Download as pdf or txt
Download as pdf or txt
You are on page 1of 106

Live at The Factory

bernard sierpien
Live at The Factory

2013 [remastered]
wydawnictwo tydelii
bernard.sierpien@protonmail.com
Mateuszom i Markom z całą mocą dedykuję
Jesteśmy jak ślimaki przylepione każdy do swojego liścia.

Stanisław Lem, Głos Pana

– A więc już i w Ameryce są stare domy – powiedział Karl.

Franz Kafka, Der Verschollene


1.

Takoż to i wyleciałem tanimi liniami lotniczymi za niecałe


czterysta złotych do Liverpoolu, by pociągiem
spalinowym via Manchester dotrzeć do pofałdowanego
żółciejącego już z lekka serca Anglii, gdzie (reguła
konsekwencji) przyszło mi ostatecznie więc nieubłaganie
stanąć u wrót fabryki. Cała ta podróż oraz związane z nią
rozbuchane nadzieje miały dopomóc w przemianie mojej
nadwyrężonej tożsamości, ale o tym wcale / lub później.
W tym miejscu mogę tylko dodać, iż przed samym
odlotem odczuwałem pewnego rodzaju niezborność w
myślach, uczynkach i mowie.

Na pokładzie samolotu stewardessy wręczały karty SIM


telefonii O2. Zauważyłem, że rękę po nie (po karty, nie po
stewardessy) wyciągnął oprócz mnie jedynie starszawy
pan w ubłoconym płaszczu przypominający ni mniej, ni
więcej, tylko właśnie Josifa Brodskiego. Do tyłu nie
oglądałem się, by nie spojrzeć przypadkiem w zimne
oczy lalki trzymanej przez złośliwą dziewczynkę w taki
sposób, by przez całą drogę patrzała się na mnie.

Po przylocie do Liverpoolu długo oczekiwałem na bagaż


w jakiejś obskurnej halce, gdzie ani usiąść, ani spocząć,
wśród hangarowych woni tudzież Keep! na ścianach.
Guma. Plastik. – Patrz pan na te Keep!
Beton. Opuchłe wypuczone ściany pociągnięte od
niechcenia z dawna obeschłą olejną. Z niepokojem
oczekiwałem, kiedy z sufitu puszczą gas.

Na lotnisku bardzo niemiły pan służbowy ze szklanej


klatki wziąwszy do ręki mój dowód, w nieskończoność
porównywał go z bazą. Następnie bardzo miła pani ze
stoiska z newspapers pokazała mi wprawnie na mapie
jak dojechać do Line Street, gdzie umiejscowiono
dworzec kolejowy.

Na dworcu niecierpiąca przyjezdnych stara Brytyjka


(odpowiedniczka polskiej kasjerki z Centralnego) w
odpowiedzi na moje pytanie o bilet, odburknęła: tylko
single or return? Single. Pomyślałem, jak się potem
okazało słusznie, że na pewno mniej zapłacę za single,
tako też rzekłem, i już oto dzierżyłem w dłoni przepustkę
na pociąg, który zgodnie z planem miał odjechać za
cztery minuty. Na szczęście dworzec nie okazał się
nazbyt okazały i w ostatniej chwili udało mi się wskoczyć
do właściwego, oczekującego niecierpliwie składu.

Osmalone tunele, wąziutkie stacyjki, zamglone łąki,


wszystko to przepływało przed moimi oczami/oczyma w
odpowiednio przypadkowej kolejności, zlewając się w
jedną bezkształtną plamę stanowiącą esencję tak
zwanego pierwszego wrażenia, zmieniającą skład
chemiczny mojego mózgu, wywierającą przemożny
wpływ na moje samopoczucie.
2.

Dotarłszy do serca Anglii (Yorkshire), o czym już


wcześniej, a właściwie nawet przed chwilą wspomniałem,
udałem się na bus station, gdzie natychmiast, od razu,
niezwłocznie, wypatrzyła mnie para heteroseksualna
(cóż, Polaka po wyglądzie rozpoznasz zawsze i
wszędzie).

Ruszyliśmy zatem w dalszą drogę już razem (come


together right now); to znaczy – ja, Jurek i Magda – by
punktualnie, jak to się mówi, albo na czas, stawić się w
siedzibie naszego pracodawcy. Bez trudu trafiliśmy
zatem do sali, gdzie za okrągłym stołem oczekiwało już
niecierpliwie około 30 przyszłych pracowników, z grubsza
biorąc: połowa Polaków / połowa Łotyszy.

Trzeba przyznać, że firma zadbała o każdy szczegół


naszego pobytu, ułatwiła nam nawet accommodation,
zapraszając do swojej siedziby Pakistańczyka, który na
wstępie zainkasował był od każdego z nas po 110 funtów
(55 za tydzień + 55 kaucji). Kiedy już wszyscy otrzymali
nieczytelny świstek potwierdzający wpłatę, zapakowano
nas zręcznie do autokaru i wywieziono w miejsce
przyszłego zakwaterowania.
Po krótkiej podwózce oczom naszym objawiła się
dzielnica pakistańska. Na miejscu wystąpił jednak mały
problem. Otóż, już na początku zastrzegł był sobie
landlord, iż w jednym z budynków, gdzie mamy
zamieszkać, ulatnia się gaz. Zaproponował zatem
wspaniałomyślnie, że na kilka dni przeniesie kilkoro z nas
do innego lokum, nieznacznie tylko gorszego pod
względem standardu.

Urok wąskich szeregowych domków w dzielnicy


pakistańskiej prysł natychmiast po wejściu do wnętrza
pierwszego z nich – w nozdrza uderzył nas, jak to się
mówi, zintensyfikowany zapach pleśni. Sądząc po minie
gospodarza, mógł być to równie dobrze aromat
dojrzałych trufli, jednakże nam wcale nie było do
śmiechu. Trzeba przyznać, że zapobiegliwy landlord
zatroszczył się, by w każdym z mieszkań, któreśmy po
kolei lustrowali, znajdował się chociażby jeden mebel; a
to połamane krzesło, a to wypalony w jednej trzeciej
dywan, a to zasypany gipsem stolik kawowy z początku
ubiegłego wieku. Polak w czarnej kurtce z kucykiem miał
najwięcej szczęścia, odnalazł był bowiem w swoim
pokoju telewizor, co prawda z dziurą w kineskopie, aleć
zawsze TV.

Przyjeżdżając tutaj nie liczyłem na nic. Chciałem się tylko


zaszyć. Mógłbym mieszkać nawet w norze, myślałem.
Mógłbym nic nie jeść, nic nie pić, aby tylko uciec, uciec
jak najdalej od tego kraju, od tej rupieciarni, od tego
grajdołu, od tych obłudnych parafialnych ludzi.
Odciąć się. Nie być. Na miejscu jednak natychmiast
trafiłem na grupę, inną od grup poprzednich, ale jednak
grupę, której zasad na nowo zmuszony zostałem się
uczyć, być może nawet zaakceptować jej zasady, jeśli
nieoczekiwanie zapragnąłbym przetrwać. Byli to w
zdecydowanej większości naznaczeni już angielską
robotą ludzie, którzy z niejednego chleba piec jedli.

W zaistniałej, opisanej przed chwilą raczej przaśnej


sytuacji, przechodząc stopniowo od uśmiechów
zażenowania do jawnej już kpiny, grupa ewoluowała,
fluktuowała wewnętrznie i bulgotała, by w końcu, po
zaszłych w niej z tego powodu typowych przemianach,
przystąpić do buntu. Przodowała w tym Magda, która z
wyrafinowaniem podsycała płomień sprzeciwu. Stojąc na
chodniku pośrodku grupy, depcąc noskiem buta papierek
po Bounty, nie szczędziła ciapatym (po raz pierwszy
uderzyło mnie to słowo) gorzkich słów krytyki. Równie
bojowe nastroje mieli czterej mężczyźni odziani w skóry,
obyci z tutejszymi realiami (jak się potem okazało,
zadomowieni już na dobre polscy wyspiarze). Stwierdzili
oni, że w takich warunkach nie będą mieszkać. Mieszkać
kurwa? Tu o mieszkaniu nie ma nawet mowy! Już lepiej
kurwa nocować na dworcu! W ich przypadku
rzeczywiście było się o co złościć, facet przydzielił im
piwniczną norę z zatęchłym grzybem pamiętającym
jeszcze czasy kolonialne.
Staliśmy zatem, grupa i ja, na chodniku wzbudzając
znikome zainteresowanie. Obśmiało nas tylko dwóch
czarnoskórych obywateli brytyjskich przechodzących
mimo. Jeden z nich na nasz widok odsłonił garnitur
pięknych równych zębów, by głośno wymówić: Polaszki.

– Nawet bambusy się z nas śmieją – skwitowała Magda.

Wyżej wymieniona sytuacja nie mogła trwać w


nieskończoność, godziłoby to w realia snutej przeze mnie
bez przekonania opowieści. Poza tym dwie rodowite
dobrze sytuowane Angielki z Human Resources
Department spieszyły się na lunch. Jedna z nich
wyciągnęła w końcu komórkę i zadzwoniła do bossa. O
dziwo, za niecałą godzinę podstawiono taksówki i
oddelegowano całą naszą zbieraninę do hotelu.
3.

Z tego, co prawi najstarszy członek naszej ekipy,


wzbudzający zaufanie przyprószony siwizną facet w
poważnych szylkretowych okularach, mamy zapewnione
śniadanie. Nie skorzystam jednak. Albowiem, po
pierwsze – nie jestem tutaj niczego pewien – po drugie –
musiałbym wdać się w dyskusję z personelem hotelu
PremierInn, a na to raczej, zważywszy na mój kiepski
english nie jestem jeszcze gotowy. Poza tym wczoraj
dotarłem najpierw ostatnią taksówką do Innego hotelu, bo
na miejscu okazało się, że zabrakło dla wszystkich
miejsca, dlatego kierownik tamtego hotelu zwrócił się z
zapytaniem do kilku osób stojących w holu (w tym do
mnie), czy jedno z nas nie zachciałoby pojechać do
jeszcze innego hotelu. O ja nieszczęsny! Ugrzęzłem w
hotelowej pułapce! Zamiast trzymać się z grupą Polaków,
wiedziony idiotyczną oddzielnością wrodzoną, zgodziłem
się, i w ten sposób trafiłem tutaj, do grupy Łotyszy. No a
przecież zjadłbym jednako śniadanie, ale nie wiem czy
jest ono wliczone w mój pobyt. Głód jest jednak silniejszy.
Czuję się jak astronauta wpieprzając te moje śmieszne,
wietnamskie zupki, gdy tuż obok, na talerzach, podają
prawdziwe jedzenie. Namacalne.

A jak to naprawdę było z tymi Łotyszami?


Ano wczora, z wieczora, przed hotelem, kiedy dopalałem
papierosa, zagadnął mnie Łotysz – Alas, Anal, czy jakoś
tam. Zapytał, czy piję wódkę. Miał na sobie marynarkę,
więc wydedukowałem, że jest człowiekiem kulturalnym.
Powiedział, że razem z kolegami zamierzają pójść do
hotelowego pubu Old Mill. Czemu nie? – pomyślałem w
pierwszej chwili, czemuż nie dołączyć do grupy? I
chociaż to inna grupa od tej, którą pozostawiłem w
tamtym hotelu, to jednak zawsze grupa, a ja mam już
dość samotności – pomyślałem. Wyszło na to, że
wybrałem się z Alasem, Analem, czy jakoś mu tam oraz
jeszcze trójką innych Łotyszy na pielgrzymkę do sklepu w
jakiejś oddalonej o kilka mil wiosce. W czasie tej
przechadzki poboczem drogi przyswoiłem sobie
podstawowe reguły nieokrzesania tudzież znajomość
polskich przekleństw z akcentem łotewskim. Po
półgodzinnej wędrówce, uszczupliwszy zapas moich
papierosów, doszliśmy wszyscy w końcu do stacji
benzynowej, gdzie Łotysze zakupili trzy butelki Smirnoffa.
4.

Oj, nie widziało mi się pić z Łotyszami, kiedym teraz


zupełnie inny, mimo że wypiłbym chętnie. Alem teraz
inny, jednak wypiłbym z ochotą. Takie myśli mając w
środku głowy przez całą powrotną drogę, rozważałem
równocześnie z boku głowy myśli inne. Decyzję moją
powziąłem ostatecznie, kiedy Alas pokazał mi w swoim
telefonie komórkowym filmik z londyńskiego mostu. Na
filmiku chłopcy pod osłoną nocy wyrzucali rowery w
czarny nurt Tamizy. Zapytałem, czy nie było im szkoda. –
Stolen – odrzekł z uśmiechem.

