niżnym Tagile załadowaliśmy nasze czołgi na sześćdziesięciotonowe otwarte
lory kolejowe. Pod gąsienice podstawiono drewniane bale i przymocowano je
żelaznymi obejmami. Czołgi były przywiązane z przodu i z tyłu za pomocą grubych
lin transportowych, które przytwierdzono do zaczepów na wagonach i czołgowych
haków. Nad wozami rozpostarto brezentowe opończe, tworząc namioty, pod którym
mogliśmy odpoczywać w czasie podróży. Kompanię umieszczono w wagonach
towarowych wyposażonych w prycze. Spaliśmy na nich i używaliśmy jako ławek.
Pogoda była letnia. Często staliśmy przy otwartych drzwiach wagonu i, wychylając
się przez barierkę, oglądaliśmy mijane pola i łąki, na których pracowały kobiety
i młodzież. Widząc nasz pociąg, przerywali pracę, prostowali się i machali do nas.
Pociąg sunął „zieloną trasą”. Czasami zatrzymywaliśmy się, żeby pobrać węgiel
do lokomotywy i zmienić maszynistów. W czasie tych krótkich przerw załogi miały
czas, żeby coś zjeść w kantynie. Stacje na żądanie[26] oraz te nieco większe były
zatłoczone ludźmi szybko znikającymi nam z oczu. Wszędzie odbywał się ożywiony
handel, często jedzeniem i używanymi rzeczami. Widzieliśmy mnóstwo kalekich
osób, jedni poruszali się na wózkach, inni o kulach, a jeszcze inni mieli rękawy
wepchnięte w kieszenie. Żołnierze powracający do domu także przepychali się
przez tłumy. Liczyli, że spotkają kogoś znajomego lub prześlą pozdrowienia dla
towarzyszy z byłych jednostek.
Stanowczo rozkazano nam powstrzymać każdego, kto chciałby wejść na lorę lub
załapać się na gapę. Wielu ludzi usiłowało wrócić do domu, bo wojna rzuciła ich
daleko od rodzinnych stron. Wślizgiwali się więc do pociągu na wszelkie możliwe
sposoby i ukrywali pod plandekami. Wystarczyło spojrzeć na obdarty, żałosny
wygląd niegdyś pięknej dziewczyny, żeby zobaczyć cierpienie, smutek i strach w jej
oczach. Nikt nie potrafił jej wyrzucić. Trzęsąc się z zimna i strachu, znosząc trudy
takiej podróży, ludzie wracali do swoich domów. Niektórzy mieli ze sobą – Bóg
jeden wie, jak i gdzie zdobyte – zboże i ziemniaki. Wieźli je, by wiosną obsiać pole
i wyżywić rodziny. To były ciężkie czasy...
Dowódca pociągu wyznaczył mnie na oficera porządkowego w czasie podróży.
Sprawdziłem straże oraz posterunki, zameldowałem się do przejęcia zmiany
i przejąłem obowiązki. Rano desperacko potrzebowałem snu, ale walczyłem
z całych sił, żeby nie zasnąć. Poczułem, że pociąg się zatrzymał. Uchyliłem nieco
drzwi wagonu, chłodny poranny wiatr przyjemnie muskał mi twarz. Zeskoczyłem na
tor i rozejrzałem się, staliśmy na bocznicy. Przed nami paliło się światło
pojedynczego semafora, obok stała starsza kobieta w wełnianej marynarce
ściągniętej paskiem.
Przeciągnąłem się, aż strzeliły mi stawy i w ramach rozruchu zacząłem ćwiczenia
ramion. Rozgrzewając się, szedłem wzdłuż pociągu. „Pasażerowie” spali obok
czołgów na otwartych wagonach. Niektórzy siedzieli, inni leżeli na swoich
tobołkach. Żal mi było tych ludzi, nie miałem żadnych wyrzutów sumienia, że łamię
przepisy. Nagle szczupła chłopięca postać mignęła mi na jednym z peronów.
Wyrostek przemieszczał się od jednej grupy ludzi do drugiej, rozglądał się,
obmacując i przeglądając bagaże. Schyliłem się i ostrożnie prześlizgnąłem pod
półotwartą ciężarówką. Chuda postać czmychnęła za czołg. Złodziej! Chłopiec
zauważył mnie, złapał coś, zeskoczył z samochodu i wziął nogi za pas.
– Zatrzymaj się! – krzyknąłem, ale to tylko sprawiło, że przyspieszył, przyciskając
torbę do piersi.
Rzuciłem się w pogoń, wpadłem w furię.
– Ty draniu! Tylko poczekaj, dam ci nauczkę!
Miałem dobrą kondycję i z łatwością dogoniłem chłopca. Złapałem go za kołnierz
znoszonej i za dużej kurtki, podniosłem rękę, żeby go uderzyć, ale wtedy zobaczyłem
jego oczy. Było w nich przerażenie i nienawiść. Cofnął się i zgarbił, czekając na
cios. Moja ręka odruchowo opadła.
– Och, do diabła z tobą – powiedziałem. Moja wściekłość minęła jakby za sprawą
magicznej różdżki. – No? Czego się boisz? Przed kim uciekasz? Co robisz
w pociągu? – zadawałem głupie pytania, mimo że dobrze wiedziałem, co robił
i w jakim był położeniu.
Chłopiec milczał, dysząc. Trząsł się od stóp do głów.
– Chodźmy do wagonu, tam wszystko załatwimy. No dalej! Jeśli pociąg ruszy,
zostaniemy sami.
Żałośnie poczłapał za mną. Podniosłem jego torbę, którą wyrzucił podczas
ucieczki; była to torba listonosza.
Pociąg przeciągle i ostro zagwizdał, cofnął się zanim szarpnął wagony naprzód
i z wolna zaczął przyspieszać. Jacyś żołnierze z ogrzewanych wagonów wyciągnęli
ręce, w biegu wciągnęli chłopca, a później mnie. Stara kobieta o pomarszczonej
twarzy, ubrana w czarny płaszcz pracowników kolei, śmiała się, podniósłszy białą
chorągiewkę sygnalizacyjną i śledziła pociąg wzrokiem. Skład się rozpędził.
Chłopiec skulił się w kącie, wciąż dyszał i rozglądał się przestraszony.
– No więc, mały bohaterze, wyjaśnijmy sobie coś ty za jeden, skąd jesteś i jaki
jest powód twojej wizyty – zacząłem pojednawczo w nadziei na wzajemne zaufanie.
Chłopak milczał.
– W porządku – włączył się dowódca warty, porucznik Aleksaszyn – dajmy mu
coś do jedzenia. Zobacz, jaki jest wychudzony, na pewno jest głodny.
Nie czekając na zgodę dowódcy, wziął menażkę z resztkami kaszy gryczanej
i podał wyrostkowi, potem pochylił się nad swoim plecakiem, żeby wyjąć jakiś
gulasz z puszki i chleb. Chłopaka nie trzeba było namawiać, rzucił się na kaszę,
wybierając ją z menażki ręką i pospiesznie wpychając do ust wielkimi porcjami.
Połykał ją, prawie nie przeżuwając, krztusząc się i bekając. Zjadł kaszę
w okamgnieniu i zaczął się gapić na otaczających go czołgistów swoimi
spuchniętymi oczami. Porucznik Aleksaszyn stał blisko, potrząsając głową na widok
tej ponurej sceny.
– Najwyraźniej głodujesz, stary – powiedział i położył przed chłopcem konserwę
z gulaszem i chleb.
Chłopak nawet ich nie tknął, a wtedy sierżant Roj – ojciec dużej rodziny –
rozpłakał się i w mocnym uścisku objął chude ramiona chłopca. Pozostali siedzieli
poruszeni. Wszystkim było niezmiernie żal samotnego chłopca.
Ponownie się odezwałem:
– No, to teraz się przedstaw. Powiedz nam, kim jesteś i skąd pochodzisz.
Chłopiec pomyślał przez chwilę, jakby usiłował wymyślić jakąś historię, ale po
chwili zaczął chaotycznie opowiadać:
– Jestem z Moskwy. Z dzielnicy Zacep.
– Jak to możliwe, drogi brachu, że tak łatwo opuściłeś stolicę naszej ojczyzny? –
zapytałem półżartem.
– A co miałem tam robić? Chcę walczyć.
– Patrzcie na wojownika! – Zarubin zaśmiał się.
– Nie zwracaj na niego uwagi, mów dalej – powiedziałem stanowczo.
Chłopiec, który przedstawił się jako Nikołka, powiedział nam, że jego ojciec zginął
na wojnie w 1941 roku, matka także nie żyła. Mieszkał ze starszym bratem, który
również poszedł na front. Żona jego brata, sponiewierana przez biedę, nie lubiła
chłopca. Kazała mu opiekować się dziećmi, biła go bezlitośnie i przez cały czas
wypominała, że korzysta z jej jedzenia i dachu nad głową. To ostatnie najbardziej
raniło dumę Nikołki. Nie mógł znieść upokorzenia i uciekł na ulicę, gdzie wpadł
w złe towarzystwo i zaczął się utrzymywać z drobnych kradzieży na zacepskim
bazarze. Po kilku aresztowaniach przez milicję i kolejnej awanturze w domu,
Nikołka ruszył na front. Znalazł miejsce w pociągu, później w następnym. Za
każdym razem żołnierze protekcjonalnie słuchali jego opowieści, karmili go, dawali
prowiant na drogę powrotną, ale nigdy nie zabierali z sobą. Włóczył się więc po
Rosji i Ukrainie na tyłach frontu, tam i z powrotem.
– Co masz w worku?
– Zwędziłem to, bo muszę jakoś żyć.
– A co to za torba? – powiedział porucznik, otwierając ją.
– Patrz, jest w niej mnóstwo listów. Ludzie czekają na wiadomości z frontu, a ty
je ukradłeś i wyrzuciłeś – powiedziałem szorstkim tonem. – To haniebne, chłopcze,
powinieneś za to zostać ukarany.
Chłopiec skulił się i sposępniał, znów wyglądał jak zaszczute zwierzę. Zapadła
cisza i głos biedaczyska zapiszczał, ledwo słyszalny:
– Wujaszku, już tego więcej nie zrobię, tylko weźcie mnie na front.
– Na front? – wymamrotałem zatroskany. – Nie wolno ci iść na front,
przekażemy cię komendantowi na następnej stacji, a on odeśle cię do Moskwy, do
domu brata, jeśli powiedziałeś nam prawdę.
Chłopiec milczał przez chwilę, otarł pięściami łzy z oczu, i, chlipiąc, zaczął
przekonywać nas, żebyśmy tego nie robili:
– Wujaszku, nie mogę z powrotem do Moskwy, za nic! Nie mogę wrócić do tej
kikimory![27] Zabierz mnie na front.
Byłem zakłopotany.
– Wasia, zabierzmy go! Jest moim krajanem! – Kola Maksimow wstawił się
za chłopakiem.
– Spójrz na niego, jesteś zbyt dobry! Jeśli raz tak zrobimy, to nie opędzimy się od
takich jak on. – Zadumałem się i po krótkiej chwili powiedziałem, nie zwracając się
bezpośrednio do nikogo: – Raz kozie śmierć! Wezmę cię, Nikołka, bez względu na
wszystko. Ale pamiętaj, nikt nie może cię zobaczyć, dopóki nie dojedziemy do naszej
jednostki. Ty, Zarubin, wsadź go do czołgu na najbliższym postoju i niech tam
zostanie. Po drodze oddaj torbę listonoszowi, jest na dwunastym albo
dziewiątym wagonie.
– Wiem, gdzie był – burknął uradowany Nikołka. – Osobiście mu to oddam.
Na posterunku pograniczników ukryliśmy chłopca w skrzyni na pociski i tak
dowieźliśmy go do strefy frontu.

*
Kiedy nasz pociąg dotarł na miejsce, żołnierze 2. i 3. Frontu Ukraińskiego doszli
do linii Jassy–Orgiejów–Dubosary, rozciągającej się na południe wzdłuż Dniestru do
Morza Czarnego. Obydwie strony poniosły ciężkie straty i były wyczerpane. Wojsko
potrzebowało odpoczynku i wzmocnienia. Tak więc pod koniec maja 1944 roku na
froncie zapanował względny spokój. 18. Korpus Pancerny został wycofany do
rezerwy, a 170. Brygadę Pancerną przeniesiono w rejon Larga–Movileni–Potenjeni.
Przegrupowaliśmy czołgi i sprzęt, wyznaczono miejsce na sztab i tylną straż,
rozpoczęto prace inżynieryjne i maskujące. Zakończono je pod koniec czerwca.
Zrobiliśmy gruntowny przegląd czołgów i pojazdów. Wszystkie wozy zatankowano
i nasmarowano, uzupełniono zapasy amunicji. Każdy batalion wyznaczył pluton do
ochrony wzgórza 195.0 i obserwował wroga. Załogi zmieniano raz w tygodniu pod
osłoną nocy.
11 i 12 czerwca brygada dostała dwadzieścia dwa czołgi z załogami z Fabryki
Czołgów w Czelabińsku. 17 czerwca nasz pociąg przyjechał do Niżnego Tagiłu,
przywożąc dwadzieścia jeden T-34/85. Gdy dotarliśmy do batalionu i odkryto
naszego gapowicza, wybuchła wielka awantura. Iwan Morozow, oficer z Wydziału
Specjalnego batalionu, był najbardziej nakręcony. Uznał, że popełniliśmy
przestępstwo. Wezwał mnie kombat Otroszenkow i solidnie objechał. Szybko jednak
się uspokoił i, przemyślawszy moje argumenty, powiedział do zampolita:
– Słuchaj, Iwan, czy nie moglibyśmy zatrzymać chłopaka tutaj? Będziemy mieli
własnego „syna pułku”[28]. Idź do Niegruła, może on się nad nim zlituje.
Kapitan Postowałow odprowadził mnie i Nikołkę do ziemianki, w której ulokował
się pion polityczny brygady. Nakazał nam się ogarnąć i poczekać chwilę, podczas
gdy on poszedł zobaczyć się z podpułkownikiem Niegrułem. Wkrótce i mnie
wezwano. Szef wydziału politycznego zmierzył mnie wzrokiem i powiedział cicho
i z niechęcią:
– Wy, poruczniku, zaczynacie swoją służbę w naszej brygadzie od falstartu. –
Zamyśliwszy się na chwilę, kontynuował: – Co mam z wami zrobić?
Milczałem.
– No... – ciężko westchnął podpułkownik Niegruł – poczekajcie tu, pójdę
i poradzę się kombriga.
We trzech czekaliśmy w milczeniu na decyzję. Nikołka zamarł ze strachu
w obawie, że zostanie odesłany. Nagle usłyszeliśmy krzyk z wagonu dowództwa
sztabu:
– Postowałow! Chodźcie tu, oszuście.
Weszliśmy do bardzo schludnego przedziału, przy stole siedział konus, młody,
przystojny pułkownik o ładnych szarych oczach i sympatycznym wyglądzie.
Postowałow zameldował nasze przyjście.
– No, moi bohaterowie, powiedzcie mi, jak oszukaliście straż pograniczną?
Twierdzą, że nawet mysz im się nie prześliźnie.
Jasno i zwięźle opowiedziałem historię Nikołki. Kombrigowi spodobała się moja
opowieść. Szczerze się ubawił i po chwili wahania powiedział:
– Gieorgiju Iwanowiczu, nie możemy go odesłać, prawda? Wydaj Prokopience
rozkazy, niech przydzieli chłopca do pierwszego batalionu jako kuchcika i niech go
wciągnie na listę płac.
Szef pionu politycznego zgodził się i poczuł ulgę. Postowałow zaczął żartować,
przekomarzając się z Nikołką, ale ten nagle się zaperzył:
– Nie chcę pracować i nie będę pracował w kuchni! A co ja jestem sługa, czy
jakiś garkotłuk? Chcę być zwiadowcą.
Nie rozumiałem wybuchu Nikołki. Jeszcze przed chwilą był gotów przyjąć każdą
pracę, a teraz nagle chciał być zwiadowcą. Wiele zachodu kosztowało mnie
namówienie go, żeby wykonał rozkaz. Krawiec brygady uszył mu mundur
i dopasował czapkę polową. Szewc zrobił dobrze dopasowane buty z wysoką
cholewą z drelichu. Wkrótce Nikołka stał się najpopularniejszą osobą w batalionie.
Później okazał się być sprawnym i bystrym chłopakiem w czasie zwiadu
w okolicach Budapesztu i został odznaczony medalem Za Odwagę.
*
Krótko po tym zdarzeniu niespodziewanie wezwał mnie kapitan Prokopienko.
Byłem skonsternowany i usiłowałem odgadnąć, o co może chodzić. Dlaczego
potrzebuje mnie kwatermistrz brygady? Zameldowałem się w jego ziemiance.
Prokopienko zasalutował, podszedł i, szczerząc zęby, obejrzał mnie ze wszystkich
stron. W końcu powiedział:
– Myślałem, że nie będziecie w stanie się zameldować.
– Dlaczego? – zapytałem speszony.
– Bo sądziłem, że wy i oficerowie z waszego plutonu jesteście goli. Z waszych
dokumentów o przydziale odzieży wynika, że wszystkie wasze mundury
zostały skreślone.
W tym momencie domyśliłem się, dlaczego mnie wezwano. Gdy byliśmy
w drodze, kierowca nazwiskiem Kotow – notoryczny przestępca i specjalista
w podrabianiu dokumentów – narysował pieczęć na kawałku papieru, używając
zwykłego kompasu, pióra i atramentu z cukrem. Okazało się, że facet spisał na
straty mundury wszystkich oficerów plutonu! Prokopienko był przekonany, że
pieczątka była autentyczna, ale nie rozumiał, jak to się mogło stać.
Naprędce wymyśliłem wersję wydarzeń:
– Towarzyszu kapitanie, nasze mundury po przyjeździe z frontu zostały zdane do
pułku rezerwy, ale nie mieli czasu wydać nam nowych i powiedzieli, że dostaniemy
je na froncie.
– Prawda, ale wasz mundur wygląda zbyt dobrze i szkoda byłoby przeznaczyć go
do likwidacji. W porządku, idźcie i weźcie nowy przydział.
Wybiegłem stamtąd jak oparzony. „Tym razem się udało, ale nigdy więcej takich
żartów, to karalne wykroczenie!” – pomyślałem i powiedziałem Maksimowowi:
– Niestety nasza służba w tej brygadzie rozpoczęła się od zbyt wielu wezwań
do przełożonych!
Rozdział 6

BRYGADA

B rygada czołgów nie jest dużą jednostką. Składa się jedynie z czterech
batalionów i trzech kompanii o różnych specjalnościach. Wszystkie bataliony
czołgów są jednakowe pod względem struktury, liczby maszyn i ludzi, ale różnią się
wartością bojową, wyposażeniem i powierzanymi zadaniami. Nasz 1. batalion
czołgów był znakomity dzięki naszemu dowódcy, którym był – wówczas
dwudziestodwuletni – Sierioża Otroszenkow.
Pamiętam inspekcję brygady podczas szkolenia prowadzonego latem. Sam
pułkownik Czunichin przyglądał się naszemu batalionowi. Kombrig robił wrażenie,
pewnie dowodził brygadą i cieszył się ogromnym szacunkiem swoich ludzi. Wszyscy
w brygadzie nazywali go „Batia”[29]. Traktował ludzi profesjonalnie i nie pakował
ich w walkę bez zastanowienia, działał wyrachowanie i ostrożnie, ale zdecydowanie.
Pozwalało to brygadzie wykonywać przydzielone jej zadania przy możliwie
małych stratach.
Skrupulatnie przygotowywaliśmy się do inspekcji, każdy chciał zaimponować
Batii. Zebraliśmy się na małej oczyszczonej polanie. Przyjechał samochód, z którego
niespiesznie wysiadł pułkownik Czunichin.
Kapitan Otroszenkow rozkazał:
– Na wprost patrz! – po czym gwałtownie odwrócił twarz i, mierząc kroki,
skierował się w stronę kombriga. Tuż przed nim zatrzymał się i zameldował głośno
i wyraźnie: – Towarzyszu pułkowniku! Pierwszy batalion czołgów gotowy na
inspekcję!
Wysoki, przystojny młody kombat wyglądał bardzo imponująco. Kombrig powitał
batalion, wydał komendę „Spocznij”, podał rękę kombatowi i uściskał go. Robiąc
przegląd formacji i poznając osobiście nowo przybyłych ludzi, kombrig z bliska
przyglądał się twarzy każdego oficera. Zapoznając się z 2. kompanią czołgów,
zatrzymał się naprzeciwko Gulajewa, dowódcy plutonu, i bacznie mu się przyglądał.
Sytuacja się przeciągała i wszyscy byli skonsternowani. Nagle twarz kombriga
rozjaśnił uśmiech.
– Iwanie Gulajew! To wy, bracie?!
Dowódca plutonu najwyraźniej speszony tą sytuacją bąknął niewyraźnie:
– Tak, towarzyszu pułkowniku, to ja.
Czunichin serdecznie uściskał Gulajewa i trzy razy go ucałował. Porucznik stał
i się rumienił. Później okazało się, że w 1930 roku Iwan Gulajew był zastępcą
plutonu dowódcy, a szeregowy Czunichin uczył się żołnierki pod jego dowództwem
przez dwa lata. Później Gulajew odszedł z wojska i wyjechał do obwodu
kujbyszewskiego, gdzie zarządzał farmą drobiu, a Czunichin wstąpił do szkoły
wojskowej. Czternaście lat później, niespodziewanie spotkali się w odmiennych
rolach. Wkrótce Gulajew został mianowany dowódcą kompanii.
Inspekcję zakończyła defilada. Kombrig był zadowolony z poziomu gotowości
i stanu batalionu. Po przemówieniu krótko opowiedział nam o sytuacji na frontach –
w szczególności dokładnie przedstawił sytuację 2. Frontu Ukraińskiego – a na
koniec zalecił nam dobrze przygotować się do nowej ofensywy.

*
Lato 1944 roku było gorące. Słońce paliło bezlitośnie i nigdzie nie było widać
zieleni. Gruby szary kurz unosił się nawet przy marszu pojedynczego żołnierza.
Wciskał się we wszystkie szczeliny i pęknięcia, wypełniał płuca i osiadał na
twarzach, zanim spłukiwał go pot, który zasychał na karkach jak brudny kamień.
Cywilów ewakuowano z terenów w pobliżu frontu aż do rzeki Prut. Olbrzymi
obszar opuszczonych pól, ogrodów i zniszczonych osiedli poszerzał się. Pozwalało
nam to jednak prowadzić ćwiczenia bez żadnych ograniczeń. Kombat Otroszenkow
zwracał specjalną uwagę na umiejętności taktyczne i strzeleckie. Kochał ten
przedmiot i znał wszelkie tajniki walki. Często stawiał dowódców czołgów, plutonów
i kompanii w trudnej sytuacji, upewniając się, że każdy z nich będzie działał
pomysłowo i z inicjatywą. Był w tym bardzo sprytny.
Do sprawdzania umiejętności strzeleckich z wykorzystaniem standardowej
amunicji wybrano odosobnione miejsce. Zostało odgrodzone, ustawiono cele
i załadowano amunicję do czołgów. Gulajew, Maksimow i ja zostaliśmy wyznaczeni
do strzelania w pierwszej turze. Zajęliśmy nasze pozycje i nadszedł rozkaz
„Naprzód”.
Czołgi ruszyły i przekroczyły linię startową. Kola i ja trafiliśmy swoje cele za
pierwszym razem. Drewniane tarcze rozlatywały się na kawałki. Tymczasem
Gulajew wciąż szukał swojego celu, obracając lufę. Kola zestrzelił jego tarczę
swoim drugim strzałem, a trzecim pociskiem trafił drzewo, które stało w zasięgu.
Ukończywszy strzelanie z broni maszynowej, wróciliśmy na pozycje wyjściowe
i po komendzie „Wstrzymać ogień”, poszliśmy do kombata z meldunkiem, wcześniej
zebrawszy wszystkie puste łuski. Iwan Gulajew rozzłościł się na serio i po drodze
narzekał na Maksimowa. Kola szedł w milczeniu i w odpowiedzi zażartował:
– Musisz strzelać, a nie liczyć kruki.
Po wysłuchaniu naszego raportu Otroszenkow objechał Maksimowa, nazywając
go „skończonym chuliganem”. Niemniej później pochwalił go za doskonałe strzelanie
i dał mu swój osobisty zegarek. To był cały Siergiej! Lepiej niż ktokolwiek inny
wiedział, jak blisko swojego dowódcy są żołnierze w czasie walki i jak wiele znaczy
ludzkie traktowanie podwładnych i wspólne braterstwo broni.

*
Gdy byliśmy w pobliżu Jass, zrobił mi się czyrak na ręce i bardzo napuchł.
Rozrastał się, aż sięgnął palców. Nie mogłem już wytrzymać z bólu, więc poszedłem
do jednostki medycznej, którą kierował starszy lekarz batalionu, starszy porucznik
Wasilij Diemianowicz Kolesniczenko. Zbadał rękę i stwierdził, że muszę zgłosić się
do plutonu medycznego brygady lub medycznego batalionu korpusu.
– Doktorze, nie mogę już tego znieść, zróbcie cokolwiek – błagałem.
– Dobrze, ale będzie bardzo bolało. Podnieście rękę.
Wziął ostrą brzytwę, przetarł ją spirytusem, opalił nad lampą spirytusową
i zażądał rozkazującym tonem, dezynfekując chore miejsce:
– Odwróćcie głowę i trzymajcie dłoń w górze!
Mocno chwyciwszy moją rękę, naciął czyraka brzytwą, ale nie udało mu się go
otworzyć za pierwszym razem. Zrobiło mi się słabo i już miałem stracić
przytomność, gdy krew trysnęła i rozlała się po dłoni.
– Trzymaj rękę w górze! – krzyczał Kolesniczenko i wykonał jeszcze jedno
cięcie. Czyrak się otworzył. Po oczyszczeniu i wywatowaniu rany, nałożył
opatrunek i łagodnie powiedział: – A teraz wracaj do kompanii i prześpij się.
Odpocznijcie trochę i się wygoi.
Potykając się jak pijany, wróciłem do czołgu. Wracając, zauważyłem dziewczynę
leżącą w cieniu wielkiego orzecha włoskiego. Mimo że bardzo kiepsko się czułem,
podszedłem do niej i zacząłem rozmawiać. Wsparła się na łokciach i wtedy
zauważyłem, że jest w piątym lub szóstym miesiącu ciąży. Miała na imię Maria
Malcewa, była sanitariuszką w kompanii artylerii przeciwlotniczej. Nie zapytałem
o jej stan, ale żal mi się jej zrobiło. „Jakiś drań ją stuknął i zwiał!” – pomyślałem.
Rankiem czułem się już znacznie lepiej. Kolesniczenko pomagał ludziom. Robił
drobne zabiegi, nastawiał zwichnięcia i dawał leki przeciwbólowe. Był urodzonym
uzdrowicielem, troskliwy, bezinteresowny, serdeczny. Był też dobry w szkoleniu
sanitariuszy, którzy jeździli do walki na kadłubach czołgów dowódców – on sam
jeździł na czołgu kombata. Dzięki temu mogli udzielać pierwszej pomocy rannym
i poparzonym czołgistom, ratując ich od nieuniknionej śmierci. Kolesniczenko był
wiele razy ranny, ale niezawodnie wracał do swojego batalionu i wszyscy się
cieszyli z jego powrotu. Już po wojnie, po wyleczeniu kolejnej rany, wracał do
batalionu i zginął w wypadku samochodowym na terenie Austrii.
Niemal wszyscy dowódcy w 2. batalionie czołgów zostali wymienieni. Nie
upłynął nawet miesiąc, gdy kapitan Liczman został kombatem, a już wrócił do
korpusu. Jego miejsce zajął porucznik Nikołaj Iwanowicz Matwiejew – były
zastępca dowódcy 1. batalionu czołgów. Był przystojnym i życzliwym ludziom
mikrusem. Szybko piął się po szczeblach kariery w brygadzie, mimo że nie miał
żadnego doświadczenia ani zdolności przywódczych. Początkowo wykonywał swoje
obowiązki potulnie i niepewnie, wahał się, gdy miał użyć władzy. Zampolit Szłykow,
który raportował do politycznego wydziału brygady kiedy tylko miał okazję, nie
ułatwiał mu życia. Było wiadomo, że przygotowywał „dossier” na temat kombata
i jego zastępców. Porucznik Niegruł czytał jego raporty z zaciśniętymi ustami
i krytykował za donoszenie na kolegów, ale nie mógł nic z tym zrobić. Atmosfera
w batalionie stała się napięta, a to odbijało się na szkoleniu, dyscyplinie wojskowej
i ogólnych nastrojach w jednostce. Pułkownik Czunichin i podpułkownik Niegruł
szybko zdali sobie z tego sprawę. Kombrig spędzał całe dni w batalionie, pomagając
Matwiejewowi zrozumieć sytuację, i uczył kombata jak planować metody szkolenia
i jak podchodzić do żołnierzy. Sztab brygady, zwłaszcza szef wydziału politycznego,
też się starał. Stopniowo sytuacja w batalionie się normalizowała, a zampolit
Szłykow ucichł.
3. batalion czołgów stacjonował w pewnej odległości od sztabu brygady.
Działania w batalionie przebiegały normalnie i nie stwarzały dowództwu brygady
trudności, dlatego rzadko go odwiedzali. Kombat, major I.E. Buzko, wykorzystywał
batalion dla własnych korzyści. Natura obdarzyła to zepsute dziecko szczęścia
doskonałą sprawnością fizyczną, ale poskąpiła mu rozumu. Major miał dwadzieścia
dziewięć lat, był wysoki, dobrze zbudowany i przystojny, nie można było mu się
oprzeć. Dziewczyny gapiły się na niego z uwielbieniem, a on wyczuwał to
i bezczelnie je wykorzystywał. Buzko był grubiański, arogancki i nieobliczalny. Lubił
się przechwalać:
– Pójdę na akcję, odznaczę wszystkich orderami i sam zostanę bohaterem.
Nie udało mu się nawiązać dobrych stosunków ze swoim zastępcą, ale podlizywał
się szeregowym żołnierzom, chcąc uchodzić za równego chłopa i podobało mu się,
gdy go nazywano „Batia”.
Nic to jednak nie dało, bo żołnierze zawsze wyczują fałsz.
Im wyżej awansował, tym bardziej był przekonany o swoim znaczeniu. Przede
wszystkim lubił pić i romansować. Jeśli jakaś dziewczyna dostawała przydział do
batalionu, wkładał skórzaną kurtkę lotniczą i rozkazywał:
– Pietrow, powiedz jej, że ma się zgłosić do pułkownika.
Dziewczyna szybko doprowadzała się do porządku i chętnie szła do jego
ziemianki. A on, rozsiadłszy się wygodnie w swojej kwaterze, zapraszał:
– Usiądźcie, moja miła, gdy pułkownik was prosi. Pietrow! Nakryj stół!
Podczas gdy Pietrow oporządzał stół, Buzko zabawiał dziewczynę i obsypywał ją
komplementami. Każda była onieśmielona i nie mogła mu się oprzeć. Nie sądzę, aby
choć jednej się to udało. Po pijaństwie Buzko często prosił o „spirytus”. Jego
zastępcy ukrywali go przed nim i robili, co mogli, żeby nie dorwał się do butelki.
Pewnej nocy wezwał swojego kwatermistrza i zażądał „spirytu”.
– Nie ma – zakomunikował kwatermistrz.
– Nie ma?
– W rzeczy samej, towarzyszu majorze.
– Wezwijcie Griszenkę.
Jego zastępca Griszenko przyszedł i walnął prosto z mostu:
– Przestańcie się wygłupiać, kombacie.
– Co, nie ma żadnego spirytusu?
– Żadnego – odpowiedział jego zastępca.
– W takim razie ogłoś alarm dla batalionu.
– Jaki alarm? – Griszenko wściekł się.
– Bojowy.
– Nie bądźcie durniem, majorze!
Tym razem Buzko się wściekł:
– To jest mój rozkaz, ogłoście alarm!
Zastępca nie mógł zrobić nic innego, jak wykonać rozkaz, bez względu na to, jak
bardzo był głupi.
– Jakiego rodzaju alarm? – zapytał.
– Pierwszego stopnia!
Alarm pierwszego stopnia znaczył bezpośrednie zagrożenie atakiem wroga, załogi
musiały wsiąść do swoich czołgów. Griszenko ogłosił alarm i wszyscy w batalionie
zerwali się do działania. Zajęli swoje miejsca w czołgach gotowi do odparcia ataku.
Żeby ukryć głupotę dowódcy, szef sztabu kapitan Siakin stworzył plan ćwiczeń
i razem z Griszenką zaczęli określać „wstępne warunki odparcia atakującego
wroga”, po czym nastąpił „atak na nasze wysunięte pozycje i walka w głębi linii
defensywnych”. Później obudził kombata.
– Towarzyszu majorze, pozwolenie na odwołanie alarmu?
– Dlaczego, do diabła, odwoływać? Niech ćwiczą.
– Tego już za wiele. Odwołuję go!
– Dobrze, jeśli nie chcecie, żeby ćwiczyli. Odwołaj...
Wkrótce był czas na pobudkę. Griszenko wszedł do ziemianki Buzki, a ten leżał
rozwalony na swojej pryczy.
– Towarzyszu majorze, czy potrzebny będzie raport?
– Jaki raport?
– Taki, który jest teraz konieczny. Zrobiliśmy dla was listę braków i rzeczy
wymagających waszej uwagi.
– Zebrać batalion, wiem, co mam mówić bez tych waszych bazgrołów.
Zebrano więc batalion, a Buzko przybył punktualnie.
– Czołem, orły! Słuchajcie, co mam wam do powiedzenia. Wiecie, kurwa,
wszystko na temat reagowania w razie alarmu. Jaki to był alarm? – dopytywał
głupkowato. – Gdy Griszenko krzyknął „Alarm!”, Kława wyskoczyła jak szalona,
a zamiast swoich majtek włożyła moje bryczesy i zastanawiała się, jak kombat
będzie działał podczas alarmu bez spodni.
To był sprośny żart. Kombat mieszkał w jednej części ziemianki, a drugą
zajmowali lekarz Kolesniczenko i Kława, sanitariuszka batalionu. Batalion ryczał ze
śmiechu, a Kława purpurowa ze wstydu nie wiedziała, gdzie spojrzeć.
– No, druhowie, ćwiczenia są potrzebne. Rozejść się!
Żołnierze się rozeszli, robiąc sobie żarty kosztem Kławy. Dziewczyna pobiegła do
swojej ziemianki i wybuchnęła płaczem. Buzko, jak gdyby nic się nie stało, poszedł
do sztabu i zaczął się przechwalać:
– Uczcie się ode mnie, wy, generałowie. Wiem, jak sobie radzić z ludźmi.
Kochają mnie.
Na to wkroczył zampolit:
– Słuchajcie, kombat! Czy was kochają, czy nie, żądam żebyście przeprosili
Kławę. Nie możecie obrażać lub zniesławiać dziewczyny bez powodu.
– Wielka mi rzecz, o czym tu gadać?
– Musicie przeprosić, nalegam – skończył Gonczarow.
Głupie wyczyny Buzki stały się powszechnie znane w brygadzie i został on
wezwany telefonicznie do dowództwa brygady. Przekazano mu, że kombrig chce
go widzieć.
– Griszenko, wy idźcie – wypalił Buzko.
– Ale to was wezwano! Dlaczego ja mam iść?! Nigdzie nie jadę, nie mnie
chcą widzieć.
– Wy zawsze ze mnie kpicie, zawsze mnie wystawiacie!
– Towarzyszu majorze, skoro was wezwano, wy musicie iść.
– W porządku. Daj mi butelkę spirytusu i coś na ząb, musimy
dowództwo zabawić.
Nigdy nie jeździł do sztabu z pustymi rękami. Zabrał poczęstunek i pojechał.
Wrócił mniej więcej dwie godziny później.
– Griszenko, kombrig powiedział, że też macie się stawić... Nie zwlekaj.
Griszenko pojechał i zameldował się kombrigowi:
– Towarzyszu pułkowniku, melduję się na rozkaz.
Ten spojrzał na niego.
– Żartujecie?! Wzywałem kombata, a nie was!
– Dowódca batalionu był już w sztabie i powiedział, że mnie też wzywacie.
– Kiedy? Nie widziałem go na oczy! Sprowadźcie mi go natychmiast, żywego
lub martwego!
Griszenko wrócił do batalionu.
– Towarzyszu majorze, wcale nie byliście u kombriga. Zrobiliście ze mnie durnia!
– Cóż, pojeździłem trochę dookoła, a później nieco odpocząłem...
Po tym zdarzeniu Buzko został usunięty ze stanowiska i wysłany do wydziału
personalnego korpusu. Gdy ogłoszono ten rozkaz, powiedział swoim ludziom:
– Moje orły! Nie miałem okazji walczyć z wami ramię w ramię. Nie dostaniecie
medali, ale nagrodzę was wszystkich! Griszenko zajmie moje miejsce. Trzymajcie
wszystko w porządku tak, jakbym to ja dowodził, wyjeżdżam objąć
dowództwo pułku.
Buzko wyjechał, a oficerowie odetchnęli z ulgą.

*
Batalion strzelców stacjonował w miejscowości Movileni, która była tylko nazwą
na mapie, bowiem wszystkie budynki zostały zniszczone lub spalone. Okoliczne pola,
ogrody i sady porastały chwasty i tylko czasami drzewa i winnice przypominały, że
kiedyś mieszkali i pracowali tutaj ludzie. Niezwykle dorodny ocalały orzech
ochraniał strzelców od słońca i muszek.
Dowódcą batalionu był Wasilij Iwanowicz Gorb – rozsądny, dzielny i stanowczy
oficer. Wśród swoich znajomych zwykł żartować, że zwyciężymy Niemców, jadąc
na jego „garbie”[30]. Życie w batalionie toczyło się według zwykłej rutyny, aż do
rozmowy starszego porucznika Docenki z dowódcą kompanii kapitanem
Jakowlewem. Jakowlew powiedział Docence o pewnej dziewczynie, Rumunce,
która przebywała w jednym ze szpitali w Moskwie po odniesieniu ran na froncie.
Wyjaśnił, że biegle mówi po rumuńsku, niemiecku i rosyjsku, dlatego byłaby
użyteczna dla brygady w czasie zbliżających się operacji na terytorium Rumunii.
Docenko nadstawił uszu i wtedy Jakowlew powiedział mu powikłaną i zajmującą
historię życia dziewczyny.
Emilia Ceamusescu przeszła szkolenie w niemieckiej szkole szpiegowskiej
i została wysłana w głąb terytorium rosyjskiego. Nie chciała jednak pracować dla
faszystów i natychmiast poddała się Armii Czerwonej, oznajmiając, że jest gotowa
pomóc w zniszczeniu niemieckich najeźdźców. To oczywiście wzbudziło
zainteresowanie naszego dowództwa i Ceamusescu została rosyjską agentką.
Podczas wykonywania jednego z zadań, gdy przechodziła przez linię frontu z innymi
zwiadowcami, dostała się pod nieprzyjacielski ogień i została ciężko ranna w twarz.
Jej dolna szczęka była zmiażdżona. Zwiadowcy z wielkim trudem przynieśli ją z pola
walki. Po operacji i długim leczeniu wyzdrowiała i chce teraz walczyć razem
z naszym oddziałem.
Docenko się denerwował. Gdyby okazało się, że jest podwójną agentką, mogłoby
to być niezwykle niebezpieczne dla naszej jednostki. Omówił to z szefem sztabu
brygady i po uzyskaniu niezbędnych zapewnień, wezwał Emilię ze szpitala. Na
początku sierpnia wysoka, zwyczajnie wyglądająca dziewczyna w mundurze,
weszła do kwatery dowództwa zmotoryzowanego batalionu strzelców i wyraźnie się
przedstawiła:
– Emilia Ceamusescu. Chciałabym się widzieć z kapitanem Jakowlewem.
Docenko natychmiast zorientował się, kogo ma przed sobą, i szybko wezwał
dowódcę kompanii. Spotkanie było miłe i wzruszające i w pewnym stopniu
wyjaśniło, dlaczego Jakowlew dałby się zdegradować, żeby przenieść się do naszej
brygady. Emilię przydzielono do plutonu zwiadowczego i wyznaczono do
przeprowadzania najniebezpieczniejszych zadań, kiedy zachodziła taka potrzeba.
Służyła odważnie na terenie swojej ojczyzny i wielokrotnie wracała z ważnymi
informacjami dla brygady i dowódców korpusów.

*
Brygada miała problemy z zaopatrzeniem w żywność. Chociaż było lato, nie było
warzyw i brakowało zboża. Dostawaliśmy właściwie tylko fasolę z magazynu
korpusu. Przez jakiś czas jedliśmy fasolę na śniadanie, obiad i kolację – codziennie.
Ludzie mieli tego dosyć, przymierali głodem, winili kwatermistrzów. Na jednym
z samochodów zaopatrzenia ktoś napisał: „Ojczulku, zabij Niemca”. Pewnej nocy
jakiś żartowniś dopisał do tego farbą: „i kwatermistrza”. Następnego ranka ludzie
z wydziału specjalnego węszyli wokół, starając się wykryć, kim był ów żartowniś,
a kierowca zdrapywał farbę z samochodu.
Od czasu do czasu starszyna Sielifanow zdobywał w jakiś sposób zboże i różną
żywność. Był sprytnym, zdolnym i znającym się na rzeczy kwatermistrzem, dlatego
pozostał na swoim stanowisku aż do końca wojny. Po wojnie pracował w Moskwie
jako szef sekcji gastronomicznej w głównym sklepie spożywczym. Później wyjaśnię,
jak się znów spotkaliśmy.
Wieczorami pluton, a często i kompania, zbierał się przy moim czołgu
i opowiadałem historie z książek, które kiedyś czytałem. Opowiadania ciągnęły się
do późna i specjalnie przerywałem je w najbardziej interesującym momencie, aby
załogi niecierpliwie czekały na następny wieczór z opowieściami.
Gdy byłem dowódcą plutonu, często pomagałem moim ludziom i załogom z innych
plutonów pisać listy. W tamtych czasach dziewczyny przysyłały na front listy
złożone w trójkąt (czasami wkładały do nich fotografie), które adresowały: „Dla
bojownika Armii Czerwonej”. Żołnierze odpowiadali dziewczynom, które im się
podobały i tak rozpoczynała się regularna korespondencja, która czasami
przeradzała się w coś poważniejszego. Czołgiści w większości byli jednak
niepiśmienni i czasami prosili mnie o napisanie za nich listu. Nigdy nie odmawiałem
i często opisywałem prawdziwe lub wymyślone wyczyny bohatera: „Siedzę tutaj
i piszę do Ciebie, próbując sobie wyobrazić, jaka jesteś piękna”. Oczywiście ich
korespondencja ustawała, gdy przenoszono mnie do innego plutonu lub kompanii.
Sam prowadziłem korespondencję z Fainą Lewińską. Była wysoką, śliczną brunetką
– Żydówką z Odessy. Spędziliśmy razem tydzień czy dziesięć dni razem tuż przed
moim powołaniem do wojska, ale utrzymywaliśmy kontakt w czasie wojny i po jej
zakończeniu pojechałem do Odessy, żeby ją odwiedzić.
Porządkowi oficerowie batalionu często zgłaszali kombatowi przypadki
naruszenia dyscypliny w kompanii. Kapitan Otroszenkow postanowił zbadać
prawdziwość tych meldunków. Pewnego wieczoru, po rozpoczęciu ciszy nocnej
opowiadałem historię o nieszczęśliwym losie poruczika[31] Romaszowa
z opowiadania Kuprina Pojedynek [32]. Chłopcy byli pochłonięci opowieścią i nie
zauważyli przybycia dowodzących oficerów. Zauważyłem kombata razem
z zampolitem dopiero pod koniec spotkania, przerwałem w pół zdania i rozkazałam:
– Powstać, baczność! – ale kombat odpowiedział:
– Usiądźcie, mówcie dalej.
Zmieszany kontynuowałem opowieść, chociaż nie tak swobodnie i jasno jak
wcześniej, ale na koniec zdobyłem pochwałę kombata. Życzył czołgistom dobrej
nocy i razem z zampolitem odeszli. Później miałem wrażenie, że kombat i zampolit
zaczęli mnie obserwować.
Miałem za sobą rok doświadczenia, byłem zaprawionym dowódcą plutonu
i wiedziałem, jak przygotować moją jednostkę do walki. Ta nauka była trudna
i zaskakująco prosta zarazem. Po pierwsze, zanim dasz rozkaz swoim podwładnym,
postaw się na ich miejscu i wyobraź sobie, jak sam byś go wykonał. Po drugie,
niezwykle istotne jest to, żeby twój podkomendny rozumiał, czego od niego
wymagasz i chciał to wykonać najlepiej jak potrafi. Tylko wtedy możesz być pewny,
że rozkaz zostanie wykonany właściwie i na czas.
Cieszę się, że mogę powiedzieć, że załoga mojego czołgu mnie szanowała. Po
pobudce chłopcy z własnej inicjatywy podgrzewali wodę, przynosili mydło i czysty
ręcznik i polewali mi wodę, gdy się myłem. Inni dowódcy mi zazdrościli. Pamiętam
pewnego dowódcę czołgu, podporucznika Zorię, drażliwego i próżnego faceta, który
często wymyślał swoim podwładnym:
– Patrzcie, jełopy, goście z plutonu Briuchowa dbają o swojego dowódcę, a wy,
łajzy, nie potraficie nawet zagrzać wody do golenia – łajał ich z zazdrości.
Jego stosunki z załogą nie były dobre, wrzeszczał na nich, obrażał, a nawet bił,
chociaż nie tykał swojego kierowcy – sierżanta Simonowa, który miał twardy
charakter i mocne pięści. Załoga nienawidziła porucznika Zorii, ale dowódca plutonu
i „Demagog” (bo takie miał przezwisko) Aleksiejenko z 1. kompanii się nie wtrącali.
Pewnej nocy na początku sierpnia pluton prowadzony przez porucznika
Czebaszwiliego czekał w zasadzce na wzgórzu 195.0. Zoria był podenerwowany,
ochrzaniał ludzi, wydzierał się i przeklinał, wydając rozkazy. Chciał żeby słuchali, co
mówi. Rozgoryczona załoga znosiła to, ale w tym wszystkim zapomniała
o kamuflażu. Nad ranem Niemcy zauważyli czołg i otworzyli ogień do odsłoniętego
celu. Wystrzelono w nich prawie sto pocisków artyleryjskich i moździerzowych.
Wszystko wokół czołgu zostało zmiecione, cały osprzęt roztrzaskany, a karabin
zniszczony. Zoria stchórzył i uciekł z pozycji, porzucając swoich ludzi. Gdy później
się opanował, wrócił ukradkiem i namówił ich, żeby nie zgłaszali tego
dowódcy plutonu.
Rozdział 7

