Download as doc, pdf, or txt
Download as doc, pdf, or txt
You are on page 1of 184

KSIĘGA MIRDADA

MIKHAIL NAIMY
\
DZIWNA OPOWIEŚĆ O KLASZTORZE, KTÓRY ONGIŚ ARKĄ BYŁ ZWANY

Przetłumaczył Piotr Listkiewicz

UWIĄZANY OPAT

W Górach Mlecznych, na wyniosłym szczycie Ołtarzowej Góry,


widnieją rozległe i posępne ruiny klasztoru sławnego niegdyś i
zwanego ARKĄ. Odwieczna tradycja wiąże jego poc zątki z czasami
tak odległymi jak czasy Potopu.
Liczne legendy utkano o Arce, ale najbardziej rozpowszechniona ze
wszystkich i najczęściej opowiadana przez miejscowych górali, wśród
których, w cieniu Ołtarzowej Góry zdarzyło mi się spędzać pewne
wakacje, brzmi następująco:
Wiele lat po wielkim Potopie, Noe z rodziną przybył w pobliże Gór
Mlecznych, u podnóża których ujrzał żyzne doliny, obfite strumienie i
wspaniały, łagodny, niezmienny klimat. Postanowili się tam osiedlić.
Kiedy Noe poczuł, że dni jego końca dobiegają, zawołał przed swoje
oblicze syna swego, Szema, który był marzycielem i wizjonerem jak
ojciec, i rzekł do niego, mówiąc:
- Posłuchaj, mój synu. Żniwo lat twego ojca jest niezmiernie bogate,
teraz zaś ostatni snop jest gotów do zżęcia. Ty i twoi bracia, twoje
dzieci i dzieci twoich dzieci będą zaludniać od nowa wyludnioną
Ziemię, a twoje nasienie stanie się jak ziarna morskiego piasku,
zgodnie z obietnicą jaką dostałem od Boga.
Bojaźń niejaka wszelako mąci spokój ostatnich dni moich. Z biegiem
czasu ludzie zapomną o Potopie, a zwłaszcza o żądzach i
nikczemności, które go wywołały. Pójdzie w niepamięć Arka i Wiara,
1
która unosiła ją triumfalnie przez pięćdziesiąt i sto dni ponad
szaleństwem mściwych głębin. Nie będą też pamiętać o Nowym Życiu
powstałym z tej Wiary, którego dane im wszak być owocami.
Zanim zapomną, nakazuję ci tedy, mój synu, ażebyś wybudował na
najwyższym szczycie tych gór ołtarz, od którego góra będzie odtąd
Ołtarzową Górą zwana. Nakazuję ci dalej, ażebyś dom zbudował
wokoło ołtarza, a ma on w każdym szczególe przypominać arkę - choć
o wiele mniee szych rozmiarów - i znany będzie odtąd jako Arka.
Na tym ołtarzu zamierzam złożyć mą ostatnią dziękczynną ofiarę. Zaś
od ognia, który tam rozniecę, nakazuję ci utrzymywać ogień
nieustannie płonący. Dom uczyniony przez ciebie służyć ma za
sanktuarium dla małego grona wybrańców, których liczba nigdy nie
przekroczy dziewięciu, ani też nigdy nie będzie mniejsza niż dziewięć.
Będą znani jako Zgromadzenie Arki. Kiedy któryś z nich umrze, Bóg
natychmiast na jego miejsce przyśle następnego. Nie opuszczą
sanktuarium, lecz zamknięci tam do końca dni swoich, będą żyć w
skromności i prostocie jak na Matczynej Arce, podtrzymując ogień
wiary i modląc się do Najwyższego o przewodnictwo dla siebie i dla
bliźnich. Ich cielesne potrzeby zaspokajać będzie szczodrobliwość
wiernych.
Szem, który słuchając pilnie, starał się nie uronić ani jednej sylaby ze
słów ojca swego, przerwał, chcąc dowiedzieć się, dlaczego mężczyzn
ma być dziewięciu - ani jednego więcej, ani jednego mniej.
Przygnieciony wiekiem patriarcha wyjaśniając, odrzekł:
- To jest, mój synu, liczba tych, którzy płynęli Arką.
Jednakże Szem nie mógł doliczyć się więcej niż ośmiu osób: ojciec i
matka, on sam i jego żona oraz dwóch braci z żonami - słowa ojca
zdumiały go więc i wprawiły w zakłopotanie. A Noe widząc
zdumienie syna, tłumaczył dalej:
- Zaprawdę, odsłaniam ci wielki sekret, mój synu. Dziewiąta osoba
była Pasażerem Na Gapę, znanym tylko mnie i widzianym tylko
przeze mnie. Był on moim nieodłącznym towarzyszem i sternikiem.
Nie pytaj mnie więcej o niego, ale też i nie zapomnij przygotować dla
niego miejsca w twoim sanktuarium.
2
Takie są moje życzenia, Szemie, mój synu. Niech się tak stanie. I
Szem zrobił to, co mu ojciec kazał.
Kiedy Noe dołączył do swoich ojców, dzieci pochowały go pod
ołtarzem w Arce, która odtąd, przez wieki, czynem i duchem była
prawdziwym sanktuarium poczętym i uświęconym przez czcigodnego
pogromcę Potopu.
Z biegiem wieków atoli, Arka coraz częściej i chętniej zaczęła
przyjmować od wiernych dary daleko wykraczające ponad swe
skromne potrzeby, stawała się więc z roku na rok coraz bardziej
bogata w ziemie, srebro, złoto i klejnoty.
Kilka pokoleń temu, kiedy jeden z Dziewięciu zmarł, do bram Arki
przybył nieznajomy i poprosił o przyjęcie. Zgodnie z odwieczną
tradycją sanktuarium, która nigdy dotąd nie została złamana, jako
pierwszy proszący tuż po śmierci jednego z grupy, powinien być od
razu przyjęty. Lecz Senior, jak zwykle zwano opata Arki, był
naonczas samowolnym, o twardym sercu i bardziej świeckim niż
duchownym człowiekiem. Nie spodobał mu się wygląd nieznajomego,
który był nagi, zagłodzony i pokryty ranami - oświadczył mu więc, że
niegodzien jest przyjęcia w poczet zgromadzenia.
Nieznajomy nalegał jednakże i ten jego upór tak rozwścieczył Seniora,
że nakazał mu jak najszybciej opuścić opactwo. Lecz nieznajomy
przekonywał dalej i nie chciał odejść. W końcu wymógł, że Senior
jako służącego go przyjmie.
Długo potem wyglądał Senior od Opatrzności przysłania nowego
kompaniona na miejsce zmarłego. Nikt jednak nie nadchodził. Stało
się więc, że pierwszy raz w historii, Arkę za-mie szkiwało ośmiu
kompanionów i służący.
Siedem lat upłynęło, a klasztor tak obrósł w bogactwa, że nikt nie był
w stanie zliczyć jego zasobów. Na wiele mil dookoła rozciągały się
należące do niego ziemie i rozliczne wioski. Seniora rozpierało
zadowolenie i sądząc, że to nieznajomy przyniósł szczęście Arce,
coraz lepiej był do niego usposobiony.
Jednakże z początkiem roku ósmego, szybko po sobie zaczęły
następować zmiany. W tak spokojne dotychczas zgromadzenie wdarł
3
się ferment. Przebiegły Senior zorientował się zanie-długo, że
powodem był nieznajomy i postanowił go oddalić. Niestety było za
późno. Mnisi, których był przywódcą, nie byli mu już podlegli,
przestali go słuchać i stracili rozsądek. W ciągu dwóch lat pooddawali
wszystkie posiadłości klasztorne, tak rzeczy osobiste, jak i ziemskie
nieruchomości, a niezliczone rzesze poddanych klasztoru uwolnione
zostały od pańszczyzny. W trzecim zaś roku opuścili klasztor. Co
jednak najstraszniejsze - nieznajomy rzucił klątwę na Seniora i od
tamtej pory po dziś dzień jest on niemy i uwiązany do miejsca, na
którym był klasztor.
Tyle legenda.
Nie brakowało naocznych świadków, którzy zapewniali mnie, że przy
różnych okazjach - czasami w dzień a czasem w nocy - widzieli
Seniora błądzącego po terenie opuszczonego i w większości dziś
zrujnowanego klasztoru. Nikt nie był w stanie wydusić z jego ust
jednego chociaż słowa, a kiedy tylko wyczuł obecność czy to
mężczyzny, czy kobiety, znikał szybko nie wiadomo jak i gdzie.
Wyznaję, że historia ta odebrała mi spokój. Obraz samotnego mnicha -
czy chociażby jego cienia - błąkającego się przez wiele lat w murach
tak odwiecznego klasztoru, na szczycie tak odludnym jak Ołtarzowa
Góra, był zbyt natrętny do odpędzenia. Raz po raz stawał mi przed
oczami, uporczywie nawiedzał myśli, burzył krew i jak ostroga spinał
ciało.
W końcu powiedziałem sobie, że muszę wspiąć się na szczyt.

ZBOCZE PIARGÓW

Zwrócona na zachód w stronę morza i wypiętrzona wiele tysięcy stóp


ponad jego poziom, z przednią ścianą szeroką, stromą i urwistą,
Ołtarzowa Góra wydawała się z daleka niezdobyta i zakazana. Mimo
to jednakże, wskazano mi dwa podejścia -jedno od południa, a drugie
od północy - i choć oba opisywano jako ścieżki zdradliwie wąskie,
biegnące skrajem licznych urwisk i przepaści, były one stosunkowo
bezpieczne. Nie chciałem jakoś iść żadną z nich. Pomiędzy tymi
4
dwoma, spływając prosto od szczytu i sięgając niemal do samego
podnóża, zauważyłem wąskie, gładkie zbocze, które wydało mi się
królewską drogą na szczyt. Przyciągało mnie z jakąś niesamowitą
mocą, postanowiłem więc, że pójdę tamtędy.
Kiedy jednak zwierzyłem się z mojego zamiaru jednemu z
miejscowych górali, ten wbił we mnie płonący wzrok i załamując
ręce, krzyknął przerażony:
- Zbocze Piargów? Chyba nie jesteś, człowieku, aż tak głupi, żeby tak
tanio oddawać swe życie. Wielu tego próbowało przed tobą, ale żaden
nie wrócił chociażby po to, by o tym opowiedzieć. Zbocze Piargów?
Nigdy, przenigdy!
Po czym uparł się, że będzie mi służył za przewodnika i doprowadzi
bezpiecznie na szczyt, ale grzecznie odmówiłem. Nie jestem w stanie
wytłumaczyć, dlaczego jego przerażenie wywarło na mnie wprost
odwrotny skutek. Zamiast mnie zniechęcić i powstrzymać, dodało mi
animuszu i utwierdziło jeszcze bardziej w moim zamiarze.
Pewnego ranka, gdy tylko ciemność zaczęła szarzeć i zamieniać się w
światło, strząsnąłem z powiek resztki nocnych snów, chwyciłem laskę
i zaopatrzony w siedem chlebowych placków, wyruszyłem w kierunku
Zbocza Piargów. Powolny oddech od-
chodzącej nocy, szybki puls rodzącego się dnia, nękające pragnienie
znalezienia się w obliczu tajemnicy uwiązanego mnicha oraz większe
jeszcze pragnienie uwolnienia się od samego siebie przynajmniej na
moment, nie ważne jak krótki - zdawało się dodawać skrzydeł stopom
i wzniecać pożar w żyłach.
Zacząłem podróż z pieśnią w sercu i mocnym postanowieniem w
duszy. Kiedy jednak, po długim i radosnym marszu dotarłem do
dolnego końca stoku i spróbowałem zmierzyć go wzrokiem, radosna
pieśń ucichła i zamarła mi w piersi. To, co wydawało się z daleka
prostym, gładkim, podobnym do wstążki wygodnym traktem, okazało
się teraz kamieniste, strome, wysokie i nie do zdobycia. Jak daleko
mogłem sięgnąć wzrokiem w górę i na boki, nie widziałem niczego
poza pokruszonym granitem o najprzeróżniejszych kształtach i
rozmiarach, najmniejsze zaś kawałki przypominały ostre igły lub
5
klingi. Nawet śladu życia dookoła. Całun mgły tak posępny, że aż
wzbudzający lęk wisiał nad całym krajobrazem, a szczyt był zupełnie
niewidoczny. Lecz nic mnie nie było w stanie powstrzymać.
Ze spojrzeniem dobrego człowieka, który mnie ostrzegał przed
stokiem, nadal płonącym przed moimi oczami, zebrałem się w sobie i
zacząłem wspinaczkę. Wkrótce jednak stwierdziłem, że moje stopy
nie posuwają mnie ani tak szybko jak myślałem, ani tak daleko -
piargi usuwały się spod nich wywołując przerażający chrzęst, dźwięk
podobny do miliona gardzieli duszących się w przedśmiertnych
męczarniach. Aby móc choć trochę posunąć się naprzód, musiałem
wkopywać się dłońmi, kolanami i palcami nóg w ruchome
rumowisko. Jak ja wtedy marzyłem by mieć zwinność kozicy!
W górę i w górę czołgałem się zygzakiem nie dając sobie odpocząć,
bo zacząłem się już obawiać, że zastanie mnie noc zanim zdołam
osiągnąć cel. O wycofaniu się nie myślałem.
Większa część dnia przeszła, kiedy poczułem nagły atak głodu. Do
tego momentu nie myślałem nawet o jedzeniu lub piciu. Chlebowe
placki, które zawiązane w chustę opasywały
mnie w pasie były tak cenne, że w tym konkretnym momencie ich
wartość była niewymierzalna. Rozwiązałem je więc i już miałem
ułamać pierwszy kawałek, gdy dźwięk dzwonka i czegoś, co
przypominało trzcinową fujarkę, dobiegło do mych uszu. Nic nie
mogło być bardziej zaskakujące w tej kamiennej pus tce.
Na krawędzi skały po mojej prawej stronie ujrzałem wielkiego
czarnego kozła. Zanim zdążyłem złapać oddech otoczony zostałem
przez kozy - piargi pod ich kopytami osuwały się z chrzęstem, tak jak
i pod moimi stopami, ale dźwięk był daleko mniej przerażający. Jak
gdyby zaproszone, kozy prowadzone przez przewodnika, rzuciły się
na chleb i wyrwałyby go z moich rąk, gdyby nie głos pasterza, który -
nie miałem pojęcia jak i skąd - pojawił się u mojego boku. Był młody
o uderzającym wyglądzie: wysoki, silny i promieniujący. Skórzana
przepaska na biodrach była jego jedynym przyodziewkiem, a
trzcinowa fuj arka j ego jedynym orężem.

6
- Mój przewodnik jest rozpieszczonym kozłem - powiedział miękko z
uśmiechem. - Karmię go chlebem, jeśli mam. Lecz żadna istota
żywiąca się chlebem nie przechodziła tędy od wielu, wielu księżyców.
A zwracając się do przewodnika:
- Widzisz, jak dobra Fortuna dba o nas, mój wierny koźle? Nigdy nie
narzekaj na Fortunę...
Następnie schylił się i wziął placek. Myśląc, że jest głodny,
powiedziałem do niego grzecznie i szczerze:
- Podzielimy się tym skromnym posiłkiem. Wystarczy dla nas obu i
dla przewodnika.
Ku mojemu niewymownemu zdumieniu, pasterz rzucił pierwszy
placek kozom, a potem drugi i trzeci aż do siódmego, z każdego z nich
biorąc kęs dla siebie. Stałem jak wrośnięty w ziemię, a gniew zaczynał
wzbierać mi w piersi. Lecz zdając sobie sprawę z mej bezsilności,
powściągnąłem nieco złość i z
ciekawością spoglądając na pasterza, odezwałem się na wpół żebrząc,
na wpół z wyrzutem:
- A teraz kiedy chlebem głodnego człowieka nakarmiłeś twe kozy,
może napoisz go chociaż odrobiną ich mleka?
- Mleko moich kóz jest trucizną dla głupców, a ja nie chcę, aby
którakolwiek z nich winna była śmierci nawet głupca.
- W czymże jestem głupcem?
- W tym, że zabrałeś siedem placków chleba w podróż siedmiu żyć.
- Czy powinienem był zatem zabrać siedem tysięcy?
- Nie powinieneś brać nawet jednego.
- Wybierać się w tak długą podróż bez jedzenia — taka twoja rada?
- Droga, która nie dba o podróżnego nie jest drogą, którą się
podróżuje.
- Chciałbyś, abym jadł granit zamiast chleba i pił własny pot zamiast
wody?
- Twoje ciało jest wystarczającym pożywieniem, a twoja krew jest
wystarczającym napojem. Poza tym jest jeszcze droga.
- Oj, chyba sobie ze mnie pokpiwasz, pasterzu. Lecz ja nie odpłacę ci
kpiną za kpinę. Ktokolwiek je mój chleb, choć pozostawia mnie
7
głodnym, tym samym staje się moim bratem. Dzień szybko zsuwa się
po górach, a ja muszę iść dalej. Czy nie mógłbyś mi powiedzieć, jak
daleko jeszcze do szczytu?
- Jesteś tak blisko Zapomnienia.
I włożył fujarkę między wargi, i pomaszerował w takt tonów
niesamowitych, ułożonych w coś, co brzmiało jak rozpaczliwy płacz
dobiegający z dolnych zaświatów. Za nim poszedł przewodnik i cała
reszta stada. Długo jeszcze w przestrzeni słyszałem chrzęst
granitowych odłamków i meczenie kóz zmieszane z lamentem fujarki.
Całkowicie zapomniawszy o głodzie, zacząłem zbierać te resztki
energii i determinacji, których nie wypalił we mnie pasterz. Jeśli noc
ma mnie zastać na tej posępnej masie osuwającego się granitu, muszę
zawczasu znaleźć miejsce, gdzie będę mógł rozprostować znużone
kości bez obawy stoczenia się ze zbocza. Podjąłem więc na nowo mą
czołgającą wspinaczkę. Spoglądając w dół, nie mogłem uwierzyć, że
wspiąłem się tak wysoko. Dolny koniec zbocza nie był już widoczny,
za to szczyt wydawał się tuż-tuż.
O zmroku dotarłem do grupy skał tworzących coś w rodzaju
niewielkiej groty. Chociaż grota wisiała nad otchłanią, której dno
spowijały ponure, mroczne cienie, postanowiłem zatrzymać się w niej
na noc.
Buty były w strzępach i obficie poplamione krwią. Kiedy
spróbowałem je zdjąć, okazało się, że skóra moich stóp przywarła do
nich ściśle jak przyklejona. Całe dłonie pokryte były gęstą siecią
zadrapań i otarć. Paznokcie wyglądały jak postrzępione krawędzie
kory uschniętego drzewa. Ubranie było w strzępach pozostawiwszy
swe, co lepsze kawałki na ostrych odłamkach granitu. Spuchnięta i
ociężała głowa domagała się snu. Wydawało się, że nic nie może w
niej powstać, za wyjątkiem myśli o śnie.
Jak długo spałem - chwilę, godzinę, czy wieczność - nie mam pojęcia.
Obudziłem się czując, że jakaś siła ciągnie mnie za rękaw. Siadając,
przerażony i otumaniony ciężkim snem, ujrzałem młodą dziewczynę
stojącą przede mną, oświetloną przyćmionym światłem trzymanej w
ręku latarni. Była całkowicie naga, o twarzy i kształtach delikatnie
8
pięknych. Rękaw mojej kurtki ciągnęła stara kobieta, w równym
stopniu obrzydliwa jak dziewczyna była piękna. Zimny dreszcz
wstrząsnął mną od stóp do głowy.
- Widzisz, jak dobra Fortuna dba o nas, moje słodkie dziecko? -
wyskrzeczała kobieta zdzierając do połowy kurtkę z moich ramion. -
Nigdy nie narzekaj na Fortunę.
Mój język był jak sparaliżowany i nie zrobił nawet wysiłku, by coś
powiedzieć, jeszcze mniej byłem zdolny do jakiegokolwiek oporu.
Próżno przywoływałem całą siłę woli. Wydawało się, że zupełnie
mnie opuściła. Byłem całkowicie bezsilny w rękach staruchy, chociaż
nie było wcale trudno wyrzucić jej i dziecka z groty, gdybym tego
chciał. Lecz nawet nie byłem w stanie chcieć, nie miałem też siły, aby
to zrobić.
Nie zadowalając się kurtką, kobieta rozbierała mnie dalej, aż zostałem
zupełnie nagi. Każdą kolejną część mej garderoby, starucha podawała
dziewczynie, która wkładała ją na siebie. Cień mego nagiego ciała,
pomieszany z drżącymi cieniami kobiet i rzucony na ścianę groty,
napełniał mnie lękiem i odrazą. Patrzyłem na całą scenę nie
rozumiejąc i stałem beznadziejnie niemy, kiedy mowa była
najodpowiedniejszą i jedyną bronią w tej niesmacznej sytuacji. Na
koniec język popuścił i wykrztusiłem :
- Jeśli ty starucho zatraciłaś cały wstyd, to ja jeszcze nie. Wstydzę się
swojej nagości nawet przed taką bezwstydną jędzą, jak ty. Lecz
nieskończenie bardziej wstydzę się przed niewinnością tego dziecka.
- Tak jak ona ubrała się w twój wstyd, tak ty ubierz się w jej
niewinność.
- Po cóż dziewczynie znoszone, podarte męskie łachy, należące do
kogoś, kto zabłądził w górach w takim miejscu i w taką noc ?
- Być może, aby ulżyć mu ciężaru. Być może, aby się ogrzać. To
biedne dziecko szczęka z zimna zębami.
- Lecz kiedy zimno wprawi w ruch moje zęby, czy mam je wypluć?
Czyż nie ma za grosz litości w twoim sercu? To ubranie jest moim
całym jedynym dobytkiem w tym świecie.

9
Mniej posiadasz - mniej jesteś spętany. Więcej posiadasz - bardziej
jesteś spętany. Im bardziej spętany - gorzej szacowany.
Im mniej spętany - lepiej szacowany. Chodźmy stąd, moje dziecko.
Kiedy wzięła dziewczynę za rękę i już-już miały wyjść, tysiąc pytań
zaczęło mi przychodzić do głowy, lecz tylko jedno wydobyło się z
moich ust:
- Zanim pójdziecie, czy nie byłabyś, starowinko, tak dobra i
powiedziała mi jak daleko jeszcze do szczytu?
- Jesteś na skraju Czarnej Jamy.
Światło latarni rzuciło na mnie ich rozedrgane cienie, kiedy
opuszczały grotę wtapiając się w czarną jak sadza noc. Ciemna i
przejmująco chłodna fala ogarnęła mnie przychodząc niewiadomo
skąd. Jeszcze mroczniejsze i zimniejsze fale nastąpiły po niej. Ściany
groty wydawały się oddychać szronem. Zęby szczękały, a wraz z nimi
poplątane myśli: kozy pasące się na piargach, zwodniczy pastuch, ta
kobieta i ta dziewczyna, ja sam nagi, posiniaczony, podrapany,
głodny, skostniały, półprzytomny w takiej grocie, nad brzegiem takiej
przepaści. Czy jestem blisko celu? Czy kiedykolwiek go osiągnę? Czy
ta noc kiedykolwiek się skończy?
Nie zdążyłem jeszcze pozbierać się do kupy, kiedy usłyszałem
szczekanie psa i ujrzałem następne światło, tak blisko, tak blisko - tuż,
w samej grocie.
- Widzisz jak dobra Fortuna dba o nas, moja ukochana? Nigdy nie
narzekaj na Fortunę.
Głos należał do starego, bardzo starego mężczyzny, z długą gęstą
brodą i trzęsącymi się kolanami. Jego słowa adresowane były do
kobiety równie starej jak on, bezzębnej, rozczochranej, tak samo jak
on zgiętej wpół i trzęsącej. Nie zwracając na mnie najmniejszej uwagi,
mężczyzna ciągnął dalej tym samym piskliwym głosem, który z
trudem wydzierał się z gardła:
- Cudowna poślubna, małżeńska komnata dla naszej miłości i
wspaniała laska w miejsce tej, którą zgubiłaś. Z taką laską nie
będziesz się już więcej potykać, moje ty kochanie.

10
To mówiąc, złapał moją laskę i podał kobiecie, która wsparła się na
niej z czułością i pogłaskała z troską swymi zwiędłymi dłońmi.
Następnie, jak gdyby nie zauważając mnie, lecz cały czas zwracając
się do swej towarzyszki, dodał:
- Nieznajomy niebawem odejdzie, ukochana, i będziemy śnić nasze
nocne sny sami.
To spadło na mnie jak rozkaz, którego nie miałem siły nie posłuchać,
zwłaszcza iż pies zbliżył się do mnie warcząc groźnie, jak gdyby
wykonując polecenie swego pana. Cała scena napełniła mnie
przerażeniem - patrzyłem na nią jak w transie i jak ktoś pod wpływem
transu, wstałem i postąpiłem w stronę wyjścia, desperacko próbując
coś powiedzieć, bronić się, bronić swoich praw.
- Zabraliście mi laskę. Czyż jesteście aż tak okrutni, aby wygonić
mnie i z tej groty, która jest moim domem na tę noc?
Szczęśliwi są ci co laski nie mają, Bo się nie potykają. Szczęś liwi s ą
bezdomni, Bo wszędzie dom mają. Tylko potykający się - jak my,
Potrzebują laski. Tylko uwiązani do domu, jak my, Muszą mieć dom.
Tak razem śpiewali i przygotowywali sobie legowisko kopiąc długimi
pazurami w ziemi i wyrównując żwir w rytm pieśni, na mnie jednak
nie zwracali uwagi. Przywiodło mnie to do jeszcze większej rozpaczy.
Z żałosnym płaczem wyjęczałem:
- Spójrzcie na moje dłonie. Spójrzcie na moje stopy. Jestem
wędrowcem zagubionym na tym odludnym stoku. Całą drogę
naznaczyłem krwią. Nie jestem w stanie dojrzeć niczego w tych
ciemnościach, w tych strasznych górach, które jednak wam wydają się
dobrze znane. Czyż nie boicie się zapłaty? Dajcie mi chociaż latarnię,
jeśli nie chcecie pozwolić mi dzielić ze sobą tej groty.
Miłości nie odsłonimy. Ś wiatłem się nie dzielimy. Kochaj i patrz.
Zaświeć i bądź. Gdy wykrwawi się noc, I ucieknie dzień. I gdy umrze
ziemia, Jakże wędrowcy wędrować będą? Kto się ośmieli wędrować?
Rozdrażniony do najwyższego stopnia, postanowiłem uciec się do
błagania, jednocześnie dobrze zdając sobie sprawę, że to i tak
pozostanie bez skutku i czując nieprzepartą siłę, która wypychała mnie
na zewnątrz.
11
- Dobry staruszku. Dobra staruszko. Choć zdrętwiały od zimna i
oniemiały z wyczerpania, nie będę kleił się do was jak mucha do lepu.
Ja też kiedyś zaznałem miłości. Zostawię wam moją laskę i skromne
posłanie, które wybraliście sobie na poślubną noc. Lecz proszę was o
jedną małą rzecz w zamian: ponieważ odmawiacie mi światła waszej
latarni, czy nie bylibyście tak łaskawi wyprowadzić mnie z tej groty i
pokierować mnie w stronę szczytu? Bo straciłem zupełnie poczucie
kierunku, straciłem też poczucie równowagi. Nie wiem jak wysoko
już jestem, ani jak wysoko mam jeszcze się wspiąć.
Nie zwracając uwagi na moje błagania, zaśpiewali:
Naprawdę wyższy jest zawsze niski. Naprawdę szybki zawsze jest
wolny. Najwrażliwszy jest drętwy. Najwymowniejszy niemy.
Najpewniejszym przewodnikiem brak przewodnika. Odpływ i
przypływ jedną są falą. Najwyższa wielkość jest zawsze nisko. I ten
ma wszystko, kto odda wszystko.
Ostatnim wysiłkiem zaklinałem ich, aby mi powiedzieli, w którą
stronę mam się zwrócić po opuszczeniu groty - bo śmierć
może czyhać na mnie już na pierwszym kroku, a ja nie chcę umierać.
Z zapartym tchem czekałem na ich odpowiedź, która przyszła w
postaci następnej niesamowitej i dziwacznej pieśni, pozostawiając
mnie w jeszcze większym zakłopotaniu i jeszcze większej irytacji niż
dotąd:
Czoło skały twarde jest i strome. Łono próżni miękkie i głębokie. Lew
i komar, Cedr i krzak, Zając i żółw, Gad i ptak, Orzeł i kret -W jednej
otchłani. Na jedną przynętę i na jeden hak. Tylko śmierć da równości
znak. Jak na dole, tak i w górze -Umierać, by żyć, lub żyć, aby
umrzeć.
Ś wiatło latarni zamigotało i zgasło, kiedy wyczołgiwałem się z groty
na czworakach, z psem czołgającym się tuż za mną, jak gdyby
chcącym upewnić się o moim odeeściu. Ciemność była tak ciężka, że
niemal byłem w stanie czuć jej wagę na powiekach. Nie mogłem
zwlekać ani chwili dłużej. Pies mnie w tym utwierdzał.
Jeden ostrożny krok. Drugi ostrożny krok. Przy trzecim poczułem,
jakby góra nagle umknęła mi spod stóp i znalazłem się w objęciach
12
wzburzonych bałwanów morza ciemności, które wyssało oddech i
porwało mnie gwałtownie w dół, w dół, w
dół...
Ostatnim obrazem przebłyskującym przez zakamarki umysłu, kiedy
wirowałem w próżni Czarnej Jamy, była para diabo-licznych
nowożeńców. Ostatnimi słowami, które mruczałem, kiedy oddech
zamierał mi w piersi, były ich słowa:
Umierać, by żyć, lub żyć, aby umrzeć...

STRAŻNIK KSIĘGI

- Powstań, o nieznajomy szczęśliwcze. Osiągnąłeś swój cel.


Wyschnięty z pragnienia i zwinięty z bólu pod palącymi promieniami
słońca, uniosłem do połowy powieki, aby skonstatować, że leżę
rozciągnięty na ziemi, a nade mną pochyla się czarna postać
mężczyzny delikatnie zwilżającego wodą moje usta i niemniej
delikatnie obmywającego moje liczne rany. Był wielki i zwalisty, o
grubych rysach, z krzaczastą brodą i brwiami, głębokim i ostrym
spojrzeniem, w bardzo trudnym do określenia wieku - a przy tym, o
dziwo, jego dotyk był miękki i wzmacniający. Z jego pomocą byłem
w stanie usiąść i zapytać głosem ledwo słyszalnym dla mych własnych
uszu.
- Gdzie jestem?
- Na Ołtarzowej Górze.
- Gdzie grota?
- Za tobą.
- A Czarna Jama?
- Przed tobą.
Wielkie było moje zdziwienie zaiste, gdy rozejrzawszy się,
rzeczywiście ujrzałem grotę za sobą, a czarną otchłań tuż przede mną.
Byłem na samym jej skraju i zapytałem tego człowieka, czy by nie
przeniósł się ze mną do groty, co chętnie i skwapliwie uczynił.
- Kto mnie wyciągnął z Jamy?
- Ten, który prowadził cię do szczytu zapewne wyciągnął cię z Jamy.
13
- Co za „ten"?
- Ten sam, który związał mój język i trzyma mnie uwiązanego do tej
góry od stu i pięćdziesięciu lat.
- A więc to ty jesteś tym „uwiązanym" opatem?
- Jam jest.
- Ale ty mówisz. Opat jest niemy.
- Ty rozwiązałeś mój język.
- Opat unika ludzi. Nie wyglądasz jakbyś się mnie obawiał.
- Unikam wszystkich oprócz ciebie.
- Przecież nigdy przedtem nie widziałeś mojej twarzy. Jak to się stało,
że unikasz wszystkich ludzi za wyjątkiem mnie?
- Od stu i pięćdziesięciu lat czekałem na twoje przyjście. Przez sto i
pięćdziesiąt lat nie ominąłem ani jednego dnia, o każdej porze roku i
w każdą pogodę moje grzeszne oczy wpatrywały się w piargi na
zboczu, w nadziei ujrzenia człowieka wspinającego się na tę górę,
przybywającego tak, jak ty przybyłeś: nagiego, bez laski i bez
jedzenia. Wielu próbowało wspiąć się po zboczu, ale żaden nigdy nie
dotarł. Wielu przybyło innymi drogami, ale żaden nie był nagi, bez
laski i jedzenia. Śledziłem cię wczoraj przez cały dzień. Dałem ci
spędzić noc w grocie, lecz kiedy przyszedłem tutaj wcześnie rano,
znalazłem cię bez oddechu. Byłem jednak pewien, że powrócisz do
życia. I co! Jesteś bardziej żywy niż ja. Umarłeś, by żyć. Ja żyję, aby
umrzeć. O, chwała jego imieniu. Wszystko jest tak jak on obiecał. Jest
tak jak ma być. Nie mam żadnych wątpliwości, że to ty jesteś tym
wybranym.
- Kim?
- Błogosławionym, w którego ręce mam przekazać świętą księgę, aby
była wydana światu.
- Co za księgę?
- Jego księgę - Księgę Mirdada.
- Mirdad? Kto to jest Mirdad?
- Czyż to możliwe, byś nie słyszał o Mirdadzie? To dziwne. Byłem
całkowicie pewien, że jego imię wypełnia Ziemię, tak samo jak
wypełniało do tego dnia grunt pod moimi stopami,
14
powietrze wokół mnie i niebo nade mną. Święty jest ten grunt, o
nieznajomy - ten grunt, po którym jego stopy stąpały. Święte jest to
powietrze, bo jego płuca nim oddychały. Święte jest to niebo, bo jego
oczy spoglądały na nie.
Mówiąc to, mnich schylił się nabożnie, ucałował ziemię trzy razy i
zamilkł. Po chwili poprosiłem:
- Zaostrzyłeś mój apetyt - chciałbym usłyszeć więcej o czło-wie ku,
którego nazywasz Mirdadem.
- Nakłoń swe uszy, a powiem ci to, czego nie zabroniono mi
powiedzieć. Nazywam się Szamadam. Byłem Seniorem Arki, kiedy
jeden z dziewięciu kompanionów zmarł. Jeszcze jego dusza nie
całkiem stąd odleciała, jak doniesiono, że nieznajomy stoi przed
bramą i pyta o mnie. Wiedziałem od razu, że to Opatrzność przysłała
go na miejsce zmarłego kompaniona i powinienem był się cieszyć, że
Bóg nadal opiekuje się Arką, jak to robił od dni naszego ojca Szema.
W tym miejscu przerwałem mu, aby zapytać, czy to co słyszałem od
ludzi na dole było prawdą - czy rzeczywiście Arka została
wybudowana przez najstarszego syna Noego. Jego odpowiedź była
szybka i stanowcza:
- O tak, jest tak jak słyszałeś. - Po czym ciągnął dalej swoją opowieść.
— Tak. Powinienem był się cieszyć. Lecz z powodów zupełnie
niepojętych, w mej piersi zrodził się bunt. Zanim jeszcze rzuciłem
okiem na nieznajomego, już całe moje jestestwo walczyło przeciwko
niemu. Postanowiłem go odrzucić, choć w pełni zdawałem sobie
sprawę, że odrzucając naruszam nie pogwałconą dotąd tradycję i
odrzucam Tego, który go przysłał .
Kiedy otworzyłem bramę i zobaczyłem przybysza - młodzieńca
zaledwie nie więcej niż dwudziestopięcioletniego -moje serce zjeżyło
się sztyletami, którymi miałem ochotę w niego ciskać. Nagi,
wyglądający na zagłodzonego, pozbawiony jakichkolwiek środków
ochrony, nawet zwykłego kija, wydawał się zupełnie bezradny. Lecz
jakaś dziwna światłość bijąca z
jego twarzy, czyniła go bardziej nietykalnym niż rycerza w pełnym
rynsztunku i sprawiała, że wyglądał poważniej na swoje lata. Całe
15
moje jestestwo krzyczało przeciwko niemu. Każda kropla krwi w
moich żyłach pragnęła go zniszczyć. Nie pytaj mnie o wyjaśnienia.
Być może jego przenikliwy wzrok obnażył moją duszę i bałem się, że
inni ludzie zobaczą ją bez osłonek. Być może jego czystość odsłoniła
mój brud, a ja przecież bałem się stracić tak długo tkane osłony. Bo
brud zawsze lubi być zakryty. Być może był jakiś zadawniony
konflikt pomiędzy naszym gwiazdami. Kto wie? Tylko on może
powiedzieć.
Oświadczyłem mu bez osłonek i litości, że nie zostanie przyjęty do
zgromadzenia i kazałem mu odejść natychmiast. Lecz on nie ruszył się
z miejsca i spokojnie poradził mi, bym się zastanowił. Jego radę
przyjąłem jako obelgę i naplułem mu w twarz. Ale on dalej stał
nieporuszony i powoli ocierając twarz, ponowił radę, abym zmienił
decyzję. Kiedy tak ocierał plwocinę z twarzy, odniosłem wrażenie
jakby to moja twarz była nią opluta. Walka stawała się nierówna -
czułem, że przegrywam i w głębi siebie przyznawałem, iż nieznajomy
jest silniejszym przeciwnikiem.
Jak każda przegrywająca duma, moja również nie chciała oddać pola,
dopóki nie ujrzy się powalona i wdeptana w ziemię. Byłem już prawie
gotów spełnić prośbę tego człowieka, lecz chciałem go najpierw
upokorzyć. Mimo to on nie dał się upokorzyć w żaden sposób.
Ni z tego, ni z owego poprosił o coś do jedzenia i ubrania, co na
powrót obudziło mą nadzieję. Z jego głodem i zimnem stającym w
szyku bojowym po mojej stronie, uwierzyłem w zwycięstwo. W
okrutny sposób odmówiłem mu kawałka chleba mówiąc, że klasztor
żyje z datków i nie może niczego rozdawać. W tym momencie
bezczelnie skłamałem, bo klasztor był zbyt bogaty, aby odmawiać
jedzenia i okrycia potrzebującym. Chciałem go zmusić do żebrania.
Ale on nie żebrał. On żądał, jakby był w swoim prawie - w jego
prośbie brzmiał rozkaz.
Bitwa się przedłużała, lecz ani razu nie przechyliła się na moją stronę.
Od początku wygrana była w jego rękach. Aby ukryć przegraną,
zaproponowałem mu w końcu, aby został w Arce jako służący - tylko
jako służący. To - pocieszałem się -niewątpliwie go upokorzy. Nie
16
zdawałem sobie wówczas sprawy, że to ja żebrałem, a nie on. Aby
przypieczętować moje upokorzenie, przyjął propozycję bez słowa
protestu. Nie wyobrażałem sobie wtedy nawet, że wpuszczając go do
Arki - nawet w charakterze służącego - wyganiam z niej sam siebie.
Do ostatniego dnia czepiałem się złudzenia, że to ja a nie on, jestem
mistrzem Arki. Ach, Mirdadzie, Mirdadzie, coś ty uczynił Sza-
madamowi! Szamadamie, cóżeś ty sam sobie uczynił!
Dwie ciężkie łzy spłynęły po jego brodzie, a jego wielkie ciało
zaniosło się szlochem. Wzruszyło się moje serce i powiedziałem:
- Proszę cię, nie mów więcej o człowieku, którego wspomnienie
spływa wraz ze łzami.
- Nie przejmuj się, o błogosławiony posłańcu. To tylko niegdysiejsza
pycha Seniora spływa łzami goryczy. To tylko autorytet litery, który
zgrzyta zębami na autorytet ducha. Pozwólmy dumie płakać,
wypłakać się do końca. Pozwólmy władzy zgrzytać - bo zgrzyta po raz
ostatni. Ach, gdybyż moje oczy nie były tak bardzo pokryte ziemską
mgłą, kiedy pierwszy raz ujrzały jego niebiańskie oblicze! Ach,
gdybyż moje uszy nie były tak zatkane mądrością świata, kiedy
przyszło im się spotkać z jego boską mądrością! Ach, gdybyż mój
język nie był tak obłożony gorzkimi słodyczami cielesności, kiedy
wyruszał do walki z jego uduchowionym językiem! Lecz zebrałem już
dużo i zbiorę jeszcze więcej za moje złudzenia.
Przez siedem lat był skromnym służącym wśród nas -grzeczny,
czujny, nieszkodliwy, dyskretny, zawsze gotów spełnić najdrobniejsze
życzenie każdego z nas. Poruszał się między nami jak gdyby w
powietrzu. Nawet jedno słowo nie opuściło jego ust. Myśleliśmy, że
ślubował milczenie. Niektórzy z nas
początkowo próbowali mu dokuczać, ale on przyjmował ich zaczepki
z nieziemskim spokojem i po niedługim czasie wymusił w nas
szacunek dla swojego milczenia. W przeciwieństwie do pozostałych
siedmiu kompanionów, którzy zachwycali się jego spokojem i
zaprzestali zaczepek, dla mnie był on tym bardziej uciążliwy i
denerwujący. Ileż ja wysiłku wkładałem, aby wyprowadzić go z
równowagi - ale wszystko na próżno.
17
Imię jakie nam podał brzmiało Mirdad. Tylko na nie reagował. To
było wszystko, co wiedzieliśmy o nim. A mimo to jego obecność była
tak przejmująco odczuwalna - tak przejmująco i ostro, że nieczęsto
ośmielaliśmy się rozmawiać, nawet o rzeczach zwyczajnych - chyba,
że odszedł do swojej celi.
Pierwsze siedem lat z Mirdadem było okresem prawdziwej obfitości.
Siedmiokrotnie, a nawet więcej, wzrosły posiadłości klasztoru. Moje
serce zmiękło dla niego i zastanawialiśmy się serio, czy nie przyjąć go
w poczet zgromadzenia, widząc, że Opatrzność nie przysłała nikogo
innego.
I wówczas wydarzyło się coś, czego nikt nie przewidział -czego nikt
nie mógł przewidzieć, a już w każdym razie nie ten biedny
Szamadam. Mirdad otworzył swe usta i rozpętała się burza. Dał upust
temu, co jego milczenie tak długo skrywało i co wybuchło potokami
tak niemożliwymi do zatrzymania, że wszyscy kompanionowie zostali
porwani, owładnięci gorączką - wszyscy, za wyjątkiem tego biednego
Szamadama, który walczył z nimi do ostatka. Wyobrażałem sobie, że
odwrócę wzbierającą falę przyboju próbując za wszelką cenę
utrzymać mój autorytet Seniora, lecz kompanionowie nie uznawali już
żadnego autorytetu poza Mirdadem. Mirdad był mistrzem, a Szama-
dam stał się wyrzutkiem. Przywołałem całą moją przebiegłość.
Jednych członków zgromadzenia próbowałem przekupić srebrem i
złotem, innym proponowałem wielkie obszary żyznej ziemi. Prawie
mi się udało, kiedy w jakiś tajemniczy sposób Mirdad dowiedział się o
moich machinacjach i pokrzyżował je bez trudu - po prostu przy
pomocy paru słów.
Przedziwna, niezwykła i zbyt zagmatwana była doktryna, którą głosił.
Wszystko jest w Księdze. O tym nie wolno mi mówić. Lecz jego
elokwencja sprawiała, że śnieg wyglądał jak smoła, a smoła jak śnieg.
Jego słowo było tak przenikliwe i pełne mocy - cóż więc ja mogłem
przeciwstawić takiej broni? Nic poza klasztorną pieczęcią, nad którą
trzymałem pieczę. Lecz nawet i to okazało się daremne, bo
kompanionowie za jego płomiennymi namowami, potrafili zmusić mą
dłoń i pieczęć klasztorną do uprawomocnienia każdego dokumentu,
18
który według nich tego potrzebował. Kawałek po kawałku oddali
ziemie klasztorne, które na przestrzeni lat ofiarowywali wierni.
Następnie Mirdad zaczął wysyłać Kompanionów obładowanych
darami do biednych i potrzebujących, żyjących w okolicznych wsiach.
Ostatniego dnia Arki, którym było jedno ze świąt klasztornych -
drugim było Święto Winobrania - Mirdad zakończył swoje szalone
dzieło, rozkazując Kompanionom, aby odarli klasztor do czysta ze
wszystkich ruchomości i rozdali je ludziom zgromadzonym na
zewnątrz.
Moje grzeszne oczy były świadkami tego wszystkiego i zapisywały to
w mym sercu, które o mało nie pękło z nienawiści. Gdyby sama
nienawiść mogła ścinać, wówczas to, co wrzało w mojej piersi,
zarżnęłoby tysiąc Mirdadów. Lecz jego miłość była silniejsza od
mojej nienawiści. I tym razem walka była nierówna. I tym razem moja
pycha nie chciała przyznać się do porażki, dopóki nie ujrzy się
powaloną i zrównaną z ziemią. Mirdad złamał mnie bez walki. To ja z
nim walczyłem, ale tylko niszczyłem sam siebie. Jakże często
próbował z tą swooą nieustającą, pełną miłości cierpliwością, zedrzeć
zasłony z moich oczu! Jakże często sam szukałem więcej i
gęściejszych zasłon, aby je naciągnąć! Im więcej okazywał mi
grzeczności, tym większą nienawiścią mu odpłacałem.
Byliśmy dwoma wojownikami na polu bitwy - Mirdad i ja. On był
legionem sam w sobie. Ja toczyłem samotną walkę. Gdybym miał
pomoc ze strony pozostałych kompanionów, pewnie zwyciężyłbym w
końcu. A wtedy wygryzłbym mu ser-
ce. Lecz moi mnisi walczyli po jego stronie przeciwko mnie. Zdrajcy!
Mirdadzie, Mirdadzie, pomściłeś siebie!
Następne łzy, połączone tym razem ze szlochaniem, długa pauza, po
której Senior jeszcze raz pochylił się i trzy razy uca-łow ał ziemię,
mówiąc:
- Mirdadzie, mój zwycięzco, mój panie, moja nadziejo, moja karo i
moja nagrodo, przebacz gorycz Szamadama. Łeb węża zatrzymuje
truciznę nawet wówczas, kiedy jest odcięty od ciała. Lecz na szczęście
nie może już kąsać. Spójrz, Szamadam nie ma już ani kłów, ani
19
trucizny. Podźwignij go twą miłością, aby mógł doczekać dnia, kiedy
jego usta będą ociekać miodem, tak jak twoje usta. Taką dałeś mu
obietnicę. Wyzwoliłeś go dzisiaj z pierwszego więzienia. Nie pozwól
mu pozostawać długo w drugim.
Jak gdyby odczytując pytanie mojego umysłu, o jakich mówi
więzieniach, Senior wyjaśnił z westchnieniem i głosem tak łagodnym i
miękkim, tak zmienionym, że można było przysiąc, iż n ależał do
kogoś innego:
- Tego dnia wezwał nas wszystkich do tej groty, gdzie często nauczał
Siedmiu. Zbliżał się zachód słońca. Zachodni wiatr przyniósł gęstą i
ciężką mgłę, która wypełniła wąwozy i wisiała jak mistyczny całun
ponad ziemią, stąd aż do morza. Nie sięgała wyżej niż do połowy
naszej góry, która wyglądała jakby stała się morskim wybrzeżem. Na
zachodnim horyzoncie wypiętrzyły się ponure i ciężkie chmury,
całkowicie zasłaniając słońce. Mistrz był wzruszony, ale opanowując
swe emocje, uścisnął kolejno każdego z Siedmiu, a kiedy wypuścił z
objęć ostatniego, rzekł:
- „Długo żyliście na wysokościach. Dziś musicie zejść w głębiny.
Dopóki nie wzniesiecie się zstępując i dopóki nie złączycie doliny ze
szczytem, wysokość zawsze będzie przyprawiać was o zawrót głowy,
a głębiny zawsze będą was zaślepiać."
Wówczas zwrócił się do mnie, zajrzał długo i miękko w me oczy, i
powiedział:
- „Dla ciebie, Szamadamie, godzina jeszcze nie wybiła. Będziesz
oczekiwał na moje przyjście na ten szczyt. Czekając na mnie będziesz
strażnikiem mej księgi, która zamknięta jest w żelaznej skrzyni pod
ołtarzem. Uważaj, ażeby żadne ręce jej nie tknęły - nawet twoje. W
swoim czasie przyślę posłańca, który weźmie ją i ujawni światu.
Rozpoznasz go po następujących znakach: Wdrapie się po zboczu
piargów. Rozpocznie wspinaczkę kompletnie ubrany, wyposażony w
laskę i siedem placków chleba - lecz ty znajdziesz go u wejścia do tej
groty nagiego, bez laski i pożywienia, bez oddechu. Do jego przyjścia
twój język i wargi zapieczętowane będą, a obawiać się będziesz
ludzkiego towarzystwa. Sam jego widok uwolni cię z okowów
20
milczenia. Po przekazaniu księgi w jego ręce zamieniony będziesz w
kamień, który będzie strzegł wejścia do groty aż do mego przyjścia. Z
tego więzienia ja sam cię uwolnię. Jeśli będziesz uważał czekanie za
długie, będzie jeszcze dłuższe. Jeśli będziesz je traktował jako krótkie,
zostanie skrócone. Wierz i bądź cierpliwy". Po czym uściskał mnie
również.
Następnie zwracając się do Siedmiu, pomachał ręką i powiedział:
„Kompanionowie, za mną".
I poprowadził ich w dół zboczem, ze szlachetną głową wzniesioną, ze
spokojnym wzrokiem wpatrzonym w dal, a jego święte stopy prawie
nie dotykały gruntu. Kiedy dotarli do skraju całunu mgły, słońce
wyrwało się spod dolnej krawędzi czarnej chmury nad morzem,
tworząc sklepiony przesmyk na niebie rozświetlony światłem zbyt
cudownym, aby ludzkie słowa mogły go opisać i zbyt oślepiającym
dla śmiertelnych oczu. I wydawało mi się, jak gdyby Mistrz i tych
Siedmiu oderwali się od góry i szli po powierzchni mgły prosto w
sklepienie - w słońce. I ogarnęła mnie niewymowna żałość, że
pozostawiono mnie samego - ach, jakże samego.
Jak ktoś wyczerpany ciężką pracą długiego dnia, Szamadam nagle
uspokoił się i zamilkł z opuszczoną głową, przymkniętymi powiekami
i piersią wstrząsaną nierównymi spazmami. Tak trwał przez długi
czas. Właśnie przeszukiwałem umysł w nadziei znalezienia jakichś
pocieszających słów, gdy Szamadam podniósł głowę i rzekł:
- Jesteś wybrańcem Fortuny. Przebacz nieszczęśliwemu człowiekowi.
Powiedziałem dużo - być może za dużo. Czyż jednak mogłem
inaczej? Czyż człowiek, którego język pościł przez sto i pięćdziesiąt
lat, może przerwać swój post mówiąc tylko „tak" i „nie"? Czyż
Szamadam może być Mirdadem?
- Pozwól mi o coś zapytać, bracie Szamadamie.
- Jak to ładnie z twojej strony, że nazywasz mnie „bratem". Nikt nie
zwał mnie tak od czasu, kiedy zmarł mój jedyny brat, a to było tak
dawno temu. O co chcesz zapytać?

21
- Jeżeli Mirdad jest tak wielkim nauczycielem, doprawdy nie mogę
pojąć, że do dzisiejszego dnia świat nie słyszał ani o nim, ani też o
jego siedmiu kompanionach. Jak to być może?
- Być może wyczekuje na sposobną chwilę. Być może naucza pod
innym imieniem. Jednego jestem pewien: Mirdad odmieni świat, tak
samo jak odmienił Arkę.
- Musiał umrzeć dawno temu.
- Nie Mirdad. Mirdad jest potężniejszy od śmierci.
- Czy to ma oznaczać, że zniszczy świat, tak jak zniszczył
Arkę?
- Nie, i jeszcze raz nie! Mirdad odciąży świat, tak jak odciążył naszą
Arkę. A wówczas na nowo roznieci wieczne światło, które podobni do
mnie ludzie ukryli pod zbyt wielką masą złudzeń - pod osłoną
ciemności, w której teraz są i która opłakują. Mirdad odbuduje w
ludziach to, co sami w sobie zniszczyli. Księga zaraz będzie w twoich
rękach. Czytaj ją i zaznaj światła. Nie mogę już dłużej zwlekać.
Czekaj tu, aż wrócę, tobie nie wolno iść ze mną.
Podniósł się i szybko odszedł pozostawiając mnie w oszołomieniu i
niecierpliwości. Ja też wyszedłem z groty, ale nie posunąłem się dalej
niż do skraju urwiska.
Magia kształtów i kolorów krajobrazu rozpościerającego się przed
moimi oczami tak opanowała mą duszę, że przez moment wydało mi
się, że na kształt niedostrzegalnych kropelek rozpylony zostałem
ponad wszystkim i rozpuszczony we wszystkim. Ponad morzem w
oddali, spokojnym i pobladłym perłową mgiełką; ponad ostro
powyginanymi, to znów łagodnie pofalowanymi wzgórzami, które
jedno po drugim wyrastały z wybrzeża, ażeby raptownie wypiętrzyć
się w prawdziwe granie urwistych szczytów; ponad spokojnymi
osiedlami na wzgórzach obramowanymi zielonością łąk; ponad
soczystą zielenią dolin u podnóża wzgórz, zaspokajającą pragnienie w
górskich zdrojach, upstrzone tu i ówdzie ludźmi przy pracy i
zwierzętami na pastwiskach; w wąwozy i rozpadliny, te żyjące blizny
gór w walce z Czasem; w omdlewającej bryzie; w lazurowym niebie
ponad głową; w spopielałej ziemi pod stopami.
22
Dopiero kiedy moje zbłąkane oczy spoczęły na Zboczu,
przywiedziony zostałem na powrót do mnicha i jego przedziwnej
opowieści o sobie, Mirdadzie i Księdze. I nie mogłem wyjść z
podziwu dla niewidzialnej dłoni, która wypuszcza mnie, bym wciąż
czegoś poszukiwał, po to tylko, ażeby mnie doprowadzać do czegoś
innego. Błogosławiłem ją w sercu.
Mnich wrócił i podając mi małą paczkę zawiniętą w kawałek
pożółkłej czasem lnianej tkaniny, powiedział:
- Mój obowiązek jest odtąd twoim obowiązkiem. Bądź wierny tym,
którzy ci zawierzyli. Moja druga godzina wybija. Bramy więzienia
uchylają się, aby mnie przyjąć. Wkrótce zatrzasną się, aby zamknąć
Szamadama. Jak długo pozostaną zamknięte -tylko Mirdad może
powiedzieć. Jeszcze chwila i Szamadam będzie wymazany z wszelkiej
pamięci. Jakże bolesnym, ach, jakże bolesnym jest być zapomnianym!
Co ja mówię? Nic i
nigdy nie wymaże się z pamięci Mirdada. Ktokolwiek żyje w jego
pamięci, żyje wiecznie.
Nastąpiła długa pauza, zanim Senior ponownie podniósł głowę i
patrząc na mnie swymi załzawionymi oczyma, dodał ledwo
słyszalnym szeptem:
- Teraz ty zejdziesz do świata. Lecz jesteś nagi, a świat czuje odrazę
do nagości. W tym świecie każda dusza musi być obleczona w
szmaty. Moje odzienie nie będzie mi już potrzebne. Pójdę do groty i
zwlokę je z siebie, abyś mógł okryć swą nagość, chociaż ubranie
Szamadama nie pasuje na żadnego innego mężczyznę. Oby tylko nie
stało się dla ciebie więzami.
Nie odrzekłem nic na tę propozycję, przyjmując ją z wdzięcznością.
Kiedy Senior zniknął w grocie, aby się rozebrać, rozpakowałem
Księgę i niecierpliwie zacząłem przewracać jej pożółkłe kartki. Już
pierwsza strona przyciągnęła mój wzrok i tak zaabsorbowała, że
czytałem i czytałem, wciągając się coraz bardziej i bardziej.
Podświadomie czekałem na głos Seniora anonsujący koniec
rozbierania, lecz minuty mijały, a on nie wołał.

