Download as pdf or txt
Download as pdf or txt
You are on page 1of 160

W serii ukazały się:

David Adams Richards Grzech miłosierdzia Majgull Axelsson Daleko od Niflheimu •


Kwietniowa czarownica Aharon Appelfeld Badenheim 1939 • Droga żelazna John Banville
Zaćmienie Attila Bartis Spokój
Samuel Beckett Sen o kobietach pięknych i takich sobie Thomas Bernhard Wymazywanie
Javier Cercas Żołnierze spod Salaminy
Michel Faber Jabłko • Pod skórą • Szkarłatny płatek i biały Jonathan Safran Foer Strasznie
głośno, niesamowicie blisko •
Wszystko jest iluminacją Laurent Gaudę Słońce Scortów David Gilbert Normalsi Julia Glass Trzy
czerwce Juan Goytisolo Makbara Jan Guillou Zło Michel Houellebecq Cząstki elementarne •
Możliwość wyspy Platforma • Poszerzenie pola walki Daniel Kehlmann Beerholm przedstawia Imre
Kertesz Angielska flaga • Fiasko • Ja, inny. Kronika przemiany • Kadysz za nienarodzone dziecko •
Likwidacja •
Los utracony Michaił Kononow Goła pionierka Laszló Krasznahorkai Melancholia sprzeciwu
• Szatańskie
tango
Karel van Loon Ojciec i ojciec
James Meek Ludowy akt miłości
Harry Mulisch Odkrycie nieba • Procedura
Wiktor Pielewin Generation ,P3 • Mały palec Buddy •
Omon Ra i inne opowieści ■ Święta księga wilkołaka ■
Życie owadów W.G. Sebald Wyjechali Zeruya Shalev Mąż i żona • Życie miłosne Władimir
Sorokin Bro • Lód Jachym Topol Nocna praca • Siostra Mo Yan Kraina wódki ■ Obfite piersi, pełne
biodra Oksana Zabużko Badania terenowe nad ukraińskim seksem Juli Zeh Instynkt gry •
Orły i anioły
Przełożyła Agnieszka Lubomira Piotrowska

Tytuł oryginału: 23000 Copyright © 2005 by Vladimir Sorokin Copyright © for the Polish
edition by Wydawnictwo W.A.B., 2007 Copyright © for the Polish translation by Wydawnictwo
W.A.B., 2007
Wydanie I Warszawa 2007
Spis treści
Mięso się kłębi
May Krąg Nadziei
Serca trzech
Arsenał
Gorn
Duży Krąg
Poranek Gorn
Olga Drobot
Hram i Gorn
Bjórn i Olga
Nad światem
Qinjiu
Przyjaciele zdechłych suk
Widzieć wszystkich
Sygnał
Ostatni
Program Przeobrażenie
Klucz
Żegnaj, kraju Lodu!
Na górę!
Trzecia część mięsnej doby
Ku Światłości
Bóg
Z czyjego lona lód wychodzi? A szron niebieski kto rozmnoiyff
Księga Hioba, 38. 29
Mięso się kłębi
Pomarańcza wciąż leżała pod kredensem.
Chłopiec położył się na podłodze, wsunął rękę pod mebel i wyciągnął się w stronę pomarańczy.
Ale nie dosięgał jej.
Palcami wymacał kurz i podeschniętą pestkę z wiśni.
– Kotipies! – gniewnie wymamrotał chłopiec w kierunku ciemności pod kredensem.
Odrzucił pestkę i pogroził pomarańczy pięścią. Uniósł się na kolankach. Chwilę klęczał, dłubiąc
w nosie. Wsta, rozejrzał się.
Na blacie kredensu między cukiernicą, butelki keczupu i puszką kawy rozpuszczalnej leżała
zapomniana przez mam różowo-srebrna puderniczka. Chłopiec wziął ją, poobracał w rękach, otworzy.
Z okrągłego lustereczka spojrzał na niegojasnowłosy chłopiec z dużymi, nieco wyłupiastymi
jasnoniebieskimi oczami, wielkimi odstającymi uszami, malutkim spłaszczonym nosem i małą,
zawsze mokrą i pytająco otwartą buzią imbecyla.
– Witam, witam, Mickeyu Rourke – rzekł chłopiec, zamknął puderniczkę i odłożył ją. Wysunął
szufladę z kredensu. W szufladzie leżały sztućce. Chłopiec wziął łyżkę, położył się na podłodze i
spróbował łyżką sięgnąć po pomarańczę. Nie udało się.
– Ja cię, Czeczeńcu jeden, przyskrzynię! – ryknął chłopiec w stronę zakurzonego linoleum i
zastukał łyżką pod kredensem.
– Come on! Come on! Come on!
Nieosiągalna pomarańcza leżała w półmroku.
Chłopiec usiadł. Popatrzy na łyżkę. Stuknął nią w kredens.
Wstał i lekko zaczepił głową o wysuniętą szufladę.
– M-m-m! Kotipies... – Z niezadowoleniem rozmasował głowę, rzucił łyżkę do szuflady.
Wziął nóż stołowy. Obrócił go w rękach. Porównał z łyżką.
– Taki sam kotipies.
Wrzucił nóż do szuflady. Wsunął szufladę. Podszedł do kuchenki elektrycznej. Nad nią na ścianie
wisiały: durszlak, dwuzębny widelec, łyżka cedzakowa, chochla, wałek do ciasta.
Chłopiec zatrzymał wzrok na wałku:
– O!
Stanął na palcach, wyciągnął rękę po wałek. I z trudem dotknął palcami jego chropowatej
drewnianej końcówki. Wałek się zakołysał. Chłopiec spojrzał na niego. Potem podsunął krzesło do
kuchenki, wszedł na nie. Wyprostował się. Chwycił ręką wałek. Ale do jego rączki z dziurką i
sznureczkiem wciąż było daleko.
– Ech, kotipies... – Nie wypuszczając wałka, chłopiec podniósł lewą bosą stopę i postawił ją na
palniku.
Poszarpał wałek. Ale krótka sznurkowa pętelka nie chciała się ześliznąć z drewnianego zaczepu.
Sapiąc, chłopiec zaczął podciągać prawą nogę. To było niewygodne.
Chwycił za wałek mocniej, pomagając prawej nodze:
– Up grade, grubasie...
Odbił się nogą od krzesła, gwałtowniej stanął na pycie, zachwiał się, balansując, i obiema rękami
chwycił za wałek.
Sznurkowa pętelka się naciągnęła. I zeskoczyła z haczyka.
Chłopiec pierdnął. I z wałkiem w rękach zaczął upadać na wznak.
– Hopla... – Czyjeś silne ręce z lekkością go pochwyciły.
I od razu postawiły na krześle. Chłopiec odwrócił głowę. Stał za nim nieznajomy mężczyzna.
– Misza, Misza... – Tamten z wyrzutem pokręcił głową. – No, jak tak moż na?
Mężczyzna był wysoki, miał szerokie ramiona i opaloną dobrotliwą twarz. Jego
szmaragdowoniebieskie oczy patrzyły przyjaźnie. Silnymi rękoma ostrożnie podtrzymywał chłopca.
Jego ręce przyjemnie pachniały.
– Co, postanowiłeś zostać kaskaderem? – zapytał i uśmiechnął się szeroko, odsłaniając mocne
białe zęby.
– Nie-e... – odburknął zaniepokojony chłopiec, ściskając w rękach wałek.
Mężczyzna zdjął go z krzesła i postawił na podłodze.
Przykucnął obok. Jego uśmiechnięta twarz znalazła się naprzeciw twarzy chłopca. Na policzku
mężczyzna miał niewielką szram. Krótko ostrzyżone na jeża rudawe włosy sterczały.
– Jak chcesz wydostać spod kredensu pomarańczę, to lepiej będzie to zrobić nie wałkiem, tylko
mopem. Wiesz dlaczego?
– Nie-e. – Chłopiec patrzy na nieznajomego spode łba swoimi wielkimi, przezroczystymi,
niebieskimi oczyma.
– Bo wał kiem twoja babcia wałkuje ciasto na drożdżowe bułeczki. A mopem mama przeciera
podłogę. A przecież lubisz bułeczki z nadzieniem jajecznym?
– Aha. I pulpety lubię.
– No więc, niech wałek służy do wałkowania bułeczek.
Mężczyzna wyjął wałek z rąk chłopca i odwiesił go na miejsce.
– A twoją pomarańczę zaraz wydostaniemy. Nieznajomy pewnym krokiem wyszedł z kuchni,
otworzy drzwi do toalety, wziął mopa i wrócił z nim do chłopca. Nachylił się do samej podłogi i z
łatwością wyturlał pomarańczę spod kredensu. Opłukał ją pod kranem, wytarł ręcznikiem kuchennym
i podał chłopcu.
– Jedz, Misza. I ubieraj się. Mama na ciebie czeka.
– A gdzie ona jest? – zapytał chłopiec.
– U cioci Wiery. Na Piatnickiej. Pamiętasz ciocię Wierę? Tę, która ci dała dinozaura?
– Tak.
– Tego dinozaura to ja kupiłem. W Świecie Dziecka.
– A pan... to kto?
– Jestem mężem cioci Wiery. Michaił. – Mężczyzna wyciągnął wielką dłoń. – Miło mi poznać
mojego imiennika!
Chłopiec pod^ mu rękę. Silne opalone palce ostrożnie oplotły się wokół dłoni chłopca.
Na dworze zaszczekały psy. Mężczyzna podszedł do okna, spojrzał za firankę.
Chłopiec zaczął obierać pomarańczę.
– Sam się ubierasz czy mama ci pomaga? – zapytał mężczyzna, patrząc przez okno.
– Sam.
-Świetnie. – Mężczyzna zasunął firankę. – Jak miałem sześć lat, też już sam się ubierałem. I
umiałem jeździć na rowerze. A ty masz rower?
– Yhy. Na daczy, u babci. Ale Tolik wykrzywił przednie koło.
Pluje. – Chłopiec dłubał w pomarańczy.
– Tolik? – zapytał mężczyzna.
– Rower. A Tolik nie pluje. Włazi przez pot do Mochnacza. I wszystko im kradnie.
Mężczyzna wziął wdech i wydech.
– Wiesz co, Misza, chodź, ja ci obiorę pomarańczę. A ty się w tym czasie ubieraj.
– A co, pojedziemy na daczę do cioci Wiery?
– Właśnie tak. – Mężczyzna zabrał chłopcu pomarańczę . -
Lepiej nie traćmy już czasu. Trzeba się wykąpać. Skwar przecież taki... Zresztą nie mam ochoty
stać w korkach. No już,już, Miszka!
Chłopiec pobiegł do sypialni. W przedpokoju koło drzwi wejściowych stała wielka niebieska
walizka.

– A to pana walizka? – krzyknął chłopiec.


– Moja – odpowiedział mężczyzna.
– A co tam jest?
– Nic! – zaś miał się mężczyzna. – Ubieraj się, kaskaderze!
Chłopiec wszedł do sypialni.
Zdjął z oparcia krzesła szorty i zacząłje wkładać. Ale zobaczy leżącego na poduszce i częściowo
przykrytego kołdrą pluszowego dinozaura. Obok dinozaura leżała bryka lodu. Od topniejącego lodu na
poduszce rozpływała się plama.
– Ach ty, grubasie jeden! – Plącząc się w szortach, chłopiec podbieg do łóżka i zrzucił lód na
podłogę. – Zsikałeś się! Up grade, up grade!
Chłopiec wciągnął szorty, włożył koszulkę i sandały. Potem podniósł bryłkę lodu i pobiegł z nią
do kuchni.
– Lód się zsikał!
W kuchni mężczyzna siedział na krześle i z uśmiechem patrzy na wbiegającego chłopca. Obok na
stole leżała nieobrana pomarańcza. Chłopiec wrzucił lód do zlewu. Mężczyzna wstał z krzesła.
– Ubrałeś się? Świetnie.
Wyjął telefon komórkowy, wybrał numer:
– Tak.
Schował komórkę w kieszeni.
– Misza, czas na nas.
– A pomarańcza? – Chłopiec zadarł głowę i spojrzał na nią.
– Potem. Wszystko potem... – Mężczyzna wyjął z kieszeni niewielki spray z gazem, dokładnie
zakrył sobie dłonią nos i prysnął sprayem na chłopca.
Chłopiec potrząsnął głową, zmrużył oczy. Odwrócił się, zakrywając twarz rękami. Zachrypiał. I
wybiegł z kuchni. W
korytarzu nogi się pod nim ugięły i zaczął się osuwać. Na ręce wchodzącego do mieszkania
drugiego mężczyzny. Który pochwycił chłopca i od razu zaniósł do sypialni. Z kuchni, nadal jeszcze
zatykając nos, wybieg mężczyzna, który przyszedł wcześniej. Obaj pochylili się nad chłopcem.
Pierwszy mężczyzna by wyższy. Bracia Światłości nazywali go Dor. Drugiego, o bujnej blond
czuprynie, z małąjasną bródką, zwali Jasto. Obaj mieli silne, opalone i muskularne ręce. Te ręce
zaczęły teraz zwinnie pracować: wydostały małą strzykawkę z brązowawą cieczą, zrobiły chłopcu
szybki zastrzyk w ramię, rozebrały go do naga, założyły mu pampersa.
Dor przyniósł niebieską walizkę, otworzy. W walizce leżał koc z wielbłądziej wełny. Mężczyźni
ostrożnie zawinęli chłopca w koc, zostawiając odsłoniętą tylko twarz. Niebieskie, przezroczyste po
bokach nieruchome oko patrzyło na nich w zamyśleniu.
-Śpi – mruknął Jasto.
– Ci dwaj są na dole? – wyszeptał Dor.
– Tak.
– Winda?
– Wciąż nie działa.
– No to ty niesiesz.
– Ja.

Pochwycili bezwolne, pobladłe ręce chłopca i na minutę zamarli, zamykając oczy. Następnie
ocknęli się, zamknęli walizkę. Jasto bez wysiłku podniósł ją i doniósł do drzwi.
Postawił. Uchylił drzwi, obaj zamarli, wsłuchali się. Na klatce schodowej panowała cisza. Dor i
Jasto spojrzeli sobie w szmaragdowoniebieskie i sza-rawoszaffrowe oczy. I gwałtownie się objęli, w
jakimś dzikim szale, z wielką siłą przylgnęli do siebie klatkami piersiowymi. Z ich ust wyrwały się
słabe, głuche dźwięki, silne ręce się zacisnęły, napięły, zamarły.
Głowy im zadrżały. Serca p r z e m ó w i ł y .
– Dor... – wychrypiał Jasto.
– Jasto... – Dor wypuś cił powietrze z puc.
Obaj jęknęli i gwałtownie się odepchnęli, odsunęli.
Natychmiast doszli do siebie. Uspokoili się. Nabrali powietrza do puc. I pynnieje wypuścili.
Dor wyszedł za drzwi. I zaczął schodzić po schodach: winda nie działała. Jasto chwilę poczekał,
po czym z walizką ruszy za nim. Dor ostrożnie zbiegał w dół po schodkach, lekko niosąc swoje silne,
wysportowane ciało.
Między parterem a pierwszym piętrem tego pięt-nastopiętrowego bloku z wielkiej pyty od czasu
do czasu nocował bezdomny Walera Sopleuch. Ostatnią noc spędził na klatce schodowej ze swoją
przyjaciółką Zulffją. Przed chwilą go obudziła, żądając piwa. Klęcząc i ochryple klnąc, Sopleuch
szperał po brudnych kieszeniach, wydłubując drobniaki, jakie mu zostały z poprzedniego dnia.
Słysząc, że kto schodzi z góry, podniósł głowę i zaintonował z przyzwyczajenia:
– Rodacy, dajcie byłemu nurkowi na ugaszenie pragnienia!
Schodząc do nich po schodach, Dor wsunął rękę do kieszeni.
Bezdomni dostrzegli go.
– Człowieku, nie bądź łachemja przecież też... – zaczął mówić Sopleuch, ale nie dokończył
zdania. Dor zdecydowanie i z potworną siłą uderzy go w głowę kastetem.
Rozległ się słaby trzask pękającej czaszki. Zulffja cofnęła się, otwierając bezzębne usta. Dor
doskoczył do niej i grzmotnął ją w nos. Z całą siłą stuknęła głową w wymazaną graffiti ścianę.
Sopleuch bezdźwięcznie pad na podłogę. Dor przeszedł nad nim, owinął kastet chusteczki do
nosa, schował do kieszeni, ruszył w dół. Jasto schodził wolniej, ostrożnie niosąc walizkę.
Przechodząc między leżącymi na posadzce bezdomnymi i zezując na drgające i przesiąkające
moczem nogi Zulffi, instynktownie uniósł walizkę wyżej, zszedł na parter, minął windę z tablicą
ogłoszeniową i wyszedł na podwórze, zahaczając lewą ręką za stalowy zadzior na futrynie drzwi
wejściowych.
Na dworze było gorąco i słonecznie. Przed klatką schodową stało zakurzone żiguli. Za kierownicą
siedział łysawy niebieskooki blondyn w szarej koszulce i patrzy na trzy zaniepokojone bezpańskie
psy, ujadające na niego. Jak tylko psy zobaczyły Jasto, zaczęły ujadać jeszcze zacieklej i odbiegły
nieco od samochodu. Jasto położył walizkę na tylnym siedzeniu i usadowił się koło kierowcy. Żiguli
ruszyło, wyjechało z podwórza.
– To już? – zapytał kierowca.
– Już – odpowiedział Jasto.
– Psy... – wymamrotał kierowca.
– Wyczuwają nas, co? – Jasto uśmiechnął się nerwowo.
– Nie wiedziałem o tym wcześniej.
– Masz młode serce, Moho. – Jasto zbliżył do ust zadrapaną rękę i wyssał kapiącą kroplę krwi.
Żiguli wjechało na ulicę Ostrowitianowa. I od razu ruszy za nim masywny ciemnogranatowyjeep
lincoln navigator. Za kierownicą siedział chudy Ire, obok niego – Dor.
– Dokąd? – zapytał Ire.
– Sami zdecydują. – Dor, całkowicie wyczerpany, skry w dłoniach swoją męską twarz.
Żiguli skręciło na ulicę Profsojuzną, przejechało jeszcze kawałek i stanęło. Lincoln zatrzymał się
obok. Dor wyskoczy, otworzy tylne drzwi. Jasto wysiadł z żiguli i podał mu walizkę.
Dor położył walizkę na tylnym siedzeniu, usiadł obok, Jasto od zewnątrz zatrzasnął drzwi jeepa.
Lincoln navigator od razu ruszy, gwałtownie wyjechał zza żiguli. W ślad za nim ruszy czarny
mercedes S 500 z przyciemnionymi szybami i z niebieskimi numerami milicyjnymi. W środku
siedzieli Obu, Tryw i Merog w mundurach oficerów milicji. Obu przyłożył do ucha komórkę.
– To ja.
– Idę – odpowiedział przez swoją komórkę I re, przepuszczając mercedesa naprzód.
Dor otworzy solidny zamek niebieskiej walizki, uniósł wieko.
Chłopiec spał w kocu. Jego twarz lekko się zaróżowiła. Dor wziął rękę chłopca. Była zimna i
bezwolna. Pochylił się nad chłopcem, przyłożył jego dłoń do swojej piersi i na chwilę zamknął oczy.
Nieoczekiwanie na prawym pasie zderzyły się dwa samochody i jeden z nich zahaczy ojeepa.
Lincolnem wstrząsnęło, wpadł w wir. Dor objął rękami walizkę, przytrzymującją na siedzeniu.
– A-a-a! – Ire zaczął wrzeszczeć, upuszczając komórkę, ale panując nad kierownicą.
– Nie zatrzymuj się! – Dor spojrzał do tyłu.
– Kim oni są?
– Mięso, mięso... – uspokoił go Dor, patrząc na zatrzymujące się samochody. – Zwykły wypadek.
Lincoln mknął naprzód. Uszkodzony tylny błotnik sterczał. Na światłach zatrzymali się obok
mercedesa. Dor otworzy drzwi i przekazał walizkę Merog, który ułożył ją obok siebie na tylnym
siedzeniu. Mercedes ruszy gwałtownie z miejsca na czerwonym świetle. Merog otworzy walizkę,
spojrzał na śpiącego chłopca. Zamknął swoje kasztanowo-niebieskie oczy.
Jego twarz natychmiast jakby skamieniała.
Skręcili na moskiewską obwodnicę MKAD.
Nieoczekiwanie mercedesem szarpnęło. I słabo zastukała przebita opona.
Obu zaczął wykręcać na prawo i stanął na poboczu. Mercedes przechylił się na prawy bok.
Siedzący w samochodzie w napięciu spojrzel i po sobie. Merog zamknął walizkę, wyjął z torby
sportowej pistolet z tłumikiem.
Tryw wyciągnął spod siedzenia karabin maszynowy krótkolufowy, odbezpieczył.
Obu wyjrzał przez okno.
– Oba koła z prawej. To nie przypadek.
– Są dwa zapasowe? – zapytał Merog.
– Są, chwała Światłości – odparł Obu i zabrał Tryw automat. -
Zmieniaj opony.
I od razu połączył się z Dor.
– Stoimy. Złapaliśmy dwie gumy. To nie przypadek. Potrzebni są bracia.
– Idę – odpowiedział Dor.
– Nie! To niebezpieczne. Sterczy ci zderzak.
– To nic strasznego.
– Przyciągniesz mięso.
– W i e r z ę s e r c u , Obu. Idę do was.
– Dor, potrzebujemy braci! Mięso się kłębi. Z n a m to.
– Wzywam Osłonę.
– To niebezpieczne! Mięso ich czuje. Potrzebujemy po prostu braci!
– Wzywam ich.
Tryw wyszedł, zaczął zmieniać pierwszą oponę. Jeep z odstającym zderzakiem minął ich i
zatrzymał się dziesięć metrów dalej. Obu opuścił przyciemnianą szybę. Do mercedesa podjechała
biała toyota patrolu drogówki z migającym kogutem. Wysiadł z niej tęgi podporucznik z nabrzmiałą,
niezadowoloną twarzą, niezapalonym papierosem w pulchnej dłoni, zasalutował.
– Cześć i czołem!
Dalej kręcąc podnośnik, Tryw podniósł głowę.
– Cze.
– Oba naraz? No nieźle! Jak to mówią, i koń się potknie, i merc zawiedzie. Pomóc?
– Pomóż, jeśli się nie śpieszysz – odpowiedział Merog zamiast Tryw, opuszczając przyciemnianą
szybę i trzymając w pogotowiu pistolet. – Bo ja żem wczoraj rękę oparzy, a porucznik Warennikow
(kiwnął na Obu) nabawił się przepukliny lewego jądra po wysiłku seksualnym!
Obu, Merog i Tryw roześmiali się.
– I takie rzeczy się zdarzają w naszej ciężkiej robocie... -
Podporucznik uśmiechnął się i ziewnął nerwowo, poklepał się po kieszeniach. – Zaraz, panowie,
pomożemy. Pomóc swoim -
to rzecz święta... Kurde, gdzieja ją... jak zawsze w samochodzie... Odwrócił się.
– Alosza, podrzuć ognia!
Drzwi toyoty się otworzyły i z samochodu wyskoczy sierżant drogówki z kałasznikowem. W ręce
podporucznika szczęknął otwierający się wąski nóż.
– Masz! – Poczerwieniały ze zdenerwowania podporucznik w mgnieniu oka wycelował w szyję,
ale ostrze utkwiło w ramieniu uchylającego się przed ciosem Tryw; w tym momencie celna kula, którą
wystrzelił Merog przez okno mercedesa, przeszyła głowę tęgiego podporucznika. Sierżant otworzy
ogień. Kule drasnęły Tryw, rykoszetem odbijając się od opancerzonego mercedesa.
Dor otworzy drzwi bagażnika jeepa i wystrzelił długą serię w toyotę. Rozprysnęła się przednia
szyba, przeszyty kulami podporucznik pad. Ze skręcającego srebrnego jeepa wysunął się kałasznikow
z załadowanym granatnikiem podlufowym.
Granatnik wystrzelił w niebieskiego jeepa. Wybuch rozniósł samochód, odrzucając
odbiegającego Dor. Obu opuścił szybę w tylnych drzwiach i wystrzelił długą serię wjeepa. Jeep wbił
się w dostawczą gazelę, zjego rozpryskujących się okien kto zaczął strzelać. Kilka samochodów na
lewym pasie autostrady zderzyło się, jeden zapłonął. Obu, Merog z okien mercedesa i podnoszący się
z drogi Dor otworzyli ogień w kierunku jeepa.
Rozpędzona cysterna na mleko zaczęła hamować, wymijając płonące samochody, ale zabłąkana
kula trafiła kierowcę w gardo. Cysterna skręciła w prawo i wbiła się w czarnego mercedesa. Żółta
cysterna z niebieskim napisem „Mleko"
zaczęła się zgniatać i przełamała się na pół. Mleko chlusnęło do wnętrza mercedesa przez otwarte
okna. Krztusząc się mlekiem, Obu i Merog zaczęli wyciągać z samochodu walizkę z chłopcem. Obu
by ranny w szyję i stopniowo tracił siły.
Mleko momentalnie wypełniło samochód, Merog wymacał klamkę tylnych drzwi, otworzy je i
razem z walizką wypłynął na drogę. Obu zakrztusił się mlekiem i został w maszynie. Mleko chlustało
na asfalt z otwartych tylnych drzwi mercedesa.
Merog złapał walizkę, usiadł, rozejrzał się. Ruch na obwodnicy ustał. Dwa samochody i
wysadzony w powietrze lincoln navigator płonęły. W
srebrnymjeepie nikt nie dawał znaku życia. Od palącego się lincolna do Merog szedł, zataczając
się, Dor. Wybuch mocno go okaleczy. Swoje ostatnie kroki na ziemi stawiał, ściskając w prawej ręce
karabin maszynowy, a lewą podtrzymując swoje wnętrzności, gotowe wylecieć z rozerwanego
brzucha.
Okrwawiona i osmalona twarz była nie do poznania.
– Zbierz Krąg Mocy – wychrypiał Dor i runął na ziemię.
Jego krew zmieszała się z mlekiem.
Merog drgnął całym ciałem, zazgrzytał zębami, złapał automat, który wypad z okrwawionej ręki
Dor, podniósł walizkę, przeskoczy przez barierkę i rozbryzgując krople mleka, rzucił się do
przydrożnego rowu, a z niego po trawie, przez chaszcze – ku majaczącym nieopodal blokom
peryferyjnego blokowiska – Tiopłyj Stan.
Ze stojących samochodów wysunęli się ośmieleni ludzie.
– O, o, to on!
– Ludzie, łapcie go!
– A ty gdzie, kutafonie jeden, stój!
– Co za koszmar!
– Nikita, dzwoń na milicję!
– No jak, on sam jest psem! Wilkołak, kurwa!
-Łap padalca!
– Przecież tutaj zaraz jest posterunek drogówki -
0 rzut beretem!
– Słyszeli strzelaninę, na pewnojuźjadą! Wielu ludzi dzwoniło z komórek.
Merog pobiegł przez krzaki, minął garaże i wyskoczy na ulicę generała Tiuleniewa. W takie
niedzielne przedpołudnie ulica była pustawa, od czasu do czasu przejeżdżały nią pojedyncze
samochody. Przechodniów też było niewielu. I właściwie nie szli, tylko stali, wsłuchani w to, co się
dzieje na obwodnicy.
Merog stanął za małym srebrzystym blaszanym garażem -
„muszlą"*, postawił walizkę na ziemi, wytarł mokrą od mleka twarz i rozejrzał się. Pod klatką
schodową bloku rozmawiały w ożywieniu trzy kobiety, próbując przez drzewa i krzaki przyjrzeć się
temu, co dzieje się na obwodnicy. Grupa dzieciaków wyskoczyła z drugiej klatki schodowej i pobiegła
w tamtą stronę. A stamtąd dobieg głuchy wybuch – najwyraźniej eksplodował bak płonącego
samochodu. Przejeżdżający obok zielony daewoo nexia zatrzymał się. Chudy, ponury 1 przygarbiony
kierowca z papierosem w ustach wysiadł, stanął na palcach i popatrzy w stronę obwodnicy.
– Co tam się, kurwa, dzieje? – głośno rzucił pytanie w przestrzeń.

* Moskiewski wynalazek, niespotykany w innych miastach Rosji – mały, blaszany garaż,


niewiele większy od pojazdu w nim chronionego. Stoją takie do dziś na wielu moskiewskich
blokowiskach.

– Terroryści – odpowiedział Merog, wyglądając zza blaszanego garażu i skierował na mężczyznę


automat.
– Stój, nie ruszaj się.
Mężczyzna ponuro spojrzał na Merog. I na jego ociekające mlekiem milicyjne pagony.
Merog podniósł lewą ręką walizkę, podszedł do samochodu.
– Otwieraj tylne drzwi.
Kiedy szedł, mleko głośno chlupotało w jego butach.
Mężczyzna ponuro i w napięciu patrzy na mokrego od stóp do głów i okapującego mlekiem
Merog.
– Liczę do jednego. – Krótka lufa utknęła w chudym brzuchu mężczyzny.
Mężczyzna ocknął się. I otworzy tylne drzwi.
– Siadaj za kierownicą. Tylko powoli.
Lufa wbiła się w chude plecy. Mężczyzna zaczął się wsuwać za kierownicę. Od strony obwodnicy
MKAD dały się słyszeć syreny milicyjnych wozów. Merog położył walizkę na tylnym fotelu,
poczekał, aż mężczyzna ulokuje się, i sam siad z tyłu, obok walizki.
– Ruszaj! – Merog wsunął lufę automatu między przednie siedzenia.
Mężczyzna chwycił za dźwignię skrzyni biegów. Z lufy skapnęła kropla mleka. Spada na kościstą
pięść kierowcy.
Którą wrzucił jedynkę. Samochód ruszy.
– Szybciej – rozkazał Merog.

Przygarbiony kierowca dodał gazu. Merog wyjął z jego ust zapalonego papierosa i wyrzucił przez
okno. Samochód dojechał do rozwidlenia dróg.
– Na prawo – polecił Merog.
Nexia skręciła w ulicę Tiopyj Stan. Merog uchylił walizkę: chłopiec cały czas spał w kocu.
Merog zamknął walizkę, wsunął rękę do lewej mokrej kieszeni spodni.
Kieszeń była pusta – telefon komórkowy został w samochodzie.
– Daj mi swoją komórkę – nakazał kierowcy.
Mężczyzna wyjął telefon z kieszeni na piersi bez-rękawnika i nie odwracając się, podał do tyłu.
Merog wziął, zaczął wybierać numer.
– Tam tego... nie doładowałem go – powiedział kierowca.
Merog rzucił komórkę pod swoje nogi. Dojechali do kolejnego skrzyżowania.
– Na prawo – rozkazał Merog.
Pojechali ulicą profesora Winogradowa. Na niebie dał się słyszeć warkot helikoptera. Merog
otworzył swoje okno, wysunął głowę, spojrzał do góry: helikopter leciał całkiem niewysoko. Puch z
topoli przyczepił się do rzęs niebiesko-piwnego oka Merog. Otarł puch ręką, rozejrzał się wokół. Ulica
się urwała. To była ślepa uliczka. Na lewo po drodze stały bloki, po prawej stronie zieleniał park.
– Na lewo. Pod blok – nakazał Merog.
Przygarbiony skręcił.
– Zaparkuj.
Nexia podjechała pod blok i stanęła obok innych samochodów.
– Zgaś silnik.
Przygarbiony zgasił silnik. Merog zaczął zamykać swoje okno.
– Zamknij okno.
Mężczyzna wykonał polecenie.
– Teraz się rozbieraj.
– Co?
– Koszula, dż insy. Tylko błyskiem, jasne?
Mężczyzna zdjął koszulę. Pod nią było chude, blade ciao z wytatuowaną na ramieniu kotwicą.
Merog zabrał koszulę.
Wiercąc się na siedzeniu, mężczyzna zdjął szorty. Merog wziąłje. Mężczyzna spojrzał z ukosa do
tyłu. Na jego skroni i nosie wystąpił pot.
– Patrz przed siebie.
Przygarbiony popatrzy przed siebie na zastawione samochodami i blaszanymi garażami
podwórze. Merog mocno uderzy go pięścią w kark. Głowa z rzadkimi, bylejak podstrzyżonymi
włosami poleciała do przodu, szczęknęły zęby mężczyzny. Pad głową na siedzenie obok. Merog zdjął
z siebie mokrą koszulę i spodnie, włożył koszulę przygarbionego. Była mała i mocno obcisnęła
muskularny tors Merog. Szorty też były przyciasne. Merog znalazł przycisk do otwierania bagażnika,
nacisnął go. Wyszedł, pogrzebał w bagażniku, wyjął dużą plastikową reklamówkę. W samochodzie
schow^
do reklamówki automat. Wziął walizkę do jednej ręki, reklamówkę z automatem do drugiej i
powoli ruszy w kierunku bloków. Nieoczekiwanie w ty głowy z dużą siłą uderzy go przelatujący
gołąb. Merog aż kucnął. Gołąb upad na asfalt i zaczął się tłuc, rozwiewając skrzydłami kłęby puchu z
topoli. Merog obejrzą się na gołębia i przyśpieszył kroku. Minął dwa wysokie bloki i skierował się do
klatki schodowej trzeciego, nacisnął pierwszy lepszy guzik domofonu.
– Kto tam? – zapytał czyjś głos.
– Pani mnie wpuś ci, roznoszę ulotki – odpowiedział Merog.
Żelazne drzwi zapiszczały, wszedł i ruszy do góry po schodach.
Minął dwa piętra, zatrzyma się. Postawił walizkę. Spojrzą przez uchylone okno klatki schodowej:
na placu wokół bloku było spokojnie. Z oddali dochodziło wycie syren i warkot helikoptera. Merog
zamknął oczy i przycisnął czoło do niedawno umytej szyby. Otworzy usta. W skupieniu zastygł,
przesta oddychać. Jego serce p r z e m ó w i ło.
U góry dało się słyszeć szuranie nogami.
Merog otworzył oczy. Stuknęło wieko zsypu. I kobiecy głos coś wymamrotał z niezadowoleniem.
Brzdęk-nęły butelki.
Merog nabrał powietrza do puc. Chwycił walizkę i szybko pobiegł po schodach na górę. Między
trzecim i czwartym piętrem korpulentna kobieta w różowym szlafroku męczyła się z uszkodzonym
wiekiem zsypu.
– No, co za świnie, no... – mamrotała, zamykając i otwierając pokrywę.
Lufa automatu utknęła wjej boku.
– Aj! – pisnęła i odwróciła się ze złością.
– Stój, nie ruszaj się.
Kobieta otworzyła usta, ale widząc automat, nie odezwała się. I od razu bardzo pobladła. Jej
pełne, nieumalowane usta zbielały.
– Czego... – Cofnęła się.
– Kto jest w domu?
– Mama... i... tego... córka.
– Wracaj do domu.
– Pieniędzy nie... tylko półtora tysiąca...
– Nie potrzebuję twoich pieniędzy. – Popchnął ją.
– A czego... czego pan chce? – cofała się.
– Schować się na godzinę. Będziesz grzeczna – nie ruszę nikogo.
Zaczniesz się drzeć – rozwalę wszystkich.
Kobieta skierowała się do niedomkniętych drzwi. Weszła do dwupokojowego mieszkania. Głośno
grał telewizor. W kuchni kto smażył kurczaka. Merog postawił walizkę w przedpokoju, zatrzasnął
drzwi. Kobieta poszła do dużego pokoju. Wyłączyła telewizor. Coś powiedziała szeptem. Merog
zajrzał do pokoju: kobieta stała, przytulając do siebie dziesięcioletnią dziewczynkę.
– Wszystkie do łazienki! – rozkazał Merog. – Posiedzicie tam, póki nie wyjdę.
Kobieta i dziewczynka wycofały się z pokoju. Dziewczynka z ciekawością patrzyła na Merog.
– Powiem tylko mamie... słabo słyszy... – wymamrotała kobieta.
– Mów. Byle szybko.
Kobieta z dziewczynką poszły do kuchni. Merog za nimi. W kuchni pulchna i niewysoka
staruszka smażyła na patelni filety z kurczaka. Kobieta podeszła i wyłączyła kuchenkę elektryczną.
– O co ci chodzi? – głośno zdziwiła się staruszka.
– Mamo, tu jest facet z bronią! – wykrzyczał a jej kobieta do ucha.
Stara się odwróciła. Merog sta w drzwiach z automatem uzi w ręku. Stara wlepiła w niego wzrok.
– Posiedzimy w łazience, póki on sobie nie pójdzie! – znów krzyknęła kobieta starej do ucha.
Staruszka trzymała w krótkich rękach widelec i przybrudzoną ścierkę, i patrzyła na Merog. On
otworzył drzwi do łazienki na oścież, zapalił światło.
– No już!
– Mamo, chodźmy szybko! – zawołała kobieta, popychając starą.
Z widelca skapnęła kropla tłuszczu z kurczaka. Stara, wytrzeszczając oczy na obcego i nie
wypuszczając z rąk widelca i ścierki, weszła do łazienki. Za nią matka i córka.
– A pan może z Czeczenii? – zapytała dziewczynka.
– Nie – odpowiedział Merog. – Gdzie narzędzia?
– Jakie? – zdziwiła się kobieta.
– Ślusarskie.
– Ale my... to nie... tutaj, w szafie wnękowej co zostało.
Merog zamknął za nimi drzwi, poszpera w szafie wnękowej, znalazł młotek i kilka gwoździ.
Położył automat na zadeptanym parkiecie, szybko zabił gwoździami drzwi do łazienki.
Dziewczynka się rozpłakała. Matka zaczęła ją uspokajać.
Potem sama zaczęła płakać.
– A ten co? Czego chce? Co oni – podkładają bomby? – głośno pytała stara.
Merog wziął walizkę, przeniósł ją do dużego pokoju. Strącił ze stołu wazon z bukietem
rumianków, kupkę czasopism kobiecych i ciśnieniomierz. Postawił na stole walizkę. Otworzy.
Chłopiec spał w kocu w pozycji embrionalnej. Merog ostrożnie odwrócił go na plecy. Nie
zwracając uwagi na twarz śpiącego, uważnie obejrzał jego pierś. Koniuszki palców przesunął po jego
obojczyku i dotknął klatki piersiowej. Palce Merog zamarły. I zadrżały. Nagle cały drgnął, odsunął się
od chłopca.
Upad na kolana. Wymiotował na dywan.
Szybko wytarł usta, wziął głęboki wdech i wypuścił powietrze z puc. Wsta . Znalazł telefon,
podniósł słuchawkę, wybrał numer.
– Jestem sam.
– On jest z tobą? – zapytał głos.
– Tak. Profesora Winogradowa. Na samym koń cu.
– Czekaj.
Merog odłożył słuchawkę. Westchnął z ulgą, podszedł do okna, wyjrz ą . Na podwórzu pod
blokiem i na ulicy wciąż było cicho i spokojnie. Słońce przypiekało, puch z topoli unosił się w
powietrzu, pojedynczy przechodnie szli nieśpiesznie.
Przejechał volkswagen i dwaj rowerzyści.
Merog ziewnął nerwowo, wytarł mokre włosy zasłonką.
Wrócił do walizki. Znów zbliżył się do chłopca, ale zazgrzyta zębami, zajęcza, odsunął się,
uderzył pięścią w oparcie krzesła.
Oparcie trzasnęło i rozpadło się. Rozcierając rękę, Merog poszedł do kuchni. W łazience kobiety
cicho pochlipywały i popiskiwały. Merog z obrzydzeniem rzucił spojrzenie na patelnię ze smażonym
kurczakiem, wziął z rozkładanego stołu pomidora i jabłko. Patrząc przez okno, zaczął na przemian
odgryzać kęsy i jeść. Ulicą Winogradowa powoli przejechał szeroki sześciokołowy ciągnik do
holowania. Na jego platformie stała koparka gąsienicowa w kolorze pomarańczowym, z ogromnym
czerpakiem. Ciągnik przemieszcza się z wielkim trudem, omal nie zahaczając o zaparkowane
samochody. W parku leśnym da się słyszeć narastający ryk silników Diesla. Dwa potężne buldożery,
łamiąc młode drzewa i kalecząc stare, wypełzły z masywu leśnego na ulicę i pojechały naprzeciw
ciągnika. Za nimi, potwornie buksując, łamiąc z trzaskiem krzaki, zaczął wyjeżdżać dźwig z
teleskopowym wysięgnikiem. Merog nagle przestał przeżuwać.
Cisnął w kąt niedojedzony pomidor i jabłko. Przez podwórze do klatki schodowej sunęły tyłem
dwie betoniarki. Ich bębny były uruchomione, obracały się. Jeszcze jedna betoniarka wyjechała zza
rogu sąsiedniego bloku, zaczęła skręcać na ulicę i stanęła przed nadciągającym buldożerem. Kierowca
buldożera wysunął się z kabiny i coś krzyknął do kierowcy betoniarki.
Ten wyłączył silnik, wychylił się, zeskoczy na ziemię, zapalił papierosa i z uśmieszkiem spojrzał
na buldożer.
Z buldożera też wysiadł kierowca, podszedł.
– Skąd jesteś?
– Z szóstego – odpowiedział uśmiechnięty chłopak.
– No? – Kierowca buldożera zmrużył pytająco oczy. – I coś się tu wepcha? Jakja teraz wejdę w
zakręt?
– Ziomuś, co się tak podjarał? Tam ich jeszcze jedzie od chuja!
– A my gdzie?
– Chochriakow wszystko powie. Chodź, zapalimy.
– A co mnie Chochriakow... ja mam jeszcze trzy razy obrócić! – Rozdraż niony kierowca
betoniarki podrapał się.
– Szefo wie lepiej! – Drugi ziewnął z uśmiechem.
– Mądrale, kurwa... – westchnął kierowca i wziął papierosa.
Zza rogu sąsiedniego bloku na podwórze wjechała ciężarówka.
W skrzyni siedzieli z łopatami robotnicy w żółtych kombinezonach. Ciężarówka się zatrzymała.
– No już chłopaki, raz, raz! – rozległ czyjś głos.
Robotnicy zeskoczyli ze skrzyni i od razu zaczęli zaciekle kopać łopatami ziemię na podwórzu.
Dwie kobiety z dziecięcymi wózkami zdumione wbiły w nich wzrok. Z kabiny ciężarówki wysiadł
gruby kur-dupel z piłą mechaniczną, przebierając krótkimi nogami, uruchomiłją, podbiegł do drzewa i
wpił się ryczącą zębatą klingą w pień. Posypały się wióry.
– O tak, kurna... – wymamrotał kurdupel i krzyknął z wytęż eniem: – Bobrow, Jegorycz, nadrą
bujcie!
Dwóch robotników z siekierami podbiegło do pozostałych drzew i umiejętnie zaczęli dziabać
pnie.
– Oni je rąbią! – przeraziła się kobieta z wózkiem.
– Ej, co wy tam robicie? – krzyknęła jej koleżanka.
Nie zwracając na nic uwagi, robotnicy pracowali dalej. Na pierwszym piętrze otworzyło się okno
i ukazała się staruszka.
Za nią wychylił się przeżuwający coś, nagi do pasa mężczyzna:
– A oni co tu robią?
– Mówiłam, że te nasze gadziny wywojują garaż! -z przekonaniem wytrajkotała staruszka.
Na podwórze wjechały dwie przykryte plandekami furgonetki.
Ze skrzyń bez pośpiechu wyszli Tadżycy z łomami. Popluli na ręce i pogadując między sobą
leniwie, wzięli się do łomów i zaczęli łupać asfalt. Z lasu na ulicę wyjechały dwie kruszarki drogowe i
ich stalowe końcówki wpiły się w asfalt. Mieszkańcy bloku już wyglądali przez otwarte okna.
Podpiłowana lipa za-kołysała się i runęła, wierzchołkiem niszcząc huśtawkę na placu zabaw. Oburzeni
mieszkańcy bloku podnieśli krzyk.
Kurdupel z ryczącą piłą podbieg do starej topoli i zaczął zaciekle ją piłować. Pomarańczowa
koparka popełzła z lawety, zahaczając o przepełnione kontenery na śmieci. Te się wywróciły, śmieci
wysypały się na ulicę. Do betoniarek podjechał nosaty i wyjątkowo niezadowolony staruszek w starym
bmw, rozkazał:
– Spuszczajcie tam, gdzie stoicie!
Kierowcy, przeklinając, poszli do kabin. Teleskopowy wysięgnik dźwigu zaczął się rozsuwać.
Między dwoma blaszanymi garażami, obdrapując je, tyłem przecisnęła się gazela z długą skrzynią. Na
skrzyni stał stalowy kosz z dziesięcioma Azerbejdżanami w czerwonych kaskach i kombinezonach
roboczych. Dźwig złapał skrzynię i zaczął ją szybko podnosić. Skrzynia się rozkołysała,
Azerbejdżanie pokrzykiwali na operatora dźwigu. Beton popłynął z obracających się bębnów na plac
przed blokiem. Pełznąca koparka zahaczyła o dwa samochody, zawyły alarmy. Stara topola zakołysała
się, głośno zatrzeszczała i zaczęła powoli padać, zaczepiając gałęziami przewody, drzewa, balkony.
Jej wierzchołek mocno uderzy o zaszklony balkon mieszkania, w którym znalazł się Merog. Ramy
trzasnęły, posypały się szyby.
Z otwartych okien słychać było krzyki.
Patrząc na całe zajście wokół bloku, Merog zbladł. Rzucił się do walizki, zamknął ją, złapał,
podbieg do drzwi wyjściowych, otworzy i od razu zatrzasnął: schodami biegli w dół oburzeni ludzie.
Ktoś zadzwonił do drzwi. Merog zamarł. Potem kto zastuka. I kobiecy głos wybełkotał w
zdenerwowaniu:
– Pani Nino, rozwalili pani balkon! Pani Nino!
Znów dzwonek do drzwi.
Merog na palcach, z walizką w ręce, przeszedł do kuchni i ostrożnie wyjrzą przez okno. Na dole
przy grzechocie kruszarek asfaltu rozrastało się zbiegowisko sąsiadów.
Wymyślali sobie nawzajem z kierowcami sprzętu, niektórzy próbowali wedrzeć się im do kabin;
wylewający się z bębnów beton sunął pod blok, deptały po nim ludzkie nogi; Tadżycy walili łomami,
kopa cze kopali, kurdupel piłował kolejną topolę, zaciekle co pokrzykując. Merog przyjrzał się: twarz
kurdupla poczerwieniała, głowa mu się trzęsła, na usta wystąpiła piana.
Kobieta w niebieskim szlafroku w srebrne smoki podbiega do niego, wczepiła się obiema rękami
w rudawe, sterczące włosy i odciągnęła go od topoli. Kurdupel zaparł się, sprzeciwiał, piła wjego
rękach za-ryczała. Szarpnął się całym ciałem, wziął zamach i gwałtownie chlasnął kobietę piłą po
twarzy. Ta krzyknęła, chwyciła się za twarz i osunęła na ziemię. Tum jęknął. Kurdupel, mamrocząc i
wtulając głowę w ramiona, z dzikim przerażeniem spojrzał na kobietę. Zaszlo-chał.
Mężczyźni z tłumu z krzykiem rzucili się do niego. I nagle ten sam nosaty i wyjątkowo
niezadowolony staruszek, który przyjechał w zapylonym bmw, włożył palce do ust i zagwizdał
nieoczekiwanie tak głośno, że ten gwizd zagłuszył ryk maszyn i krzyki tłumu. Tum drgnął i na chwilę
zmartwiał. Nawet mężczyźni, którzy rzucili się do kurdupla, stanęli. Jak na komendę maszyny
przestały łupać asfalt. Wszyscy wlepili spojrzenia w staruszka. On wyraźnie nie docenił swojej mocy:
wyjątkowo mocny gwizd okazał się destrukcyjny dla jego chudego ciała. Z dużego nosa staruszka
bryznęła krew, oczy uciekły mu w głąb, podniósł do góry chudą rękę, ścisnął kościstą pięśt zachrypi^,
zachwiał się i pad na wznak. I od razu kopacze i Tadżycy z zajadłymi okrzykami rzucili się na
mieszkańców bloku. Łomy i łopaty zamigotały nad tłumem, dały się słyszeć krzyki pokaleczonych.
Czerpak koparki zburzy balkon na pierw szym piętrze i z rozpędu wbił się w okno, zanurzy się w
mieszkanie, zaczerpnął ze zgrzytem i chrzęstem, wycofa się i wysypał szczątki domowych
wnętrzności na trawnik przed blokiem. Kruszarki drogowe podpełzły pod blok, przystawiły stalowe
końcówki do ścian i zaczęły kruszyć je z łoskotem. Z
sąsiedniego podwórza przytoczy się czerwony samochód straży pożarnej, z pożarniczej armaty
uderzy w okna mieszkań strumień wody. Strażacy w kaskach zręcznie rozwijali węże pożarnicze.
Tadżycy i kopacze usunęli i rozpędzili zbiegowisko, i z okrwawionymi łomami i łopatami wdarli się
na klatkę schodową. Jednocześnie Azerbejdżanie piłami mechanicznymi rozpruwali dach.
Merog drgnął całym ciałem, oblizał wyschnięte wargi. Do drzwi kto zadzwonił i załomotał w nie
pięściami.
– Nino! Ninoczko! Nino! Niech nas pani uratuje!
– piszczał kobiecy głos.
Merog złapał automat, otworzy drzwi. Za drzwiami cisnęły się trzy kobiety. Wyjąc i zawodząc,
zaczęły się wpychać do drzwi.
Merog wystrzelił w nie serię z tak bliskiej odległości, że aż strzępy ciała poleciały na klatkę
schodową. Kobiety pady na podłogę. Merog złapał lewą ręką walizkę i przebiegł po ich
dogorywających ciałach, rzucił się na górę. Z góry po schodach biegli sąsiedzi. Niektórzy mieli w
rękach siekiery i noże. Merog zaczął do nich strzelać, wchodząc wyżej, oczyszczał sobie drogę. Blok
ogarnęły łoskot, zgrzytanie i krzyki. Ściany drżały. Merog przebiegł parę pięter i zobaczył kilku
Azerbejdżan z pistoletami, którzy wdarli się do bloku przez dach. Otworzyli do niego ogień.
Uchylając się, wystrzelił ostatnią długą serię. Azerbejdżanie z krzykiem i jękami padli, ale za nimi
nadciągali następni. Rozległy się kolejne wystrzały, kula trafiła Merog w szyję. Cisnął więc pusty
automat, zatka ranę i z walizką rzucił się schodami w dół. Jeszczejedna kula utkwiła mu w boku. Bieg,
pojękując. Azerbejdżanie nie odpuszczali. Dolne piętra mocno dygotały, pęknięcia wiły się po
ścianach jak żmije, woda puszczona przez strażaków uderzała w okna, pozostali wciąż jeszcze przy
życiu mieszkańcy piszczeli. Merog spojrzał w dół – tłum Tadżyków z łomami w rękach wchodził z
pierwszego piętra.
– Kaned *! – krzyknę li na jego widok.
Merog objął rękami walizkę, rzucił się w pierwsze napotkane otwarte drzwi i zamarł: przed nim
pojawił się czerpak koparki, wygarniający wszystko z mieszkania. Merog przycisnął walizkę do piersi.
Czerpak ze zgrzytem się przysuwa. Zmiażdżył kredens z naczyniami, trzeszczały regały na książki,
pękała skóra kanapy, niezbyt gwałtownie wybuch telewizor. Potężne kły czerpaka zbliżały się. Merog
zaczął się cofać, rzucił się z powrotem na klatkę schodową. Ale spoceni Tadżycy byli tuż obok.
Uderzyli go łomem w głowę. Merog upad, wypuścił swój bagaż. Dziesięcioro smagłych rąk
wczepiło się w niebieską walizkę. Merog resztkami sił walczył

* Łap go! (tadż.).

z tymi rękami. Nie zwracając na niego uwagi, Tadżycy otworzyli walizkę, wytrząsnęli z niej
chłopca na podłogę.
Merog odpycha ich, odpycha, odpycha okrwawionymi rękami.
– Thafshim, fuckingbastard! – rozległ się kobiecy głos i poprzez lepkich od brudu Tadżyków
wyciągnęła się, wyciągnęła, wyciągnęła piękna dłoń z malutkim pozłacanym browningiem, przyłożyła
lufę do bladoróżowej bezbronnej piersi śpiącego chłopca, nacisnęła spust.
– Nie-e-e-e-e-e-e!!! – dziko krzyknął Merog, szarpnął się i wpił zębami w czyjąś śmierdzącą
nogę w zdeptanym trampku.
– Sag*! – zaryczał kto nad nim i ostry koniec łomu z chrzęstem wszedł w skroń Merog.
Merog otworzy oczy.
Mercedes dalej jechał obwodnicą MKAD.
Chłopiec wciąż spał obok niego w otwartej walizce. Merog ciężko westchnął i jęknął, wstrząsnął
się, pochylił i przytulił głowę do ciała chłopca.
– Co ci jest? – Tryw obejrzał się z przedniego siedzenia. -
W i d z ę : twoje sercejest niespokojne.
– Tracę granicę między światami – odparł Merog. – Mięsne sny nadpełzają.
– To naturalne, bracie Merog. Mięsne sny nadpełzają, kiedy mięso się kłębi.
– Mięso naciska na wszystkie światy – dorzucił Obu, wyjeżdżają c na lewy pas. – Twoje serce,
Merog, jest młode.
Połóż siebie na Lód. I mięsne sny ustąpią.

* Złamas! (tadż.).

Nieoczekiwanie mercedes się zakołysał. I delikatnie zastukała przebita opona.


