Download as pdf or txt
Download as pdf or txt
You are on page 1of 87

Spis treści

Karta redakcyjna

Dlaczego nie jestem Scytą


Jak nie zostałem poetą
Kultura niedostatku
Wrogość ciała
Podróż w przeszłość
Wrócić na morze
Spotkania autorskie
Święta zupa
Jak nie zostałem reporterem
Nic się nie zmienia
Prześladowca
Wieczność w sekundę
Machismo
Zapałki, nóż i pieniądze
Winni własnej klęski
Życie i śmierć Józefa Smołki
Miłość jako utrata
They fuck you up, your mum and dad
Rodzina królewska
Miłość zwyczajna
Złoty Krzyż Zasługi
Najsmutniejsza pora roku
Poznałem Jakuba
Garnitury Bonda
Niedoskonałość
Taksówkarze i szmuglerzy
Życie seksualne Komanczów
Kwestionariusz
Dziewczyna, która kradła listy miłosne
Koniec turystyki
Krytycy
Jak nie umrzeć za życia
Bezsenność – teoria i praktyka
Wielki, zły pisarz
Po prostu Arktyka
Da capo al fine

Notka redakcyjna
Przypisy
Opieka redakcyjna: WALDEMAR POPEK
Redakcja: WOJCIECH ADAMSKI
Korekta: JACEK BŁACH, EWELINA KOROSTYŃSKA, ANETA TKACZYK
Projekt okładki i stron tytułowych: RAFAŁ KUCHARCZUK
Redakcja techniczna: ROBERT GĘBUŚ

© Copyright by Szczepan Twardoch


© Copyright for this edition by Wydawnictwo Literackie, 2019

Wydanie pierwsze

ISBN 978-83-08-06758-1

Wydawnictwo Literackie Sp. z o.o.


ul. Długa 1, 31-147 Kraków
tel. (+48 12) 619 27 70
fax. (+48 12) 430 00 96
bezpłatna linia telefoniczna: 800 42 10 40
e-mail: ksiegarnia@wydawnictwoliterackie.pl
Księgarnia internetowa: www.wydawnictwoliterackie.pl

Konwersja: eLitera s.c.


DLACZEGO NIE JESTEM SCYTĄ

Dziwne pytania sobie zadaję, prawda? W końcu Scytowie byli irańskimi koczownikami,
zamieszkującymi tereny dzisiejszej Ukrainy jakieś trzy tysiące lat temu. Byli ludźmi
stepu: poruszali się konno, walczyli za pomocą łuków refleksyjnych, nosili
charakterystyczne, szpiczaste czapki, hodowali bydło i owce, mieszkali na krytych
namiotami wozach. Byli też wybitnymi złotnikami, dzięki czemu sporo o nich wiemy,
bo utrwalili swoją kulturę materialną w złotych ozdobach, których sporo odkryli
archeologowie. Więc byli sobie Scytowie, a potem zniknęli, rozpłynęli się wśród innych
koczowników, ja zaś urodziłem się prawie dwa tysiące lat po tym zniknięciu.
Owszem, w XV wieku polska szlachta zaczęła wierzyć, że pochodzi od
spokrewnionych ze Scytami Sarmatów. Ta sarmacka legenda ma pewne, może wątłe,
a jednak uzasadnienie – tysiąc pięćset lat temu istniały konfederacje plemion
słowiańskich i irańskich, ślady tego zachowały się w polszczyźnie, w której jest trochę
starych zapożyczeń z języków irańskich, ja jednak na szczęście nie mam nic wspólnego
z polską szlachtą, wszyscy moi znani przodkowie byli zwykłym śląskim chłopstwem.
Skąd więc w ogóle pomysł zadawania sobie takiego pytania: dlaczego nie jestem
Scytą; przecież nie pytam sam siebie, dlaczego nie jestem Eskimosem.
Rzecz w tym, że moje genealogiczne poszukiwania zaprowadziły mnie na pole
genealogii genetycznej. Upraszczając, polega ona na zbadaniu dwóch obszarów naszego
genomu, które nie rekombinują się przy zapłodnieniu: chromosomu Y, który wyłącznie
mężczyźni dziedziczą praktycznie niezmieniony po swoich ojcach, oraz DNA
mitochondrialnego, które zarówno mężczyźni, jak i kobiety dziedziczą po swoich
matkach, jednak dalej przekazują je jedynie kobiety, w prostej linii żeńskiej. Te na
krótką metę niezmienne z pokolenia na pokolenie elementy naszego genomu co jakiś
czas mutują. Ludzie posiadający takie same mutacje zapewne mieli w którymś
momencie tego samego przodka. Śledząc historię tych mutacji, jak również porównując
je z DNA pobranym ze szczątków ludzi żyjących tysiące lat temu, dowiadujemy się wiele
o pochodzeniu naszych przodków, ich wędrówkach i tak dalej.
O ile więc z mojego DNA mitochondrialnego trudno na razie wyciągnąć jakiekolwiek
wnioski, o tyle mój chromosom Y jest, znowu upraszczając sprawę, scytyjski właśnie,
w Polsce i na Śląsku bardzo rzadki, występujący w ułamku procenta. Najczęściej zaś
występuje w Karaczajo-Czerkiesji na północnym Kaukazie, wśród Karaczajów, będących
prawdopodobnie sturczonymi językowo potomkami Scytów.
I co z tego?
Otóż nic.
Oczywiście w naszych genach zakodowanych jest bardzo wiele rzeczy: nasze rysy
twarzy, to, czy trawimy surowe mleko, czy nie, to, czy będziemy czuli się swobodnie
w dużej grupie ludzi, czy będzie ona nas raczej przerażać, i cała mnogość innych cech,
ale żadna z nich nie czyni mnie sama w sobie tym, kim jestem i źródeł żadnej z nich nie
mogę szukać w tym moim odległym o sto albo i więcej pokoleń przodku w męskiej linii,
który był Scytą.
Może już nawet jego syn Scytą nie był? Może poczęty został przejazdem i nie znał już
języka swojego ojca? Mogę wymyślić sto mniej lub bardziej prawdopodobnych historii
o tym, skąd ten scytyjski chromosom Y wziął się w ciągu ostatnich dwóch tysięcy lat na
Górnym Śląsku, ale co z tego, skoro żadnej nie jestem w stanie zweryfikować. Same
fantazje.
Na to, kim jestem, bez wątpienia większy wpływ miało to, jak rozmawiali ze sobą moi
rodzice, to, co mówił do mnie mój tato, kiedy miałem dwa albo trzy lata, a co uczenie
nazywa się pierwszą socjalizacją, potem zaś książki, które przeczytałem, filmy, które
zobaczyłem, kraje, które zwiedziłem, i wszystko inne. Chcę też wierzyć, że również ja
sam w jakiś sposób siebie świadomie ukształtowałem.
Wszystko to ma o wiele większe znaczenie niż to, że mój iluś-tam-krotny pradziadek
w linii męskiej był Scytą, albo niż to, że mój daleki przodek, pierwszy, którego znam
z imienia i nazwiska, trzysta lat temu był zwykłym, śląskim pańszczyźnianym chłopem,
a po nim przyszło kilka pokoleń górników.
Z jakiegoś powodu jednak poświęcam czas i pieniądze na to, by się tego wszystkiego
dowiedzieć. Nie po to, by poznać samego siebie – moi przodkowie nie mówią o mnie
zbyt wiele, a już moje scytyjskie geny nie mówią o mnie niczego, tak samo jak nie
określają mnie współrzędne geograficzne miejsca, w ktòrym się właśnie znajduję.
A przecież warto te współrzędne znać, z wielu powodów. To, co wiem o moich
przodkach, tych znanych z imienia i nazwiska i tych znanych z chromosomu Y, to
właśnie współrzędne na mapie historii.
To dużo.
JAK NIE ZOSTAŁEM POETĄ

Poeta alfa niecierpliwie mnie ponaglił, drapiąc się po brzuchu, zacząłem więc czytać
pierwszy wiersz, wcale nie ten, od którego chciałem zacząć, ale już nie miałem wyjścia.
Głos mi drżał, dłonie jeszcze bardziej, czułem, jak pot spływa mi po plecach, bałem się,
że zemdleję. A jednak czytałem.

1.
Po raz pierwszy moje życie zmieniło się, kiedy poszedłem do liceum.
W szkole podstawowej byłem dzieckiem samotniczym, nad kolegów przedkładającym
książki, które wypożyczałem po osiem z pilchowickiej biblioteki, w kolejności
alfabetycznej. Przeczytałem je chyba do litery K, oprócz tego całą młodzieżową klasykę,
a najbardziej kochałem hrabiego Monte Christo, Hucka Finna, Smugę z książek
o Tomku Wilmowskim, d’Artagnana i książki poświęcone historii drugiej wojny
światowej.
O tym, po której stronie walczyli w niej moi przodkowie i krewni, jeszcze nie
wiedziałem, w latach osiemdziesiątych śląskich dzieci nie dopuszczało się do tej wiedzy;
nie utożsamiałem się zresztą z żadną ze stron – wojna ciekawiła mnie raczej jako orgia
zniszczenia niż konflikt o charakterze moralnym.
Rówieśnicy nie interesowali mnie zaś wtedy wcale, chyba że potrafili na wyrywki
wyrecytować kaliber dział artylerii głównej i pomocniczej, wyporność, prędkość
maksymalną i liczbę załogi pancerników Yamato czy Bismarck, wiedzieli, dlaczego
HMS Hood był krążownikiem liniowym i co to jest pancernik kieszonkowy, albo
potrafili przynajmniej podjąć dyskusję na temat wyższości focke-wulfa nad
messerschmittem. Takich było niewielu, większość wolała biegać za piłką, czym
wyniośle pogardzałem.
Z wyrachowania utrzymywałem znajomości z tymi, którzy posiadali w domu amigę
lub atari i byli gotowi mnie zapraszać. Gier komputerowych bardzo pożądałem,
zapoznawszy się z nimi na pececie w pracy mojej mamy, w jednej z pierwszych
gliwickich firm informatycznych, gdzie jeszcze w latach osiemdziesiątych grywałem
czasem w Pac-Mana i J-Birda.
Kiedy pecet z bursztynowo-czarnym monitorem, piękny, beżowy 386SX o dwóch
megabajtach pamięci RAM pojawił się u nas w domu pod koniec mojej podstawówki,
straciłem zainteresowanie kolegami posiadającymi amigi. Zamiast tego żebrałem u
dziadków o pieniądze potrzebne na dokupienie dodatkowych dwóch megabajtów RAM-
u, niezbędnych do uruchomienia większości interesujących mnie gier, z których
absolutna większość wymagała właśnie czterech mega.
Potem poszedłem do liceum.
Z uznawanego za genialne dziecka z pilchowickiej podstawówki, z przedwcześnie
rozwiniętego intelektualnie i odnoszącego sukcesy na olimpiadach filozoficznych
chudego dziwadła, zawieszonego między światami dorosłych i dzieci, nienależącego zaś
do żadnego z nich, zmieniłem się w dorodnego długowłosego wyrostka w ciężkich
butach marki Underground, który nigdy nie nauczył się uczyć, w związku z czym
w liceum ku własnemu zdziwieniu natychmiast stał się uczniem zwykłym,
czwórkowym, nad książki przedkładającym towarzystwo dziewcząt, piwo, skręty
i muzykę.

2.
Jako pierwszy poznał się na mnie nauczyciel plastyki, legendarny w Gliwicach profesor
Majda, dziwaczny, cudowny ekscentryk z wgnieceniem w łysej czaszce, na temat tego
wgniecenia snuliśmy najdziwniejsze teorie – czy była to blizna po operacji mózgu, czy
ślad jakiegoś urazu, może po bójce? Do dziś nie wiem i cieszę się z tej niewiedzy, dzięki
której blizna profesora Majdy na zawsze pozostanie dla mnie tajemnicą.
Któregoś dnia profesor polecił nam namalować w domu autoportrety.
Narysowałem więc ołówkiem i podmalowałem akwarelami samego siebie całkiem
udatnie, uchwyciwszy nawet mniej więcej podobieństwo. Upozowałem ten wizerunek
na Morrisona ze zdjęcia, które miałem przypięte do ściany, a na którym Morrison
pozuje w dżinsowej koszuli i z psem.
– Oto portret kokieta – powiedział nauczyciel plastyki. – Oto ktoś, kto chce się wam
podobać, kto chce się przede wszystkim podobać samemu sobie. Ktoś, kto chce, żebyście
go uwielbiali, chociaż sam siebie nie uwielbia wcale.
Klasa patrzyła, nie rozumiejąc, ja też nie rozumiałem, tylko profesor Majda wszystko
rozumiał, wszystko o mnie wiedział, już dwadzieścia parę lat temu. Chętniej niż
o plastyce rozmawiał z nami o książkach i nawet zadawał nam nieoficjalne lektury,
ubolewając, że nie może mieć z nami lekcji polskiego.

3.
Polonistka, która uczyła nas w pierwszej klasie, nikomu miłości do literatury wpoić nie
mogła. Kojarzyła nam się z Elzą z filmów sexploitation o Elzie – wilczycy z SS, które po
kryjomu oglądaliśmy na zużytych, wielokrotnie kopiowanych kasetach. Miała owej Elzy
aparycję, maniery i skłonność do okrucieństwa. Przypisywaliśmy jej też seksualny apetyt
filmowej bohaterki, nie mając o tym oczywiście jako piętnastoletnie gnojki żadnego
pojęcia. Była wysoka, potężna i bardzo blond, z włosami splecionymi w warkocze
niczym wagnerowska Walkiria i w mojej nastoletniej wyobraźni rozkwitały w związku
z nią fantazje, których w roku 1994 nie potrafiłem precyzyjnie nazwać, gdyż nie
obmywały nas wtedy jeszcze fale ciepłego oceanu internetowej pornografii. Jak się
okazało wiele lat później, nie tylko ja wyobrażałem sobie, jak to pani profesor mogłaby
nas ukarać za błędy w dyktandzie.

4.
Po dwóch semestrach Walkiria odeszła ze szkoły i w drugiej klasie języka polskiego
zaczęła nas uczyć polonistka młoda, filigranowa, piękna, uduchowiona i bardzo
wrażliwa. Na jej temat nie miewaliśmy fantazji, wydawała nam się nieskalana
i eteryczna, nikt nie ośmielił się szargać jej nazwiska grubymi żartami, nawet
w męskich kiblach czy w bramach, w których chowaliśmy się z papierosami.
Gdy zimą wchodziła do klasy, szczelnie otulała się szalem, dotykała siniejącą, smukłą
dłonią kaloryferów i kręciła z niedowierzaniem głową, a w jej oczach lśniły łzy. Zawsze
drżała z zimna.
Wydaje mi się, że widziała samą siebie w roli bohaterki pozytywistycznej noweli.
Mówiła z nami o książkach z zaangażowaniem dziewiętnastowiecznej nauczycielki
i ponieważ wierzyła w to, co mówi, my również jej wierzyliśmy.

5.
Pisywałem wtedy wiersze. Inspirowali mnie Jim Morrison oraz literatura fantasy,
pisałem więc o ciemnych stronach rzeczywistości. Pisałem przede wszystkim z myślą
o tym, że jako tajemniczy, mroczny poeta będę się bardziej podobał dziewczętom,
z którymi się wtedy spotykałem, ale ciągle nie byłem gotów, aby te moje surowe utwory
dziewczętom pokazać. Obawiałem się, czy docenią. Wstydziłem się też samego aktu
wierszopisania i wolałbym raczej, by obnażono mnie przed całą szkołą zgromadzoną na
sali gimnastycznej, niżby ktoś miał moją twórczość przeczytać. A jednak wydawały mi
się już wtedy czymś ważnym i cennym, zaś naszą eteryczną profesor od polskiego
uznałem za jedyną osobę na świecie, której mógłbym ich lekturę powierzyć. Zaufałem jej
czystości, jej niepokalaniu. Wierzyłem słusznie, że ktoś taki jak ona nie przestraszy się
wielkości tych utworów, nie odrzuci ich z zazdrości o mój talent; wierzyłem, że nie ma
w niej zawiści, więc jej ocena mojej poezji będzie czysta i prawdziwa.
Któregoś dnia pod koniec drugiej klasy liceum zrobiłem więc w końcu coś, co do dziś
uznaję za najodważniejszy czyn w moim życiu. Nie uważam się za tchórza i wiele razy
potem podejmowałem wyzwania, przy których czułem ten niepowtarzalny,
adrenalinowy rausz. Wchodziłem do klatki i ringu, biłem się i przegrywałem
z większymi ode mnie, zwijałem w ciężkim sztormie foka, siedząc okrakiem na
bukszprycie bez zapiętego lajfpatentu, wziąłem też wiele lat temu kredyt hipoteczny,
nie posiadając stałej pracy, jednak na taką brawurę jak wtedy w liceum nigdy już się nie
poważyłem.
Przepisałem zatem moje wiersze z zeszytu do komputera, używając do tego edytora
tekstu TAG, wydrukowałem je na igłowej drukarce marki Citizen, na której moja mama
drukowała ciągnące się metrami księgi podatkowe, po czym spiąłem kartki spinaczem,
wziąłem do szkoły i patrząc w podłogę, wręczyłem eterycznej polonistce z paroma
słowami wyjaśnienia. Przyjęła je zakłopotana i poszła do domu.
Popołudnie i wieczór były męczarnią. Próbowałem się ukoić tanim piwem, ale nie
pomogło. W nocy prawie nie spałem, rano pojechałem do szkoły. Polski był ostatni,
przemęczyłem więc poprzednich pięć lekcji i dotrwałem do tej ostatniej godziny. Na
blacie biurka widziałem plik moich wierszy. Po lekcji pani profesor przywołała mnie do
siebie.
Podczas moich wypraw na Spitsbergen dzięki Bogu nigdy jeszcze nie spotkałem
niedźwiedzia polarnego, jestem jednak przekonany, że kiedy w końcu stanę z władcą
Północy twarzą w twarz, to serce nie będzie mi bić tak mocno, jak waliło wtedy.
Czułem, że jest między nami, między moją nauczycielką a mną, dziwna intymność,
jakiś związek. Czytała przecież moje wiersze, to prawie jakby widziała mnie nagiego.
Podniecała mnie ta intymność i przerażała jednocześnie.
– Czytałam twoje wiersze – powiedziała polonistka, zwracając mi plik zadrukowanych
kartek. – Niektóre mi się podobają, inne nie, jednak nie czuję się na siłach, by je ocenić.
Myślę, że powinieneś pójść na zebranie klubu poetyckiego przy domu kultury.
Tyle. Tylko tyle.
Jakże byłem rozczarowany!
Myślałem, że coś się między nami wydarzyło, że łączy nas wspomniana przedziwna
intymność, że moja pierwsza czytelniczka zrozumie, kim jestem, i ujrzy mnie
prawdziwego. Wyobrażałem sobie, jak mówi, że jestem wielkim młodym poetą, że moje
wiersze są najwspanialszymi, jakie czytała, że mój talent jest nie z tej ziemi, a z innego
świata i że mam pisać, pisać, pisać, że nie zmieniłaby ani jednej litery, nie skreśliła ani
jednego wersu – że to wszystko, co napisałem, jest krystaliczne i doskonałe.
Tymczasem zostałem odesłany.

6.
Nie wiem, dlaczego poszedłem do klubu gliwickich poetów, ale poszedłem, pchany jakby
nieubłaganą logiką wydarzeń, silniejszą ode mnie.
Skoro pokazałem moje wiersze polonistce, to czułem, że muszę teraz zrobić to, co mi
doradziła, chociaż jej wstrzemięźliwość tak bardzo mnie dotknęła. Nie miałem na to
ochoty, ale poczucie przymusu było nieodparte.
Przezwyciężyłem więc strach i wstyd i poszedłem.
Zebranie gliwickich poetów odbywało się w salce mrocznej i ciasnej, jej ściany
pokrywały przybrudzona boazeria z płyt, olejna lamperia w burym kolorze i poszarzałe
kolaże ze zdjęciami wyciętymi z gazet jeszcze peerelowskich.
Na środku stał wielki stół – przy stole krzesła, na stole książki, pisma literackie,
wódka, kieliszki i popielniczki. Przy tym stole siedzieli gliwiccy poeci, których nazwisk
nie pomnę, palili papierosy i pili wódkę, mnie oczywiście nie częstując. Pod ścianą na
zielonych fotelach siedziały w milczeniu dziewczęta, boginie, studentki z pierwszych lat
filologii polskiej.
Takimi mi się wtedy wydały, dorosłe i piękne, smukłe i smutne, obce i wyniosłe. Nie
zaszczycały mnie nawet spojrzeniem, byłem przecież nastoletnim szczylem, podczas
gdy przy stole zgromadzili się prawdziwi Poeci, niektórzy z nich mieli nawet na koncie
opublikowany tomik, a już każdy z nich na pewno pisywał do tych pism literackich,
których numery leżały między wódką a papierosami. Jeden z poetów, długowłosy
młodzieniec, był tak na oko w moim wieku i to napełniło mnie nadzieją.
Poeci rozmawiali o poezji, używając słów wulgarnych, co niezwykle mi imponowało.
Z rozmowy wywnioskowałem, że polscy poeci nieobecni na gliwickim zebraniu to idioci,
hochsztaplerzy, kabotyni i zwykłe mendy. Byłem tym trochę zaskoczony, jednak cieszyło
mnie, że miałem szczęście i trafiłem akurat na tych przyzwoitych i utalentowanych.
Ważną kwestią były pieniądze, stypendia, wyjazdy, a także nagrody, które, jak
zrozumiałem, przyznawano z niejasnych powodów właśnie tym nieobecnym w klubie
hochsztaplerom z Krakowa czy Warszawy, uczciwych poetów tu zebranych złośliwie
pomijając. Kiedy potem jeden z gliwickich poetów wyszedł nieco zmęczony wódką,
natychmiast okazało się, że on również należy raczej do grupy pozbawionych talentu
oszustów – a ja powoli zaczynałem rozumieć, co się dzieje.
Siedziałem więc samotnie u krańca stołu, przysłuchiwałem się rozmowom i czekałem
na swoją kolej. W końcu zwrócił się ku mnie najstarszy z obecnych, pełniący funkcję
przewodnika stada, prawdziwy poeta alfa z brodą i w burym swetrze pamiętającym
zapewne czasy pierwszej Solidarności, pachnącym jeszcze farbą powielaczy i porządnie
wytrzepanym zomowskimi pałami. Tak to sobie przynajmniej wyobrażałem, z domu
wyniósłszy wielki szacunek dla solidarnościowych tradycji – w pierwszą Solidarność
i potem w Komitety Obywatelskie zaangażowany był przecież również mój tata i czasem
nosił podobne bure swetry. Poeta tymczasem omiótł mnie znudzonym wzrokiem, jakby
dopiero teraz mnie przy tym stole zauważył, i zblazowanym tonem polecił, abym te
moje wiersze teraz odczytał, skoro już naprawdę muszę.
Drżącą dłonią sięgnąłem po kartki do plecaka, wyjąłem je dopiero teraz, wcześniej nie
miałem odwagi, przeglądałem je nerwowo, nie wiedząc, od czego zacząć.
Poeta alfa niecierpliwie mnie ponaglił, drapiąc się po brzuchu, zacząłem więc czytać
pierwszy wiersz, wcale nie ten, od którego chciałem zacząć, ale już nie miałem wyjścia.
Głos mi drżał, dłonie jeszcze bardziej, czułem, jak pot spływa mi po plecach, bałem się,
że zemdleję. A jednak czytałem.
I nagle coś się wydarzyło. Nagle poczułem siłę moich słów oraz siłę poezji i powoli
zacząłem czytać rytmicznie, niemalże skandując. Słowa mnie niosły, biegłem za nimi.
Po raz pierwszy czytałem moje wiersze na głos i po raz pierwszy pomyślałem tak
naprawdę, że są to może dobre, wielkie wiersze, bo przecież od początku wiedziałem, że
tylko wielkie wiersze mogą być dobre.
Czułem się wtedy poetą. Byłem wtedy poetą. Byłem wielkim poetą.
Czytałem dalej, aż w końcu jeden z poetów gliwickich ziewnął ostentacyjnie.
Podniosłem wzrok znad kartki. Boginie z pierwszego roku filologii polskiej przewracały
wielkimi oczami, znudzone do obrzydzenia. Młodsi poeci podśmiechiwali się pod
nosem. Najmłodszy i długowłosy patrzył na mnie ze smutkiem, jakby spodziewał się
najgorszego.
– Może już starczy – przerwał mi poeta alfa w burym swetrze.
Usiadłem. Nie wiedziałem, co powiedzieć. Po raz pierwszy w życiu naprawdę
chciałem umrzeć, czy raczej po prostu nie być, zniknąć. Nie pragnąłem śmierci, lecz
nieistnienia.
– No więc to taka zwykła nastoletnia grafomania, ale też nie sądziliśmy, że może
człowiek tak młody napisać coś lepszego, Rimbaud był tylko jeden, dawno i na dodatek
nieprawda – ironizował poeta alfa.
Milczałem. Boginie uśmiechały się wzgardliwie. Oto chciałeś wejść do elitarnego
klubu poetów, chłopczyku? Chciałeś równać się z tymi, których my, młode polonistki,
wielbimy? No to masz za swoje. Za wysokie progi, gówniarzu!
– Ale oczywiście można coś z tym zrobić. Dużo pracy trzeba, ale da się. Jakaś tam
wrażliwość jest, powiedzmy, widoczna. Te wiersze to taki wczesny Rysio Chłopek, tak
bym powiedział. Tak, Rysio też kiedyś takie bzdury potworne wypisywał i proszę, jak
nam się rozwinął, jak teraz pisze.
Boginie chichotały. Długowłosy chłopiec, bo to o nim była mowa, uśmiechnął się
niemrawo, upokorzony nawet w pochwale.
Chciałem pisać wiersze, by podobać się damom, zostałem zaś upokorzony, zbrukany
i wyśmiany. Wiedziałem, nagle wiedziałem, że poeta alfa ma rację. Moje wiersze są
infantylne, grafomańskie, niepotrzebne, złe. Skompromitowałem się, ośmieszyłem,
okryłem hańbą i śmiesznością, a ta, jak wiemy od dobrego księcia, hańbi bardziej niż
hańba.
– Więc nie trzeba się zrażać. W poezji trzeba terminować jak w rzemiośle – ciągnął
poeta alfa. – My tu chętnie młodego kolegę poprowadzimy, trzeba czytać i próbować, my
będziemy oceniać. Spotykamy się za tydzień.
Uciekłem w przerwie, właśnie wtedy, kiedy długowłosy Ryszard Chłopek podszedł do
mnie, by mnie pocieszyć.