23
W końcu podniosłem oczy sponad kart Księgi, spojrzałem do wnętrza
groty i na jej środku ujrzałem stertę garderoby mnicha. Seniora jednak
nigdzie nie było. Zawołałem go parę razy, coraz głośniej i głośniej.
Odpowiedzi nie było. Przeraziłem się i zmieszałem. Nie było przecież
żadnego innego wyjścia z groty poza tym wąskim przejściem, u
którego siedziałem. Senior nie wyszedł tym wyjściem - co do tego
byłem pewien ponad wszelką wątpliwość. Czyżby był zjawą? Lecz
czułem jego obecność obok mego ciała. Poza tym, Księga była w
moich rękach, a ubranie leżało na środku groty. Czyżby ukrył się pod
nim? Wszedłem i podnosiłem sztuka po sztuce, dziwiąc się samemu
sobie - dużo większa sterta bowiem, nie byłaby w stanie ukryć
potężnego mnicha. Czyżby, w jakiś tajemniczy sposób, wyślizgnął się
z groty i wpadł do Czarnej Jamy?
Tak szybko jak ta myśl zaświtała mi w głowie, ruszyłem do wyjścia -
równie szybko jednakże stanąłem jak wryty, kiedy znalazłem się
twarzą w twarz z wielkim głazem tuż na skraju Jamy. Głazu przedtem
nie było. Przypominał skulone zwierzę, lecz z głową uderzająco
podobną do ludzkiej, o rysach grubych i ciężkich, podbródku
wydatnym i uniesionym, z zaciśniętymi szczękami i wargami, z
oczami z ukosa świdrującymi w pustkę północy.

A OTO KSIĘGA
MIRDADA
SPISANA PRZEZ NARONDĘ, NAJMŁODSZEGO I
NAJNIŻSZEGO Z JEGO KOMPANIONÓW,
KTÓRA JEST WIODĄCYM ŚWIATŁEM I UCIECZKĄ
DLA TYCH, KTÓRZY PRAGNĄ PRZEZW YCIĘŻYĆ
WSZYSCY INNI NIECH SI Ę JEJ STRZ EGĄ!

ROZDZIAŁ PIERWSZY
w którym
MIRDAD UJAWNIA SIĘ I MÓWI O ZASŁONACH I
PIECZĘCIACH

24
Naronda:
Onego wieczoru, Ośmiu zgromadziło się wokół stołu biesiadnego
wraz z Mirdadem stojącym z boku i milcząco oczekującym poleceń.
Jedna z najdawniejszych reguł ustanowionych dla Kompanionów
zalecała, ażeby - kiedy tylko możliwe - w rozmowach unikać słowa
„ja". Kompanion Szamadam gospodarskimi osiągnięciami się pysznił
i wymieniał liczb wiele, chcąc nam ukazać, ile dołożył do bogactwa i
znaczenia Arki, w trakcie przemowy swej zabronionego słowa
nadużywając. Kompanion Mi-cayon upomniał go grzecznie. Na tym
tle rozgorzała gorąca dyskusja na temat przydatności zasady oraz
kwestii, kto ją ustanowił - czy ojciec Noe, czy też Pierwszy
Kompanion, to znaczy Szem. Gorączka doprowadziła do wzajemnych
oskarżeń, te zaś z kolei do zupełnej kontuzji, kiedy to wiele słów
wypowiedzia-nyc h zostało, lecz nie zrozumiano niczego.
Chcąc zakłopotanie w śmieszność obrócić, Szamadam zwrócił się do
Mirdada i rzekł z wyraźną kpiną:
- Spójrzcie, większego od patriarchy tu mamy. Mirdadzie, ukaż nam
wyjście z tego labiryntu słów.
Wszystkie oczy spoczęły na Mirdadzie i wielkie było nasze zdumienie
i radość, kiedy - po raz pierwszy od siedmiu lat -otworzył swe usta i
rzekł do nas, mówiąc:
MIRDAD:
Kompanionowie Arki! Szamadama życzenie, choć z kpiną
wypowiedziane, mimo woli uprzedziło to, co sobie Mirdad solennie
postanowił. Bo już w dniu, kiedy wstąpił do Arki, Mir-dad wybrał ten
właśnie czas i to miejsce, te właśnie okoliczności, ażeby złamać swe
pieczęcie i zrzucić zasłony, a przed wami się ujawnić i przed światem.
Siedmioma pieczęciami zamknął Mirdad usta swoje. Siedmioma
zasłonami zakrył Mirdad swe oblicze, ażeby mógł nauczać was i
świat, kiedy dojrzejecie już do nauczania i dowiecie się, jak złamać
pieczęcie waszych ust, jak zerwać zasłonę z oczu waszych i ujawnić
się samym sobie w pełni glorii, która jest wasza.
Oczy wasze zbyt wiele zasłon spowija. Każda rzecz, na którą s
poglądacie jest niczym jak tylko zasłoną.
25
Usta wasze są zbyt wieloma pieczęciami zapieczętowane. Każde
słowo wypowiedziane jest niczym innym jak tylko pieczęcią.
Bo rzeczy, jaka by nie była ich postać i rodzaj, są jedynie zasłonami i
zawojami, którymi Życie zawinięte jest i zasłonio-ne. Czyż są w stanie
oczy wasze, które same w sobie są zasłoną i zawojem, zawieść was
gdzie indziej niż do zawojów i zasłon?
A słowa - czyż nie są rzeczami zapieczętowanymi w literach i
sylabach? Czyż mogą usta wasze, które same w sobie są pieczęcią,
wypowiedzieć coś za wyjątkiem pieczęci?
Oko może zasłaniać, ale nie może zasłon przebić.
Usta pieczętować mogą, ale nie mogą pieczęci skruszyć.
Niczego więcej nie wymagajcie od jednych i drugich. Taka jest ich
rola w ciele, i robią to dobrze. Zaciągając zasłony i zaciskając
pieczęcie, wołają was głośno, ażebyście przyszli i szukali, co jest poza
zasłoną, abyście wyważyli to, co jest pod pieczęcią.
By przebić zasłony potrzebujecie innego oka, niż to ocienione rzęsą,
powieką i brwią.
By skruszyć pieczęcie potrzebujecie ust innych niż dobrze wam znana
część ciała pod nosem.
Wpierw ujrzyjcie samo oko właściwie, jeśli chcecie ujrzeć inne rzeczy
właściwie. Nie okiem, lecz przez nie spoglądać musicie, ażeby ujrzeć
wszystkie rzeczy poza nim.
Wpierw wymówcie usta i język właściwie, jeśli chcecie wymawiać
inne rzeczy właściwie. Nie ustami i językiem, lecz przez nie mówić
musicie, ażeby wypowiedzieć wszystkie słowa poz a nimi.
Dopóki nie będziecie widzieć i mówić właściwie, nie będziecie
widzieli niczego prócz siebie i niczego poza sobą nie wypowiecie. Bo
we wszystkich rzeczach i poza wszystkimi rzeczami, tak jak i we
wszystkich słowach i poza wszelkimi słowami, jesteście wy - patrzący
i mówiący.
Jeśli zatem, wasz świat jest taką kłopotliwą i trudną do rozwiązania
zagadką, to wyłącznie dlatego, że wy sami tą zagadką jesteście. I jeśli
wasza mowa jest tak ponurym labiryntem, to tylko dlatego, że wy
sami tym ponurym labiryntem jesteście.
26
Puśćcie rzeczy wolno i nie wysilajcie się, by je zmieniać. Bo rzeczy
wyglądają tak jak wyglądają tylko dlatego, że wy wyglądacie tak jak
wyglądacie. Rzeczy ani nie widzą, ani nie mówią - chyba, że wy
pożyczycie im wzroku i mowy. Jeśli są przykre w mowie, szukajcie
przyczyn w waszym języku. Jeśli brzydko wyglądają, wpierw i do
końca swoje oko przeszukajcie.
Nie proście rzeczy, by zdarły swe zasłony. Odsłońcie samych siebie, a
wtedy i rzeczy się odsłonią. Nie proście rzeczy, by skruszyły swe
pieczęcie. Pozbawcie pieczęci wpierw siebie, a w szystko będzie ich
pozbawione.
Kluczem do samoobnażenia i samootwarcia jest słowo, które na
zawsze jest między waszymi wargami. Ze wszystkich słów
jest ono najmniejsze i największe zarazem. Mirdad nazywa je
TWÓRCZYM SŁOWEM.
Naronda:
Mistrz przerwał, a cisza głęboka, lecz wibrująca w zawieszeniu, padła
na wszystkich. W końcu Micayon odezwał się z żarliwą
niecierpliwością:
Micayon:
- Nasze uszy spragnione są SŁOWA. Nasze serca stęsknione są
klucza. Mów dalej, błagamy, Mirdadzie, mów dalej.

ROZDZIAŁ DRUGI
w którym Mirdad mówi
O TWÓRCZYM SŁOWIE ORAZ
O „JA", KTÓRE JEST ŹRÓDŁEM I CENTRUM
WSZYSTKICH RZECZY

MIRDAD:
Kiedy mówicie „ja", natychmiast powiedzcie w sercu waszym: Boże,
bądź mą ucieczką z niedoli „ja" i bądź mym przewodnikiem do
błogości „ja". Bo w słowie tym, choć tak maleńkim, zamknięta jest
dusza każdego innego słowa. Odemknijcie ją raz, a pachnące będą
usta wasze i język w nich słodki - a każde słowo ich ociekać będzie
27
zachwytami Życia. Pozwólcie jej w zamknięciu pozostać, a cuchnące
będą usta i język w nich gorzki - a każde słowo ich sączyć się będzie
ropą Śmierci.
Bo „ja", o mnisi, jest Twórczym Słowem. I dopóki nie poznacie i nie
pojmiecie siły magicznej, i dopóki nie staniecie się tej siły mistrzami -
będziecie stękać, kiedy będziecie chcieli śpiewać; będziecie walczyć,
kiedy będziecie żyć chcieli w pokoju; albo też kulić się w więzieniu
ciemności, kiedy będziecie chc ieli wznosić się do światła.
Wasze „ja" jest jedynie waszą świadomością istnienia - milczące i
bezosobowe, czyni głośnym i namacalnym. To co w was niesłyszalne,
czyni słyszalnym, a niewidzialne czyni widzialnym, tak iż możecie
ujrzeć niewidzialne i słyszeć niesłyszalne. Bo więzy z oczami i uszami
to nadal wy sami. A dopóki będziecie widzieć oczami, i dopóki
będziecie słyszeć uszami, nie ujrzycie i nie usłyszycie zupełnie
niczego.
Już myśląc „ja", wywołujecie morze myśli kłębiących się w głowach
waszych. To morze jest tworem waszych „ja" i jest ono jednocześnie
myślącym i myślą. Jeśli macie myśli, które żądlą, gryzą lub drapią,
wiedzcie wy, że to „ja" w was obdarzyło j e żądłem, kłem i pazurem.
Mirdad chce abyście wiedzieli, że to samo, co obdarza, może również
odebrać.
Już czując „ja", szpuntujecie studnię uczuć w waszych sercach. Ta
studnia jest tworem waszych „ja" i jest ona jednocześnie czującym i
odczuwanym. Jeśli są chwasty w sercach waszych, wiedzcie wy, że to
wasze „ja" zakorzeniło je tam.
Mirdad chce, abyście wiedzieli, że to samo, co tak chętnie zak orzenia,
może równie chętnie wykorzenić.
Już mówiąc „ja", powołujecie do życia olbrzymią słów chmarę - każde
słowo symbolem rzeczy; każda rzecz symbolem świata; każdy świat
częścią zawartości universum. To universum jest tworem waszych
„ja" i jest jednocześnie twórcą i produktem. Jeśli są jakieś skrzaty w
waszym universum, wie dzcie wy, że to wasze „ja" powołało je do
życia.

28
Mirdad chce abyście wiedzieli, że to samo co może stworzyć, może
również zniszczyć.
Jaki twórca, taki jest i twór. Czy ktoś może przewyższyć sam siebie?
Albo też czy ktoś może stworzyć coś niższego od siebie? Tylko sam
siebie - ni mniej ni więcej - twórca może wydać z siebie.
Fontanną jest „ja", skąd płyną wszystkie rzeczy i gdzie na powrót
wracają. Jaka jest fontanna, taki jest i strumień.
Magiczną różdżką jest „ja". Lecz różdżka nie może zrodzić niczego,
czego nie byłoby w magiku. Jaki magik, takie są i jego różdżki
wytwory.
Dlatego, jaka jest wasza Świadomość, takie jest wasze „ja". Jakie jest
wasze „ja", taki też jest wasz świat. Jeśli jest ono czyste i
sprecyzowane, wasz świat również jest klarowny i określo-
ny - a wówczas wasze słowa nigdy labiryntem nie będą, ani wasze
uczynki nie będą kiedykolwiek bólu gniazdem. Lecz jeśli wasze „ja"
jest mgliste i niepewne, wasz świat również jest zamglony i niepewny
- wasze słowa zatem są jedynie gmatwaniną, a wasze uczynki stają się
wylęgarnią bólu.
Jeśli wasze „ja" jest stałe i niezmienne, wasz świat będzie również
stały i niezmienny - wówczas będziecie potężniejsi od Czasu i o wiele
bardziej rozprzestrzenieni od Przestrzeni. Jeśli jest przemijające i
zmienne, wasz świat będzie też przemijający i zmienny - a wówczas
będziecie tylko wstążką dymu w świetle słońca niknącą.
Jeśli wasze „ja" będzie jedno, wasz świat będzie również jeden - a
wówczas będziecie żyć w pokoju ze wszystkimi zastępami niebios i
wszystkimi Ziemi mieszkańcami. Jeśli będzie ich dużo, wasz świat
stanie się mnogością - a wówczas znajdziecie się w niekończącej się
wojnie ze swoją prawdziwą jaźnią i z każ dym stworzeniem w
niezmierzonym królestwie Boga.
„Ja" jest centrum waszego życia, skąd promieniują rzeczy stanowiące
o całości waszego świata i dokąd się na powrót skupiają. Jeśli wasze
„ja" będzie silne i niezłomne, wasz świat również będzie silny i
niezłomny - a wówczas żadne siły wyższe sponad, ani żadne siły
niższe spod, nie będą mogły zachwiać was w prawo lub w lewo. Jeśli
29
zaś będzie słabe i niepewne, świat wasz też będzie słaby i niepewny -
a wówczas będziecie bezradnymi liśćmi wciągniętymi w wichury
gniewny wir.
Lecz niestety! Wasz świat jest silny i niezłomny bez wątpienia - lecz
tylko w swojej słabości i chwiejności. I pewny jest wasz świat, lecz
jedynie w swej niepewności. I stały jest wasz świat, lecz tylko w swej
niestałości. I pojedynczy jest wasz świ at, ale tylko w swej nie-
pojedynczości.
Wasz jest świat kołysek w groby się zamieniających i grobów
stających się kołyskami; dni pożerających noce i nocy
pochłaniających dni; pokoju wojnę rozpętującego i wojny walczą-
cej o pokój; uśmiechów na falach łez i łez uśmiechem
rozpromienionych.
Wasz jest świat ciągłych bólów porodowych, z akuszerką, którą jest
Śmierć.
Wasz jest świat rzeszot i kołysek, w którym nie ma dwóch
jednakowych rzeszot i kołysek. A wy wciąż próbujecie w bólach
przesiać to, co jest nieprzesiewalne i kołysać, co ukołysać się nie da.
Wasz jest świat podzielony na dwa przeciwne obozy, ponieważ „ja" w
was jest tak podzielone.
Wasz jest świat barier i płotów, ponieważ „ja" w was jest jedną z
barier i jednym z płotów. Niektóre rzeczy wasze „ja" chce odgrodzić
jako sobie obce. Niektóre rzeczy chce zagrodzić jako spokrewnione ze
sobą. Atoli to, co jest odgrodzone zawsze chce wedrzeć się do środka;
to zaś, co jest ogrodzone zawsze wyrywa się na zewnątrz. Bo rzeczy
będące potomstwem tej samej matki - nawet wasze „ja" - rozdzielać
się nie chcą.
A wy, zamiast radować się ich szczęśliwą jednością, zbieracie się w
sobie od nowa do bezowocnego wysiłku rozerwania tego, co
nierozerwalne. Zamiast łatać szczeliny w waszym „ja", strugacie
wasze życie w nadziei zaostrzenia go, ażeby zmieściło się pomiędzy
to, co uważacie za swoje „ja" i to, co od waszego „ja" odmiennym się
zdaje.

30
Dlatego słowa ludzi w truciźnie są zanurzone. Dlatego są dni ich tak
smutkiem pijane. Dlatego noce ich są tak torturowane boleścią.
Mirdad, O mnisi, chce pozaklejać szczeliny w waszych „ja", abyście
mogli żyć w pokoju z samym sobą, w pokoju ze wszystkimi ludźmi, w
pokoju z universum całym.
Mirdad chce wytoczyć truciznę z waszych „ja", abyście mogli
zakosztować słodyczy Zrozumienia.
Mirdad chce nauczyć was jak wyważać wasze „ja", abyście poznali
radość DOSKONAŁEJ RÓWNOWAGI.

ROZDZIAŁ TRZECI
w którym Mirdad mówi o
ŚWIĘTEJ TRÓJCY I DOSKONAŁEJ RÓWNOWADZE

MIRDAD:
Choć każdy z was jest w swoim „ja" skupiony, to jednak wszyscy
rozproszeni jesteście w jednym „ja" - nawet pojedyncze „ja" Boga.
Boskie „ja", o mnisi, jest wiecznym, jedynym słowem Boga. W nim
Bóg - Najwyższa Świadomość - jest objawiony. Bez niego byłby On
ciszą absolutną. Przez nie Stwórca jest samo-stworzony. Przez nie
Bezforemny przybiera wielorakość form, poprzez które wszystkie
stworzenia świata przechodzą na powrót do bezforemności.
Aby czuć Siebie; aby myśleć o Sobie; aby mówić Samemu -Bóg nie
musi wypowiadać niczego poza „JA". Dlatego Jego „JA" jest Jego
jedynym słowem. Dlatego jest ono SŁOWEM.
Kiedy Bóg mówi „JA", nic więcej do powiedzenia nie zostaje. Światy
widzialne i światy niewidzialne; rzeczy narodzone i rzeczy oczekujące
narodzenia; czas upływający i czas mający dopiero upłynąć -
wszystko, nie pomijając ziarnka piasku, wszystko bez wyjątku
wypowiedziane nim i wciśnięte w to Słowo. Przez nie wszystkie
rzeczy się stały. Poprzez nie - wszystko jest utrzymywane.
Dopóki nie posiada znaczenia, słowo jest jedynie echem w pró żni.
Dopóki jego znaczenie nie jest jedno na zawsze, jest tylko rakiem w
gardle i krostami na języku.
31
Boskie Słowo nie jest echem w próżni, ni rakiem w gardle, ani też
krostami na języku - chyba tylko dla tych, którzy pozbawieni są
Zrozumienia. Bo Zrozumienie jest Duchem Świętym, który ożywia
Słowo i wiąże je ze Świadomością. Jest Wieczystą równoważnią,
której dwiema szalami są Początkowa Świadomość i Słowo.
Początkowa Świadomość - Słowo - Duch Zrozumienia; słuchajcie, o
mnisi, to TRÓJCA ISTNIENIA, Trzy co są Jednym, Jedno co jest
Trzema, współ-równe, współ-rozwinięte, współ-wieczne ,
samozrównoważone, samowiedzące, samospełniające się; nigdy nie
rozszerzające się, ani kurczące. Zawsze w pokoju. Zawsze to samo. To
jest, o mnisi, DOSKONAŁA RÓWNOWAGA.
Człowiek nazywa to Bogiem, choć jest to zbyt cudowne, ażeby mogło
mieć nazwę. Mimo to, święte jest to imię i święty jest język, który w
świętości je utrzymuje.
Kimże jest człowiek jeśli nie potomkiem tego Boga? Czyż może od
Boga się różnić? Czyż dąb nie jest w żołędziu zawarty? Czyż Bóg nie
jest ukryty w Człowieku?
Dlatego Człowiek również jest taką trójcą świętą - świadomością,
słowem, zrozumieniem. Człowiek także jest stwórcą podobnie jak
jego Bóg. Jego „ja" jest jego stworzeniem. Dla-cze go zatem nie jest
tak jak jego Bóg zrównoważony?
Jeśli chcecie poznać rozwiązanie tej zagadki, słuchajcie dobrze, co
Mirdad wam wyjawi.

ROZDZIAŁ CZWARTY
w którym Mirdad mówi, że
CZŁOWIEK JEST BOGIEM W POWIJAKACH

MIRDAD:
CZŁOWIEK jest Bogiem w powijakach. Tymi powijakami jest Czas.
Tymi powijakami jest Przestrzeń. Ciało jest powijakami i podobnie
wszystkie zmysły i rzeczy przez nie postrzegane. Matka wie dobrze, iż
powijaki nie są dzieckiem. Lecz dziecko tego nie wie.

32
Człowiek zbyt świadom jest swych pieluch, które zmieniają się z dnia
na dzień i z wieku na wiek. Dlatego jego świadomość ciągłym
zmianom ulega; dlatego jego słowo, które jest wyrazem świadomości,
nigdy nie jest jasne i nie posiada określonego znaczenia; dlatego jego
zrozumienie błąka się we mgle; i dlatego jego życie od równowagi jest
dalekie. Jest to konfuzja potrójnie skonfundowana.
I dlatego Człowiek o pomoc błaga. Jego konające jęki odbijają się
echem na przestrzeni wieków. Powietrze jest ciężkie od jego
lamentów. Morze jest od jego łez słone. Ziemia zryta jego grobami.
Niebo ogłuszone jest modłami jego. A wszystko to tylko dlatego, że
jeszcze nie zna znaczenia swojego „ja", które dla niego taką samą jest
pieluchą, jak dla niemowlęcia w nią spo witego.
Mówiąc „ja" Człowiek rozszczepia Słowo na połowy: jego pielucha
jest jedną połową, zaś Boska nieśmiertelna jaźń, drugą. Czyżby więc
Człowiek rozdzielał Nierozdzielne? Zachowaj Boże! Nierozdzielnego
żadna moc rozdzielić nie może - nawet Boska. To tylko ludzka
niedojrzałość wyobraża sobie podział. I człowiek, niemowlę, wzbiera
się w sobie do walki i wypowiada
wojnę nieskończonej Wszystko-Przenikającej-Jaźni, sądząc, iż jest
ona jego istoty wrogiem.
W tej nierównej walce Człowiek rozdziera swe ciało na strzępy i
wytacza krwi strumienie - w tym samym czasie Bóg, Ojciec-Matka, z
miłością obserwuje. Bo On wie dobrze, iż Człowiek rozdziera tylko
ciężkie zasłony i wytacza tylko gorzką żółć, które zaślepiają go i nie
pozwalają dostrzec swojej tożsamości z Jednym.
Takie jest przeznaczenie Człowieka - walczyć, i krwawić, i padać, a w
końcu przebudzić się i swoim własnym ciałem pozalepiać szpary w
swoim „ja", i zapieczętować je swą własną krwią.
Dlatego, o mnisi, ostrzeżono was — i to bardzo mądrze ostrzeżono —
byście w używaniu „ja" byli rozważni. Bo tak długo jak mają dla was
znaczenie powijaki, a nie zawinięte w nie dziecko; tak długo jak słowo
to będzie dla was bardziej kołyską niż tyglem, tak też kołysać
próżność będziecie, tylko ażeby zbierać Śmierć, wraz z całym jej
potomstwem męczarni i bólów.
33
ROZDZIAŁ PIĄTY
w którym Mirdad mówi
O TYGLACH I KOŁYSKACH ORAZ O SŁOWIE BOGA I
CZŁOWIEKA

MIRDAD:
Tyglem jest Słowo Boga. Wszystko, co stworzy, roztapia i stapia w
jedno, nie przyjmując niczego jako wartościowe i jako
bezwartościowe niczego nie odrzucając. Ducha Zrozumienia posiada,
wie dobrze zatem, że to, co stworzyło, i ono samo - są jednym; wie, iż
odrzucić część oznacza odrzucić całość; a odrzucić całość znaczy
odrzucić siebie. Dlatego Słowo jest na zawsze jednym w zamiarze i
celu.
Tymczasem jak kołyska jest Człowieka słowo. Cokolwiek stworzy
sprowadza do uścisków i ciosów. Na zawsze chwyta coś jako
przyjaciela, a odpycha jako wroga. Lecz jakże często jego wczorajszy
przyjaciel staje się dzisiejszym wrogiem; a dzisiejszy wróg,
jutrzejszym przyjacielem.
Stąd furia okrutnej i bezowocnej wojny Człowieka przeciwko sobie
samemu. A wszystko to dlatego, że Człowiekowi brakuje Ducha
Świętego, który ma uzmysłowić mu, że i on i jego twory są jednym;
że odepchnąć wroga znaczy odtrącić przyjaciela. Bo oba słowa,
„wróg" i „przyjaciel", są tworem jego słowa - jego „ja".
Co wam się nie podoba i jako złe odrzucacie, z pewnością spodoba się
i podniesione zostanie przez kogoś lub coś innego jako dobre. Czyż
może jedna rzecz być jednocześnie dwoma przeczącymi sobie
nawzajem rzeczami? Żadna nie jest ani jed-
ną ani drugą, dopóki wasze „ja" nie uczyni jej złą, a inne „ja" nie
uczyni jej dobrą.
Czyż nie powiedziałem wam, że to, co może stworzyć, może również
od-tworzyć? Tak jak tworzycie wroga, możecie go również od-
tworzyć, albo też prze-tworzyć w przyjaciela. Do tego wasze „ja" musi
być tyglem. Do tego potrzebujecie Ducha Zrozumienia.
34
Dlatego powiadam wam, że jeśli się macie o cokolwiek modlić ,
módlcie się przede wszystkim i wyłącznie o Zrozumienie.
Nigdy nie bądźcie dwojacy, moi kompanionowie. Bo Słowo Boga jest
Życiem, a Życie jest tyglem, gdzie wszystko czynione jest jednym
niepodzielnym; gdzie wszystko jest w doskonałej równowadze i
wszystko jest godne swego autora - Świętej Trójcy. O ileż bardziej
musi być godne was?
Nigdy nie bądźcie chwiejni, moi kompanionowie, a staniecie się
statuami tak wzniosłymi, tak wszech-przenikającymi, tak wszech-
obejmującymi, że nie znajdą się żadne kołyski, ażeby was pomieścić.
Nigdy nie bądźcie dwulicowi, moi kompanionowie. Wpierw szukajcie
wiedzy o Słowie, abyście poznać mogli swoje własne słowo. A gdy
poznacie swoje słowo, wrzucicie kołyski w ogień. Bo wasze słowo i
Słowo Boga są jednym, chyba iż wasze jest wci ąż wśród zasłon.
Mirdad chce, abyście precz odrzucili zasłony.
Boskie Słowo jest Czasem pozaczasowym i Przestrzenią
pozaprzestrzenną. Czyż był kiedyś czas, kiedy nie byliście z Bogiem?
Czyż jest jakieś miejsce, gdzie w Bogu nie jesteście? Dlaczego zatem
pętacie wieczność godzinami i porami roku? Po cóż Przestrzeń
mierzyć w calach i w milach?
Boskie Słowo jest Życiem nienarodzonym, a więc i nieumie-rającym.
Dlaczego ogradzacie się narodzinami i śmiercią? Czyż nie żyjecie
Boskim życiem samym? I czyż Nieumierający może być źródłem
Śmierci?
Boskie Słowo jest wszech-obejmujące. Nie ma w nim ani barier, ani
też nie ma płotów. Dlaczego wasze słowo jest tak rozdarte płotem i
barierą?
Powiadam wam - własne wasze ciało i kości nie tylko są wasze.
Niezliczone są dłonie, które zanurzają się w tym samym kotle z
mięsem ziemi i nieba, skąd pochodzą wasze kości i ciało, i dokąd
wracają.
Ani też światło w waszych oczach, nie jest tylko waszym światłem.
Jest również światłem wszystkich tych, którzy Słońce z wami dzielą.
Cóż wasze oko mogłoby zobaczyć ze mnie, jeśli nie światło we mnie?
35
To moje światło, widzi mnie w waszych oczach. To wasze światło,
widzi was w oku moim. Gdybym był całkowitą ciemnością, oko
wasze - patrząc na mnie - byłoby całkowitą ciemnością.
Ani też dech w waszych piersiach, nie jest tylko waszym oddechem.
Wszyscy ci, co oddychają, a nawet ci co kiedyś oddychali
powietrzem, oddychają waszą piersią. Czyż to nie oddech Adama
nadyma wciąż płuca wasze? Czyż to nie serce Adama wciąż bije w
waszych sercach?
Ani też wasze myśli nie są tylko waszymi myślami. Morze
zwyczajnych myśli przyznaje się do ich własności - i to samo rob ią
wszystkie istoty myślące, które dzielą to morze z wami.
Ani też wasze sny nie są tylko waszymi snami. Universum całe śni w
snach waszych.
Ani też dom wasz nie tylko wam daje schronienie. Jest tak samo
mieszkaniem waszego gościa, muchy, myszy, kota i wszystkich
stworzeń, które dom z wami dzielą.
Dlatego strzeżcie się ogrodzeń. Ogradzacie tylko Oszustwo, a
odgradzacie Prawdę. A gdy odwracacie się, aby spojrzeć na siebie
wewnątrz ogrodzenia, znajdujecie się twarzą w twarz ze Śmiercią,
która jest inną nazwą Oszustwa.
Nieodłączny, o mnisi, jest Człowiek od Boga; dlatego jest nieodłączny
od swych bliźnich-ludzi i od wszystkich stworzeń, które od Słowa
pochodzą.
Słowo jest oceanem, a wy obłokami jesteście. Lecz czyż obłokiem
byłby obłok, gdyby oceanu w sobie nie zawierał? Lecz głupim jest
zaiste obłok, który marnuje swe życie usiłując przypiąć się do
przestrzeni, ażeby zachować na zawsze swój kształt i tożsamość. Jakiż
wyniesie pożytek ze swych głupich usiłowań poza niespełnionymi
nadziejami i marnością gorzką? Dopóki nie straci siebie, nie odnajdzie
siebie. Dopóki nie umrze i nie zniknie jako obłok, nie znajdzie oceanu
w sobie, który jest jego jaźnią jedyną.
Noszącym Boga obłokiem jest Człowiek. Dopóki nie opróżni się z
siebie, nie będzie mógł siebie odnaleźć. Ach, cóż za radość być
pustym!
36
Dopóki nie zagubicie się w Słowie na zawsze, nie zrozumiecie słowa,
które jest wami - nawet waszego „ja". Ach, cóż za radość być
zagubionym!
Raz jeszcze powiadam wam: Módlcie się o Zrozumienie. Gdy Święte
Zrozumienie znajdzie wasze serca, nie będzie niczego w boskim
bezmiarze, co by nie dźwięczało do was wdzięcznie w odpowiedzi, ile
razy tylko wypowiecie „ja".
A wtedy sama Śmierć będzie bronią w waszych rękach, którą
zwyciężycie Śmierć. I wtedy Życie obdarzy wasze serca kluczem do
swojego bezgranicznego serca. Jest to złoty klucz Miłości.
Szamadam: - Nigdy mi się nie śniło nawet, że tyle mądrości można
wyżąć ze zmywaka i szczotki. (Co miało być aluzją do pozycji
Mirdada jako służącego).
MIRDAD: - Wszystko jest magazynem mądrości dla mądrego. Dla
niemądrego mądrość jest głupotą.
Szamadam: - Masz sprytny język, bez wątpienia. To cud, że
okiełznywałeś go tak długo. Twoje słowa jednakże o wiele są za
twarde, aby ich słuchać.
MIRDAD: - Moje słowa są miękkie, Szamadamie. To tylko twoje
ucho jest twarde. Lecz biada tym, którzy słuchając nie słyszą; i biada
tym, którzy patrząc nie widzą.
Szamadam: - Słyszę i widzę za dobrze — być może, za dużo. Lecz
wolałbym nie słuchać takich głupot, że Szamadam jest tym samym co
Mirdad; że pan i sługa są tym samym.

ROZDZIAŁ SZÓSTY
w którym Mirdad mówi
O PANU I SŁUDZE. KOMPANIONOWIE WYDAJĄ OPINIE O
MIRDADZIE

MIRDAD:
Mirdad nie jest jedynym sługą Szamadama. Czyż jesteś w stanie,
Szamadamie, zliczyć swoje sługi?

37
Czyż jest orzeł lub sokół; czyż jest cedr lub dąb; czyż jest góra lub
gwiazda; czyż jest ocean lub staw; czyż jest anioł lub król, którzy nie
służą Szamadamowi? Czyż świat cały nie jest w służbie Szamadama?
Ani też nie jest Mirdad jedynym panem Szamadama. Czyż możesz,
Szamadamie, zliczyć swoich panów?
Czyż jest chrząszcz lub mucha; czyż jest sowa lub wróbel; czyż jest
oset lub gałązka; czyż jest kamyk lub muszelka; czyż jest kropla rosy
lub sadzawka; czyż jest żebrak lub złodziej, którym Szamadam nie
służy? Czyż Szamadam nie jest w służbie świata całego? Bo świat
spełniając swoją pracę, spełnia twoją także. A ty swooą wykonując
pracę, wykonujesz także pracę świata.
O tak, głowa jest panem brzucha. Lecz w niemniejszym stopniu jest
brzuch panem głowy.
Nic służyć nie może, dopóki nie będzie obsłużone przez służenie. I nic
nie może być obsłużone, dopóki nie obsłuży obsługującego.
Powiadam tobie, Szamadamie, i wszystkim: Sługa jest pana panem.
Pan jest sługi sługą.
Niechaj sługa nie skłania głowy. Niechaj pan nie wznosi jej wysoko.
Skruszcie pańską pychę zabójczą. Wykorzeńcie haniebny wstyd sługi.
Pamiętajcie, że Słowo jest jedno. A wy, jak sylaby w Słowie, w istocie
jednym jesteście. Żadna sylaba nie jest szlachetniejsza od drugiej, ani
bardziej od drugiej istotna. Wiele sylab pojedynczą jest tylko sylabą -
nawet Słowo. Takimi monosylabami stać się musicie, jeśli chcecie
poznać przelotną ekstazę tej niewypowiedzianej Samo-Miłości, która
jest miłością do wszystkich - do wszystkiego.
Nie jako pan do swego sługi, ani też jako sługa do swego pana, mówię
teraz do ciebie, Szamadamie - lecz jako brat do brata. Dlaczego tak
irytują cię me słowa?
Zaprzecz, jeśli chcesz. Ja ci nie będę zaprzeczał. Czyż nie
powiedziałem dopiero, że ciało na moich plecach jest niczym innym
niż ciałem na twoich plecach? Nie zranię ciebie, żebym sam nie
krwawił. Trzymaj na wodzy język, jeśli chcesz krwi swej oszczędzić.
Otwórz swe serce dla mnie, jeśli chcesz zamknąć je na wszystek ból.

38
Znacznie lepiej wcale nie mieć języka, niż mieć taki, którego słowa są
sidłami i ostem. A słowa zawsze będą ranić i usidlać, dopóki język nie
oczyści się przez Święte Zrozumienie.
Nakazuję wam przeszukać serca wasze, o mnisi. Nakazuję wam
skruszyć wszystkie w nich bariery. Nakazuję wam odrzucić precz
powijaki, w które wasze „ja" wciąż jest spowite, abyście mogli ujrzeć
je jako jedno ze Słowem Boga, abyście byli wiecznie w pokoju ze
sobą i ze wszystkimi światami z niego powstałymi.
Tak uczyłem Noego. Tak uczę was.
Naronda:
Po czym Mirdad udał się do swej celi, pozostawiając nas wszystkich
niezmiernie speszonych. Po okresie nieomal dru-
zgocącej ciszy, kompanionowie poczęli się rozchodzić, a każdy z nich
wypowiedział swą ocenę Mirdada.
Szamadam: - Żebrak śniący o królewskiej koronie.
Micayon: - On jest Pasażerem Na Gapę. Czyż nie powiedział: „Tak
uczyłem Noego?"
Abimar: - Szpulka splątanych nici.
Micaster: - Gwiazda z innego firmamentu.
Bennoon: - Jest potężnym umysłem, ale gubi się w sprzecznościach.
Zamora: - Cudowna struna harfy o stroju, którego nie znamy.
Himbal: - Zbłąkane słowo poszukujące skłonnego ucha.

ROZDZIAŁ SIÓDMY
w którym jest mowa o
NOCNEJ POGAWĘDCE MICAYONA I NARONDY Z
MIRDADEM, KTÓRY
WSPOMINA O NADCHODZĄCYM POTOPIE I NAKAZUJE
IM, BY BYLI NAŃ GOTOWI

Naronda:
Było to już chyba o drugiej godzinie trzeciej straży, gdy poczułem, iż
drzwi mojej celi uchyliły się i usłyszałem szept Mi-cayona,
mówiącego:
39
- Nie śpisz, Narondo?
- Sen nie odwiedził mej celi tej nocy, Micayonie.
- Ani też nie zagościł pod moimi powiekami. A on - myślisz, że on
śpi?
- Myślisz o Mistrzu?
- Już nazywasz go Mistrzem? Być może nim jest. Nie zasnę, dopóki
nie upewnię się co do jego tożsamości. Idźmy do niego.
Na palcach opuściliśmy moją celę i udaliśmy się do celi Mistrza.
Wiązka bladych promieni księżyca wkradła się przez otwór wysoko w
ścianie i padła na jego skromne posłanie porządnie rozścielone na
podłodze, sprawiające wrażenie nie tkniętego tej nocy. Tego, którego
szukaliśmy, nie było tam, gdzie szukaliśmy.
Zakłopotani, zawstydzeni i niezadowoleni zamierzaliśmy już wycofać
się, kiedy nagle jego łagodny głos dotarł do naszych
uszu, zanim jeszcze oczy nasze były w stanie dojrzeć jego miłościwe
oblicze u drzwi.
MIRDAD: - Nie trwóżcie się i siadajcie w pokoju. Noc na szczytach
gór prędko roztapia się w świt. Czas sprzyja roztapianiu.
Micayon (jąkając się w zakłopotaniu) - Przebacz nam najście. Nie
spaliśmy noc całą.
MIRDAD: - Zbyt krótkotrwałym samozapomnieniem jest sen. Lepiej
utopić jaźń nie śpiąc, niż sączyć zapomnienie naparstkami snu. Czego
oczekujecie od Mirdada?
Micayon: - Przyszliśmy dowiedzieć się, kim jesteś.
MIRDAD: - Kiedy jestem z ludźmi, jestem Bogiem. Kiedy jestem z
Bogiem, jestem człowiekiem. Dowiedziałeś się, Mi-cayonie?
Micayon: - Mówisz bluźnierstwa.
MIRDAD: - Przeciwko Bogu Micayona - prawdopodobnie. Prz
eciwko Bogu Mirdada - nigdy.
Micayon: - Czyż jest aż tak wielu bogów jak ludzi, że możesz mówić
o jednym Micayona, a innym Mirdada?
MIRDAD: - Bogów nie jest wielu. Bóg jest jeden. Lecz liczne i różne
są cienie człowiecze. Dopóki ludzie cienie rzucają na ziemię, dopóty
bóg każdego człowieka nie większy jest od jego cienia. Bezcieniowi
40
tylko są w świetle. Bezcieniowi tylko znają jednego Boga. Bo Bóg jest
Światłem i tylko Światło jest w stanie znać Światło.
Micayon: - Nie mów do nas zagadkami. Zbyt słabe jest jeszcze nasze
zrozumienie.
MIRDAD: - Wszystko jest zagadką dla człowieka, który za cieniem
się wlecze. Bo człowiek taki chodząc w pożyczonym świetle, o
własny cień się potyka. Gdy rozgorzejecie płomieniem Zrozumienia,
nie będziecie już więcej rzucać cieni.
Już niedługo Mirdad pozbiera wasze cienie i spali je w Słońcu.
Naonczas to, co dziś jest zagadką, wybuchnie w was jako płonąca
prawda zbyt oczywista, by potrzebowała wyjaśnień.
Micayon: - Czyżbyś nie chciał nam powiedzieć kim jesteś? Być może,
gdybyśmy znali twoje imię — twoje prawdziwe imię — twój kraj i
twych przodków, moglibyśmy lepiej cię pojąć.
MIRDAD: - Ach, Micayonie! Równie dobrze można zmusić orła, aby
powrócił do skorupy, z której wyfrunął - jak zakuć Mirdada w wasze
łańcuchy i zasłonić go zasłonami waszymi. Jakież imię może podać
Człowiek, który „w skorupie" już nie jest? Jakiż kraj może zawierać
Człowieka, w którym universum jest zawarte? Do jakiegoż rodu może
przyznawać się Człowiek, którego jedynym przodkiem jest Bóg?
Jeśli chcesz mnie dobrze poznać, Micayonie - wpierw poznaj dobrze
Micayona.
Micayon: - Być może jesteś postacią mityczną występującą w roli
człowieka.
MIRDAD: - O tak, ludzie powiedzą pewnego dnia, że Mirdad był
tylko mitem. Lecz wy dowiecie się niebawem, jak realny jest ten mit -
o ile bardziej realny, niż jakikolwiek rodzaj ludzkiej rzeczywistości.
Świat na razie nie jest świadom Mirdada. Mirdad zawsze jest świadom
świata. Już niedługo świat uświadomi sobie Mir-dad a.
Micayon: - Czyżbyś przypadkiem był Pasażerem Na Gapę?
MIRDAD: - Jam jest pasażer na gapę każdej arki, potopowi złudzeń
stawiającej czoła. Przejmuję ster za każdym razem, kiedy kapitan
zawoła o pomoc. Wasze serca, choć ich nie znacie, głośno wołały
mnie od dawna. I co! Mirdad jest tutaj, aby sterować wami
41
bezpiecznie, abyście i wy z kolei mogli wyprowadzić świat z
największego potopu kiedykolwiek znanego.
Micayon: - Następny potop?
MIRDAD: - Nie aby zalać Ziemię, lecz by sprowadzić Niebo na
Ziemię. Nie żeby zetrzeć ślady po Człowieku, lecz aby ujawnić Boga
w Człowieku.
Micayon: - Tęcza wygładziła nasze nieba zaledwie kilka dni temu.
Jakże ty mówisz o następnym potopie?
MIRDAD: - Bardziej niszczący niż potop Noego będzie już
wzbierający potop. Ziemia w wodach pogrążona jest ziemią
brzemienną obietnicami Wiosny. Lecz nie ziemia duszona w swej
własnej, rozgorączkowanej krwi.
Micayon: - Mamy więc wyglądać końca? Bo powiedziano nam, że
przyjście Pasażera Na Gapę będzie sygnałem końca.
MIRDAD:
Nie obawiajcie się o Ziemię. Zbyt młoda jest ona i zbyt są jej piersi
przepełnione. Więcej pokoleń wykarmi, niż zliczyć możecie.
Ani też nie bójcie się o Człowieka, pana Ziemi, bo jest on
niezniszczalny.
Tak, nie do zdarcia jest Człowiek. Tak, nie do wyczerpania jest
Człowiek. Wejdzie do kuźni człowiekiem, a wyjdzie z niej Bogiem.
Bądźcie silni. Bądźcie gotowi. Trzymajcie wasze oczy i uszy, i języki
o głodzie, aby serca wasze poznały, że święty głód, raz zaspokojony,
pozostawi was na zawsze w sytości.
Musicie być zawsze syci, abyście mogli napełnić spragnionych.
Musicie być zawsze silni i stali, abyście mogli podpierać chwiejnych i
słabych. Musicie być zawsze gotowi na sztorm, abyście mogli
ochronić rozbitków przez sztorm porwanych. Musicie być zawsze
jaśni, abyście mogli prowadzić w ciemności idących.
Słaby jest ciężarem dla słabego. Lecz dla silnego ciężar jest
przyjemnym ładunkiem. Wyszukujcie słabych. Ich słabość jest waszą
mocą.

42
Głodni są jedynie głodem dla głodnego. Lecz dla sytego są oni
pożądanym ujściem. Wyszukujcie głodnych. Wasza sytość jest ich
niedostatkiem.
Ś lepi są kamieniami u nogi ślepego. Lecz kamieniami milowymi są
oni na drodze do przejrzenia. Wyszukujcie ślepych. Ich ciemność jest
waszym światłem.
Naronda:
Natenczas dźwięk trąbki wezwał do porannej modlitwy.
MIRDAD: - Zamora swą trąbką ogłasza wam następny dzień -
następny cud dla was, poziewywania pomiędzy kolejnymi siadaniami
i wstawaniami, pomiędzy ładowaniem brzuchów i ich wypróżnianiem,
ostrzeniem języków jałowymi słowami i robieniem wielu rzeczy,
które lepiej by nie były zrobione, i nierobieniem tych rzeczy, które
powinny być zrobione.
Micayon: - Czyż w takim razie mamy nie iść na modlitwę?
MIRDAD: - Idźcie! Módlcie się, jak was nauczono się modlić.
Módlcie się jakkolwiek - o cokolwiek. Idźcie! Róbcie wszystkie te
rzeczy, które wam każą robić, aż zaczniecie sami się uczyć i pod
swoją własną będziecie komendą; aż nauczycie się z każdego słowa
robić modlitwę, a z każdego uczynku ofiarę. Idźcie w pokoju. Mirdad
życzy wam, ażeby wasz poranny posiłek był obfity i słodki.

ROZDZIAŁ ÓSMY
w którym
SIEDMIU ZNAJDUJE MIRDADA
W ORLIM GNIEŹDZIE, GDZIE ZOSTAJĄ OSTRZEŻENI
PRZED DZIAŁANIEM W CIEMNOŚCI
Naronda:
Dnia tego Micayon i ja nie uczestniczyliśmy w porannym obrządku.
Szamadam zauważył nieobecność naszą, a dowiedziawszy się o
nocnej wizycie u Mistrza, był ciężko urażony; atoli pohamowując swe
niezadowolenie lepszej czekał sposob-noś ci.
Pozostali kompanionowie wielce byli poruszeni naszym zachowaniem
i powody poznać chcieli. Niektórzy myśleli, że to Mistrz modlitwę
43
nam odradził. Inni snuli niezwykłe domysły co do tożsamości jego,
mówiąc, iż wezwał nas w nocy, ażeby ujawnić się tylko przed nami.
Nikt nie chciał uwierzyć, że jest Pasażerem Na Gapę. Lecz wszyscy
pragnęli spotkać się z nim i wypytać o wiele rzeczy.
Było w Mistrza zwyczaju, iż gdy od zajęć w Arce był wolny, spędzał
czas w grocie wiszącej ponad Czarna Jamą, która to grota zwana była
wśród nas Orlim Gniazdem. Odszukaliśmy go tam tego popołudnia -
wszyscy, za wyjątkiem Szamadama -znajdując pogrążonego w
głębokiej medytacji. Jego twarz gorzała i rozpromieniła się jeszcze
bardziej, kiedy podniósł swe oczy i ujrzał nas.
MIRDAD: - Jakże prędko znaleźliście swoje gniazdo. Mir-dad cieszy
się w waszym imieniu.
Abimar: - Arka jest naszym gniazdem. Czemu mówisz, że ta grota jest
naszym gniazdem?
MIRDAD: - Arka ongiś była Orlim Gniazdem.
Abimar: - A dzisiaj?
MIRDAD: - Krecią jest jamą, niestety!
Abimar: - Osiem zadowolonych kretów z Mirdadem dziewiątym!
MIRDAD: - Jakże łatwo jest kpić, jak trudno zrozumieć! Lecz kpina
zawsze wykpiwa kpiącego. Po cóż trudzisz swój j ęzyk na próżno?
Abimar: - To ty kpisz kretami nas nazywając. Czymże zasłużyliśmy
sobie na określenie takowe? Czyż nie utrzymujemy płonącego ognia
Noego? Czyż tej Arki, będącej niegdyś norą garści żebraków, nie
uczyniliśmy bogatszą niż najbogatszy pałac? Czyż nie rozpostarliśmy
jej granic daleko, aż stała się potężnym królestwem? Jeśli jesteśmy
kretami, to mistrzami w swoim zawodzie, zaiste.
MIRDAD:
Ogień Noego płonie, lecz tylko na ołtarzu. Dopóki wy nie staniecie się
ołtarzem, a serca wasze drewnem opałowym i oliwą, jakiż z tego
pożytek?
Arka jest teraz przeładowana złotem i srebrem, dlatego trzeszczy,
zapada się i bliska jest ruiny. Tymczasem matczyna arka
przeładowana była Życiem i nie niosła żadnego martwego ciężaru,
dlatego bezsilne były wobec niej żywioły.
44
Strzeżcie się martwego ciężaru, moi kompanionowie. Wszystko jest
martwym ciężarem dla człowieka, który ma niezłomną wiarę w swoją
boskość. Ten trzyma w sobie świat, lecz nie dźwiga jego ciężaru.
Powiadam wam, że jeśli nie wyrzucicie za burtę waszego srebra i
złota, pociągną was ze sobą na dno. Bo Człowiek trzymany jest tym
wszystkim, co sam trzyma. Zwolnijcie rzeczy z uścisku, jeśli nie
chcecie być w ich uścisku.
Nie nakładajcie na nic ceny, bo najmniejsza rzecz jest bezcenna.
Wyceniacie bochenek chleba. Dlaczegóż nie wyceniacie Słońca,
Powietrza, Ziemi, Morza, potu i pomysłowości Czło-wie ka, bez
których bochenka by nie było?
Nie nakładajcie na nic ceny, ażebyście nie nałożyli ceny na swoje
życie. Życie Człowieka nie jest droższe od rzeczy, które uważa za
drogie. Uważajcie, abyście nie wyceniali swojego bez cennego życia
tak tanio jak złota.
Granice Arki rozszerzyliście na wiele mil wokoło. Gdybyście nawet
rozpostarli je do granic Ziemi, nadal otoczeni będziecie i zamknięci.
Mirdad chce, abyście opasali i pokryli nieskończoność. Morze jest
zaledwie przywiązaną do Ziemi kroplą, a mimo to opasuje i pokrywa
Ziemię. O ileż bardziej nieskończonym morzem jest Człowiek? Nie
bądźcie aż tak dziecinni, ażeby mierzyć go od stóp do głów i uważać,
że znalazło się jego granice.
Mistrzami w ryciu nor być możecie - jak powiedział Abimar - ale
tylko jak kret, który pracuje w ciemności. Im bardziej staranny jego
labirynt, tym dalej od Słońca jest jego pysk. Znam wasze labirynty,
Abimarze. Jesteście garstką - jak mówisz -rzekomo odseparowanych
od wszystkich światowych pokus i poświęconych Bogu. Lecz okrężne
i ciemne są ścieżki łączące was ze światem. Czyżbym nie słyszał
waszych namiętności jak syczą i podskakują? Czyżbym nie dostrzegał
jak wasze zawiści wczołgują się i wiją po prawdziwym ołtarzu
waszego Boga? Garstką być możecie. Lecz, och, jakiż legion w tej
garstce!