Obu zaczął wykręcać na prawo i stanął na poboczu.
Siedzący w samochodzie z napięciem spojrzeli po sobie.
Merog zamknął walizkę, wyjął z torby sportowej pistolet z tłumikiem. Tryw wyciągnął spod
siedzenia automat krótkolufowy, odbezpieczy go.
Obu wyjrzą przez okno.
– Oba koła z prawej. To nie przypadek.
– Są dwa zapasowe? – zapytał Merog.
– Chwała Światłości, są – odpowiedział Obu i zabrał Tryw automat. – Zmieniaj opony.
I od razu połączył się z Dor.
– Stoimy. Złapaliśmy dwie gumy. To mi nie wygląda na przypadek. Potrzebni są bracia.
– Idę – odpowiedział Dor.
– Nie! To niebezpieczne. Sterczy ci zderzak.
– To nic strasznego.
– Przyciągniesz mięso.
– Obu, wierzę sercu. Idę do was.
– Dor, potrzebujemy braci! Mięso się kłębi. Znam to.
– Wzywam Osłonę.
– To niebezpieczne! Mięso ich czuje. Potrzebujemy po prostu braci!
– Wzywam ich.
Tryw wyszedł, zaczął zmieniać przednie koło. Jeep z odstającym zderzakiem minął ich i
zatrzyma się dziesięć metrów dalej. Obu opuścił przyciemnianą szybę. Do mercedesa podjechała biała
toyota patrolu drogówki z migającym kogutem na dachu. Wysiadł z niej tęgi podporucznik z
nabrzmiałą, niezadowoloną twarzą, niezapalonym papierosem w pulchnej dłoni, zasalutował.
– Cześć i czołem!
Dalej kręcąc podnośnik, Tryw podniósł głowę.
– Cze.
– Oba naraz? No, nieźle! Jak to mówią, i koń się potknie, i merc zawiedzie. Pomóc?
– Damy sobie radę własnymi siłami, podporuczniku – Merog odpowiedział zamiast Tryw,
opuszczając ciemną szybę w mercedesie i trzymając w pogotowiu pistolet. – Tych sił teraz mamy tyle,
że srać nimi można!
Obu, Merog i Tryw się roześmiali.
– A to prawda... – Podporucznik uśmiechnął się i ziewnął nerwowo, poklepał się po kieszeniach.
– Kurde, gdzieja ją... jak zawsze, w samochodzie...
Odwrócił się, żeby krzyknąć do partnera, ale Merog wysunął przez okno rękę z zapalniczką,
pstryknął.
– Trzymaj, ziomie.
– Aha... – podporucznik pochylił się, odpalił. -
Dziękuję. No dobra, trzymajcie się.
– Na razie.
Podporucznik, zaciągając się papierosem, wsiadł do toyoty i odjechał.
Merog przymknął oczy i westchnął z ulgą.
– Trzeba położyć siebie na Lód.
– Lód to nasz stół ofiarny. On daje równowagę. A Światłość daje siłę.
-Światłość daje siłę – powtórzy Merog i znów przymknął oczy.
Tryw zmienił koła.
Mercedes pojechał dalej. Merog znów otworzy walizkę i ostrożnie ujął rękę śpiącego chłopca.
– Mięso jest silne. Tyle że jego siły mają swoje granice.
– Mięso jest niebezpieczne, bracie Merog. Ale ono nie ma stołu ofiarnego – rzek Obu.
– Mięso jest tylko chciwe i kłębi się – dodał Tryw, przecierając dłonie wilgotną serwetką.
– Bo wyczuwa, że jego kres jest bliski – dodał Merog, troskliwie ściskając bezwolne, chłodne
palce chłopca.
Mercedes skręcił na Szosę Kijowski w stronę lotniska Wnukowo.
May Krąg Nadziei
Serce moje czuje obecność braci.
I opuszczam swój sen. Który stale śnię przez ostatnie lata. Sen, pomagający mi spać na planecie
Ziemia. Mój p r o m i e n i s t y sen. Sen, który jest zawsze ze mną.
W ko#cu jeste/my razem, wszyscy, wszyscy, wszyscy co do jednego, zbliżamy si; do Miejsca,
jest ono już bardzo blisko, widzę je, wypfywa z mgfy nieuchronne, tak upragnione i nieuniknione, ie
boj się stracić /wiadomo^ w ostatniej chwili i trzymam się, trzymam, trzymam braci i sióstr, obejmuj
rakami ich ręce, jestem w ich ciżbie, przyciskam się do nich, dotykam ich cia£ które już niedługo
rozpfyn^ się w ^wiat/o/ci, rozpfyn# się razem ze mn#, rozpfyn# się na zawsze, wpatruj się w twarze, w
bliskie mi twarze, otaczające mnie przez te wszystkie dziesięciolecia, pomagające zmierzi do naszego
celu, sfyszę bicie ich serc, ostatnie uderzenia tych mięsnych silników, skrywających iwiatótóf,
wfo/ciw,? nam, ŚwiatM, któr*
wkrótce staniemy się wszyscy, Świat łość Pierwotna, która nie pozwoli nam zgin^' na strasznej
planecie Ziemi, Światótóf, która jest ca&iem, ca/kiem, ca£
kiem blisko.
Ręka brata Moho dotyka mojej twarzy. R o z p o z n a j ę i p r z y p o m i n a m sobie. I budzę
ciało. Otwieram oczy. Brat Moho i siostra Tbo stoją u wezgłowia mojego łoża. Są wzruszeni. A ja od
razu p o j – m u j ę – dlaczego. Nie muszą wypowiadać ubogich ziemskich słów: ich serca p r o m i e n
i e j ą radością. S ł u c h a m ich serc. I rozumiem, j a k a to radość.
Moje serce k o ł a c z e w o c z e k i w a n i u . Jest o wiele starsze i silniejsze niż serca braci. Ale
nie straciło umiejętności n i e w i n n e g o k o ł a t a n i a w o c z e k i – w a n i u. Moje serce d r ż y .
Zupełnie jak wtedy, w Alpach, dokąd trafiam jako dziewczynka. Moja pierś krwawiła. Lodowy młot
nią wstrząsnął. I obudził młodzieńcze serce. A staruszek Bro d o t k n ą ł mojego serca. Tak, że z a m i
gotałosłodkimoczekiwaniemŚwiatłości.
Poruszam palcami. Podnoszę swoje chude ręce. Wyciągamje do braci. Moje ręce drżą. Moho i
Tbo pochylają się i ujmują moje dłonie. Kładąje sobie na piersi.
Moje serce w i t a ich serca.
Moho i Tbo zdejmują pled z ciała mego. Z górskiego ziela, przedłużającego życie ciała, zosta
utkany. Stare me ciao spotyka się z powietrzem Ziemi. Gorzkie owo powietrze i wyniszczające.
Wchodzą bracia Mef i Por, którzy co rano mnie pielęgnują. Ich ciała są młode i muskularne. Bije
od nich siła i spokój. Potężne ręce braci podchwytują ciało moje.
Wycieńczone ziemskim żywotem. Wynędzniałe wiedzą przyswojoną przez serce. Zmizerowane
cierpieniami z powodu n i e o b e c n o ś c i Daru Poszukiwania. Daru, którymi posiadali tylko Bro i
Fer. Daru, pozwalającego odnaleźć w s z y s t k i c h naraz. Daru, który w końcu nie otworzy się
przede mną j e d n ą w ciągu tych sześćdziesięciu lat. Którego tak d o t k l i w i e pragnęłam całe swoje
p r a w d z i – w e życie. O który n i e p r z e r w a n i e błagało serce. Za którym wy mózg. Od którego
burzyła się krew. O którym chrzęściły koci.
Ręce braci niosą mnie do obszernej kamiennej sali. Niebieska wanna-muszla czeka na mnie.
Bracia ostrożnie kładą bezsilne ciało moje do ciepłej wanny. Napełnia się ona świeżym mlekiem
prosto od krowy. Mleko bulgocze i pieni się. Pochłania moje ciało. W sali rozbrzmiewają głosy braci.
Każdy z nich coś mówił cicho. I każdego z nich p a m i ę t a serce moje. Dziesiątki, setki głosów
splotło się w niewidzialny rój pod marmurową kopułą. One zawsze są ze mną. S ł u c h a m ich. Głosy
dźwięczą. Od tej muzyki rozpoczy-na się mój każdy poranek.
Zamykam oczy.
I zawisam w przestrzeni. I widzę sercem wszystkich n a s z y c h .
W tejże sekundziejest ich 21 368. Wraz ze mną – 21 369.
W świecie maszyn z mięsa przebywają pozostali 1631. Ich głosów nie słychać w chórze . Nie w i
d z ę ich serc. Oni wciąż czekają na przebudzenie. Czekają na spotkanie z lodowym młotem. Oczekują
na nas.
Ś wież e mleko szybko oddał o mi swoje ciepł o i teraz wyparowuje z wanny-muszli. Mef i Por
podnoszą mnie.
Owijają prześcieradłem, utkanym z wyborowego lnu. Sadzają na dwóch niebieskich kamieniach.
Palce braci pomagają słabemu ciału memu wyzbyć się przetworzonego pokarmu Ziemi. Następnie
obmywają mnie pod lodowatym strumieniem górskiej wody. Krystaliczny strumień pobudza.
Kryje pamięć o spokojnych lodach górskich.
I zaczynam żyć.
Mef i Por przenoszą mnie do garderoby. Siadam na ciepym marmurze. Wybieram sukienkę na
dzisiaj. W różnych odcieniach są suknie moje: od bladobłękit-nej do ciemnogranatowej. Ale wszystkie
mają ten sam krój.
W i e m sercem, że dziś jest szczególny dzień. Wybieram jedwabną sukienkę w kolorze
najczystszego błękitu. Siostra Wihe turkusowym grzebieniem rozczesuje moje przerzedzone i
całkowicie siwe włosy. Siostry Niuz i P nacierają moje ciało olejem sezamowym. Opierając się na
rękach sióstr, wstaję. A sukienka obleka moje ciało. Siostry biorą mnie pod ręce. Prowadzą do
niewielkiego okrągłego pokoju, który z purpurowego kamienia górskiego zosta wyciosany. Tutaj kapie
woda i stoi czasza z herbatą z ziół rosnących w tajdze. Dodają one sił staremu ciału mojemu. Rankiem
w tym pokoju przebywam dwadzieścia trzy minuty. Kosztując herbatę małymi łyczkami, f o l g u j ę
sercu. I skupiam umysł. Strefa purpurowa zmuszała mnie do wspominania bezlitosnego świata Ziemi.
Wspominam język maszyn z mięsa, ich obyczaje i pragnienia. Ożywa we mnie ich ponury świat.
Sposobi mnie do dalszej walki.
Po strefie purpurowej przystępuję do naszych spraw.
Ale dziśjest szczególny dzień. I czeka mnie s z c z e g ó l n a sprawa. Świat maszyn z mięsa nie
interesuje mnie. Idę do Sali Uczt. Obszerna, biała. Okna otwarte. Z brzegu dociera szum przypływu.
Nieopodal tłucze się ocean, przez nas wszak stworzony. Jego szum przypomina o Wielkim Będzie.
Pośrodku Sali Uczt stoi wielki okrągły stół z kamienia bzowego. Średni Krąg mieści się przy stole.
230 braci i sióstr.
Sadowię się przy stole. Leżą tu owoce i warzywa. Co rano przy stole zasiadają wszyscy bracia i
siostry, mieszkający ze mną w Domu na Wyspie. Dziś też tutaj są. W i d z ę ich serca.
Ga, Noro, Rat, Moho, Tbo, Mef, Por, Wihe, Niuz, P, Sze, Forum, Das, Rucz, Bi, O, Wu, Sam, On,
Ut, Ze i Jugom siedzą ze mną.
Ale nie po to, żeby rozpocząć posiłek, jak zwykle. Chcą mi co ważnego zakomunikować. Wiedzą
to, czego z l u b o śc i ą domyśla się moje serce. O czym w udręce majaczyłam przez ostatnie lata. Co
n a b r z m i e w a ło przeczuciami. Co uderzało w serce niczym fala światła. I czego tak wszyscy p r a
g n ęl i śm y .
W Sali Uczt przyjęliśmy rozmawiać tylko ziemskim językiem.
Ażeby serca nasze były spokojne w czasie spożywania posiłku.
Ale tego poranka nie pamiętamy o jedzeniu. Brat Ga, mój główny pomocnik w Domu, burzy
ciszę:
– Hram, on jest już z braćmi.
– W i d z ę t o – odpowiadam, powstrzymując serce.
– Mięso się kłębi. – Siostra Sze zadrżała. – Mięso sprzeciwia się Bractwu.
– W i d z ę t o.
– Mięso stwarza trudności. – Forum patrzy mi p r o s t o w twarz.
– W i d z ę t o – odpowiadam, walcząc z r o z b ł y s k a m i serca.
– Bractwo walczy o niego – mówi Brat Wu. – Jest w drodze do nas.
– W i d z ę t o.
– Osłona chroni go.
– W i d z ę t o. P o j m u j ę .
– Jeśli Światłość rozsunie mięso, dziś pod wieczór on będzie tutaj – oznajmia siostra Ze.
Nie ma sił, by się powstrzymać. R o z b ł y s k a sercem.
– W i e m ! – mówię, r o z p a l a j ą c s i ę w odpowiedzi.
Silne serce moje r o z b ł y s k a . Narusza ono surowy porządek Domu. Zaczynamy m ó w i ć
sercami. Zbyt długo czekaliśmy. I tyle razy oczekiwanie się nie ziszczało. Ale i tym razem serca
mieszkańców Domu tylko w to w i e r z ą. A ja – w i e m ! Bo c h c i a łam! S t r a s z n i e chciałam
wiedzieć, że tym razem wszystko się ziści, wszystko stanie na swoim miejscu, wszystko się ułoży,
wszystko się zejdzie, pokryje, stopi wjedno: uchyl i się mięsna zasłona, zyskamy pozostałych i
zagubionych, zamknie się Wielki Krąg. I zajaśnieją serca. I rozpadną się włókna mięśni. I trzasną
kości. I rozproszy się mózg. I rozerwie się łańcuch cierpień. I Światłość rozsieje po Wszechświecie
pył atomowy.
Sercenie p o j m o w a ło nic innego uprzednio.
Serce n i e p o j m i e nic innego teraz.
Serce m ó w i o tym, co najważniejsze.
Zamieramy przy okrągłym stole.
Serca nasze p a ł aj ą.
Tajemne słowa p r o m i e n i e j ą. Opływają Światłością Pierwotną. W domu jest nas teraz
dokładnie 23. M^y Krąg.
Najmniejszy. Jest Średni (230) i Duży (2300), tworzone przez Bractwo mgnieniami losu. To
Kręgi Wsparcia. I Decyzji. Ale dziś, w dzień o c z e k i w a n i a , powstaje May Krąg. To Krąg
Nadziei. Albowiem osiem razy c z e k a l i śm y . Osiem razy m i e l i śm y n a d z i e j ę. Osiem razy
w i e r z y l i śmy. I nadziei nie było sądzone się ziścić. Straszny świat Ziemi osiem razy pozbawia nas
Najważniejszej Nadziei.
Dziś mamy n a d z i e j ę po raz dziewiąty. W Małym Kręgu Nadziei. Tworząc go, w i e m y, że w
tych minutach Bractwo zbudowało jeszcze sześć Małych
Kręgów. Są daleko stąd. Dzieli nas ocean. W różnych krajach połączyło się sześć Małych
Kręgów. Bracia c z u j ą nas. Ich serca p ł o n ą nadzieją. W i d z ę sercem wszystkie te Kręgi.
Każdy z nich.
M ó w i ę z nimi.
Nasz Krąg r o z m a w i a z nimi.
Czterdzieści osiem ziemskich minut.
Serca nasze u s p o k a j a j ą się. Ręce rozluźniają uścisk.
Otwieram usta i pełną piersią wdycham gorzkie powietrze oceanu. Powietrze naszego Wielkiego
Błędu. Który wymaga naprawy.
Bracia i siostry patrzą na mnie.
Ich serca się w s ł u c h u j ą .
– Musimy być g o t o w i – szepczę.
Serca r o z u m i e j ą .
Serca trzech
Na jedenastym kilometrze Szosy Kijowskiej mercedesa, za którego kierownicą siedział Obu,
zaczęły wyprzedzać czarny gelandewagen z włączonym niebieskim migaczem i jadący za nim jeep
ochrony.
Obu, Tryw i Merog krzyknęli radośnie.
– To Uf! – jęknął i r o z b ł y s n ą ł Merog. – Chwała Światłości! Osłona jest z nami!
-Światłość jest z nami! – wypowiedzieli Tryw i Obu.
-Światłość jest z nami! – radoś nie powtórzy Obu, kierując mercedesa po śladach jeepa.
Orszak powstały z trzech czarnych samochodów pędził dalej.
Skierowali się na Wnukowo, następnie skręcili na lotnisko, minęli główny terminal i podjechali
do terminalu prywatnych samolotów. Gelandewagen zatrzyma się, ktO uchylił jego tylne drzwi. I od
razu Merog wysiadł z mercedesa z niebieską walizką w rękach, ostrożnie przekazał ją do
gelandewagena.
Łapczywie przejęły walizkę dwie pary rąk. Jednej pary rąk nie mógł rozpoznać – zdecydowane,
białe, ze złocistymi włoskami na szerokich nadgarstkach i niewielkimi różowymi paznokciami.
– Uf! – westchnął Merog i jego serce r o z b ły s ło zachwytem.
Ale walizka znika we wnętrzu gelandewagena, drzwi z przyciemnianymi szybami zamknęły się,
samochód podjechał do szlabanu terminalu. Odprowadzając go uszczęśliwionym spojrzeniem, Merog
przyłożył ręce do piersi. Jego wargi zadrżały, nogi się ugięły. Upadł na kolana.
– Uf...
Obu i Tryw wyskoczyli z mercedesa, podbiegli, zaczęli podnosić Merog. Podszedł milicjant,
przechadzający się koło terminalu.
– Co się stało?
Obu i Tryw podnieśli Merog na nogi.
– Serce – wyjaś nił milicjantowi Obu.
– Uf... – wyrzekł Merog i z jękiem nabrał do puc powietrza.
Obu i Tryw poprowadzili zataczającego się Merog do samochodu.
– Roboty od cholery, no i go złapało... – Obu boleśnie wykrzywił usta, mijając wgapiającego się
milicjanta.
– No... to tego, sprowadzę dyżurnego lekarza, co? – Milicjant wyjął z kieszeni krótkofalówkę.
– Dzięki, stary, my wszystko mamy – odparł Tryw.
Usadowili Merog w mercedesie, Obu uruchomił samochód i zaczął odjeżdżać.
Po krótkim sprawdzeniu dokumentów gelandewagen minął szlaban i wyjechał na płytę lotniska.
Za nim podążał jeep ochrony. Samochody podjechały do niewielkiego odrzutowca i zatrzymały się.
Ochroniarze wysiedli, obstąpili gelandewagen.
Z niego wysiedli Uf i Bork. Uf niósł teczkę, Bork walizkę. Jeden z ochroniarzy wyciągnął rękę do
walizki, ale Bork pokręcił głową.
– Nie trzeba, ja sam.
Uf uścisnął dłoń szefa ochrony, ten życzy szczęśliwej drogi. Luk wejściowy samolotu otworzy
się. Opuszczono trap. Piękna niebieskooka stewardesa w niebieskim uniformie i niebieskich
rękawiczkach stanęła w luku i posłała im ciepły uśmiech. Uf pierwszy wszedł po schodkach, uścisnął
dłoń stewardesie, wszedł do salonu, rzucił teczkę na fotel. Bork w ślad za nim wniósł walizkę,
postawił w salonie. Z kabiny wyszło dwóch pilotów, przywitali się z Uf, zameldowali o gotowości do
lotu.
Piloci nie byli braćmi Światłości. Uf zamienił z nimi kilka banalnych zdań i ci znikli w kabinie.
Stewardesa, siostra No, zamknęła drzwi salonu. Bork i Uf położyli walizkę na stole, otworzyli.
Chłopiec spał. Bork mocno pobladł, drgnął, r o z -
b ł y s n ą ł . Jego usta zadrżały, osunął się na kolana przed walizką, wczepił się rękoma w dywan,
złapał go, ścisnął, łamiąc paznokcie. Z jego piersi wyrwał się jęk. Siostra No na widok chłopca zakryła
twarz szczupymi palcami.
Uf zachowywał spokój. Jego potężne serce, które dokonało wielkich czynów w imię Światłości,
było mu posłuszne. Ostrożnie odwinął chłopca, ułożył go wygodniej, usiadł w fotelu, położył rękę na
podrygującej, jasnowłosej głowie Bork. I szybko p o m ó g ł sercem. Policzki Bork zaróżowiły się,
oczy lekko otworzyły, głowa bezsilnie opada na pierś.
-Światłośćjest z nami – wyrzekł Uf, przymrużając swoje krótkie, białawe rzęsy.
– Światłość... Światłość... z... – ledwo słyszalnie wymamrota Bork i z jękiem pad na wznak.
No otrząsnęła się z odrętwienia i pochyliła nad Bork.
– Jego serce znużyło się oczekiwaniem – rzek Uf.
– Pomóż – poprosiła No. – Sama sobie nie poradzę.
Uf zbliżył się, ujął Bork za jedną rękę, No – za drugą. Ich serca p o m o g ł y sercu Bork. Ten
otworzył oczy. Podnieśli go, posadzili w fotelu.
– Wkrótce Światłość wybawi cię od ciał a. – Uf dotknął koniuszkami palców bladej, pokrytej
potem twarzy Bork.
Bork nieprzerwanie wpatrywał się w chłopca. Odsunął rękę Uf i chciał wstać. Ale Uf go
powstrzyma.
– Połóż siebie na Lód – powiedział.
Bork z jękiem zamknął oczy. No, wzdrygając się całym ciałem, wzięła Uf za rękę i trzymała się
jej jak k o t w i c y , nieustannie spoglądając na śpiącego w walizce chłopca.
– Trzymajcie się w sobie – powiedział Uf.
I poczuł zbliżające się s i l n e serca, spojrzał w ilu-minator: do samolotu podjechał czarny
mercedes 600 na rządowych numerach w asyście milicyjnego audi.
– Bracia! Chwała Światłości! – No przycisnęła rękę Uf do piersi, wstała, rzuciła się do wyjścia.
Po chwili do salonu weszli bracia Odo i Efep. Wielki, tęgi, siwowłosy, niebieskooki i długobrody
Odo był odziany w ciemnoliliową riasę*. Na jego piersi wisiał krzyż i panagija**
metropolity, pulchną białą ręką ściska pastora. Niewysoki Efep, z krótkim jeżykiem siwych
włosów na ruchliwej głowie, z białymi wąsami, mętnymi niebieskimi oczyma i niewielką bródką, był
wjasnoszarym garniturze z trójkolorowym znaczkiem deputowanego do Dumy Państwowej Federacji
Rosyjskiej w klapie.
No zamknęła za nimi drzwi salonu, stanęła przy drzwiach.
Bracia weszli, zatrzymali się. Ich wzrok też się zatrzyma. Na śpiącym w walizce chłopcu. Odo
odda pastora No i nie spuszczając z chłopca wzroku, powoli przysiad na podłodze przed walizką,
szeleszcząc riasą. Efep sta nieruchomo. Lekko wybałuszonymi oczyma patrzy bez mrużenia powiek.
Uf podszedł do nich. Wyciągnął ręce.
* Riasa – sutanna duchownego prawosławnego.
** Panagija – obraz święty, noszony przez biskupów prawosławnych.

Efeb również wyciągnął ręce. Odo powoli podniósł potężne dłonie. Ręce trzech braci złączyły się
nad śpiącym, tworząc krąg. Bracia zamknęli oczy.
Bork w fotelu i No z pastorałem przy drzwiach zamarli.
Po paru minutach lekki dreszcz przebiegł po ramionach braci. I rozluźnili swój uścisk.
– Tak! – głę bokim basem rzek Odo, otwierając oczy.
– Tak... – wyszeptał Efep, wzdychając z ulgą.
– Tak – wyraź nie wypowiedział Uf.
Bork zaszlochał i zatka sobie usta, wijąc się z rozkoszy w fotelu.
Siostra No cisnęła pastora i rzuciła się do Bork, objęła go, drżąc całym ciałem.
Odo, Efep i Uf nie zwrócili na nich uwagi.
– Byłem pewny. Ale nie całkiem – odezwał się Uf.
– Nawet Hram nie w i d z i śpiącego serca – wymamrota Efep, szybko mrugając oczami.
– Hram p o j m u j e, ale nie widzi – zagrzmiał basem Odo. -
Jedynie Duży Krąg zdolnyjest w i d z i e ć .
– Tylko wówczas, gdy śpiące mięso będzie w centrum Dużego Kręgu – sprostował Efep.
– Ś piące mięso już nie potrzebuje Wielkiego Kręgu. – Uf gwałtownie wypuścił powietrze z ust.
– Śpiące mięso jest tu – rzek basem Odo, podnosząc pastora z podłogi, wstając z kolan i
machinalnie gładząc brodę.
– Mięso się przebudzi. – Efep ostrożnie zbliżył swoją twarz do chłopca.
– Mięso stanie się Światłością! – Odo potrząsnął posiwiałą grzywą.
Bork i No płakali.
– Połóżcie siebie na Lód! – zagrzmiał basem Odo, stukając pastorałem w podłogę. Bork i No
zamilkli, pochlipując.
– Bracie, s e r c e m ci zazdrościmy. – Efep wziął Uf za rękę. – Ty z nim lecisz.
– Zobaczysz Hram. Pomożesz w s p o t k a n i u ! – podchwycił Odo.
– Zamkniesz Wielki Krąg! – Efep mocno ścisnął rękę Uf.
– Nie możecie lecieć ze mną – rzek Uf, w s p i e r a j ą c ich sercem.
– W i e m y – odpowiedział Odo.
– W i e m y – Efep uspokoił się i u s p o k o i ł Uf.
– Ja też to w i e m . – Uf uśmiechnął się z bólem, a jego powieki o króciutkich rudawych rzęsach
zamknęły się. – Wasze miejsce jest tutaj. Mięso się kłębi.
– P o d o ł a m y ! – Z przekonaniem zagrzmiał basem Odo.
Chłopiec jęknął we śnie. Wszyscy prócz Uf zaniepokoili się.
– Powinien spać jeszcze cztery godziny – powiedział Uf. – Czas już, bracia.
Serca Odo i Efep na krótko r o z b ł y s ł y .
– Uf! No! Bork!
– Odo! Efep! – r o z b ł y s ł y w odpowiedzi serca pozostających na miejscu.
Efep pierwszy wyszedł z salonu. Odo rzucił ciężkie spojrzenie na śpiącego, u g a s i ł rozbłysk
serca, stuknął pastorałem w podłogę i wyszedł, wściekle szeleszcząc riasą.
Bork, Uf i No zdjęli chłopcu pampersa, ubrali go w niebieskie szorty i błękitną koszulkę z dużą
purpurową truskawką na piersi. Położyli go spać na fotelu.
Uf nacisnął przycisk wzywający pilota. Do drzwi salonu kto delikatnie zastuka . Siostra No
otworzyła. Wszedł chudy, przystojny, czarnowłosy, piwnooki i czarnobrody pilot. Uf uścisnął mu
dłoń. Pilot spojrzą z ukosa na śpiącego chłopca i szybko przeniósł wzrok na Uf.
– Jesteś my gotowi?
– Tak. – Uf kiwnął głową.
– Zawołam straż graniczną. – Pilot wyszedł.
Po chwil i do samolotu podjechała zielona łada służby granicznej. Na pokład weszli mody
podporucznik i kapitan w średnim wieku, zaczęli sprawdzać paszporty i bagaż. Chłopiec by wpisany
do paszportu Uf jako jego syn.
– Naganiał się za piłką, co? – podporucznik z uśmiechem spojrzą na śpiącego chłopca, stawiając
w paszporcie pieczątkę „wylot”.
– Dobrze by było! – Uf ze smutkiem pokręcił głową, odbierając paszport. – Gry komputerowe.
Oderwać go nie można.
– Sześciolatka? Kto by pomyślał! – Podporucznik z uznaniem pokiwał głową.
– I dokąd nas doprowadzą te komputery? – Celnik z okrągłą twarzą przypochlebnie zajrzał w
oczy Uf.
– Na tamten świat – poważ nie odpowiedział Uf. Bork i No s ł o d k o drgnęli sercem. Celnik
jakoś tak przygasł, mruknął coś, kiwnął głową i skierował się do wyjścia.
– Szczęśliwej podróży – rzek z uśmiechem podporucznik.
– Wszystkiego dobrego – odpowiedział Uf.
Oficerowie wyszli. Zamknięto luk. Silniki zawarczały. Samolot zaczął kołować na pas startowy.
– Kiedy się obudzi, będziemy lecieć. – Uf przypiął pasami chłopca, usiadł w fotelu obok i też
zapiął pasy. -
Będzie potrzebna jeszcze niewielka dawka. Ale nie głęboki sen.
Tam też jest granica.
– Przygotuję, co trzeba – odpowiedziała No.
Samolot się wzniósł.
Uf spojrzą przez iluminator na oddalający się kraj Lodu i z ulgą oparł swoją rudą głowę na
szerokim karku o czyste i białe oparcie fotela.
– Gloria Luci!*

* Chwała Światłości! (łac.).


Arsenał
Siódmego lipca o czwartej pięćdziesiąt siedem czasu miejscowego pociąg towarowy UstMlimsk
– Sankt Petersburg – Helsinki przekroczył granicę Finlandii i zaczął hamować w magazynie celnym.
Ukośny promień słońca, które właśnie wzeszło, prześlizgnął się po dwóch niebieskich, sczepionych
razem lokomotywach spalinowych i osiemnastu szarobiałych wago-nach-chłodniach z ogromnym
niebieskim napisem LOOD. Kiedy tylko skład się zatrzyma, do lokomotyw podszedł funkcjonariusz
służby celnej i dwóch policjantów z owczarkiem. Niebieskie drzwi drugiej lokomotywy otworzyły się
i po stalowych schodkach zszedł wysoki przystojny blondyn w jasnogranato-wym letnim garniturze i
biało-niebieskim krawacie ze srebrną spinką firmy LOOD. W ręce trzyma niebieską teczkę.
– Hyvaa huomenta! * – rzek dziarsko blondyn i uśmiechnął się.
– Cień topry – niezbyt energicznie odpowiedział niski celnik z ostrym nosem i rzadkim
wąsikiem.

* Dzień dobry! (fiń.).

Blondyn poda mu paszport, ten szybko znalazł pieczątkę z adnotacją o przekroczeniu granicy,
oddał paszport, odwrócił się i podrepta do białego budynku urzędu celnego. Blondyn zamaszyście
ruszy obok, policjanci zostali przy pociągu.
– Sądząc po zapachu spalenizny, u was też jest suche lato? -
odezwał się blondyn w czystym fińskim języku.
– Tak. Ale to palą się wasze torfowiska – niechętnie odpowiedzią celnik.
Obaj weszli do budynku i udali się na pierwsze piętro. Celnik otworzy drzwi do niewielkiego
gabinetu. Blondyn wszedł, celnik zamknął za nim drzwi, pozostając na korytarzu. Przy biurku
siedziałtęgawy i łysawy kapitan służby celnej, pił kaw i przeglądał papiery.
– Dzień dobry, panie Lapponen.
– Nikołaj! Witaj! – Kapitan uśmiechnął się, podając pulchną, silną dłoń. – Jakoś dawno się nie
widzieliśmy!
– Dwa ostatnie pociągi były w dzień. Przyjmował pan Tyrsa. – Blondyn uś cisnął wyciągniętą
rękę.
– Tak, tak, tak... – Kapitan z uś miechem patrzy na blondyna. -
Ty zawsze jesteś rześki, schludny. Miło popatrzeć.
– Dziękuję. – Blondyn pstryknął zamkiem teczki, otworzył ją, poda skoroszyt z dokumentami.
Lapponen wziąłje, włożył wąskie okulary w cienkiej złotej oprawce, przekartkował papiery.
– Jak zawsze osiemnaś cie?
– Osiemnaście.
Blondyn wyjął z teczki maleńki lodowy młot, długości małego palca, z kawałeczkiem kryształu
górskiego zamiast lodu i położył go na dokumentach.
– A to co takiego? – Lapponen uniósł brwi.
– Firma LOOD obchodzi w tym roku dziesięciolecie istnienia.
– A-a-a! – Lapponen wziął prezent. – A ja już pomyślałem, że chcesz mi dać łapówkę!
Roześmiali się.
– Dziesięć lat! – Lapponen obracał lodowy młotek.
– Czas leci jak Schumacher. A my stoimy w miejscu.
I wytrzeszczamy oczy. Dobra, chodźmy, rzucimy okiem...
Wsta, wziął teczkę.
– Teraz każdy wagon kontrolują. Aja mam obowiązek być przy tym obecny. Takie czasy, sam
wiesz.
– Wiem.
– Prawo to prawo.
– Prawo czyni nas ludźmi – rzek blondyn.
Lapponen spoważniał, westchnął.
– Dobrze powiedział eś, Nikołaj. Gdyby wszyscy Rosjanie to rozumieli...
Podeszli do pociągu. Rozpoczęła się procedura kontroli celnej.
W każdym wagonie-chłodni leżał lód, rozpiłowany najednakowe metrowe sześciany. Ostatni
wagon by zapełniony tylko wjednej trzeciej.
– Na Syberii zabrakło lodu? – zażartował Lapponen, stawiając pieczątkę na liście przewozowym.

– Nie zdążyli z zaadunkiem. – Blondyn zabrał dokumenty, schowa je w teczce.


Lapponen poda mu rękę.
– Szczęśliwej podróży, Nikołaju.
– Wszystkiego najlepszego, panie Lapponen. – Blondyn uścisnął jego dłoń.
Celnicy poszli do budynku, blondyn – na początek składu pociągu. Wszedł po schodkach do
lokomotywy, zamknął za sobą drzwi. Przed pociągiem zapaliło się zielone światło, skład ruszy i
zaczął się wolno toczyć. Blondyn otworzy drzwi do salonu. Wykończony w stylu high-tech, z
liliowoszarymi miękkimi meblami, przezroczystym blatem barowym i czterema małymi przedziałami
sypialnymi, by delikatnie podświetlony miękkim niebieskawym światłem. W
fotelu drzemał drugi maszynista, za barem pobrzękiwała naczyniami postawna blondynka,
konduktorka.
– To tyle. – Blondyn usiadł w fotelu, położył teczkę na szklanej półce.
– Jak długo jeszcze? – Rudowłosy maszynista obudził się i przeciągnął.
– Nowe czasy nastały u mięsa. – Blondyn zdjął marynarkę, powiesił na wieszaku, ziewnął. – Mir,
daj mi...
– ... szarej herbaty – podchwyciła konduktorka, spoglądając ciemnoniebieskimi oczyma.
– Jakbyś zgada. I do tego cztery śliwki. Konduktorka przygotowała napój, przyniosła go na tacy,
podała.
– W ogóle nie spał eś, Ławu.

– Sen jest ze mną – odpowiedział i nadgryzł śliwkę.


Konduktorka usiadła obok niego, położyła mu głowę na kolanach i od razu zasnęła.
Ławu zjadł śliwki, wypił szarawy napar. I zamknął oczy. Drugi maszynista poszedł za jego
przykładem.
Pociąg nabrał prędkości i pędził przez lesistą okolicę.
Po czterdziestu ośmiu minutach przyhamował, skręcił z głównej magistrali i powoli powlókł się
przez gęsty jodowy las.
Niedługo przed nimi w lesie zarysowało się wzgórze o łagodnym spadku i duża srebrzysta brama
z niebieskim napisem LOOD. Pociąg podjechał do bramy i dał sygnał.
Brama zaczęła się rozsuwać.
Śpiący w salonie obudzili się.
– Chwała Światłości – rzek Ławu. Konduktorka i drugi maszynista uścisnęli jego ręce.
Skład przejechał przez bram. Zaraz za nią zaczął się tunel, uchodzący pod ziemię. Wjechali do
ciemnego tunelu. Ale nie na długo: przed nimi przebijało się światło, po obu stronach zaczęły się
wyłaniać wąskie perony, matowo zajaśniały na niebiesko i biało gładkie ściany.
I pociąg stanął.
Od razu podeszła do niego liczna ochrona w niebieskich uniformach i podjechali w ładowarkach
samochodowych robotnicy w białych kombinezonach i kaskach. Ławu, z teczką w ręce, wysiadł
pierwszy i nie zwracając na nikogo uwagi, szybkim krokiem skiero wał się do szklanej windy
pośrodku peronu. Po drodze wyjął klucz magnetyczny, przyłożył do trójkątnego zagłębienia.
Drzwi windy bezszelestnie się rozsunęły, Ławu wszedł. Drzwi się zamknęły, winda ruszyła do
góry. I szybko się zatrzymała.
Ławu wyszedł i znalazł się przed masywnymi stalowymi drzwiami z kamerami monitorującymi i
trójkątnym zagłębieniem na klucz magnetyczny. Przyłożył klucz. Drzwi się rozsunęły, otwierając
przed nim dużą jasną, niebieskawozieloną i zupełnie pustą salę z ogromnym, wyłożonym mozaiką
emblematem firmy LOOD na całej posadzce: dwa skrzyżowane młoty lodowe nad purpurowym,
pałającym ogniem sercem. Na sercu sta siwy, chudy staruszek, ubrany na biało, z białą, starannie
przystrzyżoną bródką.
Żółtawoniebieskie oczy uważnie patrzyły na Ławu. Ławu postawił teczkę na marmurowej
podłodze:
– Szua!
– Ławu!
Podeszli do siebie, objęli się. Staruszek by znacząco m ą d r z e j s z y sercem. Dlatego, wiedząc,
jaką daleką drogę przebył Ławu, p o w s t r z y m a ł swoje serce, pozwolił mu tylko na krótki i miękki
rozbłysk – braterskie powitanie.
Ławu z ulgą zamarł w objęciach staruszka: serce Szua zawsze darowało n i e z i e m s k i spokój.
Staruszek pierwszy rozluźnił uścisk, pomarszczoną, ale twardą ręką dotknął twarzy Ławu i
powiedział po angielsku, z amerykańskim akcentem:
– Ś wiatłośćjest z nami.
-Światłość jest w twoim sercu, bracie Szua. – Ławu się ocknął.
Staruszek wpatrywał się w piękną, młodą twarz Ławu,jakby widział go po raz pierwszy.
Zachował zdolność c i e s z e n i a s i ę ze spotkania z każdym bratem, jak za pierwszym razem, jakby
na nowo odkrywając bliskie sobie serce. To dawało staruszkowi o g r o m n ą siłę.Szua w i d z i a ł
sercem dalej i głębiej od młodych braci Światłości.
– Zmęczyłeś się w drodze – ciągnął Szua, biorąc Ławu za rękę. -
Chodź my.
Ławu zrobił krok, ale odwrócił się, spojrzał na pozostawioną na podłodze niebieską teczkę. Stała
akurat na jednym z ogromnych lodowych młotów mozaiki, zlewając się kolorystycznie z lodem i
prawie całkowicie znikając z powodu tej zbieżności barw.
– Teraz to już nie jest potrzebne. – Szua uśmiechnął się. -
Nikomu nie jest potrzebne.
Wyszli z sali i od razu znaleźli się w apartamentach Szua. Tutaj wszystko było proste i
funkcjonalne, ale we wszystkich pokojach królował kamień w zimnych odcieniach. Szua
przeprowadził brata do Komnaty Spokoju. Na Ławu czekali bracia Kdo i Aj, przywitali go serdecznym
uściskiem, rozebrali, natarli olejami, ułożyli w wannie z naparem ziół i oddalili się.
Szua poda mu czaszę z herbatą owocową.
– Jeszcze nie wierzę. – Leżąc w wannie z labradory-tu, Ławu upił łyk z czaszy i odchylił głowę
na kamien ny występ. – S e r c e p o j m u j e , ale rozum nie chce wierzyć.
– Twój rozum czasem jest silniejszy od serca – wyrzekł staruszek.
– Tak. I to mnie smuci.
– Nie smuć się. Twój mózg wiele zrobił dla Bractwa.
– Chwała Światłości.
– Chwała Światłoś ci – powtórzy staruszek.
W pokoju zalega cisza. Ławu upiłjeszczejeden łyk, oblizał wargi.
– Co mam teraz robić?
– Dziś polecisz do Hram. Ona koniecznie potrzebuje pomocy.
A to pomoże też twojemu sercu.
Ławu nic nie odpowiedział. Milczał i powoli pił herbatę. Cały ten czas staruszek siedział
nieruchomo obok. W końcu Ławu odstawił pustą czaszę na szeroki brzeg wanny, wsta i wyszedł z
zielonkawej wody. Staruszek poda mu długi szlafrok, pomógł go włożyć. Przeszl i do Sali Uczt. Tutaj
paliło się sześć dużych świec i sta okrągły stół z owocami. Szua wziął kiść ciem-nofioletowych
winogron, Ławu – brzoskwinię. Zaczęli jeść w milczeniu, póki się nie nasycili.
– Czemu Hram mnie wzywa? – zapytał Ławu.
– Ona w y c z e k u j e – odpowiedzią Szua.
Serce Ławu z a k o ł a t a ł o . I z r o z u m i a ł o . Zadrżał.
– Potrzebuje Kręgu – ledwo dosłyszalnie wypowiedziały wargi Ławu.
– Potrzebuje silnego Kręgu – przytaknął Szua. – Kręgu tych, którzy p o z n a l i Lód. Teraz ty z
nią będziesz. Do końca.
– Ale ty jesteś silniejszy sercem ode mnie. Czemu nie ty z nią zostaniesz?
– Nie mogę pozostawić Arsenału. W s p i e r a m go sercem.
Ławu z r o z u m i a ł .
Żółtawoniebieskie oczy Szua patrzyły nieprzerwanie. Jego serce p o m o g ł o Ławu przypomnieć
sobie Hram. Widział ją dwa razy. Ale tylko raz rozmawiał z nią sercem. To serce w s t r z ą s n ę ł o
Ławu. Ono p o j m o w a ł o bez przeszkód.
– Kiedy wylatuję? – zapytał.
– Za cztery i pół godziny.
Ławu uspokoił drżenie palców, zrobił wdech i wydech.
– Czy mogę po raz ostatni zobaczyć Arsenał?
– Oczywiście. Jesteśmy z o b o w i ą z a n i tam bywać.
– Teraz. W tej chwili!
– Nie, bracie Ławu. W tej chwili twojemu sercu potrzebny jest głęboki sen w mojej sypialni.
Jesteś pobudzony. I tracisz równowagę. Do Arsenału wchodzą tylko silni sercem bracia.
– Zgadzam się – rzek Ławu po krótkiej chwili.
– Obudzę cię, kiedy będzie trzeba.
Po dwóch godzinach i dziesięciu minutach weszli do windy.
Ławu wypoczął w obszernym łóżku Szua, wyściełanym białym mchem, wyglądał rześko i
spokojnie. Miał na sobie wciąż ten samjasnogranatowy garnitur i świeżą białą koszulę. Winda
pojechała w dół. I kiedy się zatrzymała, przy drzwiach zjawili się postawni ochroniarze Chińczycy z
automatami w rękach. Szua minął ich, przyłożył dłoń do świecącego się kwadratu. Drzwi leniwie
odsunęły się na bok.
Bracia weszli do wielkiej jasnej Hali piłowania i toczenia. Tutaj pracowało kilkudziesięciu
młodych chińskich robotników.
Zwinnymi rękami przejmowali przesuwający się po taśmie metrowy kubik Lodu, rozpiłowywali
go na potrzebną liczbę części, obtaczali je, wywiercali w nich zagłębienie, szlifowali i wysyłali
gotowe obuchy lodowych młotów dalej na przenośniku taśmowym – do Hali montażu. Szua i Ławu
ruszyli między rzędami pracowników. Chińczycy, nie zwracając na nich uwagi, zręcznie i w skupieniu
wykonywali swoje zadanie.
Ich szybkie ręce śmigały, starając się, żeby Lód nie zdążył odtajać: za każdą kroplę czekała ich
surowa kara. Szua i Ławu bez pośpiechu przeszli halę wzdłuż. Za nią znajdowała się Hala skóry. Tacy
sami młodzi Chińczycy wycinali ze skór zwierząt zmarłych naturalną śmiercią wąskie paski i kładli je
na taśmie konwejera, pełznącej dalej, do Hali trzonków, gdzie inni młodzi Chińczycy z dębowych
gałęzi wyciosywali rękojeści odpowiedniej grubości i długości. Dwaj bracia Światłości minęli również
tę halę i weszli do głównej – montażowej. Była największa ze wszystkich czterech. Ławu wszedł do
niej, zatrzyma się, zamknął oczy. Szua ostrożnie wziął go za ramię, p o m ó g ł sercem. Ławu otworzy
oczy.
W hali pięćdziesięciu czterech Chińczyków składało lodowe młoty. Było tu zimno, Chińczycy
pracowali w białych rękawiczkach, czapkach uszankach i niebieskich waciakach.
Ściany i sufit zdobiło tradycyjne chińskie malarstwo pejzażowe. Z sufitu razem z zimnym
powietrzem spływała spokojna chińska muzyka. Gotowe lodowe młoty schodziły pionowo w dół
szklanym przenośnikiem. Ławu podszedł do konwejera i zatrzyma się. Nie mógł oderwać wzroku od
płynących w dół młotów, serce w i t a ł o i o d p r o w a d z a ł o każdy. Szua r o z u m i a ł stan Ławu.
Sztuczne światło, nie do odróżnienia od dziennego, pobłyskiwało na wypolerowanych młotach,
skrzyło się na wygięciach, wciekało w zagłębienia.
Lodowe młoty powoli i nieustannie spływały w dół.
– Siła Lodu... – wyrzekły pobladłe wargi Ławu.
– Ostanie z nami... – Szua z tył u ścisnął jego łokcie.
Ławu nie mógł się oderwać od urzekającego widowiska odpływających w dół młotów. Jego serce
rozbłysnęło.
Ale Szua p o d t r z y m y w a ł go: silne ręce staruszka popchnęły Ławu, serce p o k i e r o w a ł o
, wargi szepnęły:
– Na dół!
Podeszli do drzwi windy. Zjechali jeszcze niżej. I znów powitała ich ochrona z automatami: oczy
Chińczyków spoglądały obojętnie. Drzwi z najniższego poziomu Szua musiał otwierać nie tylko
dłonią: promień zeskanował rogówkę jego oka, precyzyjne czujniki wsłuchały się w głos.
– Brat Szua, straż nik Arsenału.
Stalowe wrota półmetrowej grubości bezszelestnie się otwarty.
I od razu za nimi pojawiła się nowa grupa ochroniarzy. Ubrani byli cali na biało, w maskach
przeciwgazowych, z białymi automatami w białych rękach, strzegli ostatnich drzwi -
niewielkich, okrągłych, ze stali o najwyższej trwałości. Kodem tego dnia było chińskie słowo:
– Xienshuguo!*
Słysząc harfo, ochroniarze się rozstąpili, odwrócili. Szua rozpiął guzik koszuli, wyciągnął
platynowy klucz, zawsze wiszący na jego szyi, wstawił do niedostrzegalnego otworu, przekręcił.
Zadźwięczały niewidzialne lodowe dzwony, masywne drzwi odsunęły się w głąb i na lewo. Szua i
Ławu weszli do środka.
Znów zadzwonił lód: drzwi powróciły na miejsce.
Przed braćmi rozpościerał się Arsenał Bractwa Światłości.
Potężne podziemie, wąskie, ale nieskończenie długie, skrywało setki tysięcy lodowych młotów,
leżących w równych rzędach w podświetlonych szklanych komórkach, jakby plastra miodu.
Niewysoki, łukowaty sufit nawisa nad śpiącym Arsenałem Bractwa. Białe marmurowe pyty
podłogi zachowywały idealną czystość. Rzędy szklanych przegródek były pokryte szronem:
nieustanne zimno chroniło drogocenny Lód. Tutaj nie było ludzi: tylko dwa roboty gońcy, dosłownie
jak niestrudzone mrówki, ześlizgiwały się po szynie

* Żołądź (chiń.).

jezdnej, podwieszonej nad śpiącymi młotami, pilnując i strzegąc ich lodowego spokoju. A nieco
dalej szklany konwejer bezszelestnie uzupełniał Arsenał: przed chwilą przygotowane przez zwinne
chińskie ręce nowe młoty spływały z góry nieprzerwanym, groźnie pozyskującym strumieniem i
wlewały się w szeregi śpiącej broni.
Ławu zrobił kilka kroków:jeden, drugi, trzeci. Szua sta na miejscu, sercem f o l g u j ą c Ławu.
– Lód... – wypowiedziały wargi Ławu.
Jego palce dotknęły szklanych komórek. Palce drgnęły. Ławu d r g n ą ł sercem. Szua podszedł z
tyłu.
– Lodu więcej t a m nie ma – rzek Ławu. – Dziś dotarłem z ostatnim transportem.
– Teraz Lód jest tylko tutaj – spokojnie odpad Szua, nie p o m a g a j ą c sercem.
– Tylko tutaj... – wyrzekł Ławu.
– Tylko tutaj... – twardo powtórzył Szua.
Serce Ławu w a l c z y ł o . Ale Szua uparcie n i e p o m a g a ł .
Ławu osunął się na podłogę. Zrobił wydech. I po dłuższej chwili powiedział:
– Jest mi cięż ko.
Podszedł Szua.
– Cięż ko ci uwierzyć. I z r o z u m i e ć .
– Tak.
– Połóż siebie na Lód.
– S t a r a m s i ę . Chociaż t a m Lodu więcej nie ma. Jest mi...
ciężko. – Gos Ławu zadrżał.
– Lód jest tutaj. – Szua położył ręce na ramionach Ławu. – I on pozostanie z nami do samego
końca.
I wystarczy go dla wszystkich. W i e m to. I ty też, bracie Ławu, p o w i n i e n e ś to wiedzieć.
Ławu siedział nieruchomo, wbijając wzrok w marmurowe pyty podłogi.
– P o w i n i e n e ś to wiedzieć – Szua powtórzy, n i e p o m a g a j ą c sercem.
I serce Ławu p o r a d z i ł o sobie samo.
– W i e m.
Z łatwością wsta. Jego serce się u s p o k o i ł o .
– Kto zrobi ostatni młot? – zapytał spokojnie.
– Jest już przygotowany.
– Przez kogo?
– Przeze mnie. Zeszliś my po niego.
Ławu z r o z u m i a ł .
Szua dotknął niebieskiego przycisku na jednej z komórek.
Szklany ekran odsunął się na bok. Szua pochwycił lodowy młot, szybko przyłożył do swojej
piersi, momentalnie r o z b ł y s n ą ł sercem, podał młot Ławu.
– Wiesz, kogo powinien obudzić.
Ławu wziął młot. Przyłożył go do swojej piersi, r o z b ł y s n ą ł .
– Wiem.
– N i e t y l k o wiesz – z przekonaniem powiedział Szua, p o m a g a j ą c .
– Ja... w i e m... – z napięciem powtórzy Ławu. I nagle uśmiechnął się radonie:
– Ja p o j m u j ę !
Szua mocno go objął. Lodowy młot dotknął twarzy Ławu.
Ławu ścisnął trzonek młota. I krzyknął. Jego bla-doniebieskie oczy momentalnie napełniły się
łzami: jego serce p o j ę ł o.
– Chodź my. O d p r o w a d z ę cię – rzek Szua.
Gorn
Hram siedziała na molo w swoim złotym fotelu i patrzyła na ocean. Zawsze w ten sposób o c z e
kiwała.
Pod koniec dnia północno-zachodni wiatr nie ucichł i fale rozbijały się, i zalewały przystań,
pełzły po różowym marmurze do fotela Hram, lizały jej bose, chude i słabe nogi.
Bladoniebieskie, niemal bezbarwne, ale jak dawniej duże i jasne oczy Hram nieprzerwanie
patrzyły tam, gdzie ukryty za jasnożół-tymi obłokami słoneczny dysk dotknął oceanu. Obok Hram
siedzieli Mef i Por, wystawiając swoje muskularne i opalone ciała na wilgotny wiatr. Pozostali bracia
i siostry o c z e k i w a l i w domu, każdy na swoim miejscu.
Serce Hram z a k o ł a t a ł o .
– Już tu jest! – wyszeptały jej wargi.
Oparta się kościstymi rękoma o gładkie złote pod-łokietniki i zaczęła się podnosić. Mef i Por
podskoczyli, podtrzymali ją.
– Już! – powtórzyła Hram i radonie, jak dziecko, uśmiechnęła się, obnażając stare pożółkłe zęby.
Mef i Por wpatrywali się w oceaniczny horyzont: by jak wcześniej pusty. Ale serce Hram nie
mogło się mylić: minęła minuta, następna i jeszcze jedna, i na lewo od mętnego, tonącego
słonecznego dysku pojawił się punkt.
Od razu zauważyli go bracia w domu: słychać było radosne okrzyki.
– Mięso ich nie powstrzymało! – Chude palce Hram ścisnęły szerokie nadgarstki braci.
Od domu schodami w dół biegli na molo bracia i siostry.
Biały kuter zbliżał się.
Hram zmierzała do niego. Braciają zatrzymali, kiedy jej bose i mokre stopy stanęły na skraju
mola. Ciało Hram podrygiwało, serce p a ł a ł o .
– Już tu jest! – zapiszczała Hram starczym głosem, wyrywając się z rąk braci.
Jej chude ciało wiło się, piana wystąpiła na pomarszczone wargi. Bracia i siostry podbiegli, objęli
ją, upadli do jej stóp.
– Poóż siebie na Lód! – p o m ó g ł sercem Ga.
W tym momencie zaczęli p o m a g a ć inni, powstrzymując własne okrzyki i pacz. Ale serce
Hram nie c h c i a ł o spocząć na Lodzie: powyginane palce wpijały się w ręce i twarze braci, wątłe
ciało trzepotało się i wiło, piana wyrywała z ust razem z ochrypym lamentem:
– Tu-u-u-u-taj! Tu-u-u-u-u-taj!!!
Po raz pierwszy od długich dziesięcioleci nieprzerwanego, ustawicznego oczekiwania serce
najstarszej i najsilniejszej siostry w Bractwie n i e r a d z i ł o sobie z tym, co osiągnęło. Serce się z a t
r a c a ł o. Potężne i mądre, nagle stało się zupełnie młode i niedoświadczone, dosłownie jakby
dopiero wczoraj uderzenie lodowego mota je rozbudziło.
Serce Hram bezsilnie k o ł a t a ł o .
Bractwo to poczuło.
Bracia podnieśli Hram na ręce, obstąpili, przycisnęli się ciałami.
Ich serca r o z b ł y s k a ł y . Hram się wiła. Dziesiątki rąk uniosłyją ku niebu z przebłyskami
pierwszych gwiazd.
– Poóż siebie na Lodzie! – mówiły wargi i serca. Hram się wiła.
I jakby wielka fala, wzbudzona przez zbliżający się kuter, przekroczyła skraj przystani i słoną
białą pianą oblała grupę zmagającą się o z a g u b i o n e serce. Hram ucicha, na długo tracąc
przytomność. Por ostrożnie wziął ją na swoje potężne ręce. Serce Hram położyło się na Lodzie,
dającjej ukojenie.
Kuter się przybliżał.
Wszyscy patrzyli na niego.
Ostronosy, biały, gwałtownie przecina fale. Wykona półokrąg i przycumował do przystani. Na
pokładzie sta Uf ze śpiącym na rękach chłopcem. Stojący na molo drgnęli, powstrzymując krzyki.
Kuter ciężko buja się na falach. Bracia przycumowali, wyłożyli trap.
Uf z chłopcem na rękach zszedł na molo. Za nim wyszli Ławu z metalowym kufrem i Bork.
Bracia i siostry rozstąpili się w milczeniu. Uf zrobił kilka kroków po mokrym marmurze. Twarz
miał na piętą i nieruchom, jak maskę. Ale szaroniebieskawe oczy błyszczały. I j a k t y l k o m ó g ł,
powstrzymywał swoje potężne serce. Wszyscy to p o c z u l i . I również powstrzymali swoje serca. Uf
zobaczy nieprzytomną Hram na rękach brata Por.
– Co jej jest? – zapytał.
– C z e k a ła – odpowiedział Por.
Uf z r o z u m i a ł.
– Chodźmy do domu – rzek i pierwszy poszedł schodami w górę.
Za nim ruszy Por. Pozostali jego śladem. Wiatr od oceanu wiał im w plecy, szarpał ubranie, targa
długie białe włosy nieprzytomnej Hram.
Uf z chłopcem na rękach wszedł do domu, minął mały taras, agatowy korytarz i znalazł się w Sali
Przebudzenia. Okrągła, zielonkawoniebieska, obszerna, służyła jako miejsce do rozmów serca. I w
tejże sali bracia budzili serca nowo odzyskanych, otwierali im drogę ku Światłości Pierwotnej.
Wysokie, wąskie okna były otwarte, okrągła półprzezroczysta kopuła nawisała nad salą.
Uf ostrożnie położył chłopca pośrodku lazurowego mozaikowego kręgu. Odszedł i osunął się na
podłogę. Bracia i siostry w milczeniu zajęli miejsca na skraju kręgu. Por opuścił Hram na zimną
podłogę obok Uf, a ten czule wziął w swoje ręce białowłosą głowę mądrej sercem.
W sali zapanowała cisza.
Słychać było tylko przypływ oceanu i sennie nawołujące się pelikany na pobrzeżu, szykujące się
do nocy.
– Otwórzcie niebo – polecił Uf.
Półprzezroczysta kopuła bezszelestnie się rozsunęła. Nad głowami siedzących w kręgu
rozpostarto się wieczorne niebo z młodym miesiącem, podświetlone od zachodu na
pomarańczoworóżowo. Zaszło słońce. Z każdą minutą gwiazdy rozbłyskiwałyjaśniej. Półmrok
napełniał salę. Sylwetki siedzących zastygły. Ciemność opadała z granatowego nieba.
A twarze braci i sióstr tonęły w niej.
Nastąpiła noc.
Hram się poruszyła. Jej słabyjęk rozbrzmiał po sali. Uf ostrożnie uniósł jej głowę. W ciemności
otworzyły się usta Hram.
– On... tu jest. Z nami...
– Tak – cicho odpad Uf i o s t r o ż n i e powtórzył jej to sercem.
Hram przyszła do siebie. Bracia pomogli jej usiąść. Odsunęli z twarzy długie włosy. I u j r z a ł a
śpiącego chłopca.
– Niedługo się przebudzi – powiedział Uf.
– Wiem – wyszeptały jej wargi. Znów wszyscy zamarli.
Nad otwartym sufitem sali przeleciał nocny ptak. Chłopiec się poruszy.
Po ciemnych sylwetkach siedzących w kręgu przebieg dreszcz.
Ale Hram już z a p a n o w a ł a nad swoim silnym sercem. Serce usłuchało. Ona w i e d z i a ł a,
co robić. I p o j m o w a ł a, że trzeba to robić szybko.
Chłopiec podniósł głowę. Następnie niepewnie oderwą się od marmurowej podłogi, usiadł. Lekko
się chwiał. Pokręcił głową.
Słabym głosem zawołał:
– Mamo!
Siedzący w kręgu zamarli.
– Ma-a-mo! – zawołał chłopiec głośniej. I znów się położył na podłodze. Hram ścisnęła rękę Uf.
– Weź go na pierś. O s ł o ń . Z a p r z y j s i ę .
Uf z r o z u m i a ł . Zerwał z siebie koszulę. Podszedł do chłopca, wziął go z tyłu pod pachy,
podniósł i przycisnął plecami do swojej piersi.
– Mamo! Mamo! – znów zawołał chłopiec i zaczął popłakiwać.
– Młot! – głośno zażądała Hram, podnosząc się.
Ławu postawił kufer przy jej nogach. To by standardowy kufer-lodówka Bractwa, mieszczący
siedem lodowych młotów.
Szczęknął zamek, Ławu otworzył lodówkę. Niebieskie światło oświetliło wnętrze kufra i twarz
Hram. W kufrze leżał, parując mroźnie, jeden jedyny młot. Młot Szua. I od razu wystąpiło naprzód
trzech niezmiennych młotników Domu na Wyspie: Das, Wu i Ut. Ich doświadczone ręce roztrzaskały
setki lodowych młotów, budząc dziesiątki serc. Ale Hram pokręciła głową.
– Nie. Zabijecie go. W i d z ę t o .
Chłopiec popłakiwał na piersi brata Uf. Po kręgu przebieg szmer: Kto uderzy? Ciemne figury
braci niespokojnie się poruszyły: jeśli nie mogą doświadczeni młotnicy, to kto może?
W ciemności ożywiły się siostry.
– Hram, ja dam radę!
– Hram, daj mi ml ot!
– Hram, moje ręce to zrobią!
Ale Hram kręciła głową.
– Nie.
Wszyscy podnieśli rwetes.
– Kto uderzy?
Chłopiec popłakiwał. Uf sta w milczeniu. Hram pochyliła się nad młotem.
Wszyscy ucichli.
Trzymając młot w rękach, zgarbiona, ruszyła do środka kręgu.
Wycieńczone ciało słabo sięjej słuchało. Chwiejąc się i potykając, z trudem podnosząc kościste
nogi, dotarta do Uf.
Widząc ją, oświetloną niebieskim światłem otwartego kufra, chłopiec umilkł. Stając przed nim,
Hram się wyprostowała.
Ochrypy oddech wyrywa się zjej ust. Ścisnęła rękojeść młota.
Młot drżał wjej rękach, pobłyskiwał w ciemności.
Chłopiec uporczywie patrzy na Hram. Ona spoglądała mu w oczy. Młot podrygiwał w jej rękach.
Powoli zaczęła odsuwać go do tyłu, biorąc zamach. Siedzący w kręgu zamarli, n a k i e r o w u j ą c
serca.
Uf zamknął oczy, s z y k u j ą c się.
Młot zarysowa półokrąg i uderzy w pierś chłopca. I natychmiast wyśliznął się z rąk Hram, upad
na kamienną podłogę, rozpryskując się na połyskujące w ciemności niebieskie kawałeczki. Hram z
jękiem osunęła się do nóg Uf.
Chłopiec krzyknął i stracił przytomność. Siostry przypadły do niego. Uf trzymał go, nie
otwierając oczu. Ręce sióstr dotknęły ciała chłopca.