7.
Nigdy więcej nie poszedłem do klubu gliwickich poetów.
Nigdy więcej nie napisałem już żadnego wiersza. Dwa pełne ich zeszyty spaliłem,
płacząc ze wstydu. Dziewczyny podrywałem na zespół punkowy, w którym byłem
wokalistą, a który nigdy nie zagrał żadnego koncertu, ani nawet nie doczekał się basisty.
Potem pisałem opowiadania i artykuły do szkolnej gazetki, w których przystępnie
wykładałem światopogląd, jaki opracowaliśmy z moim ówczesnym przyjacielem
i nazwaliśmy ultradeterminizmem, a który w niezwykle odkrywczy sposób opisał świat
jako całkowicie deterministyczny, taki, gdzie wszystko ma swoją mechaniczną
przyczynę. Kiedy potem przeczytałem o poglądach osiemnastowiecznego filozofa
nazwiskiem d’Holbach, byłem trochę urażony, że ktoś wcześniej już wpadł na podobny
pomysł, ale zasadniczo ciągle uważałem, że to mnie należy się palma odkrywcy
prawdziwej natury wszechrzeczy.
Kaliber dział artylerii głównej i wyporność Yamato pamiętam do dziś: 460
milimetrów i 65 tysięcy ton, długość 256 metrów na linii wodnej.
Ryszard Chłopek został prawdziwym poetą, opublikował parę tomików, spotkaliśmy
się zresztą na studiach, obaj znaleźliśmy się na katowickim MISH-u, chociaż rzadko się
widywaliśmy, bo Ryszard siedział chyba głównie na polonistyce i psychologii, a ja
wyłącznie na Wydziale Nauk Społecznych, który opuszczałem tylko, wpadając czasem
na czarodziejskie wykłady prof. Tadeusza Sławka. Rysiek, jeśli dobrze pamiętam, nie pił
zbyt wiele, więc nie mieliśmy też wspólnych zainteresowań. Nie wiem, co dziś u niego
słychać, ale wierszy już chyba też nie pisze. Może szkoda.
Nie wiem też, jak potoczyły się losy gliwickich poetów, boginek z pierwszego roku
filologii, moich polonistek i profesora Majdy, a przynajmniej w przypadku tego
ostatniego wiedzieć chciałbym.
A mój los?
Gdybym w 2003 roku otrzymał stypendium doktoranckie, to pewnie w końcu
wymęczyłbym ten nikomu niepotrzebny doktorat o rewolucji konserwatywnej
w Niemczech w latach 1919–1933 i dziś może zmagałbym się z habilitacją, nienawidząc
studentów i całego systemu szkolnictwa wyższego w Polsce. Na szczęście nie
otrzymałem. Studentów nie lubię i tak, chociaż zdarza mi się gościć na moim byłym
wydziale i prowadzić swobodne seminaria dla słuchaczy dzisiejszego MISH-u, który
przy okazji zmienił nazwę, nowej nie zapamiętałem. Sam wiele skorzystałem w swoim
czasie na podobnych zajęciach, uczęszczając na antropologię kultury do profesor
Kosowskiej czy na seminarium o Platonie do profesora Dembińskiego, gdzie przez cały
semestr czytaliśmy, jeśli dobrze pamiętam, Gorgiasza. Na seminariach moich staram się
więc zniechęcić młodych ludzi do uprawiania literatury, aby spłacić ten zaciągnięty
przed laty dług.
Gdybym w 2006 roku nie stracił jedynej prawdziwej pracy, jaką miałem w życiu, to
pewnie nie wziąłbym się nigdy porządnie do pisania i dziś być może dalej jeździłbym na
targi wydawnicze kupować prawa do przekładu poradników biznesowych. Na szczęście
mnie wyrzucili. Biznesowych poradników nienawidzę wręcz fizjologicznie, ale do dziś
przydaje mi się to, czego się wtedy dowiedziałem o rynku wydawniczym, o działaniu
procesu wydawniczego i o sztuce negocjacji handlowych.
Szczęście zawsze mi sprzyjało, z porażek zawsze wynikało dla mnie coś dobrego.
Moje pierwsze opowiadanie ukazało się w 2003 roku w magazynie „Science Fiction”
i nominowano je do zupełnie pozbawionej znaczenia nagrody Nautilus; nagrodę dostał
ktoś inny, zresztą i tak była honorowa, co po polsku zawsze oznacza, że pozbawiona
gratyfikacji finansowych (dziwne w przypadku narodu, który honor podobno ceni
najwyżej). Na tej nagrody rozdaniu poznałem młodego, podobnie jak ja nikomu wtedy
nieznanego, lecz muskularnego pisarza nazwiskiem Orbitowski. Potem Orbitowski
wyjechał do USA, gdzie był chyba trochę samotny, więc pisaliśmy dużo na Gadu-Gadu,
zaprzyjaźniliśmy się i tak już zostało.
Moja pierwsza książka wyszła dwa lata później, w 2005 roku i miała ohydną okładkę,
która zepsuła mi całą przyjemność z debiutu. Przyniosłem ją mojemu dziadkowi i kiedy
w końcu po paru miesiącach odważyłem się zapytać o wrażenia z lektury, Jorg Draga,
rocznik 1920, zirytowany rzekł:
– Ta ksiōnżka? Ja, czytŏł żech, yno to niy ma nic warte, toć wszystko żeś sie tam,
synek, pozmyślŏł, po co takie gupoty a świństwa pisać to jŏ niy wiym. Wciepnył żech to
do pieca.
Dziś, kilkanaście lat później, starzik Jorg, czytujący kiedyś Kanta i Nietzschego
w oryginale, dalej gardzi prozą, ceniąc wyłącznie literaturę faktu i niemiecką poezję
romantyczną. Kiedyś być może przyznam mu rację w ogóle, a już dziś zgadzam się
z nim w ogólnej ocenie jakości mojego debiutu.
To wszystko jednak nie ma żadnego znaczenia, kiedy z wdzięcznością pomyślę
o gliwickim poecie alfa w burym swetrze, którego nazwiska nigdy nie poznałem, a może
je wyparłem. Gdyby nie on – ten, który upokorzył mnie na oczach zasiadających pod
ścianą studentek – być może zostałbym poetą, a zaprawdę, gorszy los nie mógłby mnie
spotkać.
KULTURA NIEDOSTATKU

Miałem dwie babcie, jak każdy, a moje na dodatek żyły na tyle długo, że mogłem je
dobrze poznać. Dwie prawdziwe śląskie ōmy, a co to jest ślōnsko ōma, to zrozumie tak
naprawdę tylko ten, kto sam śląską babcię miał. Obie miały ciężkie i jednocześnie jakoś
dobre życie, obie bardzo doświadczyła wojna, ale dzisiaj napiszę tylko o jednej z nich,
i to tylko o fragmencie, pewnym wycinku tych wszystkich splotów przeżyć
wewnętrznych, interakcji z innymi ludźmi, sytuacji egzystencjalnych, które się na życie
składają.
Napiszę o tym dlatego, że zawstydziłem się ostatnio swoją rozrzutnością
i jednocześnie przypomniałem sobie pewną sytuację sprzed trzydziestu lat, sytuację,
która powtarzała się wtedy wielokrotnie. Otóż przypomniałem sobie, co się działo, kiedy
w czarno-białym telewizorze mojej babci, na jedynce albo dwójce, bo więcej kanałów
wtedy nie było, leciał film sensacyjny. Babcia chwytała się za głowę, patrząc na
niszczone samochody i budynki walące się od wybuchów, i ku mojemu zmartwieniu
kazała przełączać. Nie mogła patrzeć na to, że niszczone są rzeczy.
„Tela dobro sie marnuje!” – mówiła.
Wiedziała, oczywiście, że to fikcja, dlatego nie martwiła się zabijaniem ludzi, bo
wiedziała, że zabijani są tam tylko na niby. Rzeczy jednak w filmach były niszczone
naprawdę, a ona była kimś, kto znał cenę rzeczy – i to nie tylko cenę wyrażoną kwotą, ale
też cenę wyrażoną w czasie i trudzie, wiedziała jak ta cena przelicza się na godziny jej
pracy, godziny pakowania cukierków w fabryce słodyczy i była chyba świadoma, ile
setek lat musiałaby pracować, by pokryć koszt płonących w filmie limuzyn. Ile można by
za to kupić bułek i sera, i szynki dla dwóch chłopców, których musiała wyżywić
i wychować. I nie umiała pogodzić się z niszczeniem rzeczy dla rozrywki.
Moja babcia wychowywała się bowiem w kulturze niedostatku.
Urodziła się w 1925 roku, w zwykłej, robotniczej rodzinie, jak wszyscy moi
przodkowie aż do połowy XX wieku. Jej ojciec pracował jako robotnik na kolei. Miał
trzydzieści trzy lata, kiedy 31 stycznia 1935 na stację kolejową w Gierałtowicach napadło
dwóch bandytów, dziewiętnastoletni Emanuel Labus z Szopienic
i trzydziestosiedmioletni Adolf Mrozek z Brzezia. Rabusiom nic specjalnego zrabować
się nie udało, ale kiedy się wycofywali, ostrzeliwując się gęsto, jedna z kul, które
wystrzelili ze swych rewolwerów, położyła mojego pradziadka trupem na miejscu i tak
moja dziesięcioletnia babcia została półsierotą.
Siedem lat później na ślubie kuzynki poznała kuzyna pana młodego, przystojnego,
acz obdarzonego odstającymi uszami górnika. Niedługo później się pobrali, babcia
zaszła w ciążę, ale akurat dookoła była wojna i wojna zabrała jej męża, a mojego
dziadka, do Wehrmachtu.
To bez wątpienia były dla niej czasy najcięższe i najstraszniejsze. W styczniu 1945
roku babcia była w jej rodzinnych Przyszowicach świadkiem rzeczy, o których nie
poważę się pisać w felietonie, potworności, które dotknęły jej najbliższych, jej matkę, jej
maleńkiego syna i innych.
Jej mąż przeżył wojnę i w 1946 roku wrócił z amerykańskiej niewoli, pożył z babcią
trochę, urodzony w czasie wojny chłopczyk przestał być jedynakiem, ponieważ pojawił
się na świecie mój tata – a trzy lata później mąż mojej babci już nie żył, bo zmarł na
tężec, ranny w kopalnianym wypadku.
Dobrobyt materialny większości rodzin na Górnym Śląsku generował zatrudniony
w przemyśle mężczyzna, moja babcia zaś najpierw wychowywała się w domu bez ojca,
potem została wdową i nigdy już nie wyszła za mąż. Jej mąż górnik nie zdążył na
kopalni popracować zbyt długo, więc renta po nim również nie była wysoka, a synów
trzeba było wychować i utrzymać z dala od kopalni, która zabrała jej męża i tak wielu
innych chłopców.
Babcia była więc niezwykle oszczędna, bo taka być musiała, nie była jednak skąpa, bo
kultura niedostatku nie musi generować skąpstwa. Babcia po prostu znała cenę rzeczy,
ale dzieliła się tym, co miała, z chęcią i hojnie i sam wiele razy byłem tej hojności
beneficjentem.
Babcia zmarła dokładnie pięćdziesiąt lat po swoim mężu. Dawno nie myślałem o jej
oszczędności. Pomyślałem o tym jednak i o filmach sensacyjnych, kiedy kolejny raz
uległem mojej rozrzutności, kupując piękne rzeczy, których pożądam, a których wcale
nie potrzebuję. Miałem z nich trochę frajdy, a potem pomyślałem o mojej oszczędnej
babci i zrobiło mi się jakoś wstyd.
Oczywiście wiem, że mam do takich zakupów prawo, w końcu to moje pieniądze
i mogę je wydawać w najgłupszy nawet sposób, ale w postawie mojej wychowanej
w kulturze niedostatku babci dostrzegam specyficzną szlachetność, którą dziś spotyka
się rzadko.
I za którą tęsknię.
WROGOŚĆ CIAŁA

Moje ciało jest moim wrogiem. Twoje ciało jest twoim wrogiem. Nasze ciała są naszymi
wrogami.
Z tego oczywiście wynika, że jesteśmy osobni od naszych ciał, że nie jesteśmy
naszymi ciałami, tylko ich używamy lub, jak wolał Platon, są one naszymi więzieniami,
albo, jak uważają transhumaniści, stanowią tylko sprzęt, w którym gdzieś w płatach
czołowych człowiek zapisany jest jak w komputerze program, możliwy do uruchomienia
również w innej maszynie, co oznaczałoby wyzwolenie się z ograniczeń biologicznego
ciała.
Nigdy nie potrafiłem myśleć inaczej o relacji z ciałem niż właśnie zgodnie z tą wielką
tradycją, wiodącą od Platona po gnozę i dzisiejszy transhumanizm. Oczywiście jest też
druga tradycja myślenia o ciele, tradycja, w której człowiek dopiero razem ze swoim
ciałem jest człowiekiem w pełni, w której ciało ma udział w człowieczeństwie i w której
człowieka od ciała oddzielić się nie da. Tak myślał Arystoteles, za nim Akwinata i inni
mądrzy ludzie.
Ta pokojowa tradycja zgody z ciałem wydaje mi się racjonalna i sensowna, ja jednak
zawsze miałem skłonność do rzeczy bojowych i ekscentrycznych i dlatego wierzę, że od
własnego ciała jestem osobny, chociaż odeń uzależniony, i wiem, że to duże ciało
mężczyzny, w którym przyszło mi żyć, jest – powtarzam – moim wrogiem. Z wrogami
zaś się walczy, więc z nim walczę.
I nie tylko ja. Inaczej ciała wrogie są kobietom, inaczej wrogie są mężczyznom, ale
zawsze są wrogie. Wrogość ciała objawia się w różnych momentach ludzkich żywotów,
ale w końcu się objawia. W końcu każdy z nas musi walczyć.
Z ciałem wrogiem można zawrzeć rozejm albo nawet pokój. Na jakiś czas. Można
z nim stoczyć bitwę i tę bitwę wygrać lub przegrać, można przed nim skapitulować
i poddać mu się zupełnie, można wreszcie prowadzić z nim wojnę na wyniszczenie,
cofać się przed jego ofensywą, stosując taktykę spalonej ziemi, samych siebie niszcząc,
jeszcze zanim zrobi to autodestrukcyjna, entropiczna natura ciała.
Ciało jest też jednocześnie polem naszej z nim walki, przestrzenią, w jakiej się ta
wojna rozgrywa. Można w tej przestrzeni walczyć i – jako się rzekło – zawierać rozejmy
oraz wygrywać bitwy, ale jednego się nie da, nie da się w wiecznej wojnie z ciałem
ostatecznie zwyciężyć.
Ciało zawsze z nami wygrywa, ciało zawsze w końcu triumfuje.
Różne są jego zwycięstwa, są małe, upokarzające porażki, jak alergie, biegunki albo
czkawki, są i większe, jak ciężkie choroby. Ostatnim zwycięstwem ciała nad nami jest
zawsze śmierć, ale są przecież momenty od śmierci gorsze, kiedy ciało zabija albo
okalecza nas w nim ukrytych, zabierając nam człowieczeństwo, pamięć, myśli, sens,
a samo trwa, żyje, triumfuje, jak żołnierze obozujący w stolicy pokonanego państwa,
palący ogniska w pałacach.
A jednak, mimo że w końcu przegramy, to walczymy.
Ja sam walczę z moim ciałem na dwóch frontach.
W godzinach porannych walczę z jego gnuśnością i chęcią tycia poniekąd podstępem,
korzystając z naturalnej dlań agresji, zmuszam je do wysiłku fizycznego, którego ciało
przecież nienawidzi, a który tak dobrze robi mnie samemu, kiedy do krwiobiegu
uwalniają się słodkie endorfiny.
Na takie małe zwycięstwa mnie stać.
Potem, wieczorami, wniwecz obracają się owe wysiłki, bo ciało atakuje inaczej:
niepokojem, strachem, gniewem. Emocje przecież nie są nami, emocje należą właśnie
do ciała, są jednym z jego licznych oręży, nasze pożądania, wstręty, wściekłości, to
wszystko ciało, to nie my. I tak ciało wieczorami atakuje podstępnie, podjazdowym
atakiem i sztandar niesie taki: nie będziesz spał!
Albo: nie znajdziesz ukojenia! Pracowałeś cały dzień, jeśli pisałeś, to pracowałeś,
przeżywając cienie emocji swoich bohaterów, przeżywając je ciałem, bo przecież emocji
się nie myśli, tylko przeżywa je tak samo jak ból czy głód, a pisząc, przeżywać je trzeba,
by czytelnik mógł je przeżyć, czytając. No więc skoro tak, to teraz te emocje będą w tobie
grały, jakby były twoje własne, głupi pisarczyku, i nie znajdziesz ukojenia. Myślisz, że
pomoże ci to, iż w ciągu dnia przez godzinę tłukłeś worek albo kogoś w ringu?
Wydzieliły ci się do krwi endorfiny i przez chwilę czułeś się lepiej? Nie pomoże. Nic ci
nie pomoże. Siedź sobie tu i oszalej.
Taka jest strategia mojego ciała. Oczywiście można walczyć dalej, można na przykład
pić albo medytować, chociaż ja nie wierzę w medytację, można prowadzić wojnę
chemiczną, otumaniać ciało bojowymi tabletkami, wtedy odzyskuje się nad nim na
chwilę kontrolę, ale też wtedy ciało stosuje manewr oskrzydlający, niszczy nas
mechanizmami uzależnień i zawsze w końcu się poddajemy.
I w taki czy inny sposób z ciałem przegrywamy.
PODRÓŻ W PRZESZŁOŚĆ

Wybraliśmy się w podróż w przeszłość, mój tata i ja.


Jesteśmy bardzo różni, mój tata i ja. Obok rzadko w Europie spotykanego
chromosomu Y łączy nas jeszcze tylko podobny tembr głosu, do tego obaj mamy
wydatne nosy i obaj jesteśmy sentymentalni – stąd zapewne te nasze dwie osobne
podróże w przeszłość, czy może raczej rozpaczliwe próby zawrócenia czasu, bo tym
właśnie wydają mi się spotkania z ludźmi, z którymi kiedyś byliśmy blisko, ale już nie
jesteśmy.
Wybraliśmy się więc, mój tata i ja, na spotkania z naszymi licealnymi klasami. Mój
tata z okazji pięćdziesięciolecia matury, a ja ponieważ od mojej matury minęło lat
dwadzieścia.
Podróżowaliśmy więc do zupełnie innych epok. Ja wybrałem się do drugiej połowy lat
dziewięćdziesiątych, w burzliwy jeszcze środek powoli stabilizującej się transformacji,
w okres grunge’u i nieironicznie noszonych ciuchów, których stylu wtedy nie
określaliśmy jeszcze jako post-soviet chic, chociaż wyglądały jak z dzisiejszych kolekcji
Demny Gvasalii. Mój tata wybrał się w czasy zupełnie inne, czasy późnego Gomułki,
o których nie mam nic do powiedzenia, bo po co miałbym powtarzać to, co w książkach
przeczytałem, bez wątpienia jednak były to czasy zupełnie inne – a przecież obaj
wybraliśmy się w to samo miejsce, w minioną młodość.
Na moje spotkanie przyszli prawie wszyscy, z mojej klasy licealnej śmierć zabrała na
razie jedną dziewczynę, reszta żyje. Na spotkanie mojego taty nie przyszło wielu, wielu
już umarło i wielu z tych, którzy żyją, umarło w środku. Po spotkaniu tata powiedział
mi, że panie trzymają się dużo lepiej niż panowie, ale prawie nikogo nie poznał, czas to
robi z ludźmi. Musieli się sobie przedstawiać.
Na moim spotkaniu poznałem wszystkich. Z licznymi utrzymuję kontakt, niektórych
jednak widziałem po raz pierwszy od dwudziestu lat. Dziewczyny po tych dwudziestu
latach okazały się atrakcyjniejsze i silniejsze, niż je zapamiętałem z liceum: pewne
siebie, pewne swojej urody i zadowolone z życia, nawet jeśli tylko na pokaz, bo przecież
na takim spotkaniu każdy próbuje być najlepszą wersją siebie. Wtedy, dwadzieścia lat
temu, przynajmniej niektóre były jakoś bardziej szare, zgaszone, cichsze. Może takie
w ogóle są nastolatki, szare i zgaszone, tylko wtedy tego się nie wie. Więc dziewczynom
z mojej licealnej klasy czas służy, natomiast chłopakom różnie. Niektórzy nie zmienili
się wcale, inni później dorośli, zapamiętałem ich jako chłopaczków (sam też byłem
chłopaczkiem raczej), a na spotkanie przyszli jako rozkwitli, piękni mężczyźni,
w innych zaś wygasł ogień, albo nawet nigdy nie zapłonął i są jak czterdziestoletni
starcy, tak martwi wewnętrznie, jak niektórzy siedemdziesięcioletni kumple mojego
taty. Może ta wewnętrzna śmierć przychodzi do ludzi niezależnie od wieku?
Wybraliśmy się zatem w podróż w przeszłość, mój tata i ja, i teatralnie odtwarzały się
nam te światy sprzed lat, jakby wcale nie minęły, jakby dalej trwały. Wybraliśmy się też
jednocześnie w ówczesną przyszłość, bo w tych światach sprzed lat spotykaliśmy ludzi
o dwadzieścia i pięćdziesiąt lat starszych, a nigdzie upływu czasu nie dostrzegamy lepiej
niż w twarzach tych, których spotykamy po przerwie, a kiedyś znaliśmy bardzo dobrze,
tyle że byliśmy młodzi. Więc nagle udajemy wszyscy postaci, którymi już nie jesteśmy
od dawna, ludzi sprzed dwóch dekad, osoby, z którymi łączą nas tylko pesel i geny, bo
wymieniła się nie tylko każda molekuła w naszych ciałach, ale zgasła też każda myśl
paląca się wtedy w naszych głowach – a jednak nagle chce nam się te minione postaci
udawać. Wspominamy rzeczy nieważne. Śmiejemy się z żartów od dawna
nieśmiesznych. Odtwarzamy towarzyskie konfiguracje, rozmawiamy z dawnymi
miłościami, nie gadamy z tymi, z którymi i dwadzieścia lat temu nie gadaliśmy, chociaż
dawno zapomnieliśmy, dlaczego kiedyś się tak głupio, nastoletnio kochaliśmy albo
nienawidzili. I wszystko na nic, na nic, nikt przecież nie chciałby powrotu, pragniemy
tylko zajrzeć za zasłonę czasu – zaglądamy i nie znajdujemy tam nic ciekawego.
Rozstajemy się z ulgą, ukrytą pod powierzchownym rozczuleniem.
Wróciłem z mojego spotkania zadowolony, syty ludzi, ich historii, twarzy, syty ciepła
tego fałszywego teatru, i myślę o tym, kiedy w takim gronie znowu spotkamy się razem
– za pięć lat, bo ćwierćwiecze? A potem za kolejne dwadzieścia pięć... I jeśli dożyję, to czy
wtedy powrócę z tego spotkania już mniej syty, bo mocniej dotknięty poczuciem
przemijania, tak jak wrócił ze swojego półwiecza matury mój tata?
Wybraliśmy się w podróż w przeszłość, mój tata i ja.
WRÓCIĆ NA MORZE

Żeglować uczyłem się na ciepłych wodach Zalewu Rybnickiego, założonego w celu


chłodzenia turbin rybnickiej elektrowni i przez tę elektrownię ogrzewanego. Miałem
wtedy czternaście lat, życie i świat otwierały się przede mną, rozkwitały nowymi
kolorami, smakami, nieznane mi wcześniej prądy przebiegały przez moje gwałtownie
rosnące chłopięce ciało. Żeglowaliśmy. W zimne wieczory nad powierzchnią wody
unosił się opar, przez który sztagi, wanty i maszty naszych omeg przesuwały się, jakby
błądziły w mleku. W wodzie o kadłuby ocierały się wielkie srebrne cielska świetnie
rosnących w cieple, egzotycznych amurów i tołpyg, w głębinach czaiły się
stukilogramowe sumy, o których instruktorzy opowiadali przerażające historie.
Spaliśmy w namiotach, całymi dniami rozmawiałem z pewną dziewczyną, którą szybko
uznałem za najpiękniejszą kobietę na świecie, a która potem złamała mi serce, bo poszła
do namiotu z innym i słyszałem jak w środku chichoczą, i byłem pewien, że to ze mnie
się śmieją.
Potem z tatą pływaliśmy na Mazurach niewygodnym, powolnym jachtem, z którego
szkwał w sekundę zerwał cały takielunek – i tak zostaliśmy na środku jeziora bezradni,
bez silnika, bez żagli.
Potem miałem siedemnaście lat, świat pulsował dookoła mnie, wyczarterowaliśmy
z przyjaciółmi, znowu na Mazurach, sześć leciwych jachtów z trzema radzieckimi
silnikami pomocniczymi i był to rejs szalony, pijany i zmysłowy, we wspomnieniach
zlewający się w kwintesencję dojrzewania, dwadzieścioro nastolatków płci obojga,
spuszczonych ze smyczy, stłoczonych na ciasnych jachtach, nadużywających alkoholu
i innych przyjemności. A jednak nikt nie utonął.
Potem było morze, rejsy szkoleniowo-stażowe, godziny kolekcjonowane, by zdobyć
kolejny po żeglarzu jachtowym patent, sternika jachtowego, jak się wtedy nazywał.
Najpierw Bałtyk, dokładnie dwadzieścia lat temu, i zawsze, kiedy uświadamiam sobie
ten czas, zdejmuje mnie strach, bo wspomnienie jest żywe tak, jakby to wszystko działo
się wczoraj. Miałem dziewiętnaście lat i przyszło to nagłe wdrożenie w jachtową
dyscyplinę. System wachtowy, śpi się, kiedy wachty nie ma, czuwa, kiedy jest wachta,
jakby zwykły rytm dobowy zniknął, wspólne jedzenie, świeże surowe śledzie na
Bornholmie, białe klify Rugii, nawigacja, wyznaczanie pozycji na mapie, kreślone na
mapach kursy, dziennik pokładowy i pierwszy sztorm, od razu potężny, dwie doby
choroby morskiej – i jakby to było wczoraj, schodzę chwiejnym krokiem w Świnoujściu
i myślę sobie, że już nigdy nie chcę żeglować po morzu, wyrzygawszy z siebie uprzednio
żółć i duszę.
Po roku jednak wracam, na Morze Tyrreńskie, rejs z Fiumicino na Wyspy
Poncjańskie, Ventotene i Ponza, potem do Gaety i z powrotem, zupełnie inny,
z przyjaciółmi, ciepły, spokojny i relaksujący, od słońca włosy blakną mi tak, jakbym je
utlenił, na chorobę morską pomagają jakieś czarodziejskie plastry przyklejane za ucho,
podobno ze skopolaminą, za czym przemawiałoby to, iż źrenica jednego oka rozszerzyła
mi się tak, że nie było widać tęczówki, w środku białka tkwiła wielka, czarna dziura
źrenicy, nieobramowana niczym. I dalej, żeglowanie. Nawigacja, mapy, locje,
kotwicowiska, małym pontonem na ląd. Woda przejrzysta tak, że widać dno
kilkadziesiąt metrów niżej. Białe skały, białe żagle.
I potem nagle przez kilkanaście lat nic, tylko życie, ale żadnego morskiego rejsu. Co
roku jakieś wakacyjne pływanie po Mazurach, ale to przecież żadne żeglarstwo, mimo
że jachty powoli, z roku na rok, stają się coraz większe, potem nawet od tego przerwa,
potem powrót, już z dziećmi, z dziadkami tych dzieci, wszystko zupełnie inaczej, inne
rytmy i namiętności.
I wieczna za morzem tęsknota.
Na krótko na morze wracam trzy lata temu, kiedy na Spitsbergenie zaokrętowałem
się na dwie doby na pokład RV Oceania i popłynąłem z Longyearbyen do Hornsundu –
wrócił cały straszny ogrom oceanu, potęga fal czarnych jak płynny bazalt i tęsknota
rozkwitła konkretem, i teraz chcę ten konkret zrealizować.
Wrócić naprawdę.
Zaraz jednak przychodzą wątpliwości. Czy nie za późno już na to wszystko? Nie
jestem na to za stary, przecież nie mam jeszcze czterdziestki. Moje życie obrasta jednak
sprawami i obowiązkami, toczy się, przybierając na wadze jak śnieżna kula, coraz
bardziej nasycone treścią. Czy mogę dołożyć mu jeszcze nocne wachty, nowe patenty,
kolejną, od dwudziestu lat uśpioną pasję? Czy więc w moim wezbranym, pędzącym
życiu jest jeszcze na to wszystko miejsce? W kalendarzu i w sercu?
Nie wiem. Tęsknota jednak staje się coraz większa.
SPOTKANIA AUTORSKIE

Bywałem głównym bohaterem spotkań autorskich, na które nie przyszedł nikt.