NATARCIE

P rzed natarciem w brygadzie odbył się zjazd Partii Komunistycznej. Pułkownik


Czunichin zabrał głos, żeby zdać raport:
– Wojska Drugiego Frontu Ukraińskiego toczą lokalne walki, umacniają swoje
pozycje i otrzymują kolejne uzupełnienia w ludziach, sprzęcie bojowym
i wyposażeniu. Przygotowują się do nowego natarcia. Teraz pora na nas! Sytuacja
wymaga czynnego i zdecydowanego działania. Osiemnasty Korpus Pancerny
otrzymał zadanie przeprowadzenia operacji jassko-kiszyniowskiej.
W ten sposób po raz pierwszy dowiedzieliśmy się o naszych zadaniach. Brygada
miała nacierać na kierunku Huşi–Vaslui–Bukareszt. Kombrig poinstruował
oficerów, że ofensywa będzie wymagała szybkiego i głębokiego wdarcia się w linie
obronne przeciwnika. Każdy oficer brygady jest odpowiedzialny za sumiennie
przygotowanie swoich ludzi, broni i sprzętu. Personel techniczny i oddziały tyłowe
muszą działać w sposób skoordynowany, tak by zaopatrzenie nie zawiodło.
Pułkownik mówił dalej:
– Chciałbym szczególnie podkreślić, że po raz pierwszy będziemy prowadzić
natarcie przez obce ziemie. Po raz kolejny przypominam wam o deklaracji rządu
ZSRR z drugiego kwietnia i dekrecie Krajowego Komitetu Obrony z dziesiątego
kwietnia dotyczącym zachowania żołnierzy radzieckich na ziemi rumuńskiej.
Idziemy tam nie jako zdobywcy, ale jako wyzwoliciele, dlatego każdy z was musi
zachowywać się godnie podczas wyzwalania wsi i miast. Wiem, o czym myślicie.
Gdy torowaliście sobie drogę ze Stalingradu, widzieliście dowody potworności
popełnionych przez okupanta, wliczając w to i te popełnione przez wojska
rumuńskie. Ale musimy wznieść się ponad emocje, zachować zapał i godność
narodu radzieckiego. Musimy traktować Rumunów bez nienawiści, i co więcej, bez
chęci zemsty czy przemocy.
Przed ofensywą wiele uwagi poświęcono utrzymaniu operacji w ścisłej tajemnicy.
Wprowadzono całkowitą ciszę radiową już dwa tygodnie przed natarciem.
Radiostacje kombriga i szefa sztabu odbierały jedynie przychodzące wiadomości.
Tydzień przed rozpoczęciem ofensywy rozpięto wysokie na trzy metry siatki
maskujące i poustawiano faszyny na wszystkich wyraźnie widocznych odcinkach
głównych i bocznych dróg. Bardzo skutecznie zasłaniały one ruchy wojsk i sprzętu
z tyłów na front. Co noc symulowano wycofywanie się wojsk z Jass w kierunku
Soroki i Tyraspola. Wszystkie te działania zwiodły nieprzyjaciela.
Noc przed atakiem była ciepła i cicha. Ciemności zapadły szybko
i niepostrzeżenie, a gwiazdy jasno świeciły na bezchmurnym niebie. Żołnierze
pierwszego rzutu zaczęli zajmować pozycje wyjściowe. Rozstawiono stanowiska
kontrolne i obserwacyjne. Łącznościowcy przeciągali kable do nowych stanowisk;
saperzy oczyszczali drogę przez pola minowe. Sen nie nadchodził. Dookoła słychać
było śmiech, sprośne dowcipy i harmonijkę. Ludzi zaczynała męczyć bezczynność
i rwali się do walki.
O godzinie szóstej rano 19 sierpnia rozpoczęło się przygotowanie artyleryjskie.
Potężną salwą zaczęły katiusze[33]. Ogromne jęzory ognia pojawiły się na błękitnym
niebie. Rakiety błyskały z ogłuszającym, dudniącym hukiem, zostawiając oślepiające
smugi, a linia obrony wroga zniknęła w morzu ognia, dymu i kurzu. Następnie do
ataku ruszył pierwszy rzut wraz z wysuniętymi działami, wykorzystując
przygotowanie katiusz. Pomiędzy kolejnymi bombardowaniami artyleryjskimi na
niebie pojawiały się samoloty, ich ataki odsłaniały pozycje wroga, ale nie
neutralizowały w pełni jego stanowisk ogniowych. Zgotowaliśmy Niemcom piekło
na ich wysuniętych liniach obronnych. Było to przerażające przedstawienie.
Po ostrzale artyleryjskim i nalotach lotniczych ruszyły oddziały 52. Armii, nie
napotykając żadnego oporu. Wysunięte oddziały korpusu – 170. i 110. Brygada –
także zaczęły swój atak. Gdy przekraczaliśmy zniszczoną linię obrony wroga,
byliśmy zdumieni – nie było nawet metra kwadratowego bez leja po pocisku!
Czołgi ruszyły naprzód w kolumnach batalionów. Co za wspaniały widok! Jak
kaczątka podążające za matką. Kiedy dotarły do rzeki Bahlui, kombrig objaśnił
zadanie kombatom. Po krótkim ostrzale artyleryjskim 1. i 2. batalion, osłaniane przez
jednostki piechoty, przekroczyły rzekę w pobliżu Cojeska-Nou i natychmiast ruszyły
do ataku. Kompania Kołtunowa, razem z naszą – dowodzoną przez Gulajewa –
wysunęła się naprzód. Wkrótce ponieśliśmy pierwsze straty. Nieprzyjacielski pocisk
rozwalił koło jezdne i zerwał gąsienicę w czołgu porucznika Romancewa. Dowódca
plutonu został ranny, ale pozostał na placu boju po opatrzeniu rany. Jeden czołg z 2.
batalionu się spalił, a jego ciężko ranny dowódca, podporucznik Kriwenko, został
odesłany do szpitala.
Zoria, dowodzący jednym z czołgów z plutonu Czebaszwiliego, działał apatycznie
i niezdecydowanie. Dowódca bez przerwy zachęcał go przez radio, pomagając
utrzymać właściwy kurs i znaleźć wyznaczone cele. Ale pierwsza bitwa młodego
oficera była wyraźnie nieudana. Był zdenerwowany i chaotyczny i jego niepokój
udzielił się także załodze. Pocisk przeciwpancerny z Pantery odbił się od pancerza
ich czołgu po bezpośrednim trafieniu. Iskry posypały się do wnętrza wieży i rozszedł
się swąd spalenizny. Porucznik zupełnie stracił głowę i w osłupieniu czekał na
następne trafienie. Kierowca sierżant Simonow otrząsnął się jako pierwszy.
Obserwując pole bitwy przez wizjer, zaczął wyszukiwać cele, a działonowy Browin
namierzał je i strzelał z działa. Załoga działała samodzielnie, ignorując dowódcę.
Drugi wrogi pocisk trafił jadącą maszynę w układ jezdny, zerwał gąsienicę i wyrwał
koło. Załoga wyskoczyła z pojazdu i padła na ziemię. Tymczasem kompania wolno
posuwała się do przodu. Zjawiła się ekipa mechaników. W ciągu paru godzin
wymienili zniszczone koło jezdne i naprawili gąsienicę. Czołg ruszył naprzód, żeby
dogonić kompanię.
Zacięta walka trwała kilka godzin. W końcu nieprzyjaciel załamał się i zaczął się
wycofywać. Ścigając wroga, weszliśmy do Vorvesti bez walki i zmierzaliśmy
w kierunku Uricani. Mój pluton wyprzedził zwiadowców i pierwszy wszedł do
miasteczka. W mieście nie napotkaliśmy żadnego oporu i jechaliśmy dalej na jego
południowe obrzeża, gdzie natknęliśmy się na ogień artyleryjski z linii Bogdanesti–
wzgórze 188–Belciu. Zawróciliśmy i związaliśmy się walką z wrogiem. Gdy
nadjechał batalion, spróbowaliśmy zaatakować, ale ostrzał nieprzyjaciela był zbyt
silny i zbyt precyzyjny. Nasz atak się załamał.
Zwiadowcy brygady zameldowali, że linie obrony utrzymywały oddziały tyłowe
niemieckich dywizji: 1. Pancernej i 18. Strzelców Górskich. Naprzeciwko naszej
brygady umocniły się dwie baterie artylerii, jedenaście czołgów i siedem
samobieżnych dział szturmowych. Po ocenie sytuacji pułkownik Czunichin podjął
decyzję:
– Kiedy przybędą żołnierze 21. Korpusu Piechoty, rozbijemy ich umocnienia.
Dwie kompanie czołgów uderzą na wąski odcinek od czoła, podczas gdy dwie
kolejne oczyszczą flanki. Zniszczymy wroga i będziemy kontynuować natarcie.
Przybył także 315. Pułk Artylerii przyłączony do brygady. Artylerzyści skierowali
swoje działa na stanowiska wroga i ostrzeliwali je z bliskiej odległości. Uderzyło też
nasze lotnictwo i sprowadzono jednostki piechoty. Natarcie ruszyło z miejsca.
W czasie tej bitwy zniszczyłem czołg i działo samobieżne, a Maksimowowi udało się
zmieść dwa działa przeciwpancerne.
Plan kombriga się powiódł. Wróg nie utrzymał pozycji i zaczął się wycofywać;
nasze bataliony ruszyły naprzód. Zdobyliśmy Corneºti, Dăneşti i Cioreşti z marszu,
doszliśmy do lewego brzegu rzeki Nikołenka i przegrupowaliśmy się w rejonie lasu
na wschód od Sureturile. Nie zdołaliśmy jednak ukryć naszych maszyn ani
rozciągnąć siatek maskujących. Nadleciały samoloty nieprzyjaciela i fale
bombowców waliły w brygadę. Uciekając przed bombami, żołnierze zmieszali się
z pojmanymi jeńcami rumuńskimi. Gdy wrogie samoloty odleciały, nasi sanitariusze
i dwóch lekarzy rumuńskich zaczęli pomagać rannym, których w trzech
samochodach odesłano później na tyły do szpitala.
Pod koniec dnia zwiadowcy zameldowali, że kolumna samochodów eskortowana
przez czołgi wycofuje się na południe. Nie wstrzymując pościgu za wrogiem,
kombrig rozkazał dowódcy 2. batalionu przygotować pluton czołgów wraz z grupami
desantowymi. Mieli zaskoczyć wroga i zniszczyć kolumnę. Pluton podporucznika
Panfiłowa zajął niepostrzeżenie odpowiednią pozycję w pobliżu miejscowości
Skorobitcul. Czołgiści pozwolili kolumnie wroga zbliżyć się na odległość strzału,
a następnie otworzyli ogień. Panika wdarła się w szeregi nieprzyjaciela. Pojazdy
zderzały się, starając się wyrwać spod ciężkiego ostrzału, jedne usiłowały wyrwać
naprzód, inne się wycofać. Rozproszywszy kolumnę i zadawszy jej ciężkie straty,
pluton zaatakował i całkowicie zniszczył wroga. W czasie starcia Dimitrij
Iwanowicz Panfiłow osobiście zniszczył trzy lekkie czołgi. Setki zabitych żołnierzy
pozostało na drodze. Wkrótce po tym Panfiłow został nagrodzony tytułem Bohatera
Związku Radzieckiego[34].
W ten sposób zakończył się pierwszy dzień walk, w czasie których posunęliśmy
się o dwadzieścia kilometrów. Nocą zatankowaliśmy nasze czołgi i uzupełniliśmy
amunicję. Przyjechała kuchnia polowa, ludzie zostali nakarmieni i pozwolono im
odpocząć. O świcie bataliony kontynuowały swój pochód w kierunku Gura,
Dobrevecul i Huşi w tej samej formacji bojowej. Niszcząc małe punkty obrony,
szybko dotarliśmy do Krovoparu, gdzie dogoniliśmy kolumnę wroga wycofującą się
z Jass. Przemieszczając się z dużą prędkością równolegle do niej, nasz batalion
wyprzedził kolumnę i zaatakował od czoła, podczas gdy batalion Matwiejewa
uderzył na jej tyły. Złapana w taki uścisk kolumna szybko została zniszczona. Na
drodze pozostał tylko powykrzywiany złom oraz ciała ludzi i koni. Bez ociągania się
kombrig popędził swoje czołgi dalej naprzód. Zdobyliśmy Rusii i przenieśliśmy się na
jej południowe przedmieścia, gdzie napotkaliśmy bardziej zorganizowany opór.
Pierwszy atak, prowadzony przez kompanie starszego porucznika Majewskiego,
załamał się; po stracie czołgu kompania się wycofała. Zwiadowcy ruszyli naprzód.
Wkrótce dowódca plutonu zwiadowczego Berezowskij żwawo przesunął się do
czołgu Otroszenkowa i zameldował, że przed nami znajdują się umocnienia wroga,
które obejmują pięciokilometrowy odcinek frontu. Miał go bronić batalion piechoty,
dwie baterie przeciwczołgowe i zamaskowane w okopach czołgi.
Przyłączony do nas pułk artylerii ustawił swoje działa i otworzył ogień. Po
piętnastu minutach ognia zaporowego do natarcia ruszyły plutony Czebaszwiliego
i Ambarzumowa, prowadząc ostrzał z bliskiej odległości. Tymczasem główne siły
brygady niepostrzeżenie okrążały wrogie umocnienia, wykorzystując głęboki, długi
rów i pola obsiane zbożem. Nasza kompania nacierała przed czołem reszty kolumny,
zostawiając za sobą tumany kurzu. Przeciwnik nie spodziewał się takiego rozwoju
wydarzeń i zaczął odwrót. Mój pluton odciął mu drogę i otworzył niszczycielski
ogień z armat i karabinów maszynowych. Kolumna nieprzyjaciela zatrzymała się
i zaczęła się wycofywać, szukając drogi ucieczki spod ognia. Jednak dwa czołgi
i działo szturmowe powoli przesuwały się do przodu. Zauważyłem je jako pierwszy
i wydałem rozkaz:
– Blinow! Czołg naprzeciwko. Pięćset. Przeciwpancernym, ognia!
Ładowniczy sierżant Akułszyn załadował pocisk przeciwpancerny do komory
i zaryglował zamek, po czym krzyknął:
– Przeciwpancerny gotowy!
Blinow trafił cel za pierwszym razem. Jasne języki ognia lizały pancerz czołgu
wroga.
Kola Maksimow szybko rozprawił się z drugim wozem. Dodatkowe dwa pociski
wystrzelone przez Blinowa spudłowały.
– Ty jełopie! – zakląłem, ale trafiliśmy za trzecim razem.
Reszta naszych czołgów napierała do przodu i zrobił się zator. Pozostałe bataliony,
które nadjechały ze skrzydeł, także otworzyły ogień. Bardzo nielicznym żołnierzom
nieprzyjaciela udało się wyrwać i uciec przez okoliczne pola.
Brygada szybko przemieszczała się w kierunku Huşi. Słońce prażyło i silniki
czołgów zaczęły się przegrzewać, woda gotowała się w chłodnicach i niektóre
czołgi musiały się zatrzymać. Coraz częściej na niebie pojawiały się samoloty
wroga, chociaż nasze myśliwce zapewniały nam osłonę.
Nazajutrz zdobyliśmy Dobrevecul, a następnie Belciu. Szybkość naszego marszu
powodowała, że zaniedbywaliśmy podstawowe zasady prowadzenia akcji
ofensywnych. Po przejściu przez Belciu nagle dostaliśmy się pod ogień z linii między
przejazdem kolejowym a wzgórzem 218. Wybuchła panika. Mimo że
odpowiedzieliśmy ogniem, nieprzyjacielski atak zmusił nas do wycofania się.
Kombaci starali się ratować sytuację, ale na próżno. Dopiero po przybyciu
kombriga, który ocenił nasze położenie i wydał specjalne rozkazy artylerii
i batalionom, udało się skoordynować akcje i odzyskać kontrolę.
Po krótkim przygotowaniu artyleryjskim 1. i 2. batalion wbiły się klinem w linię
obrony wroga. Jednostki rumuńskie stawiały zaciekły opór i musieliśmy się mozolnie
przebijać. Pułkownik Czunichin prowadził 3. batalion do akcji. Z powodzeniem parł
naprzód, ale kompania Golewskiego weszła na pole minowe na głównej drodze
w pobliżu Kodesti. Miny zniszczyły pięć czołgów. Opór nieprzyjaciela stężał.
Dowództwo 3. batalionu było zdezorientowane i czołgi przerwały ostrzał. Kombrig
osłaniał batalion kapitana Griszenki, kontynuował ostrzał artyleryjski i nakazał
dowódcom 1. i 2. batalionu wzmocnić atak. To dodatkowe uderzenie złamało opór
wroga. Bataliony zniszczyły umocnienia i rozpoczęły pościg za nieprzyjacielem, po
drodze zdobywając Kodesti. Pod koniec dnia doszliśmy do brzegu rzeki Vaslui na
południe od miasta. Tego dnia brygada posunęła się o następne dwadzieścia pięć
kilometrów, walcząc z wrogiem i zadając mu ciężkie straty. Sama również zapłaciła
wysoką cenę: dwa czołgi spłonęły, a pięć utracono na polu minowym.
Rozpoznanie doniosło, że duża kolumna piechoty i artylerii pod osłoną czołgów
przemieszcza się z Jassy do Belciu. Komkor[35] zdecydował się zabezpieczyć
skrzydła korpusu dwoma batalionami czołgów z brygad 170. i 181., wzmocnionymi
przez żołnierzy piechoty. Rozkazał im przekroczyć drogę do Vaslui na południe od
Belciu, by tam zniszczyć zbliżającą się kolumnę nieprzyjaciela, dając w ten sposób
szansę na natarcie głównym siłom korpusu. Pułkownik Czunichin przydzielił 2.
batalion czołgów do tego zadania. Starszy porucznik Matwiejew rozmieścił
kompanie Kołtunowa i Fesienki na linii Pribestii–wzgórze 218. Linia wzgórze 218–
Sherbetii na prawo od nich została obsadzona przez czołgi batalionu 181. Brygady.
Czołgiści zajęli pozycje i czekali na kolumnę nieprzyjaciela. O świcie główne siły
brygady przeprawiły się przez rzekę Vaslui i dalej parły w kierunku Huşi,
neutralizując po drodze stanowiska obrony.
Tymczasem kolumna wroga dotarła do Belciu. Ostrożnie przeszedłszy przez
miasto, natknęła się na skoordynowany atak naszych wojsk. Po chwili
niezdecydowania czołgi wroga zawróciły i starały się przedrzeć przez nasze szeregi,
mimo że mieliśmy wsparcie artylerii i piechoty. Rozgorzała zacięta walka – wróg za
wszelką cenę chciał dostać się do rzeki Seret – i bitwa trwała ponad dwie godziny.
Po obu stronach straty były ogromne. Gdy nieprzyjaciel zdał sobie sprawę, że nie
zdoła się przebić, zdecydował się przejść przez Belciu w oddzielnych kolumnach
i później skierować się na Nigreºti. Opanowawszy sytuację, bataliony zmieniły
kierunek ataku, rozbijając wysunięte linie nieprzyjaciela i kontynuując niszczenie
wroga aż do Belciu.
Odgłosy wymiany ognia docierały z północnego wschodu od Belciu. Dowódca 2.
batalionu z zadowoleniem uznał, że był w nią zaangażowany sąsiedni oddział
i założył, że wycofujący się wróg trafił na nasze siły. Wnioskował, że pojawiła się
szansa na całkowite zniszczenie nieprzyjaciela. W rzeczywistości z wrogiem starł
się pojedynczy czołg brygady, dowodzony przez porucznika Riazancewa. Czołg
został uszkodzony dzień wcześniej i dlatego pozostał w tyle, za głównymi siłami
batalionu. Po wymianie uszkodzonego koła jezdnego i innych naprawach dowódca
plutonu starał się dogonić batalion i, gdy dojeżdżał do Belciu, wpadł na kolumnę
wycofującej się nieprzyjacielskiej piechoty. Szybko oceniwszy sytuację, Riazancew
zaatakował wroga. Wykorzystując wzgórze jako osłonę i sprawnie manewrując,
zaczął systematycznie ostrzeliwać wroga. Wyskakując na szczyt wzniesienia,
prowadził ostrzał z działa i broni maszynowej w kierunku czoła kolumny pojazdów,
po czym robił unik i chował się za szczytem wzgórza. Wróg zaczął zawracać
i wycofywać się. W tym momencie Riazancew otworzył ogień na flankę kolumny,
która przechodziła na lewo od wzgórza. Nieprzyjaciel zaczął się miotać w panice,
ale Riazancew już zbliżał się z prawej i znów otworzył ogień, niszcząc pojazdy
i konne zaprzęgi. Zniszczył siedem dział przeciwpancernych i tuzin pojazdów
różnego rodzaju. Okolica była zasłana ciałami. W tym momencie na miejscu pojawił
się zastępca szefa sztabu Nowikow. Był doświadczonym i kulturalnym oficerem,
przed wojną był trzecim sekretarzem wydziału Komitetu Partii Komunistycznej.
Oceniwszy wyniki starcia, podziękował załodze i dowódcy plutonu za zręczne
przeprowadzenie akcji. Za tę walkę porucznik Riazancew otrzymał tytuł Bohatera
Związku Radzieckiego[36].
Gdy batalion Matwiejewa toczył walki w pobliżu Belciu, główne siły brygady
kontynuowały swój marsz i zdobyły Mileştii bez walki. Pod koniec dnia brygada
zajęła Mancul i doszła do rzeki Krasna. Po zniszczeniu wrogich przyczółków nad
rzeką, natychmiast się przez nią przeprawiła i zajęła Strieºti. Nasz batalion
zgrupował się w lesie dwa kilometry na południowy wschód od miasteczka.
Następnego dnia brygada zdobyła Huşi – ważny strategicznie węzeł
komunikacyjny. Następnie bez postojów mieliśmy dotrzeć do rzeki Prut w rejonie
miasta Leova, żeby zdobyć przeprawę na rzece i połączyć się z awangardą 3.
Frontu Ukraińskiego. W ten sposób zamknąłby się pierścień okrążenia i wróg
straciłby szansę na wycofanie się za rzekę Seret. Kombrig zamierzał wykorzystać
siły całej brygady w ataku na Huşi, a oczyszczenia miasta miały dokonać
zmotoryzowany batalion strzelców oraz 2. i 3. batalion. W tym samym czasie 1.
batalion wraz z kompanią piechoty na pancerzach oraz batalionem artylerii miał
nacierać w kierunku rzeki Prut i połączyć się z czołowymi oddziałami 3. Frontu
Ukraińskiego.
Kombat zwołał wszystkich dowódców kompanii i plutonów. Kapitan Kłastin
zameldował, że przybyli wszyscy oficerowie z wyjątkiem dowódcy 2. kompanii,
który został z tyłu za rzeką Krasna, bo jego czołg potrzebuje naprawy.
– W porządku – powiedział kombat. – Niech naprawią i dogonią batalion, a jego
kompanię w takim razie poprowadzi Briuchow.
Następnie zajął się przydzielaniem zadań poszczególnym kompaniom, a po
określeniu dalszych szczegółów organizacyjnych rozkazał się nam rozejść. Jak
zwykle zaczęliśmy przygotowywać maszyny do zaplanowanego na następny dzień
starcia. Onieśmielony z rozpierającej dumy z przydzielonego mi zadania, starałem
się najlepiej jak potrafiłem. Kola Maksimow, nie mogąc się powstrzymać, rzucił mi
zjadliwą uwagę:
– Uważaj na siebie, rotnyj[37], nie wypruj sobie flaków.
O świcie zaczęliśmy natarcie i, gdy zbliżaliśmy się do Huşi, wróg, starając się ze
wszelkich sił zapobiec okrążeniu, zaczął bezładny odwrót. Nasz batalion rozciągnął
się i ruszył do ataku, wdzierając się do miasta. Po krótkiej i zaciętej bitwie
zmiażdżyliśmy wroga i dotarliśmy do południowo-zachodnich przedmieść Huşi. 181.
Brygada zajęła południowo-wschodnie obrzeża miasta.
Nasza kompania zmierzała na czele kolumny batalionu w kierunku rzeki Prut
i natknęła się na kolumnę lekkich transporterów i ciężarówek wroga w pobliżu
Noveneşti. Zaatakowaliśmy czoło kolumny, a 1. kompania czołgów, przybywszy na
miejsce niemalże w tym samym czasie, uderzyła na tył kolumny. Złapane
w kleszcze oddziały wroga zostały zmiecione po krótkiej walce. Ci, którzy przeżyli,
poddali się. Okazało się, że jest to kolumna dowództwa 79. Dywizji Piechoty 41.
Korpusu Armii Rumuńskiej. Przejęliśmy jej wszystkie tajne dokumenty i mapy,
chociaż nie miały już one wielkiej wartości. Lekkie pojazdy i ciężarówki, które nie
zostały zniszczone, przejął sztab brygady.
Po południu nasz batalion dotarł do linii wzgórz 127 i 80, gdzie dostał się pod ogień
wroga z linii wzgórze 181–Beltanul, z której wróg bronił dojścia do przeprawy na
rzece w pobliżu Leova. Teren między Huşi i Prutem był pofałdowany i górzysty.
Niekończące się pola wysokiego zboża rozciągały się we wszystkich kierunkach,
dając bezpieczne schronienie piechocie nieprzyjaciela, artylerii, a nawet czołgom.
Prowadzenie działań w takich warunkach było trudne i niebezpieczne. Poza tym
byliśmy poirytowani skwarem i niewyobrażalnym kurzem. Otroszenkow rozstawił
batalion i poprowadził go do ataku. Poruszaliśmy się po omacku, nasze czołgi powoli
torowały sobie drogę przez bujne zboża, po drodze niszcząc uchodzącego wroga.
Gdy wycofaliśmy się z pól na bitą drogę, nagle spostrzegłem Panterę około
czterystu metrów ode mnie. Niemcy też nas zauważyli i zaczęli obracać wieżę
w naszym kierunku. Serce mi zamarło, a w myślach przemknęło pytanie: „Czy to
koniec?”.
– Na lewo dwadzieścia, Pantera, czterysta metrów, przeciwpancernym, ognia! –
rozkazałem natychmiast.
– Jest przeciwpancerny! – krzyknął ładowniczy.
Działonowy sierżant Blinow zawahał się, wciąż szukając celu. Odepchnąłem go
na bok tak gwałtownie, że upadł na zapas amunicji. Szybko przesuwając armatę
w lewo, namierzyłem Panterę i nacisnąłem elektryczny spust. Strzał! Snopy iskier
ogarnęły wrogi czołg. Od śmierci dzielił nas ułamek sekundy!
Okrzyki radości wyrwały się z ust załogi po początkowej chwili odrętwienia.
Tylko Blinow siedział na stosie pocisków przygnębiony, bojąc się spojrzeć w oczy
swoim towarzyszom, chociaż nikt go nie winił. Odchyliłem się na moim siedzeniu
i zadowolony z siebie patrzyłem przez celownik na zniszczony wrogi czołg. Moje
serce wciąż waliło i tylko jedna myśl przychodziła mi do głowy: „Zrobiłem to...
Zrobiłem to na czas... I po raz kolejny przeżyłem”.
Po krótkiej przerwie rozkazałem:
– Roj, naprzód!
Kierowca wrzucił drugi bieg i czołg ruszył z szarpnięciem, zostawiając za sobą
płonącą Panterę. Natarcie trwało...
Moja kompania napotkała przeszkodę wodną na południe od Leovy.
Zatrzymaliśmy się w zaroślach rosnących wzdłuż brzegu rzeki. Zbadałem
przeciwległy brzeg i wówczas zobaczyłem nadjeżdżające czołgi. Widząc naszą
kompanię, otworzyły ogień i wywiązał się krótki pojedynek ogniowy. Uświadomiłem
sobie, że były to nasze T-34 i natychmiast zameldowałem o tym kombatowi.
Pospiesznie wystrzelono dwie czerwone race, które oznaczały „przyjaciela”, ale
czołgi na przeciwległym brzegu nadal strzelały ze swoich ukrytych pozycji. Strzelec-
radiooperator sierżant Pyłnikow przeszukiwał fale i szybko złapał przekaz po
rosyjsku.
– Mewa, Mewa! Ja Rumianek... – potem nastąpił ciąg liczb szyfru wojskowego.
Gdy Rumianek przełączył się na odbiór, Pyłnikow nadał:
– Rumianek, przerwij ogień. Czołgiści Drugiego Frontu Ukraińskiego na
przeciwnym brzegu to towarzysze. Odbiór.
Na nieszczęście nasz radiooperator usłyszał następujący komunikat:
– Mewa, ja Rumianek, przełączam się na zapasowe pasmo, wróg włamał się do
naszej sieci.
– Ty ciężki idioto! – zaklął Pyłnikow. – Czy oni nie widzą i nie rozumieją, że walą
do swoich?
Musieliśmy poświęcić cały wieczór, żeby wyjaśnić sytuację z wysuniętymi
jednostkami 3. Frontu Ukraińskiego, a tymczasem nieprzyjaciel wysadził most
w Leovie. Dopiero rankiem następnego dnia (25 sierpnia) nawiązano stały kontakt
radiowy. Żołnierze 52. Armii weszli następnie do Huşi i wróg został ostatecznie
okrążony na linii Jassy–Kiszyniów.
Komkor odznaczył kombriga za oczyszczenie pasa ziemi przylegającego do Prutu
w rejonie jednostek wroga w okolicy Leovy. O świcie brygada rozpoczęła atak, by
zniszczyć i pojmać wojska nieprzyjacielskie wzdłuż rzeki. Na tym etapie trudno było
koordynować nasze działania ofensywne, bo nie było wyraźnej linii frontu. Sytuacja
zmieniała się bardzo dynamicznie, a zwrotność i szybkość decydowały o sukcesie
w równym stopniu, co sam atak.
Bataliony czołgów w asyście piechoty przeczesywały okolicę w wyznaczonych
rejonach. Nasz batalion ustawiono w linii i metodycznie nacieraliśmy w kierunku
Prutu, poruszając się równolegle z pozostałymi oddziałami. Gdy dojeżdżaliśmy do
Felcsut, kompania natknęła się na stanowiska ogniowe baterii przeciwpancernej.
Niemcy otworzyli ogień z bliskiej odległości. Czołgi stanęły. Byłem pierwszym, który
oprzytomniał po dłuższej chwili. W takich sytuacjach jest tylko jedna wypróbowana
metoda, aby pokonać blokadę psychiczną i sprawić, by załogi kontynuowały atak –
wyrwać się do przodu, skupić na sobie ogień wroga, podrywając w ten sposób całą
kompanię. Muszę przyznać, że ciężko znaleźć w sobie odwagę na ten desperacki
ruch. Ale jeśli jej nie znajdziesz, straty mogą być znacznie większe.
– Roj, naprzód! – krzyknąłem.
Kierowca wyrwał maszynę wprost przed siebie i, przyspieszając, skierował czołg
bezpośrednio na baterię. Mój działonowy zaczął strzelać z armaty i karabinu
maszynowego. Zauważyłem dwa działa szturmowe wychylające się po prawej
stronie baterii. Odwróciwszy wieżę, otworzyłem do nich ogień i w tym samym
czasie zacząłem krzyczeć przez radiostację, wzywając wszystkich, by podążyli za
mną. Nikt się już nie wahał. Czołgi mojej kompanii zaczęły ostrzeliwać pozycje
baterii i rozwaliły sześć dział. Zapaliliśmy jedno działo szturmowe. Drugie zniknęło
w wysokim zbożu, ratując się ucieczką, ale później natknęło się na kompanię
Parfenowa i też zostało zniszczone.
Po przybyciu 181. Brygady Pancernej nasza brygada rozpoczęła pościg za
uciekającym wrogiem. Tego dnia brygada zniszczyła dwa czołgi, sześć dział, prawie
pięćdziesiąt pojazdów, trzydzieści furmanek i wzięła do niewoli dziewięciuset
siedemdziesięciu ludzi. To, co rozpoczęło się jako raczej niezorganizowany odwrót
wroga, zmieniło się w chaotyczną ucieczkę. Nieprzyjaciel wycofywał się
w bezładzie, blokując drogi. Samochody były zapchane ludźmi, wielu z nich czepiało
się burt ciężarówek i z braku sił spadało na drogę, na której byli tratowani przez
tłum. Zator zwiększył się przy zniszczonej przeprawie przez rzekę, gdzie tłumy
spanikowanych żołnierzy były masakrowane przez nasze samoloty i czołgi, przy
minimalnym oporze. Powietrze wypełniał niesamowity smród, który przyprawiał nas
o mdłości. Widok był straszny, ale nie mieliśmy żadnych wyrzutów sumienia.
Przeciwnie, było to prawie uspokajające, wreszcie nauczyliśmy się, jak walczyć.
Nocą 26 sierpnia brygada zatankowała wozy, uzupełniła amunicję i żołnierze
mogli zjeść coś ciepłego i trochę odpocząć. O świcie kontynuowaliśmy natarcie.
Nasz batalion jechał jako pierwszy, za nami podążało dowództwo brygady ze
zmotoryzowanym batalionem strzelców, a następnie 2. i 3. batalion czołgów. Na
drodze do Bereşti dogoniliśmy wycofującą się kolumnę nieprzyjaciela: piechotę,
czołgi i artylerię. Prowadząc ciągły ostrzał, czołgi mojej kompanii minęły ją bokiem
i odcięły drogę odwrotu, a kompania porucznika Majewskiego uderzyła na jej tyły.
Wróg stracił cztery czołgi i siedem dział zniszczonych na drodze. Nie licząc wielu
rozbitych samochodów i furmanek.
Po przełamaniu obrony nieprzyjaciela batalion wdarł się do Bereşti i w połowie
dnia spotkał z bardziej zorganizowanym oporem na linii wzgórza 264 i lasu Valeiku.
Zawiadowcy Berezowskiego wrócili z jeńcem, który poinformował nas, że ich 325.
Brygada Szturmowa z trudem zdołała się wyrwać z okrążenia i przechodzi teraz do
defensywy oraz że dysponuje bronią zaczepną i przeciwpancerną. Otroszenkow
zdecydował, że nie można pozwolić przeciwnikowi na umocnienie pozycji.
Musieliśmy zaatakować natychmiast.
Batalion zajął pozycje i ruszył do ataku. Kola Maksimow wyrwał do przodu.
Okrutnie przeklinając go przez radio, rozkazałem dowódcom plutonów Jakowlewowi
i Czebaszwiliemu nie zostawać z tyłu i dogonić Maksimowa. Zdumiewa mnie fakt,
że Niemcom nie udało się trafić Maksimowa. Atak poszedł gładko i zakończył się
sukcesem głównie dzięki naszemu zaangażowaniu. Kompania zgniotła pozycje
wroga. W tym samym czasie kompania Majewskiego atakowała jednostki wroga
w lesie Valeiku, umacniając naszą lewą flankę. Tymczasem zza samotnej budy
stojącej na południowo-wschodnim stoku wzgórza 264 wychynęło działo szturmowe
wroga i zaczęło obracać się w stronę czołgu Maksimowa. Załoga nie zauważyła go
w ferworze walki. Wrzeszczałem przez interkom:
– Na prawo od nas, na godzinie dziesiątej, działo samobieżne, przeciwpancernym,
ognia!
Brzęknął klin zamka, dosyłając nabój do komory.
– Gotowe! – zameldował ładowniczy.
– Widzę cel. – Blinow cicho i roztropnie operował mechanizmem podnoszącym
i skręcającym.
Za krótki! Przed kolejnym strzałem sierżant Roj zatrzymał czołg na płaskim
kawałku ziemi. Huknął drugi wystrzał i deszcz iskier rozbłysnął na pancerzu działa
samobieżnego, które szybko zajęło się ogniem.
Natarcie trwało, chociaż kompania Majewskiego utknęła w lesie, oczyszczając go
z Niemców, i tempo ataku zwolniło. Kombat robił wszystko, co w jego mocy, żeby
wzmóc napór na wroga, ale nie było wystarczających środków. Na szczęście w tym
samym czasie nadciągnęły główne siły brygady. Pułkownik Czunichin szybko
opanował sytuację i rozkazał 2. i 3. batalionowi natychmiast zająć pozycje i uderzyć
na skrzydła umocnień wroga. Następnie wraz z naszym 1. batalionem całkowicie
zniszczył nieprzyjaciela.
Cała walka trwała około dwóch godzin. Straciwszy działo szturmowe, pięć dział
przeciwpancernych i dziesiątki żołnierzy i oficerów, nieprzyjaciel ostatecznie załamał
się i zaczął odwrót w kierunku Goreşti. Niestety, z powodu nierówności terenu nie
zdołaliśmy okrążyć i zmieść pozostałych sił przeciwnika.
Rozdział 8

NA CZELE KOMPANII

C iągle ścigaliśmy wycofującego się wroga, ale stawało się jasne, że coraz
trudniej będzie posuwać się naprzód w takim tempie. Brygada toczyła walki
przez ponad sześć dni bez wytchnienia i zdobyła blisko dwieście kilometrów terenu.
Żołnierze byli zmęczeni i potrzebowali odpoczynku, a większość czołgów była
zniszczona lub uszkodzona, albo zostały z tyłu z powodu awarii. Jednostki tyłowe
pozostały w Huşi i dostawy paliwa oraz amunicji poważnie się zmniejszyły. Co
więcej, im bardziej w głąb terytorium Rumunii się posuwaliśmy, tym trudniejszy
stawał się teren, niektóre miejsca były ledwo przejezdne dla czołgów. Liczne strome
zbocza, głębokie doliny i przeszkody wodne spowalniały nasz pochód i ograniczały
manewrowość. Na domiar wszystkiego przez cały czas doskwierał nam upał nie do
zniesienia i wszędobylski kurz.
Wieczorem 26 sierpnia dostaliśmy rozkaz wymarszu w kierunku Kulalbi–Tudor
Vladimirescu, przekroczenia rzeki Seret w sektorze Fundeny–Tudor Vladimirescu
i dojścia do rejonu Surdila-Greci do końca 27 sierpnia. Dowódca 2. kompanii
czołgów Gulajew dołączył do batalionu po naprawie swojego wozu. Pułkownik
Czunichin zatwierdził moje stanowisko jako dowódcy kompanii, podczas gdy on
został mianowany zastępcą dowódcy batalionu. Wezwano nas do czołgu kombata,
gdzie kombrig po prostu potwierdził swoją decyzję i życzył nam powodzenia.
Pożegnawszy się z kombrigiem, Otroszenkow był w dobrym humorze:
– No, Iwan, rośniesz jak grzyb po ciepłym deszczu. W miesiąc awansowałeś
z dowódcy plutonu na zastępcę kombata. Znakomicie!
Rzeczywiście, Iwan był zaledwie dowódcą plutonu na początku sierpnia, został
dowódcą kompanii tydzień przed rozpoczęciem natarcia, a po tygodniu walk był już
zastępcą kombata. Na wojnie wszystko mogło się zdarzyć, a to była wymuszona,
ale rozważna decyzja.
O świcie wznowiliśmy pościg za nieprzyjacielem. Nasz batalion jechał
w awangardzie. W godzinę zdobyliśmy Croeşti, miażdżąc lekkie umocnienia
obronne. Około południa kapitanowie Kaługin, Lebiediew i Kułakow w zdobycznym
Oplu Kapitanie zaprosili Emilię Ceamusescu do samochodu na obiad. Rozochoceni
winem postanowili dogonić awangardę i towarzyszyć jej do rzeki Seret, o której
Emilia opowiadała im z wielkim zachwytem. Ceamusescu usiadła za kierownicą.
Jechali nieostrożnie, oficerowie żartowali rozgrzani przez alkohol i bardzo starali się
popisać przed dziewczyną, chcąc jej zaimponować. Zapewne z tego powodu na
rozjeździe zjechali z głównej drogi i wpadli w zasadzkę.
Początkowo Niemcy nie zwracali uwagi na pojedynczy samochód,
przypuszczając, że zaraz pojawią się kolejne. Pijani oficerowie zamarli w osłupieniu,
gdy zorientowali się w sytuacji. Wytrzeźwieli w okamgnieniu. Pierwsza otrząsnęła
się Emilia. Zwolniła i zdecydowanym tonem rozkazała:
– Kapitanie! Rzućcie w nich granat!
Kaługin szybko wyjął zza paska granat i rzucił go z całych sił.
Zdezorientowani Niemcy padli na ziemię. To dało dziewczynie czas – dodając
gazu, płynnie zawróciła i odjechała, ciągle przyspieszając. Niemcy otworzyli
intensywny ogień z karabinów maszynowych i rzucili się w pogoń. Ceamusescu,
zdając sobie sprawę, że nie ma szans im uciec, wjechała w obsiane zbożem pole.
Łamiąc grube łodygi, samochód podskakiwał w górę i w dół i kołysał się na boki,
w końcu silnik zgasł. Zaczęli uciekać pieszo. Niemcy nie przerywali ognia, ale nie
mieli odwagi, żeby ścigać uciekających w gęstym zbożu.
Gdy oficerowie dobiegli do naszych pozycji, nie było z nimi Emilii. Kaługin
i Liebiedew wzięli czołg z dowództwa brygady i ruszyli z powrotem, żeby ją znaleźć.
Wokół nie było żadnych żołnierzy wroga. Znaleźli Emilię niezbyt daleko od
samochodu. Leżała nieprzytomna w kałuży krwi ze złamanymi nogami. Sanitariusz
zabandażował rany, a oficerowie ostrożnie umieścili ją na kadłubie czołgu. Pluton
medyczny udzielił jej pomocy, po czym odesłano ją do szpitala. Pamiętam, że była
śmiertelnie blada, a na bluzie miała Order Wojny Ojczyźnianej i Order Czerwonej
Gwiazdy. Nie wiem, co się z nią później stało.

*
Tymczasem nasz batalion dotarł do skrzyżowania głównej drogi z linią kolejową
cztery kilometry na południowy wschód od Serbeneşti, gdzie dogoniliśmy kolumnę
piechoty wroga, której towarzyszyły czołgi i artyleria. Nieprzyjaciel zatrzymał się
i pospiesznie zajął pozycje obronne. Otroszenkow natychmiast rozstawił batalion
i rozpoczął atak. Nadjechały także główne siły brygady i kombrig wystawił 315.
Pułk Przeciwpancerny do bezpośredniego starcia. Wspierana przez artylerię
brygada rzuciła się na pozycje wroga. Przeciwnik stracił siedem czołgów, dziewięć
dział przeciwpancernych i dziesiątki żołnierzy, a także mnóstwo porzuconych
pojazdów i furmanek. Rozpoczął odwrót w kierunku przeprawy przez rzekę.
Depcząc im po piętach, brygada dotarła do rzeki w pobliżu Nyneºti, ale nie zdołała
zająć mostu. Niemieccy saperzy zdążyli wysadzić dwa przęsła. Niektóre sprawne
czołgi nieprzyjaciela, działa i samochody zostały na wschodnim brzegu rzeki. Nasze
bataliony szybko się z nimi rozprawiły i ruszyliśmy wzdłuż rzeki w kierunku Tecuci.
Przeprawiliśmy się na drugi brzeg Seretu po niezniszczonym moście i ruszyliśmy na
Bukareszt dobrą asfaltową drogą.
Straszny upał zbierał swoje żniwo, silniki się przegrzewały, woda w chłodnicach
wrzała, zapalały się gumowe bandaże na kołach. Odpadały kawałkami, zaśmiecając
drogę, a czołgi z obnażonymi kołami jezdnymi przekrzywiały się i wyglądały jak
kulejący człowiek. Wymuszone postoje stawały się coraz częstsze, a tempo marszu
spadło. Mimo to brygada z powodzeniem przebyła sto dwadzieścia kilometrów i na
koniec dnia zgrupowała się na północnych rogatkach Orzonaska. Tutaj dotarły do
nas smutne wiadomości – maszyna komkora wjechała na minę. Generał-major
Połozkow odniósł ciężkie rany i w stanie krytycznym trafił do szpitala. Jego
zastępca objął tymczasowe dowództwo korpusu.
Nocą zwiadowcy z naszej brygady wjechali do Bukaresztu w dwóch pojazdach
opancerzonych. Było cicho. W centrum miasta natrafili na wysoki, ogromny
budynek oświetlony reflektorem, który wskazywał napis: „Narodowy Bank
Rumunii”. Zwiad wrócił o świcie i zameldował, że droga do Bukaresztu jest wolna
i nie ma na niej żołnierzy przeciwnika. Most na rzece Urziceni był nieprzejezdny, ale
w pobliżu był bród. Według danych zwiadowczych, nieprzyjaciel wycofywał się
polnymi drogami w kierunku południowo-zachodnim.
Jeszcze przed świtem dostarczono paliwo, uzupełniliśmy zapasy ropy,
wymieniliśmy uszkodzone koła, a żołnierze najedli się i odpoczęli. Rankiem brygady
pancerne 170. i 110. zaczęły marsz drogą Orzonaska–Buzau–Urziceni. Pułkownik
Kolesnikow z grupą operacyjną korpusu przewodził kolumnie. Ponownie przy
jeździe z dużą prędkością kruszyły się gumowe bandaże. Droga była usiana
kawałkami gumy, które wyraźnie wskazywały kierunek, w jakim podążała brygada.
Niemniej batalion z powodzeniem przeszedł dwustukilometrową trasę i zgrupował
się w lesie na północnych przedmieściach Afumaţi. Bukareszt był już blisko, zatem
tym bardziej chcieliśmy przyspieszyć. Rząd Antonescu[38] poprosił dowództwo
radzieckie o wstrzymanie natarcia na stolicę i danie możliwości samodzielnego
uregulowania spraw i zaprowadzenia porządku w mieście. Rosjanie zwolnili tempo
marszu i puścili przodem 1. Rumuńską Dywizję Ochotników, utworzoną z byłych
jeńców wojennych w 1943 roku, która miała być pierwszą jednostką wkraczającą
do stolicy.
Brygada stacjonowała w winnicy. Staliśmy w kolumnach, kompania za kompanią,
gotowi ruszyć w każdej chwili. Maszyny zatankowano i uzupełniono amunicję. Po
raz pierwszy od dziesięciu dni zaciętych walk mieliśmy chwilę przerwy
i wykorzystaliśmy ją na przegląd maszyn i zasłużony odpoczynek. Siedzieliśmy na
czołgach i wylegiwaliśmy się, niektórzy pływali w pobliskiej rzece; raczyliśmy się
winem od okolicznych rolników, rozmawiając i żartując przy kieliszku. Przed
wieczorem wróciły jednostki tyłowe brygady i kilka czołgów z naprawy. Brygada
dostała rozkaz wkroczenia do Kryngu do godziny trzeciej rano 31 sierpnia,
a następnie ruszenia w kierunku Kozeni i Bukaresztu. O północy tego samego dnia
doszliśmy już do południowo-zachodnich obrzeży stolicy Rumunii i zgrupowaliśmy
się w rejonie Beleu.
Dowódcy batalionu i poszczególnych kompanii zostali pilnie wezwani do sztabu.
Kombrig pokrótce przedstawił sytuację, przydzielił zadania i wydał rozkaz
wymarszu. Kombaci wyszli natychmiast. Zabrzmiał sygnał „pobudki”, wszędzie
słyszano komendę: „Wszyscy do maszyn!”. Żołnierze biegali między czołgami
i w świetle księżyca wyglądali jak duchy. Kombaci w biegu przydzielali zadania
dowódcom kompanii, ci zaś dawali znacznie krótsze rozkazy: „Wszyscy za mną! Na
Bukareszt!”. Silniki zaryczały, czołgi ruszyły, oświetlane lampami na błotnikach.
Kolumny poruszały się szybko. Wszyscy byli podenerwowani. Mieliśmy wyzwalać
pierwszą europejską stolicę. Później miały być Budapeszt, Wiedeń, ale Bukareszt
zajmuje specjalne miejsce w naszych wspomnieniach – był pierwszy.
W nocy wkroczyliśmy do Kryngu. Brygada zatrzymała się i dostaliśmy rozkaz:
„Ustawić brygadę i rano wejść do Bukaresztu w zorganizowany sposób”. Żołnierze
nie zmrużyli oka przez całą noc. Czyściliśmy czołgi i samochody, pieczołowicie
pakując i przypinając sprzęt, myjąc się i goląc. W zimny wczesny poranek
wyruszyliśmy z Kryngu w kierunku Bukaresztu. Na czele, z flagą brygady, jechał
Willys[39] kombriga Czunichina.
Rankiem 31 sierpnia, dwadzieścia minut po godzinie dziewiątej, 170. Brygada
Pancerna wkroczyła do Bukaresztu. Mieszkańcy witali nas kwiatami. Po
przejechaniu przez całe miasto brygada rozstawiła się na południowych
przedmieściach Progressu, w ogrodach i podmiejskich domach. Zostaliśmy tam
przez trzy dni, prowadziliśmy patrole, naprawialiśmy uszkodzone czołgi,
uzupełnialiśmy zapasy paliwa, amunicji i żywności. Oczywiście jeździliśmy też do
stolicy, chociaż bardzo szybko nam tego zakazano, bynajmniej nie bez powodu!
Poprzedniego wieczoru Lesza Rybakow i Kola Maksimow wybrali się do miasta,
dałem im przepustkę do drugiej nad ranem. Rybakow wrócił przed czasem, ale Kola
nie. Niepokoiłem się i zasnąłem dopiero kilka godzin później. Do pobudki brakowało
jeszcze pół godziny, gdy usłyszałem stukot końskich kopyt, skrzypienie furmanki
i głos pijanego Maksimowa śpiewającego Katiuszę w zwolnionym tempie i przy
akompaniamencie skrzypiec. Dorożka wtoczyła się do obozu kompanii, Maksimow
siedział na koźle woźnicy, a obok niego tkwił młody Cygan w błyszczącej koszuli ze
skrzypcami i szopą kręconych czarnych włosów na głowie. Za nimi siedział woźnica
i piękna młoda kobieta, nieźle wstawiona. Kiedy to wszystko zobaczyłem, ruszyłem
naprzód, złapałem konia za uprząż i zacząłem go zawracać. Kola wyskoczył z wozu.
– Wasia! Przywiozłem ci prezent!
Rzuciłem się na niego.
– Co ty robisz, sukinsynu?!
Nie zauważyliśmy, że cała kompania zerwała się na nogi, żeby nacieszyć się tym
widokiem. Czołgiści błagali:
– Towarzyszu pułkowniku, zostawcie dziewczynę w kompanii.
Woźnica nie był zadowolony z rozwoju wydarzeń i poganiał konia batem.
Kompania z wyraźnym żalem patrzyła za znikającym wozem z siedzącą na nim
pięknością. Objechałem Maksimowa, ale on jak gdyby nigdy nic poszedł w kierunku
swojego czołgu, nie zwracając uwagi na zazdrosne spojrzenia towarzyszy broni.
Jego załoga przygotowała mu łóżko i, gdy doszedł do siebie kilka godzin później,
opowiedział nam wszystko o świetnej zabawie w burdelu.
Jego barwna opowieść wzbudziła oczywiście falę zazdrości, więc następnego
dnia, mimo zakazu, razem z zastępcą szefa sztabu Jurą Kłastinem poszliśmy się
zabawić. Umyliśmy się i skrycie wymknęliśmy jednym ze zdobycznych
samochodów (mieliśmy ich sporo i byłem świetny w ich prowadzeniu), kierując się
do miasta. Z łatwością znaleźliśmy dom publiczny – był to jeden z najlepszych
budynków w Bukareszcie. Weszliśmy głównym wejściem i wspięliśmy się po
eleganckich schodach. Burdelmama powitała nas w obszernym foyer i zaprowadziła
do wygodnych krzeseł. Zamówiliśmy w barze likier, ponieważ mieliśmy ochotę na
coś słodkiego, zupełnie obrzydły nam wódka i spirytus. Dostaliśmy album
z fotografiami dziewcząt i krótkimi opisami każdej z nich. Nie rozumieliśmy jednak
rumuńskiego i dlatego, gdy pojawiły się wybrane przez nas dziewczyny, okazało się,
że moja była wyższa ode mnie o głowę, a wybranka Jury była od niego o głowę...
niższa – musieliśmy się zamienić. Zapłaciliśmy burdelmamie pięćset lew i poszliśmy
do pokoi. Za drinki i przekąski serwowane do pokoju płaciło się osobno,
a dziewczyna namówiła mnie, żebym dał jej trochę pieniędzy. Byliśmy z powrotem
w kompanii przed świtem.
Rumuni byli do nas dobrze nastawieni. Przyglądali się nam z zaciekawieniem
i dziwili się, że jesteśmy zupełnie zwykłymi ludźmi, a nie włochatymi niedźwiedziami
syberyjskimi z długimi brodami. Pewna Rumunka ukradkiem zbliżyła się do jednego
z czołgów, wyjęła z torebki nóż i zaczęła nim skrobać metalową powłokę,
sprawdzając, czy był zrobiony z drewna, jak wmawiała im niemiecka propaganda.
Niedaleko od miejsca postoju znaleziono kadzie z winem. Ludzie zaczęli tam
chodzić po kolei, z menażkami, butelkami, a nawet z dziewięćdziesięciolitrowym
zbiornikiem na paliwo. W związku z tym później organizowano hałaśliwe imprezy.
Jednak nasz pobyt w pobliżu Bukaresztu nie trwał długo. Wczesnym rankiem
bataliony ustawiły się w kolumnach i o siódmej rano dowództwo brygady wydało
rozkaz wymarszu.
Wrześniowa pogoda była wspaniała, na niebie nie było ani jednej chmurki, zniknął
także nieznośny upał. Sady, winnice i rozległe pola dojrzałego zboża rozciągały się
wzdłuż drogi jak okiem sięgnąć. Znów zaczęły nas nękać problemy z silnikami
i gumowymi bandażami. Mimo opóźnienia niektórych czołgów poruszaliśmy się
całkiem szybko, a na lądzie i w powietrzu panowała cisza. Piechurzy beztrosko
siedzieli na kadłubach czołgów, ciesząc oczy pięknym krajobrazem. Przejechaliśmy
sześćdziesiąt kilometrów bez walki i skierowaliśmy się na południowy wschód od
Drageºti. Tam zatankowaliśmy maszyny i zrobiliśmy ich przegląd, pozwalając
dołączyć czołgom, które zostały w tyle.
Następnego dnia, po przejechaniu kolejnych dziesięciu kilometrów, zatrzymaliśmy
się na południowy zachód od Karakale. Znów kruszyły się gumowe bandaże, które
coraz częściej wymagały wymiany. Mechanicy często odzyskiwali sprawne koła
jezdne ze zniszczonych i uszkodzonych czołgów. Nie mieli chwili wytchnienia
i padali z nóg, zasypiając przy maszynach. Była to mordercza robota, ale nie było
innego wyjścia.
O świcie brygada wznowiła marsz i skoncentrowała się w urokliwej podgórskiej
okolicy, dwa kilometry na wschód od Krajovy. Ten postój bardzo się przydał przed
trudną przeprawą przez Karpaty, dał nam czas na ostateczne naprawy.
Przeprowadzono też niewielkie zmiany w korpusie oficerskim, między innymi Kola
Maksimow został dowódcą plutonu.
Przystanek w pobliżu Krajovy przyćmiła tragedia. Jednym z dowódców czołgu
w naszym batalionie był porucznik Iwanow z obwodu biełogorodzkiego. Był
dojrzałym mężczyzną (miał trzydzieści cztery lata), komunistą z dyplomem
z agronomii, przed wojną był szefem kołchozu. Jego miasteczko znalazło się pod
okupacją rumuńskich żołnierzy, którzy podczas odwrotu zabrali młodych ludzi,
później zamknęli w stodole wszystkich komunistów wraz z rodzinami i spalili ich
żywcem. Gdy żołnierze oblewali chatę paliwem, ludzie płakali i krzyczeli, wówczas
Rumuni strzelali do nich przez drewniane ściany, uciszając w ten sposób lamenty.
Nasza brygada przejeżdżała w pobliżu jego wsi i Iwanow dostał zgodę, żeby ją
odwiedzić. Mieszkańcy opowiedzieli mu, co się stało i pokazali pogorzelisko, wtedy
dowiedział się, że jego żona i dwoje dzieci zginęły. Po powrocie do kompanii był już
innym człowiekiem. Zaczął szukać zemsty. Walczył naprawdę dobrze, chociaż
czasami wydawało się, że szuka śmierci. Nie brał jeńców, a gdy ktoś chciał się
poddać, zabijał go bez wahania. Później pewnego razu on i jego przyjaciel mechanik
wypili za dużo i poszli na kobiety. Weszli wieczorem do jakiegoś domu, gdzie stary
mężczyzna i młoda, około dwudziestopięcioletnia kobieta pili herbatę. Kobieta miała
półtoraroczne dziecko. Porucznik zabrał jej dziecko, podał je mężczyźnie i kazał iść
do pokoju. Potem zwrócił się do mechanika:
– Idź i wypieprz ją pierwszy, ja zrobię to po tobie.
Mechanik się zgodził, ale był to bardzo młody chłopak, urodzony w 1926 roku,
i prawdopodobnie nigdy wcześniej tego nie robił. Dziewczyna wyrwała mu się,
wyskoczyła przez okno i zaczęła uciekać. Iwanow usłyszał odgłos kroków, wybiegł
z domu i zobaczył uciekinierkę.
– Ty sukinsynu, pozwoliłeś jej uciec! – krzyczał, a potem wystrzelił za nią serię
z pistoletu maszynowego. Kobieta padła; sięgnął ją tylko jeden pocisk z serii, ale
trafił prosto w serce.
Winowajcy uciekli, jednak następnego dnia rodzice dziewczyny przyszli do
brygady z przedstawicielami miejscowej władzy. W ciągu dnia znaleziono
i aresztowano winnych, ludzie Smiersz byli fachowcami. Iwanow natychmiast się
przyznał, ale powiedział, że nie zdawał sobie sprawy, że ją zabił. Po trzech dniach
stanął przed sądem wojskowym. Cała brygada zebrała się na polanie, a burmistrz
przybył z rodzicami dziewczyny. Mechanik szlochał.
– Bądź mężczyzną! – warknął Iwanow. – I tak cię nie rozstrzelają, nie ma co
skamleć. Wyślą cię do sztrafbatu[40], odpokutujesz za to krwią.
Gdy pozwolono im powiedzieć ostatnie słowa, mechanik poprosił o ułaskawienie
i tę łaskę uzyskał; skazano go na dwadzieścia pięć lat, zamienione na przeniesienie
do batalionu karnego.
Wtedy wstał porucznik Iwanow.
– Towarzysze, sędziowie trybunału wojskowego, popełniłem zbrodnię i proszę
was, żebyście nie traktowali mnie ulgowo – powiedział surowym tonem. Usiadł
i zaczął dłubać w zębach kawałkiem słomy.
Ogłoszono wyrok. Miał zostać rozstrzelany na oczach brygady. W ciągu
dwudziestu minut zebrano żołnierzy i wyrok miał być wykonany niezwłocznie.
Skazaniec podszedł do grobu, który wcześniej wykopano. Szef osobyi otdel[41]
w stopniu podpułkownika powiedział do naszego batalionowego oficera wywiadu:
– Towarzyszu Morozow, wykonać wyrok.
Ten jednak nie wystąpił.
– Rozkazuję wam!
Chłopak pozostał na miejscu.
Podpułkownik podbiegł do niego, złapał za rękę i wyciągnął z szeregu,
przeklinając przez zaciśnięte zęby:
– Rozkazuję wam!
Morozow w końcu podszedł do skazańca. Porucznik Iwanow zdjął furażerkę,
ukłonił się w pas i powiedział:
– Wybaczcie mi, bracia.
– Na kolana. Pochylcie głowę – powiedział bardzo cicho oficer, ale wszyscy
usłyszeli.
Cisza była porażająca. Porucznik ukląkł i wepchnął furażerkę za pasek. Gdy
pochylił głowę, Morozow strzelił mu w potylicę. Ciało porucznika przewróciło się
i wstrząsały nim konwulsje. Był to straszny widok.
Oficer wywiadu odwrócił się i odszedł z wciąż dymiącym pistoletem, zataczając
się jak pijany. Podpułkownik krzyknął:
– Strzelcie jeszcze raz! Dobijcie go! – ale oficer wciąż się oddalał, nic do niego
nie docierało. Podpułkownik sam podbiegł do leżącego skazańca i oddał do niego
kilka strzałów. Pamiętam, jak ciało Iwanowa podskakiwało po każdym strzale, mimo
że już nie żył.
Podpułkownik popchnął ciało nogą, a to potoczyło się do grobu.
– Zakopać – rozkazał krótko.
I tak to się skończyło. Ktoś krzyknął: „Rozejść się!”, ale nikt się nie ruszył przez
piętnaście minut. Panowała grobowa cisza. Iwanow był znakomitym żołnierzem,
szanowaliśmy go i wiedzieliśmy, że Rumuni spalili żywcem jego rodzinę, mógł prosić
o litość i powiedzieć, że to był wypadek, ale tego nie zrobił. Byliśmy przygnębieni
przez resztę dnia. Nikomu nie chciało się rozmawiać i wszystkim żal było Iwanowa,
ale po tym zdarzeniu żaden żołnierz naszej brygady nie dopuścił się przemocy
wobec miejscowej ludności.

*
Opuściliśmy Krajovę 9 września. Brygada była częścią rezerwy korpusu, dlatego
jechała ze sztabem drogą z Atzusnatsi do Deva. Istniało duże prawdopodobieństwo
spotkania z wrogiem. Mój 1. batalion czołgów był w awangardzie brygady. Po
pokonaniu pięćdziesięciu kilometrów malowniczą drogą przez pogórze, brygada
zebrała się w Breneºti, a następnie przebrnęła przez Alpy Transylwańskie
i przegrupowała w Livezeni, pięć kilometrów na południe od Petrosani. Większa
część tej drogi odbywała się w bardzo ciężkich warunkach, w trudnym górskim
terenie. Jechaliśmy wąskimi drogami ze stromymi podjazdami i zjazdami, ostrymi
zakrętami i kilkoma śmiertelnie niebezpiecznymi odcinkami z pionowymi urwiskami
i bezdennymi otchłaniami. Ciągle natykaliśmy się na barykady i sztuczne przeszkody
ustawiane przez wycofującego się wroga, które zmuszały nas do jazdy przez bardzo
wąskie górskie szlaki. Im wyżej się wspinaliśmy, tym gorzej radziły sobie czołgi
i pojazdy pancerne. Kierowcy musieli wykorzystywać wszystkie swoje umiejętności
i doświadczenie, żeby nie stoczyć się w dół i nie spaść ze zbocza. Jechaliśmy
powoli, uważnie wypatrując dziur i starając się zachowywać wszelkie możliwe
środki ostrożności. Piękno Karpat Południowych było raczej przerażające,
niż fascynujące.
11 września stacjonowaliśmy już w Kisteni, a wkrótce brygada przeniosła się do
Deva, gdzie pozostała w rezerwie korpusu. Tam otrzymałem radosną wiadomość,
zostałem odznaczony Orderem Czerwonego Sztandaru, podobnie jak Otroszenkow
i Matwiejew. Żeby to uczcić, kombaci wybrali się do Devy. W drodze powrotnej
natknęli się na przewrócony pojazd z kilkoma poważnie rannymi żołnierzami. Tuż
obok stał wstawiony zampotech z batalionu strzelców, kapitan Kałabuchow, który
gapił się bezradny, nie wiedząc co począć. Zatrzymali się i Otroszenkow,
rozwścieczony bezczynnością i pijaństwem Kałabuchowa, zwymyślał go:
– Ty gnoju! Kto ci pozwolił okaleczać ludzi?!
Nie zastanawiając się, Kałabuchow walnął Otroszenkowa pięścią, ale sam
zaskoczony swoim zachowaniem, natychmiast schował się w pobliskich krzakach.
Otroszenkow zaniemówił, bo nie spodziewał się takiej reakcji po zamtechu. Wpadł
w szał, wyciągnął pistolet i trzy razy strzelił do uciekającego oficera. Otroszenkow
był świetnym strzelcem, ale tym razem spudłował. Zmartwieni kombaci wrócili do
brygady i zgłosili wypadek drogowy. Kapitan Gorb wysłał na miejsce wypadku
sanitariusza batalionu Kuriłowa z instruktorem medycznym Matrioną Laszenko.
Wypadek zainteresował dowódcę wydziału specjalnego brygady, a także kombriga.
Czunichin i Niegruł wezwali Otroszenkowa i Kałabuchowa.
– Ech, Sierioża – zaczął przybity kombrig. – Myślałem, że wydoroślejecie
i zostaniecie poważnym dowódcą. Ale wy wciąż jesteście jak dzieci i igracie
z ogniem. Powinienem was postawić przed sądem wojennym, ale zamiast tego jest
mi was żal, wy zawszone sukinsyny! Cóż, degraduję was z waszych stanowisk. Wy,
kapitanie Otroszenkow, będziecie zastępcą dowódcy trzeciego batalionu czołgów,
nauczycie się tam trochę rozumu. A wy, kapitanie Kałabuchow, jesteście
odkomenderowani do odwodów do odwołania.
Otroszenkow był tak zawstydzony, że chciał się zapaść pod ziemię. Z pokorą
przyjął karę i natychmiast udał się do jednostki majora Griszenki. Kapitan drugiego
stopnia Zadorożny przejął dowództwo batalionu. Zadorożny był pogodnym,
towarzyskim i porządnym człowiekiem, ale to wszystko. Był kiepskim organizatorem
i brakowało mu niezbędnych cech dobrego dowódcy: silnej woli, inicjatywy
i pomysłowości.
Rozdział 9

NOWA OFENSYWA

P o długim wyczekiwaniu 16 września brygada otrzymała wreszcie następujący


rozkaz: „Wymarsz brygady 17 września 1944, zbiórka w rejonie Monorostii”.
Przemarsz odbył się nocą z wykorzystaniem zwykłego kamuflażu i z zachowaniem
standardowych środków ostrożności. Czołgi poruszały się w egipskich ciemnościach
przy słabym świetle przednich reflektorów. Kierowcy na wyczucie znajdowali drogę
i trzymali kierunek. Noc była chłodna, byliśmy senni. Przed świtem dojechaliśmy do
wyznaczonego miejsca, zatrzymaliśmy się i zamaskowaliśmy czołgi. Żołnierze
piechoty zeskoczyli z maszyn, by rozprostować nogi i rozgrzać się kilkoma
podskokami i energicznymi wymachami ramion. Obozowaliśmy w tym rejonie przez
trzy dni, jako rezerwowy oddział komkora, a do 19 września główne siły brygady
zgrupowały się w rejonie Lipowa.
21 września zaczęły się krwawe walki na małym obszarze miasta Arad –
głównego węzła kolejowego i drogowego (łącznie z drogami nieutwardzonymi).
Wróg zdołał zorganizować całkiem spore siły z jednostek wycofywanych z Rumunii
i zaatakował osłabione siły 18. Korpusu Pancernego i 53. Armii. Nasze wojska
zaczęły się wycofywać i poniosły ciężkie straty, zostawiając za sobą miejscowości
na linii Zigmund-Kuz i Etvekes. W tej sytuacji komkor postanowił rzucić rezerwy do
walki. Przez radio rozkazał dowódcy 170. Brygady:
– Atakować natychmiast. Razem z głównymi siłami korpusu zlikwidować opór
wroga i odbić porzucone miejscowości.
Czunichin rozkazał batalionom ustawić się w szyku bojowym i zabrawszy z sobą
kombatów, niezwłocznie poszedł rozeznać się w sytuacji i zapewnić sobie łączność
z brygadami korpusu, które już walczyły. Gdy czołgi były na pozycjach, przydzielił
zadania batalionom w polu i potwierdził godzinę rozpoczęcia ofensywy.
Ruszyło natarcie. To był sprawdzian cierpliwości i determinacji Zadorożnego. Był
niesamowicie nerwowy i niespokojny, dręczył Riazancewa i mnie. Ogólnie mówiąc,
bardziej przeszkadzał niż pomagał. Nasz pierwszy atak nie powiódł się, wycofaliśmy
się na linię wyjściową. Kombrigowie sprowadzili artylerię i poprosili o wsparcie
lotnictwa. Po kolejnym podziale zadań ponownie natarliśmy, wspierani tym razem
przez artylerię i samoloty. Moja kompania doszła do wschodnich obrzeży Zigmund-
Kuz, podczas gdy Riazancew przesunął się w kierunku stanowisk ogniowych
artylerii nieprzyjaciela. Po zniszczeniu dział z wielkim trudem przebili się do drogi
Sumandul–Arad, gdzie wywiązała się intensywna wymiana ognia. Jego kompania
poniosła poważne straty: jeden czołg został zniszczony i stał unieruchomiony na
przedmieściach, a dwa inne spłonęły w Zigmund-Kuz. Moja kompania zniszczyła
jeden czołg wroga, roztrzaskała trzy działa przeciwpancerne, tracąc jedną maszynę.
Ostatecznie brygada zdobyła Zigmund-Kuz po ciężkiej walce i kosztem poważnych
strat, po czym doszła do głównej drogi prowadzącej do Arad. Zacięte walki trwały
do końca dnia.
O świcie 22 września brygada, współdziałając z 32. Zmotoryzowaną Brygadą
Piechoty, kontynuowała natarcie. Po zlikwidowaniu oporu na głównej drodze mój
batalion zaczął ścigać wycofujących się nieprzyjaciół. Zbliżając się do Sfantu-Paul,
wpadliśmy na mocną linię obrony i nie udało nam się przebić. Piechota i artyleria
wsparły swoim atakiem nasz odwrót i powoli wycofaliśmy się z niekorzystnych
pozycji. Ominęliśmy wrogie umocnienia, wykorzystując wąwóz i pofałdowanie
terenu, i uderzyliśmy na tyły wroga. Niemcy nie spodziewali się ataku z tego
kierunku i zaczęli uchodzić. W tym momencie pojawiły się nieprzyjacielskie
samoloty, które obrzuciły bombami pozycje brygady i prowadziły natarczywy ostrzał
z broni pokładowej. Wrogie serie niszczyły zewnętrzne zbiorniki paliwa i skrzynki
narzędziowe. Wiele czołgów straciło niemal cały osprzęt, a część miała uszkodzone
koła jezdne. Dowódca kompanii Riazancew i oficer łączności brygady starszy
porucznik Czebaszwili zostali ranni i odesłano ich do szpitala.
Kapitan Zadorożny nie zdał testu, wyraźnie nie nadawał się, by dowodzić
batalionem. Przybył Czunichin i rozkazał mu przekazać wszystkie czołgi do mojej
kompanii. Gdy Czunichin dotarł na nasze pozycje, osobiście potwierdził nasze
zadania. Połączona kompania kontynuowała natarcie. Walcząc z wycofującym się
nieprzyjacielem, czołgi wraz z batalionem piechoty dotarły do rozwidlenia na drodze
głównej około sześciu kilometrów od miasta Gaja, gdzie natknęły się na
zdesperowany opór broni pancernej i artylerii wroga. Wywiązała się długotrwała
i ciężka bitwa, która trwała około dwóch godzin.
Powoli torowaliśmy sobie drogę przez nieprzyjacielską obronę, która ostatecznie
zaczęła się załamywać i wróg rozpoczął odwrót. Gdy wyczułem odpowiednią
chwilę, wysforowałem się do przodu. Kola Maksimow przyłączył się do mnie,
a później cała połączona kompania. Niektóre niemieckie i węgierskie jednostki
zaczęły się poddawać. Wkrótce dotarliśmy do rozwidlenia dróg, wykonując nasze
zadanie na ten dzień. Skrzyżowanie głównych dróg prowadzących na północ
i północny zachód z Aradu miało ważne znaczenie strategiczne. Jego zajęcie
oznaczało, że nieprzyjaciel stracił drogę odwrotu. Wróg poniósł znaczące straty tego
dnia, ale nasza połączona kompania także utraciła trzy czołgi.
Wraz z batalionem piechoty umocniliśmy się i wystawiliśmy posterunki wokół
naszych pozycji. Bardzo mało czołgów było sprawnych, a nie spodziewaliśmy się
żadnych posiłków. Zapadała chłodna jesienna noc. Czołgiści, piechurzy i artylerzyści
okopywali się i umacniali swoje stanowiska. Przybył oficer łącznościowy brygady
Sasza Czaszegorow i przekazał rozkaz: „Kombaci i Briuchow mają się natychmiast
zameldować w dowództwie”.
Pojechaliśmy do dowództwa, które stacjonowało w pobliżu Gaja na malowniczej
farmie. Nasze czołgi podjechały do samochodu kombriga na pełnym gazie.
Pułkownik Czunichin kazał przynieść mapy i natychmiast zaczął przydzielać zadania:
– W nocy po cichu odskoczymy od wroga i zmienimy kierunek natarcia w stronę
Battonya, Makó i Hódmezõvásárhely. W awangardzie ruszą maszyny pierwszego
batalionu czołgów, batalion artylerii i kompania piechoty jako desant na pancerzach.
Mianuję Briuchowa dowódcą tego oddziału.
– Tak jest! – odpowiedziałem natychmiast.
– Waszym zadaniem – mówił dalej kombrig – jest przekroczyć granicę
państwową między Rumunią i Węgrami bez angażowania się w długie walki
i wyzwolenie Battonya. Zaczniecie wyzwalać Węgry i będziecie ubezpieczać
natarcie brygady w kierunku Mako.
Przegrupowaliśmy się w niewielkim gaju. Pobraliśmy paliwo i amunicję,
uzupełniono stany osobowe. Około godziny drugiej w nocy 23 września ruszyliśmy
w kierunku granicy węgierskiej. Poruszaliśmy się polnymi drogami z zachowaniem
wszelkich środków ostrożności i możliwej ciszy. Pojazdy były zakamuflowane.
Słychać było tylko warkot silników i szczęk gąsienic. O świcie wyjechaliśmy na
lepiej utrzymaną drogę, prowadzącą do granicy. Trzęsąc się z porannego chłodu,
spoglądaliśmy w dal. Dowódcy czołgów siedzieli na wieżach, a strzelcy ogrzewali
się ciepłem pancerza nad silnikiem. Zatrzymaliśmy się, uważnie badając okolicę
przed nami. Przechylona budka graniczna, kawałki drutu kolczastego i roztrzaskana
barierka na drodze wskazywały, że jesteśmy na granicy Rumunii i Węgier. Wąska
wiejska droga prowadziła do Battonya.
Po obu stronach drogi na przemian z zagajnikami rozciągały się pola niezebranego
dojrzałego zboża, gdzieniegdzie widać było zaniedbane obejścia porastające
roślinnością. Panowała nienaturalna cisza. Wydawało się, jakby nie było żadnej
wojny. Nie ujechaliśmy więcej niż pół kilometra, gdy ciszę przerwało głębokie
dudnienie moździerzy oraz terkot karabinów maszynowych. Był to pluton
Maksimowa, który po kontakcie z wrogiem ustawił się w szyku bojowym i ruszył do
ataku. Wywiązała się krótka i zacięta walka. Umocnienie wroga zostało zniszczone
i nasza formacja kontynuowała marsz drogą do Battonya. Na niebie pojawiła się
„Rama”[42]. Samolot, okrążywszy nasz oddział, odleciał. Byliśmy pewni, że nie
będziemy musieli długo czekać na kolejne, a nie dysponowaliśmy żadną
bronią przeciwlotniczą...
W okolicy zabudowań tuż przed Battonya rozkazałem kompanii rozproszyć się
i zamaskować czołgi. Radiooperatorom poleciłem wymontowanie przednich km-ów
i przygotowania się do odparcia ataku z powietrza razem z piechotą. Gdy tylko
ukryliśmy czołgi pod wiązkami pszenicy, nadleciały Messerschmitty. Piloci
w pierwszej chwili nie spostrzegli czołgów, ale później, lecąc tuż nad ziemią,
zauważyli je pod niewyszukanym maskowaniem. Mój czołg stał najbliżej drogi
i został zaatakowany jako pierwszy. Jeden pocisk trafił przedział silnikowy i czołg
zaczął się palić. Wyskoczyliśmy z maszyny i padliśmy na ziemię w przydrożnym
rowie. Wkrótce nastąpił wybuchł amunicji, który wyrwał wieżę z podstawy. Siła
eksplozji wyrzuciła ją wysoko w górę tuż nade mną. Rozpaczliwie czołgałem się
wzdłuż rowu, przerażony, że na mnie spadnie, ale walnęła o ziemię dwadzieścia
metrów dalej.
Po wyczerpaniu amunicji samoloty odleciały. Zdecydowaliśmy się nie czekać
w tym samym miejscu na kolejny rajd i ruszyliśmy ze stanowisk. Przejąłem inny
czołg i rozkazałem plutonowi Aleksaszyna, żeby jechał drogą, odwracając uwagę
wroga, podczas gdy dwa pozostałe plutony miały jechać na jego flankach. Nagle
wjechaliśmy w głęboki rów, zapewne nawadniający okoliczne pola. Kompania
ugrzęzła i czołgi stanęły. W tym momencie nieprzyjaciel otworzył silny ogień
artyleryjski, którym kierowano z dzwonnicy kościelnej w centrum Battonya.
Sytuacja była bardzo niebezpieczna. Rozkazałem wszystkim, aby przekręcili wieże
do tyłu i jak najszybciej znajdowali sobie miejsca do przeprawy przez rów.
Wydostałem się z potrzasku jako pierwszy i parłem naprzód, strzelając z działa
i karabinów maszynowych. Inne czołgi podążyły za mną. Wznowiliśmy atak!
Szczęśliwy strzał z działa uciszył obserwatora artylerii na dzwonnicy. Ostrzał
znacząco zelżał. Manewrując za i pomiędzy budynkami, zdołaliśmy dojechać do
centrum miasta. Wróg zaczął się wycofywać, kryjąc się po drodze w kolejnych
domach. Nasza piechota oczyściła budynki i ulice. O godzinie dwunastej trzydzieści
wyzwoliliśmy pierwsze węgierskie miasto – Battonya. Potem ruszyliśmy dalej do
północno-zachodnich przedmieść, gdzie zajęliśmy pozycje obronne.
Pierwsza bitwa na ziemi węgierskiej okazała się wyjątkowo trudna i zacięta.
Wróg nie chciał oddać Battonya. Sprowadził posiłki, wiele razy atakował, rzucając
do akcji czołgi i piechotę, wspierane przez samoloty i artylerię, ale nasza awangarda
zdołała się utrzymać, odpierając wszystkie kontrataki.
Pod koniec dnia nieprzyjaciel się wycofał, straciwszy dziewięć czołgów (sam
zniszczyłem cztery), siedem dział przeciwpancernych i trzynaście moździerzy.
Pozostawił też dwa składy amunicji. Straty po naszej stronie wyniosły cztery czołgi
wraz z załogami. Pułkownik Czunichin pogratulował mi przez radio przekroczenia
granicy węgierskiej, podziękował za wykonanie zadania i rozkazał umocnić się na
zajętym przez nas terenie.
Dowieziono nam paliwo i amunicję. Przyjechała też kuchnia polowa, co od razu
poprawiło humor żołnierzom. Najedliśmy się i złapaliśmy trochę odpoczynku.
Pochowaliśmy również poległych towarzyszy. Noc była cicha. Miejscowa ludność,
przestraszona faszystowską propagandą, bała się wyjść na ulice i ukrywała się
w swoich domach i piwnicach. Rankiem nabrali jednak odwagi, ciekawskie dzieci
pojawiły się jako pierwsze, a za nimi młode kobiety.
Rozdział 10