Nie to, że taki prawy jestem i z prawymi tylko zadawać


chciałbym się prawo. Ani ja prawy, ani lewy, choć
bardziej lewy chyba jednak jestem. W tamtej chwili
poczułem tylko moją nieadekwatność, a i wypiłoby się
chętnie, żeby zdusić lęk, cóż z tego jednak, gdy oni
wszyscy dwudziestoletni, ja niemal double, gdy oni
obieżyświaty, lekcy, i tu rabotali w Plymouth i tam na
Ibizie słońca barmańskiego łyknąwszy (oj łyknęłoby się,
łyknęło), gdy oni koalicja, ja niezależny kandydat, na
porażkę wyborczą niechybnie skazany.

Kiedyśmy zatem do hotelu doszli, ja tak po cichu, bokiem,


boczkiem, po kryjomu i chyłkiem do swego room się
wycofywałem, wycofywałem, wycofałem. I już do punktu
wyjścia wczorajszego powróciwszy, nie bez łupów
przecie, bo cztery puszki piwa z tej wyprawy polsko-
łotewskiej przytargawszy, powolim je teraz otwierał.
5.

Nazajutrz odkryłem rzeczkę za hotelem. Jej nadbrzeża


porastały bujne krzaki, pomiędzy nimi wiła się ścieżka
brudnawa niewiadomego przeznaczenia. Krwisto zielone
trawy tudzież inne nieznajome rośliny różnorodnych
gatunków pleniły się wokół bez opamiętania. Rozkład.
Chaos. Roślinność. Miejsce w sam raz, aby w spokoju i
ciszy wypalić papierosa. Przez chwilę poczułem się
nawet jak w tytułowym Edenie. Mam jeszcze 19 paczek
papierosów! – skonstatowałem.

Na jednym z krzaczków zauważyłem ptaszka. Wpatrywał


się we mnie lekceważąco, zapewne w mig zorientował
się, żem Polak i tutaj obcy. Musiała porazić go moja
nietutejsza facjata. On sam zaś przynależał z całą swoją
osobowością ptasią do ziemi, tej ziemi. Ptaszek ten nie
przypominał mi żadnego znanego polskiego ptaszka. On
również był mi obcy. Usilnie starałem się odnaleźć
jakiekolwiek podobieństwo do tego, com znał z autopsji,
ale ani wielkość, ani upierzenie, ani tym bardziej
dziwaczny zestaw odruchów nie przywoływały na myśl
niczego swojskiego. Ptaszek przypatrywał mi się z
nieukrywaną pogardą, w jego rozbieganych oczkach
dostrzegłem perfidię.
A teraz jest 11:50 i pani sprzątająca zaczyna obchód. Z
korytarza dochodzą mnie dźwięki łyżeczek obijających
się o brzegi kubków, są coraz głośniejsze, zbliżają się
nieubłaganie do drzwi mego pokoju. Za chwilę usłyszę na
pewno pukanie jak w filmie Alana Parkera. Jak ja się
wytłumaczę, że jestem za ścianą? I co ja jej powiem?
6.

Hotelowa odyseja nie trwała na szczęście długo. A długo


by mówić o tych dwóch dniach, długo. Myślę, że jest to
nawet niewskazane. Wolę przejść do konkretów.
Przejdźmy zatem do konkretów; bo oto, ni z tego, ni z
owego, nadszedł wreszcie, długo wyczekiwany,
wytęskniony, wykrakany – pierwszy dzień roboty. Zawsze
zastanawiałem się nad słowem robota, sądziłem, że
wypada raczej mówić praca, jednak teraz wiem, iż robota
to najwłaściwsze określenie tego, co się tu wyrabia od
7:36 do 17. Ale do rzeczy.
7.

Naszym zielonym managerem jest Simon (kolory mają w


fabryce niebagatelne znaczenie). Zielony zarezerwowany
jest właśnie dla menedżerów, szary, który obnosi na
sobie z dumą zastępca zielonego, przeznaczony jest dla
prawych rąk menedżerów. W granatowych bluzach i
koszulkach paradują pracownicy, którzy podpisali umowę
na czas nieokreślony. Błękitny, którym obdarowano grupę
i mnie, to znak rozpoznawczy terminated operators.

Więc teraz jestem błękitny. Wraz z błękitnym


Krzysztofem, facetem z kucykiem (tym od telewizora),
przydzielono nas na prasy. Stanęliśmy tego dnia po raz
pierwszy oko w oko z SMG machine. Zawsze obawiałem
się tych wielkich masywnych maszyn. Nigdy nie wiadomo
kiedy niespodziewanie zmielą rękę, a mięso rozbryzgane
zostanie na ściany jak w Ziemi Obiecanej.

Stanęliśmy zatem, Krzysztof i ja po raz pierwszy po


obydwu stronach SMG. Krzysztof z jednej strony wpychał
blachę w jej gardziel, ja z drugiej wyciągałem sprasowaną
i niepewnym ruchem wkładałem ponownie w celu
podziurkowania, a potem wydobywałem gotową już
sztukę i układałem na palecie.

Huczało.

Czas upławał powoli.


8.

Pracujemy / robimy zatem na press. Ciemnozielone [ze


wstawkami gorzkawej żółci] oleiste machiny zatrzymane
na progu ewolucji całymi godzinami indoktrynują naszą
percepcję. Nerwoból wdziera się przez uszy w głąb, do
mózgu, wywołując stan przedepilepsyjny. Olej ścieka
między palcami zielonoczarnych obowiązkowych
rękawiczek. Naszym szefem jest łysy Simon, jego
podwładnym szary graf Shakir, Szafir, czy jak mu tam,
Pakistańczyk. Wasalami jesteśmy my: to znaczy ja,
Krzysiek, dwójka Łotyszy, i czterech Anglików z klasy
najniższej. Gust ludowy dominuje, napisałby Pierre.

W piątek Cynthia i jeszcze inna Angielka z HR zawiozły


nas do L., maleńkiej miejscowości ukrytej między
wzgórzami. Zamieszkałem na Rosemount Terrace 39
wraz z Mateuszem (najstarszym członkiem ekipy) i
Markiem (odpowiednik Ackleya z Buszującego w zbożu,
tylko mądrzejszy i bardziej żałosny). Mam teraz kolegów.

Co jeszcze mam?

Widok na rudą ścianę fabryki.

Widok na niemal wichrowe wzgórze.


Aha, in the meantime, widziałem dziś zajączka. Zupełnie
odmiennego od zająca. Miniaturka. Jak kurki japońskie.
Myślę, że był dorosły i w pełni świadomy swej roli. A i
komary widziałem odmienne. Jakieś leniwe. Krążyły
dookoła świerczka, lecz ugryźć nie zamierzały. Dziwota.
9.

Minęło kilka dni, jednak mnie nic nie minęło (jak zawsze).
Sytuacja wykrystalizowała się. Czuję się pewniej,
swobodniej, stopniowo zaczynam władać językiem.
Wszedłem na stałe między maszyny. Stoję tam
wchłaniając woń smaru i metalowych opiłków –
bezwzględne skojarzenie z opium, opium dla ludu, prasa,
press, rozgłaszam.

Jak już mówiłem, zamieszkałem z dwoma facetami:


Mateuszem (dzielę z nim pokój) i Markiem. Mateusz pod
pięćdziesiątkę, nie wadzi nikomu, stateczny acz
nowoczesny, twierdzi, że wykładał coś związanego z
zarządzaniem w wyższej szkole informatyki i czegoś tam,
perfekcyjny angielski, gadatliwość, sądy wyraziste,
ukształtowane. Marek, około czterdziestki, z południa
Polski, po hungarystyce, pracował wcześniej jako tłumacz
w jakiejś węgierskiej firmie w Polsce, dobrze gotuje,
aczkolwiek używa do tego nazbyt wielu gadatliwych
rytuałów, powodowany nieustanną koniecznością
znaczenia terenu, pod wieloma względami przypomina
Marcowego Zająca, jest jednak bardziej wyleniały i
nieprzejednany.
10.

Sobota. Zasłużony dzień odpoczynku.

Wkurwia mnie niesamowicie to ich nieustannie zadawane


na każdym kroku pytanie: Are you OK? Gdziekolwiek
bym się nie udał, czy to do roboty, czy to okazjonalnie,
tak jak dzisiaj, po zakupy do miejscowego sklepiku, gdzie
bym się nie obejrzał, w którąkolwiek stronę nie zwrócił
głowy, wszędzie słyszę tylko: Are you OK? Za każdym
razem mam wtedy nieodpartą pokusę odpowiedzieć, że
nie, wcale nie jestem OK., jestem B.S.

Zapisałem się dziś do Calderdale Library w miasteczku.

Zerknąłem na notatki z nieodległej przeszłości (jeszcze z


Polski). Ileż zróżnicowanych, pozbawionych znaczenia,
wybrakowanych osobowości składa się na moją (naszą)
żałosną egzystencję.
11.

Robiłem dziś na prasie C43 w kąciku jasnozielonego


wodzireja cichego. – Idźcie do człowieka w zielonym –
zakomenderował z samego rana Paki (Paki – tak określa
Sheriffa, Shakira czy jak mu tam, Krzysiek). Zapytałem
się go nieopatrznie, jak nazywa się ten człowiek w
szarym? – Paki. – A imię? – Paki – powtórzył Krzysiek.

Poszliśmy zatem do kącika, a tam jasnozielony przydzielił


nam robotę właściwą. Krzysiek stanął przy prasie, ja
musiałem zadowolić się miotłą, łaziłem zatem przez dwie
godziny po brunatnej podłodze fabryki i zamiatałem.

Zamiatanie tutaj oznacza, że nic nie robisz.


Dowiedziałem się o tym od Freddiego Mercury'ego w
miniaturce; wąsy, krzaczaste brwi, wyraz twarzy zupełnie
jak z teledysku, jednak nie ta postura. Friedi okazał się
bardzo miłym Irakijczykiem, mając zamiar iść na brake,
zapytał, czy nie mógłbym mu towarzyszyć. Nie byłem
gotowy. Po dwóch godzinach dostałem wreszcie
wymarzoną robotę na prasie.

Robota na prasach ma swoje plusy. Włóż kawałek


blachy, dociśnij wielgachny przycisk, wyjmij kawałek
blachy, złóż na kupę. Sama frajda. Po powrocie z roboty
zajrzałem do Calderdale Library. Wypożyczyłem Strange
World of the Brontës Marie Cambell, Yorkishire
Executions i Dziennik Anny Frank.
12.

W domu nie mogłem opędzić się od zająca. Perorował


zawzięcie w tak zwanym salonie [kanapa, krzesło, stół,
dwa foteliki], nie pozwalając skupić się na lekturze.
Nieustannie wyłaził z norki, na bezczelnego. Opowiadał o
obywatelskim obowiązku, ot taka lojalnościowa historyjka,
jak to kiedyś przyuważył ze swego okna pijaczka
włamującego się do kiosku „Ruchu” i ochoczo powiadomił
policję, która naturalnie miała go w dupie (jego i pijaczka).
Słowotok. Wychylanie mordki i szukanie potwierdzenia u
rozmówcy po każdym wypowiedzianym słowie.

Dlaczego nie jestem stanowczy?

Dlaczego nie potrafię powiedzieć – Nie.

Czemu zawsze wchodzę w interakcje, z których z


czasem coraz trudniej jest mi się wyplątać?

Powinienem być Chamem.


13.

Gust klasowy dochodzi do głosu. Wczoraj przyłapałem


się na konieczności lawirowania pomiędzy gustem
ludowym reprezentowanym przez towarzysza pracy i
broni Krzysztofa Kurwa Krzysztofa, a gustem klasy ciut
wyższej uosabianej przez współlokatorów: Mateusza i
Marka. Rzecz w tym, iż potrafię odczytywać obydwa
gusty. Potrafię cierpliwie uczestniczyć w gustowaniu,
smakowaniu zarówno solennej robocizny jak i
pseudointelektualnych dysput okraszonych słowem
„generalnie”. Jednak nie mógłbym chyba uczestniczyć w
konfrontacji obydwu tych gustów. A do takiej konfrontacji
mogło dojść, oj mogło, bowiem Krzysztof postanowił
odwiedzić mnie w L.

Już widzę miny moich zacnych domowników na widok


Krzysztofa Kurwa Krzysztofa wparowującego do naszego
lokum z papierochem w ustach i brudem za paznokciami.
Z dwojga złego jest mi on jednak bliższy przez swą
jednoznaczność od zmanierowanego duetu M&M.
14.

Uwolniwszy się od jednego stada, mimowolnie


przyłączam się do drugiego. Chociaż to krowy i byki.
Wyleciawszy tanimi liniami lotniczymi, nie miałem
złudzeń, co czeka mnie tu, na miejscu. Paradoksalnie,
zważywszy przy tym na odmienność sytuacji, nie
odczuwam tak zwanego dyskomfortu. Początkowe
odruchy stadne polegające na pochylaniu głowy i żuciu
trawy, tak jak robią to inni, ze strachu, z nieumiejętności
zdefiniowania sytuacji, już dawno minęły. Już nie
oglądam się z przerażeniem na to, co dobywają z portfeli,
jakie dokumenty mają, których nie daj bóg ja nie
posiadam, co muszę zrobić, czego oni już nie muszą,
bilety miesięczne, dowody, kontrakty i zaświadczenia, to
wszystko mam dawno za sobą. Coraz mniej obawiam się
także bariery językowej. Potrafię już w kiosku poprosić o
papierosy. Umiem też posługiwać się angielską
zapalniczką.