Siedziałem samotnie przy stoliku na środku wielkiej księgarni, patrząc na puste,
wyczekujące zainteresowanych czytelników krzesła, gwarząc sobie z zażenowanym
prowadzącym i wyglądając, czy może ktoś ze snujących się między półkami nagle
podejdzie sprawdzić, cóż to za gamoń tkwi przy stole z tabliczką z nic nikomu
niemówiącym nazwiskiem. Nie podchodził nikt, ja zaś przełykałem gorzką hańbę.
Tak, było to dawno, u samych początków mojej tak zwanej kariery literackiej, ale
przypomniałem sobie te czasy, bo spędziłem niedawno godzinę na stoisku mojego
ukraińskiego wydawcy na targach we Lwowie i gdyby nie to, że mój tłumacz zabawiał
mnie rozmową, to nudziłbym się jak mops, ponieważ znowu nie podszedł nikt, co mnie
nie zdziwiło, bo też nawet mops z kulawą nogą o moich książkach na Ukrainie nie
słyszał. Nie towarzyszyło już tej nieobecności czytelników upokorzenie sprzed lat,
jestem dziś mądrzejszy i wiem, że to żadna hańba być pisarzem nieznanym.
Bywałem więc na spotkaniach, na których nie pojawił się nikt, bywałem na takich,
gdzie na widowni z litości siadło dwóch kibicujących mi kolegów, bywałem jednak też
na takich, na których kilkaset miejsc licząca widownia teatru zapełniała się po brzegi,
ludzie zaś gotowi byli stać na schodach, żeby tylko usłyszeć, co też ma do powiedzenia
ten dość znany, dobiegający czterdziestki pisarz z Górnego Śląska, czyli ja. Czułem się
wtedy lepiej niż przed pustymi krzesłami, cieszyła mnie ta liczna publiczność i pasła
moją próżność, ale coś mówiło mi, że nie powinno mnie tu być.
Bywałem więc w teatrach, ale bywałem też na kameralnych odczytach
w niezliczonych prowincjonalnych bibliotekach, te najbardziej lubię, bo pisarza zawsze
przyjmuje się tam z rewerencją, publiczność zaś jest sympatyczna, inteligentna
i spragniona kontaktu z kulturą – i jeśli polska inteligencja jest gdzieś do zniesienia, to
na prowincji właśnie. Bywałem na spotkaniach w domach kultury, w kinach, w szkołach,
raz nawet w galerii, niestety handlowej, spotykałem się z czytelnikami na zamkach, na
statku, w plenerze, w lesie, nad rzeką i na festiwalu muzycznym, w Polsce, we Francji,
w Szwajcarii i w Niemczech.
W Niemczech w ogóle kultura spotkań autorskich jest inna niż w Polsce – polegają
one głównie na tym, że autor czyta swoją książkę, jeśli zaś książka jest przekładem, to
czyta tłumacz albo wynajęty aktor, potem organizator zabiera pisarza na kolację i bez
mrugnięcia okiem znosi to, że wyczerpany byciem najlepszą wersją siebie autor
pierwszą butelkę wina wciąga duszkiem. Spotkania na dodatek są biletowane. W Polsce
ludzie nie są jeszcze na tyle szaleni, żeby za możliwość słuchania pisarza płacić.
Podpisałem na wszystkich tych spotkaniach tyle książek, że niedługo te bez autografu
będą białymi krukami. Zrobiłem sobie zdjęcie z każdym chyba z moich czytelników.
Odebrałem tysiące gratulacji i podziękowań, usłyszałem też parę pogróżek i jedną
niepochlebną diagnozę stanu mojego zdrowia psychicznego.
Bez przesady chyba mogę więc powiedzieć, że o spotkaniach autorskich wiem
wszystko. Jednego tylko nie wiem do końca: dlaczego ktokolwiek na nie przychodzi.
Dlaczego ktokolwiek gotów jest stać przez półtorej godziny na schodach, albo nawet
siedzieć w wygodnym krześle, tylko po to, żeby usłyszeć, cóż takiego mogę mieć do
powiedzenia ja albo jakikolwiek inny pisarz, pozostaje dla mnie głęboką tajemnicą. Sam
nie chadzam na spotkania autorskie inne niż własne, nawet jeśli akurat z publicznością
spotyka się pisarz, którego czytuję i cenię. Czasem zdarza mi się wpaść na spotkania
autorskie kumpli, jeśli chcę ich potem stamtąd porwać i oddalić się z nimi w stronę
jakiegoś miłego wodopoju, ale nawet kiedy kumpel na tym spotkaniu bawi publiczność
niczym najlepszy standuper, to dalej pisarz na scenie, przed publicznością wydaje mi się
kimś nie na miejscu. Czytelnik nie powinien znać autora, a autor nie powinien znać
czytelników.
To oczywiście irracjonalne przekonanie, tym bardziej że nie razi mnie pisarz
w gazecie czy w telewizji – tam pozostaje jakby bezpiecznie ukryty, oddzielony od
publiczności zasłoną medium, na spotkaniu zaś jest żywy, twarzą w twarz z żywą
publicznością, bezbronny i nieprzystojny w swym obnażeniu, śmieszny nawet.
Czy oznacza to, że na spotkania autorskie nie będę już jeździł?
Bynajmniej. Moje irracjonalne obawy nie zmieniają przecież tego, że każde udane
spotkanie łechce moją próżność, to raz. A dwa – wiem, że skoro czytelnicy przyszli, to
zapewne literatura jest dla nich ważna, tak jak dla mnie. To mi wystarczy.
ŚWIĘTA ZUPA

Przeszłość uważam raczej za będącą gdzieś indziej niż będącą kiedyś czy już minioną.
Przeszłość wydaje mi się trwać wiecznie na wiecznym spektrum czasu. Niekiedy z tej
przeszłości coś nam zostaje, znajduje się jakiś jej strzępek, pozostałość w miejscu
zupełnie nieoczekiwanym.
Na przykład zwyczaje bożonarodzeniowe, z których tak wiele bierze swój rodowód ze
zwyczajów pogańskich. Pusty talerz dla duchów zmarłych. Choinka i podarki z Jul.
Nieprzypadkowo daty rzymskich Saturnaliów, germańskiego Jul właśnie czy
słowiańskich Godów przypadają w okolicach daty Bożego Narodzenia i organizującego
kosmiczny porządek przesilenia zimowego.
Chcę dziś jednak napisać właśnie o takim skrawku, strzępie czegoś bardzo starego,
śladzie sprzed pisanej historii... Na Boże Narodzenie w 2017 roku po raz pierwszy sam
przygotowałem zupę, której smak jest moim świątecznym smakiem, od kiedy
pamiętam, a którą zawsze przygotowywali moi rodzice, ja tylko pomagałem. Teraz zaś,
skoro mam już 38 lat, postanowiłem przygotować ją sam.
Jest to zupa z siemienia konopnego, czyli nasion Cannabis sativa, konopi siewnych,
w różnych częściach Śląska zwana siemieniŏtką albo – jak u nas – konopiŏtką.
Przyrządzanie jej nie jest trudne ani skomplikowane, acz bardzo czasochłonne. Siemię
konopne gotuje się najpierw kilka godzin, aż rozmięknie, po czym następuje żmudny
proces tłuczenia go w moździerzu, przelewania wrzącym, konopnym wywarem
i odciskania przez gazę albo bardzo gęste sitko. Powstaje tak delikatne, tłustawe
mleczko konopne, o delikatnym, śmietanowo-gorzkim smaku. Do substancji tej dodaje
się postny, bezmięsny wywar z warzyw w proporcjach jednej części esencjonalnego
warzywnego wywaru na trzy części konopnego mleczka, następnie szkli się cebulę,
w wersji ortodoksyjnie postnej na oleju, chociaż nieco smaczniejsza jest cebula
zeszklona na maśle, dorzuca się do zupy ową zeszkloną cebulę, na talerze kładzie się
kopczyki „krup pogańskich”, bo tak na Śląsku zwie się kaszę gryczaną, i gotowe, można
jeść.
Można zjeść bezmyślnie – ot, jedna z regionalnych, świątecznych potraw o dość
oryginalnym, nietypowym smaku... Można jeść sentymentalnie, jeśli się konopiŏtkę
jadało w dzieciństwie – oto smak kojarzący się z rodzinnym ciepłem, choinką,
prezentami i całą tą „magią świąt”, nieznośnie już dziś wyeksploatowaną przez
kapitalizm.
Można wreszcie potraktować konopiŏtkę jako skrawek, strzęp przeszłości,
przeszłości bardzo dalekiej, poprzedzającej śląskie kopalnie i huty, poprzedzającej
chrześcijaństwo, poprzedzającej być może nawet czasy, kiedy słowiańscy i nie tylko
słowiańscy przodkowie dzisiejszych Ślązaków przybyli na Śląsk, który oczywiście nie
nazywał się wtedy Śląskiem.
Prawdopodobnie już indoeuropejscy przodkowie Słowian byli z konopiami za pan
brat, co ma oczywiście związek z tych konopi psychoaktywnymi właściwościami. Trzy
tysiące lat temu w Indiach spożywano – i zresztą nadal się spożywa – bhang, napój
z roztartych w moździerzu liści i pączków konopi, wymieszanych z mlekiem, który ma
mocne działanie psychoaktywne. Psychoaktywność ta zaś tradycyjnie wiązała się
z kwestiami religijnymi – indyjski sadhu, czyli święty mędrzec, pije bhang, by wprawić
się w święty trans. Konopiŏtka nie sprawia, że jest się „na haju”, jako że w nasionach
konopi THC występuje w ilościach mikroskopijnych lub nie występuje wcale, lecz ślady
jej religijnego, czy może raczej obrzędowego znaczenia widać wyraźnie: przede
wszystkim nie jada się jej nigdy na co dzień, pozostaje pokarmem zarezerwowanym dla
czasu świętego, a ponadto jeszcze zupełnie niedawno, w XX wieku wierzono w jej
magiczne właściwości: miała konopiŏtka leczyć ciało i oczyszczać duszę.
Jakim cudem udało się przetrwać takim strzępom, powidokom czegoś, w co kilka
tysięcy lat wierzono na serio i szczerze, co mogło na przykład stać w centrum obrzędu
porządkującego rzeczywistość i ogląd świata moich dalekich, scytyjskich przodków,
a dziś, w tych nielicznych śląskich domach, gdzie się jeszcze konopiŏtkę jada, pozostaje
już tylko częścią tej tradycji, która jest tak bardzo po niemiecku gemütlich, oswojonej
jak domowy piesek, ciepłej i milusiej? Nie wiem. Ale coś przetrwało. Strzępy właśnie.
Często myślę o tym, jedząc ową świętą zupę. Tak skończą wszystkie ważne dla nas
sprawy.
Kiedyś święta i niebezpieczna, otwierająca bramy do innych światów, spożywana
przy tysiące lat temu wygasłych ogniskach z powagą i z lękiem przed tym, co za ową
bramą percepcji czekać może mędrca, który coś święcił albo kogoś inicjował.
Dziś – oswojona, pozbawiona mocy – nie unosi już zasłon ani nie otwiera niczego.
Tylko przypomina.
JAK NIE ZOSTAŁEM REPORTEREM

Kiedyś prawie zostałem reporterem.


Na przełomie tysiącleci miałem dwadzieścia lat i nie wiedziałem, co ze sobą zrobić,
poszedłem więc na Międzywydziałowe Indywidualne Studia Humanistyczne
w Katowicach. Studiowałem tam głównie filozofię i socjologię, bo oba kierunki
znajdowały się w tym samym budynku, a ja byłem zbyt leniwy, by chodzić gdzieś dalej.
Z nudów wybrałem się też na specjalizację dziennikarską, tam zaś potrzebowałem
praktyk.
Zdecydowałem się na Radio Fan, samorządową, lokalną rozgłośnię w Knurowie,
jednej z wielu udających osobne miasto peryferyjnych dzielnic śląskiego molocha. Radio
połączone było unią personalną z „Przeglądem Lokalnym” – ów znakomity,
samorządowy tygodnik redagowali ci sami ludzie, którzy potem zasiadali przed
radiowym mikrofonem.
Czułem podniecenie na myśl, że dołączę do tej zapyziałej nieco, ale sympatycznej
redakcji. Był newsroom jak na filmach! W newsroomie stał komputer, na którym na
szybko pisałem serwisy na podstawie depesz PAP-u, w pokoju obok montowałem
nagrania na minidyskach. Czasem nawet wpuszczano mnie przed mikrofon. Moim
głównym zadaniem było jednak szlajanie się po okolicy w poszukiwaniu tematu. Szlajać
się umiałem zawsze znakomicie i pewnego razu temat znalazłem.
W nieodległej wsi doszło do sąsiedzkiej kłótni, której efektem było przedramię
przebite na wylot w czterech miejscach, znak, że widły były w robocie. Uzbrojony
w dyktafon i notatnik wsiadłem więc do srebrnego seicento mamy i ruszyłem do mojej
pierwszej, samodzielnej dziennikarskiej roboty.
Zajechałem na plac przy starym, ceglanym domu gospodarza X. Wysiadłem z auta
i poczułem smród tak potworny, iż w pierwszym odruchu myślałem, że zemdleję. Nie
zemdlałem. Szybko zrozumiałem, że fetor pochodzi z wielkiej pryzmy kurzego gnoju,
zgrabnie posadowionej na środku podwórza.
Na pryzmie siedział wyrostek o niezbyt inteligentnym wyrazie twarzy, dłubał w nosie
i patrzył na mnie wrogo. Z obory wyszedł facet, wyglądający na ojca rzeczonego
wyrostka. W rękach ściskał widły. Próbując nie oddychać, przedstawiłem się wdzięcznie
i postanowiłem dalej zachowywać się jak rasowy reporter – w końcu wielu widziałem
w telewizji.
W toku mego dziennikarskiego śledztwa okazało się, że smród kurzyńca stanowi
żywotny problem całej wsi. W ciepłe dni fetor był odczuwalny w promieniu kilometra.
Na poczcie mówiono, że kiedy pan X przychodzi coś załatwić, to zapachowy ślad po tej
wizycie utrzymuje się jeszcze przez parę godzin.
Próśb i błagań X nie słuchał. Natrętów przeganiał.
Pewien radny znany z tego, że chętnie drzemał na sesjach rady gminy, zaproponował,
by radni udali się do gospodarza X i kolegialnie połamali mu nogi. Wniosek był
dyskutowany, ale w głosowaniu przepadł. Innych pomysłów radni nie mieli.
Najbardziej poszkodowany był najbliższy sąsiad, pan Y. Prosił, groził, błagał, nic,
w końcu więc zdesperowany wdarł się na plac gospodarza X i zaatakował go werbalnie,
za pomocą słów powszechnie uznawanych za obelżywe. Gospodarz X nie życzył sobie,
by zwracano się do niego w ten sposób, zakrzyknął więc do swej matki:
– Ōma, a dejcie yno widły!
Babka pobiegła więc po widły do stodoły, wróciła z nimi po chwili i wtedy gospodarz
X rzucił się na Y z zamiarem wbicia mu wideł w brzuch, ten jednak zasłonił się ręką i być
może dzięki temu przeżył.
Walczących rozdzieliły kobiety. Na policję nikt nie dzwonił. Pana Y zawieziono do
szpitala i tam wydarzył się cud. Otóż cztery rany były czyste, bez śladu zakażenia,
chociaż zadane narzędziem prosto z gnoju. Lekarze nie posiadali się ze zdumienia.
Okazało się szybko, że to wszystko dzięki wielkiej pobożności ōmy X. Przekonana, iż
Y reprezentuje siły szatana, postanowiła lepiej przygotować swego syna do walki ze
złem i zęby wideł polała wodą święconą.
I dlatego nie wdało się zakażenie!
– Cud boski! – zakrzyknęły pielęgniarki, kiedy im to opowiedziałem.
Cudów nigdy nie wykluczam, jednak w tym, co się stało, swój udział miał bez
wątpienia środek dezynfekujący, obficie dodawany w kościołach do wody święconej.
Taka to była historia.
Wysłuchałem obu stron, wszystko zweryfikowałem, wydzwaniałem do szpitala i na
plebanię, ubrania, w których odwiedziłem gospodarza X, musiałem wyrzucić, tak
cuchnęły, historię spisałem najwierniej jak mogłem i zaniosłem do mojej redakcji.
W radio coś tam powycinanego z moich nagrań poszło, jednak wydrukować mojego
reportażu nie chciał nikt. Zasmucony, dopytywałem dlaczego.
– Chłopcze, reportaż polega na tym, że piszesz prawdę. Jak chcesz zmyślać, to sobie
powieści pisz – odpowiedział mi stary redaktor.
NIC SIĘ NIE ZMIENIA

Cztery lata po tym, jak Fryderyk Wielki odebrał Śląsk Austrii, czyli w 1746 roku, we wsi
Bujaków w królestwie Prus urodził się Simon Twardoch, którego nieznani mi z imienia
rodzice musieli przyjść na świat jeszcze jako poddani habsburscy.
Simon przez całe życie był bauerem, czyli rolnikiem w Bujakowie, dziś wsi należącej
do gminy miejsko-wiejskiej Mikołów, w samym środku śląskiej konurbacji, 20
kilometrów od Pilchowic, w których mieszkam. Czy Bujaków należał za życia Simona
Twardocha wciąż do baronów Buyakowski von Knurow nie sprawdzałem, ale możliwe.
Dużo później kupił go niejaki Karl Godulla, sławny śląski self-made man, pochodzący
z ubogiej rodziny, który stał się najbogatszym przemysłowcem Śląska. W młodości,
kiedy służył hrabiemu Ballestremowi, został poważnie okaleczony przez kłusowników,
legenda mówi, że nie tylko okulał, stracił oko, urodę i władzę w jednej ręce, ale również
męskie przymioty. Będąc z tego powodu człowiekiem samotnym i bezdzietnym, cały
majątek zapisał lgnącej doń wbrew wszystkiemu córce służącej, sześcioletniej Joannie
Gryzik, którą również adoptował, a która, obdarzona taką fortuną, w wieku lat 16 została
nobilitowana, później zaś wyszła za hrabiego von Schaffgotsch. Taka to historia.
Simon Twardoch nie był self-made manem, był zwykłym rolnikiem. Nie dorobił się
fortuny, całe życie pracował na to, by bogacili się inni. Ożenił się z Cathariną Mosch
z Bujakowa. Mieli trójkę dzieci: Agnes, Mariannę i Paula. Paul urodził się około roku
1772, a w 1810 ożenił się ze służącą, Marianną Widuch, również z Bujakowa, córką
Barnaby Widucha i Katarzyny z domu Mansfeld. Mieli dziesięcioro dzieci, obok Paula
między innymi Michaela, Jacoba, Franza, Josepha, Carolinę, Franziskę i Antonię. Paul
umarł w 1874 roku, w wieku 102 lat, już nie w królestwie Prus, lecz w Cesarstwie
Niemieckim, ale ciągle w Bujakowie, przeżywszy o trzy lata swojego syna Franza, który
zmarł w 1871, żyjąc już na wycugu, uprzednio ożeniwszy się z posiadającą panieńską
córkę Mariannę Agathą Musioł, córką Gerwazego Musioła i Beaty z domu Promny.
Franz musiał być człowiekiem odważnym i przedsiębiorczym, chociaż oczywiście nie
na skalę Godulli – nie tylko wziął sobie za żonę pannę z dzieckiem, ale również
zasadniczo się wzbogacił. Nie jest także wykluczone, że wzbogacił się właśnie dlatego,
że dla dobrego posagu zechciał ożenić się z Agathą mimo jej panieńskiego dziecka...
Porzucił też później pracę na roli – ponieważ na śląskiej ziemi właśnie wyrosły huty
i wrosły w nią kopalnie, na roli pracować już nie było warto.
Synem Franza był Johann Twardoch, pradziadek mojego ojca, tego samego imienia
zresztą. Jego starszy brat Philip zmarł, gdy miał 13 lat, w roku 1864. Johann Twardoch
jest pierwszym, którego zapamiętała żywa, rodzinna historia mówiona. Jego przodków
pamiętał do niedawna tylko papier, a teraz ja również pamiętam.
Johann Twardoch ożenił się z Johanną Olejek, znowu z Bujakowa. Mieli siódemkę
dzieci. Pierworodny Emanuel zmarł, mając rok – chwilę po młodszym bracie Johannie,
który żył tylko miesiąc. Potem urodzili się Maria, Stephan, kolejny w rodzinie Franz,
Wilhelm i Ignatz. Johann Twardoch zmarł w 1902 roku. Wilhelm urodził się w 1887,
jeszcze w Bujakowie.
Wilhelm też był pierwszym z tego szeregu Twardochów, którzy z Bujakowa się
wyprowadzili – zamieszkał w Zabrzu, w Dorotheendorf – i pierwszym, którego twarz
znam ze zdjęć. W Zabrzu w 1918 roku, dwa lata przed śmiercią swojej matki, a żony
Wilhelma, Marthy z domu Syrzisko urodził się Oskar Twardoch. Martha Syrzisko była
rodem z Bierawy. Bierawę od Bujakowa dzieli całe 40 kilometrów, moje Pilchowice są
mniej więcej w pół drogi – i takie to są granice naszej genetycznej różnorodności.
Wilhelm po śmierci Marthy ożenił się po raz drugi, zresztą z kuzynką swojej zmarłej
żony, Oskar zaś wziął ślub z Melanią z domu Pawlas, rodem z Przyszowic, po czym
pojechał na wojnę. Melania jest pierwszą osobą w tej wyliczance, którą znałem
i kochałem.
Oskar wojnę przeżył, za to zginął na kopalni pięć lat po tym, jak wrócił
z amerykańskiej niewoli. Miał dwóch synów: w 1944 roku urodził się Stefan, a w 1947 Jan.
Jan to mój tata i jest on pierwszym Twardochem w całej tej trzystuletniej wyliczance,
który urodził się w Polsce, gdyż ta się w międzyczasie u nas pojawiła.
Moi synowie noszą imiona Franciszek i Jan, jak przed nimi wielu innych
Twardochów, połączonych tym dziedziczonym wyłącznie w męskiej linii chromosomem
Y i miejscem, w którym uparcie, bez żadnego powodu żyjemy.
Nic się nie zmienia.
PRZEŚLADOWCA

Wracałem do domu, padał śnieg z deszczem, wiało, samochody oblepiało szare, solne
błoto. Słuchałem muzyki. Chwilę wcześniej odwiozłem dzieci do szkoły, wpadłem na
kawę do kawiarni, gdzie przejrzałem gazety. Miałem zaparkować pod domem, siąść
przy biurku i jako że znajduję się właśnie w tym miłym, ciepłym zawieszeniu między
książkami, zająć się czymś przyjemnym. Myślałem, że może nawet coś napiszę, jakiś
zaległy felieton, może poczytam, czy może raczej – co wydawało się najbardziej
prawdopodobne – zmarnuję dzień na grzeszne przyjemności w rodzaju zabaw
internetowymi konfiguratorami samochodów albo oglądania starych walk Fedora
Emelianenki. Pomyślałem, że czeka mnie dobry dzień, chociaż pogoda paskudna.
Zatrzymawszy się na światłach, zauważyłem na przystanku autobusowym nieopodal
postać, która wydała mi się znajoma. Był to mężczyzna na pierwszy rzut oka w moim
wieku, bardzo zniszczony, zapewne nadmiarem używek. Miał czerwony, nabrzmiały
nos alkoholika, szarą twarz pooraną bruzdami, okutany był w szare łachmany,
przemoczone i brudne, spod kaptura bluzy wystawał potargany daszek czapki.
W dłoniach ściskał reklamówkę i słaniał się, pijany albo odurzony, patrzył przed siebie
niewidzącym wzrokiem, mrużył oczy.
Zapaliło się zielone światło, pojechałem dalej, cały czas pytając sam siebie, skąd znam
tego człowieka. Po kwadransie skręciłem z głównej drogi i gdy mijałem podstawówkę,
do której uczęszczałem trzydzieści lat temu, nagle doznałem olśnienia: widziałem
człowieka, który w murach tej podstawówki zaciekle mnie prześladował.
Był starszy ode mnie o rok, dużo większy, urodziwy, rozbudowany w barkach jak
dorosły mężczyzna, miał też złociste loki ostrzyżone na czeskiego piłkarza i wzdychało
doń wiele dziewcząt. Prześladował mnie zapewne dlatego, że byłem stroniącym od
sportu prymusikiem i zarozumiałym mądralą. Nigdy nie skarżyłem na nikogo oraz
zawsze dawałem odpisywać, czym zaskarbiłem sobie sympatię kilku osiłków z mojej
klasy, żaden jednak nie ośmieliłby się stanąć w mojej obronie przeciwko tej szkolnej
gwieździe. Prześladowania więc trwały, dostałem parę razy klasyczny wpierdol
w męskim kiblu, mój tornister wyleciał oknem i tak dalej. Przez wiele miesięcy
w niedzielę wieczorem robiłem się chory na samą myśl o konieczności pójścia do szkoły,
aż w końcu zdesperowany poprosiłem o pomoc starszego kuzyna – ten zajechał pod
szkołę pomarańczowym maluchem, sprał mojego oprawcę i prześladowania się
skończyły, ja zaś poszedłem do liceum i na długo zapomniałem o tym przykrym
doświadczeniu.
Kiedy więc mijając starą szkołę, zdałem sobie sprawę z tego, jak potoczyły się losy
mojego prześladowcy, w pierwszym momencie poczułem satysfakcję. Masz za swoje,
karma wraca, dobre życie najlepszą zemstą, ja mam dobre życie, ty zaś swoje utopiłeś,
chuju, w denaturacie, gdybym to wiedział w podstawówce, to uśmiechałbym się, kiedy
topiłeś mi łeb w kiblu. Wtedy tak bardzo się ciebie bałem, twoich zmrużonych oczu, dziś
nie boję się nikogo.
Tak właśnie pomyślałem, natychmiast jednak poczułem wstyd.
Parę lat po ukończeniu podstawówki, nie wiem, czy pod koniec liceum, czy może na
studiach, pewna dziewczyna opowiedziała mi, jak wyglądało życie domowe mojego
prześladowcy, regularnie tłuczonego przez ojca pasem, głównie za to, że próbował
bronić matki. Mój tata nie używał pasa wobec nikogo, zabierał mnie za to na żagle,
w góry i na kajaki. U mnie w domu było ciepło, niegłupio i nie brakowało miłości – było
wszystko, czego nie miał mój prześladowca.
Moje dzisiejsze dobre życie jest logicznym następstwem tego, że wychowywałem się
w środowisku, w którym moje talenty miały szansę rozkwitnąć. Mój prześladowca –
powiedziała mi wtedy o tym wspomniana dziewczyna – pięknie śpiewał. Kiedyś, bo
teraz już nie śpiewa.
Nie powinien był topić mi łba w kiblu, nie. Gdyby wszakże mierzyć jakoś winy, to
proporcjonalną do winy karę odebrał przecież już wtedy, prawie trzydzieści lat temu,
kiedy dostał w nos od mojego kuzyna.
Nie, nie zawróciłem zdjęty wstydem, nie poszedłem go objąć, powiedzieć, że
wszystko przebaczone, że byliśmy tylko dziećmi, nie zapytałem, jak pomóc. Nie jestem
dobrym chrześcijaninem i stare drzazgi krzywd siedzą we mnie głęboko, nie czuję
jednak już nienawiści ani żadnej satysfakcji, tylko smutek. Dziś rozumiem, że
krzywdząc mnie wtedy, większą krzywdę wyrządzał samemu sobie. Mój ból, podbite
oko, upokorzenia zniknęły bez śladu, on ciągle stoi w tym szkolnym kiblu, mruży oczy
i odgrywa się na słabszych za ból, który zadawał mu ojciec. Tyle się zmieniło, że dziś to
on jest najsłabszy.
Nie czuję więc nienawiści ani satysfakcji.
Tylko smutek.
WIECZNOŚĆ W SEKUNDĘ