– Mów sercem!
– Mów sercem!
– Mów sercem!
Serce chłopca milczało.
Uf otworzy oczy. Jego silne serce przestało być k o w a d ł e m , ożyło. Ono w s p i e r a ł o od
tyłu natarczywe serca sióstr.
–Mówsercem!
Gołe nogi chłopca drgnęły. Wszyscy zamarli.
– Gorn! Gorn! Gorn! – przemówiło budzące się serce.
Uf krzyknął. Krew ścięła się w jego sercu. Niemal upad na wznak. Bracia podchwycili go,
położyli na podłodze. Chłopca wzięli na ręce, zanieśli prędko na dół po złocistoniebieskich schodach,
do cichych i przytulnych komnat Nowo Odnalezionych. Bracia i siostry rzucili się tam za nimi.
Sala Przebudzenia opustoszała.
Tylko na mozaikowej podłodze nadal leżeli Uf i Hram. A otwarty kufer nadal roztacza niebieskie
światło. Hram pierwsza doszła do siebie. Uniosła się na rękach, p o c z u ł a Uf.
Następnie go z o b a c z y ł a . Podpełzła, położyła się obok, objęła go chudymi rękoma, łagodnie
s z a r p n ę ł a sercem.
Leżąc na plecach, Uf drgnął, poruszy się i wciągnął do puc wilgotne nocne powietrze.
– Gorn... – Jego wargi wypuścity powietrze.
– Gorn – powtórzy a Hram.
Ich serca w y p o w i e d z i a ł y nowe imię.
– Wierzyem. Ale nie p o j m o w a ł e m – wypowiedział Uf.
– Ja nie wierzyłam. Ale p o j m o w a ł a m – odpowiedziała Hram.
Nad nimi na nocnym niebie błysnęła spadająca gwiazda.
Uf wyciągnął rękę, podniósł leżącą niedaleko brykę Lodu, ścisnąłją palcami i położył sobie na
piersi. Palce Hram rozchyliły jego pięść, dotknęły Lodu. Ich ręce razem ścisnęły bryłkę.
– Lód to u c z y n i ł – rzek Uf.
– Tyś to u c z y n i ł – odpada Hram. – P o d o ł a ł e ś . K a z a ł e ś wszystkim uwierzyć.
Wszystkim prócz mnie...
– Wierzy em. Bo c h c i a ł e m . Bardzo chciałem.
– Twoje serce w i d z i a ł o, że dożyjemy tego. Że z o b a c z y m y .
– Nie w i e d z i a ł o . Ale wierzyłem Światłości. Światłości w moim sercu.
– W twoim mądrym sercu. -Światłość nam pomogła.
-Światłość nam pomogł a – powtórzy a Hram.
– Nasza Światłość.
– Nasza Światłość...
Ich serca j a ś n i a ł y . Gwiazdy jaśniały nad nimi.
Duży Krąg
Merog kierował maszyną z żelaza. Siedziałem obok niego.
Obu, Tryw i Jasto – z tył u. Merog prowadził maszynę z żelaza poprzez główne miasto kraju
Lodu. Zegar tego miasta pokazywał godzinę osiemnastą trzydzieści pięć. Ulice były zapełnione
mnóstwem maszyn z żelaza. Wiozących maszyny z mięsa. Które po dniu pracy kierowały się z
centrum miasta do swoich kamiennych domów. Gdzie czekały na nich bliskie im maszyny z mięsa.
Gdzie czekało szczęście ciała.
Jechaliśmy z centrum miasta ulicą nazwaną przez miejscowe maszyny z mięsa na cześć pewnej
maszyny z mięsa, bardzo znanej w tym kraju. Osiemdziesiąt osiem ziemskich lat temu ta maszyna z
mięsa przy pomocy swoich współtowarzyszy obaliła dynastię maszyn z mięsa, władających krajem
Lodu od ponad trzystu lat i zaprowadziła swoją władzę. Opartą na równości wszystkich maszyn z
mięsa wobec nowego prawa. Wedle którego wszystkie maszyny z mięsa kraju Lodu powinny były żyć
jak jedna wielka rodzina. I pracować na chwałę tej rodziny dla szczęścia ciał wszystkich maszyn z
mięsa kraju Lodu.
Siedemdziesiąt cztery lata maszyny z mięsa kraju Lodu żyły według tego prawa. A potem
przestały żyć według niego. Bo między maszynami z mięsa nie mogło zapanować braterstwo. I nie
mogły długo czuć się jedną wielką rodziną i cieszyć się ze szczęścia obcych ciał.
Każda maszyna z mięsa chciała przede wszystkim szczęścia dla swojego ciała. Dla szczęścia
ciała maszyny z mięsa gotowe były okłamać, okraść i zabić. Dlatego nie mogły długo żyć w pokoju.
Maszyny z mięsa stale rywalizowały, nienawidziły, prześladowały i okradały się nawzajem. Jedne
kraje napadały na inne. Maszyny z mięsa stale się zbroiły, produkując broń coraz doskonalszą. I stale
się zabijały z powodu szczęścia ciał.
Szczęście ciała było głównym celem maszyn z mięsa. A szczęście ciała następowało wtedy,
kiedy ciału maszyny z mięsa było przyjemnie i wygodnie istnieć. Życie dla szczęścia własnego ciała –
to gówna zasada wszystkich maszyn z mięsa na planecie Ziemia.
Powoli przemieszczając się w potoku maszyn z żelaza, dojechaliśmy do placu, nazwanego przez
miejscowe maszyny z mięsa na cześć pewnej maszyny z mięsa, która czterdzieści trzy ziemskie lata
temu dokonała lotu na maszynie z żelaza do przestrzeni okołoziemskiej. W tamtych latach kraj Lodu
by bardzo dumny z tego lotu. Bo maszyny z mięsa tego kraju były w stanie wyprodukować maszynę,
zdolną do takiego lotu.
Władcy tego kraju chcieli pokazać innym krajom potęgę swojego kraju. Żeby inne kraje
szanowały i bały się kraju Lodu. Na tym placu sta żelazny odlew maszyny z mię sa, która dokonała
tego lotu. Zrobiono to po to, żeby miejscowe maszyny z mięsa pamiętały tamtą maszynę z mięsa.
Której już dawno nie było wśród żywych.
Z tego placu skręciliśmy w prawo. I pojechaliśmy ulicą nazwaną na cześć maszyny z mięsa, która
byłajed-nym z władców kraju Lodu kilkadziesiąt ziemskich lat temu. Na tej ulicy maszyn z żelaza
było mniej. Wyprzedzały nas, siedzące w nich maszyny z mięsa śpieszyły się, by jak najszybciej
znaleźć się w domu i otrzymać długo oczekiwane szczęście ciała. Przejechaliśmy obok kamiennego
gmachu, na którego szczycie widniały cztery złocone żelazne pręty, złączone razem. Okna w budynku
były otwarte. Z nich dochodził śpiew maszyn z mięsa.
Śpiewały o miłości do istoty niebieskiej, która, wedle ich przekonania, stworzyła Ziemię, ich
samych i wszelkie istnienie na Ziemi. Modląc się do tej istoty i jej syna, który przyszedł na Ziemię,
żeby nauczyć maszyny z mięsa, jak żyć po bratersku, miały nadzieję, że po śmierci zapewnią im oni
nowe ciało i wieczne szczęście dla tego ciała. Widziałem ich pochylone głowy w oknie. Modląc się,
nie podejrzewały nawet k t o przejeżdża obok nich w zwykłej maszynie z żelaza.
Skręciliśmy w lewo i znaleźliśmy się przed dużym budynkiem, w którym mądre maszyny z
mięsa przekazywały swoją wiedzę młodym maszynom z mięsa. Spośród budynków podobnego typu w
kraju Lodu ten był największy. Sta na wzgórzu i górował nad głównym miastem kraju Lodu.
Minęliśmy ten budynek. Z
jego drzwi wychodziły setki młodych maszyn z mięsa. Cały dzień siedziały one przy biurkach,
słuchając mądrych maszyn z mięsa albo czytając tysiące liter na papierze. Te młode maszyny z mięsa
przygotowywały się do przyszłego życia.
Uczyły się budować maszyny z żelaza i budynki, dokonywać obliczeń, dokonywać kombinacji
różnych substancji, wystrzeliwać maszyny z żelaza w przestrzeń okołoziemską, pisać litery na
papierze, znajdować w Ziemi kamienie i metale, podbijać obce kraje, okłamywać i zabijać inne
maszyny z mięsa.
Minęliśmy ten duży budynek, skręciliśmy w lewo i znaleźliśmy się na placu. Tutaj stało dużo
maszyn z żelaza i chodziły maszyny z mięsa. Pośrodku placu maszyny z mięsa sprzedawały straw. To
były owoce, warzywa, trupy i kawałki trupów najróżniejszych zwierząt. Śpieszące do domów maszyny
z mięsa kupowały swoje pożywienie. Żeby w domu przygotowywać skomplikowane posiłki. Niektóre
maszyny z mięsa tutaj też piły przefermentowany sok z ziarna i wciągały w puca dym tlących się liści.
To sprawiało ich ciałom przyjemność.
Tum maszyn z mięsa przemieszcza się w stronę niewysokiego budynku i wchodził przez jego
drzwi. To było wejście do podziemi. Tam setki maszyn z żelaza, poruszających się po stalowych
szynach, rozwoziły maszyny z mięsa w najróżniejsze krańce miasta. Zostawiliśmy naszą maszynę z
żelaza nieopodal i skierowaliśmy się do wejścia do podziemi. Obstąpił nas tłum maszyn z mięsa.
Razem z tym tłumem zjechaliś my pod ziemię, płacąc pieniędzmi przy wejściu. Tum maszyn z mięsa
k ł ę b i ł s i ę swymi pragnieniami. Wśród nich były zmęczone maszyny z mięsa, kierujące się do
swoich domów, gdzie czekały na nich bliskie im maszyny z mięsa, ciepe i skomplikowane posiłki,
pościel i szklana skrzynka, w której poruszały się i mówiły cienie maszyn z mięsa. Zdarzały się
maszyny z mięsa, które napiły się sfermentowanego soku z owoców albo ziarna, co uczyniło je
bardziej dziarskimi i ożywionymi od innych; te głośno gadały i śmiały się, odczuwając chwilowe
szczęście ciała. Tum maszyn z mięsa, które włożyły na głowy i zawiązały wokół szyi jednakowego
koloru tkaninę, głośno wykrzykiwały te same słowa; te maszyny z mięsa zdążały do specjalnego
miejsca, gdzie dziesiątki tysięcy maszyn z mięsa w napięciu obserwują, jak dwadzieścia maszyn z
mięsa na trawiastym polu toczy i przerzuca nogami sprężystą kulę; w zależności od ruchu tej kuli
maszyny z mięsa radonie krzyczały, płakały albo biły się między sobą. Grupa młodych maszyn z
mięsa, które napiły się sfermentowanego soku z ziarna, jechała do specjalnego domu, gdzie w
ciemności są pokazywane na białej ścianie cienie maszyn z mięsa; młode maszyny z mięsa burzliwie
omawiały te cienie, porównując i ustalając, który z cieni jest lepszy; młode maszyny z mięsa starały
się upodobnić do tych cieni.
Podjechała długa maszyna z żelaza, otworzyły sięjej drzwi.
Przez nie zaczął wychodzić inny tłum. Maszyny z mięsa przepychały się: jedne chciały wysiąść,
drugie – wsiąść. Przecisnęliśmy się przez drzwi. Zamknęły się za nami.
I maszyna z żelaza ruszyła. W środku stały i siedziały maszyny z mięsa. Te, które wsiadły,
starały się jak najszybciej zająć zwolnione miejsca, żeby ich ciałom było wygodniej. Siedzące
maszyny z mięsa drzemały albo kartkowały paczki papieru pokrytego literami. Czytając litery,
składały je w słowa, które wywoływały w głowach maszyn z mięsa różnorodne fantazje.
Te fantazje odrywały maszyny z mięsa od trosk codzienności.
Tak jak sfermentowany sok z owoców albo ziarna, litery na papierze dostarczały ciałom maszyn
z mięsa chwilowej przyjemności. Rozpychając tłum, przez maszynę z żelaza szła maszyna z mięsa bez
nogi, wspierając się na dwóch drewnianych kijach. Żałosnym tonem prosiła o pieniądze, żeby za nie
kupić jedzenie. Niektóre maszyny z mięsa dawały beznogiej maszynie z mięsa trochę pieniędzy, ale
większość udawała, że nie słyszy żałosnego głosu.
Niedługo maszyna z żelaza się zatrzymała. Wysiedliśmy, przecisnęliśmy się przez tłum maszyn z
mięsa. I od razu poczuliśmy n a s z y c h. Wielu ich było w tłumie. Zmierzali w jednym kierunku.
Ruszyliśmy za nimi. Nasi s z l i przez tłum podążający w stronę wyjścia. Maszyny z mięsa napierały,
popychały się, starając się nawzajem wyprzedzić. Szliśmy pod prąd obranego przez nie kierunku. W
przeciwległym końcu podziemnego pomieszczenia były żółte drzwi z napisem wjęzy-ku kraju Lodu.
Napis uprzedzał, że przez żółte drzwi mogą przechodzić tylko maszyny z mięsa pracującew
podziemnym pomieszczeniu. Przez te drzwi od czasu do czasu wchodzili n a s i . My też przez nie
weszliśmy. Zaraz za drzwiami siedział brat Tiz w mundurze maszyn z mięsa, pilnujących porządku.
On przepuszczał tylko n a s z y c h.
Weszliśmy. I zjechaliśmy dzięki pomocy odpowiedniego mechanizmujeszcze głębiej pod ziemię.
Tam zaczynał się podziemny schron. Maszyny z mięsa wykopały go na wypadek wielkiej wojny. W
tym schronie powinno było się zmieścić kilkadziesiąt tysięcy maszyn z mięsa. I spokojnie żyć pod
ziemią przez kilka miesięcy. Dziewięć lat temu Bractwo z d o ł a ł o przejąć schron. Maszynę z mięsa,
odpowiedzialną za schron przed władzami kraju Lodu, zlikwidowano. Jej miejsce zajął brat Ma.
Maszyna z żelaza dowoziła nas do samego środka schronu.
Tutaj Bractwo zbudowało dużą okrągłą salę. Kiedy wszedłem, moje serce zakołatało: w sali
zebrało się już dużo n a s z y c h .
Przedostali się tutaj różnymi ścieżkami: niektórzy,jak my, przez podziemie maszyn z mięsa,
niektórzy wprost z góry. Nowo przybyli bracia wciąż wchodzili i wchodzili. Moje serce j a ś n i a ł o
oczekiwaniem. Bracia i siostry stali obok w całkowitym milczeniu. Nie potrzebowaliśmy rozmawiać
w języku maszyn z mięsa: serca nasze o c z e k i w a ł y na inną r o z m o w ę . Patrzyłem na n a s z y c
h . Byli tu silni sercem, tacy jak Uf, Odo, Stam, Efep i C. Byli też młodzi, nie tak dawno obudzeni
lodowym młotem. Serca nasze się s z y k o w a ł y. W
końcu maszyna ogłosiła, że w sali zebrało się 2300 braci i sióstr. Pozostali bracia i siostry nie
weszli do sali, zostali za drzwiami. Siostra C r o z b ły s ła swym silnym sercem: sygnał! Na gładkiej
podłodze sali wyświetliło się w kręgu 2300 niebieskich plam. Każdy z nas stanął na swojej plamie.
Stworzyliśmy Wielki Krąg.
Podnieśliśmy ręce. I złączyliśmy je.
P o c z u łe m serca.
Byliśmy gotowi.
Ale nagle jedno serce w y p a d ło. Od razu d r g n ą ł em: Wielki Krą g niejest zamknię ty! Puś
ciliśmy swoje ręce. Brat Dłu pad na podłogę. Coś stało się z jego ciałem: stracił przytomność albo
umarł. Bracia wynieśli go szybko. Do sali weszła siostra Juked. I stanęła na miejscu brata Dłu. Wielki
Krąg się zamknął.
Nasze ręce znów się połączyły. Oczy zamknęły. Serca r o z b ły s ły.
U j r z e l i śm y brata Gorn.
On z a j a śn i a ł w środku Kręgu.
R o z m a w i a l i śm y z nim.
Ocknąłem się od dotknięć rąk i języków braci Obu i Jasto.
Głaskali i lizali moją twarz. Ich serca były s i l n i e j s z e .
Otworzyłem oczy. W sali panował ruch: bracia i siostry opuszczali ją. P o w i n n i śm y wyjść tą
sam drogą. Opuściliśmy salę, wsiedli do maszyny zże-laza. Dowiozła nas razem z innymi braćmi i
siostrami do miejsca wyjścia z podziemi. Przeszliśmy koło brata Tiz i wyszliśmy przez żółte drzwi. I
znaleźliśmy się z tłumie maszyn z mięsa. Ich zegar wskazywał godzi-nę siódmą dwadzieścia osiem.
Maszyny z mięsa śpieszyły się do pracy. Większość nie miała na to ochoty. Kł ę b i ł a się ponurym
niezadowoleniem. Tum w milczeniu przemieszcza się od wejścia do maszyn z żelaza, rozwożących
ich do miejsca przeznaczenia. Ruszyliśmy przez ten tłum. Maszyny z mięsa kierowały się w dół, my
zmierzaliśmy na górę. One szturchały nas w milczeniu.
Przeszliśmy przez tłum, wyszliśmy na powietrze. Tutaj też było dużo maszyn z mięsa. Szły do
podziemia, które pochłaniało ich ciała. Wiele z nich po drodze łapczywie wciągało w siebie dym z
tlących się liści.
Minęliśmy tłum, ruszyliśmy ulicą imienia maszyny z mięsa, która próbowała ujrzeć sens i
harmonię w świecie Ziemi. Powoli doszliśmy do placu, gdzie wczoraj zostawiliśmy naszą maszynę z
żelaza. Kupiliśmy od maszyn z mięsa trochę owoców, zjedliśmy. Wsiedliśmy do naszej maszyny z
żelaza.
I wyruszyliśmy na poszukiwania braci i sióstr Światłości.
Poranek Gorn
Brata Gorn przebudził delikatny dotyk. Miękkie ręce głaskały jego twarz i ciało. On leżał na
szerokim łożu, obsypanym patkami niebieskich róż. Nad jego głową rozpościerał się ogród tropikalny
z palmami, magnoliami i egzotycznymi drzewami. W ogrodzie głośno nawoływały się ptaki, fruwały
duże kolorowe motyle.
Słońce już wstało i niewyraźne cienie drżały na ciele śpiącego na plecach chłopca i na śniadych
ciałach dwóch dziewczynek, leżących po obu jego stronach.
Gorn podniósł głowę. Dziewczynki od razu usiadły na łożu. To były trzynastoletnie bliźniaczki
Ak i Skee, odzyskane przez Bractwo dwadzieścia sześć miesięcy temu na Krymie i posiadające
niedziecięco silne i m ą – d r e serca. Nocą dotransportowanoje tutaj, na wyspę, z Cejlonu, gdzie w i t
a ł y i otaczały t r o s k ą nowo odzyskanych w Małym Południowym Domu. Dziewczynki nosiły
jednakowe majtki z niebiesko-złocistych koralików, sutki ich opalonych piersi skrywały duże szafiry,
wyszlifowane w formie ośmiokątnych kapturków. Każda z dziewczynek miała włosy zaplecione w
dwadzieścia trzy długie warkoczyki i pokryte złotym pyłem. W warkoczykach skrzyły się drogocenne
kamienie we wszelkich możliwych odcieniach błękitu i granatu. Szyje, nadgarstki i kostki bliźniaczek
były owinięte naszyjnikami i bransoletami z wplecionymi brylantami i turkusami. Zgrabne, śniade
ciała dziewczynek pachniały olejkiem kokosowym.
Gorn zaczął się wiercić i jęknął. Dziewczynki troskliwie pomogły mu usiąść. Chłopiec spojrzał
na otaczający go malowniczy świat, wbił spojrzenie w dziewczynki.
– Dzień dobry, nasz bracie – powiedziały bliźniaczki chórem.
Chłopiec patrzy na nie, otwarłszy swoje usta imbecyla. By w lekkich majtkach, utkanych z
wysokogórskich traw. Na jego piersi bielił się szeroki plaster. Bliźniaczki uśmiechnęły się do niego,
przytrzymując go za ramiona. Na dolną wargę Gorn wystąpiła kropla śliny, oderwała się i ciągnąc się,
popłynęła w dół. Skee palcami otarta mu usta.
– Nie chcesz już więcej spać?
– Nie-e – powiedział, patrząc na Skee. Potem przeniósł wzrok na Ak.
– Jesteśmy twoimi siostrami – powiedziały bliźniaczki jednocześnie.
– Nie-e. – Gorn patrzy nieruchomo.
– Jesteśmy twoimi siostrami – znów powtórzyły bliźniaczki.
– Kiedy? – Gorn oblizał mokre wargi.
– Teraz – odpowiedział a Skee.
– Masz bardzo dużo braci i sióstr. Po prostu wcześniej o tym nie wiedziałeś. – Ak wzięła jego
rękę. – Nazywam się Ak.
– A ja Skee. – Skee ujęła drugą rękę chłopca.
– A wy... gdzie?
– Tutaj. Z tobą. Na zawsze.
Chłopiec kręcił głową, rozglądając się dokoła. Duży czarno-żółty motyl wylądował i usiadł na
niebieskich patkach róż między nogami chłopca. Ten wbił wzrok w motyla. Motyl siedział, kołysząc
skrzydłami.
– Pasiasty... – wymamrotał chłopiec i oblizał mokre wargi. -
Duży? Taki?
Bliźniaczki trzymały go za ręce.
– A gdzie są wszyscy? – zapytał Gorn, nie spuszczając jasnoniebieskich oczu z kołyszących się
motylich skrzydeł. – Gdzie mama? A ciocia Wiera? Przyjdą?
– Zaraz ci wszystko opowiemy – zapewniła Ak.
– Tylko mocniej nas obejmij.
– Jak? – chłopiecjak zaczarowany patrzy na motyle skrzydła, aż kapała mu ślina.
– O tak. – Bliź niaczki wzięły jego ręce i zanurkowały pod nie swoimi złotymi głowami;
przycisnęły się do chłopca.
Rękami otoczyłyjego białe ciało, przytuliły się śniadymi ciałami, ustami dotknęły jego uszu.
– W i t a j , nasz bracie Gorn!
Serca bliźniaczekzakołatały. I zręcznie u j ę ł y serce brata Gorn.
Chłopcu drgnęły mięśnie twarzy. Poruszy brwiami.
Krótkiejasne włosy zafalowały na jego głowie.
– Kotipies... – wyrzekły jego usta.
Puścił bąka. Przez ciało chłopca przebiegły cztery fale drobnych dreszczy, oczy się zatrzymały i
napełniły wilgocią.
Dwa ptaki, które nawoływały się nieopodal w gałęziach japońskiej wiśni, zamilkły.
Chłopiec przestał drżeć. Zamarł. A mocz zaszemrał międzyjego nogami.
Przytulone do niego bliźniaczki jakby skamieniały. Chłopiec podrygiwał, nie mrugając i nie
poruszając się. I sikał pod siebie.
Mocz cicho płynął strumykiem na białe jedwabne łoże, usypane niebieskimi patkami. Kałuża
między nogami się powiększała, pełzła po jedwabnej tkaninie. Niebieskie patki wypływały, wirowały.
Mocz dopłynął do motyla. Patek, na którym on siedział, uniósł się na strumyku moczu i zakołysał. I
motyl odfrunął.
Ak, Gorn i Skee zastygli na czterdzieści dwie minuty.
W końcu serca bliźniaczek zamilkły.
Bliźniaczki drgnęły, otworzyły usta i łapczywie, z jękiem i szlochem wciągnęły ciepłe, wilgotne i
aromatyczne powietrze tropików. Potem rozluźniły uścisk i padły na wznak na łoże, strącając trochę
płatków.
Leżąc na płatkach róż, bliźniaczki zachłannie i radośnie oddychały. Głosy dwóch ptaków znów
ożyły na gałęziach.
Gorn mrugnął. I poruszy palcami prawej nogi. Jego mokre wargi drgnęły, język poruszy się w
ustach.
– A m-m-m-m... a... m-m-m... a daj... – powiedział Gorn i odnalazł wzrokiem bliźniaczki.
One dyszały, patrząc na niego z zachwytem. Z oczu popłynęły im łzy.
– Daj, daj... – zamruczał Gorn i wyciągnął ręce do bliźniaczek.
Ak i Skee wzięły go za ręce.
– Daj, daj, daj – mamrotał Gorn, chwycił je i rozbeczał się.
Bliźniaczki z trudem się podniosły, objęły go. Teraz one, z m ę c z o n e sercem, wspierały się na
chłopcu. A przecież mocno z a p r a g n ą ł ich serc.
– Daj, daj, daj! – buczał, chwytając za ramiona i głowy chwiejące się bliźniaczki.
One bezdźwięcznie płakały, obejmując go zmęczonymi rękami. Ich własne serca osłabły po
kontakcie z sercem brata Gorn: serca podobnej mocy jeszcze nie spotkały. Nawet potężne serce Hram
ustępowało temu całkiem jeszcze maleńkiemu sercu, roztaczającemu porażającą moc.
– Daj, daj, daj!!! – zaczął ryczeć Gorn i jego twarz wykrzywił bolesny grymas.
Bliźniaczki znów zaczęły z nim r o z m a w i a ć.
Gorn zamarł. Jego oczy zmartwiały. Ślina obficie pociekła z otwartych ust.
Minęło jeszcze trzydzieści osiem minut.
Bliźniaczki szarpnęły się i z jękiem pady na łoże.
Gorn się poruszy. Jego twarz pałała. Ręce delikatnie drżały. Z
otwartych wyschniętych ust wyrywał się przerywany gorący oddech.
– I... daj, i daj, i daj! – znów mamrotał chłopiec.
Bliźniaczki leżały, ledwo dysząc.
– I daj! I daj! I daj! I daj! – Gorn zaczął płakać.
Ak z trudem oderwała swoją pozłacaną głowę od łoża. Skee oddychała spazmatycznie,jak ryba
wyrzucona na brzeg. Nie miała sił się podnieść.
– I daj! I daj! I daj! – ryczał Gorn, pąsowiejąc na twarzy.
Jego ręce wczepiły się w złote włosy Skee, potrząsnęły nią.
– I daj! I daj! I daj! I daj!!!
Otaczający łoże las poruszy się. Wszyscy bracia i siostry Oceanicznego Domu byli tu od samego
początku w s p i e r a n i a . Schowali się za szerokimi liśćmi i grubymi pniami, obserwowali pierwszą
r o z m o w ę . Teraz ich serca się n i e p o k o i ł y .
– Trzeba im p o m ó c . Z a s t ą p i ć j e ! – odezwał się Uf, zbliżając się do łoża.
– One nie p o d o ł aj ą! – zapiszczała Sze.
– On jest s i l n i e j s z y ! – krzyknął Das.
– One n i e w y t r z y m a j ą ! – zaryczał Bork.
– I daj! I daj! I da-a-a-a-aj!!! – ryczał na cały głos Gorn i szarpał włosy nieprzytomnej Skee.
Listowie otaczającego lasu poruszyło się. Dziesiątki rąk poprzez liście wyciągnęły się do
szlochającego Gorn. Ale on niczego nie zauważał, dalej szlochał, potrząsał głową Skee, rozbryzgując
łzy i ślinę. Jego przebudzone serce p r a g n ę ł o .
– Ja j e w e s p r ę ! – Uf wysunął się naprzód.
– Nie! – zapiszczała Hram, powstrzymując wszystkich. – On p r a g n i e ich! P i e r w s z y c h !
Ty u g as i s z ! One muszą.Pomożemy im! Staniemy się p o d p o r ą !
Wszyscy p o d nie!
Dziesiątki rąk podniosły Ak i Skee, przycisnęły do chłopca. Gorn łapczywie je objął, zamarł.
Hram przylgnęła do pleców Ak, Uf -
do pleców Skee. Skee otworzyła oczy.
– M ó w c i e ! – nakazały serca otaczających je braci.
I bliźniaczki znów zaczęły rozmawiać z Gorn.
Bracia i siostry w s p i e r a l i je. Uf przyciskał Skee do chłopca, Hram, nie mając sił zrobić tego
słabymi rękami, przytuliła się sama do opalonych pleców Ak. Mef i Por podtrzymywali Hram od tyłu.
Sze, Bork, Niuz i P trzymali Uf. Pozostali obstąpili łoże, wyciągnęli ręce przed siebie i położyli głowy
na łożu. Ich serca n a t ę ż y ł y s i ę i w s p i e r a ł y .
Minęły dwadzieścia trzy minuty.
Serca Ak i Skee zamilkły. Bliźniaczki były nieprzytomne. Ręce braci podchwyciły je, położyły. Z
uszu i nosów sióstr pociekła krew.
Leżący nieruchomo Gorn drgnął. I wszyscy czuli, jak po raz pierwszy z aj aśn i ał o jego serce. N
a p e ł n i ł o się. I zyskało p i e r w s z y spokój.
Gorn się poruszy. I zobaczy otaczających go braci. Wszyscy w milczeniu patrzyli na niego. On
wsparł się rękoma o łoże, klęknął. Następnie podniósł się i wyprostował. Spojrzenie jego wyłupiastych
oczu stało się uważne i rozumne. Oczy jakby wyblakły przez tę noc, stały się bardziej przezroczyste.
Błękit w nich pobladł, zwężając się do źrenic. Wzrok przesuwał siępo otaczającym świecie. Teraz
chłopiec widział go inaczej: jeszcze nie jak Gorn, ale już nie jak Misza Tieriechow.
Świat obstępował chłopca. Ten świat by teraz nowy. I jeszcze nie do końca zrozumiały. On sam
właściwie nie pociągał. Ale było w nim co b a r d z o upragnionego. To coś nęciło i dręczyło. Było w p
l e c i o n e w świat.
Gorn przesunął wzrok. Niewyraźnie to r o z r ó ż n i ł .
Między liśćmi, niebem, gałęziami, motylami, trawami i łożem z niebieskimi patkami zamarli ci,
którzy patrzyli na niego. I w nich było t o c o ś . Bardzo upragnione. Silniejsze od świata.
Bez czego już n i e m o ż n a byt.
Gorn przeszedł, chwiejąc się, na skraj łoża. Bracia i siostry zamarli, wpatrując się w niego i w s ł
u c h u jąc. Gorn zbliżył się do nich, wyciągnął rękę. I musnął twarz. To była siostra Sze.
Zaczął dotykać jej twarzy. Serce Sze z a m a r ł o. Obok Sze przy łożu siedział Ga. Zastygł. Gorn
dotknął jego twarzy drugą ręką.
Nikt z braci i sióstr nie uronił nawet dźwięku.
Ptaki opuściły tropikalne drzewo, rozpostarte nad łożem.
Otwarte wargi brata Gorn poruszyły się.
– Du...że? Ta... kie? – wykrztusił.
Wszyscy zamarli, o b s e r w u j ą c nowo odzyskane serce. Silne serce. Na które t a k długo i
bardzo czekali.
Dosłownie, jakby bali się je s p ł o s z y ć , przed chwilą przebudzone serce.
Gorn obmacał twarze Ga i Sze. Przeniósł wzrok na Bi, Ut i Forum, podszedł i zaczął ich dotykać.
– Du...ż o? To... też? Ta... kie?
Obok Forum klęczała Hram. Gorn wyciągnął do niej rękę. Ich oczy się spotkały. Ale Gorn j u ż
nie patrzy w oczy. Niewyraźnie próbował w i d z i e ć sercem. Hram c z u ł a to.
– Ta... ka? Mo... ja?
– T w o j a ! S e r c e m ! – wyrzeka Hram nie tylko ustami.
Wzięła ręce brata i położyłaje sobie na chudej, starej piersi.
– T w o j a! S e r c e m!
Gorn zamarł. Jego serce r o z b ł y s ł o przeczuciem. Tak, zaczynało poznawać. Ręce oplótł
wokół cienkiej, pomarszczonej szyi Hram. Przytulił się do niej.
Odrętwiali bracia i siostry poruszyli się. Wyciągnęli ręce do Hram i Gorn. Ich serca zajaśniały.
– Mo... ja. Ser... cem – wypowiedział Gorn.
– S e r c e m! – wyszeptała Hram.
– Ser... cem – powtórzy Gorn.
Izrozumiał.
Jego serce z a m a r ł o . Przebudziła się w nim p r z e s z ł o ś ć .
Teraz była o s o b n o . Zawisła jak koszmar nad przebudzonym sercem.

Dreszcz przebiegł po jego ciele. Ciało mocno się szarpnęło i zaczęło się przeginać do tyłu.
Maleńkie usta otwarty się szeroko i wydały głęboki jęk.
Hram od razu z r o z u m i a ł a co to. I wszyscy z r o z u m i e l i .
Gorn wypuścił obręcz z rąkjego głowa odchyliła się do tyłu. I upad na wznak na podstawione ręce
braci i sióstr. Płacz wstrząsał nim.
Hram w słodkiej bezsilności zamknęła oczy.
Racz serca ogarnął brata Gorn. Płakał, wierzgając nogami i drapiąc palcami swoją białą pierś.
Głowa opada mu do tyłu, łzy i ślina trysnęły na twarze pomagających.
– Chwała Światłości! – wyrzeka Hram, radonie ściskając się za kościste łokcie.
Dziesiątki rąk podniosły płaczącego i zaniosły po kamienistej ścieżce do Domu. Płaczjego
rozbrzmiewał w dzikim lesie tropikalnym. Ptaki i zwierzęta wsłuchiwały się z uwagą, nawołując się w
listowiu nagrzanym południowym słońcem.
Przy opustoszałym łożu pozostali tylko Hram i Uf: ona siedziała na kamiennym podeście,
ściskając się za łokcie; głowę położyła na jedwabnym rogu łoża. On zamarł na przeciwległym rogu.
Dzieliło ich łoże usypane pomiętymi patkami niebieskich róż, pływającymi w moczu Gorn.
Ich zmęczone s e r c a milczały. To było to samo u p a j a j ą c e zmęczenie odzyskania. I to j a k i
e g o odzyskania! Hram i Uf r o z u m i e l i jakiego.
– Jest silniejszy, niż o c z e k i w a ł a m – rzek a Hram, przesuwając policzkiem po
zimnymjedwabiu.
– O wiele silniejszy – przytaknął Uf.
– Będzie n a j s i l n i e j s z y .
– On j u ż jest najsilniejszy.
Poryw wiatru od oceanu zakołysał koronami drzew, poruszy długie białe włosy Hram.
– U t r z y m a l i śm y – rzek Uf.
– Ś wiatłość pomogła – ledwo słyszalnie szepnęła Hram w gładki róg łoża.
Z drzewa na łoże upad wielki brązowo-niebieski chrząszcz.
Leniwie zaczął się kręcić na plecach, starając się odwrócić.
Czarne błyszczące łapki zaczęły gnieść patki róż.
– Teraz wszystko spocznie na tobie – powiedział Uf.
– Jestem g o t o w a . Czekałam na to całe życie.
– Hram podniosł a głowę.
– On w e s p r z e się na tobie. Mnie z tobą nie będzie.
– Ja s i ę p o d s t a w i ę . W y t r z y m a m .
– Pomożemy Wielkim Kręgiem.
– Najpierw potrzebny jest Ś redni. I niejeden.
– Już się zbierają.
– Potrzebna mi będzie p o d p o r a .
– Już ją masz, Hram. Jesteśmy p o d t o b ą. Uf wstał.
– Wracasz. – Hram z r o z u m i a ła.
–Powinienem.
– Wiem. Jesteś tam p o t r z e b n y . Mięso się kłębi. Ty p o w s t r z y m a s z mięso.
– Powstrzymam mięso. I ochronię braci.
Odwrócił się i ruszy kamienistą ścieżką.
– C h r oń... – szepnęły starcze wargi Hram.
Olga Drobot
Toster zasyczał i wyskoczyły z niego dwie podpieczone grzanki. Olga napełniła szklankę pół na
pół sokiem ananasowym i lodem i podeszła do tostera.
„Tata i mama", pomyś lała bezwiednie, popijając ze szklanki i wykładając grzanki na talerz.
Ale zaraz głośno zaprzeczyła sobie i m p e r a t y w n y m stwierdzeniem:
– Begone! *
Psycholog miał rację: „miecz odcinający trudną przeszłość". Najpierw Olga nie wierzyła. Ale pół
roku po t y m dniu „miecz" zaczął działać i pomagać. Odcinał widma rodziców, wirtualnie
pojawiające się w każdej parze przedmiotów czy istot – w stojących pantoflach, w całujących się
gołębiach, w kamiennych figurach przed bram korporacji, w Adamie i Ewie, w uniesionych przez
prezydentach dwóch palcach, w cyfrze 69, w dwutomowym wydaniu Edgara Allana Poe, w
spółkujących muchach, w końcu w trzyletniej nieobecności bliźniaczych wież, które w t e d y jeszcze

* Precz! (ang.).

stały i cała trójka mogła je oglądać z południowego okna loftu. Teraz natomiast Olga patrzyła ze
swojego piątego piętra na Manhattan sama. No i nie na miejsce, w którym trzy lata temu sterczały
wieże WTC, tylko na śmieszne zbiorniki ciśnieniowe na dachach sąsiednich domów, zawsze
przypominające jej Marsjan z okładki powieści Wellsa Wojna /wiatów. Powieści, którą lubił jej
ojciec. A ona w końcu jej nie przeczytała...
– Oleńka jest su-u-uper! – powiedział a papuga w stojącej pod oknem klatce.
Przypomniała sobie o nim, o sędziwym Fimie, podeszła, nasypała karmy, dolała wody do poidła,
odkro-iła kawałek jabłka, wsunęła między pręty klatki. Fima zaczął dziobać wetkniętą cząstkę owocu
swoim strasznym dziobem, spoglądając na Olgę.
„On też pamięta..." – pomyślała Olga.
I od razu machnęła niewidzialnym mieczem, odcinając.
– Begone!
Fima przeżuwał, pokazując gruby język, po czym powiedział:
– Don t wor-r-ry!
– Be happy! – Olga kiwnęła głową i roześmiała się. Czas zaczynać dzień.
Posmarowała grzanki słonawym kozim serem chav-roux, położyła na każdej po trzy talarki
pokrojonego ogórka, przykryła je dwoma listkami sałaty, na sałatę plasnęła szynkę z indyka, na
szynkę – plasterki pomidora, połączyła grzanki w gruby tost, wbiła w niego zęby, wzięła szklankę,
usiadła przy komputerze. Popiła lodowatym sokiem przeżuwany kęs tostu, postukała w klawiaturę.
Monitor ożył, męski bas, przeciągając słowa, powitał ją śpiewnie:
– Hi, O-o-lg-a-a!
– Cześć, cześć – odpowiedziała Olga po rosyjsku.
Zajrzała do poczty: cztery listy. Jeden z pracy (przypominali, że po urlopie, szesnastego, Olga
musi się stawić z kontraktem na dostawy marmuru do Filadelfii).
Drugi – od Lizy, z Chicago (szósty raz się zaklinała, że przyjedzie „pojeść, popić i popierdolić po
rosyjsku").
Trzeci – od Petera, współpracownika ojca (zapraszał na ten weekend na grill party).
„Wciąż chce mnie z kim poznać, dziwak! – uś miech-nęła się Olga, wspominając prostodusznego
grubasa Petera, amatora niemieckiego piwa, free jazzu i pikników. – Nie, Peter, w sobotę będę już
daleko stąd..."
A czwarty...
– Yep! – Olga radośnie tupnęła bosą stopą w podłogę.
Dziel dobry, Olgo.
Wczoraj prawie do rana przesiedzia&m na naszej stronie. Są nowe wiadomo/ci. Po pierwsze, w
kolcu spisa&m si; z nieuchwytnym Michaelem Leardem. I przys&J mi odpowiedź!
Rzeczywi/cie już od dwóch lat jest koordynatorem grupy.
Przes&ftm mu też Pani list, z historią Pani porwania, z fotografami Pani i Pani /wi^tej pamięci
rodziców. Teraz oboje jeste/my w banku danych na stronie internetowej.
Niedługo bodziemy mieli wielu przyjaciół . Kwatera sztabu Grupy znajduje się w Kantonie
(południowe Chiny). Mi-chael radził nam przylecieć w celu odbycia bardziej szczegółowej rozmowy,
poniewai niezbyt ufa poczcie elektronicznej. I w Kantonie ma co/, co chciałby nam pokazać Grupa
pomoże z wizami, maj# gotowe standardowe zaproszenie, z hotelem też nie będzie problemu.
Zaproszeni musz# tylko kupić bilety. W
związku z tym pomy/lałem, czyby nie pouczyć naszej podroży do Izraela z odwiedzinami w
Kantonie. W kolcu z Izraela do Chin jest bliżej niż z Góteborga i Nowego Jorku! To po pierwsze. A po
drugie, upieczemy dwie pieczenie przy jednym ogniu i zaoszczędzimy czas. I prawdę mówiąc, mam
już do/ćżycia domysłami i przypuszczeniami przez tyle miesięcy.
Człowiek chciałby się ruszyć chciałby co/ zrobić Czekam niecierpliwie na odpowiedz, Bjórn
Wassberg
Olga radośnie klasnęła w donie i zapominając o sandwiczu, zaczęła stukać w klawiaturę:
Bjórnie Wassberg, cztóS
Palski pomysł jest fantastyczny i bardzo mi się podoba. Jestem przekonana, że informacje, jakie
otrzymamy w Tel Awiwie, będ# bardzo ważne i wiele wyja/ni# w naszej historii. Potem mogliby/my
polecieć do Chin i spotkać się z Lear-dem. Będzie super! Też mam już dosyć czekania i wróżenia z
fusów. Czas co/w kolcu zrobk l Tym bardziej żejak na razie urlop pozwala mi na trochę wolno/ci.
Czekam na zaprosze nie od Pana i od razu idę do ambasady chińskiej. Co się tyczy Tel Awiwu – to
wszystko jest w porządku, zarezerwowałam dwa pokoje w hotelu Prima Astor na nasze nazwiska. Hotel
stoi nad samym brzegiem morza, już się tam zatrzymywałam. Proszę o wiadomo/ć, jak tylko otrzyma
Pan wiz* i kupi bilet. Chciałabym spotkaćsię na lotnisku. Moje hasło na spotkanie: „Odin vpole voin"
*. Czekam na Pana! Do zobaczenia!
Olga
Wieczorem, kiedy Olga wróciła z wycieczki rowerowej po parku, czekała już na nią odpowiedź
Bjórna. Było w niej zaproszenie do Kantonu i hasło: Kraftski-van.
– Coś" po szwedzku... – Olga uś miechnęła się i szybko zaczęła kartkować książkę telefoniczną,
odszukała adres ambasady Chin w Nowym Jorku.
– Jutro, jutro! – Otworzyła zaproszenie, znalazła swoje dwa zdjęcia, schowała je do granatowego
amerykańskiego paszportu.
Zrobiła sobie dużą kaw z mlekiem, usiadła przy komputerze. I wpisała adres:
www.icehammervictims. org. Na monitorze pojawił się obrazek: nadzy do pasa dziewczyna i chłopak
zatykają sobie nawzajem dłońmi rany po rodku piersi. Na górze napis: „Strona oficjalna
Stowarzyszenia Ofiar Lodowego Mota". Na dole
* Trawestacja znanego rosyjskiego porzekadła: odin w pole nie woin, co znaczy: Jeden się nie
liczy. Tu porzekadło bez przeczenia.

tradycyjne okienka: „Historia Stowarzyszenia", „No-woś ci", „Personalia", „Galeria zdjęć",


„Prywatne historie", „Publikacje", „Wersje", „Dołączcie do nas!" Olga weszła do „Prywatnych
historii". Przebiega wzrokiem po dobrze znanych tekstach – już dawno wszystkie je przeczytała. Na
końcu znalazła trzy nowe:
Stephanie Treglown, 1 4 lat, Newcastle, Australia Tydziel przed feriami bożonarodzeniowymi do
naszej szkofy przyjechały dwie panie, asystentki reżysera, które powiedziały, ze poszukują
dziewczynek do scen zbiorowych remakeuznanegofilmu Petera Weira Piknik pod wiszącą skałą. Ten
film w Australii znają wszyscy – moi rodzice zawsze go oglądali, nawet jak byłam jeszcze mała. Mamy
w domu kaset; i DVD. Byli/my z rodzicami nad skal? Mace-don, tam gdzie zdarzyła się ta tragiczna
historia czternastego lutego tysiąc dziewięćsetnego roku, kiedy starsza klasa szkoły w Appeylard
wybrała się w dziel /więtego Walentego na tę wła/nie skałę na piknik i trzy uczennice zginęły bez
iladu. Wszystkie dziewczynki z naszej klasy bardzo chciały wystąpić w tym yilmie. Te asystentki
reżysera, Deborah i Helen powiedziały, ze reżyserem remakeu będzie David Lynch,ie teraz odbywa się
casting i że Lynch wybiera do ról dziewczynek zupełnie nieznane uczennice, także całkiem możliwe,
ie która' z nas moie zagrać w filmie większa rolę, z tekstem. Z naszej klasy asystentki wybrały trzy
dziewczyny, w tym mnie, a ze szkoły – jeszcze siedem. Wszystkie miałyśmy niebieskie oczy i jasne
włosy. Kiedy mnie wybrały, bardzo się cieszyłam! Bardzo mi się podoba jedna z dziewczynek w
filmie Weira