45
Gdybyście w istocie w ryciu nor byli mistrzami, powinniście już
dawno przeryć nie tylko Ziemię na wskroś, ale Słońce i każdą inną
sferę wirującą na firmamencie.
Niechaj krety ryją swoje ciemne ścieżki pyskiem i łapą. Wy nie
potrzebujecie nawet mrugnąć rzęsą, by znaleźć drogę królewską.
Siedźcie w tym gnieździe i wypuśćcie Wyobraźnię. Ona jest waszą
boską przewodniczką po cudownych skarbach bezdroży bytu, który
jest waszym królestwem. Postępujcie za tą
przewodniczką zdecydowanie i z nieustraszonym sercem. Ślady jej
stóp, choćby były odciśnięte na najdalszej gwieździe, będą dla was
drogowskazami i potwierdzeniami, że zostaliście już tam zasadzeni.
Bo wyobrazić sobie nie możecie czegoś, czego by nie było w was,
albo też nie było częścią was.
Drzewo nie może rozrosnąć się dalej niż jego korzenie. Lecz
Człowiek może rozrastać się w nieskończoność, bo zakorzeniony j est
w wieczności.
Nie stawiajcie sobie ograniczeń. Rozrastajcie się, aż nie będzie
żadnych obszarów, w których was by nie było. Rozrastajcie się, aż
świat cały będzie wszędzie tam, gdziekolwiek wy będziecie mieli
możność być. Rozrastajcie się, aż spotkacie Boga t am, gdzie
spotkacie siebie. Rozrastajcie się. Rozrastajcie!
Niczego nie czyńcie w ciemności, przekonani, iż ciemność jest
nieprzenikniona. Jeśli nie wstydzicie się człowieka zaślepionego
ciemnością, wstydźcie się przynajmniej świetlika i nietoperza.
Ciemność nie istnieje, moi kompanionowie. Lecz są stopnie światła
tak zróżnicowane, by spełnić potrzeby każdego stworzenia na świecie.
Biały dzień dla was jest zmierzchem dla feniksa. Wasza głęboka noc
jest dniem białym dla żaby. Gdyby ciemność samą w sobie można by
odsłonić, czyż mogłaby być dla cze goś osłoną?
Nie próbujcie niczego zasłaniać. Jeżeli nawet nic innego nie odsłania
waszych sekretów, to ujawnia je ich własna zasłona. Czyż nie wie
pokrywka co jest w garnku? Biada garnkom wypełnionym wężami i
robactwem, gdy pokrywki uniesione zostaną.

46
Powiadam wam, żaden oddech nie ucieknie z piersi waszych, dopóki
nie rozedmie wiatrem ich najskrytszych głębin. Żadne spojrzenie nie
wystrzeli z oka, dopóki nie zabierze ze sobą całego oka, jego żądz i
obaw, jego uśmiechów i łez. Żaden sen nigdy nie wstąpi w jakieś
drzwi, dopóki wpierw nie zapuka w każde inne drzwi. Zważajcie
zatem, jak patrzycie. Zważajcie,
jakie sny wpuszczacie przez drzwi, a jakim pozwalacie przepływać.
Jeśli jednak chcecie być wolni od troski i bólu, Mirdad przyjemnością
drogę wam wskaże.

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
w którym Mirdad ukazuje
DROGĘ DO ŻYCIA BEZ BÓLU. KOMPANIONOWIE CHCĄ
SIĘ DOWIEDZIEĆ CZY MIRDAD JEST
PASAŻEREM NA GAPĘ

Micaster: - Ukaż nam drogę. MIRDAD:


Oto jest droga do uwolnienia się od zmartwień i bólu:
Myślcie tak jakby każda wasza myśl miała być ogniem wytrawiona na
nieboskłonie i widoczna dla wszystkich i wszystkiego. Bo tak po
prawdzie jest.
Mówcie tak jakby świat cały był jednym tylko uchem mającym
słuchać, co powiecie. Bo tak po prawdzie jest.
Czyńcie tak jakby wasz każdy uczynek miał odbić się na waszej
głowie. Bo tak po prawdzie jest.
Chciejcie tak jakbyście sami byli chęcią. Bo tak po prawdzie jest.
Żyjcie tak jakby wasz Bóg chciał od was, abyście przeżyli Jego życie.
Bo tak po prawdzie On chce.
Himbal: - Jak długo będziesz nas jeszcze trzymał w niepewności?
Mówisz do nas, jak żaden człowiek do nas nie mówił i żadna księga.
Bennoon: - Ujawnij się, abyśmy wiedzieli, którym uchem cię słuchać.
Jeśli jesteś Pasażerem Na Gapę, daj nam jakiś dowód.

47
MIRDAD: - Dobrze powiedziałeś, Bennoonie - macie zbyt wiele uszu,
dlatego nie słyszycie. Gdybyście mieli tylko jedno, które słyszałoby i
rozumiało, nie potrzebowalibyście żadnego dowodu.
Bennoon: - Pasażer Na Gapę ma przyjść, ażeby sądzić świat, a my z
Arki mamy asystować mu w sądzeniu. Czy mamy gotować się na
Sądny Dzień?

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
w którym jest mowa
O SĄDZENIU I O SĄDNYM DNIU
MIRDAD:
Nie ma osądu w ustach moich, lecz Święte Zrozumienie. Nie
przychodzę, by sądzić świat, lecz raczej by go od-sądzić. Bo tylko
Ignorancja lubi przybierać się w perukę i togę, aby stanowić prawo i
wymierzać karę.
Najbardziej bezlitosnym sędzią Ignorancji jest sama Ignorancja.
Weźmy Człowieka. Czyż nie jest on, w swej ignorancji, rozdarty na
dwoje, ściągając przez to na siebie śmierć i wszystko to, co czyni jego
świat podzielonym?
Powiadam wam, że nie ma Boga „i" Człowieka. Lecz jest Bóg-
Człowiek albo Człowiek-Bóg. Jest Jeden. Bez względu na to, jak
byłby pomnożony, jak podzielony - jest zawsze Jednym.
Jedność Boga jest wieczystym Boskim prawem. Jest to sa-mo-
narzucone prawo. Nie potrzebuje ani sądów ani sędziów, by
proklamować się na wszystkie strony lub też podtrzymywać swą
godność i moc. Universum - i ten widoczny kawałek, i niewidoczna
reszta - jest zaledwie pojedynczymi ustami ogłaszaj ą-cymi to prawo
tym wszystkim, którzy tylko uszy do słuchania maj ą.
Czyż nie jest Morze - choć szerokie i głębokie - pojedynczą kroplą?
Czyż nie jest Ziemia - choć tak daleko wyrzucona - poje-dyn czą kulą?
Czyż nie są sfery - choć nieprzeliczone - pojedynczym Universum?
Podobnie człowieczeństwo jest tylko pojedynczym Człowiekiem.
Podobnie Człowiek ze wszystkimi swoimi światami, jest kompletną
pojedynczością.
48
Jedność Boga, moi kompanionowie, jest jedynym prawem istnienia.
Innym dlań imieniem jest Miłość. Poznać ją i być przez nią
zasiedlonym, oznacza osiedlić się w Życiu. Zaś zasiedlenie przez
jakiekolwiek inne prawo, jest osiedleniem się w nie-istnieniu, czyli
Śmierci.
Życie jest garnięciem. Śmierć jest rozpraszaniem. Życie jest
związywaniem. Śmierć jest rozpadem. Dlatego Człowiek jest
dwoistością zawieszoną pomiędzy tymi dwoma. Bo może garnąć, lecz
tylko poprzez rozpraszanie. I może wiązać, lecz tylko poprzez
rozwiązywanie. W swym garnięciu i wiązaniu jest w zgodzie z
Prawem, a Życie jest jego nagrodą. W swym rozpraszaniu i
rozwiązywaniu grzeszy przeciwko Prawu, a Śmierć jest jego gorzką
zapłatą.
Mimo to wy, samopotępieni, chcecie zasiąść i sądzić ludzi, którzy już,
jak wy, są samopotępieni. Cóż za straszni sędziowie i os ąd!
Mniej makabryczni, bez wątpienia, byliby dwaj szubienicz-nicy -
jeden skazujący drugiego na szubienicę.
Mniej śmieszne, zaiste, byłyby dwa woły w jednym jarzmie - jeden
mówiący do drugiego: „Ja cię ujarzmię."
Mniej szkaradne dwa trupy w jednym grobie, wymieniające krytyki co
do grobu.
Mniej żałosni byliby dwaj ślepi jak kamienie, wydłubujący sobie
nawzajem oczy.
Wystrzegajcie się osądu, moi kompanionowie. Bo żeby osądzać
kogokolwiek lub cokolwiek, musicie nie tylko znać Prawo i żyć
stosownie do niego, ale również wysłuchiwać zeznań. Kogóż
powołacie na świadka w prowadzonej sprawie?
Czyż zawezwiecie wiatr do sądu? Boć przecież wiatr wspomaga i jest
wspólnikiem każdego wydarzenia pod Słońcem.
Albo będziecie wzywać gwiazdy? Boć przecież to one są odp
owiedzialne za wszystko co dzieje się na świecie?
Albo może będziecie rozsyłać wezwania do zmarłych od Adama po
dziś dzień? Boć przecież wszyscy zmarli żyją w żyjących.

49
Ażeby skompletować dowody w jakiejkolwiek sprawie, Kosmos
musiałby być świadkiem. Lecz jeśli będziecie mogli powołać Kosmos
przed sąd, nie będziecie potrzebowali sądu. Zstąpicie z sędziowskiego
fotela i pozwolicie świadkowi być sędzią.
Gdy będziecie wiedzieć wszystko, nie będziecie sądzić nikogo.
Kiedy będziecie mogli zgromadzić światy, nie potępicie nawet
jednego z tych, którzy rozpraszają. Bo będziecie wiedzieć, że
rozpraszanie potępia rozpraszającego. I raczej niż potępiać
samopotępionego, będziecie usiłowali podźwignąć jego potępienie.
Zbyt przeciążony jest teraz Człowiek samonarzuconym ciężarem.
Zbyt wyboista i kręta jest droga jego. Każdy osąd jest dodatkowym
ciężarem, tak samo dla sądzącego, jak i dla sądzonego. Jeśli chcecie,
by wasz ciężar był lekki, wystrzegajcie się osądzania ludzi. Jeśli
chcecie, by sam zanikł, na zawsze pogrążcie się i zatraćcie w Słowie.
Niechaj Zrozumienie pilnuje waszych kroków, jeśli chcecie, by wasza
ścieżka była prosta i gładka.
Nie osąd przynoszę ja w moich ustach, lecz Święte Zrozumienie.
Bennoon: - A Sądny Dzień?
MIRDAD:
Każdy dzień, Bennoonie, jest Dniem Sądu. Konto każdego stworzenia
bilansuje się w każdym oka mgnieniu. Nic ukryć się nie może. Nic nie
pozostaje nie zważone.
Nie ma żadnej myśli, żadnego uczynku, żadnego życzenia, które by
nie było zapisane w myślącym, czyniącym i chcącym. Żadna myśl,
żadne życzenie, żaden uczynek, nie wchodzą bezpłodne do świata,
lecz wszystkie wydają potomstwo zgodnie ze swą naturą i rodzajem.
Cokolwiek jest w zgodzie z Boskim Prawem, garnie się do Życia.
Cokolwiek jest przeciwko, garnie się do Śmierci.
Dni wasze nie są takie same, Bennoonie. Niektóre są pogodne. Są
żniwem godzin przeżytych właściwie.
Niektóre chmurami są zaciągnięte. Są podarunkiem za godziny na
wpół śpiące w Śmierci i na wpół w Życiu czuwające.
Jeszcze inne rzucają się na was na kształt burzy, z błyskawicami w
oczach i grzmotem nozdrzy. Uderzają was z góry, chłoszczą od dołu,
50
ciskają wami w prawo i w lewo, rozpłaszczają na ziemi, aż gryziecie
ziemski pył i żałujecie, iż was zrodzono. Takie dni są owocem godzin
spędzonych w rozmyślnej opozycji do Prawa.
Tak to jest ze światem. Cienie, które już przesłoniły nieba, nie są ani
odrobinę mniej złowieszcze niż te, które sprowadziły Potop.
Otwórzcie swe oczy i spójrzcie.
Kiedy widzicie chmury pędzące z Południowym Wiatrem na północ -
mówicie, że niosą deszcz. Dlaczego nie jesteście aż tak mądrzy w
mierzeniu dryfu chmur ludzkich? Czyż nie widzicie, jak szybko w ich
sieci zaplątuje się człowiek?
Dzień rozplątania jest blisko. I jakiż straszliwy to dzień!
Z serca i żył duszy sieci człowiecze tkane były przez tak wiele
wieków. Ażeby wydrzeć ludzi z ich sieci, ich całe ciało musi być
podarte, ich każda kość musi być skruszona. I ludzie sami będą drzeć i
kruszyć.
Kiedy pokrywki zostaną dźwignięte - co z pewnością się stanie - i
kiedy garnki wydadzą, cokolwiek zawierają - co z pewnością zrobią -
gdzież ludzie ukryją swój wstyd i dokądże uciekną?
W ten dzień żyjący będą zazdrościć umarłym, a umarli będą
przeklinać żyjących. Słowa ludzi będą zamierać im w gardłach, a
światło będzie zamarzać im na powiekach. Z ich serc wypełzną
skorpiony i żmije - i wołać będą ze zgrozą: „Skąd biorą się te żmije i
skorpiony?" - zapomniawszy, że hodowali je i utrzymywali w sercach
swoich.
Otwórzcie oczy swe i patrzcie. Tu, w tej Arce, założonej jako światło
przewodnie dla grzęznącego świata, więcej jest bagna niż jesteście w
stanie przebrnąć. Jeśli latarnia morska staj e się pułapką, jakże
straszny musi być los tych co na morzu!
Mirdad wybuduje wam nową arkę. Tu, w tym gnieździe zapoczątkuje
i wzniesie. Z tego gniazda pofruniecie do świata, niosąc ludziom nie
gałązki oliwne, lecz Życie niewyczerpane. Do tego musicie poznać
Prawo i trzymać się go.
Zamora: - Jakże mamy poznać Boskie Prawo i trzymać się go?

51
ROZDZIAŁ JEDENASTY
w którym Mirdad uczy, że
MIŁOŚĆ JEST PRAWEM BOGA; NASTĘPNIE UJAWNIA
ROZDŹWIĘK POMIĘDZY
DWOMA KOMPANIONAMI, KAŻE PRZYNIEŚĆ HARFĘ I
ŚPIEWA HYMN NOWEJ ARKI

MIRDAD:
Miłość jest Prawem Boga.
Żyjecie, abyście mogli nauczyć się kochać. Kochacie, abyście mogli
nauczyć się żyć. Żadnej innej lekcji nie wymaga się od Człowieka.
Czymże jest kochanie dla kochającego, jeżeli nie wchłonięciem na
zawsze ukochanego, tak by dwa jednym się stały?
Lecz kogo, albo co, ma człowiek kochać? Czyż ma wybrać pewien
liść z Drzewa Życia i przelać nań całe swe serce? A cóż z gałęzią,
która dźwiga liść? A cóż z pniem, który podtrzymuje gałąź? A cóż z
korą, która ochrania pień? A cóż z korzeniami, które odżywiają korę,
pień, gałęzie i liście? A cóż z glebą pielęgnującą korzenie? Cóż ze
słońcem, i morzem, i powietrzem, które odżywiają glebę?
Jeżeli jeden mały listek na drzewie godzien jest waszej miłości, o ile
więcej godne jest drzewo jako całość? Miłość, która oddziela cząstkę
od całości, skazuje siebie na smutek.
Mówicie: Lecz są liście i liście na tym samym drzewie. Jedne są
zdrowe, inne są chore; jedne piękne, a inne brzydkie; jed-
ne są gigantami, a inne karłami. Czyż można powstrzymać się od
dokonywania wyboru?
Powiadam wam - z bladości chorego pochodzi świeżość zdrowego.
Powiadam wam jeszcze, że Brzydota jest Piękności paletą, farbą i
pędzlem, a karzeł nie byłby karłem, gdyby nie oddał swego wzrostu
gigantowi.
To wy jesteście Drzewem Życia. Strzeżcie się rozdzielania siebie. Nie
stawiajcie owocu przeciwko owocowi, liścia przeciwko liściowi,
konara przeciwko konarowi, ani pnia przeciwko korzeniom czy też

52
drzewa przeciwko matce Ziemi. To właśnie czynicie kochając jedną
część bardziej niż resztę, albo z wyłą-cze niem reszty.
Drzewem Życia jesteście. Wasze korzenie są wszędzie. Wszędzie są
wasze konary. Wasze owoce są w ustach każdego. Jakie by nie były
owoce na tym drzewie, jakie by nie były jego konary i liście, jakie by
nie były jego korzenie - są to wasze owoce, wasze liście i konary, są to
wasze korzenie. Jeśli chcecie, by drzewo wydawało słodki i wonny
owoc, jeśli chcecie, by zawsze było silne i zielone - zważajcie na sok,
którym odżywia cie korzenie.
Miłość jest sokiem Życia. Nienawiść jest ropą Śmierci. Lecz Miłość,
podobnie jak krew, bez przeszkód krążyć w żyłach musi. Gdy
zatrzymacie krew, staje się ona zagrożeniem i zarazą. A czymże jest
Nienawiść, jeśli nie hamowaną, powstrzymywaną Miłością,
zamieniającą się w śmiertelną truciznę dla karmiącego i karmionego;
dla obu pospołu - nienawidzącego i dla tego, cze go nienawidzi?
Żółty liść na waszym drzewie życia jest tylko oderwanym od Miłości
liściem. Nie obwiniajcie żółtego liścia.
Uschnięta gałąź jest tylko zgłodniałą Miłości gałęzią. Nie obwiniajcie
uschniętej gałęzi.
Zgniły owoc jest tylko wyssanym Nienawiścią owocem. Nie
obwiniajcie zgniłego owocu. Lecz raczej obwiniajcie swoje
ślepe i skąpe serce, które wydziela sok życia nielicznym, a odmawia
go wielu, tym samym odmawiając go sobie.
Żadna miłość nie jest możliwa, za wyjątkiem miłości do siebie. Żadna
jaźń nie jest prawdziwa, za wyjątkiem Wszystko-ogarniającej Jaźni.
Dlatego Bóg jest całą Miłością, ponieważ On kocha Siebie.
Tak długo jak Miłość sprawia wam ból - znaczy to, iż nie znaleźliście
swego prawdziwego „ja", ani też nie znaleźliście złotego klucza
Miłości. Ponieważ kochacie przemijające „ja", wasza miłość jest
przemijająca.
Miłość mężczyzny do kobiety nie jest miłością. Jest jej bardzo
odległym wspomnieniem. Miłość rodziców do dziecka jest jedynie
progiem do świętej świątyni Miłości. Dopóki każdy mężczyzna będzie
jakiejś kobiety kochankiem i odwrotnie; dopóki każde dziecko będzie
53
jakiegoś rodzica dzieckiem i odwrotnie - niechaj mężczyźni i kobiety
chełpią się przyleganiem ciała do ciała i kości do kości, lecz nigdy
niech nie wymawiają świętego imienia „Miłość". Bo to jest
bluźnierstwo.
Żadnych przyjaciół mieć nie będziecie tak długo, dopóki choć jednego
człowieka będziecie wrogiem mogli nazwać. Czyż serce, które
pielęgnuje wrogość, może być bezpiecznym schronieniem dla
przyjaźni?
Nie poznacie rozkoszy Miłości, dopóki jest nienawiść w waszych
sercach. Jeśli będziecie odżywiać wszystkie rzeczy sokiem Życia za
wyjątkiem jednego małego robaczka, ten maleńki robaczek życie wam
zatruje. Bo w kochaniu wszystkiego lub wszystkich, kochacie w
istocie samych siebie. Podobnie w nienawidzeniu wszystkiego lub
wszystkich, nienawidzicie w istocie siebie samych. Bo to, czego
nienawidzicie jest nierozerwalnie związane z tym, co kochacie, jak
orzeł i reszka tej samej monety. Jeśli macie być szczerzy wobec
siebie, musicie kochać to, czego nienawidzicie i to, co was nienawidzi,
zanim pokocha cie to, co kochacie i co kocha was.
Miłość nie jest zaletą. Miłość jest koniecznością - ważniejszą niż
chleb i woda, ważniejszą niż światło i powietrze.
Niechaj nikt nie pyszni się, że kocha. Lecz raczej niech wdycha
Miłość i wydycha, tak samo nieświadomie i swobodnie, jak wdycha i
wydycha powietrze.
Bo Miłość nie potrzebuje nikogo, aby ją wynosił. Miłość sama
wyniesie to serce, które uzna za godne siebie.
Nie wyglądajcie zapłaty za Miłość. Miłość jest wystarczającą zapłatą
za Miłość, jak i Nienawiść jest wystarczającą karą za Nie nawiść.
Nie róbcie też żadnych rachunków z Miłością. Bo Miłość z nikim i
niczym się nie liczy, za wyjątkiem siebie.
Miłość ani nie daje, ani też nie bierze pożyczek; Miłość ani nie
kupuje, ani też nie sprzedaje - lecz kiedy daje, oddaje się cała; a kiedy
zabiera, odbiera się cała. Jej prawdziwym odbieraniem jest dawanie.
Jej prawdziwym dawaniem jest odbieranie. Dlatego jest ta sama
dzisiaj, jutro i zawsze.
54
Tak samo jak wielka rzeka wypróżniając się do morza, uzupełniana
jest morzem - tak też i wy musicie wypróżnić się w Miłości, abyście
zawsze mogli być wypełniani Miłością. Zbiornik, który zatrzymuje
morza dar oddzielając go od morza, staje się zamarłym zbiornikiem.
Nie ma ani „więcej", ani „mniej" w Miłości. W tej samej chwili, kiedy
próbujecie ją stopniować i mierzyć, Miłość odpływa, pozostawiając za
sobą gorzkie wspomnienia.
Nie ma „teraz" i „wtedy", ani też „tu" i „tam" w Miłości. Wszystkie
pory są porami Miłości. Wszystkie miejsca są dobre jako jej
schronienie.
Miłość nie zna granic, ni krat. Miłość, której bieg powstrzymuje
jakakolwiek przeszkoda, nie jest jeszcze godna imienia Miłości.
Mówicie, że Miłość jest ślepa, bo żadnych nie widzi błędów u osoby
kochanej. Ten rodzaj ślepoty najwyższym jest widzeniem.
Bądźcie zawsze tak ślepi, aby nie dostrzegać błędów w niczym.
Mało tego - czyste i świdrujące jest oko Miłości. Dlatego żadnego
błędu nie widzi. Gdy Miłość oczyści wasz wzrok, nie dostrzeżecie
niczego, co nie byłoby godne waszej miłości. Jedynie odarte z
Miłości, pełne błędów oko, zawsze jest zajęte wyszukiwaniem
błędów. Jakich by błędów nie znalazło, są one zawsze jego własnymi
błędami.
Miłość łączy. Nienawiść rozłącza. Ta olbrzymia masa ziemi i skał,
którą zwiecie Ołtarzową Górą, prędko rozsypałaby się w kawałki,
gdyby nie była trzymana ręką Miłości. Nawet wasze ciała, psujące się
i nietrwałe, mogłyby z pewnością oprzeć się rozpadowi, gdybyście
kochali każdą jego komórkę z jednakowym zapałem.
Miłość jest pokojem melodiami Życia tętniącym. Nienawiść jest
wojną grzmiącą diabelskimi gromami Śmierci. Cóż wolicie: Miłość i
trwanie w wieczystym pokoju? Czy nienawiść i pozostawanie w
wieczystej wojnie?
Cała Ziemia w was żyje. Nieba i ich zastępy żyją w was. Kochajcie
więc Ziemię i jej oseski, jeśli chcecie kochać siebie. I kochajcie Nieba
z ich wszystkimi mieszkańcami, jeśli chcecie kochać siebie.
Dlaczego nienawidzisz Narondę, Abimarze?
55
Naronda:
Wszyscy żachnęli się na tę tak nagłą zmianę w Mistrza głosie i toku
jego myśli, podczas gdy Abimar i ja ogłuszeni zostaliśmy celnością
pytania o rozdźwięk pomiędzy nami, który skrzętnie ukrywaliśmy
przed wszystkimi, mając wszelkie podstawy mniemać, iż nikt tego nie
zauważył. Wszyscy spojrzeli
na nas dwóch w skrajnym zdumieniu, zawieszając wzrok na ustach
Abimara.
Abimar (spoglądając na mnie z wymówką): - Narondo, czy
powiedziałeś Mistrzowi?
Naronda:
Kiedy Abimar powiedział „Mistrzowi", moje serce stopniało z
radości. Bo wokół tego właśnie słowa powstała nasza niezgoda na
długo zanim Mirdad się ujawnił. Ja twierdziłem, że jest on
nauczycielem przybyłym, aby oświecić ludzi - Abimar upierał się, że
Mirdad jest zwyczajnym człowiekiem.
MIRDAD; - Nie spoglądaj podejrzliwie na Narondę, Abi-marze - bo
nie jest on winien twojej winy.
Abimar: - Któż ci powiedział zatem? Czyżbyś również czytał ludzkie
umysły?
MIRDAD: - Mirdad nie potrzebuje ani szpiegów, ani tłumaczy.
Gdybyś tylko kochał Mirdada, jak Mirdad kocha ciebie, mógłbyś z
łatwością czytać w jego umyśle i zajrzeć do jego serca.
Abimar: - Przebacz ślepemu i głuchemu człowiekowi, Mistrzu.
Otwórz moje oko i ucho, bo żądny jestem widzieć i słyszeć.
MIRDAD: - Miłość jest jedynym cudotwórcą. Jeśli chcesz widzieć,
pozwól miłości być źrenicą twego oka. Jeśli chcesz słyszeć, pozwól
Miłości być bębenkiem twojego ucha.
Abimar: - Lecz ja nie nienawidzę żadnego człowieka, a zwłaszcza
Narondy.
MIRDAD; - Nie-nienawidzenie nie jest kochaniem, Abima-rze. Bo
Miłość jest aktywną mocą i dopóki nie pokieruje każdym twoim
ruchem i krokiem, nie będziesz mógł znaleźć drogi; i dopóki nie

56
wypełni twojego każdego życzenia i myśli, twoje chęci będą
pokrzywami twoich snów, twoje myśli będą lamentami twoich dni.
Teraz moje serce jest harfą i chciałoby zaśpiewać. Gdzie jest twa
harfa, Zamoro?
Zamora: - Mam iść i przynieść, Mistrzu?
MIRDAD: - Idź, Zamoro.
Naronda:
Zamora wstał natychmiast i poszedł po harfę. Reszta patrzyła p o
sobie w milczącym oszołomieniu.
Gdy Zamora powrócił z harfą, Mistrz delikatnie wyjął mu ją z ręki i
pochylając się nad nią z pieczołowitością, ostrożnie nastroił struny i
począł grać i śpiewać.
MIRDAD:
Bóg twym dowódcą, płyń, Arko moja! Choć Piekło spuszcza pasje
czerwone Na ludzi żywych i na umarłych, I ziemię zmienia w
stopiony ołów, I zmiata z nieba każdy znak, Bóg twym dowódcą,
płyń, Arko moja!
Miłość kompasem twym, suń, Arko moja! Suń na północ i na
południe, na zachód i wschód I dziel ze wszystkim swych skarbów
skrzynię. Sztorm poniesie cię na swej fali, Ś wiatło dla żeglarzy w
ciemności zapali. Miłość kompasem twym, suń, Arko moja!
Wiara kotwicą twą, pędź, Arko moja! Niech chmury grzmią i gromy
ciskają,
A góry trzęsą się i rozpadają, Bo ludzkie serca tchórzliwe się stały I o
swej świętej iskrze zapomniały, Wiara twą kotwicą, pędź Arko moja!
Naronda:
Mistrz umilkł i ogarnął harfę, jak matka w miłosnym transie przytula
dziecię do swej piersi. I choć strun nikt już nie szarpał, harfa dzwoniła
dalej: Bóg twym dowódcą, płyń Arko moja! I choć wargi Mistrza były
zamknięte, jego głos brzmiał dalej, wypełniając Orle Gniazdo i
wypływając falami w dal, na urwiste szczyty wokoło; na wzgórza i
doliny poniżej; na niezmordowane morze w oddali; prosto w
sklepienie niebieskie ponad głowami.

57
Były dżdże gwiazd i tęcze w tym głosie. Były drżenia i zawieruchy, to
znów szelesty wiatru i zatracone w śpiewie słowiki. Były wzdychające
morza pobladłe miękką, ciężką od kropelek rosy mgłą. I wydawało się
jak gdyby całe Stworzenie zasłuchane było w dziękczynnym
uniesieniu.
I wydawało się jeszcze jakby łańcuch Mlecznych Gór z Ołtarzową
Górą pośrodku, nagle odłączył się od Ziemi i płynął w przestrzeni
majestatyczny, potężny i pewien swego kursu.
Przez trzy dni po tym, Mistrz nie wyrzekł słowa do nikogo.

ROZDZIAŁ DWUNASTY
w którym Mirdad mówi
O TWÓRCZYM MILCZENIU ORAZ O TYM, ŻE MOWA JEST
W NAJLEPSZYM RAZIE SZCZERYM KŁAMSTWEM

Naronda:
Po upływie trzech dni, Siedmiu jakby pod wpływem jakiegoś
nieprzepartego rozkazu, zgromadziło się razem i udało do Orlego
Gniazda. Mistrz przywitał nas jak gdyby najpewniej oczekiwał
naszego przyjścia.
MIRDAD: - Ponownie witam was, moje żółtodzioby, w waszym
gnieździe. Zwierzcie swe myśli i życzenia Mirdadowi.
Micayon: - Naszą jedyną myślą i życzeniem jest być w pobliżu
Mirdada, abyśmy mogli czuć i słyszeć jego prawdę - i przy okazji stać
się bezcieniowymi tak jak on. Jego milczenie atoli, napawa lękiem nas
wszystkich. Czyżbyśmy urazili go w jaki ś sposób?
MIRDAD: - Nie po to aby odsunąć was od siebie trwałem w
milczeniu przez trzy dni, lecz raczej by was bliżej przyciągnąć do
siebie. Co do urażenia mnie - ktokolwiek zna pokój niezwyciężony
Milczenia, nigdy nie będzie urażony, ani też nie urazi.
Micayon: - Czyż milczeć lepiej jest niźli mówić?
MIRDAD: - Mowa, w najlepszym razie, jest szczerym kłamstwem.
Milczenie zaś, w najgorszym razie, jest nagim faktem.

58
Abimar: - Czy mamy z tego wnosić zatem, że nawet słowa Mirdada -
choć szczere - są tylko kłamstwem?
MIRDAD:
0 tak, nawet słowa Mirdada są tylko kłamstwem dla tych wszystkich,
których „ja" nie jest takie samo jak Mirdada. Dopóki wszystkie wasze
myśli wykute nie będą z tego samego kamieniołomu, a wszystkie
wasze pragnienia zaczerpnięte z tej samej studni nie będą, wasze
słowa - choć szczere - będą kłamstw em.
Gdyby wasze „ja" i moje były jednym, tak jak moje i Boskie są
jednym, moglibyśmy darować sobie słowa i doskonale porozumiewać
się w pełnym prawdy Milczeniu.
Ponieważ wasze i moje nie są takie same, jestem zmuszony toczyć z
wami wojnę słów, aby pokonać was waszą bronią i doprowadzić do
mojego kamieniołomu i do mojej studni.
1 dopiero wówczas będziecie zdolni iść w świat - pokonać go i
podporządkować, tak samo jak ja pokonam i podporządkuję was. I
dopiero wówczas będziecie gotowi, aby wprowadzić świat w ciszę
Świadomości Najwyższej, w kamieniołom Słowa, w studnię Świętego
Zrozumienia.
Dopóki Mirdad was tak nie pokona, nie staniecie się niezwyciężonymi
i potężnymi zdobywcami. Ani też świat nie zdoła zmyć podłości ze
swego nieustannego pokonywania, dopóki nie zos tanie przez was
pokonany.
Gotujcie się więc do walki. Polerujcie tarcze wasze i napierśniki,
ostrzcie swe oszczepy i miecze. Niechaj Milczenie bije w bębny i
sztandar wasz niesie.
Bennoon: - Jakimże rodzajem Milczenia jest to, które może być
zarazem doboszem i chorążym?
MIRDAD:
Milczenie, w które ja was chcę wprowadzić, jest niekończącą się
przestrzenią, gdzie nie-byt przechodzi w byt, a byt w nie-
byt. Jest to straszliwa pustka, gdzie każdy dźwięk rodzi się i zamiera, i
gdzie każda forma kształtuje się i odkształca; gdzie każda jaźń jest
zapisana i wymazana; gdzie nie ma niczego poza TYM.
59
Dopóki nie przebędziecie tej pustki i tej przestrzeni w milczącej
kontemplacji, nie dowiecie się, jak realne jest wasze istnienie, jak
nierealne jest nie-istnienie. Ani też nie dowiecie się jak prędko wasza
rzeczywistość łączy się z całą Rzeczywistością.
W tym Milczeniu chcę, byście wędrowali, byście mogli zedrzeć starą,
mocno przylegającą skórę i wyruszyć rozkuci i niepowstrzymani.
To tam, chcę abyście pozbyli się swoich strapień i obaw, namiętności i
pragnień, waszych zawiści i żądz; abyście zobaczyli je znikające jedne
po drugich i uwolnili swe uszy od nieustannego płaczu; abyście
zaoszczędzili waszym bokom bólu od ich ostrych grotów.
To tam, chcę abyście odrzucili łuki i strzały tego świata, którymi
macie nadzieję upolować zadowolenie i radość, a w istocie łup wasz
jest niczym więcej jak niepokojem i smutkiem.
To tam, chcę abyście wyczołgali się z mrocznej i dusznej skorupy „ja"
w światło i świeże powietrze Jaźni.
To Milczenie nakazuję wam, i nie ma to być bynajmniej chwilowa
ulga dla waszych, mową zdartych, języków.
Owocną ciszę Ziemi nakazuję wam, a nie bojaźliwe milczenie
zbrodniarza i kanalii.
Cierpliwe milczenie wysiadującej kury nakazuję wam, a nie
niecierpliwe gdakanie jej znoszącej jaja siostry. Pierwsza siedzi przez
jeden i dwadzieścia dni, oczekując w milczącej ufności na Mistyczną
Dłoń, aby sprawiła cud pod jej piersią i skrzydłami. Druga wyskakuje
z kojca i wściekle gdacząc zniesienie jajka oznajmia.
Strzeżcie się gdaczącej zalety, moi kompanionowie. Tak jak
zakładacie kaganiec swemu wstydowi, załóżcie też kaganiec
honorowi. Bo gdaczący honor jest gorszy niż milcząca hańba, a
krzykliwa zaleta gorsza jest od niemej nikczemności.
Powstrzymujcie się od mówienia za dużo. Z tysiąca wypowiedzianych
słów, może być jedno, i tylko jedno, które naprawdę należało
wypowiedzieć. Reszta tylko zaciemnia umysł, zatyka ucho, drażni
język i zaślepia też serce.
Jakże trudno jest powiedzieć słowo, które naprawdę należy
powiedzieć!
60
Z tysiąca słów napisanych, może być jedno, i tylko jedno, które
naprawdę należało napisać. Reszta jest zmarnowanym atramentem i
papierem, i minutami zaopatrzonymi w ołowiane stopy, zamiast w
skrzydła światła.
Jakże trudno, och, jak trudno napisać słowo, które naprawdę należy
napisać!
Bennoon: - A jak jest z modlitwą, Mistrzu Mirdadzie? W modlitwie,
przyzwyczailiśmy się mówić zbyt dużo słów i prosić o zbyt wiele
rzeczy. Mimo to rzadko ziszczają się nasze prośby.

ROZDZIAŁ TRZYNASTY
w którym Mirdad mówi
O MODLITWIE

MIRDAD:
Modlicie się, na próżno zwracając się do różnych innych bogów,
zamiast do swych prawdziwych jaźni.
Bo w was jest moc przyciągania, lecz jest w was też i moc
odpychania.
I w was są rzeczy, które chcecie przyciągnąć, lecz są w was też
rzeczy, które chcecie odepchnąć.
Bo żeby móc otrzymać rzecz, trzeba być również zdolnym, aby nią
obdarzyć.
Tam, gdzie jest głód, jest pożywienie. Tam, gdzie jest poży-wie nie,
musi być też głód.
Ażeby dotkniętym być cierpieniem głodu, trzeba być zdolnym
radować się szczęściem nasycenia.
O tak, w niedostatku jest zaspokojenie niedostatku.
Czyż nie jest klucz uzasadnieniem dla zamka? Czyż nie jest zamek
uzasadnieniem dla klucza? Czyż oba, zamek i klucz, nie są
uzasadnieniem dla drzwi?
Nie zawracajcie głowy ślusarzowi, kiedy tylko zgubicie lub pomylicie
klucz. Ślusarz zrobił swoją robotę, i zrobił ją dobrze; nie wolno więc
kazać mu robić tego samego od nowa. Róbcie, co do was należy i
61
zostawcie ślusarza w spokoju, bo on, kiedyś zatrudniony u was, ma
teraz inne zajęcia. Usuńcie smród i śmi ecie z pamięci, a bez wątpienia
odnajdziecie klucz.
Kiedy Bóg niewypowiedziany wypowiedział was, wypowiedział
Siebie w was. Stąd wy też jesteście niewypowiedziani.
Nie cząstką Siebie obdarzył was Bóg - bo jest On niepodzielny - lecz
Swą boskością całą, niepodzielną, niewypowiedzianą obdarzył was
wszystkich. Jakiegoż wspanialszego dziedzictwa chcecie jeszcze
dostąpić? I kto lub co może przeszkodzić wam wejść w jego
posiadanie, za wyjątkiem waszej własnej bojaźliwości i ślepoty?
A mimo to, zamiast być wdzięcznym za swoje dziedzictwo i zamiast
szukać sposobu, by wejść w jego posiadanie, niektórzy ludzie - ślepi
niewdzięcznicy! - chcą zrobić z Boga coś w rodzaju wysypiska
śmieci, wyrzucając nań swooe bóle zębów i brzucha, swoje porażki w
handlu, swoje kłótnie, zemsty i swoje noc e bezsenne.
Inni zaś chcieliby traktować Boga jak wyłącznie swój skarbiec, w
którym wydaje im się, iż znajdą za każdym razem, kiedy sobie
zażyczą, to, czego pragną ze wszystkich błyszczących świ ecidełek
tego świata.
Jeszcze inni chcieliby zrobić z Boga coś w rodzaju osobistego
księgowego. Musi On nie tylko prowadzić zapisy tego, co są winni, i
tego, co inni są im winni, lecz musi również umarzać ich długi i
wykazywać zawsze tłuste i miłe saldo na ich korzyść.
O tak, rozliczne i różnorodne są zadania, które człowiek przydziela
Bogu. Mimo to, niewielu ludzi zdaje sobie sprawę z tego, że gdyby
nawet Bóg był naprawdę tak bardzo obciążony zadaniami, to jednak
bez wątpienia mógłby wykonać je wszystkie sam i nie potrzebowałby
żadnego człowieka, ażeby Go popędzał lub przypominał Mu o Jego
obowiązkach.
Czyż przypominacie Bogu o godzinie wschodu słońca i zacho du
księżyca?
Czyż przypominacie Mu o ziarnie kukurydzy kiełkującej na tamtym
oto polu?

62
Czyż przypominacie Mu o owym pająku tkającym po mistrzowsku
swe ustronie?
Czyż przypominacie Mu o pisklęciu we wróblim gnieździe?
Czyż przypominacie Mu o niezliczonych rzeczach wypełniających
bezgraniczne Universum?
Po cóż wpychacie swoje marne ja-źnie ze wszystkimi błahymi
potrzebami w Jego pamięć? Czyż mniejszymi względami cieszycie się
w Jego oczach niż wróble, kukurydza i pająki? Dlaczego, jak one, nie
przyjmujecie Jego darów i nie zabieracie się do roboty bez ceregieli,
przyklękania, składania rąk i bez spo glądania ze strachem w jutro?
Lecz gdzież jest Bóg, któremu wykrzykujecie do ucha swoje
zachcianki i próżności, swoje pochwały i skargi? Czyż nie jest On w
was i wszędzie wokół was? Czyż Jego ucho nie jest bliżej waszych
ust, niż język podniebienia?
Bogu wystarczy Jego boskość, z której wy macie nasienie.
Gdyby Bóg, dając wam nasienie Swojej boskości, miał jemu służyć a
nie wam, jakąż moc mielibyście? I jakaż by była praca waszego życia?
A gdybyście nie mieli żadnej pracy do wykonania, lecz Bóg musiałby
ją za was robić, jakiż byłby sens waszego życia? Jakiż pożytek byłby z
waszych modłów?
Nie zanoście Bogu waszych niezliczonych nadziei i trosk. Błagajcie
Go, by nie otwierał przed wami drzwi, do których zaopatrzył was w
klucze. Lecz przeszukajcie rozległe głębiny waszych serc. Bo w
głębinach serca można klucz do każdych drzwi znaleźć. I w głębinach
serca są wszystkie rzeczy, których jesteście spragnieni i głodni - tak
samo złe, jak i dobre.
Potężna armia czeka tylko na wasze skinienie i gotowa jest spełnić
wasze najmniejsze nawet chęci. Jeśli jest właściwie uzbrojona, mądrze
zdyscyplinowana i nieustraszenie dowodzona, można jej kazać
przezwyciężyć wieczność i wymieść wszystkie bariery na drodze do
celu. Jeśli zaś jest niedoekwipo-wana, niezdyscyplinowana i
bojaźliwie dowodzona - albo mięknie jak masło, albo też pośpiesznie
cofa się przed najmniejszą przeszkodą, czarną klęskę za sobą wlokąc.

63
Niczym innym jest ta armia, o mnisi, jak tymi maleńkimi, czerwonymi
ciałkami, przemierzającymi teraz wasze żyły -każde z nich jest cudem
mocy, każde z nich jest pełnym i skrupulatnym zapisem całego
waszego życia i całego Życia w jego najdrobniejszych detalach.
W sercu ta armia ma punkt zborny i z serca do boju wyrusza. Dlatego
serce jest tak sławne i szanowane. Z niego tryskają wasze łzy radości i
smutku, do niego chroni się wasz strach Życia i Śmierci.
Wasze żądze i pragnienia są uzbrojeniem tej armii. Wasz Umysł
trzyma ją w dyscyplinie. Wasza Wola musztruje i dowodzi.
Kiedy będziecie umieli uzbroić swą krew w jedno Doskonałe
Pragnienie, które uciszy i przyćmi wszystkie pragnienia; kiedy
powierzycie dyscyplinę jednej Doskonałej Myśli; i kiedy obarczycie
jedną Doskonałą Wolę musztrą i komendą, wtedy dopiero będziecie
mogli być pewni, że to pragnienie się ziści.
Czyż mógłby święty dostąpić świętości, gdyby nie oczyścił swej krwi
strumienia z każdej chęci i myśli niezgodnych ze świętością, a potem
nie skierował go z niezachwianą wolą na pos zukiwanie nie innego
celu, niźli świętość?
Powiadam wam, że każda święta chęć, i każda święta myśl, i każda
święta wola, od Adama po dziś dzień, rzuci się na pomoc człowiekowi
zdecydowanemu na osiągnięcie świętości. Bo zawsze będzie tak, że
wody zewsząd będą szukać morza, tak jak promienie szukać będą
słońca.
Czyż mógłby zbrodniarz zrealizować swe zamierzenie, gdyby nie
wpędził swej krwi w oszalałą żądzę mordu i nie ustawił w ordynku jej
cząstek pod wodzą doprowadzonej do perfekcji myśli, a potem nie
wydał jej rozkazu przy pomocy nieugiętej wol i, aby wymierzyła
śmiertelny cios?
Powiadam wam, że każdy zbrodniarz, od Kaina po dziś dzień, podąży
nie wzywany, aby wzmocnić i zasilić rękę tego
człowieka, który jest pijany zbrodnią. Bo zawsze będzie tak, że kruki
zewsząd żenią się z krukami, a hieny z hienami.
Dlatego modlić się, to zasilać krew jednym Doskonałym Pragnieniem,
jedną Doskonałą Myślą, jedną Doskonałą Wolą. Jest to takie
64
dostrojenie jaźni, aby była w doskonałej harmonii z tym, o co się
modlicie.
Tej planety atmosfera, odzwierciedlona w każdym szczególe
wewnątrz waszych serc, kłębi się wędrującymi wspomnieniami
wszystkich rzeczy, których świadkiem była od swego narodzenia.
Nie ma słowa lub czynu, nie ma pragnienia lub westchnienia, nie ma
przepływającej myśli lub przelotnego snu, nie ma żadnego tchnienia
człowieka lub stworzenia, żadnego cienia, żadnej iluzji - które by nie
nawarstwiały w tej atmosferze swych mistycznych dróg aż do
dzisiejszego dnia; i będą je tak nawarstwiać aż do końca Czasu.
Dostrójcie swe serca do które-gok olwiek z nich, a rzuci się na pewno,
by grać na ich strunach.
Ani wargi, ani języka do modlitwy wam nie potrzeba. Bardziej
potrzebne wam milczące, czujne serce, Doskonałe Pragnienie,
Doskonała Myśl, a ponad wszystko Doskonała Wola, która ani nie
wątpi, ani też się nie waha. Bo słowa są bezużyteczne, dopóki serce
nie będzie obecne i przytomne w każdej sylabie. A kiedy serce jest
obecne i przytomne, lepiej by język pos zedł spać lub ukrył się za
zapieczętowanymi wargami.
Ani też nie potrzebujecie świątyń, by się modlić.
Ktokolwiek nie znajduje świątyni w swym sercu, nigdy nie znajdzie
swojego serca w świątyni.
Lecz to mówię wam i wam podobnym, a nie wszystkim ludziom. Bo
większość to ludzie jak dotąd bezpańscy. Czują potrzebę modlitwy,
ale nie znają sposobu. Nie potrafią modlić się bez słów, lecz nie
umiejąc ich znaleźć, korzystają z tych, które wkładacie im w usta. Są
zagubieni i przestraszeni, kiedy przyjdzie im wędrować przez rozległe
głębiny swych serc, lecz spo-
kojni i ukojeni w ścianach świątyń, w stadzie takich samych stworzeń
jak oni.
Niechaj wznoszą swoje świątynie. Niechaj wyśpiewują swe modły.
Lecz wam i każdemu Człowiekowi nakazuję modlić się o
Zrozumienie. Abyście pragnęli wszystkiego, prócz tego, co nigdy nie
ma być spełnione.
65
Pamiętajcie, że kluczem do Życia jest Twórcze Słowo. Kluczem do
Twórczego Słowa jest Miłość. Kluczem do Miłości jest Zrozumienie.
Napełnijcie tym wasze serca i oszczędźcie swym językom bólu wielu
słów, i oszczędźcie swoim umysłom ciężaru wielu modlitw, i
uwolnijcie swe serca z niewoli wszystkich bogów, którzy zniewalają
was podarunkiem, którzy głaszczą was jedną ręką, a chłoszczą was
drugą; którzy są zadowoleni i łaskawi, kiedy ich chwalicie, lecz
gniewni i mściwi, kiedy ich ganicie; którzy nie słuchają, dopóki nie
zawołacie i nie dadzą, dopóki nie będziecie żebrać; a dając wam, jakże
często wam żałują; których kadzidłem jest wasza łza; których glorią
jest wasz wstyd.
O tak, uwolnijcie swoje serca od wszystkich tych bogów, abyście w
nich mogli znaleźć Jedynego Boga, który napełniwszy was Sobą,
będzie miał was zawsze w sytości.
Bennoon: - Raz mówisz o Człowieku jako wszechmocnym, to znów
zaniżasz go nazywając bezpańskim. Pozostawiasz nas we mgle jak
gdyby.

ROZDZIAŁ CZTERNASTY
w którym Mirdad opowiada o
DYSPUCIE POMIĘDZY DWOMA ARCHANIOŁAMI I
DYSPUCIE POMIĘDZY DWOMA
ARCHDEMONAMI PRZY PRZEDWIECZNYM NARODZENIU
CZŁOWIEKA

MIRDAD:
Przy przedwiecznym narodzeniu Człowieka dwa archanioły na
wyższym biegunie Universum prowadziły następującą dysputę:
Pierwszy archanioł rzeki:
Cudowne dziecko narodziło się na Ziemi; i Ziemia rozbłysła światłem.
Drugi archanioł rzekł:
Wspaniały król narodził się w Niebie; i Niebo zatętniło ra-doś cią.
Pierwszy: - On owocem zjednoczenia Nieba i Ziemi.
Drugi: - On zjednoczeniem wiecznym - ojcem, matką i dzieckiem.
66
Pierwszy: - W nim ranga Ziemi urasta.
Drugi: - W nim racja stanu Nieba.
Pierwszy: - Dzień śpi w jego oczach.
Drugi: - Noc czuwa w jego sercu.
Pierwszy: - Jego pierś gniazdem burzy.
Drugi: - Jego gardło skalą pieśni.
Pierwszy: - Jego ramiona obejmują góry.
Drugi: - Jego palce zrywają gwiazdy.
Pierwszy: - Morza grzmią w jego kościach.
Drugi: - Słońca płyną w jego żyłach.
Pierwszy: - Tyglem i matrycą jego usta.
Drugi: - Młotem i kowadłem jego język. Pierwszy: - Wokół jego stóp
okowy Jutra.
Drugi: - W jego sercu klucz do łańcuchów.
Pierwszy: - Lecz kołysane w prochu to dziecko.
Drugi: - Lecz zawinięte w wieczność jest ono.
Pierwszy: - Jak Bóg zna on liczb każdy sekret. Jak Bóg zna on
tajemnice słów.
Drugi: - Wszystkie liczby on zna oprócz Liczby Świętej, która jest
pierwsza i ostatnia. Wszystkie słowa są mu znane, pró cz Twórczego
Słowa, które jest pierwszym i ostatnim.
Pierwszy: - Lecz dowie się Liczby i Słowa.
Drugi: - Nie wcześniej, nim jego stopy nie przemierzą pustynnych
bezdroży Przestrzeni; nie wcześniej, nim nie wypatrzy swych oczu w
posępnych sklepieniach Czasu.
Pierwszy: - O cudowne, jakże cudowne jest dziecko Ziemi.
Drugi: - O wspaniały, jakże wspaniały jest król Nieba.
Pierwszy: - Bezimienny nazywa go Człowiekiem.
Drugi: - A on nazwał Bezimiennego Bogiem.
Pierwszy: - Człowiek jest słowem Boga.
Drugi: - Bóg jest słowem Człowieka.
Pierwszy: - Chwała Temu, Którego słowem jest Człowiek.
Drugi: - Chwała temu, którego słowem jest Bóg.
Pierwszy: - Teraz i zawsze.
67
Drugi: - Tu i wszędzie.
Tak rozmawiały dwa archanioły na wyższym biegunie Universum
przy przedwiecznym narodzeniu Człowieka.
W tym samym czasie, dwa archdemony na niższym biegunie
Universum, prowadziły następującą dysputę:
Rzekł pierwszy archdemon:
Mężny wojownik włączył się w nasze szeregi. Z jego pomocą
zwyciężymy.
Rzekł drugi archdemon:
Kwilący i zasmarkany tchórz, powiedzmy raczej. I zdrada siedzi na
jego czole. Lecz groźny jest on w swym tchórzostwie i w swej
zdradzie.
Pierwszy: - Nieustraszone i dzikie jego oko.
Drugi: - Płaczliwe i uległe jego serce. Lecz straszliwy jest on w swej
uległości i płaczu.
Pierwszy: - Przenikliwy i uparty jego umysł.
Drugi: - Gnuśne i tępe jego ucho. Lecz niebezpieczny jest on w swej
gnuśności i tępocie.
Pierwszy: - Szybka i precyzyjna jego ręka.
Drugi: - Niezdecydowana i ospała jego stopa. Lecz przerażający jest
on w swym niezdecydowaniu i ospałości.
Pierwszy: - Nasz chleb będzie stalą jego nerwów. Nasze win o będzie
ogniem jego krwi.
Drugi: - Koszami naszego chleba ukamienuje nas. Dzbany nas zego
wina rozbije na naszych głowach.
Pierwszy: - Żądza naszego chleba i pragnienie naszego wina będą jego
rydwanem w bitwie.
Drugi: - Z głodem niezaspokojonym i z pragnieniem nie-ugaszonym
będzie niezwyciężony i podniesie bunt w naszym obo zie.
Pierwszy: - Lecz Śmierć będzie woźnicą rydwanu.
Drugi: - Ze Śmiercią jako woźnicą on stanie się nieśmiertelnym.
Pierwszy: - Czyż Śmierć zawiedzie go do czegoś poza Śmiercią?
Drugi: - O tak, tak znużona będzie Śmierć jego ciągłym skomleniem,
że w końcu zawiezie go do obozu Życia.
68
Pierwszy: - Czyż Śmierć zdradzi Śmierć?
Drugi: - Nie, Życie będzie wierne Życiu.
Pierwszy: - Jego podniebienie będziemy drażnić rzadkim i smacznym
owocem.
Drugi: - Lecz będzie on tęsknił za owocem nie wyhodowanym na tym
biegunie.
Pierwszy: - Jego oczy i nos będziemy kusić barwnymi i wonnymi
kwiatami.
Drugi: - Lecz będzie jego oko szukało innych kwiatów, a jego nos
innej woni.
Pierwszy: - I będziemy jego uszy prześladować słodkimi, lecz
odległymi melodiami.
Drugi: - Lecz ucho jego zwróci się do innego chóru.
Pierwszy: - Strach odda go nam w niewolę.
Drugi: - Nadzieja osłoni go przed strachem.
Pierwszy: - Ból podporządkuje go nam.
Drugi: - Wiara wybawi go od bólu.
Pierwszy: - Będziemy powlekać jego sny całunem zagadkowych snów
i oblekać jego słabość w tajemnicze cienie.
Drugi: - Jego Wyobraźnia rozwiąże zagadki i rozmyje cienie.
Pierwszy: - A przy tym możemy uznawać go za jednego z nas .
Drugi: - Uważaj, że jest z nami, jeśli chcesz - lecz licz się z tym, że
jest również przeciwko nam.
Pierwszy: - Czyż może być on zarazem z nami i przeciwko nam?
Drugi: - On jest samotnym wojownikiem na polu. Jego jedynym
przeciwnikiem jest jego cień. Jak ruszy się cień, tak też i przechyla się
bitwa. On jest z nami, kiedy jego cień jest z przodu. Jest przeciwko
nam, kiedy jego cień jest za nim.
Pierwszy: - Czyż nie możemy zatem trzymać go plecami wie cznie do
Słońca?
Drugi: - Lecz któż będzie trzymał Słońce wiecznie z tyłu?
Pierwszy: - Zagadką jest ten wojownik.
Drugi: - Zagadką jest ten cień.
Pierwszy: - Cześć samotnemu rycerzowi.
69
Drugi: - Cześć samotnemu cieniowi.
Pierwszy: - Cześć jemu, kiedy z nami.
Drugi: - Cześć jemu, kiedy przeciw nam.
Pierwszy: - Teraz i zawsze.
Drugi: - Tu i wszędzie.
Tak rozmawiały dwa archdemony na niższym biegunie Universum
przy przedwiecznym narodzeniu Człowieka.