W obliczu niebezpieczeństwa nagłej śmierci życie wcale nie przelatuje nam przed
oczami. Mózg jest wtedy na takie rekapitulacje zbyt zajęty.
W obliczu zagrożenia nasze ciało reaguje tak, jak zaprogramowała je ewolucja. Do
krwi wydziela się dawka adrenaliny, która sprawia, że nie tylko zdolni jesteśmy do
nadludzkich wręcz wyczynów fizycznie, ale również nasz mózg zaczyna pracować na
pełnej mocy. Nie ma w tym nic metafizycznego: kiedy naszego dalekiego przodka
zaskoczył na sawannie głodny lew, to przyspieszający nagle mózg mógł tego pierwszego
uratować. Osobnicy pozbawieni owego nadzwyczajnego trybu skończyli jako lwi posiłek
i swojego skłonnego do ospałości materiału genetycznego nie mogli przekazać dalej.
Do dziś bynajmniej nie straciliśmy tej umiejętności.
Myślę o tej przedziwnej kompresji czasu w szczęśliwie nielicznych sytuacjach,
w których sam znalazłem się – przynajmniej w moim ówczesnym mniemaniu –
w obliczu bezpośredniego zagrożenia śmiercią.
Najpierw więc mam dwadzieścia jeden lat, płynę jako załogant po Bałtyku, po raz
pierwszy w życiu na morzu i po raz pierwszy w życiu w sztormie. Kapitan wysyła mnie
na bukszpryt zwinąć żagiel. Idę na dziób, siadam okrakiem na bukszprycie, zwijam
żagiel i pamiętam do dziś, że wszystko dzieje się jak w zwolnionym tempie, nawet dziko
łopoczący na wietrze fok wije się przede mną płynnie, tak że z łatwością mogę unikać
szarpiącej mi się przed twarzą kilogramowej, stalowej szekli. Kiedy spadamy w dół
z fali, myślę o tym, że zaraz będę cały mokry i nabieram w płuca dużo powietrza, kiedy
wyjeżdżamy na fali w górę, balansuję ciałem, aby nie spaść.
Czy naprawdę ryzykowałem wtedy życiem? Nie sądzę. Kapitan nie wysłałby
żółtodzioba na ten bukszpryt, gdyby było to naprawdę niebezpieczne. Ale nie ma to
znaczenia dla tego, co wtedy czułem.
Parę lat później, na Mazurach – wielka burza. Na całych jeziorach zginęło w niej
dwunastu żeglarzy. Pamiętam niepasującą zupełnie do rekreacyjnego, śródlądowego
żeglarstwa grozę, jaką napełniały mnie kolejne, unoszące się na wodzie dnem do góry
jachty, i potem, pamiętam dokładnie: na Mamrach siedzę za sterem, wieje potwornie,
idę na zrefowanych żaglach, robię zwrot i nagle jego siła wyrywa mi ster z ręki, jacht
skręca prawie w miejscu, wiatr zaczyna nas giąć i wszystko zwalnia, pamiętam jak dziś
to, jak dużo mam czasu na spokojną analizę: bom zahacza już o wodę, decyduję, że nie
zdążę wyprostować steru, że teraz bardziej potrzebna jest moja waga w balaście, więc
rzucam się na wędrującą w górę burtę, widząc, że nogą uda mi się może sięgnąć rumpla,
więc sięgam, wszyscy krzyczą, relingi na lewej burcie mamy już w wodzie, ale dwie
sekundy później jacht wraca do pionu, zrzucamy żagle i na silniku wracamy do portu.
W tym samym chyba roku wpadam w poślizg srebrnym seicento mojej mamy, droga jest
czarna, a jednak pokrywa ją lód, lecę, obracam się i widzę skarpę, z której zaraz spadnę
i spadam, ląduję na dachu, obracam się i z powrotem na kołach, każda sekunda jak
minuty, tym razem pozwalające tylko na spokojne rozważanie własnej bezradności.
I wreszcie doświadczenie najgorsze z wszystkich. Prowadzę samochód, z tyłu, za
mną, w foteliku drzemie mój dwuletni wtedy syn. Rozkojarzony i śpiący, jadę zbyt blisko
środka drogi, z naprzeciwka pojawia się transport ponadnormatywny, wielkie mostowe
przęsła. Z własnej winy, z głupoty, przez nieuwagę zaczepiam o jedno z tych przęseł.
Wylatują z hukiem obie boczne szyby po stronie kierowcy, przednia szyba pęka, ale jadę
dalej, nie mogę się zresztą zatrzymać, bo przy drodze nie ma pobocza, a znajduję się
w sznurze samochodów. Wykrzykuję więc imię mojego syna, który siedzi za mną,
odpowiada mi jednak tylko cisza – i tak jadę dalej, z myślą, że zabiłem własne dziecko.
Wtedy również czas wlókł się niemiłosiernie. Nie tak jak wtedy, kiedy ratowałem
jacht z grożącego wywrotką przechyłu albo ślizgając się na lodzie, spadałem z drogi.
Każda sekunda z minuty dzielącej kolizję od chwili, w której mogłem zjechać z drogi na
pobocze, była jak wieczność, bo była sekundą przeżytą z myślą o tym, że stało się coś
strasznego.
Wreszcie zjechałem, kopniakiem wywaliłem zablokowane drzwi, wyskoczyłem,
rzuciłem się do tyłu – i zaraz okazało się, że mojemu synowi nic nie jest, po prostu
bardzo się przestraszył, dlatego nie odpowiadał na moje wołanie nijak, nawet płaczem.
Przeżyłem jednak swoje własne, rozciągnięte na bardzo długo piekło i pomyślałem
wtedy, że być może kiedy przyjdzie nam umierać naprawdę, coś odpowiedzialnego za tę
nadzwyczajną kompresję czasu w naszych mózgach rozciągnie ostatnią naszą sekundę
w wieczność.
Oby nie była taka.
MACHISMO

Wiem, że to śmieszne.
Na przykład sporty walki, które uprawiać zacząłem grubo po trzydziestce, a właściwie
przed czterdziestką. Bezsensowna zasadniczo walka z entropią własnego ciała,
oczywisty brak szans na jakiekolwiek sportowe sukcesy. Długie serie upokorzeń, rzadko
tylko rozdzielane niewielkimi postępami. Kontuzje, w zasadzie ciągłe: okopane uda
i piszczele, naciągnięte ścięgna, nadwyrężone stawy, posiniaczona gęba. I powolne
dochodzenie do zrozumienia tego prostego faktu, że „walka” w określeniu „sporty
walki” to w moim wypadku przede wszystkim walka z samym sobą. Ze zmęczeniem,
z instynktem ucieczki, ze słabością ciała i charakteru.
Dalej, broń palna i strzelanie, hobby zupełnie pozbawione sensu. Od dawna, prawie
od dwudziestu lat. Sporty walki to przynajmniej sport w jego zbawiennym dla zdrowia
czterdziestoletniego, skłonnego do tycia ciała wymiarze – jest z tego jakiś pożytek.
W precyzyjnym dziurawieniu tarcz z odległości stu metrów pożytku trudno się
dopatrzyć, a jednak mam pancerną szafę pełną niepotrzebnych mi karabinów
i pistoletów, do których mój stosunek jest pieszczotliwy, zaś samo strzelanie uspokaja
mnie bardziej niż wiele substancji podobno do uspokajania stworzonych, więc sobie
strzelam.
Dalej, samochody. Traktowane nie jak środek transportu, lecz jako pasja. Więc na
przykład piękne i stare, jak mój absurdalny, ukochany kabriolet jaguar xjs z 1993 roku,
niewygodny, zawodny, niepotrzebny. Kocham go, mimo że próbował mnie zamordować
(przy 100 km/h nagle przestały działać hamulce), i jeszcze na dodatek go
antropomorfizuję, traktuję jakby był czymś więcej niż żrącym paliwo i pieniądze na
naprawy zlepkiem blachy, stali i gumy. A przecież nie jest i doskonale zdaję sobie z tego
sprawę. To tylko maszyna. Taki sam stosunek miałem jednak do „Sabinki”, czyli
granatowego saaba 900 kabrio z 1994 roku, którą z kolei jak widać
antropomorfizowałem w rodzaju żeńskim i której sprzedaży odżałować nie mogę do
dziś. Do tego stopnia, że regularnie zapytuję jej aktualnego właściciela, czy nie chciałby
jej odsprzedać z powrotem, mimo że oczywiście do niczego nie jest mi potrzebna, bo
i tak mam samochodów za dużo, kocham zaś tylko te, których wymiar praktyczny jest
w zasadzie pomijalny. Pięćsetdziesięciokonne auto, którym teraz jeżdżę, posiada spory
bagażnik i pięć miejsc, ale nie dlatego je kupiłem. Kupiłem je wyłącznie ze względu na
obłędny silnik, którego właśnie nie potrzebuję, bo do odwiezienia dzieci do szkoły
wystarczyłaby mi jedna piąta tej mocy. Cała moja miłość do motoryzacji jest absurdalna
i nie potrafię się z niej wytłumaczyć nawet przed sobą samym.
Dalej, Spitsbergen, moje ukochane miejsce na ziemi, daleko za kręgiem polarnym.
Nic lepszego, niż zarzucić na plecy dwudziestopięciokilogramowy plecak, do tego
jeszcze karabin, na wypadek spotkania z niedźwiedziem, i iść przed siebie przez dwa
tygodnie. W plecaku namiot, śpiwór, zmiana ubrań i liofilizowane jedzenie, bo zapasów
nie ma gdzie uzupełnić. Nigdzie nie jestem szczęśliwszy niż tam, gdy siadam z kubkiem
zaprawionej rumem herbaty nad fiordem i patrzę na lodowce po kilkunastu godzinach
marszu.
Wiem, że to śmieszne. Ta stereotypowa i archaiczna dziś „męskość” moich małych
pasji czy życiowych przyjemności. Doskonale rozumiem więc, że u ludzi mi
nieprzychylnych wzbudzają one wesołość i skłonność do psychoanalitycznych
interpretacji. Czy zatem coś sobie kompensuję? Albo czy jestem w swej męskości
kulturowej tak niepewny, tak słaby, że muszę ją podbudowywać zewnętrznymi
atrybutami, definiować w jej tradycyjnych, wojowniczych formach – stąd broń, kick-
boxing, samochody, polarne wyprawy, strzelby, niedźwiedzie, ponton w ślizgu
lawirujący między krami? Aby pozbyć się słabości, aby siebie samego w cudzych
i własnych oczach uczynić mężczyzną bardziej?
Czy jednak gdybym w oczach cudzych sam się chciał uczynić bardziej męskim, to
zajmowałbym się sprawami, które mogą powodować, że ta męskość moja będzie
właśnie paradoksalnie kwestionowana? Męskość, jak również status intelektualisty,
któremu takie przyziemne czy też plebejskie pasje rzekomo nie przystoją?
Dlaczego więc, po co mi to wszystko? Jakoś odpowiadał na to pytanie Czesław Miłosz:

Panie Boże, lubiłem dżem truskawkowy


I ciemną słodycz kobiecego ciała.
Jak też wódkę mrożoną, śledzie w oliwie,
Zapachy: cynamonu i goździków.
Jakiż więc ze mnie prorok?[1]

Mnie po prostu nie bardzo obchodzi, jaką świat ma opinię na temat mojego bycia
mężczyzną tudzież intelektualistą. Jeśli kogoś to bawi, to niech go bawi. Skoro z noblisty
żaden prorok, to gdzież by tam ze mnie?
Wiem, że to śmieszne. Ale co z tego?
ZAPAŁKI, NÓŻ I PIENIĄDZE

Mężczyzna zawsze powinien mieć przy sobie zapałki, nóż i pieniądze – powiedział mi
kiedyś pewien człowiek z innej planety.
Urodził się w 1920 roku jako obywatel Rzeszy, zwanej wtedy Republiką Weimarską.
To zupełnie inna planeta.
W Berlinie dr Kapp próbował właśnie dokonać zamachu stanu, by przy pomocy
kurlandzkich freikorpsów i Marinebrigade Ehrhardt Republikę Weimarską obalić
i przywrócić monarchię, czy co tam w ogóle chcieli przywracać. Marinebrigade
Ehrhardt była pierwszą niemiecką jednostką używającą symbolu swastyki. Jej kadry
razem z symbolem przeszły potem do NSDAP. O Hitlerze wtedy jeszcze nie słyszano, do
marca pozostawał w szeregach armii i dopiero miał się zapisać do partii.
Pucz Kappa się nie powiódł.
Polacy najpierw zajęli Kijów, potem cofnęli się pod naporem bolszewickiej ofensywy,
aby w końcu pokonać bolszewików w bitwie warszawskiej. Naczelnikiem Państwa był
Józef Piłsudski.
W kinach szedł Gabinet doktora Caligari. Fritz Lang jeszcze nie nakręcił Metropolis –
powstanie ono dopiero, kiedy człowiek z innej planety, będący wtedy jeszcze zwykłym
chłopcem, pójdzie do szkoły powszechnej.
Ezra Pound uznał, że czas porzucić Londyn i wyjechać do Paryża.
Ja zaś nigdy nie zapytałem, dlaczego zapałki. I tak by mi nie powiedział. Było to tym
dziwniejsze, że przecież nigdy nie palił, chociaż większość życia przeżył w czasach,
kiedy palili wszyscy. On jednak uważał palenie papierosów za marnotrawstwo.
A marnotrawstwa nienawidził najbardziej na świecie.
Więc o co mogło chodzić? O szarmanckie przypalenie cienkiego papierosa w lufce
jakiejś femme fatale w zadymionym barze? Palenie cienkich papierosów w długich
lufkach należało do obyczajów jego młodości...
Ale nie, człowiek z innej planety nie zadawał się z niebezpiecznymi kobietami ani nie
bywał w zadymionych barach. Nie był abstynentem, lecz zawsze gardził pijakami. Sam
pijał jedno małe piwo co niedzielę po obiedzie, a po siedemdziesiątce kieliszek wódki
przed snem. Czas spędzony w knajpie również uważał za marnotrawstwo.
Po co więc te zapałki? Przecież chodziło nie o survival w tajdze, tylko o codzienne,
podmiejskie życie.
Może o to, jak ważny jest ogień. Na innym niż praktyczny poziomie. Symbolicznie.
Może dlatego, że umiejętność rozniecania ognia uczyniła nas ludźmi. Kiedy nasi dalecy
przodkowie nauczyli się piec mięso na ogniu, białka zwierzęce stały się łatwiej
przyswajalne, nasze mózgi urosły i dzięki temu możemy dziś oglądać obrazki ze
śmiesznymi kotkami w Internecie.
Dalej nóż.
– Mężczyzna musi zawsze mieć przy sobie ostrze – mówił.
Człowiek z innej planety nie był jednak chuliganem. Prawo szanował i cenił, bo
stanowiło fundament państwa, które w jego pruskim wychowaniu było wartością
najwyższą. Nie wykluczał przemocy i zdarzało mu się jej użyć, kiedy ktoś w sposób
nieuprawniony przekraczał wyraźną granicę oddzielającą jego prywatny świat od
świata publicznego, czyli płot otaczający jego dom. Ale nie, nie był chuliganem. Po co
więc nóż?
Nóż jest narzędziem. A czerwony scyzoryk wieloma narzędziami naraz. Dla mnie na
przykład fundamentalny jest korkociąg. Narzędzia czynią nas ludźmi tak samo jak
ogień. Dzięki narzędziom skuteczniej wpływamy na otaczającą nas materialną
rzeczywistość.
Warto więc zawsze przy sobie jakieś narzędzie mieć, chociażby najprostsze. Może
przeszkadzać w kieszeni, więc wrzucimy je do samochodowego schowka, gdzie będzie
spoczywać zapomniane tak długo, aż stanie się potrzebne. Wtedy zauważymy, że się
zgubiło.
I na końcu pieniądze. Człowiek z innej planety nie był bogaty, nie był też nędzarzem.
Był biedny za młodu i kiedy tylko mógł, to od razu zrobił wszystko, by biednym nie być.
Co w jego przypadku oznaczało po prostu ciężką pracę.
Raz w życiu pożyczył niewielką kwotę na budowę domu i potem przez kilka miesięcy
pracował jak maszyna, siedem dni w tygodniu, aby dług ten spłacić. Bycie czyimś
dłużnikiem uznawał bowiem za formę niewolnictwa.
Nie miał ambicji materialnych przekraczających proste, przyzwoite życie i posiadanie
niewielkich oszczędności. Konsumentem był bardzo wstrzemięźliwym, chociaż czasem
zaskakiwał wszystkich, kupując sztukę, nie zawsze najlepszej jakości. Targował się
zażarcie. Nosił porządne buty, nigdy z fabryki, zawsze od szewca, na miarę.
I zawsze miał przy sobie gotówkę, bo jakaś substancjalna kwota w kieszeni, w każdej
chwili i natychmiast dostępna, rozszerza granice naszej wolności. Czyni życie
łatwiejszym i bezpieczniejszym. Chroni przed upokorzeniem. Można też w każdej
chwili kupić bilet gdzieś daleko. Nie kupuje się go nigdy, ale zawsze można.
Można też kupić zapałki i nóż, skoro poprzedni się zgubił.
WINNI WŁASNEJ KLĘSKI

Co sprawia, że stajemy się tym, kim jesteśmy? Co wyznacza nasze miejsce w społecznej
hierarchii? Od trzydziestu nieomalże lat żyjemy zanurzeni w narracji, która przekonuje
nas, że człowiek jest kowalem własnego losu i tylko od nas samych zależy to, jak potoczy
się nasze życie. Tak sądzi wielu ekonomistów, którzy dla biednych mają jedną radę:
zmień pracę albo załóż firmę; zgadzają się z tym również wszelkiego rodzaju mówcy
motywacyjni, tudzież „coachowie”, przekonujący swoich słuchaczy, że wystarczy
chcieć... Skoro więc ludzie sukcesu swoje sukcesy zawdzięczają wyłącznie sobie, to
znaczyłoby, że ludzie klęski sami sobie są winni?
Ogłoszono niedawno wyniki badań, z których wynika, że najbogatsze rodziny
dzisiejszej Florencji to w większości te same rodziny, które na szczycie znajdowały się
już w XV wieku. Jest to być może z jednej strony informacja banalna, bo w końcu nie
dziwi to, że majątek się dziedziczy; z drugiej strony zaskakuje jednak, że dzieje się to
w niezakłócony sposób przez dwadzieścia pokoleń, od Wawrzyńca Wspaniałego, przez
republikę Savonaroli, przez Medyceuszy, Habsburgów, Napoleona, zjednoczone
Włochy, Mussoliniego, wojnę, po nasze czasy... Jakby historia nie dotykała
najbogatszych.
Nie jest to zresztą przypadek odosobniony. Podobne badania – statystyczną analizę
występowania pewnych nazwisk w grupach o określonych dochodach –
przeprowadzono w Wielkiej Brytanii. Na samej górze społecznej drabiny do dziś
znajdują się potomkowie normandzkich baronów Wilhelma Zdobywcy. Od ośmiuset lat
te same rodziny wysyłają swoje dzieci do Oksfordu i Cambridge, władzę i majątek
posiadają dziś ludzie, których nazwiska pojawiają się już w Domesday Book z 1086 roku.
Prawidłowość tę zbadano również w Chinach, i to w zakresie 2000 lat: i znowu,
statystycznie rzecz biorąc, większość dzisiejszych elit powiązana jest z elitami z czasów
dynastii Han, mimo maoizmu i rewolucji kulturalnej, w której nad wymianą elit
hunwejbini pracowali ciężko i używali brutalnych metod. Czyżby miało to oznaczać, że
żadna rewolucja nie ma szans powodzenia...?
W Polsce nie jest inaczej. Wystarczy spojrzeć na efekty pracy Marka Minakowskiego,
badającego losy potomków uczestników Sejmu Wielkiego z lat 1788–1792, którymi to
potomkami, jak wynika z badań Minakowskiego, jest dziś wielu, jeśli nie większość
czynnych uczestników życia publicznego.
Mimo rozbiorów, wojen napoleońskich, kolejnych powstań aż do odzyskania
niepodległości, mimo drugiej wojny światowej i tego, co Andrzej Leder określa jako
prześnioną rewolucję lat 1939–1956 (prześnioną, bo dokonaną obcymi rękami, a co za
tym idzie wypartą ze społecznej świadomości, a rewolucję, bo całkowicie wywróciła
stosunki własnościowe w Polsce) – mimo tego wszystkiego w Polsce zasadniczą część
elit stanowią ludzie, których przodkowie pod koniec XVIII wieku uchwalili Konstytucję
3 maja. Te same nazwiska wtedy i dziś: politycy, artyści, pisarze, dziennikarze, z obu
stron publicznej debaty. Jakby nic się nie wydarzyło.
Nie oznacza to oczywiście, że awans tudzież degradacja społeczna nie są możliwe.
Moja rodzina jest tego najlepszym przykładem: podczas kiedy przodkowie moich
warszawskich koleżanek i kolegów zajmowali się uchwalaniem konstytucji, przodkowie
moi uprawiali ziemię albo kopali węgiel, albo jedno i drugie. Sto lat później, kiedy
przodkowie moich warszawskich kolegów konspirowali przeciwko zaborcy albo z nim
współpracowali, przodkowie moi kopali węgiel w śląskich kopalniach, ewentualnie
ginęli na nieswoich wojnach. Awans społeczny dokonał się dopiero w pokoleniu moich
rodziców, którzy jako pierwsi z Dragów i Twardochów poszli do liceów i na studia, ja
zaś mam artystyczny zawód, ładne samochody i wiodę żywot nieco przyjemniejszy, niż
było to udziałem mojego dziadka, pradziadka i długiego szeregu Twardochów przed
nimi.
Czy jednak mógłbym się temu mojemu dolce vita oddawać, gdyby moi rodzice nie
zainwestowali w moje wychowanie, gdyby dwadzieścia lat temu nie zdawali sobie
sprawy z tego, że bez angielskiego to jak bez ręki i tak dalej? I gdyby moja babcia,
wdowa, nie zdecydowała się cierpieć niedostatku, by wysłać swoich synów na studia,
zamiast zachęcić ich do pójścia w ślady nieżyjącego już ojca, dziadka, pradziadka,
wujków i kuzynów, do kopalni, gdzie już w wieku osiemnastu czy dziewiętnastu lat
mogliby zarabiać naprawdę niezłe jak na PRL pieniądze?
Dlatego nie ośmielę się nigdy pomyśleć, że to, co udało mi się osiągnąć, zawdzięczam
wyłącznie samemu sobie. Ani że ci, którym się nie powiodło, sami sobie są winni.
ŻYCIE I ŚMIERĆ JÓZEFA SMOŁKI

Był bardzo przystojnym młodzieńcem.


Taki jest na zdjęciu, które w czasie pierwszej wojny światowej zrobił mu fotograf
w mieście Hindenburg, czyli w dzisiejszym Zabrzu, w zakładzie przy Dorotheenstrasse
24. Na tym zdjęciu nazywa się jeszcze Josef Smolka, ma jakieś piętnaście lat, ale wygląda
o wiele doroślej, w eleganckiej marynarce, z zaczesanymi gładko włosami, z wzorzystą
chusteczką w kieszonce na piersi. Spojrzenie ma skupione i wesołe, uśmiecha się nawet
lekko, trochę figlarnie, jakby komuś właśnie zrobił kawał.
Na innym, wcześniejszym zdjęciu nie ma jeszcze trzynastu lat, bo Zabrze na
sygnaturze zdjęcia jeszcze nie jest Hindenburgiem, którym stało się w roku 1915. Na
zdjęciu tym widnieją moi prapradziadkowie oraz czwórka ich synów. Familijna pamięć
twierdzi, że rodzina ta była przeraźliwie biedna, ale na zdjęciu, odziani raczej dostatnio,
wcale na przeraźliwie biednych nie wyglądają. Więc nie wiem, jak z ich stanem
majątkowym było.
Co zaś wiem?
Wiem, że Josef Smolka, mając lat osiemnaście, postanowił zostać Józefem Smołką.
Pracował już wtedy na kopalni i chyba wcale mu się ta praca nie podobała, poszedł więc
walczyć w wojnie domowej, którą w Polsce nazywa się powstaniami śląskimi. Po
podziale Śląska w roku 1922, zapewne ze względu na swoje zasługi, został przyjęty
w szeregi polskiej Straży Celnej i przeprowadził się na polską stronę.
W teczce osobowej strażnika Smołki zapisano, że urodził się w roku 1902, posługuje
się językami polskim i niemieckim, umie jeździć konno i na rowerze, z zawodu zaś jest
górnikiem. Opinie służbowe głoszą, że jest zdolny, acz lekkomyślny i często opieszały.
Otrzymał Medal na Dziesięciolecie Odzyskanej Niepodległości oraz kilka nagan za
spanie na służbie, zaś za lekceważący stosunek do obowiązków służbowych
przeniesiono go karnie z placówki w Kończycach do nadodrzańskiej Lubomi. Tam
poznał pewną dziewczynę, która na imię miała Luiza. Jako że był bardzo przystojny i na
dodatek jeszcze nosił mundur i włoski karabin, co zapewne dodawało mu szyku, to
dziewczynę tę uwiódł. Uwiódłszy zaś, zrobił jej dziecko.
Wolno sądzić, przyglądając się chronologii tych zdarzeń, że wcale nie paliło mu się do
ślubu, jednak w końcu się z Luizą ożenił, chyba przymuszony trochę przez dowództwo
i skuszony obietnicą, jaką urzędowo złożył ojciec dziewczyny, bauer z nadodrzańskiej
wsi, który uroczyście zobowiązywał się, iż nowożeńcom zapewni mieszkanie.
W niecały miesiąc po ślubie urodziła się moja babcia.
Chwilę potem Straż Celną zreorganizowano i przemianowano na Straż Graniczną.
Strażnika Smołkę przeniesiono z Lubomi na placówkę w Gierałtowicach. Potem urodził
mu się syn, potem strażnik Smołka zachorował na serce, leczył się długo i ze względów
zdrowotnych został przeniesiony w stan spoczynku.
Tyle wiem z jego teczki osobowej. Mam jednak zdjęcie z drugiej połowy lat
trzydziestych, na którym Smołka znowu jest w mundurze Straży Granicznej, i to
w stopniu starszego przodownika (odpowiednik sierżanta, najwyższy stopień
podoficerski), musiał więc nie tylko do służby wrócić, ale jeszcze bardzo szybko
awansować.
Na tym zdjęciu widać też, że chorował, jest dużo szczuplejszy niż wcześniej, ma ostre
rysy. W tych czasach, co wiem dzięki wspomnieniom dalekich powinowatych, starszy
przodownik Smołka aktywnie zwalczał członków Partii Młodoniemieckiej – działającej
na terenie Rzeczypospolitej przybudówki NSDAP.
Niezbyt mu się to opłaciło, ponieważ w związku z tym zwalczaniem już w połowie
września 1939 roku ktoś na starszego przodownika doniósł, w efekcie donosu zaś Józef
Smołka został aresztowany i wysłany do obozu koncentracyjnego w Buchenwaldzie,
gdzie spędził parę miesięcy, po czym z Buchenwaldu skierowano go do obozu
koncentracyjnego w Mauthausen – tam w 1940 roku umarł, mając dokładnie tyle lat co ja
teraz, po czym go spalili i już nie było starszego przodownika Smołki, nic z niego nie
zostało, nawet grób. Był człowiek i nagle go nie ma.
Co zostało w tej pustce po człowieku?
Zostały relacje, dokumenty, wspomnienia. Moja babcia, córka Józefa Smołki,
wspominała ojca całe życie. Gdy zginął, miała czternaście lat, lecz jednak całe życie jakoś
jej towarzyszył, a towarzysząc jej, wszedł też w życie moje i teraz o nim napisałem. Ma
ode mnie te słowa. Zamiast nagrobka. Zamiast życia po czterdziestce, które mnie
zapewne jeszcze czeka, a którego mój sypiający na służbie, zdolny, acz lekkomyślny,
uwodzący dziewczęta pradziadek, starszy przodownik Józef Smołka nie miał.
Ma jednak – powtórzę – ten tekst i myśli tych, którzy go przeczytają. To zawsze coś.
MIŁOŚĆ JAKO UTRATA