WALKI O WĘGRY

D nia 23 września przybył generał-major P.D. Goworunienko i objął


dowództwo korpusu. Był średniego wzrostu, nieco przy kości, o stanowczej,
mimo że trochę wymizerowanej, twarzy. Przenikliwe, surowe oczy spoglądały spod
grubych krzaczastych brwi i przeszywały człowieka na wylot, wzbudzając strach
i respekt u podwładnych. Był szorstkim i apodyktycznym człowiekiem i ludzie
z korpusu od razu poczuli jego żelazną pięść.
Goworunienko szybko rozeznał się w naszym położeniu i wydał rozkaz: „Razem
z jednostkami 228. Dywizji Strzelców, zaczynając od linii Battonya–Peregul–Mare,
zniszczyć broniącego się wroga i natrzeć w kierunku Mezõhegyes, Totkomlos
i Szentes. 26 września dojść do Tisza najkrótszą drogą i zdobyć wszystkie
skrzyżowania w rejonie Szentes–Foldeak”.
Pod koniec 24 września rozkaz dotarł do brygady i zaczęliśmy niezbędne
przygotowania. W ich trakcie zwiad korpusu zameldował, że silna grupa wroga
zgromadziła się w Hódmezõvásárhely. Komkor zdał sobie sprawę, że może ona
zagrozić flance naszych wysuniętych oddziałów korpusu, co wpłynęło na jego
decyzję: „181. Brygada Pancerna zaatakuje Hódmezõvásárhely od północy, zaś 170.
od południa. Wspólnie z 228. Dywizją Strzelców zniszczą wroga w mieście i wrócą
do pierwotnego zadania”.
1. batalion czołgów wyruszył z Battonya. Po krótkiej walce zdobyliśmy
miejscowość Csanádpalota, a w dalszym natarciu zajęliśmy Makó. Brygada parła
na północ, nie zatrzymując się. Po zniszczeniu niewielkich garnizonów węgierskich
w Királyhegies, nasze czołgi wdarły się do Földeák. Kombrig nawiązał łączność
z dowódcami 799. Pułku Strzelców i pułk – a ściśle mówiąc, to co z niego zostało –
dołączył do nas i jechał na pancerzach naszych czołgów. Przemieszczaliśmy się
główną drogą z Földeák, z marszu wypierając jednostki nieprzyjaciela, ale około
ośmiu kilometrów od Hódmezõvásárhely natknęliśmy się na silne pozycje obronne
wroga, nasi zwiadowcy je przeoczyli!
Jedna kompania nawiązała walkę z wrogiem i zniszczyła jeden z czołgów oraz
baterię przeciwpancerną. Tymczasem kombrig z resztą brygady obszedł punkt
oporu z prawej strony. Wróg w obawie przed okrążeniem zaczął odwrót w kierunku
Hódmezõvásárhely, a my ruszyliśmy w pościg. Wkrótce brygada dotarła do
południowych granic miasta. W tym samym czasie 110. Brygada osiągnęła jego
północne obrzeża. Wspólnie z piechotą rozpoczęliśmy szturm na miasto, ale nawet
ze wsparciem artylerii nie zdołaliśmy przełamać oporu wroga. Nieprzyjaciel
sprowadził posiłki i zaciekle się bronił. We wschodniej części miasta stacjonował
niemiecki pociąg pancerny, który intensywnie nas ostrzeliwał, gdy manewrowaliśmy
między budynkami.
Krótki jesienny dzień szybko się skończył. Czołgi i piechota wycofały się na
pozycje wyjściowe. Noc wypełniły intensywne przygotowania do nowego szturmu.
Nie mieliśmy czasu na odpoczynek, wiedzieliśmy, że wróg nie zostawi nas
w spokoju i spróbuje przeprowadzić kontratak. Kanonada ognia dudniła przez całą
noc, przenikając deszcz i kompletne ciemności. Świt nadchodził powoli. Niebo było
całkowicie zachmurzone, a denerwujący jesienny deszcz zdawał się nigdy nie
kończyć. Ziemia namiękła i trudno było się poruszać, nawet piechocie.
Manewrowość czołgów dramatycznie spadła. Na nieszczęście teren przed miastem
był płaski i odsłonięty, a nasz szyk bojowy doskonale widoczny z wież ciśnień
i dzwonnic. Armaty i moździerze wroga zadawały nam ciężkie straty.
Po krótkiej salwie naszej artylerii 18. Korpus Pancerny i 228. Dywizja Strzelców
ruszyły do akcji. Wywiązała się zażarta walka. Czołgi przesuwały się powoli do
przodu, strzelając z armat i karabinów maszynowych. Często strzelaliśmy na oślep,
byle tylko w stronę przeciwnika. Piechota podążała za czołgami, dotrzymując nam
kroku. Obrzeża Hódmezõvásárhely zasnuł dym. Płomienie wybuchały dookoła
całego miasta. Przedmieścia osiągnęliśmy z wielkim trudem, wróg był
zdeterminowany, by nie oddać miasta i zaciekle się bronił, z każdego domu tworząc
punktu oporu. W obliczu tak zdecydowanego oporu piechota zaległa, zaś czołgi
wycofały się spomiędzy domów, gdzie bez osłony piechurów groziło im duże
niebezpieczeństwo. W eterze huczało od przekleństw i wzajemnych oskarżeń.
Pociąg pancerny wroga sprawiał nam wiele problemów. Skrywając się za
budynkami, od czasu do czasu przesuwał się w stronę Makó lub Orosháza i strzelał
lawiną ognia. Wściekły Kola Maksimow poprosił, żebym go osłaniał i ruszył na
pancerny tabor! Pojechałem za nim. Maksimow dorwał go w czołowym starciu
i szczęśliwie trafił za pierwszym razem. Pociąg zatrzymał się, zadudnił i zaczął
cofać. Wykończyliśmy go, strzelając z obu naszych czołgów. Skład z trudem się
wycofał i już więcej się nie pojawił. Piechurzy wiwatowali, po czym zerwali się do
ataku i zaczęli wypierać żołnierzy nieprzyjaciela z budynków. Niesłabnące walki
w mieście trwały do późnego wieczora, ale nie przyniosły ostatecznego
rozstrzygnięcia. Brygada poniosła ciężkie straty, lecz nie zdołała zdobyć
centrum miasta.
Wróg stale starał się spowalniać ruch naszych wojsk w głąb Węgier. Wycofał
rumuńskie wojska i przeprowadził kontrnatarcie na kierunku Csanádpalota–
Tótkomlós. Uderzenie był skierowane na tyły naszej 53. Armii i 18. Korpusu
Pancernego. Dowódca 53. Armii rozkazał 228. Dywizji Strzelców zatrzymać
nieprzyjaciela w pobliżu Hódmezõvásárhely, a 18. Korpusowi Pancernemu wycofać
się z walki pod osłoną nocy i zniszczyć oddziały przeciwnika, które wbiły się klinem
między nasze pozycje, aby w ten sposób skonsolidować lewą flankę naszej armii.
Tej nocy 170. i 110. Brygada Pancerna ukradkiem wycofały się z pola walki pod
osłoną złej pogody. Nad ranem przeszły do natarcia. Po zniszczeniu i rozproszeniu
węgierskich wojsk, 170. Brygada Pancerna zdobyła Csanádpalota, gdzie
przygotowała stanowiska obronne. 975. Pułk Strzelców z 228. Dywizji Strzelców
stacjonującej na zachodzie oraz 110. Brygada Pancerna korpusu, która przebywała
na wschód od miasta, także zajęły pozycje defensywne.
Wróg szybko zauważył, że 118. Korpus Pancerny się wycofał i po szybkim
przegrupowaniu zaatakował osłabione linie 228. Dywizji. Piechota nie utrzymała
swoich pozycji i zaczęła się wycofywać na południe, walcząc jednocześnie na
własnych tyłach. Dla żołnierzy 228. Dywizji sytuacja stawała się coraz bardziej
niebezpieczna, wróg napierał bowiem z dwóch stron.
Pułkownik Czunichin natychmiast rzucił główne siły brygady w kierunku Makó.
Czołgiści i piechota po raz drugi w ciągu kilku dni uderzyli na miasto, próbując je
zdobyć. Rozpoczął się nowy atak, którego tym razem wróg się nie spodziewał.
Panika wdarła się w szeregi nieprzyjaciela, nim zdołał zareagować na natarcie.
Przed końcem dnia miasto zostało całkowicie oczyszczone. Brygada razem z 228.
Dywizją Strzelców umocniła się na obrzeżach miasta. 1. batalion czołgów pozostał
w Csanádpalota. Kombrig nie liczył już na Zadorożnego i zostawił z oddziałem
zastępcę szefa sztabu majora Nowikowa, powierzając mu obronę Csanádpalota.
Dramatyczne wydarzenia rozgrywały się na niewielkim obszarze na południu
Węgier. Inicjatywa codziennie zmieniała się na korzyść raz jednej, raz drugiej
strony; miasta przechodziły z rąk do rąk kilkakrotnie, a intensywne i wyniszczające
walki trwały w dzień i w nocy, nie pozwalając na sen. 29 września nieprzyjaciel
przegrupował się i podciągnął zaopatrzenie. Nasi czołgiści i piechota wykorzystali
ten czas na umocnienie pozycji i zwarcie szeregów. W drugiej części dnia wróg
zaatakował jednocześnie z trzech kierunków. Węgierska 18. Dywizja Strzelców
prowadziła główne natarcie na Makó. Zdołała rozbić obronę 767. Pułku Strzelców
i wedrzeć się do północnej części miasta, gdzie wywiązały się najbardziej zacięte
walki. Nieprzyjaciel usiłował odbić Makó za wszelką cenę. Nasze wojska zdołały
jednak odeprzeć atak, ale kosztem wysokich strat. Przed końcem dnia wróg stracił
impet i wraz z zapadającymi ciemnościami wstrzymał natarcie na miasto.
Po odparciu Węgrów 1. batalion czołgów utrzymał swoje pozycje
w Csanádpalota. Nocą komdiw[43] piechoty wysłał posiłki do 767. Pułku Strzelców.
Nad ranem, wsparty przez nasz 2. batalion czołgów, pułk przeprowadził
kontruderzenie i wyparł nieprzyjaciela. Czołgiści, piechurzy i artylerzyści umocnili
się na nowej linii frontu, ale póki co nie mogliśmy liczyć na wsparcie lotnicze, bo
zbyt daleko się wysforowaliśmy! Zaciekłe walki trwały przez kilka kolejnych dni, ale
mimo determinacji wroga wszystkie ataki zostały odparte. 5 października
wyniszczone jednostki węgierskiej 6. i 2. Dywizji Piechoty oraz 1. Dywizja
Pancerna przeszły ostatecznie do defensywy.
Dowódca 18. Korpusu Pancernego otrzymał rozkaz: „Siłami 170. Brygady
Pancernej i we współpracy z 228. Dywizją Strzelców utrzymać zajęte pozycje,
jednocześnie przedrzeć się przez obronę wroga w Szolnok, wykorzystując główne
siły i nacierać w kierunku Kunagota, Orosháza i Szentes. Zdobyć Orosháza i dojść
do linii Újváros–Nagymágocs, wysłać oddziały czołowe w kierunku Tiszy i zdobyć
przeprawę w pobliżu Csongrád. Następnie czekać w gotowości do dalszego
natarcia”. 6 października główne siły korpusu przedarły się przez obronę wroga
i zmiotły osłabione jednostki 6. i 20. Dywizji Piechoty. Zaatakowano i zdobyto
Orosháza. 170. Brygada Pancerna przetrzymała wszystkie ataki i także przyłączyła
się do natarcia.
Pozostałych dziesięć czołgów 1. batalionu czołgów połączono z moją kompanią,
która poruszała się na czele brygady. Parliśmy naprzód nieutwardzonymi drogami,
skrzętnie wykorzystując ukształtowanie terenu dla osłony. Węgierskie równiny były
niesamowite, wszędzie wokół nas rozciągały się pola, ogrody i winnice. Wiejskie
domostwa przypominały mi Ukrainę, olbrzymie posiadłości ziemiańskie z budowlami
z kamienia były imponujące. Nigdy jeszcze nie widzieliśmy czegoś podobnego
i każdy z nas przyglądał się węgierskiej ziemi z wielkim zainteresowaniem.
Pogoda się poprawiła i samoloty stale pojawiały się na błękitnym niebie.
Weszliśmy do Királyhegies, nie napotykając oporu i podeszliśmy pod posiadłości
Rákosiego. Pluton porucznika Aleksaszyna, który poruszał się na szpicy, został
ostrzelany pociskami przeciwpancernymi. Byłem przekonany, że rozbity wróg nie
zdoła stawiać poważnego oporu, dlatego wraz ze swoją kompanią zaatakowaliśmy
dwór Rákosi od południa. Nieprzyjaciel pozwolił czołgom podejść na bliską odległość
i wtedy otworzył ogień z czołgów i dział przeciwpancernych. Atak był tak nagły, że
w naszą formację bojową wdarł się nieład. Bez wahania wyrwałem naprzód, żeby
poprowadzić oddział. Wywiązała się kolejna zacięta potyczka. Niemieckie
bombowce spowalniały tempo naszego natarcia. Moja załoga zniszczyła Panterę,
a pluton Maksimowa unieszkodliwił dwa działa przeciwpancerne. Nasza kompania
również straciła dwa działa przeciwpancerne.
W czasie walki zwiadowcy odkryli, że pozycje obronne w Rákosi są obsadzone
najwyżej przez batalion piechoty, wspierany przez dwie Pantery i dziewięć dział
przeciwpancernych. Około sześciu kilometrów na północ znajdował się batalion
artylerii, który także wspierał oddziały broniące Rákosi. Przyjechał kombrig
i opieprzył mnie solidnie za atak na oślep. Rozeznał się w sytuacji i przez radio
zameldował o niej komkorowi. W związku z tym generał-major Goworunienko
zmienił zadania brygady: rozkazano nam obejść dwór Rákosi z prawej strony
i ruszyć w kierunku Békéssámson oraz Székkutas i przejąć kontrolę nad główną
drogą Vaserhes–Kutas. Po otrzymaniu nowych rozkazów, kombrig rozkazał mi
współpracować z kompanią piechoty, którą mieliśmy przewieźć na kadłubach
czołgów. Mieliśmy jechać na szpicy i nie angażować się w długie walki.
Zostawiliśmy dwór Rákosi po prawej, po czym przecięliśmy drogę Pitovaros–
Rákosi, gdzie Kola zniszczył dwie ciężarówki z piechotą. Nie mogłem oprzeć się
pokusie zniszczenia batalionu artylerii, który przyczynił się do zniszczenia dwóch
czołgów z mojej kompanii w pobliżu Rákosi i rozkazałem Maksimowowi
i Jakowlewowi okrążyć wrogi oddział z dwóch stron. Poszczególne plutony zajęły
miejsca i rozpoczęły nagły ostrzał stanowisk wroga. Batalion został zmieciony
z powierzchni ziemi. Na pobojowisku zostało sześć zniszczonych dział, ponad tuzin
ciał i kilka płonących ciężarówek. Zadowoleni z sukcesu ruszyliśmy naprzód
i dotarliśmy do drogi Tótkomlós–Rákosi, gdzie natknęliśmy się na kilka ciężarówek
wiozących amunicję i sprzęt w kierunku Rákosi. Przednia straż dotarła do Sarkon
i napotkała zorganizowany opór artylerii, piechoty i kawalerii. Wywiązała się krótka
walka, po której nieprzyjaciel wycofał się w kierunku Békéssámson. Pod osłoną
nocy nasza awangarda przekroczyła most na kanale Saraz-Er i zablokowała drogę
biegnącą wzdłuż kanału. Kombrig zatrzymał się w Sarkon. Po jakimś czasie
dogoniły nas cztery naprawione czołgi, które przekazano do naszego oddziału.
Przed wieczorem główne siły naszego korpusu i jednostek piechoty doszły do linii
Békéscsaba–Orosháza. Nocą, w obawie przed okrążeniem, wróg zaczął się
wycofywać, przemieszczając się ostrożnie wzdłuż kanału w kierunku Békéssámson.
Wpadł jednak w zasadzkę naszej straży przedniej i wywiązała się walka.
W szeregach przeciwnika wybuchła panika. Zasadzka zbierała swoje żniwo:
pojazdy i furmanki pędziły w różnych kierunkach, żołnierze i oficerowie w popłochu
rozbiegli się na wszystkie strony, przerażone konie rżały pośród wybuchów i serii
karabinów maszynowych, silniki ryczały, a ludzie krzyczeli, nawołując się nawzajem.
To był totalny kocioł. Wielu żołnierzy uciekło do lasu, inni skakali do kanału, próbując
wpław uciec spod zmasowanego ognia. Tylko kilka pojazdów i furmanek, które
jechały na samym końcu kolumny, zdołało uciec. Świt poranka oświetlił przerażający
widok zniszczonej kolumny. Niesamowite było to, że przez całą noc nie ponieśliśmy
żadnych strat. Ruszyliśmy dalej i o brzasku zdobyliśmy Békéssámson.
Rozproszone kolumny przeciwnika wycofywały się w kierunku Szentes, gdzie
zorganizowano kolejną linię obrony. Główne siły 18. Korpusu Pancernego podeszły
do Szentes i zaangażowały nieprzyjaciela w walki o miasto. Czołgi 110. i 181.
Brygady zaatakowały, ale bez powodzenia, ponosząc tylko straty. Aby zakończyć
nieskuteczne natarcie, komkor wydał następujący rozkaz: „110. Brygada Pancerna
przygwoździ wroga na południu, a siły 170. i 181. Brygady uderzą ze wschodu na
północ. Okrążyć wroga w Szentes, zepchnąć go w kierunku rzeki i zniszczyć”.
Przed południem 170. Brygada Pancerna przecięła drogę Orosháza–Szentes.
Czunichin wezwał mnie i osobiście wyznaczył zadanie:
– Weź sześć czołgów, kompanię piechoty i cztery działa. Nocą podejdźcie do
przeprawy przez rzekę Tisza w pobliżu Csongrádu i uchwycicie drogę i mosty
kolejowe. – Radził też, żeby oddział czołowy 181. Brygady Pancernej ruszył w tym
samym kierunku i z tym samym zdaniem.
Po krótkich przygotowaniach nasza straż przednia jechała w kierunku rzeki.
Przerażającą ciszę ciemnej jesiennej nocy przerywały tylko dochodzące z oddali
odgłosy kanonady od strony Szentes. Jechaliśmy polnymi ścieżkami i na przełaj
przez pola, przeprawialiśmy się przez strumienie i kanały. Poruszaliśmy się na tyłach
wroga w kompletnych ciemnościach, za wszelką cenę starając się nie zdradzić
naszej obecności, żeby nie wdawać się w walkę, która spowolniłaby nasz marsz.
Trzymaliśmy kierunek, wykorzystując jako punkty orientacyjne zarysy
pojedynczych zabudowań, wsi i porównując je z mapą przy świetle latarki. Według
mapy mieliśmy przekroczyć tory kolejki wąskotorowej, ale ich nie znaleźliśmy.
Znużenie zaczęło wdawać się we znaki i zatrzymaliśmy się przy murowanym
kamiennym domostwie. Zapukaliśmy do drzwi, ale zastraszeni Madziarzy nie
otwierali.
Porucznik Bikmulin, wiozący strzelców na kadłubie czołgu, pojechał dalej do
przodu na rekonesans. Po piętnastu minutach nie było od niego żadnej wiadomości.
Rozkazałem ruszyć za nim na pełnym gazie i po jakimś czasie natknęliśmy się na
jego czołg, w którym Bikmulin spokojnie spał na swoim siedzeniu! Wszyscy byli
wściekli. Kola Maksimow wytargał zaspanego Bikmulina z czołgu, walnął go pięścią
w łeb i ryknął:
– Co, u diabła, robicie, skurczybyku!? Zapomnieliście, po co was wysłano?!
– Wysłałem przodem zwiadowców Skliarenkę i Gorbkowa! – starał się
usprawiedliwić porucznik.
– W porządku – powiedziałem, z trudem próbując się uspokoić – to nie czas na
kłótnie. Zajmiemy się tym później. Naprzód, wszyscy za mną!
Oddział na pełnym gazie ruszył w kierunku przeprawy przez rzekę Tisza, po
drodze zabierając żołnierzy piechoty. Bikmulin jechał teraz na tyłach naszej kolumny.
Dotarliśmy do linii kolejowej i drogi prowadzących do Csongrád. Wkrótce zjawił się
też oddział straży przedniej 181. Brygady Pancernej, składający się z trzech czołgów
i plutonu piechoty.
Czołgi dojechały do skrzyżowania. Droga leżała na wysokim nasypie wzdłuż
Tiszy. Linia kolejowa biegła w pobliżu na ukos od niej, na podobnym wysokim
nasypie. Mniej więcej pięćset metrów od rzeki obydwie trasy ostro skręcały
i prowadziły do dwóch równoległych mostów, oddalonych od siebie o dwieście,
trzysta metrów, tworząc coś w rodzaju wąskiego gardła ograniczonego wysokimi
nasypami. W tym miejscu znajdowały się niewielkie mokradła porośnięte trzciną
i dom dróżnika. Nie było wystarczająco dużo miejsca dla dziewięciu czołgów.
Czołgi przepychałyby się, żeby zdobyć przestrzeń manewrową i na pewno
przeszkadzałyby sobie podczas ostrzału. Początkowo kłóciłem się z dowódcą
awangardy 181. Brygady, ale zdrowy rozsądek zwyciężył i omówiliśmy wspólny
plan działań. Piechurzy przyprowadzili dróżnika i jego żonę, którzy usiłowali uciec
z domu i przedostać się na przeciwległy brzeg. Madziar ze strachu dostał czkawki,
machał rękami i coś mamrotał. Nie znaliśmy języka, więc przerwaliśmy
przesłuchanie, a jego żonę odesłaliśmy z powrotem do domu, tak żeby zeszła
z linii ognia.
Musiałem przeanalizować naszą sytuację. Wysłałem wóz porucznika
Aleksaszyna w kierunku drogi, by rozpoznał ewentualne stanowiska obronne wroga
i spróbował je zdobyć, gdyby nadarzyła się okazja. Pluton Maksimowa miał
zapewnić osłonę ogniową. Aleksaszyn nie bał się trudnych zadań i potrafił wykonać
każdą robotę, a tego właśnie potrzebowałem.
Gdy wzeszło słońce, nad rzeką Tisza unosiła się mgła. Wisiała też nad mostem
i okolicą. Czołg Aleksaszyna z wielkim trudem wspiął się na wysokie, strome
zbocze nasypu, po czym z dużą prędkością stoczył się wąską drogą. Porośnięte
drzewami i krzakami poldery rozciągały się po obydwu stronach nasypu. Było cicho,
ale wróg zauważył czołg Aleksaszyna na podjeździe do mostu i otworzył do niego
ogień. Seria szrapneli wybuchła tuż przed czołgiem i na jego pancerzu. Obrywał raz
za razem. Pocisk przeciwpancerny po bezpośrednim trafieniu unieruchomił więżę
i zrykoszetował. Piechota przywarła do pancerza i kryła się za wieżą przed gęstym
ostrzałem. Pozostałe czołgi stanęły, po czym zaczęły się cofać. Aleksaszyn z dużym
trudem zdołał się wycofać pod osłoną własnego ognia i przy wsparciu ogniowym
plutonu czołgów Maksimowa.
Informacje zebrane przez wywiad korpusu piechoty potwierdziły się: mostu bronił
niemal batalion piechoty, sześć czołgów, dwa działa samobieżne, kilka baterii
przeciwlotniczych i artylerii, a piętnaście kilometrów na północny zachód od ich
stanowisk w gotowości bojowej czekało jeszcze piętnaście czołgów. Szybko stało
się jasne, że atak po wąskiej drodze bez wsparcia artylerii i lotnictwa byłby
szaleństwem. Zameldowaliśmy o sytuacji i dostaliśmy rozkaz odcięcia linii kolejowej
oraz drogi i powstrzymania nieprzyjacielskich jednostek wchodzących lub
wycofujących się z Szentes. Zgodnie z ustaleniami wozy 181. Brygady zablokowały
drogę i przygotowały się do jej obrony, podczas gdy ja rozmieściłem swoje czołgi
wzdłuż torów kolejowych i skierowałem działa na drogę.
Nasze przewidywania się sprawdziły. Tego ranka wszystkie trzy brygady korpusu
wkroczyły do miasta i związały się w walkach ulicznych. Węgierscy żołnierze, gdy
zdali sobie sprawę z bezcelowości oporu, przegrupowali się i przystąpili do
kontrataku z północnego zachodu. Duża kolumna wroga złożona z oddziałów
tyłowych, eskortowana przez dwa czołgi, za którymi podążały jednostki bojowe,
zaczęła się wycofywać z Szentes główną drogą i dalej przez most w kierunku
Csongrád. Tam dostali się pod ogień naszych czołgów. Wybuchła panika i popłoch.
Pojazdy pancerne usiłowały – mijając się nawzajem – przebić się do mostu, ale tam
wpadały w nawałę naszego ognia na wprost. Wielu kierowców próbowało zawrócić
z powrotem w kierunku Szentes, ale wykańczaliśmy ich z flanek.
Maszyny płonęły, rozpadały się, staczały ze zbocza i spadały z nasypu. Panika
ogarnęła także wojska pozostające jeszcze w Szentes. Odwrót zamienił się
w chaotyczną ucieczkę. Masa pojazdów pancernych, samochodów i furmanek
napierała na pojazdy znajdujące się na przedzie. Powstał ogromny zator, który stale
się powiększał. Coraz więcej pojazdów staczało się z nasypu. Ludzie porzucali
swoje maszyny i uciekali we wszystkich kierunkach. Był to niesamowity widok!
Dzieła totalnego zniszczenia dopełniły główne siły korpusu. Ani jeden węgierski
czołg czy pojazd nie dotarł do przeprawy. Wszystkie wpadły w kocioł na drodze
głównej między miastem Szentes i przeprawą przez rzekę Tisza.
Do 8 października miasto Szentes zostało całkowicie wyzwolone, a 18. Korpus
Pancerny dotarł do przeprawy w pobliżu Csongrád. Wtedy Niemcy wysadzili oba
mosty. Nadal nie mogę sobie tego wybaczyć, nawet dzisiaj! Mosty kolejowy
i drogowy na rzece Tisza miały ogromne znaczenie strategiczne. Mogły otworzyć
drogę do Budapesztu, w kierunku Dunaju i w głąb Węgier. 18. Korpus Pancerny
i żołnierze 53. Armii mieliby szansę posunąć się bardzo daleko naprzód; trudno sobie
wyobrazić, jak rozwinęłaby się wtedy sytuacja na froncie.
Dlaczego nie zdobyliśmy mostów? Może dlatego, że były zbyt dobrze bronione
i zawczasu przygotowane do zniszczenia. Przerażająca była myśl, że mógłbym albo
wpaść z czołgiem do rzeki, albo zostać po przeciwnej stronie sam, twarzą w twarz
z nieprzyjacielem! Myślę, że mosty można było zdobyć, gdybyśmy zaangażowali
wroga na przyczółkach, bez zbytniej aktywności, i zgromadzili większe siły na
zdecydowany skok naprzód, albo zaatakowali z zaskoczenia nocą, od tyłu, żeby
okrążyć żołnierzy broniących mostów. W takich okolicznościach wróg nie ośmieliłby
się wysadzić mostu. Na nieszczęście stało się to, co się stało.
Następnego ranka przybył wraz z grupą operacyjną komkor, generał-major
Goworunienko i szef sztabu korpusu pułkownik Biełozierow. Przerażające stosy
zniszczonych, dymiących maszyn i cmentarzysko ludzkich i końskich zwłok
naprawdę wstrząsnęły generałem. Trudno sobie wyobrazić bardziej
przerażający widok.
Dowódca straży przedniej oddziału wydzielonego z 181. Brygady Pancernej,
porucznik Tarasow, porucznik Jakimowicz i ja zostaliśmy odznaczeni tytułem
Bohatera Związku Radzieckiego. Tarasow i Jakimowicz otrzymali medal
w czerwcu 1945 roku, ja zaś dopiero w latach dziewięćdziesiątych.
Nieprzyjaciel poniósł ciężkie straty i 9 października zaczął się wycofywać na
północ w rejon Debreczyna. Brygada otrzymała rozkaz marszu w kierunku Karcag
i zdobycia miasta we współpracy ze 110. Brygadą. Później miała przekroczyć kanał
Hortobágy-Berettyó, zdobyć Meddiesh i (do 11 października) Püspökladány,
a następnie skierować się w kierunku Hajdúszoboszló. Było to bardzo
skomplikowane zadanie ze względu na głębokość natarcia i czas jego realizacji,
a w dodatku było niezbyt wiele czasu na same przygotowania. Poza tym brygadzie
zostało tylko dziesięć czołgów, około sześćdziesięciu sprawnych myśliwców oraz
kilka dział i moździerzy.
Brygada zaczęła natarcie w kierunku Karcag 11 października. Po zniszczeniu
pierwszej linii obrony czołgi wdarły się do północno-zachodniej części miasta.
Wywiązały się walki o miasto, które zakończyły się powodzeniem dopiero pod
koniec dnia. W nocy dotarły uzupełnienia w ludziach i sprzęcie, a zawiadowcy
Bierezowskiego przeprowadzili rekonesans w kierunku Püspökladány. Brygadzie
zostało niewiele czołgów.
Wczesnym rankiem następnego dnia kombrig odwiedził batalion, żeby objaśnić
sytuację. Gdy podszedł do mnie, zauważył, że mam zabandażowane obie dłonie
i zapytał:
– Co się stało z waszymi rękami?
– Nic takiego. Przytrzasnąłem dwa palce lewej ręki pokrywą włazu z powodu
własnej głupoty, a prawą zranił wczoraj szrapnel.
Po namyśle Czunichin rozkazał kombatowi Zadorożnemu przekazać czołgi do 2.
batalionu i przenieść personel do odwodów brygady. Ulokowaliśmy się
w budynkach po wschodniej stronie Karcag i przez całe pięć dni błogo
odpoczywaliśmy. Po tylu bitwach i tylu dniach w marszu nie można było sobie
wyobrazić lepszej nagrody! W czasie tych pięciu dni brygada (a ściślej mówiąc jej
2. batalion) toczyła ciężkie walki i straciła ostatnie czołgi. 16 października kombrig
polecił przekazać ocalałe maszyny i piechurów do 110. Brygady Pancernej. Cztery
czołgi i czterdziestu pięciu strzelców przeniesiono bez problemów i ulokowano ich
w miejscowości Bucsa. Pozostałości brygady doprowadzały się do porządku,
odrabiając zaległości w śnie i odpoczywając przez trzy kolejne dni.
20 października Niemcy przedarli się przez linie obrony wojsk rumuńskich na linii
Szolnok–Tiszaföldvár i podeszli pod Kisújszállás. Kombrig rozkazał zebrać
wszystkich ludzi zdolnych do noszenia broni, połączyć ich w jeden oddział i zająć
pozycje obronne trzy kilometry na północny wschód od Puszty i Esseg. Zebrali się
wszyscy: zwiadowcy, saperzy, łącznościowcy, mechanicy i czołgiści. Łącznie grupa
była mniejsza od kompanii – około osiemdziesięciu zdolnych do walki żołnierzy.
Zbieranina, wspierana przez kompanię moździerzy porucznika Kisielewa i jedno
działo przeciwpancerne, zajęła pozycję na wyznaczonym obszarze. Na szczęście
tym razem nie musieliśmy walczyć, bowiem 23 października zluzowały nas jednostki
6. Armii Gwardyjskiej.
Rozdział 11

PRZEGRUPOWANIE

N a tyły odszedł 18. Korpus Pancerny. Mógł wzmocnić stan jednostki i dać
odpocząć żołnierzom. 1 listopada 170. Brygada Pancerna opuściła Bucsa
i po trzech nocach marszu z Dioma przez Battonya do Synpetrul zatrzymała się
w Kovácsi, osiem kilometrów na północ od Timişoary. Jak zwykle przegrupowaniu
towarzyszyło przetasowanie personelu. Starszy porucznik Dżumin został mianowany
dowódcą 2. batalionu, zastąpił starszego porucznika Matwiejewa, który zginął
w czasie bombardowania 21 października. Major Griszenko objął dowództwo
naszego 1. batalionu, a kapitan Otroszenkow przejął 3. batalion.
„Złote lato” 1944 roku było nadspodziewanie gorące, słoneczne i bezchmurne.
Powietrze było świeże i czyste, szczególnie w nocy i wczesnym rankiem. Kovácsi
było zadbaną niemiecką osadą i wielu żołnierzy zaczęło wrogo odnosić się do
miejscowej ludności. Mieszkańcy umykali w obawie przed odwetem. Coraz częściej
z ust naszych żołnierzy i oficerów słyszało się słowo „faszyści”. Kombrig i szef
wydziału politycznego zdawali sobie z tego sprawę. Zwołali zebranie, żeby
wytłumaczyć wszystkim, że wojnę toczymy z hitlerowską nazistowską kliką, a nie
z pokojowo nastawionymi, niewinnymi Niemcami. Żeby to podkreślić, przypominano
żołnierzom o tragicznym zdarzeniu w Krajovie. Sytuacja z biegiem czasu się
unormowała i nasz pobyt w Kovácsi przebiegał bez incydentów. Miejscowa ludność
szybko się uspokoiła i odnosiła do nas z większym szacunkiem.
Zostaliśmy zakwaterowani w okolicznych domach i natychmiast zaczęliśmy
naprawiać sprzęt i doprowadzać żołnierzy do porządku. Mieszkałem w osobnym
domu, gdzie gospodyni przygotowywała mi śniadania. Obiady jadłem w kantynie
oficerskiej.
Pewnego razu dość niespodziewanie zobaczyłem przechodzącą Marię Małcewą.
Wyglądała ładnie i szczupło.
– Jakim cudem się tu znalazłaś? I gdzie się podział twój brzuszek?
– Był, ale już go nie ma – odpowiedziała wymijająco.
Nieważne, ile razy pytałem, nigdy nie powiedziała, co się stało z jej dzieckiem.
Zaczęliśmy się częściej widywać i byliśmy razem aż do czasu, gdy wysłano mnie
do Jugosławii.
Miała ciężkie życie. Mieszkała w Obłasti Belgorod. Przed wojną jej ojca
mianowano dowódcą dywizji na Białorusi. Po ukończeniu dziewięciu klas szkoły
Maria wyjechała w lecie, by zamieszkać z ojcem. Tam zastała ją wojna. Nie zdołała
się ewakuować z linii frontu i musiała wycofać się wraz z ojcem na wschód.
W czasie walk został ciężko ranny i zanim zmarł, poprosił swojego zastępcę –
pięćdziesięcioletniego podpułkownika – żeby zabrał ją ze strefy zagrożenia i wysłał
do domu matki. Po pogrzebie kontynuowali odwrót na wschód. Nocami
zatrzymywali się po wsiach. Pewnej nocy Maria była wyjątkowo przygnębiona
z powodu śmierci ojca i szlochała. Podpułkownik, rzekomo chcąc ją pocieszyć,
zmusił ją do wypicia wódki, przekonując, że poczuje się lepiej. Rano obudziła się
w łóżku z tym draniem. Mężczyzna błagał o wybaczenie, mówiąc, że nie pamięta,
jak to się stało, ale następnej nocy sytuacja się powtórzyła. Trwało to aż do
wyrwania się z terenów okrążonych przez wroga. Gdy dotarli do naszych pozycji,
uciekła od podpułkownika i zarejestrowała się w pierwszym napotkanym
raivoencomat[44]. Dostała się na kurs dla sanitariuszek, ukończyła go i została
wysłana na front. Była w brygadzie od czasu bitwy korsuń-szewczenkowskiej[45].
Maria była we mnie bardzo zakochana i cały czas prosiła: „Wasia, pozwól mi się
przenieść do twojego batalionu”. Ale w naszym batalionie nie było żadnych kobiet
i mieliśmy już sanitariusza, sierżanta Korbuta.
– Nawet dowódca batalionu i jego zastępca nie mają dziewczyn, nie będzie to
dobrze wyglądało – wymigiwałem się. – Ludzie nie zrozumieją. Gdy zostanę szefem
sztabu, wtedy będę mógł coś zrobić.

*
Pewnego dnia wraz z Kolą Maksimowem wybraliśmy się sprawdzić, czy
uszkodzony czołg, który zostawiliśmy dziesięć kilometrów od Kovácsi, został
naprawiony. Nie mieliśmy jednak samochodu, ale Kola zdobył gdzieś dwa konie,
więc osiodłaliśmy je i ruszyliśmy. Jeździłem konno od dziecka, ale nigdy wcześniej
nie używałem siodła. Tym razem zdecydowałem, że wygodniej będzie z niego
skorzystać. Po przejechaniu ponad dziesięciu kilometrów zdałem sobie sprawę, że
później będę miał problemy z chodzeniem. Gdy dotarliśmy na miejsce, okazało się,
że czołg nie jest jeszcze gotowy. Przegryźliśmy coś i ruszyliśmy z powrotem. To był
koszmar! Ledwo wróciłem do naszego obozu. Przez cały następny dzień chodziłem
w rozkroku i przysiągłem sobie, że już nigdy nie będę jeździł konno.
5 listopada 18. Korpus Pancerny przydzielono pod dowództwo 3. Frontu
Ukraińskiego. Dwa dni później brygada, która ciągle stała w Kovácsi, świętowała
dwudziestą siódmą rocznicę Wielkiej Rewolucji Październikowej. Po raz pierwszy
w czasie wojny pozwolono nam świętować pod czystym niebem daleko od frontu.
Zebraliśmy się na niewielkim skrawku ziemi, pułkownik Czunichin wygłosił krótkie
przemówienie i udekorował orderami i medalami żołnierzy oraz oficerów, którzy
wyróżnili się w operacji jassko-kiszyniowskiej. Później wszyscy witali się z sobą,
a odznaczonym żołnierzom gratulowano wyróżnień. Odbyła się także mała defilada.
Wieczorem kombrig zaprosił oficerów na uroczystą kolację, wzniósł toast za nasze
zwycięstwo, gratulował odznaczonym i życzył, abyśmy wszyscy przeżyli i pokonali
znienawidzonego wroga.
Czas szybko mijał i brygada zaczęła szykować się do nowej operacji.
Uzupełnienia stanu osobowego i rotacje kadry oficerskiej trwały w najlepsze. 18
listopada szef sztabu major Nowikow i zastępca dowódcy brygady major Panow
nagle wyjechali na leczenie do szpitala. Później mój przyjaciel Sasza Czernogorow,
szef sztabu 2. batalionu czołgów – wysoki, przystojny gość, urodzony w 1923 roku –
powiedział mi, co się stało. Pewnego wieczoru miała go odwiedzić jego dziewczyna,
piękna łączniczka Masza Rieszetowa. Z tej okazji przygotował stół dla dwojga
w kwaterze dowództwa. Gdy zbliżał się wieczór, zjawił się szef sztabu major
Nowikow. Sasza zerwał się na równe nogi i zaproponował mu krzesło.
Mężczyzna usiadł.
– Jak wygląda sytuacja? Wystawiłeś straże?
– Tak, towarzyszu majorze. Wypijecie jednego?
– Dobrze, czemu nie? – Napili się i major powiedział: – Słuchajcie, Sasza. Zaraz
się ściemni, idźcie i sprawdźcie straż, upewnijcie się, że wszystko jest w porządku.
Nie spieszcie się. Ile potrzebujecie czasu, kilka godzin?
– Tak jest, towarzyszu majorze – odparł, po czym wyszedł. Minęły dwie godziny.
Usłyszał odgłos silnika, to major i łączniczka wyjeżdżali razem z kwatery
dowództwa. Tydzień później przyszła wiadomość, że Masza Rieszetowa i major
Nowikow trafili do szpitala z powodu „rozchorowania się”. Słysząc to Sasza, skakał
z radości, że to nie on „się rozchorował”!
18 listopada otrzymaliśmy rozkaz: „Wymarsz do miasta Subbotina po odbiór
czołgów. Brygada w pełnej gotowości bojowej”. Czas odpoczynku się skończył,
zaczęły się szybkie przygotowania do wymarszu. Wyjazd do Jugosławii zaniepokoił
mnie i Kolę. Życie w Rumunii było już bezpieczne i wygodne. Działały sklepy,
kawiarnie i restauracje... Wypłacono mi żołd za listopad z premią odpowiednią do
liczby trafionych przeze mnie czołgów (330 tysięcy lew). Maksimow także dostał
swój przydział, a za zniszczone trzy czołgi otrzymał dodatkowo 150 tysięcy lew.
Musieliśmy szybko wydać te pieniądze. Poszliśmy do kombata, ale major Griszenko
wysłał nas do kombriga.
Pułkownik Czunichin był w dobrym nastroju. Zapytał nas na wejściu:
– Ejże, milionerzy! Co was tu sprowadza? Czego chcesz, Wasia? – Zawsze
zwracał się do mnie po imieniu.
– Towarzyszu pułkowniku, prosimy o zgodę na wyjazd do Timişoary, żeby pozbyć
się pieniędzy.
Czunichin zamyślił się na chwilę i szybko podjął decyzję:
– W porządku, jedźcie. Ale macie być w brygadzie do godziny szesnastej
dwudziestego drugiego listopada.
– Tak jest, towarzyszu pułkowniku!
Kola szybko znalazł dorożkę i bez zatrzymywania się na śniadanie ruszyliśmy do
Timişoary. W ciągu godziny byliśmy w mieście. Na jednym z pierwszych
napotkanych szyldów widniał napis „Restauracja”. Zatrzymaliśmy dorożkę
i zapłaciliśmy woźnicy. Gdy weszliśmy do restauracji, nikogo w niej nie było,
panował półmrok, a stoły były przykryte białymi obrusami. Usiedliśmy. Pojawił się
kelner i podał nam menu spisane po rumuńsku. Wytłumaczyliśmy na migi, że
jesteśmy głodni, a później mieszaniną niemieckiego i rosyjskiego powiedzieliśmy, co
chcemy zjeść. Przyniósł przekąski, a potem steki. Jedzenie było naprawdę dobre.
Kiedy skończyliśmy posiłek, kelner zapytał:
– Kawy?
– Czy kiedykolwiek piłeś kawę? – spytałem Kolę.
– Tak.
– Ja nie. Piłem tylko zbożową. Musimy spróbować.
– Koniak? Rum? – zapytał kelner.
– Kawa z koniakiem lub rumem! Ciekawe jak to smakuje?
– Wezmę z koniakiem, a ty z rumem – powiedział Kola.
Przyniesiono filiżanki kawy z około trzydziestoma gramami rumu i koniaku
w każdej. Kawa była gorąca, wypiłem łyk, zakrztusiłem się i zacząłem kaszleć.
„O rany – pomyślałem – popsuli dobrego drinka”.
Dopiliśmy kawę i Kola zapytał:
– Czy piłeś kiedyś sam koniak, tak jak należy?
– Nigdy.
– Ja też nie.
– Napijemy się?
– Pewnie.
Zawołaliśmy kelnera i poprosiliśmy go, żeby przyniósł koniak. Przyniósł butelkę
i nalał trochę do małych kieliszków do wina. Kola wziął butelkę i polał więcej.
Potem, gdy przyniesiono nam dolewkę, wypiliśmy koniak z odrobiną kawy.
Wypiliśmy drugą kolejkę i butelka była pusta. Zapytałem:
– Czy piłeś kiedyś czysty rum?
– Nigdy.
– Ja też nie.
– Kelner, rum!
Kucharz w swojej białej czapce wszedł do restauracji, żeby zobaczyć, co się
dzieje. Więc wypiliśmy też trochę rumu, zapłaciliśmy i wytoczyliśmy się na zewnątrz
zalani w trupa. Pospacerowaliśmy trochę i zobaczyliśmy kobietę kierującą ruchem
na skrzyżowaniu, mimo że nie było żadnego ruchu! Podeszliśmy do niej i zaczęliśmy
się wygłupiać. Przepędziła nas, głośno nam wymyślając. Słysząc krzyki, jej kumple
wyjrzeli z sąsiedniego budynku,
– Panowie, zostawcie ją, chodźcie tutaj! – zawołali.
Poszliśmy do nich i na dzień dobry powiedzieliśmy:
– Mamy pieniądze. A gdzie zabawa?
Daliśmy im fundusze na coś do picia i zakąski, ale gdy wyszli, od razu zasnęliśmy.
Nie wiem, jak długo spaliśmy, obudziłem się dopiero następnego dnia. Nie mogliśmy
sobie przypomnieć, gdzie byliśmy ani co robiliśmy. Panienki się z nas śmiały:
– Ej, kawalerowie, jak wam się podobała impreza?
Było nam naprawdę głupio, wypiliśmy herbatę i ukradkiem wyszliśmy.
Szwendaliśmy się po mieście i weszliśmy do krawca. Zamówiłem dla siebie
i Marii Małcewej kubankę[46], Kola też zamówił jedną. Zleciliśmy także uszycie
garniturów. Wszystko było gotowe następnego dnia. Kolejne dni spędziliśmy,
ciesząc się kobiecymi urokami miasta, aż w końcu skończyły się nam pieniądze.
Uświadomiwszy sobie, że jakoś musimy wrócić do Kovácsi, Kola postanowił
improwizować i ukraść pierwszego napotkanego konia. Właściciel protestował, ale
Kola klepnął się wymownie po kaburze pistoletu i facet dał spokój.
Wsiedliśmy na konia i odjechaliśmy. W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się przy
sklepie, żeby kupić skrzynkę wina, słodycze i ciastka na miodzie. Daliśmy
sprzedawcy wszystkie pieniądze, jakie nam zostały. Najwyraźniej suma była za
mała, bo zaczął się na nas wydzierać. Musieliśmy mu pomachać przed nosem
pistoletem, żeby się uspokoił. Stamtąd popędziliśmy do Kovácsi i, gdy meldowaliśmy
swój powrót kombrigowi, zobaczyliśmy, że jednostki zaczęły już ustawiać się
w kolumny w kierunku na Baymok. Byliśmy tak zmęczeni, że wdrapaliśmy się na
samochód dowództwa i zasnęliśmy. Gdy się obudziliśmy, byliśmy głodni jak wilki, ale
mieliśmy tylko cukierki i ciastka na miodzie.
Miły pobyt w Baymok szybko się skończył. Przed 26 listopada na miejscową
stację przyjechał pierwszy pociąg załadowany czołgami. Kombrig przekazał
dwadzieścia jeden czołgów do 1. batalionu, dziesięć do 2., a trzy dostał Kola
Maksimow jako wyposażenie plutonu dowództwa brygady.
Nim czołgi dotarły na miejsce, wezwał nas pułkownik Czunichin.
Opowiedzieliśmy mu ze szczegółami o naszej wyprawie do Timiºoary i było przy tym
mnóstwo śmiechu. Później rozmowa zeszła na bardziej poważne tematy.
– Rozumiecie, że wojna zbliża się do końca – zaczął pułkownik. – Macie
zaledwie dwadzieścia pięć lat i byłoby to wyjątkowo niesprawiedliwe, żebyście nie
dożyli zwycięstwa. Dlatego zdecydowałem się wyznaczyć was, Kola, dowódcą
plutonu kombriga. Będziecie blisko mnie, nie będziecie tak często walczyli i dlatego
wasze szanse na przeżycie będą większe. A was, Wasia, zamierzam promować na
szefa sztabu, a w przyszłości kombatem.
– Jak mógłbym zostawić swoich przyjaciół? – oburzył się Kola.
– Pomyśl o tym, chodzi mi tylko o wasze dobro. Przemyślcie to. Nie odmawiajcie
od razu – odpowiedział Czunichin.
Wyszliśmy od kombriga skonsternowani i w kiepskim nastroju. Wróciliśmy do
mojej kwatery. Gospodyni nakryła do stołu. Siedzieliśmy przez chwilę przy stole
i wypiliśmy po jednym.
– Kola, on miał rację. Musimy się zgodzić – powiedziałem.
– Może i tak. Tak będzie chyba lepiej i przynajmniej jeden z nas przeżyje. Po
wojnie wrócimy do Moskwy, będziemy studiowali w akademii i mieszkali u mnie na
Arbacie. Wypijmy za to!
W ciągu kolejnych dwóch dni przyjechały następne pociągi z czołgami i brygada
znów była w pełnym składzie. Większość oficerów brygady, aż do rangi dowódcy
kompanii, uważała się teraz za weteranów. I słusznie. Mieli poważne doświadczenie
bojowe. Kombrig i jego zampolit Niegruł stanowili serce brygady. Obaj oficerowie
doskonale się rozumieli i tworzyli zgrany zespół, dając wspaniały przykład, który
staraliśmy się naśladować.
Rozdział 12

OD JUGOSŁAWII PO WĘGRY

W czasie ostatnich dni jesieni wojska 3. Frontu Ukraińskiego przekroczyły


Dunaj i, wzmacniając natarcie, doszły do jezior Velencei-tó i Balaton.
Sytuacja strategiczna sprzyjała uderzeniu na tyły wroga w pobliżu Budapesztu, ale
plany te pokrzyżowała pogoda, która załamała się na początku marca. Zimny
i siąpiący deszcz padał nieustannie dzień po dniu.
Z wielkim żalem pożegnaliśmy wygodne i gościnne miasto oraz jego przyjaznych
mieszkańców. Mimo późnej pory Jugosłowianie żegnali nas wzruszeni, życząc nam
szczęścia i zwycięstwa. Po zakończeniu nocnego marszu, skierowaliśmy się na
północno-zachodnie przedmieścia Sambor, gdzie czekaliśmy na przeprawę przez
Dunaj. Po drodze wyprzedziliśmy piesze kolumny partyzantów, pstrokatą i licho
ubraną zbieraninę. Większość z nich była w cywilnych ubraniach, niektórzy nawet
nie mieli butów, ale wszyscy byli obwieszeni pasami na naboje i granatami ręcznymi,
jak nasi marynarze w czasie wojny domowej. Byli wśród nich młodzi i starzy, wiele
dziewczyn i nastolatków. Wszyscy do nas machali, gdy ich mijaliśmy, a w czasie
postojów otaczali czołgi. Bratanie się, wymiana broni i pamiątek było na porządku
dziennym. Wszędzie rozbrzmiewały powitania i ciągle słyszało się wielokrotnie
powtarzane słowo drugari („przyjaciel”). Bojownicy częstowali nas winem,
papierosami i tytoniem. Gdy czołgi ruszały, wspinali się na pancerze i ogrzewali
ciepłem bijącym od silnika. Jechaliśmy zniszczyć wspólnego wroga!
W Sambor stacjonowaliśmy poza miastem, w pobliżu cmentarza. Samo miasto
było bardzo zniszczone przez bombardowania. Lotnictwo wroga dobrze wypełniło
swoje zadanie. Na kwadratowym placu odznaczono partyzantów za zasługi bojowe.
Uroczystość odbywała się przed frontem naszej brygady i przyglądał jej się tłum
miejscowej ludności. Wychudzone chłopaki i dziewczyny występowali z szeregu,
niezdarnie trzymali krok i nieśmiało odbierali swoje odznaczenia. Wielu z nich nie
miało nawet piętnastu lat! Tłum huczał z aprobatą i oklaskiwał partyzantów. Ta
scena poruszyła nas do łez.

*
Podczas odpoczynku niektórzy co bardziej rozrywkowi żołnierze zorganizowali
polowanie na bażanty. Kapitan Szyłkow wybrał myśliwych z tajgi i w krótkim czasie
ustrzelili kilka tuzinów bażantów, zapewniając batalionowi wystawną dziczyznę na
kolację. Mimo to uciążliwe napięcie nie ustawało. Udało się je tymczasowo
odpędzić po odnalezieniu i ogołoceniu miejscowej piwnicy z winem.
Do obozu 2. batalionu czołgów przyjechała kolumna jugosłowiańskich
partyzantów. Ich dowódca, jadący na białym koniu na czele kolumny, był bardzo
przystojnym mężczyzną średniego wzrostu, szeroki w ramionach i z czarnymi
włosami. Jego adiutantka – piękna siedemnastoletnia dziewczyna – jechała obok na
gniadoszu. Pozostali poruszali się pieszo, a teraz stali za nimi, opierając się na
karabinach. Dżumin zaprosił dowódcę i siedli do rozmowy. Partyzanci szli na tyły,
żeby zregenerować siły i doprowadzić się do porządku. Później mieli wrócić
na front.
Tymczasem czołgiści otoczyli adiutantkę, wypytywali ją i śmiali się. Na imię miała
Radmiła. Wszystkim podobało się imię, ponieważ było w nim coś znajomego
i rosyjskiego. Porucznik Tałyzin zapytał żartobliwie:
– Czy Radmiła poślubiłaby Rosjanina?
– Poślubiłabym – powiedziała dziewczyna, zupełnie niezbita z tropu.
Tałyzin wypchnął naprzód radiotelegrafistę Strunina.
– Oto narzeczony dla ciebie. Przystojny chłopak z Syberii.
– Zgadzam się. Ale zgodnie z naszym zwyczajem musimy zapytać o zgodę
mojego ojca i braci. Są w oddziale. Idź i dogaduj się z nimi.
Wszyscy ryknęli śmiechem i wówczas Radmiła zapytała, czy ktoś mógłby
sprzedać jej pistolet, a może nawet dać w prezencie. Tałyzin bez wahania wyjął
zdobyczną parabelkę[47] zza pasa i wręczył Radmile. Dziewczyna była wzruszona
jego gestem, zarzuciła mu ramiona na szyję i namiętnie pocałowała. Dowódca
plutonu osłupiał. Wkrótce potem oddział partyzantów odjechał i atmosfera stała się
cicha, a radość zastąpił smutek.

*
110. Brygada Pancerna jako pierwsza przekroczyła rzekę. Przeprawa była
możliwa tylko w nocy pod osłoną całkowitych ciemności lub rano podczas gęstej
mgły. Gdy się przejaśniało, nadlatywały niemieckie samoloty i bez przerwy
nas bombardowały.
Przeprawa się przeciągała z powodu braku środków transportu i złej organizacji.
Liczne wojska skupiły się na brzegu rzeki – rosyjskie i jugosłowiańskie. Wszystkie
drogi dojazdowe do przeprawy były zapełnione czołgami, artylerią, samochodami
i piechotą. Sytuacja była napięta, niektórych popędzano do przodu, innych opóźniano
lub kierowano na bok. Wszystko odbywało się pośród najbardziej wyszukanych
przekleństw. Zatory tworzyły się raz za razem, a nieprzyjacielskie lotnictwo nie
marnowało takiej okazji. Nasze straty rosły. Aby przyspieszyć przeprawę, zaczęto
przerzucać wojsko za dnia pod osłoną zasłony dymnej. Inżynierowie na łodziach
podpalali torby ze środkiem dymnym i tworzyli zasłonę, wiosłując wokół miejsca
przeprawy. Rzeka nie była aż tak szeroka na tym odcinku. Oba brzegi dzieliło jakieś
siedemset, osiemset metrów, ale silny prąd i wiry utrudniały zadanie. Łodzie
motorowe o niskiej mocy z wielkim trudem ciągnęły ciężki prom przez mętne
wody Dunaju.
W południe 1 grudnia 170. Brygada Pancerna przygotowywała się do przeprawy
przez rzekę. Nasz batalion był pierwszy w kolejce, bataliony 2. i 3. stacjonowały
w lesie pięć kilometrów od Bezdan, a zmotoryzowany batalion strzelców pozostał na
wcześniejszej pozycji. Do 2 grudnia kosztem wielkiego wysiłku brygadzie udało się
przeprawić. Ponad dobę staliśmy bezczynnie, czekając na rozkazy. 3 grudnia
przekroczyliśmy w marszu granicę jugosłowiańsko-węgierską w pobliżu
miejscowości Udvar. Natychmiast odczuliśmy chłodne nastawienie Węgrów, którzy,
zastraszeni przez hitlerowską propagandę, chowali się w domach i obserwowali nas
ukradkiem. Przeszliśmy przez Gersd, Hidas i Bonyhád w ciemnościach. Gdy
zbliżaliśmy się do Pustek-Nadasa, usłyszeliśmy eksplozje. Zwiadowcy donieśli, że
wszystkie mosty na małej rzece zostały wysadzone i nie było brodów. Brygada nie
dysponowała żadnymi środkami inżynieryjnymi do budowy mostu. Pułkownik
Czunichin zawrócił kolumnę i poprowadził ją w kierunku Dunaju, do Tamási i poza
rejon Hõgyész-Severo. Tutaj zwiad poinformował nas, że most na kanale Canas
w pobliżu Skali jest nieprzejezdny dla czołgów. Saperzy korpusu zaczęli budować
nowy, demontując pobliskie drewniane budynki.
Czas uciekał, a brygada była potrzebna na linii frontu najszybciej jak to tylko
możliwe. Pułkownik Czunichin gorączkowo szukał wyjścia z sytuacji. Rozkazał
kapitanom Gusakowi i Kaługinowi przeczesać okolicę i sprawdzić, czy jest jakaś
przeprawa przez kanał. Zwiadowcy i saperzy zjechali brzeg kanału z góry na dół
i wkrótce kapitan Gusak zameldował przez radio, że znalazł most w pobliżu stacji
kolejowej Hideg-Kurdek, ale nie był pewny, czy jest on wystarczająco wytrzymały.
Nie było jednak wyboru. Kanał był bardzo głęboki, miał około dwudziestu metrów
szerokości, a jego wysokie, wzmocnione betonem brzegi schodziły pionowo do
wody. Nie było szans, byśmy przekroczyli go w bród.
Kombaci zebrali się przed mostem, przyjechał też kapitan Kaługin. Wszyscy
oceniali sytuację. Najbardziej porywczy zapewniali:
– Most jest wystarczająco solidny, wytrzyma. Przeszliśmy już wcześniej przez
podobny. Nawet jeśli puszczą zgniłe pale i tak wytrzyma.
Wielu deklarowało, że jako pierwsi mogą przejechać przez most.
Naszego zaprawionego w boju i ostrożnego kombriga naszły wątpliwości.
Niechętnie się zgodził. Rozkazał Maksimowowi wybrać najlepszego kierowcę
z plutonu dowódcy i skompletować załogę spośród najlepszych czołgistów, po czym
sprawdzić most.
Sierżant Truchaczew dostał zgodę. Jeszcze raz sprawdzili most i omówili plan
działania, a następnie czołg powoli ruszył na przejście. Zapadła cisza, wszyscy
czekali w niepewności. Truchaczew pewnie prowadził czołg, powoli, lecz płynnie.
Gdy cały ciężar maszyny przeniósł się na most, jedno z przęseł nie wytrzymało
i czołg runął w dół niczym nurkujący bombowiec. Maszyna zniknęła pod wodą.
W kompletnym szoku czekaliśmy, aż kierowca się wynurzy, ale on wciąż nie
wypływał. Odważni ochotnicy zanurkowali do lodowatej wody z nadzieją, że uratują
Truchaczewa... na próżno. To była tragiczna strata na prawym brzegu Hegyes.
Czekaliśmy półtora dnia, aż saperzy zorganizują nową przeprawę.
Podczas gdy korpus zmagał się z przeprawą przez kanał, 5 grudnia żołnierze 2.
Frontu Ukraińskiego rozpoczęli ofensywę. Brnąc w breji pośniegowej przez
bezdroża, ledwo pokonując przeszkody wodne i łamiąc zacięty opór wroga, nasze
wojska powoli przesuwały się do przodu.
Przy ciągłym krzyku, chaotycznej bieganinie i wytężonych pracach inżynieryjnych
zbudowano prosty, ale przyzwoity most nad kanałem. 7 grudnia brygada przeprawiła
się na drugi brzeg i kontynuowała marsz wzdłuż linii Tamami–Feldsheg–
Magyarkeszi–Lajkoskomarom. 8 grudnia brygada czołgów zebrała się w zagajniku
pięć kilometrów na południowy wschód od Enying. Przed rozpoczęciem natarcia do
czołgu dowódcy 1. batalionu podjechał Willys. Wysiadł z niego podpułkownik
Niegruł, a za nim średniego wzrostu, szeroki w barach kapitan w skórzanej kurtce
i hełmofonie na głowie.
– Kombacie, powitajcie nowego zampolita – powiedział podpułkownik.
– Stiepan Klimow – przedstawił się kapitan, wyciągając rękę do kombata.
W ten sposób rozpoczęła się służba tego wyjątkowo życzliwego człowieka
w naszym batalionie. Wszędzie go było pełno, w czasie nocnego marszu, w czasie
krótkich przerw, odwiedzał wszystkich czołgistów w batalionie, zapoznawał się
z nimi i rozmawiał z każdym żołnierzem i oficerem. Do świtu znał już wszystkich
oficerów z nazwiska, a dowódców plutonów i kompanii z imienia i otczestwa.
Klimow szybko stał się niepodważalnym autorytetem w batalionie. Ludzie ufali mu
i pokładali w nim swoje nadzieje, gotowi byli wykonać dla niego każde zadanie.
Choć bardzo staraliśmy się utrzymać nasze czołgi w sprawności, dziewięć z nich
po drodze zostało z tyłu z powodu awarii. Techniczni zastępcy dowódców
batalionów byli porozrzucani wzdłuż drogi i naprawiali maszyny. Brygada
stacjonowała w rejonie następnej koncentracji przez kolejny tydzień. W tym czasie
uszkodzone czołgi dogoniły resztę, przeprowadzono również gruntowny przegląd
techniczny wszystkich maszyn i broni. Zatankowaliśmy do pełna i dwukrotnie
zwiększyliśmy zapas amunicji. Sprawdzaliśmy również teren, badając rejon
przyszłych walk i poznając jego specyfikę i stojące naprzeciwko nas jednostki
wroga. Cały personel ćwiczył w terenie i rozeznawał się w sytuacji na mapie.
Sąsiedztwo frontu stawało się coraz bardziej wyczuwalne. Zwiadowcze „Ramy”
regularnie pojawiały się na niebie i nieprzyjacielskie lotnictwo bombardowało nasze
pozycje. Nad nami ciągle przewalał się huk kanonady artyleryjskiej. Wszędzie było
widać świadectwa walki: zniszczone budynki, spalone maszyny, porozrzucane
spuchnięte końskie trupy. Po długim czasie wypoczynku powróciło znane uczucie
niepokoju i strachu przed niewiadomym.
Korpus dostał zadanie przedarcia się do następnego punktu strategicznego. Po
zakończeniu nocnego marszu 170. Brygada Pancerna zebrała się na północ od
Hantos rankiem 17 grudnia. Nasz batalion, który jechał na przedzie kolumny, zgubił
się. Dopiero następnego dnia dogoniliśmy kolumnę 110. Brygady Pancernej
i dojechaliśmy do Hantos. Zwykle cichy i zrównoważony pułkownik Czunichin
wściekł się i natychmiast naskoczył na Griszenkę. Miał rację, bo taka pomyłka
zagrażała powodzeniu całej operacji.
Brygada stała tam przez trzy dni. Ludzie przygotowywali się do walki
w zwyczajny, drobiazgowy sposób. Wszyscy doprowadzili swoje maszyny i broń do
porządku. Do każdego czołgu załadowano piętnaście dodatkowych pocisków. Do 19
grudnia 170. Brygada Pancerna zakończyła przygotowania i dwa dni później
w trzech kolumnach wyruszyła z obszaru na północ od Sántos i dalej drogą Sárosd–
Dinliesh–Kisvelence. Czołgi poruszały się wzdłuż południowego brzegu jeziora
Velencei-tó, utrzymując całkowitą ciszę radiową i zaciemnienie, z wyłączonymi
światłami pozycyjnymi włącznie. Pogoda była znośna, w nocy panował mróz,
a rozgrzewające słońce świeciło w ciągu dnia. Ziemia jednak stała się mokra, lepka
i trudna do przebycia w wyniku nieustannych deszczy. Czołgi zostawiały głębokie
koleiny, które natychmiast wypełniały się wodą, nawet na polach uprawnych.
Samochody grzęzły i czołgi musiały je holować. Ale najtrudniej i tak miała piechota.
Postanowiłem pojechać na skróty przez pole. Zjechałem z drogi, po czym mój
czołg zatopił się w ziemi aż po samą wieżę. Usiłowaliśmy go wyciągnąć, ale drugi,
a później trzeci czołg zaryły się do połowy. Zampotech kompanii (zastępca dowódcy
mechaników) znalazł rozwiązanie. Zaproponował, abyśmy połączyli kilka lin
i wyciągali unieruchomione maszyny dwoma czołgami jednocześnie. Udało się.
Półtorej godziny później nasza kompania dogoniła kolumnę batalionu. Brygada zajęła
pozycje wyjściowe do natarcia na zachodnich obrzeżach Pozmend.
22 grudnia zaczął się zmasowany ostrzał artyleryjski. Ziemia drżała od
niezliczonych eksplozji. Brygada ruszyła do walki pod osłoną nawały artyleryjskiej,
ale wtedy znienacka pojawiły się nieprzyjacielskie samoloty. Czołgi manewrowały
prędkością, by zmylić pilotów i chroniły się w jakimkolwiek osłoniętym miejscu.
Impet natarcia wyraźnie osłabł. Gdy zbliżaliśmy się do linii kontaktu z wrogiem,
widzieliśmy wyniki zaciętej walki 46. Armii Gwardyjskiej, która przez dwa dni
usiłowała przebić się przez umocnienia wroga. Wraki spalonych czołgów, leżące
wszędzie dookoła niepogrzebane ciała... Znajomy, ale nieprzyjemny widok.
Pułkownik Czunichin zorganizował punkt obserwacyjny na wysuniętej linii
i stamtąd kierował batalionem czołgów. Na czele w swoim czołgu jechał major
Griszenko. Dwie kolumny kompanii prowadzone przez dwóch starszych
poruczników – Riazancewa i mnie – podążały za nim. Kompanie przegrupowały się
w linię kolumn plutonu i dokładnie o godzinie dziewiątej trzydzieści rano, ustawiwszy
się w szyku bojowym, wraz z desantem na pancerzach, ruszyły naprzód w kierunku
zachodnich obrzeży rejonu Pozmend – na wzgórza 216 i 226. Za nami
podążyła piechota.
Atakowaliśmy z dużą prędkością, wobec czego piechota nie mogła za nami
nadążyć i szybko została w tyle. W drogo okupionej walce batalion wyparł wroga
z lasku na południe od Vereb i zaangażował się w długą walkę z nieprzyjacielskimi
czołgami i artylerią. Tempo natarcia szybko zwolniło. Oglądając pole bitwy, kombrig
zdał sobie sprawę, że nadszedł czas na wzmocnienie siły ataku. Wysłał do akacji 3.
batalion czołgów na prawo od 1. batalionu. Po otrzymaniu rozkazów kapitan
Otroszenkow pewnie poprowadził batalion naprzód, a za nim ruszyły kompanie
starszego porucznika Wasadzego i porucznika Golewskiego. Nim dojechali do 1.
batalionu, kompania ustawiła się w linii i sprawnie zaatakowała. To pozwoliło
naszemu batalionowi uderzyć na zachód, a 3. batalionowi na wschód od Vereb
i dzięki temu otoczyć miasto.
Wróg za wszelką cenę próbował opanować sytuację. Czołgi i piechota
nieprzyjaciela, wspierane przez artylerię i lotnictwo, przeprowadziły kontratak na 1.
batalion czołgów od zachodniej strony Vereb. W wyniku tego manewru uderzenie
przyjął mój batalion. Rozkazałem porucznikowi Aleksaszynowi zająć nieoznaczone
wzgórze, by móc poprowadzić dołem pozostałe czołgi, kierując się na flankę wroga.
Aleksaszyn otworzył celny ogień zaporowy: jeden czołg wroga stanął
w płomieniach, później następny i nieprzyjacielska piechota padła na ziemię,
ostrzeliwana z karabinów maszynowych. Kontratak wroga załamał się. To był
moment dla mnie. Z dwoma plutonami uderzyłem na skrzydło przeciwnika.
Zostawiwszy na polu bitwy trzy trafione czołgi, osiem zniszczonych dział i blisko
czterdziestu zabitych żołnierzy, nieprzyjaciel wycofał się do Vereb. W czasie bitwy
trafiono czołg Aleksaszyna, dowódca i jego kierowca, starszy sierżant Zarubin,
zostali ranni.
Zbliżał się koniec dnia. Kombrig polecił Otroszenkowowi i Griszence
zorganizować pierścień obronny, doprowadzić do porządku bataliony, które rano
miały być gotowe do natarcia w kierunku Vértesboglár, Bicske i Tata. Podczas
pierwszego dnia walk bataliony zniszczyły piętnaście czołgów, osiem dział i zabiły
stu siedemdziesięciu żołnierzy i oficerów wroga, a dwudziestu siedmiu wzięto do
niewoli. Brygada straciła trzynaście czołgów, z czego dziewięć strawiły płomienie.
Siedemnastu naszych zostało zabitych, a ponad dwudziestu odniosło rany.