ROZDZIAŁ PIĘTNASTY
w którym
SZAMADAM USIŁUJE POZBYĆ SIĘ Z ARKI MIRDADA,
MISTRZ MÓWI O ZNIEWAŻANIU I BYCIU ZNIEWAŻONYM
ORAZ O ZAWIERANIU SIĘ ŚWIATA W ŚWIĘTYM
ZROZUMIENIU

Naronda:
Jeszcze słowa Mistrza nie całkiem przebrzmiały, kiedy zwalista postać
Seniora ukazała się u wejścia do Orlego Gniazda odcinając jakoby
powietrze i światło. I przyszło mi na myśl z nagła, że ta postać u
wejścia jest nikim innym jak jednym z dwóch archdemonów, o
których dopiero co Mistrz nam opowie dział.
Oczy Seniora rozbłysły ogniem, a broda jego zjeżyła się, gdy rzucił
się w kierunku Mistrza i złapał go, zamierzając bez wątpienia
wyciągnąć go z groty.
Szamadam: - Właśnie słyszałem te obrzydliwe rzygowiny twego
nikczemnego umysłu. Twoje usta bluzgają trucizną. Twoja obecność
jest omenem zła. Jako Senior Arki rozkazuję ci natychmiast opuścić to
miejsce.
Naronda:
Mistrz, choć delikatnej postury, trwał nieporuszony z całkowitą
łatwością jak gdyby był gigantem, a Szamadam zaledwie dziecięciem.
Jego opanowanie było zdumiewające, kiedy spojrzał na Szamadama i
rzekł:

70
MIRDAD: - Ten tylko ma prawo wyrzucać, kto ma prawo
przyjmować. Czyżbyś ty, Szamadamie, mnie tu przyjął?
Szamadam: - Twoja marność wzbudziła litość w mym sercu - dlatego
cię wpuściłem.
MIRDAD: - To moja miłość, Szamadamie, została poruszona twoją
marnością. I cóż? Jestem tutaj, a wraz ze mną jest i moja miłość. Lecz
ty, niestety, nie jesteś ani tu, ani tam. To tylko twój cień przemyka się
tu i ówdzie. Lecz ja przyszedłem, ażeby zebrać wszystkie cienie i
spalić je w Słońcu.
Szamadam: - Ja byłem Seniorem Arki na długo przedtem zanim twój
oddech zaczął zatruwać powietrze. Jak śmie twój nikczemny język
powiedzieć, że mnie tu nie ma?
MIRDAD: - Zanim powstały te góry, ja byłem - i będę długo potem,
kiedy obrócą się w proch. Jam jest Arką, ołtarzem i ogniem. Jeżeli nie
schronicie się we mnie, padniecie łupem nawałnicy. I dopóki nie
złożycie mi siebie w ofierze, nie zaznacie uwolnienia od zawsze
ostrych sztyletów niezliczonych rzeźni-ków Śmierci. I dopóki mój
subtelny ogień was nie strawi, będziecie paliwem dla okrutnego ognia
Piekieł.
Szamadam: - Słyszeliście? Czy nie słyszeliście? Do mnie,
kompanionowie! Wrzućmy tego oszusta do przepaści.
Naronda:
I Szamadam znowu rzucił się w stronę Mistrza i chwycił go, ażeby go
wyrzucić. Lecz Mistrz ani nie drgnął, ani też żaden z kompanionów
nie zrobił najmniejszego ruchu. Po ciężkiej i nieznośnej pauzie głowa
Szamadama opadła na piersi i wysunął się z Orlego Gniazda
bełkocząc jak gdyby do siebie: Ja jestem Seniorem Arki. Ja wam
pokażę władzę nadaną mi przez Boga.
Mistrz zadumał się na długo nic nie mówiąc. Lecz Zamora nie mógł
znieść jego spokoju.
Zamora: - Szamadam znieważył naszego Mistrza. Co chcesz, abyśmy
z nim zrobili, Mistrzu? Tylko rozkaż nam, a my mu już damy!
MIRDAD:

71
Módlcie się za Szamadama, moi kompanionowie. To wszystko zaiste,
co chciałbym, byście z nim zrobili. Módlcie się, ażeby jego oczy
mogły się odsłonić, a jego cień mógł się podźwignąć.
Tak jak łatwo przyciągnąć dobro, tak równie łatwo przyciągnąć można
zło. Równie łatwo dostroić się do Miłości, jak łatwo dostroić się do
Nienawiści.
Z niezmierzonej Przestrzeni, z rozległych głębin swoich serc, czerpcie
błogosławieństwo dla świata. Bo wszystko co jest błogosławieństwem
dla świata, jest błogosławieństwem dla was.
Módlcie się o dobro dla wszystkich stworzeń. Bo każde dobro
każdego stworzenia jest również waszym dobrem. Tak samo każdego
stworzenia zło jest również złem waszym.
Czyż nie jesteście jak ruchome szczeble nieskończonej drabiny
Istnienia? Ci co chcą dostąpić sfery świętej Wolności muszą z
konieczności wspinać się po barkach innych. I ci, z kolei, muszą
użyczyć szczebli swoich barków, ażeby inni mogli się wspinać.
Czyż Szamadam nie jest zaledwie szczeblem w drabinie waszego
istnienia? Czyż nie chcecie, ażeby wasza drabina była mocna i
bezpieczna? A więc zajmujcie się każdym szczeblem i zważajcie,
ażeby był bezpieczny i mocny.
Czymże jest Szamadam, jeśli nie głazem w fundamencie waszego
życia? I czymże jesteście wy, jeśli nie głazami w jego i w każdego
stworzenia budowli życia? Pomyślcie, że Szama-dam byłby
kamieniem bez skazy, gdyby wasza budowla była całkowicie wolna
od skaz. Bądźcie bez skazy, ażeby budowla tych, w których życie
wbudowany może być wasz kamień, bez skazy była.
Myślicie, iż jedna tylko para oczu została wam dana? A ja wam
powiadam, że każde widzące oko, czy to na Ziemi, ponad
lub pod nią, jest przedłużeniem waszego oka. W jakim stopniu wzrok
bliźniego jest czysty, w takim samym stopniu wasz wzrok też jest
czysty. W jakim stopniu wzrok bliźniego jest przyćmiony, w takim
samym stopniu wasz wzrok też jest przyćmi ony.
W każdym ślepcu pozbawieni jesteście pary oczu, które mogłyby
wzmocnić oczy wasze. Chrońcie wzrok bliźniego, abyście widzieli
72
wyraźniej. Chrońcie swój własny, ażeby wasz bliźni nie potknął się i -
być może - nie przywalił wam drzwi.
Zamora myśli, że Szamadam mnie znieważył. Lecz czyż ciemnota
Szamadama jest w stanie zakłócić moje zrozumienie?
Błotnisty strumień łatwo może zmącić drugi strumień. Lecz czyż
błotnisty strumień może zmącić morze? Morze bez trudu przyjmie
błoto, rozsieje je po dnie i zwróci strumieniowi czystą wodę.
Skalać lub wyjałowić możecie kwadratową stopę ziemi -być może
nawet kwadratową milę. Któż jednak jest w stanie skalać lub
wyjałowić Ziemię? Ziemia przyjmuje wszystkie brudy ludzi i
zwierząt, dając im w zamian słodkie owoce i wonne kwi aty, zbóż i
traw obfitość.
Miecz zranić ciało może. Lecz jaka by nie była ostra jego klinga i jaka
by silna ręka nim nie władała, czyż jest powietrze w s tanie zranić?
To tylko pycha nędznej i ścieśnionej jaźni zrodzona ze ślepej i
pożądliwej ignorancji, może znieważać i być znieważaną -i pł acić
zniewagą za zniewagę, i zmywać brud brudem.
Ten pędzący na wierzchowcu pychy, pijany wartością swojego „ja"
świat, spiętrzy przykrości na waszych głowach. Poszczuje was sforą
krwiożerczych ogarów swych naddartych praw, nadgniłych wiar i
nadpleśniałych zaszczytów. Obwoła was wrogami porządku i
agentami chaosu i zatraty. Najeży wasze drogi sidłami i pościele wam
posłania z pokrzyw. Będzie słał klątwy w wasze uszy i ciskał wam
wzgardę w twarz.
Niechaj nie trwożą się serca wasze. Lecz niechaj będą jak Morze,
rozległe i głębokie - i niech błogosławią tego nawet, kto rzuca na was
klątwę.
I tak jak Ziemia bądźcie wielkoduszni i cisi, i obracajcie nie-czy stości
ludzkich serc w czystość zdrowia i piękna.
I tak jak Powietrze bądźcie wolni i szczodrzy. Miecz, który chce was
ranić, w końcu zmatowieje i pokryje się rdzą. Ręka, która chce
krzywdzić, w końcu znuży się i przestanie.
Świat, nie znając was, nie może was obejmować. Dlatego przyjmuje
was warczeniem. Lecz wy, znając świat, możecie go objąć. Dlatego
73
musicie uśmierzać jego niegodziwość dobrocią i topić jego potwarz w
kochającym Zrozumieniu.
A Zrozumienie przyniesie dzień.
Tak uczyłem Noego.
Tak uczę was.
Naronda:
Naonczas Siedmiu pogrążyło się w milczeniu. Bo zdążyliśmy już
pojąć, że za każdym razem kiedy Mistrz kończy słowami: „Tak
uczyłem Noego", to jest to znak, że nie życzy sobie mówić dalej.

ROZDZIAŁ SZESNASTY
w którym Mirdad mówi
O WIERZYCIELACH I DŁUŻNIKACH, O TYM, CO TO SĄ
PIENIĄDZE ORAZ UNIEWAŻNIA DŁUG RUSTIDIONA
W STOSUNKU DO ARKI

Naronda:
Dnia pewnego, kiedy Siedmiu wraz z Mistrzem wracało z Orlego
Gniazda do Arki, ujrzeli u bramy Szamadama wymachującego
kawałkiem papieru nad człowiekiem korzącym się u jego stóp i
usłyszeli, jak mówił zagniewanym głosem: Twoja opieszałość
przekroczyła granice mej cierpliwości. Nie mogę już być dalej
wyrozumiały. Płać zaraz, albo zgnijesz w więzieniu.
Człowieka tego rozpoznaliśmy jako Rustidiona, jednego z wielu
dzierżawców Arki, który zalegał klasztorowi z pewną sumą pieniędzy.
Zgięty pod ciężarem lat i łachmanów, błagał Seniora o trochę więcej
czasu na spłatę procentów, tłumacząc, że właśnie w tym samym
tygodniu stracił jedynego syna i jedyną krowę, a jego stara żona pod
wpływem tych wydarzeń, dotknięta paraliżem została. Lecz serca
Szamadama nic nie było w stanie zmiękczyć.
Mistrz podszedł do Rustidiona i biorąc go łagodnie pod rękę, rzekł:
MIRDAD: - Powstań, mój Rustidionie. Ty też jesteś stworzony na
Boskie podobieństwo, a podobieństwu Boskiemu nie wolno korzyć się

74
przed żadnym cieniem. (Następnie zwracając się do Szamadama):
Pokaż mi weksel.
Naronda:
Szamadam tak rozwścieczony przed niespełna chwilą, ku zdumieniu
wszystkich, stał się uległy jak jagnię i potulnie podał papier
Mistrzowi, który to papier Mistrz oglądał badawczo i długo w obliczu
Szamadama patrzącego tępo, oniemiałego, jakoby zauroczonego.
MIRDAD:
Nie lichwiarz był fundatorem tej Arki. Czyż zapisał ci pieniądze, abyś
pożyczał na procent? Czyż zapisał ci towar na sprzedaż lub grunty
dzierżawne, z których masz się bogacić? Czyż zapisał ci brata twojego
pot i krew, a potem więzienie tym, których pot wyciskałeś do cna, i
których krew do ostatniej kropli wysysałeś?
Arkę, ołtarz i światło ci zapisał - nic więcej. Arkę, która jest jego
ciałem żyjącym. Ołtarz, który jest jego sercem nieustraszonym.
Światło, które jest jego wiarą płonącą. I tego nakazał ci strzec, ażeby
było nietknięte i czyste wśród tego świata bez wiary, roztańczonego
do wtóru piszczałek Śmierci i tarzającego się w trzęsawisku
nikczemności.
A żeby troska o ciało nie zaprzątała spokoju twego ducha, zezwolono
ci żyć z łaski ludzi wierzących. I nigdy od powstania Arki nie
zabrakło szczodrobliwości.
Lecz cóż! Tę szczodrobliwość obróciłeś w przekleństwo, tak sobie,
jak i szczodrobliwym. Bo przy pomocy ich darów podporządkowujesz
ich sobie. Smagasz ich tą samą przędzą, którą uprzędli dla ciebie.
Odzierasz ich do naga z tych samych szmat, które utkali dla ciebie.
Głodzisz ich tym samym chlebem, który upiekli dla ciebie. Budujesz
im więzienia z tych samych kamieni, które wydobyli i wyciosali dla
ciebie. Jarzma i trumny im robisz z tego samego drewna, które
przynieśli ci, ażeby ciepło ci b yło. Ich własny pot i krew pożyczasz
im na procent.
Bo czymże jest pieniądz, jeżeli nie potem i krwią ludzi przekutymi
przez chciwca na grosze i miedziaki, ażeby ich bardziej

75
ujarzmić? I czymże są bogactwa, jeżeli nie potem i krwią ludzi
zebranych przez takich, którzy wypacają i wykrwawiają do ostatka
grzbiety tych, którzy najobficiej pocą się i krwawią?
Hańba, i po wtóre hańba tym, którzy wypalają swe umysły i serca,
trwonią noce i dnie na gromadzeniu bogactwa! Bo nie wie dzą co
gromadzą.
Pot dziwek, morderców i złodziei; pot gruźlika, trędowatego i
paralityka; pot ślepca i chromego, znój oracza i jego wołu, pasterza i
jego owiec, żeńcy i zbieracza - wszystko to i o wiele więcej składa się
na bogactwa skład.
Krew sieroty i łobuza; despoty i męczennika; nikczemnego i
sprawiedliwego; rabusia i okradzionego; krew katów i skazańców;
krew krwiopijców i oszustów, krew wyssanych i oszukanych -
wszystko to i o wiele więcej składa się na bogactwa skład.
Tak, hańba i po wtóre hańba tym, których bogactwem i towarem na
sprzedaż jest pot i krew ludzi! Bo pot i krew na koniec wyegzekwują
swą cenę. I straszna będzie to cena, i straszna będzie egzekucja.
Pożyczać, i to pożyczać z procentem! Zaiste zbyt bezczelną jest taka
niewdzięczność, aby ją darować.
Bo cóż wy macie, by pożyczać? Czyż samo wasze życie nie jest
darem? Czyż Bóg nalicza wam procent za najmniejszy nawet Swój dar
i czyż musicie zań płacić?
Czyż nie jest ten świat wspólnym skarbcem, do którego każdy
człowiek, każda rzecz, dokłada wszystko co ma, dla dobra ogółu?
Czyż skowronek pożycza wam swój śpiew, a zdrój swą wodę
kryształową?
Czyż dąb pożycza wam cień, a palma słodycz swych daktyli?
Czyż owca daje wam wełnę, a krowa mleko na procent?
Czyż chmury sprzedają wam deszcz, a Słońce ciepło i światło?
Czymże byłoby wasze życie bez tego wszystkiego i miria-dów innych
rzeczy? I kto z was może powiedzieć, który człowiek, jaka rzecz,
dołożyła najwięcej, a która najmniej do skarbca t ego świata?
Czyż potrafisz, Szamadamie, zliczyć przyczynek Rustidiona do
skarbca Arki? A mimo to, chcesz mu nie tylko wypożyczyć jego
76
własny wkład - prawdopodobnie znikomą jego część -lecz jeszcze
chcesz na nim zarobić. I jeszcze wysyłasz go do więzienia i chcesz,
aby tam zgnił?
Jakiejże lichwy żądasz od Rustidiona? Czyż nie widzisz jak korzystna
dla niego twa pożyczka? Jakiejże lepszej od niego wyglądasz zapłaty,
niż zmarły syn, zdechła krowa i bezwładna żona? Jakąż większą
jeszcze lichwę możesz wyegzekwować, niż zbrukane ziemią szmaty
na tych tak zgarbionych plecach?
Ach, przetrzyj oczy, Szamadamie. Przebudź się, zanim i ty także,
wezwany zostaniesz by spłacić swe długi z procentem -bo jeśli tego
nie zrobisz, zaciągną cię do więzienia i pozostawią, żebyś zgnił.
To samo mówię do was wszystkich, moi kompanionowie. Prz
etrzyjcie oczy i przebudźcie się.
Dawajcie, kiedy możecie, i wszystko, co możecie. Lecz nigdy nie
pożyczajcie, ażeby wszystko, co posiadacie, nawet wasze życie, nie
stało się pożyczką - pożyczką, której termin upływa od razu - i abyście
nie obaczyli się bankrutami wtrąconymi do lochu.
Naronda:
Mistrz spojrzał raz jeszcze na papier w swych rękach i podarł go na
drobne strzępki, które rozsypał na wietrze. Następnie zwracając się do
Himbala, który był skarbnikiem, rzekł:
MIRDAD: - Daj Rustidionowi tyle, aby kupił dwie krowy i
zabezpieczył siebie i żonę do końca ich dni. A ty, Rustidionie, idź w
pokoju. Spłaciłeś swój dług. Uważaj, abyś nigdy nie został
wierzycielem. Bo dług tego, co udziela pożyczki jest daleko większy i
cięższy, niżli dług tego, co ją bierze.

ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY
w którym
SZAMADAM UCIEKA SIĘ DO PRZEKUPSTWA W
FERWORZE WALKI PRZECIWKO
MIRDADOWI

Naronda:
77
Przez wiele dni sprawa Rustidiona była głównym tematem rozmów w
Arce. Micayon, Micaster i Zamora wysławiali Mistrza z zapałem, przy
czym Zamora twierdził, że znielubił wszelki widok i dotyk pieniędzy.
Bennoon i Abimar oględnie na wpół jakoby przytakiwali. Natomiast
Himbal otwarcie sprzeciwiał się mówiąc, iż świat nie obejdzie się
nigdy bez pieniędzy, a bogactwa są rekompensatą Boga za
zapobiegliwość i pracowitość, tak samo jak nędza jest oczywistą karą
Boską za lenistwo i marnotrawstwo oraz, że do samego końca świata
będą wierzyciele i dłużnicy wśród ludzi.
W międzyczasie Szamadam zajęty był restaurowaniem swego prestiżu
Seniora. Wezwał mnie któregoś dnia do siebie i w zac iszu swej celi,
wyrzekł do mnie następujące słowa:
Jesteś skrybą i kronikarzem Arki, i ubogiego człowieka jesteś synem.
Twój ojciec nie ma ziemi, lecz ma za to siedmioro dzieci i żonę do
wyżywienia. Nie pisz nic o tym nieszczęsnym epizodzie, ażeby ci co
po nas przyjdą, nie naigrawali się z Sza-madama. Odłącz się od tego
potępionego Mirdada, a ja uczynię twego ojca wolnym gospodarzem, i
napcham jego spichrze i kufer do pełna.
Odrzekłem na to, że Bóg roztoczy opiekę nad mym ojcem i resztą
rodziny znacznie lepiej, niż Szamadam kiedykolwiek byłby w stanie.
Co do Mirdada zaś, posiadam go jako swego Mistrza i zbawcę,
prędzej więc wyrzeknę się życia, niż jego. Jeśli chodzi o kroniki Arki,
to będę dalee właściwie spełniał swoje obowiązki, ze wszystkich sił i
stosownie do posiadanej wie dzy.
Dowiedziałem się później, że Szamadam odbył podobne rozmowy z
każdym z osobna kompanionem, lecz czy dopiął czegoś - nie mogę
powiedzieć. Zauważalnym stało się atoli, że Himbal nie był tak
sumienny w swym uczęszczaniu do Orlego Gniazda, jak wprzódy.

ROZDZIAŁ OSIEMNASTY
w którym
MIRDAD DAJE DO ZROZUMIENIA, ŻE WIE O ŚMIERCI
OJCA HIMBALOWEGO I TOWARZYSZĄCYCH JEJ
OKOLICZNOŚCIACH
78
ORAZ MÓWI O ŚMIERCI. CZAS JEST NAJWIĘKSZYM
KUGLARZEM. KOŁO CZASU, JEGO OBRĘCZ I OŚ

Naronda:
Wiele wody spłynęło z gór, aby pogrążyć się w morzu, kiedy
kompanionowie raz jeszcze, bez Himbala, zgromadzili się w Orlim
Gnieździe wokół Mistrza.
Mistrz nauczał o Wszechwoli - lecz nagle przerwał i rzekł:
MIRDAD: - Himbal jest strapiony i chciałby przyjść do nas po
pociechę, ale jego stopy zbyt są zawstydzone, ażeby go tu przywieść.
Idź i przyprowadź go, Abimarze.
Naronda:
Abimar wyszedł i po chwili wrócił z Himbalem wstrząsanym
szlochaniem i wyglądającym na bardzo nieszczęśliwego.
MIRDAD: - Podejdź do mnie bliżej, Himbalu.
Ach Himbalu, Himbalu. Ponieważ twój ojciec zmarł, pozwalasz
zagryzać się żalem swojemu sercu i obracać w łzy płynącą w nim
krew. Cóż poczniesz, gdy cała twa familia zemrze? Cóż poczniesz,
gdy wszyscy ojcowie i wszystkie matki, wszystkie siostry i wszyscy
bracia tego świata przejdą poza zasięg twoich oczu i rąk?
Himbal: - Tak, Mistrzu. Mój ojciec zmarł gwałtowną śmiercią. Byk,
którego dopiero co kupił, ubódł go wczoraj w brzuch i roztrzaskał mu
głowę. Dowiedziałem się o tym właśnie od posłańca. Hańba mi, och,
hańba.
MIRDAD; - A zmarł, jak się zdaje, akurat kiedy fortuna tego świata
zaczęła się do niego uśmiechać.
Himbal: - Właśnie tak, Mistrzu. Właśnie tak.
MIRDAD: - A jego śmierć boli cię tym dotkliwiej, że byk zos tał
kupiony za pieniądze, które ty mu posłałeś.
Himbal: - Tak jest, Mistrzu. Właśnie tak. Wydaje się, że wie sz
wszystko.
MIRDAD: - Które to pieniądze były ceną za twą miłość do Mirdada.
Naronda:
Himbal nie mógł już mówić, bo zdławiły go łzy. MIRDAD:
79
Twój ojciec nie umarł, Himbalu. Nie umarła jeszcze ani jego postać,
ani cień. Lecz niewątpliwie umarłe są twoje zmysły, wobec twojego
ojca zmienionej postaci i cienia. Bo tam postacie są tak delikatne, z
tak złagodzonym cieniem, że ludzkie śmi ertelne oko nie może ich
dostrzec.
Cień cedru w lesie nie jest ten sam, co cień cedru, z którego
wyciosano maszt okrętowy lub filar w świątyni, czy rusztowanie
szubienicy. Ani też cień tego cedru nie będzie taki sam w słońcu, jak
przy świetle księżyca, gwiazd, czy też w purpurowej poś wiacie
zachodu.
A mimo to ten cedr, jakbyśmy go nie przetworzyli, żyje dalej jako
cedr, choć cedry leśne nie poznają go już jako swego niegdysiejszego
brata.
Czyż jedwabnik na liściu morwy, rozpozna swą siostrę w gąsienicy
przepoczwarzającej się w kokonie? Czyż ta ostatnia dojrzy swego
brata w motylu?
Czyż ziarno pszenicy w ziemi zna swe pokrewieństwo do kłosa
pszenicy nad ziemią?
Czyż para w powietrzu lub woda morska przyzna się, iż sople lodu w
górskich szczelinach to jej siostry i bracia?
Czyż Ziemia poznaje siostrzaną gwiazdę w meteorze pędzącym na jej
spotkanie z głębin Przestrzeni?
Czyż dąb jest w stanie zobaczyć się w żołędziu?
Ponieważ ojciec twój jest teraz w świetle, do którego nie przywykłe
jest twoje oko, i w takiej postaci, której nie potrafisz rozpoznać -
twierdzisz, że twojego ojca już nie ma. Lecz materialna jaźń
Człowieka, bez względu na to, gdzie przeniesiona i jak zmieniona,
zmuszona jest rzucać cień tak długo, dopóki nie rozpuści się
całkowicie w świetle Boskiej Jaźni Człowieka.
Kawałek drewna, który dzisiaj jest zieloną gałęzią drzewa, zaś
słupkiem w ścianie jutro, nie przestaje być drzewem i nie przestaje
zmieniać swej postaci i cienia, dopóki nie strawi go wewnętrzny
ogień. Podobnie Człowiek nie przestaje być człowiekiem - czy to
żywym, czy umarłym - dopóki Bóg w nim go nie strawi; to znaczy,
80
dopóki nie zrozumie swojej jedności z Jednym. Lecz do tego nie
dochodzi się w tym mgnieniu oka, które ludzie z zadowoleniem zwą
życiem.
Wszystek Czas jest życiem, moi Kompanionowie.
W Czasie nie ma przystanków ni początków. Ani też nie ma oaz i
zajazdów, gdzie podróżnicy mogliby odświeżyć się i wy-poc ząć.
Czas jest nieprzerwanym ciągiem, który sam się zazębia. Jego koniec
jest sprzężony z początkiem. W Czasie nic się nie kończy i nie
rozwiązuje; nic nie zaczyna się i nie kończy.
Czas jest kołem stworzonym przez zmysły i przez zmysły
wprowadzonym w ruch wirowy w pustce Przestrzeni.
Zauważacie ciągłe zmiany sezonów, dlatego wydaje wam się, że
wszystko jest w szponach zmian. Lecz równocześnie nie
możecie nie przyznać, że moc, która rozwija i zwija sezony jest wie
cznie jedna i ta sama.
Zauważacie wzrost rzeczy i ich rozkład, i przybici twierdzicie, że
rozkład jest końcem wszystkich rzeczy rosnących. Lecz przyznajecie,
że moc, która powoduje wzrost i rozpad, sama ani nie rośnie, ani nie
obumiera.
Zauważacie prędkość wichru w porównaniu do bryzy i twierdzicie, że
wicher jest znacznie szybszy. A mimo to przyznajecie, że rozpętujący
wicher i wzbudzający bryzę jest jednym i tym samym, i ani nie pędzi z
wichrem, ani też nie unosi się w delikatnych podmuchach bryzy.
Jakże naiwni jesteście! Jakże łatwowierni co do każdej sztuczki, którą
wasze zmysły zabawiają się z wami! Gdzież podziała się wasza
Wyobraźnia? Bo przy jej pomocy tylko, dojrzeć możecie, że
wszystkie oszałamiające was zmiany są zaledwie zręcznym
żonglowaniem.
Jakże wicher może być szybszy od bryzy? Czyż wicher nie rodzi się z
bryzy? Czyż wicher bryzy ze sobą nie niesie?
Czyż wy, przemierzający Ziemię, nie mierzycie krokami i milami
odległości, które przemierzacie? Czyż poruszając się spacerkiem lub
galopem, nie jesteście niesieni prędkością Ziemi w przestrzenie i
regiony, w które sama Ziemia jest niesiona? Czyż zatem wasz sposób
81
poruszania się nie jest taki sam jak sposób poruszania się Ziemi? Czyż
to nie Ziemia z kolei, niesiona jest przez inne ciała, a jej prędkość nie
jest dostosowana do ich prędkości?
O tak, powolność jest matką szybkości. Szybkość jest nośnikiem
powolności. A szybkość i powolność są nierozdzielne w każ dym
punkcie Czasu i Przestrzeni.
Czyż nie mówicie, że wzrost to wzrost, a rozkład jest rozkładem, i że
jedno jest drugiego wrogiem? Czyż cokolwiek kiedykolwiek urosło,
jeśli nie poczęło się z czegoś rozłożonego? Czyż cokolwiek
kiedykolwiek zgniło, jeśli wpierw nie urosło?
A czyż wy nie wzrastacie poprzez ciągły rozkład? Czyż nie
rozkładacie się poprzez ciągły wzrost?
Czyż zmarli nie są podglebiem żyjących, a żyjący spichlerzami
zmarłych?
Jeżeli wzrost jest dzieckiem rozkładu, a rozkład wzrostu dzieckiem;
jeżeli Życie jest matką Śmierci, a Śmierć matką Życia, zaprawdę jedne
i drugie są jednym tylko w każdym punkcie Czasu i Przestrzeni. I
zaprawdę, wasza radość życia i wzrastania równie jest głupia, jak
wasza żałość z umierania i rozkładu.
Czyż nie mówicie, że jesień tylko jest porą dojrzewania winogron? A
ja wam powiadam, że winogrona są dojrzałe w zimie także, kiedy są
zaledwie sennym sokiem, niedostrzegalnie musującym i śniącym swe
sny w młodym winie. I również na wiosnę, kiedy kształtują się w
delikatne gronka maleńkich paciorków w kolorze szmaragdu; i także
w lecie, kiedy grona rozrastają się, a paciorki puchną i ich policzki
opalają się złotem Słońca.
Jeżeli każda pora roku niesie w sobie pozostałe trzy, zaprawdę
wszystkie pory roku są jedną w każdym punkcie Czasu i Prz estrzeni.
0 tak, Czas jest największym kuglarzem, a ludzie największymi
ofiarami jego sztuczek.
Bardziej niż wiewiórka w kole, Człowiek, który sam wprawił w ruch
koło Czasu, tak pochłonięty jest i porwany ruchem, że sam już sobie
nie wierzy jakoby był jego inicjatorem, ani też nie „znajduje czasu",
ażeby wstrzymać jego wirowanie.
82
1 bardziej niż kot, który zalizuje swój język na osełce, wierząc, że
zlizywana krew wycieka z kamienia - Człowiek liże swoją własną
krew wyciekającą z obręczy Czasu, i pożera swe własne ciało rozdarte
szprychami Czasu, przekonany, że są one krwią i ciałem Czasu.
Koło Czasu obraca się w pustce Przestrzeni. Na jego obręczy są
wszystkie rzeczy postrzegane zmysłami, które nie są w stanie dostrzec
niczego, co by nie zawierało się w Czasie i Prze-
strzeni. A zatem rzeczy nieustannie pojawiają się i znikają. Coś, co
komuś zniknęło w pewnym punkcie Czasu i Przestrzeni, pojawia się
drugiemu w innym. To, co dla jednego będzie na górze, dla drugiego
będzie na dole. To, co dla jednego będzie dniem, dla drugiego może
być nocą, w zależności od „Kiedy" i „Gdzie" patrzącego.
Jedna jest droga Życia i Śmierci, o mnisi, na obręczy koła Czasu. Bo
ruch po okręgu nigdy nie dosięgnie końca, ani też się nie wyczerpie. A
każdy ruch w tym świecie jest ruchem po okręgu.
Czyż zatem Człowiek nigdy nie uwolni się z błędnego koła Czasu?
Wyzwoli się - ponieważ Człowiek jest spadkobiercą świętej Wo lności
Boga.
Koło Czasu wiruje, lecz jego oś jest zawsze w bezruchu.
Bóg jest osią koła Czasu. Choć wszystkie rzeczy wirują wokół Niego
w Czasie i Przestrzeni - On zawsze jest poza Czasem, i poza
Przestrzenią, poza wszelkim ruchem. Choć wszystkie rzeczy pochodzą
z Jego Słowa, to jednak Jego Słowo jest tak samo pozaczasowe i
pozaprzestrzenne, jak On.
W osi wszystko jest w pokoju. Na obręczy wszystko burzy się i
miesza. Gdzież raczej chcielibyście być?
Powiadam wam, ześlizgnijcie się z obręczy Czasu do osi, a
oszczędzicie sobie nudności wirowego ruchu. Niechaj Czas wiruje
wokół was, a nie wy wraz z Czasem.

ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY
w którym Mirdad mówi

83
O LOGICE I WIERZE, O TYM, ŻE SAMOZAPRZECZENIE
JEST SAMOPOTWIERDZENIEM I JAK ZATRZYMAĆ KOŁO
CZASU ORAZ O PŁACZU I ŚMIECHU

Bennoon: - Wybacz mi, Mistrzu. Lecz twoja logika konfun-duje mnie


swoją nielogicznością.
MIRDAD:
Nic dziwnego, Bennoonie, że nazywają cię „sędzią". Będziesz upierał
się przy logiczności sprawy zanim ją rozsądzisz. Tak długo jesteś
sędzią, a jeszcze nie dostrzegłeś, że jedynym pożytkiem z Logiki jest
pozbawienie Człowieka Logiki i doprowadzenie go do Wiary, która
prowadzi do Zrozumienia?
Logika jest niedojrzałością wijącą sieć babiego lata, w którą usiłuje
złapać hipopotama wiedzy. Kiedy Logika dochodzi do lat, tak oplątuje
się utkanymi sieciami, że zdławiona nimi przepoczwarza się w Wiarę,
która jest głębszą wiedzą.
Logika jest szczudłem dla chromego, ale kulą u nogi dla
szybkobiegacza - jeszcze zaś większym ciężarem dla uskrzydlonego.
Logika jest Wiarą w kołysce. Wiara jest pełnoletnią Logiką. Gdy
twoja Logika dojrzeje, Bennoonie - co wkrótce powinno nastąpić - nie
będziesz już mówił o Logice.
Bennoon: - Aby ześlizgnąć się z obręczy Czasu do osi, muszę z
konieczności zaprzeczyć samemu sobie. Czyż człowiek może
zaprzeczyć swej własnej egzystencji?
MIRDAD: - Po to, oczywiście, musisz zaprzeć się swojego „ja", które
jest zabawką w rękach Czasu i tym sposobem potwierdzić „Ja", które
jest odporne na kuglarskie sztuczki Czasu.
Bennoon: - Czyż zaprzeczenie jednego „ja" może być potwierdzeniem
drugiego?
MIRDAD: - O tak, zaparcie się „ja" jest potwierdzeniem „Ja". Gdy
jedno jest umarłe dla przemiany, wówczas drugie rodzi się do
niezmienności. Większość ludzi żyje, by umrzeć. Szc zęśliwi są ci,
którzy umierają, by żyć.

84
Bennoon: - Atoli droga jest człowiekowi tożsamość człowiecza. Jakże
może on zatopić się w Bogu i być nadal świadomym swej tożsamości?
MIRDAD: - Czyż jest utratą dla strumienia zatracić się w Morzu i
uświadomić sobie, że jest Morzem? Człowiekowi, aby stracił swą
tożsamość w Bogu, wystarczy utracić cień i odnaleźć bezcieniową
esencję istnienia.
Micaster: - Jakże Człowiek, który jest tworem Czasu, może uwolnić
się ze szponów Czasu?
MIRDAD:
Tak jak Śmierć zbawi was od Śmierci, a Życie wyzwoli was od Życia,
tak Czas uwolni was od Czasu.
Człowiekowi tak znudzą się zmiany, że wszystko w nim zatęskni - i
tęsknić będzie z uporczywą pasją za tym, co jest wspanialsze od
zmian. I z pewnością znajdzie to w sobie.
Szczęśliwi są ci, którzy tęsknią, bo są oni już u progu Wolności. Tych
ja szukam, i do nich przemawiam. Czyż nie wybrałem was, słysząc
wasze tęsknoty?
Lecz biada tym, którzy kręcą się w rundach Czasu i tam chcą znaleźć
wolność i pokój. Jeszcze nie zagaśnie im uśmiech
narodzin, a zaczynają już opłakiwać śmierć. Jeszcze nie zdążą się
napełnić, a już muszą się opróżniać. Jeszcze dobrze nie złapią gołębia
pokoju, a już zmienia się on w sępa wojny w ich rękach. Im więcej
wydaje im się, że wiedzą, tym mniej w istocie wiedzą. Im dalej się
posuną, tym dalej się cofają. Im wyżej się wznoszą, tym niżej upadają.
Dla tych me słowa będą jak niejasny i irytujący szmer; jak modły w
domu wariatów one będą i jak lampy zapalane przed ślepcem. I
dopóki także i oni nie zatęsknią za Wolnością, ich uszy pozostaną
głuche na me słowa.
Himbal (szlochając): - Nie tylko me uszy otworzyłeś, Mistrzu, ale
także me serce. Przebacz wczorajszemu głuchemu i ślepemu
Himbalowi.
MIRDAD:
Powstrzymaj swe łzy, Himbalu. Łza nie staje się okiem poszukującym
horyzontów poza dziedziną Czasu i Przestrzeni.
85
Niechaj ci, którzy zaśmiewają się łaskotani Czasu palcami sprytnymi,
rozpaczają, gdy drapią ich jego pazury.
Niechaj ci, którzy tańczą i śpiewają promiennee Młodości, trzęsą się i
lamentują zmarszczonej Starości.
I niechaj ci roztańczeni w karnawałach Czasu, posypują swe głowy
popiołem na jego pogrzebach.
Lecz wy musicie być zawsze pogodni. W kalejdoskopie zmi an,
szukajcie tylko niezmiennego.
W Czasie nic nie jest godne łez. Nic nie jest godne uśmiechu.
Roześmiana twarz i zapłakana twarz - równie wykrzywione są i
nieprzyzwoite.
Czy chcecie uniknąć soli łez? Unikajcie grymasów śmiechu.
Łza, gdy się ulotni, staje się chichotem. Chichot, gdy się skropli,
zamienia się w łzę.
Nie ulatniajcie się w radość, ani też nie skraplajcie się w żal. Lecz
bądźcie równie pogodni w stosunku do obu.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY
w którym Mirdad mówi
DOKĄD IDZIEMY PO ŚMIERCI ORAZ WYJAŚNIA CO TO
JEST SKRUCHA

Micaster: - Mistrzu, dokąd idziemy po śmierci? MIRDAD: - Gdzie


teraz jesteś, Micasterze? Micaster: - W Orlim Gnieździe. MIRDAD:
Myślisz, że to Orle Gniazdo jest wystarczająco obszerne, aby cię
pomieścić? Czyżbyś uważał, iż Ziemia jest jedynym domem
Człowieka?
Ciała wasze, choć wpisane w Czas i Przestrzeń, składają się ze
wszystkiego, co jest w Czasie i Przestrzeni. To w was, co pochodzi ze
Słońca, żyje w Słońcu. To z was, co pochodzi z Ziemi, żyje w Ziemi. I
tak samo ze wszystkimi innymi sferami i przestrzennymi bezdrożami
pomiędzy.

86
Głupiec tylko lubuje się w przekonaniu, że jedynym domem
Człowieka jest Ziemia, a miriady ciał unoszących się w Przestrzeni, są
zaledwie tego mieszkania dekoracją, oczy jego radując.
Gwiazda Zaranna, Droga Mleczna, Plejady - są nie mniej niż ta
Ziemia, mieszkaniem Człowieka. Za każdym razem, kiedy ślą swój
promień jego oczom, wynoszą go do siebie. Za każdym razem, kiedy
przechodzi pod nimi, do siebie je ściąga.
Wszystkie rzeczy zawarte są w Człowieku, a Człowiek w nich jest z
kolei zawarty. Wszechświat jest jednym ciałem. Po-
łączcie się z najmniejszą jego drobiną, a połączycie się ze wszystkim.
I tak samo jak umieracie nieustannie za życia, tak też nieustannie
żyjecie po śmierci - jeżeli nie w tym ciele, to w innej postaci. Lecz
żyjecie nieustannie w ciele, dopóki nie zatracicie się w Bogu, to
znaczy - można powiedzieć - dopóki nie przezwyciężycie całej
zmienności.
Micaster: - Czy wracamy na Ziemię, kiedy tak podróżujemy od
zmiany do zmiany?
MIRDAD:
Prawem Czasu jest powtarzanie. Cokolwiek raz wydarzyło się w
Czasie, zmuszone jest powtórzyć się raz jeszcze i jeszcze. Przerwy, w
przypadku Człowieka, mogą być długie lub krótkie, w zależności od
intensywności ludzkiego pragnienia i woli powtarzania.
Kiedy przechodząc z cyklu zwanego życiem do cyklu zwanego
śmiercią, zabieracie ze sobą nieugaszone pragnienia Ziemi i
niezaspokojony głód jej namiętności, wówczas magnes Ziemi
przyciągnie was znowu na jej łono. A będzie karmić was Ziemia
swoimi piersiami, a Czas życiem po życiu i śmiercią po śmierci,
odzwyczajać was będzie od jej mleka, dopóki nie odzwyczaicie się
sami, raz na zawsze, z własnej woli i w zgodzie ze sobą.
Abimar: - Czy nasza Ziemia ma władzę również nad tobą, Mistrzu?
Bo przecież wyglądasz jak jeden z nas?
MIRDAD: - Ja przychodzę kiedy chcę i odchodzę kiedy chcę -
przychodzę uwalniać dzierżawców Ziemi od ich więzów z Z iemią.

87
Micayon: - Chciałbym na zawsze odzwyczaić się od Ziemi. Jak mam
to zrobić, Mistrzu?
MIRDAD: - Kochając Ziemię i wszystkie jej dzieci. Gdy Miłość
będzie jedyną pozostałością wszystkich twych zobowiązań wobec
Ziemi, wówczas Ziemia sama uwolni cię od siebie.
Micayon: - Lecz Miłość jest przywiązaniem, a przywiązanie to więź.
MIRDAD: - O nie, Miłość jest jedynym uwolnieniem się od
przywiązania. Kiedy kochasz wszystko, nie jesteś przywiązany do
niczego.
Zamora: - Czy poprzez Miłość może człowiek uciec od powtarzania
się ludzkich wykroczeń przeciwko Miłości i tym spo-sob em
zatrzymać koło Czasu?
MIRDAD:
To można osiągnąć poprzez Skruchę. Klątwa opuszczając twe usta,
szukać będzie innego mieszkania, gdy wróci do ciebie i zastanie twój
język obłożony miłosnym błogosławieństwem. Tym sposobem Miłość
pohamuje powtarzanie się tej klątwy.
Żądne spojrzenie będzie szukać żądnego oka, gdy wróci do oka, które
je wysłało i odkryje, że jest ono przepełnione miłosnymi spojrzeniami.
Tym sposobem Miłość zatrzyma powtarzanie się tego żądnego
spojrzenia.
Nikczemne życzenie wyrzucone z nikczemnego serca będzie szukać
gdzie indziej gniazda, gdy wróci i zastanie serce, które je wysłało
obfitujące w miłosne życzenia. Tym sposobem Miłość udaremni
odradzanie się tego nikczemnego życzenia.
To jest Skrucha.
Czas nie będzie mógł powtórzyć wam niczego poza Miłością, gdy
Miłość stanie się jedyną waszą resztą. Kiedy jedna rzecz tylko
powtarzana jest w każdym miejscu i czasie, staje się ona wówczas
nieustannym wypełnieniem całego Czasu i Prze-strz eni, i tym
sposobem unicestwia oba.
Himbal: - Jedyna rzecz jeszcze nie daje spokoju memu sercu i
zachmurza zrozumienie. Dlaczego ojciec mój zmarł tą śmiercią, a nie
inną?
88
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIERWSZY
w którym Mirdad mówi
O ŚWIĘTEJ WSZECHWOLI, CZYLI
DLACZEGO RZECZY WYDARZAJĄ SIĘ TAK, JAK SIĘ
WYDARZAJĄ I WTEDY, KIEDY SIĘ WYDARZAJĄ

MIRDAD:
Jakież to dziwne, że wy, dzieci Czasu i Przestrzeni, nieświadomi
jeszcze jesteście, iż Czas jest ogólną pamięcią wyrytą na tabl icach
Przestrzeni.
Jeżeli wy, będąc ograniczeni zmysłami, pamiętacie mimo wszystko
pewne rzeczy pomiędzy narodzeniem i śmiercią, cóż może Czas, który
był przed waszymi narodzinami i ciągnie się w nieskończoność poza
waszą śmierć?
Powiadam wam, że Czas pamięta całkowicie wszystko - nie tylko to,
czego wspomnienia są wam nadal żywe, lecz i to również, czego
zupełnie nieświadomi jesteście.
Bo dla Czasu nie ma zapomnienia; nie, Czas pamięta nawet o
najmniejszym ruchu, oddechu, czy najniewinniejszym kaprysie. A
wszystko, co zawiera pamięć Czasu, głęboko jest wyryte na rzeczach
w Przestrzeni.
Ta ziemia, którą depczecie; to powietrze, którym oddychacie; te
domy, w których mieszkacie - mogą odkryć wam chętnie
najdrobniejsze detale historii waszego życia, przeszłości i tego, co ma
dopiero się zdarzyć - byście tylko byli w stanie to znieść, byście tylko
mieli wrażliwość pojąć.
Tak w życiu, jak i w śmierci; na Ziemi, jak i poza Ziemią -nigdy sami
nie jesteście, lecz w nieustannej kompanii rzeczy i istot, które mają
swój udział w waszym życiu i śmierci, tak samo jak wy w ich życiu i
śmierci macie swój udział. Tak jak wy w nich uczestniczycie, tak też
one uczestniczą w was; i tak jak wy ich potrzebujecie, tak i one was
potrzebują.

89
Człowiek ma wolę we wszystkim, a każda rzecz ma wolę w
Człowieku. Ta wymiana odbywa się bez zakłóceń. Lecz haniebnie
złym buchalterem jest zawodna pamięć Człowieka. Nie taka jest
bezbłędna pamięć Czasu, z najdoskonalszą dokładnością prowadząca
księgi rozrachunków Człowieka z jego bliźnimi i wszystkimi
pozostałymi rzeczami we Wszechświecie i zmuszaj ąca go do
regulowania rachunków, każdy w mgnieniu oka, życie po życiu i
śmierć po śmierci.
Piorun nigdy nie porazi domu, jeżeli dom ten nie ściągnie go na siebie.
Dom w równym stopniu odpowiada za swoją ruinę, jak piorun.
Byk nigdy nie pobodzie człowieka, jeżeli człowiek ten nie zaprosi
byka, by go pobódł. I zaprawdę, człowiek ten więcej jest winien
swojej krwi przelanej, niż winien jest byk.
Mordowany ostrzy sztylet mordercy i obaj zadają decydujące
pchnięcie.
Rabowany kieruje posunięciami rabusia i obaj popełniają rabunek.
O tak, Człowiek zaprasza swe własne niedole, a potem protestuje
przeciwko nieproszonym, nieprzyjemnym gościom, zapomniawszy,
jak, kiedy i gdzie pisał i słał zaproszenia. Lecz Czas nie zapomina; i
Czas dostarcza każde zaproszenie, w swoim czasie i pod właściwy
adres; i Czas wiedzie każdego zaproszonego do sadyby gospodarza.
Powiadam wam, nie przeczcie żadnemu gościowi, ażeby nie pomścił
swej urażonej dumy ociągając się zbyt długo, albo też powtarzając
swe wizyty częściej, niż w przeciwnym przypadku uznałby to za
stosowne.
Bądźcie grzeczni i gościnni dla wszystkich waszych gości,
jakikolwiek by nie był ich wygląd albo zachowanie; bo po prawdzie
nie są oni nikim innym, jak waszymi wierzycielami. Szczególnie tym
przykrym i nieznośnym dawajcie nawet więcej niż im się należy,
ażeby odeszli wdzięczni i usatysfakcjonowani - a jeśli przyjdzie im
odwiedzić was ponownie, przyjdą jako przyjaciele, a nie jako
wierzyciele.