Mój młodszy syn poszedł do szkoły. Niezwykle mnie to zasmuca, bo szkoła oznacza, że
właśnie zaczął powoli tracić swoje dziecięctwo, a tym samym ja zacząłem powoli tracić
jego. Strasznie jest tracić tych, których się kocha, nawet w ten zupełnie pozbawiony
tragizmu, zwyczajny sposób. Być może na tym w ogóle polega bycie rodzicem, na
oswajaniu się z utratą.
Jestem więc jego pierwszym tornistrem wzruszony i z tego wzruszenia myślę o moich
szkolnych początkach, w 1986 roku, próbując w ten sposób jakoś ten trudny moment
oswoić.
Pamięć zaś to tajemnicza rzecz.
Pamiętam więc, że miałem kolegę, który potem podobno w młodym jeszcze wieku
zmarł. Kolega nazywał się Adam i tylko tyle z niego we mnie zostało. Twarzy nie
zapamiętałem. Pamiętam też zamykany na suwak ortalionowy tornister, z którego
byłem dumny, pamiętam, że w szkole uczyła moja ciocia – i tyle mojego pamiętania.
Tylko tyle pozostało we mnie z tego, czym byłem trzydzieści kilka lat temu, czymkolwiek
to moje „ja” ówczesne i dzisiejsze jest – a jest chyba tylko ciągłością, trwaniem tej
zmieniającej się świadomości samego siebie. Chociaż czy można mówić o ciągłości,
skoro kiedy śpię, to przestaję być świadomy, więc czy budzę się jako ten sam ja, który
wczoraj zasnąłem? Podobno pamiętając, pamiętamy wcale nie bodziec, który się nam
w pamięci odcisnął, lecz ostatnie odtworzenie wspomnienia, a skoro jesteśmy własną
pamięcią, to może jesteśmy coraz bardziej zacierającymi się kopiami samych siebie,
niczym kopiowane dziesiątki razy filmy na kasetach wideo w latach osiemdziesiątych
i dziewięćdziesiątych?
Tyle więc zostało ze mnie sprzed trzydziestu paru lat. Tornister, kolega Adam, droga
do szkoły, kilkaset metrów ulicą Powstańców Śląskich między szkołą a domem moich
dziadków. Do drugiej klasy poszedłem już w Pilchowicach, piętnaście kilometrów dalej,
w których mieszkam do dziś. Kiedyś było jakieś życie nieśmiałego siedmiolatka
w podmiejskiej, górnośląskiej wsi i tyle z tego życia zostało po trzydziestu kilku latach.
Nic, prawie nic, dlatego cieszy mnie, kiedy odnajduje się we mnie samym
niespodziewanie i nagle coś więcej, jakby nie do końca ten siedmiolatek umarł, jakby
coś z niego jeszcze przetrwało.
Tak właśnie wróciło do mnie wspomnienie, zakryte od lat chyba dwudziestu –
niespodziewanie i nagle pomyślałem o tym, że będąc uczniem pierwszej klasy, miałem
przyjaciółkę, dziewczynę z klasy ósmej. Nie pamiętam, jak się nazywała, nie pamiętam
jej twarzy. Moja przyjaciółka codziennie – a może wcale nie codziennie? – odprowadzała
mnie ze szkoły do domu i chyba trzymała mnie za rękę przy tym odprowadzaniu.
Dostałem od niej w prezencie błękitnego, porcelanowego słonika. Zrobiłem mu
łóżeczko w pudełku po zapałkach, wyścieliłem je watą i nosiłem go w tym pudełku
w kieszeni. Moja przyjaciółka musiała mi opowiedzieć o niezwykłych właściwościach
owego słonika, nie pamiętam już, jakie miały być, ale pamiętam, że wierzyłem w tę
magię i traktowałem go, jakby był czymś niezwykłym, w pewnym sensie żywym i bardzo
ważnym. Nie był dla mnie zabawką, był amuletem, posiadał ducha i wolę, i moc.
Pamiętam jeszcze, że moja starsza przyjaciółka wydawała mi się bardzo piękna i że
uważałem ją za kogoś, kto należy już do świata dorosłych, bo dorosłej jest wielkości, a co
ją od innych dorosłych odróżniało, to właśnie jej piękno i mądrość. Była mądrzejsza
nawet od mojego dziadka, bo rozumiała mnie od razu i bez słowa, bo interesowały ją
moje sprawy i traktowała mnie bardzo poważnie. Dziś sądzę, że była moją najpierwszą
i najczystszą miłością.
Nie mam pojęcia, dlaczego odprowadzała po szkole do domu dziwnego, wrażliwego
siedmiolatka. Po co jej była ta relacja, dlaczego dawała mi prezenty? Czy to po prostu
instynkt macierzyński, jej budząca się kobiecość kazały jej trenować matkowanie, a ja
stałem się dla niej blond laleczką, chłopczykiem, którego można prowadzić za rękę
i cieszyć się nim tak, jak można się cieszyć pieskiem? Jak to możliwe, żeby
ósmoklasistka kończyła lekcje w tym samym momencie co pierwszak? Może więc na
przykład odprowadziła mnie tylko raz i ten raz tak we mnie urósł, że zapamiętany został
jako zwyczaj? Dlaczego nie pamiętam jej imienia, twarzy, niczego poza słonikiem, moją
dłonią w jej dłoni, niczego prawie, poza tym, że była, i poza jej uwagą, jej
zainteresowaniem?
Prawie niczego, bo przecież przebija się gdzieś przez szarość niepamięci cień,
powidok wspomnienia późniejszego, chociaż mniej wyraźnego: chyba spotkałem ją
jeszcze raz później, jako nastolatek, chyba chwilę rozmawialiśmy: mówiła jakby z dumą
o tym, jaki duży wyrosłem... I to już wszystko, tak właśnie spotykają się ludzie i tyle
zostaje z pierwszych miłości.
To, co kochamy – stracimy.
THEY FUCK YOU UP, YOUR MUM AND DAD

Wulgarny angielski tytuł tego felietonu to pierwszy wers najbardziej chyba znanego
wiersza Philipa Larkina, noszącego tytuł This be the verse. Wiersz traktuje o tym, że
kolejne pokolenia rodziców psują swoje dzieci od środka, krzywdzą je tylko dlatego, że
sami również byli popsuci i skrzywdzeni, i tak płynie ta rzeka rozpaczy z pokolenia na
pokolenie. Postulatem Larkina jest, by tej rzece postawić tamę i się po prostu nie
rozmnażać.
Nie podzielam tego zdania. Wielokrotnie pisałem o tym, że jedyne, czemu w życiu
potrafię nadać sens, to książki i dzieci. W obu przypadkach chodzi o to, żeby jak
najmniej umrzeć. W dzieciach będą żyły moje geny (co oczywiście nie ma żadnego
znaczenia), ale przecież wypełniamy również swoje dzieci treścią, to od nas uczą się, jak
być ludźmi, to od nas uczą się kochać, kłamać, nienawidzić, ukrywać bądź okazywać
emocje i tak dalej. W dzieciach nie umrę, w książkach nie umrę.
A jednak myślę o wierszu Larkina bardzo często, szczególnie o jego diagnozie,
niekoniecznie już o recepcie.
Po prostu: nie jestem idealnym ojcem. Mam o swoim ojcostwie bardzo złe zdanie.
Jestem nierzadko nieobecny. Często ciałem, jeszcze częściej duchem. Łatwo wpadam
w gniew. Kiedy jestem rozgniewany, krzyczę. Brakuje mi konsekwencji. Brakuje mi
cierpliwości. Brakuje mi jakiejkolwiek spójnej wizji, jak wychowanie powinno wyglądać.
Jedyne, czego mi nie brakuje, to miłości, ale czy to wystarczy?
Oskarżam się więc nieustannie, oskarżam się o to, że jeden z moich synów jest
roztrzepany, a drugi łatwo wpada w gniew i z zasady nie szanuje żadnych reguł,
siedmioletni rebel. Nie czuję się zaś wcale godny pochwał za ich liczne zalety, chociaż je
dostrzegam – i to, że wiem, iż jest to jakoś wewnętrznie sprzeczne, wcale tego poczucia
winy nie zmniejsza.
To chyba zaczęło się od Freuda, wcześniej ani rodzice nie czuli się winni psucia serc
i umysłów swoich dzieci, ani dorosłe dzieci nie były tak skłonne, by rodziców podobną
winą obarczać. A po psychoanalizie wszystko się zmieniło.
Czy gdyby ktoś powiedział dziś: jestem wspaniałym rodzicem!, albo: jestem
najlepszym ojcem na świecie!, to nie wydawałoby się to nam dziwne, a może nawet
podejrzane? Tymczasem, trochę na felietonowe potrzeby upraszczając, możemy jednak
założyć, że w XIX wieku uważał tak każdy ojciec, który był w stanie swoje dzieci
nakarmić, ubrać i zapewnić im dach nad głową. Co akurat udaje mi się bez trudu. Ojciec
dziewiętnastowieczny czuł się również dobrym ojcem wtedy, gdy oddał dziecko na
wychowanie do krewnych, co stanowiło przecież praktykę powszechną jeszcze
w pierwszej połowie XX wieku, dzisiaj zaś uznane byłoby za coś absolutnie niegodnego.
Z drugiej strony ówcześni rodzice nie uważali się za jedynych depozytariuszy wiedzy
o tym, jak wychowywać swoje dzieci. Nikomu nie przeszkadzało, że w procesie
wychowania dziecka, zwykle bardzo brutalnym, uczestniczyli również sąsiedzi czy
krewni. Jeszcze kiedy ja sam chodziłem do szkoły, czyli powiedzmy w latach
osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia, w jakichkolwiek sporach
z nauczycielami rodzice, przynajmniej moi, z zasady brali ich stronę.
Dziś jest zupełnie inaczej. Rodzice często, jeśli nie zawsze, w relacjach
z nauczycielami za złe stopnie winią ich właśnie, nie dzieci. Nie wiem, czy to dobrze, czy
źle, nie próbuję tego oceniać, odnotowuję tylko pewną kulturową zmianę, która się
dokonała, a może dokonuje. Sam przecież, kiedy ktoś obcy, nawet słusznie, zbeszta
mojego syna, mam natychmiastowy odruch, by go bronić, bo przecież tylko rodzice
wiedzą jak i mają prawo wychowywać własne dzieci.
Być może więc to niemijające, nieusuwalne poczucie winy i przekonanie o tym, iż
bycie rodzicem polega na ponoszeniu jako rodzic porażek, jest ceną, jaką płacimy za tę
społeczną umowę, która sprawia, że sami możemy decydować, jak chcemy wychowywać
nasze dzieci, państwo zaś wkracza tylko w przypadkach drastycznych zaniedbań.
Ja jednak nie mam pojęcia, jak chcę wychować moje dzieci. Czy chciałbym, żeby były
takie jak ja? Nie, nie życzyłbym tego nikomu. Czy chciałbym, żeby to, co dla mnie jest
wartością, miało wartość również dla nich? Na jakimś poziomie tak, chciałbym, żeby
moi synowie cenili odwagę, uczciwość, przyjaźń, żeby nie bali się pracy, ryzyka ani
śmierci, ale czy na pewno dalej będę tak uważał, kiedy za dziesięć lat pójdą na przykład
w Himalaje? Czy wtedy może będę próbował im tego zabraniać, ze zwykłego
ojcowskiego strachu? Nie wiem.
They fuck you up, your mum and dad. They may not mean to, but they do.
RODZINA KRÓLEWSKA

Kurort po sezonie, melancholia, a to jeszcze Portugalia, a jeszcze nad Atlantykiem,


w miejscu, z którego kiedyś chciwi, żądni przygód mężczyźni w kirysach, z mieczami
przy boku wypływali w nieznane, na drugi brzeg Atlantyku, w niewielkich,
śmierdzących karawelach i karakach.
Do tego listopad – chociaż ciepły i słoneczny, to jednak słońce zachodzi przed szóstą.
Więc melancholia.
Trzeba jednak jeść, więc rodzinna restauracja, w której jest wszystko, co da morze.
Restauracja zwykła, hokery na chromowanych nóżkach, porysowane stoliki i plastikowa
boazeria, rzędy zakurzonych butelek z kolorowymi alkoholami i w restauracji król,
królowa i królewicz.
Królewicz rządzi salą. Ma trzydzieści lat, szerokie ramiona, potężne bicepsy i wielkie
dłonie, ogorzałą skórę, brzuch nieco zaokrąglony, ciemne, kędzierzawe włosy
i wspaniały uśmiech, który nie jest uśmiechem kelnera z turystycznej restauracji – to
uśmiech królewicza.
Król jest szefem kuchni i właścicielem restauracji. Niepodobny do swojego syna, nie
ma śródziemnomorskiej urody, wygląda raczej jak Gal o jasnej skórze, długich
brązowych włosach, bladoniebieskich oczach i ogromnym, galijskim nosie. Brzuch też
ma wielki, do tego wielkie, obwisłe wąsiska i jeszcze większą obojętność na sprawy tego
świata. W kuchni chyba załatwione zostało już wszystko, co wymagało jego uwagi, więc
siedzi przy barze, popija powoli mocny alkohol z kieliszka bez nóżki, nalewa kolejne
kolejki sobie i kolegom. Nie rozmawiają, oglądają mecz w jednym z trzech wielkich
telewizorów.
Królewicz tymczasem dokazuje. Podbiega do stolików, zbiera zamówienia, śmieje się,
odsłaniając wspaniałe zęby, niepodobne do żółtych, popsutych zębów króla ojca. Zbiera
zamówienia, wyciąga gości na zewnątrz, by pokazać im świeże ryby, wyeksponowane
w chłodziarce na ulicy przed restauracją. Uśmiecha się tak, że kochają go tak samo
kobiety, jak i mężczyźni. Kobiety chciałyby być z nim, mężczyźni chcieliby być nim. Nie
jest przecież jakimś tam kelnerem, jest królewiczem. Każdy chciałby być królewiczem.
W jednym z telewizorów, na który nie patrzą kamraci króla, królewicz puszcza film
o surferach ślizgających się na zboczach fal wielkich jak wieżowce. Opowiada z zapałem,
niezłą angielszczyzną, że wybiera się tam w przyszłym tygodniu, to najlepsze miejsce na
ziemi. Dłońmi w powietrzu kreśli kąty zejścia z fali.
Podchodzi do pary młodych Niemców, przynosi im talerz percebes, czyli pąkli
kaczenic, niewielkich skorupiaków prowadzących osiadły tryb życia w morzu. Tak, wie,
że nie zamawiali, ale to jest od firmy, niech spróbują portugalskiego przysmaku. Sam
zbierał, dziś rano, bo odpływ był. Niemcy wyglądają na zakochanych, jednak wtedy
królewicz prezentuje, jak należy jeść percebes: otóż chwyta się te fallicznego kształtu,
ugotowane już stworzenia za „główkę”, odłamuje „nóżkę” i wysysa zawartość. Kiedy
królewicz odłamuje „nóżkę” skorupiaka, wpatrzona weń dziewczyna rozchyla usta.
Wiem, widzę, że gdyby teraz podał jej pąkla do ust, wyssałaby go prosto z jego palców,
a jej chłopiec musiałby to znieść, i gdyby królewicz powiedział jej, że ma z nim pójść, to
może by i poszła.
Nie podaje, bo pojawia się transport świeżych ryb i królewicz zaczyna emablować
dwie dziewczyny siedzące stolik dalej. Pokazuje im wielkiego, świeżego węgorza,
a może to jakaś murena, w każdym razie tego typu ryba właśnie. Jaki wielki! – śmieją się
dziewczyny, chichoczą, a królewicz namawia je, żeby węgorza zamówiły, potrząsa
czarną, ponurą rybą.
Wtedy pojawia się królowa. Jest w wieku galijskiego króla, jednak nie rozlała się jak
on – to ciemna, wysuszona przez wiatr i słońce Portugalka, o siwiejących, ciasno
związanych włosach i wściekłym spojrzeniu. Ruga królewicza. Podbiega do gości
i niezłą angielszczyzną weryfikuje wcześniejsze ich z królewiczem ustalenia.
Otóż nie, tej ryby nie ma, tej nie można przyrządzić z grilla; otóż nie, na tę trzeba
będzie czekać bardzo długo; frytek też nie ma, co ten idiota państwu w ogóle proponuje?
Kto zamawiał miecznika? – krzyczy na całą salę. Królewicz uśmiecha się, woła coś do
niej po portugalsku, całuje ją w policzek w przelocie i dostaje ścierką w łeb.
Potem, kiedy dziarsko pałaszuję moje sardynki i popijam wino, królewicz i królowa
stoją przy barze, opierają się, żeby ulżyć nogom. Ona gładzi go po szerokich plecach
i coś cicho tłumaczy, on zaś kiwa głową, zgadza się na wszystko, obejmuje ją i całuje
w siwiejące włosy.
Król, siedząc tam, gdzie siedział, napełnia trzy kieliszki przeźroczystym alkoholem,
przesuwa je po blacie, podaje żonie i synowi. Wypijają.
Kolejny dzień za nimi.
MIŁOŚĆ ZWYCZAJNA

Oto jest sześćdziesięcioparoletni mężczyzna. Mężczyzna jest wielkim polskim


pisarzem. Jest też politycznym oportunistą, niczym proboszcz z Bray, z czasów wojen
religijnych we Francji, o którym Chamfort pisze: „przechodził kilka razy od katolicyzmu
do protestantyzmu; kiedy zaś przyjaciele dziwili się jego obojętności: «Ja, obojętny! –
rzekł – ja niestały! Nic podobnego; przeciwnie, ja się nie zmieniam, ja chcę być
proboszczem w Bray»”[2].
Podobnie Iwaszkiewicz, bo o nim tu mowa: chciał być wielkim polskim pisarzem
w swojej pięknej posiadłości, nawet za cenę politycznego oportunizmu, czego nie
podziwiam, ale co rozumiem i co potępiać prawo mają tylko ci, których samych na takie
próby wystawiono, jednak w kwestii, o której chcę tu napisać, polityczny oportunizm
nie ma żadnego znaczenia.
Oto jest więc sześćdziesięcioparoletni mężczyzna, mężczyzna jest wielkim pisarzem,
jest bogaty i wpływowy, jest mężem, ojcem, dziadkiem i posłem na Sejm, ma majątek
pod Warszawą mimo PRL-u, ma szofera, sekretarza i samochód, podróżuje po całej
Europie, spotykając wielkich tego świata, którzy traktują go z wielką rewerencją, co ów
skrupulatnie odnotowuje w swoim dzienniku, i mężczyzna ten zakochuje się
w młodym, pięknym chłopcu.
Chłopiec nazywa się Jurek Błeszyński, ma dwadzieścia parę lat i nie ma nic poza
chudym ciałem, urodą i gruźlicą, Iwaszkiewicz zaś ma wszystko, jednego mu tylko
brakuje: miłości.
Iwaszkiewicz potrzebuje miłości, Jurek Błeszyński potrzebuje pieniędzy. Ma młodą
żonę, dziecko, ma liczne dziewczyny i mniej licznych, za to zamożnych kochanków.
Sytuacja raczej typowa, bez względu na płeć osób w nią zaangażowanych, znamy ją
zaś dzięki książce pod tytułem Wszystko jak chcesz – zredagowanemu przez Annę Król
zbiorowi listów Iwaszkiewicza do Błeszyńskiego (Warszawa 2017). Niby więc wszystko
zwyczajnie. Poza jednym.
Poza miłością.
Miłością sześćdziesięcioparoletniego mężczyzny do mężczyzny
dwudziestoparoletniego.
O tym, co Błeszyński do Iwaszkiewicza czuł, wiemy z kolei niewiele. Wiemy jednak,
jak postępował, a postępował ze swoim o ponad trzydzieści lat starszym przyjacielem
raczej okrutnie. Kochać mógł szczerze: okrucieństwo bez wątpienia nie wyklucza
szczerości uczucia, nie wyklucza oddania, nie wyklucza autentyczności zaangażowania,
tak się czasem po prostu układają formy i koleje ludzkich miłości, że kochający bywają
dla siebie okrutni, nie z psychopatyczną premedytacją, a raczej z powodu jakiejś
nieubłaganej logiki międzyludzkich konfiguracji i ze względu na wewnętrzną ludzką
konstytucję. Te okrucieństwa niezawinione nie bolą jednakże ani trochę mniej niż te,
które wypływają ze zwyczajnej podłości.
Skoro więc o miłości Błeszyńskiego nie wiemy wiele, to wróćmy do niezwyczajnej
miłości Iwaszkiewicza.
Jak się zaczęła, nie do końca wiadomo, to znaczy znane są ogólne okoliczności, ale od
jakich spojrzeń, słów, gestów, dotyku – tego nie wiadomo. Początek zresztą był zapewne
zwyczajny, zaczęło się tak, jak się to zwykle zaczyna, kiedy ludzie wchodzą sobie
w głowy i dusze i już tam jakoś zostają, czasem na zawsze, nawet jeśli po jakimś czasie
są już daleko, i nikt sensownie nie może powiedzieć, że stało się to wtedy a wtedy, bo że
się stało orientujemy się zwykle o wiele później, niż gdy to się właśnie dzieje.
Wiadomo jednak, co było potem. Potem była miłość, ktòra chociaż zapewne zaczęła
się od zwykłego erotyzmu, dotykania, pocałunków i całej reszty, przeszła gdzieś dalej, bo
zwykle idzie gdzieś dalej, a potem zrobiła jeszcze większy krok i stała się w jakiś sposób
czysta i bezwarunkowa, chociaż wcale nie pozbawiona namiętności, jeśli nawet już nie
spełnianej, to wciąż przeżywanej, przynajmniej przez mężczyznę
sześćdziesięcioparoletniego.
I w tej czystej, bezwarunkowej miłości Iwaszkiewicza do Błeszyńskiego jest coś
wielkiego i wzniosłego, i przerażającego jednocześnie. Iwaszkiewicz kocha Jurka
oszukiwany. Iwaszkiewicz kocha Jurka zdradzany. Jeśli próbuje się mścić, to tak
delikatnie, że prawie wcale. Iwaszkiewicz kocha Jurka naciągany na pieniądze
i protekcje, a Jurek potrafi być rozrzutny. Iwaszkiewicz kocha Jurka, podejrzewając, że
ten nie kocha go wcale, wiedząc, że Jurek kocha raczej swoją Lilkę. I Iwaszkiewicz Jurka
chce tak kochać: bezwarunkowo, absolutnie, żałośnie. Iwaszkiewicz, przynajmniej ten,
który wyłania się z listów do Jurka, kocha go tak kochać. Sama miłość, nawet jeśli prawie
nieodwzajemniona, ledwie odwzajemniona, sama miłość daje mu rozkosz.
Tak więc go właśnie kocha, aż Jurek umiera na gruźlicę, Iwaszkiewicz zaś kocha Jurka
dalej.
Być może taka miłość jest najpiękniejsza. I najstraszniejsza.
ZŁOTY KRZYŻ ZASŁUGI

W drugim roku panowania Edwarda Gierka wszystko szło ku dobremu. Warszawę


odwiedził Nixon, z FSO wyjeżdżały kolejne duże fiaty, w sklepach pojawiła się
produkowana na licencji coca-cola, zaczynało się apogeum peerelowskiej prosperity.
Był to rok 1972. Mój dziadek Jorg Draga miał wtedy 52 lata, żonę, dwie dorosłe córki
i właśnie urodził mu się pierwszy wnuk, pracował zaś w gazowni. Jaką dokładnie pełnił
tam funkcję, nie wiem; wiem jednak, że było to stanowisko techniczne, kierownicze
niższego szczebla – pan Draga od dawna nie pracował już fizycznie.
Dla Jorga Dragi praca była sensem życia, ja odziedziczyłem po nim to przekonanie,
chociaż charakter mojego zawodu nijak się ma do twardego konkretu, do jego ciśnień,
zaworów, składów chemicznych i stężeń.
Jorg Draga dysponował ponadprzeciętną inteligencją, był pracowity, punktualny,
sumienny, zaangażowany i osiągał w swojej pracy wyjątkowo dobre wyniki. Nie
interesowała go polityka, chciał pracować jak najlepiej nie z miłości do PRL-u, lecz
dlatego, iż podług śląskiego spojrzenia na świat dobra robota jest wartością
autoteliczną, niewymagającą uzasadnienia. Szybko więc stał się w gazowni człowiekiem
niezastępowalnym, niezbędnym dla sprawnego funkcjonowania tego istotnego
w przemysłowym regionie zakładu. Takie przeświadczenie zachowało się przynajmniej
w rodzinnej pamięci, która oczywiście może być zawodna, ale trudno, nie jestem
historykiem, jestem tylko pisarzem.
Jorg pracował świetnie, nie interesował się polityką, nie znaczy to jednak, że kochał
Polską Rzeczpospolitą Ludową. Za jego życia nad Górnym Śląskiem powiewały cztery
flagi, waluta zaś zmieniała się pięciokrotnie, miał więc zawsze poczucie pewnej
przygodności aktualnie panującego systemu politycznego, jako Ślązak doświadczył od
Polski wiele złego i nie uważał się też za Polaka. Nigdy z jego ust dobrego słowa o Polsce
nie słyszałem. Czego jednak nie lubił jeszcze bardziej od PRL-u, to opozycjonistów –
idea strajku obrażała to, co dla Jorga Dragi było najdroższe: dobrą robotę. Praca była
dlań bogiem, sensem, życiem. Z pracą nie miał szans nawet kościół, bo chociaż Jorg był
katolikiem, jak prawie każdy Górnoślązak w jego czasach, to kościół i pobożność uważał
za sprawy przynależne kobietom, dzieciom i starcom. Mężczyzny sprawą jest pracować,
robić – to sedno śląskiej, niewolniczej mentalności.
Skoro miał Jorg Draga takie podejście do pracy, to nie dziwi, że był za tę pracę
nagradzany. Najpierw przyznano mu Brązowy Krzyż Zasługi, potem Srebrny, a w końcu
w 1972 roku Złoty.
Złoty Krzyż Zasługi to już poważna sprawa i wręczyć go panu Dradze miał jakiś
minister w Warszawie. Kiedy to panu Dradze zakomunikowano, pan Draga odparł
krótko: – Nikaj niy jadã.
Myślę, że szefowie pana Dragi równie dobrze jak ja wiedzieli, iż jeśli pan Draga mówi,
że nikaj niy jedzie, to nigdzie nie pojedzie i dalsza dyskusja nie ma sensu.
Czy zatem pan Draga odmawia przyjęcia orderu? Nie, pan Draga po prostu nie jedzie
do Warszawy, bo nie zamierza marnować dnia roboczego na takie głupoty. Jest do
zrobienia robota. Dyrektor gazowni zdecydował więc, że jakoś przed ministerstwem
pana Dragę wytłumaczy i uroczystość wręczenia orderu zorganizuje w zakładzie.
Zwołano liczną załogę gazowni na uroczystą akademię, dyrektor zakładu wręczył
panu Jerzemu Dradze Złoty Krzyż Zasługi, po czym poprosił, aby pan Draga zechciał
powiedzieć parę słów. I to był błąd.
Pan Draga, na ile go znam, był raczej zirytowany całą imprezą. Przecież to
marnowanie czasu. Powiedział więc tylko jedno zdanie:
– Ja, to jeszcze dzisiej u mie na placu baran z tym orderym bydzie chodził.
Na sali zapanowało złowieszcze milczenie.
Co działo się dalej w dyrektorskim gabinecie, tylko się domyślam. Przedsiębiorstwo
tak kluczowe jak gazownia bez wątpienia było pod ścisłym nadzorem Służby
Bezpieczeństwa, która na pewno dowiedziała się o krnąbrnym pracowniku
przypinającym wysokie odznaczenie państwowe baranowi. Jakich argumentów użył
dyrektor, by obronić niezbędnego dla funkcjonowania zakładu Jorga Dragę przed
konsekwencjami, nie wiem, nie wiem, jaką cenę za to zapłacił, wiem tylko, że były to
argumenty skuteczne, bo panu Dradze włos z głowy nie spadł.
Nie spadł, mimo że 19 sierpnia 1972 roku pewien baran w Gierałtowicach skubał trawę
z przypiętym do bujnego futra Złotym Krzyżem Zasługi, co zapewne nie robiło na nim
żadnego wrażenia.
Jorg Draga nie rzucał słów na wiatr, następnego dnia zaś jak zwykle po prostu
poszedł do roboty.
NAJSMUTNIEJSZA PORA ROKU

Thomas Stearns Eliot rozpoczyna swój klasyczny poemat znanym stwierdzeniem:


„Najokrutniejszy miesiąc to kwiecień”. Dlaczego kwiecień jest najokrutniejszy, skoro
przywykliśmy łączyć go z wiosną, pierwszymi liśćmi na drzewach, przebudzeniem tego,
co uśpione, z kwitnieniem, z nowym życiem, z powrotem?
Kwiecień jest najokrutniejszy, gdyż wyrywa świat i nas samych z zimowej hibernacji:
to, co odrętwiałe, nie odczuwa bólu, ból przychodzi dopiero, kiedy odrętwienie mija.
Nowe życie zapowiada nową śmierć, a budzące się po zimowym śnie namiętności
stanowią zapowiedź cierpienia, które niechybnie przyniosą. Jest okrucieństwo
w każdych narodzinach – bez nich nie byłoby śmierci.
Skoro więc kwiecień jest najokrutniejszym miesiącem, to lato jest najsmutniejszą
porą roku.
To również, w pierwszym momencie, brzmi paradoksalnie. Na to krótkie, ale
intensywne wschodnioeuropejskie lato czekamy przecież przez pozostałe miesiące
roku. Tylko latem w naszym smutnym klimacie żyje się pełnią życia, zimowe ciemności
najlepiej przespać, a zima jak wiadomo trwa od listopada do maja: pół roku zimna,
chłodów, mrozu, marznącego deszczu i brudnego od sadzy śniegu oraz smogu, pół roku
szarych, zakutanych po uszy w szale i czapki ludzi i szybko pustoszejących po zmroku
ulic. Tylko latem się żyje, reszta to czekanie na życie.
Świętem jest więc pierwsza kolacja zjedzona pod gołym niebem, pierwszy ciepły
wieczór, kiedy wreszcie w samej koszuli można nocą włóczyć się po mieście, pierwsza
kąpiel w morzu, włożenie pierwszy raz lnianego ubrania. Inaczej smakuje latem wino,
inaczej i lepiej. Inne, lepsze je się jedzenie. Pomidory wreszcie smakują jak pomidory.
Można żeglować, można otworzyć dach w kabriolecie i pojechać ciepłą nocą na
przejażdżkę po mieście.
Ludzie latem są ładniejsi, ładniejsze są dziewczyny w letnich sukienkach i chłopcy
odsłaniający ciała smagłe i smukłe, piękne są starsze panie w eleganckich sukniach
i słomkowych kapeluszach, kiedy zmęczone upałem przysiadają na chwilę na ławkach,
na których być może sześćdziesiąt lat temu jakiegoś letniego wieczoru całowały się
z chłopakami całkiem podobnymi do tych, teraz jakoś irytujących je innymi manierami,
innym strojem. A jednak nawet na tych irytujących smarkaczy patrzą dalej
z przyjemnością, bo ciało – jak w wierszu Kawafisa – ciało pamięta.
Piękni są latem równie zmęczeni upałem starsi panowie, którzy wciąż nie dali się
przekonać, że ten upał zwalnia ich od elegancji i niezależnie od temperatury nie
pozwalają sobie wyjść na ulicę bez marynarki. Po coś w końcu wynaleziono letnie
tkaniny. I oni przysiadają na tych samych ławeczkach, co ich dawne dziewczyny, i oni
patrzą na dziewczyny nowe, ci co głupsi utyskują może na to, że ubrane nie tak, jak
przystoi, ale nawet tych jednak cieszy ich młodość.
Wszystko jest lepsze latem.
I może dlatego lato jest właśnie takie smutne.
Piękno leży zawsze w obietnicy. Jej spełnienie zawsze niesie w sobie element
rozczarowania. I lato nas zawsze rozczarowuje, nawet najpiękniejsze. Nawet
najdłuższego nie sposób wykorzystać w pełni. Większość pięknych letnich nocy i tak
prześpimy. Chłopcy będą spoceni od upału, dziewczętom nie będzie chciało się stroić,
starsza pani zacznie gderać, że upał przyprawi ją o udar, starszy pan trafi się raczej taki,
który wentyluje się, podwijając koszulę aż do piersi, wystawiając ku słońcu pękaty
brzuch, do czego ma zresztą takie same prawo, jak odsłaniające płaskie brzuchy
dziewczęta – ale to tylko małe rozczarowania. Największym rozczarowaniem
wschodnioeuropejskiego lata jest to, że mija, że mija, zanim na dobre się zacznie,
i pozostawia nas zawsze w poczuciu, że nie wykorzystaliśmy w pełni tego krótkiego
czasu na prawdziwe życie, że nie wykorzystaliśmy tej jedynej pory roku, w której żyje się
w pełni, pozostałe poświęcając na czekanie i przygotowania do prawdziwego życia.
A lato tej obietnicy prawdziwego życia nigdy nie spełnia, nigdy nie udaje się lata w pełni
przeżyć, w pełni wykorzystać.
Może dlatego tak piękna jest wiosna, która stanowi dopiero zapowiedź spełnienia
obietnicy, znak, że już zaraz się doczekamy, i piękna jest jesień, kiedy w październiku
cieszy nas każde ciepłe popołudnie, każdy wypity w kawiarnianym ogródku kieliszek
wina – bo jeszcze można, a jednocześnie już pogodziliśmy się z tym, że to kolejne lato
naszego życia minęło, już pogodziliśmy się z tym, że je straciliśmy, że poszło na
zmarnowanie.
Jesień jest smutna smutkiem pogodnym i łagodnym, lato zaś smutne smutkiem
rozdzierającym, smutkiem, który czujemy zaraz po utracie, zanim jeszcze się z tą utratą
pogodzimy.
POZNAŁEM JAKUBA

Niedawno poznałem Jakuba.


Jakub jest po trzydziestce, mojego wzrostu i podobnej wagi, nosi czarną brodę i za
duży T-shirt, ma trochę odstające uszy i ślamazarne spojrzenie basseta.
Nie wiem, jak ma na nazwisko.
Nie wiem, czym się zajmuje.
Może jest policjantem. Może informatykiem albo księdzem. Nie wiem, czy ma
dziewczynę, żonę, chłopaka, dzieci, kredyt, nie wiem, gdzie mieszka, gdzie jeździ na
wakacje i jakim samochodem.
Naprawdę nic nie wiem o Jakubie. Ale poznaliśmy się niedawno. Dłońmi
w rękawicach przybiliśmy piątkę i weszliśmy na trzy rundy do klatki, po czym
oberwałem. Wiele razy.
Nie, to nie była klęska. Jakub nie rozniósł mnie na strzępy, do końca miałem gardę
wysoko, nie straciłem oddechu i byłem w ruchu. Nawet trafić mi się go zdarzyło, dwa
razy czysto mocnym lewym na szczękę – pamiętam, jak głowa odskoczyła mu do tyłu –
raz jakimś rozpaczliwym sierpem w ucho i raz w wątrobę.
Ale Jakub lał mnie jak chciał. Walczył spokojnie, na luzie, bez lekceważenia. Dopadał,
rozbijał mi gardę paroma lewymi, po czym technicznie kończył prawym sierpem albo
prostym. Podbił mi oko, posiniaczył czoło, skroń, nos, raz trafił hakiem w podbródek
tak, że prawie usiadłem, ale podniosłem gardę i wróciłem, ustałem, dałem się walnąć
jeszcze parę razy. Pod koniec trzeciej rundy już nie chciałem się bić, chciałem tylko
z godnością dotrwać końca. Dotrwałem.
Po wszystkim Jakub uściskał mnie serdecznie, jak najbliższy przyjaciel, objął dłońmi
w rękawicach, poklepał po plecach, podziękował.
Nie rozmawialiśmy, nie ma potrzeby rozmawiać po walce ani też nie ma o czym.
Więcej się o sobie nawzajem dowiadujemy, walcząc, po co jeszcze gadać. Trzeba raczej
poskakać na skakance, rozluźnić mięśnie.
Sińce spod oczu schodziły mi przez tydzień, mieniąc się całą paletą kolorów od
purpury po żółć, a ja, widząc je w lustrze, za każdym razem myślałem trochę o Jakubie.
Może Jakub jest księdzem, wikarym w jakiejś dużej, miejskiej parafii. Proboszcz nie
wie o tym bokserskim hobby, któremu Jakub się oddaje wieczorami, jeśli akurat nie ma
wieczornej mszy. Gdyby proboszcz wiedział, toby zabronił. Bo kto to widział, żeby
ksiądz boksował... Skoro jednak nie wie, to nie zabrania.
Ale przecież widzi, że Jakub wychodzi. Może ksiądz proboszcz podejrzewa, że jego
wikary wymyka się wieczorami do dziewczyny, ale ksiądz proboszcz ma swoje problemy
i nie chce mu się przysparzać sobie kolejnych, i tylko kręci głową zmartwiony, kiedy
przez okno fary widzi, że Jakub wsiada do starego opla i wyjeżdża gdzieś na dwie
godziny. A może ksiądz proboszcz wspomina, jak sam był młody? Może sięga po jakąś
książkę, między kartkami której ukrywa zdjęcie dziewczyny poznanej na pielgrzymce
w 1972 roku?
Jakub siedzi w pustym kościele i pyta Pana Boga: gdzie jesteś? Pan Bóg swoim
zwyczajem milczy, więc Jakub wychodzi z kościoła, jedzie do klubu i przez dwie godziny
tłucze worek, skacze na skakance, walczy z cieniem, trenuje na tarczach i potem wraca
na farę zmęczony tak, że boskiego milczenia prawie nie słychać, i Jakub wreszcie może
zasnąć.
A może Jakub nie jest księdzem. Pewnie nie jest.
Może właśnie się rozwiòdł. Może kobieta odeszła od niego, zabrała dzieci i wyjechała
do Londynu, albo gdziekolwiek, ale bardzo daleko, i teraz Jakub umiera z tęsknoty.
Może za nią. Może za dziećmi. Leży nocami w łóżku, z którego kiedyś wyciągały go
małe rączki córeczki, niedającej rodzicom pospać w sobotę rano, i Jakub, klnąc pod
nosem, musiał wstać o piątej i dać dziewczynce iPada albo włączyć bajki, żeby wrócić
jeszcze do łóżka i pospać chociaż chwilę.
A teraz może spać w sobotę, ile chce. Ale już nie chce spać. Jedzie rano do klubu
i wchodzi do ringu z kimś dużo lepszym ode mnie i potem w domu okłada spuchniętą
twarz lodem. Dzwoni do małej na Skypie i słyszy, jak jego córeczka do innego
mężczyzny mówi „tatusiu”, i pęka mu serce, bo to jego wina, ale tylko w przenośni pęka,
bo to prawdziwe, ten wytrwały mięsień w klatce piersiowej ma się bezczelnie dobrze.
A może po prostu jest zwykłym, przeciętnie szczęśliwym facetem, który żyje zwykłe,
przeciętnie szczęśliwe życie i po prostu ma takie hobby, i w ramach tego hobby nabił
gały nieco ekscentrycznemu pisarzowi, który chętnie wchodzi do ringu z lepszymi od
siebie, a potem wymyśla sobie ich życia.
Nie wiem. Może. Wydaje mi się jednak, że do ringu przed czymś się ucieka. Przed
czymś straszniejszym niż drugi facet w rękawicach, który przez dwie minuty próbuje
cię znokautować.
Nie wiem.
Poznałem Jakuba.
GARNITURY BONDA

Samsung proponował pięćdziesiąt milionów dolarów producentom Spectre w zamian za


product placement swojego telefonu. Producenci odpowiedzieli odmownie, bo „James
Bond używa tylko tego, co najlepsze”.
Logika kapitalizmu czasem wygrywa z tym umiłowaniem szczegółu, bo w czym
lepsze od samsungów są obecne w filmie telefony Sony? I jak wytłumaczyć, że James
Bond pije piwo znanej marki? Na szczęście w Spectre większość wylewa na podłogę,
gdzie jego miejsce.
A dlaczego nas to w ogóle obchodzi? Bo James Bond jest dla nas czymś w rodzaju
bóstwa czy herosa, jest bohaterem mitu.
Bóstwa i herosi zaś mają swoje artefakty.
Ares miał miecz, James Bond ma swojego walthera ppk. W Spectre używa różnej broni,
kiedy jednak musi zestrzelić z pistoletu helikopter (tylko bogowie to potrafią), to strzela
z ppk – helikopter spada.
Achilles miał zbroję, którą wykuł mu Hefajstos, garnitury Bonda do najnowszego
Spectre przygotował zaś Tom Ford.
W otwierającej Spectre sekwencji, której akcja rozgrywa się podczas meksykańskiego
święta zmarłych, Bond jest bóstwem w przebraniu. Twarz chowa pod maską-czaszką,
garnitur skrywa pod rodzajem płaszcza z wymalowanym nań szkieletem. Zamyka się
z dziewczyną w hotelu, dziewczyna zaprasza Bonda do łóżka (greccy bogowie również
cieszyli się powodzeniem wśród śmiertelnych), on jednak prosi, by zaczekała, ponieważ
kobiety w jego hierarchii wartości stały zawsze na drugim miejscu. Na pierwszym jest
obowiązek.
Bond zdziera więc z siebie przebrania i spod kostiumu wyłania się w szytym na miarę
garniturze w szeroką kratę.
Po wysadzeniu kilku budynków i uniknięciu spotkania ze spadającymi bryłami gruzu
wystarczy otrzepać klapy z kurzu i już, bóg Bond jak nowy. I jak zawsze modny, bo
w Spectre garnitury Bonda są odrobinę dłuższe niż ostatnio.
Zawsze modny i zawsze klasyczny – w wystylizowanej na Casablankę sekwencji
w marokańskim pociągu Bond ma na sobie marynarkę smokingową w kolorze kości
słoniowej. W butonierce czerwony goździk – tak samo wyglądał pół wieku temu Sean
Connery w Goldfingerze. Można tylko ubolewać, że jeśli Connery nosił marynarkę
z wełny (stąd jej piękny, kremowy kolor – wełny nie da się wybielić), to marynarka
Craiga jest mieszanką jedwabiu z wiskozą, która Bondowi przystoi mniej więcej tak
samo jak piwo.
Towarzyszy mu tam Léa Seydoux w specjalnie dla niej zaprojektowanej sukni
i uczesaniu w stylu lat czterdziestych, a kiedy w końcu po pełnej wrażeń nocy
przybywają na miejsce, zajeżdża po nich rolls-royce Silver Wraith, rocznik 1948...
Bond może w nienagannie zapiętej marynarce ratować świat, jednak nawet on
czasem nosi sweter, kaszmirowy N.Peal uzupełniony wąskimi spodniami i kaburą na
szelkach z jasnej skóry. Pierwszy tak się nosił Steve McQueen w Bullicie, powtórzył zaś
potem Roger Moore.
Piszę o tym, bo właśnie za to lubię Bonda, bo nienawidzę rzeczy nietrwałych,
tandetnych, w złym gatunku i oglądanie Spectre to dla mnie coś w stylu przeglądania
luksusowego żurnalu. Jest tam wszystko, co lubię.
Lubię na przykład szyte na miarę garnitury. Delikatnie marszczonego, typowego dla
włoskiego krawiectwa wszycia rękawów nie da się podrobić w chińskiej fabryce, czy
będzie to spalla camicia, czy con rollino. Nie da się podrobić ich miękkości ani tego, jak
układają się na ciele.
Lubię pewne stare, żółte rękawiczki z jeleniej skóry, z małego zakładu na Chmielnej,
bardzo już zniszczone, bo w stosownym sezonie noszę je bez przerwy. Lubię przyglądać
się życiu rzeczy, temu, jak się szlachetnie patynują.
Lubię miękkość kaszmirowych swetrów. Lubię buty z kordowanu.
Lubię pióra, nie lubię długopisów. Nie znoszę jednorazowych zapalniczek,
sztucznych włókien, T-shirtów i zegarków na baterie.
Nie jestem z tego dumny, po prostu również od Bonda wiem, że to detale tworzą
człowieka.
Ale nie każdego.
Autentycznemu abnegatowi wybaczę wszystko. Mój przyjaciel Łukasz Orbitowski,
wspaniały pisarz, nosi ramoneski i T-shirty z potworami, ma jedną parę butów na zimę
i jedną na lato i jest pięknym człowiekiem, podobnie jak piękna jest abnegacja
bondowskiego Q, granego ostatnio przez Bena Whishawa.
Chociaż Q akurat abnegacja nie przeszkadza nosić golfa Missoni za tysiąc euro, ale
taka jest już logika product placement.
Może dostał go od Jamesa w prezencie.
NIEDOSKONAŁOŚĆ

Klasyczne piękno opiera się na doskonałości i harmonii. Czy będzie to harmonia


symetrii i złotego podziału, jak w architekturze greckiej świątyni albo w spiralę
Fibonacciego zwiniętej muszli morskiego stworzenia, czy będzie to matematyczny
porządek Die Kunst der Fuge Bacha, toskański krajobraz albo struktura szekspirowskiego
sonetu – istotą jest ład.
Nie ma żadnego ładu w polarnej pustyni Spitsbergenu.
Nie myślę o tym, kiedy idę już dwudziestą godzinę. Najpierw z poziomu morza,
z czarnej plaży nad fiordem dwie godziny wspinałem się na płaskowyż, w górę
wyrżniętej przez lodowiec doliny, potem po jej pionowych zboczach. Ciąży mi
dwudziestopięciokilogramowy plecak, w którym niosę wszystko, co potrzebne do
przeżycia dwóch tygodni, biodro obija kolba karabinu. Buty przemokły, zawsze
przemakają, tundra jest podmokła. Znajduję w końcu właściwy żleb, przez dwie kolejne
godziny schodzę łożyskiem wyschniętego już potoku i w końcu jestem, znowu
doszedłem tam, gdzie chciałem dojść, do miejsca, którego szukałem, na brzeg zatoki
Coles.
Który to już raz? U podnóża sięgającej ponad kilometr powyżej poziomu morza
skalistej góry, nad niskim klifem znajduje się szeroki pas płaskiej tundry – stoi tam
chatka, zbudowana przez Rosjan ponad sto lat temu i ciągle służąca wędrowcom. Przy
chatce jest ławka, na której siadam, zrzuciwszy plecak, i patrzę na czarne plaże, ostre
szczyty, biało-zielone czoła schodzących do morza lodowców, i nie ma krajobrazu na
świecie, który kochałbym bardziej. Jest surowy, wrogi człowiekowi; jedynymi śladami
ludzkiej działalności są w nim ruiny górniczych osad, gotowa scenografia do
postapokaliptycznych opowieści, a na plażach szkielety upolowanych wielorybów
i wysztrandowanych statków, pierwsze powoli murszeją, drugie rdzewieją.
Jestem zmęczony, zmarznięty, brudny i głodny. Śmierdzę, ale mniej niż po takim
marszu śmierdziałbym w Polsce, bo na Spitsbergenie jest też mniej powodujących
ludzki smród bakterii. Bolą mnie plecy i nogi. Mam katar. Gotuję wodę, zaleję nią
liofilizowaną wołowinę i zjem długą, aluminiową łyżką prosto z torebki, kiedy tylko się
uwodni. Popiję kawą i odrobiną burbona z plastikowej butelki, parę łyków, musi
starczyć na długo. Mógłbym być gdziekolwiek indziej.
Mógłbym w Toskanii lokalnym, czerwonym winem popijać porchettę i makaron
z truflami, patrząc na wzgórza, rzędy cyprysów, kamienne wille na tych wzgórzach,
wijące się po ich zboczach drogi, ten pełen harmonii, antropogeniczny krajobraz, przez
kilka tysięcy lat żmudnie kształtowany ludzką ręką. W jego kolejnych warstwach
odkłada się cała, najlepsza ludzka wiedza o tym, jak powinno wyglądać ludzkie
otoczenie, świat idealnie i harmonijnie dostosowany do ludzkich potrzeb. Szczęśliwy
i spokojny. Jak pola za moim domem w Pilchowicach.
Mógłbym być gdziekolwiek indziej. A jednak chcę być tylko tu, siedzieć na brzegu
zatoki Coles, palić skręconego zmarzniętymi dłońmi papierosa i patrzeć na morze. To
jest piękno, jakiego pragnę. Piękno grozy, nie ładu.
Z wszystkich samochodów, jakie miałem, najbardziej kochałem pewien stary,
dwudziestopięcioletni kabriolet. Miałem wiele pięknych samochodów, ale to stare
kabrio darzyłem największą miłością.
Zwracałem się doń jak do kobiety i nazwałem je kobiecym imieniem.
Była kapryśna, kłopotliwa, niewygodna i psuła się bezustannie. Ochlapała mi kiedyś
w czasie jazdy stopy gorącym olejem. Działał tylko jeden głośnik, drugiego nikt nie
potrafił uruchomić, żaden fachura. Miałem ambicję doprowadzić ją do fabrycznego
stanu i nie licząc głośnika, w końcu doprowadziłem, straciwszy mnóstwo pieniędzy.
Nigdy jej nie potrzebowałem, bo, przyznaję to z bólem serca, człowiek tak naprawdę nie
potrzebuje kabrioletów wcale. W końcu postanowiłem ją sprzedać, ale za każdym
razem, kiedy pojawiał się potencjalny nabywca, modliłem się w duchu z nadzieją, że się
rozmyśli. I zwykle się rozmyślali, kiedy rozwodziłem się na temat jej wad.
Kiedy zostawiałem ją na parkingu, odchodząc, oglądałem się za nią przez ramię tak,
jak na ulicy trudno powstrzymać się przed oglądaniem się za dziewczętami, bo miała
urok pięknej dziewczyny, w całej swojej niedoskonałości pięknej heroinowym szykiem
młodej Kate Moss, której debiutu była zresztą mniej więcej rówieśniczką.
Dziewczyny też podobały mi się właśnie takie. Piękne, ale nie piękne posągowo, tylko
z pięknem złamanym czymś dziwacznym. Zawsze kochałem filmową Marlę Singer
i nigdy nie uwierzę, że Helena Bonham Carter tak naprawdę nie jest Marlą. Jest.
Piękno z zapowiedzią śmierci, niczym czaszka wkomponowana w barokową martwą
naturę. Niepotrzebny kabriolet, po którym wcale nie płakałem, kiedy w końcu znalazł
nowego właściciela. Surowy, arktyczny krajobraz zamiast toskańskiego słońca.
Wolę takie piękno.
TAKSÓWKARZE I SZMUGLERZY

Spędziłem kilka dni w Chora Sfakion, miasteczku na południowym wybrzeżu


zachodniej Krety. Chciałem płynąć prosto na Gavdos, niewielką, odległą o czterdzieści
kilometrów wyspę, najbardziej na południe wysunięty punkt Europy, na miejscu jednak
okazało się, że akurat nic tam nie płynie. Ani szybki prom, ani duży, zabierający
samochody, ani nawet małe, otwarte riby, czyli łodzie półsztywne z potężnymi
silnikami, funkcjonujące jak morskie taksówki.
Siedziałem więc w miasteczku, piłem wino, kąpałem się, znowu piłem wino
i czekałem, aż promy ruszą.
Było już po sezonie, w Chora Sfakion nie było wielu turystów, dwustu mieszkańcom
szybko opatrzyła się moja północna, spalona na czerwono gęba i kiedy tylko się
opatrzyła, to zaczęły docierać do mnie lokalne plotki. Tutejsi Kreteńczycy rozmawiają
z turystami bardzo chętnie, od urodzenia dumni z pochodzenia, opowiadają o tym, że
Sfakia, odległy, oddzielony od reszty Krety wysokimi górami region, była ośrodkiem
oporu przeciwko Wenecjanom, Turkom i na końcu Niemcom podczas drugiej wojny
światowej i tak dalej. Plotki jednak zaczęły się od mojego pytania o to, dlaczego nie
pływa szybki prom, na które różnie odpowiadali życzliwi mieszkańcy portowego
miasteczka. Nie pływa, bo pogoda nie pozwala. Nie pływa, bo kapitan jest chory. Nie
pływa, bo nie pływa.
W końcu jednak pewien taksówkarz – zadeklarowawszy najpierw, iż na Krecie
wszystko jest najlepsze: pomidory, jagnięcina, wino, oliwa i ekonomia, bo oni tu
żadnego kryzysu nie mieli, kryzys jest dobry dla tych idiotów z Aten i kontynentu, tu, na
Krecie, jest bogactwo, dobre życie i wszelka wspaniałość – mówi mi w największym
zaufaniu, że prom nie pływa, bo kapitan został aresztowany. A za co aresztowany? No
nie wiadomo za co, ale skoro biedak z biednej rodziny nagle kupuje sobie łódź za ćwierć
miliona euro i zaczyna na niej zarabiać, wożąc turystów na Gavdos trzy razy szybciej niż
płynący cztery godziny wielki prom, to skąd się niby wzięło takie bogactwo u takiego
biedaka? Nie to, co w przypadku rodziny pana taksówkarza, która do swojego
obejmującego kilka hoteli majątku dochodziła przez pokolenia. I która ma chyba udziały
w dużym promie.
Zagaduję więc, na czym, drogi panie taksówkarzu, mistrzu omerty, dorobił się ów
kapitan szybkiego promu? Taksówkarz patrzy na mnie jak na idiotę. No jak to na czym?
A te riby z potężnymi silnikami w porcie to co, moim zdaniem, robią po sezonie, kiedy
nie wożą turystów? No nie mam pojęcia, co robią. Odpoczywają w hangarach? Pan
taksówkarz przewraca oczami. Dobry człowieku, po sezonie te łodzie służą szmuglowi.
Pytam więc dalej, jakiemuż to szmuglowi, panie taksówkarzu, cesarzu dyskrecji,
służą te łodzie?
No jak to jakiemu. Wożą imigrantów z Afryki. Jeden transport daje pół miliona euro.
Szmuglem i handlem mieszkańcy Sfakii zajmują się od zawsze, a teraz wożą
uchodźców, takie życie. Dogadują się z posiadającymi ziemię nad morzem rolnikami,
płacą tysiąc euro i w jedną noc budują gdzieś prowizoryczny port, uchodźcy wysiadają
z ribów, podjeżdżają terenowe pick-upy i wiozą tych nieszczęsnych ludzi dalej, pewnie
na kontynent, port zaś jest demontowany, nigdy nie używają danej lokacji więcej niż raz
i za taki szmugiel właśnie zgarnęli kapitana szybkiego promu, kończy swoją opowieść
taksówkarz, i prosi oczywiście o dyskrecję, i oczy mu się śmieją do następnych turystów,
którym – jestem pewien – opowie tę samą historię, ja tymczasem wieczorem spotykam
rzekomo aresztowanego kapitana w tawernie. Ponury, pije wino ze swoimi dwoma
braćmi, wszyscy trzej piękni, opaleni na ciemny brąz, brodate Posejdony o potężnych
ramionach i pękatych brzuchach. Nie wnikam więc dalej w to, o co chodzi z tym
promem. Ktoś inny mówi z kolei, że to właściciel dużego promu torpeduje (na razie
metaforycznie) konkurencję. Może sam pan taksówkarz, zazdroszczący brodatemu
kapitanowi łodzi.
Tak to jest z plotkami.
Następnego dnia, znużony czekaniem, znajduję chętnego szypra i płynę na Gavdos
otwartym ribem, chociaż wieje solidna szóstka. Ślizgamy się po wielkich falach
z prędkością 30 węzłów, rib wyskakuje w powietrze, uderza o fale, wysiadam
zachwycony jazdą i mokry, z warstwą zaschniętej soli na twarzy i nagle przypominam
sobie opowieść taksówkarza o uchodźcach, i czuję jakiś potworny niesmak, jakbym
uczestniczył w czymś głęboko niemoralnym, czego nie umiem określić ani nazwać.
Próbuję spłukać ten niesmak winem w portowej tawernie, ale nie mija.
Potem idę na plażę.
ŻYCIE SEKSUALNE KOMANCZÓW