Niepokoi mnie jednak inny rodzaj uzależnienia –


wspólnota zamieszkiwania z moimi przybranymi
roommates Mateuszem i Markiem. Szczególnie relacja z
tym pierwszym daje przyczynek do przemyśleń. Mateusz
jest ojcem trzech synów w wieku 24, 26 i 28 lat, i ta
rodzicielska przypadłość powoduje nim i targa na każdym
kroku. Facet w dojrzałym wieku, uzależniony od skype’a
oraz całego śmietnika polityczno-gospodarczego
internetu, oglądający w Polsce na okrągło TVN24,
władający angielskim na równi z maszynką elektryczną
do golenia, pokryty grubą warstwą naleciałości
ojcowskich.
Chyba dobrze, że nie mam, bo gdybym to ja miał choćby
jednego syna, byłbym dla niego zapewne ojczymem,
obcym facetem, ojcem marnotrawnym; moje własne
synostwo odzywa się we mnie zbyt często. I chociaż jest
to wstrętne, rzucony na ten nieznany ląd, ja wyrodny
osesek, z ochotą przystałem na rolę syna w relacji z
ojcem Mateuszem. Doszło do tego, że pozwalam sobie
nawet na przytakiwania w celu potwierdzenia
koherentności jego męczących, mentorskich monologów,
wszystko za cenę uwolnienia się od odpowiedzialności,
czy to w kontaktach z landlordem, czy nawet w zapytaniu
o drogę do Haworth.

Stojąc w punkcie informacyjnym na dworcu, skąd


autobusami udaliśmy się na wycieczkę do miejsca
zamieszkania sióstr Brontë, patrząc na plecy
konwersującego z panią ojca Mateusza, zdałem sobie
sprawę, że tak naprawdę wygodna jest dla mnie rola
posłusznego dzieciaka, który w tajemnicy przed
rodzicami popala papierochy.
15.

I nagle, patrząc na plecy konwersującego bez


opamiętania Mateusza, postanawiam to zmienić.
Postanawiam nagle, bez wstydu i obawy przed
nieuchronnym skarceniem, sięgnąć do lodówki po kolejną
puszkę piwa, postanawiam na oczach Mateusza palić
peta za petem, wypuszczając dym z ukontentowaniem,
postanawiam mówić – NIE (tak jak dzisiaj nie
powiedziałem w Tesco) dla jego propozycji zakupu
żelazka i przecenionych ręczników. Przedstawiać siebie
w jak najgorszym świetle – oto jedna z
charakterystycznych, wywiedzionych jeszcze z
dzieciństwa cech mego spaczonego charakteru. Czasami
mam po prostu ochotę zirytować aż do cna każdego
napotkanego, a tym bardziej uważającego się za
bliskiego mi człowieka, człowieka, który się stara,
człowieka, który wyciąga do mnie tak zwaną pomocną
rękę, a to wszystko tylko po to, by z nikim nie mieć nic
wspólnego.
16.

Korzystając z nieobecności moich rooMMates, którzy jak


co niedziela udali się, jak nakazuje im rodzima tradycja,
do kościółka, postanowiłem wziąć spokojną kąpiel.
Spokojną, a więc z muzyką oraz pamiętniczkiem, który
teraz, leżąc w wannie, solennie postanawiam uzupełnić.

No właśnie. Wczorajsza piesza wędrówka do sióstr.


Dzień był zimny. Pochmurny. Zanosiło się na deszcz.
Weekend, a więc czas zapomnienia o fabryce, o
wykonywaniu tych wszystkich mechanistycznych
czynności, o tkwieniu dzień w dzień przy maszynie w
ogłuszającym huku, z idiotyczną nadzieją na jedną
krótką, jedną jeszcze krótszą przerwę, o niemożności
zakończenia procesu myślenia o bezsensie, o bólu, o
nieskończoności. Stupor. Ostrużyny. Marionetkowość.

Powiedziałem, że idę do Haworth, do sióstr; I oni poszli


ze mną. Naturalnie podczas jednego z naszych
wieczorków zapoznawczych, w trakcie których każdy z
nas próbował wytyczyć nieprzekraczalną granicę a
jednocześnie wybadać, a następnie otworzyć się przed
pozostałymi, na ile tylko oczywiście można, w
rozsądnych, odpowiednich do wrodzonej nieufności
proporcjach, opowiedziałem im o mojej fascynacji
twórczością sióstr, o fragmentach, o prozie. Mateusz, nie
wiem, czy naprawdę, czy tylko chcąc mi się przypodobać,
bąknął, że coś tam kiedyś czytał, Marek natychmiast
dorzucił, że oglądał film.
Dlatego, gdy powiedziałem, że idę do sióstr, to oni poszli
ze mną. Podobno jest coś takiego w człowieku, że jeżeli
już raz wyrazi swoją opinię na jakiś temat, to się z nią
utożsamia i trzyma się jej potem rękami/rękoma i nogami,
nie zważając na to, jak bardzo jest głupia. Tak więc
poszli. Nie mieli wyboru.

Tak więc szliśmy.

Pagórki i mile.

Pagórki i mile.

Ktoś, kto nigdy nie był w tych rejonach, nie zrozumie


uczucia nigdy nie kończącego się dystansu
potęgowanego ukształtowaniem terenu; co innego jeśli
się jedzie, ale chodzenie, a zwłaszcza chodzenie do
określonego celu, w wybranym kierunku. kiedy mamy do
przebycia tak zwany szmat drogi (a mieliśmy do
przebycia dobre 13 mil), bardzo szybko przeradza się w
koszmar ze względu na tutejsze stromizny zaskakujące
idącego swą nużącą powtarzalnością. Mimo wszystko nie
było najgorzej. Nie padało. Cztery i pół godziny żwawego
marszu w dość sprzyjających warunkach.
Połykaliśmy dystans z zadziwiającą łatwością. Podczas
marszruty wymienialiśmy uwagi na temat naszej
przeszłości; moi współlokatorzy wypytywali mnie o moją
przeszłość, i ja opowiadałem im zdawkowo o mojej
przeszłości, następnie ja pytałem moich współlokatorów o
ich przeszłość (tak naprawdę wcale nie obchodziła mnie
ich przeszłość, nie była mi ich przeszłość do niczego
potrzebna, niemniej grzecznościowo wypytywałem ich o
ich przeszłość) i oni opowiadali mi o swojej przeszłości.
Przez cały ten czas starałem się być podobny do nich,
mówiłem jak oni, poruszałem się jak oni, oddychałem
pośpiesznie jak oni, nie zwracając uwagi na mój instynkt
samozachowawczy. Dystans skracał się.

W czasie marszruty wymienialiśmy uwagi na temat


ukształtowania terenu. Jeden z moich współlokatorów był
człowiekiem wykształconym, posiadał wszechstronną
wiedzę, której mogłem mu tylko pozazdrościć, i teraz
dzielił się nią zarówno ze mną, jak i z drugim
współlokatorem. Wskazywał na skutki zlodowaceń,
występowanie żłobów i cyrków, posługiwał się przy tym
słownictwem plejstoceńskim, którego nie rozumiałem, nie
zamierzałem rozumieć.

W czasie marszruty wymienialiśmy uwagi na temat


mijanego krajobrazu. Moi współlokatorzy zwracali moją
uwagę na specyfikę tutejszej urbanizacji, z którą od lat
byli za pan brat. Ja zwracałem uwagę moich
współlokatorów na pasące się na okolicznych łąkach
owce o czarnych łbach. Zarówno ja, jak i moi
współlokatorzy wzajemnie zwracaliśmy swoją uwagę na
szybko skracający się dystans.
Nie wiem, po co to ciągnę, ale tak nam właśnie upływało.
17.

W Haworth, w Brontë Parsonage Museum duże wrażenie


wywarł na mnie pokój Branwella, brata Anny, Charlotte i
Emily. Maleńka izba z ustawionym pośrodku łóżkiem,
szafka, dwa okna wychodzące na zaułek wybrukowanej
uliczki. Pościel, na której wyeksponowano
podtrzymywany zapewne jakimś skomplikowanym
wewnętrznym systemem drucianych połączeń
wyświechtany kaftan do spania z wykrochmalonym
kołnierzem.

Wyczytałem na tabliczce informacyjnej, iż pierwotnie


pokój ten zamieszkiwał Patrick Brontë – pastor, ojciec
rodzeństwa – dopiero kiedy jego syn popadł w ostry
alkoholizm, ojciec umieścił go w tym pokoju, by
sprawować nad nim pieczę.
18.

Poniedziałek i wtorek trzeciego tygodnia roboty upłynął


mi na przedstawionej już gdzieś tutaj uprzednio tudzież
drobiazgowo SMG machine, dwuosobowej prasie o
zacięciu freudowskim. Z jednej strony Krzysiek Kurwa
Krzysiek – z drugiej ja. On podbierający z ważącego
prawie pół tony stosu cieniutkie i okrągłe blaszane płyty
półtora na półtora i wsuwający je wprawnym ruchem do
matrycy, wyciągający, a następnie przepychający je
bocznicą – ja ze swej strony szybciutko wyciągający
(uwaga na paluchy!) już sprasowane, wkładający do innej
matrycy robiącej 15 dziurek.
19.

Fenomen tej fabryki polega na jej archaiczności.


Czynności tu wykonywane przez, jak to się mówi, bogu
ducha winnych ludzi w różnych formacjach i
konfiguracjach, na takich czy innych maszynach, w
zupełności można by uprościć, zakupując nowoczesną
linię montażową. Wydaje się jednak, iż dla właścicieli to
wszystko, w takiej właśnie formie, jest bardzo opłacalne i
ma chyba nawet walor sentymentalny, w przeciwnym
razie nie robiliby z tego miejsca przedsionka Trzeciego
Świata.

Lunch. Siadam wśród Angoli.

Magda i Jurek, para heteroseksualna napotkana na


początku eskapady, ignorują mnie. Cos im we mnie nie
pasuje – nie wiem co, nie chcę wiedzieć i nie wnikam.
20.

Demon powrócił. Wystarczył jeden telefon, by ścieżka


porośnięta koszmarami na nowo otwarła swoje po[d]woje.
W taki oto sposób ujmowana jest przez mój umysł każda
rozmowa z Demonem; w idiotyczno-rachityczny
ornament. Demon grozi, Demon straszy, Demon zły,
bowiem nic nie idzie po jego myśli. Demon szczerzy kły,
popisując się swoją pseudoelokwencją przed
wianuszkiem wielkopolskich sióstr. Wspominanie,
wypominanie, próby prowokacji. Czy jedna chwila
przeszłości może determinować całe dalsze życie? Piszę
Demon wielką literą, bowiem Demon jest bardzo groźny
w swej głupocie. Jeżeli spotyka mnie coś złego, spotyka
mnie to nie przez Demona, dzieje się to przeze mnie,
bowiem to ja go wywołałem.
21.

Wstałem, wszyscy śpią. Obmyłem twarz zimną wodą,


wyszedłem na papierosa. Mamy tu malutki terrace z
widokiem na ceglaną ścianę fabryki. Usiadłem na foteliku
darowanym nam przez landlorda. Jego powierzchnia
siadalna (fotelika, nie landlorda) idealnie pasuje do moich
spodni roboczych. Siadłem tak, by mieć widok na murek
po wschodniej stronie. Z jednej strony murek, z drugiej
fabryka, za plecami inny murek, po lewej house. Siedząc
i paląc papierosa spojrzałem w niebo. Różowa chmurka
montyphytonowska składająca się z kilku pomniejszych
chmurek przemaszerowywała z wolna z lewa na prawo.
22.

A dziś znów sobota. Mogę pisać tylko o sobotach,


ewentualnie niedzielach. Z trudem przychodzi mi pisanie
o tym, co dzieje się od poniedziałku do piątku. To mnie
przerasta. A więc w sobotę pojechaliśmy z o.Mateuszem
do pobliskiego większego miasta, gdzie łaziliśmy po
różnorakich second-handach i tescach. W pewnym
momencie o.Mateusz zorientował się, że nie ma przy
sobie mapy. Cóż za niedopatrzenie! Cóż za
rozgorączkowanie! Kiedy ja odczuwałem metafizyczny
lęk, on prowadził mnie za rękę z powrotem naszą
wcześniejszą trasą w poszukiwaniu zabawki dziecięcia
wieku. Obeszliśmy w tym celu jeszcze raz te same
kilkanaście sklepów, bez rezultatu. Po powrocie do domu
okazało się, że mapa leży na stole.