– Miranda. Jest taka łdna, delikatna, jak anio/! Ma niesamowicie Mękitne oczy, cudowne blond
wfosy. I bardzo szkoda, ie waciwie nie zosta/a hollywoodzką gwiazdą, zagra-potem tylko w Mad
Maksie i tyle. Helen i Deborah powiedziany, ie po Boiym Narodzeniu będziemy musiafy pojechać do
Sydney, gdzie spotkają się wszystkie wybrane uczennice, a Lynch sam wybierze z nas te, które trzeba.
Opfocili nam przejazd.
Pojecha/a z nami miss Halle, mama Suzie Halle.
Przyjechafy/my do Sydney i na dwunasta poszfy/my do Opera House na nabrzeżu. To ogromny
budynek, byfom tam dwa razy jako mała dziewczynka – na operze Peer Gynt i na balecie Giselle.
Zaprowadzili nas do jednej z sal, a ta ca/a sala, tysiąc pięćset miejsc, by/a po brzegi zapewniona
uczennicami! I wszystkie one byty niebieskookie i jasnow/ose! Czego/ takiego nigdy nie widzia/am! I
poród nich by/o wiele podobnych do Mirandy. Oczywi/cie, od razu zrozumia/am, ie nigdy mnie nie
wybiorą – przecież w sali jest tyle fodnych dziewczyn!
Czekafy/my na Lyncha. Ale zamiast niego na scenę wesz/o troje ludzi -jakiś grubawy ch/opak,
starsza pani i fysy chudy pan, bardzo poważny. I ta starsza pani powiedział nam, ie Lynch jest bardzo
zajęty, dlatego wyboru dokonają oni -jego ws^Tpracownicy. A sama ta pani przedstawia się jako
autorka scenariusza yilmu. I wszyscy troje usiedli w fotelach pośrodku sceny i poprosili, zeby
dziewczynki podchodzi/y do nich w parach, po kolei. I dziewczynki zaczęty podchodzić A oni uważnie
przyglądali się każdej parze, potem prosili, ieby podej/ć, a ta starsza pani kiadla dziewczynkom rękę
na piersi, tam gdzie się zaczyna szyja. I tak to wszystko trwa/o prawie cztery godzi ny. I w tym czasie
z pó/tora tysiąca wybrali tylko trzydzieści sze/ć. Mnie też wybrali. Następnie zapisali moje dane i
powiedzieli, ie wy/lą mi informację pocztą elektroniczną. A ja cała szczęśliwa wróciłam do domu.
Byłam w siódmym niebie! Z całej naszej szkoły tylko mnie wybrali!
Zaczęłam czekać na wiadomo/ć. Ale dziel za dniem upływał i nikt do mnie nie pisa/. Trzeba było
czekać. Rodzice i koledzy w szkole uspokajali mnie-filmu szybko się nie robi, poczekaj. No to
czekałam. Ale potworny przypadek przeszkodzi mi w zostaniu aktorką. Kiedy wracałam ze szkoły i
przechodziłam przez Main Street, zatrzyma/ się samochód i pani siedząca za kierownicą zapytała o
drogę do Cessnock. Powiedziałam: Prosto i na /wiatłach w prawo. Ona się za/miała, pokazafo na uszy:
Nie słyszę! Podeszłam do niej, powtórzyłam. Ostatnie, co zapamiętałam, to brelok w kształcie
malutkiego pistoletu muszkieterskiego, który miała w tyce ta pani. Ocknęłam się juz w szpitalu.
Bardzo bolała mnie klatka piersiowa i szyja. Pier/
miałam całą zabandażowaną, tam była rana. Potem się dowiedziałam, że znaleziono mnie na
ulicy. Potrącił mnie samochód, kiedy rozmawiałam z tamtą panią. Ale ona znikła.
„No tak, Stephanie, aktorką nie zostałaś... – Olga uśmiechnęła się ze smutkiem. – Wątpliwe też,
żeby David Lynch nakręcił teraz ten remake..."
– Fimoczka do-o-bry! – krzyknęła papuga.
– Najlepszy. – Olga kiwnęła głową.
I zaczęła czytać drugą historię:
Diamila Sabitowa, 38 lat, Temirtau, Kazachstan.
Cztery lata przepracowałam na naszym miejskim bazarze.
Mieli/my z mężem Tajmurazem Sabitowem własną budkę Beszbarmak. W budce gotowali/my
gorące potrawy dla handlarzy. Szykowali/my beszbarmak, pilaw, baursa-ki i lagman. I wszyscy
handlarze zawsze byli zadowoleni, bo dobrze z mężem gotowali/my. I dyrekcja bazaru też była
zadowolona. Czwartego kwietnia dwa tysiące piątego roku pracowałam w budce ze swoją siostrą
Tamarą, bo mąż wyjechał do Karagandy kupić komplet mebli kuchennych.
Tamara jest młodsza ode mnie o siedem lat i zawsze mi pomagała, kiedy mąż by/zajęty. Tego
dnia, jak zwykle, z rana wszystko ugotowały/my i przyszykowały, a o trzynastej otwo-rzyfy/my budkę
i zaczęły/my obsługiwać. Podchodzili do nas handlarze, brali jedzenie i szli z nim na swoje
stanowiska.
Na bazarze nas lubiano, bo obie z Tamarą jeste/my bardzo ładne. Nasza mama jest Rosjanką, a
tata – Kazachem. Mama jest blondynką, oczy ma ciemnoniebieskie, bardzo ładne. I co najważniejsze –
ja i Tamara też mamy takie oczy i takie same jasne włosj. A po tacie – nos, usta i czarne brwi.
I wszyscy zawsze żartowali, ie jeste/my mamusine córeczki. W
Kazachstanie ma/o ludzi ma niebieskie oczy, blondynek teżjest bardzo mało. Dlatego zawsze
mężczyźni nas podrywali. Kiedy kupowali jedzenie, to mówili różne/mieszne rzeczy. A tego dnia do
budki podszedł pewien mężczyzna. Nie był miejscowy, wcze/niej nigdy go nie widziałam. Wysoki,
przystojny blondyn z niebieskimi oczami, ładny, dobrze ubrany, od razu widać ie bogacz. Zapytał, czy
smaczny mamy pilaw. Zachęciły/my: Niech pan spróbuje, wszyscy chwalą. Wziął porcję, skosztował
trochę ryżu. I powiedział: Bardzo dobre, to pewnie dlatego, ze obie jeste/cie takie piękne. I za czął
nam mówić różne rzeczy o naszej urodzie. Zapytałam, co kupi.
On powiedział, ze po prostu przyszedł porozglądać się na bazarze swojego przyjaciela To/ka
Chaliłowa. A to by*
właściciel bazaru, bardzo bogaty człowiek. I mężczyzna powiedział, ie podoba mu się bazar,
zwłaszcza ie pracują na nim takie piękne kobiety jak my. I bardzo wesoło z nami żartował.
Tamara zapytała, czym się zajmuje, on odpowiedział, ie ma biznes w Ałma Acie, dwie
restauracje i ie przyjechał do Karagandy w interesach i zajrzał do Temirtau, do starego przyjaciela
To/ka. I zapytał, co robimy wieczorem.
Odpowiedziały/mj – myjemy, sprzątamy naczynia, idziemy do domu do męiów i dzieci. Wtedy on
zaproponował, ie-by/my poszły z nim do restauracji teraz. I bardzo wesoło z nami żartował. I
/miały/my się obie z Tamarą, bo on był bardzo wesoły.
Mówi, ie czasem trzeba odpocząć od ion i mężów, ieby mocniej ich kochać. I ciągle nas
namawiał na t ę restaurację. No to powiedziały/my, ie dobrze, ale na godzinę. On na to: Świetnie,
wybierzcie restaurację. Tamara mówi: Źyłdyz. To najdroższa restauracja w Temirtau. On mówi – nie
ma problemu. No to zamknęłyśmy budkę i poszłyśmy z nim. I kiedy wyszły/my z bazaru, on podszedł
do swojego samochodu, bardzo drogiego, zupełnie nowego i ładnego.
I otworzył tylne drzwi – wsiadajcie, dziewczyny. Wsiadłyśmy, on usiadł za kierownicą,
ruszyli/my, jeszcze włączył muzykę. A tu nagle podniosła sięjaka/ taka przegroda w samochodzie i
znalazły/my się jakby za szybą. I co/ kwa/nego poczułam w powietrzu, no i zemdlałam. Ocknęłam się
na ziemi. Podniosłam głowę – wkoło noc, pod twarzą piasek, gdzie/ tam wyje pies.
Chciałam usią/ć, ale od razu zabolało mnie w piersi, jakby mnie kto/ mocno uderzy/.
Rozejrzałam się – jestem gdzie/ na pustkowiu, za miastem. Nagle widz? – obok leiy Tamara.
Dotknęłamjej, a ta si; nie rusza. Martwa. No i tak do rana przesiedziałam koto niej. Płakałam i
siedziałam. Nie miałam siły i/ć. A rano szos? z Sarani jechali robotnicy, zauważyli nas, zabrali.
Zadzwonili do męia, odwieźli mnie do szpitala – miałam całą pier/ obitą, jeden wielki siniak.
A Tamara jeszcze bardziej – wszystko miała zmasakrowane, mostek przebity, zebra połamane
sterczą przez skórę, patrzeć na to nie mogłam. Miesiąc przeleżałam w szpitalu, dopiero wtedy pier/ si;
zagoiła. Potem na milicji powiedzieli, ie to był maniak.
– No tak... prosta historia – powiedziała Olga.
– I co, w końcu nie zabrał ciebie i siostry do restauracji... No jasne, maniak, Dżamilo. Maniak.
Który przelatuje z Nowego Jorku do Sydney, z Sydney do Kara-gandy. A potem do... do Zurychu!
Dobrze sobie żyje ten nasz maniak...
Thomas Urban, 52 lata, Zurych, Szwajcaria Trzy lata temu miałem wypadek samochodowy i na
pewien czas zupełnie straciłem krótkotrwałą pamięć. Zapomniałem, jak si; nazywa moja żona, nie
wierzyłem, ze mam córkę, nie wiedziałem, ie jestem architektem itd. Natomiast długotrwała pamięć,
odwrotnie, wyostrzyła si; do tego stopnia, ie zaczęły wypływać zdarzenia z wczesnego dzieciństwa,
młodo/ci, te, których nigdy nie pamiętałem. Na przykład, przypomniałem sobie ze wszystkimi
szczegółami swoje piąte urodziny, jak je obchodzili/my, kto u nas by/, co jedli/my, o czym się
mówiło, jakie dostałem prezenty. Przypomniałem sobie wiele innych spraw. Jakby mi kto/ pokazał
f i l m o mnie samym. Po/ród mnóstwa epizodów z dzieciństwa i młodo/ci wypłynąłjeden, bardzo
dziwny. Do tej pory nie umiem tego logicznie wyja/nić. Latem tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego
drugiego roku, kiedy skończyłem piętna/cie lat, starsza siostra Miriam kupi/a mi bilet na koncert
grupy Led Zeppelin, która wówczas grała koncert w Zurychu na Hallensta-dion. T ę grupę znałem
wtedy bardzo słabo, ale już dużo się 0 niej pisało w prasie młodzieżowej, szybko stawała się super-
popularna. Siostra kupi/a mi drogi bilet, znalazłem sic tui pod sceną. Koncert by/ cudowny, po raz
pierwszy widziałem tych wielkich muzyków, zobaczyłem z całkiem bliska Roberta Planta, usłyszałem
jego wspaniały głos. Koncert zrobi na mnie ogromne wrażenie. Wcze/niej byłem tylko na koncertach
grup The Who i Chicago. Ale Led Zeppelin by/ o niebo lepszy od tych zespołów. Szczególnie
spodobał mi się Robert Plant – wysoki, przystojny, ze złocistą czapą włosów, niebieskimi oczami i
„złotym"głosem. Kiedy koncert się skończył, publiczno/ć oszalała. Wybiegli/my na plac przed
stadionem 1 skandowali/mj: „LedZepp! LedZepp!". I wtedy zobaczyłem dwie dziewczyny, bardzo
ładne, z blond lokami, trzymające plakat „Fan club Roberta Planta". Wokół nich tłoczyła się
młodzież. Też podszedłem. Obok plakatu sta/ stół, siedziała tam trzecia kędzierzawa blondynka i
zapisywała fanów do klubu Planta. Na plakacie przeczytałem warunek: długie jasne włosy, niebieskie
oczy. Akurat pasowałem! Włosy tego lata miałem do ramion, robiłem się na Georgea Harrisona.
Dziewczyny zapisały mój adres i telefon i powiedziały, ie zadzwonią. A ja zadowolony wróciłem
do domu. W domu rozbiłem swoją skarbonkę, poszedłem i kupiłem dwie pyty zeppelinów. I
słuchałem ich nieprzerwanie. A po kilku dniach dostałem telefon z informacją, ie fan club Roberta
Planta organizuje pierwszy zjazd członków. Wsiadłem na swój rower i na szesnastą pojechałem pod
wskazany adres, do bogatej dzielnicy Zurychu, na Hadlaubstrasse. Stała tam duża stara willa,
obro/nięta dzikim winem, na bramie wisiał plakat Led Zeppelin i wielki portret Roberta Planta.
Zostawiłem rower przy ogrodzeniu, zadzwoniłem do furtki, przedstawiłem się.
Wpuszczono mnie, wszedłem do tej willi. To był stary, bogato wyposażony dom. I non stop
rozbrzmiewała w nim Whole lotta love! To było strasznie dziwne, w tym staromodnym otoczeniu,
po/ród wiktoriańskich mebli – muzyka Led Zeppelin! Jedna z kędzierzawych blondynek przywitała
mnie w przedpokoju i zaprowadziła do obszernego salonu. Tam siedziało już ze trzydzie/cioro
młodych ludzi: jasnowłosych i niebieskookich chłopaków i dziewczyn. Głównie moich rówieśników,
ale byli też nieco starsi. Na stole stały napoje bezalkoholowe, leżały papierosy, chipsy. Najpierw
słuchali/my muzyki. Potem zaczęli/my rozmawiać, przedstawiać się. W tym czasie dochodzili inni
blondyni i blondynki. Stopniowo zapełnił się cały salon, muzyka ucichła. I wyszła do nas kobieta
olśniewającej urody -
wysoka, zgrabna, o brązowej skórze, złocistych włosach, harmonijnych, arystokratycznych
rysach twarzy i głębokich niebieskich oczach. By/a ca/a ubrana na niebiesko, w niebieskich
rękawiczkach, nawet panto/7e i biiuterię miała niebieskie. Stanęł a po/rodku sali i zaczęła z nami
rozmawiać. Ale nie w szwajcarskim dialekcie, tylko czysto po niemiecku. Powiedziała, ie Robert
Plant to anioł, który upadł z nieba, utknął w/ród ludzi, ie /piewa w języku sfer niebieskich, ie słuchając
jego głosu, wszyscy stajemy się bardziej wolni i lepsi, ie zrozu-miemy, czym jest niebiańska miło/ć,
ie od dzi/ zaczynamy nasze stałe spotkania, ie muzyka Led Zeppelin pomoie nam stać się pięknymi
zewnętrznie i wewnętrznie. Jej głęboki, spokojny głos urzekał, nie odrywali/my od niej wzroku. Ona
natomiast wzięła płaskie niebieskie pudełko z wizerunkiem złocistego upadającego z nieba anioła,
otworzy/a je i poda/a nam. W pudełku leżały malutkie czekoladowey?gurki tego wfe/nie anioła w
złotej cynfolii. „Przyjmijcie komunię muzyki sfer niebieskich!" – powiedziała kobieta z u/miechem. I
w tejie sekundzie potężnie i przejmująco za/piewał Robert Plant: Baby, I'm gonna leave you. Wszyscy
zaczęl i/my brać czekoladki z pudełka, rozwijać złociste papierki i je/ć. To była dobra szwajcarska
czekolada. Zjadłem swoją czekoladkę. I po kilku minutach straciłem /wiadomo/ć. Ocknąłem się nocą,
leiąc na mo/cie. Tarmosili mnie dwaj policjanci. Znalazłem się w centrum miasta, koło baru Odeon,
gdzie zwykle piją studenci.
Obok leża/ mój pogruchotany rower. Miałem zawroty głowy, mdło/ci. I potwornie bolała mnie
pier/. Była rozbita. Policjanci powiedzieli mi,ie najwyraźniej potrącił mnie samochód. Zadzwonili do
moich rodziców, a mnie odwieźli do kliniki. Lekarze znaleźli w mojej krwi alkohol.
Potem dostałem gorączki, podskoczyła mi temperatura. Na pier/ nałożyli mi opatrunek, zrobili
zastrzyk ze/rodkiem nasennym. Spędziłem w klinice dwa tygodnie. Po/rodkumostka pozostało
wgłębienie. Mam je do tej pory. Jakkolwiek bym opowiadał wtedy rodzicom o klubie fanów Roberta
Planta, jakkolwiek bym udowadniał, ie byłem w willi, oni i tak nie wierzyli. Byli przekonani, ie się
upiłem ze znajomymi w jakim barze, pojechałem rowerem i pijany wpadłem pod samochód. Potem
wybrałem się na Hadlaubstrasse, zadzwoniłem do furtki tej samej willi. Otworzyła mi pokojówka.
Oczywi/cie, żadnego klubu w tej willi nie było, nazwisko Planta pokojówka s^szała pierwszy raz
w iyciu. W willi mieszkała rodzina chasydów, o których już później, wiele lat potem, dowiedziałem
się,ie byli najpotężniejszymi w Szwajcarii handlarzami diamentów. Rówie/nicy i przyjaciele tei nic
nie wiedzieli o tym klubie. Kiedy/ w tramwaju spotkałem dziewczynę, która była wtedy w willi.
Poznałem ją. Ale ona z u/miechem powiedziała, ie nigdy tam nie była. I wszystko to uleciało mi z
pamięci jak dziwny sen. Dopóki nie miałem wypadku samochodowego i nie straciłem krótkotrwałej
pa-mięci. Bo dzięki temu przypomniałem sobie, przypomniałem wszystko, co było po tym, jak
zjadłem tę przeklętą czekoladkę!
Ja wtedy zsunąłem się z krzesła na dywan. Ale nie zasnąłem, tylko po prostu znieruchomiałem.
Nie mogłem ruszyć nawet palcem. Byłem jednak/wiadomy, słyszałem wszystko i widziałem koło
swojego nosa czerwono-szary wzór dywanu.
I słyszałem, co się dzieje z pozostałymi – albo zastygali w fotelach albo spadali na podłogę. Po
chwili usłyszałem, ie weszło kilku mężczyzn. Słychać było jaką/ milczącą szamotaninę. Potem
podchwycili mnie pod ręce i zwlekli schodami na do/.

Znalazłem się w piwnicy. Tam mnie podnie/li, przykuli do /ciany. A obok byli już przykuci jaki/
chłopak i dziewczyna.
Czyje/ silne ręce zdjęły ze mnie koszulę. Nagle zobaczyłem, ie otworzyli podłuiny kufer. Leżały
w nim trzy dziwne młoty, których obuchy, jak mi się początkowo wydawało, były szklane.
Jaki/ muskularnyjasnowłosy mężczyzna wziął taki młot, zamachnął się i z całej siły uderzył tego
przykutego chłopaka w pier/. I od razu do chłopaka podeszła ta wła/nie damulka cała na niebiesko,
przycisnęła głowę do jego piersi. Potem odskoczyła. I mężczyzna znów uderzył. Ona znów przylgnęła.
I powiedziała: „Pusty orzech". Odwiązali chłopaka od /ciany, zawlekli gdzie/. Mężczyzna wziął drugi
młot i dokładnie tak samo zaczął uderzać w pier/ dziewczynę. Kobieta w niebieskim przykładała ucho
do jej piersi, jakby się wsłuchiwała. Mężczyzna wali tak mocno, ie młot zaczął się kruszyć, rozleciał
się na kawałki.
I znów kobieta powiedziała: „Pusty orzech". Odwiązali dziewczynę i kiedy ją gdzie/ wlekli,
zauważyłem, ie z jej ust płynie krew, a nogi wierzgają w konwulsjach. Jednoczenie przyciągnęli
kolejne dwie osoby i przywiązali do /ciany. A do mnie podszedł mężczyzna z młotem, wziął zamach i
z całej siły uderzył mnie w /rodek klatki piersiowej. Cios był takiej mocy, ie z obucha młota bryznęły
drobiny. Z bólu wszystko rozpłynęło mi się przed oczami. Ale nadal nie mogłem się ruszyć. Kobieta w
niebieskim przyłożyła ucho do mojej piersi, nasłuchiwała, cofnęła się. Ten znów uderzył. Wszystko
rozpłynęło mi się przed oczami. Znów ta piękna podeszła, niebieską rękawiczką starła z mojej piersi
resztki młota i wtedy zrozumiałem, ie obuch młota niejest ze szkła, tylko z lodu! Przycisnęła ucho do
mojej piersi. Zacząłem tracić/wiadomo/ć. Ostatnie, co usłyszałem, to słowa: „Pusty orzech". A potem
to już było, jak było – barOdeon, policja, alkohol we krwi, rozbita klatka piersiowa... Ta historia
wypłyną w mojej pamięci rok temu. Od razu ją zapisaftm, żeby nie zapomnieć. Po wyj/ciu z kliniki,
pamiętając t ę zatłuczoną na /mierć dziewczynę, poszedłem do biblioteki i przejrzałem zszywkę
zuryskich gazet z lata tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego drugiego roku. Odkryłem co/
zaskakującego! Okazało s^^że tego lata w Zurychu zaginęły bez wie/ci cztery dziewczyny i
dwóch chłopaków. Opubliko-wano też ich fotograf. Wszyscy byli blondynami o niebieskich oczach!
Tego tez lata w Zurychu wpadło pod samochód w stanie zamroczenia alkoholowego lub
narkotycznego czterdzieścioro o/mioro młodych ludzi. I wszyscy oni mieli uszkodzoną klatkę
piersiową! Szef zuryskiej policji w wywiadzie udzielonym „Neue Zurcher Zeitung" o/wiadczył, ie
nigdy w czasie swojej dwudziestoletniej praktyki zawodowej nie słyszał, zeby tak masowo młodzież
wpadała pod samochody.
Z trudem odszukałem trójkę z tych czterdzie/ciorga o/miorga moich rówie/ników, którzy tego
lata byli poszkodowani.
Wszyscy oni mieli jasne włosy (dwojejuż posiwiało) i niebieskie oczy! I wszyscy też – mocno
poturbowaną klatkę piersiową. Pokazali mi nawet blizny po/rodku mostka. I wszyscy oni byli na tym
koncercie Led Zeppelin! I wszyscy troje potem, jakja, zapisali się do fan clubu Roberta Planta. Ale w
żadnej willi nie byli. A moje opowieści o piwnicy, gdzie z nas wybijano życie lodowym młotem,
potraktowali, delikatnie mówiąc, sceptycznie. Próby skontaktowania się z właścicielami willi też nie
zakończyły się sukcesem. Moi domownicy w ogóle uważają, ie wszystko mi się uroiło, kiedy
straciłem krótkotrwałą pamięć. Mój lekarz jest przekonany, ie to chwilowe aberracje umysłowe w
związku z utratą pamięci. Bóg z nimi...
Kiedy zacząłem surfować po Internecie, interesując się porwaniami ludzi, i w końcu natknąłem
się na waszą stronę, normalnie zacząłem krzyczeć z rado/ci! Przeczytałem tyle świadectw! Tylu ludzi
porwano i bito lodowym młotem, zatłuczono na /mie^l Czyli nie zwariowałem! Czyli to wszystko się
zdarzyło! Kto to zrobił? Po co? Kim są ci szubrawcy? Bardzo chciałbym to wszystko wiedzieć
– Ja też... – rzeka Olga. – Bardzo bym chciała.
Wstała, przeciągnęła się, wyjrzała przez okno. Zmierzchało. W
Nowym Jorku zbliżał się duszny lipcowy wieczór, zapalały się światła. A tutaj, w Noho, jak
zawsze, w każdą pogodę, było fantastycznie. Olga wyjęła z paczki papierosa, podeszła do północnego
okna, wychodzącego na East Village, zapaliła. No to dziś przeczytała jeszcze trzy historie. Na stronie
internetowej było już wszystkich ponad czterysta. Wiele z nich pamiętała, powracała do nich
myślami. Te opowiadania stały się teraz dla Olgi główną księgą życia, swego rodzaju palami, wbitymi
w grząski, niepewny otaczający świat, który zabrał jej rodziców. Na tych palach się wspierała. One nie
pozwalały jej zwątpić, wpaść w depresję. Imiona poszkodowanych, ofiar lodowego mota, znała i
wypowiadała jak imiona braci czy sióstr: Marie Coldefi, Edward Feller, Cosima Ilisi, Barbara
Staczyńska, Nikołaj i Natasza Zotowowie, lo-zas Normanis, Sabina Bauermeister, Złata Bojanowa,
Nick Solomon, Ruth Jones, Bjórn Wassberg. Wszyscy oni doświadczyli tortur lodem. Wszyscy wili
się, pluli krwią, tracili przytomność od ciężkich ciosów. Wszyscy potem w bólu powracali do życia,
krzyczeli z bólu, wdychając powietrze rozbitą klatką piersiową. Wszyscy daremnie próbowali
odnaleźć współczucie otoczenia, udowodnić, że to, co się stało, to czysta prawda. I wszyscy natykali
się na ścianę niezrozumienia,jak na ten właśnie lód...
Teraz dołączyło do nich troje kolejnych.
„Oni coś wszystkim wstrzykują, żeby im odebrać pamięć. – Olga paliła, patrząc przez okno. –
Ale nie na wszystkich to działa. Albo nie wszystkim zdążają wstrzyknąć? Albo... myślą, że człowiek
jest już martwy?
A ja byłam żywa. I Bjórn. I Barbara. I Sabina..."
Papuga w swojej klatce zakaszlała, nastroszyła pióra. I cicho powiedziała po rosyjsku:
– Parowóz.
Olga zgasiła niedopałek, podeszła do Fimy. Sowa „parowóz"
nauczy papugę zmarły ojciec Olgi.
– Nie, Fimoczka, nie parowóz. Tylko samolot. I to chyba dość szybko... – Olga wsunęła do klatki
palec, podrapała papugę po różowym pazurze. – A ciebie znów oddam Amancie. Będziesz tęsknić?
– Parowóz! – odpowiedziała papuga.
Hram i Gorn
Gorn ocknął się na drugi dzień.
Jego serce wypłakało boleść sześciu lat ziemskiego życia. Małe ciałko opadło z sił. Twarz
wychudła i zmi-zerniała. I wydoroślała. Teraz tojuż nie by chłopiec imbecyl, niesiony przez
bezsensowne ziemskie życie, lecz ś w i a t ł o n o ś n y Gorn. Teraz gotówjest do wielkich czynów w
imię Światłości.
Zacznie stąpać swoją nową drogą. Wielką drogą. Cały ten czas nie odstępowałam go na krok. O d
d a l a ł a m s i ę od jego serca, kiedy płakało. Siedziałam i p a t r z y ł a m . I s t r z e g ł a m go.
Teraz, kiedy serce jego oczyściło się z przeszłości, mogę s i ę z b l i ż y ć .
Gorn c z e k a .
Kładę palce na jego powiekach. Jego oczy się otwierają. I patrzą na mnie. To oczy brata. N a j w a
ż n i e j – s z e g o dla nas. A ja powinnam go w p r o w a d z i ć do Bractwa. Serce jego się uciszyło.
Jest gotowe s i ę w s ł u c h i w a ć .
I r o z m a w i a m znim.
Serce brata Gorn jest o t w a r t e . Ono c h ce.
Wstrząsa mnie swoją siłą. Nową siłą. Siłą, której wycze-kiwaliśmy wszyscy. Pomagam mu.
U s t a w i ł a m swoje serce jako światłonośną osłonę między nim a światem. Moje stare ciało
stało się c i e n i e m osłony j a ś n i e j ą c e j . Cień ciała mojego okrywa świat: jeszcze nie czas!
Świat Ziemi leży za moimi przygarbionymi plecami.
Okrągły, zmienny, samopożerający się i niebezpieczny świat Ziemi huczy za moimi plecami.
Moje plecy – to szeroki cień. Czyste serce Gorn nie powinno w i d z i e ć świata: Jeszcze nie czas!
Ono jeszcze n i e j e s t g o t o w e , by dotknąć świata Ziemi.
Bezwzględnego świata. Który sam siebie pożera. Który kłębi się wściekłością samozniszczenia.
Drżące ręce moje zasłaniają kontynenty. Kościste palce rozsuwają się na boki i skrywają miasta.
Maszyny z mięsa k ł ę b i ą s i ę pod moimi pomarszczonymi dłońmi. Wsie i osady, drogi i
mechanizmy tłoczą się za moimi zwiotczałymi biodrami, na których pozostały blizny po torturach.
Ramiona moje skrywają ciężkie formacje ziemskich wojsk. Głowa osłania kraje Północy, gdzie
odnaleźliśmy tylu n a s z y c h . Rozszalały świat maszyn z mięsa nakrywam cieniem ciała swego,
zwracając j a ś n i e j ą c e serce do upragnionego brata.
B r o n i ę Gorn. C h r o n i ę Gorn. S t r z e g ę Gorn. K a r m i ę Gorn.
Serce Gorn gwałtownie s i ę o t w i e r a . O c i e k a blaskiem pragnienia. Ono w y m a g a . R o ś
n i e prędko. Nikt z Bractwa nie jest p r ę d k i sercem tak jak Gorn. W nikim Światłość nie d o j r z e
w a tak gwałtownie.
Cieszymy się. Promieniejemy i radujemy się. Serca nasze, o b s t ę p u j ą c e nowo odzyskanego,
jaśnieją radością Światłości. I triumf Światłości przepełnia Bractwo zachwytem: uwierzyliśmy!
Gorn zmusił nas, byśmy d a l i w i a r ę Spełnieniu. To, o czym r o i ły serca, o czym mówiliśmy
w Wielkich i Małych Kręgach, o czym jęczeliśmy we śnie, o czym szeptaliśmy, umierając –
przybliżyło się! I Gorn t o przybliżył.
Strzeżemy jego serca i ciała.
Każdego ranka ręce moje budzą ciało Gorn. A serce moje b u d z i jego młode i silne serce.
Siostry biorą Gorn na ręce i niosą do Pokoju Ablucji. Najczystszą wodą z wyciągami z kwiatów i ziół
obmywająjego ciało. Jedwabnymi tkaninami ocierają. Namaszczają olejami. Ubierają w odzież. Z
roślin rosnących w górach jest utkana. Siostry poją Gorn herbatą z ziół rosnących w tajdze,
ofiarujących spokój i siłę. Podają mu płody drzew tropikalnych.
Gorn łapczywie spożywa owoce.
Jego ciało rośnie.
Ale serce r o śn i e o wiele szybciej.
Serce mężnieje. Karmi się Światłością. Uczy się pierwszych słów języka serca. S s i e słowa z
naszych serc. W sercu Gorn narasta b e z m i e r n a siła Światłości. I nawet moje silne i doświadczone
serce z t r u d e m wytrzymuje ten n a p ó r . Gorn pragnie o g a r ną ć wszystko naraz. Ale nie może
tego p o m i e śc i ć. P r a g n i e zaciekle. Mnie przypada z a s p o k a j a ć pragnienie sercajego. I
robię to z w i e l k ą ostrożnością, żeby mu nie zaszkodzić. I Bractwu. Albowiem rozumiem, k i m jest
dla nas Gorn. Rozumieją to bracia i siostry na wszystkich kontynentach. Tam j a ś n i e j ą serca. Tam
łączą się ręce. I tworzą się Kręgi. Małe, Średnie, Duże. One rozbłyskują w mroku ziemskiego życia,
posyłając nam Światłość serc. My ją p r z y j m u j e m y . Ona czyni nasze serca mocniejszymi. My
dzielimy się Światłością z Gorn.
C h r o n i ę Gorn.
S t r z e g ę Gorn.
N a p e ł n i a m Gorn.
W s p i e r a m Gorn!
I Światłość w sercu jego narasta i r o z p r z e s t r z e – n i a się.
Serce Gorn stopniowo n a p e ł n i a Światłość. Ale poznanie świata Ziemi o d d a l a m od Gorn –
jeszcze za wcześnie! Nie czas! Dopiero kiedy serce okrzepnie, powinien dotknąć świata.
Który stworzyliśmy. I w którym z b ł ą d z i l i ś m y . Tylko p e ł n e serce będzie w stanie z o b a
c z y ć świat. I r o z u m i e ć jego istotę.
Przygotowuję serce Gorn do najważniejszego.
Bjórn i Olga
Bardzo wysoki blondyn w cytrynowożółtej koszulce i białych szortach zamaszyście kroczy przez
tłum, hałaśliwie ciągnąc za sobą walizkę.
„O, to on. Ale dryblas!" Olga szybko dopiła swój sok grejpfrutowy i położyła na blacie baru sześć
szekli.
Blondyn podszedł. Uśmiechnął się powściągliwie. Na zdjęciu z e-maila jego podbródek wydawał
się Oldze o wiele cięższy, a szyja mniej muskularna. Na perkatym nosie pomieszały się piegi i
kropelki potu.
– Odin v pole voin – starannie wymówił hasło głębokim, piersiowym głosem.
– Kraftskivan – podda odzew Olga, schodząc z wysokiego metalowego krzesła.
Dotknęła niewysokimi obcasami podłogi. „Wyższy ode mnie o dwie i pół gł owy..." –
skonstatowała, podając mu swoją małą dłoń. – Hi, Bjórn.
– Hi, Olga! – Uśmiechnął się szerzej.
Olga z siłą ścisnęła jego ogromną spoconą doń swoją malutką ręką.
– I didnt expectyou be so tall *. – Przeczytała na jego żółtej piersi napis „Kraftskivan",
wyginający się wokół czerwonego raka.
– 201 – odpowiedział szczerze. – And wheres your red hair **?
– Sometimes you need to change something about yourself
**** – Olga włożyła czarne okulary, zarzuciła pasek ciężkiej torby na ramię. – Well, lets3go?
****
Szwed mówił swoim typowo skandynawskim angielskim, Olga – swoim nabytym amerykan
skim.
Nie zwracając uwagi na jej solidnie ważącą torbę, zaczął kręcić głową.
– A dokąd...
– Chodź ze mną. – Olga zdecydowanym krokiem ruszyła do wyjścia. – Co to znaczy Kraftskivan?
– Święto raków. – Bjórn w dwóch susach dogoniłją, szurając walizką.
– Czyli wtedy, kiedy się te raki je?
Bjórn z uśmiechem kiwnął głową i dodał:
– A twoje hasło już przetłumaczyłem z rosyjskiego. A właściwie to kto mi pomógł
przetłumaczyć.
– Cudownie! – Olga potrząsnęła głową. – Teraz znasz moją dewizę życiową.
Wyszli na suche i gorące lipcowe powietrze. Wsiedli do taksówki. Olga powoli i wyraźnie podała
po hebraj-sku adres w dzielnicy Petah Tikva.

* Nie wiedziałam, że jesteś taki wysoki.


** A gdzie są twoje czerwone włosy?
*** Czasem trzeba coś w sobie zmienić.
**** Dobra, idziemy? (ang.).

– Się robi – odpowiedział kierowca po rosyjsku i uśmiechnął się do Olgi w lusterku.


Nie dziwiąc się, wyciągnęła papierosy.
– Można palić w samochodzie?
– Toż my nie w Ameryce! – Kierowca uśmiechnął się szerzej. -
Pani pali na zdrowie, zaciąga się głębiej.
– Dzię kuję. – Zapaliła.
– On jest z Rosji? – zapytał Bjórn.
– Tak. – Olga otworzy a okno pomimo włączonej klimatyzacji, wystawiła twarz na ciepły wiatr.
– Tutaj wielu ludzi jest z Rosji. – Bjórn pokręcił swojąjasnowłosą głową na długiej i mocnej szyi.
– Tak. – Olga strzepnęła popiół w powietrze. – Tu wielu ludzi jest z Rosji.
Do Petah Tikva jechali w milczeniu. Samochód szybko przemknął przez pagórkowaty, zalany
słońcem pejzaż i wjechał do zapylonego, upalnego Tel Awiwu. Kierowca pokołował trochę po ulicach
i zatrzymał się przy nietypowym długim budynku.
Bjórn próbował zapłacić, ale Olga go wyprzedziła, wsuwając kierowcy banknot
pięćdziesięcioszeklowy.
– Jesteś feministką? – zapytał Bjórn, wyładowując swoje wielkie ciało z samochodu.
– Już nie. – Olga spojrzał a na biało-różowy dwupiętrowy budynek, ciągnący się przez pewien
odcinek ulicy.
Podeszła do małego ganku z wapienia muszlowego. Na drzwiach widniał duży mosiężny numer
167. Olga zadzwoniła.

Dość szybko otworzyła jej przystojna kobieta koło pięćdziesiątki.


– Olga Drobot? – zapytała uprzejmie po rosyjsku z żydowskim akcentem.
– Tak. Dzień dobry. – Olga zdjęła czarne okulary.
– Jestem Dina. Proszę wejść.
– Hi, I m Bjórn. – Szwed kiwnął głową.
Weszli do niewielkiego przedpokoju.
– Jest pani głodna? – zapytała kobieta. – Tylko szczerze!
– Dzię kuję, pani Dino, jedliś my. – Olga postawiła torbę na pododze. – Chcieliby*my jak
najszybciej zrobić to, po co tu przyjechaliśmy. Jeśli to oczywiście możliwe.
Dina westchnęła.
– Właśnie teraz to możliwe. Dopóki nie zasnął.
– Świetnie.
– Proszę za mną. – Dina zaczęła wchodzić po schodach.
Olga i Bjórn poszli za nią. W domu było chłodno, gdzieś tam na górze skomlał zamknięty pies.
Na pierwszym piętrze Dina podprowadziła gości do drzwi, otworzyła, zajrzała do pokoju. I gestem
pięknej dłoni zaprosiła ich do środka. Olga i Bjórn weszli do pokoju. Była to niewielka, pojedyncza
sypialnia.
Żaluzje w oknach były lekko opuszczone. Na wąskim łóżku pod pikowaną kołdrą leżał chudy
staruszek w liliowej piżamie. Jego ręce spoczywały na kołdrze, na piersi stała pusta filiżanka.
Ciężko i głośno oddychał, filiżanka poruszała się w takt oddechu. Widząc gości, wziął filiżankę i
przestawił ją ze swojej piersi na szafkę nocną.
– Tato, to oni – powiedział a Dina.
– Domyślam się – rzek staruszek. – A ja bym bardzo chciał, coby wam wystarczyło pół godziny.
Bo ja coraz to zasypiam.
To taka choroba, taka dobra, nawet bardzo dobra choroba.
Sen na okrągło. Mnie się zdaje, nie najgorsza choroba, prawda, Dineczko?
Dina kiwnęła głową.
– Już milion razy powtarzałam: Zazdroszczę ci, tato.
– Zazdrość! – Staruszek uśmiechnął się, obnażając ładną sztuczną szczękę. – I przynieśże im
naszego najlepszego na świecie soku z marchwi.
– Tato, jak ja bym żyła bez twoich podpowiedzi?
– Dina potrząsnęła głową, wychodząc.
– Siadajcie, myśmy tu już przygotowali dla was krzesła. -
Staruszek zaczął się wiercić, usiłując oprzeć się łokciami i plecami na dwóch złożonych
poduszkach. – I przechodźcie od razu do rzeczy.
Goście usiedli, Olga wyjęła mały dyktafon.
– Dawidzie Lejbowiczu, nie będziemy długo pana męczyć, ale proszę uwierzyć, to bardzo... –
zaczęła mówić Olga, staruszekjednakjej przerwał:
– Błagam, tylko bez zbędnych słów. Ja to opowiadałem przez ostatnie sześćdziesiąt lat ze trzysta
osiemdziesiąt sześć razy.
Jak dzisiaj będzie trzysta osiemdziesiąty siódmy, to mnie się i tak nie zwichnie język. Tym
bardziej jeśli o to proszą bliscy przyjaciele Dory.
Gotowi?

– Tak – odpowiedział a Olga.


Nic nierozumiejący Bjórn siedział, wyprostowany jak struna z opalonymi rękami na białych
kolanach. Zjawiła się Dina z dwiema owiniętymi w serwetki wysokimi szklankami ze świeżym
sokiem marchewkowym i podała je gościom.
– No to, bikicer* – powiedział staruszek, trzymając się brzegu pikowanej kołdry jak poręczy. –
Co ja wam powiem. Jak ja trafiłem do obozu, to nie takie znowu ważne. Ja byłem w dwóch obozach,
na Białorusi i w Polsce, a potem już tutaj.
Jakby to nie było, trafiłem tam wiosną czterdziestego czwartego, a dzień wcześniej mnie się
skończyło siedemnaście lat. No, co to było za miejsce i co tam wyprawiali, sami wiecie, co ja wam
będę powiadać. Kiedy nasz transport tam zajechał, myśmy wyszli z wagonu, nas od razu ustawili w
szyku, obejrzeli i wybrali z całej grupy dwadzieścioro ośmioro. I mnie też. A myśmy wszyscy byli
podobni, bo, po pierwsze, reszta transportu, a po drugie – wszyscy mieliśmy jasnoblond albo rude
włosy i niebieskie oczy. Teraz to ja jestem siwy, oczy mętne, leżę tak na płask, a wtedy to ja byłem
piękniś, przystojniak, blondyn niebieskooki. To się rozumie, że ja nie rozumiałem, dokąd i po co nas
wybrali.
Zresztą nikt z naszej dwudziestkiósemki też nie rozumiał, ale co tu było rozumieć, nic nie było
rozumieć. Tam wszędzie cuchnęło palonym ciałem i cały czas leciał popiół, tyle trzeba było rozumieć.
W każdym razie zaprowadzili nas na odwszanie, a potem zaprowadzili do baraku. I w tym

* Do rzeczy (jidysz).
baraku to ja zobaczyłem samych tylko niebieskookich i jasnowłosych Żydów. Były tylko dwa
takie baraki: męski i żeński. I wszyscy z niebieskimi oczami i jasnymi włosami. Dużo rudych. Co ja
wam będę powiadać, to było jakieś takie dziwne, że nawet mnie się śmiać chciało. No i była kupa
rozmów, i domysłów na ten powód, niejeden ponuro żartował, że ony będą z nas teraz robić
prawdziwych Aryjczyków i wyślą nas na wschodni front walczyć za fuhrera. Niektóre mówili, że będą
na nas przeprowadzać doświadczenia. Ale nic z nami nie robili.
Doświadczenia to ony robili na innych. I do krematoriów szły inne, z innych baraków. Co ja wam
będę powiadać, minęło sześć miesięcy. W popiół nas nie obrócili. A za ten czas oba baraki się
przepełniły: z każdym transportem nam dokładali i dokładali niebieskookich Żydów – pięciu,
dziesięciu albo i więcej. A czasem – żadnego. Potem front się przybliżył, szkopy zaniepokojone, piece
pracowały pełną parą. Ale nas nie ruszali i nie ruszali. No i w październiku, to było dokładnie
jedenastego października, ony nam rozkazują: Rausi. No to my wyszli ze swoich dwóch baraków. Ony
nas obejrzeli. I wybrali tych, co się u nas chowali i mieli czarne oczy. Albo piwne. Albo zielone. A
byli takie. Myśmy ich ukrywali. Oddzielili ich od nas.
Potem nas załadowali do ogromnego eszelonu. I eszelon wyjechał z obozu. I ruszy do tyłu.
Myśmy nie wiedzieli, co tu myśleć, ale i tak my się cieszyli, że opuściliśmy to przeklęte miejsce. Tam
cuchnęło tylko śmiercią. My tak sobie myśleli, że wiozą nas do Niemiec. Ale po ciąg jechał może
dwie godziny i zatrzymał się. Ony nam rozkazali wyjść. No to myśmy wyszli. Eszelon stał w
szczerym polu. A całkiem niedaleko była ogromna odkrywka piasku. To by taki ogromny wądół, taka
piaskowa jama. I ochrona eszelonu stanęła na skrajach tej piaskowni. A nam nakazali zejść na dół. No,
myśmy wszyscy zrozumieli, że do żadnych Niemiecjuż nie dojedziemy, że tutaj nas wykończą.
Słyszeli my w obozie, że Rosjanie mocno nacierają. Znaczy, Niemcy śpieszą się, żeby nas wykończyć.
No to my poszli do tej piaskowni. A co było robić? Nie było jak uciekać – wokoło pole.
Nas było ze dwa tysiące. Nie mniej. Myśmy zeszli do tej odkrywki. I rozkazali nam usiąść.
Myśmy usiedli. I się modlili.
Mnie przyszła taka myśl, że teraz to ony zaczną strzelać z karabinów maszynowych. Ale do nas
nikt nie strzelał. Siedzimy i czekamy. A ta ochrona z automatami stoi na brzegach piaskowni. I nagle
na górze, skąd my zeszli, to stanęli esesmani z dwiema walizkami. Ony otworzyli te walizki i wyjęli
stamtąd dwa staruszki. To nawet nie byli staruszki, ale coś takiego zupełnie niepojętego, mnie się
najpierw zdawało, że to dzieciaki z naszego obozu, takie strasznie chude, skóra i kości.
Ale potem ja widzę, że to staruch i starucha. Ony byli niesamowicie chudzi, chudsi od nas, i
jakieś takie całe białe, jakby ich kto trzymał w podziemiach. Włosy mieli białe jak śnieg i bardzo
długie. Esesmani podsadzili ich na ręce, jak dzieci. I sprowadzili do nas. I ten stary ze staruchą
siedzieli na rękach esesmanów i zaczęli się w nas wpatrywać. Mieli bardzo dziwne twa rze, ani złe, ani
dobre, ajakieś takie nie wiadomojakie, jakby ony już dawno umarły i miały wszystko gdzieś. Ja nie
widziałem nigdy takich twarzy. To ja wiem, że nawet w obozie ludzie, co już ledwo powłóczyły
nogami, miały inne twarze. A te twarze były takie bardzo niezwykłe. I ony obydwa też mieli
niebieskie oczy. Patrzyli. Ale tak, jakby poprzez nas. Co ja wam będę powiadać, wiecie, zdarza się, że
człowiek się zamyśli i utkwi gdzieś taki niewidzący wzrok. No to ony mieli takie oczy.
Patrzyli na nas i coś tam mamrotali, ale tak, że myśmy zupełnie tego nie słyszeli. I te esesmani
zaczęli zabierać co poniektórych z nas. Jednego tam, drugiego tu. To tak trwało i trwało. A potem
wzięli chłopaka, co siedział niedaleko mnie.
To by Mojsze z Krakowa. Ja poznałem go w obozie i nawet trochę my się zaprzyjaźnili. On by
starszy ode mnie. Przed wojną to on by sprzedawcą w sklepie z galanterią. Jemu, tak samo jak mnie,
zabili całą rodzinę. Mojsze by bardzo wierzący, mówił, że jak mu Bóg pozostawi życie, to on zostanie
rabinem. Ten Mojsze z Krakowa zawsze nosił ze sobą papierek, taki szary woskowany papier, w który
dawniej, przed wojną, zawijali w sklepach śledzie. Cały dzień ten papierek z nim by, cały pomięty. A
wieczorem, po apelu, jak barak zamykali na głucho, to Mojsze kładł się na pryczy i rozprostowywał
papierek na dłoni. Jemu dał ten papierekjeden rabin w getcie i powiedział: Ten papierek to jesteś ty,
życie w ciągu dnia cię gniecie, mnie, zamienia w kulkę, a wieczorem się rozprostowujesz, zapominasz
o świecie i znów sta jesz przed Bogiem w całej swojej prawdzie. On zawsze na noc wygładzał ten
papierek i kładł go pod głowę. I ten papierek mu pomagał. No i jak ony go wyciągali z naszej
gromady, to ten staruszek i stara jakoś bardzo się zaniepokoili. Zaczęło ichjakoś tak skręcać i łamać,
zaczęli się trząść. I ze wszystkich nas wzięli ze trzydzieś-cioro. I zaprowadzili do pociągu, wsadzili do
wagonu.
I zabrali tych wychudzonych epileptyków. A główny wydał rozkaz ochronie, ochrona poszła do
eszelonu. A my się zaczęli modlić, bomy zrozumieli, że teraz to już nas rozstrzelają. Ja spuściłem
głowę, patrzyłem w piasek i się modliłem. I ja widziałem w piasku mrówkę, ja patrzyłem na tę
mrówkę i się modliłem, modliłem. A sam ja byłem jak ta mrówka, nawet gorszy od mrówki, bo
mrówka będzie dalej żyć, a mnie tu zaraz rozstrzelają! I nagle usłyszałem, jak parowóz zagwizdał i
pociągnął skład. I ony też odjechali. Pojechali, pojechali, pojechali. I tyle! Nie ma eszelonu. Nie ma
esesmanów. My siedzimy w piaskowni. A wokół puste pole.
Nikt nic nie zrozumiał. No to my wstali, wyleźli z piaskowni. I poszliśmy. My nie mieli sił, żeby
biec. Rozeszli się w różne strony. Ja brnąłem z trzema chłopakami, wszyscy trzej z Warszawy, i mnie
się poszczęściło, bo jednak my wszyscy byli niebieskoocy i jasnowłosi, a Polacy, chociaż antysemici,
to jednak nas przyjęli... ony, to było... azoj wej... tam byli tacy... i dobre, i łajdaki... na tę wołali pani
Wiesława, a jej ojciec był bez ręki... i ony... i ony... ale... nie tylko... jak zwykle...
Staruszek ziewnął i momentalnie zaczął chrapać.
– Tyle. – Stojąca przy drzwiach Dina podeszła do staruszka, poprawiła mu kołdrę.
Stary otworzy usta i bardzo głośno chrapał. Głowa mu się trzęsła na poduszce. Zamknięty na
górze pies, słyszącjego chrapanie, zaskomlił jeszcze głośniej.
Olga schowała dyktafon, wstała. Nierozumiejący ani słowa po rosyjsku Bjórn również wstał.
– Dino, niech pani powie, z tych dwóch tysięcy ktoś przeżył?
– Tak. – Dina odebrała od gości puste szklanki. – Tu, w Izraelu, ojciec spotkał dwoje. Z
piętnaście lat temu. Ale gdzie oni są teraz, tego nie wiem.
– A czy próbował się dowiedzieć, co to wszystko znaczyło, o co chodziło?Czemu Niemcy
umieścili ich w tych dwóch barakach, wieźli, a potem wypuścili?
– Tak, tak – mruknęła Dina – oczywiście, próbował...
Przepraszam, muszę wyjść z psem.
Otworzyła drzwi i pobiegła na górę wąskimi drewnianymi schodkami. Gdzieś tam otworzyły się
drzwi i mody kobiecy głos powiedział gniewnie:
– Ejn gwulot le egocentrijut szelchach! *
– At lo poa sze bau elejnu? ** – odpowiedziała Dina i odemknęła psa. – Chodź, Fajfer.
Pies okazał się wielkim czarnym jedwabistym ma-stifem. Dina sprowadziła go na grubej smyczy
na dół. Olga i Bjórn też zeszli.

* Twój egoizm jest bezgraniczny! (hebr.).


** Mamy gości, nie widzisz? (hebr.).

– I co ustali pani ojciec? – zapytała Olga, podnosząc swoją torbę.


– Ustalił... – Dina popchnęła drzwi, a pies szarpnął za smycz tak, że dosłownie jakby wyrwał
kobietę z przedsionka na dwór.
– Amod! Ladi!* – krzyknęła Dina, szarpiąc się z psem.
Olga i Bjórn wyszli na dwór ze swoimi rzeczami.
Słońce przypiekało.
– Więc co ustalił? – Olga postawiła torbę na białym, gorącym chodniku, zmrużyła oczy przed
oślepiającym słońcem.
– Ż e niebieskookich Żydów selekcjonowali na osobisty rozkaz naczelnika obozu.
– Po co?
– Pisemnego uzasadnienia nie było... – Pies ciągnął Dinę wzdłuż ulicy. – W ogóle to jakieś
niemieckie brednie...
– A pisał ktO o tym?
– Co?
Lukarna na facjatce się otworzyła, wysunęła się kędzierzawa dziewczyna, głośno krzyknęła:
– Ima szeli enochit! **
I zamknęła z trzaskiem okienko. Dina machnęła ręką, szarpiąc rzężącego już psa.
– Czy ktoś o tym pisał? W gazetach? Albo gdziekolwiek? -
krzyknęła Olga do Diny.

* Stój! Do nogi! (hebr.).


** Moja matka jest egoistką! (hebr.).

– Co?
– Pisał kto o tym?!
– Tak... ale nikt nie zrozumiał... och, ty...
– Co?
– Nikt w końcu nie zrozumiał, co to było... i... i...
Ladi! Ladi!... I po co to by o potrzebne! – Odkrzyknęła Dina, balansując, i skryła się za zakrętem.
Olga obejrzała się na dom. Nawet na ulicy słychać było głośne chrapanie staruszka.
– Co ona powiedziała? – zapytał Bjórn.
Olga westchnęła, włożyła czarne okulary.
– Co ona powiedziała? – powtórzył Bjórn.
– Że życia nie da się cofnąć... – wymamrotała Olga po rosyjsku, zauważając niedaleko taksówkę.
– Dobra, jedźmy do hotelu.
W samochodzie Oldze zrobiło się zimno od klimatyzacji, Bjórn ją wypytywał, ona wzdychała,
mrucząc: „póź niej, wszystko później".
Hotel Prima Astor, w którym zarezerwowała przez Internet pokoje, znajdował się jakieś sto
metrów od morza. Olga zwróciła uwagę, że morze jest gładkie i spokojne. Rozlokowali się na tym
samym piętrze, w maleńkich jednoosobowych pokojach. Olga weszła pod prysznic, przebrała się w
lnianą bluzkę i pasiaste szorty i zaprosiła Bjórna do siebie, posadziła go na jedynym krześle, sama
usiadła na łóżku i przetłumaczyła mu nagrany na dyktafon monolog staruszka. Szwed wysłuchał go w
milczeniu, trzymając donie na kolanach. Potem poruszy dużymi stopami i długimi rękami, wydął
dolną wargę i powiedział z namysłem:

– To brzmi prawdziwie. Powinniśmy się poważnie zastanowić.


– Mocno powiedziane! – Olga kiwnęła głową ironicznie, wyjęła papierosa z paczki i zapaliła.
– Myślisz, że zbytnio... – zaczął, ale Olga mu przerwała:
– Ja już nic nie myślę. – Podrapała się po nosie. -
Wiesz co, Bjórn,ja, po pierwsze, nie lubię upałów, a po drugie, dopadł mnie syndrom jet lag.
– Mam tabletki. Ja już wziąłem.
-Świetnie. No to ty pójdziesz do siebie na jakieś półtorej godziny i poważnie się zastanowisz. A
ja po-śpię. Okay?
– Okay. – Wstał, uśmiechnął się jakby z poczuciem winy i wyszedł.
Olga dopaliła papierosa, zaciągnęła zieloną zasłonę, rozłożyła pościel, rozebrała się do naga i
położyła, nakrywając się prześcieradłem. Nad drzwiami cicho warczała klimatyzacja.
„Senna choroba... – pomyślała Olga, przesuwając dłonią po chłodnym i świeżym prześcieradle. –
A to przecież lepsze niż bezsenna choroba..."
Dotknęła ręką brzucha. Czuła potworne zmęczenie po ostatnim dniu.
„Dwa baraki. Dwa baraki... – Palcami musnęła pępek, przesunęła je wyżej. – Dwa baraki w
szczerym polu... ani nadziei, ani smutku... Boże, po coja tu przyjechał am..."
Dotknęła palcami szramy na klatce piersiowej, wymacała niewielkie zagłębienie w mostku.
„Papierek. Do śledzi. To dobre. Powinnam sobie taki sprawić. I na noc go rozprostowywać...
Życie nas zgniata... "
Zasnęła. Przyśnił się jej Tod, top manager z działu ekskluzywnych kuchni, nagi i niewiarygodnie
chudy. Chodził po sali z żelaznym prętem i mamrocząc coś po hebrajsku, stukał w komplety
kuchenne, sprawdzając ich wytrzymałość.
Obudził Olgę dzwonek telefonu. Otworzyła oczy. W pokoju panował wieczorny półmrok. Na
szafce nocnej przy łóżku dzwonił telefon. Podniosła słuchawkę.
– Sł ucham.
– Tu Bjórn. Olga, jest już dwudziesta siedem.
– Boże... już wstaję.
Weszła pod prysznic, doprowadziła się do porządku. I pięć minut później zastukała do drzwi
Bjórna. Po chwili siedzieli w niewielkiej restauracji niedaleko hotelu. Bjórn zamówił sobie miejscowe
piwo i baranie żeberka. Olga wzięła tost z kurczakiem, wodę i kaw. Nie miała zbytniej ochoty
najedzenie.
– No, jak tam, wszystko poważnie przemyślałeś? – zapytała, gasząc papierosa w glinianej
popielniczce.
– Tak. Wydaje mi się, że to ci sami ludzie, którzy porwali nas i naszych bliskich.
– Czyli oni byli też przed wojną?
– Tak.
– A co to za para wycień czonych staruszków?
– Nie wiem. Może to jacyś ich przywódcy? – Napił się piwa.
Olga spojrzała na smużkę piany, która została nad jego górną wargą. Bjórn to zauważył,
przyłożył do ust serwetkę.
– Pewnie to ma coś wspólnego z faszyzmem.
– Jak?
– Nie wiem. Ale i tamci wtedy, i my teraz mamy niebieskie oczy i jasne włosy. A faszyści
propagowali ideę rasy nordyckiej.
– Jasnowł osa bestia?
– Tak. Jasnowłosa bestia.
– Ale w barakach byli Żydzi. Faszyści nas nienawidzili, likwidowali. Ja też jestem Żydówką. Moi
rodzice byli Żydami.
Bjórn westchnął.
– To dziwne. Ale mimo wszystko, Olgo, wydaje mi się, że w jakiś sposób wiąże się to z
faszyzmem. Olga zapaliła nowego papierosa.
– Nie wiem... Mnie i rodziców porwało troje niebieskookich świrów. Jeden by blondynem, to na
pewno, ale dwoje pozostałych, według mnie, było farbowanych. Potem, kiedy bili mnie tym lodowym
młotem, powtarzali w kół ko to samo: „Mów sercem". Dopóki nie zemdlałam. No i gdzie tu faszyzm?
– Nie wiem. Intuicja.
Olga się uśmiechnęła.
– To śmieszne, rozumiem. Alejak na razie intuicja to jedyne, co mamy. I nic więcej.
– Intuicja! – Olga prychnęła ze złością. – W biały dzień jakieś gnoje porywają ludzi i walą w nich
młotem, aż zatłuką. Znikają. Nikt nie wie, kim oni są! Policja podaje okrągłe liczby, ilu ludzi co roku
przepada bez wieści.
Statystyka! To jest normalne?
– To nienormalne. Kiedy opowiadałem o tym wszystkim policji, długo mi nie wierzyli. Młot z
lodu! „Mów sercem..." Długo się naradzali, myśleli, że jestem wariatem.
– Mnie też nie wierzyli... Potem przeprowadzili ekspertyzę zranień. Moich i... – zająknęła się –
taty i mamy. Oni mieli całkowicie roztrzaskane klatki piersiowe. Ja tylko żebro i wybity kawałek
kości. Kiedy mnie znaleźli, leżałam w kałuży. Lód, którym nas bili, roztopił się.
– A ja najpierw pomyślałem, że to szkło. Za pierwszym razem uderzy mnie bardzo mocno.
Potem, kiedy młot pęk, zrozumiałem, że to lód. I też została kałuża. Nie tylko wody.
Popatrzył na swoją ogromną dłoń, zacisnął ją w pięść i otworzył:
– Tam była nie tylko woda. Bratu z ust chlusnęła krew. Krew...
dużo krwi. Mnie też.
Zamilkli.
W tym momencie grubawy kelner przyniósł duży talerz z pieczoną baraniną i postawił przed
Bjórnem. Olga spojrzała na skwierczące, soczyste mięso. Podniosła wzrok na kelnera.
– Ma pan rosyjską wódkę?
– Oczywiście! – Kelner uśmiechnął się. – Dwie pięćdziesiątki?
– Niech pan przyniesie... – namyślała się chwilę -
...butelkę.
Kelner kiwnął głową, nie dziwiąc się, i wrócił z za-potniałą butelką stolicznej i dwiema
literatkami. Olga w milczeniu rozlała wódkę do szklaneczek, wzięła swoją do ręki. Bjórn wyciągnął
palce i literatka znika wjego dłoni.
Olga spojrzała z ukosa na sąsiedni stolik. Siedziało tam trzech śniadych starych Żydów,
niespiesznie się posilając.
– Minęły dopiero cztery miesiące, a ja... nie mogę uwierzyć – powiedziała Olga. – Wszystko to...
jak jakiś sen. Bardzo nieprzyjemny. Bardzo... bardzo... Nienawidzę!
I jednym haustem wypiła wódkę. Bjórn westchnął.
– A ja już uwierzyłem. Kiedy pochowaliśmy brata, wszedłem do jego pokoju. Leżał tam
pamiętnik. Nigdy wcześniej go nie czytałem. Złamałem zamknięcie, otworzyłem brulion. Tego dnia
brat zapisał: „Dziś w Góteborgu znów jest moje ulubione niebo, w kolorze niebieskiego korundu.
Czyli będzie udany dzień". Wtedy uwierzyłem, że mojego brata już nie ma. Nie ma mojego młodszego
brata.
Westchnął i wypił swoją wódkę.
– Niebieski korund... co to? Kamień?
– Tak. Brat studiował geologię. Dobrze znał się na kamieniach.
Mówił, żeja mam oczy w kolorze aleksandrytu, a on akwamarynu.
– A mnie mama mówiła, że mam oczyjak berliński lazur plus trochę szmaragdowej zieleni.
– Była malarką?
– Nie, konserwatorem zabytków. Ale dawno. Jeszcze przed emigracją.
Olga napełniła szklaneczki. Spojrzała na niezgrabne ręce Bjórna i po raz pierwszy tego wieczoru
uśmiechnęła się.
– Jesteś strasznie duży. Twój brat też by taki?
– Dwa centymetry wyższy. I w siatkówkę grał lepiej ode mnie.
Na podwórku wołali na nas „słupy latarniane".
Olga spojrzała na niego z uśmiechem.
– Jak to będzie po szwedzku?
– Sł up latarniany? Lyktstolpe.
– Lyktstolpe... – powtórzyła Olga.
Wypita na pusty żołądek wódka szybko na nią podziałała.
– Chodź, wypijmy za nich. Za... naszych. Tylko nie wolno się stukać.
Wypili. Olga szybciej.
– Wszystkie rosyjskie dziewczyny tak szybko piją?
– zapytał Bjórn, łapiąc oddech.
– Nie wszystkie. Tylko wyjątkowe. Jedz, póki gorące. Wzięła z jego talerza baranie żeberko,
wbiła zęby w soczyste mięso.
– Czemu nie zapytasz o moją wersję?
– Jaka jest twoja wersja?
– Wydaje mi się, że firma LOOD wie, kto nas bił młotem.
– Nie wie.
– Widziałeś ich przystawkę, próbowałeś ją?
– No jasne. Kto jej nie próbował...
– Ale przecież tam też jest lód! Lodowy grot, który łupie człowieka w pierś. I dopada człowieka
jakiś dziwny smutek, a potem zjawia się krąg ludzi i czujesz się bardzo dobrze.
– To po prostu gra komputerowa nowej generacji.
To prawda, sensoryczną przystawkę wynalazła korporacja LOOD, oni przecież stworzyli mit o
tunguskim lodzie, który podobno wywołuje w ludziach niezwykłe doznania, kiedy stuka się nim w
klatkę piersiową. I niby oni wydobywali ten lód, wieźli go z tundry, wszystkie groty są tylko z tego
lodu...
Ale to mit. Lód to lód. Czy spad z nieba, czy zamarzł na ziemi -
jest taki sam.
I cokolwiek by opowiadali ich „uczeni", mit o lodzie z tunguskiego meteorytu to tylko pretekst
do sprzedania produktu za wyższą cenę. Dużo się o tym pisało. Poważni naukowcy wystawili ich na
pośmiewisko. Nawet nie ma sensu tego roztrząsać... Na swojej przystawce LOOD zarobił miliardy.
Po co więc mieliby jeszcze porywać ludzi i walić w nich lodowymi młotami?
– Ale ktoś wykorzystuje ich pomysły! – Wykrzyknęła Olga tak głośno, że siedzący przy
sąsiednich stolikach goście obejrzeli się.
– A może właśnie odwrotnie?
– Co – odwrotnie?
– Może to LOOD wykorzystuje cudze metody?