*
Trzeciego dnia operacji linia obrony „Margarita” została przełamana. Miasto
Székesfehervár stawiało twardy opór i nie zdołaliśmy go zdobyć. Tempo naszego
natarcia było powolne, ponieważ czołgi nie wspierały bezpośrednio piechoty.
Rankiem nasza 170. Brygada Pancerna kontynuowała marsz w kierunku
Vértesacsa, Vértesboglár i Bodajk. Moja kompania wysunęła się na czoło. Bez
wdawania się w walkę zdołaliśmy ominąć punkty oporu i dotrzeć do lasku na
przedmieściach Vértesboglár, z którego rozciągał się widok na całe miasto.
Tymczasem kolumna niemieckich czołgów wyruszyła z Székesfehárvár przez
Vértesboglár do Bicske i dalej do Budapesztu. Hałas silników spowodował, że
Niemcy nie zaobserwowali naszego manewru.
Wybrałem odpowiedni punkt obserwacyjny i zacząłem liczyć czołgi, było ich
w sumie sześćdziesiąt jeden. Co robić? Skontaktowałem się z kombatem i zdałem
raport z sytuacji. Major Griszenko rozkazał: „Nie rozpoczynać walki z wrogiem.
Czekać na przybycie batalionu. Obserwować i meldować o wynikach rozpoznania”.
Dzień był wyjątkowo przyjemny, jak na tę porę roku. Ziemia nagrzewała się
w słońcu, pokrywając się delikatną mgłą. Minuty oczekiwania niemiłosiernie wolno
zmieniały się w godziny. Nagle trzech niemieckich żołnierzy pojawiło się na skraju
lasu; przeciągali kabel telefoniczny. Łącznościowcy spokojnie rozmawiali i śmiali się,
gdy spacerowali po lesie i kładli linię. Rozkazałem starszemu sierżantowi
Zakrojszykowi obezwładnić ich po cichu i bez strzelaniny. Udało mu się. Z szeroko
otwartymi oczami, a później trzęsąc się ze strachu, Niemcy nie mogli pojąć, skąd się
tu wzięli Rosjanie. To mnie bardzo uspokoiło, nie wiedzieli o naszej obecności.
Odkopując moją szkolną znajomość niemieckiego, którego uczyłem się przez ponad
sześć lat, usiłowałem przesłuchać więźniów.
– Z jakiej jednostki jesteście? Dokąd jadą czołgi? – pytałem, ale moje słownictwo
było ograniczone, a pozostali umieli powiedzieć niewiele więcej. Na nic się też zdały
miganie i mimika, łącznościowcy kiwali głową z przerażenia, przytakując na
wszystkie moje pytania. Gdy zdałem sobie sprawę z bezcelowości przesłuchania,
zostawiłem ich pod strażą kilku piechurów.
Nagle luksusowy Opel Admirał pojawił się na polnej drodze. „Z pewnością jedzie
nim ważna osoba” – pomyślałem. Zdecydowałem się wziąć ważniaka do niewoli
i rozkazałem kierowcy czołgu Stułowowi przechwycić wóz. Niemcy jechali
spokojnie i, dopiero gdy obok pojawił się czołg, zorientowali się w sytuacji i zaczęli
gwałtownie kluczyć od jednej strony drogi do drugiej. Było już za późno. Czołg
zablokował drogę, a działonowy Blinow wycelował w nich nasze działo. Chwyciłem
pistolet maszynowy i ruszyłem w kierunku samochodu, krzycząc: „Hände hoch!”.
Kilku zawstydzonych i przestraszonych rosłych chłopów wyskoczyło z samochodu
z podniesionymi rękami. Czołgiści z naszej kompanii, zahipnotyzowani niecodzienną
sceną, z wielkim zainteresowaniem patrzyli, co się stanie. Niemcy gapili się na mnie
ze strachem. Trwało to przez chwilę. Nagle najwyższy z nich rzucił się do ucieczki.
Zacząłem go gonić, ale wtedy Niemiec zatrzymał się i zaczął biec z powrotem do
samochodu. „Boi się, sukinsyn!” – pomyślałem, ale to nie była prawda. Niemiec
podbiegł do samochodu, chwycił teczkę leżącą na siedzeniu, ruszył w przeciwną
stronę i zaczął biec w kierunku Vértesboglár. Niemiec był znakomitym sprinterem
i zaczął mi się wymykać.
– Halt! – darłem się, biegnąc i strzelając raz za razem, ale pudłowałem. Druga
seria strzałów także chybiła. Tylko w filmach z taką łatwością trafia się biegnącego
człowieka, w rzeczywistości to trudna sprawa. Tym bardziej że strzelanie
z pepeszy[48] w biegu nie poprawiało jej celności! Zatrzymałem się, wycelowałem
i pociągnąłem za spust. Cisza. Zaciął się magazynek! Stanąłem, pot wystąpił mi na
czoło – próbowałem odblokować zamek, ale daremnie. Niemiec zorientował się, że
nie strzelam, szybko się odwrócił, wyjął swoje Parabellum i ruszył w moją stronę,
strzelając. Teraz ja uciekałem przed faszystą, usiłując w biegu odblokować broń.
W końcu mi się udało, gwałtownie się odwróciłem i puściłem długą serię, wkładając
w to całą moją złość. Niemiec zatrzymał się, jakby wpadł na niewidzialną ścianę
i natychmiast upadł. Podchodząc do niego, wystrzeliłem jeszcze jedną serię,
i jeszcze jedną. Podszedłem do leżącego Niemca bez strachu i wziąłem jego teczkę,
dokumenty, pistolet i zegarek. Miałem przy sobie już dwa pistolety, jeden za pasem
i drugi na piersi, ale w ferworze walki nie przyszło mi do głowy, żeby któregoś z nich
użyć, gdy zacięła mi się pepesza. Zajrzałem do teczki, były w niej jakieś mapy.
Uznałem, że muszą być ważne, skoro Niemiec właśnie po nie wrócił do samochodu.
Podpięliśmy samochód do czołgu liną, posadziliśmy kierowcę za kółkiem i więźniów
na siedzeniach. Niemieckich łącznościowców zagoniłem na kadłub czołgu, gdzie
usiedli pod eskortą trzech piechurów, i rozkazałem zawieźć jeńców do dowództwa
brygady.
Okazało się, że mapy z teczki ujawniły plany kontrataku w pobliżu
Székesfehérvár, zatwierdzone przez Führera. Generał armii Sztemienko wspomniał
ten epizod w książce pod tytułem Sztab generalny w latach wojny[49]:
„W sektorze natarcia 3. Frontu Ukraińskiego nieprzyjaciel również przygotowywał
kontratak, rozpoczynając go od linii umocnień »Margarita«, ale źle wybrał moment
i jego zamiary zostały pokrzyżowane w momencie gromadzenia sił do
przeprowadzenia przeciwnatarcia. Poświadczyły to dwie mapy zdobyte 22 grudnia
1944 roku w rejonie Székesfehérvár przez żołnierzy 3. Frontu Ukraińskiego. Wiele
wyjawiły doświadczonemu sztabowi. F.I. Tołbuchin zameldował później Sztabowi
Generalnemu: »Na jednej z map były symbole licznych miejscowości znajdujących
się na naszym terenie na południowy wschód od jeziora Balaton. Na drugiej
zaznaczono lokalizację sztabów 3. i 57. Korpusów Pancernych, sztabów i jednostek
1., 3., 6. i 23. Dywizji Pancernych i 130. Korpusu Pancernego RND«[50]. To
wszystko jasno potwierdza, że Niemcy prowadzili aktywne przygotowania na
wschód od Balatonu. Jak się później okazało, znajdowała się tam również 8.
Dywizja Pancerna i jakieś bataliony czołgów”.
Za ten wojenny epizod odznaczono mnie Orderem Suworowa trzeciej klasy. Na
uroczystą dekorację zostałem wezwany przez dowódcę korpusu, podpułkownika
Piotra Daniłowicza Goworunienkę. Szef wydziału politycznego, Szeleg, także był
obecny. Dowódca korpusu powiedział, zwracając się do zwierzchnika wydziału
politycznego:
– Spójrz, Szeleg – jeszcze żółtodziób, wciąż jeszcze mleko pod nosem, a już
z Orderem Suworowa! Ja jeszcze go nie dostałem, a on już swój ma!
Zdumiało mnie, że zamiast mnie chwalić, żalił się i mi przyganiał!
Najwyraźniej oficer łącznościowy wroga nie zdołał dogonić kolumny czołgów
w Vértesboglár i chciał ją wyprzedzić na głównej drodze, jadąc na skróty polną
drogą, gdzie go przechwyciliśmy. Tymczasem nieprzyjacielska kolumna czołgów
przejechała przez Vértesboglár. Nasze lotnictwo sprawnie się z nią rozprawiło
w okolicach Bicske. W południe na obrzeża Vértesboglár przyjechał kombat
z resztą czołgów. Major Griszenko zorientował się w sytuacji i zdecydował się
przeciąć główną drogę. Plan się powiódł. Po zniszczeniu wroga batalion zablokował
drogę Székesfehérvár–Bicske dwa kilometry na południowy zachód od
Vértesboglár. Tymczasem Niemcy podjęli decyzję o kontynuowaniu marszu główną
drogą, kierując dwanaście czołgów i działa samobieżne z piechotą na Sokali. Blisko
dwadzieścia kolejnych czołgów ruszyło od strony Csákvár. Wywiązała się
zacięta walka.
W tym czasie 3. batalion czołgów naszej brygady, walcząc, przebijał się
w kierunku Bodjak, przeciął drogę z Székesfehérvár do Bicske trzy kilometry na
północ od Vértesboglár. Gdy kompanie Wasadzego i Goleskiego zajęły pozycje,
batalion sformował pierścień obrony. Mimo że wróg miał przewagę liczebną, doszło
do ciężkiej bitwy. Faszyści przypuścili silny atak od strony Csákvár na flankę naszej
brygady, starając się rozbić ją na dwie części i zniszczyć. Kombrig zorientował się
w planach wroga i przesunął do przodu 2. batalion czołgów starszego porucznika
Dżumina (pod wodzą szefa sztabu starszego porucznika Czaszegorowa) w rejon
Vitozi (umocnionej linii obrony). Batalion zajął pozycję obronną, ustawiając się
w półkolu wokół grzbietu dominującego wzgórza. Zamierzano odeprzeć kontratak
wroga od strony Csákvár i Lovasberény. Towarzysząca batalionowi bateria
przeciwpancerna została rozmieszczona na prawo jako wsparcie. W wypadku
kontrataku z Csákvár bateria miała odeprzeć szturm wroga od czoła, a gdyby ten
zaatakował z Lovasberény, mogła ostrzeliwać jego flankę.
Piechurzy zeskoczyli z czołgów i zaczęli ostrożnie torować sobie drogę przez
zboże, zajmując lepsze pozycje. Wkrótce natknęli się na Panterę. Niemcy dostrzegli
piechurów i otworzyli ogień. Przestraszeni strzelcy szybko zawrócili i szczęśliwie nic
im się nie stało, nikt nie został nawet ranny. Dżumin i Czaszegorow rzucili
czołgistów do przodu, szybko ustawiając ich w linii obrony. Wróg skonsolidował
swoje siły i ruszył do ataku. Kompanie Szeburiana i Panfiłowa zdołały jednak zająć
dogodne pozycje i przywitały Niemców zorganizowanym ogniem. Wywiązała się
bitwa. Nieprzyjacielskie czołgi mocno napierały, a główne uderzenie skoncentrowało
się na kompanii Szeburiana, która nie ustępowała i odpierała szturm. Bardzo
pomogła artyleria przeciwpancerna. Nieprzyjacielski czołg stanął w płomieniach,
później następny, dalej trzeci, ale wróg wciąż napierał, jakby nie zauważając strat.
Czołg podporucznika Mielniczuka został zniszczony, a maszyna podporucznika
Pietrowa zapaliła się. Podporucznik Stiepanow zniszczył czołg wroga, ale sam też
został trafiony. Pocisk przebił na wylot jego maszynę. Ci młodzi oficerowie, którzy
nie mieli jeszcze okazji poznać życia, zginęli bohaterską śmiercią, a wielu ludzi z ich
załóg także poległo albo odniosło rany.
Wróg cały czas zawzięcie atakował, napierając na 2. batalion czołgów, obchodząc
kompanię Panfiłowa i wdzierając się do Vértesacsa. Tutaj, około trzech kilometrów
od najbardziej zaludnionego rejonu, nieprzyjacielskie czołgi zaatakowały dowództwo
brygady. Pułkownik Czunichin z oddziałem operacyjnym poprowadził pierwszy rzut
brygady do walki. Major Dudin dowodził obroną sztabu w otwartym polu.
Zorganizował wszystkich bez wahania, umieszczając grupy żołnierzy pod wodzą
oficerów, wyznaczając pozycje i konkretne zadania. Rozmieścił pluton dowództwa
z dala od zasięgu czołgów i zorganizował pierścień obrony. Następnie skontaktował
się z kombrigiem i zameldował mu o sytuacji i swoich decyzjach. Zostały
zatwierdzone.
Kola Maksimow wybrał dogodne stanowiska dla każdego czołgu. Wróg nie kazał
na siebie długo czekać. Jego czołgi i piechota uderzyły z Lovasberény w kierunku
Vértesacsa. Czołgi Maksimowa powstrzymały nieprzyjaciela, zadając mu duże
straty. Niemcy nie spodziewali się kontrakcji z naszej strony, byli zdumieni i nie
atakowali już z taką determinacją jak na początku. Niemniej zaczęli się
przegrupowywać i szukać słabych punktów w linii obrony dowództwa. Zampotech
brygady inżynier podpułkownik Gałkin i asystent logistyczny kombriga kapitan
Prokopienko, wraz z licznymi sztabowcami, przywarli płasko do ziemi pod snopami
zboża obok czołgu Maksimowa. Obserwując sytuację przez lornetkę, szukali celów
i kierowali ogniem czołgów, ciesząc się z każdego trafienia. Od czasu do czasu
łapali za swoje karabiny i strzelali do zbliżającej się piechoty wroga. W środku bitwy
w pobliżu ich pozycji wybuchł pocisk odłamkowy, wyrzucając w powietrze snopy
i tych, którzy się pod nimi chowali. Dwóch zastępców kombriga – znakomitych
oficerów, lubianych przez całą brygadę – zginęło na miejscu razem z innymi
ordynansami. Była to wielka strata dla całej jednostki.
Przeciwnik znalazł nasze flanki i zaczął okrążać sztab. Cały personel włączył się
do bitwy. Maksimow zdołał zniszczyć czołg i działo szturmowe, ale niemiecki pocisk
go nie oszczędził. Kola został ranny w obie nogi. Dowódca służby medycznej
kompanii, Żukow, udzielił mu pierwszej pomocy i wysłał do szpitala wraz
z pozostałymi rannymi. W swoje urodziny (skończył dwadzieścia jeden lat) mój
najlepszy przyjaciel, z którym tak wiele przeszliśmy, zmarł, nie odzyskując
przytomności. Kola został pochowany w Buzau w Rumunii.
Żołnierze sztabu odpierali osaczającego ich wroga z wielkim trudem. Nie
mieliśmy szans. Szef sztabu brygady pancernej zginął, usiłując wyprzeć
przeciwnika. Baterię przeciwpancerną, którą trzymano w odwodzie, przesunięto do
przodu. Zająłem obronną pozycję obok naszego ostatniego czołgu i ruszyłem do
ataku na broń pancerną wroga. Jednakże, mimo wszystkich naszych wysiłków,
nieprzyjaciel przedarł się między 2. batalionem czołgów i sztabem, kierując się do
Vértesacsa. Nie tylko dowódca brygady, lecz także sztandar i książka kodów były
w niebezpieczeństwie.
Kombrig razem z grupą operacyjną szybko zmierzał w kierunku 2. batalionu
i przegrupowanych sił. Po przesunięciu do przodu 1000. Pułku Przeciwpancernego
rozkazał strzelać z bliska i razem z kompanią Szeburiana odeprzeć nieprzyjacielski
kontratak w kierunku Vitozi. Po salwie z katiuszy ruszyli wraz z kompanią
Panfiłowa i batalionem strzelców na flankę wroga, który przebił się w kierunku
Vértesacsa. Przełamali opór nieprzyjaciela i doszli do sztabu brygady,
ratując sytuację.
Kombrig przesunął sztab bliżej głównych sił brygady i pospiesznie ruszył na linię
1. batalionu czołgów, gdzie sprawy przyjęły bardzo zły obrót. Wróg rzucił tutaj do
walki trzydzieści dwa czołgi, wspierane przez piechotę, artylerię i lotnictwo. Główne
uderzenie z Csákvár w sile dwudziestu czołgów spadło na pozycje zajmowane przez
moją kompanię. Po osiągnięciu odpowiedniej pozycji wzdłuż krawędzi lasu kompania
skutecznie zablokowała drogę do Véresboglár i pewnie opierała się natarciu
nieprzyjaciela. Niemniej wróg nie zaprzestawał ataków i wciąż parł naprzód, nie
zważając na straty. Odpowiadając ogniem, moja kompania cofała się coraz głębiej
w las. Widoczność i możliwości manewru były bardzo ograniczone i w takich
warunkach toczył się pojedynek artyleryjski. Czasami strzelaliśmy do siebie
z bezpośredniej odległości. Pociski przelatywały obok ze świstem, szrapnele i bomby
lotnicze wybuchały wszędzie dookoła. Czołgi, pojazdy, las – wszystko płonęło.
Kontrolowanie całej kompanii stało się niemożliwe, a walki przybrały postać
odizolowanych starć. Szukając osłony za drzewami, wykorzystując polany
i przesieki, kompania z wielkim trudem powstrzymała nieprzyjaciela. Czołg
porucznika Szynkarewa został trafiony, a maszyna podporucznika Dosużewa
wymagała naprawy. Podczas niemal dwukilometrowego odwrotu wroga przez las,
kompania stopniowo niszczyła nieprzyjaciela. Kiedy wreszcie połączyliśmy się
z pozostałymi jednostkami batalionu, umocniliśmy naszą pozycję. Tego dnia batalion
zdołał odeprzeć wszystkie kontruderzenia i utrzymać drogę.
3. batalion czołgów także z powodzeniem odpierał kontrataki. Pokonany
nieprzyjaciel wycofał się pod koniec dnia. Z nastaniem nocy 1. i 3. batalion czołgów
ruszyły na północ w kierunku Vértesboglár, gotowe do ataku na Bicske. Sztab
brygady doniósł o wynikach walk w ciągu dnia. Zniszczyliśmy jedenaście czołgów,
osiem armat i sześć pojazdów opancerzonych, zabijając blisko dwustu żołnierzy
i oficerów. Wzięliśmy do niewoli sześćdziesięciu jeńców. Niestety nasze straty
również były wysokie: brygada straciła trzynaście czołgów, z czego osiem
kompletnie się spaliło. Dwunastu żołnierzy zginęło, a trzynastu kolejnych odniosło
rany. Zaledwie w dwa dni brygada straciła blisko czterdzieści procent
swoich czołgów.
Jednostki korpusu kontynuowały natarcie w kierunku Bicske – dużego węzła
komunikacyjnego i dobrze bronionego punktu oporu. Komkor zdecydował się
okrążyć miasto od południowego zachodu, zachodu i północnego zachodu siłami
pancernych brygad: 110., 170., i 181. Ataki z tych kierunków, wraz z czołowym
atakiem 32. Zmotoryzowanej Brygady Piechoty, miały zaowocować zdobyciem
miasta. Po otrzymaniu odpowiednich rozkazów brygady rozpoczęły planowanie
operacji. Drobiazgowe przygotowania do natarcia trwały całą noc. Oceniwszy
sytuację, kombrig zdecydował, że bataliony 2. i 3. zaatakują razem z piechotą.
Zostawił 1. batalion trzy kilometry na północ od Vértesboglár z zadaniem osłaniania
natarcia brygady z południa i południowego zachodu. Batalion poniósł ciężkie straty
w sprzęcie i major Griszenko przeniósł czołgi do mojej kompanii. Oddelegował też
starszego porucznika Riazancewa do sztabu brygady jako oficera łącznikowego.
O świcie brygada rozpoczęła natarcie. Wywiązała się zacięta walka o Újbarok.
Szala zwycięstwa przechyliła się na naszą korzyść dzięki starszemu porucznikowi
Szeburianowi. Gdy w szyki batalionu wdarł się zamęt, Szeburian odważnie wyrwał
na czoło i poprowadził kompanię naprzód. Wróg się załamał, nie utrzymał swojego
natarcia i zaczął się wycofywać. Újabork zostało zdobyte i brygada niezwłocznie
ruszyła do przodu, ale zbliżając się do linii kolejowej biegnącej z Bicska, ponownie
natknęliśmy się na nieprzyjaciela. Doszło do starcia. Kombrig przesunął artylerię
i pod osłoną jej ognia pokonaliśmy wroga. Szeburian jako pierwszy wśliznął się pod
jeden z mostów kolejowych, a za nim poszła cała kompania. Gdy wspinał się na
przeciwległy brzeg, jego czołg został trafiony. Szeburian był ranny i w szoku;
odesłano go do szpitala. Żegnaliśmy tego dzielnego człowieka z wielkim żalem. Był
w brygadzie dopiero od miesiąca i brał udział w walkach od dwóch dni, ale to
wystarczyło, żeby docenić, jak odważnym i zdecydowanym był oficerem. Porucznik
Tałyzin przejął kompanię.
Ofensywa trwała dalej. 2. i 3. batalion czołgów bez problemu zdobyły Óbarok
i przesunęły się do lasu na zachód od Csabdi. Ustawiły się na jego południowym
skraju i przygotowały do walki. Rozproszeni Niemcy wciąż wałęsali się po lasach.
Wyłapywaliśmy ich i odsyłaliśmy na tyły. Pluton zwiadowców wyruszył w kierunku
północno-zachodnich przedmieść Bicske. Zwiadowcy: Karakułow, Malinin, Inamow,
Popow, Judin i Owsiankin odważnie zdobyli niezbędne informacje dla sztabu
brygady, którą teraz kierował nowy dowódca plutonu, porucznik Czebotariew,
dzielny i zdecydowany oficer.
Bitwa o Bicske rozpoczęła się rankiem 24 grudnia. 32. Zmotoryzowana Brygada
Strzelców zaatakowała miasto od czoła i wdarła się na południowe przedmieścia.
181. Brygada Pancerna zaatakowała od zachodu, a 110. Brygada Pancerna,
nacierająca od strony Alisho, szybko dotarła na południowo-wschodnie obrzeża
miasta.
Nasza 170. Brygada uderzyła od tyłu na północnym zachodzie. Starliśmy się
z Panterami i była to zaciekła i bezlitosna konfrontacja. Nasze uderzenie na tyły
nieprzyjaciela przypieczętowało upadek Bicske. Wróg załamał się i w jego szeregi
wdarła się panika. Tylko kilku żołnierzom z nieprzyjacielskiego garnizonu udało się
uciec. Do godziny szesnastej miasto zostało wyzwolone, a droga do Esztergom
oczyszczona. Komunikat Sowietinformbiura[51] brzmiał: „Tego samego dnia, 24
grudnia, 110. Brygada i 32. Zmotoryzowana Brygada Strzelców odcięły wszystkie
drogi prowadzące z Budapesztu na zachód”.
170. Brygada Pancerna otrzymała kolejne zadanie: „Osłaniać lewą flankę
korpusu w celu szybkiego natarcia na Mány, Sárisáp i przed końcem 25 grudnia
zdobyć Tata”. Komkor wzmocnił brygadę, przydzielając jej 143. Pułk Dział
Samobieżnych. Zdobyliśmy Mány jeszcze tego samego dnia i zebraliśmy się na jego
północnych obrzeżach. 1. batalion czołgów bez trudu odparł wszystkie kontrataki
wroga. Po przybyciu oddziałów piechoty przekazaliśmy im sektor obrony
i ulokowaliśmy się w Mány. Brygada zniszczyła siedem czołgów i dziewięć dział.
Zginęło blisko stu dwudziestu żołnierzy i oficerów wroga. Straty brygady
ograniczyły się do jednego czołgu i trzech innych pojazdów.
Nie czekając na zebranie i przegrupowanie wszystkich sił, pułkownik Czunichin
postanowił wysłać wzmocniony 3. batalion czołgów do Tata jako awangardę.
Batalion wyruszył do Zsámbék w całkowitych ciemnościach, tuż przed tą
miejscowością ostro skręcił na północ i nad ranem podszedł pod Szamor. Kombata
przywitał tam porucznik Czentariew, który zameldował, że obrona wroga jest słaba.
Niemcy nie mieli czołgów, tylko piechotę i kilka mniejszych dział na południowych
i południowo-zachodnich obrzeżach miasta; w centrum stacjonowały samochody
zaopatrzenia. Otroszenkow zdecydował się bezzwłocznie zaatakować. Batalion
artylerii otworzył ogień i kompanie Wasadzego i Golewskiego natychmiast zajęły
pozycje. Nieprzyjaciel uciekł w panice, zostawiając samochody i wozy.
3. batalion z powodzeniem kontynuował pościg za nieprzyjacielem, niszcząc małe
garnizony i oddziały. Trwało to dopóki pogoda się nie pogorszyła. Ochłodziło się
i spadł pierwszy śnieg, widoczność wyraźnie zmalała. Brygada wlokła się teraz
podmokłymi drogami. Batalion Otroszenkowa osiągnął i bez trudu zdobył
Márianhalom, po czym zbliżył się do Sárisáp, gdzie natknął się na dobrze
zorganizowaną obronę. Przeprowadził nieskuteczny atak. Nadział się na dobrze
okopane oddziały wroga, wsparte czołgami i artylerią. Nieprzyjaciel trzymał się
mocno. Na miejscu zjawił się kombrig. Po wysłuchaniu meldunków kombata oraz
zwiadowców postanowił rzucić do walki 2. batalion czołgów, a jego atak poprzedzić
ostrzałem artyleryjskim. Pułki artylerii zaczęły walić w obronę wroga w Sárisáp
z nieokopanych pozycji ogniowych. 2. batalion ruszył naprzód, strzelając podczas
szybkiej jazdy i wraz z 3. batalionem wbił się w szeregi wroga. Po krótkiej walce
nieprzyjaciel ustąpił i zaczął się wycofywać.
Brygada rozpoczęła pościg za wrogiem. 2. batalion wysforował się do przodu,
wzmocniony przez batalion z pułku przeciwpancernego, baterię z pułku dział
samobieżnych i kompanię piechoty. Kompania porucznika Tałyzina szła na czele
batalionu. Gdy żołnierze podchodzili pod Bonya, wpadli w zasadzkę czołgów. Tałyzin
zdołał jednak z powodzeniem rozstawić kompanię i odeprzeć niespodziewany atak.
Straciwszy dwa czołgi, nieprzyjaciel zaczął wycofywać się samochodami i wozami,
ale tylko nielicznym udało się uciec. Większość nieprzyjacielskich żołnierzy leżała na
drodze, zmiażdżona przez gąsienice czołgów Tałyzina. Po zdobyciu Bonya Tałyzin
zatrzymał kompanię i czekał na batalion. Kuchnia polowa dogoniła ich oddział
i ludzie rzucili się, żeby się posilić. Węgrzy zaczęli wychodzić ze swoich domów,
z wielkim zainteresowaniem przyglądając się czołgistom.
Kontynuując natarcie, 2. batalion wdarł się później do Tokod. Niemcy opuścili
miasto bez walki, wycofując się do Tata. Starzy i młodzi mieszkańcy wylegli na
ulice, serdecznie witali czołgistów, obsypując ich kwiatami i słodyczami. W centrum
miasta tłum rzucił się na czołgi. Ludzie obejmowali czołgistów, ściskali ich dłonie
i dziękowali za wyzwolenie. Jak się dowiedzieliśmy, mieszkańcy byli repatriantami
z Czech. Podejmowali nas poczęstunkiem, śmiejąc się i żartując.
– Przyjaciele, wybierzcie sobie narzeczone! Patrzcie, jakie piękne są nasze
dziewczyny! – wołali.
Wypychając naprzód radiooperatora Strunina, Tałyzin odpowiedział
gościom żartem:
– Wybierz sobie narzeczoną, Sybiraku. Nie ożeniliśmy cię z Jugosłowianką,
ożenimy z Czeszką!
Chłopak był speszony, uciekł i schował się za czołgiem. Czesi śmiali się szczerze,
lekkomyślnie popychając w kierunku czołgu młodą brunetkę.
Postój był krótki, a pożegnanie z Czechami wzruszające. Batalion jechał dalej
w kierunku Tata i wkrótce znalazł się na wzniesieniu, z którego przez mgłę widać
było miasto. Poniżej rozciągała się rozległa dolina, pokryta winnicami i przyprószona
śniegiem. Przeciąwszy linię kolejową, kompania Tałyzina niespodziewanie natknęła
się na ogień trzech dział przeciwlotniczych. Zanim porucznik wdarł się na pozycje
nieprzyjaciela i unieszkodliwił wszystkie działa i ich obsługi, zdołały one
z bezpośredniej odległości zniszczyć czołgi podporucznika Leontijewa i porucznika
Jałmuchanowa. Straty były nieodwracalne, teraz w naszej kompanii mieliśmy tylko
cztery czołgi.
Przedmieścia Tata majaczyły przed nami w półmroku. Miasto było ważnym
węzłem komunikacyjnym nad brzegiem Dunaju. Przebiegały przez nie jedyne
niezajęte drogi w kierunku Austrii i Czechosłowacji (przez Komarom), łączące
Budapeszt z Zachodem. Wróg przedsięwziął wszelkie możliwe środki, żeby je
utrzymać. Starsi porucznicy Dżumin i Czaszegorow ruszyli do ataku, ale czołgi
nieprzyjaciela, artyleria i pojazdy opancerzone otworzyły silny ogień. Nasza piechota
padła na ziemię, czołgi stanęły. Natarcie się załamało i rozpoczął się
wzajemny ostrzał.
Dżumin przez radio zameldował o sytuacji. Kombrig rozkazał nam się schronić,
obserwować wroga i odpowiadać na ogień, dopóki nie przybędzie brygada. Jak
mówią słowa piosenki: „Ostatnia bitwa jest najtrudniejsza”. To prawda, zwłaszcza
gdy do tej ostatniej bitwy zostało tak niewiele z początkowych sił. Brygada walczyła
przez cztery dni z rzędu bez odpoczynku. Poza tym koniec wojny był już blisko,
każdy chciał dożyć dnia zwycięstwa i wrócić do domu. Wszystkie te czynniki
wywierały na ludzi pewną psychologiczną presję.
Pułkownik Czunichin przyjechał do batalionu ze swym oddziałem. Wkrótce ze
swoimi maszynami pojawili się także dowódcy 1. i 3. batalionu. Kombrig przy
gasnącym świetle dnia zlustrował rozciągającą się przed nami okolicę. Jeden
z naszych czołgów palił się w pobliżu, obok niego, w bardzo dziwnej pozycji,
z opuszczoną lufą stał kolejny. Uwijali się przy nim mechanicy. Nieco dalej z przodu,
w winnicy, stał ustawiony w linii batalion czołgów. W oddali można było dostrzec
przedmieścia Tata.
Porucznik Czebotariew złożył meldunek o pozycjach wroga. Po ocenie sytuacji
kombrig był przekonany, że nieprzyjaciel nie odda łatwo Tata. Zdecydował się
podciągnąć artylerię i rozpocząć ostrzał, by pod osłoną nawały artyleryjskiej i ognia
czołgów 2. batalionu rozstawić 1. i 3. batalion. Do ataku chciał rzucić wszystkie siły
brygady. Pod osłoną ciemności moglibyśmy się wedrzeć do Tata i zdobyć miasto
nocą, odcinając ostatnią możliwą drogę odwrotu z Budapesztu. W ten sposób
okrążylibyśmy nieprzyjacielską armię w stolicy Węgier.
Artyleria ustawiła się w wachlarzu i otworzyła ogień, skupiając się zwłaszcza na
przedmieściach Tata. Brygada rozpoczęła natarcie pod osłoną jej ognia. 1. batalion
czołgów zaatakował w kierunku wschodniego skraju miasta, 2. batalion uderzył
w centrum, a 3. batalion na zachodnich obrzeżach. Wróg odpowiedział twardym
oporem. Artyleria ostrzeliwała nas ogniem na wprost. Zła pogoda i grząski grunt nie
pozwalały brygadzie na atak z pełną prędkością. Im bliżej przedmieść docieraliśmy,
tym celniejszy był ogień niemieckich dział. W powietrzu cały czas rozbłyskiwały
oświetleniowe flary. Czołg Bikmulina z naszego batalionu zapalił się. Dowódca
wyskoczył z maszyny i turlał się w śniegu, by ugasić otaczające go płomienie. T-34
podporucznika Ałfierowa z 2. batalionu został trafiony i stanął w płomieniach.
Oberwał także czołg Bagitkowa. Czołgiści zawahali się, zwolnili i zaczęli
manewrować wzdłuż linii kontaktu, szukając osłony. Próba zdobycia miasta szybkim
natarciem nie powiodła się. Na drodze do Tata zaledwie kilka kilometrów okazało
się barierą prawie nie do przejścia. Kombrig był zdenerwowany. Rozkazał artylerii
zintensyfikować ostrzał linii obrony wroga i zażądał od kombatów, aby przyspieszyli
natarcie. W trudnych, bojowych warunkach radioodbiorniki dowódców plutonów
i czołgów zaczęły tracić sygnał, nie odpowiadali na wezwania. Griszenko mnie
ponaglał, ale i tak prowadziłem swoją kompanię z wielkim trudem. Zastępca szefa
sztabu starszyna Rybakow nie wytrzymał i z kijem w ręku wystąpił naprzód.
Prowadząc piechotę, wspiął się na pierwszy czołg, który został w tyle, i kilka razy
zastukał kijem w pancerz. Z włazu dowódcy wychyliła się głowa.
– Czego chcesz?
– Naprzód, wy sukinsyny! – rozjuszony Rybakow warknął wściekle i mocno
walnął kijem w głowę młodego oficera.
– Przyjąłem – wybełkotał dowódca, jąkając się ze strachu. – Kierowca, naprzód!
Ruszaj!
Natychmiast wróciła „łączność” i czołg dogonił mnie, po czym przyłączył się do
ataku. Rybakow pospieszył do kolejnej maszyny.
Chcę powiedzieć kilka słów o Leszy Rybakowie. Miał dwadzieścia pięć lat.
Wojnę zaczął jako dowódca czołgu, później – pod Stalingradem – został dowódcą
plutonu, a następnie kompanii. Po operacji korsuń-szewczenkowskiej został
pomocnikiem szefa sztabu. Zwykle była to funkcja pełniona przez oficera,
zazwyczaj kapitana, ale dowódca brygady zatrzymał starszynę Rybakowa na
stanowisku. Wielokrotnie proponowano mu promocję oficerską i za każdym razem
stanowczo odmawiał, ponieważ zaraz po wojnie zamierzał pracować w transporcie
handlowym[52]. Oficerów, którzy dowodzili kompaniami i nie mieli pojęcia o pracy
sztabowej, a awansowali na stanowiska szefa sztabu, Lesza uczył rzemiosła.
Później zostawali kombatami, ginęli lub odchodzili do innych jednostek, a Lesza
wciąż był zastępcą. Były okresy, gdy miesiącami pełnił obowiązki szefa sztabu.

*
Widząc, że niełatwo będzie zmusić czołgi, żeby ruszyły, rozkazałem mojemu
kierowcy Stułowowi przyspieszyć. Doświadczony kierowca sprawnie wysunął się
na czoło. Kompania ruszyła w ślad za mną i w końcu udało nam się wedrzeć na
wschodnie obrzeża Tata. Podobnie sprawa wyglądała w 2. batalionie. Tam także
ciężko było zmusić załogi do akcji. Dżumin wpadł w furię, klął jak szewc, nie
wytrzymał i sam poprowadził swój batalion naprzód i osiągnął przedmieścia na
swoim odcinku. To uraziło dumę Tałyzina i Panfiłowa. Ostro przyspieszyli i,
strzelając podczas jazdy, jako pierwsi wdarli się do centrum Tata, wyprzedzając inne
czołgi. Zaatakowali z większym powodzeniem, ponieważ w tym sektorze
nieprzyjacielska obrona nie miała zbyt wielu dział przeciwpancernych.
Tata zostało przecięte na pół, było w uścisku, a wojska nieprzyjacielskie spychano
w kierunku Dunaju. Wywiązały się walki uliczne. Garnizon został rozbity i pod
koniec dnia miasto było już w naszych rękach. Nikt nie zdołał uciec z miasta
i Niemcy stacjonujący poza nim nie dowiedzieli się, że jest stracone. Przez całą noc
pojedyncze samochody i kolumny nieprzyjaciela spokojnie przemieszczały się
z Budapesztu w stronę miasta. Wokół rozstawiono stanowiska obrony. 1. i 3.
batalion zorganizowały zasadzkę na wschodnim i zachodnim skraju miasta.
Wybuchały krótkie walki i potyczki, po których zniszczone pojazdy usuwano z drogi.
Rannych opatrywano, a jeńców odsyłano na tyły brygady.
Gdy nasi żołnierze spali, doszło do nieprzyjemnego zdarzenia. Katiusze ostrzelały
centrum miasta i jego wschodnie obrzeża. Wprawdzie w naszym batalionie nie było
żadnych ofiar, ale zginęło kilku rannych żołnierzy z 2. batalionu, którzy czekali na
czołgach i wozach na ewakuację.
Nasza załoga również zdecydowała się wziąć udział w zasadzce. Wkrótce
zobaczyliśmy niewielką kolumnę wojsk przeciwnika. Strzeliliśmy do jadącego na
czele pojazdu, który po chwili się zatrzymał. Kiedy się zbliżyliśmy, okazało się, że
kierowca nie żyje. Wyciągnęliśmy rannego oficera z szoferki. Oświetliłem latarką
pakę ciężarówki. Siedziało tam kilku przestraszonych ludzi, wśród nich była ranna
dziewczyna, która miała około szesnastu lat. Mimo że była niezwykle blada, była
uderzająco piękna. Rozkazałem przenieść ją do domu nieopodal miejsca, gdzie stał
mój czołg. Dziewczynę przyniesiono, rozebrano z zakrwawionych ubrań i wezwano
sanitariusza Kolesniczenkę. Po zbadaniu rannej stwierdził:
– Doszło do perforacji rany w dolnej części brzucha. To poważna sprawa. Nie
ma szans, jeśli nie otrzyma pomocy. Tu potrzebny jest chirurg.
Rozkazałem radiooperatorowi Pałnikowowi, żeby przetrząsnął całe miasto
i znalazł chirurga. Wkrótce sprowadzono jednego do domu. Zbadał dziewczynę
i opatrzył jej rany, ale tylko pokręcił głową. O świcie batalion wyruszył do Neszmely.
Przed wyjazdem zajrzałem do domu. Młoda Węgierka odzyskała przytomność. Jej
szeroko otwarte oczy patrzyły na mnie jakby nieobecnym wzrokiem. Jej ciemne
kręcone włosy leżały rozrzucone na poduszce. Była olśniewająco piękna. Ten widok
towarzyszył mi przez wiele lat. Jako kawaler zawsze porównywałem z nią inne
dziewczyny i za każdym razem wygrywała.
Trzydzieści pięć lat po wojnie wróciłem na Węgry i odnalazłem dom, w którym ją
zostawiłem. Pierwotni właściciele domu już nie żyli, a ich dzieci mnie nie rozpoznały.
Za pośrednictwem tłumacza powiedziałem im, kim jestem i zapytałem, czy wiedzą,
co się stało z tamtą dziewczyną.
– Nie rozmawiajmy o niej – powiedzieli łamiącym się głosem.
– Dlaczego?
– Nie chcemy o niej rozmawiać.
– Ale... Naprawdę chcę wiedzieć, co się z nią stało. Proszę?
– Przeżyła. Po wojnie wróciła i pozwała nas o zniszczoną suknię i ubranie.
Musieliśmy jej zapłacić.
– Co za szuja! – krzyknąłem zbulwersowany.
W tym momencie piękny obraz dziewczyny rozwiał się i nigdy nie powrócił.
Rozdział 13

PRZEZ OGIEŃ

D nia 26 grudnia Niemcy odkryli, że wojska radzieckie pojawiły się nad


Dunajem i szykują operację, mającą rozstrzygnąć losy kampanii. Pułkownik
Czunichin zorganizował obronę Tata, wykorzystując siły 2. i 3. batalionu. Na ich
czele postawił majora Dunina. Wysłał nasz batalion wzdłuż Dunaju w kierunku
Neszmély. Kombrig z grupą operacyjną zabrał batalion piechoty wraz z artylerią
i skierował się do Esztergom, gdzie nawiązał walkę z nieprzyjacielem w pobliżu
miasta. Po zaciętej bitwie miasto zostało zdobyte i 18. Korpus Pancerny połączył się
z żołnierzami 2. Frontu Ukraińskiego.
Nad ranem 26 grudnia nasz batalion wyruszył z Tata drogą wzdłuż rzeki. Po
naszej prawej stronie majestatycznie płynął Dunaj, a po lewej rozpościerały się
niskie poszarpane góry poprzecinane wąwozami. Ociepliło się wraz z nastaniem
ranka. Śnieg, który spadł poprzedniej nocy, topniał i wilgotna mgła pokrywała ziemię.
Jechaliśmy bardzo ostrożnie. Prowadziłem kolumnę czołgów, a tuż za mną podążał
kombat ze sztabem, kompania artylerii przeciwlotniczej i rezerwa czołgów.
Dotarliśmy do Nyergesujfalu i przeprowadziliśmy atak, po kilku salwach z dział
i km-ów wróg uciekł na południowy zachód, zostawiając trzy pociągi
z zaopatrzeniem, cztery działa i sześć sprawnych pojazdów na stacji.
Parliśmy naprzód. Wysłałem na zwiad pluton porucznika Jakowlewa. Mgła
gęstniała. Po łatwym zwycięstwie w pobliżu Nyergesújfalu Jakowlew był bardzo
rozluźniony, uważał, że wróg nie ma wystarczających sił, aby stawić opór w tym
rejonie, i jego pluton jechał w zwartej grupie. Niemcy zorganizowali jednak pułapkę
w sile trzech czołgów w pobliżu miejscowości Piske. Pozwolili patrolowi się zbliżyć
i otworzyli ogień z bezpośredniej odległości. Dwa czołgi natychmiast stanęły
w płomieniach; trzeci, strzelając na oślep, zdołał się wycofać i zawrócić pod osłoną
mgły. Wpadłem w szał. Rozstawiłem kompanię i sprowokowałem wroga do walki.
Przemieszczając się od jednej osłony do drugiej, zbliżyliśmy się do nieprzyjacielskich
czołgów. Udało nam się jeden zniszczyć, ale pozostałe kontynuowały ostrzał,
unikając zręcznymi manewrami naszego ognia.
Na miejscu pojawił się kombat. Ustawił w szyku artylerię i baterie
przeciwlotnicze, a także rezerwę czołgów i kazał przygotować się do prowadzenia
ognia na wprost. Wróg także przesunął artylerię na czoło. Równowaga sił
zaowocowała długą i groźną wymianą ognia. Major Griszenko zameldował
o sytuacji sztabowi brygady i otrzymał rozkaz przejścia do obrony.
Po zdobyciu Esztergom 170. Brygadzie Pancernej powierzono zadanie natarcia
w kierunku zachodnim wzdłuż Dunaju, zlikwidowania opierającego się wroga
i dojście do linii Dunaalmás–Szomor. Zakładano, że przednie oddziały zdobędą stację
Almásfüzitő i przeprowadzą rozpoznanie w kierunku Komárom. Wydając ten
rozkaz, dowództwo najwyraźniej nie wzięło pod uwagę ukształtowania terenu, sił
nieprzyjaciela i warunków pogodowych. Brygada znalazła się w wyjątkowo trudnej
sytuacji. Szybko pojąwszy naturę zadania, kombrig rozkazał 1. batalionowi czołgów
rozbić wrogą linię obrony i ruszyć w kierunku Süttõ. W ślad za batalionem miały
ruszyć główne siły brygady.
W nocy pogoda i widoczność się polepszyły, można było dostrzec niemiecką linię
obrony i zakamuflowane czołgi. Nie czekając, aż zupełnie się rozjaśni, Griszenko
rozstawił batalion i zaatakował nieprzyjaciela. Nasze czołgi od jednego umocnienia
do drugiego wolno posuwały się naprzód, ciągle strzelając. Wróg zaczął się
wycofywać. Batalion zintensyfikował ostrzał i znacznie śmielej wdarliśmy się na
stację Süttõ, gdzie zdobyliśmy trzy pociągi wyładowane czołgami. Zampotech
kapitan Siergiejenko i mechanicy sprawdzili ich stan, okazało się, że były to
zniszczone i niesprawne maszyny, które wysyłano do Niemiec do naprawy.
Nie zatrzymując się, parliśmy dalej naprzód. Wróg pospiesznie wycofywał się do
Neszmély. Niemcy wysadzili mosty na rzeczce tuż przed nosem naszych czołgów.
Kombat wraz z kapitanem Klimowem, który nas dogonił, pod osłoną ognia naszych
czołgów znaleźli bród i zorganizowali przeprawę przez kanał. Brygada podchodziła
już pod Süttõ, gdy nadleciały nieprzyjacielskie samoloty i zaatakowały naszą
kolumnę. Działa przeciwlotnicze otworzyły ogień do samolotów wroga. Lotnicy
rzucali bomby na chybił trafił, po czym odlecieli, nie wyrządziwszy nam
żadnych szkód.
Mijając dwa wypalone radzieckie czołgi koło Süttõ, ujrzałem smutną scenę.
Sierżant Spiriugow siedział samotnie przy drodze, obok świeżo usypanego grobu.
Czekając na tylne jednostki batalionu, pił wino ze swojego kubka i jadł gotowane
jajka. Oddawał w ten sposób hołd swoim poległym towarzyszom. Okazało się, że
gdy wyjechali z Tata, czołgista postawił rondel z jajkami na silniku. Gdy czołg został
trafiony i stanął w ogniu, jajka się ugotowały.
Kombrig rozkazał majorowi Griszence przyspieszyć i dojechać do Neszmély tak
szybko, jak to możliwe, a później zaatakować i zdobyć miasto. Nie napotykając
żadnego oporu, batalion szybko i w doskonałych nastrojach przemieszczał się
asfaltową drogą biegnącą równolegle do Dunaju. Licząc na szybki sukces, kombat
ustawił batalion w szyku bojowym bez przeprowadzenia rekonesansu czy
przygotowań. Zaatakował Neszmély na wąskim odcinku. Nagle natknęliśmy się na
umocnione stanowiska obrony. Nieprzyjaciel otworzył dobrze zorganizowany ogień
zaporowy z czołgów i artylerii. Wycofaliśmy się.
Pułkownik Czunichin przybył na miejsce. Rozeznał się w sytuacji i zdecydował
się zaatakować od czoła, wykorzystując 3. batalion czołgów, podczas gdy 1. i 2.
batalion miały obejść Neszmély od południa, a następnie uderzyć na tyły wroga.
Artyleria ustawiła się w linii, a 3. batalion zaatakował po krótkim przygotowaniu
artyleryjskim. Zaatakowali zdecydowanie i z determinacją – jak to miał w zwyczaju
Sierioża Otroszenkow – ale nieprzyjaciel szybko ostudził ich zapał. Po utracie
dwóch czołgów batalion z trudem umocnił się w rejonie celu. Tymczasem 1. i 2.
batalionowi nie udał się manewr obejścia Neszmély od południa, nie doszło więc do
ataku na tyły wroga. Podobnie skończyły się wszystkie kolejne ataki na miasto.
Z nastaniem mroku brygada wstrzymała walkę. Jednostki tyłowe dogoniły nas,
ludzie dostali ciepłe jedzenie, zatankowano maszyny i uzupełniono amunicję.
Neszmély okazało się twardym orzechem do zgryzienia, a zimą było prawie
niemożliwe do ominięcia – po prawej był Dunaj, a po lewej góry praktycznie nie do
przejścia. Musieliśmy się przebić przez to dobrze ufortyfikowane wąskie gardło,
ale jak?
Sztab brygady zarządził rozpoznanie obrony wroga i okolicy wokół Neszmély.
Porucznik Czebotariew całą noc czołgał się wokół stanowisk nieprzyjaciela,
sprawdzając ich tyły i flanki. Informacje, które do rana zebrał sztab, były
niepomyślne: Neszmély było dobrze umocnionym punktem oporu z rozbudowanym
systemem instalacji inżynieryjnych i zapór minowych. Broniło go około dwudziestu
czołgów, artyleria i moździerze. Złapani jeńcy również potwierdzali, że garnizon
dostał rozkaz powstrzymania ataku Rosjan w pobliżu Komárom i grania na zwłokę,
do czasu przybycia większych posiłków. Hitler obiecał im znaczące wsparcie.
Nocą Czunichin wraz z kombatami odwiedzili wszystkie bataliony, które
rozpoznawały podejścia do Neszmély. Wyniki tych wypadów wzmocniły jego
przeświadczenie, że brygada nie zdoła wyprzeć nieprzyjaciela siłami, którymi
dysponuje. Będziemy musieli znaleźć drogę okrężną, odciąć Neszmély i następnie
podciągnąć główne siły.
O świcie pojawiły się niemieckie samoloty, a nieprzyjacielskie czołgi i piechota
rozpoczęły atak. Brygada odparła natarcie wroga. Zacięte walki w trudnych
warunkach trwały przez kilka godzin. Główne uderzenie spadło na 3. batalion
czołgów, ale udało im się je odeprzeć.
Przez radio i za pośrednictwem oficerów łącznościowych, komkor wyraził swoje
niezadowolenie ze słabych postępów brygady, winiąc kombriga za brak
determinacji. Tymczasem Czunichin postanowił siłami 3. batalionu związać wroga
walką w pobliżu Neszmély, dając głównym siłom brygady możliwość obejścia
miasta przez góry, podążając w stronę głównego celu.
3. batalion zintensyfikował napór, odwracając uwagę wroga. W tym samym
czasie z walki wycofał się nasz batalion, a następnie batalion Dżumina. Czołgi
poruszały się szybko po zamarzniętej ziemi przyprószonej śniegiem. Czołgiści
z lękiem wpatrywali się w czyste niebo, obawiając się, że znów pojawią się
nieprzyjacielskie samoloty. Na szczęście żaden nie nadleciał. Gdy podeszliśmy pod
wzgórze 331, zatrzymaliśmy się, aby ocenić nachylenie stoku (nie przekraczało
trzydziestu stopni). Griszenko, Klimow, Kłastin, Siergiejenko i ja zebraliśmy się na
czele kolumny. Wybraliśmy najniższe wzniesienie i wysłaliśmy mój czołg przodem,
zostawiając w nim tylko doświadczonego kierowcę, starszego sierżanta Stułowa.
Popędził do przodu, chcąc pokonać stok za pierwszym podjazdem, ale w połowie
wzniesienia zaczął zwalniać, aż w końcu czołg się zatrzymał. Mimo umiejętności
i wysiłków Stułowa gąsienica zaczęła się nierówno ślizgać, później kilka razy
gwałtownie zabuksowała po kołach jezdnych, nie dając żadnej przyczepności,
i w końcu czołg stoczył się po zboczu, rozbijając wszystko na swojej drodze.
Siergiejenko zaproponował, żeby przymocować do gąsienic śruby. Załogi
i mechanicy szybko je przykręcili i Stułow ponowił swoją wspinaczkę, tym razem
jadąc trochę bardziej na prawo. Teraz czołg poruszał się pewniej, ale tuż przed
szczytem znów się zatrzymał i stoczył na dół, nawet szybciej niż poprzednio,
z trudem stając na gąsienicach. Stułowa otoczyli oficerowie i kierowcy, wszyscy
dawali mu rady. Przekonywali, próbując udowodnić ten czy inny punkt widzenia.
Czas uciekał, walka pod Neszmély trwała, zapadał zmierzch i musieliśmy
się spieszyć.
Razem z kombatem i kierowcą weszliśmy na szczyt wzgórza i rozejrzeliśmy się.
Zauważyłem ledwo widoczną ścieżkę prowadzącą na szczyt, używaną przez kozy
i owce. Oznaczało to, że był to najmniej stromy odcinek wzgórza. Zaproponowałem,
że poprowadzimy czołgi tą drogą, na co kombat się zgodził. Stułow zszedł na dół
i wykonał trzecie podejście do pokonania niskiej, ale uciążliwej przeszkody. Tym
razem wszystko poszło dobrze. Czołgiści skwitowali to radosnymi okrzykami.
– Co dalej? – zapytał kombat.
– Musimy się zastanowić. Wątpię, żeby reszta czołgów dała radę wspiąć się
tą drogą.
– Myślcie, myślcie, Suworow – żartował Griszenko.
Przypomniałem sobie sposób, w jaki udało się wydobyć z bagna zatopiony po
wieżę czołg i wydałem rozkaz mechanikowi porucznikowi Ramadze.
– Zbierzcie wszystkie liny i zróbcie z nich jedną długą linę holowniczą –
powiedziałem.
Jeden koniec liny zawiązano na zaczepie holowniczym czołgu Stułowa, a drugi
trzymało dwóch mechaników. Gdy czołg zbliżał się do szczytu i zaczął zwalniać,
zaczepiali linę o jego hak holowniczy. Następnie Stułow wkraczał do akcji i pomagał
maszynie wspiąć się na szczyt w krytycznym momencie. Metoda działała! Wkrótce
wszystkie czołgi znalazły się na szczycie. Kryjąc się w lesie i krzakach
i wykorzystując rowy oraz wąwozy, ominęliśmy Neszmély i przed wieczorem
dotarliśmy na wzgórze 294, z którego w gasnącym słońcu widać było Dunaalmás.
Tuż po nas także 2. batalion czołgów obszedł Neszmély. Wjechał na otwarty
teren na lewo od nas i dostał rozkaz natarcia w kierunku Sámod oraz zdobycia
Almásfüzitő, wykorzystując swoje oddziały idące na szpicy. My dostaliśmy rozkaz
zdobycia Dunaalmás. Najpierw musieliśmy jednak zjechać ze wzgórza. Griszenko
i ja zbadaliśmy cały teren. Kombat chciał wykorzystać jedyną dostępną polną drogę,
której normalnie używały konne wozy. Była bardzo wąska i w połowie drogi
zablokowana przez przerośnięte drzewo z prawej i głęboki wąwóz z lewej strony.
Przeanalizowałem sprawę i zaprotestowałem, stwierdzając, że czołgi spadną
z urwiska przy najmniejszej pomyłce.
– Zrób to po swojemu – powiedział Griszenko, machnąwszy lekceważąco ręką.
Szukaliśmy lepszego zejścia aż do późnego wieczoru. Przy świetle księżyca
w końcu znaleźliśmy stromą, ale pozbawioną przeszkód drogę w dół, schodzącą
prosto do Dunaalmás. Załogi ruszyły. Pierwszy miał zjechać Stułow. Początkowo
udawało mu się utrzymywać wolne tempo za pomocą hamulców, ale maszyna
zaczęła gwałtownie skręcać i prawie się przewróciła. Zwalniając hamulce, Stułow
odzyskał kontrolę i zjechał ze wzgórza. Udało mu się zatrzymać bezpiecznie na dole.
Przed dachowaniem uratował go potężny dąb, o który oparł się czołg. Otrząsnąwszy
się z szoku, Stułow polecił kierowcom, żeby znaleźli bezpieczniejszy zjazd i pozwolili
maszynom stoczyć się bez używania hamulców. Tak też zrobili. Tocząc się w dół,
czołg osiągał szaloną prędkość, leciał na złamanie karku w obłoku iskier sypiących
się spod gąsienic. Był to niezwykle dramatyczny i przerażający widok! W końcu
ostatni czołg dołączył do kolumny. Wszystko dobrze się skończyło.
Podczas naszego manewru „spadania” w dół, na miejsce przybył dowódca 2.
batalionu Hasan Dżumin. Metoda staczania się zaniepokoiła go. Powiedział do
swojego zastępcy:
– Nie, Żenia, my nie zjedziemy w ten sposób. Znajdziemy coś lepszego niż to.
Major Griszenko doradził mu przyjrzeć się polnej drodze oddalonej o około dwa
kilometry, której nie zdecydowaliśmy się wykorzystać.
Dżumin wrócił do swojego batalionu. Czołgi stały w kolumnie, obok nich załogi
czekały na dalsze instrukcje. Dżumin omówił sprawę z zampolitem Szyłykowem,
a ten poparł pomysł znalezienia innej drogi zjazdu. Kombat podszedł do czołgu
porucznika Tałyzina i rozkazał:
– Palić silnik, poszukamy zejścia i drogi do Sámod.
– Czaszegorow, mój radiota, przekazuje informacje o sytuacji do sztabu brygady
przez radio.
– Dobrze, zostańcie tutaj – rzekł, po czym poszedł do czołgu Skaczowa stojącego
w pobliżu i ruszył na rekonesans, szukać zejścia ze wzgórza.
Przeszukiwali teren przez jakiś czas, ale nie znaleźli odpowiedniego miejsca,
a o świcie zdecydowali się zjechać w dół tą samą polną drogą co my. Dżumin kazał
załogantom opuścić czołg, usiadł na pancerzu na prawo od włazu kierowcy i dawał
mu wskazówki jak prowadzić maszynę. W połowie zjazdu czołg ześlizgnął się
z drogi. Lewa gąsienica wpadła w wąwóz, czołg spadł na dół, przewrócił się do góry
wieżą, zabijając kombata. Jego ciało wydobyto spod czołgu z wielkim wysiłkiem.
Pochowano go niedługo potem. Starszy porucznik Kołtunow przejął dowództwo
nad batalionem.
Tymczasem major Griszenko i jego zastępcy zjechali ze wzgórza. Po raz kolejny
czołgi ustawiły się w kolumnie. Major pozwolił ludziom odpocząć, zjedli swoje racje
żywnościowe, oglądając w oddali światła Dunaalmás. Wykorzystując przerwę
w akcji, zabrałem „wychowanka” batalionu Nikołkę i ruszyłem do pobliskiej wsi.
Wyprawiliśmy się z lekkim „bagażem”, miałem dwa zdobyczne pistolety za pasem –
Walthera i Parabellum – a Nikołka niósł pepeszę. We wsi było cicho. Nagle przed
nami błysnęło światło i usłyszeliśmy szczekające psy.
– Wygląda na to, że we wsi nie ma Niemców – szepnął Nikołka.
– Zobaczymy.
Ostrożnie podeszliśmy do domu, w którym było widać światło w oknach. Na
progu pojawiła się młoda kobieta.
– Czy w mieście są Niemcy? – zapytałem po rosyjsku i natychmiast zdałem sobie
sprawę z bezużyteczności mojego pytania.
Gdy usłyszała rosyjski i zobaczyła rosyjskie mundury, stanęła przerażona, zaczęła
się trząść i machała rękami, jakby chciała odgonić jakąś zjawę. Usiłowała coś
powiedzieć, ale zdołała jedynie wymamrotać coś niewyraźnie.
Dałem znak kobiecie, żeby nie robiła hałasu i popchnąłem ją z powrotem do
domu, zatrzaskując drzwi. Nasłuchiwaliśmy uważnie, ale wciąż było cicho.
Ruszyliśmy z powrotem. Kiedy odkryto naszą nieobecność, zaalarmowano
kombata. Widząc, że wracamy, Griszenko rzucił się na mnie ze złością.
– Gdzie, do diabła, byłeś?! – krzyczał. – Musisz być największym idiotą
i szaleńcem, żeby tak ryzykować. Życie ci obrzydło?
Stałem w milczeniu, bo cóż mogłem powiedzieć? Zampolit też mnie zrugał.
Gdy trochę się uspokoił, kombat zapytał:
– Jaka sytuacja w mieście?
– Spokój. Wydaje się, że nie ma Niemców.
– Ruszajmy więc. Prowadzicie batalion.
Poprowadziłem czołgi do domu, w którym tak bardzo przestraszyłem jego
właścicielkę. Pluton porucznika Zorii przeciął drogę i dotarł do Dunaju, który płynął
pod mostem kolejowym. Przegrupowaliśmy czołgi, dając odpocząć wyczerpanym
załogom. Kombat zakwaterował się na południowych obrzeżach w piwnicy pośród
ogrodu warzywnego. Zampolit Klimow przyszedł do mojej kompanii. Byłem
zadowolony z jego obecności, bo cieszył się wielkim szacunkiem w batalionie.
Zawsze był prostolinijny, przystępny, wymagający i sprawiedliwy. Klimow chwalił
mnie za „rozwagę i inicjatywę w działaniach obejścia Neszmély”, ale sztorcował za
szczeniacki wybryk, czyli wypad do miasta. Zampolit sprawdził warty i zalecił na
odchodnym, abyśmy przygotowali zasadzkę w zachodnim i wschodnim
sektorze miasta.
O świcie porucznik Zoria jako pierwszy odkrył obecność nieprzyjaciela
w Dunaalmás. Gdy przejeżdżał przez główną drogę, został postrzelony z karabinu
maszynowego i ledwo uszedł życiem. Ludzie w mieście i kompanii byli zaskoczeni,
wywiązała się chaotyczna strzelanina. Trudno było się zorientować, gdzie jest wróg,
a gdzie nasi, ale było jasne, że nie będziemy „żyli w zgodzie” z sąsiadami. Ulice,
chodniki i domy znalazły się pod ostrzałem. Każdy krok, każdy krótki odcinek do
przebiegnięcia był śmiertelnie niebezpieczny. Nie pojmowaliśmy, jak to możliwe, że
Nikołka i ja – a zwłaszcza czołgi – zdołaliśmy wjechać do miasta bez
żadnych przeszkód.
Rankiem major Griszenko potwierdził sytuację, która nie była zbyt optymistyczna.
W Dunaalmás panowało coś w rodzaju dwuwładzy: Niemcy byli w zachodniej
i wschodniej części miasta, a nasz batalion w centrum. Gdy pułkownik Czunichin
otrzymał najświeższe wiadomości, rozkazał nam przeprowadzić rekonesans
i wyprzeć wroga z miasta. W batalionie sztabu Griszenko lamentował
z pewną ironią:
– No, Briuchow, poprowadziłeś batalion prosto do kryjówki nieprzyjaciela, wprost
w pułapkę na myszy. Może teraz wymyślisz, jak się stąd wyrwać?
Sam byłem skonsternowany. Jak Niemcy – tak doświadczeni żołnierze – mogli
wykazać się tego rodzaju nieuwagą i zaniedbaniem i nie zauważyć naszych czołgów,
pozwolić im wjechać na ich punkt zborny? Wkrótce nadeszła odpowiedź na to
pytanie. Kapitan Kłastin przeprowadził zwiad i pojmał jeńca w zachodniej części
miasta. Jeniec powiedział nam, że wczoraj dostali meldunek z Neszmély, że
Rosjanie zostali zatrzymani, nie posuwają się do przodu i ponoszą ciężkie straty.
Doniesiono, że duża liczba czołgów zbiera się w pobliżu Komárom i dlatego spali tak
beztrosko w Dunaalmás, gdzie nie spodziewali się wizyty radzieckich czołgów.
Słysząc warkot silników i terkot gąsienic, uznali, że to ich czołgi przesuwają się na
linię wyjściową do decydującej ofensywy. Z całą pewnością był to wyjątkowo
rzadki i szczęśliwy zbieg okoliczności.
Podczas gdy dowódcy omawiali taktykę, wyjaśniali sytuację i decydowali
o sposobie zniszczenia wroga, piechota wraz z czołgistami-bezłoszadnikami[53]
z rezerwy z własnej inicjatywy przemieszczała się od domu do domu, odnajdując
pozycje nieprzyjacielskich czołgów, dział i pojazdów opancerzonych. Ostrzeliwali
pozycje zaskoczonych faszystów i wracali z opowieściami o swoich wyczynach.
Pozostali żołnierze przyjmowali je z aprobatą. Jeden z dowódców kompanii,
porucznik Poronin, też chciał spróbować takiego wypadu. Z dwoma strzelcami
wkradł się cicho na jedną z pozycji wroga, gdzie odkrył czołg i pojazd opancerzony
z piechotą. Wrócili do swoich przez ogrody warzywne, zabrali rusznicę
przeciwpancerną oraz granaty i ruszyli z powrotem. Pod osłoną strzelców Poronin
zniszczył czołg z bliskiej odległości i obrzucił granatami pozostałe pojazdy. Wróg
otworzył chaotyczny ogień, ale odważny oficer i jego żołnierze bezpiecznie wrócili
na pozycje batalionu.
Komsorg[54] z batalionu strzelców, porucznik Sokołow, również poszedł zniszczyć
niemiecki czołg z granatami oraz butelkami z benzyną. Jego wypad także zakończył
się powodzeniem. Niemcy byli przestraszeni i nie czuli się bezpiecznie, podwoili
straże, ale nie podjęli żadnego kontrataku, co wprowadziło niepokój i konsternację
w naszych szeregach.
Po wejściu do Neszmély z 1. batalionem czołgów komkor wyznaczył zadania
brygady. Żeby je zrealizować, pułkownik Czunichin pozostawił broniące siły,
składające się z plutonu czołgów i baterii 1000. Pułku Przeciwpancernego, we
wschodnim sektorze, aby uniemożliwić nieprzyjacielowi przeprawę przez Dunaj
w rejonie Süttõ i Moèa. 30 grudnia wysłał w kierunku Dunaalmás resztę sił brygady
razem z 1438. Pułkiem Dział Samobieżnych.
O świcie 2. batalion czołgów wraz z baterią dział samobieżnych SU-85 zjechał
z gór i skierował się na południowy zachód, niszcząc po drodze małe oddziały
wroga. Czołgi Panfiłowa dotarły do wzgórza 294, natychmiast się rozstawiły,
zaatakowały i wyparły nieprzyjacielską piechotę, szybko zdobywając wzgórze. Nie
przerywając walki, czołgiści kompanii usiłowali odciąć drogę między Dunaalmás
i Tata, ale natknęli się na zbyt duży opór i wycofali się, po czym umocnili swoje
pozycje na wzgórzu 294, trzymając pod ogniem główną drogę. Po zmroku starszy
porucznik Kołtunow poprowadził pluton Tałyzina z powrotem do drogi i tam
zorganizował zasadzkę. Tymczasem sztab batalionu rozstawił się na krawędzi lasu.
Dowództwo batalionu ulokowało się w jedynej chałupie, a czołg kombata stał przed
wejściem do chaty. 3. batalion czołgów, razem z baterią SU-85, współpracował
z żołnierzami 80. Dywizji Piechoty w akcji zdobycia Sámod i przygotował linię
obrony na zachodnich stokach wzgórza 235. Sztab brygady stacjonował w Sámod.
W czasie wszystkich tych działań osłaniające siły na wschodnich obrzeżach przez
cały dzień odpierały ataki niewielkich grup nieprzyjaciela.
Pułkownik Czunichin postanowił oczyścić zachodnią część Dunaalmás i zdobyć
strategiczne skrzyżowanie dróg oraz stację Almásfüzitő. Dałoby to brygadzie
kontrolę nad głównymi drogami z Komárno do Budapesztu i Tata, co pozbawiłoby
nieprzyjaciela dróg zaopatrzeniowych i ograniczyło jego pole manewru. Późnym
wieczorem pod osłoną ciemności batalion zaatakował. Nacierając wzdłuż Dunaju
przez ogrody i sady, nasz batalion zaczął spychać wroga i wypierać go z miasta.
Niemcy wpadli w popłoch. Na niebie pojawiły się dziesiątki flar, ich blade światło
oświetlało sylwetki naszych czołgów i pozwalało nieprzyjacielskiej artylerii wziąć
nas na cel. Bitwa stała się bardzo zażarta. Wróg skoncentrował swoje wysiłki na
natarciu wzdłuż głównej drogi. Czołgi plutonu porucznika Zorii atakowały w szyku,
strzelając podczas jazdy w kierunku rozbłysków z luf i ciemnych sylwetek. Kilka
domów przed nami stanęło w płomieniach i teraz oświetlały biegających dookoła
ludzi oraz czołgi nacierające zza budynków. Opór wroga tężał.
Zabudowania ciągnące się wzdłuż Dunaju uniemożliwiały batalionowi
wykorzystanie głównej przewagi broni pancernej – niszczycielskiej siły i zwrotności.
Bitwa przekształciła się w pojedynki czołg kontra czołg, czołg kontra działo
przeciwpancerne i czołg kontra żołnierz z Panzerfaustem. Wóz podporucznika
Poljakova (który zapalił nieprzyjacielski czołg i zniszczył dwa działa
przeciwpancerne) został trafiony z Panzerfausta i stanął w ogniu. Porucznik Zoria
przejął dowodzenie. Nie był już żółtodziobem, ale doświadczonym frontowcem,
który wiedział, jak działać odważnie, pewnie i dyskretnie. Piechurzy zastrzelili
żołnierza z Panzerfaustem i kontynuowali atak obok czołgów i nieznacznie przed
nimi, pozwalając im strzelać wzdłuż głównej drogi. Zoria zniszczył działa
przeciwpancerne i zaczął wycinać nieprzyjacielską piechotę, dosłownie wypalając
ścieżkę dla własnych piechurów.
Pluton był teraz rozciągnięty na ponad kilometr wzdłuż drogi i zaczynał wkraczać
na zachodnie przedmieścia Dunaalmás. Pocisk z niemieckiego czołgu trafił maszynę
dowódcy plutonu prosto w przedni pancerz. Najpierw zaczęła dymić, a później
zapaliła się po trafieniu dwoma kolejnymi pociskami. Kierowca starszy sierżant
Iwanow oraz strzelec radiooperator Dudin zginęli. Z maszyny wydostał się
porucznik Zoria, jego działonowy oraz ładowniczy. Przeczołgali się do tyłu przez
przydrożny rów. Zoria był lekko ranny, ale nie chciał, aby odesłano go do batalionu
medycznego i został z kompanią. Trzeci czołg, dowodzony przez podporucznika
Butowa, znalazł osłonę i nadal prowadził ostrzał. Nacierając wzdłuż brzegu Dunaju,
pluton porucznika Bikmulina utknął w niekończącym się szeregu budynków
leżących między nasypem kolejowym a piaszczystym brzegiem rzeki. Błądził w tym
dziwnym labiryncie, aż zatrzymał go nieprzyjacielski ogień. Pluton porucznika
Markowa miał większą swobodę manewru. Przedzierając się przez ogród
warzywny, z powodzeniem przesunął się w kierunku zachodniej części miasta.
Strzelcy plutonu, prowadzeni przez podporucznika Czerkasowa, współpracowali
z plutonem Markowa, ale napotkali zdecydowany opór wroga, zalegli i wdali się
w gwałtowną wymianę ognia. Szturm na Dunaalmás znalazł się w impasie.
Kombrig osobiście przyglądał się walce, ale nie miał wpływu na jej wynik. Nie
było żadnych odwodów, wszystkie siły batalionu rzucono do walki. Rozkazał mi
wzmocnić pierwszą linię natarcia. Pożegnałem się z Griszenką i Klimowem
i ruszyłem do 2. batalionu czołgów. Strzały trochę przycichły.
2. batalion nacierał wzdłuż drogi Tata–Komárom w kierunku stacji Almásfüzitő.
Natarcie w tej strefie początkowo szło dobrze. Czołgiści doszli do rozwidlenia drogi
i rozpoczęli intensywny ostrzał z dział i broni maszynowej, żeby zyskać przewagę
psychologiczną nad nieprzyjacielem. Pluton porucznika Tałyzina ruszył w dół drogi.
Dowódca zauważył rozbłysk z działa nad samym skrzyżowaniem i nakierował na
cel działonowego. Doświadczony i szybki sierżant Arutiunian szybko wycelował
działo i trafił cel pociskiem przeciwpancernym. Po oślepiającym rozbłysku na
nieprzyjacielskim czołgu pojawiły się potężne płomienie. Pobliska chata również
się zapaliła.
Niemcy biegali dookoła na dobrze oświetlonym skrzyżowaniu dróg, starając się
odwrócić działo. Porucznik Tałyzin zjechał z głównej drogi i prowadził swój pluton
na lewą flankę, podczas gdy porucznik Panfiłow okrążał skrzyżowanie z prawej.
Nieprzyjaciel zdołał zorganizować obronę wokół swojej pozycji i stawiał twardy
opór. Czołg podporucznika Diewiatkina zdołał przedrzeć się na prawo od
skrzyżowania i nawiązał walkę z artylerią, ale w tym nierównym pojedynku został
trafiony przez nieprzyjacielskie działo i zatrzymał się, z maszyny buchnął dym.
Waleczny dowódca poległ, a załoga wyskoczyła z czołgu i schroniła się w pobliskim
rowie. Żołnierze wycofywali się, czołgając się pod ostrzałem wroga. Kierowca,
który zamykał tę posępną „procesję”, spojrzał za siebie i zobaczył, że czołg się nie
palił. Pokonując strach, zawrócił, wczołgał się do maszyny, odpalił silnik i wrzucił
wsteczny bieg. Ciemności osłaniały manewr dzielnego czołgisty. Gdy czołg wrócił
do swoich, w wieży i kadłubie znaleziono trzy dziury po pociskach. Nie zapalił się
tylko dlatego, że zbiorniki paliwa były prawie puste, a amunicja była na
wyczerpaniu.
W ogólnym rozrachunku szturm się nie powiódł i batalion dostał rozkaz wycofania
się i przegrupowania na linii wyjściowej.
30 grudnia 18. Korpus Pancerny został wycofany do rezerwy dowódcy 3. Frontu
Ukraińskiego. Przed końcem dnia 110. i 181. Brygada Pancerna, a także 32.
Dywizja Piechoty Zmotoryzowanej zebrały się w rejonie Bicske, Mány
i Zsámbék. Dowódca naszej 170. Brygady Pancernej dostał rozkaz przekazania
zajmowanych pozycji 217. Pułkowi Strzelców z 80. Dywizji Strzelców,
stacjonującemu w Zsámbék. 31 grudnia brygada przekazała stanowiska obrony i po
zmroku ruszyła do nowego punktu zbornego. Jako pierwszy ruszył 2. batalion
czołgów, a za nim 3. batalion wraz z batalionem piechoty. Stacjonując na poprzedniej
linii, nasz batalion osłaniał odwrót brygady. W tym momencie niespodziewanie
dostaliśmy rozkaz natychmiastowego powrotu, wyparcia nieprzyjaciela z Dunaalmás
i utrzymania zdobytych linii wspólnie z 80. Dywizją Piechoty.
W ten sposób skończył się rok 1944. Między 22 a 31 grudnia brygada posunęła
się o sto trzydzieści kilometrów, walcząc z wrogiem, zdobywając czterdzieści miast,
niszcząc trzydzieści siedem nieprzyjacielskich czołgów i dział szturmowych,
siedemdziesiąt siedem dział i moździerzy i zabijając znaczącą liczbę żołnierzy wroga,
a także biorąc dziewięciuset osiemdziesięciu jeńców. Brygada straciła trzydzieści
osiem czołgów, a dwustu ludzi zostało zabitych lub rannych.
Rozdział 14