Nie ma tego złego, co – i jak to tam dalej mówią. Ojciec


Mateusz zakupił był sobie mobilny internet i od godziny
gaworzy w kuchnio-salonie ze swoją family. Odziany jest
przy tym w pozbawioną rękawów koszulkę Mount Everest
Expedition, pozostałość po sponsoringu znanej
powszechnie celebrytki-podróżniczki, kiedy to jeszcze
pracował był z dumą dla jednego z wiodących koncernów
petrochemicznych. A teraz przekazuje małżonce obraz
kuchni obracając kamerką internetową na wszystkie
strony świata: Tu jest kuchnia. Tu jest pralka. Tu jest
okno – relacjonuje.
Mam awersję do gadżetów współlokatorów. Tak jak
drażni mnie okablowanie oraz całe technologiczne
zaplecze ojca Mateusza, w równym, a być może jeszcze
większym stopniu wkurwiają mnie papcie królika Marka;
rozchełstane, wielkie, plastikowe, z milionem ogromnych
otworów, uzmysławiają mi naocznie kręte drogi ewolucji.
Sam Marek, niejako protoplasta swego kapciostwa,
stanowi fenomen żałosności, jego krok spacerowy jest
mętny, jego posłannictwo niejasne, jego jestestwo
nachalne. Trychotomia skojarzeń.
23.

Patrząc na to wszystko z góry, wydaje się jednak, iż


dobrze jest mieć za współlokatorów duet M&M. Nie wiem,
czy wytrzymałbym długo z kopcącym tytoń Krzysztofem,
a tym bardziej z innymi frakcjami Polaków, jakie dane mi
było tu spotkać. Mogłem przecie trafić do grupy
gadatliwych abnegatów, maczo-chłopaczków brytyjsko-
polskich nieustannie podważających zasady
koegzystencji. Wyczarowują oni na poczekaniu
magiczne, przygnębiające monologi:

– A ta kurwa tylko patrzy przez szybę, czy napierdalam w


odpowiednim tempie. Z jednej strony mam taśmę w jedną
stronę, z drugiej drugą w drugą, i jak kurwa jedna stanie
to chuj! A ja kurwa co, napierdalam na drugiej, aż ta się
ruszy. Angole krzyczą, że za szybko, to kurwa muszę
przestać. I już opierdalanie, że nie pracuję. Jebię to, jak
dostanę wypłatę to spierdalam. Chuja. Trafiłem do kurwy
jebniętej, do porno grubasa pierdolonego.

Mogłem równie dobrze trafić do jeepa rezydentów-


polaczków przemądrzalców zmyślnych, upiornych:

– I ta kurwa nie zna przepisów. Traktuje mnie jak Polaka,


a ja jej podtykam pod nos papiery, że jestem rezydentem
i mam takie same prawa jak Angol. Każe mi kurwa
wypełniać druki, a suka dobrze wie, że jako rezydent nie
muszę
24.

Lazy Day. Przypominam sobie kopniaki lęku, jakie


zainkasowałem wczoraj. Powoli, acz nieubłaganie wsiąka
we mnie alkohol brytyjski począwszy od ohydnego i
niskoprocentowego piwa Carling, przez
czteroprocentowy, równie beznadziejny Carlsberg, a
skończywszy na dwóch winach, które w przeprosinach (a
raczej na odczepnego) ofiarował nam boss fabryki, mając
w pamięci zamieszanie związane z akomodacją. Nie
byłbym sobą gdybym nie zahaczył jeszcze o najtańszy,
dostępny na tutejszym rynku 7,5 procentowy napój
cydrowy. Jego obecność na wyciągniecie ręki napawa
mnie nadzieją. Niecałe 3 funty za 2,5 litrową butelkę!
Jednak każdy kij ma dwa końce i tak naprawdę muszę
trzymać się tego co jeszcze mam, czego nie utraciłem, co
powoli zdobywam.

Lazy Day (jak mawia Krzysztof). Nic, zupełnie nic oprócz


naprzemiennej lektury dzienników Michaela Palina,
Dystynkcji oraz idiotycznie napisanej, pełnej
bezużytecznych niuansów biografii Nicole Kidmann. Jaka
praca taka lektura.

Głównym, przewodnim motywem. są jednak pulsujące


niepokoje związane z falowaniem tak zwanego nastroju.
Zdaję sobie sprawę, że katalizatorem jest w tym, jak i w
większości tego typu przypadków alkohol, jednak jak
zawsze próbuję znaleźć inne, bardziej zawoalowane
wytłumaczenie.
25.

Na dole ojciec Mateusz relacjonuje przez skype’a do


zawsze chętnej wysłuchania małżonki. Gada o pralce w
salonie, która według niego jest za głośna, o praniu, które
potem zamierza rozwiesić, o trzech puszkach fasolki,
jakie udało mu się niedawno temu zakupić po okazyjnej
cenie.

Na górze samotny Marek pogrążony jest zapewne w


nieprzebranych zasobach broszurek do nauki
angielskiego. Jego konik. Przemierzając każdego ranka
drogę z domu do miejsca, z którego zabiera nas
samochodem miejscowy Rafał, zmuszony jestem patrzeć
na pojawiające się przede mną raz po raz szerokie,
utrudzone plecy Marka, jego skośny krok, rozpiętą kurtę, i
rękę, na końcu której tkwi broszura z idiomami.
26.

Pies mnie dziś rano obszczekał. Neighbor. Za murkiem


był się usadowił i nadawał (każdy z mieszkańców ma
tutaj własne zapyziałe podwóreczko), szczekał jak
karabin maszynowy, napierdalał. Podwórze sąsiadujące z
naszym wypełnione jest po brzegi dziecięcym sprzętem;
na środku okrągła, wysłużona trampolina, po bokach
rozrzucone rowery, deskorolki oraz popaprane pojemniki
niewiadomego przeznaczenia.
27.

Codzienny rytuał początku i końca roboty. Start


wyznaczony na 7:36 (dlaczego nie na 7:30?, ewentualnie
7:35?). Rafał przywozi nas tak późno, że nie mam nawet
możliwości wypalenia papierosa. Przekroczywszy próg
fabryki mijam, tak jak wszyscy, zmyślne urządzenie – po
pokręceniu korbką wypadają z niego dwie żółtoróżowe
zatyczki do uszu.

Następnie kieruję swe kroki w stronę środka hali, gdzie


umieszczono boksy menedżerów. Przez szybę widzę jak
nasz Paki (szary) dostaje wytyczne od Simona (zielony)
dotyczące ilości i rodzaju blach do zaplanowanej na dziś
obróbki. Tuż obok tego przybytku grupują się prassowcy
w ściśle wyznaczonym logiką narodowości porządku:
Angole (6 sztuk), Łotysze (2 sztuki), Polacy (4 sztuki),
chyba Irakijczyk i jeszcze ktoś do tej pory
niezidentyfikowany. Ta narodowa logika urzeka również
w kantynie, gdzie napochyleni nad fasolką siedzą
oddzielnie obywatele różnych plemion, jakby pogodzeni z
nieuchronnością dyslokacji. W kąciku, odwróceni plecami
do wszystkich, dwaj czarnoskórzy obywatele UK
zgłębiają w ciszy fantasmagorie The Sun.

Kiedy wreszcie Paki dzierży już w dłoni spisane na kartce


zadania, zaczyna przydzielać robotę. Porównywalne jest
to chyba tylko draftu w NBA, ewentualnie do wyboru
drużyn piłkarskich przez małoletnich kapitanów w
podstawówce.
Paki, pogrążony w fabrycznych myślach, przechadza się
leniwie to tu, to tam, pomiędzy zawodnikami, od
niechcenia zatrzymując się przy odpowiedniej grupie,
wskazując palcem właściwą maszynę do oporządzenia.
Traf chce, że razem z Krzysztofem za każdym razem
okazujemy się najsłabszym ogniwem tej układanki, i
kiedy pozostałe role są już rozpisane, palec Pakiego
niewzruszenie wskazuje na SMG.
28.

Poranne wspólne wędrowanie do miejsca odwózki


napawa mnie wstrętem. Duet M&M wpadł na genialny
pomysł, aby zbierać nasze domowe śmieci w reklamówki
i wrzucać do przydrożnych śmietników. Obłudnicy. W
innych sprawach protestują argumentując z pozycji
dobrze wychowanych, światłych obywateli, a tu proszę –
wędrówka z odpadkami i nielegalne zapychanie
publicznych śmietników pod osłoną nocy! Co innego
Krzysztof – on robi to z wiarą i przekonaniem w słuszność
wspólnej sprawy.

Wędruję zatem z napuszonymi gośćmi i reklamówkami.


Potem jeszcze to oczekiwanie w jakiejś krzywej uliczce
na samochód Rafała. Przyjeżdża facet w ostatniej chwili,
tak, że jesteśmy na fabrycznym parkingu dosłownie
minutę przed syreną ogłaszającą rozpoczęcie roboty. A
potem przerzucanie blaszek z Krzysztofem, który ostatnio
coraz częściej neguje i abdykuje, narażając na szwank i
tak nasze coraz bardziej kruche pozycje (przedłużanie
przerwy, pozostawianie nieskończonej roboty, lanie na
regulamin).

Być może ma jednak rację.


29.

Ojciec Mateusz tryska dziś humorem. Otrzymał był


właśnie od małżonki adres e-mailowy swego
odpowiednika na uczelni, chce go poprosić, aby do
listopada poprowadził za niego zajęcia i sza…
...ciśnienie powinno wynosić 2,2 hektopaskala...

Tylko w czym? Niedosłyszałem.

Przeniosłem się do kibla, gdzie znajduję uspokojenie w


wypróżnianiu. Aha, znów Mateusz i Marek – niepokoi ich
zbyt szybkie ubywanie papieru toaletowego. Temat podjął
Marek, kontynuował Mateusz. Okazałem się
powściągliwie asertywny stwierdzając, że – na czym jak
na czym, ale na papierze toaletowym nie będę
oszczędzał. Wystarczyło.

I dobrze, bowiem mój mood był tak nadwyrężony, że


mało brakowało a wygarnąłbym pieprzonym dialektykom
brak higieny powiązany z purytańską oszczędnością.
Przynajmniej w aspekcie srania pozostaję do końca
lordem wśród parweniuszy. Nikt nie odwiedzie mnie od
magicznego rwania papieru i cierpliwego wycierania
dupska do połysku.
30.

Nieskoordynowany lęk towarzyszy mi dzisiaj od


wczesnego poranka. Czuję się obcy wobec wszystkiego i
wszystkich, tego, tych tutaj, tamtych, którzy pozostali,
wobec Luny, rodziców, i jak zawsze wobec… Przepełnia
mnie obcość wynikająca z niewystarczającej znajomości
języka, napięcie powstające pod wpływem natarczywych
wyobrażeń przyszłości, obawa przed konfrontacją z
tubylcami, instytucjami tubylczymi, ze wszystkim czego
nie rozumiem, w co się nigdy nie wpasuję. Powinienem
był pozostać? Też nie. Tam pozostawiłem lęki innego
rodzaju, przede wszystkim przerażenie samotnością w
tym przeklętym pustym domu, Gdzie zatem miałbym się
udać?
31.

W piątki, na dziesięć minut przed siedemnastą, daje się


odczuć ogólne rozprzężenie pracownicze. Ktoś bierze
miotłę, zamiata wokół swego stanowiska pracy, ktoś wali
w blachę, lecz głowy nie wystawia. Samoświadomość
pracownicza okazuje się być silnie zakorzeniona wśród
miejscowych. Potrafią godzinami pracować na bardzo
wysokich obrotach, choć jest to całkowicie pozbawione
racji, absurdalne, zważywszy na fakt, że ich ruchy nie
musiałyby być tak gwałtowne, a i tak wystarczyłyby do
wypełnienia wymaganych norm. Jednak za pięć
siedemnasta nawet ta wypełniająca mózgi
samoświadomość pracownicza z wolna gaśnie.
Robotnicy dnia powszedniego ustawiają się na końcach
ścieżek wyjazdowych dla forkliftów i warują tam
niespokojnie, dzierżąc w dłoniach usmarowane olejem
plecaki, ściśnięci w oczekiwaniu na syrenę oznaczającą
koniec roboty. I nagle: Jeeesst! Jak sprinterzy wyrywają
ze startowych bloków (teraz ze świadomością
weekendową). Ludzkie fale wydobywają się nagle z
mrocznych zakamarków fabryki, płyną do drzwi
wyjściowych, wylewają w światło. Na zewnątrz,
zaczerpnąwszy w nozdrza świeżego powietrza,
odmienieni, wyparłszy samoświadomość pracowniczą,
jak uczniacy z tornistrami gnają na parking do swych
samochodów. Kto pierwszy ten lepszy. Ene due rabe.
Szlus. Biegną ukosami, przeskakują murki, siała baba
mak, rzucają na tylne siedzenia plecaki, trzaskają
drzwiami aut, w drogę, komu w drogę temu kopa,
wyjeżdżają, nieomal zderzając się ze sobą na wąskiej
ścieżce wyjazdowej, sznurem, już nie za robotniczym
mundurem, a za grillem, za piwskiem.
32.