– Walić lodem w pierś aż do śmierci?


– Tak.
– No i co to za metoda?
– Na razie nie wiem. Coś ze starożytnych kultów. Może Celtowie, na przykład, albo Jakuci mieli
taki rytuał. Może robili to szamani? Chociaż ani w Internecie, ani w naszej bibliotece uniwersyteckiej
takiego rytuału nie znalazłem.
– To kim oni są?! Satanistami?
– Raczej nie. Prę dzej faszystami.
– Ale jak to się wiąże z faszyzmem?
– Jakoś się wiąże. Jestem przekonany. Niemieccy faszyści wykorzystywali starożytną mitologię.
Zresztą oni mieli własną teorię kosmosu. Znalazłem to w Internecie. Ich zdaniem cały otaczający nas
kosmos zbu-dowanyjest z lodu. I tylko gorąca wola człowieka może wytopić w tym lodzie przestrzeń
do życia.
– To po chuja walą tym lodem w pierś?!
– Nie wiem. Może żeby sprawdzić wolę człowieka? Czyjest zdolna roztopić lód?
– Akurat! I dlatego zabijają?!
– No, wiele tajnych organizacji z łatwością zdobywa się na zabójstwo dla własnych celów. Które
normalnym ludziom wydają się bredniami. Olga rzuciła na talerz baranie żeberko:
– Kim, kim oni są?
– Po to tu jesteś my, żeby znaleźć odpowiedź na to pytanie.
– Kto, kto zabił moich rodziców?! – Olga uderzył a pięścią w stół, zahaczyła o swoją
szklaneczkę, ta upada na podłogę i rozbiła się.

– Suchaj, ja jako... strasznie się upiłam... – Głowa jej się zakołysał a. – Wracajmy do hotelu.
– Dobrze. – Bjórn podniósł swoją koszykarską rękę i przywołał kelnera.
W hotelu Olga pada na łóżko. Bjórn stał obok, niemal dotykając głową sufitu. Najwyraźniej nie
wiedział, jak się zachować.
– Kto zabił moich rodziców? – znów zapytała Olga.
– Ci, którzy zabili mojego brata – odpowiedział Bjórn.
Olga klepnęła się po policzkach, przesłała mu pijany uśmiech.
– Słuchaj. Upiłam się dwoma kieliszkami. Zalałam się w trupa!
– Jesteś tym wszystkim zmęczona.
– Tak. Zmęczyłam się tym wszystkim. O której mamy samolot?
– O piątej dwadzieścia.
– Koszmar... Obudzisz mnie?
– Jasne. Dobranoc, Olgo. – Zachwiał się i skierował ku drzwiom.
– Zaczekaj.
Bjórn się zatrzymał. Olga patrzyła na niego. On patrzy na nią.
– Myślisz, że ten chłopak z Kantonu co wie?
– No, inaczej by nas nie zapraszał.
Olga kiwnęła głową. Podniosła się i usiadła na łóżku.
– Pokaż mi swoją bliznę – powiedziała.
Bjórn zdjął żółtą koszulkę z czerwonym rakiem. Olga wstała, podeszła chwiejnym krokiem. Na
piersi Bjórna widniały dwie liliowe szramy. Pijane oczy Olgi kołysały się na wysokości tych szram.
Bjórn patrzy na nią z góry. Olga zdjęła bluzkę.
– Ja mam jedną.
Między niewielkimi piersiami o dużych brązowych sutkach bielała blizna w kształcie nawiasu z
wgłębieniem w koci.
– Wybili mi kawałek koś ci. – Olga podniosł a głowę i spojrzał a Bjórnowi w oczy. – Ładnie?
– Tak – odpowiedział cicho.
Stali naprzeciwko siebie w milczeniu.
– Przypomnij, jak cię wdali na podwórku? – zapytała Olga, chwiejąc się i chwytając rękami za
swój biały pasek.
– Lyktstolpe.
– Lyktstolpe! – roześmiała się. – Czego byś teraz chciał, Lyktstolpe?
Bjórn spojrzał na nią uważnie:
– Chciał bym... obudzić cię o czwartej.
– No jasne. – Cofnęła się, przepuszczając go, oparta się o ścianę, przesuwając po niej ręką. –
Bonne nuit, Lyktstolpe.
– Bonne nuit, Olga.
Bjórn pochylił się, wyszedł i ostrożnie zamknął za sobą drzwi.
Olga odepchnęła się od ściany, weszła do maleńkiej łazienki, odkręciła kran nad umywalką.
Zobaczyła swoje odbicie w okrągłym lustrze.
– Dobranoc, sieroto.
I bryznęła wodą na lustro.
Nad światem
Budzę się później niż serce moje. Ono śpi zupełnie krótko.
Ono c z u w a we śnie. Albowiem p o j m u j e , że bliskiejest Spełnienie.
Serce moje budzi ciało moje.
Wstaję, doprowadzam do porządku moje stare ciało. I kieruję się do Gorn. On śpi na swoim
białym łożu. Budzę ciało jego. A potem, kiedy ręce sióstr obmyją ciao jego i namaszczą je olejami,
budzę serce Gorn. Serce budzi się. U w i e l b i a m tę chwilę.
Dziś jego serce budzi się szczególnie pięknie. Siła i jasność promienieją w nim. Dziś Gorn jest
gotów z o b a c z y ć świat.
Dziś o d s ł o n i ę przed nim świat.
Świat naszego Wielkiego Błędu.
Gorn siedzi w Sal i Uczt. Podaję mu owoce. Spożywa je. Nie pyta mnie o drzewa, na których one
urosły. Nie interesuje go kształt tych płodów. Po prostu zjada je. Mądrość serca trwa przy nim. On nie
jest już chłopcem z miasta maszyn z mięsa.
Jest naszym n a j d r o ż – s z y m bratem.
Jego wargi są lepkie od owoców. Wycieram mu usta. Nalewam wody. Pije ją. Razem
wychodzimy z Domu.
On patrzy na otaczający nas świat. Patrzy p o p r z e z ten świat.
Jego sercejuż to p o t r a f i . Gotowejest z o -b a c z y ć istotę świata.
Dziś p r z e d s t a w i ę bratu Gorn to, co powinien wiedzieć.
Biorę go za rękę. Schodzimy na brzeg. Ocean, stworzony przez nas miliardy lat temu, pluszcze u
naszych stóp. Bracia i siostry stoją nieco za nami. Patrzą w niebo. Tam pojawia się punkt.
Zbliża się i rośnie. To biała maszyna. Potrafi latać po niebie i lądować na wodzie. Ląduje na
oceanie. Czeka na nas.
Prowadzę Gorn do malutkiej maszyny, która umie płynąć po powierzchni wody. Ta maszyna
wiezie nas po wodzie do latającej białej maszyny. Gorn stoi, trzymając mnie za rękę.
Patrzy. I nie zadaje pytań. Serce jego p r z e c z u w a . Ale nie dotykam jego serca swoim sercem.
S z y k u j ę się.
Dopłynęliśmy do latającej maszyny, weszliśmy do środka. Jej drzwi się zamykają. Maszyna
wzlatuje nad powierzchnię oceanu. Wznosi się coraz wyżej i wyżej. Leci w powietrzu. Gorn patrzy
przez okno. Widzi naszą wyspę, nasz Dom. Widzi stojących na brzegu braci i siostry. Bracia i siostry
oddalają się od nas. Serce Gorn r o z b ł y s k a: po raz pierwszy bracia i siostry oddalają się od niego.
Jego serce k o ł a c z e . Nie chce się rozstawać z innymi sercami. Nie chce ich u t r a c i ć . Stoję obok
i p a t r z ę . Ale nie pomagam: Gorn sam powinien temu podołać. M o ż e .
Jego oczy napełniają się łzami: postradał braci. Oni maleją.
Przeistaczają się w małe punkty. To, co najdroższe na tym świecie, znika. Gorn krzyczy.
Wypuszcza moją rękę ze swej dłoni. Rzuca się do okna. Opiera twarz o szybę. Łzy tryskają mu z oczu.
– Daj! Da-a-a-a-aj! – krzyczy w szybę.
Ale najdrożsi sercu znikają: nasza wyspa stała sięjuż punktem.
Jest ledwie dostrzegalna na powierzchni oceanu. Tonie w oceanie. Który myśmy stworzyli. Który
stworzy Gorn.
– Daj! Da-a-a-aj! Da-a-aj!!! – Gorn aż się wije.
Stoję w napięciu. I nie p o m a g a m.
– Daj! Daj! Da-a-aj!!! – szlocha jego ciało.
– Daj! – szlocha jego mózg.
Ale serce na razie m i l c z y.
Wyspa znika w oceanie. Przerażenie ogarnia Gorn. Jego ciało drętwieje. Twarz przylega do
szyby. Zastyga. Mózg jego uświadamia sobie: ocean pochłonął n a j b l ż s z y c h .
Zamieram.
Z a m i e r a j ą bracia i siostry na dole.
Czekamy. Wierzymy.
Pragniemy.
I serce Gorn r o z b ł y s k a ! G a r n i e s i ę do bliskich serc! W i d z i je! Są żywe. I ocean ich
nie pochłonął. Gorn w i d z i wszystkich na wyspie! I ja widzę, że on ich w i d z i !
Rzucam się ku niemu. Obejmuję go od tyłu. P o m a g a m i n a k i e r o w u j ę .
Jest porażony tym, co się przed nim otwarto: bracia i siostry są blisko. Oczy ich nie widzą, ale
serce w i d z i .
Każdego! Gorn p r z e p a t r u j e ich. A ja d e l i k a t n i e mu pomagam.
I PIERWSZY RAZ p a t r z y m y razem. I rozumiem, że w s z y s t k o się wypełni. I razem
dokonamy naszego Wielkiego Dzieła. I ja p a t r z ę jego sercem jakby po raz pierwszy. I on p a t r z y
, czując mnie. I bracia, i siostry z dołu w i d z ą nas.
Maszyna z żelaza unosi nas w powietrzu. Ja i Gorn lecimy nad oceanem. Obejmuję Gorn.
Pomagam mu. Od tej pory, kiedy jego serce się przebudziło, bardzo szybko się u c z y. Już wiele umie.
Ale teraz odkryło dla siebie co n o w e g o : można w i d z i e ć na bardzo dużą odległość. I można w i
d z i e ć braci i siostry nawet za horyzontem. A razem z moim sercem można z o b a c z y ć
WSZYSTKICH JEDNOCZEŚNIE!
Ale w tym celu trzeba się p r z y g o t o w a ć .
Żeby widzieć WSZYSTKICH NASZYCH, trzeba znać i rozumieć świat, w którym się oni
znaleźli. Trzeba umieć świat p o ł o ż y ć na dłoni. Jak jabłko, które ty, Gorn, zjadasz co rano.
Albowiem tylko wtedy, gdy świat stanie się dla ciebie nie większy od jabłka, będziesz w stanie
dokonać Wielkiego Dzida.
W s p i e r a m cię, Gorn.
P o k a ż ę ci świat.
Gorn rozumie. Chce z r o z u m i e ć świat. Ale nie może sam mnie prosić. Sercem w y c h o d z ę
mu naprzeciw. Serce moje uj m uj e jego serce. P a t r z y m y razem. Świat jest pod nami.
Siedem razy powinnam p a t r z e ć na świat razem z Gorn. I tyle mu wystarczy, ażeby z r o z u m
i e ć to, co leży pod nogami. Siedem spojrzeń na świat w y s t a r c z y . P a t r z y m y .
SPOJRZENIE PIERWSZE: Nieruchome jest doskonalsze od ruchomego, lód jest doskonalszy od
wody, skamieniała roślinnośćdoskonalszajest od żywej, brak ruchu doskonalszy jest od samego ruchu,
cisza doskonalszajest od dźwięku, brak działaniajest doskonalszy od samego działania, stan spoczynku
to najwyższa doskonałość.
SPOJRZENIE DRUGIE: U podstaw doskonałego świata leży spoczynek i jednolitość,
nierozłączność i jednorodność, doskonały świat nie powinien się zmieniać i rozwijać, ponieważ każdy
rozwój zakłóca jednolitość, prowadzi do strat i zmian, spoczynek i jednolitość nie potrzebują rozwoju,
brak rozwojujest przesłanką wieczności, a wieczność jest doskonalsza od wszystkich światów.
SPOJRZENIE TRZECIE: Prostota świata świadczy o jego doskonałości, im prostszy jest świat,
tym mniej podatny na zmiany, tym bardziej zbliża się do wieczności, złożone światy są niestałe i
niedługowieczne, szybko ulegają samozagładzie, naruszając światowy spoczynek i światową harmonię
niezmienności.
SPOJRZENIE CZWARTE: Kamienie są doskonalsze od roślin, rośliny są doskonalsze od
zwierząt, zwierzęta są doskonalsze od ludzi, ludzie zaś są najbardziej niedoskonałymi istotami na
stworzonej przez nas Ziemi.
SPOJRZENIE PIĄTE: Niedoskonałość ludzi rodzi ich niepokój, niepokój sprzyja niestałości,
niestałość prowadzi do dążenia do reprodukcji, reprodukcja sty-muluje wojny, wojny zmuszają ludzi
do rozmnażania, człowiek zależnyjest od przedłużenia gatunku, niejest wolny, nie istnieje sam z
siebie, nie można go rozpatrywać w oderwaniu od szeregów poprzednich pokoleń.
SPOJRZENIE SZÓSTE: Niestałość człowieka rozprzestrzenia się na zwierzęta i roślinność,
zmuszając je do eliminowania się nawzajem i rozmnażania, rozmnażania i eliminowania, co potęguje
niestałość świata Ziemi.
SPOJRZENIE SIÓDME: Niestały świat Ziemi rozprzestrzenia wokół siebie zgubne fale
zmienności, rodzi niestałość Wszechświata. Narusza jego pierwotną doskonałość, Wszechświat
rozpadnie się z powodu niewielkiej Ziemi, która stała się centrum zniszczenia.
Gorn z o b a c z y ł świat.
W i d z i go.
I r o z u m i e . Donie Gorn są przyciśnięte do szyby. Bioręjego dłoń. Świat kładzie się na niej
jakjabłko. Teraz światjest n i e r u c h o m y . Można go spokojnie obejrzeć. Nigdzie się nie skryje
przed Gorn i Hram.
Gorn jest szczęśliwy. Serce jego oddycha m o c ą .
Rozumie,że m o ż e .
A ja w uniesieniu zamykam oczy.
Qinjiu
Boeing 747, rejs Jerozolima – Hongkong, wylądował o dziewiątej trzydzieści. O jedenastej
trzydzieści sześć Olga i Bjórn przekroczyli granicę Chin kontynentalnych i wsiedli do pociągu. O
dwunastej czterdzieści zakwaterowali się w hotelu Kanton w centrum Kantonu. A o trzynastej spotkali
się w holu hotelu koło dwumetrowej kuli ze szkła dymnego, okolonej dwoma złotymi smokami.
– Nie wiem dlaczego dali mi pokój dla niepalących.
– Olga schowała swój plastikowy klucz magnetyczny w portfelu.
– Trzeba go zamienić. – Bjórn gwałtownie odwrócił się do złocistego blatu, za którym sterczały
cztery dziewczyny w uniformach koloru kości słoniowej.
– Oj, dobra. Później. – Olga przytrzymała Bjórna za pasek od kamery. – A tutaj przynajmniej
moż na palić?
O, jest popielniczka...
Podeszli do masywnych foteli z błyszczącej skóry w kolorze czekolady, usiedli. Olga zapaliła
papierosa.
– Byłeś kiedyś w Chinach? Oj, wybacz! Już dwa razy pytałam...
– W Pekinie, dziewięć lat temu – z uś miechem powtórzy Bjórn.
– Taak... – Spojrzała na ulicę za szklanymi drzwiami. – Tutaj jest brudniej niż w Hongkongu?
Czy nie bardzo?
– Jak na razie nie zauważyłem.
– Sł uchaj, a ten chłopakjest tu od dawna?
– Nie mam pojęcia. Wiem tylko, że jest Anglikiem. I że wszystko to mu się przydarzyło w
Edynburgu siedem miesięcy temu. I że przeżył śmierć kliniczną.
– Nieź le... Chociaż ja też na długo odleciałam. Nawet miałam taki sen: co o pożarze. Jakby się
zapalił mój stary pokój dziecinny, a razem z nim moje kapcie i moje nogi. I paznokcie na nogach
zaczęły się topić... pewnie dlatego, że w piwnicy było dość zimno.
Szklane drzwi bezszelestnie się rozsunęły, do holu szybko wszedł blondyn średniego wzrostu.
Miał na sobie jasne szorty i jasną koszulę w palmy. Na plecach wisiał mu kapelusz panama z szerokim
rondem. Podszedł do nich.
– Bjórn Wassberg? – zapytał. – Jestem Michael Leard. Miło was widzieć.
– Dzień dobry, panie Leard. Bjórn. A to jest Olga Drobot.
– Cześć, Michael. – Olga pierwsza podała rękę blondynowi.
Na oko miał czterdziestkę, chociaż wyglądał młodo. Jego wąska twarz z ostrym podbródkiem,
zapadniętymi policzkami i lekko garbatym nosem była życzliwa i rasowa. Ciemnogranatowe, prawie
czarne oczy patrzyły mądrze i otwarcie.
– Jesteś cie prosto z pociągu? Zmęczeni? Jak znosicie tę duchotę? – pytał szybko.
– W lipcu w Nowym Jorku nie jest lżej – odpowiedziała Olga.
– Pani jest Amerykanką?
– Już od piętnastu lat.
– Wspaniale. Tylko raz byłem w Ameryce. I to bardzo dawno.
– Ja też – wtrącił Bjórn.
– Towarzysze niedoli – podsumowała Olga.
Roześmiali się.
– Jesteś cie gł odni? – zapytał Michael.
– Ja tak! – Olga klepnęła się po udach.
– Wspaniale. Znam wyśmienitą restaurację. – Michael włożył panam na głowę. – Idziemy?
Wyszli z hotelu, złapali taksówkę. Michael szybko poda adres po chińsku. I bardzo młody, krótko
ostrzyżony i starannie ubrany taksówkarz, odgrodzony od pasażerów niklowaną kratą, wiózł ich przez
duszny, zalany palącym słońcem Kanton.
– Zna pan chiński? – zapytała Olga.
– Mówiony. Trochę. Przez trzy miesiące można się nauczyć. Z hieroglifami jest o wiele gorzej –
odpowiedział Michael.
Taksówkę wyprzedziła grupa Chińczyków na niezbyt nowych motorowerach i motocyklach,
zwiewających przed samochodem policyjnym. Wszyscy mieli na sobie kaski motocyklowe,
wypłowiałe kombinezony robocze i klapki. Taksówkarz rzucił jakąś nieprzyjemną uwagę i mlasnął
językiem. Motorowerzyści, niemiłosiernie dodając gazu, wpadli w zaułki, policja skręciła za nimi.
– CO się stało? – zapytała Olga.
– Normalna rzecz. – Michael spojrzał z ukosa przez niezbyt czyste okno. – Prywatni przewoź
nicy. Konkurenci dla taksówkarzy. To zabronione, policja regularnie urządza obawy.
– Oni są tańsi?
– Jasne. – Michael się uśmiechnął. – Jedna moja znajoma Angielka przeżyła zabawną sytuację.
Studiuje chiński na tutejszym uniwersytecie. Późnym wieczorem, po studenckiej popijawie, wsiada do
takiego moto, umówiła się co do ceny, podała adres. I nagle – policja: aha, prywatny przewóz. No, a
dziewczyna postanowiła pomóc moto: to żaden, mówi, prywatny przewoźnik, tylko mój chiński
boyfriend. Jedziemy razem do yezunhui *.
Policjanci – w śmiech. Ona zaskoczona – nie rozumie dlaczego. I w tym momencie ten chiński
boyfriend w kasku odwraca do niej twarz, policjant świeci latarką, a tam stary i bezzębny wieśniak!
Bjórn i Olga zaśmiali się. Michael uśmiechał się kącikami pięknych ust.
Dojechali, Bjórn zapłacił, wysiedli. Duży szklany budynek restauracji ozdabiały czerwone
latarnie i kolorowe papierowe girlandy. Przy wejściu dwoma rzęda-

* Klub nocny (chiń.).

mi stało osiem dziewczyn w czerwonych sukienkach. Gdy tylko Olga, Bjórn i Michael podeszli,
dziewczyny powitały ich śpiewnym: Huanyin guanglin! * i pokłoniły się-
Za drzwiami restauracji ciągnął się zwierzyniec: w akwariach, siatkach i klatkach pływały,
poruszały się i po prostu siedziały jadalne żywe stworzenia. Były tu wszelkie możliwe ryby, żółwie,
żmije, chrząszcze pływaki, larwy jedwabnika, kury, szczury, króliki, koty i nawet smutny pies ze
skołtunioną sierścią i zaszczutym spojrzeniem.
– I co, to wszystko można jeść? – zapytała Olga. – Koty!
Koszmar...
– Mają tu swoją popisową potrawę: „Walka tygrysa ze smokiem". Mieszanina smażonego mięsa
kota i ż mii – wyjaś nił Michael.
– Ohyda... – Olga wykrzywiła się. – Nie, ja wezmę po prostu rybę.
– Ja też. – Bjórn rozglądał się na boki.
Podeszła dziewczyna o malinowych ustach, w szarym żakieciku, czarnej spódnicy, białych
rękawiczkach i z białym notesem. Po krótkiej naradzie Michael zamówił dla wszystkich sashimi z
połowy homara, a pozostałą część smażoną z imbirem i młodym bambusem, zupę wan tan i karpia bez
ości.
Dziewczyna wpisała zamówienie do notesu i ucieka do kuchni.
Jej koleżanka z takimi samymi malinowymi ustami zaprowadziła gości na salę. Trwała pora
obiadowa i restauracja była

* Serdecznie witamy! (chiń.).

przepełniona. Stołowali się tutaj zamożni Chińczycy. Pośrodku sali w otoczeniu wysokich i
mocnych klimatyzatorów widniał czerwono-złoty hieroglif, oznaczający „szczęście".
– Lepiej się odseparujmy – zaproponował Michael, a Olga i Bjórn kiwnęli głowami.
Po chwili siedzieli w malutkim odosobnionym gabinecie przy okrągłym stole z przezroczystym
ruchomym kręgiem. Dwie kelnerki wytarły im ręce ciepłymi serwetkami, postawiły na kręgu wodę z
lodem, zieloną herbatę, miseczki z orzeszkami i przekąskami warzywnymi. Kiedy dziewczyny się
oddaliły, Michael rzek:
– Proszę, pokażcie blizny.
Nie dziwiąc się takiej prośbie, Bjórn i Olga podnieśli swoje koszulki. Michael popatrzy, potem
rozpiął swoją jedwabną koszulę w palmy. Pośrodku opalonej piersi widniały trzy niewielkie liliowo-
białe blizny.
– Uderzyli pana trzy razy?
– Pamiętam dwa ciosy. Potem straciłem przytomność -
odpowiedział Michael, rozdzielając drewniane pałeczki i zgrabnie chwytając nimi orzeszki.
– Gdzie to się stał o? – zapytała Olga.
– W Edynburgu.
– Porwali pana?
– Tak. Po pracy. Jakaś kobieta poprosiła, żebym jej pomógł otworzyć bagażnik jeepa. Jak tylko
go otworzyłem, wciągnęli mnie do środka, przycisnęli maską. Ocknąłem się wjakimś domu, przybity
do ściany.
– Sam? – zapytała Olga.

– Nie, byli tam jeszcze chłopak i dziewczyna. Też blondyni.


Wydaje mi się, że ich zatłukli na śmierć. W każdym razie, nie sądzę, że przeżyli po takich
ciosach.
– A potem?
– A potem ocknąłem się głęboką nocą w porcie. Pomimo rozbitej klatki piersiowej było mi
bardzo dobrze. Leżałem w kałuży koło pubu i patrzyłem na gwiazdy. Prócz tych gwiazd niczego mi
nie było trzeba... Zgarnęła mnie policja. A we krwi wykryli heroinę. Oczywiście, całą moją opowieść
o niebieskookich porywaczach z lodowym młotem policjanci skwitowali tylko śmiechem. A potem
bardzo źle się poczułem.
Musiano mnie reanimować.
– Heroina... – Olga z roztargnieniem wzięła orzeszek. – Ja miałam we krwi zwykły alkohol.
– A mnie i brata po prostu wrzucili do rzeki. Ale on wtedy byłjuż martwy... – powiedział Bjórn.
– Pisał mi pan o tym. – Michael westchnął.
Kelnerki przyniosły sashimi i zupę.
– Jak szybko... – zdziwiła się Olga.
– Chiński styl. – Mike uśmiechnął się i zaproponował : – Może trochę zimnej sake?
– W Chinach też się pije sake? – Olga z trzaskiem rozłamała swoje pałeczki.
– Teraz tutaj panuje moda na wszystko, co japońskie. Skoro zamówiliśmy sashimi, możemy też
wypić sake.
– A jak po chińsku będzie sake?
– Qinjiu.
– Qinjiu... – powiedziała Olga.
– Qinjiu – powtórzy Bjórn.
– Qinjiu! – rzucił Michael do kelnerek, a te kiwnęły głowami i wyszły.
Olga popatrzyła na delikatnie różowe sashimi z homara, rozłożone cienką warstwą na dużym
talerzu, westchnęła i rzuciła pałeczki na stół.
– CO mi... nic nie wchodzi. Posłuchaj, Michael. Wiesz, kim oni są? Kim są te złamasy? Kto bił
nas lodem? Kto zabił moich rodziców i brata Bjórna?
Michael przeżuwał orzeszek, odłożył pałeczki, wytarł usta serwetką. I powiedział zdecydowanym
głosem:
– Wiem.
– Kto?! – niemal krzyknęła Olga.
Michael sczepił przed sobą ręce.
– Olgo, to potęż na i silna organizacja.
– Ma coś wspólnego z koncernem LOOD? – zapytał Bjórn.
– Absolutnie bezpoś rednio. Olga i Bjórn spojrzeli po sobie.
– Po co oni to robią? – zapytała Olga.
– Szukają swoich.
– Co znaczy – swoich?
– Braci Światłości.
– Co to za bracia Światłości?
– To 23 000 promieni Światłości Pierwotnej, które zrodziły Wszechświat ze wszystkimi
gwiazdami i planetami i omyłkowo przeistoczyły się potem w żywe istoty na planecie Ziemia i
ewoluowały. Stały się ludźmi. Ale pragną znów stać się promieniami Światłości Pierwotnej. W
tym celu muszą się nawzajem odnaleźć, stanąć w kręgu i przemówić sercem. Kiedy tylko to się
stanie, Ziemia zniknie, a oni znów będą promieniami Światłości.
Przy stole zapada długa cisza.
– Czyli to po prostu sekta? – zapytała Olga.
– Można tak powiedzieć – zgodził się Michael, popijając zieloną herbatę.
– A po co ten lód? – zapytał Bjórn.
– Lód meteorytu tunguskiego budzi śpiące serca braci. Jeśli się nim uderzy w klatkę piersiową,
Światłość drzemiąca w sercu, budzi się.
– Ale... przystawka LOOD działa tak samo! One też tłuką w pierś maleńkim lodowym grotem, a
użytkownicy odlatują w kosmos. I to ponoć jest ten sam lód z tunguskiego meteorytu, jak mówią w
reklamie. Ale tam nie ma mowy o jakim bractwie i Światłości Pierwotnej.
– Lód stosowany w przystawce nie ma nic wspólnego z tunguskim meteorytem. To zwykła
zamrożona woda.
– No to do czego w takim razie ta przystawka?
– Koncern LOOD stworzy przystawkę w kilku celach.
– Jakich?
– No, po pierwsze, to ogromne pieniądze i możliwość legalizacji. Po drugie, jeśli policja spotyka
sięz przypadkami porwania niebieskookich blondynów i bicia ich lodowymi młotami, to uznaje, że to
po prostu bredzenie nie całkiem normalnych użytkowników przystawki.
Przystawka to parawan dla braci Światłości. Można za nim wiele ukryć.
Wszedł kelner z trzema białymi dzbanuszkami sake, ponalewałją do trzech białych
kamionkowych kieliszków, postawił naczynka przed siedzącymi i wyszedł. Olga i Bjórn patrzyli na
Michaela, próbując przyswoić sobie to, co przed chwilą powiedział.
Bjórn pierwszy przerwał milczenie:
– Na naszej stronie internetowej zapoznałem się prawie z trzydziestoma historiami ludzi
porwanych przez tych zwyrodnialców. Jak to możliwe, że policja i służby specjalne do tej pory się
tym nie zainteresowały? Wszystkich nas uważają za narkomanów albo zwariowanych fanatyków gier
komputerowych?
– Na świecie znikają nie tylko niebieskoocy blondyni. Znikanie ludzi to rzecz całkiem zwyczajna.
Czy służby specjalne interesują się koncernem LOOD? Oczywiście. Ale ja i moi przyjaciele
prowadzimy własne śledztwo. Teraz mamy wystarczającą ilość środków. Kiedy to wszystko mnie
spotkało, tak samo jak wy zacząłem dobijać się do wszystkich drzwi i szukać wykonawców. Nie
znalazłem ich. Za to spotkałem takie same ofiaryjakja. Z takimi samymi bliznami na mostku. I oni
wiedzieli, kto to wszystko robi.
– A jak się dowiedzieli?

– To długa rozmowa, Olgo. Pierwsze prywatne śledztwa rozpoczęły się jeszcze w latach
sześćdziesią tych. Potem ludzie z bliznami na piersi zaczęli się jednoczyć. A wspólnie można wiele
zdziałać. Teraz jest nasjuż sto osiemdziesiąt dziewięć osób.
– Sto osiemdziesiąt dziewięć?! – wykrzyknęła Olga.
– Sto osiemdziesiąt dziewięć. Razem z wami – rzekł z uśmiechem Michael.
– I... gdzie ci ludzie są?
– Tutaj.
– Wszyscy?
– Tak.
– A czemu... w Kantonie? – zapytał Bjórn.
– Bo tutaj zagnieździło się Bractwo. Oni tu są. Dlatego i my powinniśmy tu być. – Twarz
Michaela stał a się surowa, wargi srogo się zacisnęły. – Jeśli chcemy zwyciężyć, pragniemy odwetu,
powinniśmy tu być.
Wziął swoją czarkę ze schłodzoną sake. Milczał chwilę, na chudych, napiętych policzkach
zadrgały nabrzmiałe mięśnie, powiedział:
– Olgo, Bjórn. Z waszym przyjazdem jest nas więcej.
Bjórn wziął swoją czarkę. Olga odczekała chwilę i wzięła swoją.
Wyraźnie podobała się jej ta zaskakująca surowość Michaela.
Ten wyciągnął do nich swoją czarkę.
– Za nas. I przeciwko nim.
Bjórn i Olga stuknęli się. I wypili.
Michael popatrzy na nich i postawił swoją pełną czarkę na stole. Olga i Bjórn patrzyli na niego
pytająco. On z ulgą westchnął, złączył dłonie. I powiedział:
– Wybaczcie, zapomniał em uprzedzić: bracia Światłości nie spożywają alkoholu.
Olga chwilę spoglądała w jego czarno-niebieskie oczy, następnie krzyknęła i szarpnęła się od
stołu w stronę drzwi.
Ale nogi się pod nią ugięły, jej głowa bezsilnie opada i ciało osunęło się na podłogę. Bjórn
gwałtownie wstał wyprostowany w całej swej okazałości, przewracając krzesło, ale po chwili zachwiał
się i już miał upaść, gdy Michael złapał Bjórna za pasek w szortach, nie pozwalając mu runąć na
wznak, i szarpnął go na siebie. Bjórn osunął się na stół, twarzą w zupę, piersią w talerz z sashimi. Jego
łapsko chwyciło nadgarstek Michaela, ale daremnie – tamten strącił tę wielki i bezładną dłoń ze
swojego przegubu, pchnął Bjórna w ramię, a ten zsunął się ze stołu na podłogę, tłukąc naczynia.
Michael wyjął z literatki czerwoną serwetkę i zaczął nieśpiesznie wycierać bryzgi zupy ze swojej
twarzy i koszuli.
W drzwiach zjawił się kelner, który przedtem przyniósł sake.
Spojrzał przelotnie na leżących, spytał:
– Jak zwykle?
– Jak zwykle – odpowiedział Michael, biorąc pałeczkami orzeszek.
Przyjaciele zdechłych suk
Olga otworzyła oczy. Leżała na dolnej plastikowej pryczy w dwuosobowej celi bez okien.
Matowy plafon pod suf tem dawał niemal dzienne światło. W stalowych drzwiach połyskiwał wizjer.
Przez żeberkowy krążek wentylacyjny nad drzwiami wpadało chłodne powietrze.
Olga się poruszyła. Ciało miałajak z waty,jakby nie należało do niej. Podniosła dłoń do oczu.
Zacisnęła pięść i rozluźniła. I zauważyła, że ma na sobie nie swoje ubranie: szare płócienne spodnie i
taką sam bluzę. Na nogach białe skarpetki. Usiadła na pryczy. Stopami w nowych białych skarpetkach
dotknęła gładkiej betonowej podłogi. Zauważyła obok pryczy czarne klapki. Stanęła na podłodze.
Spojrzała na górną pryczę: pusto.
Oblizała wyschnięte wargi. Bardzo zachciało sięjej pić. I od razu sobie przypomniała: Bjórn,
restauracja, sashimi z homara. I ciemnogranatowe zdecydowane spojrzenie.
– Le... Leard – wyartykułowała chrypliwie i znów oblizała usta.
Zakołysała ciężką, nieposłuszną głową.
– Leard. Michael... Sake.
Otworzyły się drzwi. Wszedł Chińczyk w niebieskim uniformie, z białą pałką w ręce. Odszedł na
bok, zrobił znak głową: wychodzić.
Olga ponuro popatrzyła na niego i najasnozielony korytarz za drzwiami.
– Chce mi się pić – powiedziała.
Chińczyk powtórzy gest. I klepnął pałką po swojej dłoni. Olga włożyła klapki i wyszła z celi. I od
razu na jej drodze stanął następny Chińczyk, kopia pierwszego.
„Bracia, czy co?" – pomyślała ponuro.
Drzwi za plecami Olgi zostały zamknięte na klucz. Drugi Chińczyk gestem nakazał jej iść za
sobą. Ruszyła, z trudem stawiając kroki. Nogi miała jak z waty. Kapcie szurały po podłodze. Korytarz
nie ciągnął się długo. I kończył się drzwiami z kodowanym zamkiem. Chińczyk wstukał kod. Drzwi
się otworzyły. Olga nie zdążyła oprzytomniećjak ochroniarze bliźniacy szybko wepchnęli ją do
obszernego pomieszczenia.
Drzwi się zatrzasnęły.
W pierwszej chwili Oldze się zdawało, że traf a do zakładów przetwórstwa mięsnego: dziesiątki
ludzi w szarej odzieży ochronnej i fartuchach krzątały się wokół jakich niewielkich tusz,
wyglądających na baranie, zdejmując je z haków przemieszczającego się konwejera, obdzierając ze
skóry, nadkrawając i krając na plastry. Niektórzy pracowali w maskach oddechowych. W
pomieszczeniu było jasno, chociażjak w celi, nie było okien. Niegłośno grała lekka muzyka. I pomimo
potężnej wentylacji zalatywało padliną.
Olga podreptała naprzód.
Mimochodem spojrzało na nią kilka osób. Wszyscy tu byli Europejczykami. I wszyscy mieli
jasne włosy. Zbliżyła się do powoli przesuwającego się konwejera. Na stalowych hakach wisiały
martwe psy. Które początkowo wzięła za barany.
Do Olgi podszedł niewysoki przygarbiony blondyn w okularach, z haczykowatym nosem i
straszliwie odstającymi uszami. Mętne niebieskie oczy spokojnie patrzyły przez okrągłe grube szkła.
– Nowa? – zapytał.
– Gdzie ja jestem? – Olga zauważyła malutki biały numer na ramieniujego ubrania ochronnego:
siedemdziesiąt siedem.
Spojrzała z ukosa na swoje lewe ramię. Tam też był numer. W
celi go nie zauważyła.
– Sto osiemdziesiąt dziewięć – przeczytał głośno okularnik i pokazał kościstym palcem na
najdalszy koniec pomieszczenia. – Ty jesteś z tym wysokim kolesiem?
Amerykanka?
Olga dostrzegła Bjórna zdejmującego z haka martwego psa.
Bjórn machnął łapskiem w gumowej rękawiczce, odłożył narzędzia i popędził do niej przejściem
między stołami. Krótki brezentowy fartuch by na niego wyraźnie za mały. Bjórn wyglądał w nim
absurdalnie. I właśnie ten krótki fartuch, podrzucany przez wielgachne kolana Bjórna, nagle
ostatecznie dobudził Olgę, Oczy jej zaszły łzami, rzuciła się Bjórnowi na szyję i rozpłakała. On
niezgrabnie objął Olgę, starając się nie dotykaćjej gumowymi rękawicami, umazanymi psią krwią.
– Dobra, pogadamy później. – Okularnik delikatnie poklepał Olgę po drgających plecach i
spojrzał na duży zegar wiszący na ścianie. – Niedługo przerwa obiadowa. Niech ona na razie pobędzie
z tobą.
Bjórn kiwnął głową. Okularnik zrobił uspokajający gest dłonią do kamery monitorującej i
odszedł. Olga pochlipywała, wtulając twarz w splot słoneczny Bjórna. Jego odzież ochronna
przesiąkła potem i zapachem padliny. Pracujący wokół ludzie ze współczuciem spoglądali na
stojących w objęciach Olgę i Bjórna.
Olga uspokoiła się w końcu i wytarta ręce rękawem swojego kombinezonu ochronnego.
– Przespałaś dwie doby. – Bjórn popatrzył na nią z góry.
Na policzku miał niewielki siniak.
– Bili cię? – Olga dotknęła siniaka.
– Nie. To o stół. Kiedy upadem. Wszystko w porządku?
– Jak najbardziej! – Olga ze złością rozejrzała się wokół. – Co to?
– Chodź my, wszystko ci opowiem.
– Co oni wszyscy robią? – Zobaczył a krew na jego rękawiczkach. – Ależ obrzydlistwo... Co to –
psia rzeźnia?
– Prawie. Jestem tu od wczorajszego wieczoru.
– Czemu?
– Wcześ niej się obudziłem. Bezsenność... – spróbował zażartować i spojrzał z ukosa na kamerę
monitorującą . -
Chodź my do mnie. Tutaj są bardzo dotkliwe sankcje karne za przestój.
Zaprowadził Olgę do swojego stanowiska pracy. Na jego metalowym stole leżał trup psa –
nierasowego, czarno-rudego, ze starymi, startymi i pożółkłymi kami, obwisłymi sutkami i
półprzymkniętymi zmartwiałymi oczami. Sądząc po szronie,jaki pojawił się na zmierzwionej sierści i
pazurach, by lekko zamrożony. Bił od niego słaby zapach psa i padliny. Skóra zwierzęcia była nacięta
na łapach i na brzuchu. Zrobił to krępy jasnowłosy chłopak przy sąsiednim stole. I w ten sposób
nacinał każdego trupa. Bjórn wziął specjalny nóż elektryczny i zaczął starannie, choć niezbyt zręcznie,
obdzierać psa ze skóry.
Jeszcze mocniej rozszedł się zapach padliny.
– Fuj... – Olga się odwróciła.
– O, masz tu pół maskę – pokazał Bjórn. Olga zdjęła półmaskę z haczyka, włożyła.
– A ty?
– Na razie nie potrzebuję. – Bjórn pokręcił głową.
– Tak łatwiej mówić.
– Gdzie my jesteśmy? – wybełkotała Olga przez nową chińską półmaskę.
– Nie wiem. Mówią, że pod Bryłą.
– Pod „Lodem"?
– Tak.

– Kto tak mówi?


– Wszyscy, nasi.
– Czyli kto?
– Tacy sami, jak my.
– Ich też... stłukli młotem?
– Tak. I oni też w swoim czasie weszli na stronę internetową tego Michaela. A dalej – tak samo
jak w naszym przypadku. Przyjechali tutaj walczyć ze złem. W
każdym razie nie tylko my dwoje okazaliśmy się idiotami...
– A dlaczego... – Olga patrzyła na psią skórę, z trzaskiem zdzieraną z nogi trupa – ty... znaczy...
oni... dlaczego, dlaczego, dlaczego to?!
– Co? Dlaczego tutaj jesteś my? To pytanie nie do mnie.
– Dlaczego tak? Po co ta ohyda?!
– Po co obdzieramy psy? Bo z ich skóry w tamtym końcu hali kobiety wycinają rzemyki.
Którymi potem gdzieś tam przywiązuje się lód do trzonka. I tak powstaje lodowy młot.
– Skąd to wiesz?
– No, spędziłem już noc wśród towarzyszy niedoli.
– A... a dlaczego ja tak długo spałam? – Olga zdjęła maskę, która przeszkadzała jej w rozmowie.
– Już o to pytałaś – poważ nie odparł Bjórn. – Wiesz co, wkładaj rękawiczki i pomóż mi.
– Nie będę dotykała tego gówna!
– Oni porażają prądem. I nie dająjeść. I pić.
– Tak – przypomniała sobie. – Pić mi się chce.

– Tam, w rogu, jest dystrybutor wody.


Olga popatrzyła na kamerę monitorującą.
– I co teraz? – zapytała z oburzeniem. – Dranie!
Przecieżja pojutrze muszę być z kontraktem w Filadelfii! Usuną mnie z pracy!
Bjórn gorzko się uśmiechnął.
– Myślę, że już nas usunęli. Z grona żywych. Olga spojrzała na niego uważnie.
– Co mamy robić? – zapytała.
– Obdzierać psy – odpowiedział poważnie. – I nie wykonywać żadnych gwałtownych ruchów.
– Co? – Gniewnie zmrużyła oczy. – Gwałtownych ruchów?! Przecież ja ich pozabijam, tych
wszystkich gnojów!
Pokazała pięść obracającej się kamerze i wykrzyknęła głośno:
– Fuckyou!
Kamera natychmiast skierowała się na Olgę. Pracujący wokół zamarli. Na górze, na niewielkim,
wystającym ze ściany balkonie bezszelestnie otworzyły się drzwi. Wszedł przez nie Chińczyk w
mundurze. Skrzyżował ręce na piersi, wlepił wzrok w Olgę. Dwoje bocznych drzwi też się otworzyło.
Pojawili się w nich ochroniarze.
Wargi Olgi zadrżały z wściekłości. Ale Bjórn rękami w rękawicach umazanych psią krwią złapał
ją za przeguby.
– Olga!
Zdrętwiała, czując martwą, zimną krew.

– Olga.
Przeniosła wzrok na Bjórna. Ale usta jej nadal były wykrzywione nienawiścią.
– Zabić nas to dla nich pestka – powiedział Bjórn. – Zrozum to.
Prześwidrowała go wzrokiem.
– I jeszcze jedno zrozum: to wszystko jest na serio.
Popatrzyła na Chińczyków. Ci nieruchomo wpatrywali się w nią. Bjórn troskliwie wytarł
nadgarstki Olgi papierowym ręcznikiem. I zaczął wkładać nowe rękawiczki na jej dłonie.
– Idź się napij. I wracaj do mnie.
Osiłek robiący nacięcia na trupach ze współczuciem mrugnął do Olgi i Bjórna. Zdjął z haka
kolejnego trupa i plasnął go na stół przed Olgą. To była suka ze zmierzwioną szaroburą sierścią. Olga
popatrzyła najej oszronione sutki. Przeniosła wzrok na konwejer. Na hakach wisiały tylko suki.
– A czemu... tylko suki? – zapytała z roztargnieniem.
– Nikt nie wie. – Osił ek zdjął maskę, otarł rękawem pot z piegowatego czoła i z lekkim
uśmiechem spojrzał na Olgę. – Nawet najstarsi mieszkańcy.
Widać było, że Olga mu się spodobała. Ona zaś zmiękła, patrzyła na oszronione sutki, podczas
gdy Bjórn wciągał rękawiczki na jej bezwolne ręce.
– Wiesz, jak my tu o sobie mówimy? – Osił ek znów się uśmiechnął.
– Nie – mruknęła Olga.
– Przyjaciele zdechłych suk.
Widzieć wszystkich
Nadeszła wielka noc.
Ziemia zasnęła. Maszyny z mięsa znieruchomiały do świtu. Śpią i śnią swoje mięsne sny. Ale nie
śpi Bractwo Światłości. Długo Bractwo czekało na tę noc. Długo zmierzało ku tej chwili – cały
ziemski wiek. Bracia i siostry Światłości zmierzali ku temu.
Przybliżali Wielką Godzinę. Walczyli i trudzili się. Ginęli i odradzali się. Cierpieli i
przezwyciężali. Osiągali i pokonywali.
Wyrywali ze świata mięsa braci i siostry. Ochraniali i piastowali nowo odzyskanych.
Żelazne ptaki wzbijają się w nocne powietrze. Służą Bractwu. Na głównej maszynie z żelaza
wznoszą się w powietrze Hram i Gorn. Ta maszyna pomoże im. Stworzona jest dla tej nocy.
Stworzono ją tylko na tę noc. Do pierwszego i ostatniego lotu. Żeby pomogła Hram i Gorn. Coraz
wyżej wznosi się latająca maszyna. Coraz dalej jest od Ziemi. Coraz więcej widać z latającej
maszyny. Inne latające maszyny lecą obok, ochraniają.
Hram i Gorn siedzą w objęciach w szklanej sferze. Ciała ich są nagie. Oczy zamknięte. Piersi
przytulone. Ręce splecione. Serca g o t o w e .
Szklana sfera leci nad śpiącą Ziemią.
Hram i Gorn mają siły. M o gą.
Bractwo też jest gotowe. Na całej Ziemi zebrały się Kręgi Światłości. Duże i Małe. W różnych
krajach. Nieruchomo zamarły tysiące braci i sióstr. Ich oczy są zamknięte. Serca g o t o w e. C z e k a
ją.
Hram i Gorn szybują nad światem.
Noc im pomaga. Albowiem nocą, tylko nocą maszyny z mięsa są nieruchome we śnie. Wszystkie
są na s w o i c h miejscach.
Wszystkie w i d o c z n e.
Ziemia leży na dłoniach Hram i Gorn. D z i e r ż ą ją jak jabłko.
Są g o t o w i.
Latająca maszyna wzniosła się całkiem wysoko. To jej kres.
Nastała chwila Początku.
Serca Hram i Gorn o s t r o i n i e zajaśniały.
I od razu w o d p o w i e d z i zajaśniały Kręgi Światłości na Ziemi, na dole. Dają one siłę Hram i
Gorn. Stanowią p o d p o rę. Chronią i p o d t r z y m ują.
S i l n i e j jaśnieją serca Hram i Gorn. Nabierają m o c y Światłości. Szykują się. Szybuje
maszyna z żelaza nad światem maszyn z mięsa. Mechanizmy jej są gotowe, by wyświadczyć Bractwu
ostatnią przysługę. Są w pogotowiu. Zależą od Hram i Gorn. Żelazna głowa latającej maszyny czeka
na r o z k a z.
Żeby zapamiętać tych, których z o b a c z ą Hram i Gorn. Żeby pomóc odnaleźć. Bracia
kontrolują skomplikowane mechanizmy latającej maszyny. Bracia z a m a r l i.
Z a m a r ł o Bractwo Światłości Pierwotnej.
Wszystko jest teraz w s e r c a c h Hram i Gorn.

Wszystko zależy od nich. Wszystko w s p i e r a s i ę na nich.