JEZIORO BALATON

W sylwestra spadło dużo śniegu, a przez cały następny dzień pogoda ciągle
się zmieniała: mróz, później mokry śnieg z niskich chmur i znów śnieg.
Pozycje ogarnął świąteczny spokój. Obydwie strony milczały. Wokół czołgów
zorganizowano warty, wystawiono posterunki, a wszystkim pozostałym pozwolono
odpocząć w okolicznych domach i piwnicach. Mimo to ludzie byli niespokojni.
Ciekawość, wygłupy, a przede wszystkim alkohol sprawiły, że „pozbawieni koni”
czołgiści w towarzystwie piechurów, mimo zakazu, wyprawili się na zachodnie
i wschodnie przedmieścia Dunaalmás. Dochodziło do krótkich starć.
Porucznik Jakowlew najbardziej rwał się do tego typu akcji. Niejeden raz
wyprawiał się na pozycje wroga. Znał wszystkie zakamarki i bezlitośnie zemścił się
na nieprzyjaciołach za dwa zniszczone czołgi i śmierć swoich towarzyszy. Namówił
porucznika Zorię, działonowego sierżanta Roptanowa, ładowniczego sierżanta
Łysenkę i radiooperatora sierżanta Spiriugowa, żeby dołączyli do niego
w następnym wypadzie. Inżynier mechanik porucznik Ramadze i wszechobecny
Nikołka także nie potrafili się oprzeć i przyłączyli się do grupy. Zabrali pistolety
maszynowe, granaty i kilka butelek z benzyną, po czym wyruszyli w poszukiwaniu
przygody. Jakowlew żartował:
– Zorganizujemy frycom zabawę noworoczną. Dobrze zapamiętają
tego sylwestra.
Idąc sobie tylko znanymi ścieżkami, poprowadził swój oddział na cmentarz.
Ostrożnie przemykając między grobami i nagrobkami, prowadził ochotników
w kierunku zachodnich rogatek miasteczka, gdy nagle wpadli w zasadzkę. W ruch
poszły pepesze i granaty. Jakowlew rzucił dwa granaty F-1 jeden po drugim i padł
na ziemię między grobami. Strzelając z pistoletu maszynowego, krzyczał:
– Chłopaki, wycofujemy się! Będę was osłaniał!
Czołgiści, nie zwlekając zbyt długo, zaczęli biec z powrotem. Jakowlew
zasypywał wroga gradem pocisków ze swojego pistoletu maszynowego. Niemcy,
kryjąc się za nagrobkami, odpowiadali ogniem i granatami, jeden z nich wybuchł
blisko Ramadze i Zorii, raniąc ich boleśnie. Z pomocą Roptanowa z wielkim trudem
udało im się wrócić do batalionu. Wkrótce pojawił się sam Jakowlew cały i zdrowy.
Pomagając rannym, starszy porucznik Kolesniczenko mruczał pod nosem:
– Idioci z was! Szukacie śmierci.
– Nie przeklinaj, doktorze. Do wesela się zagoi! – mówili, śmiejąc się, ranni.
Major Griszenko pojawił się w punkcie medycznym. Nie przebierając w słowach,
wściekle zrugał oficerów. Na widok cierpiących rannych trochę się uspokoił.
Porucznik Zoria dostał w pachwinę, na co Griszenko drwiąco doradzał lekarzowi,
żeby wysłać rannego do batalionu medycznego konno. Tego samego wieczoru
samochód odstawił ich na tyły.
Stosunkowo cicha sytuacja na froncie sprawiła, że wszyscy się uspokoili.
Żołnierzom udzieliła się świąteczna atmosfera i każdy skorzystał z okazji, żeby
uczcić Nowy Rok jak tylko mógł. Kuchnie polowe przysunęły się bliżej linii frontu,
tuż obok kompanii. Kucharze robili, co w ich mocy, by przygotować świąteczną
kolację. Kwatermistrzowie wydali żołnierzom rum zamiast zwyczajowej racji stu
gramów wódki. Załogi dopełniły go winem z miejscowych piwniczek. Wielu
chłopaków ugotowało pierogi, usmażyło naleśniki i szaszłyki, które jedli w małych
grupach przyjaciół.
Lesza Rybakow przeczołgał się w kierunku Dunaju przez rurę drenującą i znalazł
tam małą restaurację z widokiem na wspaniałą rzekę. Zmusił jej właściciela, żeby
przygotował przyzwoity stolik z wyszukanymi drinkami. Zadowolony z własnego
wyczynu zaprosił na przyjęcie Griszenkę, Kłastina, Siergiejenkę i mnie. Klimow
i Gulajew zostali w batalionie. Kierowca czołgu dowódcy 2. batalionu – chłopak
z Syberii, sierżant Majakin – ugotował pierogi i położył je na stole usytuowanym na
wielkim akumulatorze, ich znakomity zapach zaostrzył nasz apetyt.
Kolacja przeciągnęła się do późna w nocy. Po solidnym posiłku i rozgrzaniu się
popitką wielu żołnierzy położyło się spać w dobrym nastroju. Na nieszczęście
przeciwnik właśnie na to czekał – zaczął się potężny ostrzał artyleryjski. Zmarznięta
ziemia drżała od siły wybuchów. Pod osłoną ognia artyleryjskiego nieprzyjacielskie
czołgi rozpoczęły natarcie z Komárom w kierunku Tata w dwóch kolumnach.
Pierwsza z nich skierowała się na wschód i zaatakowała Dunaalmás i Sámod. Setki
rac świetlnych sprawiły, że zrobiło się jasno jak w dzień.
Atak spadł na jednostki czołowe, które niczego się nie spodziewały. Trudno było
pojąć, co się dzieje. Wyskoczyliśmy z restauracji i pod ciężkim ostrzałem zdołaliśmy
się przeczołgać przez rurę z powrotem do naszych czołgów. Batalion walczył już
z nacierającym wrogiem. Szybko zorientowawszy się w sytuacji, kombat wydał
krótki i prosty rozkaz: „Utrzymać zajmowaną linię”. Natychmiast wskoczyłem do
swojego czołgu.
Czołgi przeciwnika, wspierane przez piechotę i artylerię, prowadziły natarcie
wzdłuż głównej drogi prowadzącej do Neszmély. Zacięte walki toczyły się w samym
Dunaalmás. Czołgi naszego batalionu, ledwo wytrzymując szturm wroga, zaczęły się
wycofywać, cały czas odpowiadając ogniem. Blade światło flar otaczało miejsce
walki. Wycofująca się piechota odpowiadała ogniem na oślep, podążając za
artylerzystami, którzy wycofywali się na nowe pozycje. Panował straszny nieład,
utracono kontrolę nad oddziałami, zewsząd dochodziły różne rozkazy, wrzaski
i przekleństwa. Nasze oddziały były bliskie ucieczki i tylko ciemności oraz padający
śnieg powstrzymały przeciwnika przed pełnym wykorzystaniem korzystnej dla
niego sytuacji.
2. batalion, cały czas walcząc, wycofał się na wzgórze 294. Czołgi rozproszyły
się, zajmując wcześniej przygotowane pozycje i szykowały się do walki. Piechota
wciąż się wycofywała, pozostawiając czołgi sam na sam z nieprzyjacielem. Impet
natarcia zupełnie nas zaskoczył. Brak skoordynowanej współpracy czołgów i naszej
piechoty, a także słaba organizacja walki z awangardą wroga, pozwoliły
przeciwnikowi odnieść natychmiastowy sukces i wyprzeć naszą piechotę. 232. Pułk
Gwardyjski zaczął odwrót po pierwszym szturmie wroga, a nasza 170. Brygada
Pancerna została sama bez osłony.
W wyniku silnych uderzeń nieprzyjaciela 1. batalion załamał się i zaczął uchodzić
na południowy wschód. Czołg podporucznika Dosużewa ugrzązł w niewielkiej
rzeczce w czasie odwrotu. Początkowo załodze udawało się odpierać wroga, ale
wkrótce maszyna została zniszczona. Czołgiści wyrzucili rygiel zamka armaty do
wody i wysadzili silnik granatem, po czym powoli wycofali się na pozycje batalionu,
przez cały czas prowadząc wymianę ognia. Ranni, wyczerpani i zdruzgotani
z trudem wrócili do swojej kompanii pod koniec 2 stycznia. 2. i 3. batalion, razem
z batalionem piechoty, wycofały się na linię wzgórza 294 i miasta Dunaszentmiklós,
gdzie przez cały dzień 2 stycznia odpierały ataki przeciwnika.
Brygada znalazła się w bardzo trudnej sytuacji. Współpraca z 80. Gwardyjską
Dywizją Strzelców nie została wznowiona i działaliśmy osobno, zgodnie z decyzjami
naszych dowódców. Łączność z korpusem cały czas się rwała, oficerowie
łącznościowi, przenoszący rozkazy, spóźniali się, a kombrig i kombaci musieli działać
odpowiednio do okoliczności. Ludzie walczyli z wielkim poświęceniem. Ginęli
i odnosili rany, ale nie opuszczali pozycji bez rozkazu.

*
3 stycznia pułkownik Czunichin otrzymał przez oficera łącznościowego rozkaz
pozostania do dyspozycji dowódcy 31. Gwardyjskiego Korpusu Strzelców, by podjąć
wspólne działania przeciwko ruchom nieprzyjaciela w kierunku południowym
i południowo-wschodnim. Niedługo po tym przeciwnik odbił miejscowości
Dunaszentmiklós, Neszmély, Süttõ i Tardos. Brygada znalazła się na tyłach wroga.
Nie było łączności z korpusem ani z sąsiednimi oddziałami. Po nieudanych próbach
nawiązania z nimi kontaktu, kombrig zdecydował, że jedynym wyjściem jest
wysadzenie czołgów w powietrze (po wcześniejszym zdemontowaniu broni
maszynowej) i podjęcie próby przebicia się w kierunku Marat–Csömör, by tam zająć
pozycje obronne. Obrana droga wiodła przez pola i leśne dukty z pominięciem miast
i wsi. Wyznaczono również dwadzieścia dwa punkty kontrolne, na których należało
się meldować po ich osiągnięciu.
2. batalion czołgów został przydzielony do awangardy, a nasz 1. batalion do
ariergardy. Cała odpowiedzialność za wydostanie się z okrążenia spadła na te dwie
jednostki. 2. batalion czołgów torował drogę brygadzie, a na jego czele jechała
kompania Panfiłowa. Jechali dzień i noc bez postojów.
Na południe od miasta Bajna, na rozległej leśnej polanie, czołgi wpadły
w zasadzkę. Niemieckie działa szturmowe, artyleria i piechota otworzyły
intensywny ogień. Nadleciały samoloty przeciwnika i zaczęły bombardować
batalion. Na małym skrawku ziemi otoczonym przez las rozpętało się piekło.
Kombat rozkazał odwrócić lufy dział do tyłu i kazał przebijać się bezpośrednio przez
las. Miażdżąc drzewa i krzaki, dosłownie wciskając je w ziemię, batalion oczyścił
drogę brygadzie. Las nas ocalił i zapewnił osłonę przed samolotami.
Czołgiści natknęli się na wiejskie zabudowania, które nie były oznaczone na
mapie. Zwiadowcy porucznika Czebotariewa otoczyli dom i włamali się do środka,
ale byli w nim tylko jego właściciele. Rolnik powiedział, że wcześniej w pobliżu były
niemieckie czołgi, ale w pośpiechu ruszyły na wschód.
Nagle nadjechał ambulans, wyskoczył z niego młody oficer z personelu
medycznego, a za nim kilka ładnych sanitariuszek. Oficer był zaniepokojony,
poprzedniej nocy został w tyle za batalionem i starał się go dogonić. Kołtunow,
Czaszegorow i Czebotariew nie mogli mu pomóc, sami nie wiedzieli, gdzie są
nieprzyjacielskie, a gdzie nasze oddziały. Sanitariuszki zobaczyły rannych żołnierzy
na kadłubach czołgów i zaproponowały, że ich zabiorą, ale nasza sanitariuszka –
Anna Leontijewna Dron – zaoponowała. Oficer pożegnał się, wskoczył do
samochodu i szybko odjechał polną drogą.
Jakiś czas później Kołtunow i Czaszegorow zameldowali osiągnięcie kolejnego
punktu kontrolnego i opisali aktualną sytuację. Poprowadzili batalion drogą przez las.
Wkrótce natknęli się na sanitarkę. Kierowca leżał martwy w szoferce, oficer
spoczywał na ziemi w kałuży krwi. Sanitariuszki, półnagie, zgwałcone i pobite, leżały
w śniegu obok jakichś krzaków. Niektóre z nich wciąż żyły. Sanitariuszka Dron
uciszyła czołgistów.
– Na co się gapicie? Nie widzieliście nigdy nagich kobiet? – Przeklinając
Niemców, okryła dziewczyny i opatrzyła te, które jeszcze oddychały.
Na tej drodze z pewnością czekały nas kłopoty, kombrig wysłał więc batalion
wzdłuż linii kolejki wąskotorowej. Droga nie była najlepsza, ale nie było innego
wyboru. Trudno było się po niej poruszać, szczególnie samochodom. Wiele
pojazdów się zepsuło i trzeba było je zostawić, wcześniej je podpaliwszy. Czołgi
kolebały się z boku na bok, uprzykrzając życie załogom i piechocie na kadłubach.
Zmęczenie i napięcie psychiczne sprawiało, że ludzie zasypiali nawet w takich
warunkach. Szeregowy Kostia Uszakow zasnął, gdy byliśmy na niebezpiecznym
odcinku drogi i spadł do wąwozu. Wydobyto go poturbowanego i nieprzytomnego,
po czym przekazano do plutonu medycznego. Tymczasem piekielny marsz trwał aż
do wieczora. W końcu udało się znaleźć polną drogę.
Później pułkownik Czunichin poprowadził brygadę przez bezdroża bezpośrednio
na Csömör. Coraz wyraźniej dało się słyszeć pomruki wybuchów, przed nami
musiała toczyć się zacięta walka. Zbliżaliśmy się do Csömör. W momencie, gdy
musieliśmy przedostać się przez rozległe pole, nadleciały nieprzyjacielskie samoloty
i rzuciły się na ocalałe czołgi. Dwa karabiny przeciwlotnicze nie mogły wiele
zdziałać. Na szczęście bardzo szybko pojawiły się myśliwce z czerwoną gwiazdą.
Nad naszymi głowami wywiązała się walka powietrzna. Po przejechaniu na pełnym
gazie przez otwarty teren dotarliśmy do lasu i przed rankiem 4 stycznia kombrig
doprowadził brygadę pod Csömör, gdzie trwała zacięta bitwa.
Rozstawiwszy 2. i 3. batalion oraz batalion piechoty, kombrig sam poprowadził je
do ataku. Natarcie na tyły przeciwnika okazało się rozstrzygające dla wyniku bitwy.
Nieprzyjaciel został rozbity, a brygada wraz z piechotą przejęła obronę miasta. Teraz
sztab brygady zdołał skontaktować się z korpusem, co przyjęto z dużą ulgą.
Nadszedł rozkaz: „Do czasu otrzymania specjalnych wytycznych zostać na obecnej
pozycji”. Przeciwnik kontratakował przez cały dzień, usiłując wyprzeć nasze czołgi
i piechotę z miasta. Samoloty bezustannie nas bombardowały, chociaż już nie
bezkarnie, ponieważ teraz przed atakami z powietrza broniły nas dwa pułki artylerii
przeciwlotniczej i nasza kompania z karabinami plot.[55] Artylerzyści strzelali bardzo
celnie i ku naszej wielkiej radości zestrzelili dwa nieprzyjacielskie samoloty. Co
bardziej ciekawscy żołnierze pobiegli w kierunku płonącego samolotu, ale ten nagle
eksplodował. Wrócili w jeszcze szybszym tempie, wśród śmiechów
i gwizdów pozostałych.
Brygada była zaangażowana w ciężkie walki obronne w Szomor bez udziału
naszego batalionu. O tym, że wciąż istniejemy wiedział tylko sztab brygady
z krótkich połączeń podczas przechodzenia obok punktów kontrolnych, które
przezornie wyznaczył nasz kombrig w czasie odwrotu. Od samego początku
odwrotu najsilniejsze ataki wroga spadały na nasz batalion. Osłaniając odwrót
brygady, umocniliśmy się na wzgórzach na południowy wschód od
Dunaalmás. Niemieckie czołgi zaczęły nas okrążać, przeciwnik usiłował złamać
nasz opór i ruszyć w pościg za brygadą, ale major Griszenko wydał wyraźny rozkaz:
mogliśmy się wycofać dopiero gdy brygada dotrze do drogi Süttõ–Tardos.
Kombat przydzielił mi wszystkie czołgi, jakie mieliśmy do dyspozycji, i rozkazał
osłaniać odwrót jednostki na wyznaczonej linii. Połączył wszystkie samochody
w jedną kolumnę i ruszył w kierunku Szomor. Eskortę stanowił jego osobisty czołg.
Zostawiłem trzy czołgi na zajętej linii i pomogłem Makarowowi zorganizować
zasadzkę w poprzek szerokiej strefy obrony. Rozkazałem utrzymać linię do czasu,
aż główne siły mojej kompanii dojdą do kolejnej. Następnie uformowałem kolumnę
i ruszyłem za grupą batalionu. Nieprzyjaciel natychmiast rzucił się do przodu. Po
przegrupowaniu kontratakował z jeszcze większą wściekłością. Już prawie
zmierzchało, gdy siedem niemieckich czołgów, wspieranych przez artylerię
i piechotę, zaatakowało lewą, umocnioną flankę plutonu. Markow, Gliwa i Tkaczew
otworzyli ogień z umocnionych stanowisk. Niemcy ustawili się w szyku bojowym
w kształcie odwróconej litery V. Chcieli okrążyć i zmieść nasze czołgi, ale skuteczny
ostrzał Tkaczewa i Gliwy dorównywał zaciekłości nieprzyjaciela. Dwa skrajne
czołgi przeciwnika szybko stanęły w ogniu, a tuż po nich kolejny. W ofensywną
formację nieprzyjaciela wdarło się zamieszanie, ale dwa pociski trafiły w boczny
pancerz maszyny Markowa – z czołgu buchnął dym, a niedługo później płomienie.
Załoga zdołała wyskoczyć z wozu i doczołgać się do czołgu Gliwy pod osłoną
naszego ognia. Walki trwały, ale gdy zrobiło się zupełnie ciemno wrogie maszyny
zawróciły i wycofały się, nie odnosząc żadnych sukcesów.
Markow, który przejął dowodzenie od Gliwy, zameldował o wykonaniu zadania
i popędził na nową linię obrony w ślad za kompanią. Przed świtem następnego dnia
kompania – wraz z czołgami Gliwy i Tkaczewa – zajęła pozycje na linii Süttõ–
Tatabánya. Tym razem wybraliśmy odpowiednio osłonięte pozycje dla czołgów,
udało się nakarmić ludzi, uzupełnić amunicję i przygotować się do walki. Zająłem
pozycję w centrum linii natarcia, skąd miałem rozległy widok na pole bitwy i mogłem
odpowiednio kierować czołgami.
Robiło się jasno. Słońce leniwie świeciło przez gruby całun mgły, gdy pojawił się
nieprzyjaciel. W pierwszej linii szło siedem czołgów, w następnej sześć pojazdów
opancerzonych z piechotą, za nimi kolejnych pięć czołgów. Była to pokaźna siła, ale
nawet dla niej siedem dobrze okopanych czołgów było trudną do pokonania
przeszkodą. Oceniwszy stosunek sił, rozkazałem wszystkim przez radio, żeby
przygotowali się do walki, ale nie otwierali ognia z dużej odległości i pozwolili
czołgom przeciwnika podejść bliżej, na odległość sześciuset, siedmiuset metrów.
Czołgiści czekali w napięciu. Nieprzyjacielskie maszyny szybko zbliżały się w szyku
i śmiało zaatakowały. Zaczęły strzelać z dużej odległości, najwyraźniej chcąc
intensywnym ogniem wywrzeć na nas presję psychologiczną. Pozwoliliśmy im
podejść bliżej, po czym wydałem rozkaz uderzenia. Nieprzyjacielski ostrzał
natychmiast się nasilił, a piechota przeciwnika ruszyła naprzód, z głośnym „Hurra!”
(atakowali nas własowcy[56]), ale ogień piechoty z naszego plutonu oraz
czołgowych karabinów maszynowych sprawił, że żołnierze wroga szybko padli na
ziemię. Trzy nieprzyjacielskie czołgi zapaliły się jeden po drugim, lecz maszyna
Jaroczkina także poważnie oberwała, a załoga z trudem odczołgała się od
uszkodzonego czołgu. Walka była wyjątkowo zaciekła. Przeciwnik chciał za
wszelką cenę wyprzeć nas z pozycji obronnych i kontynuował natarcie. Na lewej
flance do walki dołączyło pięć kolejnych niemieckich czołgów. Trzy z nich
zaatakowały czołg Burcewa, jego załoga z olbrzymim trudem odpierała atak. Udało
im się trafić jeden z czołgów, a kolejne dwa zostały zniszczone przeze mnie
i porucznika Bikmulina. Nieprzyjaciel nie wytrzymał intensywnej walki i zaczął się
wycofywać, szukając jakiejś osłony. Niemcy ruszyli w jednym kierunku, tuż za
wzgórze osłonięte laskiem, a później zupełnie się wycofali, zostawiając sześć
spalonych czołgów i cztery pojazdy opancerzone na polu bitwy.
Nasz batalion doprowadził się do porządku i ruszył do Bajna. Podążała za nim
kolumna czołgów mojej kompanii. Niestety znów pojawiły się samoloty
nieprzyjaciela i zaczęły rozrywać batalion na strzępy. Po udanym bombardowaniu
odleciały, a my pochowaliśmy zabitych, zebraliśmy rannych i dalej jechaliśmy
w stronę Bajna. Uformowaliśmy nasze czołgi w kolumnę na zachodnich obrzeżach
i osłanialiśmy marsz batalionu w kierunku Szomor, gdzie mieliśmy się połączyć
z brygadą. Nie minęło wiele czasu, gdy na drodze do Bajna pojawiło się pięć
niemieckich czołgów i cztery pojazdy opancerzone. Znów pozwoliliśmy im się
zbliżyć, po czym otworzyliśmy ogień. Pierwszy czołg stanął w ogniu, a pozostałe
natychmiast uciekły.
Pod koniec 4 stycznia batalion dotarł na linię obrony brygady, a major Griszenko
zameldował o wykonaniu zadania kombrigowi. Czunichin przywitał batalion z wielką
radością, serdecznie uściskał kombata i rozkazał, aby odznaczono ludzi, którzy
wyróżnili się w walce. Batalion wycofano do odwodów. Zajęliśmy się
przygotowywaniem dróg i linii wyjściowych dla kontrataków.
W nocy 5 stycznia brygada dostała rozkaz wycofania się i zajęcia pozycji na linii
obrony na północny zachód od Felsõ-Eres. 1. i 2. batalion czołgów, wraz z dwiema
kompaniami piechoty, wystawiły stanowiska obrony w ogrodach wzdłuż gaju na
północ i zachód od Felsõ-Eres. Pluton podporucznika Apuszinskiego zorganizował
zasadzkę na skraju lasu, a 3. batalion czołgów utworzył linię obrony rozciągającą się
po obu stronach skrzyżowania leżącego kilometr na wschód od Felsõ-Eres.
O świcie kombrig wyznaczył linie obrony na okolicznych polach i natychmiast
zaczęliśmy umacniać pozycje. Samochody przywoziły paliwo i amunicję, a po
rozładowaniu ładunku zabierały na tyły rannych. Zatankowaliśmy maszyny
i uzupełniliśmy zapas amunicji, nie przerywając prac inżynieryjnych. Wiedzieliśmy,
że czas ucieka. Nieprzyjaciel kierował się ku naszym pozycjom. Kombrig wyznaczył
kapitana Kłastina zastępcą dowódcy batalionu i rozkazał mu przejąć obowiązki
dowódcy 1. batalionu czołgów od Griszenki, który został ranny w akcji. Mnie
mianowano szefem sztabu batalionu.
Pogoda się pogorszyła. Było mroźnie i gruba pokrywa śniegu pokrywała ziemię.
Lotnictwo przeciwnika było nieaktywne, ale jego artyleria – a zwłaszcza
Nebelwerfery[57] – poważnie zintensyfikowała ostrzał. Pod osłoną artylerii jednostki
nieprzyjaciela ustawiły się w szyku bojowym i zaatakowały brygadę. Wybuchła
zażarta walka. Niemcy zawzięcie parli naprzód, rzucając do walki czołgi, działa
szturmowe, pojazdy opancerzone i piechotę. Usiłowali zdobyć Zsámbék – ważny
węzeł na trasie do Budapesztu. Najcięższe walki toczyły się 6 stycznia, gdy
przeciwnik wystawił wielką liczbę wojsk pancernych i piechoty. Bitwa była zaciekła,
siedem czołgów i sześć pojazdów opancerzonych zakończyło swoją karierę, dymiąc
i paląc się przed naszą linią obrony. Dziesiątki zabitych żołnierzy leżały rozrzucone
na śniegu, chociaż i po naszej stronie rosła liczba zabitych i rannych.
W samym środku bitwy starszy porucznik Riazancew został wysłany do 2.
batalionu z nowymi rozkazami. Kryjąc się za różnymi osłonami, przedzierał się przez
las i otwarte pole, ale nie udało mu się dotrzeć na miejsce. Nieprzyjaciel nieustannie
ostrzeliwał nasze linie i najwidoczniej Riazancew został trafiony. To zdarzenie
zaalarmowało dowództwo brygady. Wyznaczono specjalny oddział poszukiwawczy,
który razem ze zwiadowcami przeczesał sąsiedni las i pola, ale Nikołaja nigdy nie
znaleziono wśród zabitych. Tak zginął kolejny odważny i waleczny oficer. Pod
koniec marca 1945 roku pośmiertnie przyznano mu tytuł Bohatera Związku
Radzieckiego[58].
Dzień był paskudny i szybko zapadł zmierzch. Czołgiści liczyli, że nieprzyjaciel nie
zaatakuje w nocy, ale na stanowiska brygady ruszył kolejny szturm. Bataliony
zaczęły się wycofywać, odpierając przeciwnika ostatkiem sił. Nieprzyjacielskie
czołgi wdarły się na przedmieścia Felsõ-Eres. Tylko nasz zawzięty opór, ciemności
oraz silny wiatr niosący śnieg z deszczem uniemożliwiły nieprzyjacielowi posunąć
się dalej. Kombrig postanowił przerwać walkę i zająć dogodniejszą linię pod osłoną
nocy. Zgodnie z jego rozkazami brygada wycofała się i utworzyła linię obrony
kilometr na południe od Felsõ-Eres i dwa kilometry na północny zachód od Mány.
Dostałem rozkaz osłaniania wycofującej się brygady. 1. batalion czołgów walczył
więc dalej i nasilił ostrzał. Szczęśliwie przeciwnik nie zauważył odwrotu brygady,
która po przegrupowaniu się szykowała siły do porannego natarcia. Jednakże
nieprzyjacielska artyleria systematycznie nas ostrzeliwała. Po wykonaniu zadania
powoli wycofałem czołgi, które cały czas odpowiadały ogniem. W lesie
zgrupowałem je w pojedynczą kolumnę. Wróciliśmy do sztabu brygady i dopiero
wtedy Niemcy odkryli, że wszystkie czołgi się wycofały. Wzmogli ostrzał
artyleryjski, ale nie odważyli się nas ścigać nocą i do tego w tak paskudną pogodę.
Zatrzymałem kolumnę obok stanowiska dowodzenia brygady, wyskoczyłem
z czołgu i wraz z operacyjnym oficerem batalionu, Żurawlewem, poszedłem do
piwnicy, w której zebrał się sztab. Właśnie wtedy deszcz ognia artyleryjskiego spadł
na sztab brygady. Pociski i granaty moździerzowe wybuchały dookoła. Uciekając
przed nawałą, padliśmy na ziemię pod ogromną sosną. Ostrzał ustał tak nagle, jak
się zaczął. Zerwałem się i pobiegłem, utykając, do piwnicy, podczas gdy ciężko
ranny Żurawlew leżał na ziemi cały we krwi. Wpadłem do piwnicy, wściekle
przeklinając faszystów. Czunichin szybko mnie uspokoił.
– Przestańcie przeklinać. Co się stało? – zapytał.
– Ciężko ranny Żurawlew, tam, pod sosną!
Oficer sztabowy Żukow pospieszył z pomocą. Usiłowałem zameldować
o wykonaniu naszych rozkazów, ale kombrig przerwał mi i wezwał lekarza.
Porucznik Maksimowa zbadała mnie i opatrzyła rany, zabandażowała je i kazała mi
położyć się na noszach. Wkrótce przynieśli też Żurawlewa. Wczesnym rankiem
wszystkich rannych, w tym mnie, wysłano do szpitala.

*
Po kilku dniach w szpitalu wypisałem się. Gdy wróciłem, nie było już prawie
żadnych czołgów ani ludzi w naszym batalionie. Kombrig rozkazał, aby maszyny,
które ocalały, zostały przekazane do 2. batalionu, a personel przeniesiony
z powrotem do odwodów. Byliśmy zakwaterowani w pałacu Tardos, gdzie przybył
również major Griszenko, który także został wypisany ze szpitala.
Odwiedziła mnie Maria Małcewa i przypomniała o naszej wcześniejszej
rozmowie.
– Wasia, pamiętasz? Obiecałeś mi, że gdy zostaniesz szefem sztabu, przeniesiesz
mnie do swojego batalionu?
– Masza, to nie jest najlepszy moment – odburknąłem. – Wciąż trwają walki.
Gdy zostanę dowódcą batalionu, to będzie inna historia – odpowiedziałem,
szukając wymówki.
Wyszła urażona.
Po niepowodzeniu drugiego kontrataku wróg wstrzymał natarcie na całym
froncie, ale nie porzucił bynajmniej planu przedarcia się do swojej grupy armii
okrążonej w Budapeszcie. Niemcy przygotowywali specjalne kontrnatarcie. Tym
razem zamierzali przedrzeć się przez naszą obronę między jeziorami Balaton
i Velencei-tó, dojść do Dunaju na północ od Dunaföldvár, pokonać siły 3. Frontu
Ukraińskiego i uwolnić wojska z kotła budapesztańskiego. 18 stycznia kombrig
otrzymał rozkaz od komkora: „Ruszyć w drogę razem z 1438. Pułkiem Dział
Samobieżnych, który ma cztery działa samobieżne SU-85 i do 19 stycznia przejąć
obronę na linii Isenefalava–Bebitz–Nagyhergen i nie pozwolić nieprzyjacielowi
przesunąć się na południe i południowy wschód”.
Wyniszczona brygada posłusznie uformowała kolumnę i wyruszyła na
wyznaczoną linię, prowadzona osobiście przez kombriga. Przeszliśmy przez znajome
okolice, tym razem zmierzając w przeciwnym kierunku. Po siedemdziesięciu
kilometrach nocnego marszu brygada dotarła do Sárosd o drugiej w nocy 19
stycznia. Gusak – dowódca zwiadowców – zameldował, że przeciwnik zdobył
Sárkeresztúr i nacierał na wschód w kierunku Dunapentele. Czunichin doniósł
o sytuacji do dowództwa korpusu i dostał rozkaz przygotowania obrony na linii
Alsóberecki–Sárbogárd i zatrzymania natarcia wroga w kierunku Cece. Brygada
natychmiast wyruszyła z Sárbogárd do Hantos. Gdy zbliżaliśmy się do Nagylák
natknęliśmy się na wojskowego komendanta Sárbogárd i przedstawicieli 7.
Gwardyjskiego Korpusu Zmechanizowanego. Powiedzieli nam, że nieprzyjacielskie
czołgi wdarły się do Sárbogárd. Mniej więcej w tym samym czasie straciliśmy
łączność z dowództwem korpusu. Sytuacja zmieniała się na naszą niekorzyść,
wojska przeciwnika przemieszczały się w stronę Dunaju z różnych kierunków.
Kombrig natychmiast rozkazał 2. batalionowi czołgów i kompanii piechoty
przygotować linię obrony dwa kilometry na północny wschód od Kislók, aby
uniemożliwić przeciwnikowi marsz na wschód i południowy wschód. Rozkazał
również 3. batalionowi czołgów zablokować drogę w Sárszentmiklós, żeby
nieprzyjaciel nie przedarł się do Herczegfalva. W odwodzie zostawił
działa samobieżne.
W tym samym czasie, w ciągu nocy Niemcy zbudowali mosty na kanale Sárvíz,
przeszli na drugą stronę i zmierzali w kierunku Dunaju. Główne siły 18. Korpusu
Pancernego toczyły zacięte walki w rejonie Székesfehérvár. Zjawił się porucznik
Czebotariew, który zameldował, że blisko trzydzieści czołgów zmierza w stronę
Herczegfalva. Wysłuchawszy zwiadowców, pułkownik Czunichin wydał rozkaz
przygotowania się do walki. Polecił, aby pozwolono kolumnie czołgów podejść jak
najbliżej, a następnie mieliśmy zniszczyć pierwsze czołgi i wykończyć resztę, gdy
będą próbowały ustawić się w szyku bojowym.
Na tle zimowego krajobrazu widać było zbliżającą się kolumnę czołgów,
równomiernie posuwającą się naprzód. Najwyraźniej im się nie spieszyło.
Pozwoliliśmy prowadzącemu czołgowi podejść na odległość czterystu metrów.
– Ognia! – rozkazał Otroszenkow.
Wszystkie armaty i karabiny maszynowe zaczęły strzelać, linia obrony ożyła.
Wasadze pierwszym strzałem trafił maszynę jadącą na czele, chociaż pozostałe
czołgi też do niej strzelały. Kolumna wroga natychmiast poszła w rozsypkę. Czołgi
jadące na szpicy stanęły, reszta zaczęła się miotać z jednej strony na drugą. Nasz
atak zaskoczył wroga, który powoli zaczął się wycofywać, odsłaniając boczne
pancerze. Mimo to ludziom Otroszenkowa nie udało się wykorzystać tej przewagi.
3. batalion czołgów załamał się i wycofał, umacniając się dopiero przy
skrzyżowaniu dróg prowadzących do Dunaföldvár i Dunapentele (ob. Dunaújváros).
Nieprzyjacielskie czołgi zdobyły Herczegfalva i kontynuowały marsz na Cece.
Tymczasem 2. batalion czołgów odpierał natarcie przeciwnika w rejonie Kislók.
Kombrig wzmocnił 3. batalion dwoma SU-100 i batalionem piechoty, rozkazując mu
zorganizować obronę przy skrzyżowaniu i utrzymać pozycję.
Sierioża Otroszenkow był wyjątkowo energiczny. Zdawał sobie sprawę, że przed
batalionem za chwilę pojawią się wojska wroga, uwijał się więc wzdłuż linii obrony
jak błyskawica, wyznaczając stanowisko dla każdego czołgu i działa samobieżnego,
a także wskazując linie dla piechoty. Załogi czołgów z dużym wysiłkiem kopały
w zmarzniętej ziemi stanowiska dla swoich maszyn, chcąc osłonić przynajmniej
układ jezdny i boki. W duchu byliśmy spięci i niespokojni, wszyscy zdawali sobie
sprawę z tego, jak krytyczna jest sytuacja.
Niemniej nieprzyjacielowi nie udało się odpowiednio zamknąć uścisku. W połowie
dnia pojawiła się kolumna czołgów i pojazdów opancerzonych w towarzystwie
piechoty. Minąwszy Csorvás, siedem Panter wraz z batalionem piechoty szybko
ustawiło się w pozycji szturmowej i zaatakowało nasze pozycje, usiłując przebić się
do Dunapentele. Zawsze uważaliśmy, że zdolności niemieckich czołgistów były
znakomite, a Tygrysy i Pantery miały doskonałe celowniki. Walka z nimi zawsze
była bardzo trudna. Aby skutecznie stawić im czoło, niezbędny był wysoki poziom
wyszkolenia, doświadczenie w walce i opanowanie.
Przyspieszając, nieprzyjacielskie czołgi szybko zbliżały się do naszej linii. W tym
momencie nadleciały samoloty wroga, które zaczęły nurkować, bombardować
i ostrzeliwać nas z broni pokładowej. Nasza stosunkowo słaba kompania
przeciwlotnicza otworzyła ogień, nie zadając jednak żadnych poważnych strat
nieprzyjacielowi, choć najwyraźniej rozbiła lotników psychologiczne, ponieważ ich
ogień nie był już tak celny. Gdy odleciały samoloty, nieprzyjacielskie czołgi uderzyły
na 3. batalion. Podporucznik K.M. Prochorienko pozwolił Panterze podejść na
bardzo bliską odległość. Strzelił, zaliczając jednak bezpośrednie trafienie dopiero za
drugim razem, i dokończył robotę trzecim pociskiem. Przeciwnik wziął na cel czołg
Prochorienki i wkrótce pocisk przeciwpancerny przedziurawił na wylot wieżę. Drugi
pocisk trafił w boczny pancerz, przypieczętowując los załogi. Maszyna stanęła
w płomieniach i wszyscy zginęli. Walki trwały nadal, ale po jakimś czasie
nieprzyjaciel się wycofał, straciwszy trzy czołgi i dwa pojazdy opancerzone.
Dziesiątki ciał niemieckich żołnierzy pozostało na śniegu. Nasza strona straciła
trzy czołgi.
Kombrig rozumiał strategiczne znaczenie skrzyżowania i przesunął tam maszyny
2. batalionu, swoje odwody i grupę operacyjną. W rzeczywistości zebrał w jeden
oddział wszystko, co zostało z brygady i objął dowodzenie. Niemcy przegrupowali
swoje siły i rozpoczęli kolejny atak, próbując wyprzeć brygadę. Znów rzucono do
walki czołgi, działa szturmowe, pojazdy opancerzone i piechotę. Otaczający nas
teren dudnił i trząsł się od wybuchów bomb, pocisków artyleryjskich
i moździerzowych. Przeciwnik nacierał z całych sił, usiłując zdobyć skrzyżowanie za
wszelką cenę, ale żałosne pozostałości naszej brygady broniły się zażarcie do
samego końca. Opór się opłacił i nieprzyjaciel znowu się wycofał, tracąc kilka
kolejnych czołgów, trzy pojazdy opancerzone i wielu żołnierzy. W naszej brygadzie
zostało tylko sześć czołgów.
W wyniku niepowodzenia przeciwnik zaczął wzmacniać swoje siły na wschodzie
i północy. Groziło nam okrążenie, ale brygada nie miała sił, aby temu zapobiec,
dlatego kombrig zdecydował się trzymać swojej strategii utrzymywania pozycji
obronnych i walki do ostatniego człowieka. Nie było innego wyboru.
W czasie ostatniego starcia uszkodzeniu uległ nadajnik radiowy, nie było zatem
żadnej łączności z korpusem. Kombrig wysłał więc meldunek do dowództwa przez
oficera łącznościowego, Sałtykowa. W swoim raporcie prosił o zgodę na wycofanie
się na linię oddziałów piechoty. Nie znając aktualnej sytuacji brygady, w tym samym
czasie komkor wysłał do brygady swojego oficera łącznościowego z rozkazem:
„Utrzymać zajmowane linie, a w nocy przeprowadzić z zaskoczenia kontratak
i zdobyć Sárbogárd”. Łącznik korpusu zgubił jednak drogę i nie zdołał znaleźć
brygady.
Zwiadowcy cały czas prowadzili rozpoznanie i donosili kombrigowi, że
nieprzyjaciel skręcił z Herczegfalva na północ i północny wschód. Starali się za
wszelką cenę dotrzeć do Dunaju! Pod koniec dnia mała kolumna czołgów i piechoty
zaatakowała ponownie, usiłując wyprzeć nas ze skrzyżowania, jednak bez
powodzenia. Czołgi nieprzyjaciela oskrzydliły więc nasze pozycje z lewej strony
i zdobyły Nagy. Po południu 19 stycznia niemieckie oddziały dotarły do Dunapentele,
a do rana 20 stycznia doszły do Dunaju. Wojska 3. Frontu Ukraińskiego zostały
przecięte na dwie części, co sytuowało nas w trudnym położeniu.
Nasza brygada znalazła się w tragicznym punkcie, oddzielona od głównych sił
korpusu, własnych oddziałów tyłowych i sztabu. Zostało bardzo mało czołgów
i piechoty, w sąsiedztwie nie stacjonowała żadna sojusznicza jednostka, nie było też
łączności z korpusem. Zginęła większość oficerów łączności, którzy byli bezustannie
przechwytywani przez wroga. Wszystkie drogi zapełniły się czołgami, artylerią
i piechotą nieprzyjaciela, a niemieckie lotnictwo szalało. Przełamanie linii frontu stale
się powiększało. Znaleźliśmy się na tyłach wroga. Musieliśmy sami podjąć
inicjatywę i tu wielką zasługę należy oddać Czunichinowi, że nie zawahał się w tej
ciężkiej sytuacji. Działał szybko i zdołał uratować brygadę.
Ku naszemu wielkiemu zadowoleniu zjawił się 2. batalion z 32. Zmotoryzowanej
Brygady Piechoty i 1000. Pułk Przeciwpancerny, w którym zostały tylko dwa działa
samobieżne. Czunichin zdołał skontaktować się z komkorem przez radio dowódcy
pułku. Nie wysłuchawszy nawet kombriga, ani nie przejawiając żadnego
zainteresowania naszą sytuacją, generał-major Goworunienko udzielił mu nagany za
przerwanie łączności i wyraził niezadowolenie z działań brygady, a następnie
potwierdził rozkaz, którego nie zdołał dostarczyć oficer łącznościowy. Pułkownik
Czunichin cierpliwie wysłuchał wyrzutów komkora, a potem udało mu się przekonać
generała, że w obecnych okolicznościach taki rozkaz był niewykonalny i nie było
sensu tkwić na terenie zajętym przez wroga, pozostając odizolowanym od
pozostałych wojsk rosyjskich. Po krótkim namyśle komkor niechętnie zgodził się
z Czunichinem i rozkazał mu przejść na nową linię, żeby zatrzymać pochód
nieprzyjaciela w kierunku Perkáta. Brygada ruszyła nocą i skierowała się na
ustalone miejsce. Zanim tam dotarliśmy, nieprzyjaciel zdobył Perkáta. Kombrig
zameldował o sytuacji i dostał rozkaz przejścia w rejon Sárosd, gdzie oczekiwano, że
umocnimy się na nowej linii obrony. W tym momencie brygada liczyła tylko cztery
czołgi, cztery działa samobieżne SU-85 i około sześćdziesięciu piechurów.
20 stycznia nieprzyjaciel wzmocnił swoją ofensywę w ciągu dnia. Najzacieklejsze
walki prowadzono wokół Székesfehérvár. Przeciwnik okrążył miasto i usiłował je
zdobyć za wszelką cenę, zdając sobie sprawę z jego strategicznego znaczenia.
Poniósł jednak porażkę. 21. i 133. Korpus Piechoty oraz 18. Korpus Pancerny
mocno trzymały pozycje, a dowódca zajadle uniemożliwiał nieprzyjacielowi dojście
do Dunaju.
Brygada przez cały dzień pozostawała w niewielkim gaju koło Sárosd. Łączność
z korpusem znów została utracona. Kombrig był zdenerwowany. Oficerowie
łącznościowi wyruszyli na poszukiwania sztabu korpusu, bardzo ciążyła nam
niepewność sytuacji. Jedyny radosny moment zapewnili nam nasi mechanicy, którzy
przysłali do batalionu dwa naprawione czołgi. Po długim opóźnieniu łączność
z korpusem została przywrócona, a kombrig otrzymał rozkaz: „Ruszyć w kierunku
Elõszállás. Uformować linię obrony w mieście i osłaniać lewą flankę linii
obronnej korpusu”.
Nadciągnęły wojska korpusu. Pułkownikowi Czunichinowi polecono przekazanie
ocalałych czołgów i dział samobieżnych 110. Brygadzie Pancernej. Podczas
przekazywania pojazdów nieprzyjaciel niespodziewanie zaatakował z Csorvás w sile
sześciu czołgów i piechoty w pojazdach opancerzonych. Czołgiści nie byli gotowi do
walki, co zaowocowało wielkim zamieszaniem. W powietrzu zaroiło się od pocisków
oświetlających. Przeciwnik wdarł się do strefy obrony brygady, rozpoczęła się
zacięta walka. Z ogromnym trudem kombrig przywrócił porządek i zdołał odeprzeć
atak, ale nie zdołał utrzymać węzła komunikacyjnego. Po stracie trzech czołgów
nasza brygada wycofała się.
Pod koniec 21 stycznia sytuacja 3. Frontu Ukraińskiego była poważna.
Nieprzyjaciel przesuwał się w stronę Budapesztu. Czołgi przeciwnika dotarły do
Dunaju, a rozszerzając obszar przełamania w linii frontu, uderzył na nasze tylne linie.
Lawina samochodów, kolumny żołnierzy jednostek tyłowych, dywizje i brygady
chciały przejść przez przeprawy na rzece w Dunaföldvár, Ercsi, Baja i Csepel.
Tysiące samochodów i wozów zbierały się przed każdym przejściem.
Nieprzyjacielskie samoloty bombardowały je bez przeszkód, polując na bezbronnych
ludzi i maszyny.
Oddziały tylnej straży naszej 170. Brygady Pancernej zbliżyły się do przeprawy
w pobliżu Ercsi razem z jednostkami tyłowymi korpusu. Sytuacja przed przeprawą
była absurdalna: samochody i wozy z rannymi, paliwem, amunicją i pozostałym
wyposażeniem były wymieszane w totalnym bałaganie. Coraz więcej kolumn
napierało ze wszystkich okolicznych dróg ze strachu przed atakiem niemieckich
czołgów i samolotów. Każdy chciał jak najszybciej znaleźć się po drugiej stronie.
Wszystko to tonęło w hałasie, krzykach i przekleństwach.
Komendant przeprawy w rozpiętym płaszczu i z pistoletem w ręce z trudem
powstrzymywał tłum, grożąc jednym i pozwalając przejść kolejnym szczęściarzom.
Przeciążone i wysłużone łodzie motorowe holowały potężne promy przez rozlany,
rwący Dunaj. Powodowani strachem, bezbronni ludzie usiłowali utorować sobie
drogę przez tłum, kombinując, oszukując, przepychając się. Komendant był jednak
nieugięty. Jakimś cudem zdołał najpierw przeprawić rannych, a dopiero wtedy
zaczął przepuszczać oddziały tyłowe. Moździerzowcy załadowali się na jeden
z promów przed nami, my byliśmy następni w kolejce. Sasza Czaszegorow
przedostał się do komendanta, który przydzielił mu prom. Gdy tylko odbiliśmy od
brzegu, zobaczyliśmy, jak inny prom wyleciał w powietrze – wpadł na minę rzeczną.
Ta przerażająca scena wszystkimi wstrząsnęła. Na szczęście nasz prom ze sztabem
i jednostkami tyłowymi na pokładzie zdołał przeprawić się przez rzekę i bezpiecznie
zacumować przy drugim brzegu. Ludzie szybko opuścili łajbę, cały czas obserwując
straszne skutki wybuchu drugiego promu. W wodzie dryfowały ciała ludzi i koni,
które sanitariusze wyciągali z rzeki. Opatrywano rannych, grzebano zabitych.
Krótko po nas przeprawiły się jednostki tyłowe innych batalionów i w jednej
kolumnie ruszyliśmy w kierunku Előszállás.