Słucham Joy Division. Zabrałem ze sobą wszystko Joy


Division i słucham tylko Joy Division. Całe szczęście, że
można mieć w uszach słuchawki, zresztą korzysta z tego
dobrych parę osób. Słuchawki w uszach i na uszach mają
młodzi, ale i nieliczni starzy pracownicy.

Najlepszym kawałkiem Joy Division jest The Eternal

Kiedy miałem siedemnaście lat przetłumaczyłem


ochoczo, ale i z mozołem, utwory z Closer i mam do
dzisiaj w głowie wszystkie moje nieudolne, okraszone
przeinaczeniami i pleonazmami tłumaczenia, w tym
ulubiony The Eternal, który teraz, stojąc przy prasie,
odśpiewuję sobie na całe gardło, ciesząc się
jednocześnie, że nikt nie może mnie przy tym usłyszeć;

Powoli odchodzą coraz cichszy lament


Ukochanym zmarłym oddana już cześć
Rozmawiają głośno siedząc wokół stołów
Połamane kwiaty rzucone na deszcz

Stoję przy bramie na końcu alei


Widzę jak idą wśród żałobnych chmur
Pragnę zapłakać patrząc na ich twarze
Opętany furią zżerany przez ból
Płaczę jak dziecko czuję się jak starzec
Życie w rodzinie to stracony czas
Ciężar na barkach obłudna komunia
Przełknięta ze wstrętem byś pozostał sam

Leżę przy bramie na końcu alei


Wzrok obejmuje kilka drzew i mur
Nic nie wyjaśni nic już nie pomoże
Obserwuję liście spadające w dół
33.

Trzydzieści jeden dni roboczych za mną. Przeniesiono


nas z Krzysztofem do innego działu fabryki, czego od
początku się obawiałem. Trafiliśmy najsampierw z press
do skręcania programatorów. Krzysztof został ostatecznie
przy tej miłej sercu robocie, a mnie po południu zaraz
ustawiono na linii produkcyjnej – od tej pory będę lalką,
kukłą, sterowanym automatem.

Zupełnie nie umiem obsługiwać wkrętaka. Czuję się z tym


podle.

Wczoraj w nocy sny straszliwe, kilkukrotne przebudzenia,


by ponownie zapadać w koszmary. Nieprawdopodobne,
że mój schorowany mózg sam sobie płata takie figle. A
wyglądało to tak:

Mała scena w wiejskim teatrze spowita ciemnością.


Nagle snop światła rzucony na postać siedzącą na skraju
sceny w głębokim fotelu. Jej skóra i ubranie powalane
wapnem. To mężczyzna w sile wieku. Milczy. Groza
symboli i ciszy. Za chwilę skoncentrowane światło
rzucone w inny punkt sceny. Na pierwszy rzut oka widać
lampę z dużym wełnianym abażurem, jednak spod spodu
wystają stare kobiece nogi. Postać jest także pobielona,
uwalana wapnem. Wapno na twarzy i dłoniach, wapno na
ubraniu. Na wełnianym kapeluszu zauważalne,
wyhaftowane jednym ściegiem – godło Polski, kropidło
oraz inne symbole gnuśności. Cięcie.
Gdzieś u babki na starym podwórku zapowiadana wizyta
dostojnego gościa, wuja z zagranicy. Kiedy wuj pojawia
się wśród kur, wydaje mi się znajomy z wyglądu, swoim
zachowaniem, swoją postawą, domaga się czołobitności.
Milczy, kiedy przedstawiani są mu kolejni członkowie
rodziny. A gdy przychodzi moja kolej by go ucałować, ze
wstrętem zauważam, iż na twarzy hoduje długiego
ślimaka, który przed chwilą wysunął się z podłużnego
zamka od furtki przytwierdzonego na stałe do policzka

Zjedz coś.

Na dole Mateusz tłumaczy żonie zasadę działania


suszarki.
34.

W kadrach rozgardiasz, nie umówiono mnie, tak jak


innych, na spotkanie w sprawie przyznania National
Inssurance Number, ale za to zaproponowano, abym
sam pojechał do Leeds załatwić sprawę. Oczywiście
muszę tego dnia przyjść do pracy i wyjść na styk, by
złapać autobus widmo.

Telefon od O. O. na bieżąco dzieli się wrażeniami z tego,


co ostatnio obejrzał w telewizji i internecie, relacjonuje
rzeczowo, bez uniesień, dygresje, impresje, metaliczny
głos, mówi jak zawsze z typową dla siebie irytującą mnie
ironią, nieomal podtyka pod nos krajowe skamieliny;
paleozoik, mezozoik, ordowik i jura. Na koniec, niby od
niechcenia, dodaje, że Demon raczej zrobi mi na złość,
niż zachowa się racjonalnie, i że na pewno nie pofatyguje
się do Polski, by zakończyć sprawę, gotowy jest nawet
poświęcić nasz dom. Zgadzam się ze wszystkim, o czym
mówi. Przytakuję.

Luna do mnie nie dzwoni, nie wysłała nawet kartki, ale co


ja jej mógłbym powiedzieć?, mógłbym poskarżyć się tylko
jak bachor na swój zasmarkany los.
35.

Fatalny dzień poprzedzony klęską poprzedniego. Mam


zawroty głowy od nadmiaru nieszczęść. Wszystko we
mnie wsiąka, nic po mnie nie spływa. Wczoraj
otrzymałem nową robotę na taśmie montażowej, mam
zastąpić człowieka, który zrobił swoje i może odejść. Od
trzech lat facet pracował na dwóch stanowiskach,
zapierdalając przy tym jak wariat; wkładając plastikowe
kołki do otworów w obudowie suszarki, naklejając plaster
na przedzie, przytwierdzając fragment obudowy
metalowym klipsem (ból środkowego palca), lewą dłonią
przytrzymując w tym czasie kawałek plastiku do
przymocowania, a prawą, w tym samym czasie,
chwytając za panel, który przytrzymując biodrem,
przykręcał za pomocą trzech śrubek. Całość 40 sekund i
tak w kółko.

Robota przeznaczona dla dwóch osób o czym świadczą


napisy pozostawione na stanowiskach (stage 1, stage 2).
Człowiek ten towarzyszył mi wczoraj, objaśniając
dokładnie co i jak, a dziś zastąpił go Nil idiota, angolski
Białas, kibic i półgłówek, który przepracował w tej firmie
całe 15 lat, i dodaje, że jest bardzo zadowolony z takiej
pracy. Powiedziałem mu, że ja nienawidzę takiej pracy.
36.

Obraziłem się ponownie na duet M&M.

Jakaś błahostka.

Z enigmatycznych rozmów wokół kwadratowego stołu;


wiara Mateusza w instytucje została brutalnie podważona
przez Marka.
37.

W zasadzie mam długie ciało (kwaśno-zasadowe). Mówię


to po eksploracji łazienki, przepuściwszy wpierw
Mateusza, potem Marka. Patrzę na swoje paluchy u nóg i
dziwię się, że są takie długie i moje, nie dostrzegałem ich
do tej pory należycie.

O ósmej wieczorem wyszedłem na papierosa. Nie wiem


dlaczego, stojąc przy sięgającym łydki murku, przyszła mi
na myśl „Sutra Słonecznika” Allena Ginsberga.
Pomyślałem o słoneczniku, który wyrasta z góry złomu,
milcząc myśleliśmy te same myśli duszy i ciała siedząc
na pordzewiałym żelaznym starym drągu, czy jakoś tak.

Zauważyłem, że kasjerki w kopie (Co-operated shop)


zupełnie inaczej, przyjaźniej – rzekłbym, ostatnio na mnie
reagują, ale może tylko tam mi się tylko przez chwilę
zdawało.

Moje dłonie na tle ściany przypominają płomienie.


38.

Gdyby ktoś (kto zna język polski!) nie daj bóg czytał te
moje bazgroły, te moje kompulsje, te moje pozostawione
na skarpie zapiski, pomyślałby sobie: co ty chłopie
wypisujesz. Wypisuję! Wypisuję! Teraz JA mówię.
39.

Dalej. Miara wrażliwości na życie. Gdyby istniała miara


wrażliwości na życie, wrażliwości życia, przeżycia, bez
obaw mógłbym dosiąść się do stolika tych, którzy mają
wysokie MWNŻ (oczywiście tylko w przypadku, gdyby
mieli to jasno i wyraźnie wypisane na stosownych
karteczkach, ewentualnie umieszczone nad głowami w
postaci bluźnierczych aureoli).

Dziś robiłem na stage 3 (wstępna faza budowy suszarek).


Do włożenia w dziurki 5 plastikowych patyczków, do
naklejenia tuż nad drzwiczkami suszarki niebieska folia,
również nad drzwiczkami do przytwierdzenia metalowym
bolcem kawałek plastiku na wysokości dolnej krawędzi
panelu, już mi się wszystko miesza, do przytwierdzenia
panel, do wkręcenia trzy śrubki. Pomagała mi Dorota,
która od trzech lat robi w fabryce. Wyznała, że bardzo
chwali sobie taką robotę.
40.

Czego tu szukam? Czego potrzebowałem?


Potrzebowałem całkowitej zmiany sytemu powtórzeń,
wyplątania się z siatki schematów i znaczeń, być może
(jednocześnie) zaplątania się w inną, zawsze w inną
siatkę schematów i znaczeń, potrzebowałem wytrącenia
a jednocześnie uwikłania, potrzebowałem czegoś, co
teraz, po czasie, wydaje mi się absurdalne. Bo czyż
możemy w jednej chwili, w jednej chwili podkreślone,
porzucić wszystko, czym byliśmy, i stać się kimś zupełnie
innym, zostać robotnikiem, współlokatorem, kimkolwiek.

Cierpienie (nie bójmy się tego słowa) osobowości o


skłonnościach samobójczych wynika z braku jednolitej
struktury oraz nieumiejętności dostosowywania tego typu
osobowości do praktyki zmiennych sytuacji, czy też może
raczej z uwikłania wynikającego z natłoku praktyk
sytuacyjnych wymagających różnego rodzaju
elastycznych typów osobowości, co w przypadku
normalnych osób z wyrobioną twardą strukturą, odporną
na odkształcenia, gwarantującą im niewrażliwość na
pomniejsze bodźce, nie ma wielkiego znaczenia.

Klapki na oczach okazują się wystarczającym


ekwipunkiem, gwarantującym komfort podążania prostą
drogą.
Tak zwane nadzieje. Nadzieje na przyszłość, nadzieje w
wylocie, nadzieje na zmianę, przemianę, na zmianę
(zmianę na lepsze, zmianę zawsze na lepsze), podobną
do tej, jakiej podlega bohater filmu klasy B albo dobrze
sprzedającej się popularnej powieści. Ble.

Mimo wszystko powinienem codziennie notować sobie


temu podobne rozweselające mnie nie wiedzieć czemu
bzdury, aby w ten sposób dawać świadectwo, zdawać
bezstronną relację, być jednocześnie świadkiem i
uczestnikiem procesu życia, przeżycia, bezpośrednio
uczestniczyć w nieporadnym geście / proteście przeciwko
temu, kto nam zgotował ten los.
41.

A od dziś jest już nade mną taka gruba zielona żaba,


nadzorująca unit, na którym pracuję z zapierdalającą na
okrągło taśmą produkcyjną. Gruba zielona żaba z
opuchłą twarzą, z której wyzierają małe złośliwe oczka.

A tam chodzi taki szary Paki, Szakir, Szachir, czy jak go


tam zwał, przydzielający nam robotę na prasach,
przydupas Simona, zawsze w białych adidaskach, z
długimi rękoma, na podobieństwo swego wodza
ostrzyżony krótko, bełkoczący łamanymi komendami.
Wydaje się być trochę niepasującym elementem do
tutejszych realiów, ale w gruncie rzeczy świetnie nadrabia
miną i rozbudowaną gestykulacją.

A tam siedzi taki szary chudy Rob, podwładny zielonej,


nieistniejący, wydaje się, że nawet nie umie dobrze
zliczyć do dziesięciu, ma ciągłe kłopoty z bieżącą
rejestracją ciągu produkcji, coś tam sobie w zaciszu
gryzmoli od czasu do czasu na karteczce, co chwila
zadając pytanie o numer kolejnej suszarki.

All The Lonely People. Skąd oni wszyscy się biorą?


42.