Czytam właśnie Syna, powieść Philippa Meyera, sagę o kilku pokoleniach teksańskiej
rodziny McCulloughów – jej akcja rozciąga się na przestrzeni stu siedemdziesięciu lat,
od 1836 do czasów dzisiejszych. Rzecz jest niezwykła, z wielką maestrią napisana
i pięknie nawiązuje do tradycji great american novel. Nie o samej książce chcę jednak tu
teraz mówić, a raczej o przedstawionych w jednym z jej ważnych wątków obyczajach
seksualnych potężnego ongiś plemienia Komanczów, w połowie XIX wieku
zamieszkującego tereny dzisiejszego Teksasu.
W dzień społeczność dziewiętnastowiecznych Komanczów wydaje się patriarchalna.
Mężczyźni albo polują, albo leniuchują, dzieci robią, co im się podoba, natomiast
kobiety pracują ciężko od świtu do zmierzchu, nosząc wodę, zbierając opał, oprawiając
zdobycz przyniesioną przez myśliwych, z czego najwięcej czasu zajmuje im skrobanie
bizonich skór i ich wyprawianie za pomocą mieszaniny sporządzonej przede wszystkim
ze zwierzęcych mózgów. Mężczyzna, który spróbowałby imać się kobiecych
obowiązków, zostałby wyśmiany, a że dziewiętnastowieczni Komancze niewiele się od
nas różnili, to żaden na bycie śmiesznym nie miał ochoty, bo – jak wiemy – śmieszność
hańbi bardziej niż hańba.
Wszystko jednak zmieniało się wieczorem.
Komancze lubili seks tak samo jak wszyscy ludzie kiedyś i dziś. Jeśli jednak chłopiec,
któremu spodobała się dziewczyna, spróbowałby przyjść w nocy do jej tipi, to zostałby
natychmiast zabity przez jej ojca lub brata.
Czy oznacza to, że seks przedmałżeński był u Komanczów wykluczony?
Bynajmniej. Oznacza to tyle, że sfera seksu przed małżeństwem była całkowicie pod
kontrolą kobiet. To dziewczyna decydowała, którego chłopca w nocy odwiedzi i –
przynajmniej według Meyera – decydowała również o tym, co będą podczas tych
odwiedzin robić, w jaki sposób, ile razy i jak długo. Zwykle byli przy tym obecni również
inni chłopcy; mieszkający razem młodzieńcy przekomarzali się, pytając, do którego
z nich dziewczyna przyszła.
Nocami dziewczęta zwykle nie podawały swoich imion, a że w tipi w nocy panowały
zupełne ciemności, to rano nie było jasne, która z nich wpadła z wizytą. Pięknie, bardzo
zmysłowo pisze Meyer o tym, jak chłopcy próbują odgadnąć, z którą z dziewcząt spali,
aby do wrażeń z nocy, do dotyku, do odczucia miękkości skóry i włosów, do zapachu
dodać jeszcze obraz; jak próbują zapamiętać kształt nosa czy szczęki, zarys piersi albo
bioder, aby z rozpoznanych dotykiem, smakiem i zapachem szczegółów złożyć spójny,
pełny obraz kobiety.
Jest więc też noc u Komanczów bardzo demokratyczna, bo w ciemnościach wszystkie
ciała wydają się piękniejsze. To charakterystyczne dla ich kultury wyłączenie zmysłu
wzroku ze sfery seksu wydaje się bardzo ważne, bo występuje nawet
w kosmogonicznym micie. Oto w dawnych czasach, kiedy to jeszcze chłopcy mogli
odwiedzać kobiety, do tipi pewnej dziewczyny przychodził kochanek, który nie chciał
wyjawić imienia, więc któregoś razu ta ubrudziła ręce w popiele i odbiła je na plecach
kochanka. Rano ślad swoich dłoni zobaczyła na plecach swojego brata. Przerażona
uciekła na prerię, brat, śmiertelnie w niej zakochany, pobiegł za nią, jednak nie mógł jej
dogonić, biegli tak długo, że dotarli aż na skraj świata i tam stali się Słońcem
i Księżycem, w ciągłej pogoni za sobą, tak rzadko widziani razem na niebie, niemal
zawsze daleko od siebie, prawie nigdy nie mogą się dotknąć.
Nic zatem dziwnego, że dziewczyny wcale nie chciały wychodzić za mąż.
O małżeństwie decydował ojciec, oddając córkę temu, kto był gotów ofiarować za nią
najwięcej koni – w ten sposób piękności często stawały się żonami starych wodzów. Jeśli
zamężna kobieta zdradzi męża bez jego wiedzy, ten za pierwszym razem obetnie jej
nos, za drugim uszy, za trzecim zabije. Można przypuszczać, że do takich trzecich
razów dochodziło raczej rzadko.
Komancze nie byli jednak bynajmniej ścisłymi monogamistami.
Otóż ich wewnątrzplemienna ekonomia oparta była na wymianie darów i jeśli ktoś
kogoś prosił o jakąś rzecz, czy był to koń, czy łuk, to nie wypadało odmówić. Mężowie
często więc wysyłali swoje żony do tipi innych mężczyzn, okazując tym swoją hojność
i budując swój status z tym większym sukcesem, im piękniejsza była żona.
W powieści jeden z bohaterów pyta swojego przyjaciela, jak sprawić, by więcej
dziewcząt zechciało nocami odwiedzać jego tipi, ten zaś odpowiada mu, że musi zdobyć
więcej skalpów i więcej koni, tylko wtedy dziewczyny będą doń wpadać nocami.
– Skalpy i konie, konie i skalpy – powtarza.
Czyli dokładnie tak samo jak dziś.
KWESTIONARIUSZ

1. Główna cecha mojego charakteru?


Zmęczenie. Jestem charakterologicznie zmęczony. Ludźmi. Ciałem. Emocjami.
Miłością. Moimi dziećmi, odpowiedzialnością za nie i myślami o tym, że dorosną, że ich
dzieciństwo, to wielkie wyzwanie, minie i mogę je przegapić albo nawet zepsuć; jestem
zmęczony lękiem o to, że je przegapię. Jestem zmęczony perspektywą śmierci, męczy
mnie myśl o tym, że kiedyś umrę, ale nie ze strachu, nie boję się przecież śmierci, męczy
mnie raczej świadomość tego, że to jeszcze nie teraz, że muszę jeszcze znieść tych
kilkanaście statystycznych tysięcy dni i nocy, zanim będzie po wszystkim. Bo wcześniej,
to jednak nie wypada. To w złym stylu.
2. Cechy, których szukam u mężczyzny?
Niczego nie szukam u mężczyzn, ponieważ poznałem już chyba wszystkich, których
chciałbym w życiu poznać. Wino chcę pić tylko z tymi, których już znam i kocham tak,
jak kocha się przyjaciół, i mogę policzyć ich na palcach jednej ręki. Całe pozostałe trzy
miliardy mężczyzn nie są mi do niczego potrzebne – oni i ich cechy, dobre czy złe,
dowolnego rodzaju.
3. Cechy, których szukam u kobiety?
Niczego nie szukam u kobiet, ponieważ zrozumiałem już w końcu, że są ludźmi
dokładnie tak samo jak mężczyźni i rozczarowują dokładnie tak samo jak wszyscy inni.
4. Co cenię najbardziej u przyjaciół?
To, że ich jeszcze mam. Ubywa ich, ale są. Ja sam nie mógłbym przyjaźnić się z kimś
takim jak ja, a oni ciągle się ze mną przyjaźnią. Myślę, że darzyłbym się jakimś
szacunkiem, gdybym się znał, szacunkiem równie wielkim jak szczera niechęć. A oni
ciągle się ze mną przyjaźnią z ową lojalnością tajemniczą jak szlaki wędrownych ptaków
i śpiewy wielorybów. Moja samotność rozwiewa się czasem, kiedy telefon odzywa się
wiadomościami od nich albo kiedy dzwonią kieliszki.
5. Moja główna wada?
Moja główna wada to ja. Jestem swoją własną wadą.
6. Moje ulubione zajęcie?
Kick-boxing i picie wina. Oraz siedzenie przy dogasającym ognisku na czarnej plaży
Spitsbergenu, na warcie, gdy wygląda się niedźwiedzia. Tak mi się przynajmniej
wydaje, bo może już nawet to straciłem, być może już nawet to mi życie odebrało.
W tym roku nie jadę za krąg polarny i kiedy pojadę za rok, może się okazać, że już nawet
tego nie mam, że straciłem już ognisko na czarnej plaży.
7. Moje marzenie o szczęściu?
Nie marzę o szczęściu, ponieważ jestem już dorosły.
8. Co wzbudza we mnie obsesyjny lęk?
Nic. Chyba nic. Owszem, trochę boję się tych najstraszniejszych chorób, w których
mógłbym stracić to małe piekło, jakim jest mój mózg – widmo wylewu, demencji czy
Alzheimera jakoś mnie przeraża. Jest groza w tym, że można stracić kawałek
prawdziwego siebie, a więc nie ciała, ale naprawdę tego, co jest człowiekiem. To
przerażające. Ale mocno wierzę, że w razie potrzeby zdążę ten horror bycia kawałkiem
siebie uprzedzić, i modlę się o to, i ta wiara jest silniejsza niż strach.
9. Co byłoby dla mnie największym nieszczęściem?
Nieśmiertelność. I nieszczęście moich dzieci.
10. Kim lub czym chciałbym być, gdybym nie był tym, kim jestem?
Chciałbym być kaszalotem.
11. Kiedy kłamię?
Przede wszystkim wtedy, kiedy mówię sam do siebie.
12. Słowa, których nadużywam?
W ogóle nadużywam słów. Chciałbym nauczyć się milczenia, ale niestety, płacą mi za
słowa, a ja lubię, kiedy mi płacą.
13. Ulubieni bohaterowie literaccy?
Ci, których sam napisałem. Kostek Willeman. Josef Magnor. Paszko. Jakub Szapiro.
Dali mi życie, które wiodę, poczucie sukcesu i spełnienia. Szczerze ich nienawidzę.
14. Ulubieni bohaterowie życia codziennego?
Sprzedawczynie u rzeźnika, u którego zwykle kupuję mięso. Lubię ich rubaszne
poczucie humoru.
15. Czego nie cierpię ponad wszystko?
Głupich pytań.
16. Dar natury, który chciałbym posiadać?
Jak powiedziałem, chciałbym być kaszalotem, więc potrzebowałbym kaszalociego
zmysłu podwodnej echolokacji, by polować na kałamarnice.
17. Jak chciałbym umrzeć?
To bez znaczenia. Umiera się zawsze tak samo. Gra wstępna może się różnić, może
być spokój, mogą być tortury, może być pogodzenie z losem, może być bunt, może być
własne łóżko i zatroskana rodzina, może być betonowa cela i tyfus, ale na pewnym,
fundamentalnym poziomie to bez znaczenia.
18. Obecny stan mojego umysłu?
Zmęczenie. I świadomość, że odpoczynek już nie nadejdzie.
19. Błędy, które najczęściej wybaczam?
Nie wybaczam niczego i nikt w ogóle niczego nikomu nie wybacza, najmniejszej
urazy, tak że nie ma sobie co wybaczaniem zawracać głowy. Trzeba się skupić na
dobrym wychowaniu, które pozwala wybaczenie udawać i tym samym czyni życie jakoś
znośnym.
DZIEWCZYNA, KTÓRA KRADŁA LISTY MIŁOSNE

Pewnego dnia w pewnej śląskiej wsi do dziewcząt przestały przychodzić listy. Było to
w czasie wojny, kiedy zaś była wojna, na Górnym Śląsku wszystko było inaczej niż
w Polsce.
Na Górnym Śląsku nie było „okupacji”. Nawet w tej jego części, która przed 1 września
1939 roku należała do Polski, wojna tak naprawdę trwała dwa dni.
Ci, którzy – jak moja rodzina, rozrzucona po obu stronach linii dzielącej Śląsk
pomiędzy ówczesną Polskę a Niemcy – mieszkali blisko granicy, mogli nawet nie
zauważyć, że 1 września 1939 roku, po 17 latach Polski, na Górny Śląsk, chrzęszcząc
gąsienicami czołgów, wróciły Niemcy.
Górnicy szybko wrócili do kopalń. Urzędnicy do urzędów. Hutnicy do hut. Wojna była
daleko, na Śląsk nie docierały alianckie bombowce i tylko cicho po domach szeptano
o kominach Auschwitz. Będzie wojna czymś dla Górnego Śląska odległym aż do stycznia
1945 roku, kiedy to powetuje sobie z nawiązką pięcioletnią nieobecność.
Wcześniej tylko zabierać będzie z Górnego Śląska chłopców. Na początku ubywało ich
wolno, bo tysiącletnia Rzesza bardziej niż Ślązaków potrzebowała śląskiego węgla.
Kiedy jednak Niemcy postanowili szukać Lebensraumu na wschodzie, chłopców ze
Śląska zaczęło ubywać szybciej.
Mojego dziadka, Oskara Twardocha, też w końcu ubyło, mój drugi dziadek opowiadał
mi zaś wiele razy o tych, co wracali na urlopy, o ich milczeniu, o strasznych ranach i o
szklistych, jakby niewidzących świata oczach – i pewnego dnia ci chłopcy przestali pisać.
Kiedy przyjeżdżali na urlop, przekonywali swoje libsty, że pisali bez przerwy, że słali
z frontu prezenty, przynajmniej ci stacjonujący na Zachodzie. Słali pończochy,
francuskie buciki, jedwab na bluzeczki, może szylkretowe grzebyki, cóż się więc z nimi
stało?
Poczta wojskowa miała większe problemy niż to, że w pewnej śląskiej wsi nie
dochodzą do dziewcząt wypisane na wojskowych blankietach ocenzurowane listy o tym,
że ich chłopcy im przajōm, że je majōm radzi i żeby się nie martwiły, bo tu w ogóle nie
jest niebezpiecznie, Rusy nic niy poradzōm szczylać.
Potem pewnego zimowego dnia listy znalazły się same. Niósł je wiatr po zaśnieżonym
polu, a razem z nimi leciały sobie z wiatrem wszystkie krzepiące, prawdziwe i fałszywe
słowa, leciały kłamstwa, leciały szczere zapewnienia o wierności tych, którzy wierności
dochowali, i fałszywe tych, którzy pisząc je, wspominali noc z jakąś francuską, rosyjską,
ukraińską, norweską, serbską albo grecką dziewczyną.
Można by się wzruszać tą sytuacją, tymi listami na śniegu, niesionymi przez wiatr,
ale nie należy. Ktoś listy pisał, ktoś słał, poczta wojskowa przekazała je poczcie Rzeszy,
poczta Rzeszy dostarczyła je do pewnej śląskiej wsi, jednak do adresatek nie trafiły i taka
sytuacja wymagała śledztwa, i w toku tego śledztwa funkcjonariusze Kripo dotarli do
młodej listonoszki, w której mieszkaniu znaleziono należne dziewczętom prezenty:
frywolne pończochy, praktyczne grzebyki, skromne bluzeczki oraz miłosne wyznania
i zapewnienia o wierności.
Dziewczętom listy zwrócono, jeśli można było znaleźć właściwą adresatkę. Jeśli nie,
zwracano nadawcom, co jednak czasem bywało trudne, bo niektórzy na pewno już nie
żyli. Z klasy szkoły powszechnej mojego dziadka spośród kilkunastu chłopców z wojny
wróciło czterech. Złodziejka listów była z innej niż mój dziadek podmiejskiej,
murowanej z czerwonej cegły wsi, nie ma to jednak żadnego znaczenia, bo wszystkie
śląskie wsie są takie same.
Nie wiem, czy do adresatek trafiły w końcu słane im z frontu pończochy, grzebyki
i bluzeczki, złodziejka natomiast trafiła do obozu koncentracyjnego, bo takie to były
czasy.
Dlaczego kradła listy i paczki? Dlaczego odbierała swoim koleżankom ze śląskiej wsi
należne im wyrazy miłości? Czy dlatego, że nikt jej nie kochał? A może jej chłopiec zginął
w pierwszych dniach wojny? Może jak wielu Ślązaków w dywizji generała Neulinga
zdobywał Katowice i gdzieś tam dosięgła go kula albo odłamek – i po nim przyszłej
złodziejki nikt już nie chciał, i nikt nie wysyłał jej pończoch, grzebyków i bluzeczek? Czy
czuła nienawiść do adresatek, kiedy czytała skierowane do nich miłosne wyznania?
A może po prostu była chciwa i zrabowane prezenty sprzedawała? A może sama nie
wiedziała, dlaczego tak postępuje? Dlaczego niektóre listy wyrzuciła na śnieżne pola?
Może nie mogła znieść całej tej miłości zgromadzonej pod swoim dachem?
Tak czy inaczej, przeżyła obóz i wojnę, wróciła do swojej wsi. Sądzę, że wszystko jej
wybaczono, w obozie zapłaciła za swoje winy. Wyszła za mąż, potem była kierowniczką
domu wczasowego i po prostu żyła, potem zaś zestarzała się i umarła, i już.
KONIEC TURYSTYKI

Odpowiednikiem polskiego powiedzenia o wronach i krakaniu jak i one jest angielskie


powiedzenie „When in Rome, do as the Romans do” – „Kiedyś w Rzymie, postępuj jak
Rzymianie”. Podobno przysłowia są mądrością narodów, które innej mądrości nie mają;
to wydaje się jak najbardziej sensowne. Problem jednak w tym, co zrobić, gdy w Rzymie
nie spotyka się w ogóle Rzymian? Takie zaś odniosłem wrażenie, kiedy – być może
nierozważnie, ze względu na high season – wybrałem się ostatnio do Rzymu.
Nie była to moja pierwsza wizyta w Wiecznym Mieście, jednak tym razem była to
wizyta stanowiąca prezent urodzinowy dla mojego dziesięcioletniego syna,
zafascynowanego starożytnością, legionami i cesarstwem rzymskim. Musiałem więc
z tego powodu poddać się gustom odmiennym niż moje. Zamiast szukać Caravaggia po
kościołach i upijać się w przyjemnych trattoriach, zwiedzaliśmy atrakcje turystyczne,
które mój syn życzył sobie obejrzeć, zadając mi przy okazji tysiące pytań, tematycznie
rozciągniętych od tego, czy wolałbym być gladiatorem z mieczem, czy z dzidą, przez to,
czy dałoby się zbudować Koloseum z aluminium, po kwestię tak ważką, jak to, co by się
stało, gdyby całą Ziemię podgrzać do temperatury dziesięciu tysięcy stopni.
Zostawiając jednak pytania niestrudzonego w swej ciekawości dziesięciolatka
i wracając do Rzymu: jego turystyczne centrum wypełnia tak wielka masa ludzka, że
„zwiedzanie” zamiast być doświadczeniem jakoś rozwijającym tudzież relaksującym,
staje się koszmarem. Zwłaszcza kiedy zwiedza się w ciągłej świadomości tego, że
stanowi się samemu przecież niczym niewyróżniającą się cząstkę tej masy ludzkiej i jest
się wskutek samej swojej obecności przykrym dla otaczających nas bliźnich tak samo,
jak i oni dla nas. Tak wygląda teraz masowa miejska turystyka: człapanie
w wielogodzinnej kolejce do kolejnych atrakcji, w tłumie amerykańskich emerytów
karnie przesuwających spracowane nogi, przechodzenie kolejnych kontroli
bezpieczeństwa, tłoczenie się między barierkami i ogólnie doświadczenie zbliżone
raczej, jak mi się wydaje, do przemysłowej hodowli trzody chlewnej niż do weekendowej
przyjemności, czy też rozwijającego doświadczenia intelektualnego.
A przecież nie zawsze tak było.
Początki turystyki są bardzo szlachetne, co oznacza, że ufundowano je na tym, iż
pewna wąska grupa ludzi przywłaszczała sobie przemocą owoce pracy innej, bardzo
z kolei szerokiej grupy ludzi i za te przywłaszczone dobra mogła się oddawać
wyrafinowanym przyjemnościom. Na tym polegał przecież fenomen istnienia klasy
wyższej – a to właśnie angielska najpierw, potem zaś cała północnoeuropejska
arystokracja w drugiej połowie XVII wieku wynalazła turystykę.
Obyczaj ten nazywano Grand Tour, czyli wielką wyprawą lub wielkim objazdem. Na
zakończenie swej edukacji młody angielski lord wyjeżdżał na jakiś czas, na rok lub parę
lat do Europy Południowej, przyglądał się zarośniętemu wtedy bujną roślinnością
Koloseum, nasiąkał antyczną kulturą, oglądał obrazy w rzymskich kościołach i ogólnie
oddawał się dolce far niente za ciężkie pieniądze, bo też podróżował zwykle z całą świtą.
Z powodów finansowych był to więc wyłącznie obyczaj arystokratów. W drugiej
połowie XIX wieku w wyniku pojawienia się kolei żelaznych ów arystokratyczny obyczaj
przejęła również klasa średnia i wtedy narodziła się turystyka w sensie współczesnym,
popularnym. Potem zaś pojawiły się tanie linie i turystyka na skalę tak masową jak dziś
– w efekcie sama turystyka przestała mieć większy sens.
Nie zamierzam tutaj nad tym ubolewać w stylu właściwym ludziom, którzy z każdą
złotòwką odłożoną na koncie dokładają sobie jeden punkcik do pogardy dla bliźnich
o niższym statusie majątkowym i którzy zżymają się, że „biedota za 500+ zalała plaże
w Sopocie” – nie w tym rzecz. Nie w tym ona również, że najazdu turystów mają już
dość nawet teoretycznie korzystający zeń mieszkańcy turystycznych miast. Do nikogo
przecież nie można mieć pretensji, że życzy sobie zobaczyć Rzym, Paryż czy Lizbonę –
chodzi o to, że spełnianie owego życzenia w ten sposób straciło sens. W Rzymie
w sezonie nie zobaczymy Rzymu, tylko kolejki i barierki. Nie warto.
Nie znaczy to jednak oczywiście, że nie warto podróżować. Po prostu masowa
turystyka znalazła się w takim punkcie, że zachować sens podróżowania można tylko
wtedy, kiedy poszuka się miejsc, terminów czy wręcz kątów niestandardowych,
niemasowych. I nie chodzi tu o hipsterską pogardę dla tłumów, tylko o fizyczną tego
tłumu wagę i objętość przesłaniające to, co akurat chcielibyśmy zobaczyć.
KRYTYCY

Zapytał mnie niedawno pewien młody, ale już obeznany z literackim światkiem
człowiek, dlaczego jest tak, że kiedyś krytycy mnie lubili, a teraz już lubią jakby mniej.
Przecież ciągle piszesz tak samo, tłumaczył, styl masz charakterystyczny, tematykę
zbliżoną, wszystkie twoje powieści są do siebie podobne, dlaczego kiedyś peany, a dziś
baty?
Odpowiem ci felietonem, obiecałem. Abstrahując od tego, że wcale się nie zgadzam,
iż powieści moje są wszystkie takie same, ale to zostawmy. Jak jednak odpowiedzieć
felietonem, skoro pisarz, pisząc o krytykach, z samej definicji jest podejrzany?
Wiadomo, że pisarz nie lubi krytyka.
Nie jest to wyjątek w życiu społecznym. Przedsiębiorcy nie lubią się z pracownikami
urzędów skarbowych. Policjanci nieprzesadnie cenią adwokatów. Kierowcy nie lubią
drogówki. Nikt nie lubi komorników, a pisarze nie przepadają za krytykami. Trzeba być
zatem w takim pisaniu ostrożnym.
A może w ogóle nie warto? Nie spędza mi przecież snu z powiek ten stygnący
entuzjazm krytyków, bo swoje nagrody już dostałem, a piszę nie dla krytyków, lecz dla
pieniędzy, więc dla czytelników niezawodowych, dla tych, którzy czytają, bo chcą, nie
zaś muszą z zawodowego obowiązku. Wydaje mi się to jednak ciekawe, dlaczego akurat
tak się drogi tej krytycznej sympatii układają, stąd felietonowa odpowiedź na pytanie
młodego człowieka.
Na początek najłatwiej byłoby tym, którzy nas krytykują, przypisać najniższe intencje.
Mógłbym więc uznać, że zazdroszczą, bo dziwnym zrządzeniem losu, które sprzęgło
moją wrażliwość z gustem czytelniczym, piszę akurat książki, które ludzie chcą czytać,
dobrze na tym zarabiam, a oni co, skubią te swoje recenzyjki na tych uniwersyteckich
pensjach obrażających elementarne poczucie przyzwoitości. Dlatego zazdroszczą i dają
swojemu resentymentowi ujście na jedynym obszarze, na którym, jak im się wydaje,
posiadają moc sprawczą – w tym wypadku moc usunięcia mnie z grona pisarzy
poważnych, za pomocą krytycznego felietonu obnażającego marność mojej prozy i być
może również moją osobistą. Więc zazdrość i małość.
To byłoby jednak niemądre i niesprawiedliwe – przypisać krytykom niskie intencje,
tego zaś staram się unikać, zarówno głupoty, jak i niesprawiedliwości.
Praca krytyka literackiego jest przecież potrzebna. Nie jest potrzebna czytelnikom ani
pisarzom, ale jest potrzebna ludzkości, tak samo jak potrzebna jest ludzkości
ezoteryczna wiedza o chrząszczach czy muchówkach, których życie nie znajduje się
w centrum zainteresowania opinii publicznej, jednak nie negujemy sensu istnienia
entomologów. Sens ma więc również istnienie badaczy literatury i należy być im za ich
wkład do całości naszej kultury wdzięcznym, tym bardziej że los krytyka jest nie do
pozazdroszczenia.
Otóż jest krytyk zmuszony do żerowania na twórczej pracy innych, a przy tym
obcując tak blisko z literaturą, musi odczuwać powidok tej dziwnej ekscytacji, jaka
towarzyszy aktowi tworzenia. Wie, że ona gdzieś tam jest, sam nie ma do niej jednak
dostępu. Dotyka jej tak, jak dziecko podziwia zabawki w witrynie sklepu, do którego
wejść nie może, z daleka, oddzielony szybą niemocy. Mógłby zająć się czymś innym,
wybrać sobie zawód, który nie przypominałby mu każdego dnia o tym, co nie jest mu
dane – mógłby chociażby zostać entomologiem, entomolog nie marzy o byciu żuczkiem.
Krytyk zaś pisze, pisze tak samo jak pisarz, tak samo jak pisarz fascynuje się literaturą
i uważa ją za ważną, jednak sam nie jest twórczy, z niemożności bądź wyrzeczenia. Jest
zatem w tym zawodzie głęboka szlachetność. Wyobrażam sobie krytyka jako kogoś, kto
marzył, by zostać piłkarzem, nie było mu to jednak dane, z miłości do piłki nożnej
zatrudnił się więc w klubie piłkarskim do pielęgnacji murawy i teraz co tydzień patrzy,
jak inni, lepsi od niego wybiegają na murawę, którą on strzyże. Blisko tego, co kocha,
a jednak daleko.
Cóż więc mogę odpowiedzieć owemu młodemu człowiekowi?
Otóż na polu literackim, cóż może osiągnąć krytyk? Jaki jest laur jego zawodu? Krytyk
może odkryć pisarza. Znaleźć debiutanta tak, jak znajduje się diament w błocie, oczyścić
z tego błota, dać go światu.
Ja jednakże jestem już odkryty. Nie można już mnie dać.
Cóż zatem innego może zrobić krytyk z pisarzem już odkrytym? Może go jedynie
zniszczyć. Zdemaskować. Pogrzebać. Ja się oczywiście zniszczyć nie dam, ale zupełnie
nie mam o te starania żalu; mieć o to żal do krytyka, to jak obrazić się na psa za to, że
kąsa, mieć pretensje do wiatru, że wieje, albo do deszczu, że pada. Nie lubią mnie już
krytycy, młody człowieku, bo lubić nie mogą. I tyle.
JAK NIE UMRZEĆ ZA ŻYCIA