90
Traktujcie każdego gościa, jak gdyby był on gościem honorowym,
ażebyście mogli pozyskać jego względy i dowiedzieć się ukrytych
motywów wizyty.
Przyjmujcie niepowodzenie, jak gdyby było powodzeniem. Bo
niepowodzenie raz zrozumiane, rychło w powodzenie się przeistacza -
zaś powodzenie mylnie pojmowane, szybko niepowodzeniem się
staje.
To wy wybieracie narodziny i śmierć, ich czas, miejsce i sposób,
niezależnie od kapryśnej pamięci waszej, która jest świ ecącą dziurami
siecią kłamstw.
Zaiste jakże wygodnym byłoby twierdzenie, że ludzie zupełnie nie
biorą udziału w swoich narodzinach i śmierci. Leń, który przez wąską
szparkę swoich oczu zezuje z ukosa na Czas i Przestrzeń, ochoczo
oddali większość zdarzeń w Czasie i Przestrzeni jako przypadki.
Strzeżcie się zarozumiałości i oszustwa, moi kompanionowie.
Nie ma przypadków w Czasie i Przestrzeni. Lecz wszystkie rzeczy
nakazane są przez Wszechwolę, która ani w niczym się nie myli, ani
też niczego nie pomija.
Jak krople deszczu gromadzą się w zdroje, a zdroje wytry-skują i
płyną spotykając się w potoczkach i strumyczkach, a potoczki i
strumyczki oddają się rzekom, a rzeki niosą swe wody do mórz, a
morza łączą się w Wielki Ocean - tak też każda wola, każdego
stworzenia, ożywionego lub nieożywionego, wpływa jako lenno do
Wszechwoli.
Powiadam wam, że wszystko posiada wolę. Nawet i kamień, z pozoru
tak głuchy, niemy i bez życia, nie jest woli pozbawiony. Bo inaczej
nie mógłby być, nie mógłby oddziaływać na rzeczy i nic nie mogłoby
nań oddziaływać. Jego świadomość chcenia i bycia, różnić się może
od świadomości człowieczej stopniem, ale nie istotą.
Mówiąc szczerze, w jakim stopniu jesteście świadomi życia w c iągu
jednego dnia? W bardzo znikomym, doprawdy.
Jeżeli wy, opatrzeni mózgami i pamięciami, sposobami rejestrowania
emocji i myśli, jesteście mimo to nieświadomi olbrzymiej części życia

91
podczas jednego dnia, dlaczego zdumiewacie się nad nieświadomością
życia i woli kamienia?
I gdy tak sobie żyjecie i poruszacie się nieświadomi swojego życia i
swoich poruszeń, tak też i chcecie nieświadomi chcenia. Lecz
Wszechwola świadoma jest i waszej nieświadomości, i
nieświadomości każdego stworzenia we Wszechświecie.
W obdarzaniu sobą, jak zwykła to czynić w każdym momencie Czasu
i w każdym punkcie Przestrzeni, Wszechwola oddaje każdemu
człowiekowi i każdej rzeczy, cokolwiek chcieli, ni mniej, ni więcej,
czy chcieli tego świadomie, czy też nieświadomie. Lecz ludzie, nie
wiedząc o tym, jakże często przerażeni są tym, co przypada im w
udziale z wszystko zawierającej torby Wszechwoli. I ludzie protestują
w przygnębieniu, i przypisują swe przerażenie zmiennemu Losowi.
Nie Los, o mnisi, zmienny jest - bo Los jest jedynie innym imieniem
Wszechwoli. To wola Człowieka jest na razie zbyt zmienna, zbyt
kapryśna i niepewna swej drogi. Dziś rzuca się na wschód, a na
zachód jutro. Tu chwali coś jako dobre, a tam jako złe to potępia.
Teraz przyjmuje tego człowieka jako przy-jaci ela, tylko po to, by
zwalczać go jako wroga później.
Wola wasza nie może być zmienna, moi kompanionowie. Wiedzcie,
że wszystkie wasze powiązania z rzeczami i ludźmi, uwarunkowane są
tym, czego wy od nich chcecie i tym, czego
oni od was chcą. I to, czego chcecie od ludzi i rzeczy, warunkuje to,
czego oni chcą od was.
Dlatego wcześniej wam powiedziałem i powiadam wam teraz:
uważajcie jak oddychacie, jak mówicie, czego chcecie, o czym
myślicie i co robicie. Bo wasza wola ukrywa się wręcz w każdym
waszym oddechu, w każdym słowie, w każdym życzeniu, i myśli, i
czynie. A co jest ukryte przed wami, jawne jest dla Wszechwoli
zawsze.
Nie chciejcie od żadnego człowieka przyjemności, która jest bólem
dla niego, gdyż wasza przyjemność bardziej was zaboli, niż ból.
Ani też nie chciejcie od niczego dobra, które jest dlań złem, aby ście
nie ściągnęli na siebie zła.
92
Lecz chciejcie od wszystkich ludzi i od wszystkich rzeczy ich miłości,
bo tylko z jej pomocą uniosą się zasłony wasze, a Zrozumienie
wzejdzie w waszych sercach i wtajemniczy waszą wol ę w cudowne
misteria Wszechwoli.
Dopóki wasza świadomość nie urośnie, by uświadamiać sobie
wszystkie rzeczy, świadomi nie będziecie ich woli w was, ani też
waszej woli w nich.
Dopóki nie będziecie świadomi waszej woli we wszystkich rzeczach i
ich woli w was, znać nie będziecie misteriów Ws zechwoli.
A dopóki nie poznacie misteriów Wszechwoli, nie wolno wam stawiać
waszej woli przeciwko niej - bo z pewnością tymi będziecie, którzy
przegrają. Z każdej utarczki wyjdziecie przerażeni i pijani goryczą. I
będziecie szukać pomsty, dokładając tylko sobie nowych blizn do już
istnieeących i czarę goryczy przepełniając jeszcze bardziej.
Powiadam wam, przyjmujcie Wszechwolę, jeśli chcecie dostąpić
zwycięstwa. Przyjmujcie bez szemrania wszystkie rzeczy, które sypią
się na was z tajemniczej torby; przyjmujcie je z wdzięcznością i wiarą,
że są one sprawiedliwym i należnym
udziałem we Wszechwoli. Przyjmujcie je z wolą zrozumienia ich
znaczenia i wartości.
A kiedy raz zrozumiecie ukryte ścieżki własnej waszej woli,
zrozumiecie Wszechwolę.
Przyjmujcie to, o czym nie wiecie, że może pomóc wam to wiedzieć.
Lecz jeśli będziecie się oburzać, pozostanie to dla was drażniącą
zagadką.
Niechaj wasza wola będzie sługą Wszechwoli, dopóki Zrozumienie
nie uczyni Wszechwolę sługą waszej woli.
Tak uczyłem Noego.
Tak uczę was.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DRUGI


w którym

93
MIRDAD UWALNIA ZAMORĘ OD KŁOPOTLIWEGO
SEKRETU -MÓWI O MĘŻCZYŹNIE I KOBIECIE, O
MAŁŻEŃSTWIE, O CELIBACIE I O ZWYCIĘZCY

MIRDAD: - Narondo, moja wierna pamięci! Cóż mówią do ciebie te


lilie?
Naronda: - Nic, co mógłbym dosłyszeć, mój Mistrzu.
MIRDAD: - Słyszę jak mówią: Kochamy Narondę, i z prawdziwą
przyjemnością oddamy mu nasze pachnące duszyczki w dowód
miłości.
Narondo, moje wierne serce! Cóż mówią do ciebie wody tego stawu?
Naronda: - Nic, co mógłbym dosłyszeć, mój Mistrzu.
MIRDAD: - Słyszę jak mówią: Kochamy Narondę, dlatego ugasimy i
jego pragnienie, i pragnienie jego ukochanych lilii.
Narondo, moje zawsze czuwające oko! Cóż mówi do ciebie ten dzień,
wraz ze wszystkimi rzeczami, które tak delikatnie kołysze w swych
rozświetlonych słońcem ramionach?
Naronda: - Nic, co mógłbym dosłyszeć, mój Mistrzu.
MIRDAD: - Słyszę jak mówi: Kocham Narondę, dlatego tak
delikatnie kołyszę go w swych rozświetlonych słońcem ramio nach,
razem z całą resztą mej ukochanej rodziny.
Czyż z tyloma rzeczami do kochania i kochającymi, nie jest życie
Narondy zbyt pełne, aby pozwolić próżnym marzeniom i myślom
zagnieździć się tam i lęgnąć?
Zaprawdę, Człowiek jest faworytem Wszechświata. Wszystkie rzeczy
rozpieszczają go z ochotą. Lecz niewielu jest ludzi, których to
rozpieszczanie nie psuje, a jeszcze mniej takich, którzy nie kąsają
rozpieszczających ich rąk.
Dla niezepsutego nawet ukąszenie węża jest miłosnym pocałunkiem.
Lecz dla zepsutego nawet miłosny pocałunek jest ukąszeniem węża.
Czyż nie jest tak, Zamoro?
Naronda:
Tak mówił Mistrz, kiedy on, Zamora i ja, pewnego słonecznego
popołudnia, podlewaliśmy grządkę kwiatów w ogrodzie Arki. Zamora,
94
który akurat był nieco rozkojarzony, przybity i upadły na duchu, został
jak gdyby przywołany do porządku i wie lce zaskoczony zapytaniem
Mistrza.
Zamora: - Wszystko, co mówi Mistrz, jest prawdą, a więc i to prawdą
być musi.
MIRDAD; - Czyż nie jest to prawdą w twoim przypadku, Zamoro?
Czyż zatruty nie jesteś pocałunkami miłości? Czyż nie dręczą cię
jeszcze wspomnienia twej miłości zatrutej?
Zamora (przypadając do stóp Mistrza ze łzami tryskającymi z oczu): -
Och, Mistrzu! Jakże dziecinne i próżne z mojej strony, i ze strony
każdego człowieka, jest skrywać przed twym okiem sekret zapadły w
najtajniejsze nawet zakątki serca!
MIRDAD (podnosząc Zamorę i przyciągając go do siebie): - Jakże
dziecinnym i próżnym jest skrywać to nawet przed tymi liliami!
Zamora: - Wiem, że nie jest jeszcze czyste serce moje, bo sny ubiegłej
nocy były nieczyste. Dziś jednak chciałbym oczyścić me serce. Chcę
obedrzeć je do cna przed tobą, mój Mistrzu, przed Narondą, przed
tymi liliami i przed dżdżownicami pełzającymi wśród ich korzeni.
Chcę odciążyć mą duszę z przygniatającego mnie sekretu. Niechaj ten
leniwy wiatru powiew poniesie go do wszelkiego stworzenia na
świecie.
Kochałem dziewczynę w młodości. Jaśniejsza niż Gwiazda Zaranna
była ona. Jej imię dla mych ust było daleko słodsze, niż sen dla mych
powiek. Kiedy mówiłeś nam o modlitwie i potoku krwi, ja byłem
pierwszy - tak myślę - by spijać uzdrawiającą esencję z twoich słów.
Bo miłość Hoglah - takie było jej imię - była rozkazodawcą mej krwi,
a ja wiedziałem, czego krew mądrym posłuszna rozkazom może
dokonać.
Za sprawą miłości Hoglah wieczność była moja. Nosiłem ją jak
pierścień weselny. Jak w kolczugę przybierałem się w Śmierć samą.
Czułem się starszy niż wszystkie wczoraj i młodszy niż ostatnie jutro,
co ma się dopiero narodzić. Ramiona moje dźwigały niebiosa, stopy
moje napędzały Ziemię, a w sercu moim gorzało wiele słońc.

95
Lecz Hoglah umarła i Zamora, gorejący feniks, obrócił się w prochu
garść, i nie było już żadnego nowego feniksa, który mógłby powstać z
popiołów zimnych i zamarłych. Zamora -nieustraszony lew,
przeistoczył się w płochliwego zająca. Zamora - filar nieboskłonu, stał
się żałosnym wrakiem unieruchomionym w sadzawce.
Ocaliłem, co mogłem z Zamory i wyruszyłem do tej Arki, z nadzieją
zagrzebania się żywcem w jej potopowych wspomnieniach i cieniach.
Na moje szczęście, dotarłem tutaj zaraz po odejściu z tego świata
jednego z kompanionów i zostałem przyjęty .
Przez piętnaście lat kompanionowie tej Arki widzieli i słyszeli
Zamorę, lecz Zamory sekretu żaden z nich ni widział, ni słyszał. Być
może wiekowe mury i posępne pasaże Arki nie są go nieświadome.
Być może drzewa, kwiaty i ptactwo w tym ogrodzie wiedzą o nim co
nieco. Lecz z pewnością struny mej harfy mogą powiedzieć ci więcej,
o Mistrzu - o mojej Hoglah, niż ja mogę.
Jak tylko słowa twe poczęły podgrzewać i mieszać w popiołach
Zamory, i kiedy zostałem prawie przekonany o nowych Zamory
narodzinach, Hoglah odwiedza me sny i doprowadza
mi krew do wrzenia, i ciska mną o te ponure turnie dzisiejszej
rzeczywistości - mnie, wypaloną latarnię, poronioną ekstazę, garść
popiołów bez życia.
Ach Hoglah, Hoglah!
Przebacz mi, Mistrzu. Nie mogę powstrzymać łez. Czyż ciało być
może czymś więcej niż ciałem? Litości dla mojego ciała! Litości dla
Zamory!
MIRDAD:
Litość sama potrzebuje litości. Mirdad nie ma jej wcale. Lecz Miłość
przeobfitą ma Mirdad do wszystkich rzeczy, nawet i do ciała; a przede
wszystkim do Ducha, który przybiera gę-ściejszą postać ciała, tylko
po to, by wtopić w nie swą bezposta-ciowość. I miłość Mirdada
podźwignie Zamorę z jego popiołów , i uczyni z niego zwycięzcę.
Zwycięzcę ja głoszę - Człowieka zjednoczonego i mistrza dla siebie
samego.

96
Mężczyzna zniewolony miłością do niewiasty, a niewiasta zniewolona
miłością do mężczyzny, są w równym stopniu niezdatni do cennej
korony Wolności. Lecz mężczyzna i niewiasta zjednoczeni Miłością -
nierozerwalni, nierozróżnialni - zaprawdę prawo mają do nagrody.
Żadna miłość nie jest Miłością, jeżeli podporządkowuje Kochającego.
Żadna miłość nie jest Miłością, jeżeli żywi się ciałem i krwią.
Żadna miłość nie jest Miłością, jeżeli przyciąga kobietę do
mężczyzny, tylko po to, by płodzić więcej kobiet i mężczyzn, i tym
sposobem unieśmiertelniać ich więzy z ciałem.
Głoszę Zwycięzcę - Człowieka-Feniksa, który jest zbyt wolny, ażeby
być mężczyzną, zbyt wzniosły, aby być kobietą.
Tak samo jak w gęściejszych sferach Życia samiec i samica są
jednym, tak też są oni jednym w Życia sferach bardziej roz-
rzedzonych. Odstęp pomiędzy nimi jest zaledwie odcinkiem
wieczności zdominowanym przez iluzję Podwójności. Ci, którzy nie
potrafią dojrzeć niczego przed, ani też niczego po, uważają ten
odcinek wieczności za samą Wieczność. Czepiają się ułudy
Podwójności, jak gdyby była Życia jądrem i esencją, nie wie dząc, iż
prawem Życia jest Jedność.
Podwójność jest etapem Czasu. Z Jedności pochodząc, do Jedności
prowadzi. Im szybciej przebędziecie ten etap, tym prędzej znajdziecie
się w objęciach wolności.
A kimże są mężczyzna i kobieta, jeżeli nie pojedynczym Człowiekiem
nieświadomym swej pojedynczości, rozszczepionym na dwoje i
żłopiącym łapczywie Podwójności gorycz, ażeby mógł zatęsknić do
Jedności nektaru; a tęskniąc, poszukiwać jej za pomocą woli; a
szukając, znaleźć i wziąć w posiadanie, świ adom jej niezrównanej
swobody?
Dajmy ogierowi rżeć radośnie na widok kobyły, a łani wabić jelenia.
Natura sama nakłania je do tego, błogosławiąc i przyklaskując ich
aktowi, bo świadome one nie są żadnego wyższego przeznaczenia,
poza rozmnażaniem.
Dajmy mężczyźnie i kobiecie, którzy niezbyt daleko odeszli od ogiera
i kobyły, i od jelenia i łani, uganiać się za sobą w mrocznym zaciszu
97
ciała. Dajmy im stapiać się w sypialnianej rozpuście
uprawomocnionej ożenkiem. Dajmy im czerpać radość z jurności
krzyża i płodności łona. Dajmy im rozmnażać gatunki. Natura sama
rada im być matką chrzestną i akuszerką; i Natura gotuje im łoża
usłane różami, nie zapominając o kolcach.
Lecz mężczyźni i kobiety tęskniący, muszą urzeczywistnić swą
jedność nawet, kiedy są w ciele; nie poprzez zespolenie ciał, lecz
poprzez Wolę Uwolnienia się od ciała i wszystkich pozostałych
utrudnień, które stawia im ono na drodze do doskonałej Jedności i
Świętego Zrozumienia.
Często słyszycie, gdy ludzie mówią o „ludzkiej naturze", jak gdyby
była ona sztywnym elementem, dobrze skrojonym, spre-
cyzowanym, gruntownie zbadanym i dokładnie ze wszech stron
obwarowanym czymś, co nazywają Seksem.
Zaspokajanie seksualnych żądz leży w ludzkiej naturze. Lecz
powściąganie burzliwego ich napływu i wykorzystywanie tego jako
sposobu do przezwyciężenia seksu, jest występowaniem przeciwko
ludzkiej naturze i w końcowym efekcie prowadzi do cierpień. Tak oni
mówią. Zatkajcie wasze uszy na ich paplaninę.
Jakże bezkresny jest Człowiek i jakże nieuchwytna jest jego natura.
Jakże różne są jego zdolności i jakże niewyczerpana jego moc.
Strzeżcie się tych, którzy usiłują wyznaczać mu granice.
Ciało, niewątpliwie, ciężki na Człowieka haracz nakłada. Lecz jego
płatność jest tylko do czasu. Któż z was chciałby być poddanym całą
wieczność? Któremu poddanemu nie marzy się zrzucenie jarzma
swego pana i uwolnienie się od płacenia haraczu ?
Człowiek zrodzony nie został, aby być poddanym nawet swojemu
człowieczeństwu. I Człowiek zawsze tęskni do uwolnienia się z
poddaństwa wszelakiego rodzaju. A Wolność na pewno stanie się jego
udziałem.
Czymże pokrewieństwo jest dla tego, którego wolą jest zwycięstwo?
Więzią, która przerwana być musi za pomocą woli.
Zwycięzca czuje, iż jego krew spokrewniona jest ze wszystką krwią.
Dlatego nie jest związany z żadną.
98
Dajmy tym nietęskniącym reprodukować rasę. Tęskniący maj ą inną
rasę rozmnażać - chociażby rasę zwycięzców.
Rasa zwycięzców nie wywodzi się z krzyża i łona. Lecz raczej
wywodzi się z bezżennych serc, których krew kierowana jest
nieposkromioną wolą przezwyciężenia.
Wiem, że wy i wielu innych na całym świecie ślubowało celibat. Lecz
jak daleko wam od celibatu, zaświadczyć może ubiegłonocny sen
Zamory.
Nie w celibacie żyją ci, którzy wdziawszy zakonny habit, zatrzasnęli
za sobą masywne żelazne bramy grubych klasztornych murów. Wielu
mnichów i mniszek to ludzie bardziej zmysłowi niż najgorsi
lubieżnicy, choć ich ciała zaklinają się - i jest to najświętsza prawda -
iż nigdy nie zadały się z żadnym innym ciałem. Lecz w celibacie żyją
ci, których serca i umysły są w celibacie, czy to w murach
klasztornych zamknięci, czy też na pub licznym bazarze.
Czcią obdarzajcie Kobietę, moi kompanionowie, i szanujcie jak
świętą. Nie jako matkę człowieczeństwa, nie jako małżonkę lub
kochankę, lecz jako bliźniaczego człowieka, jako partnerkę, na
równych prawach w długotrwałej udręce i cierpieniu wspólnego życia.
Bo bez niej mężczyzna nie może przebyć etapu Podwójności. Lecz w
niej znajdzie swą jedność, a ona znajdzie w nim swe wyzwolenie z
Podwójności. I bliźnięta z czasem połączą się w jedno - w Zwycięzcę,
który nie jest mężczyzną ni kobietą, który jest Doskonałym
Człowiekiem.
Zwycięzcę ja głoszę - Człowieka zjednoczonego, który jest samego
siebie mistrzem. I każdy z was będzie zwycięzcą, zanim Mirdad
wyniesie się spośród was.
Zamora: - Zasmuca się serce moje, gdy słyszę cię mówiącego o
odejściu. Bo jeśli dzień kiedyś nadejdzie, kiedy będziemy cię szukać i
nie znajdziemy, Zamora z pewnością położy sobie kres.
MIRDAD:
Możesz chcieć wielu rzeczy, Zamoro - możesz chcieć wszystkich
rzeczy. Lecz jednej rzeczy nie możesz chcieć, a mianowicie położyć
kres swojej woli, która jest wolą Życia, która jest Wszechwolą. Bo
99
Życie, które jest Istnieniem, nie może nigdy chcieć swojego nie-
istnienia; ani też nie może nieistnienie posiadać woli. Ba, nawet Bóg
nie może unicestwić Zamory.
Zaś co do mojego odejścia - dzień taki bez wątpienia nadejdzie, kiedy
będziecie szukać mnie w ciele i znaleźć nie będzie-
cie mogli. Bo mam zadanie do wykonania gdzie indziej niż na tej
Ziemi. Lecz nigdzie nie pozostawiam mej pracy niedokończonej.
Bądźcie zatem dobrej myśli. Mirdad nie rozstanie się z wami, zanim
nie uczyni z was zwycięzców - ludzi zjednoczonych i całkowicie
samoudoskonalonych.
Zaś kiedy dostąpicie samodoskonałości i Zjednoczenia, przekonacie
się, iż Mirdad jest stałym mieszkańcem waszych serc, a imię jego
nigdy nie zaśniedzieje w waszej pamięci.
Tak uczyłem Noego.
Tak uczę was.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY TRZECI


w którym
MIRDAD UZDRAWIA SIM-SIM I MÓWI O STAROŚCI

Naronda:
Sim-Sim, najstarsza krowa w oborach Arki, chorowała od pięciu dni,
nie chcąc nawet dotknąć jedzenia i wody - Szama-dam posłał więc po
rzeźnika twierdząc, że o wiele roztropniej jest zarżnąć krowę i zarobić
na sprzedaży mięsa i skóry, niż ponieść całkowitą stratę pozwalając jej
zdechnąć.
Mistrz, gdy usłyszał o tym, zatroskał się niezmiernie i natychmiast
pośpieszył do zagrody Sim-Sim. Siedmiu, jak zawsze, podążyło za
nim.
Sim-Sim stała smutna i prawie nieruchoma, ze zwisającym nisko
łbem, oczami półprzymkniętymi i wyszerszeniałą, pozbawioną
połysku sierścią. Z rzadka tylko zastrzygło jej ucho, ażeby odgonić
natrętną muchę. Żałośnie zwisało wymię wielkie, wiotkie i puste, bo
Sim-Sim pod koniec swego długiego i owocnego życia, pozbawiona
100
była słodkich rozterek macierzyństwa. Jej kości biodrowe sterczały
ponuro i beznadziejnie jak dwa nagrobki, a żebra i kręgi z łatwością
dawały się policzyć. Długi i cienki ogon z obfitą kępką włosów na
końcu, zwisał prosto i martwo.
Mistrz podszedł do chorego zwierzęcia i począł czochrać je pomiędzy
rogami i oczami, i głaskać po podbródku. Od czasu do czasu
przesuwał ręką po grzbiecie i brzuchu, mówiąc do niej nieustannie, jak
gdyby zwracał się do ludzkiej istoty:
MIRDAD:
Gdzież jest twój pokarm1, moja szczodra Sim-Sim? Tak wiele dała z
siebie Sim-Sim, że zapomniała zostawić sobie choć trochę do
przeżuwania pokarmu. A mimo to, wiele jeszcze Sim-Sim ma do
dania. Jej śnieżnobiałe mleko do dzisiejszego dnia płynie szkarłatem
w żyłach naszych. Jej silne byczki ciągną ciężkie pługi na naszych
polach, pomagając nam nakarmić usta wielu głodnych. Jej dorodne
jałówki zapełniają nasze pastwiska swymi młodymi. Nawet jej
odchody zaszczycają nasz stół soczystą zieleniną z ogrodu i pełnymi
słodyczy owocami z sadu.
Nasze parowy nadal rozbrzmiewają echem jej poczciwego, z głębin
piersi, porykiwania. Nasze strumienie ciągle jeszcze rzucają odbicie
jej dobrotliwego, urokliwego oblicza. Nasza ziemia wciąż hołubi i z
zazdrością strzeże niezatartych odcisków jej kopyt.
Jakże chętne są nasze trawy żywić Sim-Sim. Jakże wielką sprawia
przyjemność jej pieszczenie naszemu słońcu. Jakże szczęśliwe są
nasze wiatry ślizgając się po jej miękkim, lśniącym futrze. Jakże
wdzięczny jest Mirdad widząc, jak przemierza pustynie Starości i
jakże chętny, by być jej przewodnikiem do innych pastwisk w krainie
innych słońc i wiatrów!
Wiele Sim-Sim już dała i wiele wzięła, lecz więcej jeszcze ma do
dania i do wzięcia.
Micaster: - Czy Sim-Sim rozumie twe słowa, kiedy tak przemawiasz
do niej, jak gdyby posiadała ludzką zdolność pojmowania?

101
MIRDAD: - To nie słowo się liczy, dobry Micasterze, lecz to co w
słowie wibruje. Na to zaś nawet i zwierzę jest wrażliwe. Poza tym,
widzę kobietę spoglądającą na mnie z Sim-Sim łagodnych oczu.
1Mowa tu o pokarmie kilkakrotnie przeżuwanym przez krowy i inne
zwierzęta roślinożerne.
Micaster: - Jakaż korzyść wynika z takiego przemawiania do starej i
zdychającej Sim-Sim? Czyżbyś miał nadzieję powstrzymać
spustoszenia, jakie wiek uczynił i przedłużyć jej dni?
MIRDAD:
Równie strasznym ciężarem jest Starość człowiekowi, jak i
zwierzęciu. A ludzie podwajają jeszcze ten ciężar lekceważeniem i
brakiem serca. Nowo narodzonemu niemowlęciu nie szczędzą uczuć
najwznioślejszych i najtroskliwszej opieki. Lecz człowieka wiekiem
steranego obdarzają bardziej obojętnością, niż troską i czują do niego
więcej wstrętu, niż sympatii. Tak samo jak z niecierpliwością
oczekują, aż z oseska wyrośnie mężczyzna, tak też nie mogą się
doczekać, kiedy starca pochłonie grób.
Bardzo młody i bardzo stary są jednakowo bezradni. Lecz bezradność
młodego ujmuje wszystkich i zniewala do kochającej, ofiarnej
pomocy. W tej samej chwili bezradność starca, wywołać tylko może
żałosną pomoc niewielu. Zaprawdę, starzy o wiele bardziej zasługują
na sympatię niż młodzi.
Gdy słowo musi kołatać długo i głośno, by dotrzeć do ucha niegdyś
wrażliwego i czujnego na najlżejszy szept,
gdy niegdyś bystre oko zamienia się w roztańczone plamki i cienie,
gdy niegdyś uskrzydlone stopy staaą się bryłami ołowiu, a ręce, co
kształtowały życie, stają się bezkształtne,
gdy kolano wybite jest ze stawu, a głowa marionetką jest na karku,
gdy kamienie młyńskie do cna się wymełły, a młyn sam jest już
posępną norą,
gdy wstać oznacza pocić się ze strachu, by nie upaść, a siadać -
bolesną niepewność, czy jeszcze kiedykolwiek się wstanie,
gdy jeść i pić, to lękać się następstw jedzenia i picia, a nie jeść i nie
pić, to przyśpieszyć skradanie się znienawidzonej Śmierci...
102
O tak, gdy Starość spadnie na człowieka, przychodzi czas, moi
kompanionowie, ażeby użyczyć mu uszu i oczu, dać mu ręce i nogi - i
tak wzmocnić jego nadwątlone siły miłością, ażeby nie czuł się ani
odrobinę mniej drogi Życiu u schyłku swych lat, niż kiedy rozwijał się
w latach dzieciństwa i młodości.
Osiem krzyżyków na karku może nie być niczym więcej jak
mgnieniem w wieczności. Lecz człowiek, który posiał siebie na osiem
krzyżyków jest czymś więcej niż mgnieniem. Jest pożywką dla tych
wszystkich, którzy żniwo jego życia zbierają. A czy jest życie, którego
żniwo nie jest przez wszystkich zbierane?
Czyż i wy w tee właśnie chwili nie zbieracie żniwa życia każdego
mężczyzny i każdej kobiety, którzy kiedykolwiek po tej Ziemi stąpali?
Czymże jest wasza mowa, jeżeli nie żniwem ich mowy? Czymże są
wasze myśli, jeżeli nie pokłosiem ich myśli? A wasze odzienia i
sadyby, wasze pożywienie, wasze narzędzia, wasze prawa, tradycje i
konwencje, azaliż nie są odzieniem, sadybami, pokarmem,
narzędziami, prawami, tradycjami i konwencjami tych, którzy byli i
odeszli przed wami?
Nie jednej rzeczy żniwo zbieracie w jednym czasie, lecz wszystkich
rzeczy i we wszystkich czasach. To wy jesteście siewcami, żniwem,
żeńcami, polem i klepiskiem do młocki. Jeśli marne jest wasze żniwo,
wspomnijcie na ziarno posiane w innych i ziarno, które daliście im
posiać w sobie. Wejrzyjcie w żeńca i jego sierp, i w zboża łan, i w
klepisko do młocki.
Stary człowiek, którego życia zebraliście plon i odesłaliście do
spichrza, zaiste godzien jest waszej najtroskliwszej opieki. Jeśli waszą
obojętnością napełnicie goryczą jego starość, która dalej bogata jest w
rzeczy możliwe do zebrania - to, co zdążyliście już zebrać i odłożyć, a
także to, co do zebrania macie jesz-
cze, goryczą niewątpliwie zasmakuje w ustach waszych. A tak jest
właśnie ze zdychającym zwierzęciem.
Źle jest korzystać z plonu, a przeklinać potem siewcę i za¬gon .
Bądźcież życzliwi ludziom wszelkiej rasy i wszelkiego kra¬ju, moi
kompanionowie. Albowiem oni są pożywieniem na dro¬gę w waszej
103
podróży do Boga. Lecz szczególnie życzliwi bądź¬cie ludziom w
podeszłym wieku, bo w przeciwnym razie za-śmierdnie się wam
pożywienie i nigdy nie osiągnięcie celu wa¬szej podróży.
Bądźcież życzliwi zwierzętom wszelakiego rodzaju i wieku. S ą
waszymi niemymi wprawdzie, lecz bardzo wiernymi pomoc¬nikami
w długich i żmudnych przygotowaniach do podróży. Lecz szczególnie
życzliwi bądźcie zwierzętom u schyłku ich życia, bo w przeciwnym
razie twardość waszych serc zamieni wie rność w niewierność, a
pomoc ich stanie się zawadą.
Zaiste, wstrętem napawającą niewdzięcznością jest wpierw zdrowiem
kwitnąć na mleku Sim-Sim, a kiedy nie ma już nic więcej do dania,
przytknąć jej do gardła rzeźnicki nóż.
Naronda:
Jeszcze słowa Mistrza nie całkiem przebrzmiały, gdy Sza-madam z
rzeźnikiem nadeszli. Rzeźnik pośpieszył prosto do Sim-Sim, lecz
kiedy tylko ją zobaczył, usłyszeliśmy radosną kpinę w jego głosie, gdy
zawołał: Cóż ty mówisz, że ta krowa jest chora i zdycha? Ona jest
zdrowsza ode mnie, tylko że bie-dulka zagłodzona, a ja nie. Dajcie jej
coś do jedzenia.
I ogromne oczywiście było nasze zdumienie, gdy spojrzaw¬szy na
Sim-Sim ujrzeliśmy ją przeżuwającą pokarm. Nawet serce
Szamadama zmiękło i polecił przynieść jej najlepsze kro¬wie
smakołyki. A Sim-Sim jadła ze smakiem.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY CZWARTY


w którym jest mowa o tym
CZY LEGALNYM JEST ZABIJAĆ, ABY JEŚĆ

Naronda:
Gdy Szamadam z rzeźnikiem odeszli, Micayon zapytał Mistrz a,
mówiąc:
Micayon: - Czyż nie jest legalnym, Mistrzu, zabijać, aby jeść?

104
MIRDAD: - Żerowanie na Śmierci to stawanie się żerem Ś mierci.
Życie bólem innych to padanie pastwą bólu. Tak zarządziła
Wszechwola. Wiedz o tym i wybieraj, Micayonie.
Micayon: - Gdybym mógł wybierać, wybrałbym życie na
podobieństwo feniksa - żyłbym wonią rzeczy, a nie ich ciałem.
MIRDAD:
Zaiste, wspaniały wybór. Uwierz, Micayonie, że idzie dzień, kiedy
ludzie będą żyli aromatem rzeczy, który jest ich duchem, a nie ich
ciałem i krwią. A dzień ten niedaleki już jest dla tęskniących.
Bo tęskniący wiedzą, że życie ciała jest zaledwie mostem do bez
cielesnego Życia.
I tęskniący wiedzą, że ordynarne i niedoskonałe zmysły są zaledwie
judaszami do świata nieskończenie subtelnego i doskonałego zmysłu.
I tęskniący wiedzą, że każde ciało przez nich rozdarte, nieuchronnie
będą musieli naprawić - prędzej czy później - swoim własnym ciałem;
i każdą kość skruszoną, muszą odbudować
swoją własną kością; i każdą kroplę krwi przelaną, muszą zastąpić
swoją własną krwią. Bo takie jest prawo ciała.
A tęskniący chcą od więzów tego prawa być wolni. Dlatego do
najniższego minimum ograniczają potrzeby swego ciała, zmniejszając
przez to swój cielesny dług, który po prawdzie czyni ich dłużnikami
Bólu i Śmierci.
Tęskniącego powstrzymuje jego własna wola i tęsknota, za to
nietęskniący czeka, aż inni mu czegoś zabronią. Większość rzeczy
będących dla nietęskniącego legalnymi, tęskniący czyni niel egalnymi
dla siebie.
Gdy nietęskniący sięga po więcej i jeszcze więcej rzeczy, by wsadzić
je do kieszeni lub brzucha, tęskniący idzie swą drogą bez kieszeni i z
brzuchem nieskalanym krwią i spazmem przed-śmi ertnym
stworzenia.
To co nie tęskniący zyskuje - czy też wydaje mu się, że zyskuje -
tęskniący hurtem osiąga w lekkości ducha i w słodyczy zrozumienia.
Z dwóch ludzi spoglądających na zagon zielony, jeden szacuje jego
wydajność w buszlach i przelicza ich wartość na srebro i złoto. Ten
105
drugi spija zieleń pola swoim okiem i całuje każde źdźbło myślą, i
brata się w swej duszy z każdym korzonkiem i kamykiem, z każdą
grudką ziemi.
Powiadam wam: ten drugi jest prawowitym właścicielem pola,
chociaż ten pierwszy posiada nań akt własności.
Z dwóch ludzi siedzących w domu, jeden jest właścicielem, drugi zaś
gościem zaledwie. Właściciel żyje ceną budynku i kosztami jego
utrzymania, wartością zasłon i dywanów, pozostałego wystroju i
mebli. Tymczasem gość w swym sercu błogosławi te ręce, które
wydobyły i ociosały kamień, i zbudowały ściany; błogosławi te ręce,
które tkały zasłony i dywany; i te ręce, które ciężko w lesie pracowały,
aby następnie zamienić drewno w okna i drzwi, w krzesła i stoły. I
wznosi się w duchu, chwaląc Twórczą Dłoń, która sprawiła, że
wszystkie te rzeczy mogą być.
Powiadam wam: ten gość jest stałym mieszkańcem tamtego domu, a
prawowity właściciel jest wołem roboczym zaledwie, który dźwigając
dom na swym grzbiecie, wcale w nim nie mieszka.
Z dwóch ludzi dzielących z cielęciem jego matki mleko, jeden
spogląda na cielę z myślą o nadchodzącej urodzinowej uczcie, na
której jego ciało przybierze postać wybornych potraw dla solenizanta i
jego przyjaciół. Drugi myśli o cielaku jako o swym mlecznym bracie i
pełen jest uczuć dla młodego i jego matki.
Powiadam wam: ten drugi żywi się naprawdę mięsem cielaka,
pierwszy zaś jest nim już zatruty.
O tak, wiele rzeczy pakuje się do brzucha, które powinny w sercu
swoje miejsce znaleźć.
Wiele rzeczy zamkniętych jest w kieszeni i w spiżarni, które powinny
być zamknięte w oku i nosie.
Wiele rzeczy zgryzionych jest zębem, które powinny umysłem być
zgryzione.
Ciało bardzo niewiele potrzebuje do życia. Im mniej mu dacie, tym
więcej w zamian wam daje. Im więcej dajecie mu, tym mniej
otrzymujecie w zamian.

106
Zaprawdę, bardziej ożywiają was rzeczy spoza spiżarni i brzucha, niż
kiedy do brzucha i spiżarni trafią.
Lecz ponieważ w stanie jeszcze nie jesteście żyć tylko rzeczy
zapachem, bierzcie bez lęku to czego potrzebujecie - lecz nie więcej
niż potrzebujecie - ze szczodrego Ziemi serca. Bo Ziemia tak jest
gościnna i kochająca, że serce jej zawsze jest dla jej dzieci szeroko
otwarte.
Czyż inną Ziemia być może, i czyż wyjść może na zewnątrz siebie,
aby się pożywić? Ziemia musi żywić Ziemię, a nie jest skąpą
gospodynią ona, lecz jej spiżarnia jest zawsze pełna i sze-rok o dla
wszystkich otwarta.
Tak samo jak Ziemia zaprasza was do swej spiżarni, nie ską¬piąc
wam niczego - tak i wy musicie zaprosić Ziemię do swojej spiżarni i
rzec do niej z największą miłością i szczerością:
O matko niewysłowiona! Jak ty złożyłaś przede mną swe serce, by
przyjąć weń me potrzeby, tak i ja składam serce moje przed tobą, by
przyjąć weń potrzeby twoje.
Gdy takim będzie wasz przewodni duch w pożywaniu z Zie¬mi serca,
wówczas nie jest zbyt ważne, co pożywać będziecie.
Lecz gdy takim będzie naprawdę wasz przewodni duch, wówczas
mieć będziecie mądrość i miłość, ażeby nie osierocać Ziemi z żadnego
z jej dzieci, a zwłaszcza tych, które przycho¬dzą zażywać
przyjemności życia i bólu umierania - tych, które też przybyły do
wycinka Podwójności. Bo one także mają swą drogę do przejścia,
powoli i w znoju, do Zjednoczenia. A droga ich jest dłuższa niż
wasza. Jeśli opóźnicie je w ich marszu, to i one opóźnią wasz marsz.
Abimar: - Jeżeli wszystkie rzeczy żyjące skazane są na śmierć z
takiego lub innego powodu, dlaczego miałbym mieć skrupuły, gdyby
przyszło mi być przyczyną śmierci jakiegoś zwierzęcia?
MIRDAD:
Choć prawdą jest, iż wszystko żyjące skazane jest na śmierć, to hańba
temu, kto jakiejkolwiek żyjącej rzeczy jest śmierci przyczyną.
Tak jak wy nie każecie mi zabić Narondy, wiedząc, iż ko¬cham go
bardzo i żądza krwi nie powstaje w sercu moim, tak też i Wszechwola
107
nie rozkaże żadnemu człowiekowi zabić dru¬giego człowieka, ani
zwierzęcia - chyba, że dostrzeże w nim gotowy instrument zabijania.
Tak długo jak ludzie są, kim są, tak długo też będzie wśród nich
złodziejstwo i rabunek, kłamstwa i wojny, morderstwa, ciemne i złe
namiętności wszelkiego rodzaju.
Lecz hańba złodziejowi i rabusiowi; hańba kłamcy i temu, co wojnę
roznieca; mordercy i każdemu człowiekowi, który hołubi ciemne i złe
namiętności w sercu swoim. Bo ci, hańby będąc pełni, używani są
przez Wszechwolę jako zwiastuny hańby.
Lecz wy, moi kompanionowie, musicie wyczyścić serca wasze z
każdej ciemnej i złej namiętności, ażeby Wszechwola dostrzegła w
was gotowość poniesienia światu cierpiącemu radosnej nowiny o
uwolnieniu od cierpień; nowiny o przezwyciężeniu; nowiny o
Wolności poprzez Miłość i Zrozumienie.
Tak uczyłem Noego.
Tak uczę was.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIĄTY


w którym opisano
ŚWIĘTO WINOBRANIA I PRZYGOTOWANIA Z NIM
ZWIĄZANE
ORAZ
ZAGINIĘCIE MIRDADA W PRZEDEDNIU

Naronda:
Zbliżało się Święto Winobrania, zatem my wszyscy z Arki, nie
wyłączając Mistrza, wraz z oddziałami ochotniczych pomocników z
zewnątrz, zajęci byliśmy dzień i noc przygotowaniami do jego
obchodów. Mistrz pracował z tak wielkim zapałem i był tak
niezmordowany, że nawet Szamadam wyraził się o tym z widoczną
satysfakcją.
Obszerne piwnice Arki musiały być pozamiatane i wyszorowane do
białości, a szeregi wielkich dzbanów i beczek umyte i przygotowane
na przyjęcie młodego wina - w tym samym czasie, takie same ilości
108
dzbanów i beczek zawierających zeszłoroczne wino, musiały być
odpowiednio wyeksponowane, aby kupujący mogli próbować i
zaglądać do ich wnętrza. Bo do zwyczaju należy sprzedać podczas
Święta Winobrania wino z roku poprzedniego.
Przestronne podwórce Arki trzeba było wysprzątać, przystroić i
wznieść na nich setki namiotów jako schronienie dla pielgrzymów
oraz kramów dla kupców, aby mogli oni wystawić swoje towary na
czas całotygodniowych obchodów.
Trzeba było do porządku doprowadzić olbrzymią prasę i przygotować
ją na przyjęcie niewypowiedzianych ilości winogron zwożonych do
Arki przez jej licznych poddanych i klien-
tów na grzbietach osłów, mułów i wielbłądów. Ogromnych ilości
chleba trzeba było napiec i przygotować zapasy prowiantu do
sprzedaży tym, którym zabraknie jedzenia, albo też tym, którzy
zupełnie bez pożywienia przybyli.
Początkowo okazją do dziękczynienia będąc, dzień Święta
Winobrania, dzięki Szamadama niezwykłej interesowności i
zapobiegliwości, rozciągnął się do tygodnia i przerodził w coś w
rodzaju jarmarku, na który mężczyźni i kobiety wszelkich stanów, z
bliska i z daleka, ciągnęli w zwiększającej się z roku na rok liczbie.
Książęta i nędzarze, oracze i rzemieślnicy, zysku wyglądający,
rozrywki żądni i przyjemności oczekujący; pijacy i zupełni
abstynenci; nabożni pielgrzymi i bezbożni włóczędzy; świątynni
dewoci i karczmy stali bywalcy, z hordami jucznego bydła - taka oto
różnobarwna czereda narusza niezmąconą ciszę Ołtarzowej Góry
dwukrotnie każdego roku, na Święto Winobrania jesienią i Święto
Arki wiosną.
Żaden pielgrzym z którejś z tych okazji przybywający do Arki, nie
przychodzi nigdy z pustymi rękami, lecz każdy niesie podarunek
takiego lub innego rodzaju. Różnią się one wielce: od winnego grona
lub sosnowej szyszki, aż do sznura pereł czy diamentowego
naszyjnika. Na kupców wszystkich nakłada się zaś
dziesięcioprocentowy podatek od sprzedanych przez nich tow arów.

109
Do zwyczajowego obrządku otwarcia obchodów należy, ażeby Senior
zasiadał na wysokim podium w cieniu wielkiej altany uczynionej ze
zwisających pęków winnych gron, witał i błogosławił tłum, następnie
błogosławił przyniesione podarki, potem zaś pił z nim młodego wina
pierwszy puchar. Nalewa sobie z wielkiej długoszyjastej, wydrążonej
tykwy, a następnie podaje ją jednemu z kompanionów, ażeby puścił ją
wokół wśród nieprzebranych tłumów, napełniając ją ponownie za
każdym razem, kiedy opróżniona została. A kiedy wszyscy napełnią
swe puchary, Senior nakazuje im podnieść je wysoko i śpiewać wraz z
nim Hymn ku czci Świętej Winorośli, o którym powiada się, iż
śpiewany był przez ojca Noego i jego rodzinę, gdy
po raz pierwszy posoki Winorośli skosztowali. A odśpiewawszy
Hymn, tłum z okrzykami radości wychyla puchary i rozprasza się do
zażywania handlu i uciech.
A oto Hymn ku czci Świętej Winorośli:
Witaj Święta Winorośli! Witaj korzeniu cudowny, Który żywisz pęd
subtelny I wypełniasz owoc złoty
Winem ożywiającym. Witaj Święta Winorośli!
Sieroty Potopu, W błocie uwięźnięte, Piją i błogosławią posokę
Gałęzi łaskawej. Witaj Święta Winorośli!
Wy, zakładnicy gliny, Wy, zbłąkani pielgrzymi,
Okup i Droga S ą w tym krzaku boskim -O Wino, o Winorośli, o
Winna Latorośli!
Rankiem, w przeddzień otwarcia obchodów święta, zauważono
nieobecność Mistrza. Siedmiu przeraziło się nie na żarty i natychmiast
rozpoczęły się drobiazgowe poszukiwania. Cały dzień i całą noc, z
latarniami i ogarkami w dłoniach, przeszukiwali całą Arkę i jee
okolice, lecz po Mistrzu nawet śladu nie było. Szamadam wykazywał
tak wielkie zainteresowanie i wydawał się tak zmartwiony, że nikomu
nawet przez myśl nie przeszło, ażeby mógł maczać palce w tym
tajemniczym zniknięciu. Atoli przekonani byli wszyscy, że Mistrz
padł ofiarą jaki egoś świństwa.

110
Obchody Święta Winobrania zostały rozpoczęte, lecz Siedmiu
oniemiałych smutkiem poruszało się na podobieństwo cieni. Tłumy
śpiewały i wino piły, a gdy Senior zstąpił z wysokie-
go podium, głos donośny dał się słyszeć wysoko ponad zgieł¬kiem i
jazgotem ciżby: Chcemy zobaczyć Miríada! Chcemy słu¬chać
Miríada!
W głosie tym rozpoznaliśmy Rustidiona, który rozpuścił wszem i
wobec to wszystko, co Mistrz rzekł i uczynił dla niego. Prędko krzyk
jego podchwycony został przez tłumy i dopomi¬nanie się Mistrza
powszechne się stało i ogłuszające, napełnia¬jąc oczy nasze łzami i
gardła nam wzruszeniem ściskając.
Lecz nagle uciszył się tumult i wielka cisza spłynęła na tłu¬my. Bo
oto oczom naszym nie mogliśmy uwierzyć, gdy spoj¬rzeliśmy i
Mistrza stojącego na wysokim podium ujrzeliśmy, ręką nakazującego
ciszę.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SZÓSTY


w którym
MIRDAD PRZEMAWIA DO PIELGRZYMÓW ŚWIĘTA
WINOBRANIA I UWALNIA ARKĘ OD PEWNEJ KULI U
NOGI

MIRDAD:
Popatrz Mirdadzie na winną latorośl, której plon jeszcze nie zebrany, i
której posoka jeszcze nie wypita.
Obciążony jest Mirdad swym plonem, lecz żniwiarze, niestety,
zapracowani są w innych winnicach.
I zdławiony jest Mirdad powodzią posoki, lecz roznosiciele pucharów
i pijący mocno są pijani innymi winami.
O, ludzie od pługa, motyki i sierpaka, błogosławię ja wasze płu gi,
motyki i sierpaki.
Cóż zoraliście, wykopaliście i poprzycinaliście do dnia dzi-siej szego?

111
Czyż zaoraliście ponure ugory w waszych duszach, tak bardzo
zarośnięte wszystkimi rodzajami chwastu tworzącego dżunglę, gdzie
straszliwe bestie i szkaradne gady plęgną się i żerują?
Czyż wytrzebiliście niepotrzebne korzenie plączące się w
ciemnościach i usidlające wasze korzenie, dusząc w zarodku wasz
plon?
Czyż powycinaliście te gałęzie z siebie, które drążone są przez
pracowite robactwo, albo też uschnięte z powodu najazdu pas ożytów?
Dobrzeście się nauczyli orać, i kopać, i przycinać wasze ziemskie
winnice. Lecz nieziemska winnica, którą jesteście wy, leży haniebnie
opuszczona i zaniedbana.
Jakże daremne będą wszystkie znoje wasze, dopóki nie weźmiecie się
wprzódy za winiarza, a dopiero później za winnicę!
O, ludzie o zrogowaciałych dłoniach! Błogosławię ja waszą
zrogowaciałoś.
Przyjaciele od piona i miary; koledzy od młota i kowadła; chłopy od
dłuta i piły - jakże zręcznymi fachowcami w swych rzemiosłach
jesteście!
Wiecie jak rzeczy znaleźć poziom i głębokość. Lecz swojej własnej
głębokości i poziomu znaleźć nie umiecie.
Zręcznie kształt nadajecie surowemu kawałkowi żelaza młotem na
kowadle. Lecz surowego człowieka nie wiecie jak ukształtować
młotem Woli na kowadle Zrozumienia. Ani też nie nauczyliście się
bezcennej lekcji od kowadła, jak być uderzonym bez najlżejszej nawet
myśli, aby uderzenie oddać.
Jakże sprytni jesteście w posługiwaniu się dłutem i piłą w drzewie i
kamieniu. Lecz nieociosanego i szorstkiego człowieka nie wiecie jak
uczynić kształtnym i gładkim.
Jakże daremne będą wszystkie rękodzieła wasze, dopóki nie
zastosujecie ich wprzódy do rękodzielnika!
O, ludzie handlujący dla zysku tym, czego ludziom trzeba z darów ich
Matki-Ziemi i wytworów rąk ich bliźnich!

112
Błogosławię ja potrzeby, szczodrości i wytwory, i błogosławię też i
handel. Lecz sam zysk, który jest po prawdzie stratą, nie znajduje
błogosławieństwa w ustach moich.
Gdy w ciszy zapadającej nocy robicie bilans dnia zakończonego, cóż
do zysku zaliczacie, a co do utraty? Czyż zyskiem nie jest dla was
superata ponad koszty własne? Jeśli tak, to zaiste bezwartościowy był
ten dzień, przehandlowany dla sumy pieniędzy, nie ważne, jak
wielkiej. A utratą dla was były wszystkie nieskończone dnia tego
bogactwa równowagi, pokoju i światła.
Utraciliście także jego ustawiczne wezwania do Wolności; i
utraciliście serca ludzi, które dzień ten jako podarunki dla was w
swojej dłoni trzymał.
Jeśli obchodzi was tylko zawartość kieszeni ludzi, czyż może wam się
udać odnaleźć drogę do ich serc? A dopóki nie znajdziecie drogi do
serc ludzi, czyż mieć możecie nadzieję, że dostąpicie serca Boga? A
dopóki nie dostąpicie serca Boga, jakież jest to życie wasze?
Jeżeli to, co hołubicie jako zysk, jest utratą, jakąż zaiste wie lką musi
być utrata!
Próżne, zaprawdę, to wasze handlowanie będzie całe, dopóki licz
ącym się zyskiem nie będzie Miłość i Zrozumienie.
O, ludzie berła i korony!
Wężem jest berło w ręce, która jest tak prędka, by ranić, i zbyt
powolna, by przykładać maść uzdrawiającą. Lecz w ręce rozdającej
balsam Miłości, berło jest piorunochronem chroniącym przed
mrokiem i zatratą.
Przyjrzyjcie się dobrze swoim rękom.
Wysadzana diamentem, rubinem i szafirem korona ze złota, siedzi
niewygodnie i czuje się smutno i nieswojo na głowie spęczniałej czczą
chwałą, ignorancją i nad ludźmi władzy żądzą. O tak, korona taka, na
taki wsadzona piedestał, jest zjadliwą kpiną z własnego piedestału.
Tymczasem korona z najrzadszych i najczystszej wody klejnotów,
zbyt zawstydzona będzie czując się niegodną, ażeby spoczywać na
głowie otoczonej nimbem Zrozumienia i zwycięstwa nad sobą.
Przyjrzyjcie się dobrze swoim głowom.
113
Chcecie ludźmi władać? Nauczcie się wpierw władać sobą samym.
Czyż można rządzić dobrze, zanim nie jest się dobrze samemu
rządzonym? Czyż może wichru batóg lub spieniona fala pokój
ustanowić i uciszyć Morze? Czyż łez pełne oko może
wysłać szczęścia uśmiech rozszlochanemu sercu? Czyż stra-che m lub
gniewem drżąca ręka może utrzymać ster łodzi?
Władcy ludzi przez ludzi są władani. A ludzie są pełni zgiełku,
anarchii i chaosu. Bo na podobieństwo morza są wystawieni na każdy
wichru powiew. I jak morze odpływają i przypływają, czasami jak
gdyby już-już plażę zalać mieli. Lecz na podobieństwo morza ich
głębiny są ciche i nie tykają ich smagania wichru na powierzchni.
Jeżeli naprawdę chcecie rządzić ludźmi, pogrążcie się w ich
najtajniejsze głębiny. Bo ludzie są czymś więcej niż spienionymi
falami. Lecz by pogrążyć się w najtajniejsze głębiny ludzi, musicie
wprzódy pogrążyć się w najtajniejsze głębiny swoje. Żeby zaś doość
do tego, musicie odłożyć berło i koronę, aby ręce mieć wolne, by czuć
i wolną mieć głowę, ażeby myśleć i szacować.
Próżne będę wszelkie wasze rządy i bezprawne wszystkie wasze
prawa będą, a chaos będzie całym porządkiem waszym, dopóki nie
nauczycie się rządzić w sobie krnąbrnym człowiekiem, którego
zajęciem najulubieńszym jest zabawianie się koron ą i berłem.
O, ludzie Kadzielnicy i Księgi! Cóż w Kadzielnicy spalacie? Czegóż
doczytaliście się w Księdze?
Czyż nie spalacie bursztynowej krwi, która wysącza się z wonnych
serc roślin i krzepnie? Lecz to, zaprawdę, kupuje się i sprzedaje na
bazarach, a ten groszowy wydatek nie sprawia przyjemności żadnemu
bogu.
Pomyślcie, czyż woń kadzidła odegnać może smród nienawiści,
zawiści i chciwości? Rozbieganych oczu, krętackich języków, rąk
lubieżnych? Niewiary paradującej jako wiara, obskurnej
przyziemności trąbiącej o raju szczęśliwym?
Bardziej przyjemny w waszego Boga nozdrzach byłby zapach
wszystkich tych rzeczy zagłodzonych na śmierć i jedno po drugim

114
spalanych w sercu, i popiołów ich rozpuszczonych na wszystkie cztery
wiatry niebieskie.
Cóż spalacie w Kadzielnicach? Przychylność, pochwałę i błaganie?
Gniewnego boga zostawić lepiej, ażeby zgorzał w swoim gniewie.
Żądnego chwały boga zostawić lepiej, ażeby zagłodził się czekając na
chwałę. Boga o twardym sercu zostawić lepiej, aże by skonał na
twardość swego serca.
Lecz ani gniewny, ani żądny chwały, ani bezlitosny nie jest Bogiem.
To wy jesteście pełni gniewu, żądni chwały i o twardym sercu.
Nie kadzidło Bóg wam spalać każe, lecz wasz gniew, i pychę, i
nieczułość, abyście mogli być jak On, wolni i wszechmocni. I chce, by
wasze serca kadzielnicami były.
I czegóż doczytaliście się w Księdze?
Czy czytacie przykazania, aby je pisać złotem na świątyń ścianach i
kopułach? A może żyjące prawdy, ażeby wryć je w serca?
Czy czytacie doktryny, by ich nauczać z ambon i gorliwie ich bronić
logiką, mową wykrętną, a w razie potrzeby pieniędzmi i ostrzem
miecza? A może czytacie Życie, które nie jest doktryną potrzebującą,
ażeby ją głosić i bronić, lecz Drogą, która trzeba przemierzać z wolą
Wolności - tak w świątyni, jak i poza nią, tak w dzień, jak i w nocy,
tak na niskości, jak i na wysokości? A dopóki sami nie pójdziecie tą
Drogą i nie upewnicie się, dokąd prowadzi, czyż zuchwałością nie jest
zapraszać na nią innych?
A może czytacie w Księdze wykresy, mapy i cenniki, ukazujące
ludziom, ile z nieba można kupić za tyle lub więcej z ziemi?
O, oszuści i agenci Sodomy! Sprzedać chcecie ludziom Niebo i zabrać
im ich udział w Ziemi w zamian. Chcecie uczynić z tej Ziemi czyściec
i namawiacie ludzi, by z niej uciekali, a sami zakopujecie się w niej
jeszcze bardziej. Dlaczegóż nie uczynicie
ludzi sprzedawcami swych udziałów w Niebie, w zamian za udz iał w
Ziemi?
Gdybyście waszą Księgę czytali uważnie, potrafilibyście ukazać
ludziom, w jaki sposób z Ziemi niebo uczynić. Bo dla serca

115
niebiańskiego, Ziemia jest niebem. Zaś dla serca ziemskiego, Niebo
jest ziemią.
Odsłońcie Niebo w sercach ludzi, z ziemią zrównując wszystkie
przegrody pomiędzy Człowiekiem i jego bliźnimi; pomiędzy
Człowiekiem i wszelkim stworzeniem; pomiędzy Człowiekiem i
Bogiem. Lecz aby to uczynić, sami mieć musicie serca niebiańskie.
Nie jest Niebo ogrodem kwietnym, który można by kupić albo
wydzierżawić. Lecz stanem istnienia jest Niebo, możliwym do
osiągnięcia tak samo na Ziemi, jak i gdziekolwiek indziej w tym
bezgranicznym Wszechświecie. Czegóż wyciągacie szyje i
przewracacie oczami?
Ani też nie jest Piekło szalejącym paleniskiem, od którego uciec
można żarliwymi modłami i kadzidła paleniem. Lecz stanem serca jest
Piekło, doświadczanym tak samo na Ziemi, jak i gdziekolwiek w tej
bezgraniczności niezmierzonej.
Dokądże uciec możecie od ognia, którego paliwem jest serce, dopóki
nie uciekniecie od serca?
Próżnym jest poszukiwanie Nieba i próżnym wykręcanie się od
Piekła, tak długo, jak długo Człowieka trzyma cień jego. Bo i Niebo i
Piekło są nieodłącznymi stanami Podwójności. Dopóki Człowiek nie
stanie się pojedynczym w umyśle, pojedynczym w sercu i
pojedynczym w ciele; dopóki nie będzie bezcieniowy i pojedynczy w
Woli - zawsze jedną nogą w Niebie będzie, a drugą zaś w Piekle. A to
jest Piekło zaiste.
O tak, więcej niż Piekłem jest mieć świetlane skrzydła i ołowiane
stopy; nadzieją być podtrzymywanym i pogrążanym w rozpaczy;
rozpościerać się w nieustraszonej wierze i kurczyć w bojaźliwym
zwątpieniu.
Żadne niebo niebem nie jest, które dla innych jest piekłem. Żadne
piekło piekłem nie jest, które dla innych jest niebem. A ponieważ
czyjeś piekło często jest dla kogoś innego niebem, a czyjeś niebo
często jest dla kogoś innego piekłem, dlatego Niebo i Piekło nie są
stanami znoszącymi się i walczącymi ze sobą nawzajem, lecz etapami
do przejścia w długiej pielgrzymce do Wy swobodzenia się od obu.
116
O, Pielgrzymi Świętej Winorośli!
Żadnych nieb nie ma Mirdad na sprzedaż lub do dania tym, którzy
chcą być prawi. Żadnych piekieł w zanadrzu nie trzyma, żeb y
postrachem dla nikczemnych były.
Dopóki wasza prawość nie będzie swoim własnym niebem, na dzień
jeden rozkwitnie, ażeby zwiędnąć zaraz.
Dopóki wasza nikczemność nie będzie swoim własnym postrachem,
zapadnie w sen na dzień jeden, ażeby rozkwitnąć przy pierwszej
sprzyjającej okazji.
Żadnych piekieł i nieb nie ma Mirdad dla was, lecz Święte
Zrozumienie, które wynosi daleko poza każdego piekła ogień i
każdego nieba rozkosze. Nie dłonią, lecz sercem musicie ten podarek
przyjąć. Do tego zaś serce musi być oczyszczone ze wszelkich
bezcelowych pragnień i zbłąkanej woli, za wyjątkiem pragnienia i
woli zrozumienia.
Obcy nie jesteście tej Ziemi, ani też Ziemia nie jest macochą waszą.
Lecz prawdziwym sercem prawdziwego jej serca jesteście i
prawdziwym krzyżem prawdziwego jej krzyża. Jakże szczęśliwa jest
ona, że może dźwigać was na swym mocnym, rozległym i stabilnym
grzbiecie. Dlaczegóż zatem upieracie się brać ją na swoje słabowite,
zapadłe piersi, by stękając i dychaj ąc z trudem walczyć o oddech?
Mlekiem i miodem płynące są obfite Ziemi piersi. Dlaczegóż
chciwością waszą pozwalacie im kwaśnieć, więcej z niej biorąc, niż
potrzeby wasze?
Pogodne i urodziwe jest Ziemi oblicze. Dlaczegóż chcecie zeszpecić
ją i wzburzyć gorzką walką i strachem?
Doskonałą jednością jest Ziemia. Dlaczegóż dzielicie ją mieczami i
liniami granic?
Posłuszna i beztroska jest Ziemia. Dlaczegóż jesteście tak pełni troski
i nieposłuszeństwa?
A mimo to bardziej trwali jesteście aniżeli Ziemia, Słońce i wszystkie
w niebiosach sfery. Wszystko to przeminie, lecz wy nie przeminiecie.
Dlaczegóż dygoczecie jak liście na wietrze?