Fabryka. Fabryka. Stosunki pracy wyglądają tu jak w


Trzecim Świecie albo w innym wymiarze rzeczywistości.
Płaca minimalna za katorżniczą robotę, w której człowiek
sprowadzony zostaje do poziomu małpy. Śmiem
stwierdzić, że system rekrutacji jest tak skonstruowany,
aby maksymalnie wykorzystać moce produkcyjne
jednostki. Jeżeli nie wypełnia ona w 100% swych zadań
jest natychmiast zwalniana, a na jej miejsce pojawia się
kolejna ofiara z nowego naboru. Trzymiesięczne
kontrakty gwarantują pracodawcy naturalną selekcję i
możliwość zamiany mniej produktywnych na tych, którzy
z obłędem w oczach bez protestu wywiążą się z
powierzonych zadań. Stanowiska na linii produkcyjnej
wymagają od pracownika wykonywania szeregu
czynności, których natężenie wykracza poza zdolności
przeciętnego człowieka. Tylko ci, którzy w krótkim czasie
opanują mechanistyczne akrobacje, którzy manualnie są
na tyle sprawni, by podołać nieustannej ekwilibrystyce rąk
i przystosują się do nabrzmiałej formuły pracy, tylko oni
mogą w oczach pracodawcy wpasować się w
zaproponowany wzorzec robotnika, stając się tym samym
maszynami, nadprogramowym kapitałem, którego
istnienie pozwala na tyle ciąć koszty, by oferować
następnie produkt po tak zwanej atrakcyjnej cenie
(przeglądałem ostatnio katalog suszarek, produkty z
fabryki są o niebo tańsze od konkurencji).
Irytację moją wzbudza fakt, iż w opublikowanym
niedawno rankingu poziomu wykształcenia kadry
menedżerskiej Wielka Brytania zajmuje jedno z
czołowych miejsc. Rzeczywiście, jeśli chodzi o
organizację pracy i nagromadzenie procedur przypomina
to łagier. Procedury są tak dopracowane, że nie
pozostawiają człowiekowi miejsca na myślenie, krótkie
komendy, ponaglenia, wchodzisz, wychodzisz, jak ci się
nie podoba: wypierdalaj.

Nawet jak opuszczasz teren fabryki stajesz karnie w


grupie robotników na końcu ścieżki wyjazdowej ze
swojego sektora w oczekiwaniu na sygnał dźwiękowy
umożliwiający zgodnie z regulaminem dostojny exit pod
nadzorem szpaleru zielonych menedżerów, którzy
nieświadomi są tego, że w gruncie rzeczy pełnią tutaj rolę
kapo.

Nie dziwi mnie bierność Angoli i nadproduktywność


porównywana z przodownictwem pracy. Robota ta jest
dla nich jedyną okazją na zgodne z tutejszymi
standardami pełnoprawne istnienie w społeczeństwie.
Słabo wykształceni, reprezentujący zdrowy gust ludowy z
ochotą ustawiają się z rana na swoich stanowiskach, by
bezwiednie wykonywać powierzone zadania, mając na
uwadze fakt, iż bez tego zajęcia zostaliby zdeklasowani i
nie stać by ich było nawet na te rzadkie weekendowo-
pubowe chwile otępienia, podczas których dźwięk
tłuczonego szkła i bezzębny śmiech zagłuszają tępy ból
dni roboczych.
43.

Ciekawi mnie trajektoria jaką przechodzą tutejsi kapo-


menedżerowie zieloni i ich przydupasy szare
reprezentujące sobą coś pomiędzy kierownikiem zmiany
a pomniejszonym kapo, kapo mniejszym, mniejszego
kalibru, pomniejszonym, rzekłbym. Taki Simon na
przykład z Unit 11 nadzorujący pracę na prasach
naznaczony tutejszym bełkotliwym akcentem, około
trzydziestki, z gładko wygoloną czachą, wydaje się być
facetem inteligentnym, jednak to optymistyczne założenie
natychmiast musi lec w gruzach, patrząc na sposób w
jaki funkcjonuje w relacjach pracowniczych. Zadaje
pytania z głupia frant, zawsze z tym samym tępym
wyrazem twarzy. Powiedział, że ma żonę Polkę, co
wprawiło mnie w osłupienie.
44.

Niepokojące odczucie wywołują u mnie ludzie pracujący


w Human Resoucers Department oraz w wymyślnym
Health and Safety Department. Zwłaszcza ten ostatni
dział to ci dopiero fenomen. Ściany hali produkcyjnej
oblepione plakatami ostrzegającymi o konieczności
zachowania ostrożności. Brzmi to paradoksalnie, biorąc
pod uwagę fakt, że pracownicy ciągnący forklifty z
tonowym obciążeniem nie są wyposażeni w buty
ochronne (zauważył to Krzysztof), że pracujący na
nieznośnie hałaśliwych prasach nie mają słuchawek ani
okularów ochronnych. Lecz dział Health and Safety ma
się dobrze w swym dźwiękoszczelnym biurze ogłaszając
wszem i wobec możliwość refundacji obuwia za 5 funtów.
45.

Sobota, dziękuję wszyscy zdrowi. Rozwścieczyłem dziś


duet M&M, w szczególności pana Mateusza, tym, że z
samego rana wykorzystałem cały proszek do prania, a
właściwie jego pozostałości. Taka mała lekcja
asertywności (jak nie ja to kto?). Poza tym po powrocie
rytualnym z biblioteki zastałem drzwi do salonu
zamknięte, co mnie z kolei trochę wkurwiło, bowiem pan
M. urządził był sobie tam pracownię komputerową, gdzie
w zacisznej samotności gaworzy z żoną i przyjaciółmi.
Nie zapukałem. Wszedłem napotykając spojrzenie.

Wieczór upłynął mi na bezsensownym czytaniu Diaries


1969-1979 Michaela Palina.
46.

MATEUSZ I MAREK, dwaj porządni katolicy, znowu


poszli razem do kościółka. Są poruszeni. Relacjonują mi
teraz na zmianę wrażenia z mszy.

Poszli naturalnie do polskiego kościoła. Zamiast,


korzystając z okazji, uwolnić się raz na zawsze od
rzymskiego katolicyzmu, oni ochoczo pobiegli słuchać, co
też takiego ciekawego ma im do powiedzenia jeden z
przedstawicieli tej wszechobecnej instytucji.

Nic, jestem sam i wchodzę po schodach. Nie rozumiem,


dlaczego tyle tu wszędzie wąskich wysokich schodów, z
których przez nieuwagę można po prostu polecieć na
głowę. Wchodząc po schodach wchodzę jak tańczył Ian
Curtis, skądinąd dobrze mi znany wokalista Joy Division.
Wchodząc po schodach moje ręce wykonują zamaszyste
ruchy na wprost i na boki (nazywam je na własny użytek
ruchami diagonalnymi). Nie są to i d e a l n e ruchy na
wprost i na boki, dlatego pozwoliłem sobie na nadanie im
takiego właśnie określenia. Wchodząc po schodach jak
tańczył Ian Curtis, wykonując rękami zamaszyste ruchy,
myślę o przyszłości.
47.

Wieczór. Wyszedłem na papierosa i spojrzałem na niebo.


Nie grzmiało. Jaki jest sens zapisywania takich
oczywistości? Czy chodzi tu o dostarczanie lektury Bogu,
który i tak wyrzuca ją potem do kosza? Zauważyłem
mojego odpowiednika po drugiej stronie zaciemnionej
ulicy; białego dużego kota, który zrelaksowanym krokiem
piął się pod górę, podążając wzdłuż road. Przez chwilę
próbowałem być nim, patrzeć jego oczami (oczy ma) na
murek, na płyty chodnika. Przemierzałem (ja -
anglojęzyczny kot) wyżej wymieniony pagórek, łapka za
łapką. Żałosne jest to, że próbujemy za każdym razem
innym językiem opisać dni, które w gruncie rzeczy nic nie
znaczą i są takie same; te same ulice i chmury, ten sam
los wielokrotnie zniekształcony. Pociechę stanowi jedynie
to, iż te nasze nieme skargi spisane wszystko jedno jakim
językiem stanowią świadectwo, przeciwwagę, pisany
dowód na okrucieństwo i milczenie nieistniejącego Boga.
48.

Human Resources Department to ci dopiero niekończący


się temat rzeka. Dystyngowane dwie panie na sposób
iście brytyjski. Pierwsza z brzegu ruda Mary, bełkotliwa i
opryskliwa, nienawidząca polish workers i w ogóle całej
tej roboty. Druga z kolei w kolejce do opisu blond
Cynthia, wiecznie nieobecna, nawet trochę empatyczna.
Lecz aby przebić się bezpośrednio do niej, trzeba wpierw
sforsować wartownię opryskliwej.

Nawyprawiały panie, że ho ho, załatwiły nam zagrzybione


pokoje i pozbawiły 110 funtów. Podobno fabryka
wytoczyła proces landlordowemu Pakistańczykowi.
Poczekamy. Nic nie zobaczymy. A teraz okazuje się, że
Cynthia zaniedbała swoje obowiązki: brak numeru
ubezpieczenia, brak konta.

Byłem dziś w banku Barclays, by otworzyć konto.


Pracownica zwróciła mi uwagę, że nie posiadam
rachunku za gas. Kurewski HR dał nam czeki, których
nijak nie możemy zrealizować. Nie unoś się. Już dobrze.
49.

Ludzie w fabryce wyglądają jednowymiarowo – to chyba


najwłaściwsze określenie. Jakby nie posiadali wnętrza.
Fabryka jest ich życiem, tutaj dopełnia się ich
egzystencja. Obok mnie na taśmie przebrzydły młody
Angol w krótkich spodenkach, który nieustannie drapie
się po jajach; nieruchomy wzrok, komunikaty kierowane
do innych sprowadzające się do paradnych okrzyków.
Przykręcam przednie panele do pralek, które podaje mi z
dołu na stanowisko endemiczna angielka, idiotka – ma
swój raz nabity do głowy z góry ustalony porządek
działań pozbawiony jakiejkolwiek logiki, ograniczający się
do nawalenia jak największej ilości paneli na podajnik,
bez ładu i składu, a jeśli wyjmuję potem nie ten, który
według jej mniemania powinienem, słyszę stłumione fuck
off, fucking i tym podobne.

Próbowałem od prawej i lewej, z góry, i z dołu, lecz za


każdym razem inkasowałem bluzgi.
50.

Dziś byłem w HR, aby wyjaśnić plan mojej podróży do


Leeds w celu wyrobienia National Inssurance Number,
którego nie wyrobił mi HR ponieważ panie nie umieściły
mojego nazwiska na liście spotkań z przedstawicielami
instytucji. Powiedziałem, że nie mam zamiaru pchać się
wyznaczonymi przez nie jedynie słusznymi trasami z
ogromną ilością przesiadek. Znalazłem za to bezpośredni
autobus odjeżdżający z przystanku zlokalizowanego tuż
obok wrót fabryki, który oczywiście został przeoczony
przez HR.

Fabryka, fabryka – moje marzenia zostały wysłuchane.


Jestem chory, jestem zmęczony, chciałbym się teraz
wykąpać, ale utrudzony jeszcze ciężą pracą Marek przed
chwilą zapakował swe gąbczaste ciało do łazienki.
51.

Wczorajsza podróż do Leeds uwieńczona połowicznym


sukcesem. Załatwiłem National Insurance Number, ale
nie udało mi się otworzyć konta, chociaż odwiedziłem aż
cztery banki. W Barklaysie już na wstępie siedział
rozłożysty jegomość, więc żadnego zdziwienia nie było
kiedy zaproponował spotkanie z przedstawicielem za
kilka dni. W Yorkshire Banku wymigali się koniecznością
posiadania kilku uwierzytelniających papierów, w
Santanderze obsługiwali tylko rezydentów. Cała nadzieja
w nadchodzącym weekendzie.

Marek otrzymał dziś swoje karty płatnicze, które teraz


celebruje żując wprost z patelni smażoną fasolkę.
52.

Złe wieści od O. i M. Na jutro zaplanowane kolejne


spotkanie w sprawie sprzedaży domu, Demon pozostawił
mi w poczcie głosowej jakieś pijane, demoniczne groźby.
Prawdopodobnie nic z tego nie wyjdzie.

Luna dała sobie spokój z moją osobą. Po raz kolejny nie


odpowiedziała na mojego e-maila. Obiecywała, że wyśle
kartkę, napisze SMS-a. To dla mnie takie ważne.

Ani jedno, ani drugie nie doszło jednak do skutku. Znaczy


to najwidoczniej, że byłem tylko dodatkowym elementem
w jej życiu, patykiem, ogryzkiem, przegniłą wisienką.
Skoro nie znajduje czasu na skreślenie kliku słów do
mnie, widocznie skreśliła także i mnie. Skoro nie ma mnie
na facebooku – nie istnieję.
53.