*
Pociąg wiozący dziewiętnaście czołgów T-34 wjechał na stację Előszállás
i kombrig przydzielił wszystkie do 3. batalionu czołgów. Kapitan Otroszenkow
wyładował maszyny i ulokował batalion na terenie gospodarstwa cztery kilometry
na wschód od Előszállás. Wasadze był jedynym oficerem, który pozostał
z pierwotnego personelu batalionu. Jednostka potrzebowała ponownego szkolenia
i skonsolidowania, ale na żadną z tych rzeczy nie było czasu. Sztab batalionu
przeprowadził szybki apel, zatankowano czołgi, załadowano amunicję i nocą 23
stycznia wyruszono w drogę, żeby zająć pozycje po północnej stronie linii Felso–
Pozmend–Kokosci–Eger. Sztab brygady również ruszył w tym kierunku.
Później tego samego dnia piętnaście nowiuteńkich samobieżnych dział SU-76
dojechało do brygady. Czołgiści nie widzieli wcześniej takich maszyn i odnosili się do
nich bardzo sceptycznie. Ich słaby pancerz i mała siła armaty oznaczały, że nie
zapiszą się pozytywnie na kartach historii. Zniknęły z linii frontu tak nagle jak się
pojawiły i otrzymały niezbyt pochlebne przezwisko – „zapalniczki”. W tamtym
czasie 2. batalion czołgów został przemianowany na jednostkę dział samobieżnych
ze względu na ów nowy sprzęt. Wprowadzono niespotykaną strukturę batalionu:
trzy baterie składające się z pięciu dział samobieżnych. Od raz pojawiły się
problemy z zaopatrzeniem w paliwo, amunicję i części zamienne dla dział SU-76.
Rankiem 24 stycznia batalion stał już na pozycjach obronnych na prawo od 3.
batalionu czołgów, następnego dnia przyjechał pociąg z kolejnymi czołgami T-34 dla
brygady. W końcu nasz batalion był znowu w pełni uzbrojony. W krótkim czasie
uzupełniono stany maszynowe i osobowe i znowu staliśmy się pełnowartościową
jednostką bojową. 26 stycznia ofensywa nieprzyjaciela zelżała i pojawiła się
możliwość okrążenia jego oddziałów, które przedarły się do Dunaju. 170. Brygada
dostała rozkaz natarcia w kierunku Herczegfalava.
Po ocenie sytuacji i ustaleniu terminów Czunichin wydał instrukcje oficerom
sztabowym i dowódcom batalionów oraz kompanii, po czym ruszył w teren
w porozumieniu z dowódcami jednostek. W pochmurny i nieprzyjemny styczniowy
dzień personel brygady zaczął przygotowania pod osłoną skarlałego zagajnika.
Dowódca zwiadowców Gusak złożył meldunek o nieprzyjacielskich punktach
obrony oraz rozmieszczeniu stanowisk ogniowych na pierwszej linii i na tyłach, jak
również o lokalizacji oddziałów rezerwowych wroga. Potem kombrig wyznaczył
zadania dla 1. i 3. batalionu oraz oddziałów dział samobieżnych. Po jednej baterii
przydzielono do każdego batalionu, a jedna została w rezerwie kombriga, co miało
na celu osłonę skrzydeł brygady. Ustalono również zasady współdziałania
batalionów i sąsiednich jednostek. Uwaga skupiła się na działaniach 3. batalionu
czołgów, który miał zdobyć Herczegfalva, po czym 1. batalion czołgów miał
przeprowadzić natarcie w kierunku Melkut, Meyvelde i północnej części Perkáta.
Podsumowując odprawę, szef sztabu wyjaśnił porządek działań i określił linie
kontrolne oraz komunikacyjne.
Kombrig zadowolony, że wyznaczone zadania zostały zrozumiane, dał kombatom
możliwość przekazania rozkazów dowódcom kompanii, a oni z kolei przekazali je
dowódcom plutonów czołgów. Kombrig zostawił na miejscu majora Nowikowa –
potężnego mężczyznę, erudytę, kompetentnego i znającego się na rzeczy oficera –
żeby nadzorował akcję. Taka praktyczna postawa i przekazanie zadań zawsze
działało motywująco na młodych, niedoświadczonych oficerów i pomagało im
rozwinąć silne umiejętności przywódcze. Nie wszyscy lubili styl i metody
dowodzenia pułkownika. Często za plecami nazywano go „liberałem”
i „demokratą”. Silny charakter i władcze podejście często uważano za cenniejsze,
dlatego naszego kombriga omijały odznaczenia i promocje. Z drugiej strony komkor
zawsze rzucał naszą brygadę do najtrudniejszych zadań w najniebezpieczniejszym
momencie, a kombrig zawsze honorowo wykonywał wyznaczone rozkazy.
Kapitan Kłastin po raz pierwszy działał jako dowódca batalionu. Komisarz
Klimow jako szef sztabu i ja robiliśmy co w naszej mocy, żeby mu pomóc. Rana
w mojej nodze nie zagoiła się jeszcze całkowicie i chodziłem, opierając się na lasce.
Nocą 27 stycznia brygada zaczęła marsz naprzód i zajęła pozycje wyjściowe do
natarcia. Przybył również 1114. Pułk Artylerii Przeciwpancernej i bateria dział
samobieżnych z 363. Pułku Artylerii uzbrojona w ciężkie haubice.
Na sygnał komkora brygada ruszyła w kierunku Kokasd, Melkut i północnej
Perkáta. Wszystkie trzy brygady korpusu, współdziałając z piechurami ze 133.
Korpusu Piechoty, zainicjowały walkę i zaczęły niszczyć nieprzyjacielskie jednostki.
Nasz batalion był wciąż w drugiej linii, ale 3. batalion wdarł się na południowo-
wschodnie przedmieścia Herczegfalva i razem z innymi brygadami zdobył kluczową
pozycję. Pod koniec dnia znaleźliśmy się w odległości jednego kilometra na wschód
od Perkáta i tam napotkaliśmy dobrze zorganizowany opór nieprzyjacielskich
czołgów, artylerii i piechoty. Cztery nasze czołgi zostały uszkodzone przez miny, ale
zapadające ciemności ukryły je przed ogniem przeciwnika, co pozwoliło nam
uratować je wraz z załogami i naprawić maszyny.
Rankiem 28 stycznia 1. i 3. batalion czołgów wznowiły natarcie. Napotykając
twardy opór, nasz batalion próbował oskrzydlić Perkáta od północy. 3. batalion wraz
z pułkiem z 68. Dywizji Strzelców podchodził do miasta od południowego wschodu,
gdy nagle dostał się pod silny ostrzał niemieckich czołgów. Bataliony wycofały się.
Pojawił się kombrig ze swoją grupą operacyjną, ocenił sytuację i zorganizował nowe
natarcie. Po zaciętej walce udało im się zdobyć część miasta, chociaż nie zdołali
całkowicie wyprzeć przeciwnika.
Nocą kolumna nieprzyjacielskich czołgów i pojazdów opancerzonych wyruszyła
z Adony, ale zwiadowcy zauważyli ją dopiero, gdy zbliżyła się od północnej strony
Perkáta. Czunichin skierował część brygady do odparcia wrogiej kolumny.
W ciemnościach rozpętała się zaciekła bitwa. Wraz z niedawno przybyłymi
posiłkami wróg zaatakował wyniszczone oddziały 68. Dywizji Piechoty, wypierając
je z zachodniej części miasta, po czym dotarł do drogi prowadzącej do Dunapentele.
Pojawiło się realne zagrożenie atakiem na flanki i tyły naszej brygady. Walka
stawała się coraz bardziej skomplikowana i niebezpieczna. Nasz batalion odpierał
przeciwnika w północnej części Perkáta, ale główna część naszych sił była
zaangażowana w bój ze szturmującymi z Adony czołgami. 3. batalion czołgów nadal
prowadził walki w mieście, mimo że część jego sił i rezerw naciskało na
nieprzyjaciela, atakując z północy Perkáta w kierunku Dunapentele. W ten sposób
pomogli osłonić skrzydło i tyły brygady.
Zacięte walki trwały przez całą noc, i to w paskudną pogodę. Przeciwnik był
zdesperowany, jego czołgi, piechota i pojazdy opancerzone bezustannie szturmowały
nasze pozycje. Pomalowane na biało pojazdy wroga zlewały się w nocy
z ośnieżonym terenem i powoli przesuwały naprzód. Cztery nieprzyjacielskie czołgi
już płonęły, ale nasze kompanie naprawdę z trudem odpierały Niemców. Muszę
oddać niemieckim żołnierzom i oficerom sprawiedliwość – byli prawdziwymi
wojownikami, byli twardzi, dali nam się we znaki i zadali ciężkie straty.
Kombrig wraz z grupą operacyjną przyszedł z pomocą 3. batalionowi czołgów. Po
drodze natknęli się na kolumnę pięciu niemieckich czołgów i czterech pojazdów
opancerzonych. Pod osłoną ciemności zjechali na bok, unikając bezpośredniego
starcia i pozwalając kolumnie nieprzyjaciela jechać dalej. Gdy dotarli do batalionu
Otroszenkowa, kombrig rozkazał kompanii czołgów ruszyć w pościg za
przeciwnikiem i zetrzeć go w proch. Starszy porucznik Wasadze szybko dogonił
kolumnę wroga, uderzył na nią od tyłu i otworzył ogień z bliskiej odległości.
Wywołało to zamieszanie i panikę, przez co przeciwnik nie zdołał stawić znaczącego
oporu. Stracił trzy czołgi i dwa pojazdy opancerzone w tym chaosie, chociaż
pozostałe zdołały wymknąć się do Dunapentele. Kompania Wasadzego wróciła bez
strat, co znacząco poprawiło nasze nastroje. Zagrożenie uderzeniem na tyły zostało
praktycznie zażegnane.
Walki trwały całą noc. Czołgiści, poczerniali od sadzy i wycieńczeni ze
zmęczenia, nie zauważyli, że noc powoli zmieniała się w dzień. Obydwie strony
zaciekle walczyły, zadając sobie ciężkie straty. Wokół północnych obrzeży Perkáta
powstał cmentarz poległych żołnierzy i wypalonych maszyn. Trzynaście
nieprzyjacielskich czołgów, jedenaście pojazdów opancerzonych i dwadzieścia sześć
samochodów paliło się wokół granicy strefy obrony brygady na północnych
i wschodnich obrzeżach miasta. My straciliśmy dziewięć czołgów i sześć dział
samobieżnych.
170. Brygada Pancerna po przeniesieniu do 86. Dywizji Piechoty, dotarła do
rejonu Rózsa–Kishgalom. Nasz batalion i bateria SU-76 dostały rozkaz odcięcia
głównej drogi Dunapentele–Adony i rozstawienia się nieopodal, ale gdy
dojechaliśmy do drogi, natknęliśmy się na opór nieprzyjaciela. Doszło do starć.
Batalion zniszczył przeciwnika w śmiałym natarciu, zdobyliśmy odcinek drogi na
południe od Talián i Radyga, po czym przeszliśmy do obrony. W czasie tej akcji
straciliśmy dwa czołgi.
Tymczasem nieprzyjaciel robił wszystko co w jego mocy, żeby zapobiec
okrążeniu swoich wojsk, które znalazły się nad Dunajem. Prowadziły one „aktywną
wojnę manewrową”, utrzymując i umacniając swoje pozycje. Usadowiwszy się
w poprzek drogi, 1. batalion czołgów z trudem odpierał ataki z Dunapentele
w kierunku Adony. Major Nowikow sprawił, że batalion czołgów ze 118. Brygady
pomagał nam zorganizować obronę wysuniętych linii.
Dni pełne były nieznośnego napięcia, wszystko się mieszało, dzień i noc,
ofensywa i defensywa. Nie było jasne, gdzie są oddziały nieprzyjaciela, a gdzie
nasze. Zwiadowcy padali z nóg, starając się rozpoznać sytuację. Rozkazy
i instrukcje wydawane przez dowódców korpusu i brygady wielokrotnie nie
nadążały za wydarzeniami, zatem bataliony często przejmowały inicjatywę.
Nocą 30 stycznia pułkownik Czunichin wycofał bataliony z walki i poprowadził je
na Melkut. Przeprowadziliśmy szturm na Keni Venim i zdobyliśmy miasto prawie
natychmiast. Następnie wyparliśmy nieprzyjaciela z Melkut i ruszyliśmy do Kish
Denim, którego broniła kompania piechoty wzmocniona dwoma czołgami
i sześcioma pojazdami opancerzonymi. Nasz batalion ustawił się w szyku i czołgi
wdarły się na przedmieścia. Przeciwnik załamał się i wycofał. Razem z kompanią
piechoty i baterią SU-76 przeszliśmy do obrony w Kreska, odcinając drogę z Adony
do północnej części Perkáta. 3. batalion czołgów z kompanią piechoty na kadłubach
i baterią SU-76 obsadził linię obrony kilometr na południowy zachód od wzgórza
188, odcinając też drogę Dunapentele–północna Perkáta. Linię obrony tworzyły
liczne umocnienia i zasadzki pod wodzą majora Nowikowa. Kapitan Otroszenkow
skoncentrował główne siły z dala od drogi i przygotował zasadzkę siłami plutonu
dział samobieżnych, jednego czołgu i plutonu strzelców.
Zimowa noc wciąż była bezchmurna. Śnieg lśnił w bladym świetle księżyca.
Ospali ze zmęczenia czołgiści i obsługa dział samobieżnych przysypiali w swoich
maszynach, mimo że nie było to zbyt wygodne. Tymczasem na zewnątrz żołnierze
cierpieli z zimna. Stopniowo z oddali zaczęły dochodzić odgłosy silników i terkot
gąsienic. Wkrótce jak duchy pojawiły się na drodze czołgi i pojazdy opancerzone,
a wraz z nimi piechota i artyleria. Ostrożnie przemieszczały się z Dunapentele ku
północnej części Perkáta. Podporucznik Krugłow jako pierwszy otworzył ogień.
Chudiakow i Czernowoj także rozpoczęli ostrzał z dział samobieżnych, ale był on
znacznie słabszy i ze zdecydowanie większej odległości. Dwa nieprzyjacielskie
czołgi i wóz opancerzony natychmiast stanęły w płomieniach. W kolumnie
przeciwnika zapanował chaos. Wszystko działo się bardzo szybko. Niemniej, gdy
Niemcy zorientowali się, że mają przed sobą jedynie niewielki oddział, szybko się
otrząsnęli i zaatakowali nasze siły czekające w zasadzce. W wyniku tej nierównej
walki straciliśmy czołg Krugłowa i oba działa samobieżne, a zasadzka przestała
istnieć. Kiedy kapitan Otroszenkow dowiedział się, co się stało z siłami
przygotowującymi zasadzkę, postawił batalion w gotowości bojowej i zdecydowanie
zaatakował osłabioną kolumnę przeciwnika. Straciwszy jeszcze pięć czołgów
i dwadzieścia pojazdów, nieprzyjaciel wycofał się, a resztki jego sił uciekały
polnymi drogami.
Po tych walkach kombrig otrzymał zadanie zdobycia miasta Adony. Rankiem 31
stycznia brygada ruszyła. Po południu, pięć kilometrów na południe od Adony,
napotkaliśmy twardy opór i umocniliśmy się na dogodnych pozycjach. Dojechały
samochody z amunicją i paliwem, zorganizowano też kuchnie polowe. Ludzie byli
przemarznięci do kości, zatem gorący posiłek podniósł ich na duchu.
Sztab brygady ulokował się w zabudowaniach pobliskiego gospodarstwa.
Kombrig postanowił: „Wykorzystać luki w nieprzyjacielskiej obronie, żeby dostać się
do Adony pod osłoną nocy. 3. batalion czołgów ruszy drogą Dunapentele–Adony
i zaatakuje miasto od południa. 1. batalion czołgów oskrzydli Adony i zaatakuje od
północnego zachodu. Atak rozpocznie się o piątej rano”. Major Drozdow i kapitan
Koczełapow szybko zastosowali się do instrukcji i przekazali je batalionom poprzez
oficerów łącznikowych.
Zaczęły się przygotowania do nowego natarcia. Nasz batalion stacjonował
w lasku małych drzew i Lesza Rybakow znalazł w nim odosobnioną, rozpadającą się
chatę. Mieszkała w niej rodzina biednego pracownika gospodarstwa rolnego. Chata
miała tylko jedno pomieszczenie, w którym była część mieszkalna, chlew, kuchnia
i część sypialna za zasłoną, za którą skrywała się jego przestraszona, stara i bardzo
korpulentna żona. Z jakiegoś powodu natychmiast nazwano ją „cioteczką Jelią”.
Zaprosiliśmy ją, żeby zjadła z nami obiad, ale odmówiła, cały czas siedząc w swojej
kryjówce. Po mroźnym dniu, syci i wykończeni, zrobiliśmy się śpiący. Lesza
Rybakow natychmiast zasnął. Był w tym wyjątkowo dobry, mógł kimać w każdych
warunkach, a gdy się budził, natychmiast był rześki. Kłastin i ja też byliśmy senni,
ale kapitan Klimow, gdy skończył pisać swój raport polityczny, wstał, włożył płaszcz
i powiedział:
– Idę sprawdzić, jak ludzie przygotowali się do nocy. Sprawdzę warty. Prześpijcie
się, rano czeka nas ciężka walka.
To był cały Klimow, troskliwy, serdeczny i bezinteresowny człowiek.
Spokój jednak nie trwał długo. Za oknem usłyszeliśmy warkot motocykla i jeden
z oficerów łącznościowych, Sierioża Sałtykow, z wielkim hukiem i cały w śniegu
wpadł do chaty. Teatralnym gestem rzucił na stół przesyłkę, mówiąc:
– Przeczytajcie swoje rozkazy, kombacie, i spieszcie się!
Rybakow zmiótł ze stołu resztki jedzenia i rozłożył mapę. Kombat otworzył
przesyłkę i przeczytał rozkaz na głos.
– Czy mam coś przekazać kombrigowi? – zapytał Sałtykow niecierpliwie.
– Nic. Zadanie jest jasne – odpowiedział Kłastin.
– Adieu! – Sałtykow zniknął z takim samym hałasem, z jakim przyjechał.
Czytając rozkaz, kombat zrozumiał, że najtrudniejszą jego częścią będzie dotarcie
do północno-zachodnich przedmieść Adony w wyznaczonym czasie. Nie można
zboczyć z drogi, co oznaczało, że potrzebny będzie dobry przewodnik. Rybakow
został wyznaczony do tego zadania, ale niespodziewanie zaprotestował:
– Dlaczego znowu ja? Czy dowódca kompanii nie może doprowadzić na miejsce
swoich czołgów?
– Lesza, on zdoła to zrobić, ale nie możemy teraz ryzykować. Smoljakow jest
rozsądnym oficerem, ale nie znamy go tak dobrze, a ty przejechałeś wszystkie drogi
od Stalingradu. Jesteś dobry w jeździe według mapy i w terenie – po prostu mu
pomóż – powiedział Kłastin i starał się przekonać Rybakowa, który nadal oponował.
Dyskusję szybko zakończył komisarz Klimow:
– Lesza, uspokój się, pojadę z tobą.
Taką to niesamowitą zdolność do rozwiązywania problemów miał ten człowiek,
który jednym słowem czy zdaniem rozładowywał napięcie, rozwiewał wątpliwości
i wzbudzał zaufanie.
Wzmocniona kompania Smoljakowa, razem z Klimowem i Rybakowem, zniknęła
w ciemnościach, wyruszając w swój trudny marsz. Przenikliwie zimny wiatr tworzył
zaspy, a księżyc skrył się za niskimi chmurami. Czołgi jechały na wyczucie przez
bezdroża, starając się nie zboczyć z kursu. Kombat ze swoim sztabem i rezerwami
podążał za nimi, weryfikując drogę z mapą.
Gdy obudziłem się następnego ranka, usłyszałem wyraźne larum i pojękiwania zza
zasłony, za którą spała cioteczka Jelia. Jednym z dowódców czołgów był
Aleksaszyn, muskularny i niski facet. Jakiś czas po zdobyciu Adony, zapytałem go:
– Coś ty z nią robił? Przecież ona była taka brzydka!
– O nie, w nocy ujdzie! – odpowiedział i szczerze się uśmialiśmy.

*
Niemcy najwyraźniej nie sądzili, że zaatakujemy nocą przy tak złej pogodzie, spali
więc jak dzieci. Wczesnym rankiem 1 lutego bataliony dotarły do Adony i były
gotowe do natarcia. W mieście panowała cisza, słychać było tylko pianie kogutów
i szczekanie psów. Od czasu do czasu na niebie pojawiały się race świetlne.
Dowódca i sztab podążający za 3. batalionem drogą z Dunapentele do Adony,
otrzymali wiadomość, że bataliony dotarły na wyznaczone pozycje i są gotowe do
szturmu, co ucieszyło kombriga. Zwiadowcy także zdali raport z sytuacji.
– Garnizon jest mały – raportowali. – Nie ma wielu czołgów i wygląda na to, że
Niemcy się nas nie spodziewają.
O piątej rano pułk artylerii przeciwlotniczej przyłączony do brygady otworzył
ogień do celów naziemnych, po czym brygada rozpoczęła atak. Setki pocisków
przecięły powietrze, kierując się w stronę zaskoczonych Niemców. Wywiązały się
zacięte walki uliczne. Walka w nocy jest zawsze bardzo trudna, zwłaszcza
w zabudowie miejskiej. Nieprzyjaciel skoncentrował swoje główne siły
w południowej części miasta. 3. batalion wraz z piechotą prawie natychmiast
natknął się na dobrze przygotowaną linię stanowisk ogniowych, co spowolniło
marsz. Na jednej z dróg kompania Wasadzego dostała się pod potężny ogień
krzyżowy. Dwa czołgi zostały trafione jeden po drugim i kompania została tylko
z pięcioma sprawnymi maszynami. Od lewej strony atakowała również kompania
starszego porucznika Mochowa. Obrona przeciwnika była w tym miejscu słabsza
i kompania z powodzeniem przebiła się do miasta, włączając się w walki uliczne.
Poprzez wąskie ulice czołgiści parli w kierunku południowo-zachodnich
przedmieść Adony.
Nasz batalion posuwał się naprzód z jeszcze większym powodzeniem. Nasza
obecność w północno-zachodniej części miasta było nieprzyjemnym zaskoczeniem
dla nieprzyjaciela. Batalion ustawił się w szyku. Przeprowadziliśmy szybki atak
i o świcie byliśmy już w centrum miasta. To przesądziło o wyniku całego starcia,
opór przeciwnika się załamał. Niemcy zaczęli się wycofywać drogą prowadzącą na
północny zachód od miasta. Nie udało nam się zablokować drogi ich odwrotu, ale
Adony zostało zdobyte i kombrig otrzymał rozkazy zorganizowania obrony
w mieście. Czołgi i działa samobieżne ustawiono na pozycjach, a piechota
rozmieściła się wzdłuż linii obrony. Ulice były ciche i opustoszałe, mieszkańcy ukryli
się w swoich domach i nie wychodzili. Dowódcy brygady i batalionów sprawdzili
stanowiska na pierwszej linii i, wystawiwszy posterunki, pozwolili czołgistom oraz
piechocie nieco odpocząć.
Po południu dwóch nastolatków – dzieci właściciela – przybiegło do domu,
w którym ulokował się sztab. Powiedzieli nam, że widzieli potężną kolumnę czołgów
i piechoty przemieszczającą się z lasów na północny zachód od Adony. Kłastin nie
od razu uwierzył chłopcom, ale nagły odgłos strzałów potwierdził ich słowa.
Zwiadowcy brygady i batalionów przeoczyli to zgrupowanie i niemieckie
kontrnatarcie zaskoczyło nasze oddziały. Załogi musiały wskoczyć do swoich
czołgów pod ostrzałem i natychmiast podjąć walkę. Miasto się obudziło, z każdej
strony padały strzały. Strzelali również Niemcy i Madziarzy, którzy ukrywali się
w domach i na strychach, starając się wesprzeć kontrnatarcie swoich czołgistów.
Ubierając się w biegu, wyskoczyliśmy z domu i z trudem dotarliśmy do czołgu
kombata. Biegliśmy krótkimi skokami jak szaleni, padaliśmy, znów się zrywaliśmy
i pędziliśmy dalej. Kłastin i Rybakow zdołali wśliznąć się do swoich czołgów.
Partorg[59] Klimow i ja staliśmy w pobliżu chaty, usiłując zorientować się, z jakiego
kierunku przeciwnik nas ostrzeliwuje. Miałem na sobie angielski prochowiec bez
dystynkcji, podczas gdy zampolit – stary czołgista – zawsze nosił skórzaną kurtkę
i wysłużony hełmofon. Zapewne dlatego snajper wziął go na muszkę. Na ułamek
sekundy zobaczyłem pocisk smugowy i w tym samym momencie komisarz został
trafiony w brzuch. Pocisk przeszył go na wylot, wyrywając sporą dziurę w plecach.
Klimow jęknął i upadł. Razem z Sidołakiem z trudem podnieśliśmy go i położyliśmy
na pancerzu przedziału silnikowego. Ranny był przytomny, cedził słowa przez
zaciśnięte zęby:
– Kiepsko... wszystko w środku pali... boli. – Nastąpiła krótka przerwa. –
Wygląda, że to koniec. Proszę tylko o jedno, mam dwóch synów, znajdźcie ich
i zaopiekujcie się nimi.
Muszę przyznać, że postąpiliśmy jak kanalie. Nie mieliśmy adresu Klimowa i po
wojnie nawet nie zadaliśmy sobie trudu, żeby ustalić go w archiwach brygady, żeby
chociaż napisać list do jego synów. Wiem, że nie przynosi nam to zaszczytu.
Komisarz stracił przytomność. Kolesniczenko opatrzył mu ranę bandażem, który
natychmiast przesiąkł krwią. Stałem nad ciałem komisarza, leżącym na przedziale
silnikowym, i nie zauważyłem, że działonowy zaczął obracać armatę do tyłu, aby
odpowiadać ogniem w czasie odwrotu. Żeby mnie nie uderzył, złapałem się lufy
i uwiesiłem się na niej, zwisając nad ziemią. Pamiętam, że bałem się, że się puszczę
i zostanę przejechany przez czołg. Pozostali zaczęli walić w wieżę i maszyna się
zatrzymała. Załoga w środku zrozumiała, co się dzieje, odwróciła działo z powrotem
i znów byłem na tyle czołgu.
Tymczasem batalion znalazł się w krytycznej sytuacji. Nieprzyjaciel przełamał
linię obrony i przesuwał się naprzód w kierunku centrum miasta. Wycofywaliśmy
się, ciągle odpowiadając ogniem. Batalion Otroszenkowa włączył się do walki,
zapewniając nam osłonę podczas odwrotu, ale też nie zdołał powstrzymać
przeciwnika. Wieczorem brygady nie było już w Adony i zostaliśmy rozmieszczeni
w lesie na południe od miasta. Straciliśmy dwa czołgi i trzy działa samobieżne.
Pochowaliśmy zabitych, a rannych wysłaliśmy na tyły.
Po przybyciu 110. Brygady Pancernej zdołaliśmy wyprzeć Niemców z miasta
i zająć pozycje obronne. Pozostałości sił nieprzyjaciela wycofały się na północny
zachód w kierunku Besnyõ. W czasie walk o Adony brygada straciła w sumie
osiem czołgów i cztery działa samobieżne SU-76. Po tej gorzkiej lekcji dowództwo
brygady zorganizowało sprawniejszy rekonesans na północnym i północno-
zachodnim odcinku, a kombrig rozkazał kombatowi piechoty, kapitanowi
Jakowlewowi, przeprowadzić wypad na tereny, których pierwotnie broniła brygada.
W czasie wykonywania rozkazu żołnierze zobaczyli straszną scenę na północno-
zachodnich przedmieściach. Czołg starszego porucznika Pisarewa stał opuszczony
w bocznej uliczce, podziurawiony i spalony. W pobliżu był zniszczony Tygrys,
a trochę dalej rozbite działo przeciwpancerne. W sąsiednim budynku znaleźli zwłoki
Pisarewa. Rany na ciele świadczyły wyraźnie, że przed śmiercią był torturowany...
2 lutego brygada zabrała się za umacnianie obrony w mieście i naprawę
uszkodzonych maszyn. Pozostały czas zajęło grzebanie poległych towarzyszy. 3.
batalion przekazał nam swoje ocalałe czołgi i został przeniesiony do rezerwy.
Przybył starszy porucznik Dimitrij Denisowicz Jurow, partorg batalionu mechaników
Akademii Wojsk Pancernych i Zmechanizowanych[60], żeby objąć
stanowiska zampolita.
Pod koniec dnia brygada dostała rozkaz podążania za 110. Brygadą Pancerną.
Wyruszyliśmy nocą, a rano dotarliśmy do skrzyżowania półtora kilometra na północ
od Solgathaz, gdzie zorganizowaliśmy linię obrony. Byliśmy tam przez mniej więcej
dwa dni, likwidując niewielkie oddziały maruderów. Ruszyliśmy dalej 4 lutego
i jechaliśmy w kierunku zachodnich obrzeży Sárosd, gdzie kombrig otrzymał rozkaz
marszu w kierunku Deritz i zdobycia miasta Aba uderzeniem z północnego
wschodu. 5 lutego, po otrzymaniu wsparcia piechoty i artylerii, brygada
zaatakowała. Nieprzyjaciel stawiał opór na niektórych odcinkach obrony, a gdy
zbliżaliśmy się do Deritz Niemcy rozpoczęli intensywny ostrzał z czołgów i artylerii,
ale Kłastin pewnie poprowadził swój batalion naprzód, odpowiadając ogniem.
Zdobyliśmy Deritz bez większych problemów. Nieprzyjaciel wycofał się do Aba,
straciwszy dwa czołgi, dwa działa i kilka tuzinów żołnierzy piechoty. Przejęliśmy
miasto przed końcem dnia.
Siły naszej brygady oraz piechoty były na wyczerpaniu. Mieliśmy mniej niż stu
zdolnych do walki żołnierzy w każdym z pułków piechoty i niewiele sprawnych
czołgów. Mimo to rankiem 6 lutego brygada ruszyła w kierunku Felsõ-Szentihvan
wspólnie ze zdziesiątkowanymi jednostkami 200. Pułku Strzelców. Nasze
wielokrotne ataki na wrogie punkty oporu zakończyły się porażką. Piechota ponosiła
ciężkie straty, żołnierze przywarli do ziemi i nie szli dalej, czołgi również się
zatrzymały, a jedno z dział SU-76 zostało zniszczone. Musieliśmy zrezygnować
z planu natarcia na tym kierunku.
Kombrig rozkazał dowódcy 2. batalionu czołgów przekazać ocalałe cztery SU-76
do 1. batalionu, po czym przenieść go do rezerwy. Nasz batalion liczył teraz sześć
czołgów oraz cztery SU-76, a tej samej nocy z naprawy wróciły jeszcze trzy czołgi.
Kapitan Kłastin rozchorował się, a kombrig rozkazał mi przejść pod dowództwo 200.
Pułku Strzelców i 7 lutego ruszyć z pułkiem w kierunku Felsõ-Bodajkator.
Zbliżając się do Felsõ, wpadliśmy pod nieprzyjacielski ogień. Piechota się okopała,
a czołgi znalazły osłonę, podczas gdy dowódca pułku – młody, wysoki i szczupły
major – wysłał przodem swoich zwiadowców. Szybko donieśli, że pułk piechoty,
wzmocniony piętnastoma czołgami, zajął stację Bodajkator i ulokował się w lasku
pół kilometra na południowy zachód od Felsõ-Szentihvan. Na ich linii obrony
stacjonowało również sześć baterii dział, które były solidnie okopane i umocnione na
stanowiskach. Było jasne, że siłami, które mieliśmy do dyspozycji, niemożliwe będzie
przebicie się przez tę linię. Dowódca zamyślił się przez chwilę, po czym krzyknął:
– To koniec! Natarcie się skończyło. Okopać się, umocnić pozycje i przygotować
się na odparcie ataku przeciwnika.
Sztab i dowódca urządzili się na stacji Felsõ, a major zażądał, żebym do nich
dołączył. Wykazał się niezwykłą gościnnością: jego ordynans szybko nakrył do stołu,
łyknęliśmy wódki i zakąsiliśmy zimną słoniną. Szef sztabu pułku rozłożył mapę na
stole i nakreślił sytuację. Dowódca położył się na rozkładanym łóżku, wydając
rozkazy łącznościowcom. Wkrótce zorganizowano łączność i major zameldował
o sytuacji komdiwowi, wyjaśniając, że natarcie dostępnymi siłami jest niemożliwe.
W odpowiedzi usłyszał potok przekleństw. Dowódca odsunął od ucha słuchawkę,
tak że wszyscy słyszeli kwiecisty język generała. Gdy już skończył rzucać
przekleństwami, komdiw rozkazał:
– Natychmiast atakować! Zniszczyć nieprzyjaciela i kontynuować ofensywę.
Zameldujcie się, gdy wykonacie rozkaz.
– Tak jest! – odpowiedział major potulnie, ale był wzburzony. Zadumał się,
wykonał kilka krążeń ramionami i znów rzucił się na rozkładane łóżko, starając
się uspokoić.
– Jakie rozkazy? – zapytał szef sztabu.
– Żadnych! Usiądźcie i zabawcie się – gniewnie mruknął major.
Byłem przerażony, dowódca dostał rozkaz ataku, ale najzwyczajniej w świecie
leżał sobie i nie wydawał żadnych poleceń. Nie mogłem dłużej się powstrzymać,
podszedłem do dowódcy i zapytałem:
– Towarzyszu majorze, proszę o pozwolenie na przygotowanie czołgów
do natarcia.
– A więc wy też chcecie zginąć – powiedział major z sarkazmem. – Wydałem
swoje rozkazy, wykonać! – Po chwili dodał: – Słuchajcie, kapitanie, ile macie
czołgów? Dziesięć z działami samobieżnymi, a nieprzyjaciel ma piętnaście. Jakie?
Tygrysy i Pantery oraz dodatkowo trzydzieści dział i pułk piechoty do obrony. A ja
mam tylko osiemdziesięciu sześciu strzelców i dwa czterdziestopięciomilimetrowe
działa. Mimo to mamy atakować?! – skończył z goryczą i milczał przez chwilę.
– To nie ma znaczenia, kapitanie, jakoś się wykaraskamy z tych kłopotów. Tych,
którym sprzyja Bóg, nikt nie skrzywdzi – dodał.
Po godzinie zadzwonił telefon. Dowódca podniósł słuchawkę.
– Słucham... tak jest. Piechota jest gotowa do natarcia, czołgi zajęły pozycje na
liniach wyjściowych i zaatakujemy za kilka minut. Dobrze... Zamelduję się.
Ci, którzy stali obok, patrzyli na niego z lękiem. Wiedzieli, że igra z ogniem, ale
major znów położył się na łóżku. Z grubsza dwadzieścia minut później ponownie
zadzwonił do komdiwa i zameldował:
– Towarzyszu generale! Piechota naciera, wspierana przez czołgi. Nieprzyjaciel
stawia zacięty opór i prowadzi intensywny ostrzał z lasu położonego pół kilometra na
południowy zachód od stacji Felsõ-Szentihvan.
– Wspaniale! Wzmocnić natarcie, szturmujcie z większym zapałem. Informujcie
mnie!
Godzinę później major meldował:
– Towarzyszu generale! Pułk doszedł do linii na południowy zachód od stacji
Bodajkator, las jest na południowy zachód. Piechota zwolniła, przywarła do ziemi
i ciągle walczy.
Generał, niezadowolony z takiego „rozwoju wydarzeń”, rozkazał:
– Wytrzymać, majorze! Przegrupować się i kontynuować natarcie. Przyjadę
do was.
– To niemożliwe, towarzyszu generale! Jesteśmy pod ciężkim ostrzałem.
Wszystkie drogi i teren pomiędzy naszą i waszą pozycją jest odkryty, łatwo
was namierzą.
– Dobrze, działajcie z większą determinacją!
Po czterdziestu minutach znów meldował:
– Towarzyszu generale! Nieprzyjacielski pułk piechoty wspierany przez
piętnaście czołgów kontratakuje. Pułk wycofał się na linię wyjściową, ale
odpowiada ogniem. Odpieramy przeciwnika z wielkim trudem.
W tym momencie generał zaczął krzyczeć:
– Bezużyteczne sukinsyny! Przejmuję dowodzenie, zajmę się tym, gdy dojadę!
Teraz major wyraźnie się zmartwił. Natychmiast rozkazał piechocie i czołgom
przygotować się do ataku. Wkrótce przybył generał swoim Willysem, w rozpiętym
trenczu i karakułowej czapce.
– Gdzie są leje po pociskach i gdzie jest ta nawała artyleryjska? –
zapytał jadowicie.
– Wszędzie dookoła – powiedział major, wskazując okolicę.
Jak na zawołanie nieprzyjacielska artyleria zaczęła ostrzał. Potężne eksplozje
zaczęły wstrząsać ziemią i zmusiły generała do schronienia się w okopie.
– Przestańcie się wydurniać i robić mnie w konia! Wydać pułkowi rozkaz do
ataku! – krzyczał komdiw.
Piechota się zerwała. Szczupła linia ludzi, prowadzona przez dowódców baterii,
kompanii i plutonu, zaatakowała z ledwo słyszalnym „Hurra”. Czołgi ruszyły
w kierunku lasu, wyprzedzając piechotę. Niemcy pozwolili zbliżyć się atakującym,
po czym artyleria, czołgi i piechota otworzyły ogień z bliska.
W tym momencie surowy generał uświadomił sobie siłę przeciwnika. Wskoczył
do okopu opuszczonego przez piechurów, od czasu do czasu wystawiał głowę
i obserwował natarcie. Ponieważ piechota nie zdołała dojść do linii obrony wroga
i poniosła ciężkie straty, żołnierze padli na ziemię. Czołgi i działa samobieżne też
stanęły. Prowadzący czołg się palił, w płomieniach stały także dwa działa. Atak
utknął w niebezpiecznym, martwym punkcie. Piechurzy zaczęli się wycofywać,
ciągnąc rannych towarzyszy na płachtach brezentu. Pułk piechoty poniósł poważne
straty. Młody major stał skamieniały i śmiertelnie blady, obserwując pozostałości
pułku, widząc, jak tak drogi mu pułk umiera z powodu głupoty komdiwa.
Rozumiałem, że oszukując generała, ryzykował swoje życie, żeby ocalić ludzi.
Dobrze wiedział, jaki byłby wynik starcia.
Tylko szczęście ocaliło resztę pułku i batalion czołgów przed całkowitą zagładą.
Gdyby nieprzyjaciel przeprowadził kontratak, nawet gorliwy komdiw byłby
w niebezpieczeństwie. Przeciwnik nie był już jednak tak silny, jego żołnierze
najwyraźniej byli wyczerpani i unikali bezpośredniego starcia. Nie czekając na
powrót całego pułku, generał wygramolił się z okopu, wsiadł do jeepa i szybko
odjechał, nawet nie pożegnał się z dowódcą.
– Tak to już jest – powiedział z goryczą major, spoglądając na odjeżdżającego
komdiwa. – Chciałem uratować ludzi. Nie udało się.
Zapadły ciemności skrywające okropieństwa i hańbę ataku, do którego doszło po
prostu z powodu kaprysu małego despoty. W nocy oszacowano straty, przyniesiono
i pogrzebano zabitych, a rannych wysłano do szpitala. Dowódca rozkazał wydać
kolację. Zwykłe przekąski pojawiły się na stole, napełniliśmy nasze kubki wódką
i major powiedział bezbarwnie i ze złamanym sercem:
– Za tych, co polegli niewinnie i daremnie. Niech pamięta o nich ten, który nie
posłuchał głosu rozsądku, wysyłając ich na nieuniknioną i bezsensowną śmierć!
Wszyscy wypili w milczeniu.

*
Rankiem 9 lutego brygada dostała rozkaz przekazania swojego sektora obrony
68. Dywizji Piechoty i wymarszu w rejon Csongrád, gdzie zostaliśmy przez kilka dni.
Ludzie doprowadzili siebie i swoje maszyny do jako takiego porządku. Z naprawy
wróciło pięć czołgów. Na odprawie oficerów sztabu, kombatów i ich zastępców
kombrig podsumował dotychczasowe walki i szczególną uwagę zwrócił na straty,
które były bardzo poważne: dwadzieścia siedem czołgów i dziesięć dział
samobieżnych zostało zniszczonych. Straty nieprzyjaciela były porównywalne.
Rozdział 15