Jedna sekunda.
Druga... Trzecia...
ROZBŁYSŁY SERCA!
Dokonało się!
Hram i Gorn u j r z e l i.
Całe 23 000. Razem z Hram i Gorn 23 000 braci i sióstr na planecie Ziemia.
W s z y s t k i c h braci i siostry, w s z y s t k i c h, co do jednego w i d z ą Hram i Gorn. Tych,
którzy są na Ziemi – 22 437. Tych, którzy są teraz w powietrzu – 563.
P r o m i e n i ej ą serca Hram i Gorn. Drżą ich ciała w szklanej sferze. Trudno ciałom w y t r z y
m y w a ć moc Światłości.
Rozerwie ona ciała z mięsa na 23 000 kawałków, rozpadną się od Mocy Pierwotnej. Nie
wytrzymają Siły Światłości Nieziemskiej. Ale w o d p o w i e d z i jaśnieją Kręgi Światłości na Ziemi.
Bracia i siostry s t oją. P o w s t r z y m u j ą osłoną.
P o m a gają, są p o d p o rą. P o d t r z y m ują.
Ożyły skomplikowane mechanizmy latającej maszyny.
Zadziałała jej żelazna głowa. Dostaje polecenia od Hram i Gorn. Wypływają one ze splecionych
ciał Hram i Gorn.
Docierają do głowy latającej maszyny. Maszyna widzi razem z Hram i Gorn. Ale n i e w i d z e n
i e m serca, tylko swoim, żelaznym. Widzi wszystkich, których w i d z ą Hram i Gorn.
Określa miejsce, zapamiętuje, poznaje dzięki maszynom Ziemi imiona śpiących braci. Napływają
nowe imiona do głowy maszyny z żelaza.
Napływają migoczącymi błyskami. Gromadzą się w szeregach.
Zostają przekazane do setek innych maszyn z żelaza, służących Bractwu. Maszyny zapamiętują
nowe imiona, poznają nowe adresy. Odnajdują ziemskie drogi do odnalezionych braci i sióstr.
Leci maszyna z żelaza po nocnym niebie, dogania noc. Leci na zachód. Nocą musi oblecieć całą
Ziemię, musi zdążyć nocą.
Póki śpią bracia i siostry. Póki są nieruchomi. Póki są w i d o c z n i. Póki śpią miliony maszyn z
mięsa. Póki znieruchomiałe są miliony maszyn z mięsa. Póki można je o d r ó ż n i ać.
J a ś n i e j ą dwa serca na górze, jaśnieją tysiące serc na dole.
Hram i Gorn w i d zą.
W i d z ą WSZYSTKICH.
I r o z p o z n a j ą każdego.
Pracuje głowa latającej maszyny. Zapamiętuje. Maszyna leci na zachód. Kraje maszyn z mięsa
przepływają pod nią. I rozbłyskują ognistymi punktami serca śpiących braci i sióstr.
Ci, którzy zostali w burzliwym i bezlitosnym świecie Ziemi.
Których serca śpią. Których trzebajeszcze uratować, wyrwać z mięsa ziemskiego życia.
Przywrócić do świata Wiecznej Światłości. Zyskać dla Wielkiego Przeobrażenia. Dla Wielkiego
Zwycięstwa. Dla Wielkiego Powrotu ku Światłości Pierwotnej.
Leci maszyna z żelaza po nocnym niebie. Oblatuje Ziemię ze wschodu na zachód. Pośpiesza za
nocą. Niesie po niebie szklaną sferę. Śpi Ziemia maszyn z mięsa. Nie p o j m u j e, co ją czeka.
Sygnał
Tysiąc sto ósmy rzemyk wycięty z psiej skóry grubymi, kutymi nożycami przez towarzyszkę
Olgi – pracowały w systemie dwójkowym – ześliznął się po metalowym stole. Olga złapała go,
przycisnęła lewą ręką do żebrowego występu, a prawą, ściskając kuty nóż, zaczęła sczyszczać ze skóry
czarną polepioną sierść. Towarzyszka, niebieskooka, szeroka w ramionach Norweżka Christina
spojrzała spode łba na zegar ścienny:
– Już za pięć.
Olga nie miała ochoty patrzeć na zegar: po tygodniu pracy w „psiej fabryce" straciła poczucie
czasu.
Czas wjej głowie ciągnął się i pełznął jak ślimak po kamiennych balustradach maminego domu w
Newark, to znów mknął jak pociąg podmiejski z Newark do Nowego Jorku, gdzie Olga najpierw
studiowała przez cztery lata ekonomię w New York University, później ukończyła tam szkołę biznesu,
potem zamieszkała w Noho, w niewielkim lofcie w pobliżu tego właśnie uniwersytetu. W przytulnym
lofcie z dwoma oknami, południowym i północnym, lofcie na piątym piętrze, lofcie, gdzie były
książki, statuetki, świecidełka, arabskie i żydowskie obrazy taty, fonoteka mamy, wielki pluszowy
tygrys, z którym spała, i papuga Fima, mówiąca „par-r-rowóz", słowo, którego ona nigdy więcej nie
usłyszy... – Begone!
Oczyściła pasek psiej skóry, strząsnęła sierść do plastikowej torby, a gotowy rzemyk położyła w
przezroczystym pudełku.
Każde pudełko mieściło pięćset rzemyków. W ciągu dnia we dwie powinny były zapełnić dwa
takie pudełka. Już dwa dni Olga i Christina osiągały w pracy ponad sto procent normy, za co należał
im się bonus. Christina zakończyła wycinać rzemyki, złożyła psią skórę do specjalnego worka i
zaczęła wycie rac ścierką nożyce zaskorupiałe od psiej krwi. Olga zapieczętowała przezroczyste pudło
z rzemykami, podeszła do ściany, nacisnęła przycisk. Otworzyła się biała nisza. Olga postawiła w niej
pudełko, znów nacisnęła przycisk. Nisza się zamknęła.
Olga wróciła na swoje miejsce pracy, zdjęła brezentowy fartuch, powiesiła go na wieszaku przy
stole, wzięła papierowy ręcznik, trysnęła dezynfekującym sprayem na metalowy stół i zaczęła go
wycierać.
Rozbrzmiał wielotonowy sygnał, kończący dzień pracy.
Olga spojrzała na drugi koniec hali: Bjórn wycie rał swój stół, rozmawiając z sąsiadem. Obaj się
uśmie chali.
„Że też wystarcza im sił na żarty..." – Olga westchnęła i rzuciła ręcznik do kontenera na śmieci.
Christina schowała nożyce i nóż w żelaznej szufladzie stołu, wstała i zdejmując rękawiczki,
przeciągnęła się z jękiem ulgi:
– Najświętsza Panienko... koniec!
– Koniec śmierdzącej roboty... – mruknęła Olga, wrzucając do kontenera swoje rękawiczki.
– Dzień minął i chwał a Bogu. – Grubawa duńska wieśniaczka z cudownym płowym warkoczem,
pracująca przy sąsiednim stole, przesłała im zmęczony uśmiech.
– Tak, tak... – przytaknęła z ziewnięciem jej towarzyszka, gburowata Polka o męskim wyglądzie.
– Żeby tak od jutra ich cholerny lód topnieć, topnieć!
– Mówisz o firmie czy lodzie? – zapytała Olga, masując sobie kark.
– I jeden, i drugi! – odparła Polka swoim koślawym angielskim.
Zmęczone kobiety roześmiały się. I powlokły się do damskiej sali natryskowej. Mężczyźni,
rozmawiając, człapali do swojej.
Ochroniarze wypuścili oba ludzkie strumienie na korytarz, otworzyli drzwi do pomieszczeń z
prysznicami, wpuścili ludzi do środka, zamknęli. W „psiej fabryce" pracowało sto osiemdziesiąt
dziewięć osób. Kobiet było więcej – sto cztery.
Jak wyjaśniła Oldze jedna ze starszych mieszkanek bunkra, Australijka Sally, to dlatego, że
kobietom po ciosach lodowego mota częściej udaje się przeżyć niż mężczyznom. Sally miała numer
osiem.
Spędziła w bunkrze cztery lata i była starościną kobiecej grupy. Wśród mężczyzn główny by
przygarbiony okularnik Horst, porwany przez Bractwojeszcze w Berlinie Wschodnim. Do bunkra traf
sześć lat temu. Wedlejego słów, wówczas pracowało tu dziewięć dziewczyn.
Olga znalazła swój haczyk z numerem sto osiemdziesiąt dziewięć, ostatni w długiej rozbieralni,
zdjęła z siebie przesiąknięte zapachem psiny ubranie, zsunęła skarpetki i majtki i w tłumie nagich
kobiet weszła po ciepłych kafelkach do sali prysznicowej. Unosiła się tutaj lekka mgiełka i dziesięć
kolejek tłoczyło się do dziesięciu natrysków. Myto się pod nimi po kolei. Olga stanęła za małą
niepozorną dziewczyną o roz-czochranych ciemnoblond włosach. Dziewczyna stała, obojętnie
utkwiwszy wzrok mętnoniebieskich, lekko wypukłych oczu w tył głowy stojącej przed nią kobiety, z
chichotem opowiadającej coś w niezrozumiałym języku dwóm innym.
„Albański? Modawski? – ze znużeniem zastanawiała się Olga. -
Czyż by były aż trzy? Rosjanek tu w ogóle nie ma. Amerykanek – dziewięć. Niemek –
czternaście.
Francuzek chyba dziesięć. Szwedek aż dwadzieścia pięć. Nawet Norweżek chyba z osiem... A z
Żydówek ja jedna. To co, Rosjanki i Żydówki są takie słabe? Oduczyły się walczyć o przeżycie.
Dziwne to..."
Natomiast w części męskiej było siedmiu Rosjan. I w zasadzie wszyscy całkiem milutcy. Jeden –
były sportowiec, drugi -
kucharz, trzeci – zawodowy złodziej, czwarty – jakiś tam funkcjonariusz. I wszyscy pogodni.
Olga wspominała ich ciepło: lubiła po prysznicu siedzieć przy kolacji z tymi facetami i rozmawiać w
zapomnianym języku dzieciństwa.
– Deszczyk, deszczyk, kap, kap, kap... – wymamrotała po rosyjsku i nerwowo oblizała wargi:
miała wielką ochotę na papierosa. Ale zrobić to można było tylko w bunkrze.
– Jesteś Amerykanką? – nienaturalnie głuchym głosem zagadnęła ją kobieta stojąca z tyłu.
– A co, wyglądam? – Olga odwrócił a się i zobaczy a śniadą, zgrabną kobietę, może
czterdziestopięcioletnią, z potwornie zeszpeconą klatki piersiową.
Dziwaczne biało-liliowe zagłębienie zionęło na miejscu mostka, prawej piersi nie miała, złamany
w dwóch miejscach i krzywo zrośnięty obojczyk wyginał się w półokrąg. Przy tym kobieta była
naprawdę piękna i zgrabna: postawna figura, wysokie, wydatne kości policzkowe, jasnokasztanowe
włosy ze złocistym odcieniem i ciemnoniebieskie, głęboko osadzone oczy.
– Ale zarobiłaś... – Olga wlepiła wzrok w zagłębie nie.
– Dziewiętnaście uderzeń – gł ucho rzeka kobieta. Oddychała szybko, rozdymając wąskie
nozdrza.
Zagłębienie poruszało się w takt oddechu, jakby też wdychało wilgotną parę z natrysków.
– Liza Kannegan, Memphis. – Kobieta wyciągnęła smagłą rękę.
– Olga Drobot, Nowy Jork. – Olga uś cisnęła jej dłoń.
– Olga? Polka?
– Rosyjska Żydówka.
– Jesteś tu całkiem nowa?
– Nie, już właśnie minął tydzień. A ty?
– Szósty miesiąc.
– Nieźle. Przywykłaś? – Olga popatrzyła na poruszające się zagłębienie, którego brzegi pokryły
się kroplami potu.
– Człowiek do wszystkiego przywyknie. – Oczy Lizy patrzyły spokojnie. – Grasz z naszymi?
– Tak. A ty?
– Ja ze Szwedami. – Liza lekko się uśmiechnęła. – Wpadnij do nas, do szwedzkiego kąta. U nas
jest dobrze.
– U Amerykanów też nieźle. – Olga weszła pod wolny już prysznic, przypominając sobie, że ani
razu nie widziała Lizy w amerykańskim kącie. – Kiedyś przyjdę. Dziękuję.
Gorąca woda przyjemnie opływała jej ciało. Olga aż jęknęła z zadowolenia, zadarta głowę do
góry i podstawiła twarz pod strumień wody. Ale myć się trzeba było szybko. Oblała się wodą,
nachyliła głowę pod plastikowy kranik, nacisnęła dźwigienkę. Na głowę wypełzł srebrzysty glut
szamponu. Olga wycisnęła drugi na dłoń, roztarta szampon po kroczu, pod pachami i po piersiach. I
odwróciła się do kolejki. Łowiąc plecami strumień wody, zaczęła myć głowę. Myjąc się pod
prysznicem w pierwsze dni, zawsze patrzyła w ścianę, odwracając się od kolejki, nie chcąc nawet
wzrokiemdzielić z kimkolwiek tej krótkotrwałej przyjemności. Teraz lubiła się przyglądać stojącym,
nagim kobietom. Wszystkie czekały. I w tym oczekiwaniu było co bezradnego i niewymownie
bliskiego, swojskiego. Wszystkie miały blizny na piersi, wszystkie spróbowały lodowego mota,
wszystkie przeżyły, wszystkie zostały zwabione tutaj, pod „Lód", i wszystkie były takie same jak ona.
Obcość pierwszych dni minęła. Olga przestała się krępować i stronić od ludzi. Już przywykła.
Teraz wsunęła namydloną głowę pod prysznic, zmyła pianę z włosów. Podstawiła udo i zaczęła je
myć dłońmi.
– Psia sierść jeszcze nie wyrosła? – zapytała Liza i stojące w sąsiedniej kolejce Norweżki
roześmiały się.
– Prędzej wyrosną sucze sutki – Olga uśmiechnęła się, myjąc krocze, i spojrzała na jedyny
ocalały sutek Lizy. – Tylko kogo potem karmić?
– Jak to kogo – Chińczyków! – zarechotał a Norweżka.
– Dla nich wszystkich nie starczy mleka – rzuciła. Wszystkie się roześmiały. W tym śmiechu był
swoisty komfort, swoista wolność. Swoiste zapomnienie. Olga odczuwała przyjemność, stojąc pod
strumieniem ciepłej wody i słuchając tego śmiechu. Pozwalał jej choć na chwilę zapomnieć o tym
wszystkim.
Zamknęła oczy.
– Dziecinko, pośpiesz się! – krzyknęła któraś z kolejki.
Olga ocknęła się. Czas było opuścić miejsce n a t u r a l n e g o zapomnienia. Wyszła spod wody,
otrząsnę ła się i skierowała do wyjścia. Czeszka klepnęła ją po tyku i gwizdnęła. Christina mrugnęła i
szturchnęła Olgę palcem w mokry brzuch. Olga, śmiejąc się i idąc dalej, pogroziła im zaciśniętą
pięścią. Wyszła z sali natryskowej do rozbieralni, zdjęła ze swojego haczyka cienki, ale czysty
ręcznik, wytarta głowę, potem ciało. Zostawiła szare ubranie robocze na górnym haczyku, z dolnego
zdjęła „domowe" – beżową piżamę z tym samym numerem „sto osiemdziesiąt dziewięć" na rękawie,
włożyła ją. Z kieszonki na piersi wyjęła krótki grzebień i rozczesała swoje farbowane włosy, patrząc w
okrągłe lusterko, przytwierdzone do ściany między dwoma haczykami.
Zauważyła, że naturalna rudość jest już wyraźnie zauważalna u nasady włosów. Wsunęła
skarpetki i majtki do kieszeni, włożyła kapcie i przez wahadłowe drzwi weszła do stołówki.
Obszerna, pomalowana na spokojny seledynowy kolor stołówka mieściła wszystkich więźniów
bunkra.
Pachniało tutaj gotowanymi warzywami i grała lekka muzyka symfoniczna. Kobiety i mężczyźni
wychodzący z natrysków stawali we wspólnej kolejce do lady, przy której wydawano posiłki. Olga
poszukała w tłumie Bjórna, ale go nie znalazła: pewniejeszcze się my. Za to od razu zauważyła
Rosjan, z ożywieniem rozmawiających w kolejce. Podeszła do nich.
– A, jest i nasza stachanówka, przodownica pracy!
– zażartował wysoki Siergiej ze śnieżnobiałym uśmiechem i czapą ciemnozłotych włosów.
– Co to jest stachanówka? – zapytała Olga.
– To taka robotnica, co zajebiś cie przekracza plan, jak kiedyś Stachanow – wyjaś nił korpulentny
Alosza o pulchnej, dziecięcej twarzy i intensywnie niebieskich oczach.
– Zapomniałaś rosyjskiego w tej swojej Ameryce? -
Chuderlawy, niepozorny Borys uśmiechnął się. – Przechodź, stań przed Rosjanami.
– Nie wszystkie słowa pamiętam. – Olga stanęła w kolejce przed nimi.
– No i dobrze... – Posę pny, rzadko uśmiechający się Igor podrapał się w nieogolony policzek. –
W rosyjskim jest tyle różnego chujostwa...
– Ty, fieju, tylko mi tu Rosji nie znieważaj! – Krę py, ognistorudy Piotr pół żartem, pół serio
pchnął go pięścią w brzuch. -
Przywalę ci, kurwa, nie ma bata!
– Odwal się, Azazelu... – Igor szturchnął go w odpowiedzi.
– Panowie, nie kłóćcie się. Jesteście na terytorium wroga! – z udaną powagą przywołał ich do
porządku Siergiej i wszyscy pomimo zmęczenia roześmiali się.
Olga spoglądała na nich z uśmiechem. Ci Rosjanie tutaj, w bunkrze, przypomnieli jej dzieciństwo
na obrzeżach Moskwy.
Razem z ich słowami i żartami powracał świat pierwszej pamięci: szare bloki z wielkiej pyty,
brudne zaspy pod klatkami schodowymi, przedszkole z palm w cebrzyku i piosenkami o Ki-waczku z
kreskówki i Leninie, wiecznie śpiesząca się rozhisteryzowana matka, uparty, wściekle utalentowany i
hałaśliwy ojciec, wielki dziadek, pianino firmyCzerwony Październik, angina i choinka na Nowy Rok,
kot sąsiadów Bajun, pierwsza klasa radzieckiej szkoły, druga, trzecia, gra w gum na przerwach.
I – emigracja.
Potem już zaczynała się po prostu – pamięć.
Pierwsze wspomnienia tutaj, w bunkrze, Olga nie wiadomo czemu bardziej pielęgnowała. Z
tamtymi wspomnieniami, dalekimi i mrocznymi, z tymi zaspami, kotami i anginami, przyjemniej i
cieplej się zasypiało.
Przyszła jej kolej. Dwóch Chińczyków w białych fartuchach postawiło przed Olgą tacę ze
standardowym zestawem: zupajarzynowa, jajko na twardo z majonezem, ryż, surówka z kapusty, dwa
kawałki zimnej ryby w sosie pomidorowym, galaretka z bitą śmietaną, szklanka soku
pomarańczowego.
Olga wzięła tacę, podeszła do trzeciego Chińczyka, stojącego między dwoma dużymi
brytfannami z ciepłym daniem. W lewej była ryba, w prawej kurze udka. Olga wybrała rybę i z tacą w
rękach skierowała się do stołu rosyjskiego. Siedziało przy nim już trzech mężczyzn. W tym momencie
zawołano ją od stołu amerykańskiego. Wysoki chłopak o złotych lokach, trochę podobny do Bjórna,
wstał i gestem ręki usilnie zapraszał Olgę do stołu. Ale przy rosyjskim stole też intensywnie machano.
Olga zatrzymała się niezdecydowana, nie wiedząc, co wybrać – zapomniany, niewyraźnie
rozpoznawalny, ale wzruszający rosyjski świat, czy bliski, zrozumiały i niezawodny amerykański.
– Miss, czy nie raczyłaby pani uczynić mi tego honoru i towarzyszyć przy mej skromnej uczcie?
– zabrzmiał obok starczy głos z dziwnym akcentem.
Olga spuściła wzrok i ujrzała staruszka samotnie siedzącego przy stole. Wszystkie stoły tutaj
były dwuosobowe, większość ich zsuwało się razem, tworząc grupy narodowe. Pojedynczych stołów w
zasadzie nie było. Tego staruszka Olga wcześniej nie zauważyła.
– Proszę wierzyć, nie śmiem nalegać. Jeśli ma pani inne preferencje, proszę śmiało im hołdować.
Ale byłbym nader zaszczycony nawet pani krótkotrwałym towarzystwem przy tym ubogim stole.
Posługiwał się idealną, tyle że straszliwie staromodną angielszczyzną. Jednak akcent sugerował,
że staruszek nie jest Anglikiem. Olga postawiła tacę na jego stole i usiadła naprzeciwko.
– Cudownie. Jestem niezmiernie wdzięczny. – Drż ącą ręką uniósł do wąskich ust serwetkę,
wytarł usta, wstał. -
Pani pozwoli, że się przedstawię – Ernst Wolf.
– Olga Drobot. – Podała mu rękę nad talerzami. Staruszek dotknął ustami jej dłoni. Jego
wyłysiała głowa podrygiwała.
– Zdradziła nas ze Szwabem! – rzucił ktoś zjadliwą uwagę przy rosyjskim stole.
– Pan jest Niemcem? – zapytała Olga.
– Tak.
– To czemu nie siedzi pan przy niemieckim stole?
Waszych jest tu tak dużo...

– Istnieją dwie przyczyny, łaskawa miss Drobot. Po pierwsze, w ciągu pięćdziesięciu ośmiu lat
uwięzienia zrozumiałem, że samotność to najwyższy dar. Po drugie, z moimi obecnymi rodakami nie
mam po prostu 0 czym rozmawiać. Brak nam wspólnych tematów.
– Myś li pan, że ze mną je pan znajdzie? – Olga przełamała bułeczkę.
– Pani przywołała w mojej pamięci pewną kobietę. Bardzo mi drogą. Dawno, dawno temu.
– I tylko dlatego pan... – Olga zaczęła nabijać na widelec kawałeczek ryby, ale nagle dotarto do
niej to, co powiedział. – Co?! Pięćdziesiąt osiem lat? Pan tutaj jest pięćdziesiąt osiem lat?
– No, nie tutaj. – Umiechnął się, obnażając starą sztuczną szczękę. – Ale w ogóle u nich. U braci
Światłości.
Widelec wyśliznął sięjej z dłoni.
– Pięćdziesiąt osiem lat?!
– Pięćdziesiąt osiem, łaskawa miss Drobot. Patrzyła na niego.
Twarz staruszka była spokojna 1 bez wyrazu. Bladoniebieskie oczy patrzyły uważnie. Białka
wokół nich miały żółty odcień. Sądząc po regularnych rysach pomarszczonej, niezdrowo żółtej
twarzy, gęsto pokrytej przebarwieniami pigmentowymi, w młodości musiał być pięknym mężczyzną.
– Kiedy to się stało?
– W tysiąc dziewięćset czterdziestym szóstym roku, dwudziestego pierwszego października. W
willi mojego ojca Sebastiana Wolfa.

– Bili pana?
– Tak. I przekonali się, że jestem ein taube Nuss. Pusty orzech.
– I co dalej?
– Dalej szczęś liwie zostałem niewolnikiem Bractwa. Chocim, prawdę mówiąc, byłem nim i
przed opukiwaniem.
– Wykorzystywali pana wcześ niej? Wjaki sposób?
– W najbardziej bezpoś redni. Dzieci w ogóle bardzo łatwo jest wykorzystywać, wielce łaskawa
miss Drobot.
– Nie rozumiem.
– Mój ojciec, Sebastian Wolf, był jednym z najprzedniejszych członków Bractwa. Mieszkaliśmy
razem. Którego pięknego dnia postanowił przestukać mnie. I moją siostrę. Ona zginęła, a ja
przeżyłem. Do tego czasu wykorzystywał nas jako konieczne dekoracje. I mam również. Ale ona
zginęła wcześniej...
– A... ile pan miał lat, kiedy pana opukali?
– Siedemnaś cie.
Olga patrzyła na widelec z kęsem ryby, podniosła go do ust. I znów rzuciła na tacę.
– Nie chce się jeść. – Staruszek ze zrozumieniem pokiwał żółtą głową. – Mnie też. Tutaj przed
sygnałem końcowym wszyscy mają marny apetyt. Za to rano wszyscy są godni jak wilki! Przyczyna
całkiem obiektywna!
Roześmiał się.
Wjego śmiechu było co dziecięco bezradnego.
„Samotność – najwyższy dar..." – przypomniała sobie Olga.
– Co się stało z pań skim ojcem? – zapytał a, przypatrując się drżącym rękom staruszka.
– Ostatni raz widziałem go, kiedy łamał mi żebra. Przy siostrze, trzeba przyznać, mocno się
zmęczył. I ze mną nie by już taki gorliwy: złamał mi żebro i uszkodził wątrobę. Ale przeżyłem.
Chociaż od tej pory mam twarz żółtąjak Chińczyk. Proszę wierzyć, miss Drobot, przez pierwsze
dni mojego pobytu tutaj oni brali mnie za swojego! Przyjaźnię się z Chińczykami.
Uszczknął mały kawałeczek kurczaka i wsunął do ust. Proteza ledwo słyszalnie zaszczękała.
Przeżuwał tak, jakby wykonywał ciężką pracę. Rzadkie białe włosy na jego żółtej głowie drżały.
– Proszę powiedzieć, czemu oni pana w końcu... nie zabili? Przecież to takie proste. Utrzymywać
pana i ukrywać pięćdziesiąt osiem lat! Po co?
Zresztą i nas też...
Wolf dożuł do końca, wytarł usta serwetką.
– Widzi pani, miss Drobot, kiedy człowieka zabijają, a potem palą, to po nim mimo wszystko coś
zostaje. Na przykład popiół. I nie tylko. Co istotniejszego od popiołu. Opuszczając ten świat nie z
własnej woli, człowiek tworzy w nim dziurę.
Ponieważ zostaje z niego wyrwany siłą, jak ząb. To zasada metafizyki życia. A dziura – to rzecz
zauważalna, wielce łaskawa miss Drobot. Widaćją. Długo zarasta. I czująją inni ludzie. Jeśli zaś
człowiek nadal żyje, żadnej dziury nie zostawia. Dlatego o wiele prościej i korzystniej jest go ukryć.
Oczywiście z metafizycznego punktu widzenia.
Olga zamyśliła się. I zrozumiała.
– Zabijali pustaki, jak nas nazywają, tylko w Rosji.
W czasach stalinowskich, kiedy panował wielki terror, i później, kiedy terror by słabszy. Tam
Bractwo nie obawiało się dziur metafizycznych po śmierci pojedynczych osobników.
– Dlaczego?
– Dlatego że Rosja to jedna wielka metafizyczna dziura.
– Naprawdę? Kiedy tam mieszkałam, nie zauważyłam tego.
– I chwała Bogu!
– Czemu?
– Gdyby pani to zauważyła, miss Drobot, miałaby pani zupełnie inny wyraz twarzy. I proszę mi
wierzyć, nie zaprosiłbym pani do swojego stołu.
Olga popatrzyła na niego uważnie. Roześmiała się i klasnęła w dłonie.
Staruszek roześmiał się zadowolony.
– Niech pani je, niech pani je, miss Drobot. Przed nami długa noc.
Olga zaczęła jeść. Staruszek wziął swoją porcję galaretki i postawił na tacy Olgi.
– I proszę nie odmawiać!
Jego ręka i galaretka drżały do taktu.
– Danke, Herr Wolf – powiedziała Olga.
– O, barso proszsze! – powiedział staruszek po rosyjsku i zaśmiał się, szczękając protezą.
Bez pośpiechu Olga zjada połowę swojego obiadu. Wytarta usta papierową serwetką i wrzuciła ją
do nie-dojedzonej zupy.
– Oś mielę się zapytać, kim pani jest z wykształcenia, miss Drobot?
– Menedżerem. A pan? Ach, tak... proszę wybaczyć.
– Pani pytanie jest cał kiem na miejscu. W czasie mojego więziennego romansu z Bractwem
siedziałem w siedmiu miejscach. W czterech z nich były bardzo przyzwoite biblioteki.
Dzięki nim przyswoiłem sobie trzy profesje: tłumacza z angielskiego (przełożyłem na własny
użytek trzy powieś ci Dickensa), kartografa i -
nie uwierzy pani, miss Drobot, nawigatora morskiego, to znaczy locmana.
– Cool!
– Ś wietnie! Lubię to amerykańskie słowo. Staruszek też skończył swoją kolację.
– Proszę powiedzieć, czy nas stą d kiedykolwiek wypuszczą?
Może nas kto wypuścić? – zapytała Olga.
– Po co? – Bezbarwne brwi staruszka wygięły się, żółte zmarszczki przebiegły po wysokim czole.
– Nie... nie wypuszczą nas?
– Miss Drobot, jest pani zbyt mł oda. Dlatego zadaje pani takie pytania.
Olga zamilkła przygnębiona.
– Proszę się uspokoić. I przestać się karmić złudzeniami. Moje, pani życie dzieli się teraz na
dwie części: pierwszą i drugą. I nigdzie przed tym nie uciekniemy. Dlatego trzeba się postarać, żeby
druga część była ciekawsza od pierwszej. To trudne. Ale całkiem możliwe. Mnie się to, na przykład,
udało. No i zgodzi się pani, że Bractwo bardzo nam w tym pomaga. Tutejsze warunki są
nieporównywalne ze zwykłymi więzieniami. Przy całej swojej bezwzględności, bracia Światłości w
stosunku do nas, pustaków, są nadzwyczaj humanitarni. Dobrze znają słabości i potrzeby maszyn z
mięsa.
– Maszyn z mięsa? A kto to?
– To ja i pani. – Staruszek podniósł się, wziął swoją tacę. – Tak więc głowa do góry, miss Drobot.
Uśmiechnął się i poczłapał do okienka zwrotu brudnych naczyń. Taca mocno się trzęsła w jego
rękach. Olga dalej siedziała przy stole. Sowa staruszka wprawiły ją w osłupienie.
„Dwa życia. Przed i po... – myślała, obracając pustą szklankę z zaciekami soku pomarańczowego.
– I co, tak ma być już zawsze? Skrobanie skór? I czekanie na sygnał końcowy?
Uczyć się nawigacji– Bzdura! Nie, to niemożliwe! Za nic w świecie! To już lepiej powieszę się w
toalecie. A co, po sygnale końcowym... Nie pójdę do „bramki". Rodziców ukatrupili, David okazał się
palantem... Co mnie tu trzyma? Dziecka nie mogłam urodzić.
Dwa razy... Po co ja żyję? Dla kogo? Dla papugi Fimy? A tutaj to co mnie niby trzyma? Co mam
do stracenia? Locman, locman, dokąd teraz mamy płynąć... Baby, can you f md twice the way to
fucking paradise? Ja też nie mogę jej znaleźć...
Powieszę się. Jeszcze dziś.
Nocą. Nie ma bata, jak mówi Piotr..."
Zamknęła oczy.
Znajoma wielka ręka dotknęła jej pleców.
– Bjórn! – powiedziała, nie otwierając oczu.

– Czemu Rosjanie tak szybko się myją i jedzą? -


Bjórn zawisł nad Olgą pachnącą tanim szamponem i czystą bielizną.
– Tak w ogóle to jestem Żydówką. – Olga otworzy a oczy.
Bjórn miał zadowoloną minę. Jego policzki zaróżowiły się po prysznicu.
„Niesamowicie pozytywny facet. – Olga z zawis cią patrzyła na niego z dołu do góry. – Po prostu
chodzące poczucie wyższości. Zdrowe odżywianie w dzieciństwie...
Dobre mleczne produkty mają w tej swojej
Szwecji..."
– Zwyczajnie chciałem zjeść z tobą obiad – przyznał się szczerze.
– Powiedz, czy ty miewasz depresje? – Olga podniosła się, wzięła swoją tacę z resztkami
jedzenia.
– Czasem się zdarza. – Zabrał od niej tacę. – Ale umiem z nimi walczyć.
– Naucz mnie.
– Tutaj nie ma boiska do koszykówki. Tylko do hokeja! -
Uśmiechnął się do niej i zamaszystym krokiem ruszy z tacą.
Olga poszła za nim.
– Ciekawe, czy tu się zdarzały bunty?
– Już o to pytałaś. Nie, zbiorowych nie było.
– A tak, mówiłeś... – Ziewnęła nerwowo. – No co, idziemy?
– Ja jeszcze muszę zjeść.
Zacisnęła i rozwarta pięści.
– Chcesz, posiedzimy dziś razem? – spytał, zatrzymując się z tacą przy okienku zwrotów.
– Może być... A w którym kącie?
– No, u nas, w szwedzkim.
– Mnie już tam dzisiaj zapraszano!
– No co, mamy mocną grupę. – Postawił tacę w okienku.
– Dobra, spróbujmy... – Olga znów ziewnęła nerwowo, drgnęła.
– Jestem blada?
Nachylił się:
– Trochę. No i jak, masz ochotę?
– Nie! W ogóle nie.
– To co będziesz teraz robić?
– Nie wiem... pójdę co poczytać.
– Przyjdę do biblioteki.
– Okay.
Olga wyszła ze stołówki na korytarz, wstąpiła do dużej i czystej toalety. Oddała mocz na
obrzydliwie ciepłym japońskim sedesie, opłukała ręce, oglądając się w lustrze. Obok myła zęby
Rumunka, wysoka, ładna modelka.
– Kurczak miał dziś dziwny smak. – Rumunka wypluła wodę. -
Na pewno coś nam dosypują.
– Jadam rybę. – Olga dotknęła i wygładziła zmarszczkę przy oku.
– Jakiś metaliczny posmak. – Rumunka popatrzył a na swoje zęby. – Co to takiego? Ołów? A
może rtęć? I zęby ciemnieją. Metal czy coś... Nic nie poczułaś?

– Jadam rybę – powtórzyła Olga i wyszła z toalety.


Przeszła korytarzem do pomieszczenia mieszkalnego. Było tutaj bardzo przestronnie i świeżo
dzięki klimatyzowanemu powietrzu. Przytłumione światło oświetlało rzędy dwupiętrowych łóżek,
szafki nocne, póki z rzeczami osobistymi. Męską i żeńską połowę rozdzielało niewielkie przejście bez
drzwi. Ściany i sufit w męskiej części były zielonkawoszare, a w kobiecej – różowoszare. Mieszkańcy
bunkra nazywali męską połówkę garażem, a kobiecą szynką.
Dziesiątki wolnych łóżek w garażu i w szynce czekało na nowych mieszkańców.
Olga przeszła do swojego miejsca, wyjęła z szafki paczkę superlekkich chińskich papierosów i
krem do rąk. Zapaliła papierosa, wycisnęła i rozsmarowała krem i z rozkoszą rzuciła się na swoje
łóżko.
– Oh, my God...
Z góry zwiesiła się głowa Irlandki Merryl cała w złotych lokach:
– Olga, masz wkładki?
– Tak.
– Zapomniałam zamówić. Dasz mi?
– Weź, są w szafce.
– Nie chce mi się złazić – przyznał a szczerze Irland-ka.
– A mnie się nie chce wstawać. – Olga puściła w nią strumień dymu.
Merryl zeszła, otworzy a szafkę, wzięła.
– Widziałam, że jadłaś obiad z tym żółtym Niemcem.
– Tak. Zaprosił mnie na uroczystą kolację.
– Spodobałaś mu się?
– Pewnie tak... Zabawny staruszek.
– Mówią tu, że jest starym szpiclem tamtych.
– A co, mamy coś do ukrycia?
– No... – Merryl wzruszyła ramionami, opuściła spodnie i przykleiła wkładkę. – Wiele osób chce
stąd zwiać.
– JakO tego nie widać. – Olga paliła z rozkoszą, wpatrzona w plastikowy spód górnego łóżka,
gdzie już pierwszego wieczoru wydrapała nożyczkami do paznokci Fuck off, Ice!
– Jesteś nowa. Dlatego ci się wydaje, że wszyscy są tu zadowoleni. Wszyscy tylko marzą, żeby
doczekać się sygnału końcowego i stanąć w bramce.
Olga, paląc, podniosła nogę i z przyjemnością chwyciła się za gładką piętę.
– Merryl, nie mam sił ani ochoty z tobą dyskutować.
– Czyli mam rację! – Merryl klepnęła Olgę w stopę.
Szynka stopniowo zapełniała się kobietami. Dobiegał szmer rozmów, zapachniało tanimi
chińskimi kosmetykami. Jedne kobiety położyły się spać, inne siady do gry w karty,jeszcze inne
poszły do garażu. Mężczyźni przyszli „napić się wody". By to jedyny napój, dozwolony w części
mieszkalnej; w każdym oddziale stały automatyczne dystrybutory z hieroglifem „woda", napełniające
plastikowe kubeczki lodowatą albo ciepłą wodą. Wodę w bunkrze piło się bez przerwy, w dużych i
małych grupach, kolejka za kolejką w parach i samotnie.
Więźniowie „Lodu" szanowali wodę i oznaczający ją hieroglif. Na wodę się zapraszało, nią się
opijało urodziny i święta, nią się czciło pamięć zmarłych.
Olga wypaliła po kolei dwa papierosy i ze czterdzieści minut drzemała przy akompaniamencie
kobiecych rozmów i szczękaniu nożyczek: w pobliżu jedna Litwinka strzygła drugą.
Gdy tylko szczękanie umilkło, Olga otworzyła oczy i spojrzała na zegar ścienny: wpół do
siódmej. Przeciągnęła się, wstała z łóżka, wypiła szklankę lodowatej wody i poszła do biblioteki.
W bunkrze nie było ani telewizora, ani zwykłego ekranu z odtwarzaczem. Nawet posiadanie radia
nie było wskazane dla mieszkańców bunkra. Gazet i czasopism też tutaj nie dostarczano. Za to
biblioteka była całkiem przyzwoita. Olga przeszła korytarzem, otworzyła drzwi z obrazkiem otwartej
książki i znalazła się w długiej,jasnej sali ze stelażami i dziesiątkiem stołów. Na stelażach stały
książki, przy stołach siedziało i czytało z piętnaście osób. Wynoszenie książek z biblioteki było
zabronione.
Olga podeszła do stelaży.
Gównie stały tu książki w języku angielskim. Trafiały się też niemieckie, francuskie i włoskie
wydania. Olga spróbowała z ciekawości poszukać czegoś w niemal zapomnianym rosyjskim, ale
odkryła jedynie pełne wydanie dzid Lwa Tołstoja. Spędziwszy kilka godzin w bibliotece, pojęła
sztywną zasadę: na regałach stała tylko literatura piękna. Książek z dziedziny techniki, medycyny,
filozofii, historii, kultury, geografii, nauk ścisłych i stosowanych nie było w ogóle. Podobnie jak
gazet, czasopism i wydawnictw periodycznych. Zupełnie nieobecne były poradniki. Nie było też
poezji. Za to stało dużo słowników.
Większą część podziemnej biblioteki stanowiła klasyka światowa w przekładach na angielski i
reprezentowana tutaj w postaci licznych dzid zebranych. Autorzy romansów i kryminałów szczycili
się również wielotomowymi wydaniami sprzed co najmniej trzydziestu lat. Współczesna literatura w
bibliotece była całkowicie nieobecna. Książek samotnic, wydawanych poza seriami, praktycznie się
nie spotykało.
Olga powoli szła wzdłuż regałów. Wczoraj zaczęła czytać Dar Nabokova, ale szybko się znudziła
i wzięła Morderstwo w Orient Expressie Agathy Christie. Czytanie o czarującym Poirocie było
przyjemne, ale przy sześćdziesiątej drugiej stronie w bunkrze zabrzmiał sygnał końcowy. A teraz
znów wracać do Orient Expressujakoś nie miała ochoty. Stanęła przy półkach z literą F. Flaubert? Na
uniwersytecie przeczytała Madame Bovary. To było na początku maja, kiedy wszystko kwitło. Obraz
zdecydowanej i namiętnej kobiety, garściami zajadającej arszenik, zlał się z zapachem kwitnących
narcyzów.
W pamięci pozostał dziwny posmak, na który teraz nie miała ochoty. Faulkner? Niedźwiedzia,
którego tak lubili jej rodzice, ona nie doczytała do końca. Feucht-wanger przypominał coś nudnego,
niemieckiego. France? Nie znała takiego pisarza.
Fielding? Znów pewnie Anglik. Fitzgerald! Czu& jest noc była w młodości jedną z jej
ulubionych powieści. Wyciągnęła na chybił trafi trzeci tom dzid zebranych Fitzgeralda, otworzyła w
środku. Opowiadanie nazywało się Diament wielki jak góra. Olga go nie znała.
Usiadła przy najbliższym stoliku i pogrążyła się w lekturze.
Czytała szybko. W opowiadaniu zachwycającym językiem ulubionego od dzieciństwa Fitzgeralda
opisana była diamentowa góra, porośnięta gęstym lasem, którą przypadkiem odnalazł skipy i władczy
człowiek. Zamieszkał na jej zboczu. Fantastyczny skarb uczynił z niego potwora. Uroił sobie, że jest
równy Bogu, zbudował na górze cudowny zamek. Z nim w jego fantastycznym pałacu żyły dwie
czarujące córki – Jasmina i Kismina – oraz pokorna, podobna do milczącej rośliny żona. Olga
wyobraziła sobie diamentową górę, porośniętą lasem.
„Diament przypomina lód... – pomyślała. – Ale diament nie topnieje. Lodowa góra. I my pod nią
żyjemy..."
Podniosła głowę i spojrzała w sufit. Paliły się na nim malutkie lampki.
– Fitzgerald? Nuda! – Kobieta siedząca z tyłu bezceremonialnie zajrzała dojej książki. – Flaki z
olejem! Olga obejrzała się.
Kobieta była brzydka, miała rozczochrane rude włosy.
Bladoniebieskie, niemal bezbarwne oczy patrzyły zaczepnie i złośliwie. Małe usta drgały
nerwowo. Nad górną wargą rosły białawe wąsiki. Olga wcześniej jej nie widziała.
– O, to byś przeczytał a! – Kobieta pokazała Oldze książkę z komicznym wizerunkiem żołnierza
na okładce.
Przygody dobrego wojaka Szwejka – przeczytała Olga.
– Znasz to? – Kobieta wpatrywała się w nią bezczelnie.
– Nie lubię koszarowego humoru... – Olga się odwróciła.
– Głupia! To najzdrowszy humor! – wściekle krzyknęła tamta.
– Doris, zostaw ją w spokoju – upomniała kobietę korpulentna Włoszka o różowych policzkach,
siedząca obok rudej.
– Kretyni! Co oni czytają! – Ruda trzęsła się ze złości.
Olga wróciła do lektury, nie zwracając na kobietę uwagi. Ruda ciągnęła kłótnię z Włoszką. I
nagle krzyknęła: Fuck you! i plunęła na nią. Włoszka spoliczkowała ją. Ruda zaczęła tamtą walić
książką. Skoczyły sobie do oczu. Krzyk rudej przemienił się w histeryczny, gwałtowny pisk. Sąsiadka
opędzała się od niej, siedzący z tyłu zerwali się z miejsc i próbowali je rozłączyć. Pozostali bywalcy
biblioteki zaczęli głośno łajać rudą i gwizdać. Do drzwi gwałtownie wbiegli dwaj Chińczycy
ochroniarze, złapali wyjącą Doris i wywlekli z biblioteki przy głośnym złorzeczeniu pozostałych.
Wszystko rozegrało się tak szybko, że Olga tylko pokręciła głową i roześmiała się.
– Co za wariactwo!
– Ruda wiedźma... – mamrotał a Włoszka, oglądając podrapaną rękę.
– Coś z nią nie tak? – zapytała Olga. – Kim ona jest?
Nie widziałam jej tutaj.
– Z RPA. Wypuszczają ją czasowo. – Kobieta westchnęła. – Ją i jeszcze dwóch psycholi. Po co
ich tu w ogóle trzymają?
Wysłaliby całą trójkę na górę, do normalnego psychiatryka...
– Chińskiego? – zaś miał się Francuz z ogoloną głową i wytatuowanymi rękami. – A ty byś tam
nie chciała?
– Drodzy państwo, nie zapominajcie, co jest napisane na ścianie – wtrącił się gderliwie staruszek
Island-czyk o cudownie chabrowych oczkach.
Na białej ścianie widniał czarny napis: KEEP SI LENCE!
Siedzący nad książkami umilkli. Olga znów zatopiła się w gorzkawo-wzruszającym świecie
Fitzgeralda. Kiedy pałac właściciela diamentowej góry został wysadzony w powietrze, kiedy on sam
na zawsze zamilkł pod diamentowymi odłamkami, a jego cudowne córki zostały ubogimi sierotami,
oczy Olgi zaszły łzami. Czytała:
„Bardzo lubię prac – odezwała si; Jasmina. – Zawsze pra/am sobie chusteczki. B*d? pracowafo
w pralni i utrzy-mywana nas oboje.
– Cóż to byf za sen – westchnęła Kismina, patrząc w gwiazdy. – Jak dziwne się wydaje byf tu w
jednej sukience i z narzeczonym bez grosza! Ipod gwiazdami – dodała.
– Nigdy nie patrzyłam na gwiazdy! Zawsze uwaia&m je za wielkie diamenty, które do kogo/
należy Teraz mnie przerażają. Przez nie czuj, ie to wszystko wcze/niej by/ sen – cała moja modtóf...
– To był sen – powiedział spokojnie John. – Młodość każdego cz/owieka jest snem, jest czym w
rodzaju chemicznego szale« stwa" *.
Olga zadrżała, powstrzymując płacz, zakryła twarz rękami. Łzy trysnęły poprzez palce i
rozryczała się jak dziecko.
– Wytrzymaj, dziecinko, zostały czterdzieści dwie minuty. – Wytatuowany Francuz trzasnął o
stół Szpiegiem, który mnie kocha/. – Skurwiele, nie mogli zrobić sygnału końcowego o ósmej!
– Trochę ciszej, Sztamp – odezwał się postawny Serb, odrywając się od Chase'a i zezując na
kamerę ob-serwacyjną . – Wszystko w porządku. Wszyscy jesteśmy zadowoleni.
– Jaaaa ch... chcę do doooooomu... – ryczała Olga.
– Tam została papuuuuga...
Zrobiło jej się dziwnie słodko i zarazem gorzko, poczuła, jaka jest maleńka i bezbronna pod tą
lodową górą.
Drobna i ładniutka Amerykanka Kelly przysiada się do Olgi, objęła ją za ramiona.

* Francis Scott Fitzgerald, Diament wielki jak góra. Przełożył Adam Kaska. „Interart", Warszawa
1992.
– Kochana, no, wytrzymaj. Już niedługo.
– Nie, w bibliotece jeszcze gorzej się czeka... – Ponury Niemiec z jasną brodą podniósł się,
podszedł do regałów i odstawił Simenona na poprzednie miejsce. – Sally, chodź, pójdziemy napić się
wody.
Starościna szynki, Sally, podobna do Martiny Nav-ratilovej, machnęła mu tylko ręką, nie
odrywając się od Fiesty. Za Niemcem powlókł się wytatuowany. I cichy, chorobliwie chudy
Estończyk, wolno czytający po niemiecku Tomasza Manna.
– Facetom nerwy puszczają. – Kelly wyjęła chustkę, zaczęła wycierać Oldze łzy. – Spokojnie,
dziecinko. Twój dom jest teraz tutaj. I wszyscy cię kochamy. Jesteśmy twoją rodziną...
– Twoimi braćmi i siostrami – wymamrotała Włoszka, kartkując pozostawionego przez rudą
Szwejka. – To naprawdę takie fajne?
– Fantastyczna książka – odezwał się okularnik Węgier.
Olga szlochała.
Do biblioteki wszedł Bjórn.
– Co się stał o? – Podszedł do zapł akanej Olgi. – Pobił cię ktoś?
– Nie, po prostu zrobiło jej się smutno. – Kelly gł askała Olgę.
– A pobili mnie! – rzuciła ze śmiechem Włoszka i nagle umyślnie głośno zaśpiewała męskim
basem.
Kelly się roześmiała, zaczęła klaskać. Sally gwizdnęła, nie odrywając się od Fiesty. Staruszek o
chabrowych oczach zatkał uszy palcami. Bjórn usiadł obok Olgi.
– Wszystko już w porządku?
– Aż za bardzo... – Olga zatrzasnęła zmoczoną łzami książkę.
– Fitzgerald – przeczytał Bjórn nazwisko autora.
– Słyszałem o nim. To on by alkoholikiem?
– Tak.
– Wielu amerykańskich pisarzy było alkoholikami.
– Tak, tak – mamrotała Olga słabym głosem. Bjórn wpatrywał się w nią uważnie. Obojętnie
siedziała w objęciach Kelly.
– Masz dziś bonus? – cicho zapytał Bjórn.
– Pewnie tak...
– Ja też.
Kelly nastawiła uszu.
– To co, przyjdziesz do nas? – Bjórn oglądał jej ucho.
– Pewnie tak...
– Ej, big boy, nie tylko ty masz bonus! – Kelly zza gł owy Olgi ukłuła Bjórna szybkim
spojrzeniem niebiesko-żółtych oczu. -
Olga, przecież już byłaś z nami. U nas w kącie wszystko jest naprawdę super. Takie potężne
chłopaki! Przecież wczoraj ci się spodobało?
– Mówię ci, Olga, u nas jest fajniej – zapewnił Bjórn.
– Szwedzki kąt jest najfajniejszy.
– Nie mów przy mnie takich głupot! – krzyknęła W oszka. – Szwedzki kąt! Bez sensu zmarnujesz
bonus. Przyjdź lepiej do nas. My się połączyliśmy z Francuzami. S ą z nami Albańczycy, Rumuni i
trzej Macedończycy. Grecy też chcą dołączyć. To będzie najfajniejszy kąt!
– Olga, nie sł uchajjej. Ty przecieżjesteś nasza, wiesz, że Amerykanie są najfajniejsi! Nie tylko
tam na górze – przekonywał a Kelly.
– Nasi są fajniejsi! O wiele fajniejsi! – nie poddawał a się Włoszka.
– Olga, przecieżjuż byłaś zapraszana do szwedzkiego kąta. -
Bjórn się uśmiechał nerwowo.
– Nie idź tam, tylko niepotrzebnie zmarnujesz bonus! – nie ustępowała Kelly.
– Zamknijcie się! – Sally gwałtownie zamknęła książkę i z rozmachem trzasnęła nią o stół. –
Chcecie do karceru?!
– Mili państwo, jest ogólna zasada oczekiwania na sygnał końcowy! – Staruszek aż się zatrząsł z
niezadowolenia.
– Wszyscy tu jesteś my na takich samych prawach, cholera jasna! – krzyknął dziobaty Szwed z
jeżykiem białych włosów.
– Olga, dokonaj prawidłowego wyboru!
– Zastanów się, Olgo!
– Zamknijcie się wszyscy! – Sally trzasnęła dłońmi o blat. – Czytamy!
I znów otworzyła Fiest*.
Kelly wstała, odstawiła Hobbita na półkę i wyszła, klnąc pod nosem. Bjórn ciężko westchnął,
zezując na kamerę. Olga odwróciła się do niego.
– To nie do zniesienia... – szepnął, ocierając pot z bladej twarzy.
– Dwanaście minut.
– Bywa, że czas jest jak guma – mruknął. – Ciągnie się i ciągnie...
– A potem się zrywa.
– Tak. A potem się zrywa.
Olga westchnęła, wstała.
– Dobra. Pójdę się napić wody.
– Niezły pomysł! – Bjórn uśmiechnął się nerwowo. Olga odstawiła Fitzgeralda na półkę i poszła
do szynki. Bjórn poczłapał za nią. W szynce można było wyczuć ogólne napięcie: kobiety siedziały na
łóżkach, każda w swojej grupie, rozmowy ucichły. Wszystkie miały w rękach kubeczki z wodą. Koło
dystrybutora siedziały na podłodze Francuzki.
Objęły się, oplotły rękami, przytuliły jasnymi głowami. Olga podeszła, przestąpiła czyjeś nogi,
wyjęła z dystrybutora plastikowy kubeczek, postawiła w niszy, nacisnęła niebieski kranik.
Popłynęła zimna woda. Francuzka z bujną grzywą drobnych złotych loczków podniosła nieładną,
pryszczatą i długonosą twarz, wbiła w Olgę wielkie sza-roniebieskie oczy. Olga wzięła napełniony
kubeczek, podniosła do ust, upiła łyk. Zimna woda uspokajała.
– Chcesz usiąść z nami? – zapytał a Francuzka. Olga przecząco pokręciła głową. I poszła do
swojego łóżka.
„Po prostu nie wolno patrzeć na zegar..." – przekonywała sam siebie.
Siada na kołdrze. Znów upiła łyk wody. I spojrzała na zegar: za cztery minuty. Weszły Sally,
Włoszka i dwie Ukrainki. Olga piła wodę małymi łyczkami.
„Mł odość każdego czł owieka jest snem..." – przypomniała sobie, patrząc do plastikowego
kubka.
– Minuta! – powiedział a Sally.
I od razu wszystkie ożyły i zaczęły się ruszać. Kobiety odłożyły swoje rzeczy, wzięły kubeczki z
wodą i wyszły na korytarz.
„No proszę. Ósmy raz..." – pomyślała Olga, mieszając się z tłumem i starając się nie wyplusnąć
wody.
W korytarzu wszyscy się wymieszali – mężczyźni i kobiety.
Zbliżyli się do wielkich drzwi z matowego szkła. Rozmowy i szepty ucichły, tłum zamarł w
napięciu. Wszyscy więźniowie bunkra stali pod drzwiami z plastikowymi kubeczkami, napełnionymi
wodą. Rozbrzmiał różnymi tonami sygnał, drzwi się otworzyły. Tum zaczął powoli, z wyczekiwaniem
przeciskać się do niewielkiego pomieszczenia, oświetlonego niebieskim światłem. W ścianie
naprzeciwko drzwi było widać pięć okienek. Przy nich nieruchomo zastygło dwóch ochroniarzy z
pałami. Więźniowie ustawili się w pięciu kolejkach. Stali ciasno, przyciskając się do siebie, ale starali
się nie popychać, żeby nie uronić ani kropli wody. Olga przywarta do plecówjakiejś utykającej
Ukrainki i ostrożnie trzymała kubeczek przy piersi, nakrywając go z wierzchu dłonią. Serce jej mocno
biło. Jego uderzenia oczyściły głowę z chaotycznych myśli. Olga patrzyła tylko przed siebie,
zmierzając do niebieskawego okienka. Ktoś pokrzykiwał, ktoś inny się rozpychał. Ale spokój tłumu
pochłaniał te nerwowe, samotne jednostki. Ludzie pełzli w stronę okienek.
Każdy otrzymywał swoje i od razu wychodził z niebieskiego pokoju.
W końcu przyszła kolej Olgi. Pochyliła się do okienka, przyłożyła wystający element na swojej
obroży do metalowej pytki. Zapiszczał sygnał i z okienka wytur-lały się dwie przezroczyste pigułki z
wyciśniętym słowem ICE. Olga pochwyciła je i od razu połknęła, popijając wodą. Wrzuciła kubeczek
do kontenera i wyszła z „bramki", jak przezwali to niebieskie pomieszczenie.
Sercejej biło coraz silniej.
„Od razu pójdę do Szwedów..." – pomyślała.
Z ty u słychać było hałas, piski i krzyki: kto próbował zabrać komuś innemu pigułkę.
„Zaczyna się..." – Olga przeszła korytarzem, skręciła do szynki.
Tam już zorganizowały się grupy, ludzie się rozsiadali, szykując się do podróży. Ale
szwedzkiego kąta tutaj nie było.
„Szwedzi są dziś w garażu!" – domyśliła się Olga.
Zaczęły ją chwytać za ręce, mamrotać, namawiać Francuzki i Greczynki, Rumunki i Ukrainki.
Island-czyk albinos rzucił się jej pod nogi, złapałją za kolana, i co szeptał po islandzku, bodąc
spoconym z pożądania czołem. Z jego histerycznego szeptu wypadło ze śliną tylko jedno zrozumiałe
słowo:
– Bonus!
Olga zatkała uszy i czmychnęła do garażu. I od razu zauważyła szwedzki kąt: z dziesięć osób
siedziało już na podłodze, szykowało się. Ona podeszła do nich, coś mruknęła, podała każdemu drżącą
rękę, pada na kola na i zaczęła dotykać siedzących. Czekali na nią, witali ją radonie, dotykając tak
samo drżącymi rękami, rozstąpili się, wciągnęli ją. Oczy, niebieskie i granatowe, bladoniebieskie i
koloru morskiej głębi, patrzyły na siebie w napięciu, promieniejąc i pobłyskując, obiecując wspólną
dla wszystkich ekstazę. Drżąc, wcisnęła się, wlała w grupę oczekujących, ujęła ich za wilgotne z
podniecenia ręce, czując, jak narasta fala serc,jak coś rozpiera pierś, jak kręci się w głowie, jak tłucze
się krew w skroniach. Siła szwedzkiego kąta porażała.
„No, to... już!" – Olga słodko zamknęła oczy.
Podchodzili nowi, którzy przed chwilą połknęli swoją porcję szczęścia, siadali, przyciskali się do
siebie, brali się mocno za ręce, tworząc nierozerwalny łańcuch słodkiego przeczucia.
Pojawiła się Liza, dotknęła, zaszczepiła i wzmocniła sobą kąt radości, jej piękne usta drżały.
Zjawił się srebrzystowłosy Grek i ognistorudy Izraelczyk, barczysty niebieskooki Szwed z zeszpeconą
twarzą i rumiana, ogolona na łyso Amerykanka.
Wszyscy mieli bonusy. Wszyscy pragnęli szczęścia.
„Najlepsi są tutaj!" – radośnie pulsowała krew Olgi.
I następowała chwila odlotu. Wpiła się w towarzyszy wspólnej radości, zamknęła oczy. Ale nie
dane jej było zapaść się w marzenie i błogość – już zimne obce ręce wyciągająją z kąta.
– Przestępczyni! Zżarła Lód!
Silne ręce ciągną ją, wloką korytarzem. Już czuje każdą komórką, jak w brzuchu roztapiają się,
rozta piają, roztapiają dwie bryki lodu, dwie boskie, niepowtarzalne bryki, dające nieziemską radość.
O, żeby tylko zdążyły się rozpuścić! Jeszcze parę chwil! Topcie się, topcie, topcie szybciej,
najdroższe, moje ciało was pragnie, moje ciało płacze z pożądania, moje ciało ssie was i jęczy...
– Otwórzcie jej usta!
Okrutne twarze, chłodne spojrzenia, stanowcze ręce w gumowych rękawiczkach. Rozwierają jej
szczękę, wstawiają stalową rozpórkę, usta otwierają się z bólem, wbrew woli.
– Zgłębnik! – Plastikowa żmija wpycha się do garda, pełznie po przewodzie pokarmowym,
rozciąga go i nie pozwala oddychać.
Ciało się miota, wije w obcych rękach, ale one trzymają mocno, mocno, mocno i tam, w żołądku,
zwinna żmija wsysa miłe, łagodne, najdroższe i upragnione bryki lodu, nie pozwalając im się roztopić,
i nie ma już, nie majuż czym oddychać, oddychać, oddychać..
Olga krzyknęła.
I obudziła się.
– Co się dzieje? – Leżąca obok Liza położyła jej rękę na piersi. -
Cała jesteś mokra...
Olga zrzuciła cienki włochaty koc, uniosła głowę, usiadła i zwiesiła nogi z pryczy.
– Fuj, jakie brednie mi się przyśniły...
W szynce panował półmrok. Zegar elektroniczny wskazywał trzecią czterdzieści siedem. Kobiety
spały. Olga wytarta dłonią mokrą od potu twarz.
– Kompletne bzdury...
– Co takiego, rybko? – Liza objęła ją z tyłu. – Przynieść ci wody?
Olga roześmiała się półsennie, pokręciła głową.
– Przyśniło mi się, że nas tu karmiąjakimiś lodowymi narkotykami... jakieś takie przezroczyste
pigułki... i ja ich tak bardzo chcę, tak pragnę... a kto mi je odbiera...
– Tutaj dużo się śni l o d o w y c h snów. To normalne... – Liza ją głaskał a. – Mnie się
początkowo śniło, że jestem maleńka, jak żuczek i że przymarzłam do lodu. Na zawsze. I na wieki w
tym lodzie...
– No... i jeszcze... biblioteka!
– Jaka biblioteka?
– Ż e niby mamy tutaj bibliotekę.
– Super. Ja chcę do twojego snu.
– I jakiś taki kolektywny trip z tą pigułką... szwedzki kąt...
– Szwedzki kąt dziś wieczorem wygrał z naszymi w piłkarzyki.
– Boże, przecież tutaj jest sala sportowa, a nie biblioteka... -
Olga kręciła głową. – I mężczyźni mieszkają oddzielnie... ale brednie!
– Damy sobie radę i bez mężczyzn. – Liza pocałowała Olgę między łopatkami, zeszła z pryczy.
Podeszła do dystrybutora, napełniła kubeczek wodą, upiła, wróciła, podała Oldze.
– Napij się.
Olga upiła nieco lodowatej wody.
– Dziwne... ani razu nie śnił mi się tutaj dom.
– Mnie też. – Liza objęła ją.
– Ale to... to bardzo dziwne!
– Nie, kochana, to nie jest dziwne.
– Czemu?
– Bo nasz dom jest tutaj. I innego nie będzie. – Liza ziewnęła i przytuliła się do Olgi.
Zasypiając i wspominając swój dziwny sen, Olga poczuła ramieniem zagłębienie w piersi Lizy.
„Bonus... bonus... lodowy... ale brednie... bonus tutaj to po prostu tabliczka szwajcarskiej
czekolady. Czekoladka...
czekoladka... w postaci tabliczki... w postaci mojego Fimy.
Fimoczka jest dobr-r-ry. Fimoczka jest najlepszy... "
Ostatni
Ręce braci budzą ciało moje. Budzą ciało brata Gorn. Jesteśmy na naszej wyspie. Na naszym
łożu. Spoczywamy obok siebie.
Teraz, po Wielkiej Nocy, nasze ciała są podobne. Wiele sił oddały one na Ostatnie Poszukiwanie.
Są bardzo stare. Tak stare, żejuż nie mogą się poruszać. Bracia palcami otwierają nam oczy, podnoszą
powieki. Biorą nas z łoża na ręce, obmywają, karmią i pielęgnują. Teraz trzeba strzec naszych ciał.
Żeby Światłość ich nie opuściła. Ale nie tylko naszych ciał: trzeba s t r z e c ciał wszystkich braci i
sióstr Światłości. Całe 23 000. Teraz każde ciało jest s z c z e g ó l n i e drogie. Albowiem bliskie jest
Przeobrażenie.
Bracia nakarmili nas płynami odżywczymi i zanurzają nasze ciała w marmurowej wannie,
napełnionej świeżym mlekiem bawolic. Pomaga to podtrzymywać siły w ciałach naszych.
Nasze twarze s ą obok siebie. Widzę z bliska twarz Gorn. Wedle praw świata mięsa, jest
chłopcem. Ale przez t ę noc jego twarz silnie się zestarzała. Zestarzało się też ciało Gorn. Terazjest
taki jak ja.
Gorn patrzy na mnie.
Nie mamy sił, by mówić w języku Ziemi – wargi nasze nie mogą się poruszać. Ale serca m ó w i
ą.
Dziś Bractwo powinno odzyskać troje ostatnich z 23 000. Ale n i e ł a t w i są ci ostatni. Trudno
będzie ich odzyskać, wyrwać ze świata mięsa. Są ruchliwi. Jeden z nich porusza się po Ziemi, pewne
maszyny z mięsa zabija, a ukrywa się przed innymi.
Drugi mieszka w Ziemi, pracował w miejscu, gdzie maszyny z mięsa sporządzały wściekłe
trucizny, struł się nimi, zmienił się na ciele i zaczął kopać pod ziemią i ukrywać się przed maszynami
z mięsa. Trzecia po prostu lubi skakać i biegać, gdzie zechce.
Noadunop
W ciągu sześciu miesięcy i trzynastu dni japońskiej egzystencji w końcu zrozumiałem, co
przypomina Tokio z lotu ptaka.
– Nowy Jork po bombardowaniu atomowym.
Szepczę to w ojczystym holenderskim do szklanki z lichi, uśmiechając się do swojego odkrycia. I
przenoszę wzrok na miasto sushi i kogyaru, zatapiające się w zmroku. Zajebiście jest siedzieć na
sześćdziesiątym pierwszym piętrze, sączyć ulubionego drinka i patrzeć. Na Wschodnią Stolicę. Przez
pięciocentymetrowe szkło. Dotykając lodu w szklance.
Po minucie wnoszę poprawkę:
– Niezbyt udane bombardowanie.
To prawda: w jednorodnej masie pni drapaczy chmur, które są jakby pozostałością po wybuchu
atomowym, górują pojedyncze, stupiętrowe samotne wieże. Patrząc na nie, wspominam ryk Godzilli,
niszczącej Wschodnią Stolicę w starym japońskim blockbuste-rze. Współczuję tym dumnym
samotnicom. Stukam się ze szkłem za ich wytrwałość w oczekiwaniu na kolejne gigantyczne
trzęsienie ziemi. Którego oczekują w Tokiojuż siedemdziesiąt lat. Niejestem w stanie oderwać wzroku
od miasta. Od dzieciństwa lubiłem długo patrzeć. I chwała Bogu. To doświadczenie bardzo pomogło
mi w moim trudnym zawodzie. Po tym Greku w Londynie stałem sięjeszcze bardziej spostrzegawczy.
Umiem ż y ć oczami. Tu zawsze zmrok zapada gwałtownie. Już zapalają się ognie ulicy.
A na zachodzie widać różowopomarańczowy miraż, dzieło skrywającego się słońca. Jeszcze pięć
minut i się ściemni. Dość czasu, żeby przypomnieć sobie, kim się jest i po co. Dobrze wpisałem się w
tę metropolię. Na kolejne pół roku. Szukają mnie w Europie i Ameryce. Ale ja już od dwóch lat mam
wąskie oczy, całkiem inny nos i trochę inne usta. I golę głowę jak mnich. Dawni współpracownicy z
Korpusu w życiu by mnie nie poznali. Kumple z puku na Ba kanach – też. Chyba tylko po tatuażach.
Zajebiście, że na ziemi jest Azja, do której można się dostać i zatopić się w niej. Już troje ludzi mi
powiedziało, że jestem wykapanym Mongołem. Gicior! Jestem Mongołem! Od czasu do czasu
dokonującym najazdów. Potomek Czyngis-chana. Z Grekiem poszło gadko – dwie kule w wątrobę,
kontrolna w głowę, jak w filmie. Przy całkowitej bezradności ochrony. Ale miesiąc żmudnych
przygotowań by naprawdę ciężki. Zawsze dręczy mnie brak głębokiego snu przed robotą. To kurewsko
męczące.
Japońskie masażystki przyzwoicie popracowały nad moim szczupłym, ale muskularnym ciałem.
A dwie kogyaru z Shibuyi w ciągu trzech wspólnych nocy ostatecznie przywróciły mnie do życia. No
cóż, nie jestem żelaznym Bruce'em Willisem z Die hard! I chwała mojemu osobistemu małemu
bogu...
Tokio rozświetla się. Pięknie, nie ma co gadać. W tym barze bywam za każdym razem przed
robotą.
Trzeci raz. To już taka n o w a tradycja. A raczej – połowa tradycji. Druga połowa czeka na mnie
przy brązowym psie.
Czas zapłacić i ruszać w dół, do miasta, na Shinjuku. Tam jest Misato-san. Nowa. Trzeba jeszcze
zdążyć co jej kupić...
Płacę, idę do windy. Stalowa kabina płynnie sprowadza mnie z nieba na ziemię. Nie wiem,jakim
cudem zawsze w tej windzie pachnie melonem. Łapię taksówkę, jadę do Shinjuku. Korki.
Godziny szczytu. Ale to niedaleko. Kiedy podjeżdżam, zapadajuż noc i Shinjuku świeci się jak
bożonarodzeniowa choinka. Zostaje mi siedem minut do spotkania. Wiem, że dziewczyna będzie
czekać, ale mimo wszystko się śpieszę.
Jestem człowiekiem odpowiedzialnym w każdej sytuacji. Zachodzę do sklepu Isetan, kupuję jej
mój standardowy zestaw dla kogyaru: CD Shiiny Ringo, DVD z filmem Titanic, pokemona z
powtykanymi w ogon kolcami i pudełko szwajcarskich czekoladek. To zawsze działa bez zarzutu. Jak
mój niezawodny glock 18 z tłumikiem.
Misato stoi koło psa z brązu, Hachiko, wciąż jeszcze czekającego na swojego właściciela, ale pan
zmarł na zawał.
Japończycy postawili pomnik psu. S ą sentymentalni. I infantylni. Chwała Bogu, że nie miałem
jeszcze klientów wśród Japończyków. No i wśród Chińczyków. Poród Arabów – dwóch. Jeden Grek.
Plus Australijczyk. Reszta to Europejczycy. Chociaż – jeszcze dwóch Rosjan w
dziewięćdziesiątym ósmym.
Nie wiadomo, do jakiej grupy zaliczyć Rosjan – Europejczyków czy Azjatów. Rosjanie to po
prostu Rosjanie. Ci Rosjanie okazali się kamieniami obrazy.
Z nimi nie poszło gładko – w i e l k a krwawa jatka. Ale mogłem najlepiej zabłysnąć. Trzeba było
wiele zmie nić. W
sobie i wokół...
Misato ubrana jest jak wczoraj – różowy top do pępka, króciutka spódnica z niebieskiej skóry,
nogi w białych kabaretkach z grubymi oczkami, na nogach białe platformy zżółtymi zapinkami
pokemonami. I jeszcze jeden pokemon przyczepił się dojej szerokiego lakierowanego paska. I
zupełnie malutki żółciutki pokemon majta się na jej perłowej komórce.
Włosy Misato ma w czerwonożółtym odcieniu. Na ogromnych tipsach – śnieżynki i gwiazdeczki.
Powieki pomalowane na perłowo, usta – jaskraworóżowe, z błyszczykiem. Twarz bez wyrazu. Ale
figura – całkiem, całkiem. I wzrost jak na tutejszą norm doskonały: sto sześćdziesiąt osiem.