Rytmika dnia trąci arytmią. Powstawanie o 5:55. Kilka


dzwonków komórki wyłączanych z odrazą przyciskiem
„drzewka” w czasie, kiedy ojciec Mateusz dokonuje w
łazience rytualnej ablucji. Powstawanie z bólem palców, z
kawą i widokiem gęby Marka pochłaniającej śniadanie.
Półmroczny spacer przez miasteczko do rogatki, skąd
zabiera nas samochodem Rafał. Jazda z radiem
Yorkshire na uszach, w którym ciągle ta sama
pierdolnięta wokalistka, prawdopodobnie z Black Eyed
Peas, śpiewa tę samą pierdolniętą czkawkę-piosenkę. A
potem droga do fabryki – mijając przybrudzone murki,
zachodzące pod widnokrąg pola szarych owiec, fabryki. A
potem wjazd na parking na 10 minut przed rozpoczęciem
roboty, szybki papieros w budzie dla palących, nigdzie
ławki, okratowane okna. Napotykam tam zwykle
Krzysztofa. Wymieniamy zwyczajowo kilka przekleństw.
Wybetonowana ścieżka pod górkę. I finalne wejście w
piekło. Marsz skazanego do stanowiska, zaopatrzenie w
żółtoróżowe zatyczki do uszu, przechodzenie obok
punktu dowodzenia Zielonych. Ustawianie się na
podeście. Obwiązywanie palców plastrem. Widok
drapiącego się po jajach Angola w krótkich spodenkach.
Dzwonek. I już – bezmyślne napierdalanie; wrzucanie po
kolei pięciu ties w otworki, przyklejenie tape,
przytrzymywanie lewą ręką plastiku, przytwierdzenie folii
klipem, przykręcanie trzech śrubek.
Ponownie utraciłem przednie zęby. Zupełnie
niespodziewanie. Ad hoc. W nieodpowiednim momencie.
Musiałem dyskretnie schować je do kieszeni. Wcześniej,
w Polsce, już dwukrotnie zmuszony byłem wydać
bajońskie sumy na ich umocowanie, doprowadzając tym
do szału Demona. Prywatna sztuka dentystyczna wciąż
pozostawia wiele do życzenia. Na szczęście mam już
doświadczenie w ukrywaniu stanu uzębienia, potrafię
rozmawiać w taki sposób, iż nikt nie domyśla się moich
braków, ubytków.
54.

Oddałem rudej z HR swój dowód. Oddałem z oporami. Ile


się przy tym naużerałem. Ile naczytałem się wcześniej o
oddających swoje paszporty robotnikach włoskich,
skazujących się w ten sposób na bycie niewolnikami,
czytając o robotnikach wyjeżdżających do Włoch,
oddających tam swoje dokumenty nadzorcom, myślałem,
że ja w ich sytuacji nigdy nie oddałbym swojego
dokumentu. Prawdopodobnie zanim moje ulubione ID
wróci z Home Office nadenerwuję się od cholery.

W nocy z poniedziałku na wtorek myśli karkołomne.


Zastanawiałem się długo, czy aby nie powiesić się na
pasku od spodni. Czy konar na którym powiesisz pasek
jest już wystarczająco gruby? Jeśli tak, to gdzie. W lesie,
czy tutaj? Tutaj niczego wygodnego do powieszenia nie
dostrzegłem. Być może jedyną przychylną mi rzeczą była
wystająca ze ściany końcówka od starej lampy gazowej.

A może jestem już w piekle? Ta fabryka to przecież jest


piekło. Czy będąc w piekle zdajemy sobie sprawę z tego,
że jesteśmy w piekle? Czy widmowi, jednowymiarowi
ludzie są demonami? Ten hałas, psychiczny szantaż,
fizyczne oznaki degrengolady – może to wszystko są
dekoracje piekła?
55.

Okres załamania minął (jak zawsze). Chociaż pozostaje


lęk o przyszłość, o to, czy w piątek wypłacę za pomocą
błękitnej karty, aby uregulować należności z landlordem,
zapłacę Mateuszowi za bilet lotniczy powrotny tanich linii
lotniczych, który zakupił ze zniżką przez internet, czy też
Rafałowi za podwózki, lęk o to, czy nie zgubię tej
cholernej karty, bowiem nie mam dowodu osobistego
wysłanego przez cholerny HR do cholernego Home
Office.

Chciałbym mieć takie spojrzenie na życie jakie ma


Krzysztof, który nie martwi się na zapas, nie robi
zapasów (nie jest zapaśnikiem), zadowala się tym co ma
akurat pod ręką, szuka nowych możliwości, ostatnio
coraz częściej mówi o konieczności poszukania sobie
bardziej humanitarnej (sic!) pracy.
56.

Kiedy wczoraj kładłem się spać wybijała 16:17, teraz jest


6:17, ale czy z takich nachalnych, przypadkowych odkryć
należy wyciągać daleko idące wnioski? Bzdura. Bzdura
zawężona do ograniczonych możliwości mojej zawężonej
percepcji, bzdura zwielokrotniona swoją powtarzalnością.
Wielokrotnie zadawałem sobie bzdurne pytania,
stawiałem znaki, kropki, średniki na kartce papieru.
Poruszałem ręką na dowód, że żyję. I co ? I nic. Nic z
tego nie wynikło.
57.

Ciekawe, czy reżim jaki panuje w tej chujowej fabryce ma


swoje odzwierciedlenie w systemie edukacji
menedżerskiej Great Britain, czy jest to tyko
przypadkowa zbieranina ludzi o guście ludowym. Zieloni
to najczęściej Angole o zaciętych twarzach frontowych,
być może zaraz po wojsku albo odsiadce.

Niesamowicie wkurwia mnie rodzina królewska, w


codziennej prasie musi się naturalnie znaleźć miejsce na
poprawną porcję informacji o tych książętach i wszystkich
pociotkach, nie wiem jak na serio można to trawić. Dziwię
się temu postkolonialnemu ludkowi, że toleruje cały ten
cyrk, zamiast robić rewolucję.
58.

Mam, jak to się mówi, ambiwalentny stosunek do Luny. Z


jednej strony tęsknię za nią, z drugiej zaś są takie chwile,
kiedy chciałbym powiedzieć jej kilka cierpkich słów (jak to
się mówi?).

Przypominam sobie dzień, w którym wylatywałem. W jej


zachowaniu wyczuwałem tajoną ulgę. Całe jej ciało
mówiło wtedy: Zrób to! Wyjedź! Wyjedź jak najprędzej!

Różni nas podejście do naszego związku. Jej jest


bardziej zdrowe. Ja zawsze, kiedy tylko ktoś okaże mi
odrobinę sympatii, przywiązuję się do niego jak pies.
59.

Chyba jednak zmieniłem swój stosunek do duetu M&M.


Sam nie wiem. Już nie darzę obydwu panów obopólną
nienawiścią, zauważam coraz więcej cech pozytywnych u
Mateusza, jak i coraz mniej negatywnych u Marka,
którego zachowanie nacechowane jest jedynie
prostactwem przejawiającym się wzorcowo w sposobie
spożywania posiłków. Te duże kęsy wpychane paluchami
do rybich ust, ciamkanie tudzież mlaskanie z wywalonymi
na wierzch oczyma, nieustanne obracanie głowy i ogólna
paplanina – to wszystko zaświadcza tylko o tym, iż jego
rozwód, o którym dowiedziałem się, kiedy w banku
składał wniosek o kartę, nie był li tylko dziełem
przypadku.
60.

Skrócili nam przerwę. Z piętnastu do dziesięciu minut.


Widocznie główny menedżer uznał, iż należy
maksymalnie wykorzystać tanią siłę roboczą, póki
jeszcze jest. Zauważyłem jawne faworyzowanie Angoli –
podczas gdy ja wykonuję szereg czynności, Angol stojący
obok mnie na sąsiednim stanowisku wkręca sobie
spokojnie dwie śrubki. Co gorsza, kiedy trafi się bardziej
skomplikowany model suszarki, wymagający więcej
manualnej ekwilibrystyki, on czeka, aż ja wykonam
jeszcze dwie dodatkowe czynności (przytwierdzę
pazurami dociski i wkręcę dwie dodatkowe śrubki).
Mógłby. Mógłby to zrobić. Myślę, że w tych angolskich
umysłach przewidziano taką sytuację. Myślę, że gdyby na
jego miejscu stał Polak lub Łotysz to w zasięgu jego ręki
natychmiast znalazłoby się dodatkowe pudełko z
niezbędnymi gadżetami do wykonania tej pracy. Tak oto
dojrzewa nienawiść
61.

Z jakąż odrazą odnosi się moja obecna osobowość do


moich przeszłych osobowości. A przecież nie wypada
traktować je wszystkie po macoszemu. Powinna
uszanować obcego i odmienność. Wszak jest
tolerancyjną.

Our new symbol for healthier options. Now on over 700


products. It’s a picture of health (napis z logo Tesco).
62.

Ja stojący w półmroku, ćmiący papierosa, pozwalam na


przypływy wiekopomnych myśli. Śmiać mi się chce ze
swojego pseudointeligenckiego małomiasteczkowego, a
przecież w gruncie rzeczy ściśle chłopskiego umysłu.
Dostrzegam bzdurne analogie, których jeszcze przed
chwilą nie zauważałem, jak choćby ta o spadku kursu
funta i związanymi z tym rynkowymi perturbacjami. Przez
chwilę myślałem, że spowodowane jest to napływem
gotówki od Polaków pracujących za granicą. Ale przecie,
dlaczego, dlaczego dopiero teraz, dlaczego dopiero teraz
przyszło mi coś tak głupiego do głowy? Jak gdyby mój
mózg nie mógł pomyśleć o niczym innym. Cokolwiek by
to nie było, myślałem przez chwilę globalnie. Global.
Globalne myślenie, którego się brzydzę. Już nie mogę
myśleć tylko i wyłącznie o sobie. Muszę myśleć o
wszystkich.

A poważnie? Poważnie widziałem dziś gołębia


wytrzebionego. Jego grzbiet porastały wytrzebione
piórka. Taszczył swoje uproszczone upierzenie gołębie
będąc zupełnie obcym mojej osobie. Miałem nad nim
chwilową przewagę dobrze skrojonej ludzkiej
powierzchowności.
63.

Wczoraj na pół dnia zniknął z mojej linii Angol


przebrzydły. Pojawiła się za to Angolka, ale za to o
jeszcze bardziej wątpliwej fizjonomii. Potężnie
zbudowana, z wielkim kucem, przy swej postawie
strażniczki z obozu jej postać wyposażona została
dodatkowo w zestaw przerażających, gwałtownych
odruchów. Najbardziej porażające było jednak to, z jaką
szybkością i w jaki sposób ściągała z wieszaka kable do
programatorów. Przekładała je z ręki do ręki jak pejcze.
Bałem się, że nagle odgadnie moje okropne myśli. Tylko
czekałem jak chlaśnie mnie znienacka po dupie.
64.

Po pracy dyskusja panów M. na temat lat 70. i 80. Starsi


panowie coraz bardziej przypominają mi pierdolniętych
słuchaczy-gadaczy, z tych, co to udzielają się na co dzień
w radiach i telewizjach. Tacy zawsze chętni-gotowi, by
się wypowiedzieć, wyrazić opinię, by dorzucić wszędzie
swoje trzy obmierzłe grosze.

Zdania, jak to u panów M. mocno podzielone. Marek z


rozrzewnieniem wspomina czasy kombinatu, dodatkowo
chciałby uczestniczyć w pochodach. Mateusz wysyła go
do Wenezueli, do Szwecji, ewentualnie na Kubę.

Najokropniejsze w mojej naturze jest to, że ktokolwiek by


ze mną nie mieszkał i tak znalazłbym w nim jakieś cechy,
drobnostki, nieszkodliwe wypaczenia, które piętnowałbym
bez opamiętania. Zamiast Mateusza, zamiast Marka
mogłaby to być na przykład dowolna osoba o
nieskazitelnym charakterze.
65.

Zakupiłem komórkę, ale jak zwykle, coś z angolskimi


rzeczami jest nie tak – radio, główny powód zakupu (aby
dodatkowo odgrodzić się od hałasu fabryki) zawiesza się.

Poczytuję sobie Letters Home Sylvii Plath. Książka ze


wstępem matki, o dziwo nie odstręczającym,
przybliżającym rodzinne klimaty, które wywarły
zasadniczy wpływ na wychowanie córki. Relacje matka-
córka przednie. Kapitał kulturowy odziedziczony przez
Sylwię, czy był powodem jej depresji?

Sylvia Plath „Letters Home” 1999 Printed and bound In


Great Britain by Mackays of Chathans PLC, Chathan,
Kent
66.

Od dawna podejrzewałem, że ktoś upija mi płyn do ust.


Co więcej, nie bez przyczyny, podejrzenia moje rzuciłem
na Marka. Dziś rano, po wyjściu Mateusza z łazienki,
musiałem naprędce zweryfikować swój pobieżny osąd.