Tak, pękło mi serce, kiedy zobaczyłem zdjęcie uśmiechniętego, brodatego Tomasza


Mackiewicza z trójką jego dzieci i pomyślałem zaraz o jego zamarzniętym ciele,
spoczywającym w jakiejś szczelinie na stokach Nanga Parbat.
Zapewne dlatego, że sam mam dzieci, na dodatek w podobnym wieku. Zapewne
dlatego również, że tak jesteśmy biologicznie oprzyrządowani, aby wzruszać się
podobnymi sprawami, ale to nieistotne.
W momencie gdy czytają Państwo te słowa, dyskusja na temat sensowności
himalaizmu, która wybucha w Polsce zawsze, kiedy ginie sławny himalaista, szczęśliwie
już przycichła. Szczęśliwie, bo uruchamia ona w opinii publicznej emocje, które trudno
mi znieść, mimo że je rozumiem.
Nie pochwalam więc nikogo, kto w obliczu śmierci nie potrafi trzymać gęby na kłódkę
i zamiast zająć się swoimi sprawami, wypisuje w internecie zestaw zwyczajnie
niemądrych i okrutnych uwag o głupocie himalaizmu i himalaistów.
Nie pochwalam, ale rozumiem.
Rozumiem, ponieważ sam mam dzieci. Moje dzieci i moje książki – to po mnie
zostanie. Tylko temu nadaję w życiu autoteliczną, niewymagającą uzasadnienia wartość
i sens: książkom i dzieciom. To moja Valhalla, kraina wiecznej chwały, do której dane mi
będzie wejść tylko, jeśli będę pisarzem i ojcem na tyle dobrym, by pozostawić po sobie
coś godnego zapamiętania.
Dlatego rozumiem, że krytykuje się ojca, który idzie w śmiertelnie niebezpieczne góry
i tam ginie. Rozumiem, ponieważ dzieci potrzebują ojca, żywego ojca i wie o tym każdy
rodzic, i myśl o odebraniu dzieciom samego siebie dla każdego rodzica jest straszna,
i dlatego tak wielu ludzi tak krytycznie wyrażało się o Tomaszu Mackiewiczu – w końcu
robiąc coś w ich mniemaniu nierozsądnego, odebrał swoim dzieciom ojca, pozbawił je
obecności siebie żywego, obecności, której wagi przecenić przecież nie można.
Co jednak oznacza być żywym?
„Kto chce zachować swoje życie, straci je, a kto straci swe życie z mego powodu, ten je
zachowa”[3] (Łk 9,24) – nie trzeba wierzyć w odkupienie, by zaakceptować przewrotną
logikę tego zdania z Ewangelii.
Niektórzy więc tracą życie, zamarzając w górach, inni giną w wypadku na torze
wyścigowym, w dżungli, na oceanie czy gdziekolwiek ciągnie człowieka ten
niezaspokajalny apetyt, który kiedyś wywiódł naszych przodków z Afryki i rozrzucił na
wszystkie kontynenty. Ale są i tacy, którzy nieustannie drżą o swoje życie, traktują je jak
nienegocjowalną, najwyższą wartość i nigdy nie podejmują żadnego ryzyka – czyż oni
również nie tracą swojego życia? Czy nie stają się już za życia martwi? Czy paraliżujący
lęk przed życia utratą nie zabija równie skutecznie co himalajski mróz?
Nie jestem himalaistą, nie umiem ocenić prawdopodobieństwa utraty życia podczas
takiego czy innego szczytowego ataku, jestem jednak przekonany, że Mackiewicz nie
szukał w górach śmierci. Czego zaś szukał? Zapewne tego, czego szukają wszyscy
sportowcy, podróżnicy, odkrywcy, ludzie, których głód wrażeń pcha zawsze dalej. Wcale
nie szukają śmierci – chcą żyć, ale żyć bardziej.
Sam przecież czuję coś podobnego. Sam godzę się na pewne ryzyko, próbując ów głód
zaspokoić. Na pewno nie jest to ryzyko takie, jak przy wchodzeniu zimą na
ośmiotysięczniki, ale od dwunastu lat jeżdżę na mój ukochany Spitsbergen i każdy taki
wyjazd zapewne jest ryzykowny trochę bardziej, niż gdybym z jakiegoś tajemniczego
powodu postanowił wybrać się do Zakopanego, by promenować po Krupówkach.
Ponton może się wywrócić na fali, a ja akurat zapomnę zapiąć kombinezon
ratunkowy ciasno pod szyję, lodowata woda wleje się do środka i po mnie. Albo załamie
się pode mną lód i pójdę ze skuterem śnieżnym pod wodę. Albo zeżre mnie niedźwiedź,
którego nie zauważę na tyle prędko, by go odpędzić. Albo zaskoczy mnie zła pogoda.
Albo wpadnę do szczeliny w lodowcu. Wszystko to może się zdarzyć. Wszystko, co
wymieniłem wyżej, wydarzyło się na Spitsbergenie w ciągu ostatnich paru lat. Czy więc
tego, śmierci tam szukam? Bynajmniej. I robię wszystko, by ryzyko zminimalizować.
Jestem ostrożny, dobrze przygotowany i rozsądny.
Dlaczego więc jeżdżę na Spitsbergen, skoro mam dzieci? Właśnie po to, żeby żyć.
Gdybym, zostając ojcem, porzucił wszystko, co kochałem wcześniej, byłbym ojcem
martwym za życia. A chcę żyć i chcę moim głodem życia moich synów zarazić.
To jest mój sposób na to, by nie umrzeć. Ale również nie twierdzę, że jest to sposób
jedyny. Na pewno nie jest sposobem lepszym niż sposoby tych, którzy wolą wczasy
w Hurghadzie. Spotykając człowieka, nie wiemy nigdy, jaką bitwę toczy i z jakimi
przeciwnościami się zmaga. Nikomu więc nie zaszkodzi powstrzymać się od sądzenia.
BEZSENNOŚĆ – TEORIA I PRAKTYKA

Kiedy noc jest bezsenna? Na pewno lekarze zmagający się z tym problemem mają swoją
definicję, mnie jednak bardziej interesuje moja własna, bo to ja nie śpię, a nie oni.
Więc ile godzin? Rzadko przecież zdarza się nie zmrużyć oka ani na chwilę, spędzić
całą noc bez kilku kwadransów najlichszej choćby drzemki.
Więc może cztery? Ale przespane cztery godziny to już dużo, cztery godziny to sen,
chociaż za krótki, ale sen – taki, po którym poranek ma trochę zbyt mocny kontrast,
światło jest obraźliwe, a mózg lepi się jak glina, ciężko pisać, ciężko myśleć, ale to cztery
godziny. Spało się. Można żyć. Jakoś.
Trzy godziny są na granicy. Po trzech godzinach człowiek czuje, że spał, ale czuje też,
że nie spał, bo miał całą prawie noc do przeżycia, a to jest w bezsenności najgorsze, te
noce, które trzeba przeżyć w tej najgłębszej samotności, znanej tylko bezsennym.
Dwie godziny to już noc bezsenna zupełnie.
Pierwsza noc bez snu to jednak nic, jedna bezsenna noc to głupstwo. Było trochę
męczarni w nocy, dzień do wyrzucenia, ale wieczorem szybko idzie się spać
i następnego wszystko działa już normalnie.
Prawdziwa bezsenność zaczyna się potem, od drugiej, trzeciej nieprzespanej nocy
i rozpala się z każdą kolejną.
I tak właśnie mam. Czasem nie śpię przez kilka nocy z rzędu i wcale mnie to nie
dziwi. Godzę się z moją bezsennością. Wiem, że tak to się zaczyna, widziałem to wiele
razy w mojej rodzinie. Bezsenność płynie nam we krwi, przekazujemy ją sobie
z pokolenia na pokolenie tak samo jak kolor oczu.
Najpierw więc jest jedna noc na jawie, co jakiś czas, potem serie kilku oddzielone
długimi tygodniami czy miesiącami spokoju, potem interwały się zmniejszają i nie śpi
się tygodniami rozdzielanymi przez dni ulgi, a potem już nie ma interwałów, jest tylko
białoszare, otępiałe trwanie, w którym nie da się już żyć, w którym można tylko czekać
na ostatni prawdziwy sen. Widziałem to trwanie i to straszny widok. Wiem, że
zmierzam w tę stronę, wiem, że tak to będzie wyglądać i wiem, że nie ma na to
lekarstwa, są tylko szybko rosnące dawki benzodiazepin, które wnet stają się gorsze niż
choroba.
Na razie wygląda to tak, że co jakiś czas przez parę dni zasypiam z trudem koło
pierwszej i śpię godzinę czy półtorej, pełne niespokojnych snów. Sny śnię zawsze
fabularne. W te noce złe oniryczne fabuły zawsze kręcą się wokół zagrożenia, z którym
walczę i przegrywam.
Wtedy się budzę, z pozostałym ze snu poczuciem klęski, ale zawsze mam nadzieję, że
jeszcze zasnę – i tak zaczynają się te najgorsze, sine godziny, lepkie prześcieradła,
wilgotna kołdra i wilgotne ciało, któremu jest albo za zimno, albo za ciepło, nigdy
właściwie. Łóżko zamienia się w łoże tortur, w materac, na którym pękają kręgosłupy
i kości wyrywane są ze stawów. To nadzieja na sen trzyma mnie w tym łóżku, a sen nie
przychodzi i końcu wstaję, otępiały, pokonany i przerażony sobą.
Nie wiem jeszcze, jak to jest naprawdę. Czy to właśnie bezsennymi nocami widzimy
świat, samych siebie, nasze życie i wagę naszych czynów prawdziwie, takimi, jakie są?
W dzień zaś nasze pożyteczne mózgi maskują rzeczywistość, przebierają ją,
podmalowują, oszukują nas, czyniąc ją jakoś znośną?
Czy może jest na odwrót: to mózg bezsenny oszukuje nas, pokazując nam świat nie
do zniesienia?
Tego jeszcze nie wiem na pewno. Przychylam się jednak do tej pierwszej, mniej
optymistycznej wersji. Nikt nas nie oszuka tak skutecznie, jak my sami się oszukamy.
Nasze mózgi zdradzają nas bardziej niż zdradzić może ukochana osoba. Dopiero
umęczone brakiem snu nie mają już sił na kłamstwa i zdrady – i wtedy widzimy świat
taki, jaki jest.
Z bezsenności płyną jednak pewne pożytki.
Oczywiście tylko ten, kto nigdy jej nie doświadczył, może myśleć, że bezsenność daje
więcej czasu na życie. Bezsenność czas zabiera. Ezra Pound w jednym z moich
ulubionych wierszy pisze, że dni są niepełne i niepełne są noce, i życie przemyka jak
polna mysz, nie trąciwszy nawet źdźbła trawy. Bezsenne noce trawimy na torturach
znoszenia rzeczywistości w jaskrawym kontraście, dnie po nocach bezsennych są
dniami jak pod kloszem z półprzeźroczystego szkła, dniami pół-życia, bo w połowie
tylko przeżytymi, dniami, w których lewitujemy nad światem, jedynie na poły w nim
zanurzeni, a na poły nieświadomi, odurzeni, bezużyteczni, obcy każdemu.
Prawdziwym i jedynym pożytkiem z bezsenności jest natomiast ustępujący strach
przed śmiercią.
Bezsenność jest bowiem czystym życiem, jest groźbą nieśmiertelności, jest
doświadczaniem siebie i rzeczywistości najmocniejszym, sen zaś jest chwilową śmiercią
– i to właśnie dlatego dobrze jest spać.
Tak samo dobrze jak spać będzie nam nie żyć.
WIELKI, ZŁY PISARZ

Jest taki pisarz. W Rosji. Nazywa się Zachar Prilepin, a w zasadzie nazywa się inaczej,
ale pod takim imieniem i nazwiskiem występuje.
Zanim został pisarzem, parał się innymi zajęciami. Był na przykład milicjantem
drogówki. Byli państwo kiedyś w Rosji? Teraz podobno jest inaczej, podobno Putin
zreformował milicję, nie tylko nazywając ją policją, ale również podniósł pensje oraz
autentycznie i poważnie zmniejszył poziom korupcji, jednak kiedy po raz pierwszy
pojechałem do Rosji, w 2002 roku, to człowiek zasadniczo wolał spotkać bandytów niż
milicjantów.
Zachar był również żołnierzem. Żołnierzem w oddziałach OMON – policyjno-
wojskowych siłach specjalnych podlegających Ministerstwu Spraw Wewnętrznych.
Walczył w pierwszej i drugiej wojnie czeczeńskiej. Jak wyglądały wojny w Czeczenii, nie
muszę pewnie opowiadać, bo były w swoim czasie w centrum zainteresowania polskiej
opinii publicznej i wszyscy chyba wiedzą, że były to wojny potworne, niezwykle
brutalne. OMON nie cieszył się tam dobrą sławą.
Potem Zachar Prilepin wrócił z wojny i został nacbolem. Nacbolem, czyli członkiem
Partii Narodowo-Bolszewickiej. Partię Narodowo-Bolszewicką założyli na samym
początku lat dziewięćdziesiątych, w apogeum jelcynowskiej smuty Eduard Limonow
z Aleksandrem Duginem i punkowcem Jegorem Letowem. Na symbol wybrali czerwony
sztandar z białym kołem pośrodku, a w kole – czarny sierp i młot. Tak, słusznie się to
Państwu kojarzy. Limonow to przy tym postać niezwykle barwna, krawiec, poeta,
biseksualista, niewątpliwie utalentowany pisarz, odrobinę szaleniec... i kimże to on
jeszcze nie jest. Dugin to człowiek poważny, o żadnych ekscesach z jego udziałem nie
słyszałem, swojego czasu bliski współpracownik Kremla, ideolog synkretycznej,
imperialnej ideologii Putina, człowiek niezwykle inteligentny i zdecydowanie wrogi
europejskiej demokracji. Nacbole, z którymi Dugin szybko się rozstaje, są w opozycji do
Putina, za co spotykają ich represje – ale nie znaczy to bynajmniej, by sami chcieli
w Rosji liberalnej demokracji, wręcz przeciwnie.
Z tego powodu Zachar Prilepin szczerze popiera rosyjską politykę we wschodniej
Ukrainie, czyli aby odpowiednie dać rzeczy słowo, rosyjską agresję na Ukrainę i siłową
korektę granic w tamtym regionie. Mało tego, najpierw popiera, potem organizuje
pomoc humanitarną, a później wyjeżdża tam walczyć. Prilepin nie jest byle kim, więc
nie walczy jako byle ciura, tylko dowodzi 4. Batalionem Zwiadowczo-Szturmowym sił
specjalnych samozwańczej Donieckiej Republiki Ludowej, stacjonującym w luksusowym
hotelu w samym Doniecku właśnie.
Prilepin wydaje się człowiekiem uczciwym i integralnym. Na pewno nie jest
karierowiczem ani oportunistą. Jego wewnętrznie spójny światopogląd, kontestujący
z prawa (albo raczej z nacbolskiego prawo-lewa) aktualnie panujący w Rosji reżim,
gdyby tylko stał się w Rosji światopoglądem panującym, uczyniłby z tego wrogiego nam
państwa państwo wrogie nam tak, jak wrogie było w roku 1920 albo 1939.
Wracając jednak do pierwszego zdania tego tekstu: Prilepin jest pisarzem. Tak się
składa, że jest na dodatek pisarzem genialnym. Wartościowania takie zawsze są
obarczone pewną niezręcznością, bo literatura to nie wyścigi, ale zaryzykowałbym, że
z żyjących Rosjan nie dorównuje mu nikt, a on sam na pewno dorównuje
Sołżenicynowi, Szołochowowi (jeśli ten naprawdę napisał Cichy Don, nie zaś
splagiatował zapomnianego kozackiego pisarza Kriukowa, będąc poza tym w ogóle
postacią dość nieprzyjemną), Bułhakowowi czy Pasternakowi.
Jestem świeżo po lekturze Klasztoru, ostatniej powieści Prilepina, i przekonany o jego
talencie byłem już po wcześniejszych dziełach, ktòre przy tej monumentalnej,
rozgrywającej się w sołowieckim obozie koncentracyjnym historii wydają się zaledwie
wprawkami.
W Klasztorze jest wszystko, co wielkie w rosyjskiej literaturze, a jednocześnie nie ma
się wrażenia, że to rzecz przestarzała. Jest więc z rozmachem zarysowana wizja
historyczna, jest historia opowiedziana w sposób intymny, wyczuwamy od początku
bliskość autora i bohaterów, są wcale nie błahe rozważania o historii, Bogu, Rosji
i naturze człowieka, jest romans i erotyka opowiedziana w sposób celny, oględny, kiedy
trzeba, i dosadny, kiedy trzeba. I jest wielki, biały smutek, biały i lodowaty. Jest rosyjskie
prawosławie i rosyjskie okrucieństwo. Wszystko.
Ostatnio ten wielki pisarz o niebezpiecznych poglądach miał przyjechać na Festiwal
Conrada do Krakowa, oprotestowali jednak jego obecność ukraińscy goście i w końcu
zaproszenie odwołano. Prilepin śmiał się z tego, mówił, że teraz wszyscy będą mogli
sobie na dyskusjach spokojnie przytakiwać.
I miał rację.
PO PROSTU ARKTYKA

Między siedemdziesiątym a osiemdziesiątym północnym równoleżnikiem, niedaleko


bieguna, leży archipelag zwany Svalbardem lub – potocznie – Spitsbergenem. Ogrzewa
go ciepły, oceaniczny prąd i tylko dlatego cały nie jest przykryty lądolodem. Znajdują się
tam dwie osady: rosyjski Barentsburg i norweskie Longyearbyen, gdzie dolecieć można
rejsowym samolotem. Kiedy wyjdzie się przed maleńkie lotnisko, to w prawo droga
prowadzi do miasteczka, z jego dwoma tysiącami mieszkańców, restauracją, barami,
sklepem, jeśli zaś pójdzie się w lewo, to po kilku kilometrach znajdziemy się u wylotu
Bjørndalen, czyli Doliny Niedźwiedzia, tam trzeba już załadować i zabezpieczyć broń,
bez której na Spitsbergenie poza Longyearbyen ze względu na niedźwiedzie polarne
właśnie poruszać się nie wolno. Jeśli mamy w plecaku wszystko, co potrzebne, to można
iść przed siebie i całymi dniami nie spotkać nikogo, i obcować tylko z surowym,
polarnym krajobrazem: bezdrzewną tundrą, czarnymi, bazaltowymi plażami,
schodzącymi do morza lodowcami. Z nieobawiającymi się człowieka reniferami,
z fokami, z mnóstwem polarnego ptactwa, z białymi grzbietami białuch, arktycznych
waleni, przewalających się w fiordach.
Dlatego właśnie od jedenastu lat jeżdżę na Spitsbergen i w tym roku też pojechałem,
chociaż inaczej niż zwykle: bo nie arktycznym latem, z pogodą zbliżoną do naszego
listopada, nie z plecakiem i nie na trekking, ale arktyczną wiosną, to znaczy pod koniec
kwietnia, w momencie, w którym jasno jest już przez okrągłą dobę, ale cały Spitsbergen
przykryty jest jeszcze grubą warstwą śniegu, temperatura zaś oscyluje w okolicy minus
dziesięciu stopni.
Chciałem pojeździć na śnieżnych skuterach i przejechałem tak dobre pięćset
kilometrów, byłem na wschodnim wybrzeżu, nieogrzewanym przez atlantycki prąd
i dlatego surowszym niż zachodnie. Widziałem oderwane od czoła lodowców
i wmarznięte w morski lód góry lodowe we wszystkich kolorach, żółte od naniesionych
latem osadów, czerwonawe od rozwijających się w śniegu glonów, zielone od
naturalnego koloru lodu. Odwiedzałem lodowe jaskinie, te zupełnie ciemne, w górach,
gdzie w świetle latarki w lodzie błyszczą tysiące gwiazd, i te jasne, dostępne od strony
zamarzniętego morza, gdzie przez przejrzyste, zielone i niebieskie lodowe sklepienia
prześwituje słońce.
Pojechałem też na skuterze do Pyramiden, opuszczonej rosyjskiej osady. Pojechałem
tam z Dimą, równie milczącym, co sympatycznym Rosjaninem, pracującym jako
przewodnik. Przejechaliśmy przez zamarznięty Tempelfjord, dokładnie na Kapp
Murdoch, o którym wiem, że raczej się przezeń na skuterach jeździć nie powinno, bo
wypływająca tam spod lodowca rzeka ogrzewa trochę lód i ten bywa tam bardzo cienki.
Jednak Dima świdrem mierzył co chwila grubość lodu, zaufałem mu i przejechaliśmy.
Nocowałem potem w Pyramiden, gdzie – skoro weekend – trwała akurat rosyjsko-
norweska popijawa i było bardzo sympatycznie i już.
Cztery dni później wydarzyło się natomiast coś, co nie daje mi spokoju.
Wracałem już przez Oslo do domu, kiedy na facebookowych profilach moich
spitsbergeńskich znajomych gruchnęła wiadomość: w fiordzie Tempel załamał się lód.
Osiem osób w wodzie. W wodzie, dodajmy, o temperaturze około minus dwóch stopni.
W tej temperaturze śmierć w wyniku hipotermii to kwestia minut. Grupa była jednak
dobrze przygotowana, był telefon satelitarny, akcja ratunkowa rozpoczyna się
natychmiast, lecą helikoptery, ofiar na razie nie ma. Szybko okazuje się, że to grupa
rosyjskich turystów, prowadzona przez mojego Dimę i jego kumpla Saszę. Kilka osób
trafia do szpitala, w tym obaj przewodnicy. Dima i inni szczęśliwie wychodzą po paru
dniach, jednak Saszę w stanie krytycznym, z czarnymi stopami i dłońmi przewożą do
Tromsø. Kilka dni później dowiaduję się, że Saszy amputowano nogę. Operują mu serce.
Nie wiadomo, czy przeżyje. Ma trzydzieści jeden lat.
Tragedia, jakich wiele, a jednak nie potrafię przestać o niej myśleć.
Bo dotyczy ludzi, których jakoś tam przelotnie poznałem?
Bo wydarzyła się dokładnie w miejscu, przez które sam przejechałem kilka dni
wcześniej?
Bo mogło to wszystko przydarzyć się mnie samemu?
Bo to jest właśnie Arktyka, która lubi czasem przypomnieć, że nie została jeszcze
wcale obłaskawiona i udomowiona? I czy może właśnie dlatego tak ją kocham? Bo kąsa?
To straszna myśl.
Rodzina Saszy czeka na wizy, aby odwiedzić go w norweskim szpitalu. Biało-zielony
boże lodowców, pozwól mu jednak przeżyć.
Nic więcej o tym nie napiszę.
DA CAPO AL FINE

Ciągle nie zdecydowałem, czy uprawianie literatury jest dla mnie po prostu zawodem,
czy może raczej czymś w rodzaju choroby psychicznej.
W tej chwili skłaniam się raczej ku tej drugiej możliwości.
Uprawianie literatury wydaje mi się teraz czymś w stylu psychozy maniakalno-
depresyjnej. Na szczęście płatnej.
Owszem, znajduję się teraz w najgorszej fazie mojego zawodowego cyklu, stąd być
może te czarne myśli. Książka mi się pisze od roku. Książka mi się kończy. Jeszcze
tydzień. Może dwa tygodnie. Może Bóg wie ile.
Zaczynałem zaś rok temu.
Żeby zacząć książkę, muszę wyjechać, bo zacząć jest najtrudniej. Muszę odciąć się od
zwykłego życia, zmienić scenografię, pożyć samotniczo.
Wyjechałem więc rok temu do Berlina, już drugą powieść zaczynałem w tym samym
miejscu, w Literarisches Colloquium Berlin mieszczącym się w willi nad jeziorem
Wannsee, w której w czasie wojny był dom wypoczynkowy dla oficerów Kriegsmarine,
a po wojnie podobno burdel dla oficerów US Army.
W pałacyku LCB jest wieża, w wieży jest pokój, w pokoju są okna z widokiem na
jezioro. Siedziałem tam rok temu, patrzyłem na uwijające się jachty, na kursujące
tramwaje wodne, na willę na drugim brzegu, w której w 1942 roku paru sumiennych
i skrupulatnych urzędników, wierzących w potęgę rozumu i rasy, konferowało przez
dziewięćdziesiąt minut o tym, jak zorganizować masowe zabijanie Żydów.
Dużo myślałem o tej krótkiej, acz brzemiennej w skutkach konferencji, piłem sporo
kawy rano i niemało wina wieczorem, chodziłem na samotne kolacje do jedynej
restauracji w okolicy, gaworzyłem z kelnerkami i jakoś zaczynałem powieść, jak zwykle
bez cienia wiary, że kiedykolwiek uda mi się ją skończyć. Że to w ogóle możliwe.
Zadanie wydaje się zbyt dalekosiężne, zbyt beznadziejne. Pierwsze napisane strony
wyglądają śmiesznie w perspektywie tego, co napisać jeszcze trzeba.
Mam już za sobą kilka książek, ale myśl o ukończeniu czegoś, co wymaga naciśnięcia
miliony razy klawiszy komputera w określonym, a jednocześnie do samego końca
ukrytym przede mną porządku, za każdym razem wydaje mi się tak nierealna, jak
nierealnym zdawałoby się opróżnienie jeziora za pomocą dziecięcego wiaderka.
Jednak biorę się za to opróżnianie. Bez nadziei na powodzenie, ale co innego mam
robić, skoro nic innego nie potrafię?
Teraz zaś kończę, piszę ostatnie strony u siebie, w moim małym, zagraconym
książkami i papierami gabinecie w Pilchowicach, z którego się od paru miesięcy nie
ruszam, przykuty do widoku zarośli na skraju rozległych pól i ciągnących się aż po
czeską granicę lasów rudzkich. Znad mojego biurka codziennie przyglądam się
tajemniczemu życiu w tych zaroślach, życiu sójek, kruków i srok.
Czasem zaglądają tu gile, wilgi albo dzięcioły, a czasem samica krogulca. Wtedy
przyglądam się ptasiej śmierci – kiedy ta miniaturka jastrzębia nagle wypada spomiędzy
krzaków, wbija pazury w sójkę i w ułamku sekundy znika ze swoją zdobyczą, zanim
jeszcze obłok pomarańczowych, sójczych piór opadnie na ziemię.
Siedzę więc i piszę.
Zmieniłem w międzyczasie tytuł, koncepcję, zmieniłem wizję tego, czym ta powieść
będzie, i ostatnie miesiące to już praca, tylko praca, czytanie i pisanie od bardzo
wczesnego świtu, dzień podzielony półgodziną boksu, potem znowu praca do późna,
nocą wino, parę godzin snu, od rana od nowa, zmęczony, a jednak pełen dziwnych sił.
Jeśli więc uprawianie literatury rzeczywiście jest specyficznym rodzajem psychozy
maniakalno-depresyjnej, to teraz zdecydowanie przyszła faza euforyczna, połączona
z halucynacjami, kiedy to rozmawiam z fikcyjnymi bohaterami, prawdziwszymi dla
mnie w tej chwili niż większość moich bliźnich z krwi i kości, których realność wydaje
mi się teraz wątpliwa.
Niedługo chyba jednak skończę, będzie bardzo krótki moment euforii, kiedy napiszę
KONIEC – jakby mnie ktoś z więzienia wypuścił. Skończę pewnie o trzeciej albo
czwartej nad ranem, otworzę wtedy kupionego specjalnie na tę okazję szampana,
wypiję, potem zasmucę się, że się skończył, zostanę z napisaną książką i z dziurą
w życiu, przestanę sypiać, będę się obijał nocami od ścian domu, we dnie zaś od ludzi,
być może wrócę do zaniedbanego życia towarzyskiego, po czym zniechęcony szybko je
porzucę. Z każdym dniem będę coraz bardziej przekonany, że marnuję czas, bo nie
pracuję, a przecież nic poza moją pracą nie ma sensu, potem będę uciekał przed kolejną
książką tak długo jak się da, a potem gdzieś wyjadę, żeby ją zacząć.
Da capo al fine.
NOTKA REDAKCYJNA

Zebrane w niniejszym tomie teksty – oprócz Jak nie zostałem poetą, opublikowanego
w „Nowych Peryferiach” – były drukowane na łamach miesięcznika „Pani” w latach
2015–2019.
PRZYPISY

[1] Cz. Miłosz, Wyznanie, w: Wiersze, Kraków 1993.

[2] Chamfort, Maksymy i myśli. Charaktery i anegdoty, przeł. K. Drzewiecki, T. Boy-


Żeleński, Warszawa 1995.

[3] Przekład Biblia Tysiąclecia.

You might also like