Typowa kogyaru: ko – moda, gyaru – girl. Ta moda, tro-pical girl style, ruszyła gwałtownie
cztery lata temu. Teraz wypierają ją piksiarze, dirty look, w murzyńskich wełnianych czapkach.
Ale Misato naśladuje swoją starszą siostrę, kogyaru pierwszej fali. Ich dewiza, to get wild & be
sexy. Mnie to całkowicie zadowala.
– Hi, John, how are you? – Misato obnaża swoje krzywe młode zęby z aparatem.
– Kombonwa, Misato-san – mówię z uśmiechem. Ona stara się mówić po angielsku (bardzo
słabo), ja – po japońsku (jeszcze gorzej). Biorę jej wilgotną rękę.
Przepychając się w tłumie, wychodzimy na Shinjuku-dori.
Brniemy przez ulice, gadamy. Misato stuka swoimi platformami. Japońskie kobiety koszmarnie
chodzą. Większość z nich stąpa koślawo, stawiając stopy do środka. Jak wyjaśniła mi prostytutka z
Sapporo, to następstwa tysiącletniego siedzenia na kolanach.
Pępek Misato jest bez piercingu, ale to zrozumiałe: chodzi do dziesiątej klasy, na raziejej nie
wolno. Tutaj rodzina i szkoła nieźle musztrują. Dlatego dziewczyna nosi jaskrawe, odlotowe ciuchy.
Kompensacja szkol-no-rodzinnej rutyny. Wieczorami Misato jest kogyaru, co rano – uczennicą w
niebieskim mundurku i białych getrach. Dzielnie maszeruje, postukując platformami. Proponuję
miejsce, gdzie można się schilloutować. Ona na wszystko się zgadza. Romans z Europejczykiem
oznacza tutaj prestiż. Chociaż ja dla niej jestem w połowie Mongołem. I s p e cj a l i s t ą od przewozu
ładunków. Mam nawet wizytówkę.

Prowadzę ją w znajome miejsce. Tutaj za pięćdziesiąt dolarów na głowę można jeść i pić dwie
godziny. Mnie i Misato wystarczyłaby nawet godzina. Sobie zamawiam piwo, a dla niej – pófcłodki
koktajl z ryżową wódki shochu, czyli ulubiony drink kogyaru. Nakładamy sobie sushi, sashimi,
szaszłyczki z kurczaka, szczypce krabów, „marmurkowe" poprzerastane mięso. Kelner pośrodku
naszego stołu zapala palnik gazowy pod wokiem z wodą: tutaj wszyscy gotują sobie swoją własną
zupę, z czego chcą. Wrzucamy krabowe szczypce do wrzątku, jemy sushi i pijemy. Misato jest wesoła.
Chichocze, odchylając się do tyłu. Ściskam ją, łapię za kolana. Ona plaska mnie po czole serwetką w
celofanie. Pijemy za spotkanie na Shibuyi. To jest Mekka kogyaru. Prawdziwy ul. Roją się ich tam po
prostu tysiące.
– Czemu ty mnie wybrać? – pyta Misato.
– Nie jesteś podobna do innych kogyaru – kłamię. Ona rechocze, popija mętnobiały koktajl. Dla
niej to wyróżnienie, bujać się z obcokrajowcem. Przełyka sushi i opowiada o letniej podróży do Włoch
z całą klasą. Widziała papieża. I jada tiramisu. Które tam przygotowują „lepiej niż w Tokio".
Spodobali jej się Włosi. Opowiadam Misato o piłce nożnej, jak jeździłem w czasach studenckich
kibicować drużynie Manchester United (oficjalnie dla w s z y s t k i c h uczyłem się w Anglii), jak
biłem się z Włochami i trafiłem na miesiąc do aresztu. Ona chichocze. Sushi i sashimi już zjedzone,
czekamy, kiedy ugotują się kraby. Pauza. I w tym momencie wyjmuję z plecaka paczuszkę z Isetan:
– To dla ciebie.
Ona od razu zamienia się z kogyaru w uczennicę. Jej ruchy stają się kanciaste. Garbi się, grzebie
z otwartymi ustami w paczce. Omal ślina jej nie cieknie z nabłysz-czonych ust.
– Kawaii! Sugoi! * – wyśpiewuje niemal, przykrywając usta dłonią i wydając z siebie pomruk
zdziwienia.
– E-e-e!
Pociągając dość lekkiejapońskie piwo, dajęjej szansę nacieszenia się prezentem. Kiedy się
zapomina, od razu chcęjej. Słodka dziewczyna. Japonki, naturalnie, są dla amatorów. Alex ich nie
cierpi, Gregory też się nimi nie zachwyca. Przypasiły tylko SergeWi Labocky'emu.
Chociaż bardziej mu się podobają Chinki. Oczywiście tutejsze kobiety to wieczne uczennice. Są
trochę kanciaste i wstydliwe.
Europejczykom to nie leży. A mnie odwrotnie – jara. Lubię japońskie uczennice. Nawet jeśli się
zbliżają do czterdziestki.
Zresztą nie mam wyboru: Wdawać się tutaj w romans z białą babą – to jak śmierć. Aja muszę być
we wszystkim wolny. I w dowolnym momencie zrzucić ogon. A czasem i skórę...
Kraby są gotowe. Misato, podniecona prezentem i shochu, pałeczkami wyciąga je z woka. A ja
wkładam do woka mięso, pulpety na szpadkach i grzyby. Jemy kraby, okrawamy kleszcze nożycami,
maczamy śnieżnobiałe mięso w sosie. Misato szczebiocze o Ameryce, gdzie nigdy nie była, ale dokąd
bardzo chce pojechać. A przecież ja jestem A m e r y k a n i n e m. Rzeczywi-

* Miłe! Super! (jap.).

ście mam niezły amerykański akcent. Opowiadam jej o Wielkim Kanionie, o Los Angeles i
Miami. Restauracja zapełnia się. Urzędnicy z teczkami i komórkami. Pędzą, żeby za chwilę hałaśliwie
zrelaksować się po ofiarnej pracy. Żeby jutro znów wstać o szóstej, dymać kolejką podmiejską z
półtorej godziny.
I oddać życie za firm produkującą klimatyzację. Dla mnie to piekło. Już lepiej raz na dwa
miesiące kogo zabić niż codziennie chodzić do biura...
Misato się upiła. Ugotowane marmurkowe mięso już jej nie wchodzi. Przyszła pora. Jestem
trochę wstawiony. Nieźle się też nażarłem. Teraz chcę zerżnąć uczennicę. Biorę ją za biodra,
wyprowadzam. Racę przy wyjściu. Ona chichocze, nogi jej się plączą, gubi platform. Znajduje. Znów
chichocze.
Wyskakujemy z restauracji. Na ulicy jest jak zawsze – duszno i gł Ono.
Wrzesień. Ale duchota wciąż jeszcze nie słabnie. Rabu Hoteru, czyli po naszemu Love Hotel jest
dwa kroki stąd. Do siebie, do mojego jednopokojowego cieplutkiego kąta, nie zaprowadzę żadnej
baby. Nigdy. Nawet jeśli Gregory zapłaci mi standardowe dwadzieścia tysięcy...
Płacę, dostaję klucz. Wjeżdżamy windą na drugie piętro, idziemy korytarzem. Już mi stoi. Po
porządnym żarełku i paru dobrych piwach zawsze jest niezła erekcja. Misato pyta swoim łamanym
angielskim, czy mam zazdrosną żonę. Jestem przecież u r z ę d n i k i e m , ojcem rodziny. Mówię, że
mamy niestandardowe podejście do małżeństwa.
– Jak jej się podoba Japonia? – pyta Misato.
– Podoba się. Ale tęskni za Nowym Jorkiem.
– A-a-a – kiwa głową ze zrozumieniem.
Otwieram drzwi, zapalam światło. Pokoik z wielkim łóżkiem.
Jak zawsze. I nic innego tu nigdy nie będzie. Włączam lampkę nocną, gaszę górne światło.
Popycham Misato. Ona, jak lalka, ze śmiechem pada na łóżko. Podczas gdy chichocząc, leży na
wznak,ja się rozbieram. Ona patrzy na mnie jak na słonia w zoo. Zrzucam jej z nóg platformy,
ściągam siatkowe rajstopy.
Pod jedwabnymi majtkami Misato ma czarną, lekko przystrzyżoną cipkę. Świeżą jak ostryga.
Cipki Japonek zawsze pachną morzem. Rozkładam jej nogi, l iżę. Ona pojękuje słabo.
Wsuwam język w szparkę jednocześnie zginając jej nogi w kolanach. Na kolanach ma jak zwykle
siniaki – w domu oczywiście też pełza po tatami. Jak wszystkie dziewczynki. Kogyaru postękuje.
Chyba wcale jej się to wszystko nie podoba. No dobra.
Wujkowi się podoba. I tak się zabawiamy przez kilka minut.
Potem wujek nakłada na swojego człona prezerwatyw. Pluje na rękę, zwilża śliną swojego fiuta. I
zabiera się do Misato.
Wchodzę w nią wolno, płynnymi pchnięciami. Ona dalej tak samojęczy. Wpycham jej całego.
Ona zaczyna ryczeć. Patrzy w bok. Jej twarz wykrzywia grymas. Rżnę ją. Ona jęczy i stęka. W
łóżku Japonki są jednakowo bezbronne. Nie to co Chinki. Albo Tajki.
– Sugoi... sugoi... – poję kuje Misato.
Ssie swój palec z tipsem. Odwracam ją na bok. Kładę się przy niej. Przyciskam się dojej
pryszczatej pupy, ściskam maleńkie piersi. Cipkę ma ciasną, młodą. To przyśpiesza finał. Wstrzymuję
się. Żeby się nie spuścić, myślę o robocie. O jutrzejszym wyjeździe. O starej skrytce w Bośni. Gdzie
do tej pory śpią w smarze trzy glocki, dwie beretty, kałasznikow i dwie skrzynie amunicji. O martwym
Greku. O
domku na Goi, który chcę kupić. Kiedy wyluzuję z robotą. I przejdę na emeryturę.
Japonki nie umieją obciągać. To cecha narodowa. Nie umieją, bo nie lubią. Misato próbuje, jak
wczoraj. Wychodzi słabo.
– Schowaj zęby – radzę.
Chowa. I dławi się moim kutasem. Za to obracam ją tyłem. Fiut stuka w jej maleńką macicę,
jakby prosił się z powrotem. Ona jęczy i stęka w płaską poduszkę. Plecy ma delikatne i białe.
Takiej białej skóry nie ma w Europie. A już w Ameryce...
Dochodzę. Pora. Wychodzę z niej, zdzieram prezerwatywę.
Chwytam Misato za głowę, przyciskam do łóżka. Łapię swojego kutasa. Kilka konwulsyjnych
ruchów dłonią – i spuszczam się w ucho Misato. Zamiera zaskoczona. Jej ucho napełnia się sperm.
Przez sperm przebłyskuje skromny kolczyk-gwiazdka. Przytrzymuję głowę Misato i rozkoszuję
się widokiem jej ucha, pełnego m n i e. Potem się nachylam, całuję ją w skroń.
– E-e-e... – beł kocze przestraszona. Ale szybko się oswaja, uśmiecha się.
– E-e-e...
Widać po niej, że nikt nigdy nie robił z nią nic takiego. Terazjej ucho straciło niewinność. I
dobrze. Ła twiej będzie żyć. Dla niej – niespodzianka, a dla mnie – n o w a tradycja. Teraz przed
robotą powinienem się odbiałczać w ucho kogyaru. Inaczej nie ma szansy na sukces.
WIEDEŃ, 8.35
Obiekt wyszedł z klatki schodowej. Ja i Gregory siedzimy w samochodzie. Gregory zapala silnik,
ruszamy. Trzeba przejechać po Gartnergasse i na rogu Ungargas-se czekać na obiekt. Trzymam glocka
18 z tłumikiem w pogotowiu. Ulica niemal pusta. Wyprzedza nas rowerzysta. I jeszcze jeden.
Przejeżdżamy obok kwiaciarni.
Obok cukierni. W Wiedniu mają dobre eklery. Obiekt wychodzi zza rogu. Beżowy paszcz,
beżowy kapelusz. W rę ce – skórzana teczka w kolorze more-lowym. Zawsze chodzi pieszo do biura.
Naciskam przycisk. Opuszcza się ciemna szyba. Wysuwam rękę z pistoletem przez okno samochodu.
Raz, dwa, trzy. Wszystkie w głowę. Słyszę, jak szkło okularów rozpada się i bryzga na most.
Obiekt upada. Traci teczkę.
I kapelusz. I okulary. I sądząc po wszystkim – wolę życia. Zamykam okno. Gregory skręca na
Ungargasse.
I dodaje gazu.
MONACHIUM, 10.56
Serge brawurowo dogonił mnie z Wiednia swoim jaguarem.
On we wszystkim jest debeściarz. Pełna pro-feska. W
odróżnieniu ode mnie. W milczeniu żegnamy się, wchodzę do budynku lotniska. Jest duży i
pusty.
Pewnie taki dzień. Szukam swojego lotu. Sztokholm. Jedenasta czterdzieści. Fantastycznie. Jest
jeszcze czas na kufel monachijskiego piwa. Uwielbiam ich pszeniczne niefiltrowane. Dostaję bilet,
rejestruję bagaż. Przechodzę przez bramkę magnetyczną. Zaliczam kontrolę paszportową. Pytań nie
ma. Wchodzę do hali odlotów. I od razu do baru. – Ein Weissbier, bitte.
Postawny i opalony barman nalewa, stawia, żeby się wyklarował o. Siadam przy barze. Obok –
miły staruszek w kapeluszu z piórkiem. Bawarczyk. Zapalam papierosa. Wszystko poszło normalnie. I
ręka nie zawiodła. I glock 18 w porządalu. I Gregory p r a w i d ł o w o jechał. On zajebiście mnie
wyczuwa. Sześć lat pracujemy razem. I na razie tylko dwie wtopy: Szwajcar i Rosjanie. No nic. Bywa
o w i e l e gorzej. Przede mną stoi piwo. Łapczywy pierwszy łyk przez pianę. Super. Smak tego piwa
się nie zmienia. Jest takiejak w osiemdziesiątym czwartym. Wtedy, jako pryszczaty gnojek, pierwszy
raz przyjechałem ze spokojnego Rotterdamu do Monachium. Ajax – Bayern. Dwa do jednego. Starcie
tytanów. Wtedy omal mi nie złamali nosa w Hof-brauhaus. Jak idioci powlekliśmy się tam po meczu
na piwo... Przed wojskiem byłem zajaranym kibolem.
A teraz – wszystko jedno, kto z kim wygrywa. Teraz mam s w o j ą grę. Strzelam s w ó j rzut
karny. Od czasu do czasu. I jak na razie – trafiam...
Staruszek prosi mnie o ogień. Podaję zapalniczkę. Upuszcza ją na podłogę. Podnoszę, pomagam
zapalić papierosa. Ręce mu się trzęsą. Siwy niebieskooki Aryj-czyk.
Pewnie by na wojnie i wrzeszczał: Sieg heil! Starcy są bezradni jak dzieci. Mnie też to czeka. Ten
pewnie ma dużą rodzinę.
Kiedyś i ja co będę miał. Przecież nie będę się wiecznie spuszczał do ucha kogyaru. Dopijam,
idę do samolotu. Dokoła – wszystko w normie. W salonie dość pusto. Widocznie w poniedziałki
Bawarczycy nie rwą się do Szwecji. Szwedzkie piwojest nijakie. Dostanę kasę, to wyhaczę tam
czeskiego prazdroja. Zapinam pasy. Wyciągam z siatkowej kieszonki na plecach fotela przede mną
„Auto, Motor und Sport". Już ktoś to czytał. Kartkuję. Ciekawe: Niemcy uznali minicoo-pera za
najlepszy samochód roku. Nigdy poważnie nie traktował em tego samochodu. Po pierwsze – jest
babski. Po drugie – o małej mocy. Jak Niemcy po drugiej wojnie... Nasz pułkownik mówił, że najlepsi
Niemcy w dwudziestym wieku zostali w ziemi... pewnie ma rację, -o najlepszych Holendrach w ogóle
lepiej milczeć... Ja jestem najlepszym Holendrem.
Latającym Holendrem... A no proszę: jest cooper S – sto sześćdziesiąt pięć koni. Nie najgorzej.
To już nieźle wygląda.
Tak. ABS. DSC. EBS. ASC+T. W porządku. Reflektory ksenonowe. Sześć poduszek
powietrznych. Gdzie tyle? Co, jedną na przyrodzenie, czy jak? Czujnik parkowania. Czujnik deszczu.
Deszczu... Czyli od razu włączają się wycieraczki... a deszcz... deszcz może padać... albo ulewa... jak
w Goi... kiedy rozwiesili sieci... a dziewczyna z discmanem już poszła... poszła za daiquiri i kręciła
pupą... i ławka tekowa... mokra... mokra, idiotka przelała... przelała moją szklankę...
Czasopismo wypada mi z rąk. Przechylam się w prawo, na przejście. Podłoga z zielonym
chodnikiem płynie mi przed oczyma. Nogi i czerwone pantofelki stewardesy.
– Co panu jest? Ź le się pan czuje?
Ręce mam jak z ołowiu, nieruchome. Próbuję otworzyć usta.
Widzę, jak ciągnie się moja ślina. I kapie na czerwony pantofelek. Z prawej strony, do ucha,
starczy głos mówi po niemiecku:
– Mark! Co ci jest? Boże, znów z nim niedobrze. A mówił em -
lepiej posiedzieć w domu... Fraulein, musimy wyjść...
– Panowie lecą razem?
– Tak, tak! Znów zemdlał. Proszę mi pomóc... Ręka starca rozpina mi guziki koszuli. I wcale nie
drży.
Otwieram oczy. Przestronny pokój. Okna zasłonięte. Wysoki sufit. Jestem goły, ukrzyżowany na
ścianie. Ręce unieruchomione. Stalą i gum. Nogi przywiązane. Naprzeciwko siedząjacyś dwaj kolesie.
Jeden z nich to ten stary z baru.
Drugi – mł ody, wysoki. Przed nimi – podużny metalowy kufer.
Co w nim leży – można zgadywać. Piła mechaniczna? Ale wtopa. I to chyba gigantyczna wtopa.
W gł owie – pustka i spokój. Wspominam. Dałem się podejśćjak ostatni dupek. Ten stary dziadyga
dosypał mi coś do piwa, kiedy się schyliłem po zapalniczkę. Bardzo proste. Napinam mięśnie.
Sprawdzam swoje siły. Stary wstaje, podchodzi. Podchodzi całkiem blisko.
Widzę jego twarz przed sobą.
Jest męska, pomarszczona, z lekką opalenizną. Ciemnoniebieskie oczy uważnie patrzą spod
opadających powiek.
Jego spojrzenie nic nie wyraża.
– Jak się czujesz, Hugo? – pyta po angielsku.
Oppa! Zna moje prawdziwe imię. Dla wszystkich – Hugo van Baar zginął w Chorwacji. I w
pośpiechu został pochowany pod Vukovarem. Co on jeszcze wie?
– Wszystko – odpowiada stary. – Wszystko o tobie wiemy. Że jesteś killerem. I niedawno zabiłeś
w Wiedniu człowieka. I leciałeś do Sztokholmu, żeby odebrać pieniądze.
Dwadzieścia tysięcy euro. To twoja teraźniejszość. Znamy też przeszłość. Wiemy, na przykład,
żejako chłopak nienawidziłeś ojczyma i kiedyś nasypałeś mu cukru do baku jego motocykla, żeby się
rozbił. Ale ojczym się nie rozbił, za to zlał cię packą na muchy. Packą na muchy z szarego plastiku.
Wiemy, że bałeś się jeży. Wiemy, jak miała na imię twoja pierwsza dziewczyna.
Elise. Do waszego pierwszego zbliżenia doszło w lesie, nad zatoką. Wtedy za bardzo się
śpieszyłeś. Tak bywa, kiedy się ma piętnaście lat.
Stary zamilkł i odszedł ode mnie. Kim oni są? Skąd to wszystko wiedzą? Matka? Zmarła na raka
jeszcze w dziewięćdziesiątym czwartym. Nawet ona nie wiedziała o Elise. O Elise wiedziałem tylko ja
i Elise. Kto im opowiedział? Elise? Od stu lat jest w Ameryce. A o ojczymie? Matka nie mogła
opowiedzieć. Kim oni są?
– Jesteś my twoimi braćmi, Hugo – odezwał się stary. – Teraz cię obudzimy. I staniesz się
zupełnie inny.
Twoje życie zacznie się na nowo. A żeby łatwiej było ci się obudzić, przypomnij sobie ten sen,
jaki śniłeś w dzieciństwie na farmie Zaelmanów. Sen o niebieskim jabłku. O niebieskim jabłku. O nie-
bies-kim jabłku. Przypomnij sobie, Hugonie van Baar.
I od razu sobie przypomniałem. Ten sen! Przecież zapomniałem go zupełnie. Na wieki!
Najdziwniejszy sen. Który mną wstrząsnął. Miałem siedem lat. I kiedyś pojechaliśmy na farm
Zaelmanów. Mieli krowy i owce. I dwa psy – Reksa i Whisky. I dwoje dzieci – Marię i Hansa. Z
dziećmi i psami bawiliśmy się cały dzień. I tak się rozbawiłem, że wpadłem piersią na stary siewnik,
rdzewiejący w łopianie. Jebnąłem się 0 niego mocno, omal nie straciłem przytomności od uderzenia.
Stalowy siewnik rozciął mi pierś do krwi. Rozcięcie było dość głębokie, więc Zaelman zawiózł mnie i
mam do Assen, żeby założyli mi porządny opatrunek. W klinice położyli mnie na stole, zrobili w pierś
zastrzyk znieczulający, zaszyli skórę, założyli opatrunek. A kiedy Zaelman wiózł nas z powrotem,
zasnąłem. I przyśniło mi się, że wracamy z kliniki do Zaelmanów, jedziemy ich starym czerwonym
jeepem, 1 wszystko jest tak realistyczne, tak namacalne jak na jawie, Zaelman prowadzi samochód,
mama siedzi ze mną z tyłu, ja położyłem głowę na jej kolanach, wiatr wpada przez okno, czuję
wszystkie zapachy, samochód hamuje, podnoszę głowę i widzę – i mama, i Zaelman śpią, śpią jak
kamienie. Wysiadam z samochodu. Widzę dom Zaelmanów, wchodzę i rozumiem, że w domu
wszyscy śpią, i ludzie, i zwierzęta, a poza domem śpią krowy i owce, i w ogóle wszyscy wokół mnie
śpią, śpią, śpią, trwa martwa cisza i tylko ja jeden czuwam, tylko ja jeden mogę chodzić i patrzeć,
wszystkiego dotykać, wchodzę do salonu, tam w fotelach śpią Maria i Hans, i nagle widzę na stole
niebieskie jabłko, podchodzę, biorę je i kumam, że jest lodowe, bardzo zimne, ale czuję ogromną p r z
y j e m n o ś ć , trzymając je w ręce, i przytykam to jabłko do piersi, która boli i piecze, i robi się tak
dobrze, świeżo i słodko, że zaczynam pła-kać z zachwytu, bo bywa przecież t a k dobrze, t a k
strasznie dobrze i rozumiem, że póki niebieskiejabłko jest ze mną, będzie mi dobrze, ale rozumiem
także, że jest z lodu i się topi, kiedy się roztopi, n i g d y więcej nie będzie dobrze, i trzymam jabłko,
ale ono się topi i kapie, i z każdą kroplą tracę to poczucie d o b r a, tracę na zawsze i tak ryczę, jak
nigdy w życiu nie ryczałem, i budzę się, bo mama mnie budzi, żebym się nie spłakał we śnie, alejajuż
ryczę, bo ten c u d o w n y sen odchodzi i NIGDY więcej nie wróci...
– No właśnie, przypomniałeś sobie! – Stary uśmiech-nął się i kiwnął na wyrośniętego młodziaka.
– Zaczynaj.
Chłopak otworzy podłużny kufer. Leżał w nim oszroniony kij z przytroczonym kawałkiem lodu.
Lodowy młot. Ze wszystkich sił zacząłem się szarpać, wrzeszczeć. Ale umocowania trzymały.
Chłopak wziął młot, podszedł, zamachnął się i ze wszystkich sił uderzy mnie w pierś. Zabolało. I
zaparto dech. I zaczęło ściskać w piersi tak, że zdrętwiałem. On uderzył jeszcze raz i jeszcze. I
jeszcze. Straciłem przytomność. Ocknąłem się od tego, że moje serce w y p o w i e d z i a ł o:
– Noadunop!
Mi
Ziemia tajemnie spotnieje, kiedy ją się poprosi, a to tak. Jest dobra, kiedy pomodlisz się godnie,
cicho. Poprosisz potajemnie sapem: Mamuniu Surowa, Wilgotna Ziemio, rozstąp się. I całujesz, jak
syn, w Oblicze, w Pierś i w Ramię, w Łono, gdzie wilgotność największa. I poczekać się godzi, tchnąc
w głąb tajemnym sapem. Czołem się zaprzyj i dopraszaj: Mamuniu Surowa, Wilgotna Ziemio, rozstąp
się natenczas. I tako to i będzie. I wonczas ona spotnieje i napęcznieje miętko. Tako to. I jak pot Ziemi
wystąpi, wystąpi, wystąpi jako turodzic, obrzędnie, dziękuj: Mamuniu Surowa, Wilgotna Ziemio,
dziękuję ci ninie i na wieki za to, że byłaś, jesteś i będziesz. Tako się należy, a to tak. I ręce w nią
wkładaj powoli, nie spłosz, nie dopuszczaj się gwałtu, nie zwódź, nie naciskaj, poganiaczu, nie
popychaj ślamazarę kurewską, zwierzchną. Matka Surowa, Wilgotna Ziemia poganiacza kurewskiego
nie szanuje, a to tak. I powoli decyduj, rozważnie, i rób wszystko godnie, dobrze. Żeby cichy pot
Ziemi nie sechł, żeby suchość nie powróciła. Wepchnąłeś rękę, leguchno wy-tężyłeś się, zaprzyj się,
żeby było dobrze. I pierwszy rozsuw rób pomału, pomału, sierotko, jak dziecię bezmamy. Jakby
nieumiejętnie, potnie, lękliwie, a to tak. Żeby się nie obraziła. Żeby nie plwała. Żeby przyjęła i
pożałowała, no i tak. Żeby potajemnie wpuściła. Rozsuw pierwszy ciągnij do końca, do oporu dobrego,
wiernego. Żeby odczuła twoje jestestwo przaśne. Żeby przyjęła wilgocią. A jak przyjmie, wtedy rób
rozsuw drugi, o tak. Już silnie, jak dorosły, chędożnie. Żeby siły oceniła. Wtedy wpuści cię i tako to
wszystko dobre bedzie. I jak chędog dasz radę żyć w niej jak w domu, jak za pazuchą, dobrą i dużą,
ciepłą, to i tak. I lepiej tam niż w każdym domu, cieplej i godniej, a to tak. I zwierzchnego tutej nic
zdrożnego, i nie godzi się, i przez myśl nie przeszło.
Będziesz miał i spokojność duszy, i dla ciała wsparcie. I jak rozsuw drugi zakończysz dobrze –
zanurzaj się w Ziemi i płyń chędogiem. Dokąd ci się godzi, tam i płyń,jak mały ostatek łojowego
mydła. Ziemia ciebie swoim sadem wewnętrznym leguchno wysmaruje, i płyń. Chcesz – w miąższość,
kę dy jeno Ziemia. Chcesz – po wierzchu, gdzie korzenie i kamienie, to tako się godzi. A chcesz – w
puste miejsca, w odchliny zbyteczne. Kiedy ja powziąłem chędogiem w Ziemię odejść od świata
kurewskiego, fałszywego, zwierzchnego, nasamprzód miąższość szanowałem i tak to robiłem
wszystko,jak się godzi. W miąższości od świata kurewskiego sadem Ziemi się odgrodzić prosto,
przezpiecznie. Miąższość całego cię zasłoni i ochroni, nakryje i ogrzeje, duszę wyczyści dobrze i ciało
wzmocni tak, że wszystko to ostanie w spokoju na wieki. W miąższości wszystko dobrze kończyć– i
sen, i modlitw, i łojowe działo. Ale miąższość nie nakarmi – pokarmu cielesnego nie ma w niej. Tak
to jest. Dlatego w miąższości długo przebywać się nie godzi, o tak. Szukać należy się tego, co twoje.
Ciało pokarmu wymaga. A dusza – modlitwy. Mateczka Surowa, Wilgotna Ziemia daje pokarm dobry
i dobrze karmi. Ale to zwierzchni pokarm, pod korzeniskami, pod trawą i drzewami słodkimi, dużo
go. I takoż to pod kurewskim światem, zwierzchnim. Odleżysz się w miąższoś ci, nabierzesz spokoju
dobrego – i peł znij chędogiem na powierzchnię, jak trzeba, tak tak. Tam korzenie słodkie, tam
cebulki traw, tam stworzenia żywe, w Ziemi jak należy bytujące. Ja pierwej lubił krety łowić i krew
ich ssać nieśpiesznie, o tak. W kreciej krwi siła na rozsuw Ziemi zawiera się słuszna,jak się patrzy.
Ale tylko jeźli powoli, nieśpiesznie ją wyssiesz. Krety krwią trudu mocne. Albowiem ród ich z dawien
dawna w Ziemi pławił sięjak się godzi, małymi chędogami po swoich drogach. Dusiłem krety w ich
norach, rozrywałem korytarze. Tajemne legowiska krecie niszczyłem naremnie, w zamek, w zanadrę.
Żeby silnym być. Żeby chędożyć Ziemię.
Żeby umieć być w Ziemi uczciwym i dobrym. Chrobaki wyciągałem spod niwy zwierzchnej,
kurwy karmiące, stonogi i ślimaki spod zgnilizny leśnej wydłubywałem, łowiłem chrząszcze, a tak.
Korzenie słodkich traw ciągnąłem w dół, jak się należy, zębami mełłem. I tako to cebulki żułem
nieśpiesznie, jak się należy, modląc się i dziękczyniąc za pokarm godnie. W trawiastych korzeniach
siła golema i soki,gęste, posilne, opłwite. I tako ta siła na rozsuw i rozryw, na przepływ i przerąb w
korzeniach traw zawiera się ile się godzi, a tak. Siła słuszna. Korzenie z pandrowiem i kretami żyją w
przyjaźni, siłę im swoją oddają mel-kiem i krwią, z własnej woli, a jakże. Karmią ich płeć potajemnie,
matecznie, opłwito. A ja zaprzyjaźniłem się mocno ze wszystkimi, co płeć moją moje nakarmili
potajemnie, sytnie i snadno, co kości rąk wzmocnili, świebodę dali od kurewskiego zwierzchnego
świata, żeby nie znalazły barwne gady. Wszyscy mi przyjaciółmi, co chędożyć pomagają. Wszyscy mi
wrogami, co chędożyć przeszkadzają.
Pierwej miąższość Ziemi dobra ciągnęła mnie uporczywie, namolnie. W miąższość zanurzałem
się na długo, dychałem, głobiłem. Tajemnie dychałem trzewem. Rozsuw robiłem brzuszczem. Tam
ziemica silna, tłusta, cielesna. W pierwszym czasie nabiera mocy w głębi, nasysałem nosem,
głobiłem, ciągnąłem sok Ziemi, wzmacniałem siłę ducha i płci natrzewno. Odleżałem się w
miąższości, za sadem Mateczki Ziemi odtałędziłem, oczyściłem się z kurew-skiej pleśni, z pamięci
barwnych gadów. Na zawsze przekląłem kurewski świat, zwierzchny, a tak. Zrozumiałem istotę Ziemi
kłąbem, wieczną gołwą. Ziemi, czso trzyma Niebo i Gwiazdy i Górny Świat, i dwuno-gich, i
czworonogich, i sześcionogich, i wielonogich. I wszystko to jak należy, ta nasza podpora wieczna,
możebna. Podpiera Mateczka Ziemia i trzyma. Uświadomiłem sobie nadoblikiem i patrochami
przyswoiłem zasady życia w Mateczce Ziemi mądre, silne, krzep kie. Ale zrozumiałem nieszybko, że
godziło się nie w miąższość praśną Ziemi nurkować, ale i o dobrym Tajemnym myśleć silnie,
głębokszo. Godziło się szukać i lec w legowisku.
Odosobnionym. Oddzielonymi od wszystkiego innego, machlowanego. Pełzałem, pływałem
dychałem pod niwami i pod lasami. Chędoży-łem tam, gdzie pulchniej. I tako to opływałem
prawidłową stroną kurewskie miasta, kamienne zwierzchowia, miąższości tajemne, a tak. Krzepiłem
siłę cielesną chrobakiem, a też kretem, powłokiem, nieśpiesznie.
Roz-ryw i przeryw robiłem śmiernie, zdrożnie, z jękiem słusznym, łojowym. Takoż odwalałem
kamienie podziemne, rozgarniałem korzeniska roztropnie, ciągiem, nie zrywem.
Wydalałem z siebie przetrawione dary Ziemi z wdzięcznością, z cichą modlitwą trzewną. I
chędo-żyłem dalej, dalej, dalej, a tak. I to nie w miąższość, ale pod korzeniami, zwierzchnie.
Soczyście i prosto, tłusto. Czasem słyszałem też hałas kurewskiego świata, paskudnego,
jaskrawego. Kroki dwunogich gadów ohydkich mąciły ducha mojego, trzewiły. Świdrowały ciało moje
ich głosy, mozoły i stuki. A też strach i zgnilizna duchowa rozlewała się na górze, ciekła bez
przestanku od kurewskich miast zwierzchnych, szła przez bezdeń szerokim wachlarzem śmierzci, a
tak. I tam roiły się i uwijały istoty dwunogie z wysiłkiem, przezdzię-ki,jaskrawo. Stwarzali fałszywe
światy, gizdawe, wątpliwe, plugawe. Wytężały się w złu jaskrawe kurewskie gady i nęciły sobie
podobnych nieustannie i gorliwie kłamstwem. Burzyły dziarno i budowały golemnie,miażdżyli
smrodliwie i pochłaniali łapczywie. Ssali siłę od siebie wzajem pokolejnie, oderwańczo, srodze i
bezlitośnie, w pośpiechu, a tak. I kurewski dreszcz szedł od przekopywanych miast i ciało moje
płonnie drżało pod korzeniskami. Czułem dobrze, jak jaskrawo kurewskie stada dwunogich kopycą
snadnie swoimi parszywymi nogami Oblicze Mateczki Ziemi Surowej i Wilgotnej, o tak. Jak męcząją
rozmaito, jak pobezczy-nili ją, dręczą i niweczą skrycie i jawnie. Jak wyją z wściekłości dobywają,
ryk z kurewskich trzewi. Jak budują chwiniąc kurewski świat zwierzchny. Omijałem miasta.
Opływałem wioski. Wytyczałem drogi wokół kurewskich zbiorowisk.
Chędożyłem leguchno, pod korzeniskami. Modliłem się łzawie i prosiłem Mateczkę Surową
Wilgotną Ziemię o uległość. I rozstępo-wała się ona, potniejąc skrycie, dla mnie, dla jednego, dla
ulubionego, dla cichego. Przepuszczała mnie i poprzez topiele podziemne, i między kamieniami. Ręce
moje okrzepły od przerywu. Siłę nabyły wieczną, stateczną. I nie było dla nich ni przegrody, ni
przeszkody. Trzeszczały korzenie dębów, ustępowały kamienie ze swoich miejsc, zapadały się
kopalnie, poruszała się Ziemia, kiedym to napierał, to dawał folgę. Pomagała mi zwolena Mateczka
Surowa Ziemia znaleźć odosobnione, zyskać tajemne miejsce dla spokoju i modlitwy, a tak. Potniała i
rozstępowała się płeć jej, przepuszczając mnie, nieskrępowanego, mnie brawującego, mnie chrobrego.
Czułem zbawienną płeć Mateczki Surowej Ziemi. Zlizywałem jej tajemny podziemny pot języ
kiem drżącym, płakałem z niemocy burzenia przeszkód, ciarałem i ficałem, sadem podziemnym
nacierałem się.
Wewnętrznym jękiem dziękowałem jej za uległość, wyłem w nią z radości współuczestnictwa.
Wciągałem ją nosem.
Ryczałem trzewami bez kurewskich słów. Wierzyłem Ziemi Surowej. Kochałem ją mocniej niż
siebie. Pokładałem w niej śmiałe nadzieje. Rozsuw szykowałem zaprzednio, głodałem.
Natykałem się na podziemia kurewskich, zwierzchnych. Gdzie mieszkają oni albo dokonują
swoich dzid tajemnych, strasznych dla istoty cichej, odosobnionej. Omijałem te podziemia, stroniłem,
skręcałem. Chędożyłem po Ziemi dalej i dalej. Przebrnąłem i głębokszo, i pytko. Wchędożyłem w
miejsce, gdzie kurewskie istoty chowają ciała swoich zmarłych.
Rozsuw robiłem, chędożyłem pomiędzy leżącymi w Ciele Ziemi. Kurewskim rozkładem
oddychały ich ciała. Gnicie i smród wyziewały z nich, kurewska ropa się sączyła. A Ziemia wszystko
znosiła, wszystko pochłaniała pokornie, ulegle, tak, tak. Strach klupił mnie od dotykania kurewskich
szczątków.
Kurewskie życie zwierzchne spało w tych ciałach, buciło się i gąstoliło, przypominało o
koszmarze kurewskich spraw i tworów zwierzchnych. Skowytem wyłem, całowałem grudki ziemi
bliskie mi, wdzierałem się głębiej, natłuszczałem się nastrożnie i dychałem mliwo. Szukałem
swojego. Natykałem na podziemne pogłębienia kurewskie, gdzie tworzyli oni swoje tajemne chęchy.
Gdzie tworzyli i brusili to, czym zabijali się wzajem. Strach i drżenie chytały mnie, przy muszały się
natłuszczać i pocić, a tak. Tako sadem Ziemi Mateczki nacierałem się, gnarowałem się, o tak.
Kurewskie jamy dyszały boleśnie, głobiły, chciały. Alem obchędozał ja chcenie kurewskie, płynąłem
do swojego, dobrego. Płynąłem i płynąłem przez Ziemię. I wywierciłem przezpieczną drogę
prawidłową. I wyszedłem w obszary puste, ogromne. Tam kurwy zwierzchnie wyjmowały z Mateczki
Ziemi co im było potrzebne. Długo stukały i drążyły, długo wyrywały i głobiły, długo nękały
Mateczkę spiesznie, po kurew-sku. Naruszyły powłokę Mateczki, wyssały jej trzewie, poprzerabiały
wszystko po kurewsku, wyląbrały. I odeszły, pustki ostawiając.
Wszedłem ja w te pustki Mateczki, wyprostowałem się, a tak.
Zrozumiałem, co godzi się i co się nie godzi. I znalazłem sobie miejsce tajemne, zdobyczne.
Urządziłem kryjówkę cichą. Te pustki, wyssane przez kurwy, napełnię modlitwą do Mateczki
Surowej, Wilgotnej Ziemi, tak, tak. W pustkach lżej mi Wielką modlitw odmawiać, a w cielsku
ziemskim – Małą, o tak. Bojeśli Wielki odmawiać – godzi się od Ziemi oddzielać, a Małą można
wręcznie i bez obłazu odmówić dychem wprost. Nie chędoży-łemja w pustkach, a takoż modliłem się i
trwałem nieruchomo, swym ciężarem zaparty. Wiedziałem, czego dokonam. Rozumiałem
chwarstanie, rozumiałem i ochrostanie.
Zwijałem się w kłębek chędogiem iżby ciałem Ziemię czuć i dotykać, iżby modlić się całym
swym mięsem, obożyć, a tak.
Przyjmowałem Ziemię do końca. I byłem szczęśliwy trzewno i chędożno. I tak by żyć wiecznie,
do samego kresu Wilgoci, lecz rozstąpiła się Ziemia. Przeniknęły zwierzchnie kurwy. Burzą spokój.
Oślepiają światłem zwierzchnym. Łowią siecią. Chynęły się. Wiążą i ciągną zaciekle. Walczę z nimi,
walczę rękami chrobrymi, co siłę z chędoga czerpały. Kaleczę kurwy i rwę sieci. Ale krępują
kurewskim żelazem. Popędzają uparcie, obłapiają. Napadają gęsto. Wyrywam się i ryczę. Modlę się
do Mateczki Surowej, Wilgotnej Ziemi. Ale znikąd pomocy – oderwali od podziemnego sadła, odjęli
od łona, od wilgotności. Rozciągają okrutnym żelazem, żeby się nie poruszać. Sprytnie mnie
unieruchomili, po kurewsku. Mówią między sobą w kurewskim języku, dla mnie już niezrozumiałym.
Wstrząsają obszarami Ziemi ohydne dźwięki. Tamci to diabelska siła. A tak. Mówią chytre, straszne,
niezrozumiałe słowa. Modlę się i cały natężam.
Wyjmują co z puda stalowego, po kurewsku czynionego. Młot z lodowym chlastem. Biją mnie
tym lodowym chlastem w pierś złostnie i chwacko. Biją silnie, snadno. Biją mersko i wierutnie.
Biją zaderewisto i śmiertno. I m ó w i im moje serce: Mi!
Rikuosz
Skakać jest dobrze... najlepiej na świecie... skaczesz i o wszystkim zapominasz... przez ławkę
skoczyłam i zapomniałam... i nie ma więcej ławki... arara... przez rynsztok skoczyłam i nie ma więcej
rynsztoka... przez nogę eriki skoczyłam i erica potem wyjechała do mastond i wyszła za mąż za
mechanika samochodowego... przez królika skoczyłam i anna przygotowała go w białym winie... hyc
hyc hyc... pink hills pink hills arara... kwadratowy człowiek sterczy w barze od rana... i idzie idzie
przez świat kwadratowy człowiek...
przez kwadratowego człowieka trudno skakać.. bo on pije tylko burbo-na... skakać i skakać i
skakać arara... jestem wielkim skoczkiem wszystkich krajów i kontynentów... kiedy się urodziłam by
orkan w pink hills-ja bym przeskoczyła przez orkan... ale on by nie u nas tylko w terra-qua mastond i
jeszcze gdzieś... arara... u nas by tylko wiatr i powyginało rynny i psią budkę pacnęło do stodoły... hyc
hyc hyc pink hills– a mastond oberwało-skakać jest bardzo dobrze i korzystnie dla zdrowia...
kiedy skaczesz lecisz i zapominasz... arara... a kiedy lądujesz to stoisz i wspominasz przez kogo
przeskoczyłaś... przez pink hills jutro skoczę... a przez kwadratowego człowieka z baru nie będę... i
idzie idzie przez świat kwadratowy człowiek... erica norma joseph arara... a kto jeszcze... pies fidel
lubi surowe kości... kiedy gryzie koć skaczę przez niego... oj jak dobrze wziąć rozbieg... wiatr wpełza
w sukienkę... dobrze jest lecieć i lecieć... lecisz kiedy siebie lubisz... i arara... pink hills nie
zniszczyło... kate namawiała mam żeby pojechać do miasta...
arara i arara... żeby chrzęściła szyja... i dobrze jest pierdzieć jak się leci... a kiedy się ląduje
pierdzieć nie wolno nikt nie zrozumie po co... i smarkać można kiedy skaczesz... i kichać... i arara... a
można jednocześnie pierdzieć smarkać i kichać i pocić się... ale najniebezpieczniej jest kichać bo
trzeba zamknąć oczy i arara...
a z zamkniętymi oczami nigdy nie skaczę... bo nieciekawie... i idzie idzie przez świat
kwadratowy człowiek... arara i arara... to moja ulubiona piosenka o kwadratowym człowieku z baru...
skakać dalej i bardziej i kręcić głową i arara... spróbować za każdym razem się nie złamie... f del
lubił wyciągać chustki do nosa z kieszeni i arara... skok bywa różny... jestem wielkim skoczkiem
wszystkich krajów i kontynentów... arara... konie są lepsze od psów... a psy są lepsze od kotów– przez
psy można skakać... przecież one cię nie widzą... nad psem lecisz i gwiżdżesz i arara... f del f del f
del... a on cię nie widzi... i patrzy dokoła... hyc hyc hyc... pink hills pink hills– i arara... nie lubię
pająków– przez pająka strach skakać... ale koniecznie trzeba...
nad pająkiem bardzo długo się leci... lecisz lecisz i arara... a nad żmiją leci się szybko... bo żmije
są lepsze od pająków– a szczury są lepsze od żmij– przez szczura lecisz szybko... arara... a on wącha i
nie wie gdzie jesteś... a skakać przez koty jeszcze lepiej... kot też nie rozumie gdzie jesteś... ale kiedy
przeskoczysz przez kota on wszystko zrozumie... i arara... a pies nigdy nie zrozumie że ktoś
przeskoczył przez niego...
przez pink hills przeskoczyłam dzisiaj... i trzeba skakać dalej...
dalej... przez szosę do zatoki... tam gdzie statki... i przylądek z pomnikiem zaginionych statków...
tam arara i arara... przez kamienie dobrze jest skakać bo one milczą... trudno skakać przez stację
benzynową gdzie pracuje erica z wałkami na głowie– tam po prostu arara... kiedy skaczę przez stacje
benzynową pachnie nie benzyną lecz gównem... togówno nie eriki tylko jej męża stephena... przez
fermę collinsów skoczyć i zapomnieć... przez poidło dla krów– i przez traktor przeskoczyć i
zapomnieć... i arara i arara...
wylądowałam i przypomniałam– skakać jest dobrze z rozbiegu... prawidłowy rozbieg żeby nie
zobaczy kwadratowy człowiek... przez szkołę przeskoczyłam i krzyczałam i plułam...
tam arara... szkoła to złe miejsce... tam skaczą tylko na lekcjach wuefu... i źle skaczą bo nie lubią
skakać i nie rozumieją– oni nie rozumieją że skakać jest bardzo zdrowo... to przecież arara...
skakałam przez nauczycieli... skakałam przez uczniów... i przez matematykę i fizykę... skakałam
przez plastykę... arara...
skakałam przez sto osiemdziesiąt sześć... a przez śpiew nie skakałam bo śpiewjestjak wiatr... a
przez wiatr skakać nie wolno...jestem wielkim skoczkiem wszystkich krajów i kontynentów... arara...
przeskakiwałam przez kwadratowego człowieka i więcej się go nie boję-jeśli przez coś przeskoczę
więcej się tego nie boję– skakać jest dobrze i od razu bez rozbiegu... wtedy arara... trzeba trzymać w
sobie powietrze żeby nie rozerwało piersi... trzymasz trzymasz powietrze póki lecisz... lądujesz i
arara... wypuścisz powietrze z siebie a ono już pachnie inaczej... ono już arara... i ono jest już
poskokowe i nikomu nie potrzebne... prędzej wydychaj poskokowe powietrze i bierz rozbieg rozbieg
rozbieg... żeby arara... trzeba zawsze wybrać prawidłowo i szybko przez kogo skakać... no i teraz
jestem arara... skaczę przez pralnię i tam zawsze arara... i w środku ciepło i mokro... i ląduję i pocę się
jak arara... lubię się pocić jak arara... ale nie kiedy lecę tylkokiedy ląduję... a ziewać lubię kiedy lecę i
połykam wiatr i arara... kwadratowy człowiek po tym jak przez niego przeskoczyłam stał się malutki
jak kwadrat w toalecie na podłodze... od tego arara... a od tego zielonego kwadratu pachnie
zwymiotowanym burbonem... a ja skaczę przez czterdzieści pięć procent na szybie supermarketu... i
arara...
przeskoczyłam czterdzieści pięć procent... i już niczym nie pachnie i ziewać się nie chce... kiedy
coś przeskoczysz wszystko od razu zaczyna pachnieć arara... i sobą... albo nie sobą a innym... kiedy
skaczę przez słup latarniany on pachnie chees-burgerem... a kiedy skaczę przez mcdonalda w mastond
on pachnie motocyklem martina... a przez arara motocykl martina jeszcze nie skakałam... za to
skakałam przez zakłady spirytusowe tarraqua.„ i tam pachniało arara... i trawą śliną i krzesłami z
baru... a ja pierdziałam dużo nad zakładem i chichotałam... a teraz biorę rozbieg rozbieg rozbieg... i
arara... i skaczę przez stację kolejową... i pachnie zamkiem od stodoły i babcią która dawno leży w
ziemi koło starego kamiennego ogrodzenia... jestem wielkim skoczkiem wszystkich krajów i
kontynentów...jestem arara... skaczę i skaczę... ale nie zawsze można skakać... trzeba czekać kiedy się
najesz... bo skakać zjedzeniem trudno...jedzenie ono samojest arara... ono chce skakać przez talerz do
ust i do kiszek a przez kiszki skacze sraczka do sedesu... a w sedesie arara... to tylko kwadratowy
człowiek już nie skacze i nigdy nie skoczy do toalety... bo kwadraty arara... one nie skaczą tylko śpią i
patrzą... skoczyłam do miasta arara... nie byłam tu nigdy... miasto podobne do baru w mastond... i do
arara... przez ludzi w mieście skakać jest łatwo... oni są wszyscy razem i nieruchomi jak arara... nie
trzeba brać rozbiegu i przymierzać– jestem wielkim skoczkiem wszystkich krajów i kontynentów...
skaczę arara przez samochody... one pachną ludźmi... potem ludzi i słowami...
samochody s ą szybsze ale ja jestem przecież arara... i skakać umiem przez szybkie... jeśli
skakałam przez motocykl martina to i przez samochód mogę– lubię wąchać w locie to co pode mną...
arara arara... pluć w dół i krzyczeć dobrze... kiedy skaczesz nic niejest straszne... skakać trzeba daleko
i wysoko...
wtedy będzie szczęście dla wszystkich... skaczę przez kiosk z gazetami... skaczę przez
niedopałek... skaczę przez psie gówno... skaczę przez kino ze shre-kiem-2– skaczę przez tramwaj...
skaczę arara... przez bankomat... skaczę przez kawiarnię... i nagle kobieta w niebieskim mówi skocz
przeze mnie sophie... zatrzymuję się... pani mnie zna arara... ona mówi ciebie wszyscy znają jesteś
przecież wielkim skoczkiem wszystkich krajów i kontynentów... skocz skocz przeze mnie...
i ona się nachyla... jak w szkole... biorę rozbieg skaczę arara... i donie przyklejają się do jej
pleców... a potem arara i co mi robią... i ja już nie mogę więcej skakać... mogę być tylko w piwnicy na
ścianie– i wołać mamę-a potem arara... biją mnie w pierś czym zimnym... i arara słyszę jak serce m ó
w i:
– Rikuosz.
Program Przeobrażenie
14.57. Kanton. Biuro korporacji LOOD.
Ogromny biało-niebieski gabinet dyrektora korporacji. Przy biurku, odchyliwszy się w fotelu
obitym jasnoniebieską skórą, siedział chudawy, łysawy Rim. Jego szczupła, opalona twarz była
nieruchoma. Nie-bieskozielone oczy nieprzerwanie patrzyły na kawałek Lodu unoszący się w szklanej
stref e pod suf tem – wszystko, co pozostało z upadłej na Ziemię Bryły.
Rim c z e k a wstrzymując oddech. Jego serce się s z y k o w a ł o.
Minęły trzy długie minuty.
Drzwi z pancernego mlecznego szkła bezszelestnie się rozsunęły. Do gabinetu weszli Szua, Uf,
Atrii i Scefog. Rim wstał, strząsnął odrętwienie, skierował się w ich stronę. Bracia zatrzymali się dwa
kroki od Rim: s t r z e g l i serc. Rim to r o z u m i a ł. Trzeba było s t r z e c energii serca i nie
tracićjej na braterskie powitania. Rim z a m a r ł. Przed nim stało czterech Silnych. Każdy z nich
odpowiadał za braci w swojej części Ziemi. Każdy by Osłoną swojego kontynentu. Szua, były strażnik
Arsenału, teraz po śmierci Dopob, o c h r a n i a ł braci i siostry Ameryki, Uf – Rosji, Atrii – Europy,
Scefog – Australii i Oceanii.
Przybyli bracia z r o z u m i e l i, że wszystko jest gotowe.
Rim podszedł do windy, nacisnął guzik. Wszyscy weszli do windy. Ruszyli na górę. Tam, pod
samym dachem srebrzystoniebieskiego drapacza chmur, czekała na braci t a j e m n a sala. Do której
jeszcze żaden z nich nie wchodził.
Winda się zatrzymała. Drzwi się otworzyły. Bracia weszli do niewielkiej sali o łukowym
sklepieniu, wykończonej liliowym marmurem. Pośrodku sali górował okrągły stół z
błękitnogranatowego lazurytu. Na środku stołu błyszczał złotem niewielki okrąg.
Bracia w milczeniu usiedli przy stole.
Kilka minut siedzieli, s z y k u j ą c serca. Następnie Szua powiedział:
– P o j m u j e c i e, że Bractwo odzyskało troje ostatnich.
Poszukiwania zostały zakończone.
Lekki dreszcz przebiegł po zgromadzonych. Oczywiście, oni p o j m o w a l i. Ale p o w s t r z y
m y w a l i samych siebie, nie dopuszczając, by r a d o ś ć wytrąciła serce ze stanu równowagi.
– Nastał czas Ostatniego Czynu. Powinniśmy z d e c y d o w a ć o wszystkim. I usunąć to, co
przeszkadza.
– Przeszkadza tylko mięso – rzek Uf. – K ł ę b i się, czując swój bliski koniec.
– Bractwo powinno się ochronić – odezwał się Rim.
– P o d o ł a m y! – zapewnili wszyscy.
– Mięso liczy na p ę k n i ę c i e – oznajmił Atrii.
– Zsuniemy Osłony! – powiedzieli wszyscy i potwierdzili mocą serc.
– Statki opuściły porty – odezwał się Scefog. – Będą w drodze sześć dni.
– W tym czasie ostatni nowo odzyskani o c z y s z -
c z ą się płaczem – zakończył Szua.
– Osiemnaściorojest s ł a b y c h – rzek Uf. – P o j -
m uj ę to.
– Może ich być w i ę c e j – poprawił Szua. – Mięso każdego zacznie się sprzeciwiać. Ale trzeba o
d r z u c i ć strach.
– Czworo spoś ród s ł a b y c h m i g o c z e – kontynuował Uf.
– Oni mogą o d e j ś ć. Wtedy przyjdzie nam czekać, póki się nie ucieleśnią.
– Potrzebne jest w s p a r c i e Silnych – rzekł Atrii.
– Nie ma z nami Hram i Gorn, oni są na wyspie.
– Ich serca się z m ę c z y ł y – wywnioskował Uf.
– Oni wiele o d d a l i na Ostatnie Poszukiwania – odparł Szua.
– W e s p r ą nas,jak mogą – rzek Rim.
– Potrzebny Krąg Silnych – podsumował Scefog.
– Potrzebny Krąg Silnych! – w y r z e k li wszyscy.
Serca ich zaczęły r o z m a w i a ć. W t ó r o w a ł y im setki Silnych na całej Ziemi. Serca Hram i
Gorn również z a w t ó r o w a ł y.
Minęły czterdzieści cztery minuty.
Krąg Silnych z a j a ś n i a ł: GOTOWI!