ZNÓW W AKCJI

D nia 12 lutego 170. Brygada Pancerna została przesunięta do korpusu


rezerwy stacjonującego bliżej frontu i zgrupowana w rejonie Sarszentmiklos
(Sarbogard). W rezerwie była przez cztery dni. Było spokojnie. Dalej zajmowaliśmy
się doprowadzaniem naszego sprzętu do porządku, naprawiając zniszczone
i niesprawne czołgi i rozważając możliwe plany walki. 17 lutego komkor rozkazał
wymarsz w kierunku Felsõ-Solgathaz. Dzień później siły były rozmieszczone
następująco: sztab i przyłączone do niego pułki stacjonowały w Solgathaz; 1.
batalion czołgów i batalion strzelców w Felsõ-Solgathaz; a 2. i 3. batalion (bez
czołgów) w Adony. Tego ranka generał-major Goworunienko[61] i generał-lejtnant
Riemizow – dowódca Wojsk Pancernych i Zmotoryzowanych Frontu – przybyli
w towarzystwie grupy operacyjnej.
Szef sztabu brygady pułkownik Biełozierow przeprowadził inspekcję sektora,
a następnie wysłuchał uwag kombatów i szefów sztabu batalionu dotyczących
możliwego planu działania. Szef sztabu batalionu strzelców zmotoryzowanych,
młoda kobieta – miała około trzydziestu lat – nazwiskiem Driemliuga, brała w nich
udział. Kombrig zapytał:
– Więc jaka jest pani decyzja?
– Towarzyszu pułkowniku, myślę...
W tym momencie kombrig nie mógł się powstrzymać od przedrzeźnienia jej
cienkiego głosu.
– Co zdecydowałaś, kochana? – zapytał.
Wszyscy ryknęli śmiechem. W tej samej chwili jakiś niemiecki motocyklista
wyskoczył na wprost z bocznej drogi. Stanęliśmy zdumieni. Niemiec zatrzymał się
i też się na nas gapił. Ochłonął jednak szybciej od nas, zawrócił na jednym kole
i pędem odjechał. Sięgaliśmy już po broń, ale było za późno. Natychmiast
wystawiono posterunek, a krótko po tym zajściu przyjechali generał-major
Goworunienko i generał-lejtnant Riemizow.
Był to mój drugi kontakt z komkorem. Pierwszy raz spotkałem go po operacji
jassko-kiszyniowskiej, gdy jechał do sztabu brygady i przejeżdżał przez pozycje
naszej kompanii. Wezwano mnie i przedstawiono jako „dowódcę kompanii,
starszego porucznika Briuchowa”. Przyglądał mi się przez dłuższą chwilę, a później
zapytał:
– Gdzie jest sztab brygady?
Pokazałem mu miejsce na mapie.
Później kumple powiedzieli mi, że podczas rozmowy z kombatem zapytał:
– Co to za przedszkolak tu rządzi?!
– Towarzyszu generale, on wkrótce będzie dowódcą batalionu. To naprawdę
odważny chłop i walczy od Prochorowki – odpowiedział kombat.
Tym razem generał był zupełnie wstawiony i po śniadaniu, więc humor mu
dopisywał. Opowiedzieliśmy komkorowi o niedawnym zajściu z motocyklistą.
Dostało się Biełozierowowi.
– Jak mogliście zostawić ten teren bez straży. Coście myśleli? Że jesteśmy na
jakiejś dróżce na waszym rodzinnym zadupiu?! – Ten człowiek lubił z pogardą
i sarkastycznie wyrażać się o innych.
Później Biełozierow dokończył odprawę.
– Towarzyszu generale, skończyliśmy. Podjęliśmy decyzje. Czy chcielibyście
porozmawiać z dowódcami? Nie często gościmy generałów.
– Dobrze. Zobaczmy, co potrafią. Może wy? – spytał i wskazał na dowódcę
batalionu strzelców zmotoryzowanych kapitana Moskwiczenkę, przystojniaka, który
niedawno wrócił z krótkiego kursu w akademii. – Przedstawcie mi strukturę
organizacyjną batalionu zmotoryzowanego.
Moskwiczenko milczał, niewiele wiedział na ten temat. Ja też byłbym zbity
z tropu, gdyby mnie o to zapytano.
– Nie wiecie?
Zarumienił się, zbladł, ale wciąż nic nie mówił, był przytłoczony obecnością
dwóch generałów. Remizow odwrócił się do Goworunienki.
– Słuchajcie, Goworunienko, jeśli dostanie się do niewoli i zapytają go
o organizację batalionu zmotoryzowanego, mogą go torturować, a on i tak nic nie
powie. Będą go przypalać żelazem i wbijać igły pod paznokcie, a on wciąż będzie
milczał. Będzie mamrotał z bólu, ale co może powiedzieć? On nic nie wie! Postawią
go pod ścianą, rozstrzelają i powiedzą: „Ale był z niego niezłomny komunista.
Wytrzymał tortury i nie przestraszył się nawet egzekucji!”.
Prawda była jednak taka, że on naprawdę nic nie wiedział! Muszę powiedzieć, że
nikt się nie śmiał, ponieważ wiedzieliśmy, że mogliśmy znaleźć się w takiej
samej sytuacji.
Goworunienko kontynuował swoją mowę:
– Chłopcy, posłuchajcie. Wszyscy jesteście młodzi, więc nauczcie się solidnie
podręcznika szkolenia. A jeśli potrzebujecie pomocy, zgłoście się do mnie do sztabu
brygady. Zawsze z przyjemnością z wami porozmawiam, pomogę i objaśnię
wszelkie niejasne dla was przepisy. Możecie mnie pytać o cokolwiek. Odpowiem na
każde pytanie – z wyjątkiem tych dotyczących astronomii – ale poza tym na każde.
Stałem tam i myślałem w duchu: „Co za dowódca korpusu! Wie wszystko!”. Po
wojnie poznałem go jako zupełnie innego człowieka, ale o tym później.
Zgodnie z planem dowódcy 3. Frontu Ukraińskiego[62] żołnierze mieli wyczerpać
siły nieprzyjaciela zdecydowaną obroną, a następnie czekać na odpowiednie
warunki do przejścia do ataku i rozpocząć zdecydowaną ofensywę
w kierunku Wiednia.
Realizacja planu miała się rozpocząć 3 marca. Ruszyły drobiazgowe i intensywne
przygotowania. Ludzie pracowali w terenie w dzień i w nocy, piechurzy kopali
transzeje oraz okopy dla czołgów, pojazdów opancerzonych i samochodów, tworzyli
linie łączności i stanowiska dla artylerii.
Wczesnym rankiem 6 marca przyszedł rozkaz postawienia oddziałów w stan
gotowości bojowej do godziny ósmej i przygotowania się do odparcia natarcia
przeciwnika. O dziesiątej ciszę przerwał huk artylerii i gęste ciemnoszare chmury
uniosły się wzdłuż całej linii frontu. Nieprzyjacielskie pociski rozdzierały węgierską
ziemię. Pojawiły się samoloty wroga, które zaatakowały pierwszą i drugą linię
naszej obrony. Oczekiwaliśmy w pogotowiu na szturm Niemców. Mimo że nasze
dobrze przygotowane i głębokie linie obrony dawały nam nadzieję i pewność siebie,
obawialiśmy się o wynik bitwy.
Nieprzyjaciel przypuścił główny atak na zachód od Sergélyes w kierunku
Szekszárd, tam gdzie stacjonowały dywizje pierwszego rzutu 26. Armii. Pod koniec
drugiego dnia natarcia wróg wbił się w nasze linie obrony klinem szerokim na cztery
kilometry, a nasze wojska salwowały się ucieczką. Kombrig dostał rozkaz
sformowania oddziału zaporowego, żeby powstrzymać uciekających i przejąć
dowództwo nad wszystkimi wycofującymi się jednostkami. Pułkownik Czunichin
przybył do naszego stanowiska obserwacyjnego i wyznaczył kapitana Kłastina do
wykonania tego rozkazu. Mnie kombat polecił zebranie grupy kaemistów spośród
rezerwowych załóg, strzelców i łącznościowców. Rybakow został dowodzącym
oficerem tej grupy.
– Dlaczego znowu ja? Czy ja jestem chłopcem na posyłki? – zaprotestował. –
Nie powinniście zamiast mnie wyznaczyć jednego z waszych zastępców? Będzie im
łatwiej zatrzymać i aresztować uciekających żołnierzy, jeśli będą wśród nich
oficerowie. Ja jestem tylko starszyną.
Z pewnością miał rację, ale Kłastin doskonale znał Rybakowa, wiedział, że dobrze
nadawał się do tego zadania, był stanowczy, nieprzyjemny i zdeterminowany.
Dlatego kombat powiedział dobitnie:
– Lesza, musicie! Przestańcie już gadać, macie wykonać rozkaz!
Zebraliśmy wszystkich żołnierzy, którzy nie mieli czołgów. Rybakow ruszył z nimi
przed czoło naszego batalionu. Pod koniec dnia pojawiła się przed brygadą pierwsza
grupa wycofujących się żołnierzy. Byli to piechurzy z pułku moździerzy prowadzeni
przez dowódcę pułku w stopniu majora. Nagle, jakby spod ziemi, wyrósł przed nimi
bezwzględny Lesza Rybakow w skórzanej kurtce przepasanej pasem oficerskim
i w hełmofonie na głowie. Za nim stał tuzin zwalistych chłopów z odbezpieczonymi
karabinami, wszyscy w kombinezonach czołgistów i w hełmofonach.
– Stać! Na ziemię, wy skurwysyny! – ryknął Rybakow.
Majora zbił z tropu widok tak rozwścieczonego i zdeterminowanego człowieka
z pistoletem w dłoni. Ramiona mu opadły i przestraszony niepewnie meldował:
– Towarzyszu podpułkowniku – zaczął, najwyraźniej uznając, że tylko wyższy
rangą oficer mógłby go zatrzymać.
– Puł-kow-ni-ku! – prychnął złośliwie Rybakow.
– Towarzyszu pułkowniku...
– Generale! – wycedził przez zaciśnięte zęby Rybakow.
– Towarzyszu generale, proszę o zgodę na złożenie meldunku – zaczął od
początku major, ale Rybakow szybko mu przerwał i warknął:
– Na ziemię!
Major i oficerowie sztabowi wykonali rozkaz bez sprzeciwu. To uspokoiło
Rybakowa, a żałosny widok tych wycofujących się żołnierzy sprawił, że tym
bardziej złagodniał. Kazał im wstać i rozkazał udać się na stanowiska ogniowe,
pokazawszy na mapie, gdzie się znajdują.
– Czy to jasne? – zapytał starszyna.
– Tak, towarzyszu generale.
– Wykonać!
– Tak jest! – Z uczuciem ulgi, otrząsnąwszy się z przerażenia i upokorzenia,
major zasalutował i popędził z powrotem, żeby wykonać rozkaz, szczęśliwy, że mu
się upiekło.
Starszyna Rybakow nadal zatrzymywał pojedynczych żołnierzy, większe grupy
i całe oddziały piechoty. Przydzielał im zadania i kierował do okopów wykopanych
wcześniej przez żołnierzy brygady. Cofający się piechurzy nie mieli pojęcia, że
zatrzymuje ich i wydaje im rozkazy zwykły starszyna, adiutant sztabowy batalionu.
Następnego ranka rozeszły się plotki o „generale Rybakowie”. Dowódca pułku
moździerzy także dowiedział się, że został zatrzymany przez starszynę i od tej pory
ulatniał się za każdym razem, gdy w pobliżu pojawiał się Rybakow. Pułkownik
Czunichin, spotykając Rybakowa, zawsze przypominał to zajście i mówił
z rozbawieniem:
– No, Lesza, dobry z was spryciarz! Nieźle poradziliście sobie z tymi
„dowódcami”!
Rybakowowi wcale nie podobały się te pochwały i irytował się, gdy je słyszał.
Ranek 8 marca był spokojny. Obie strony oczekiwały w zawieszeniu. Żołnierze
po obu stronach frontu liczyli, że rozpoczęcie koszmaru się opóźni. Wycie
rakietowych pocisków niemieckich Nebelwerferów przerwało jednak ten stan
i ogarnęło nas wielkie przygnębienie. Potężne obłoki dymu pojawiły się za
Seregélyes, a tuż po nich nastąpiła przerażająca kanonada. Morderczy ogień
zaporowy rozrywał sektory obrony naszej brygady przez piętnaście minut, pod jego
osłoną wysunęły się czołgi i piechota. Wróg ruszył do natarcia. Wkrótce pojawiły się
też nieprzyjacielskie samoloty. Miałem wrażenie, że nieprzyjaciel atakuje z większą
opieszałością, już nie tak pewnie jak wcześniej. Niemniej nasz batalion szykował się
do walki.
W czasie przedłużających się walk na Węgrzech dobrze poznaliśmy taktykę
przeciwnika. Po krótkim, intensywnym ostrzale z powietrza i przygotowaniu
artyleryjskim, Tygrysy w małych grupach ruszały naprzód. Za nimi w odległości
pięciuset, sześciuset metrów podążały działa szturmowe, neutralizujące naszą broń
przeciwpancerną. Skrzydła osłaniały lżejsze czołgi i małe grupki piechoty
w pojazdach opancerzonych. Ciężkie czołgi unikały natarcia frontalnego i zwykle
szukały skrzydeł oraz miejsc styku między naszymi jednostkami, starając się obejść
umocnienia bronione przez kompanię lub batalion. Niemcy zneutralizowanie naszych
sił powierzali artylerii i piechocie i za wszelką cenę starali się wedrzeć jak najdalej
w nasze linie, żeby uderzyć na tyły i zdobyć kluczowe pozycje w głębi linii obrony.
Teraz Niemcy działali według tych samych zasad, szturmując pozycje brygady.
Dobrze znaliśmy tę taktykę i uznaliśmy, że nie będzie ona zbyt skuteczna
w obecnych warunkach.
Dowódca batalionu dział samobieżnych SU-100, który przysłano dzień wcześniej
dla wzmocnienia naszej brygady, ciągle prosił kombriga o zgodę na rozpoczęcie
ostrzału, ponieważ jego armaty kalibru 100 mm miały daleki zasięg. Ostrożny
Czunichin obserwował ruchy przeciwnika i cały czas odpowiadał: „Czekać!”. Nasze
czołgi również nie strzelały. Dopiero gdy nieprzyjaciel zbliżył się na odległość
pięciuset metrów, kombat dał sygnał do otwarcia ognia. Wszystkie czołgi, działa
samobieżne i przeciwpancerne rozpoczęły intensywny ostrzał. W tym momencie
pojawiły się również nasze samoloty.
Niemieckie czołgi trzymały się swojej taktyki, wykorzystywały nierówności
terenu, wyszukując styków i słabych punktów naszych pozycji. Lawirowały na polu
bitwy i powoli się zbliżały. Do południa pierwszy nieprzyjacielski atak został
skutecznie odparty. Przeciwnik stracił dwa czołgi i trzy pojazdy opancerzone,
wycofał się i kontynuował ostrzał z ukrycia. Po południu Niemcy przypuścili atak od
strony Seregélyes, rzucając do walki oddział w sile batalionu, wspierany przez osiem
czołgów, ale i tym razem udało nam się odeprzeć natarcie. Oba ataki odparliśmy, nie
ponosząc znaczących strat, co było bardzo krzepiące. Nocą uzupełniliśmy zapasy
amunicji i wystawiliśmy kuchnie polowe, ludzie zdołali trochę odpocząć. Zwiadowcy
brygady donieśli, że nie zauważyli żadnych nowych ruchów przeciwnika.
9 marca nieprzyjaciel przegrupował swoje siły i rano przypuścił atak w kierunku
Korcsma i wzgórza 126 w sile dwóch batalionów piechoty wspieranych przez
czołgi. Zaciekłe walki trwały około trzech godzin bez przerwy. Wróg stracił jeden
czołg i dwa pojazdy opancerzone, więc wycofał się na linie wyjściowe. Przeciwnik
był najwyraźniej zdezorientowany i szukał jakiejkolwiek możliwości przebicia się
przez nasze pozycje. Ponownie przegrupował swoje wojska i zaatakował wzgórze
128. Odparliśmy frontalne natarcie, ale żołnierze wroga, przechodząc przez kotlinę,
okrążyli wzgórze od skrzydła i zaatakowali nas z zachodu. Kompania umieszczona
na pierwszym punkcie oporu załamała się i wycofała – nieprzyjaciel zdobył
wzgórze. Niemcy cały czas wprowadzali posiłki do walki, koncentrując je w rejonie
Soroki–Sarisa. My również podciągnęliśmy swoje. 2. batalion czołgów dostał
dziesięć maszyn i zajął pozycje obronne na lewo od naszego batalionu na linii
Schendorf – wzgórze 126.
Rano 10 marca, po półtoragodzinnym ostrzale, Niemcy zaatakowali nas z rejonu
Soroki – wzgórze 128 w kierunku wzgórza 126, a ze stacji Seregélyes w kierunku
Korcsma. Rozgorzała zacięta walka w sektorze bronionym przez 2. batalion
czołgów, bitwa trwała około czterech godzin. Po stracie dwóch czołgów, trzech
samochodów opancerzonych i kilku tuzinów żołnierzy, przeciwnik w końcu przerwał
natarcie i zaczął się umacniać. My straciliśmy tylko jeden czołg. Nasz batalion,
wspólnie z batalionem strzelców i dwiema bateriami z 1438. Pułku Dział
Samobieżnych, odparł natarcie nieprzyjaciela od strony Seregélyes w kierunku
Korcsma, podczas którego zniszczyliśmy czołg i pojazd opancerzony.
Wyglądało na to, że Niemcy zrozumieli wreszcie, że nie zdołają osiągnąć żadnego
znaczącego sukcesu, walcząc małymi grupami złożonymi z czołgów i dział
szturmowych, więc nocą 11 marca rozmieścili blisko trzy pułki piechoty
i pięćdziesiąt czołgów w rejonie Bel Manor–Soroki. Następnego ranka, po ostrzale
artyleryjskim i nalotach z powietrza, rozpoczęli atak. Nieprzyjaciel rzucił do walki
wszystkie swoje dywizje.
W naszej brygadzie zostało niewiele czołgów i były one rozciągnięte na szerokiej
linii frontu. Obszernych luk między nami bronili strzelcy wycofani z pierwszej linii,
oddziały z pierwszego punktu obronnego, a także działa samobieżne i działa
przeciwpancerne. Dlatego strata choćby jednego czołgu oznaczałaby wyrwę
w naszej linii obrony, która pozwoliłaby wrogowi wedrzeć się głęboko
w nasze pozycje.
Kombrig miał w rezerwie tylko kilka dział samobieżnych, które w razie potrzeby
miały zatkać ewentualne „dziury”. Naszym ratunkiem były pozycje obronne dobrze
przygotowane przez wojska inżynieryjne. Czołgi zostały wkopane głęboko w ziemię
i zakamuflowane. Znad ziemi wystawały tylko wieże, które trudno było trafić
w czasie ataku. Piechota miała dobrze rozwinięty system okopów i rowów.
Oddziały zaopatrzenia zdołały nocą rozdzielić mnóstwo amunicji i każdy czołg,
stanowisko artyleryjskie i strzelec dysponował podwójnym przydziałem na ten dzień.
Pozwoliło to prowadzić intensywny ostrzał i znacznie skuteczniej odpierać
nieprzyjacielskie ataki.
Przeciwnik wiedział o naszym przygotowaniu, ale nie zdołał wykorzystać słabych
punktów obrony. Wydawało się, że wróg nie chce ryzykować, a to ułatwiało nam
realizowanie zadania. Pewnie utrzymywaliśmy zajęty przez nas sektor. Nieprzyjaciel
trzymał się swojej zwykłej taktyki: przesuwał się powoli w kierunku naszych linii,
ostrzeliwując je z dużej odległości, po czym gdy podchodził bliżej, wzmacniał ogień
i wykorzystywał swoje doskonałe armaty oraz celowniki czołgowe. Jego olbrzymia
przewaga liczebna i techniczna[63] zdawała się pozwalać na bardziej zdecydowany
atak. To, że wróg nie zdołał tego zrobić oczywiście było nam na rękę. Gdyby
Niemcy byli bardziej zdeterminowani, nie udałoby nam się utrzymać pozycji.
W połowie marca pogoda był dobra, co pozwalało działać lotnictwu. Szturmowce
wroga wspierały własnych żołnierzy. Czekaliśmy na nasze myśliwce, ale te nie
nadleciały. Brygada miała ogromne trudności z odpieraniem nieprzyjacielskich
nalotów. Niemieckie samoloty przetrzebiły broń przeciwlotniczą naszej kompanii
w czasie jednego ze swoich rajdów.
Maria Małcewa została ranna po raz drugi w czasie tej wojny, ale na szczęście
niezbyt poważnie.
Nieprzyjacielskie czołgi, kryjąc się w miarę możliwości w kotlinach, wytrwale
nacierały. Właśnie przekazałem dowodzenie kompanią i byłem wyjątkowo
niespokojny w swojej ziemiance: pragnąłem wrócić do czołgu i anulować rozkazy
dowódcy kompanii Smoljakowa, ale Jura Kłastin mnie powstrzymał. Przeciwnik
zaatakował dwukrotnie i oba ataki zostały skutecznie odparte. Na polu bitwy płonął
jeden wrogi czołg oraz trzy zniszczone pojazdy opancerzone. Zapanowała na krótko
cisza, podczas której przygotowywano kolejny atak, a artyleria przeciwnika
kontynuowała ogień zaporowy, aby wywierać presję na naszą obronę.
Po południu nieprzyjaciel ruszył do trzeciego natarcia. Pułkownik Czunichin
przebywał w naszym batalionie, obserwując rozwój bitwy. Tym razem Niemcy
zaatakowali z większym zaangażowaniem, ale nasza silna odpowiedź ogniowa
załamała ich natarcie. Jeden z czołgów został zniszczony przez Bikmulina, a załoga
Burcewa zmiotła działo szturmowe. Kombrig został wezwany do radia. Kapitan
Sarkisian meldował, w jego głosie słychać było niepokój, a nawet strach:
– Towarzyszu kombrigu! Zbliżają się czołgi, wiele czołgów!
– Co z tego? Na pierwszy batalion też naciera mnóstwo czołgów.
– Towarzyszu kombrigu! Położenie pierwszego batalionu nie jest takie złe... na
mnie naciera kilkaset czołgów! – Sarkisian lubił przesadzać i nie mógł się
powstrzymać także tym razem.
– A gdzie dokładnie? – zapytał gniewnie kombrig.
– Właśnie tu, na moją pozycję!
Czunichin wybuchł:
– Skąd, do diabła, mam wiedzieć, gdzie jesteście... Odeprzeć atak! – powiedział
z furią i się rozłączył.
Kiedy ochłonął, zwracając się do mnie, rozkazał:
– Briuchow, idźcie do Sarkisiana, wyjaśnijcie, co się tam dzieje i mi zameldujcie.
Stanowisko obserwacyjne 2. batalionu było oddalone o około półtora kilometra.
Wziąłem z sobą ordynansa, Piotra Kraszeninnikowa, i szybko przeprawiłem się do
Sarkisiana, popędzany intensywnym ostrzałem. Zobaczyliśmy, że rzeczywiście
trwała zaciekła walka. Blisko tuzin nieprzyjacielskich czołgów i dwanaście pojazdów
opancerzonych oskrzydlało batalion, usiłując przebić się do jego połączenia
z sektorem obrony 110. Brygady Pancernej. Wróciłem do kombriga i potwierdziłem
wcześniejszy meldunek, wyjaśniając, gdzie nieprzyjaciel zamierzał się przedrzeć.
Czunichin wysłał Sarkisianowi dwa działa samobieżne SU-100 z rezerwy batalionu
i z ich pomocą natarcie zostało odparte.
Bitwa osłabła pod koniec dnia i nieprzyjaciel się zatrzymał. Po zapadnięciu
zmroku dostarczono do batalionów amunicję, przybyły także kuchnie polowe.
Ludziom wydano jednocześnie obiad i kolację. Następnego dnia wczesnym rankiem,
tuż po śniadaniu, samochody zaczęły przewozić rannych na tyły. Oddziały tyłowe
naszego batalionu stacjonowały w Felsõ-Solgathaz, dowodził nimi starszyna, który
wrócił ze szpitala.
12 marca wznowiono żmudne walki. Żołnierze przeciwnika zaatakowali na
wzgórzu 126 siłami batalionu piechoty wspieranymi przez cztery czołgi, ale niczego
nie osiągnęli. Następnego dnia, po ostrzale artyleryjskim i uderzeniu z powietrza,
przeciwnik znów zaatakował. Blisko dwadzieścia czołgów i dwa bataliony piechoty
nacierały na wzgórze z północnego zachodu i północnego wschodu. Walki trwały
dwie godziny, ale po raz kolejny Niemcy ponieśli porażkę. Brygada broniła
zajmowanej linii już od dziewięciu dni, odpierając wielokrotne szturmy. Napięcie
ciągle rosło. Niemcy za wszelką cenę chcieli przełamać opór naszych batalionów.
Ich ostrzał artyleryjski nie ustawał, codziennie atakowały nas wrogie samoloty.
Kombrig ciągle prosił o wsparcie myśliwców, ale ignorowano jego żądania.
Przygotowując się do rozstrzygającego natarcia, nieprzyjaciel znów sprowadził
świeże wojska. 14 marca niemieckie oddziały podjęły ostateczną próbę przebicia się
przez nasze linie obrony na południe od jeziora Velencei-tó. Przeciwnik nie przedarł
się przez sektor naszej brygady, ale na lewo od nas, na odcinku 110. Brygady
Pancernej, nieznacznie przesunął się naprzód, przekraczając kanał Kaposi. Nie
zdołał jednak osiągnąć niczego więcej.
Byliśmy fizycznie i psychicznie wyczerpani. Ludzie czuli się rozdrażnieni
przedłużającym się okresem bezustannej walki. Odpoczynek i podejście do żołnierzy
z większym zrozumieniem były czynnikami, które łagodziły napięcie i pozwalały
ludziom wykonywać ich zadania. Oczekiwanie na kolejne nieprzyjacielskie natarcie
było męczarnią. Wszyscy mieli dosyć czekania. Nerwy były napięte do granic
możliwości, a wielu w duchu przeklinało Niemców za opieszałość. Woleli walczyć
niż czekać. Dzieje się tak zawsze, gdy dla człowieka wyczerpanego ciągłą i zaciętą
walką, życie przestaje mieć jakikolwiek sens albo wartość.
Wreszcie poranną ciszę przerwał grzmot pocisków. Serca zaczęły bić szybciej
i wszyscy byli gotowi do boju. Nieprzyjacielskie czołgi, działa szturmowe i piechota
w pojazdach opancerzonych rzuciły się naprzód do ataku. Niemcy zaatakowali
jednocześnie wzgórze 126, Korcsma i Sándor i na całej linii obrony brygady
wybuchły walki. Wróg działał zdecydowanie, ich zamiary były oczywiste. Po raz
kolejny niemieckie natarcie było czynnie wspierane przez artylerię i lotnictwo.
Kombrig stanowczo żądał od przedstawiciela sił lotniczych wsparcia lotniczego,
mówiąc, że atak naszych samolotów na pozycje wroga to kluczowe wsparcie dla
brygady. Major lotnictwa bez przerwy wzywał centralny punkt kontrolny, prosząc
o wysłanie samolotów do naszej strefy. Wreszcie – ku wielkiej radości – nadleciały
nasze Iły. Czerwone flary ze stanowiska obserwacyjnego brygady poleciały
w kierunku nieprzyjacielskich pozycji, żeby wskazać samolotom cele. Nagle
„szturmowiki” skręciły i zaczęły bombardować własne pozycje! Nie mogłem się
powstrzymać, wyskoczyłem z okopu i zacząłem biegać wzdłuż niego, wymachując
pięściami i przeklinając pilotów. Szczęśliwie bomby nie eksplodowały blisko mnie,
ale inni nie mieli tyle szczęścia, wielu piechurów i artylerzystów zostało zabitych lub
rannych. Czołg dowódcy kompanii, porucznika Tałyzina, został zniszczony w wyniku
bezpośredniego trafienia. Kierowca sierżant Aleksij Obiri, działonowy sierżant
Arutiunian i ładowniczy Michaił Kaczaikin, którzy tyle przeszli w czasie wojny,
zginęli... Na początku nalotu porucznik również wyskoczył na nasyp okopu,
przeklinał pilotów i cały czas strzelał czerwonymi racami w kierunku nieprzyjaciela.
Trafił go wrogi pocisk, który przetrącił mu kręgosłup, gwałtownie kończąc życie tak
walecznego oficera, bardzo lubianego przez całą kompanię. Został pochowany
w pobliżu gorzelni na północ od Perkáta.
Oficer sił lotniczych wydzierał się przez radio, szaleńczo próbując skierować
Iljuszyny w stronę pozycji nieprzyjaciela, ale piloci nie zwracali żadnej uwagi na jego
błagania ani ustalone sygnały. W końcu – gdy już zrzucili swoje bomby – odlecieli
w kierunku bazy, żegnani potokiem wyzwisk.
Nieprzyjaciel wykorzystał pomyłkę naszego lotnictwa i zintensyfikował natarcie,
zdobył wzgórze 126 i Sándor. Brygada od początku działań obronnych po raz
pierwszy musiała się wycofać. Zajęliśmy nowe pozycje wzdłuż linii kolejowej na
północ od Korcsma. Straciwszy osiem czołgów, szesnaście pojazdów
opancerzonych i blisko stu ludzi, przeciwnik ostatecznie wstrzymał natarcie i zaczął
umacniać własne pozycje. Nasza brygada straciła cztery czołgi, jedno działo
samobieżne SU-100 i kilkudziesięciu strzelców. Teraz 2. batalionowi zostały tylko
cztery czołgi z pięciu, które przyjechały pięć dni wcześniej. Nasz batalion
dysponował pięcioma wozami, a w pułku dział samobieżnych było tylko jedno SU-
100. Wszystkie działa przeciwpancerne zostały utracone. W każdej kompanii
piechoty zostało około dwudziestu ludzi. W całej kompanii moździerzy tylko dwa
miały jeszcze jakąkolwiek wartość bojową.
Tej nocy umocniliśmy się na naszych nowych pozycjach. Następny dzień, 15
marca, był ostatnim i najbardziej dramatycznym dniem całej bitwy obronnej. Obie
strony poniosły poważne straty, ale to niemieckie wojska się wypaliły, ich aktywność
gwałtownie spadła i zdołali posunąć się naprzód w zaledwie kilku sektorach.
Niemcy rozpoczęli swój atak natarciem na nasz sektor trochę później niż zwykle. Po
krótkim ostrzale batalion piechoty, wspierany przez siedem czołgów i osiem
pojazdów opancerzonych, zaatakował z Sándor, podczas gdy kolejna kompania
piechoty i pięć czołgów atakowała 2. batalion z gaju położonego około kilometra na
wschód od miasta.
Pokiereszowane i wyczerpane, okopane w słabo przygotowanych stanowiskach
resztki sił brygady nawiązały walkę z nieprzyjacielem w ostatniej i decydującej
bitwie w pobliżu Balatonu. Przeciwnik nacierał jednak niezdecydowanie, prawie
niechętnie. Czołgi ostrzeliwały nas z dużego dystansu, chociaż wraz ze
zmniejszającą się odległością siła ognia rosła. Artyleria niemiecka strzelała przez
cały czas. Czołgi Dzigunskiego i Potolicyna wolno przesuwały się do przodu i jako
pierwsze nawiązały walkę z niemieckimi pojazdami. Po zniszczeniu jednego czołgu
przeciwnika, obie załogi zginęły w kontrataku. Wróg ruszył do powstałego wyłomu,
ale dowódca kompanii Smoljakow bez wahania rzucił się w tym kierunku i zniszczył
jeden z czołgów. Drugi niemiecki czołg wycofał się, co pozwoliło batalionowi dalej
odpierać atak. Smoljakow ustawił swój wóz w środku linii i zablokował natarcie
wroga, manewrując w górę i w dół linii frontu.
Również w sektorze 2. batalionu trwały zażarte walki. Sarkisian rozciągnął trzy
pozostałe czołgi na szerokim obszarze. Sam prowadził czołg Jemielina i zajął
centralne miejsce w obronie, z czołgiem Diejewa po prawej i Burłakiego po lewej.
Zabronił im otwierać ogień bez jego pozwolenia. Nieprzyjaciel przesuwał się,
stopniowo nasilając ostrzał. Nasze czołgi spokojnie czekały na właściwy moment.
Dopiero gdy wróg podszedł bardzo blisko, trzy czołgi wsparte przez piechurów
otworzyły silny i celny ogień. Nieprzyjaciel się zatrzymał, szukając osłony, ale nie
przerwał kanonady. Czołg porucznika Burłakiego stanął w ogniu, chociaż
nieprzyjacielska maszyna także zapaliła się po celnych strzałach Diejewa
i Sarkisiana. Strzelcom Szyroliewa udało się zmusić piechotę przeciwnika do
odwrotu.
Na polu bitwy zapanował spokój. Kombrig otrzymał meldunki, że w 1. batalionie
zostały tylko cztery czołgi, a w 2. batalionie dwa; w każdej kompanii piechoty było
po dziesięciu ludzi zdolnych do walki. Nasze ostatnie działo samobieżne zostało
zniszczone podczas walk obronnych w Korcsma. Czunichin rozkazał nam bić się do
ostatniego człowieka. Do tej ostatecznej walki Kłastin został mianowany zastępcą
szefa sztabu brygady, a ja przejąłem batalion.
Po południu nieprzyjaciel rozpoczął drugi atak. Wykorzystując stare okopy
czołgowe, ustawiłem czołgi w linii w odległości dwustu pięćdziesięciu metrów od
siebie. Strzelcy zajęli pozycje obronne w środku, wysunięci trochę przed nasze
wozy. Znów pozwoliliśmy nieprzyjacielowi podejść blisko, żeby rozpocząć ostrzał
z krótkiego dystansu. Wszystkie czołgi otworzyły skoncentrowany ogień do
pojazdów opancerzonych i czołgów przeciwnika. Dwa pojazdy natychmiast się
zatrzymały, a pozostali Niemcy nie zdecydowali się dalej ryzykować – zatrzymali się
i otworzyli ogień z miejsca, w którym stali. Nie przesunęli się dalej.
Położenie 2. batalionu okazało się znacznie dramatyczniejsze. Sarkisian rozkazał
Czaszegorowi odsunąć sztab na krawędź lasu, trochę dalej od walk, żeby
skontaktowali się z kombrigiem i zameldowali o sytuacji. Po wyznaczeniu zadań
dowódcom czołgów Jemielinowi i Diejewowi podszedł do stogu siana i zaczął
obserwować rozwój wydarzeń przez lornetkę. Wróg zbliżał się powoli i niepewnie,
zaczął ostrzał z oddali, tak jak poprzednio. Nie czekając aż nieprzyjaciel się zbliży,
dwa czołgi otworzyły ogień. Rozpoczął się nierówny pojedynek. Zbliżając się,
nieprzyjacielskie maszyny nasiliły swój ogień i wkrótce trafiły wóz Emelina. Na
szczęście jego załoga zdołała uciec bez żadnych obrażeń. Teraz tylko czołg Diejewa
i strzelcy z kompanii Szyroliewa bronili naszych pozycji.
Przeciwnik powoli się zbliżał, przemieszczając się od jednej osłony do drugiej,
a jego ostrzał stawał się silniejszy wraz ze zbliżaniem się do linii batalionu. Wszędzie
dookoła wybuchały pociski i granaty moździerzowe.
W tym momencie Sarkisiana opuściło opanowanie i rozsądek. Zerwał pagony,
zdjął czapkę i rzucił ją na ziemię. Wyglądając niemal jak obłąkany, rozkazał
Czaszegorowowi pilnie zameldować, że w batalionie został tylko jeden czołg,
nieprzyjaciel zbliża się w wielkiej sile i natychmiast potrzebne jest wsparcie.
Następnie poprosił artylerię, aby ostrzeliwała własny sektor obrony batalionu.
Czaszegorow usiłował przemówić mu do rozsądku, ale kombat jeszcze bardziej się
wściekł i stanowczo powtórzył swój rozkaz, dodając, że muszą zgrupować razem
dowództwo i natychmiast wycofać się na tyły. Sam zostanie z czołgiem i będzie
walczył do końca. Czaszegorow zrozumiał, że nie ma sensu się sprzeciwiać, zebrał
więc personel, w tym także załogi, które straciły swoje czołgi, i zaczął się
wycofywać pod ostrzałem nieprzyjaciela. Grupa natknęła się na jednostkę
blokującą, która podejrzewając, że zdezerterowali, rozkazała im paść na ziemię. Po
krótkich wyjaśnieniach pozwolono im pójść dalej i wkrótce głodni i wyczerpani
ludzie dotarli do sztabu brygady.
Czaszegorow zameldował kombrigowi ze szczegółami o wszystkim, co się stało.
Czunichin zamyślił się i skrzywił. Rozkazał majorowi Duninowi wysłać ostatnie
rezerwy – pluton czołgów – na pomoc Sarkisianowi. Czaszegorowowi kazał
porozmawiać z szefem wydziału politycznego Niegrułem. Ten z uwagą wysłuchał
opowieści, wypytując o zachowanie Sarkisiana. Czaszegorow zdał szczegółową
relację z wydarzeń. Szef wydziału specjalnego brygady też się tym zainteresował,
podejrzewał, że Czaszegorow stchórzył i, samowolnie się oddalając, zostawił
swojego kombata na lodzie. Podpułkownik i oficer śledczy zabrali Czaszegorowa na
przesłuchanie do sąsiedniej ziemianki, gdzie starali się wywrzeć na nim presję
i zmusić do potwierdzenia ich wersji wydarzeń. Zdumiony Czaszegorow zrozumiał
do czego dążą i co podejrzewają. Na szczęście wszystkie wątpliwości zostały
rozwiane wraz z przyjazdem podporucznika Diejewa. Oficer wyjaśnił, że w obliczu
zbliżającego się nieprzyjaciela, kombat rozkazał im się wycofać i zakopać w ziemi
rygiel zamka armaty, zabrać pistolety i skierować się na bezpieczne pozycje, chociaż
sam został na skraju lasu. Ostatnie działania Sarkisiana wszystkich zdumiały, każdy
miał swoje teorie, dlaczego to zrobił.
Kołtunow szybko sprowadził rezerwę. Zauważył niewielką kolumnę czołgów,
pojazdów opancerzonych i piechoty przeciwnika, zbliżającą się w kierunku sztabu
brygady. Natychmiast ustawił czołgi w szyku i zaatakował nieprzyjaciela, który
zaczął się wycofywać już po pierwszych strzałach. Ścigając przeciwnika, Kołtunow
wrócił na początkowe pozycje batalionu, ale nie udało mu się znaleźć kombata
w rejonie ostatnich walk.
Pod koniec dnia nieprzyjaciel całkowicie stracił impet i wstrzymał natarcie. 16
marca pogoda nagle się pogorszyła, nadciągnęły niskie chmury, zrobiło się zimno
i ponuro. W połowie dnia nieprzyjacielska artyleria ostrzeliwała nasze pozycje przez
dwie godziny. Czołg Markowa został trafiony i zginęło kilku piechurów, a ich
zampolit, starszy porucznik Tiesielienko, został ranny. Nagle znikąd pojawił się
Sarkisian; był wykończony, nieogolony i załamany. Dowódca, szef wydziału
politycznego i szef wydziału specjalnego przez jakiś czas przesłuchiwali go na
osobności. Po wyjściu Sarkisian wyglądał odrobinę radośniej, zebrał swoich ludzi
i ruszył z powrotem do sektora obrony, aby prowadzić 2. batalion.
Brygada pozostała na tej samej pozycji obrony przez kolejne dwa dni, cały czas
utrzymując linię. Bataliony zdołały do pewnego stopnia doprowadzić się do
porządku, naprawiając maszyny i przywracając im sprawność bojową. Ze 110.
Brygady Pancernej na wsparcie przyjechały cztery czołgi. Kombrig przekazał
wszystkie ocalałe wozy do mojego batalionu, a 2. batalion przesunął do rezerwy. 17
marca brygada przeszła pod dowództwo 320. Dywizji Strzelców i zaczęła natarcie
w kierunku Sándor. Zatrzymała się po przejściu nie więcej niż jednego kilometra,
tracąc dwa czołgi i kilka tuzinów żołnierzy. Umocniła się więc na miejscu, do
którego doszła.
19 marca 32. Dywizja Strzelców, wspierana przez 170. Brygadę Pancerną i 32.
Brygadę Strzelców Zmotoryzowanych, wznowiła ofensywę. Tym razem zdobyliśmy
w kolejnej bitwie Serges i odcięliśmy drogę Sergélyes–Serochen. W tym momencie
brygada dostała rozkaz wycofania się do rezerwy korpusu i skoncentrowania się na
południowy zachód od Sárosd. Wkrótce dotarły nowe rozkazy: „Zostać w rezerwie
korpusu i ruszyć dalej za 110. Brygadą Pancerną w kierunku Pálinka–Polgrádi,
pozostać w gotowości, aby pomóc pierwszemu rzutowi korpusu w wykonaniu jego
zadania i osłaniać jego prawe skrzydło przed możliwym kontrnatarciem
z kierunku Székesfehérvár”.
Nie było czasu na przygotowania. Tego rodzaju bałagan naprawdę wyprowadza
z równowagi i jest bardzo irytujący, ale armia to armia, jak mówią żołnierze:
„Nieważne czy ci się podoba, czy nie – wstawać i do szeregu!”. Kombrig pogodził
się z tym, zebrał myśli, ocenił sytuację, szybko przydzielił zadania batalionom
i poprowadził brygadę naprzód. W połowie dnia byliśmy już przy wzgórzu 140, dwa
kilometry na południe od Seregélyes. Znów zobaczyliśmy to samo miasto, wokół
którego nasza brygada walczyła cały miesiąc. Zupełnie jakbyśmy byli do niego
przywiązani. Poległo tu tylu naszych towarzyszy.
Ze sztabu korpusu dostaliśmy nowe wytyczne: „Pilnie przekazać wszystkie czołgi
do 110. Brygady Pancernej i przedostać się do Solgathaz po nowy sprzęt”.
Pod koniec dnia brygada stacjonowała już w wyznaczonym obszarze. Spędziliśmy
tam dzień, później przybył oficer łącznościowy ze sztabu i potwierdził, że dostaniemy
dwadzieścia czołgów na stacji Sárszentmiklós. Pułkownik Czunichin zarekwirował
grupę operacyjną dowodzoną przez majora Nowikowa i jego wombatów. Pod
koniec dnia brygada była w Sárszentmiklós, gdzie w tym samym czasie zjawił się
transport czołgów.
Czołgi trafiły do 3. batalionu. Powodzenie operacji wojskowych na froncie
oznaczało, że potrzeba więcej ludzi. Brygady pierwszego rzutu poniosły ciężkie
straty i potrzebowały uzupełnień, dlatego komkor rozkazał brygadzie natychmiast
ruszyć i ulokować się w mieście Tác. Jednocześnie przyszedł rozkaz obsadzenia
załogami dziesięciu czołgów. Kombrig zebrał wszystkie rezerwowe załogi
i przekazał je do 2. batalionu, po czym polecił Sarkisianowi przejąć dziesięć czołgów,
obsadzić je ludźmi i wyruszyć do Tác.
Po krótkim postoju weszliśmy do Gayag i tutaj 2. batalion czołgów dogonił naszą
brygadę z dwoma czołgami. W mieście pułkownik Czunichin odebrał rozkaz:
„Brygada pojedzie w drugim rzucie za 181. Brygadą Pancerną i do rana 24 marca
wejdzie do Nagyvázsony”. To zadanie jednak nie zostało wykonane, ponieważ
czołowe jednostki korpusu napotkały zacięty opór nieprzyjaciela i utknęły w bitwie
o Mecsádes. Goworunienko postanowił rzucić do walki 170. Brygadę Pancerną
i przydzielił jej zadanie: „Wspólnie ze 110. i 181. Brygadą Pancerną zdobyć
Nemesvámos, a następnie ruszyć w kierunku Tótvázsony, Nagyvázsony”.
Miasto Nemesvámos było dobrze ufortyfikowane. Broniły go dwa bataliony
piechoty, osiem czołgów i około czterech baterii przeciwpancernych. Zbliżaliśmy się
do niego drogą, 3. batalion czołgów jechał po prawej, 2. batalion po lewej. Oba
bataliony wzmocniono obsadą strzelców. W pobliżu Nemesvámos okolica była
wyboista, co utrudniało manewry czołgom. Kiepsko wyszkoleni i niedoświadczeni
czołgiści nacierali raczej niezdecydowanie, kombaci musieli popędzać ich naprzód
ku liniom wyjściowym do natarcia. Ostatecznie pokonawszy te trudności, pod osłoną
artylerii, czołgi czołowych oddziałów oraz nasze bataliony rozpoczęły szturm
i zdobyły Nemesvámos po zaciętej bitwie. Nieprzyjaciel wycofał się i zorganizował
pozycje obronne wzdłuż linii sąsiednich wzgórz, które mieliśmy w zasięgu wzroku.
Teraz brygada zaangażowała się w przedłużające się walki. Otroszenkow starał się
znaleźć sposób na wykurzenie Niemców z ich pozycji na wzgórzach i zetrzeć ich
w proch. Sarkisian nerwowo wysyłał czołgistów naprzód. Kombrig przysłał haubice
i działa samobieżne jako wsparcie batalionów. Przeciwnik zacięcie odpierał nasze
ataki i ponieśliśmy ciężkie straty: trzy czołgi z 2. batalionu spłonęły, a jeden został
całkowicie rozbity; 3. batalion również stracił trzy czołgi; batalion piechoty stracił
wielu ludzi. Do końca dnia udało nam się jednak pokonać nieprzyjaciela i zdobyć
wzgórza, ale brygada nie zdołała wykonać głównego zadania.
Bilans tego dnia walk okazał się okrutny, od dawna nie ponieśliśmy tak wysokich
strat. Trudne warunki górzystego i porośniętego lasem terenu, dobrze przemyślana
i zorganizowana obrona przeciwnika, nasze kiepskie rozpoznanie sytuacji i brak
informacji o siłach wroga – wszystko to drogo nas kosztowało. Brak doświadczenia,
słaba koordynacja, niewystarczające wyszkolenie naszych nowo przybyłych
żołnierzy też miały w tym duży udział.
Tym razem Goworunienko odniósł się do niepowodzeń bez przekleństw.
Wzmocnił brygadę, dołączając do niej 209. Brygadę Haubic i wydał rozkaz: „Rano
wznowić natarcie i zdobyć Tótvázsony, Nagyvázsony, Kapolcs, Monostor i Apatii.
Do końca dnia dojść do linii wzgórz Monostor–Apatii–Halgoshegy, pozostać
w gotowości bojowej do dalszego natarcia w kierunku Tapolca”.
Wczesnym rankiem kontynuowaliśmy ofensywę. 2. batalion atakował
z północnego wschodu z kompanią piechoty, a bateria SU-100 i 3. batalion
podchodziły z północy w podobnym składzie. Brygada szybko wdarła się na
północno-wschodnie przedmieścia Tótrázsony i wywiązały się walki uliczne.
Nieprzyjaciel przeprowadził kontratak, który najbardziej odczuł 2. batalion. Po
utracie trzech czołgów brygada nie mogła już dłużej stawiać oporu i wycofała się.
Sukces nieprzyjaciela kosztował go jednak sześć spalonych czołgów i dział
szturmowych oraz cztery zniszczone pojazdy opancerzone.
Przyglądając się rozwojowi wydarzeń, Czunichin cały czas analizował sytuację
i podejmował odpowiednie decyzje. Kompania porucznika Pyłnikowa, wraz z baterią
SU-100, zaatakowała od południowego zachodu, a dowódca 2. batalionu, razem
z kompanią porucznika Rogowa i kompanią piechoty, zaatakował dalej na północ,
przeprowadzając manewr zgodnie z rozkazem. Tymczasem Otroszenkow ominął
Tótrázsony trzy kilometry na północny zachód, przemieszczając się wzdłuż skraju
lasu i zdobył miasto Felshegeel, zamykając okrążenie nieprzyjaciela od tyłu.
Zaczęła się niezwykle zacięta bitwa. Nasza artyleria cały czas prowadziła ostrzał,
a nieprzyjaciel nie spodziewał się takiego rozwoju wydarzeń po naszej porannej
porażce! Zniszczywszy osiem czołgów i dział szturmowych oraz pięć pojazdów
opancerzonych wobec straty tylko trzech czołgów, brygada zdobyła Tótrázsony
i ruszyła w pościg za wycofującym się nieprzyjacielem. Wdarliśmy się do
Nagyvázsony, depcząc po piętach przeciwnikowi. Miasto zostało zdobyte, a o świcie
następnego dnia kontynuowaliśmy natarcie w kierunki Pula. 3. batalion jechał na
czele. Otroszenkow wysłał przodem oddział awangardy, w którego skład wchodził
pluton czołgów Briakina, pluton SU-100 i pluton piechoty. Gdy zbliżali się do lasku
kilka kilometrów na północny zachód od Nagyvázsony, natknęli się na
nieprzyjacielskie umocnienie. Zwiadowcy przeprowadzili rozpoznanie i potwierdzili,
że jest ono obsadzone przez batalion piechoty wspierany przez osiem czołgów
i pewną liczbę dział szturmowych. Oddział awangardy przegrupował się
i zaatakował przy wsparciu naszych dział szturmowych. Przeciwnik stawiał zacięty
opór i po krótkiej walce nasza awangarda wycofała się. Z wielkim wysiłkiem udało
się uratować jeden trafiony czołg.
Kapitanowie Otroszenkow i Samsonow uważnie przeanalizowali rejon na mapie
i zdecydowali się okrążyć umocnienie, wykorzystując ledwie widoczne leśne drogi.
Kombrig zaakceptował ich decyzję i zastępca dowódcy batalionu, starszy porucznik
Sidorenko, poprowadził oddział straży przedniej. W połowie dnia dotarli do Jeziora
Nagy-Sás-tó i natknęli się na bagna. Prowadzące czołgi ugrzęzły, w związku z czym
trzeba było szukać innej drogi. Podmokły teren rozciągał się przed nimi i z obu stron.
Ostatecznie z wielkim trudem zdołali wyciągnąć czołgi i wycofali się, przywołując
przysłowie ludowe, że „kręta droga może być tą najkrótszą”.
Komkor miotał się, przeklinając i odgrażając się wszystkim. Kombrig i jego sztab
szukali sposobu wyjścia z trudnej sytuacji. W tym momencie przyszedł rozkaz
z dowództwa korpusu: „Obejść umocnienie drogą Nagyvázsony–Csékút–Nyirád
i przed końcem 26 marca zdobyć Sümeg”. Czunichin zawrócił brygadę. Teraz 2.
batalion czołgów jechał na czele, a Otroszenkow dostał rozkaz wyjścia z lasu,
dogonienia brygady i podążania za 2. batalionem. Sarkisian wysłał naprzód oddział
straży przedniej dowodzony przez starszego porucznika Kołtunowa. Batalion jechał
szybko, popędzany przez swojego niecierpliwego kombata, i wieczorem awangarda
była już pod Csékút. Tam zatrzymali ją zwiadowcy. Porucznik Czebotariew
zameldował Kołtunowowi, że Polgárdi-Kut jest bronione przez piechotę wspartą
czołgami i artylerią, a nieprzyjaciel jest dobrze wstrzelany w drogę do
Nyirád. Przybył kombat, a za nim kombrig ze swoją grupą operacyjną. Czunichin
rozkazał Sarkisianowi nie nawiązywać walki, ale obejść nowe umocnienie leśnymi
drogami. W celu odnalezienia drogi wysłał przodem porucznika Czebotariewa ze
zwiadowcami. Wąskimi leśnymi szlakami brygada zdołała bezpiecznie ominąć
umocnienia, nie wdając się w walkę. Pod koniec dnia dotarła do Nyirád i spokojnie
weszła do miasta. Nacierając dalej, awangarda zdobyła Deke i przesunęła się
w kierunku Sümeg.
Komkor był wciąż w wojowniczym nastroju i po raz kolejny udzielił nagany
Czunichinowi, żądając, żeby natychmiast zdobył Sümeg. Wyrzuciwszy z siebie stek
obelg, komkor trochę się uspokoił, po czym wysłuchał argumentów i próśb
kombriga. Komkor odkomenderował 452. Pułk Artylerii i 104. Pułk Artylerii
Przeciwlotniczej, aby wzmocniły brygadę. Po ich przyjeździe kontynuowaliśmy
natarcie i podeszliśmy pod Sümeg. Było to duże miasto i ważny węzeł
komunikacyjny. Nieprzyjaciel bardzo dobrze je ufortyfikował. Główne siły wroga
były skoncentrowane na wschodnich obrzeżach miasta i wzgórzach je okalających.
Według raportu kapitana Gusaka, miasto Sümeg było bronione przez blisko pułk
piechoty, dziesięć okopanych Panter i mniej więcej osiem baterii artylerii. Kombrig
po ocenie sytuacji postanowił, że 2. batalion powinien obejść miasto leśną drogą na
południe od Sümeg i dojść do drogi Keszthely–Sümeg, a następnie zaatakować
miasto od południa. To powinno odwrócić uwagę nieprzyjaciela od naszego ataku od
południowego wschodu. Rozkazał artylerii przesunąć się bliżej miasta, tak żeby
mogła ostrzeliwać stanowiska na szczytach wzgórz i wspierać ogniem z bliskiej
odległości natarcie głównych sił.
Kapitan Sarkisian zdołał obejść Sümeg i dotarł do głównej drogi. Gdy wdarł się do
południowej części miasta, wywiązała się walka. Najwyraźniej nieprzyjaciel nie
spodziewał się, że atak nadejdzie z tego kierunku i musiał szybko przerzucić czołgi
i artylerię do odparcia uderzenia 2. batalionu. Właśnie na to liczył kombrig. Teraz 3.
batalion czołgów Otroszenkowa i batalion piechoty kapitana Docenki ruszyły do
ataku. Nasza artyleria celnym ogniem unieszkodliwiała stanowiska ogniowe
przeciwnika rozmieszczone na wzgórzach. Nieprzyjaciel ponosił ciężkie straty
i zaczął się wycofywać. Po niedługim czasie zdobyliśmy Sümeg. Niemcy stracili
sześć czołgów i osiemnaście innych pojazdów. Przejęliśmy także pociągi
z zaopatrzeniem, skład broni i magazyn.
Gdy wróg zaczął się wycofywać, bataliony czołgów i piechoty ruszyły za nim
w pościg. Na szpicy tej grupy znajdował się pluton porucznika Gierasiutina,
wzmocniony plutonem SU-100. Ścigając przeciwnika, Gierasiutin poprowadził
awangardę do Tetvah i zdobył miasto z marszu. Kontynuując marsz, oddział natknął
się na rzeczkę i siły broniące pobliskiego mostu. Była to kompania piechoty, pięć
czołgów i dwie baterie artylerii. Gierasiutin przygotował działo samobieżne do
ostrzału z bliskiej odległości, rozstawił pluton piechoty w szyku bojowym
i przeprowadził szybki atak. Nieprzyjaciel zdołał jednak trafić prowadzący czołg
Gierasiutina i wysadzić most. Czołgi i działa samobieżne znajdujące się blisko
rzeczki ciągle prowadziły wymianę ognia, podczas gdy ciężko ranny dowódca
plutonu został wyciągnięty z czołgu i odesłany na tyły. Pod osłoną ognia zwiadowcy
starali się wyszukać inne przejście, ale żadnego nie znaleźli. Dno rzeki było muliste,
a brzegi grząskie. Kombrig rozkazał kapitanowi Kaługinowi zbudować most przy
pomocy inżynierów i żołnierzy z plutonu piechoty. Rano przeprawa była gotowa.
Po krótkim przygotowaniu artyleryjskim 170. Brygada Pancerna ruszyła naprzód
i zdobyła Mihályfa oraz Batyk bez większych problemów. Zatrzymała się w pobliżu
skrzyżowania linii kolejowych. Obszar był zaminowany. Przyjechali saperzy, którzy
rozpoczęli oczyszczanie terenu z min, ale nieprzyjaciel otworzył do nich ogień.
W kierunku zbliżających się jednostek brygady także leciały wrogie pociski.
Kombrig rozkazał towarzyszącym brygadzie jednostkom artylerii odpowiedzieć
ogniem i unieszkodliwić przeciwnika w Salober. Po rozminowaniu terenu, 3. batalion
czołgów razem z piechotą zaatakował pozycje przeciwnika w Salober i zmiótł je
z powierzchni ziemi.
Rankiem 29 marca zdobyliśmy Zalaszentiván, a jeszcze tego samego dnia
Zalaegerszeg. Nocą 30 marca brygada maszerowała z Androshida-Zalacseb, nie
napotykając już na dalszy opór. Posuwaliśmy się szybko, morale nieprzyjaciela
wyraźnie spadło i ogarnęła go panika, nie wycofywał się już w zorganizowany
sposób, lecz uciekał we wszystkich kierunkach. Wielu składało broń i poddawało
się; żołnierze węgierscy rozpływali się w tłumie miejscowej ludności.
Brygada zbliżyła się do Körmend. Na scenie pojawiła się 32. Brygada
Zmotoryzowana i dostaliśmy rozkaz zdobycia miasta we wspólnej operacji.
Zwiadowcy zameldowali, że most nad rzeką Raba został wysadzony, a nie było
innych dróg czy możliwości przeprawy. Pułkownik Czunichin przedstawił sytuację
komkorowi i otrzymał rozkaz powrotu do Zalacseb. Podczas marszu powrotnego
oficer łącznościowy przekazał kombrigowi nowe zadania bojowe: „170. Brygada
Pancerna z 1935. Pułkiem Dział Samobieżnych i 52. Pułkiem Lekkiej Artylerii ruszą
w kierunku Szõce, Celinac, następnie wzdłuż granicy węgiersko-jugosłowiańskiej
w kierunku Kuzma–Neustift, zdobędzie Feldvar we współpracy ze 110. Brygadą
Pancerną. Później ruszyć w kierunku Grazu”.
Rozpoczęliśmy nowe zadanie. 3. batalion czołgów prowadził, tuż za nim podążał
2. batalion, personel brygady, a dalej jednostki artylerii. Nasz batalion był
w jednostkach tyłowych, chociaż w tym momencie nie mieliśmy żadnych czołgów.
Po przejechaniu ponad pięćdziesięciu kilometrów po krętych i skalistych górskich
drogach brygada w końcu dotarła do rejonu Farkasfa. Nadjechały kuchnie polowe
i ciężarówki z paliwem. Ludzie podjedli, a czołgi zostały zatankowane. Jechaliśmy
dalej w kierunku granicy. Armia węgierska kapitulowała; tylko w ciągu jednego dnia
wzięliśmy do niewoli osiem tysięcy żołnierzy i oficerów. Poddał się cały 3. Pułk
Piechoty węgierskiej, zdobyto około tysiąca wozów ze sprzętem.
Naszą 170. Brygadę Pancerną wycofano do drugiego rzutu korpusu w rejonie
Kuzma i aż do 3 kwietnia stacjonowała w okolicach Leitersdorfu, czekając na
zbudowanie mostu nad rzeką Raba w pobliżu Feldbach. Gdy most został ukończony,
pod osłoną nocy przeprawiliśmy się przez rzekę, po drodze wypierając broniące się
oddziały. Zdobyliśmy Ratau, Ledensdorf i Ensdorf. Zbliżając się do Brunn,
wpadliśmy na pole minowe i dostaliśmy się pod silny ogień nieprzyjacielski,
wywiązała się walka. Na początku dnia 2. i 3. batalion czołgów, w towarzystwie
piechoty i artylerii, zaatakowały pozycje przeciwnika, starając się unieszkodliwić
bastion, ale bezskutecznie. W związku z tym część sił brygady wykorzystano do
dywersji, podczas gdy pozostałe oddziały obeszły umocnienie i ruszyły dalej
w ramach głównego zadania. Tereny u podnóża Alp było wyjątkowo trudne
i urwiste. Wąskie kręte drogi poważnie ograniczały szybkość i zdolność manewru.
Przejeżdżając przez Ensdorf, napotkaliśmy na uporczywy opór w pobliżu Stang,
znów zaangażowaliśmy się w intensywniejsze walki. 2. i 3. batalion wsparty przez
artylerię natarły wzdłuż drogi, ale nie przyniosło to oczekiwanego efektu,
a kosztowało stratę dwóch czołgów. Kiedy czołgi przerwały natarcie, piechota
przywarła do ziemi.
Komkor, zdając sobie sprawę z bezsensowności natarcia, wycofał brygadę
z walki. Nieprzyjaciel zauważył odwrót i otworzył intensywny ogień artyleryjski
z prawej flanki, od strony lasu. Spróbował również zaatakować wzdłuż drogi, ale
dostał się pod ostrzał naszych dział samobieżnych i wstrzymał tę operację. Nasz
pułk lekkiej artylerii ustawił się naprzeciwko artylerii przeciwnika i wystrzelił kilka
salw, wróg milczał.
Marsz w kierunku Kermend odbywał się w bardzo trudnych warunkach i pod
ciągłym ogniem. Gdy zbliżaliśmy się do Feldbach, napotkaliśmy wojska wroga, który
zdobył most zbudowany przez naszych własnych inżynierów nad rzeką Raba. 2.
batalion zdołał odbić most zanim wznowiono natarcie, po czym przegrupował się
w Magyarnalocs przed końcem dnia.
Po stu pięciu kilometrach marszu w ciężkich warunkach, tocząc ciągłe walki,
brygada w końcu odpoczęła, uzupełniła paliwo i naprawiła maszyny. Nie zostaliśmy
jednak w jednym miejscu zbyt długo, skręciliśmy ostro na północ i przed rankiem 6
kwietnia zebraliśmy się na północnych obrzeżach Wiener Neustadt. Po kolejnym
krótkim postoju ruszyliśmy dalej i zatrzymaliśmy się w malowniczym kurorcie
Baden, piętnaście kilometrów od Wiednia. Tutaj kombrig przeniósł wszystkie czołgi
do 3. batalionu, a 2. batalion został przesunięty do rezerwy.
Rozdział 16

KONIEC WOJNY

G dy nasze wojska kontynuowały natarcie na Wiedeń, pozwolono nam


odpocząć i doprowadzić siebie i sprzęt do porządku. Nasze następne rozkazy
nakazywały przesunąć się w rejon Heiligenkreuz razem z 1953. Pułkiem Artylerii,
aby zorganizować linię obrony i osłaniać ofensywę od północy. Kiedy korpus zdobył
Berndorf, natarliśmy w kierunku północnych obrzeży Pressbaum i osłanialiśmy
wojska korpusu, które zebrały się w tym rejonie. Wraz z przesuwaniem się korpusu
w kierunku Wiednia, służyliśmy jako oddziały rezerwowe.
Brygada dotarła do Heiligenkreuz po szybkim marszu i zajęła wyznaczone
pozycje obronne. Kombrig rozkazał również, aby oddział składający się z plutonu
czołgów, wzmocnionego przez piechotę i działa samobieżne, ruszył na tereny wokół
Dornau, zdobył skrzyżowanie prowadzące do Wiednia i zorganizował wokół niego
punkty obronne. Porucznik Bojarkin stanął na czele tego zgrupowania. Teren
działania brygady był wyjątkowo trudny: wysokie góry ze skalistymi wąwozami,
wąskimi kamienistymi drogami, licznymi stromymi wzniesieniami i spadkami,
górskimi potokami i rzeczkami. Gdy oddział był w pobliżu Alland, nieprzyjaciel
wysadził most na rzece i zablokował drogę. Bojarkin ustawił pluton czołgów
i zaatakował pod osłoną dział samobieżnych, z powodzeniem pokonując przeszkodę.
Jednak gdy dotarł nad rzekę, zobaczył, że bez mostu nie uda się przez nią
przeprawić, o czym zameldował kombatowi. Oddział dostał rozkaz pozostania na
miejscu, obserwacji drogi i przygotowania się do obrony.
Tymczasem brygada rozpoczęła ofensywę w kierunku Mayerling–
Schwarzensee–Neuhaus–Berndorf, planując uderzenie na tyły przeciwnika dla
wsparcia głównych sił korpusu, które angażowały się w wykonanie strategicznego
zadania. Nim minął dzień siły główne zdobyły Mayerling-Reisemarkt, ale
podchodząc do Schwarzensee, 3. batalion natknął się na pole minowe oraz barykady
na drogach i brygada stanęła. Major Dudin zorganizował rekonesans, wysyłając
kilka grup zwiadowców w poszukiwaniu dróg, którymi mogliby je obejść. Wkrótce
zwiadowcy wrócili i zameldowali, że w pobliżu nie ma takich dróg. Kombrig podjął
jedyną możliwą decyzję: oczyścić pole minowe, usunąć blokady i kontynuować
natarcie. Zadanie było trudne i wyjątkowo ryzykowne, ale nie było innego wyjścia.
Saperzy, piechurzy i zwiadowcy pracowali całą noc pod osłoną naszego ostrzału.
Kapitan Kaługin – doświadczony i znający się na rzeczy oficer – dowodził pracami.
Saperzy wykonali zadanie bez strat i o świcie otworzyli drogę dla czołgów.
Po usunięciu nieprzyjacielskiej blokady brygada wznowiła natarcie i, gdy zapadał
wieczór, zbliżała się do Schwarzensee, gdzie wpadła na kolejne pole minowe.
Prowadzący czołg wyleciał w powietrze na minie, a pozostałe się zatrzymały. Pod
osłoną ognia czołgów saperzy znowu zajęli się usuwaniem min, podczas gdy
porucznik Bojarkin czekał obok ze swoim oddziałem.
Komkor znów naciskał na kombriga, wymyślając mu za jego ospałość, mimo że
doskonale znał tego powody. „Po usunięciu min zdobyć Schwarzensee w pobliżu
Neuhaus w nocnym natarciu i 9 kwietnia rano zablokować skrzyżowanie dróg
Hagenberg–Altenmarkt i trzymać je mocno”. Zawsze łatwiej wyznaczać zadania
niż je wykonywać. Poprzedniego ranka saperzy oczyścili drogę z min, a artyleria
zneutralizowała przeszkody. Nie dało się przeprowadzić żadnego nocnego natarcia.
Rano brygada z dużym trudem zniszczyła zaporę obronną nieprzyjaciela i ruszyła na
Schwarzensee. Czołg podporucznika Wiklenki został trafiony w czasie walki.
Rannego dowódcę i jego kierowcę odesłano na tyły jednym
z przejeżdżających samochodów.
Siły brygady były na wyczerpaniu, a nasze natarcie straciło impet. Przed
Neuhaus napotkaliśmy punkt oporu przeciwnika chroniony polem minowym. Po raz
kolejny z trudem utrzymaliśmy tempo marszu po następnej rundzie usuwania min
z drogi. Liczne ataki wspierane przez działa samobieżne nie przynosiły wyraźnych
efektów, a przeciwnik za każdym razem kontratakował, zmuszając nas do obrony
i przegrupowań przed ponowieniem marszu. Ostatni zryw przeciwnika był
najsilniejszy, najwyraźniej rzucił przeciwko nam wszystkie siły, jakie miał do
dyspozycji. Zarówno czołgiści, jak i piechota musieli wytrzymać zaciekły szturm,
a główne uderzenie spadło na 3. batalion czołgów dowodzony przez kapitana
Otroszenkowa, chociaż jego batalion zdołał wyjść z tego właściwie bez szwanku.
Ostatni gwóźdź do trumny przeciwnika wbiła załoga podporucznika Parfienowa,
która zniszczyła działo szturmowe i czołg. Mimo to kontruderzenie nieprzyjaciela
zostało odparte z olbrzymim wysiłkiem i kosztem wysokich strat. Czołg Parfienowa
oberwał od czoła i pocisk przebił pancerz. Armata została zablokowana, kierowca
i radiooperator zginęli, a dowódca, ładowniczy i działonowy odnieśli rany. Parfienow
uratował się tylko dlatego, że podporucznik Andriejew popędził w jego stronę,
zmuszając nieprzyjacielski czołg do wycofania się, ale ten i tak odpowiadał ogniem
w czasie odwrotu.
Oceniwszy sytuację i rozważywszy możliwości, komkor rozkazał brygadzie
przejść do obrony na linii Alland–Reisemarkt–Schwarzensee. Przez dwa dni
broniliśmy się, odpieraliśmy niezliczone natarcia przeciwnika i dopiero gdy przybyły
jednostki 37. Korpusu Piechoty, przekazaliśmy sektor 324. Pułkowi Strzelców.
W trakcie zdawania sektora dowódca plutonu z kompanii dowodzenia, porucznik
Czazow, został poważnie ranny.
Brygadę wycofano do rezerwy korpusu. Zebraliśmy się w rejonie Michelhausen
i zajęliśmy typowymi pracami konserwacyjnymi i naprawczymi przy naszych
maszynach, a żołnierze mogli trochę odpocząć. Otroszenkow był nadzwyczaj
szczęśliwy, bo otrzymał cztery naprawione czołgi od ekipy mechaników.
Wiedeń został zdobyty 13 kwietnia i o godzinie ósmej trzydzieści tego samego
dnia 170. Brygada wraz z pułkiem dział samobieżnych ruszyła w kierunku
Hutteldorf–Haseldorf–Gutenbrunn. Jednostki tyłowe i nasz 1. i 2. batalion zebrały
się z czołgami w Lising na przedmieściach Wiednia. Ofensywa postępowała
pomyślnie, po drodze likwidowaliśmy niewielkie grupki nieprzyjacielskich żołnierzy,
a czołgi 3. batalionu, w towarzystwie piechoty i dział samobieżnych, zdobyły
Hütteldorf, Haseldorf, Alleuberg, Gutenbrunn, Hameten i Ober. Na koniec dnia
byliśmy już na zachodnim skraju lasu około kilometra na zachód od Hameten.
Młodzi oficerowie walczyli rozsądnie i mężnie, dzień po dniu zdobywając cenne
doświadczenie. Pluton Bojarkina zniszczył dwa czołgi i trzy działa przeciwpancerne
w czasie jednego dnia walk, podczas gdy inne czołgi unieszkodliwiły kolejne cztery
działa i trzy moździerze. Zdobyto również dwa składy pełne
zaopatrzenia wojskowego.
Rano 14. Brygada wraz ze 105. Dywizją Strzelców ruszyła w kierunku
Grausenbergu i przebiła się do kanału Traisen. W czasie odwrotu nieprzyjaciel
wysadził jeden z kluczowych mostów na kanale. Nasze czołgi zatrzymały się
i nawiązały walkę z przeciwnikiem broniącym przeciwległego brzegu. Pojawił się
pułkownik Czunichin i komdiw piechoty. Szybko ocenili sytuację i obmyślili najlepszy
sposób na przeprowadzenie połączonej akcji. Piechota zaatakowała pod osłoną
ognia czołgów, dział samobieżnych i artylerii. Piechurzy przeprawili się przez kanał,
wykorzystując prowizoryczny most sklecony z łódek i innych środków, po czym
nawiązali bezpośrednią walkę z nieprzyjacielem na drugim brzegu, zmuszając go do
odwrotu. Tymczasem zwiadowcy Czebotariewa znaleźli most dalej w górę kanału
w Sankt Andra. Kapitan Otroszenkow szybko ustawił nas w kolumnę do przeprawy
przez most na kanale. Wróciliśmy na kurs i kontynuowaliśmy natarcie w kierunku
Herzogenburga. Wdarliśmy się na północne przedmieścia miasta i zdobyliśmy je po
krótkiej potyczce. Przeciwnik poniósł ciężkie straty: dwa czołgi stały w płomieniach
na północnym skraju miasta, trzy trafione działa szturmowe były unieruchomione,
sześć dział przeciwpancernych zostało rozbitych i doszczętnie zniszczonych,
wszędzie leżały ciała poległych żołnierzy. Do niewoli wzięto czterystu
osiemdziesięciu Niemców.
Kombrig zostawił dwa czołgi, działo samobieżne i pluton piechoty do obrony
Herzogenburga, a pozostałe siły, wraz ze 110. i 181. Brygadą Pancerną,
kontynuowały natarcie w kierunku Sankt Pölten. Oddziały czołowe kontynuowały
marsz naprzód, ponieważ nie było już potrzeby dłużej bronić Herzogenburga.
Brygada przeniosła się do Sankt Pölten i zajęła pozycje obronne wzdłuż jego
północno-zachodnich obrzeży. Dogoniły nas jeszcze trzy naprawione czołgi, co
znacząco wzmocniło batalion.
Pod koniec 15 kwietnia stanęliśmy na linii Stockerau–Sankt Pölten (na zachód od
Gloggnitz i na wschód od Maribor). Po przybyciu posiłków: 1000.
Przeciwpancernego i 1438. Przeciwlotniczego Pułku Artylerii, a także batalionu
piechoty ze 107. Dywizji Strzelców, 17 kwietnia natarliśmy w kierunku
Schwarzenbach–Wiesenfeld i część naszej grupy pomagała 107. Dywizji Strzelców
w zdobywaniu Reinfeld-Eder. Jechaliśmy górskimi drogami, pokonując przeszkody
i unieszkodliwiając zasadzki. W końcu natknęliśmy się na silną obronę w rejonie
Perschenegg. Otroszenkow z powodzeniem ustawił czołgi w szyku bojowym
i zaatakował wsparty przez piechotę. Następnie przebijał się na południe, ciągle
walcząc. Na południe od Neckerhof droga niespodziewanie się skończyła. Czołgi
zatrzymały się przed urwiskiem, z wielkim trudem pokonując górski szlak.
Otroszenkow był zdumiony. Jakim cudem wpadł w ten potrzask? Czunichin
podszedł do czoła linii. Kombrig i kombat rozejrzeli się dookoła, pochylili głowy nad
mapą i obmyślili nową trasę. Szczęśliwie uniknąwszy śmierci, jechaliśmy dalej
w kierunku Achstetten i Michelbach i pod koniec dnia byliśmy już w pobliżu
Neckerkof. Czołgi natychmiast rozpoczęły szturm na miasto i wyparły przeciwnika.
Następnego dnia kontynuowaliśmy ofensywę. Dotarliśmy do Michelbach
i zajęliśmy je bez żadnych problemów. Drogi ucieczki do Zendorf i Achstetten
zostały odcięte. Tymczasem jednostki 107. Dywizji Piechoty podeszły pod Farafeld
i razem z naszą brygadą zniszczyły siły przeciwnika w tym rejonie, biorąc do niewoli
dużą liczbę jeńców. Po tym zwycięstwie skierowaliśmy się na południe, niszcząc
wrogie umocnienia i oczyszczając drogi z barykad oraz min. 18 kwietnia w końcu
zdobyliśmy Dyrla. Po drodze rozprawiliśmy się również z niewielkimi garnizonami
w Amstetten, Finstreg, Absdorf, Kronstorf, Michelbach, Kohlhof i Bernau.
W nocy uzupełniliśmy paliwo i amunicję, a żołnierze zjedli i nieco odpoczęli, ale
rankiem znów byliśmy w drodze do Rohrbach. W okolicy Osterbauer spotkaliśmy
się z silniejszym oporem przeciwnika. Nasi zwiadowcy zauważyli pięć czołgów
ukrytych w okopach i sześć pojazdów opancerzonych z piechotą. Po pierwszym
ostrzale zaatakowała piechota, a czołgi zapewniły wsparcie. Atak zakończył się
powodzeniem. Nieprzyjaciel stracił czołg, dwa pojazdy opancerzone i około dwóch
tuzinów żołnierzy, po czym wycofał się z pola walki. Kontynuowaliśmy natarcie,
koordynując je z jednostkami 107. Dywizji Piechoty i na koniec dnia byliśmy
w Rohrbach. Było to miasteczko ze starą kamienną zabudową i wąskimi krętymi
uliczkami. Nieprzyjaciel dobrze je ufortyfikował i obsadził silnym garnizonem.
Zwiadowcy dywizji i brygady pracowali całą noc i rankiem było już pewne, że
miasta broni cały pułk piechoty z czołgami i artylerią. Starannie przygotowywaliśmy
się do ataku, kiedy plany pokrzyżował nam nieprzyjaciel, który ruszył pierwszy
i zamiast atakować przeciwnika musieliśmy odpierać jego natarcie. Walka była
trudna, bo nie dysponowaliśmy odpowiednio dużymi siłami w tym rejonie.
Kosztem ciężkich strat odparliśmy kontratak. Niemcy również ponieśli spore
straty, w związku z czym wycofali się, aby umocnić swoje pozycje. Nocą z naprawy
wróciły dwa czołgi i brygada mogła do pewnego stopnia przegrupować swoje
jednostki. Usprawniono współpracę z piechotą i o świcie, po krótkim przygotowaniu
artyleryjskim, rozpoczęliśmy szturm. Nieprzyjaciel nie wytrzymał i wycofał się
z miasta – Rohrbach zostało zdobyte. Nie ociągając się, kontynuowaliśmy marsz
i doszliśmy do rzeki Golsen. Główny most na rzece był zaminowany, a dostępu do
niego broniły siły osłonowe przeciwnika. Zdołaliśmy je pokonać na podejściu do
przeprawy. Pod osłoną ognia naszych czołgów i piechoty saperzy usunęli miny
i piechurzy jako pierwsi przeszli przez most, tuż po nich ruszyły czołgi. Ponownie
natknęliśmy się na opór nieprzyjaciela, gdy zbliżaliśmy się do lasu leżącego kilometr
na południowy zachód od Rohrbach. Mimo świadomości poniesionej w tej wojnie
klęski, Niemcy nadal walczyli z głupim i niekończącym się fanatyzmem.
Nasze wojska natychmiast się przegrupowały. Pod morderczym ostrzałem wroga
wdarliśmy się na południowy skraj lasku, ale tam się zatrzymaliśmy. Jeden
z naszych czołgów był poważnie uszkodzony i stał na polu walki, ale mimo to
zdołaliśmy wyciągnąć z niego ciężko rannego porucznika Biełousowa. Nieprzyjaciel
robił co w jego mocy, żeby utrzymać kontrolę nad główną drogą Wiedeń–
Wiesenfeld, a brygada musiała stoczyć zaciętą i krwawą bitwę w lesie. Podczas
nieprzyjacielskiego ostrzału szef łącznościowców batalionu piechoty, porucznik
Wołkow, został poważnie ranny, a kapitana Otroszenkowa kawałek szrapnela trafił
w szyję. Rana wydawała się błaha. Sanitariusz batalionu Siemienichin opatrzył
rannego, zdezynfekował ranę jodyną i zabandażował szyję.
– Do wesela się zagoi! – zażartował.
– Wielkie mi coś. Ukąszenie komara, nic więcej! – odpowiedział
beztrosko Otroszenkow.
Nie było czasu na dalsze dyskusje i kombat wrócił prosto do walki, ale rana
przypomniała o sobie tuż po wojnie. Okazało się, że odłamek metalu zatrzymał się
blisko arterii szyjnej i zaczął się przemieszczać, powodując wyjątkowo ostre bóle
głowy i zaburzenia równowagi. Chirurdzy nie mogli ustalić przyczyny tej dziwnej
choroby, początkowo nikt nie zwracał uwagi na odłamek, ale gdy odkryto, że jest on
przyczyną zaburzeń, nikt nie ośmielił się przeprowadzić operacji, ryzyko było zbyt
duże. Dlatego Siergiej Otroszenkow musiał odejść z wojska na emeryturę. Był
wtedy pułkownikiem, zastępcą dowódcy dywizji pancernej. Armia utraciła
utalentowanego oficera, a Otroszenkow bardzo ciężko przeżył to, że musiał
zrezygnować ze swojej ukochanej pracy. Później przeszedł jednak udaną operację.
Dostał nowe życie, ukończył politechnikę i pracował jako główny inżynier
w Uralskiej Fabryce Maszyn w Swierdłowsku. Obecnie mieszka w Jekaterynburgu.
Po bitwie o Rohrbach w brygadzie zostały tylko trzy czołgi i trzydziestu strzelców.
W nocy odzyskaliśmy dwa czołgi po naprawie. Walki toczyły się dalej, nieprzyjaciel
zaatakował jeszcze raz, usiłując wyrzucić nasze czołgi i piechotę z lasu. Resztki
naszych wojsk odparły ich atak. Po południu 22 kwietnia kombrig otrzymał rozkaz:
„Przekazać sektor obrony piechocie. Przekazać pozostałe czołgi 110. Brygadzie
Pancernej i zebrać się w Rohrbach”. Następnego dnia jednostki tyłowe oraz 1. i 2.
batalion czołgów przyjechały z Listing. Wkrótce dostaliśmy dalsze instrukcje:
„Odebrać czołgi z dworca towarowego w Wiedniu”. 26 kwietnia zastępca kombriga
major Nowikow i inżynier podpułkownik Słabczenko razem z dowódcami batalionów
i ich zastępcami technicznymi ruszyli na stację. Jechali pięknymi ulicami Wiednia.
Ślady niedawnych walk były dobrze widoczne, ale życie w stolicy toczyło się pełną
parą. Na ulicach było mnóstwo ludzi, działały sklepy i kawiarnie.
Kombaci dostali swoje czołgi, które wyładowano z otwartych wagonów i wysłano
na miejsce zgrupowania w Reipoltierkirchen. Aż do 30 kwietnia przygotowywaliśmy
maszyny i broń do ostatecznej walki. Otrzymaliśmy posiłki, co pozwoliło nam
odpowiednio skompletować załogi. Okres ciszy i spokoju szybko się skończył.
Pułkownik dostał nowe rozkazy, przydzielił zadania kombatom i ruszyliśmy
w kierunku Kochel–Grabern–Würmla–Mauerstetten. Pod koniec dnia oddziały
dowodzenia brygady rozlokowały się w Gunnersdorf, a bataliony w Thalheim. Po
rozstawieniu i zakamuflowaniu czołgów zatankowaliśmy maszyny
i przeprowadziliśmy standardowe przeglądy techniczne, przygotowywaliśmy się też
na obchody Święta 1 Maja.
Rano 1 maja odbył się uroczysty apel i przegląd wojsk. Sprawdzono gotowość do
walki. Wszyscy byli w optymistycznym nastroju, a 2 maja morale było jeszcze
wyższe ze względu na radosną wiadomość: Berlin zdobyty! Nasze szczęście sięgało
zenitu, było jasne, że dni faszyzmu są policzone. Upadek Berlina całkowicie
podkopał morale niemieckiej armii i wojska hitlerowskie zaczęły iść w rozsypkę.
Kapitan Gusak meldował, że niemieccy żołnierze opuszczają Austrię, a my
dostaliśmy najprostszy rozkaz w czasie całej wojny: „Ruszyć w pościg za
nieprzyjacielem w kierunku Sankt Pölten–Amstetten–Linz, zniszczyć przeciwnika
i połączyć się z aliantami. Następnie zaprzestać działań wojennych”.
1. batalion jechał w awangardzie wraz z 2. batalionem prowadzonym przez
Sarkisiana, tuż za nami szedł batalion piechoty. 3. batalion Otroszenkowa
z jednostkami tyłowymi dostał rozkaz pozostania na obecnych pozycjach aż do
nadejścia nowych rozkazów. Brygada jechała autostradą Wiedeń–Monachium.
Niemcy nie stawiali już żadnego zorganizowanego oporu, widząc nasze czołgi,
uciekali w panice we wszystkich kierunkach. Zdarzali się jednak fanatycy, którzy
strzelali do nas zza rogów i ukryć, po czym natychmiast rozpływali się w tłumie
miejscowej ludności.
Przemieszczaliśmy się szybko, coraz częściej strzelając wyłącznie na wiwat.
Rozkazałem dowódcom kompanii odwrócić armaty tak, by utworzyły łuk i strzelać
salwą na podejściu do kolejnych miejscowości, przez które przejeżdżaliśmy na
pełnym gazie bez zatrzymywania się. Łączność z kombrigiem działała dobrze, łącza
radiowe były wolne. Pułkownik Czunichin był w dobrym nastroju i dopingował
żołnierzy, prosząc ich, aby przyspieszyli i dotarli do rzeki Enns, tak szybko jak to
tylko możliwe, ale jednocześnie radził im „spieszyć się powoli”. Sytuacja nie mogła
być lepsza: asfaltowa równa droga i nieprzyjaciel pierzchający na wszystkie strony
bez stawiania oporu. Krążyła plotka, że Niemcy skapitulowały, ale nie było jeszcze
oficjalnego komunikatu.
Tocząc się wzdłuż Dunaju w kierunku Erlauf, przemknęliśmy przez Loosdorf
i Groß-Siegharts i rozpędziliśmy kolumnę Niemców w Melk. Nasze nowe czołgi
spisywały się wspaniale, ale gdy zbliżaliśmy do Sarling, dwa niemieckie Tygrysy
zaatakowały kolumnę 2. batalionu czołgów i bez trudu zniszczyły dwie maszyny
jedną po drugiej, strzelając z bliskiego dystansu. Gdy zaczęliśmy odpowiadać
ogniem, załogi Tygrysów wdusiły pełny gaz, po czym wyskoczyły z czołgów
i uciekły. Niemieckie czołgi jechały samodzielnie, aż w końcu utknęły w rowie.
W ten sposób straciliśmy dwie załogi ostatniego dnia wojny. Przybyły kolejne
niepotrzebne groby na austriackiej ziemi.
Przejechaliśmy przez Amstetten i o zachodzie słońca, gdy zbliżaliśmy się do
Franzenbergu, na drodze pojawiła się kolumna Willysów. Czołgiści byli gotowi do
walki, ale jakieś przeczucie powstrzymało nas od otwarcia ognia. Gdy lepiej
przyjrzeliśmy się samochodom, zauważyliśmy flagę z paskami i pięcioramienną
gwiazdę na pierwszym jeepie.
– Nie strzelać! – krzyknąłem. – Przed nami alianci!
Rozległo się potężne „Hurra!”.
Zameldowałem kombrigowi o naszym spotkaniu z aliantami.
– Przepuść ich. Jedź dalej bez postojów w kierunku rzeki Enns. Sam spotkam się
z Amerykanami – odpowiedział.
Amerykanie stanęli. Machali do nas i wołali, żebyśmy się zatrzymali. Pokazywali
butelki z whisky, ale batalion ominął amerykańską kolumnę i wykonał
wydany rozkaz.
Radość, poczucie dumy i wielkie szczęście przepełniały serca każdego żołnierza
i oficera. Nikt nie chciał dłużej myśleć o wojnie i walce. Myśleliśmy tylko o jednym:
„Przeżyliśmy! Doczekaliśmy końca! Wygraliśmy!”. Świat wydawał się radosny
i wspaniały, a życie nagle cudowne i beztroskie.
Tymczasem pułkownik Czunichin przygotowywał się do spotkania
z Amerykanami. Kombrig i pułkownik-lejtnant Niegruł wystąpili naprzód i oficjalnie
przywitali się z przedstawicielami armii amerykańskiej. Radość ze zwycięstwa
wzięła jednak górę nad formalnościami i zaczęło się przyjacielskie bratanie: ludzie
ściskali się, poklepywali po plecach i ramionach, dając wyraz szczęściu.
Żołnierze i oficerowie wymieniali pamiątki, szczególnie zegarki, papierośnice
i kapciuchy z tytoniem. Amerykańscy żołnierze zaprosili kombriga z grupą oficerów
na wizytę, po czym zawrócili swoje jeepy i pojechali z powrotem w stronę Enns.
Nasz 1. batalion jechał dalej przez Strengberg i, gdy zbliżaliśmy się do Rems,
kombrig polecił wszystkim się zatrzymać, ustawić w linii zwróconej na zachód
i czekać na instrukcje. Batalion zatrzymał się w pobliżu rozwidlenia dróg leżącego
około kilometra na południowy zachód od Strass. Blokując autostradę do Enns,
rozstawiłem czołgi w linii skierowanej na zachód. Załogi rozwaliły się na swoich
czołgach lub na ziemi, rozkoszując błogim spokojem. Nadjechała kuchnia polowa.
Oficerowie rozłożyli obrus na pobliskiej polanie, a na nim – nie wiadomo skąd –
pojawiły się zakąski i rum. Piliśmy za swoje zdrowie.
Dowództwo brygady, batalion piechoty, 3. batalion czołgów i jednostki tyłowe
ulokowały się w pobliżu Strengberg. Wieczorem nasz radiooperator odebrał
informację o kapitulacji Niemiec. Zameldował mi o tym, a ja przekazałem
wiadomość dalej do kombriga. Pułkownik Czunichin odpowiedział:
– Nie jestem pewien. Poczekajmy na oficjalny komunikat. Nie ma mowy
o żadnym rozluźnieniu, podwoić straże i upewnić się, że panuje porządek.
Brygada spędziła całą noc z 8 na 9 maja w dobrych nastrojach, niecierpliwie
wyczekując oficjalnego komunikatu. Wszędzie były tłumy ludzi wszelkiej
narodowości: więźniowie nazistowskich obozów koncentracyjnych, uchodźcy,
deportowani, którzy wracali do swoich ojczyzn z zachodu na wschód lub z południa
na północ.
Zakwaterowałem się w pobliskim domu, w którym na parterze była kawiarnia,
a na pierwszym piętrze kwatery (właściciel uciekł). Obudziłem się następnego
ranka, otworzyłem okno i usiadłem na parapecie. Widok był piękny: góry, kwitnące
jabłonie, jasnozielone pola oziminy. Dla chłopaka ze wsi, takiego jak ja, był to balsam
dla umęczonych oczu. Nagle posmutniałem, wojna się skończy i co dalej? Co mam
teraz robić? Było jasne, że liczebność armii zostanie zredukowana. Będzie można
przejść do cywila, a później co? Miałem dobre wykształcenie średnie, mógłbym
studiować, tylko co? Może wychowanie fizyczne? Byłem w dobrej kondycji
fizycznej, świetnie grałem w piłkę i biegałem na nartach.
Zastępca kombriga major Nowikow znalazł mnie głęboko zamyślonego, gdy
przyszedł z wizytą.
– Wasia, co cię gryzie? – zapytał.
– Z czego tu się cieszyć? Wojna się skończyła. A co ja umiem? Potrafię
koordynować natarcie, zorganizować obronę i prowadzić ludzi do ataku. Wszystko
było dla mnie oczywiste w czasie wojny. Ale co teraz, co mnie czeka?
Dokąd pójdę?
Spojrzał na mnie badawczo i powiedział:
– Nie rozumiem cię. Przeżyłeś! Wszystko się ułoży! Możesz zostać w wojsku
i wstąpić do akademii. Masz świetne perspektywy.
– Być może, ale jak załatwić zwolnienie z armii?
– O czym ty mówisz?! Doszedłeś do stanowiska dowódcy batalionu w tak
młodym wieku i chcesz odejść?! Kto cię zastąpi? Nie ma mowy!
– W porządku, przemyślę to.
Musiał powiedzieć o naszej rozmowie Czunichinowi, bo kombrig przyszedł do
mnie następnego ranka.
– Wasia, słyszałem plotki, że jesteś przygnębiony.
– Nie wiem, co robić ze swoją przyszłością, jaką drogę wybrać.
– Wymyślisz coś. Daj spokój, nie zamartwiaj się. Masz dopiero dwadzieścia jeden
lat i już jesteś dowódcą batalionu. Jesteś najmłodszym kombatem w brygadzie
i w naszym korpusie. Nikt nie chce cię zdemobilizować, chyba że sam będziesz o to
błagał. Na pewno dostaniesz się do akademii, masz duże perspektywy. Pozwól, że
coś ci doradzę. Zapomnij o tych wszystkich głupotach i doprowadź do porządku
batalion. Naucz się, jak być jego dowódcą w czasie pokoju. Musisz zdobyć takie
doświadczenie, będzie ci potrzebne, gdy po ukończeniu akademii będziesz zajmował
się sprawami na poziomie pułku. Nic cię wówczas nie zaskoczy. I jeszcze jedno,
zerwijcie z Małcewą. To porządna dziewczyna, ale sporo w życiu widziała
i przeszła, pewnego dnia cię zdradzi. Jesteście znów razem?
– Nie – skłamałem.
Muszę wyznać, że właśnie wtedy Masza u mnie była. Gdy zauważyłem
samochód kombriga, wymknęła się na poddasze i ukryła się. Słuchała mojej
rozmowy z kombrigiem.
Tymczasem mówiłem dalej:
– W porządku. Zrobię, jak mówicie.
– Chodźmy i zobaczmy, co porabia twój batalion.
– Jest zorganizowany tak, jak rozkazaliście.
– No to chodźmy. Pamiętaj jednak, że chociaż wojna się skończyła, może się
pojawić wróg. Nie pozwólcie, żeby sprawy wymknęły się spod kontroli, bądźcie
czujni. Nadal musicie organizować ochronę czołgów i wystawiać warty.
– Już wydałem rozkazy, wszystko jest w porządku. Powiedziałem wszystkim,
żeby się nie wałęsali i nie pili.
– Przejdźmy się.
Obeszliśmy obóz, była ładna i słoneczna pogoda. Kombrig był zadowolony.
– To dobrzy ludzie, tak trzymać.
Odprowadziłem go do samochodu. Nagle z oddali dobiegł nas fałszywy śpiew:
„Z wyspy w głęboki nurt...”[64]. Stopniowo głosy robiły się silniejsze i trzech
pijanych żołnierzy, na czele z kierowcą-mechanikiem Stułowem, wytoczyło się zza
rogu. Na nasz widok zatrzymali się.
Kombrig gniewnie zawołał:
– Podejdźcie tu, towarzysze. Oczywiście, wojna się skończyła, ale musicie
zachować czujność. Czy nie dostaliście rozkazu, żeby się nie rozluźniać, nie tracić
czujności i gotowości bojowej?! Dlaczego jesteście pijani?!
– Towarzyszu pułkowniku, nie jesteśmy pijani, tylko podchmieleni. Mam nadzieję,
że ojczyzna wybaczy nam w taki dzień?
– Idźcie wytrzeźwieć.
– Tak jest!
– Uważajcie na pijaństwo – rzucił do mnie kombrig, po czym odjechał.
Później, gdy obóz był już dobrze zorganizowany, rozkazałem, że na każdym stole
może pojawić się jeden dzbanek wina do posiłku. Ostrzegłem, że jeśli zobaczę choć
jednego pijanego żołnierza, nie będzie więcej wina. Przez kolejne miesiące nie
widziałem ani jednego nietrzeźwego wojaka. Jak dali radę – nie wiem, zapewne
najgorsze rzeczy przede mną ukrywali, ale to mi odpowiadało.
Pewnego dnia dostaliśmy rozkaz, aby zatrzymywać i rekwirować wszystkie
samochody, motocykle i rowery przejeżdżające autostradą i umieszczać je
w naszym magazynie. Wysłaliśmy patrol. Samochody oddawano bez żadnych
protestów, ale prawdziwa walka toczyła się o każdy rower. Mimo wszystko
zdołaliśmy jednak zarekwirować blisko tysiąc rowerów w jeden dzień i ustawić je
w rzędy. Zameldowałem kombrigowi, że rowery były bardzo zużyte i nie bardzo
nadawały się do użytku. Ludzie, którym je odbieraliśmy byli zdenerwowani i urażeni
naszym zachowaniem. Pułkownik cofnął rozkaz rekwirowania rowerów, a te już
zabrane zwrócono właścicielom.
Zapadła noc. Cywile gromadzili się w pobliżu czołgów, ponieważ czuli się
bezpiecznie pod naszą ochroną. Obozowe ogniska zapłonęły i w menażkach
gotowano jedzenie. Wszędzie dookoła trwały rozmowy w różnych językach,
zewsząd dochodziły śmiechy i śpiewy, a gdzieś w pobliżu grała harmonijka.
Siedziałem przy oknie i przepełniało mnie bezgraniczne szczęście. Po rozmowie
z Czunichinem moje rozterki zniknęły, postanowiłem zostać w armii. Bardzo lubiłem
moje obowiązki dowódcy i czułem, że jestem w tym dobry.
Rozdział 17

PO ZWYCIĘSTWIE

G dy Maria odwiedziła mnie pewnego razu w czerwcu, zapytała wesoło:


– Powiedz, czy mógłbyś mnie znienawidzić?
– Dlaczego miałbym cię nienawidzić?
– Powiedz mi, czy mógłbyś?
– To zależy od okoliczności.
Pokazała mi pisemny rozkaz: „Sierżant Małcewa na czas służby została
przeniesiona pod komendę batalionu Briuchowa”.
– Wasia, powiedziałeś kiedyś, że gdy zostaniesz dowódcą batalionu, przeniesiesz
mnie do swojej jednostki.
– Tak, ale teraz nasze relacje się zmienią: ja będę wydawał ci rozkazy, a ty
będziesz musiała je wykonywać! – powiedziałem wściekły.
– Znów żartujesz?
– Na pewno nie żartuję.
Później zadzwoniłem do oficera personalnego brygady.
– Po co oddaliście ją pod moją komendę?
– Powiedziała, że sami o to prosiliście.
– Dlaczego najpierw do mnie nie zadzwoniliście. Powinniście się ze mną
skontaktować i zapytać. Słuchajcie, róbcie, co chcecie, ale ona nie będzie w mojej
jednostce!
Oficer jeszcze raz wezwał Maszę, cofnął rozkaz i przywrócił ją do kompanii dział
przeciwlotniczych. I tak wyglądało nasze rozstanie. Jakiś czas później dowiedziałem
się, że została zdemobilizowana i zamieszkała w okręgu moskiewskim. Wyjechała
bez słowa. Po wojnie nie przyjechała na żaden zjazd brygady i pod koniec lat
siedemdziesiątych ktoś powiedział mi, że zmarła. Spoczywaj w pokoju, Maszo.