Coraz bardziej irytuje mnie Marek. Wkurwia mnie. Dziś


rano na przykład taka sytuacja. Wchodzę do kuchni i
napotykam przeżuwającego zająca, który wita mnie tymi
oto słowy: – Mam prośbę, a przede wszystkim – Cześć
(nigdy nie odpowiadam na jego pseudo-powitania).
– Otóż jak zapalasz światło na korytarzu, to po wyjściu
zgaś, dobrze? (uśmiech z Cheshire). Nie odpowiadam.
Czytam. Próbuję skupić się na Bourdieu – I druga
sprawa, przyciski, wiesz do światła, trzeba patrzeć, który
się włącza, bo można włączyć mi światło na górze.

Wezbrał we mnie wulkan, dobrze, że nie odpowiadam,


dobrze, że nie wybucham, dobrze, że nie tłumaczę. Nie
włączam światła na korytarzu. Robi to Mateusz, który
podczas tej rozmowy siedzi cicho jak mysz. Nie w tym
jednak rzecz, kto włącza światło, ale kto i jak cedzi teraz
słowa.
67.

128 Dr.B. Sugested that she is a perfectionist, which


accounts for her selfdepreciation if she falls short of
perfection in anything she does (she had not been
accepted as a student in Frank O’Connor shortstory
writing class)
68.

Dziś Krzysztof, który pracuje na stanowisku za moimi


plecami przygotowując programatory, zakrzyknął ze
zgrozą w głosie: – Zobacz tego chuja, mierzy ci czas!

Rzeczywiście, z tyłu, pod ścianką stał jegomość brytyjski


w krawaciku ciemnoniebieskim ze stoperkiem w dłoni.
Nie przejąłem się zbytnio. Cokolwiek bym uczynił
zostałoby to i tak obrócone przeciwko mnie.
Kontynuowałem pracę w swoim tempie. Gdybym teraz
nagle przyśpieszył, oznaczałoby to, że do tej pory nie
przykładałem się zbytnio, gdybym to, gdybym tamto...
Zresztą, nie sądzę, by ten rytuał zawierał w sobie jakieś
ukryte akty perswazji. Chronometrażu nie wymyślono
dziś.
69.

Każdego dnia wydaje mi się, że dłużej tego nie zniosę.


Nie chodzi tu bynajmniej o wysiłek fizyczny, ale o
atmosferę, która panuje w tej pierdolniętej fabryce.
Choćby to – inaczej traktowani są Polacy, inaczej Angole.
Tym pierwszym patrzy się na ręce, wymaga się od nich
maksymalnego wysiłku, poddawani są nieustannej presji
psychicznej wyrażanej w krótkich komendach: Speed!
Faster! Lub inwigilacji. Zielony ludek pojawiający się z
boku, ustawiony w takiej pozycji, aby można go było
uchwycić kątem oka i mieć przy tym poczucie winy w
stosunku do wykonywanej pracy. Och, jakże chciałbym
mieć już dowód w ręku, jakże chciałbym mieć już
pewność, że raz na zawsze opuszczę to miejsce.

Każdy jest sam. Możemy tylko raz po raz wysyłać w


próżnię odpychające komunikaty, licząc na
niezrozumienie.
70.

Po przebudzeniu poczułem się dziwnie. We śnie


włóczyłem się po Warszawie, kupowałem gdzieś w
jakimś parku camele i dziwiłem się, że kosztują tylko
4,60. Ale najgorsze było uczucie, że znowu z jednej
strony nie mam przyjaciół, z drugiej poddany i
uzależniony jestem od rodziców. Moje tam senne
przebywanie warszawskie spowodowane było tym, że
wkurwiłem się na coś błahego i natychmiast wyjechałem
z Anglii, aby teraz żałować, że zrobiłem to w tak głupi
sposób, przecież mogłem wytrzymać, wyjechałem
lekkomyślnie, nie zdążyłem nawet odebrać swoich
dokumentów. Jakąż ulgę uczułem po przebudzeniu, kiedy
zdałem sobie sprawę, że to tylko sen, a ja idę dziś rano
do roboty w fabryce!
71.

Chyba już nigdy nie uwolnię się od przeszłości, o czym


zaświadcza histeryczny telefon M. podkreślający ciągle
znaczącą (jątrzącą) demoniczną rolę Demona.
72.

Właściwie nie ma o czym pisać mój pieprzony


pamiętniczku. Anti-bacterical handwash from Tesco. Na
dole Mateusz oglądający angielskie skecze użyczone mu
przez Włocha współpracownika z linii montażowej, na
górze ja słuchający radia BBC.

Lazy Day (jak mawia Krzysztof).


73.

Urodziny Luny! Telefon i kartka.


74.

Szaleństwo przelane na papier przez innych nie jawi mi


się jako szaleństwo, ale oryginalność, twórczość
(pozytywny negatyw). Za to mój obłęd opisany własną
ręką przeraża mnie swoją nieakceptowalną odmiennością
(brak mi autoempatii).

Nie potrafię skupić się na wyważonym pisaniu. Dwa stany


osobowości pomagają mi od czasu do czasu wyrzucić z
siebie szeregi nieuporządkowanych liter. Przypomina to
plucie. Egzaltowane plucie.

Dziś udany dzień w robocie (pozytyw!).


75.

Wczorajszy trip do Manchesteru. Po drodze mnóstwo


złotej polskiej jesieni. Znudzone owce przeżuwające
zimną trawę o łbach czarnych, przygnębiających. Na
miejscu pierwsze rozczarowanie – tak szacowne miasto
nie ma dworca autobusowego z prawdziwego zdarzenia.

Zatrzymaliśmy się z ojcem Mateuszem w jakiejś dusznej


uliczce oblepionej narkomanami, w powietrzu unosił się
zapach trawki. Mrowie obcych ludzi porażające swoją
zwielokrotnioną formą. Brak architektury. Pomiędzy
brudne czerwonawe klocki upchnięte szklane, kaleczące
widok, pseudonowoczesne budynki. Toalety w iście
westernowym stylu; wystawione na chodnik miejsca do
szczania tylko dla mężczyzn stojących, bez drzwi. Jak
szczasz – wszyscy widzą.

Nieme, zatrzymane na progu rozwoju, osowiałe miasto.


Na placu występ pijanej tancerki podrygującej do wtóru
terkocącego banjo, jej powalane ziemią białe legginsy
zaświadczające o kruchości ludzkiej kondycji. Potykała
się co chwila o własne nogi i przewracała, nie mogąc
utrzymać równowagi, wzbudzając tym rozbawienie wśród
tłumu.

Zupełnie niezrozumiała katedra gdzieś na uboczu ze


swoją wiekową egzotyczną historią. Niewytłumaczalna.
76.

Wstąpiłem do jakiegoś na pierwszy rzut oka antykwariatu


z wyświechtanymi książkami na wystawie. Drzwi
natychmiast zatrzasnęły się za mną, wydając elektryczny
brzęk. W środku półmrok i oczywiste tytuły: biografie,
gardeningi, trawele, zdrowie, uroda i inne brytyjskie
użyteczności praktyczne. Tu, dla urozmaicenia, jedną
połowę wystawy zajmowały wysłużone periodyki
erotyczne różnej maści. Jakby tego było mało, na jednej z
półek pyszniła się okładka książki o plastikowych
figurkach Waffen SS. W tym półpornograficznym
przybytku poczułem się przez chwilę jak bohater Frantic
2. Udało mi się w końcu stamtąd wydostać odczekawszy
z trwogą na brzęk uruchamiany przyciskiem spopod
biurka gnostycznego włodarza przybytku.

Po wyjściu, nieopodal przystanku autobusowego kątem


oka dostrzegłem żółty pojemnik na piach albo łopaty, do
którego wnętrza nagle zapragnąłem się schować,
pomyślałem sobie, że jeśli schowam się teraz do środka,
może minie cały pozostały czas, może wtedy świat się na
zawsze zatrzyma.
77.

Luna przesłała mi książki. Wśród nich Pierścienie


Saturna. Czytając po raz nie wiem który mego
ukochanego Sebalda natrafiam na taki oto fragment,
który dotychczas nie wzbudzał we mnie większego
zainteresowania;

Korzeniowski, który zszedłszy na ląd w Ostendzie,


natychmiast jedzie zobaczyć Marguerite Poradowską do
Brukseli, ma teraz wrażenie, że stolica Królestwa Belgii z
jej coraz bombastyczniejszymi budowlani wznosi się jak
grobowiec nad hekatombą czarnych ciał, i wydaje mu się,
że wszyscy przechodnie na ulicach kryją w sobie
mroczną kongijską tajemnicę. Faktycznie do dziś jest w
Belgii jakaś szczególna brzydota, uformowana przez
czasy niepohamowanego wyzysku kolonii, niespotykana
gdzie indziej, a manifestująca się w makabrycznej
atmosferze niektórych salonów i widomej degeneracji
ludności. W każdym razie pamiętam dobrze, że za mego
pierwszego pobytu w Brukseli w grudniu 1964 roku
napotkałem więcej garbusów i obłąkanych niż
gdziekolwiek indziej przez cały rok.
78.

Człowiek przyspawany do maszyny, człowiek


poświęcający całe swoje życie na obsługę maszyny,
dzień w dzień stojący przy maszynie, towarzyszący
maszynie, będący dodatkiem do maszyny, czy nie jest to
na swój sposób pociągające?

We snach poszukuję drogi do końca. Nie mam odwagi


zrobić tego w ciągu dnia, na jawie, dlatego to właśnie tam
już od wielu tygodni bezskutecznie rozglądam się za
tajemnym przejściem, komnatą, przyciskiem, dzięki
czemu więcej się nie obudzę. Musi być wyjście z tej
rzeczywistości.
79.

Marek zakupił był se kurtkę skórzaną oraz czapkę


uszatkę, którą obnosi na bakier. Wygląda jak wieśniak,
czereśnia, czterej pancerni i pies (wszystko w jednym).

Mateusz racjonuje posiłki. Nosi do pracy banany,


pomarańcze oraz świeże vegetables, które pieczołowicie
szatkuje nożem podczas przerwy obiadowej.

Zielona żaba przychodzi, staje na końcu taśmy i gapi się


na mnie.

Fabryczne mózgi do tej pory nie załatwiły mi nawet


szafki.

Młody Angol spod pachy co 5 minut wysyła SMS-y.


80.

Wczorajsze pożegnanie z Krzysztofem. Zaprosiłem go


pod wiadukt, gdzie jednako wpatrzeni w mętna wodę
kanału w milczeniu przerywanym od czasu do czasu
naszymi egzystencjalnymi obawami popijaliśmy z gwinta
Whisky. Krzysztof zamierza zostać. Być może, jeśli tylko
przedłużą mu kontrakt, popracuje tu jeszcze do jesieni.
Mówi, że latem praca jest lżejsza, nie ma tylu zamówień.
Potem, nie wie. Chciałby pojechać do Londynu, ale nie
ma punktu zaczepienia.

Rozstaliśmy się jak bracia. Podaliśmy sobie ręce i


wyrazili przekonanie, że jeszcze się kiedyś zobaczymy, i
że do tego czasu przynajmniej jeden z nas – Krzysztof
utrzymywał to o mnie, ja o Krzysztofie – osiągnie sławę.
Na koniec uścisnąłem go mocno, życząc wszystkiego
dobrego, chociaż wiedziałem, że to wszystko bez sensu.
Gdy, wracając do domu, uświadomiłem sobie, że już go
więcej nie zobaczę, w oczach, jak to się mówi, stanęły mi
łzy.
81.

Postanowiłem spełnić swoje życzenie i na własne oczy


ujrzeć Scarborough. Intrygowała mnie ta nazwa już od
dzieciństwa, kiedym to po raz pierwszy usłyszał chłopców
z Liverpoolu. Poza tym na mapie Scarborough
prezentowało się nad wyraz okazale; punktowe, skromne,
ulokowane na krańcu wyspy u podnóża wrzynającego się
bezpośrednio w Morze Niemieckie puzzla, wabiło swoją
odmiennością. Martwiło mnie tylko, że muszę nosić ze
sobą zarobione w pocie czoła pieniądze, nie chciałem ich
bowiem zostawić w domu na pastwę losu. Pojechałem
najpierw do Leeds, skąd couchem sunąłem teraz wzdłuż
równoleżnika w kierunku niezgodnym z ruchem
wskazówek zegara. Pogodna była cudowna i naprawdę
cieszyłem się jak dziecko mijanymi po drodze widokami.
Radowałem się, że mogę patrzeć na drzewa, radowałem,
że mogę podziwiać owce.
82.

Wczoraj w salonie starcie mutantów. Marek, ze względu


na zimno w swoim zaklepanym przecież już na samym
wstępie z podziwu godną gorliwością górnym pokoju, od
kilku dni kładzie się spać na dole w salonie. Mateusz
wytyka mu cynizm, niechlujstwo i zaściankowość.

You might also like