117
Jeżeli nic innego nie daje wam odczuć waszej jedności z
Wszechświatem, to sama Ziemia może to uczynić. Lecz sama Ziemia
jest zaledwie zwierciadłem, cienie wasze odbijającym. Czyż
zwierciadło jest czymś więcej niż odzwierciedlany? Czyż rzucany
przez człowieka cień, jest czymś więcej niż człowiek?
Przebudźcie się i przetrzyjcie oczy wasze. Bo więcej niż Ziemia
znaczycie. Przeznaczenie wasze to coś więcej niż żyć i umierać, i
dostarczać obfitego żeru wciąż zgłodniałej paszczęce Śmierci.
Przeznaczeniem waszym jest być wolnym od życia i od umierania; od
Nieba i Piekła; i od przeciwieństw różnorodnych będących
dobrodziejstwem inwentarza Podwójności. Przeznaczenie wasze to
być owocnymi winoroślami w wiecznie owocującej winnicy Boga.
Tak samo jak wsadzona w ziemie żyjąca gałąź żyjącej winorośli
wypuszcza korzenie i na koniec staje się niezależną, wydającą owoc
winoroślą, podobnie jak jej matka, z która złączona pozostaje - tak też
i Człowiek, żyjąca gałąź Winorośli Boskiej, kiedy wkopany w glebę
swej boskości, staje się bogiem, na zawsze jednym z Bogiem
pozostając.
Czyż musi być Człowiek żywcem zakopany, żeby mógł narodzić się
do Życia?
Zaiste, zaiste! Dopóki zakopani będziecie w podwójności życia i
śmierci, nie wyniesiecie się do jedności Istnienia.
Dopóki żywić się nie będziecie winnymi gronami Miłości, nie będzie
wam dane napełnić się winem Zrozumienia.
A dopóki pijani nie będziecie winem Zrozumienia, nie otrzeźwi was
pocałunek Wolności.
Nie Miłości pożywacie, gdy jecie owoc winorośli ziemskiej. Zaj
adacie większy głód w nadziei zaspokojenia mniejszego.
Nie Zrozumienie spijacie, gdy pijecie posokę winorośli ziemskiej.
Zapijacie tylko krótkotrwałe zapomnienie bólu, który po
wytrzeźwieniu tylko ostrość bólu waszego podwaja. Od przykrego
„ja" uciekacie, ażeby tylko napotkać to samo „ja" za rogiem.
Te grona, które oferuje wam Mirdad, nie pleśnieją i nie gniją. Być raz
najedzonym nimi, oznacza być na zawsze pełnym. To wino, które on
118
przygotował dla was, zbyt mocne jest dla ust obawiających się
sparzenia, lecz ożywiające dla serc, które pijane chcą być
samozatraceniem się w wieczności.
Czy są wśród was ludzie zgłodniali moich winogron? Nie-cha j
wystąpią z koszykami swoimi.
Czy są wśród was jacyś spragnieni posoki mojej? Niechaj nad stawią
czary swoje.
Bo ciężarny jest Mirdad swym plonem i zdławiony powodzią posoki.
Dniem samozatracenia był Dzień Świętej Winorośli. Dniem
odurzonym winem Miłości i skąpanym w promieniach Zrozumienia.
Dniem ekstazy do wtóru rytmicznego trzepotu Wolności skrzydeł.
Dniem obalania przegród i stapiania się jednego ze wszystkim i
wszystkiego w jedno.
Lecz niestety! Czymże jest dzisiaj?
Przerodził się w tydzień chorobliwego samozadufania; wstrętnej
chciwości frymarczącej wstrętną chciwością; niewolnictwa
dokazującego z niewolnictwem; ignorancji wypaczającej ignorancję.
Sama Arka, niegdyś winiarnią będąc Wiary, Miłości i Swobody,
przerodzona została w olbrzymią prasę do wina i monstrualny
jarmark. Dziś Arka bierze od was plon winnic waszych, ażeby
odsprzedać go wam w postaci ogłupiającego wina. Rąk waszych pracę
przekuwa na kajdany dla waszych rąk. Pot waszych czół przeradza w
żyjący żar do piętnowania waszych czó ł.
Daleko, za daleko zboczyła Arka z wytyczonego kursu. Lecz teraz ster
jej stoi równo. Pozbędzie się całego zbędnego balastu, aże by mogła
płynąć swym kursem łatwo i bezpiecznie.
Dlatego ofiarodawcom wszystkie podarki zwrócone zostaną, a
wszystkie długi będą umorzone dłużnikom. Arka nie zna dającego
innego niż Bóg, a Bóg żadnego człowieka nie czyni dłużnikiem, nawet
w stosunku do Siebie Samego.
Tak uczyłem Noego.
Tak uczę was.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SIÓDMY


119
w którym pada odpowiedź na pytanie
CZY WINNO SIĘ NAUCZAĆ PRAWDY WSZYSTKICH CZY
TYLKO GARSTKĘ
WYBRANYCH? MIRDAD UJAWNIA SEKRET SWOJEGO
ZNIKNIĘCIA W PRZEDDZIEŃ ŚWIĘTA WINOBRANIA I
MÓWI O FAŁSZYWEJ WŁADZY

Naronda:
Razu pewnego Siedmiu siedziało z Mirdadem w Orlim Gnieździe. W
tym czasie wydarzenia święta do dziedziny wspomnień już
przechodzić zaczęły, więc kompanionowie poczęli odtwarzać
pamiętne zdarzenia tamtego dnia - tylko Mistrz milczał. Niektórzy
dziwowali się wielkiemu wybuchowi entuzjazmu, którym tłumy
skwitowały jego wystąpienie. Inni komentowali osobliwe i niezwykle
tajemnicze zachowanie Szamada-ma w momentach, gdy stosy
niespłaconych weksli ze skarbca Arki przyniesione zostały i
publicznie zniszczone, a setki dzbanów i beczek wina z piwnic
wyciągnięte i rozdane, i wartościowe podarki ofiarodawcom zwrócone
- ponieważ nie przejawiał on żadnego zupełnie oporu, jak do
przewidzenia było, lecz w oni emiałym bezruchu patrzył na to
wszystko roniąc obficie łzy.
Bennoon zauważył, że choć tłum aż zachrypł od wiwatów, to jednak
okrzyki jego nie dla Mistrza słów były, lecz z powodu długów
umorzenia i zwrócenia darów. A nawet lekko Mistrza zganił, za
marnowanie oddechu dla tłumu takiego, który żadnych wyższych nie
szuka przyjemności, aniżeli jedzenie, picie i łoża uciechy. Prawda, jak
podkreślił, nie powinna być głoszona wszystkim bez wyjątku, lecz
niewielu wybranym. Natenczas Mistrz przemówił, i rzekł:
MIRDAD:
Oddech wasz na wiatr rzucony, niewątpliwie w jakiejś piersi
zamieszka. Czyja jest ta pierś, nie pytajcie. Baczcie tylko, ażeby
czystym był sam oddech.

120
Słowo wasze szukać będzie jakiegoś ucha i niewątpliwie je znajdzie.
Czyje to jest ucho, nie pytajcie. Baczcie tylko, ażeby samo słowo
prawdziwym było posłańcem Wolności.
Myśl wasza cicha niewątpliwie do mówienia jakiś język poruszy. Czyj
to jest język, nie pytajcie. Baczcie tylko, ażeby myśl sama rozniecona
była kochającym Zrozumieniem.
Nie myślcie jakoby jakikolwiek wysiłek na marne poszedł. Niektóre
ziarno lata całe w ziemi zakopane leży, lecz prędko do życia
przychodzi, gdy pobudzone dechem pierwszej sprzyjającej pory.
Ziarno Prawdy we wszystkich jest ludziach i rzeczach. Zadaniem
waszym nie jest Prawdę siać, lecz przygotowywać dla wykiełkowania
odpowiednią porę.
W wieczności wszystko jest możliwe. Dlatego nie rozpaczajcie nad
ludzi wolności brakiem, lecz głoście wiadomość o uwolnieniu z
jednakową wiarą i zapałem do wszystkich - tak do tęskniących, jak i
nietęskniących. Bo nietęskniący zaprawdę dojdą do tęsknienia, a dziś
nieopierzeni, dnia pewnego w Słońcu wymuskają piórka i skrzydłami
swymi wedrą się w najdalsze i najbardziej niedostępne nieboskłonu
dziedziny.
Micaster: - Zasmuca nas bardzo, że po dziś dzień i pomimo naszych
powtarzających się nalegań, Mistrz nie odkrył nam jeszcze sekretu
swojego tajemniczego zniknięcia w wigilię Święta Winorośli.
Czyżbyśmy godni nie byli jego zaufania?
MIRDAD: - Ktokolwiek godzien jest miłości mojej, godzien jest z
pewnością i mojego zaufania. Czyż zaufanie jest czymś więcej niż
Miłość, Micasterze? Czyżbym nie dawał wam szczodrze z mego
serca?
Jeżeli nie mówiłem o tym wydarzeniu niesmacznym, to tylko dlatego,
iż chciałem dać Szamadamowi czas na skruchę. Bo to on z pomocą
dwóch obcych wyciągnął mnie siłą z Orlego Gniazda w przeddzień
święta i wrzucił do Czarnej Jamy. Biedny Szamadam! Nie śniło mu
się nawet, że i Czarna Jama przyjmie Mirdada jedwabistymi dłońmi i
zaopatrzy go w magiczne drabiny na powierzchnię.
Naronda:
121
To usłyszawszy, grozą porażeni i oniemiali, zapytać nie śmieliśmy
Mistrza jak wyszedł cało z opresji, która każdemu z nas wydawała się
oczywistą zatratą. I zapadło milczenie.
Himbal: - Dlaczego Szamadam prześladuje naszego Mistrza, skoro
Mirdad kocha Szamadama?
MIRDAD:
Nie mnie prześladuje Szamadam, lecz Szamadam prześladuje
Szamadama.
Obleczcie ślepców we władzy pozory, a będą wyłupiać oczy
wszystkim widzącym, a nawet i oczy tych, którzy robią wszystko, by
wzrok przywrócić im samym.
Niewolnikowi dajcie wolną drogę chociażby na dzień, a obróci ten
świat w świat niewolników. Pierwszymi, których obije i w kajdany
zakuje będą ci, co wszystko robili, ażeby go uwolnić.
Cała władza światowa, jakie by nie było jej źródło, jest oszustwem.
Dlatego pobrzękuje ostrogami, wymachuje szabel-ką i galopuje wśród
hałaśliwej pompy i olśniewających ceremonii, ażeby nikt nie śmiał
zajrzeć do jej fałszywego serca. Swój chwiejący się tron wznosi na
armatach i dzidach. Swą wymiecioną do próżna duszę dekoruje strach
budzącymi amuletami i proroczymi odznakami, ażeby ciekawi nie
spostrzegli jej ohydnej nędzy.
Władza taka jest pospołu zaślepieniem i przekleństwem dla człowieka,
który pożąda, ażeby ją sprawować. Chce się utrzy-
mać za wszelką cenę, nawet za potworną cenę zniszczenia samego
siebie, a także tych, co uznają jego władzę i tych, co przeciw niej
walczą.
W wiecznym niepokoju są ci, którzy pożądają władzy. Ci zaś, którzy
są u władzy, w ciągłej są walce, ażeby ją utrzymać. Pozbawieni
władzy zawsze wydrzeć się ją staraaą z rąk tych, którzy ją posiadają.
Tymczasem Człowiek - ten Bóg w powijakach - stopami podeptany i
stratowany kopytami, zostaje na polu bitwy nie zauważony, samotny i
nie kochany.
Tak wściekła jest ta walka i tak krwią obłąkani są walczący, że nikt,
niestety, zatrzymać się nie chce, ażeby z twarzy uchylić malowaną
122
maskę fałszywej panny młodej i wszystkim ukazać jej monstrualną
brzydotę.
Uwierzcie, o mnisi, że żadna władza warta nie jest nawet mrugnięcia
powieką, za wyjątkiem Świętego Zrozumienia, które jest bezcenne.
Dla władzy tej za wielka nie jest żadna ofiara. Dostąpcie jej raz tylko,
a sprawować ją będziecie aż do końca Czasu. I obdarzać słowa wasze
będzie większa mocą, niźli moc, którą wszystkie armie świata
kiedykolwiek komenderowane były; a błogosławić wasze czyny
będzie większym dobrodziejstwem, niż największe dobrodziejstwa,
którymi wszyscy władcy świata razem wzięci, nie mogą marzyć
nawet, aby świat obsyp ać.
Bo Zrozumienie jest dla samego siebie tarczą, a jego ręką mocarną jest
Miłość. Nigdy nie prześladuje i nie dręczy, lecz jak rosa na spieczoną
ziemię, zapada w do cna wypalone serca ludzi; a błogosławi tych,
którzy jej nie chcą, niemniej niż tych, którzy się nią raczą. Pewną
będąc swej wewnętrznej siły, uciekać się nie musi do żadnej siły
zewnętrznej. Nieustraszoną będąc, posługiwać się nie musi strachem,
jako bronią i narzędziem podporządkowywania ludzi.
Świat jest tak ubogi - och, jakże ubogi - w Zrozumienie. Dlatego też
usiłuje to ubóstwo pod płaszczykiem fałszywej władzy ukrywać. A
fałszywa władza w obronne i zaczepne przy-
mierza bije z fałszywą mocą; a jedne i drugie Strachowi oddają
komendę. A Strach wykańcza je pospołu.
Czyż nie było tak zawsze, że słabi robią wszystko, by ukryć swą
słabość? Dlatego władza światowa i światowa przemoc, ręka w rękę
idą pod pręgierzem Strachu, płacąc dzienny poda¬tek Ciemnocie
wojnami, łzami i krwią. A Ciemnota łaskawie uśmiecha się do
wszystkich i mówi im: Doskonale!
Doskonale! - rzekł Szamadam do Szamadama, gdy posłał Mirdada do
Jamy. Lecz nie pomyślał Szamadam przez chwilę, że wrzucając mnie
do Jamy, wrzucił tam siebie, a nie mnie. Bo Jama nie może zatrzymać
Mirdada, Szamadam zaś musi długo i ciężko pracować, ażeby
pokonać jej ściany ciemne i śliskie.

123
Błyskotką jest cała władza świata. Niechaj ci raczkujący w
Zrozumieniu zachwycają się nią. Lecz wam nie wolno narzucać siebie
żadnemu człowiekowi. Bo to, co jest siłą narzucone, prę¬dzej czy
później odebrane jest siłą.
Nie pragnijcie żadnej władzy nad życiem ludzi; tego Wszechwola jest
panem. Nie pragnijcie władzy nad ludzi wła-snością, bo ludzie
przywiązani są tak samo bardzo do przed¬miotów jak i do życia
swego, dlatego nienawidzą tych, którzy wtrącają się w ich więzy i im
nie ufają. Lecz poszukujcie drogi do ludzkich serc poprzez Miłość i
Zrozumienie; a gdy już raz tam zasiądziecie, lepiej będziecie mogli do
ludzi trafić, żeby rozwiązać im więzy.
Bo Miłość prowadzić dłoń waszą będzie, Zrozumienie zaś będzie wam
przyświecać.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY ÓSMY


w którym
KSIĄŻĘ BETHARU I SZAMADAM POJAWIAJĄ SIĘ W
ORLIM GNIEŹDZIE. DYSPUTA POMIĘDZY KSIĘCIEM
A MIRDADEM O WOJNIE I POKOJU.
SZAMADAM USIDLA MIRDADA

Naronda:
Gdy tylko Mistrz mówić skończył, a my wpadliśmy w zamyślenie nad
jego słowami, ciężkie kroki dały się słyszeć na zewnątrz przy
akompaniamencie pomieszanych dźwięków przytłumionej rozmowy.
Zaraz potem dwaj olbrzymi żołnierze uzbrojeni po zęby ukazali się w
wejściu i zajęli miejsca z obu jego stron z obnażonymi, połyskującymi
w słońcu szablami. Za nimi wszedł młody książę w całej okazałości
insygniów władzy, wraz z Szamadamem bojaźliwie idącym z tyłu, i
dwoma jeszcze żołnierzami za nim.
Książę był jednym z najpotężniejszych i szeroko sławnych potentatów
Gór Mlecznych. Zatrzymał się na moment u wejścia i uważnie
przyjrzał twarzom niewielkiej grupy zebranej wewnątrz. Następnie

124
wlepiając swe duże i jasne oczy w Mistrza, skłonił się bardzo nisko, i
rzekł:
Książę: - Witaj święty człowieku! Przybyliśmy tu, aby złożyć hołd
wielkiemu Mirdadowi, którego sława daleko rozniosła się po tych
górach, ażeby na koniec dotrzeć do naszej odległej stol icy.
MIRDAD: - Poza domem sława rydwanem ognistym jeździ, w domu
zaś utyka o kulach. O tym może Senior zaświadczyć. Nie ufaj, o
książę, kaprysom sławy.
Książę: - Jednakże słodkie są kaprysy sławy, i słodkim jest żłobić
swoje imię na ustach ludzi.
MIRDAD: - Z takim samym skutkiem pisać imię na piasku plaży
można, jak żłobić je na ustach ludzi. Wichry wymiotą, a fale wymyją
je z piasku. Kichnięcie wydmuchnie je z ust. Jeśli nie chcesz być
pogardzanym przez ludzi, nie żłób swego imienia na ich ustach, lecz
wypalaj je w ich sercach.
Książę: - Lecz zamknięte na wiele zamków są serca ludzi.
MIRDAD: - Zamków wiele być może, lecz klucz do nich jest jeden.
Książę: - Czy masz ten klucz? Bo potrzebuję go bardzo. MIRDAD: -
Ty też go posiadasz.
Książę: - Niestety! Wyceniasz mnie na daleko więcej, niż jestem wart
w istocie. Długo szukałem klucza do serca mego sąsiada, lecz nigdzie
znaleźć go nie mogłem. Jest on potężnym księciem i dąży do wojny ze
mną. A ja zmuszony jestem przeciwko niemu zwrócić broń pomimo
mego pokojowego usposobienia. Nie daj się zwieść diademowi memu
i haftowanej klejnotami szacie, Mistrzu. Nie mogę znaleźć w nich
klucza, którego szukam.
MIRDAD: - Klucz ukrywają one, lecz go nie trzymają. Opóźniają
twój krok, wstrzymują rękę i kierują gdzie indziej twe oczy,
poszukiwania udaremniając.
Książę: - Cóż Mistrz przez to rozumie? Czyż mam wyrzucić precz
mój diadem i szaty, abym mógł znaleźć klucz do serca mego sąsiada?
MIRDAD: - Aby zatrzymać je, sąsiada musisz stracić. Aby zatrzymać
sąsiada, musisz je utracić. A stracić sąsiada oznacza stracić siebie.

125
Książę: - Nie mam zamiaru kupować przyjaźni mego sąsiada za aż
taką cenę.
MIRDAD: - Nie masz zamiaru kupić siebie za tak nędzną cen ę?
Książę: - Kupić siebie? Nie jestem więźniem, bym musiał płacić okup.
A poza tym, mam dobrze płatną i dobrze uzbrojoną armię, aby mnie
broniła. Sąsiad nie może się poszczycić lepszą.
MIRDAD: - Więźniem zaledwie być jednego człowieka lub jednej
rzeczy, już jest niewolą zbyt gorzką do zniesienia. Więźniem być całej
armii ludzi i kupy przedmiotów, wygnaniem jest bez prawa powrotu.
Bo zależnym być od czegokolwiek, oznacza niewolnikiem być tego.
Bądź zatem zależnym tylko od Boga. Bo więźniem być Boga, oznacza
być wolnym zaprawdę.
Książę: - Mam więc pozostawić siebie, swój tron i swoich poddanych
bez zabezpieczenia?
MIRDAD: - Nie powinieneś pozostawić siebie bez zabezpieczenia.
Książę: - Dlatego utrzymuję armię.
MIRDAD: - Dlatego musisz rozwiązać armię.
Książę: - Lecz sąsiad od razu pochłonie me księstwo.
MIRDAD: - Twoje księstwo może on pochłonąć. Lecz ciebie nie
pochłonie żaden człowiek. Dwa więzienia w jedno złączone nie
uczynią najmniejszego nawet zarzewia dla Wolności. Ciesz się, gdy
ktoś wygania cię z więzienia twojego; lecz człowiekowi temu nie
zazdrość, który przychodzi, by zamknąć się w twoim więzieniu.
Książę: - Jam jest potomek rodu wsławionego męstwem w polu.
Nigdy na nikim nie wymuszaliśmy wojny. Lecz kiedy wojnę
wymuszono na nas, nie skradaliśmy się nigdy, ani też nigdy z pola nie
schodziliśmy inaczej, jak tylko ze sztandarami łopoczącymi wysoko
nad trupami wroga. Źle mi doradzasz, panie, gdy radzisz, bym
pozwolił sąsiadowi postąpić po swojemu.
MIRDAD: - Czyż nie powiedziałeś, że chcesz pokoju? Książę: - O
tak, pokoju chcę.
MIRDAD: - To nie walcz.
Książę: - Lecz sąsiad mój upiera się, by ze mną walczyć; i muszę
walczyć, aby pomiędzy nami zapanować mógł pokój.
126
MIRDAD: - Chcesz zabić sąsiada, żebyś mógł żyć z nim w zgodzie!
Cóż za niezwykły spektakl! Nie sztuka żyć w zgodzie ze zmarłym.
Lecz wielką sztuką jest w zgodzie żyć z żyjącym. Jeżeli musisz toczyć
wojnę z jakimkolwiek żywym człowiekiem lub rzeczą, których gusta
lub interesy nie współbrzmią czasami z twoimi, wypowiedz wojnę
Bogu, za którego przyczyną są one. I wojnę wypowiedz
Wszechświatowi, bo niezliczone rzeczy tam są, które nie współbrzmią
z twym umysłem, martwią serce twoje i - czy chcesz tego czy nie - w
twe życie ingerują.
Książę: - Cóż więc mam robić, jeżeli chcę pokoju z sąsiadem, a on
chce walczyć?
MIRDAD: - Walcz!
Książę: - Teraz radzisz mi dobrze.
MIRDAD: - O tak, walcz! Lecz nie z twym sąsiadem. Walcz z
wszystkimi tymi rzeczami, które wiodą do wojny między wami.
Dlaczegóż sąsiad twój walczyć chce z tobą? Czyżby dlatego, iż twoje
oczy błękitne są, a jego piwne? Czyżby dlatego, iż ty śnisz o aniołach,
a on śni o diabłach? Czy też może dlatego, iż ty kochasz go jak siebie
samego i traktujesz wszystko, co twoje jakjego?
To o twoje szaty, o książę, o twój tron, o twoje bogactwo, o twoją
chwałę i wszystkie te rzeczy, których więźniem jesteś, sąsi ad twój
walczyć chce z tobą.
Czy chcesz pokonać go bez podnoszenia na niego twej broni?
Podstępem weź nad nim górę i samemu wypowiedz wojnę wszystkim
tym rzeczom. Gdy przezwyciężysz je, twą duszę z
ich szponów wydzierając; gdy wyrzucisz je na śmieci kupę, być może
sąsiad zatrzyma swój marsz, do pochwy schowa miecz swój i rzeknie
do siebie samego: Gdyby rzeczy te warte wojny były, sąsiad mój nie
wyrzuciłby ich na śmietnik.
Jeśli zaś sąsiad twój w swym szaleństwie nie ustanie i zaj¬mie się
kupą śmieci, raduj się z uwolnienia swojego od tak nie¬zdrowego
ciężaru, lecz smuć się nad sąsiada losem.
Książę: - A cóż z honorem moim, który jest daleko więcej wart od
wszystkich mych dóbr?
127
MIRDAD: - Człowieka jedynym honorem jest być Czło¬wiekiem,
Boga podobieństwem i obrazem. Wszystkie inne ho¬nory są hańbą.
Przez człowieka nadany honor, łatwo przez człowieka zabra¬ny być
może. Mieczem zapisany honor, łatwo mieczem zmaza¬ny być może.
Żaden honor, o książę, wart nie jest zardzewiałej strzały; jeszcze mniej
łzy piekącej; jeszcze mniej krwi kropli.
Książę: - A wolność - wolność moja i moich ludzi - czyż nie jest warta
ona największej ofiary?
MIRDAD: - Prawdziwa Wolność warta jest ofiary siebie. Wojska
twego sąsiada nie mogą jej zabrać; twoje wojska nie potrafią ani jej
wygrać, ani jej obronić. A pole bitwy jest dla niej grobem. Prawdziwą
Wolność wygrywa się i zatraca w ser¬cu.
Chcesz wojnę mieć? Prowadź ją w swym sercu i walcz z sercem
swoim. Rozbrój twe serce z jakichkolwiek nadziei, z jakiegokolwiek
strachu i z próżnych pragnień, które czynią świat twój zapyziałym
kurnikiem - a przekonasz się, iż bardziej przestronny jest niż
Wszechświat cały; i kiedy tylko zechcesz, będziesz przemierzał ten
Wszechświat; i nic nie stanie na twojej przeszkodzie.
Taka jest jedyna wojna warta prowadzenia. Taką wojną się zajmij, a
nigdy więcej nie znajdziesz czasu dla żadnych innych wojen, te
bowiem mogłyby stać się dla ciebie odrażającym zezwierzęceniem i
diabolicznymi sztuczkami wiodącymi do pomieszania umysłu twego i
sił wyczerpania, sprawiając, iż przegrałbyś wojnę ze sobą, która zaiste
jest świętą wojną. Tę wojnę wygrać, to okryć się nieprzemijającą
chwałą. Lecz zwycięstwo w każdej innej wojnie, gorsze jest niż
haniebna klęska. A taka jest właśnie okropność wszystkich ludzkich
wojen, w których zwycięzca i pokonany na równi klęskę podzielają.
Chcesz pokój mieć? Nie szukaj go w dokumentach pisanych, ani też
nie staraj się wykuwać go w kamieniu nawet.
Bo pióro co gryzmoli Pokój, z równą łatwością nabazgrać może
Wojna; a dłuto co wykuwa Niechaj zapanuje pokój, z równą łatwością
wykuje Niechaj będzie wojna. I dalej - papier i kamień, pióro i dłuto,
zaniedługo zjedzą mole, zgnilizna i rdza, i cała ta alchemia wymiany

128
żywiołów. Lecz nie ponadczasowe serce Człowieka, które jest
bastionem Świętego Zrozumienia.
A kiedy Zrozumienie raz tylko odsłonięte zostanie, następuje
zwycięstwo i Pokój zapanowuje w sercu na zawsze. Rozumiejące
serce zawsze jest w pokoju nawet wśród ogłupionego woj nami
świata.
Nieświadome serce jest sercem podwójnym. Podwójne serce jest
częścią podwójnego świata. Podwójny świat bezustannie rodzi
konflikty i wojny.
Zaś rozumiejące serce jest sercem pojedynczym. Pojedyncze serce jest
częścią pojedynczego świata. Pojedynczy świat jest świ atem pokoju.
Bo dwóch potrzeba, by rozniecić wojnę.
Dlatego radzę ci tak wojować z twym sercem, ażeby pojedynczym je
uczynić. Nagrodą zwycięstwa jest Pokój wieczysty.
Gdy widzieć będziesz, o książę, w każdym kamieniu tron, a w każdej
grocie pałac, natenczas jakże szczęśliwe będzie Słońce, aby być twym
tronem, i konstelacje gwiezdne pałacami twoimi.
Gdy zwykła polna stokrotka godna się stanie, by za medal ci służyć, a
byle robak być twym nauczycielem - wówczas szczęśliwe będą
gwiazdy pysznić się na twej piersi, a Ziemia gotowa być twoją
mównicą.
Gdy będziesz władał swoim sercem, cóż znaczy, kto faktycznie włada
twym ciałem? Gdy cały Wszechświat jest twój, cóż znaczy, kto ma we
władaniu ten czy inny skrawek Ziemi?
Książę: - Słowa twe bardzo są nęcące. A mimo to wydaje mi się, że
wojna jest prawem Natury. Czyż nawet ryby w morzu nie są w
nieustannej wojnie? Czyż słaby nie pada ofiarą silnego? A ja nie chcę
być niczyim żerem.
MIRDAD: - To, co wydaje ci się wojną, jest tylko sposobem Natury,
ażeby żywić się i rozmnażać. Silny pożywieniem jest dla słabego
wcale nie mniej, niż słaby pożywieniem jest dla silnego. Któż zresztą
jest silny, a kto słaby w Przyrodzie?

129
Natura sama jest silna; wszystko inne to zaledwie cherlaki
podporządkowane woli Natury i spływające potulnie potokami
Śmierci.
Tylko nieśmiertelnych zaliczyć można do silnych. A Człowiek
nieśmiertelny jest, o książę. O tak, potężniejszy od Natury jest
Człowiek. Wżera się on w jej cielesne serce, tylko po to, ażeby swego
bezcielesnego serca dosięgnąć. Rozmnaża się tylko po to, ażeby
wynieść się poza samorozmnażanie.
Niechaj ludzie, których nieczyste pragnienia usprawiedliwić można
czystymi instynktami zwierzęcia, zwą sami siebie niedźwiedziami
dzikimi, wilkami, szakalami i czymkolwiek zresztą; lecz niechaj nie
kalają szlachetnego imienia Człowiek.
Uwierz Mirdadowi, o książę, i bądź w pokoju.
Książę: - Senior powiada mi, że Mirdad biegły jest w czarach, żeby
więc w niego uwierzyć, chcę, by zademonstrował swe niektóre moce.
MIRDAD: - Jeśli odkrywanie Boga w Człowieku to czary, Mirdad
czarownikiem jest zatem. Czyż pragniesz doprawdy dowodu i
objawienia się czarodziejstwa mojego?
Popatrz, jam jest dowodem i objawieniem.
Ruszaj. Czyń swoją powinność, z którąś tutaj przyszedł.
Książę: - Dobrze odgadłeś, że inną mam powinność do spełnienia, niż
zabawiać me uszy twymi szaleństwami. Bo książę Betharu
czarownikiem jest innego rodzaju i niebawem zademonstruje swoją
sztukę.
(Do swoich ludzi) Przynieście łańcuchy i skujcie ręce i nogi tego
Boga-Człowieka, albo też Człowieka-Boga, a pokażmy i jemu i
całemu zgromadzeniu, jak nasze czarodziejstwo wygląda.
Naronda:
Jak bestie na żer, tak czterech żołnierzy opadło Mistrza i szybko
poczęło zaciskać łańcuchy na jego rękach i stopach. Przez moment
Siedmiu siedziało w paraliżującym osłupieniu, nie wiedząc jak przyjąć
to, co działo się przed ich oczami - czy jako żart, czy serio. Micayon i
Zamora szybsi byli w rozpoznaniu powagi ohydnej sytuacji. Rzucili

130
się na żołnierzy jak dwa rozwścieczone lwy i powaliliby ich zapewne,
gdyby nie powstrzymujący, uspokajający głos Mistrza.
MIRDAD: - Daj im bawić się w swe czary, porywczy Mi-cayonie. Daj
im robić to, co chcą, poczciwy Zamoro. Dla Mir-dada, łańcuchy ich
bardziej nie są przerażające, niż była Czarna Jama. Niechaj Szamadam
cieszy się łatając autorytet swój autorytetem księcia Betharu. Ta łatka
wykończy ich obu.
Micayon: - Czyż mamy stać z boku, gdy nasz Mistrz pętany jest jak j
akiś złoczyńca?
MIRDAD: - W najmniejszym nawet stopniu nie obawiajcie się o
mnie. Pozostańcie w Pokoju. Tak i wam uczynią któregoś dnia, lecz
skrzywdzą siebie, a nie was.
Książę: - Tak też uczynimy każdemu łajdakowi i szarlatanowi, który
śmie kpić sobie z ustanowionego prawa i władzy.
Ten święty człowiek (wskazując na Szamadama), jest prawowitym
przełożonym tego zgromadzenia i jego słowo prawem być musi dla
wszystkich. Ta święta Arka, której szczodrości zażywacie, pod moją
jest ochroną. Me czujne oko pilnuje jej losów; me silne ramię nad jej
dachem i jej dobrami jest rozpostarte; a miecz mój zetnie każdą rękę,
która chciałaby jej zaszkodzić. Niechaj wszyscy o tym wiedzą i
uważają.
(Znowu do swoich ludzi). Wyprowadzić tego łotra. Jego
niebezpieczne teorie o mało nie zrujnowały Arki. Mogłyby rychło
zrujnować nasze księstwo i Ziemię, gdyby pozwolić im iść dalej tym
samym zgubnym kursem. Niechaj je głosi od dzisiaj srogim murom
lochu w Betharze. Dalej z nim.
Naronda:
Żołnierze wyprowadzili Mistrza, a za nimi, przepełnieni radosną
dumą, wyszli książę z Szamadamem. Siedmiu szło za tą złowieszczą
procesją, oczy ich odprowadzały Mistrza, ich usta zaklejone żalem,
ich serca wstrząsane łzami.
Mistrz szedł mocnym i pewnym krokiem, a głowa jego wzniesiona
była wysoko. Uszedłszy kawałek, odwrócił się do nas i rzekł:

131
MIRDAD: - Ufajcie Mirdadowi. Nie opuszczę was, dopóki własnej
Arki nie założę i oddam wam nad nią komendę.
Naronda:
I jeszcze długo potem słowa te dźwięczały głośno w uszach naszych,
do wtóru ciężkiego pobrzękiwania łańcuchów.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DZIEWIĄTY


w którym Naronda opowiada jak
SZAMADAM NA PRÓŻNO PRÓBUJE PRZECIĄGNĄĆ
KOMPANIONÓW NA SWOJĄ STRONĘ. MIRDAD W
CUDOWNY SPOSÓB WRACA I CAŁUJE WSZYSTKICH
PRÓCZ SZAMADAMA POCAŁUNKIEM WIARY.

Naronda:
Nastała zima obfita, biała i kąśliwa.
Bezgłośne i bez życia stały pokryte śniegiem góry. Tylko w dolinach
poniżej, dostrzec można było plamki wyblakłej zieleni z
połyskującymi tu i ówdzie wstążkami ciekłego srebra wijącymi się w
kierunku morza.
Siedmiu pasowało się ze sobą ulegając zmiennym falom raz nadziei,
to znów zwątpienia. Micayon, Micaster i Zamora skłaniali się ku
nadziei, że Mistrz wróci tak, jak obiecał. Bennoon, Himbal i Abimar
mieli co do tego wątpliwości. Lecz wszyscy odc zuwali posępną
pustkę i dokuczliwą daremność.
Arka była zimna, ponura i obca. Lodowata cisza wisiała nad jej
murami, pomimo Szamadama niestrudzonych wysiłków, ażeby wnieść
w nią życie i ciepło. Bo od czasu, gdy Mirdad został zabrany,
Szamadam starał się zalewać nas swoją dobrocią. Podsuwał nam
najlepsze jedzenie i wino, lecz ani jedzenie nie cieszyło, ani też nie
ożywiało wino. Spalał olbrzymie ilości drewna i węgla, lecz ogień
żadnego ciepła nie dawał. Był niewypowiedzianie grzeczny i czuły na
pozór, lecz jego grzecz-
ność i czułości odstręczały nas od niego coraz bardziej i bardziej.

132
Przez czas długi nawet nie wspomniał o Mistrzu. W końcu otworzył
swe serce i rzekł:
Szamadam: - Krzywdzicie mnie, moi kompanionowie, myśląc, iż nie
lubię Mirdada. Właściwie współczuję mu z całego mego serca.
Mirdad może nie być złym człowiekiem, lecz niebezpiecznym fantastą
jest on, a całkowicie niepraktyczna i fałszywa jest teoria, którą
wyznaje i głosi światu twardych faktów i praktyk. On i ci, którzy idą
za nim, skazani są na tragiczny koniec już przy pierwszym zetknięciu
z gorzką rzeczywistością. Tego jestem najzupełniej pewien i chcę
uchronić moich kompanionów od tak katastrofalnej opresji.
Mirdad mieć może sprytny język inspirowany nierozważno-ścią
młodego wieku, lecz serce jego jest ślepe, zacięte i bezbożne. Ja zaś
mam strach przed Bogiem prawdziwym w mym sercu i lata
doświadczeń, które nadają memu osądowi wagę i autorytet.
Któż przez tak wiele lat kierował Arką i do większej wspaniałości ją
doprowadził, jeśli nie ja? Czyż nie żyłem z wami tak długo, będąc dla
was zarazem bratem i ojcem? Czyż umysły nasze nie były
błogosławione pokojem, a nasze dłonie przelewającą się obfitością?
Dlaczegóż pozwolić obcemu burzyć to wszystko, co budowaliśmy tak
długo, i zasiewać nieufność tam, gdzie ufność była panem, i walkę,
tam gdzie królem był pokój?
Czystym jest szaleństwem, moi kompanionowie, wypuszczać wróbla z
ręki za gołębia na dachu. Mirdad chciałby, abyście opuścili tę Arkę,
która tak długo dawała wam schronienie, zbliżała was do Boga,
dawała wam wszystko, co tylko śmiertelnik może sobie zapragnąć i
trzymała was w bezpiecznej odległości od zgiełku i udręk tego świata.
Cóż on obiecywał wam w zamian? Smutki i żale, rozczarowania i
nędzę z nieustanną walką o przetrwanie - to i wiele gorsze rzeczy
obiecywał wam.
Mirdad obiecuje Arkę zawieszoną w powietrzu, w bezgranicznej
nicości - zaiste sen obłąkanego - dziecięca fantazja -nęcąca
niemożliwość. Czyżby był on mądrzejszy od ojca Noego, założyciela
Arki-Matki? Zaiste, boli mnie niezmiernie, iż bredniom tym
dawaliście posłuch.
133
Być może zgrzeszyłem przeciwko Arce i jej świętym tradycjom, gdy
odwołałem się przeciwko Mirdadowi do silnego ramienia przyjaciela
mego, księcia Betharu. Lecz to wasza tylko pomyślność leżała mi na
sercu i samo to usprawiedliwia moje wykroczenie. Chciałem ocalić
was i Arkę, zanim będzie za późno. I Bóg był ze mną, i ocaliłem was.
Radujcie się ze mną moi kompanionowie i Panu dziękujcie za
oszczędzenie nam tego poczucia wielkiej hańby, z którym
patrzylibyśmy na rozpad naszej Arki naszymi grzesznymi oczami. Ja
przynajmniej, nie przeżyłbym tej hańby.
Lecz teraz od nowa poświęcić się chcę służbie Bogu Noego i jego
Arce, i służbie wam, moi kompanionowie ukochani. Szczęśliwi
bądźcie jak ongiś, ażeby i moje szczęście zupełne było.
Naronda:
Szamadam rozpłakał się przy tych słowach, a łzy jego tym bardziej
godnymi pożałowania były, bo odosobnione - jako że nie znalazły
żadnego oddźwięku ani w sercach naszych, ani też w o czach.
Ranka pewnego, gdy słońce rozpromieniło się nad górami po
przeciągającym się od dłuższego czasu mrocznym zachmurzeniu,
Zamora ujął harfę swoją i począł śpiewać:
Zamora:
Zamarzła jest pieśń na odmrożonych wargach
Mej harfy. I skuty lodem sen w lodem skutym sercu
Mej harfy.
Gdzież jest to tchnienie, co roztopi twą pieść, O harfo moja? Gdzież
jest ta ręka, co wyswobodzi sen, O harfo moja? -W Betharu lochu.
Żebrzący Wietrze, leć i wyproś mi pieśń łańcuchów W lochu Betharu.
Sprytny Słońca promieniu, lećże i skradnij mi sen z łańcuchów Lochu
Betharu. Skrzydło orła mego jak nieba Rozpostarte było szeroko I pod
nim czułem się jak król. Dziś jestem niczyj, sierotą zbłąkaną, A sowa
panoszy się na niebie mym. Bo orzeł mój odfrunął do gniazda daleko
-Do lochu Betharu.
Naronda:

134
Łza spłynęła z oka Zamory, gdy ręce jego bez życia opadły, a głowa
się nisko na harfę osunęła. Ta łza upust dała naszemu zdławionemu
żalowi i otworzyła szeroko śluzy oczu naszych.
Micayon zerwał się na równe nogi i wrzeszcząc wielkim głosem:
Duszę się!, wypadł przez drzwi na otwarte powietrze. Zamora,
Micaster i ja, podążyliśmy za nim przez dziedziniec, aż do bramy w
wysokim zewnętrznym ogrodzeniu, poza które kompanionom nie
wolno było wychodzić. Micayon jednym gwałtownym szarpnięciem
wyrwał ciężki rygiel, rozwarł bramę i rzucił się naprzód jak tygrys z
klatki uwolniony. Pozostałych trze ch szło za Micayonem.
Słońce było ciepłe i jasne, a jego promienie odbite od zmar¬zniętego
śniegu, nieomal oślepiające. Drzew pozbawione, po¬kryte śniegiem
wzgórza, falowały przed nami tak daleko, jak
tylko dosięgnąć mogło oko i wszystko wydawało się pałać fe¬erią
fantastycznych odcieni światła. Wszystko dokoła nas w tak zupełnej
ciszy było pogrążone, że aż drażniącej dla ucha; tylko skrzypienie
śniegu pod stopami łamało ten nastrój. Powietrze, choć mroźne, tak
pieściło płuca nasze, że czuliśmy się jak zro¬dzeni na nowo.
Zmienił się nawet nastrój Micayona, który zatrzymał się, ażeby
stwierdzić: Jak dobrze jest móc oddychać. Ach, właśnie oddychać! I
naprawdę wydawało się, że po raz pierwszy zazna¬liśmy radości
swobodnego oddychania i poczuliśmy znaczenie Oddechu.
Uszliśmy jeszcze kawałek, gdy Micaster wypatrzył ciemny punkcik na
odległym wzniesieniu. Niektórzy myśleli, że to sa¬motny wilk; inni,
że głaz tchnieniem wiatru ze śniegu omiecio¬ny. Lecz punkt wydawał
się poruszać w naszym kierunku, po¬stanowiliśmy zatem podążyć w
tamtą stronę. Im bliżej i bliżej podchodził, tym bardziej i bardziej
kształty ludzkie przybierał. Nagle Micayon wykonał wielki skok
naprzód, krzycząc: To on! To on!
I on to był - jego charakterystyczny, pełen gracji krok, jego
majestatyczna postawa, jego szlachetnie uniesiona głowa. Swa¬wolny
wietrzyk bawił się w chowanego w jego powiewających szatach i
beztrosko flirtował z jego długimi, czarnymi lokami. Słońce lekko
podbarwiło delikatny bursztynowy brąz jego twa¬rzy, lecz ciemne i
135
rozmarzone oczy jak przedtem iskry rzucały i słały fale ufnego
spokoju i radosnej miłości. Jego wrażliwe sto¬py obute w drewniane
sandały, ucałowane zostały mrozem na jaskrawo różowo.
Micayon był pierwszym, który doń dobiegł i rzucił mu się do stóp,
szlochając i śmiejąc się, i bełkocząc jak ktoś delirium owładnięty:
Teraz dopiero przywrócona jest mi dusza moja.
Pozostali trzej postąpili tak samo, lecz Mistrz podniósł ich jednego po
drugim, obejmując z niewypowiedzianą delikatno¬ścią i mówiąc, gdy
ich obejmował:
MIRDAD: - Przyjmij pocałunek Wiary. Odtąd będziesz za¬sypiał w
wierze i budził się w wierze; a Zwątpienie nie zagości na poduszce
twojej, ani też nie sparaliżuje ci kroku wahaniem.
Naronda:
Czterej, którzy w Arce pozostali, kiedy ujrzeli Mistrza u drzwi,
potraktowali go jak zjawę i mocno byli przestraszeni. Lecz gdy
powitał ich każdego po imieniu i usłyszeli jego głos, padli mu do stóp,
za wyjątkiem Szamadama, który pozostał jak do krzesła
przytwierdzony. Mistrz zrobił i powiedział do tych trze ch to samo, co
zrobił i powiedział do czterech.
Szamadam patrzył pusto przed siebie i trząsł się od stóp do głowy, a
twarz jego stała się trupioblada, wykrzywiły się wargi, dłonie bez celu
gmerały koło pasa. Nagle zsunął się z krzesła i czołgając się na
wszystkich czterech do miejsca, gdzie stał Mistrz, otoczył ramionami
stopy jego i spazmatycznie rzekł z twarzą zwróconą ku podłodze: Ja
też wierzę.. Mistrz podniósł go także i bez pocałowania rzekł:
MIRDAD: - To Strach trzęsie Szamadama potężnym ciałem i
językiem, dlatego mówi: Ja też wierzę.
Szamadam dygocze i kłania się nisko przed czarami, które wyciągnęły
Mirdada z Czarnej Jamy i lochu w Betharze. A Sza¬madam boi się
zemsty. Niechaj umysł jego spokojnym będzie pod tym względem, a
serce jego niechaj zwróci się w stronę Prawdziwej Wiary.
Wiara zrodzona na fali Strachu, pianą Strachu jest zaledwie; wznosi
się i opada ze Strachem pospołu. Prawdziwa Wiara nie zakwitnie

136
inaczej, jak tylko na łodydze Miłości. Jej owocem jest Zrozumienie.
Jeżeli boisz się Boga, nie wierz w Boga.
Szamadam (wycofując się, z oczami nadal wbitymi w podło¬gę): -
Łajdakiem i wyrzutkiem jest Szamadam w swoim wła¬snym domu.
Pozwól mi przynajmniej być na dziś twym sługą i przynieść ci jakieś
pożywienie i coś ciepłego do ubrania. Boć przecież musisz być bardzo
głodny i zmarznięty.
MIRDAD: - Mam ja pożywienie nieznane kuchniom i ciepło nie
pożyczone od nici wełnianej, czy też języka ognia. Mógłby Szamadam
zmagazynować więcej z mego pożywienia i ciepła, a mniej z innych
wiktuałów i paliw.
Spójrzcie! Morze przyszło zimować na szczytach. A szczyty
szczęśliwe są wdziać morze zamarznięte jako płaszcz. I szczytom
ciepło w ich płaszczu.
I szczęśliwym jest morze, tak nieruchomo jak zaczarowane leżeć
przez jakiś czas na szczytach; lecz na jakiś czas tylko. Bo Wiosna
przyjdzie i Morze jak w śnie zimowym pogrążony wąż, rozwinie się i
upomni o swą chwilowo zawieszoną wolność. I znowu będzie gonić
od brzegu do brzegu; i znowu będzie wznosić się w powietrze i
włóczyć po niebie, i rozpryskiwać gdziekolwiek zapragnie.
Lecz są ludzie jak ty, Szamadamie, których życie jest niekończącą się
zimą i zimowym snem nieprzerwanym. Ci to są, którzy jeszcze znaku
Wiosny nie dostali. Popatrz! Mirdad jest znakiem. Znakiem Życia jest
Mirdad, a nie śmierci podzwonnym. Jak długo będziesz jeszcze
zimował?
Uwierz, Szamadamie, że życie, którym ludzie żyją i śmierć, którą
umierają, to tylko zimowanie. A ja przychodzę, ażeby ruszyć ludzi ze
snu i wywołać ich z legowisk i nor do wolności nieśmiertelnego
Życia. Uwierz mi przez wzgląd na siebie, a nie na mnie.
Naronda:
Szamadam stał nieruchomo i nie otworzył ust. Bennoon szepnął do
mnie, bym spytał Mistrza, w jaki sposób zdołał zbiec z lochu Betharu,
lecz język odmówił mi posłuszeństwa i nie chciał zadać pytania, na
które i tak zresztą Mistrz zaraz potem odpowiedział.
137
MIRDAD: - Loch Betharu nie jest już więzieniem. Stał się miejscem
pamięci. Książę Betharu nie jest już księciem. Jest dziś tęskniącym
pielgrzymem jak wy.
Nawet i mroczny loch, Bennoonie, obrócony być może w oślepiającą
latarnię morską. Nawet i na hardego księcia można tak wpłynąć, ażeby
odłożył swą koronę na rzecz korony Prawdy. I nawet klekoczące
łańcuchy skłonić można, ażeby wydawały celestialną muzykę. Nic nie
jest cudem dla Świętego Zrozumienia, które jedynym jest cudem.
Naronda:
Słowa Mistrza dotyczące abdykacji księcia Betharu spadły jak grom z
jasnego nieba na Szamadama, i ku naszemu wielkiemu pomieszaniu,
opanowany został spazmem tak dziwnym i tak gwałtownym, że aż
zaczęliśmy się poważnie o jego życie obawiać. Spazm zakończył się
omdleniem i długo musieliśmy go cucić, zanim w końcu przyszedł do
siebie.

ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY
w którym
MISTRZ UJAWNIA SEN MICAYONA

Naronda:
Od dłuższego czasu, przed i po Mistrza powrocie z Betharu
zaobserwowano, iż Micayon zachowywał się jak ktoś kłopoty mający.
Zwykle na uboczu się trzymał, mówił niewiele, jadł mało i rzadko
opuszczał swą celę. Sekretu swojego nie chciał nawet mnie wyjawić. I
dziwiliśmy się wielce, że Mistrz ani nie mówił nic, ani też nic nie robił
- choć kochał go bardzo mocno - ażeby uśmierzyć ból jego.
Kiedyś, gdy wszyscy nie wyłączając Micayona, ogrzewaliśmy się przy
koksowniku, Mistrz rozpoczął wykład na temat Wielkiej Nostalgii.
MIRDAD:
Pewien człowiek miał kiedyś sen. A oto sen, który miał:
Ujrzał siebie na zielonym brzegu szerokiej, głębokiej i bezgłośnie
płynącej rzeki. Brzeg tętnił życiem, wypełniony olbrzymim tłumem
mężczyzn, kobiet i dzieci, w różnym wieku i różnymi mówiących
138
językami, a wszyscy mieli koła o różnych rozmiarach i barwach, które
toczyli w dół i w górę brzegu. I tłum ten w odświętne przybrany był
kolory, gotów weselić się i dokazywać, a zgiełk jego wypełniał
powietrze. Jak morze niezmordowane falował w górę i w dół, w tę i z
powrotem.
On jeden nie był odświętnie ubrany, bo żadnego święta nie był
świadom. I tylko on jeden nie miał do toczenia koła. I jakkolwiek
mocno wysilał swe ucho, nie mógł uchwycić nawet jednego słowa z
wielojęzycznego gwaru, które byłoby podobne do jego własnego
języka. I jakkolwiek mocno wysilał swe oko, nie znalazł ani jednego
oblicza, które by znajome mu było. I nie dość na tym - gdy tłum koło
niego przepływał, rzucał znaczące spojrzenia w jego kierunku, jak
gdyby rzec chciał: Kimże jest ta śmieszna istota? Wówczas powstała
w nim myśl, iż jest nie je¬go to święto, a on sam obcym jest tutaj
zupełnie; i poczuł ukłu¬cie w swym sercu.
Wtem usłyszał potężny ryk z wyższego końca brzegu docho¬dzący i
zaraz potem ujrzał jak tłumy padły na kolana, zakrywa¬jąc oczy
rękami i pochylając głowy aż do ziemi samej; padając zaś rozdzieliły
się na dwa rzędy, zostawiając proste i wąskie przejście na całej brzegu
długości. On sam stojący pozostał w pośrodku przejścia, nie wiedząc,
co robić i w którą zwrócić się stronę.
Kiedy tak patrzył tam, skąd ryk wielki dobiegał, ujrzał kolo¬salnego
byka językami ognia z pyska plującego i słupami dymu z nozdrzy
dyszącego, pędzącego w dół przejściem z błyskawicy szybkością. Z
przerażeniem wielkim patrzył na bestię rozwście¬czoną i chciał się
schronić gdzieś z lewa lub prawa, lecz żadne¬go schronienia nie mógł
znaleźć. Czuł się jak przytwierdzony do ziemi i pewien był swojej
niechybnej zguby.
Gdy byk już tak blisko był, iż stojący czuł płomienia gorąco i smród
dymu, człowiek ten został w powietrze uniesiony. Byk stał pod nim,
więcej jeszcze ognia i dymu wyrzucając do góry, lecz człowiek
wznosił się wyżej i wyżej, i chociaż czuł ogień i dym, to jednak
pewnego nabrał przekonania, że byk żadnej już krzywdy nie może mu
zrobić. I kurs przybrał na drugą rzeki stronę.
139
Patrząc w dół na zielony brzeg, widział tłumy jak przedtem klęczące i
byka strzelającego weń strzałami miast dymu i ognia. Słyszał świst
strzał, gdy w pobliżu przelatywały, niektóre nawet szaty jego
przeszywały, żadna jednakże ciała jego nie dotknęła. Na koniec byk,
tłum i rzeka znikły z pola widzenia i człowiek ten odleciał.
Unosił się ponad posępną, wypaloną słońcem krainą, bez
jakiegokolwiek śladu życia zupełnie. Wreszcie osiadł u stóp wysokiej,
stromej góry pozbawionej nie tylko źdźbła trawy, lecz nawet
jaszczurki i mrówki. I poczuł, iż jedyną dla niego drogą, jest droga
pod górę.
Długo za bezpieczną drogą się rozglądał, lecz jedynym, co w stanie
był dojrzeć, była ledwo dostrzegalna ścieżka, jaką tylko kozice
chodzić mogą. I tym szlakiem iść postanowił.
Jeszcze wspiąć się nie zdążył więcej niż kilkaset stóp w górę, gdy
niezbyt daleko na lewo, ujrzał drogę szeroką i gładką. A kiedy stanął i
już-już zboczyć chciał ze ścieżki, droga zamieniła się w ludzi
strumień, którego jedna połowa pracowicie wchodziła, druga zaś
rwała w dół na złamanie karku. Nieprzeliczona ciżba mężczyzn i
kobiet wspinała się mozolnie i toczyła w dół bez pamięci, a tocząc się
wydawała mrożące krew w żyłach lamenty i jęki.
Człowiek ten przyglądał się temu dziwacznemu zjawisku przez chwilę
i na myśl mu przyszło, iż gdzieś tam w górze zbocza być musi
olbrzymi dom wariatów, a ci toczący się w dół są jego zbiegłymi
pensjonariuszami. Powrócił więc do swej wspinaczki krętym
szlakiem, to padając, to znów wstając, lecz ciągle i ciągle posuwając
się wyżej i wyżej.
Na pewnej wysokości strumień ludzki wysechł, a jego dno zatarło się
zupełnie. I znowu człowiek ten samotnym się znalazł w obliczu
posępnej góry, bez żadnej ręki wskazującej kierunek i bez żadnego
głosu, który by mógł podeprzeć jego więdnącą odwagę i wzmocnić
prędko spadające siły; tylko przekonanie mgliste, iż jego droga w
kierunku szczytu prowadzi, na szlaku go utrzymywało.
Dalej i dalej mozolił się on, krwią swoją znacząc kamienisty szlak. Po
wielu serce rozdzierających znojach, dotarł do miejsca, gdzie ziemia
140
była miękka i kamieni pozbawiona. Ku swemu zachwytowi
niewypowiedzianemu, ujrzał tu i ówdzie przebijające się delikatne
kępki trawy; a że trawa była tak jedwabista, a ziemia tak aksamitna, a
powietrze tak aromatyczne i uspo¬kajające, poczuł się jak wyprany z
ostatnich resztek swych sił. Spoczął więc i zapadł w sen.
Przebudziło go dotknięcie dłoni i głos do niego mówiący: Powstań!
Widać już szczyt. A Wiosna oczekuje cię na szczycie.
Dłoń i głos należały do niewypowiedzianie pięknej dziew¬czyny -
niebiańskiej istoty - przybranej w szaty o oślepiającej białości. Ujęła
delikatnie jego dłoń i powstał wzmocniony i wy¬poczęty. I ujrzał
szczyt. I poczuł Wiosnę. Lecz gdy tylko pod¬niósł swą stopę, by
pierwszy postąpić krok, przebudził się ze snu .
Cóż zrobiłby Micayon, gdyby przebudził się z takiego snu i ujrzał sam
siebie rozciągniętego na zwykłym posłaniu, otoczo¬nego czterema
zwykłymi ścianami - lecz z wizją tej dziewczy¬ny żarzącą się pod
powiekami i wonną promienistością tego szczytu wciąż w jego sercu
świeżą?
Micayon (jak użądlony): - To ja byłem tym śniącym i mój jest ten sen.
Moja jest wizja tej dziewczyny i szczytu. To dręczy mnie do dziś i
wytchnienia mi nie daje. Obcym się stałem dla siebie samego, bo
Micayon już nie zna Micayona.
Śniłem ten sen zaraz jak zabrali cię do Betharu. Jak stać się mogło, iż
opowiadasz go z tak najdrobniejszymi szczegółami? Kimże ty jesteś,
iż nawet ludzi sny otwartą księgą są dla ciebie?
Ach, wolność tego szczytu! Ach, piękność tej dziewczyny! Jakże
obskurne jest wszystko w porównaniu do tego. Własna ma dusza
porzuciła mnie dla nich. I dopiero dnia tego, gdy uj¬rzałem cię
idącego z Betharu, wróciła ona do mnie i poczułem spokój i moc.
Lecz poczucie to opuściło mnie znów i na powrót coś ciągnie mnie od
siebie nitkami niewidzialnymi.
Wybaw mnie, o mój Wielki Kompanionie. Usycham z tęsk¬noty za tą
wizją.
MIRDAD: - Nie wiesz o co prosisz, Micayonie. Czyż chc esz być
wybawionym od wybawiciela twego?
141
Micayon: - Wybawiony chcę być od tej tortury nie do zniesienia, którą
jest być tak bardzo bezdomnym w świecie, tak bardzo żyjącym w
zaciszu domowym. Chcę być na szczycie z dziewczyną.
MIRDAD; - Raduj się, ponieważ twe serce zawładnięte zostało
Wielką Nostalgią; raduj się, bo jest to nieodwołalna obietnica, iż
znajdziesz twą ojczyznę i dom, i będziesz na szczycie z dziewczyną.
Abimar: - Błagamy, powiedz nam więcej o Wielkiej Nostalgii. Po
czym rozpoznać ją możemy?

ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY PIERWSZY


w którym Mirdad mówi
O WIELKIEJ NOSTALGII

MIRDAD:
Jak mgła jest Wielka Nostalgia. Wydzielona z serca, otula serce, tak
samo jak mgła wydzielana przez ziemię i morze, zacier a kształty
ziemi i morza pospołu.
I też podobnie jak mgła osieroca oko z wyraźnej rzeczywistości
tworząc właściwą sobie rzeczywistość, tak i Nostalgia przytłumia
uczucia serca i czyni siebie uczuciem naczelnym. I choć tak
bezpostaciowa pozornie, bez celu i ślepa jak mgła, to jednak podobnie
jak mgła aż roi się od nienarodzonych postaci, dobrze jest widoczna i
dobrze określony cel posiada.
Gorączce podobna jest też Wielka Nostalgia. Albowiem tak jak
gorączka w ciele rozpalona, wysysa z ciała żywotność, trucizny jego
spalając zarazem; tak też Nostalgia z tarć w sercu zrodzona, osłabia
serce, kiedy pożera jego zbyteczności i śmiecie.
I jak złodziej jest Wielka Nostalgia. Bo jak zakradający się złodziej
ofiarę swą uwalnia od ciężaru, ale zostawia mu jątrzącą się ranę; tak i
Nostalgia, kradnąc, wszystkie serca ciężary zabiera, pozostawiając je
w strapieniu, obciążone zupełnym brakiem obc iążeń.
Przestronny jest brzeg zielony, gdzie mężczyźni i kobiety
przetańcowują, prześpiewują, przeharowują i przepłakują swe
ulatujące dni. Lecz straszliwy jest ogniem i dymem buchający Byk,
142
który pęta im stopy i rzuca na kolana, i wpycha im pieśń z powrotem
do gardzieli, i zasklepia spuchnięte powieki ich własnymi łzami.
Szeroki też i głęboki jest nurt, który oddziela ich od drugiego brzegu. I
ani wpław przepłynąć go nie mogą, ani łodzią na drugą stronę
przewiosłować, ani też przeżeglować na żaglach. Niewielu - bardzo
niewielu z nich - usiłuje myślą oba brzegi połączyć. Lecz wszyscy -
prawie wszyscy - gorliwie wolą lgnąć do tego brzegu, gdzie każdy nie
ustaje w toczeniu swego ulubionego koła Czasu.
Człowiek Wielką Nostalgią owładnięty, nie ma ulubionego koła do
toczenia. Wśród tak zaabsorbowanego świata, zagonionego pod Czasu
presją, on tylko jest bez zajęcia i nigdzie się nie śpieszy. Wśród
ludzkości tak bardzo przyzwoitej w odzieniu, manierach i mowie, on
okazuje się być nagi, jąkający, niezgrabny. Nie może ze śmiejącymi
się śmiać, ani z płaczącymi płakać. Ludzie jedzą i piją, i przyjemność
czerpią z jedzenia i picia, on zaś je bez smaku, a każdy w jego ustach
napój jałowym mu się wydaje.
Inni poparowani są, albo też zajęci szukaniem partnerów; on tylko w
pojedynkę chodzi, sam śpi i samemu śni sny swoje. Inni zasobni są w
ziemską bystrość i mądrość; on zaś tylko jest tępy i niemądry. Inni
mają przytulne kąciki, które zwą domami; on zaś jest tylko bezdomny.
Inni posiadają pewne miejsca na ziemi, które zwą krajem rodzinnym i
którego chwałę wyśpiewują głośno; tylko on nie ma miejsca, o którym
mógłby śpiewać i które zwać by mógł ojczyzną. Bo serca jego oko
tamtego brzegu wypatruje.
Lunatykiem jest człowiek Wielką Nostalgią owładnięty, wśród świata
na pozór jakże czujnie przebudzonego. Ciągnięty jest snem, którego
ludzie wokół ani nie widzą, ani też nie czują; dlatego wzruszają
ramionami i w kułak się śmieją. Lecz kiedy Strachu bóg - Byk ogniem
i dymem buchający - pojawia się na widoku, zmuszeni są gryźć
ziemię, gdy tymczasem lunatyk, na którego widok ramionami
wzruszali i śmieli się w kułak, wy-dźwignięty jest na skrzydłach
Wiary, ponad nich i ponad ich byka, i niesiony daleko na drugi brzeg,
do stóp Stromej Góry.

143
Naga, ponura i zapomniana jest kraina, ponad którą som-nambulik
leci. Lecz Wiary skrzydła są mocne i człowiek leci dalej.
Posępna, łysa, krew w żyłach mrożąca jest góra, u stóp której ląduje.
Lecz serce Wiary jest nieposkromione i człowieka serce śmiało bije
dalej.
Kamienisty, śliski i słabo dostrzegalny jest pod górę szlak. Lecz
jedwabista jest dłoń, i pewna jest stopa, i bystre jest oko Wiary, i
człowiek wspina się dalej.
Na swej drodze spotyka mężczyzn i kobiety idących w znoju pod górę
drogą szeroką i gładką. Są to mężczyźni i kobiety o Małej Nostalgii,
którzy dosięgnąć szczytu pragną, lecz z przewodnikiem ślepym i
chromym. Bo przewodnikiem ich jest wiara w to tylko, co oko
zobaczyć może, a ucho dosłyszeć, i co dłoń może wyczuć, a nos i
język powąchać i skosztować mogą. Jedni z nich wznoszą się nie
wyżej, niż po góry kostki; inni po kolana; niektórzy dosięgają jej
bioder, a bardzo niewielu do pasa. Lecz wszyscy oni spadają wraz ze
swym przewodnikiem i koziołkują w dół, nie widząc nawet
jaśniejącego szczytu.
Czyż zobaczyć może oko wszystko, co jest do zobaczenia, albo też
ucho usłyszeć wszystko, co do usłyszenia jest? Czyż wyczuć może
dłoń wszystko, co jest do wyczucia, a nos powąchać wszystko, co jest
do powąchania? Albo też język skosztować może wszystko, co do
skosztowania jest? Tylko kiedy Wiara zrodzona z boskiej Wyobraźni
z pomocą im przychodzi, zmysły naprawdę odczuwały będą, stając się
drabinami do szczytu.
Zmysły pozbawione Wiary są przewodnikami najbardziej zaufania
niegodnymi. Choć droga ich wygląda gładko i szeroko, to jednak
pełna jest zasadzek i podstępów; a ci, którzy tę drogę na Wolności
szczyt obierają, albo giną po drodze, albo też poślizgnąwszy się,
koziołkują z powrotem do podstaw, od których zaczęli; i tam
poczekać muszą, aż zrosną się ich potrzaskane kości; i tam lizać się
będą ze swych licznych ran.
Ludźmi o Małej Nostalgii są ci, którzy wybudowawszy świat ze
zmysłów swoich, rychło znajdują go małym i dusznym, dlatego
144
tęsknią za większym i przestronniejszym domem. Lecz zamiast
poszukać innych materiałów i nowego majstra, grzebią w materiałach
starych i wołają tego samego budowniczego - zmysły - ażeby im
większy zaprojektował i wybudował dom. I ledwie budowę zakończyć
zdołają, już okazuje się, że nowy dom jest tak samo mały i duszny jak
stary. W ten to sposób ciągle burzą stare i budują nowe, i nigdy
zbudować nie mogą takiego domu, który da im upragnioną wygodę i
wolność. Bo zdają się na oszustów, ażeby uchronili ich przed
oszustwem. I podobnie jak ryba, która z patelni wyskakuje i w ogień
wpada, tak i oni uciekają od małego mirażu, po to tylko, by dać się
skusić mirażowi większemu.
Pomiędzy ludźmi Wielkiej i ludźmi Małej Nostalgii, plączą się
nieprzebrane stada ludzi-królików, którzy żadnej nostalgii nie czują
zupełnie. Zadowala ich drążenie nor i życie w nich, rozmnażanie się i
umieranie; i uważają swe nory za zupełnie eleganckie, przestronne i
ciepłe, i nie zamieniliby ich nawet na przepych królewskiego pałacu. I
ci to pogardliwie parskają na wszystkich lunatyków, a zwłaszcza tych
przemierzających odludny szlak, na którym niewiele jest śladów stóp i
są trudno wid oczne.
Bardziej niż orłem wysiedzianym przez podwórzową kurę i
prowadzanym w stadku jej potomstwa, jest człowiek Wielkiej
Nostalgii wśród swych bliźnich-ludzi. Jego bracia-kurczaki i matka-
kura traktują młodego orła jak jednego z nich, posiadającego ich
naturę i zwyczaje i żyjącego tak jak oni żyją; a on traktuje ich jak
siebie - śniącego o swobodzie i niebach nieskończonych. Lecz
zaniedługo okazuje się on obcym w stadzie i dziobanym przez
wszystkich, nawet i przez matkę swoją. Lecz zew szczytów głośny jest
w krwi jego i smród kojca drażniący jego nos. A mimo to znosi to
wszystko w milczeniu, dopóki w pełni opierzony się nie stanie. I
wówczas tnie powietrze skrzydłami i śle kochające pożegnalne
spojrzenie swym dotychczaso-
wym braciom i ich matce, którzy wesoło gdaczą, dziobiąc ziemię w
poszukiwaniu robaków i ziarn.

145
Raduj się, Micayonie, bo proroczy jest sen twój. Wielka Nostalgia
uczyniła świat twój zbyt małym i uczyniła cię obcym temu światu.
Uwolniła twą wyobraźnię z uścisku despotycznych zmysłów; i
wyobraźnia przyniosła ci Wiarę.
A Wiara wydźwignie cię wysoko ponad ten nieruchomy, zaduszony
świat i poniesie poprzez ponurą pustkę, ażeby wprowadzić cię na
Stromą Górę, gdzie każda wiara musi być sprawdzona i oczyszczona z
ostatnich mętów Zwątpienia.
I Wiara tak oczyszczona i triumfująca, przywiedzie cię do rubieży
wiecznie zielonego Szczytu i tam odda cię w ręce Zrozumienia.
Wykonawszy zadanie swoje, Wiara wycofa się, a Zrozumienie będzie
prowadzić twe kroki do niewypowiedzianej Wolności Szczytu, który
jest prawdziwym, bezgranicznym, wszystko obejmującym domem
Boga i Zwycięskiego Człowieka.
Przygotuj się dobrze do egzaminu, Micayonie. Przygotujcie się dobrze
wy wszyscy. Bo warto jest znieść każdy ból, ażeby móc stanąć choćby
przez moment na tym szczycie. Lecz za-mie szkać na tym Szczycie na
zawsze, warte jest Wieczności.
Himbal: - Czy nie mógłbyś wynieść nas na twój szczyt chociażby na
moment?
MIRDAD: - Nie śpiesz się, Himbalu, i swego czasu czekaj. Tam gdzie
ja swobodnie oddycham, ty walczysz o oddech. Tam gdzie ja chadzam
lekko, ty potykasz się i sapiesz. Trzymaj się Wiary, a Wiara wykona
gigantyczny czyn.
Tak uczyłem Noego.
Tak uczę was.

ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY DRUGI


w którym Mirdad mówi
O GRZECHU I O ZRZUCANIU FARTUSZKÓW Z LIŚCI
FIGOWYCH

MIRDAD:

146
Mówiono wam o Grzechu, więc wiedzieć powinniście, w jaki sposób
Człowiek grzesznikiem się stał.
I twierdzicie - nie bez podstaw zresztą - że jeśli Człowiek, obraz i
podobieństwo Boga, grzesznikiem jest, to Bóg Sam źródłem Grzechu
być musi. I tu oto jest pułapka dla nie podejrzewających niczego; a ja,
moi kompanionowie, nie chcę, abyście w nią złapać się dali. Dlatego
chcę usunąć ją z drogi waszej, ażebyście i wy ze ścieżek ludzi usuwać
ją mogli.
W Bogu nie ma grzechu, bo zaiste grzeszyć by Słońce musiało, dając
świecy nieco ze swego światła. Ani też nie ma grzechu w Człowieku,
bo grzeszyć by świeca musiała spalając się w Słońcu i łącząc się w ten
sposób ze Słońcem.
Lecz grzeszy świeca, która nie tylko świecić nie chce, lecz gdy
zapałkę przytknąć do jej knota, przeklina i zapałkę, i rękę, która ją
przytknęła. Grzech zatem w tej świecy jest, która wstydzi się płonąć w
Słońcu; dlatego zasłania się i odwraca od Słońca.
Człowiek nie grzeszy nie przestrzegając Prawa, lecz ściśle mówiąc,
przez ukrywanie swej nieznajomości Prawa.
O tak, grzech w fartuszku z liści figowych jest.
Czyż nie czytaliście historii o upadku Człowieka, tak oszczędnej i
naiwnej w słowach, a jakże wzniosłej i subtelnej w wymowie? Czyż
nie czytaliście jak Człowiek, tuż po opuszczeniu Boskiego łona, był
jak nowonarodzony Bóg - bierny, nieru-
chomy, niezdolny do tworzenia? Bo choć wszystkimi atrybuta¬mi
boskości obdarzony, to jednak jak niemowlęta wszystkie, był
niezdolny wiedzieć, a jeszcze mniej doświadczać, swych
nieskończonych możliwości i talentów.
Na podobieństwo samotnego nasionka zamkniętego w prze¬pięknej
buteleczce był Człowiek w ogrodzie Edenu. Ziarenko w buteleczce
pozostanie ziarnkiem i nigdy cuda zapieczętowane pod jego skórką
pobudzone do życia i światła nie będą, dopóki nie zostanie ukryte w
glebie stosownej do jego natury, a skórka w niej nie zostanie
skruszona.

147
Lecz Człowiek nie miał gleby stosownej do swojej natury, aże by
mógł się w niej zasiać i wykiełkować.
Jego było oblicze w żadnej pokrewnej nie odzwierciedlone twarzy.
Jego było ludzkie ucho, które żadnego głosu ludzkiego nie słyszało.
Jego był ludzki głos, który echem się nie odzywał z żadnego gardła
ludzkiego. Jego było serce, które samotnie unisono biło.
Sam - tak bardzo sam - był Człowiek wpośród świata do¬kładnie
podzielonego na pary i na odpowiedni skierowanego kurs. Obcym dla
samego siebie był; ani nie miał co robić, ani też wytyczonego kursu,
ażeby nim iść. Raj był dla niego tym, czym wygodna kołyska jest dla
niemowlęcia - stanem biernej bło gości; dobrze urządzonym
inkubatorem.
Drzewo wiadomości Dobrego i Złego, i drzewo Życia, po¬społu w
zasięgu dłoni jego były; lecz nie wyciągał ręki, by ze¬rwać i
skosztować owoc; bo jego smak i wola, jego myśli i pra¬gnienia, a
nawet jego własne życie, spowite wewnątrz niego były, w
oczekiwaniu na rozwinięcie powolne. On sam, same¬mu, nie mógł się
rozwinąć. Dlatego zmuszony został wydać z siebie partnera dla siebie
- rękę, która pomoże mu rozplątać jego liczne zawoje.
Skądże indziej mógł otrzymać pomoc, jeżeli nie ze swej własnej istoty
tak w pomoc zasobnej, bo tak wielki potencjał boskości mającej? I to
jest najważniejsze.
Nie nowym pyłem i dechem jest Ewa, lecz własnym pyłem i dechem
Adama - kość z jego kości i ciało z jego ciała. Żaden inny twór na
scenie się nie pojawia; lecz ten sam pojedynczy Adam podwójnym
jest uczyniony - On-Adam i Ona-Adam.
W ten to sposób samotne, nie odzwierciedlone oblicze zdobywa sobie
towarzysza i zwierciadło; a imię, które dotąd nie odbijało się echem w
żadnym ludzkim głosie, zaczyna rozbrzmiewać słodkimi refrenami po
alejach Edenu; i serce, którego samotne bicia w piersi samotnej
tłumione były, poczyna czuć swój puls i słyszeć bicie swoje w
partnera sercu, wewnątrz piersi partnera.

148
W ten to sposób nie iskrząca stal natyka się na krzemień, który iskier
wytwarza obfitość. W ten to sposób nie zapalona świ eca, zapalona z
obu końców zostaje.
Jedna jest świeca, jeden knot i jedno jest światło, choć wydobywające
się pozornie z dwóch przeciwnych końców. I tak ziarnko z buteleczki
znajduje swą glebę, gdzie wykiełkować i rozwinąć misteria swe może.
Tak więc Jedność siebie nieświadoma, rodzi Podwójność, ażeby
poprzez ścieranie i przeciwstawianie Dwoistości, zrozumieć mogła
swą jedność. I w tym również Człowiek jest wiernym swojego Boga
podobieństwem i obrazem. Bo Bóg - ta Fundamentalna Świadomość -
wydaje z Siebie Słowo; a Słowo i Świadomość pospołu jednoczą się w
Świętym Zrozumieniu.
Nie karą jest Podwójność, lecz procesem nieodłącznym naturze
Jedności i do rozwinięcia jej boskości koniecznym. Jakąż-że
dziecinadą myśleć jest inaczej! Jakże dziecinnym wierzyć, że tak
niesłychany proces zamknąć można w siedemdziesięciu latach, a
nawet w sześćdziesięciu milionach lat!
Czyż tak błahą sprawą jest Bogiem się stać?
Czyż Bóg jest tak okrutnym i tak skąpym nadzorcą, że z całej tej
wieczności do oddania, miałby wydzielić Człowiekowi nie więcej niż
tak nikły okres jak siedemdziesiąt lat, na zjedno-
czenie siebie i odzyskanie swego Raju, w pełni przytomnym swej
boskości i swojej jedności z Bogiem?
Długi jest kurs Podwójności i głupcami są ci, którzy chcą kalendarzem
go mierzyć. Wieczność nie liczy obrotów gwiazd.
Gdy Adam bierny, nieruchomy i niezdolny tworzyć podwój¬nym
uczyniony został, stał się aktywny, ruchu pełny i zdolny do tworzenia
i do pomnażania siebie.
Lecz jakież było pierwsze działanie Adama, które podwój¬nym go
uczyniło? Było to jedzenie z drzewa wiadomości Do¬brego i Złego,
czyniąc świat jego tak samo podwójnym jak on sam. Rzeczy nie były
już takie, jakie przedtem były - niewinne i neutralne. Lecz albo dobre,
albo też złe się stały, użyteczne lub szkodliwe, przyjemne i

149
nieprzyjemne; stworzyły dwa prze¬ciwne obozy tam, gdzie
dotychczas był jeden.
A wąż, który nakłonił Ewę do skosztowania Dobra i Zła, czyż nie był
on głębszym głosem aktywnej, choć niedoświad¬czonej Podwójności,
przynaglającej się do działania i do do-świ adczania?
Czyż dziwić się można, iż ta Ewa była pierwszą, ażeby głos ten
usłyszeć i usłuchać? Boć przecież Ewa była jak gdyby oseł¬ką,
narzędziem przewidzianym do wydobycia mocy uśpionych w p
artnerze.
Czyż często nie stajecie, ażeby wyobrazić sobie tę pierwszą Kobietę z
tej pierwszej historii człowieczej, przekradającą się między drzewami
Edenu, jej nerwy napięte, jej serce trzepoczą¬ce na podobieństwo
ptaka w klatce zamkniętego, jej oczy roz¬biegane na wszystkie strony
w poszukiwaniu śledzącego oka, jej cieknące usta, kiedy jej
roztrzęsiona ręka sięga po owoc ku¬szący? Czyż nie wstrzymujecie
oddechu, kiedy zrywa owoc i zatapia swe zęby w jego miękki miąższ,
ażeby poczuć słodycz chwilową, która w wieczystą gorycz zamienić
się miała dla niej i całego jej potomstwa?
Czyż nie chcieliście z całego serca waszego, ażeby Bóg ubiegł jej
zuchwalstwo szalone, ukazując się tuż, zanim zdołała
popełnić czyn tak nierozważny, a nie tak jak to w opowieści uczynił?
A kiedy już czyn swój popełniła, czyż nie chcieliście, ażeby Adam
posiadał mądrość i odwagę, i powstrzymał się, by nie być jej
wspólnikiem?
Tymczasem ani nie zainterweniował Bóg, ani też Adam się nie
powstrzymał. Bo Bóg nie życzy sobie, ażeby Jego podobieństwo
niepodobne do Niego było. Taka była Jego wola i plan, iż Człowiek
ma przejść długą Podwójności drogę, ażeby rozwinąć swoją własną
wolę i swój własny plan, i zjednoczyć siebie za pomocą Zrozumienia.
Co do Adama zaś, to nie mógł on, nawet gdyby chciał, powstrzymać
się od dzielenia owocu przez żonę podanego. Obowiązkiem
nałożonym na niego było jeść, po prostu dlatego, iż żona jego jadła -
bo oboje jednym ciałem byli, a każde z nich odpowiedzialne było za
drugiego czyny.
150
Czyż Bóg był oburzony i gniewny, ponieważ Człowiek zjadł owoc
Dobrego i Złego? Zachowaj Boże! Bo wiedział On, że Człowiek nie
może nie jeść i chciał On, żeby jadł; lecz chciał On również, ażeby
Człowiek zawczasu poznał konsekwencje jedzenia i wytrzymałość
miał, by stawić im czoła. I Człowiek wytrzymałość miał. I Człowiek
zjadł. I Człowiek konsekwencjom stawił czoła.
A konsekwencją była Śmierć. Bo Człowiek stając się aktywnie
podwójnym za woli Boga sprawą, niezwłocznie zmarł dla biernej
jedności. Dlatego Śmierć nie jest karą, lecz fazą życia właściwą
Podwójności. Bo w naturze Podwójności leży uczynić wszystkie
rzeczy podwójnymi i cień każdej rzeczy zrodzić. Tak też i Adam
zrodził swój cień w Ewie; a oboje dla życia swego zrodzili cień zwany
Śmiercią. Lecz Adam i Ewa, choć Śmiercią zac ienieni, posiadają
nadal bezcieniowe życie w życiu Boga.
Nieustannym tarciem jest Podwójność, a tarcie stwarza iluzję dwóch
przeciwnych stron dążących do wzajemnego unicestwienia. Po
prawdzie jednak, pozorne skrajności uzupełniają się, dokonują
nawzajem i ręka w rękę idą do tego samego celu -
doskonałego pokoju, jedności i równowagi Świętego Zrozumie¬nia.
Lecz ta iluzja w zmysłach jest zakorzeniona i tak długo istnieje, jak
istnieją zmysły.
Dlatego odrzekł Adam Bogu, gdy Bóg zawołał go po otwo¬rzeniu się
jego oczu: Głos ja twój usłyszałem w sadzie, i zląkłem się ja dla tego,
żem nagi, i skryłem się. I dalej: Niewiasta, któ¬rąś mi dał, aby była ze
mną, ona mi dała z tego drzewa, i ja¬dłem.2
Nikim innym nie była Ewa, jak tylko Adama własną kością i ciałem
własnym. A mimo to zwróćcie uwagę na to nowonaro¬dzone ja
Adama, które po otworzeniu się oczu jego, poczęło widzieć siebie
jako coś odmiennego, oddzielonego i niezależne¬go od Ewy, od Boga
i od całego Jego stworzenia.
Iluzją było to ja. Iluzją nowo-otwartego oka była ta osobo¬wość
odłączona od Boga. Ani nie miało treści, ani też prawdzi¬wym nie
było. Zrodzone zostało, ażeby poprzez jego śmierć Człowiek mógł
dojść do poznania swojej prawdziwej jaźni, któ¬ra jest jaźnią Boga.
151
Zniknie ono zupełnie, gdy zaciemni się oko zewnętrzne, a wewnętrzne
oko oświecone zostanie. I choć kon-fundowało Adama, to jednak
mocno intrygowało jego umysł i nęciło wyobraźnię zarazem.
Posiadanie jaźni, którą zwać można całkowicie i wyłącznie swoją -
jest zaprawdę zbyt chlubne i zbyt kuszące dla Człowieka, który
nieświadom jest żadnej jaźni.
Adamowi schlebiało i kusiło go jego złudne ja. I choć wstydził się
jego zbytniej nierealności, czy nagości zbytniej, to jednak nie chciał z
nim zerwać; zamiast tego przylgnął do niego całym sercem swoim i z
całą swą pomysłowością nowonaro-
W celu jaśniejszego podkreślenia faktu, iż Adam stał się świadom
swojej odrębności, werset ten w niniejszym tłumaczeniu został lekko
sparafrazowa¬ny, poprzez dwukrotne dodanie słowa „ja", którego nie
ma w polskiej wersji Biblii; słowo to natomiast występuje w
angielskiej wersji, którą posługuje się autor. Zob. lMoj. III:9-12.
dzoną. I zszył razem liście figowe, i uczynił fartuszek sobie, ażeby
zakryć swą nagą osobowość i trzymać ją dla siebie z daleka od
wszechprzenikającego oka Boga.
Tak więc Eden, ten stan błogiej niewinności, ta jedność nieświadoma
siebie, odpadła od podwójnego, w liście figowe przybranego
Człowieka; a miecze ogniste stanęły pomiędzy nim i Życia Drzewem.
Wychodził Człowiek z Raju przez podwójną bramę Dobra i Zła;
wejdzie na powrót przez pojedynczą bramę Zrozumienia. Wychodząc
tyłem się odwrócił do Drzewa Życia; powracać będzie z obliczem w
jego stronę zwróconym. Wybierał się w swą długą i znojną podróż
zawstydzony nagością, wstyd swój starając się ukryć; podróży końca
dosięgnie z czystością nie odzianą i z sercem dumnym z nagości
swojej.
Lecz nie stanie się to, dopóki Człowiek Grzechem nie uwolni się od
Grzechu. Bo Grzech do własnego doprowadzi upadku. A gdzież jest
Grzech, jeśli nie w fartuszku z figowych liści uczynionym?
O tak, niczym innym Grzech nie jest, jak tylko przegrodą, która
Człowiek wzniósł pomiędzy sobą a Bogiem - pomiędzy swym „ja"
przelotnym i „Ja" stałym.
152
Z początku zaledwie garścią liści będąc, przegroda ta do ogromu
bastionu urosła. Bo od czasu, gdy precz odrzucił niewinność Edenu,
Człowiek nie ustaje w wysiłkach, gromadząc coraz więcej i więcej
figowych liści i szyjąc fartuszek za fartuszkiem.
Gnuśni zadowoleni są z łatania dziur w swych fartuszkach szmatami
wyrzuconymi przez bardziej przedsiębiorczych sąsiadów. A każda łata
na szacie Grzechu jest grzechem, bo zmierza do unieśmiertelnienia
tego wstydu, który był pierwszym i bardzo dotkliwym uczuciem
odłączenia od Boga.
Czy Człowiek robi cokolwiek, ażeby przezwyciężyć swój wstyd?
Niestety! Wszystkie wysiłki polegają na wiecznym dokładaniu wstydu
do sterty wstydu i fartuszka do fartuszka.
Czy Człowiek ma jakieś sztuki i nauki, poza figowymi liśćmi?
Jego cesarstwa, narody, segregacje rasowe i religie na ścieżce
wojennej - czyż nie są to kulty czczące liść figowy?
Jego normy co dobrze a co źle, honoru i hańby, sprawiedliwości i
niesprawiedliwości; jego niezliczone zasady i konwe-nan se - czyż nie
są one z figowych liści fartuszkami?
Jego wycenianie niewycenialnego, mierzenie niewymierzal-nego,
oprawianie w ramki wszystkiego tego, co poza jakiekolwiek ramy
wykracza - czyż wszystko to nie jest dalszym łataniem i tak już nieźle
połatanych majtek?
Jego żarłoczność przyjemności w ból obfitujących; jego chciwość
bogactw, które zubożają; jego żądza panowania, która pęta nakłada i
żądza wielkości, która poniża - czyż wszystko to nie są liczne kolejne
fartuszki z liści figowych?
W swym patetycznym pędzie, żeby zakryć swą nagość, Człowiek
nałożył zbyt wiele fartuszków, które wraz z biegiem lat, tak ściśle do
jego skóry przywarły, że przestał już rozróżniać pomiędzy nimi i
skórą swoją. I Człowiek z trudem oddech łapie; i Człowiek apeluje o
ulgę do swych licznych skór. A mimo to, w swym delirium, Człowiek
zrobi wszystko, ażeby uwolnić się od swego ciężaru, za wyjątkiem
jednej jedynej rzeczy, która naprawdę uwolni go od ciężaru - to
znaczy od zrzucenia ciężaru. Będzie on dążył do pozbycia się swych
153
dodatkowych skór, lgnąc do nich jednocześnie ze wszystkich swych
sił. Chciałby być ogołocony, a mimo to pozostać kompletnie ubrany.
Czas ogołocenia jest tuż-tuż. A ja przychodzę, ażeby pomóc wam
strząsnąć wasze dodatkowe skóry - te wasze fartuszki z figowych liści
uczynione - byście i wy mogli pomóc wszystkim tęskniącym na
świecie strząsnąć je także. Ja tylko wskazuję drogę, lecz każdy musi
zrobić to sam, jakie by to zadanie bolesne nie było.
Nie wyczekujcie na żaden cud, który uwolni was od siebie samych,
ani też nie obawiajcie się bólu, bo nagie Zrozumienie wasz ból w
wieczystą ekstazę radości obróci.
Gdy zatem obaczycie się w Zrozumienia nagości, i gdy Bóg zawoła i
zapyta was: Gdzie jesteście? - zawstydzonymi czuć się nie będziecie;
ani też nie będziecie się obawiać; ani też kryć się przed Bogiem nie
będziecie. Lecz staniecie bez drgnienia, bez pęt i bosko spokojni. I
odpowiecie Bogu:
Spójrz na nas, Boże - na naszą duszę, naszą istotę, naszą jedyną jaźń.
We wstydzie i strachu i bólu, przemierzyliśmy dłu¬gą, kamienistą i
krętą ścieżkę Dobra i Zła, którą wyznaczyłeś nam na Czasu początku.
Wielka Nostalgia nagliła nasze stopy, a Wiara podtrzymywała serca
nasze; a teraz Zrozumienie nasze ciężary dźwignęło, opatrzyło rany
nasze, i przywiodło nas z po¬wrotem przed Twe święte oblicze,
obnażonych z Dobra i Zła, z Życia i Śmierci; obnażonych ze
wszystkich złudzeń Podwójno¬ści; obnażonych z każdego „ja", za
wyjątkiem Twojego, wszechobejmującego JA. Bez liści figowych
naszą nagość skry¬wających, stajemy przed Tobą oświeceni, bez
bojaźni i wstydu. Spójrz, jesteśmy zjednoczeni. Spójrz,
przezwyciężyliśmy.
A Bóg obejmie was nieskończoną Miłością i zaprowadzi was prosto
do Swego Drzewa Życia.
Tak uczyłem Noego.
Tak uczę was.
Naronda:
To też przez Mistrza przy koksowniku powiedziane zostało.

154
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY TRZECI
w którym Mirdad mówi
O NOCY-TEJ NIEZRÓWNANEJ PIEŚNIARCE

MIRDAD
Naronda:
Jak wygnaniec stęskniony jest rodzimych pieleszy, tak i my wszyscy
tęskniliśmy do Orlego Gniazda, które lodowate wichry i śnieżne
zaspy, jak zima długa, niedostępnym uczyniły.
Mistrz wybrał noc Wiosenną, której oczy jedwabiste i jasne były,
której tchnienie było aromatyczne i ciepłe, i której serce tętniło raźno
w pełni przebudzone - ażeby w noc tę do Orlego Gni azda nas
zawieść.
Osiem płaskich głazów służących nam za siedzenia w dalszym ciągu
tworzyło to samo prawie koło, jak kiedy opuściliśmy je owego dnia,
gdy Mistrz do Betharu był wzięty. Widocznym było, iż od tamtego
dnia nikt nie odwiedzał Gniazda.
Każdy z nas zaaął swe zwykłe miejsce i czekał, by Mistrz mówić
zaczął. Lecz on nie otwierał swych ust. Nawet i księżyc pełny
spoglądający, jak gdyby przywitać nas chciał, zdawał się trw ać
zawieszony na wargach Mistrza.
Wodospady gór, toczące się z turni na turnię, wypełniały tę noc swymi
niespokojnymi melodiami. Od czasu do czasu huknięcie sowy, albo
też pieśni świerszcza przerywane nuty, drogę swą do naszych uszu
znajdowały.
Długo przyszło nam czekać w zapierającej dech ciszy, zanim Mistrz
podniósł swą głowę i otwierając półprzymknięte oczy, począł mówić
do nas w te słowa:
:

155
W bezruchu tej nocy, Mirdad chciałby, ażebyście pieśni Nocy
posłuchali. Nakłońcie uszy wasze do chórów Nocy. Bo zaprawdę jest
Noc niezrównaną pieśniarką.
Z najmroczniejszych zakamarków przeszłości; z najjaśniejszych
zamków przyszłości; z samych szczytów nieba i z ziemi wnętrzności,
głosy Nocy wytryskują i bieżą do najdalszych kątów Wszechświata.
Olbrzymimi falami toczą się i wirują wokół uszu waszych. Dobrze
odciążcie wasze uszy, byście mogli słyszeć je dobrze.
To co zabiegany Dzień nonszalancko wykreśli, nieśpieszna Noc
przywraca z pojęcie wszelkie przechodzącym mistrzostwem. Czyż
księżyc i gwiazdy nie ukrywają się w Dnia blasku?
To co Dzień zatapia w galimatiasie pozorów, Noc w dal wyśpiewuje
w roztropnej ekstazie. Nawet ziół sny wzmagają chór Nocy.
Sferom użycz uszu swych: Gdy wirują pośród nieb -Słuchaj, jak
śpiewają kołysanki Dziecku-gigantowi, uśpionemu W kołysce lotnych
wydm, Królowi w żebraczych łachmanach, Gromom trzymanym w
kajdanach -W powijakach Bogu.
Słuchaj Ziemi - na raz rodzi, Karmi, hoduje, żeni, grzebie. W gęstym
lesie dzicz grasuje, Ryczy, wyje, szarpie, rwie; Pnącza wiją się i
plączą; Żuki swe mistyczne piosnki brzęczą; Ptaki wprawiają się w
swych snach, Bajki łąk, strumieni pieśni; Drzewa i krzaki, i każdy
dech
Chłepcze życie z czary śmierci.
Skądś ze szczytu i z doliny; Skądś od morza i z pustyni; Skądś z
powietrza i z głębin grobu Wytacza się wyzwanie Czasem spowitemu
Bogu.
Słuchaj matek tego świata -Jakże płaczą, jak zawodzą; Słuchaj ojców
tego świata -Jakże jęczą, jak wzdychają. Słuchaj pędu ich cór i synów
Do karabinu i od karabinu, Złorzecząc Bogu i Los przeklinając,
Udając miłość i nienawiścią dychając, Potem strachu zachłyśnięci i
zapałem, Siejąc uśmiech i zbierając łzy, Zaostrzają karminem swej
krwi Furie wzbierającego potopu.

156
Słuchaj ich zgłodniałych brzuchów skurczu, I powiek spuchniętych
mrugania, I zwiędłych palców macania Za nadziei swoich trupem; I
serc rozdętych i spękanych Na jedną zwalonych kupę.
Słuchaj diabolicznych maszyn szczęku, I wyniosłych miast miotania, I
wielkich cytadel Grzmiących swej śmierci podzwonnym;
I pomników sprzed lat Zbryzganych zakrzepłą krwią i błotem.
Słuchaj modłów pobożnego Brzmiących razem z piskiem żądzy, I
dziecka szczebiotu szczerego Z szeptem zawiścią dyszącym, I panny
zaróżowionego śmiechu
Z dziwki podstępnym chichotem, I zachwytu uczciwego Nad narodzin
ami łotra.
W każdym namiocie i chacie każdego plemienia i klanu Noc trąbi
Człowieka wojenny hymn.
Lecz Noc, ta wróżka, stapia razem kołysanki, Wyzwania, wojenne
hymny i wszystko W pieśń dla ucha zbyt subtelną -Pieśń tak wzniosłą,
w nieskończoną dal biegnącą, Tak dojrzałą melodycznie, tak głęboką,
Że nawet anielskie chóry i symfonie
Są hałasem przy niej i jazgotem. Taka jest triumfalna Zwycięzcy
pieśń.
Podobne wydmom pustynnym, Góry na łonie Nocy drzemiące,
Lunatyczne głębie, gwiazdy wędrujące, Cmentarzy mieszkańcy,
Święta Trójca i Wszechwola Zwyciężającego Człowieka witają i
oklaskują. Szczęśliwcami są, którzy słyszą to i pojmują.
Szczęśliwi ci, którzy gdy są z Nocą sami, Czują spokój, głębię i
przestrzeń jak Noc; Których po ciemku w twarz nie bije zło Spłodzone
przez nich po ciemku; Których powieki nie pieką samemu sprawioną
łzą
Wylaną przez bliźniego oko; Których dłonie nie świerzbią chciwością
i szkodą; Których uszy szturmowane nie są sykiem żądz;
Których myśli nie biją się z myślami; Których serca mrowiskiem nie
są zmartwień, Mrowiących się bez końca od zarania Czasu; Którym
strachy nie drążą w mózgach nor; Którzy mogą śmiało rzec Nocy:
„Objaw nas Dniowi", I Dniowi powiedzieć: „Objaw nas Nocy".
0 tak, potrójnie szczęśliwi są ci, Którzy gdy są z Nocą sami,
157
Czują się tak dobrze zestrojeni, tak nieruchomi, Tak nieskończeni jak
Noc. Tylko dla nich Noc śpiewa Zwycięzcy pieśń.
Jeśli chcecie czoła stawić potwarzy Dnia, z wzniesionymi głowami i
oczami rozjarzonymi wiarą, pośpieszcie się, ażeby zaprzyjaźnić się z
Nocą.
Bądźcie przyjaciółmi Nocy. Dokładnie wypierzcie serca wasze w swej
żyjącej krwi i w sercu Nocy je umieśćcie. Powierzcie swoje nagie
tęsknoty jej łonu, i złóżcie u jej stóp wszystkie ambicje, za wyjątkiem
ambicji, ażeby wolnym być poprzez Ś więte Zrozumienie. Wówczas
żaden z grotów Dnia zranić was nie zdoła, a Noc zaświadczy przed
ludźmi, że prawdziwymi zwycięzcami jesteście.
Choć gorączkowe dni rzucają wami tu i tam, I bezgwiezdne noce
owijają was w swój mrok,
1 wyrzucają was na dróg rozstaje, Bez drogowskazów i śladów stóp,
To bać się nie będziecie człowieka ni zdarzenia, Bo bez najmniejszej
nawet wątpliwości Noce i dni, tak jak ludzie i rzeczy, Prędzej czy
później szukać was będą I pokornie błagać, Abyście im przewodzić
chcieli. Bo zdobyliście zaufanie Nocy. A ten, kto Nocy zaufanie ma, Z
łatwością może rządzić nadchodzącym dniem.
Nakłońcie ucho do serca Nocy, bo w nim bije Zwycięzcy serce.
Gdybym miał łzy, złożyłbym je dziś w ofierze każdej gwieździe
migocącej i pyłkowi każdemu; każdej bulgocącej strudze i
świerszczowi każdemu; każdemu fiołkowi, co swą wonną du-
szyczkę w powietrzu unosi; każdemu powiewowi wiatru; każ¬dej
górze i dolinie; każdemu drzewu i źdźbłu trawy - całemu temu
przepływającemu pokojowi i pięknu tej Nocy, wypłakał¬bym me łzy
jako przeprosiny za ludzką niewdzięczność i pry¬mitywną ciemnotę.
Bo ludzie, poddani ohydnego Grosza, zajęci są służeniem swemu
panu, zbyt zajęci, ażeby zważać na jakikolwiek inny głos i wolę, niż
pana ich wola i głos.
A straszne są sprawy człowieczego pana. Zmierzają do ob¬rócenia w
rzeźnię tego świata, gdzie ludzie są rzeźnikami i za¬rzynanymi. I tak,
pijany zakrzepłą posoką człowiek zarzyna człowieka w przekonaniu,

158
iż ten, który więcej zarżnie, spadko¬biercą zarżniętych się stanie i
odziedziczy całą ziemi obfitość i szczodrość nieba.
Nieszczęsne ofiary! Czyż kiedykolwiek wilk przemienił się w jagnię
rozrywając innego wilka? Czyż kiedykolwiek wąż przemienił się w
gołębia dusząc i pożerając swoich bliźnich-węże? Czyż kiedykolwiek
człowiek, przez zabijanie innych ludzi, odziedziczył tylko ich radości,
bez smutków? Czyż kie¬dykolwiek ucho, przez zatykanie innych
uszu, dostroiło się le¬piej do harmonii Życia? Albo też oko, przez
wyłupianie innych oczu, na emanacje Piękna bardziej wrażliwym się
stało?
Czyż jest gdzieś człowiek lub ludzi tłum, który potrafi wy¬czerpać
błogosławieństwo godziny jednej czy to z chleba i wi¬na, czy też z
pokoju i światła? Ziemia nie rodzi więcej, niż wy¬żywić może. Nieba
nie proszą się, ani też kradną środków do życ ia dla swych młodych.
Kłamią którzy mówią ludziom: Jeśli chcesz żyć, zabijaj i dziedzicz po
tych, których zabijasz.
Czyż na cierpieniach ludzkich, łzach i krwi pomyślnie roz¬wijać się
może człowiek, który nie umiał miłością ich żyć, i żyć na mleku i
miodzie Ziemi, i na głębi uczuć nieba?
Kłamią, którzy mówią ludziom: Każdy naród dla siebie.
Czyż stonoga postąpiłaby chociaż o cal, gdyby każda z jej nóg w inną
stroną niż pozostałe szła, powstrzymywała ich ruch, albo też
spiskowała zniszczenia ich chcąc? Czyż ludzkość nie jest monstrualną
stonogą, której licznymi nogami są narody?
Kłamią, którzy mówią ludziom: Honorem jest władać, być władanym
jest hańbą.
Czyż nie jest woźnica osła, prowadzony tegoż osła ogonem? Czyż
więzienny dozorca nie jest uwiązany do więźniów?
Zaprawdę, osioł wiedzie swego woźnicę; więzień więzi swe¬go
dozorcę.
Kłamią, którzy mówią ludziom: Wyścigi są dla szybkich, raga należy
do mocnych.

159
Bo życie nie jest wyścigiem mięśni i krzepy. Jakże często kaleka i
słabeusz, do celu dochodzą szybciej niźli reszta. A na¬wet czasami i
komar rozłoży gladiatora.
Kłamią, którzy mówią ludziom, że nie można złego wypro¬stować
inaczej, jak tylko przy pomocy zła. Jedno zło nałożone na drugie zło,
nigdy nie uczyni dobra. Zostawcie zło w spokoju, a samo się
wykończy.
Lecz łatwo wierzą ludzie w pana swego filozofię. Grosz i jego
zachłanni pobożnie wierzą i wiernie spełniają najdziksze zachcianki.
A gdy Noc wyśpiewuje i głosi wybawienie - a na¬wet Samego Boga -
oni ani nie ufają, ani nie zważają. A was, kompanionowie, będą
uważali za lunatyków lub oszustów.
Nie obrażajcie się na ludzką niewdzięczność i zjadliwe szy¬derstwo;
lecz pracujcie z miłością i cierpliwością niewyczerpa¬ną nad ich
wybawieniem od siebie samych i od potopu ognia i krwi, który już
wkrótce na nich spadnie.
Jest czas, ażeby ludzie mordować ludzi przestali.
Słońce, i księżyc, i gwiazdy, od zawsze oczekują, ażeby być
dostrzeżonymi i usłyszanymi, i zrozumianymi; alfabet Ziemi na
rozszyfrowanie czeka; szerokie Przestrzeni szlaki na przemie¬rzenie
czekają; splątana Czasu nić czeka na rozplątanie;
Wszechświata woń czeka, ażeby ją wchłonąć; katakumby Bólu,
czekają na zburzenie; legowisko Śmierci czeka na splądrowanie; chleb
Zrozumienia czeka na skosztowanie; a Człowiek, ten Bóg w
powijakach, czeka na rozwinięcie.
Jest czas, ażeby ludzie przestali okradać ludzi i zjednoczyli szeregi
swe skupiając się na wspólnym zadaniu. Kolosalne jest to zadanie,
lecz jakże słodkie zwycięstwo. W porównaniu do tego, wszystko inne
jest banalne i puste.
O tak, jest czas. Lecz niewielu tylko nań zwróci uwagę. Inni muszą
czekać innego wezwania - innego brzasku.

ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY CZWARTY


w którym Mirdad mówi
160
O MATCZYNYM JAJU

MIRDAD:
W bezruchu tej nocy Mirdad chciałby, abyście zastanowili się nad
Matczynym Jajem.
Przestrzeń i wszystko, co w niej się znajduje jest jajem, którego
skorupą jest Czas. To jest Matczyne Jajo.
Otaczającym to Jajo, podobnie jak powietrze Ziemię otacza, jest Bóg
Rozwinięty, Makro-Bóg, Życie nieucieleśnione, nieskończone i
niewysłowione.
Otoczonym w tym Jaju jest Bóg Zwinięty, Mikro-Bóg, Życie
ucieleśnione, i podobnie nieskończone i niewysłowione.
Choć niewymierzalne miarami ludzkimi, to jednak Matczyne Jajo
posiada swój limit. Mimo iż nie jest samo nieskończone, graniczy z
nieskończonością z każdej strony.
Wszystkie istoty i rzeczy we Wszechświecie nie są niczym innym, jak
czasoprzestrzennymi jajami zawierającymi tego samego Mikro-Boga,
będącego jednakże w różnych fazach rozwinięcia. Mikro-Bóg w
Człowieku posiada większą możliwość czasoprzestrzennej ekspansji,
niż Mikro-Bóg w zwierzęciu; a w zwierzęciu - większą możliwość
ekspansji niż w roślinie, i tak dalej aż do samego dołu skali
Stworzenia.
Niezliczone jaja stanowiące wszystkie istoty i rzeczy, widoczne i
niewidoczne, tak ułożone są wewnątrz Matczynego Jaja, iż większe
pod względem ekspansji zawiera - wraz z przestrzenią pomiędzy -
coraz mniejsze jaja, aż do najmniejszego, którym jest centralny
nukleus zawarty w przestrzeni i czasie nieskończenie małych.
Jajo wewnątrz jaja, i wewnątrz jaja - wpisując w to również całą
ludzkość - a wszystkie one Bogiem zapłodnione - to Universum, moi
kompanionowie.
Lecz mam wrażenie, iż słowa moje zbyt śliskie są dla umysłów
waszych i skłonny byłbym uczynić je bezpiecznymi i pewnymi
szczeblami, gdyby jakiekolwiek słowa kiedykolwiek mogły się stać
bezpiecznymi i pewnymi szczeblami drabiny, która wiedzie do
161
doskonałego Zrozumienia. Zważajcie na coś więcej niż słowa i przy
pomocy czegoś więcej niż umysły wasze, jeżeli dosięgnąć chcecie
wyżyn, głębin i obszarów, których Mirdad chce, abyście dosięgli.
Słowa, w najlepszym przypadku, są błyskami na krótki moment
horyzonty ukazującymi; ani nie są drogą do tych horyzontów; ani tym
bardziej horyzontami tymi nie są. Jeżeli więc mówię wam o tym Jaju i
jajach, a także o Makro-Bogu i Mikro-Bogu, nie zatrzymujcie się na
literze, lecz idźcie za błyskiem. A wówczas słowa moje znajdziecie
jako potężne skrzydła wspomagające wasze słabnące zrozumienie.
Weźmy Naturę wokół was się roztaczającą. Czyż nie jest ona
zbudowana na zasadzie jaja? O tak, w jaju do całego Stworzenia klucz
znajdziecie.
Jajem jest wasza głowa, serce, wasze oko. Jajem jest każdy owoc i
każde nasienie w owocu. Jajem jest kropla wody i nasienie każdego
żyjącego stworzenia. I niezliczone ciała niebieskie kreślące swoje
mistyczne wykresy na obliczu niebios - czyż wszystkie one nie są
jajami, zawierającymi kwintesencję Życia - Mikro-Boga - w różnych
stadiach rozwoju? Czyż wszystko Życie bez ustanku nie wylęga się z
jaja i do jaja nie powraca?
Cudowny, zaprawdę, i nieustanny jest stworzenia proces. Życia pływ
od powierzchni Matczynego Jaja, do jego centrum i od centrum do
powierzchni, niezakłócenie przebiega. Kiedy rozszerza się w
Przestrzeni i Czasie, Mikro-Bóg w centralnym nukleusie przechodzi z
jaja do jaja, od najniższej do najwyższej odmiany Życia; a najniższa
najmniej, zaś najwyższa najbardziej
rozwinięta jest w Czasie i Przestrzeni; a czas potrzebny do przejścia z
jednego jaja do następnego, różni się od mgnienia w jednych
przypadkach, aż do epok w innych. I tak ten proces przebiega, po
czym skorupa Matczynego Jaja zostaje przebita i Mikro-Bóg wyłania
się jako Makro-Bóg.
W ten to sposób rozwija się Życie, jego wzrost i postęp, lecz nie jest to
sposób, w jaki ludzie mówią o postępie i wzroście. Bo dla nich wzrost
jest w tłuszcz obrastaniem, a postęp pędem naprzód. Tymczasem
wzrost jest wszechstronną ekspansją w Czasie i Przestrzeni, zaś postęp
162
jest ruchem biegnącym i rozciągającym się we wszystkich kierunkach
jednakowo; do tyłu tak samo jak do przodu, w dół tak samo jak na
boki i w górę. Dlatego ostatecznym wzrostem jest rozrost Przestrzeni;
a ostatecznym postępem jest wyjście poza Czas, wtapiając się tym
sposobem w Makro-Boga i dostępując Jego wolności od Czasu i
Przestrzeni, która jest jedyną wolnością imienia tego godną. I taki e
właśnie przeznaczenie Człowiekowi wyznaczono.
Rozważcie dobrze te słowa, o mnisi. Dopóki wasza krew nie
rozsmakuje w nich i rozkoszować się ich smakiem nie będzie, wysiłki
wasze uwolnienia siebie i innych na niczym spełzną, dodając tylko
więcej ogniw i do waszych, i do ich więzów. Mir-dad chciałby, by
zrozumienie wasze takim było, abyście mogli pomóc wszystkim
tęskniącym zrozumieć. Mirdad chce was uwolnić, ażebyście i wy
mogli poprowadzić do Wolności plemię tych, którzy tęsknią do
przezwyciężenia i wolnymi chcą być. Dlatego będzie naświetlał dalej
tę zasadę jaja, a zwłaszcza te jej aspekty, które Człowieka się tyczą.
Wszystkie rodzaje istnienia poniżej Człowieka zamknięte są w
grupowych jajach. I tak też dla roślin istnieje tyle jaj, ile ich jest
wariantów, przy czym bardziej rozwinięte, zawierają w sobie te mniej
rozwinięte. I tak samo jest u owadów, ryb i ssaków; zawsze bardziej
rozwinięte, zawierają w sobie wszystkie rodzaje Życia poniżej siebie,
aż do centralnego nukleusa.
Tak samo jak żółtko i białko wewnątrz zwykłego jaja służy żywieniu i
rozwojowi zarodka kurczęcia, tak też i wszystkie jaja zamknięte w
jakimkolwiek jaju, odżywiają i rozwijają bę¬dąc ego tam Mikro-Boga.
W każdym kolejnym jaju Mikro-Bóg znajduje czasoprze¬strzenne
pożywienie nieco odmienne od tego, które zasilało go w jaju
poprzednim. Stąd różnice w czasoprzestrzennej ekspan¬sji.
Rozproszony i bezpostaciowy w Gazie, staje się bardziej stężony i do
postaci zbliża się w Cieczy; w Minerale zaś przy¬biera określoną
postać i trwałość, cały czas pozbawionym będąc jakichkolwiek
atrybutów Życia, właściwych wyższym formom. W Roślinie przybiera
postać posiadającą zdolność wzrastania, mnożenia i odczuwania. W
Zwierzęciu - czuje i porusza się, i rozmnaża, posiada pamięć i zaczątki
163
myśli. Lecz w Człowieku, w dodatku do tego wszystkiego, zdobywa
osobowość i zdolność do kontemplowania, wyrażania siebie i
tworzenia. Gwoli ścisło¬ści, tworzenie Człowieka w porównaniu do
Boskiego tworze¬nia, ma się tak, jak domek z kart wybudowany przez
niemowlę, do wspaniałej świątyni lub finezyjnego pałacu,
zbudowanych przez najwyższej klasy architekta. Niemniej jednak jest
to już tworzenie.
Każdy człowiek staje się indywidualnym jajem - przy czym bardziej
rozwinięty zawiera w sobie mniej rozwiniętych, plus wszystkie
zwierzęce, roślinne i niższe jaja w dół, aż do centralnego nukleusa.
Natomiast najwyżej rozwinięty - Zwy¬cięzca - zawiera w sobie
wszystkie ludzkie i niższe od ludzkich JaJa .
Rozmiar jaja zawierającego każdego człowieka mierzy się zasięgiem
czasoprzestrzennych horyzontów tego człowieka. I podczas kiedy
jednego człowieka świadomość Czasu obejmuje nie więcej niż krótki
okres od niemowlęctwa do chwili obecnej, a jego horyzonty
Przestrzeni nie wykraczają dalee niż okiem swym dosięgnąć może -
kogoś innego horyzonty obejmują przeszłości odwieczne i przyszłości
odległe, i obszary prze¬strzeni nie przemierzone jeszcze okiem jego.
Pożywienie przewidziane dla ludzkiego rozwoju jest zawsze to samo;
lecz ich zdolność pobierania i trawienia taka sama nie jest; bo nie
wykluli się z tego samego jaja w tym samym czasie i miejscu. Stąd też
biorą się różnice w ich czasoprzestrzennej ekspansji; i dlatego też nie
ma takich dwóch, którzy by zupełnie jednakowi byli.
Z tej samej spiżarni, tak obficie i tak hojnie otwartej dla wszystkich
ludzi, jeden pożywia się czystością i pięknością zło¬ta - i jest syty;
drugi zaś żyje samym złotem i zawsze jest głod¬ny. Myśliwy patrząc
na sarnę, skłonny jest ją zabić i zjeść. Po¬eta patrząc na tę samą sarnę,
niesiony jest na skrzydłach w prze¬strzenie i czasy, o których
myśliwy nigdy nawet nie marzył. Micayon, żyjąc w tej samej Arce co
Szamadam, śni o ostatecz¬nej wolności i szczycie uwolnienia od
Przestrzeni i Czasu; Sza¬madam tymczasem ciągle jest zajęty
pętaniem się coraz to dłuż¬szymi i mocniejszymi linami Czasu i
Przestrzeni. Zaprawdę, Micayon i Szamadam, choć łokciami się
164
trącają, jakże daleko są od siebie. Micayon zawiera Szamadama, lecz
Szamadam nie zawiera Micayona. Dlatego Micayon może zrozumieć
Szama-dama, lecz Szamadam nie może zrozumieć Micayona.
Zwycięzcy życie dotyka życia każdego człowieka z każdej jego
strony, bo wszystkich ludzi życie zawiera. Jednakże życie żadnego
człowieka nie tyka życia Zwycięzcy z żadnej strony. Dla
najprostszego z ludzi, Zwycięzca wygląda jak najprostszy z ludzi. Dla
wysoko rozwiniętego, wygląda jak wysoko rozwinię¬ty. Lecz zawsze
są jakieś jego strony, których żaden człowiek niższy niż Zwycięzca,
ani wyczuć, ani zrozumieć nie może. Stąd jego osamotnienie i
poczucie istnienia na tym świecie, lecz nie bycia z nim związanym.
Mikro-Bóg zamknięty być nie chce. Stara się zawsze wy¬rwać z
zamknięcia Czasu i Przestrzeni, korzystając z inteligen¬cji daleko
przewyższającej ludzką. U niższych istot człowiek nazywa ją
instynktem. U przeciętnego człowieka ludzie zwą ją rozsądkiem. U
wyżej rozwiniętego człowieka, określają to jako proroczy zmysł. I
wszystkie te określenia są prawdziwe, choć ta inteligencja jest czymś
więcej niż one. Jest to ta bezimienna siła, którą niektórzy trafnie
nazwali Duchem Świętym, a którą Mirdad nazywa Duchem Świętego
Zrozumienia.
Pierwszy Syn Człowieczy, który przedarł się przez skorupę Czasu i
przekroczył granice Przestrzeni, słusznie jest zwany Synem Bożym.
Jego zrozumienie swojej boskości trafnie jest zwane Duchem
Świętym. Pewni bądźcie, iż wy też jesteście synami Boga i w was
również Duch Święty działa na swój spo¬sób . Działajcie z nim, lecz
nigdy przeciwko niemu.
Lecz dopóki nie przebijecie skorupy Czasu i nie przekroczy¬cie
granicy Przestrzeni, niechaj żaden z was powiedzieć się nie waży: JA
JESTEM BOGIEM, lecz mówcie: BÓG JEST MNĄ. To uchroni
umysły wasze przed zbytnią wyniosłością i wyobra¬żeniami
próżnymi, mogącymi zaśmiecić wasze serca i zwrócić przeciwko
pracy Ducha Świętego, która dokonuje się w was. Bo większość ludzi
działa przeciwko pracy Ducha Świętego, opóźniając tym samym swe
ostateczne uwolnienie.
165
Ażeby pokonać Czas, musicie zwalczać Czas Czasem. Aby
przezwyciężyć Przestrzeń, musicie pozwolić Przestrzeni pożreć
Przestrzeń. Bawienie się w grzecznego gospodarza w stosunku do
któregokolwiek, oznacza pozostać więźniem obu i zastawem dla
końca nie mających zakusów Dobra i Zła.
Ci, którzy odkryli swe przeznaczenie i pragną do końca je wypełnić,
czasu nie tracą na pieszczenie Czasu, ani kroków na przemierzanie
Przestrzeni. W jednym krótkim życia okresie, mogą przetoczyć epoki i
powymazywać niesłychane obszary. Nie czekają na Śmierć, ażeby
przeniosła ich do następnego jaja, lecz zawierzają Życiu, iż dopomoże
im przebić na raz skorupy wie lu jaj.
Do tego być musicie odarci ze wszystkiego, ażeby Prze¬strzeń i Czas
nie miały zatrzymania w sercach waszych. Im więcej posiadacie, tym
bardziej spętani jesteście. Im mniej po¬siadacie, tym mniej jesteście
spętani.
O tak, odarci bądźcie ze wszystkiego, za wyjątkiem Wiary waszej,
Miłości i tęsknoty za uwolnieniem poprzez Święte Zrozumienie.

ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY PIĄTY


w którym Mirdad krzesze
ISKRY NA ŚCIEŻCE DO BOGA

MIRDAD:
W bezruchu tej nocy Mirdad rzuci garść iskier na ścieżkę, która do
Boga prowadzi:
Unikajcie dysput. Prawda jest aksjomatem i nie potrzebuje dowodu.
Wszystko, co popierane być musi argumentem lub dowodem,
wcześniej czy później zbite zostanie dowodem lub argumentem.
Udowodnić coś, oznacza obalić jego przeciwieństwo. Udowodnienie
jego przeciwieństwa, oznacza obalenie jego samego. Bóg nie posiada
przeciwieństw. Jak zatem „udowodnicie" Go lub „obalicie"?
Ażeby nośnikiem być Prawdy, język nie może nigdy być wykrętny,
jadowity, zmienny; nie może akrobatą być, ani też grabarzem.
Mówcie, ażeby ulżyć niemym. Niemi bądźcie, ażeby ulżyć sob ie.
166
Słowa łodziami są, które pływają po morzach Przestrzeni i do wielu
portów zawijają. Zważajcie, co w nie ładujecie, bo -kursem swoim
płynąc - na koniec towar swój rozładują przed waszymi drzwiami.
Czym miotła jest dla domu, poszukiwania siebie samego są dla serca.
Zamiatajcie dokładnie serca wasze.
Dobrze zamiecione serce jest fortecą niezdobytą.
Jako wy żywicie się rzeczami i ludźmi, tak i oni żywią się wami.
Bądźcie pełnowartościową strawą dla innych, jeśli nie chc ecie
otrutymi zostać.
Gdy wątpliwości macie co do następnego kroku, nieruchomo stańcie.
To, czego nie lubicie, nie lubi was. Polubcie to i pozwólcie mu istnieć,
a usuniecie przeszkodę ze swej drogi.
Przykrością najbardziej nie do zniesienia jest uznać coś za przykrość.
Wybierajcie: albo posiadać wszystko będziecie, albo zupełnie nic. Nie
ma drogi pośredniej.
Każda zawada jest ostrzeżeniem. Odczytujcie ostrzeżenie wła ściwie,
a zawada przemieni się w drogowskaz.
Prosto jest bratem krzywego. Pierwsze jest skrótem; drugie zaś, drogą
okrężną. Miejcie cierpliwość dla krzywego.
Cierpliwość jest zdrowiem, gdy oparcie ma w Wierze. Kiedy jednak
bez Wiary, jest paraliżem.
Być, czuć, myśleć, wyobrażać sobie, wiedzieć - zwróćcie uwagę na
kolejność głównych stadiów w obrębie ludzkiego życ ia.
Strzeżcie się dawania i otrzymywania pochwał, nawet jeżeli są
najszczersze i zasłużone. Co do pochlebstwa - bądźcie głusi i niemi na
jego zdradzieckie przysięgi.
Pożyczacie wszystko co dajecie, dopóki świadomi jesteście dawania.
Po prawdzie nic dać nie możecie, co jest wasze. Dajecie ludziom tylko
to, co przechowujecie dla ludzi. Tego co waszym jest - i tylko waszym
- dać nie możecie, choćbyście nawet bardzo pragnęli.
Zrównoważonymi bądźcie, a będziecie wzorcem i wagą dla ludzi,
ażeby samych siebie mierzyli i ważyli.
Nie ma biedy ni bogactw. Jest tylko zręczność w robieniu z rzeczy
użytku.
167
Naprawdę biednym jest ten, który marnuje to, co posiada. Naprawdę
bogatym jest ten, który właściwy robi użytek z tego, co posiada.
Nawet i skórka czarnego chleba może być nieprzeliczalnym
bogactwem. Nawet piwnica nafaszerowana złotem może być nędzą
nie do zniesienia.
Nie wahajcie się u zbiegu wielu dróg, którą z nich postępować. Dla
serca poszukującego Boga, wszystkie drogi prowadzą do Boga.
Podchodźcie z czcią do wszystkich postaci Życia. W najmniej
znaczącej do najważniejszej ukryty jest klucz.
Wszystkie działania Życia są istotne - zaprawdę, cudowne,
niedoścignione i niezrównane Życie nie zajmuje się bezużytecznymi
głupstwami.
Ażeby opuścić mogła warsztaty Natury, rzecz musi być godna
kochającej opieki Natury i być najstaranniejszym dziełem sztuki. Czyż
nie jest zatem godna waszego szacunku przynajmniej?
Jeśli komary i mrówki godne są szacunku, cóż mówić o waszych
bliźnich-ludziach?
Nie pogardzajcie żadnym człowiekiem. Lepiej być pogardzanym
przez wszystkich ludzi, niż pogardzić jednym.
Bo pogardzić człowiekiem, oznacza pogardzić Mikro-Bogiem, który
jest w nim. A pogardzić Mikro-Bogiem w jakimkolwiek człowieku,
oznacza pogardzić Nim w sobie samym. Czyż można kiedykolwiek
dotrzeć do nieba, jeśli będzie się pogardzało jedynym przewodnikiem
do tego nieba?
Patrzcie w górę, ażeby dojrzeć, co jest na dole. Patrzcie w dół, ażeby
dojrzeć, co jest w górze.
Zstępujcie tyle samo, co wstępujecie; inaczej stracicie równowagę.
Dziś uczniami jesteście. Jutro będziecie nauczycielami. Aby być
dobrymi nauczycielami, musicie dobrymi uczniami pozostać.
Nie chciejcie odchwaszczać świata ze Zła, bo nawet chwasty dobry
tworzą nawóz.
Gorliwość źle skierowana zbyt często zabija gorliwca.
Wysokie i majestatyczne drzewa, same nie czynią jeszcze lasu. Trochę
poszycia i pnączy zawsze jest konieczne.
168
Hipokryzję można sprowadzić do podziemia - na jakiś czas; nie
można jej tam trzymać bez końca, ani też wykurzyć jej i zniszczyć.
Ciemne pasje lęgną się i rozwijają w ciemności. Wypuśćcie je do
światła, jeśli chcecie zmniejszyć ich wyląg.
Jeśli z tysiąca hipokrytów uda wam się nawrócić na prostą szczerość
choć jednego, wówczas zaiste, wielki będzie wasz suk ces.
Stawiajcie latarnię wysoko i nie zwołujcie ludzi, ażeby ją zobaczyli.
Ci, którzy potrzebują światła, nie potrzebują zaproszenia do światła.
Mądrość jest ciężarem dla na wpół mądrego, w takim samym stopniu
jak głupota dla głupiego. Pomagajcie na wpół mądremu dźwigać jego
ciężar, a głupiego zostawcie w spokoju. Na wpół mądry nauczyć
więcej go może, niż wy możecie.
Często myśleć będziecie, iż droga wasza jest nie do przebycia, ponura
i bezludna. Miejcie wolę i stąpajcie ciężko, a za każ dym rogiem
spotkacie nowego kolegę.
Nie ma drogi na bezdrożach Przestrzeni, która by jeszcze nie była
uczęszczana. Tam gdzie śladów jest mało i odległe od siebie, droga
jest bezpieczna i prosta, chociaż miejscami wyboista i pusta.
Przewodnicy ukazać drogę mogą tym, którzy chcą, by drogę im
ukazano; nie mogą zmusić ich, ażeby nią szli. Pamiętajcie, iż
przewodnikami jesteście.
Ażeby właściwie prowadzić, człowiek musi prowadzony być
właściwie. Polegajcie na swoim Przewodniku.
Wielu powie wam: Pokaż nam drogę. Lecz niewielu, zaled¬wie
niewielu, powie: Prosimy cię, prowadź nas drogą.
Na drodze do przezwyciężenia kilku liczy się bardziej, niż wie lu.
Czołgajcie się, gdy iść nie możecie. Idźcie, gdy nie możecie biec.
Biegnijcie, gdy nie możecie frunąć. Fruńcie, gdy nie mo¬żecie
zatrzymać w sobie całego Wszechświata.
Nie raz, nie dwa, ani nawet sto razy, przyjdzie wam pod¬nieść
człowieka, który potyka się próbując za waszym przewod¬nictwem
postępować. Podnoście go dotąd, aż nie będzie się więcej potykał,
pamiętając, iż wy też kiedyś raczkującymi byli¬ście.

169
Namaśćcie serca i umysły wasze balsamem przebaczenia, aże byście
mogli śnić pomazane sny.
Życie jest gorączką o różnym nasileniu i rodzaju, w zależno¬ści od
obsesji każdego człowieka; a ludzie w delirium są zaw¬sze.
Błogosławieni ci są, którzy owładnięci zostali delirium Świętej
Wolności, która jest owocem Świętego Zrozumienia.
Gorączki ludzkie są przeobrażalne. Gorączka wojny prze¬obrazić się
może w gorączkę pokoju. Gorączka gromadzenia dóbr, w gorączkę
gromadzenia miłości. Taka oto jest alchemia Ducha, do której was
przywołano, ażebyście praktykowali i uczyli.
Głoście Życie umierającym, a żyjącym Śmierć. Lecz tym, którzy
tęsknią za przezwyciężeniem, głoście uwolnienie się od obu .
Wielka jest różnica pomiędzy „trzymaniem" i „byciem trzy¬manym".
Trzymacie tylko to, co kochacie. To, czego nienawi¬dzicie trzyma
was. Zważajcie, ażeby nic was nie trzymało.
Więcej ziem niż jedna zatacza koła w pustkach Czasu i Prze¬strzeni.
Wasza jest najmłodsza z rodziny, a krzepkim dzieckiem jest ona.
Nieruchomy ruch - cóż za paradoks! A mimo to, taki jest ruch
światów w Bogu.
Spójrzcie na palce waszych rąk, jeśli wiedzieć chcecie, jak rzeczy
niejednakowe mogą być jednakowe.
Szansa jest zabawką mądrego. Głupcy zabawkami są szansy.
Nigdy na nic nie narzekajcie. Narzekanie na rzecz jakąś jest
kręceniem z niej bicza na narzekającego. Ażeby znieść ją do¬brze,
trzeba wysmagać ją dobrze. Lecz żeby ją zrozumieć, trze¬ba j ą w
wiernego sługę obrócić.
Zdarza się często, iż łowca celując - powiedzmy - w sarnę, chybi i
zabije zająca, którego obecności zupełnie był nieświa¬dom. Mądry
łowca w przypadku takim powie: Właściwie to celowałem w zająca, a
nie w sarnę. I dostałem mą zdobycz.
Celujcie dobrze, a każdy skutek dobrym będzie skutkiem.
Co do was przychodzi, waszym jest. Co ociąga się z przyj¬ściem,
warte nie jest, ażeby nań czekać. Niechaj samo poczeka.
Nigdy nie chybicie celu, jeżeli to, w co celujecie, celuje w was.
170
Cel chybiony zawsze jest celem osiągniętym. Niechaj serca wasze
będą na Rozczarowanie odporne.
Rozczarowanie jest kanią wylęgniętą w zwiotczałym sercu i
wykarmioną padliną jego niespełnionych nadziei.
Nadzieja spełniona matką zostaje wielu nadziei poronio¬nych.
Ostrożni bądźcie oddając serca wasze w mariaż z Nadzie¬ją, j eżeli
nie chcecie, ażeby w cmentarze się zamieniły.
Jedno ze stu jajek ikry złożonee przez rybę zaowocowania ma szansę.
A mimo to dziewięćdziesiąt dziewięć zmarnowane nie jest. Tak oto
rozrzutna i zdecydowanie nie czyniąca różnicy jest Natura. Bądźcie
wy tak samo rozrzutni i nie czyniący różni¬cy w zasiewaniu serc i
umysłów waszych, w sercach i umysłach ludzi.
Nagrody żadnej nie wyglądajcie za jakąkolwiek pracę dokonaną.
Praca sama w sobie jest wystarczającą nagrodą dla pracownika, który
swoją pracę kocha.
Pamiętajcie o Twórczym Słowie i Doskonałej Równowadze. Gdy
osiągniecie tę Równowagę poprzez Święte Zrozumienie, dopiero
wówczas stać się będziecie mogli zwycięzcami, a ręce wasze z rękami
Boga współpracować będą.
Niechaj pokój i bezruch tej nocy wibruje w was, dopóki nie zatopicie
ich w bezruchu i pokoju Świętego Zrozumienia.
Tak uczyłem Noego.
Tak uczę was.

ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY SZÓSTY


w którym Naronda opisuje
ŚWIĘTO ARKI I JEGO RYTUAŁY. PRZESŁANIE OD
KSIĘCIA BETHARU O ŻYJĄCEJ LAMPIE

Naronda:
Od powrotu Mistrza z Betharu, Szamadam był nadąsany i nie narzucał
się. Atoli zbliżające się Święto Arki podniosło go znacznie na duchu i
ożywiło, czyniąc głównodowodzącym wszystkich skomplikowanych

171
przygotowań, których osobiście doglądał żadnego nie opuszczając
szczegółu.
Podobnie jak Święto Winobrania, Święto Arki z jednego dnia niegdyś,
rozciągnęło się do całego tygodnia barwnych obchodów i ożywionego
handlu wszystkimi rodzajami towarów i innych ruchomości.
Z wielu rytuałów właściwych temu świętu, do najważniejszych
należało: zarżnięcie wołu, który miał być złożony w ofierze oraz
rozniecenie ofiarnego ognia i od tegoż ognia zapalenie nowej lampy,
która w miejsce starej miała być na ołtarzu ustawiona. Wszystko to
przeprowadzane jest przez Seniora publicznie i z wielką pompą, a na
koniec każdy ze zgromadzonych zapala świece od ognia nowej lampy.
Te świece się następnie gasi i zazdrośnie przechowuje, chroniąc jako
amulety przeciwko złym duchom. Do zwyczaju należy, ażeby po
zakończeniu licznych ceremonii Senior Arki wygłosił orację.
Pielgrzymi ciągnący zewsząd na Święto Arki, podobnie jak ci na
Święto Winobrania, rzadko przychodzą bez jakowych prezentów i
ofiar takiego lub owakiego rodzaju. Większość wsze-
lako wiedzie ze sobą woły, barany i kozły, na niby prowadzone na
ofiarną rzeź wraz z wołem ofiarowywanym przez Arkę, w
rzeczywistości jednakże nie po to, by je zabić, lecz żeby zasilić jej
żywy inwentarz.
Nowa lampa to zazwyczaj dar jakiegoś księcia lub magnata Gór
Mlecznych; a jako że prezent taki jest przywilejem i zaszczytem
wielkim, zaś rywali wielu, zwyczaj ustanowiono ciągnięcia losów pod
koniec obchodów każdorocznego Święta. Książęta i magnaci
prześcigali się w gorliwości i oddaniu, a każdy starał się, ażeby jego
lampa zaćmiła wszystkie poprzednie swą kosztownością, pięknem
pomysłu i kunsztem wykonania.
Dostarczenie tegorocznej lampy księciu Betharu przypadło w udziale.
I wszyscy czekali, by ujrzeć nowy skarb; bo książę sławny był ze swej
hojności, jak też i z gorliwości we wspomaganiu Arki.
W wigilię tego dnia Szamadam wezwał nas i Mistrza do swojej celi i
mówił do nas jak następuje, bardziej jednakowoż pijąc do Mistrza, niż
do całej reszty:
172
Szamadam: - Jutrzejszy dzień jest dniem świętym; i to zobowiązuje
wszystkich nas, ażeby utrzymać go takim.
Jeśli były jakieś swary w przeszłości, pogrzebmy je tutaj i teraz. Arka
pozwolić sobie nie może na rozprężenie pokoju w przyszłości, albo na
ostudzenie swego żaru. I zachowaj Boże, gdyby stać się tak miało.
Jam jest Senior tej Arki. Na mnie spoczywa ciężki obowiązek
rozkazywania. Mnie nadano władzę wytyczania kierunku. Władza i
prawo spadły na mnie przez sukcesję, jako i bez wątpienia padną one
na jednego z was, gdy ja umrę i odejdę. Tak jak ja swego doczekałem
się czasu, tak i wy swego czasu czekajcie.
Jeżeli skrzywdziłem Mirdada, niechaj wybaczy mi błąd.
MIRDAD: - Mirdada nie skrzywdziłeś; lecz bardzo boleśnie
skrzywdziłeś Szamadama.
Szamadam: - Czyż Szamadamowi nie wolno swobodnie skrzywdzić
Szamadama?
MIRDAD: - Swobodnie popełniać zło? Cóż za niestosowne i rażące
słowa! Bo zło popełnić nawet w stosunku do własnego „ja", oznacza
niewolnikiem się stać swojego zła. Zaś popełniać zło w stosunku do
innych, oznacza stać się niewolnika niewolnikiem. Ach, wielki jest
zaiste ciężar zła.
Szamadam: - A jeśli ja chcę dźwigać moje zło, cóż tobie do
tego?
MIRDAD: - Czyż powie chory ząb do ust: „Cóż tobie do mojego bólu,
jeżeli znieść go mam zamiar?"
Szamadam: - Och, zostaw mnie, nie wtrącaj się do mnie. Zabierz swą
ciężką rękę ode mnie i przestań mnie zwodzić swym chytrym
językiem. Pozwól mi dożyć moich dni, tak jak żyłem i działałem
dotąd. Idź i buduj swoją arkę gdzie indziej, lecz tę Arkę zostaw w
spokoju. Świat jest obszerny wystarczająco dla ciebie i dla mnie, i dla
twojej arki, i mojej. Jutro jest mój dzień. Stój z boku i daj mi spełniać
me zadania; bo żadnej nie ścierpię ingerencji ze strony
któregokolwiek z was.
Ostrzegam was. Mściwość Szamadama jest tak samo straszna j ak
Boska. Ostrzegam was. Uważajcie.
173
Naronda:
A gdy wyszliśmy z celi Seniora, Mistrz lekko potrząsnął głową i rzekł:
MIRDAD: - Serce Szamadama jest ciągle Szamadama sercem.
Naronda:
Dnia następnego, ku wielkiemu Szamadama zadowoleniu, ceremonie
odbywały się zgodnie z przewidzianym programem i bez żadnych
niestosownych incydentów, aż do momentu, gdy nowa lampa
zaprezentowana i zapalona być miała.
W tymże to momencie zauważono bardzo wysokiego i oka¬załego
mężczyznę ubranego na biało, który z trudem za pomocą swych łokci
w kierunku ołtarza przez gęsty tłum się przedzierał. I zaraz szmer
poszedł od ust do ust, iż człowiek ten jest osobi¬stym księcia Betharu
posłańcem, nową lampę niosącym; a wszyscy spragnieni byli, ażeby
choć okiem rzucić na kosztow¬ny skarb.
Szamadam skłonił się bardzo nisko posłańcowi, w przekona¬niu - jak
i cała reszta - iż bezcenny dar na nadchodzący rok przynosi. Lecz
mężczyzna, powiedziawszy coś półgłosem Sza-madamowi, wyjął
pergamin z kieszeni i wyjaśniwszy, że jest to posłanie od księcia
Betharu, które zobowiązany był osobiście dostarczyć, czytać począł:
Od byłego księcia Betharu do wszystkich bliźnich z Gór Mlecznych,
zgromadzonych dnia dzisiejszego w Arce - pokój i braterska miłość.
Mego gorliwego oddania Arce wszyscy jesteście żyjącymi świadkami.
Jako iż honor darowania lampy na rok ten mnie przypadł w udziale,
nie szczędziłem ani pomyślunku, ani kosz¬tów, ażeby dar mój Arki
był godzien. I me wysiłki sowicie wyna¬grodzone zostały. Bo lampa,
którą zamożność ma i mego rze¬mieślnika spryt wytworzyły,
zaprawdę cudem widomym była.
Lecz Bóg był dobry i wyrozumiały, i nie zechciał ukazać mej
nieszczęsnej marności. Bo doprowadził mnie w tym czasie do lampy,
której światło jest olśniewające i nie dające się ugasić, której piękno
jest niedoścignione i bez skazy. Gdy tę lampę uj¬rzałem, wstyd mnie
nieopisany ogarnął, iż mogłem przez mo¬ment nawet myśleć o jakiejś
wartości mojej lampy. Na śmietnik ją więc wyrzuciłem.

174
To tę lampę, nie ludzkimi rękami ukutą, żarliwie polecam wam
wszystkim. Na niej niechaj oczy wasze ucztują, i od niej zapalajcie
swe świece. Spójrzcie, jest w waszym zasięgu. A imię jej jest
MIRDAD.
Abyście światła jego godni byli.
Jeszcze posłaniec doczytać ostatnich słów nie zdążył, gdy Szamadam,
który u jego boku stał, ni z tego ni z owego zniknął, jak gdyby duchem
był. Imię Mistrza rozszumiało się wśród ciżby, jak poryw potężnego
wichru na puszczy. Wszyscy chcieli zobaczyć żyjącą lampę, o której
w swym posłaniu tak nęcąco mówił książę Betharu.
Następnie ujrzano Mistrza wspinającego się po schodach ołtarza i
stającego w obliczu tłumu. I w jednej chwili ta falująca masa ludzi,
jednym człowiekiem się stała, uważnym, gorliwym i czujnym.
Wówczas Mistrz powiedział, i rzekł:

ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY SIÓDMY


w którym
MISTRZ OSTRZEGA TŁUMY PRZED POTOPEM OGNIA I
KRWI, WSKAZUJE DROGĘ UCIECZKI I NA WODĘ
SPUSZCZA SWOJĄ ARKĘ

MIRDAD:
Czegóż oczekujecie od Mirdada? Wysadzonej klejnotami złotej
lampy, ażeby udekorować ołtarz? Lecz ani nie jest Mir-dad
złotnikiem, ani jubilerem, aczkolwiek latarnią jest i przystanią.
A może oczekujecie talizmanów przed złymi oczami chroniących? O
tak, wiele ma Mirdad talizmanów, lecz innego rodzaju.
A może oczekujecie światła, przy którego pomocy będziecie
postępować, każdy z was ugruntowaną własną ścieżką? Jakież to
dziwne zaiste! Macie przecież słońce, księżyc, gwiazdy - a mimo to
boicie się potknąć i upaść? W takim razie zatem, albo oczy wasze
niezdatne są, ażeby za przewodnika wam służyć; albo też światło jest
zbyt skąpe dla oczu waszych. A który z was obejść się może bez
oczu? Któż oskarży Słońce o skner-stw o?
175
Jakiż pożytek z oka, które stopę ostrzega przed potknięciem na
ścieżce, lecz pozwala krwawić i potykać się sercu, gdy po omacku
ścieżki próżno szuka?
Jakiż pożytek ze światła wprawdzie przepełniającego oko, lecz
pozwalającego duchowi być pustym i nieoświeconym?
Czegóż wyglądacie od Mirdada? Jeśli to ma być widok serc i dusz w
świetle skąpanych, którego pragniecie, i o który krzyk podnosicie, to
zaprawdę nie krzyczycie na próżno. Bo ja zajmuj ę s ię duchem i
sercem Człowieka.
Cóż przywiedliście jako ofiarę na Święto, które jest świętem
wspaniałego przezwyciężenia? Czyż nie przyprowadziliście kozłów, i
baranów, i wołów? Jakże niską cenę za zbawienie zapłacić chcecie! A
może raczej - jak tanie jest zbawienie, które chcecie kupić.
Żadną dla człowieka chwałą nie jest kozę przewyższyć. I zaprawdę,
dla każdego człowieka wielką jest hańbą ofiarowywać biednej kozy
życie jako okup za swoje.
Cóż uczyniliście, ażeby dołożyć swój wkład w ducha Święta tego,
które jest świętem Wiary nieograniczonej i odgórnie naka-zan ej
Miłości?
O tak, co prawda odprawiliście najprzeróżniejsze rytuały i
odmruczeliście wiele modlitw. Lecz zwątpienie towarzyszyło
każdemu ruchowi waszemu, a nienawiść dopowiadała „Amen" do
modlitwy każdej.
Czyż nie jesteście tutaj, ażeby święcić Potopu pogromienie? Jak to się
stało, iż święcicie zwycięstwo, które zwyciężonymi was uczyniło? Bo
ujarzmiając swoje głębiny, Noe nie ujarzmił waszych, lecz zaledwie
wskazał wam drogę. I spójrzcie - wasze głębiny pełne są złości i
gotowe zatopić wasz statek. Dopóki swojego potopu nie
przezwyciężycie, warci nie jesteście tego Ś więta.
Każdy z was jest potopem, arką i kapitanem. I dopóki nie dojdziecie
do dnia, kiedy mogli będziecie przybić do świeżo zmytej i dziewiczej
ziemi, nie śpieszcie się z celebrowaniem zwycięstwa.
A teraz dowiecie się, w jaki sposób Człowiek stał się potopem dla
siebie samego.
176
Kiedy Święta Wszechwola rozszczepiła Adama na dwoje, ażeby mógł
poznać siebie i urzeczywistnić swą jedność z Jednym, stał się on
mężczyzną i kobietą - czyli nim-Adamem i nią-Adamem. Zalany
wówczas został pragnieniami, które są Podwójności potomstwem -
pragnieniami tak licznymi, o tak nieskończonej ilości odcieni, o tak
wielkim znaczeniu, tak ekstrawaganckimi i płodnymi, iż od dnia tego
Człowiek jest wrakiem dryfującym na ich falach. Jeszcze jedna fala
nie zdąży wydźwignąć go na zawrotne wyżyny, a już inna ściąga go
na dno. Bo pragnienia jego w parze chodzą, i tak samo jak on są
podwójne. I choć dwie sprzeczności w istocie uzupełniają się
nawzajem, to dla ignoranta jednakże, zdają brać się za bary i zadawać
ciosy, nigdy nawet na moment nie ogłaszając zawieszenia broni.
Taki oto jest potop, któremu Człowiek piersi swej nadstawiać musi
godzina za godziną i dzień za dniem, przez całe swoje długie i żmudne
podwójne życie.
Taki oto jest potop, którego potężne fontanny wytryskują z serca i
zagarniają was w swym pędzie.
Taki oto jest potop, którego tęcza nieba waszego nie zaszczyci, dopóki
niebo wasze zaślubione ziemi nie będzie i uczynione z nią jednym.
Od czasu, kiedy Adam zasiał siebie w Ewie, ludzie zbierają same
potopy i trąby powietrzne. Gdy przeważają pasje jakiegoś rodzaju,
życie ludzi z równowagi wytrąconym zostaje i pochłania ich odmęt
takiego lub owakiego potopu, ażeby równowaga przywrócona być
mogła. A nigdy do równowagi nie dojdzie, dopóki ludzie nie nauczą
się ugniatać wszystkich swoich pragnień w dzieży Miłości i piec z
nich chleb Świętego Zrozumienia.
Ten potop, który ogarnął Ziemię za czasów Noego, nie był ani
pierwszym, ani też ostatnim w dziejach człowieczeństwa. Zaznaczył
się jedynie wysoko w długim szeregu niszczycielskich potopów.
Potop ognia i krwi, który niebawem Ziemię
ogarnie, bez cienia wątpliwości przekroczy ten znak. Czy
przygotowani do unoszenia się na powierzchni jesteście, czy pogrą-
żen i być chcecie?

177
Niestety! Zbyt jesteście zajęci dokładaniem ciężaru na ciężar; zbyt
zajęci oszołamianiem krwi waszej przyjemnościami w ból
obfitującymi; zbyt zajęci wytyczaniem dróg, które was prowadzą
donikąd; zbyt zajęci wyszukiwaniem ziarna na podwórkach spichlerzy
Życia, zaglądając jedynie przez dziurkę od klucza do wnętrza. Jakże
chcecie nie pójść pod wodę, o moi zbłąkani?
Wy, zrodzeni, by wzbić się wysoko, by bezgraniczne przestrzenie
przemierzać, by Wszechświat w skrzydłach swoich zamknąć -
zamknęliście siebie w kojcach wygodnych konwenansów i wierzeń,
które pętają wam skrzydła, osłabiają wzrok i paraliżuj ą muskuły.
Jakże chcecie przedrzeć się przez nadchodzący potop, moi zbłąkani?
Wy, obrazy i podobieństwa Boże, zbrukać już nieźle zdążyliście
podobieństwo i obraz. Wasze majestatyczne postaci tak już skarlały, iż
rozpoznać ich nie jesteście w stanie. Wasze boskie oblicza błotem
pomazaliście i zamaskowaliście licznymi błazeńskimi maskami. Jakże
chcecie stawić czoła potopowi, przez was samych spuszczonego ze
smyczy, moi zbłąkani?
Dopóki Mirdada słuchać nie będziecie, ta Ziemia nigdy dla was nie
będzie niczym innym jak grobem, a Niebo niczym innym jak całunem
nie będzie. A przecież jedno dano wam za kołyskę, drugie zaś za tron.
Powiadam wam raz jeszcze, wy jesteście potopem, arką i kapitanem.
Wasze pasje to potop. Wasze ciało to arka. Wasza wiara jest
kapitanem. Lecz wszystko to przenikającą jest wola wasza. A ponad
tym wszystkim czuwa wasze zrozumienie.
Upewnijcie się, iż uszczelniona jest arka i zdatna do spuszczenia na
wodę; lecz nie marnujcie czasu na to tylko; albowiem czy to czas na
żeglowanie nigdy dla was nie nadejdzie, albo też razem ze swą arką
zgnijecie w końcu i z miejsca zatoniecie.
Upewnijcie się, iż kapitan kompetentny jest i opanowany. Lecz ponad
wszystko, uczcie się wyglądać źródeł potopu i ćwiczyć wolę waszą,
ażeby osuszać je jedno po drugim. Wówczas dopiero wody opadną i w
końcu wyczerpią się zupełnie.
Wypalcie pasje, jeżeli nie chcecie, ażeby wypaliły was.

178
Nie patrzcie pasji w usta, ażeby sprawdzić czy jadowitego węża kły
posiada, czy też miodem wypełnione szczęki. Pszczoła zbierająca z
kwiatów nektar, zabiera też i ich truciznę.
Nie przyglądajcie się pasji obliczu, ażeby sprawdzić czy urodziwa
jest, czy szkaradna. Bardziej dla Ewy pysk Węża urodziwy był, niż
oblicze Boga.
Ani też nie kładźcie pasji na szalę, ażeby sprawdzić jej ciężar. Któż
może porównać ciężar diademu z góry ciężarem? A mimo to
zaprawdę, diadem jest cięższy znacznie niźli góra.
I takie pasje są, które za dnia niebiańskie kolędują ballady, lecz syczą,
i gryzą, i żądlą pod osłoną nocy; i pasje tłuste, otyłe radością, które
prędko się obracają w szkielety smutku; i pasje o miękkim spojrzeniu i
miłe w zachowaniu, które ni z tego ni z owego bardziej niż wilki
żarłoczne się stają, bardziej niż hieny zdradzieckie; i pasje, póki ich
nie tykać, słodszą niż róże woń rozsiewające, lecz gorzej niż skunks i
padlina cuchnące, gdy tylko się ich dotknie i wyrwać próbuje.
Nie przesiewajcie pasji waszych na dobre i złe, bo to marnowanie
wysiłku. Dobro uchować się bez zła nie może; zło nie gdzie indziej
zapuszcza korzenie, jak w dobrym.
Jedno jest drzewo Dobrego i Złego. Jeden owoc jest z niego. Nie
zaznacie smaku Dobra, bez jednoczesnego poznania smaku ła .
Sutka, która mlekiem Życia was karmi, ta sama jest, co mleko Śmierci
wydaje. Ta ręka, co w kołysce was buja, tą samą jest ręką, która kopie
wam grób. Taka jest, moi zbłąkani, natura Podwójności. Nie bądźcie
aż tak próżni i zawzięci, ażeby próbować ją zmieniać. Nie bądźcie
aż tak głupi, ażeby na połowy próbować je rozdzielać - tę, co wam się
podoba zachować, a drugą precz odrzucić.
Chcecie być panami Podwójności? Traktujcie ją ani jako dobrą, ani
też jako złą.
Czyż nie kwaśnieje w ustach waszych mleko życia i śmierci? Czyż oto
nie przyszedł czas, ażeby przepłukać usta czymś, co dobre nie jest ni
złe, ponieważ przewyższa i jedno i drugie? Czyż oto nie przyszedł
wytęskniony przez was czas, na owoc ni słodki, ni gorzki, ponieważ
przez drzewo Dobrego i Złego nie zrodzony?
179
Chcecie być wolni od Podwójności okowów? Wyrwijcie zatem precz
jej drzewo - drzewo Dobra i Zła - z serc waszych. O tak, wyrwijcie
jego korzeń i gałąź, ażeby ziarno Życia Boskiego, nasienie Świętego
Zrozumienia, które jest poza wszelakim dobrem i złem, wykiełkować i
rozrosnąć się tam mogło.
Jakże jest smutne posłanie Mirdada - powiecie. Okrada nas z radości
jutra oczekiwanego. Czyni nas oniemiałymi, obojętnymi świadkami
życia, podczas kiedy my chcemy być wrzaskliwymi przeciwnikami.
Bo słodkim jest spierać się bez względu na wynik. I słodko jest
ryzykować pogoń, nawet gdyby zdobycz niczym innym jak tylko
błędnym ognikiem nie była.
Tak więc mówicie w sercach swoich zapominając, iż serca wasze
waszymi nie są tak długo, dopóki dobre i złe pasje rządy w nich
trzymają.
Ażeby mistrzami być swoich serc, ugniećcie wszystkie pasje wasze -
dobre i złe - w jednej dzieży Miłości, byście mogli upiec je w piecu
Świętego Zrozumienia, gdzie cała podwójność w Bogu się jednoczy.
Zaprzestańcie kłopotać świat i tak już kłopotami przeładowany.
Jakże możecie nadzieję mieć na czystą wodę ze studni, do której
wrzucacie bez przerwy wszystkie śmiecie i błoto? Czyż
woda w stawie czysta będzie i ustana, jeżeli mącić ją będziecie co
chwilę?
Nie zaciągajcie weksli na spokój od kłopotami przepełnionego świata,
ażebyście nie zaciągnęli weksli na Kłopot.
Nie zaciągajcie weksli na miłość od nienawidzącego świata, aże
byście nie zaciągnęli weksli na Nienawiść.
Nie zaciągajcie weksli na życie od umierającego świata, ażebyście nie
zaciągnęli weksla na Śmierć. Świat nie może zapłacić wam żadną inną
monetą, jak tylko swoją własną, która jest monetą dwustronną.
Lecz zaciągajcie weksle na waszą nieskończoną Boską Jaźń, która tak
zasobna jest w spokojne Zrozumienie.
Nie stawiajcie żądań światu, których nie postawilibyście samym sobie.
Ani też nie stawiajcie żądań żadnemu człowiekowi, których jemu nie
pozwolilibyście sobie postawić.
180
A czymże jest to, co - choćby w zgodzie z całym światem było, ma
pomóc wam w przezwyciężeniu potopu i zacumowaniu do ziemi
pozbawionej bólu i śmierci, złączonej z niebem w nieprzemijającej
Miłości i pokoju Zrozumienia? Czyż jest to posiadanie, władza,
sława? Czyż jest to autorytet i prestiż, i szacunek? Czyż jest to
ambicja ukoronowana i nadzieja spełniona? Zaiste, każde z nich jest
jedynie zdrojem, który wasz potop zasila . Precz z nimi, moi
zagubieni, precz, precz.
Bądźcie niezmąceni, ażebyście jasnymi być mogli.
Bądźcie jasnymi, ażebyście mogli jasno świat widzieć.
Gdy świat widzieć jasno będziecie, dowiecie się wówczas jak bardzo
jest on bezsilny i ubogi, żeby dać wam coś z poszukiwanej przez was
wolności, pokoju i życia.
Jedynym, co świat ten dać wam może, jest wasze ciało -arka, w której
żeglować przez podwójne życie macie. Tego nie zawdzięczacie
żadnemu człowiekowi na świecie. Wszechświat zobowiązany jest, by
dostarczyć je wam i utrzymać. Lecz dbać o jej czystość i szczelność,
jak czystą i szczelną była Noego
arka; trzymać tam w cuglach bestie i mieć na nie oko, jako Noe
trzymał swe bestie i nie popuszczał im cugli - to wasz obowiązek , i
tylko wasz. Mieć Wiarę jasnooką i przebudzoną, ażeby za sterem ją
postawić; Wiarę niewzruszoną we Wszechwoli, która jest
przewodnikiem waszym do Edenu błogich wrót - to wasza sprawa, i
tylko wasza.
Mieć nieposkromioną Wolę za kapitana; Wolę przezwyciężenia i
uczestnictwa w Drzewie Życia Świętego Zrozumienia -to wasze
zadanie, i tylko wasze. Człowiek musi do Boga dotrzeć. Żaden cel
mniejszy od tego, wart nie jest jego cierpień. I cóż, jeżeli droga długa
jest i najeżona burzami i nawałnicami? Czyż bystrooka, o sercu
czystym Wiara nie przechytrzy burzy i nawałnicy nie pokona?
Pośpieszcie się. Bo czas na włóczęgę nadany jest owładniętym bólem
czasem. A ludzie, nawet ci zajęci najbardziej, są włó częgami zaiste.
Szkutnikami wszyscy jesteście. Żeglarzami jesteście wszyscy. Takie
zadanie wyznaczono wam od czasów zamierzchłych, byście mogli
181
przeżeglować bezgraniczny ocean, którym sami jesteście i w nim
odnaleźć tę bezgłośną harmonię istnienia, której imię jest Bóg.
Wszystkie rzeczy muszą centrum mieć, z którego wypromie-niowują i
obwód, po którym krążą.
Jeżeli życie - życie Człowieka - kołem jest, a znajdowanie Boga jego
centrum, to wszystkie wysiłki wasze winny skupione być na tym
centrum; inaczej, choć potem krwawym oblane, włó częgą jedynie
będą.
Lecz odtąd prowadzenie Człowieka do miejsca przeznaczenia jest
Mirdada sprawą; i spójrzcie! Mirdad przysposobił wam cudowną arkę
- arkę dobrze zbudowaną i dobrze komenderowaną. Nie tą zrobioną z
desek i smoły; nie dla kruków, jaszczurek i hien. Lecz zbudowaną ze
Świętego Zrozumienia, będącą
227
latarnią przyświecającą wszystkim tym, którzy tęsknią do
prze¬zwyciężenia. Nie będą jej balastem wina dzbany i prasy, lecz
serca po brzegi przepełnione miłością do wszystkiego i wszyst¬kich.
Jej ładunkiem nie będą dobra ziemskie i ruchomości, sre¬bro, złoto i
klejnoty, lecz dusze odłączone od swych cieni i ob¬leczone w światło
i wolność Zrozumienia.
Niechaj ci, którzy przerwać chcą cumy z Ziemią; i ci, którzy chcą być
zjednoczeni; i ci, którzy tęsknią do przezwyciężenia siebie - wejdą na
pokład.
Arka jest gotowa.
Wiatr sprzyjający.
Morze spokojne.
Tak uczyłem Noego.
Tak uczę was.
Naronda:
A kiedy Mistrz umilkł, szum przeszedł przez zupełnie nieru¬chomą
dotąd ciżbę, jak gdyby ludzie wstrzymywali oddech przez Mistrza
przemowy czas cały.

182
Zanim zszedł ze stopni ołtarza, Mistrz po Siedmiu zawołał i harfę, i do
ich wtóru począł śpiewać hymn Nowej Arki. Tłum podchwycił
melodię i jak potężna fala uderzył w niebo słodki refren:

Bóg twym dowódcą, płyń Arko moja!

I na tym kończy się ta część Księgi,


którą zezwolono mi opublikować światu.
Co do reszty,
jej godzina jeszcze nie wybiła.

M.N.
O AUTORZE
Mikhail Naimy urodził się w 1889 roku w Baskinta, w środkowym
Libanie. Kształcił się w Rosji, a następnie we Fran¬cji i Stanach
Zjednoczonych, gdzie ukończył studia prawnicze na uniwersytecie w
Waszyngtonie. W 1916 roku zamieszkał w Nowym Jorku, gdzie wraz
ze swym przyjacielem i Mistrzem, Kahlilem Gibranem, był
prekursorem dynamicznego ruchu ma¬jącego na celu reaktywowanie i
odnowę literatury arabskiej.
Księga Mirdada uważana jest za mistyczną perłę napisaną pod
wpływem wewnętrznej inspiracji. Została stworzona tuż po II wojnie
światowej, gdy Naimy wrócił do rodzinnego Libanu i od tamtej pory
jest klasycznym dziełem współczesnej literatury mistycznej.
Oryginalnie napisana w języku angielskim, w ciągu ostatnich
sześćdziesięciu lat doczekała się kilkudziesięciu wznowień oraz
została przetłumaczona na wiele języków euro-pejskich i azjatyckich.
Mikhail Naimy napisał wiele książek, głównie poezji. Oprócz Księgi
Mirdada, najważniejszymi są: Memoirs of a Va-grant Soul, Till We
Meet oraz Kahlil Gibran: His Life and His Work. Jego prace są
przepełnione dogłębnym zrozumieniem mistycznej gnozy, dlatego jest

183
uważany za jednego z najwięk¬szych pisarzy XX wieku zajmujących
się tą tematyką. Zmarł w 1988 roku przeżywszy lat 99.

MIKHAIL NAIMY

184

You might also like