*
Wkrótce przeniesiono nas do Mering. Zakwaterowano mnie w domu bogatego
bawarskiego rolnika. Dom miał dwa poziomy, sypialnie znajdowały się na piętrze,
duża kuchnia i jadalnia na parterze, a obora i chlew stały tuż obok. Rolnik hodował
kury, miał dwadzieścia krów, około piętnastu świń, a całe gospodarstwo prowadził
wraz żoną i dwoma córkami, z których jedna miała zaledwie siedemnaście, a druga
dziewiętnaście lat. W czasie wojny rolnik miał pracowników przymusowych,
jeńców, ale po przybyciu naszych wojsk wyjechali, zabierając z sobą jedzenie.
Muszę przyznać, że byłem zdumiony sposobem organizacji pracy
w gospodarstwie. Po raz pierwszy w życiu widziałem stanowisko do dojenia krów,
coś, czego nie widziałem u nas w kraju przez następnych piętnaście lat. Była tam
rura do odprowadzania mleka, wirówka, maselnica i lodówka. Technologicznie
ludzie ci wyprzedzali nas o całą generację, było to jasne nie tylko dla mnie, ale i dla
innych żołnierzy pochodzących ze wsi.
Początkowo nie prowadziliśmy żadnych ćwiczeń czy szkoleń, więc mieliśmy
mnóstwo czasu dla siebie. Żołnierze chodzili po okolicy, przyglądali się i uczyli, robili
szkice różnych rzeczy i obmyślali, co mogłoby sprawdzić się w ich gospodarstwach
po powrocie do domu. Oczywiście był też element zazdrości i niektórzy z nich
z pewnością zaczęli wątpić w sprawiedliwość naszego systemu społecznego.
Kontrpropaganda głosiła, że „przygotowywaliśmy się do wojny i nie mieliśmy
czasu...” i tak dalej, tak dalej, ale osiemnaście milionów ludzi, którzy na własne oczy
widzieli poziom życia za granicą, po powrocie z wojny nie mogło już patrzeć na
swoje życie w dawny sposób.
Pod koniec wojny wybuchła „gorączka łupów”, chociaż młodszych żołnierzy
bardziej interesowało wino, które kradli z różnych piwnic. W moim batalionie było
około czterdziestu zdobycznych ciężarówek załadowanych wszelkimi dobrami:
odzieżą, jedzeniem i tego typu rzeczami. Sam miałem trzy samochody na swój
własny użytek: Forda oraz angielski i niemiecki samochód z silnikiem Diesla, które
zarekwirowałem właścicielowi gospodarstwa.
Sarkisian nadal dowodził 2. batalionem. Uważałem go za kiepskiego dowódcę
i łachudrę. Walczył od lata 1942 roku i w sierpniu tegoż roku zaginął. Został
uwolniony z niewoli w Rumunii w 1944 roku. Po przesłuchaniu przywrócono go do
służby z tym samym stopniem wojskowym. Wrócił do brygady jako zastępca
dowódcy 3. batalionu czołgów, dopiero później został dowódcą 2. batalionu.
Sarkisian nie opowiadał o swoim pobycie w niewoli, ale dziesięć lat później, gdy
awansowano go na podpułkownika i gdy został zastępcą dowódcy pułku,
aresztowano go i postawiono przed sądem. Dostał dziesięć lub dwadzieścia lat
więzienia za kolaborację z Niemcami.
Czunichin powiedział mi, że Sarkisian przychodził do niego i skarżył się na mnie.
– Cały czas chwalicie Briuchowa, ale on też ma samochody, kradzione!
– Pokażcie mi gdzie.
Próbował je wskazać, ale za każdym razem ukrywałem je w innym miejscu i nikt
nie mógł ich znaleźć. Sarkisian cały czas na mnie donosił. Pewnego razu kombrig
odpowiedział:
– Dlaczego cały czas kłamiesz, że Briuchow ma samochody, ty sukinsynu? Nie
ma żadnego!
– Ma, ale cały czas gdzieś je ukrywa!
Mniej więcej dwa miesiące po zakończeniu wojny zdecydowałem o budowie
stałej siedziby dla batalionu. Wybrałem miejsce położone trzy kilometry od Mering,
zebrałem zespół byłych cieśli i stolarzy i przydzieliłem im zadania. Wymieniałem się
z Niemcami: za część zapasów żywności dostałem materiały budowlane, łóżka,
pościele i koce.
Budowę miasteczka całkiem szybko ukończono. Postawiliśmy koszary dla
każdego plutonu, „salę Lenina”[65] (wyglądała jak wieża Kremla) i inne budynki
zbudowane z drewna. Kombrig, który przyjechał i wszytko obejrzał, później stawiał
miasteczko jako przykład pozostałym dowódcom batalionów.
Gdy miasteczko było gotowe, batalion wykonał trzykilometrowy marsz do nowej
siedziby. Szef wydziału politycznego Niegruł też w nim uczestniczył. Wsiedliśmy do
naszych maszyn i żona gospodarza oraz obie jego córki przyszły nas pożegnać
(gospodarz nie wyszedł z domu). Gospodyni była cała we łzach i nie mogła przestać
szlochać. Komisarz zapytał:
– Dlaczego ona płacze?
Nie miałem pojęcia, ale Wasia Sielifanow powiedział:
– Towarzyszu pułkowniku, najwyraźniej żal jej, że wyjeżdżamy.
Niegruł był tym zdumiony, jeszcze wczoraj byliśmy śmiertelnymi wrogami, a teraz
tak dobrze się poznaliśmy, że płaczą z powodu naszego wyjazdu. Później na
konferencjach opowiadał o stosunkach z miejscową ludnością i o tym, jak należy je
budować. Za przykład podawał wspomnianą sytuację. Nazywał to
„sposobem Briuchowa”.
Jednak gdy zadomowiliśmy się w naszej nowej siedzibie, poprosiłem Wasię, żeby
powiedział mi prawdę.
– Słuchaj, powiedz mi, dlaczego ona tak szczerze płakała.
– Towarzyszu kombacie, po prostu dlatego, że ukradłem jej formy do pieczenia!
I żeby zakończyć temat łupów, przytoczę co powiedział mi raz sam kombrig
Czunichin:
– Wasia, pożycz mi na jakiś czas swojego szefa sztabu Saszę Czaszegorowa.
Moja żona i dwoje dzieci są teraz w Moskwie. Chcę ich odwiedzić i, jeśli dostanę
zgodę, on ich tutaj przywiezie.
– Oczywiście, niech jedzie – powiedziałem.
Później kierowca powiedział mi, że samochód był załadowany drogą zastawą,
sztućcami i meblami. Gdy dotarli do domu kombriga, rozładowali samochód,
wszystko sprzedali i wrócili. To działo się na poziomie dowództwa brygady, a co
mogli robić oficerowie wyższych rang?

*
Mniej więcej w tym czasie dostałem rozkaz opisania historii walk brygady. Szef
wydziału politycznego korpusu, Szeleg, był obecny na spotkaniu poświęconym temu
tematowi. Szef sztabu podpułkownik Dudin był dobrym mówcą. Przygotował
sprawozdanie i opowiadał o historii brygady od momentu jej sformowania
w Moskwie w 1942 roku, aż do końca wojny. Na zakończenie, gdy podsumował
straty po obydwu stronach, zaryzykował kiepski dowcip.
– Gdybym opierał dane o stratach przeciwnika na podstawie raportów
dowódców Briuchowa, Sarkisiana, Otroszenkowa i Moskowiczenki, stwierdziłbym,
że brygada zniszczyła nie mniej niż połowę niemieckiej armii. Dlatego muszę
podzielić podane przez nich liczby przez dwa, zanim wyślę je do korpusu. Mam
nadzieję, że to samo zrobiono tam wyżej.
Faktycznie liczby, które podawaliśmy w raportach były wymyślone. Początkowo
tylko zniszczone czołgi były liczone mniej lub bardziej precyzyjnie, ale poczynając od
końca 1943 aż do początku 1945 roku, wszystko liczono już dokładnie. Po spotkaniu
poleciłem zorganizować badania w całym batalionie i dać żołnierzom dzień na
opisanie swoich najlepiej zapamiętanych wspomnień wojennych. Każdy dostał
papier i ołówek i wszyscy przez cały dzień pisali. Sam także spisałem swoją część,
pozostali oficerowie zrobili to samo. Wieczorem piechurzy i sierżanci, którzy brali
razem ze mną udział w walkach, przychodzili do mnie jeden po drugim i pytali, czy
mógłbym też coś dla nich napisać.
– Walczyliśmy ramię w ramię, wszystko, co spisałeś, spisz też dla mnie.
Później zebraliśmy wszystkie notatki i przekazaliśmy je do dowództwa brygady.
Niestety nie wiem, dokąd potem trafiły.
W czerwcu 1945 roku wreszcie pojechałem do domu na urlop. Poleciłem mojemu
kwatermistrzowi Wasi Sielifanowowi wybrać sześć długości materiału na ubrania –
po jednej dla każdej z moich sióstr. Znalazł materiał w różnych kolorach, każdego
wziął półtora metra długości, zakładając, że moje siostry są tak niewysokie jak ja,
chociaż w rzeczywistości były bardziej dorodne, każda z nich ważyła około
osiemdziesięciu, stu kilogramów. Oczywiście dzisiaj taka długość materiału
wystarczyłaby na całą sukienkę, ale wówczas należało zakrywać kolana, więc
nadawała się tylko na bluzki.
Przyjechaliśmy na dworzec kolejowy w Wiedniu. Nie odjeżdżał żaden pociąg i na
dworcu było mnóstwo ludzi. Wszyscy żołnierze z 3. Frontu Ukraińskiego czekali na
transport, jedni jechali na urlop, inni zostali zdemobilizowani, a pozostali dostali nowe
przydziały. Wyglądało to jak obóz cygański. Petro dźwigał na ramionach świńską
nogę, wieźliśmy też gąsior wina. Jednak po całym dniu spędzonym na dworcu
zrozumieliśmy, że nie ma szans na wyjazd. Poszliśmy więc spędzić noc z jakimiś
panienkami. W tym czasie w mieście brakowało żywności i, chociaż ZSRR
zorganizował pomoc żywnościową, nie wystarczało jej dla wszystkich. Z głodu
dziewczyny robiły wszystko, żeby zarobić na życie i zawsze mnóstwo panienek
kręciło się wokół obozów wojskowych.
W nocy opróżniliśmy pół gąsiora, ale nie napoczęliśmy szynki. Najpierw zjedliśmy
łatwo psującą się żywność. Następnego ranka dziewczyny pomogły nam wrócić na
dworzec i dowiedzieliśmy się, że za chwilę odjeżdża pociąg towarowy do
Budapesztu. Słowianie przypuścili szturm na wagony towarowe. Rozgrywały się
sceny jak z porewolucyjnych filmów, w których pokazywano ludzi zdobywających
pociągi. Z dużym trudem wsiedliśmy, ale pociąg nie ruszał. Pewien raczej gorliwy
pilot przystawił pistolet pod nos maszyniście i ten zrozumiał, że lepiej nie zwlekać.
Połączył wagony i ruszył.
Sytuacja w stolicy Węgier nie była lepsza. Ludzie czekali na dworcu od kilku dni
bez widoków na wyjazd. Nie było rozkładu jazdy, tak jak i nie było pociągów.
Usadowiliśmy się w kącie i wykończyliśmy wino, przynajmniej nie musieliśmy już
targać gąsiora. Wtedy usłyszeliśmy plotkę, że na drugim brzegu Dunaju stoi pociąg
towarowy, który zmierza do Bukaresztu. Cały tłum ludzi podniósł się jednocześnie
i popędził przez rzekę przez zniszczony wybuchem most (po tymczasowej
nawierzchni z desek). Dzięki Bogu, że opróżniliśmy gąsior, nie musieliśmy niczego
dźwigać! Zdołaliśmy wsiąść do pociągu towarowego, ale znów skład nie ruszał. No
cóż... już wiedzieliśmy, jak rozwiązać ten problem – pistolet pod nos maszynisty
i jazda!
Pociągi elektryczne, nazywane „pospiesznymi”, kursowały z Bukaresztu do
przygranicznego dworca w Czop. Przepuściliśmy kilka z nich, bo w żadnym nie było
już miejsca, ale składy zaczęły częściej kursować i w końcu bezpiecznie dotarliśmy
do Czop.
Żołnierze-krajanie powitali nas okrzykiem: „Mateczka Rosja!”. Znajome twarze
i znajomy język, to był przyjemny widok. Żołnierze kierowali się prosto do stojących
na placu dworcowym straganów, na których było mnóstwo przekąsek i wódka.
Z biletami w ręku przepchnęliśmy się do pociągu osobowego do Kijowa.
Gdy ruszyliśmy, zaczęła się uczta! Ze wszystkimi wznosiliśmy toasty: „Za
zwycięstwo!”, „Za lotników!”, „Za czołgistów!”, „Za piechotę!”. Wszyscy byliśmy
młodzi, praktycznie wszyscy mieliśmy mniej niż trzydzieści lat. W pociągu jechali
głównie oficerowie i wielu z nich miało mnóstwo odznaczeń. Wieczorem w pociągu
zabawa trwała w najlepsze.
W jednym z przedziałów jechał pilot w stopniu pułkownika, miał około trzydziestu
lat i podróżował ze swoją dziewczyną. W pewnym momencie wywiązała się zacięta
dyskusja o tym, kto bardziej przyczynił się do zwycięstwa. Oczywiście nie było
zgody. Pułkownik wyciągnął pistolet, ale jego dziewczyna złapała go za rękę,
próbując powstrzymać. Krzyknął na nią: „Ty suko”, złapał za włosy i zaczął bić.
Kilku chłopaków skoczyło na niego, krzycząc: „Ty kanalio, jak śmiesz tak traktować
kobietę!”, i zaczęła się burda. Na miejsce zbiegło się jeszcze więcej pilotów, żeby
pomóc swojemu. Pojawiło się więcej pistoletów wyciągniętych z kabur i zaczęła się
strzelanina. Ostatecznie związano pięciu lotników i wyrzucono ich z pociągu na
peron na następnej stacji kolejowej. Wszyscy byli wykończeni i nad ranem każdy
z pasażerów spał.
W Kijowie czekało na nas jednak specjalne powitanie. Peron został otoczony
przez żołnierzy biura komendanta z odbezpieczoną bronią w rękach. Najwyraźniej
ktoś zdążył już poinformować o nadjeżdżającym „wesołym pociągu”. Pobiegliśmy
do kasy po bilety do Moskwy, ale żadnych już nie było. Znaleźliśmy zawiadowcę
stacji, ale ten tylko powiedział:
– Czekajcie na następny, wszystkich was do niego zapakujemy.
Ale Rosjanie zawsze będą Rosjanami, jeśli jakiś pociąg jedzie w pożądanym
kierunku, zrobią wszystko, żeby się w nim znaleźć! Na jednym z peronów
zauważono pociąg, do którego wsiadali pasażerowie. Ludzie z biletami czekali
w kolejce i wsiadali w zorganizowany sposób. Reszta, w tym i my, podbiegła do
wagonu, stłukła szybę i wspięła się do środka. To samo działo się z pozostałymi
oknami i skończyło się na tym, że wszystkie szyby zostały wybite. Był wielki zgiełk,
mnóstwo krzyków i hałasu. Pociąg miał trzy godziny spóźnienia, ale ostatecznie
odjechał. Tylko konduktor wciąż się skarżył:
– Będę musiał zapłacić za wybite szyby!
– Nie martw się, coś wymyślimy – odpowiedziałem. Zawołałem na wszystkie
strony, a mój głos należał do najdonioślejszych: – Ludzie! Musimy zapłacić
konduktorowi za wybite okna! – po czym przeszedłem się dookoła z czapką.
Zebrałem pieniądze i zaniosłem konduktorowi.
– Masz! Powinno pokryć koszty szkła i nieprzyjemności!
Po kolejnej dobrej zabawie wszyscy spali, tym razem obyło się bez bijatyki.
Pociąg jechał z pełną prędkością, a podmuchy lodowatego wiatru wpadały przez
wybite okna. W Moskwie czekało nas jednak kolejne powitanie, pociąg otoczono
kordonem i wszyscy zostali wylegitymowani.
Zatrzymałem się w mieście przez tydzień. Petro wyjechał do prowincji ałtajskiej,
by zobaczyć się z krewnymi, a ja wysłałem Nikołkę do domu. Miałem własne
sprawy do załatwienia i nie zadałem sobie trudu, żeby spisać jego adres. Nigdy
więcej go nie spotkałem.

*
Wróciłem do brygady w połowie września. W czasie mojej nieobecności
przeniesiono ją do Bruck, miasta położonego około czterdziestu kilometrów od
Wiednia. Batalion stacjonował wówczas w koszarach, a czołgi stały w krytych
betonowych boksach. Znowu zaczęła się rutyna życia w armii, wypełniona
ćwiczeniami i nauką.
Jesienią 1946 roku korpus został wycofany do ojczyzny. Mieliśmy możliwość
zabrania naszych łupów. Wziąłem z sobą dwa samochody, motocykl, dobre łóżko,
marmurowy blat stołu, dwa fotele ze skóry, lustro w ażurowej ramie, kilka skrzynek
chińskiej porcelany i materac wypełniony pierzem.
Batalion stacjonował teraz na Ukrainie w miejscowości Hajsyn w pobliżu
Winnicy. Pietrow szybko znalazł dla mnie pokój na kwaterę blisko miasta, jej
właścicielem był Żyd. Ogólnie mówiąc, miasto nie było przygotowane do przyjęcia
tak dużej liczby żołnierzy. Przed wojną stacjonował tu pułk kawalerii, ale po
koszarach zostały tylko ściany.
Nie można tu było kupić materiałów budowlanych. Mieliśmy problemy nawet ze
zdobyciem desek i zabiliśmy nimi co drugie okno, zapychając je słomą. Piec ledwo
ogrzewał kuchnię i oddział pierwszej pomocy, baraki ogrzewano przez dwie, trzy
godziny w nocy, a kaloryfery były zaledwie ciepłe. Gdy nadeszła zima, w barakach
nie dało się spać. Żołnierze spali na jednym materacu, a drugiego używali jako
przykrycia, rzucając na to płaszcze i koce, starając się trochę rozgrzać. Jak w takich
warunkach można było w ciągu dnia wymagać od nich pełnej koncentracji
w czasie szkolenia?
Miałem świadomość, że korpus został rozwiązany i nikt nie zamierzał dla nas
wyposażać koszar, ale coś trzeba było zrobić, żeby wyrwać ludzi ze zniechęcenia.
Postanowiłem dać im osobisty przykład, jak radzić sobie z trudnościami, i poleciłem,
żeby moje łóżko też wstawiono do baraku. Po wieczornym apelu szedłem do baraku
z żołnierzami, rozbierałem się do bielizny i kładłem do łóżka, przykrywając się
jedynie wełnianym kocem. Oczywiście nie mogłem spać z powodu zimna
i wierciłem się całą noc. Rankiem po pobudce wyskakiwałem z sierżantami na
poranną zaprawę. Gdy już byliśmy na zewnątrz, nacierałem tors śniegiem,
udawałem, że jest mi ciepło i wykonywałem różne ćwiczenia. Oczywiście
oszukiwałem. Po śniadaniu powierzałem szefowi sztabu prowadzenie szkolenia
i szedłem do domu odespać. To był mój sposób na utrzymanie dyscypliny podczas
tygodnia czy dwóch, w czasie których panowały najtęższe mrozy.
W batalionie było czterdziestu ośmiu oficerów i tylko zampolit oraz szef sztabu
byli żonaci, pozostali byli kawalerami. Stacjonowaliśmy tam ponad pół roku i w tym
czasie połowa z nich, jeśli nie więcej, się ożeniła. Nieważne jak zawzięcie uganiały
się za mną miejscowe dziewczyny, ja nie uległem. Wesela były bogate i, mimo że
generalnie brakowało żywności, stoły zwykle było suto zastawione. Jako dowódca
batalionu gościłem na większości wesel, głównie dlatego, że mój ordynans nauczył
się grać na akordeonie, który dostał ode mnie w prezencie, i był on właściwie
jedynym muzykiem na przyjęciach weselnych.
W kwietniu po rozwiązaniu batalionu zostałem przeniesiony do dyspozycji szefa
wydziału personalnego armii. Opuszczając Hajsyn, sprzedałem samochód
i zostawiłem właścicielowi kwatery swoją garderobę oraz dwie skrzynki porcelany,
których nigdy nie otworzyłem. Człowiek ten uparcie namawiał mnie, żebym zostawił
mu cały mój dobytek. Zrobiłem to pod jednym warunkiem: miał dostarczyć żywność
i napoje wszystkim wyjeżdżającym oficerom, niezależnie od kierunku, który obrali.
Poza tym zostawiłem mu też motocykl z poleceniem, żeby go sprzedał i przesłał mi
pieniądze. Nigdy ich nie dostałem. Jakiś czas później poprosiłem znajomą, żeby go
odwiedziła. Napisała mi, że właściciel powiedział, że motocykl skradziono. Do diabła
z tym!
Obijałem się w rezerwie mniej więcej miesiąc, przepijając z kumplami pieniądze
ze sprzedaży samochodu. Wkrótce komisja, która oceniała podania o przyjęcie do
Akademii Wojsk Pancernych i Zmechanizowanych, przysłała mi niezbędne
dokumenty. Wysłałem podanie i przystąpiłem do egzaminów z języka rosyjskiego
i matematyki, które zdałem całkiem dobrze. Dowódca armii Puchow[66] podpisał
moje podanie, ale w czerwcu szef wydziału personalnego wezwał mnie i powiedział,
że dowódca szuka dla siebie adiutanta. Szczerze odmówiłem, oświadczając, że to
stanowisko nie jest dla mnie. Poza tym złożyłem już dokumenty do akademii.
Najwyraźniej zameldował o tym dowódcy, ponieważ ten wezwał mnie na
rozmowę.
– Wiecie co, kapitanie? Wybieram się na inspekcję wojsk. Nie mam adiutanta,
dlatego pojedziecie ze mną. Przyjrzycie się wojskom, to może się wam przydać.
Później, jeśli zechcecie, możecie zostać jako mój adiutant, ponieważ wiem, że
jesteście porządnym człowiekiem. Jeśli nie, wstąpicie do akademii.
Muszę przyznać, że Puchow – arystokrata z urodzenia – był jedynym dowódcą
w armii, którego poznałem, a który nie był członkiem Partii Komunistycznej. Robił
dobre wrażenie i służba z nim była przyjemnością.
Podczas inspekcji celowo zachowywałem się tak, jakbym nie chciał przyjąć tej
posady, ponieważ lepsza byłaby dla kogoś młodszego. Nigdy nie pomagałem mu
włożyć płaszcza, nigdy nie otwierałem drzwi do samochodu i zawsze jako ostatni do
niego wsiadałem.
Dwa tygodnie szybko minęły. Po powrocie dowódca wezwał mnie ponownie.
– Cóż, Briuchow, zmieniliście zdanie?
– Towarzyszu dowódco, nie zmieniłem. Jestem pewien, że chcę studiować i robić
dalszą karierę jako dowódca.

*
Studia w akademii przebiegały dobrze, chociaż czasami było trudno. Na naszym
roku było stu dwudziestu sześciu studentów. Atmosfera była bardzo przyjacielska.
Jako weterani wojenni wszyscy nadal zachowywali się jak towarzysze na froncie,
wspierając się i szanując. Nikt nie przechwalał się medalami, nie było kablowania
i fali. Później okazało się, że z tych stu dwudziestu sześciu ludzi jeden został
marszałkiem[67], czterech awansowało na generałów-lejtnantów, a sześciu dobiło do
stopnia generała-majora.
Cieszyłem się wielkim szacunkiem wśród pozostałych studentów. Byłem
kapitanem akademickiej drużyny narciarskiej, brałem udział w mistrzostwach szkół
wojskowych Wojskowego Okręgu Moskiewskiego. Niespecjalnie przejmowałem się
tą rywalizacją. Przestałem ją lubić już w dzieciństwie.

*
Po promocji na zakończenie studiów wszyscy wyjechali do różnych okręgów
i formacji wojskowych. Miałem prawdziwego pecha, zostałem przydzielony do
radzieckich wojsk okupacyjnych na terenie Niemiec, jako starszy oficer
w dowództwie wydziału operacyjnego 3. Armii Zmechanizowanej.
Zostałem dowódcą 26. Pułku Pancernego. Objąłem jednostkę ze szczerym
pragnieniem doprowadzenia pułku do porządku. Jaki był najlepszy sposób, żeby to
zrobić? Przede wszystkim musiałem działać zgodnie z regulaminem i dlatego
należało wypracować precyzyjne codzienne szkolenie. W rosyjskiej armii rozkład
dnia właściwie nie zmienił się od czasów Suworowa: pobudka, poranna zaprawa
i apel, zmiana warty i ćwiczenia. Wszystko było dokładnie zaplanowane, ale
oznaczało to, że w codziennym rozkładzie nie było czasu na zbiórkę i marsz z koszar
do kantyny czy utrzymywanie sprzętu w odpowiednim stanie. W przeszłości na
wyposażeniu był tylko jeden typ broni – karabin – wystarczyła jedna godzina na jego
wyczyszczenie i odłożenie na stojak. Ale w naszym pułku park czołgów znajdował
się kilometr od koszar. Oznaczało to, że potrzebny był dodatkowy czas na zebranie
żołnierzy w kolumnę, przemarsz do zajezdni i otwarcie parku maszynowego. Gdzie
tu czas na szkolenie? Nie było! Dostosowanie tego rozkładu dnia do nowoczesnych
warunków zajęło mi mnóstwo czasu.
W ciągu roku wprowadziłem następującą zasadę: apele odbywały się teraz
w jednym z osiemnastu miejsc zbiórki ustalonych w regulaminie. W tych warunkach
żołnierze ani razu nie pomyśleli o samowolnym oddalaniu się. Wprowadziłem
comiesięczną ocenę bieżących postępów w szkoleniu, analizowaną z dowódcami
kompanii i batalionów. W końcu udało mi się doprowadzić do sytuacji, że wiedziałem
o wszystkim, co dzieje się w moim pułku. Pod koniec 1956 roku, podczas inspekcji
przeprowadzanej przez Radę Wojskową Armii, mój pułk został oceniony jako
najlepszy w armii. W tamtych czasach kompanie i bataliony czasami dostawały
ocenę „z wyróżnieniem”, ale nie zdobywało się ich na poziomie pułku. Można to
tłumaczyć tym, że aby dostać wyróżnienie, obsada jednostki musiała zdobyć nie
mniej niż siedemdziesiąt pięć procent punktów w każdym z ocenianych elementów,
od musztry do strzelania, a pułk liczył dwa tysiące żołnierzy i dziewięćdziesiąt cztery
czołgi. Zdobycie wyróżnienia w takich warunkach wymagało więc wielkiego
wysiłku. Ale wiosną pułk zdobył wyróżniające oceny we wszystkich
ocenianych kategoriach.
Następnie mianowano mnie dowódcą 59. Gwardyjskiej Dywizji Strzelców
Zmotoryzowanych stacjonującej w Tyraspolu (Mołdawia). Zawsze byłem
w serdecznych stosunkach z szefem okręgu, dowódcą Babajanianem[68].
Zameldowałem mu telefonicznie, że przyjechałem i objąłem stanowisko, i zapytałem,
kiedy powinienem go odwiedzić.
– Dlaczego macie się ze mną spotykać? Przecież was już znam. Sam wkrótce do
was przyjadę – odparł.
Trzy miesiące później przyjechał zobaczyć, jak się zadomowiłem. Dowódcy
dywizji okazywali mu wielki szacunek. Była to jedna z rzadkich okazji, kiedy
dowódcy dywizji zapraszali dowódcę okręgu, żeby ich odwiedził.
Przez trzy lata byłem dowódcą dywizji. W 1968 roku podczas posiedzenia
okręgowej rady wojskowej zostałem zapytany, co myślę o mianowaniu mnie
dowódcą korpusu w Symferopolu (Krym). Bardzo dobrze znałem ten właśnie
korpus, więc nie było powodu, żebym odmówił. Pod koniec roku zadzwonił do mnie
szef wydziału personalnego i wezwał do Moskwy. Zjawiłem się w wydziale, ale nie
zdradzono mi żadnych szczegółów i poproszono, żebym odwiedził szefa Sztabu
Generalnego, który miał mnie o wszystkim poinformować. Natychmiast odgadłem,
że coś jest nie tak. Poszedłem na spotkanie z marszałkiem Zacharowem[69]. Gdy
tylko wszedłem do jego gabinetu, powiedział:
– Cóż, wy też jesteście chorzy?
– Nie, wydaje się, że wszystko w porządku – odpowiedziałem
całkowicie zaskoczony.
– Wybraliśmy już trzech kandydatów, i to generałów, na stanowisko głównego
doradcy wojskowego w Jemenie i wszyscy są chorzy! Takich ludzi należałoby
wyrzucić! Musisz objąć to stanowisko zamiast nich.
– Moja żona może nie przejść weryfikacji... pracuje w Komitecie[70] –
zaprotestowałem.
– Jeśli nie przejdzie, pojedziesz sam! Nie zamierzam dłużej zajmować się obsadą
tego stanowiska!
– Dobrze – zgodziłem się. – Mam jeszcze jedno pytanie, jaki jest cel mojej misji?
– Skąd mam wiedzieć co to za misja, Briuchow? Jedźcie tam i dowiedzcie się!
W zasadzie przypuszczam, że pomoc Jemeńskiej Republice Arabskiej
w zorganizowaniu armii.
Muszę przyznać, że byłem bardzo przybity. Miałem już czterdzieści pięć lat i po
dwóch latach pełnienia tego stanowiska będę za stary na nowy przydział w wojsku.
Uświadomiłem sobie, że moje marzenia o zostaniu wielkim dowódcą wojskowym
nigdy się nie spełnią.
Spędziłem trzy miesiące na przygotowaniach, ucząc się arabskiego i zapoznając
z polityczną sytuacją kraju. Pod koniec sierpnia poleciałem do Sany, stolicy Jemenu,
gdzie przywitał mnie główny doradca Maksimow, którego miałem zastąpić.
Studiowaliśmy razem w akademii i dobrze się znaliśmy. Wprowadził mnie
w sytuację. Armia jemeńska składała się z dziesięciu brygad piechoty
zmotoryzowanej wyposażonej w czołgi T-34/76. Najbardziej zadziwiające było to, że
wciąż były na chodzie! W skład armii wchodziły również jednostki artylerii. Była też
niewielka marynarka wojenna, stacjonującą w Al-Hudajda, która składała się
z dwóch barek desantowych i ośmiu kutrów torpedowych (które później
wykorzystywaliśmy do łowienia ryb). Siły powietrzne Jemenu liczyły trzy dywizjony:
pierwszy składał się z samolotów MiG-17, drugi z MiG-ów-15, a trzeci z samolotów
An-2. Każdy rodzaj sił miał swojego zwierzchnika podlegającego ministrowi obrony,
który był też wodzem naczelnym. Ludność kraju składała się głównie z plemion
arabskich rządzonych przez szejków, a wszyscy dowódcy wojskowi byli synami
szejków, doskonale wykształconymi w Europie lub ZSRR.
Armia nie miała mundurów. Żołnierze ubierali się w galabije, pantofle nazywane
shoop [71] i turbany. Wszyscy byli uzbrojeni w długie sztylety (dżambie) i broń palną,
czyli angielskie lub amerykańskie karabiny, radzieckie pepesze, a czasami nawet
w granatniki. Cały czas nosili tę broń ze sobą. Żołnierze spali w barakach na
matach rozłożonych na podłodze. Każdy musiał sam sobie kupować jedzenie za żołd
wypłacany im przez państwo, a posiłki gotowali na piecykach-prymusach.
Przez dwa lata, które spędziłem w Jemenie jako doradca, udało mi się
zorganizować kantyny w większości jednostek wojskowych i nauczyć żołnierzy
posługiwać się sztućcami, ponieważ wcześniej jedli wyłącznie rękami. Niektóre
brygady otrzymały łóżka, koce i materace przysłane z ZSRR. Pokazałem
żołnierzom, jak słać łóżka i szybko się do tego przyzwyczaili, po czym już sami dbali
o porządek. Wiele czasu poświęciłem na przekonywanie zwierzchników armii, żeby
zorganizowali magazyny broni i tam składowali całą broń. Zdołałem wprowadzić
odpowiednie mundury. Gdy rok po moim przyjeździe prowadziłem defiladę,
wszystkie brygady piechoty miały na sobie mundury maskujące, buty wojskowe
i berety.
Wróciłem z Jemenu jesienią 1971 roku. Na zakończenie mojego zadania
przygotowałem analizę miejscowego teatru działań wojskowych, a także opis
lokalnych warunków, szlaków wodnych i komunikacyjnych, w tym nośność
wszystkich mostów. Opisałem również plemiona i ich stosunki wewnętrzne. Tom
liczył blisko sześćset stron. Wysłałem go do Kwatery Głównej i nie mam pojęcia,
jaki był ostatecznie jego los. Nadal żałuję, że nie zabrałem z sobą do Moskwy jego
kopii.
Po powrocie do kraju nie było łatwo. Bardzo trudno było mi zdobyć nowy
przydział. Własną pracą można było sobie zdobyć awans jedynie do poziomu
dowódcy dywizji, zupełnie inne czynniki i okoliczności liczyły się na wyższym
szczeblu. Nominacje zdobywało się dzięki pokrewieństwu, układom czy nawet
wyglądowi. Odczułem to szczególnie przy dwóch okazjach. Pierwszy raz straciłem
specjalny przydział jako generał w Ministerstwie Obrony, a za drugim razem koło
nosa przeszło mi stanowisko pierwszego zastępcy dowódcy Kijowskiego Okręgu
Wojskowego. Wyjaśniono mi, że moim zwierzchnikom nie podobał się mój niski
wzrost. Na dodatek nie byłem specjalnie dobry w podlizywaniu się. Mimo że na
wszystkich poprzednich stanowiskach miałem znakomite oceny, mój charakter
uznawano za „nie dość elastyczny”. W końcu dostałem nominację na zastępcę
dowódcy 5. Połączonej Armii Czerwonego Sztandaru w Ussuryjsku[72]. Była to
potężna armia licząca sześćdziesiąt tysięcy ludzi, czyli więcej niż cały Kijowski
Okręg Wojskowy. Dziwne, ale nie miałem ochoty na samodzielne dowodzenie
armią, ale krótko po moim przyjeździe dowódca wyjechał na szkolenie i na trzy
miesiące objąłem pełne dowództwo. W ciągu moich trzydziestu jeden lat służby
zawsze chciałem iść dalej, zdobywać kolejne szczeble kariery i nowe zadania, ale
teraz stałem się mądrzejszy i mniej ambitny.
Zacząłem inspekcję jednostek i od razu natknąłem się na kilka problemów. Bazy
wojskowe były dobrze zbudowane, ale zaniedbane. Szkolenie było tradycyjne,
jednak na bardzo niskim poziomie. Oficerowie odpracowywali tu swoje ostatnie lata
przed emeryturą, a ci, którzy mieli przed sobą jeszcze wiele lat służby, byli przede
wszystkim zainteresowani tym, jak się stąd wyrwać. Trudno było polegać na takich
dowódcach i wydobyć z nich jakieś wyniki. Takie były efekty nieprzemyślanego
podejścia do losu tych ludzi. Oficerowie na Dalekim Wschodzie, na Syberii
i Zabajkalu, służyli tam przez dziesiątki lat i praktycznie nie mieli szans na
przeniesienie do centrum kraju czy za granicę. A warunki klimatyczne były tam
bardzo ciężkie. Dodatkowo koszty życia były wyższe, ponieważ wszystko było
droższe niż w centralnych częściach Rosji. Z kolei oficerowie ze środkowych
obszarów żyli w umiarkowanych warunkach klimatycznych, mieli zapewnione
mieszkania, służyli w niewielkich jednostkach, przynajmniej raz byli za granicą, a gdy
dostawali przydział zagraniczny, mogli kupić rzeczy, które były niedostępne w kraju.
Naturalnie tacy oficerowie trzymali się kurczowo swoich stanowisk,
oczekując emerytury.
W obydwu wypadkach wielu oficerów miało bardzo formalny stosunek do służby,
swoje obowiązki wykonywali automatycznie, trudno było ich zmotywować
i poprawić jakość szkolenia. Dowódcy okręgów blokowali najlepszych ludzi,
a znalezienie dobrej posady i opłacalnej misji za granicą stało się główną motywacją
większości żołnierzy. Ulotniło się jakiekolwiek poczucie służby i dlatego dyscyplina
w armii była w tak opłakanym stanie.
Odwiedzałem różne bazy wojskowe, przeprowadzając drobiazgowe inspekcje, ale
wszędzie widziałem to samo: obojętność, nonszalancję i skandaliczną bierność
całego korpusu oficerskiego. Wydawano mnóstwo rozkazów, ale wykonywano je
poniżej standardów i bez żadnej kontroli. Gdy dowódcy dywizji lub pułków tracili
zapał, ich przełożeni nie mogli nic zrobić.
Podobało mi się, że mam pod sobą dużą liczbę żołnierzy. Chciałem ich doskonalić
i szkolić, ale wciąż na próżno waliłem głową w mur. Próbowałem różnych
sposobów, odwoływałem się do zdrowego rozsądku, przekonywałem, pokazywałem,
rozkazywałem, a nawet usiłowałem ich złamać. Poziom musztry był w najlepszym
razie przeciętny. Naruszenia oficjalnego regulaminu były nagminne, nie było żadnej
dyscypliny w formacjach, oficerowie i podoficerowie prezentowali się niechlujnie,
mieli nieostrzyżone włosy, zniszczone pasy i znoszone buty. Oficerowie
zachowywali się swobodnie, prawie fircykowato, a wojskowa prezencja, która
odróżniała żołnierzy od cywilów, znikła. Wszyscy nosili stare mundury, czekając na
nowy przydział.
Niemniej pod koniec roku, kosztem wielkiego wysiłku, udało mi się zmienić
sytuację i przeprowadzić ćwiczenia taktyczne na poziomie kompanii z użyciem
ostrej amunicji, którym przyglądał się dowódca okręgu wojskowego generał Pietrow,
a manewry te zdobyły ocenę wyróżniającą. Inspekcja pułku pancernego oraz
ćwiczenia w Lipovtsy również zdobyły oceną wyróżniającą.
Muszę przyznać, że w tym czasie częściej zacząłem myśleć o sytuacji w moim
życiu. Wszystko było dotąd tak jasne, szczerze wierzyłem w komunizm i byłem
przekonany o jego świetlanej przyszłości. Wierzyłem, że możemy zbudować jasną
przyszłość. Mogłem wskazać, jakie kroki należy przedsięwziąć i jakie przyniosą one
skutki, wyobrażałem sobie przyszły porządek społeczny. Widziałem wyraźny podział
między dwoma etapami: socjalizmem i komunizmem. Jako dziecko cieszyły mnie
zmiany na lepsze w naszym życiu, zniknięcie różnicy między życiem na wsi
i w mieście. Ale ostatecznie zmiany te raczej uwypukliły stare problemy, aniżeli je
wyeliminowały i jeszcze bardziej je skomplikowały. Sytuacja stopniowo coraz
bardziej mnie dezorientowała. Coraz mniej rozumiałem, a moja niezachwiana wiara
zaczęła się kruszyć. Widząc, jak żyją przywódcy, czując, że dajemy się wciągać
w wir pogoni za wygodami, pieniędzmi i sławą, zacząłem uświadamiać sobie, że nie
uda nam się wprowadzić komunistycznych idei w życie.
W czerwcu 1973 roku, podczas wakacji w Archangielskoje[73], zostałem
wezwany do wydziału personalnego. W tym czasie na jego czele stał generał Iwan
Nikołajewicz Szkadow. Po krótkiej rozmowie przeszedł do głównego powodu, dla
którego mnie zaprosił.
– Szef wydziału przechodzi wkrótce na emeryturę. Co byście powiedzieli,
gdybyśmy zaproponowali wam to stanowisko? – zapytał i przyglądał mi
się zagadkowo.
Nie spodziewałem się takiego obrotu sprawy.
– Ta propozycja mnie zaskoczyła. Nigdy nie pracowałem
w wydziale personalnym.
– Jeśli jeden dał radę, inny też sobie poradzi. Też nigdy się tym nie zajmowałem,
zanim nie musiałem, a teraz to zajęcie jest jak każde inne.
– Zasadniczo więc zgadzam się, tym bardziej skoro tak we mnie wierzycie.
Następnie Szkadow przekazał więcej szczegółów i wprowadził mnie w specyfikę
funkcji i opisał wyzwania związane z tym rodzajem pracy. Na koniec dodał:
– To była poufna rozmowa. Jeżeli nominacja się pojawi, nie wezwiemy was
ponownie, po prostu ograniczymy się do rozmowy telefonicznej. – Po tych słowach
wstał zza biurka, uścisnął mi dłoń i życzył udanych wakacji.
W sierpniu dostałem nowy przydział służbowy, ale nie jako szef sekcji – to
stanowisko objął generał Jazow – ale jako jego zastępca. Przekazałem moje obecne
obowiązki i udałem się do Moskwy, aby objąć ostatnie stanowisko podczas mojej
służby wojskowej. Był to mój dwudziesty przydział służbowy. Wydział zajmował się
obsadzaniem wszystkich stanowisk w armii (z wyjątkiem marynarki wojennej
i strategicznych wojsk rakietowych) i naczelnym kierownictwie. Objąłem
stanowisko szefa sekcji dopiero osiem miesięcy później i pełniłem tę funkcję przez
trzynaście kolejnych lat.
Przeszedłem na emeryturę w 1986 roku. Była to moja osobista decyzja. Miałem
blisko sześćdziesiąt dwa lata i zacząłem się wstydzić mojego wieku. Szkadow, który
miał już ponad siedemdziesiąt lat, przestał przeprowadzać obowiązkowe rozmowy
z generałami przed wysłaniem ich na emeryturę i mi powierzył to zadanie.
Kończyłem więc służbę, prowadząc rozmowę z generałem, który miał pięćdziesiąt
pięć lat. I to ja musiałem mu powiedzieć:
– Czas, żebyście odeszli z powodu wieku.
Gapił się na mnie, a jego spojrzenie mówiło: „A co z wami?”.
Służyłem w armii prawie czterdzieści pięć lat: od 1941 do 1986 roku. Wkroczyłem
na moją wojenną ścieżkę na łuku kurskim, przeszedłem przez Ukrainę, Mołdawię,
Rumunię, Jugosławię, Węgry i Austrię. Naszym przeciwnikiem był doświadczony,
znakomicie wyszkolony, odważny i brutalny wróg. Musieliśmy zapłacić wysoką
cenę za każdy zniszczony czołg, działo szturmowe i armatę, a także za każdy
zdobyty kilometr. Wygraliśmy tę krwawą walkę, kończąc ją w Niemczech i Austrii,
ale tak wielu towarzyszy zapłaciło najwyższą cenę za zwycięstwo. Byli to młodzi,
odważni, przystojni chłopcy, każdy z nich miał rodzinę, nadzieje na lepszą przyszłość
i wiarę w życie. Mieliśmy tyle powodów do dumy. Dorównaliśmy najlepszej armii
na świecie i ostatecznie ją rozgromiliśmy! Podczas wojny wraz z moją załogą
zniszczyliśmy dwadzieścia osiem czołgów wroga i zabiliśmy setki nieprzyjacielskich
żołnierzy. A ja przeżyłem.
Nie żałuję przeszłości. Wiele dokonałem, żyłem pełnią życia. Nie wstydzę się
swoich czynów, dałem z siebie wszystko. Niczego nie żałuję!

***
Wydawnictwo Vesper poleca także

Wspomnienia strzelca wyborowego, starszego sierżanta Armii Czerwonej Josifa Josifowicza Piljuszyna,
dotyczą głównie okresu wojennego – od końca lipca 1941 do początku 1944 roku. Piljuszyn opisuje
wydarzenia z punktu widzenia zwykłego frontowca. Są to działania na pierwszej linii, w bezpośrednim
kontakcie bojowym, natomiast cele i zamiary oraz rezultaty działań wyższego szczebla są z reguły
przedstawiane tak, jak przekazywało żołnierzom dowództwo (w tym także bilans strat przeciwnika). Stąd
też i frustracja, kiedy po udanym starciu otrzymują rozkaz odwrotu, czy nieuzasadniona euforia
w przypadku sukcesów osiąganych niewspółmiernie wysoką ceną.
Wspomnienia Piljuszyna stanowią ciekawą, miejscami wzruszającą i dramatyczną lekturę, należy jednak
pamiętać, że były spisywane w określonym, dość specyficznym czasie, przy udziale redaktora dbającego
o „ideologiczną czystość” dzieła.
PRZYPISY
[1] Kułak – początkowo nazywano tak zamożnych chłopów lub kupców, później terminem tym określano
rolników pracujących na własny rachunek – przyp. tłum. ang.

[2] NEP – Nowa Polityka Ekonomiczna, oficjalna polityka gospodarcza ZSRR w latach dwudziestych XX
wieku, pozwalająca na działalność drobnych przedsiębiorstw – przyp. tłum. ang.

[3] RKKA – skrót od Рабоче-Крестьянская Красная Армия (z jęz. ros. Robotniczo-Chłopska Armia
Czerwona) – przyp. tłum. ang.

[4] Bitwa stoczona nad rzeką Chałchin-Goł w 1939 roku pomiędzy wojskami japońskimi (Armia
Kwantuńska) a Armią Czerwoną na pograniczu stref wpływów Cesarstwa Japonii i ZSRR w Azji – przyp.
red. pol.

[5] Wojna zimowa – konflikt pomiędzy ZSRR a Finlandią, toczący się od listopada 1939 do marca 1940
roku – przyp. red. pol.

[6] Wojenkomat – skrót oznaczający wojskową komendę uzupełnień – przyp. tłum. ang.

[7] Raikom – rejonowy komitet Komsomołu – przyp. tłum. ang.

[8] Kapitan drugiej rangi – odpowiednik stopnia komandora porucznika w polskiej flocie – przyp. red.
pol.

[9] Piotr Martynowicz Alejnikow i Boris Fiodorowicz Andriejew to gwiazdy kina radzieckiego od lat
trzydziestych do pięćdziesiątych XX wieku – przyp. tłum. ang.

[10] Zampolit – oficer polityczny, zastępca dowódcy – przyp. tłum. ang.

[11] Politruk (Politiczeskij rukowoditiel) – oficer polityczny – przyp. tłum. ang.

[12] Aleksandr Wasiljewicz Suworow – słynny rosyjski wódz z XIX wieku – przyp. tłum. ang.

[13] Zielona trasa – potoczne określenie toru uprzywilejowanego, trasy pospiesznej – przyp. tłum. ang.

[14] Dowódca czołgu T-34/76 miał do dyspozycji dwa nożne pedały spustowe. Jeden z nich uruchamiał
działo, a drugi karabin maszynowy, także umieszczony w wieży – przyp. red. pol.

[15] Generał-lejtnant korpusu pancernego Wasyl Wasiljewicz Butkow (w oryginale rosyjskim zapisane jako
„Budkov”). Warto odnotować, że marszałek Związku Radzieckiego Aleksander Michajłowicz Wasilewski
popełnił taki sam błąd w zapisie nazwiska w swojej książce pt. Dzieło całego życia (Moskwa 1978, tłum.
Czesław Czarnogórski, Wyd. MON, Warszawa 1976) – przyp. tłum. ang.

[16] Kombrig – dowódca brygady – przyp. tłum. ang.

[17] Smiersz – akronim od „Śmierć szpiegom” (Smiert’ szpionam), organizacji będącej częścią
kontrwywiadu wojskowego ZSRR – przyp. tłum. ang.
Smiersz (Spiecjalnyje Mietody Rozobłaczenija Szpionow – Specjalne
Metody Wykrywania Szpiegów; smiert’ szpionam – śmierć szpiegom) – była to
powszechna nazwa stosowana w ZSRR podczas drugiej wojny światowej wobec
komórek organizacyjnych kontrwywiadu wojskowego, działającego w latach 1943–
1946 – przyp. tłum. pol.
[18] Polizei – jednostki policji kolaborujące z Niemcami – przyp. tłum. ang.

[19] Starosta – najwyższy urzędnik miasta lub wsi kolaborujący z najeźdźcą na terenach okupowanych –
przyp. tłum. ang.

[20] Zampotech – zastępca dowódcy w pionie technicznym – przyp. tłum. ang.

[21] Mianem „drogi głównej” określano każdą drogę (utwardzona/brukowana lub nie) łączącą dwie większe
miejscowości – przyp. tłum. ang.

[22] Kombat – dowódca batalionu – przyp. tłum. ang.

[23] Na mocy umowy Lend-Lease Amerykanie dostarczali do ZSRR nie tylko czołgi, samoloty i inny
sprzęt wojskowy. Rosjanie otrzymywali również ogromne ilości racji żywnościowych i innego
wyposażenia. Motyw amerykańskich konserw na froncie wschodnim pojawia się w wielu wspomnieniach
radzieckich żołnierzy – przyp. red. pol.

[24] Naro–Fomińsk – miasto leżące około siedemdziesięciu kilometrów na południowy zachód od Moskwy
– przyp. tłum. ang.

[25] Pierwsza kategoria inwalidztwa oznaczała bardzo poważne obrażenia – przyp. tłum. ang.

[26] Stacja na żądanie – bardzo małe stacje, na których rzadko zatrzymywały się pociągi – przyp. tłum.
ang.

[27] Kikimora – wiedźma, starucha – przyp. tłum. ang.

[28] Nie było w tym nic niezwykłego. Małoletni często byli żołnierzami w niektórych jednostkach Armii
Czerwonej w czasie drugiej wojny światowej – przyp. tłum. ang.

[29] Batia – zwrot oznaczający szacunek. Dosłownie: „ojczulek” – przyp. tłum. ang.

[30] „Gorb”, czyli po rosyjsku garb, stąd zabawna gra słów – przyp. tłum. ang.

[31] Poruczik – odpowiednik porucznika w armii carskiej – przyp. tłum. ang.

[32] Rosyjski pisarz Aleksander Kuprin (1870–1938) był byłym oficerem i pisał o przedrewolucyjnej armii
rosyjskiej – przyp. tłum. ang.

[33] Katiuszami nazywano radzieckie wyrzutnie rakietowe na podwoziach ciężarówek. Istniało kilka wersji
katiusz różniących się od siebie kalibrem rakiet oraz wykorzystanym podwoziem. Wśród nich były: BM-8
(kal. 82 mm), BM-13 (kal. 132 mm) i BM-31 (kal. 310 mm). Na uzbrojenie Armii Czerwonej katiusze
weszły już w czerwcu 1941 roku. Wyrzutnie wystrzeliwały salwę niekierowanych rakiet na mały obszar.
Były mniej precyzyjne niż typowa artyleria, ale wywierały duży efekt psychologiczny i miały sporą siłę
rażenia. Ze względu na charakterystyczny dźwięk, jaki wydawały wystrzeliwane rakiety, Niemcy nadali im
przydomek „organów Stalina” – przyp. red. pol.

[34] D.I. Panfiłow otrzymał tytuł Bohatera Związku Radzieckiego 24 marca 1945 roku – przyp. tłum. ang.

[35] Komkor – dowódca korpusu – przyp. tłum. ang.

[36] N.D. Riazancew został pośmiertnie odznaczony tytułem Bohatera Związku Radzieckiego (24 marca
1945 roku) – przyp. tłum. ang.

[37] Rotnyj – dowódca kompanii – przyp. tłum. ang.

[38] Ion Victor Antonescu (1882–1946) stał na czele rządu rumuńskiego i był najwyższym dowódcą
rumuńskiej armii od 1940 do 1944 roku; był aktywnym zwolennikiem polityki nazistowskich Niemiec.
Marszałek Antonescu został aresztowany 23 sierpnia 1944 roku po odrzuceniu żądania króla Michała, aby
podpisał zawieszenie broni ze Związkiem Radzieckim. 1 czerwca 1946 roku stracono go w Bukareszcie jako
zbrodniarza wojennego, na podstawie wyroku rumuńskiego sądu. W 2006 roku został częściowo
zrehabilitowany przez Sąd Apelacyjny w Bukareszcie z powodu „prewencyjno-obronnej” i „prawnie
usprawiedliwionej” natury wojny między Rumunią i Związkiem Radzieckim (decyzję obalił Najwyższy Sąd
Rumunii w 2008 roku) – przyp. tłum. ang.

[39] Produkowany w USA lekki samochód terenowy (jeep) wysyłany do ZSRR w ramach pomocy Lend-
Lease – przyp. tłum. ang.

[40] Sztraftbat – batalion karny – przyp. tłum. ang.

[41] Osobyi otdel – wydział specjalny – przyp. tłum. ang.

[42] Rama – przydomek nadany niemieckiemu samolotowi zwiadowczemu Focke-Wulf Fw 189 Uhu,
odnoszące się do jego charakterystycznego kształtu (dwusilnikowy dolnopłat w układzie dwubelkowym).
Pod koniec 1944 roku maszyny tego typu już rzadko pojawiały się nad polem walki – przyp. tłum. ang.

[43] Komdiw – dowódca dywizji – przyp. tłum. ang.

[44] Raivoencomat – okręgowa rejonowa komenda uzupełnień – przyp. tłum. ang.

[45] Walki w rejonie miasta Korsuń Szewczenkowski toczyły się między 24 stycznia a 17 lutego 1944
roku. Uczestniczyły w nich wojska 1. i 2. Frontu Ukraińskiego – przyp. tłum. ang.

[46] Kubanka – okrągła czapka z wełny karakułów – przyp. tłum. ang.

[47] Luger P08 Parabellum. Ten niemiecki pistolet (zaprojektowany jeszcze przed pierwszą wojną
światową) był cenną i pożądaną „pamiątką” na wszystkich frontach drugiej wojny światowej w Europie –
przyp. red. pol.

[48] PPSz wz. 1941 (Pistolet-Puliemiot Szpagina) – radziecki pistolet maszynowy, skonstruowany jako
tania i uproszczona alternatywa dla PPD-40 – przyp. tłum. ang.

[49] T łumaczenie na język polski: W. Barański, L. Grygorowicz, W. Mróz, MON, Warszawa 1969 – przyp.
red. pol.

[50] RND – skrót od Rezerwa Najwyższego Dowództwa – przyp. tłum. ang.

[51] Sowietinformbiuro – radzieckie Biuro Informacyjne – przyp. tłum. ang.

[52] Oficerów nie przenoszono do rezerwy natychmiast, musieli wnioskować o zwolnienie i ostateczna
decyzja należała do władz – przyp. tłum. ang.

[53] Bezłoszadnik – dosłownie „człowiek bez konia”, tu bez czołgu – przyp. tłum. ang.

[54] Komsorg – organizator Komsomołu (Комсомол) – Komunistycznego Związku Młodzieży – przyp.


tłum. ang.

[55] W skład kompanii wchodziło dwanaście wielkokalibrowych karabinów maszynowych DSzK kal. 12,7
mm dostosowanych do prowadzenia ognia przeciwlotniczego – przyp. tłum. ang.

[56] Terminem „własowcy” żołnierze służący na linii frontu często błędnie określali wszystkie
kolaboranckie jednostki, które składały się z byłych obywateli radzieckich. W rzeczywistości tylko
niewielka ich część służyła pod wodzą radzieckiego generała-zdrajcy A.A. Własowa (1901–1946) – przyp.
tłum. ang.

[57] Nebelwerfer – niemieckie wieloprowadnicowe wyrzutnie pocisków rakietowych. Istniało kilka wersji
o różnej liczbie oraz rodzaju prowadnic i różnym kalibrze pocisków. Pięć prowadnic rurowych (stąd
określenie „lufy”) miał 21-cm Nebelwerfer 42 – przyp. red. pol.

[58] W 1967 roku szkoła średnia w Siemiłukach (obwód woroneski) została nazwana imieniem Bohatera
Związku Radzieckiego N.D. Riazancewa. Obecnie jest tam muzeum poświęcone jego pamięci – przyp. tłum.
ang.

[59] Partorg – organizator Partii Komunistycznej – przyp. tłum. ang.

[60] Do 1943 roku była to Wojskowa Akademia Mechanizacji i Motoryzacji Armii Czerwonej im. Józefa
Stalina. W czasie wojny nazwę zmieniono na: Wojskowa odznaczona Orderem Lenina Akademia Wojsk
Pancernych i Zmechanizowanych Armii Czerwonej im. I.W. Stalina – przyp. tłum. ang.

[61] P.D. Goworunienko został awansowany do stopnia generała-lejtnanta 19 kwietnia 1945 roku – przyp.
tłum. ang.

[62] Był nim wówczas marszałek Związku Radzieckiego F.I. Tołbuchin – przyp. tłum. ang.

[63] W tym wypadku można mówić tylko o przewadze technicznej niemieckiej broni pancernej,
zniwelowanej jednak przez przewagę liczbową w ludziach i sprzęcie Armii Czerwonej – przyp. red. pol.

[64] Słowa pieśni burłaków znad Wołgi – słynnej rosyjskiej pieśni ludowej – przyp. tłum. ang.

[65] Sala do zajęć z wychowania politycznego – przyp. tłum. ang.

[66] Bohater Związku Radzieckiego generał-pułkownik N.P. Puchow dowodził 13. Armią od stycznia 1942
roku – przyp. tłum. ang.

[67] Bohater Związku Radzieckiego, marszałek Związku Radzieckiego S.F. Achromiejew (1923–1991).
W latach 1984–1988 był szefem sztabu Sił Zbrojnych Związku Radzieckiego i wiceministrem obrony ZSRR
– przyp. tłum. ang.

[68] Bohater Związku Radzieckiego A.H. Babajanian (1906–1977), później naczelny marszałek Sił
Zbrojnych, który stał na czele Wojskowego Okręgu Odessy w latach 1959–1967 – przyp. tłum. ang.

[69] M.V. Zacharow (1898–1972), Bohater Związku Radzieckiego (dwukrotnie: w 1945 i 1971 roku);
dwukrotnie Szef Sztabu Głównego, w latach: 1960–1963 i 1964–1971 – przyp. tłum. ang.

[70] Komitet Bezpieczeństwa Państwowego przy Radzie Ministrów ZSRR (KGB) – przyp. tłum. ang.

[71] Być może chodzi o zniekształcone arabskie słowa ship-ship lub shibshib – przyp. tłum. ang.

[72] Ussuryjsk – miasto dalekowschodniego regionu Kraju Nadmorskiego, około stu kilometrów od
Władywostoku – przyp. tłum. ang.

[73] Archangielskoje – sanatorium dla wyższych oficerów w pobliżu Moskwy – przyp. tłum. ang.
ZDJĘCIA

Dom rodziców Briuchowa.

Bohater wspomnień ze swoim psem Grausem. 1936 rok.


Szkolna drużyna gimnastyczna: Łunegow, Fofanow, Swietliakow, Nikołaj Briuchow, Penegin, T itow
i Wasilij Briuchow.
Szkolna drużyna gimnastyczna podczas treningu. 1941 rok.
Wasilij Jewstajew i Wasilij Briuchow. 1943 rok.

Porucznik Wasilij Briuchow.


Podpułkownik Niegruł, dowódca oddziału politycznego 170. Brygady Pancernej.
Podpułkownik Czunichin, dowódca 170. Brygady Pancernej.
Starszyna Aleksiej Rybakow, zastępca szefa sztabu.
Czołgiści kompanii Briuchowa: porucznik Aleksaszyn, NN, porucznik Bikmulin, porucznik Iwan Zoria.

Dowódca kompanii Wasilij Briuchow, oficer polityczny batalionu Stiepan Klimow, zastępca dowódcy
mechaników Siergiejenko. Luty 1945 roku.
Działonowy Blinow.
Obóz 1. batalionu czołgów 170. Brygady Pancernej dowodzonego przez Briuchowa. Austria, lato 1945
roku.

Kolejna fotografia obozu stworzonego przez podwładnych Briuchowa z 1. batalionu czołgów 170.
Brygady Pancernej. Austria, lato 1945 roku.
Wasilij Briuchow i Faina Lewińska (po prawej).

Oficerowie „Stowarzyszenia abstynentów” (Wasilij Briuchow siedzi w fotelu). Czerwiec 1945 roku.
Na obu zdjęciach: Wasilij Briuchow z żoną Ekateriną.
Dowódca pułku Wasilij Briuchow na rybach.
Wasilij Briuchow jako dowódca pułku wraz z córką.

Przegląd czołgów T-34/85 z 1. batalionu czołgów 170. Brygady Pancernej.


Pierwszy rocznik drugiego wydziału Wojskowej Akademii Wojsk Pancernych i Zmechanizowanych
Armii Czerwonej im. I.W. Stalina. 1948 rok. Wasilij Briuchow stoi w drugim rzędzie od góry, drugi
z prawej.

Wasilij Briuchow podczas manewrów w otoczeniu innych dowódców. Marzec 1961 roku.
Dwie fotografie z czasów pełnienia służby w Jemenie. Wasilij Briuchow już w stopniu generała.
Generałowie Briuchow i Dołgij przyjmują raport.
Wasilij Briuchow w dojrzałym wieku, trzymający swoją fotografię z czasów służby podczas drugiej wojny
światowej. W klapie marynarki przypięty Order Bohatera Związku Radzieckiego.

You might also like