Oddalone serca z g a s ł y. Kiedy siedzący przy stole u s p o k o i l i się, Rim powiedział:


– Pora!
Wszystkich pięciu zdjęło ze swoich szyi cienkie złote łańcuszki.
Na każdym łańcuszku wisiał maleńki złoty sworzeń. Każdy wziął swój sworzeń. Pięć rąk ze
sworzniami wyciągnęło się do złotego kręgu pośrodku stołu. W kręgu widać było pięć ledwo
widocznych otworów. Ręce braci wstawiły sworznie do otworów. Bracia zamarli.
W sali rozbrzmiał przerywany sygnał.
Jeden, dwa, trzy, cztery, pięć.
Bracia nacisnęli na sworznie. Sworznie zapady się w kręgu.
Krąg zaczął się płynnie wysuwać ze stołu. Złoty cylinder uniósł się nad stołem. Zatrzymał się.
Nad nim rozbłysnął hologram, emblemat korporacji L O O D : świecące serce w otoczeniu dwóch
lodowych młotów. Lodowe młoty znikły, pozostało tylko jaśniejące serce. Kobiecy głos powiedział:
– Program Poszukiwanie zakończony. Program Przeobrażenie uruchomiony.
Siedzący przy stole krzyknęli. Ich ręce się sczepiły. Serca r o z b ł y s ł y. Każdy z pięciu braci
wiedział, czym jest Program Przeobrażenie. Wszyscy uczestniczyli w jego opracowaniu, każdy o d p o
w i a d a ł w nim za swoje, każdy włożył w niego swoją ś w i a t ł o ś ć i ziemski umysł. Wszyscy
czekali na niego, szli do niego, p r a g n ę l i i c i e r p i e l i sercem. Wszyscys t a r a l i się dożyć do
niego. Ale teraz każdy po prostu p o c z u ł go sercem. Serca Rim, Szua, Uf, Atrii i Scefog p o c z u ł y
sygnał, który wypłynął ze srebrzystoniebieskiego drapacza chmur we wszystkich kierunkach planety
Ziemia.
– Przeobrażenie!
Każdy z 23 000 powinien przyjąć ten sygnał. Sygnał powinien dojść, dosięgnąć każdego brata,
każdej siostry. Powinien dotknąć ich wszystkich. W tysiącach telefonów komórkowych ukazuje się
słowo „Przeobrażenie" w dziesiątkach języków, tysiące faksów drukują na papierze to słowo, r o z b ł
y s k a ono na tysiącach monitorów, młode usta braci wyszepcząje bezsilnym starcom i niemowlętom,
których serca są już g o t o – w e:
– Przeobrażenie!
Dziesięć rąk sczepionych w jedno, pięć serc p a ł a Radością Przedsmaku Głównego Wydarzenia
Bractwa. Jaśnieje serce nad złotym cylindrem. Rynie sygnał we wszystkie strony Ziemi:
– Przeobrażenie!
A setki kilometrów stąd, w Domu na Wyspie powoli uniosły się powieki Hram i Gorn: z m ę c z o
n e serca ich rozradowały się swoją c i c h ą radością...
Klucz
Rankiem w środę, wycinając sto dwudziesty pierwszy rzemyk, Olga zraniła sobie palec i
brygadzista Horst przeprowadził ją do staruszków. Usiadła przy stole w kącie hali i zaczęła sortować
wycięte rzemyki, składając je do plastikowych pudełek. Obok Olgi siedziała stara Rumunka,
niemówiąca po angielsku; naprzeciwko niej – siwy, trzęsący się Irlandczyk, a obok niego – poznany
już Niemiec Ernst Wolf. Olga kilka razy jada z nim obiady i kolacje, ciekawił ją. Kiedy z
zabandażowanym palcem znalazła się w „starczym" kicie, Wolf uśmiechnął się i mrugnął do niej jak
do starej przyjaciółki. W
ciągu miesiąca jego twarz chyba jeszcze bardziej zżółkła i wyschła, ale stary trzymał się
niezmiennie dziarsko, w każdej sytuacji zachowywał zimną krew i rozwagę. Stale żartował z Olgą w
swoim staromodnym, wyuczonym w izolacji angielskim. Olgę pociągałjakoś ten staruszek, chociaż
tak samojak jej zmarli rodzice, niezbyt lubiła Niemców. Ale Wolf roztaczał wprost urzekający spokój.
Jego opanowanie i solidność uspokajały Olgę, zarażałyją pewnością, której tak brakowało tutaj, w
bunkrze. Podczas posiłków Wolf wiele jej naopowiadał. Wiedziała więc wszystko o nim i niemal
wszystko o Bractwie Światłości. Najbardziej zadziwiała ją wiara Wolfa w to, że kiedy wszyscy bracia
Światłości zbiorą się razem, to postawią kropkę nad „i" w historii Ziemi i ludzkoś ci. Najpierw Olga
złośliwie wyśmiewała staruszka, potem spierała się z nim aż do ochrypnięcia. A potem – na serio się
nad tym zamyśliła.
– Nie pojmuje pani, moja droga, jak nad wyraz unikalna jest nasza planeta – mówił Wolf. –
Proszę mi wierzyć, we Wszechświecie nie ma i nie było nic podobnego.
Wszystkie rozważania o braciach w rozumie, 0 nowych formach życia na innych planetach to
kompletne bzdury. Na miliardzie miliardów planet nie ma 1 nie może być żadnego życia. Ziemia jest
jedyna we Wszechświecie,jest unikalna. A Homo sapiens – unikat w dwójnasób, w trójnasób. Ajeśli to
prawda, to Ziemię należy rozpatrywać,jako anomalię,jako dziwną planetę, jako wrzód na ciele
Wszechświata.
– A może jako cud? – oponowała Olga.
– Cud, Olgo, cud to właśnie anomalia. A wszelka anomalia we Wszechświecie – to naruszenie
równowagi, naruszenie porządku. Prostą można poprowadzić poprzez dwa punkty, przez trzy, przez
trzydzieści trzy. A przez jeden punkt prostej nie ma sensu prowadzić. Bo jeden punkt to tylko punkt.
To nie droga. To nie regularność. Dlatego ja i pani, jak i cała nasza planeta, to pomyka Wszechświata.
I nie ma przed nami przyszłości.
– Czyli, chce pan, żeby Ziemia znika?
– Nie mam nic przeciwko temu, biorąc pod uwagę mój wiek i moją obecną sytuację.
– Pan jest po stronie Bractwa?
– O nie, Olgo. Nie stoję po stronie Bractwa.
– Niby dlaczego? Przecież, według pana, oni dążą do naprawienia błędu Wszechświata.
– I bardzo będą się starali, żeby tego dokonać, proszę mi wierzyć. Ale nie jestem po ich stronie.
– Dlaczego?
– Dlatego że nie umiem mówić sercem. To po pierwsze. A po drugie, są mi fizycznie wstrętni. W
ogóle... – uśmiechnął się -
niech pani myśli, co chce, ale stary Wolf im po prostu zazdrości.
Po tej rozmowie Olga poważnie się nad tym wszystkim zastanawiała. Leżąc nocą na swojej
pryczy, rozmyślała przy wtórze cichego brzęczenia klimatyzatora, sapania i chrapania kobiet:
„A jeś li to prawda? Co my w ogóle wiemy o naszym świecie?
Że Ziemia jest okrągła? Że po zimie zawsze przyjdzie wiosna?
Że człowiek pochodzi od małpy? Że jesteśmy mądrzejsi od zwierząt? W szkole i na
uniwersytecie mówiono mi, że Wszechświat jest nieskończony, że wszystko zaczęło się od Wielkiego
Wybuchu, od eksplozji... Coś tam wybuchło – i powstały gwiazdy, planety. Wszyscy w to wierzą. A co
było wcześniej? Pustka? Dlaczego? A kto stworzy pustkę? Skąd się wzięła? Sama z siebie? Ludzie
wierzą w to, co przyjmują za oczywistość... Tysiąc lat temu wierzyli, że Ziemia jestcentrum
Wszechświata. Ajeszcze wcześ niej – że Ziemia stoi na czterech słoniach... Jeśli Bractwo wierzy w to,
co chce zrobić, jeśli wydaje na to ogromne pieniądze, łamie prawo, porywa i zabija ludzi, jeśli taka
potężna korporacja na serio się tym zajmuje – znaczy, całkiem możliwe, ż e wszystko to – nie jest
bredzeniem ubogich sekciarzy, tylko najczystszą prawdą. I ludzie rzeczywiście dzielą się na
wybrańców zdolnych mówić sercem i pozostałe śmieci.
A ci wybrańcy kiedyś staną się promieniami światłości i Ziemia zniknie. A my wszyscy
zginiemy, jak ostatni durnie... "
Olga próbowała podzielić się swoimi myślami z sąsiadami z przeklętego bunkra. Bjórn słuchał
jej uważnie, potem we właściwy sobie, dość nudziarski sposób zbijał argumenty i obawy Olgi,
dotyczące zagłady Ziemi. By przekonany, że porywanie ludzi, zabawy z Lodem i wszystko, co temu
towarzyszy o – to tylko wierzchołek icebergu korporacji LOOD, na której czele stoi potężna grupa
międzynarodowych przestępców, rwąca się do przejęcia władzy w Chinach. Bjórn twierdził, że LOOD
przeprowadza tajne doświadczenia, związane z inżynierią genetyczną. Celem tych doświadczeń jest
stworzenie nowej rasy, rządzącej się zasadniczo odmiennymi zasadami moralnymi, elity zdolnej
stanąć na czele tak potężnego krajujak Chiny i zdobyć panowanie nad światem.
– Chinom, przy ich obecnym zrywie technologicznym, do panowania nad światem brak tylko
jednego – nowej ideologii – z przekonaniem mówił Bjórn. – Nowej nie tylko dla Chin, ale i dla
ludzkości jako takiej.

Olga słuchała tego dwumetrowego absolwenta instytutu matematyczno-fizycznego, dorastającego


w rodzinie szwedzkich matematyków, uwielbiającego fizykę teoretyczną, trzymającego w domu
portrety Bohra, Heisenberga i Einsteina, wierzącego tylko wzorom i technologiom, marzącego o
karierze wielkiego uczonego, który z woli niezależnego od wzorów i formuł przypadku znalazł się
tutaj, w bunkrze, gdzie został zmuszony do obdzierania ze skóry zdechłych suk i... nie wierzyła mu.
Bjórn by zbyt prostolinijny w swojej logice, rozważał z b y t prawidłowo. Podczas gdy wszystko, co
się z nim stało,jakby nie miało żadnej logiki, było n i e p r a w i d ł o w e, niepoddające się logicznej
analizie.
Ale Bjórn uparcie obstawał przy swoim.
Jakiekolwiek rozważania o Bractwie Światłości odrzucał od razu, nie dając Oldze nawet
dokończyć myśli.
– Olgo, od dzieciństwa wierzyłem tylko w to, co podlega zasadom fizyki. Światło to skierowany
odpowiednio strumień fotonów. Zapisać ci wzór?
Olgę męczyły spory z nim. Miała wrażenie, że wpada na ścianę, której nie da się przesunąć
choćby o centymetr.
– Mnie nauczono wierzyć tylko w to, czego można dotknąć albo co da się logicznie wyjaśnić. To,
czego nie rozumiem, dla mnie nie istnieje! – mówił.
Jego rodzice byli zdeklarowanymi ateistami, należeli do lewicującej szwedzkiej elity naukowej.
W burzliwym sześćdziesiątym ósmym ojciec Bjórna przystał do szwedzkich maoistów, chodził na
uniwersytet na wykłady z żółtą opaską z hieroglifem „samokrytyka"
i czerwoną książeczką Wielkiego Sternika.
Zmarli rodzice Olgi również byli ateistami. Oni także uczyli Olgę wierzyć tylko w to, co można
zrozumieć i dotknąć.
– To, co nie uczestniczy w procesie wymiany towarów, po prostu nie istnieje – zwykł powtarzać
profesor Olgi, prowadzący na uniwersytecie cykl wykładów z makroekonomii.
Olga nigdy nie wierzyła w Boga, w nic nadprzyrodzonego. Ale jako Żydówka wierzyła w los.
Chociaż i z losem nie wszystko było takie proste.
– Los wiedzie nas po swojemu – mówiła matka. – Trzeba czuć swój los, wierzyć w niego, nie
wystraszyć go.
Ojciec też co tam mamrotał na temat „siły fatum". Ale kwestia jako taka pozostała właściwie
niewyjaśniona.
„Te miliony Żydów, którzy zginęli w obozach kon-centracyjnych, też wierzyło w los, wierzyło w
Boga -myślał a Olga. – No i co? Los się od nich odwrócił, Bóg nie pomógł.
Czyli trzeba wierzyć tylko we własne siły i liczyć tylko na siebie".
Teraz znów, kiedy stała się ofiarą niezrozumiałego Bractwa, kiedy straciła rodziców i znalazła
się w złowrogim bunkrze, straciła wiarę w siebie. W ciągu ostatnich dwóch miesięcy zrozumiała: jest
co, co jest większe od niej, silniejsze odjej woli.
Ale co? Los?
Bjórn nie pomógł odpowiedzieć na to pytanie.
Staruszek Wolf z półuśmiechem mówił straszne rzeczy, w które nie chciała wierzyć. Od
spokojnych rozważań Wolfa wiało nieuniknioną śmiercią i niebytem. Olga próbowała przedyskutować
to z innymi mieszkańcami bunkra. Liza, która czasem po nocach darowała Oldze trochę czułości, była
przekonana, że sprawcy jej porwania i okaleczenia lodowym młotem i ludzie przetrzymujący ją teraz
w bunkrze nie są ze sobą powiązani. Po prostu słynny Michael Laerd, który wszystkich zwabił tutaj,
do Kantonu, wykorzystał informacje ze źródeł policyjnych i zorganizował stronę internetową dla ofiar
nieznanej sekty, żeby sprzedać je wszystkie do niewoli.
– No, ale komu potrzebne rzemyki ze skór martwych psów? -
oponował a Olga.
– Rybeńko, w dzisiejszym świecie wszystko się sprzedaje – odpowiadała Liza. – Jestem
przekonana, że Chińczycy wykorzystują te rzemyki w celach medycznych. I sprzedają za niezłą cenę
zamożnym Europejczykom.
– Ale czemu nie wolno legalnie obdzierać padliny?
W Chinach jest zatrzęsienie taniej siły roboczej! Porywać obcokrajowców, żeby ich potem
utrzymywać, karmić, ukrywać – i zmuszać do obdzierania psów ze skóry! To jakiś idiotyzm! -
oburzała się Olga.
– Olgo, zupełnie możliwe, że te psy nie są takie całkiem zwykłe... – wieloznacznie zauważyła
Liza.
– A niby co – może mówią? – drwiła Olga.
– Wielu naszych jest przekonanych, że psy są czymś zarażone. Albo napromieniowane.
– Liza, niektórzy ludzie siedzą tutaj dłużej niż rok.
Czemu więc na nic nie zachorowali?
– Może wszyscy mamy już białaczkę. O, dwóm Rumunkom ściemniały zęby. A wiele ma
problemy z okresem, z trawieniem... Mężczyźni powolutku zaczynają wariować...
– To wszystko z powodu odosobnienia! Z braku witamin! Białaczka ma całkiem konkretne
objawy.
– Te psy nie są zwykłe, uwierz mi – upierała się Liza.
Olga czuła, że Liza wciąga ją w swoją bajkę. Ale pozostali „przyjaciele zdechłych suk" nie byli
lepsi.
W swoich poglądach na temat całej sytuacji podzielili się na trzy grupy. Pierwsi twierdzili, że
wszystko to szaleństwo potężnej korporacji, która w staraniach o przejęcie władzy nad ludźmi
zamierza połączyć starożytne kulty z najnowszymi technologiami, drudzy – że wiąże się to w jakiś
sposób z zakazanymi doświadczeniami w klonowaniu ludzi, a trzeci – że na mieszkańcach bunkra
przeprowadza się badania nad nową bronią psychotropową. Osobną pozycję zajmowali Rosjanie. Ci
jak zawsze „absolutnie dokładnie wiedzieli wszystko".
– No nie, po prostu któremuś z oligarchów palma odwaliła -
wyjaśniał Oldze gburowaty Piotr. – Naoglądał się filmów, naczytał różnego chujostwa. Na
świecie jest wystarczająco dużo zjebów, włącz MTV – jakichtam zmulantów nie pokazują! Ale zjebów
z kasą nie jest tak dużo: no, bin Laden, a kto poza tym?! No właśnie pojawił się jeszcze jeden. I ja ci,
Ola, mówię, rękę dam se uciąć, że ten zjeb to nasz, Ruski! Nie ma bata! Odjeżdża w swoją bajkę! I
tyle!
Nie ma w tym żadnych tajemnic! A może to cała grupa zjebów?!
– Nawąchały się gnoje no i łapią fazkę... – wtórował mu Alosza.
– A tu jeszcze Chiny pod ręką, łatwo się dogadać.
– MA o rozmowny Igor kręcił głową.
– Ale korporacja LOOD nie należy do Rosjan – oponowała Olga.
– Wszystko da radę kupić! – Piotr trząsł rudą czupryną. -
Wszystkie znaki firmowe, wszystkie marki!
-Światjuż dawno zwariował, nie rozumiesz tego?
– pytał Borys.
Olga to rozumiała. Jedenastego września u siebie w Noho, w Nowym Jorku, rzeczywiście miała
wrażenie, że świat zwariował.
W czasie katastrofy stała przy swoim południowym oknie i patrzyłajak płoną bliźniacze wieże.
Kiedy runęły i Manhattan zasnuła nieprzenikniona chmura dymu i betonowego pyłu, ziemia lekko się
zachwiała pod nogami. I razem z nią zachwiała się wiara w to, że w życiu jest c o ś stałego,
niezachwianego, niewzruszonego, p o z y t y w n e g o , na czym ludzie wcześniej zawsze ufnie się
wspierali – rodzina, kariera, miłość, dzieci, twórczość, w końcu pieniądze. Na tym wszystkim przez
wieki wspierali się ludzie. Teraz jednak wszystko jakoś pękało, waliło się, rozpełzało podnogami.
Zginęli rodzice. Ale i tego mało. Jeszcze ten bunkier ze zdechłymi psami! Jakiś koszmarny film...
Spoglądając w energiczną i gniewną twarz Piotra, z przekonaniem opowiadającego jej o
„międzynarodowych zjebach", Olga ledwo powstrzymywała łzy: największym koszmarem zdawała się
myśl, że t o jest całkiem możliwe! Po jedenastym września, po ciosach lodowego młota w pierś, po
śmierci rodziny, po stronie internetowej www.icehammer-victims.org, po porwaniu, po bunkrze, po
zapachu padliny i tysiącu wyciętych psich rzemyków -
wszystko, wszystko, wszystko było możliwe!
-Świat gwałtownie się zmienił, Olgo – powiedział jej kiedyś przy obiedzie Wolf. – Pojawiło się w
nim jakieś przeczucie agonii, nie wydaje się pani?
– Myśli pan, że to... dzięki Bractwu?
– Absolutnie. – Staruszek się uśmiechał. – Przeczuwając swoją zagładę, nasz świat wykonuje
chaotyczne ruchy. Szarpie się. W
dziewiętnastym wieku czegoś takiego nie było. A wiek dwudziesty? Dwie wojny światowe,
bomba atomowa, Auschwitz, komunizm, podział świata na czerwony i zachodni...
Ludzkość zaczęła się szarpać w dwudziestym wieku, nieprawdaż? Proszę wziąć jakąkolwiek
dziedzinę, naukę, sztukę: klonowanie owieczki, współczesna sztuka, film, współczesna muzyka
popularna – to konwulsje. Przed zbliżającym się zgonem świat wariuje.
– Skąd pan tu zna... współczesną muzykę popularną?

– Z góry, Olgo, wszystko z góry! – Staruszek szerzej rozciągnął żółty uś miech. – Każ dy, kto
tutaj trafia, opowiada co nowego.
Mam całkiem adekwatny obraz świata. Tendencja ludzkości do postradania zmysłów jest
oczywista. Jutro tutaj trafi niebieskooki młodzieniec z rozbitą klatką piersiową, który nam przekaże,
że na górze już jedzą na śniadanie niemowlęta, a prezydenta wybiera się ze względu na rozmiar
członka. I ja się nie zdziwię. Nowe obyczaje, miss Drobot, w przededniu końca!
Olga napełniła plastikowe pudełko rzemykami, zapieczętowała je taśm klejącą, postawiła na
wózku, podniosła oczy i spotkała się spojrzeniem z Wolfem. Uśmiechnął się i mrugnął do niej, jakby
czytał w jej myślach.
– Czym się pani tak zatroskał a, miss Drobot? – zapytał staruszek, układając rzemyk na stole
swoją nieco trzęsącą się, pożółkłą ręką w przezroczystej gumowej rękawiczce.
– Wie pan czym.
– Niech pani przestanie zawracać sobie tym głowę.
Wszystko będzie, jak być powinno. Wytrzyma pani jeszcze trochę – i wszystko się skończy. A
czym – sama pani wie. Cierpliwości, moje dziecko.
Spokojny, kpiarski ton staruszka zaczął już denerwować Olgę.
– „Cierpliwości uczą nas mędrcy, siwi, starzy ojcowie; łatwo być cierpliwym temu, komu zostało
całkiem niewiele, żeby opuścić ten padół" – wyrecytowała.
Wolf roześmiał się.
– Cudowne! Kto to?
– To parodia na Omara Chajjama pióra taty. Mój ojciec by tłumaczem poezji arabskiej.
– CA kowicie się zgadzam z pani świętej pamięci ojcem. – Wolf powoli włożył rzemyk do
pudełka. – Zostało rzeczywiście całkiem niewiele... Ale cierpliwość, Olgo, to to, co czyni nas
rozumnymi ludźmi. Może pani przestać być rozumnym człowiekiem i rzucić się na ochroniarzy. Albo
zarżnąć mnie nożem do obdzierania naszych miłych pieseczków. Albo po prostu rozpruć sobie tętnice
szyjne tymi nożycami. Wybór między zdrowym rozsądkiem a szaleństwem jest zawsze.
– Wed ug pana, samobójstwo to szaleństwo?
– Nie powiedział bym, że szaleństwo, ale niedozwolony ruch.
No, to takjakby w szachach przesunąć króla poza pole na szachownicy. Król powinien grać na
polu. A człowiek powinien żyć.
– A jeś li życiejest nie do zniesienia?
-Życie w każdym wypadku jest nie do zniesienia. I dlatego trzeba żyć!
– A jeś li życiejest bezsensowne?
-Życie pod wieloma względami jest bezsensowne.
– A choroba... ból, cierpienie? Rak, na przykład?
– Ma pani raka, miss Drobot?
– Na razie nie! – odpowiedziała Olga i uśmiechnęła się gorzko.
– A ja tak. Może mi pani pogratulować! – Staruszek uśmiechnął się.
Olga w milczeniu wbiła w niego wzrok.
– Wczoraj. Na kontroli lekarskiej. Rak wątroby, tak jak się spodziewa em. – Staruszek pokiwał
głową.
Poprzedniego dnia w bunkrze odbyły się comiesięczne obowiązkowe badania lekarskie, mające
na celu wykrycie poważnie chorych więźniów. Z reguły ich los byw^ szybko przesą dzony – po kilku
dniach ochroniarze wyprowadzali nieszczęśników na zawsze. W żargonie bunkra to się nazyw^o
„wniebowstąpienie". Olga była świadkiem trzech takich wniebowstąpień – zabrali oszalałego
Irlandczyka, Węgierkę, która otworzyła sobie żyły, i Kanadyjczyka z ciężką astmą.
– Prawdę mówiąc, miss Drobot, podejrzewałem, że tak się stanie – kontynuował Wolf,
niewzruszenie wygładzając kolejny rzemyk. – Pół wieku temu mój tatuś spudłował i stuknął mnie
lodowym młotem w górny pat wątroby. Trzeba przyznać, mocno stuknął.
– I... już panu to oświadczyli?
– Diagnoza jest potwierdzona. Czas wniebowstąpić.
– A... kiedy? – zapytała Olga i zaraz się zreflektowała: -
Przepraszam, panie Wolf, gł upie pytanie...
– Pytanie całkiem na miejscu. – Staruszek uśmiechnął się. – Dziś przed sygnałem końcowym.
Ponieważ jestem tu weteranem, zaproponowali mi odroczenie na dwa tygodnie. Ale zrezygnowałem.
Olga ze zrozumieniem pokiwała głową. I nagle ostro poczuła, że będziejej strasznie brakować
staruszka Wolfa.
– W związku z moim dzisiejszym wniebowstąpieniem, pozwoli pani zaprosić się na pożegnalną
kolację? Że tak powiem, ostatnią wieczerzę...
– Oczywiście.
– To wspaniale. Porozmawiamy więc przy kolacji.
Wolf spuścił wzrok i zajął się swoją nieśpieszną pracą.
„Rak... – pomyślała Olga, zezując na ręce staruszka w gumowych rękawiczkach. – Jutro już go
nie będzie. A ja tu zostanę. Żeby zgnić żywcem..."
Przy kolacji Wolf nie powiedział Oldze nic nowego. Ona natomiast mówiła dużo, wypytywała go,
ponownie starając się zrozumieć i uświadomić sobie, co się z nią stało. Wolf niewiele się odzywa,
powtarza to, co już dawno powiedział, lub po prostu milczą, długo żując każdy kęs niewyszukanego
jedzenia, smakując kawałeczki ryby i warzyw, jakby żegnając się z nimi. Kiedy zakończył posiłek,
napił się ostygłej zielonej herbaty i rzek:
– Olgo, dziś w nocy co mi się przypomniało. Prawdę mówiąc, nigdy tego nie zapomniałem. Ale
nie miałem sposobności opowiedzieć tego pani. Pamięta pani, mówiłem, że dorastałem w willi ojca,
ważnego członka Bractwa. W tej willi często zbierali się bracia. No i kiedyś, kiedy się zebrali,
podglądałem ich. Prawdę mówiąc, specjalnie się nie ukrywali... tego wieczoru było ich dość dużo, z
pięćdziesięcioro. W salonie wszyscy rozebrali się do pasa, usiedli w kręgu, wzięli się za ręce. I
zastygli. Muszę przyznać, ojciec i bracia robili teżtak wcześniej, obejmowali się nadzy i zastygali na
długo w bezruchu. I jak mi się wydaje, przestawali nawet oddychać.
Mnie, chłopca, strach ogarniał, kiedy na to patrzyłem. Ale z czasem przywykłem. I kiedy
utworzyli ten krąg, wzięli się za ręce, zamknęli oczy i zamarli, ja stałem na schodach pierwszego
piętra i widziałem to. Służąca w domu też była s w o j a i kucharz, i ogrodnik, i trzech ochroniarzy, i
obie guwernantki – wszyscy siedzieli w kręgu. Zostałem tylko ja i siostra śpiąca w swoim pokoju.
Wcześniej, podglądając obejmującego się z kim ojca, chowałem się. Teraz nagle zrozumiałem, że nie
mam się przed kim chować – nikt mnie nie zauważy! I zszedłem z piętra na dół. Drzwi pokoju były
już zamknięte od środka, ale przeszedłem na werandę, otworzyłem wąskie okienko i dostałem się do
salonu. Story były zasunięte. Paliło się tylko w kominku. Lamp nie zapalono.
No więc wszedłem. I stanąłem. Pięćdziesięcioro obnażonych do pasa kobiet i mężczyzn siedziało
z zamkniętymi oczyma, trzymając się za ręce. Byli absolutnie nieruchomi, jak ska-mieniali. Ogień
kominka oświetlał ich ciała. Postałem trochę, a potem obszedłem ich dookoła, przyglądałem się
każdemu. To było takie dziwne! Wiedziałem, że ojciec prowadzi dziwne życie, że wokół mnie i
siostry dzieje się co bardzo dziwnego, nawet strasznego. Ojciec bardzo ozięble mnie traktował,
właściwie o niczym nie rozmawialiśmy, wyłącznie o moich obowiązkach. Więcej miałem kontaktu z
guwernerami, ale oni też byli jacyś dziwni, jakby cały czas myśleli o czym innymi udawali, nawet
kiedy żartowali czy śmiali się. Ulgą dla mnie była szkoła. Tam się cieszyłem, przyjaźniłem, bawiłem,
tam wszystko było ciekawe, nawet nudne dla wszystkich lekcje matematyki mnie radowały. Ale w
domu byłem w istocie samotny. Po dziwnej śmierci matki, która wpada w Berlinie pod samochód,
jedynym bliskim mi człowiekiem pozostawała moja siostra. Ale Renata była jeszcze małym
dzieckiem, z nią można się było tylko bawić. No i tak żyłem. W każdym razie, kiedy obszedłem krąg
zastygłych w bezruchu ludzi, najpierw zrobiło mi się nieswojo. Ci ludzie jakby umarli. Ale
wiedziałem przecież, że są żywi! I strach we mnie nieoczekiwanie zamienił się w złość. Poczułem
takie rozgoryczenie, takie obrzydzenie, tak przykry by mi widok tego, co robią! Zrozumiałem, że coś
n a r u s z a j ą, i to coś bardzo ważnego! Ale nie rozumiałem co. Po prostu zatrząsłem się ze złości i
zacząłem bezradnie płakać.
Niespodziewane uczucie! Płacząc, biegłem wokół kręgu i uderzałem, klepałem tych ludzi po
plecach, żeby się ocknęli, obudzili. Ale oni wciąż siedzieli nieruchomo. Zatoczyłem już pełne koło. I
poczułem w i e l k i strach. Strach dosłownie ścisnął mnie, zdławił, rzucił na podłogę. Zacząłem
szlochać głośno. Mój płacz rozbrzmiewa w całym pokoju. Ryczałem i słyszałem swój głos. Obok
nieruchomo siedziały żywe trupy.
W końcu opadem z sił, przestałem płakać. I leżałem na dywanie, pochlipując. Nigdy nie czułem
większej samotności niż w tej właśnie chwili. I nigdy też tego nie zapomnę. Leżąc tak na dywanie,
poprzez wysychające łzy nagle zauważyłem, że do kominka ktoś wsunął pogrzebacz. Jego zagięta
końcówka leżała w węglach, żarzyła się na czerwono. I nagle, nieoczekiwanie dla samego siebie,
wstałem, wziąłem ten pogrzebacz, podszedłem do ojca i przyłożyłem rozpalony koniec pogrzebacza
do jego pleców.
Skóra ojca a ż zaskwier-czała. Zapachniało spalenizną, uniósł się siny dymek. Ale ojciec nawet
nie drgnął. I ten dymek, ten zapach spalonego ciała, to skwierczenie jakoś mnie uspokoiło.
Coś z r o z u m i a ł e m. Zrozumiałem, że ci ludzie w kręgu nie są ludźmi. A ja, moja siostra,
uczniowie w szkole, przechodnie na ulicy – jesteś my ludźmi. To odkrycie ostatecznie mnie
uspokoiło. Podszedłem do kominka i powiesiłem pogrzebacz na miejscu. Potem znów przeszedłem
przez okienko, wróciłem do siebie i zasnąłem.
Spałem głęboko i spokojnie. A rano jak zwykle jedliśmy z ojcem i siostrzyczką śniadanie. Ojciec
by wegetarianinem i jad tylko owoce, warzywa, kiełki, ziarna. Przy śniadaniu zachowywał się jak
zwykle. Zrozumiałem, że nawet nie zauważył oparzenia na plecach. I w naszej rodzinie wszystko
potoczyło się po staremu. Aż do czasu... Taka to historia, miss Drobot.
Wolf zamilkł i powoli, pocmokując, dopił swoją zimną herbatę.
Olga siedziała w milczeniu pod wrażeniem opowieści.
Zapłakany chłopiec z rozpalonym pogrzebaczem wciąż sta jej przed oczyma. Staruszek podniósł
się z krzesła, poda jej swoją żółtą rękę.
– Droga miss Drobot, życzę pani powodzenia.
Olga zrozumiała, że Wolf się żegna. Po tak długim i szczerym wyznaniu to było dość
nieoczekiwane. Też podała mu rękę, mając zamiar powiedzieć, żeby nie śpieszy się z pożegnaniem,
ale nagle coś poczuła w dłoni staruszka. Wsunął jej w rękę karteczkę.
– Mister Wolf... – zaczęła Olga, ale on jej przerwał:
– Wszystkiego dobrego, miss Drobot.
Staruszek odwrócił się i poszedł do garażu. Ale nie zdążył wejść na korytarz prowadzący do
męskiej części, jak białe drzwi z napisem „Security" się otworzyły, a przed staruszkiem stanęli dwaj
Chińczycy w uniformach. Jeden z nich pokazał pałą na drzwi. Staruszek pokornie wszedł w jasne
ościeże. Zatrzymał się. Obejrzą. Znalazł wzrokiem Olgę. I popatrzy. Nie uśmiechał się, jak zwykle,
nie mrugał. Jego twarz była spokojna i poważna. Olga zerwała się, podniosła rękę, pomachała do
niego.
Ochroniarze pochwycili staruszka pod ręce, wciągnęli do środka. Białe drzwi się zamknęły.
W oczach Olgi zakręciły się łzy. Zaciskając kartkę w ręce, poszła do szynki, położyła się na
swoim łóżku i rozpłakała w poduszkę. Ktoś próbował ją uspokoić, opędzała się rękoma.
Wypłakała się i szybko zasnęła. Obudził ją czuły dotyk: Liza ostrożnie całowała ją w szyję. Olga
otworzyła oczy. W szynce było ciemno. Zegar elektroniczny pokazywał dwudziestą trzecią dwanaście.
– Co ci jest? – zapytała Liza. – Śpisz ubrana. Zmęczyłaś się?
– Tak... – wymamrotała Olga, siadając na łóżku.
– Masz ochotę się napić?
– Tak. – Olga chciała przesunąć dłonią po twarzy, ale poczuła w garści kartkę.
Przypomniała sobie Wolfa,jego opowiadanie, białe drzwi...
Ścisnęła pięść z kartką jeszcze mocniej. Liza wróciła z plastikowym kubeczkiem, podałajej. Olga
się napiła. Lodowata woda przyjemnie orzeźwiała.
– Pójdziemy do mnie? – szeptem zaproponowała Liza. – Rosemary poszła do swojej Szkotki,
teraz mamy obszerne łoże...
– Wiesz co, Liza, jestem jakaś zmęczona – odparła Olga, stawiając kubeczek na półce i schodząc
z łóżka.
– Ja cię pobudzę, kiciu. – Liza czule wzięła Olgę za pierś. – Zraniłaś się w paluszek? Paluszek
kicię boli? Daj, pocałuję paluszek...
– Liza, wiesz co, nie dzisiaj.
– Co, okres?
– Nie. Po prostu naprawdę jestem zmęczona i chcę spać.
– Tak? – Liza objęła Olgę w talii.
– Absolutnie! – Olga uśmiechnęła się i ziewnęła.
– No dobra. W takim razie śpij, zajączku... – Liza pocałowała Olgę w policzek, odwróciła się i
poszła do siebie.
Rozbierając się, Olga patrzyła za nią. Nic ich obu nie łączyło, prócz czułości. Stało się to jako
samo z siebie, ale inicjatywa była zawsze po stronie Lizy. Przed Olgą miała już kobiety. Olga
natomiast przed Lizą, jeszcze na uniwersytecie, była mocno zakochana w wykładowczyni historii
najnowszej, imieniem Leo-nora, wysokiej, pulchnej, dobrodusznej i bardzo spokojnej kobiecie.
Zakochała się w niej nieoczekiwanie i mocno. Wcześniej miała chłopaka, ale niedługo. Leo-norę
natomiast darzyła prawdziwym uczuciem. Skończyło się to wszystko porażką -
Leonora nie zrozumiała i nie przyjęła jej uczucia. Olga przestała chodzić na jej wykłady, ale
mimo wszystko zdała historię... Na uniwersytecie nikogo więcej nie spotkała. Potem, sześć lat
później, miała dwa romanse. Ostatni mężczyzna bardzo jej się podoba, ale by żonaty i wybrał rodzinę.
A później... później by tylko lodowy młot.
Olga poczekała, aż Liza się umości, i poszła do toalety. Po sygnale to było jedyne oświetlone
miejsce. Weszła, ochlapała twarz wodą, spojrzała z ukosa na kamery monitorujące: jedna w lewym
rogu, druga w prawym. Sześć kabin odkrytych na górze, żeby wszystko było widoczne. Którą wybrać?
W której można się skryć przed kamerami? Płucząc usta, zorientowała się, że w czwartej od wejścia.
Tam rzeczywiście dół niejest widoczny...
Weszła więc do czwartej kabiny, ściągnęła majtki, usiadła na sedesie. Napięła mięśnie, wycisnęła
strumyczek moczu. I powolutku rozprostowała pięść. Na dłoni leżała cienka, półprzezroczysta kalka,
zapisana maczkiem. Olga ostrożnie ją rozwinęła i zaczęła odcyfrowywać mikroskopijne pismo Wolfa.
Nie zwracam si; do Pani po imieniu ze wzglądów bez-pieczeństwa.
Z naszych długotrwałych rozmów z pewnoĄ wyci^gn^– ła Pani,jako człowiek szczery i
impulsywny, pochopny wniosek o moim mizantropijnym cynizmie i renegactwie. Śmiem Pani#
zapewnie, dziecko moje, ie to nie tak. Na szczacie, po tym wszystkim, co mnie spotkało, nie
stałem si; mizantropem.
Nawet teraz, u kresu życia, wci^ż jeszcze widz* siebie jako tamtego chłopca z rozpalonym
pogrzebaczem w r^ce, daremnie usiłującego obudzi' p^/ludzi. Jednakie ożywiać ich nie wolno,
albowiem s q oni wrogami wszelkiego istnienia. Całe życie nienawidziłem swojego ojca i jego
Bractwa. I dalej nienawidzą teraz, w oczekiwaniu przymusowej /mierci z r#k braci Światło/ci. O tak,
dziecko moje, nie pozwolą mi umrzeć na raka! Jestem człowiekiem cierpliwym i ze stoickim
spokojem odnoszą si; do /mierci. Ale za nic nie ch(£ zeby z woli 23 000 żywych trupów zginała Pani.
A razem z Pani# – cała Ziemia z jej mieszkańcami. Musz^ przyznać podoba mi si; Pani – jako
trzcina myś\u261?ca i jako kobieta. Z tej to przyczyny daj Pani szansy ocalićiycie Pani i pięciu
miliardów Homo sapiens.
Szansa ta jest krańcowo ma/a, ale teoretycznie możliwa.
Nieprzypadkowo opowiedziałem Pani historią z pogrzebaczem. Jako człowiek spostrzegawczy,
powinna Pani zrozumieć mój pomysł. Koniec Ziemi stanowić bidzie Główny Kr#g, w którym zbierze
si; całe Bractwo, całe 23 000. Nie wiem, gdzie w tym celu przygotowano miejsce, w jakim zakątku
naszej planety ulokowano plac startowy dzieci Światłoici, ale jestem przekonany co do jednego –
nikogo spośród zwykłych śmiertelników w momencie startu tam nie bidzie. Bgfy tam tylko bracia i
siostry mojego obecnie już zmarłego ojca, który w końcu nie da/ ani mnie, ani siostrze ojcowskiego
ciepła. Kiedy zbierze si; ostatni Kr#g, kiedy oni wezm# si; za ^ce, zaczną mówić w swoim jzyku w
oczekiwaniu startu, przestany cokolwiek słyszeć i czuć jak wówczas tamci, w sali kominkowej
naszego domu. W
tym czasie Pani może zrobić z nimi, co tylko zechce.
Najważniejsze, żeby znaleźć plac startowy.
To strategia. Teraz – o taktyce. Jestem przekonany, że czyta Pani moje przedśmiertne posfonie w
toalecie. Jestem bardziej niż pewien, że Pani, osoba o żywym żydowskim umy/le, z łatwo/c^ znalazfe
bezpieczni kabin; do czytania – czwartą od wej/cia. Jefli teraz opu/ci Pani prawi rfa w dół i wymaca
brzeg sedesu, to znajdzie tam Pani klucz. To klucz od drzwi w korytarzu, miedzy szynk? a garażem, z
których, jak Pani pamięta, raz w tygodniu wychodzi sprzątacz i sprzątaczka, ażeby doprowadzić do
porządku nasze, przepraszam, teraz już Pani, czasowe lokum. Za tymi drzwiami znajduje si;
pomieszczenie pomocnicze, pro/ciej mówiąc, ołtarz podziemnych strażników czysto/ci.
Pomieszczenie to, o ile mi wiadomo, pouczone jest z pokojem ochrony, gdzie stale dyżuruje dwie
osoby. Noc#, jak si; zorientowałem, ci dwoje są jedynymi ochroniarzami bunkra. Czworo pozostałych,
dyżurujących w dzień na górze w hali, na noc opuszcza bunkier.
Życz* Pani powodzenia!
Nie podpisuj si; ze wspomnianych jui wzglądów bezpie-czeństwa.

PS. Proszą wybaczyć ie dla możliwo– uratowania Ziemi musia&m posiedzief na Pani sedesie. A
wfc/nie, proszą nie zapomnieć spu/cić tam z wodg tego listu.
Olga złożyła liścik, opuściła w dół prawą rękę, wymacała brzeg sedesu. Pod nim gum do żucia
przyklejony by klucz. Wzięła go do ręki, zacisnęła w dłoni. Serce jej zabiło. Och! Z zaciśniętym w
lewej dłoni listem, a w prawej – kluczem Olga zamarł a.
Możliwość ucieczki wstrząsnęła nią.
„Można! Czyli – można! Można spróbować!" – kołatało się jej w głowie.
– Trzeba... – wyszeptał a.
Życie znów nabrało sensu, ciało natychmiast napełniła energia.
„Muszę wszystko przemyśleć. No bo z kim ucieknę? Sama nie dam rady... Z kim? Komu zaufać?
Pomyśl, sieroto!"
Drgnęła. Ostrożnie rozwarta pięść, spojrzała na klucz. By zrobiony ręcznie, wypiłowany z
wąskiej stalowej płytki.
Czas było wracać do szynki. Pozostawało tylko spuścić list Wolfa w sedesie. Bardzo nie chciała
tego robić. Przypomniała sobie staruszka, do ostatniej chwili udającego pogodnego cynika, i jego
opowiadanie o chłopcu z pogrzebaczem, daremnie próbującego przywrócić swojego ojca do życia, i
oczy zaszły jej łzami. Staruszek Wolf by s t r a s z n i e samotnym człowiekiem. Od wczesnego
dzieciństwa.
– Ciepło... ojca... – powiedziała i zaszlochała. Zmięła list, wrzuciła do sedesu. Wstała i nacisnęła
klawisz do spuszczania wody.
Żegnaj, kraju Lodu!
Dużym samochodem pancernym podjechaliśmy do budynku, gdzie tego wieczoru zbierały się
znane maszyny z mięsa głównego miasta kraju Lodu. Obu siedział za kierownicą naszego samochodu.
Ja siedziałem obok niego. Z tyłu siedział brat Uf. Za naszym samochodem zatrzymał się opancerzony
samochód ochrony. W nim z bronią w kieszeniach siedzieli bracia Merog, Tryw, Dor i Bork.
Wysiadłem z samochodu, otworzyłem tylne drzwi. Brat Uf wysiadł z samochodu.
Bracia Merog, Tryw, Dor i Bork szybko wysiedli ze swojego wozu i obstąpili brata Uf. Brat Uf
wszedł do budynku.
Ja i Merog podążyliśmy za nim. Pozostali bracia pozostali na zewnątrz. W części
przedsionkowej, w holu budynku stała ochrona i wisiały wizerunki cenione przez zebrane tutaj
maszyny z mięsa: włochaty zwierz, lubiący spać zim, przedstawiony na tle konturów kraju Lodu; łysa
maszyna z mięsa z wąsami i brodą, która osiemdziesiąt osiem lat temu dokonała przewrotu w kraju
Lodu; skrzyżowane żelazny młot i żelazne narzędzie do ścinania dojrzałych kłosów; dojrzały kos na
tle flagi kraju Lodu; drapieżny ptak z dwiema głowami. Minęliśmy ochronę i zaczęliśmy wchodzić po
schodach. Na schodach stały maszyny z mięsa z urządzeniami pozwalającymi zachowywać i
rozmnażać wizerunki twarzy. Od razu skierowali te urządzenia na twarz Uf i zaczęli intensywnie
utrwalać i rozmnażać jego wizerunek. Jeszcze kilka maszyn z mięsa zaczęło zadawać Uf różne
pytania, związane z zebraniem maszyn z mięsa i z przyszłością kraju Lodu. Uf przecząco kręcił głową,
a my z Merog odpychaliśmy od niego hałasujące maszyny z mięsa. Uf wszedł po schodach, zajrzał do
dużej sali, pełnej maszyn z mięsa. W
przeciwległym jej końcu stało drewniane podwyższenie do występowania maszyn z mięsa, nad
podwyższeniem na ścianie wisiało duże słowo POJEDNANIE, a pod nim dwa słowa mniejsze –
ZAŚPIEWAJMY RAZEM! Kiedy weszliśmy do sali, na podwyższeniu stała stara, mała, ale szeroka w
barach i silna maszyna z mięsa i mówiła o tym, że wszystkie maszyny z mięsa, mieszkające w
głównym mieście kraju Lodu, już dawno powinny się pojednać i nie ż y ć w nieprzyjaźni, bo
nieprzyjaźń tylko szkodzi krajowi Lodu, który i tak boryka się z wieloma problemami. Ta maszyna z
mięsa przypominała, że zgromadzone tutaj maszyny z mięsa różnią się między sobą ze względu na
swoje pragnienia i zamiłowania, ale dziś jest dzień pojednania, i pojednanie to powinno nastąpić
poprzez pieśni, które lubią śpiewać maszyny z mięsa kraju Lodu. Wedle słów występującej maszyny z
mięsa, te pieśni pomagały żyć maszynom z mięsa kraju Lodu, śpiewali je pradziadowie i dziadowie
stojących tutaj, te pieśni pomagały w trudnych latach, kiedy maszyny z mięsa kraju Lodu walczyły z
maszynami z mięsa kraju Porządku i zwyciężyły. W
podsumowaniu swojego wystąpienia przysadzista maszyna z mięsa zaśpiewała o głównym
mieście kraju Lodu, o świetle w oknach domów, o cieple domowym maszyn z mięsa, o dźwięku
metalowych przedmiotów, które maszyny z mięsa z dawien dawna podwieszały w wysokich
budynkach, żeby dzwonić w nie, kiedy wszyscy mieli się zebrać i modlić. Uf przeszedł przez salę. Ja i
Merog podążaliśmy za nim. Maszyny z mięsa odwracały się, patrzyły na Uf. Niektóre się witały,
niektóre ze złością się odwracały. Uf odnalazł w tłumie brata Efep.
Ten stał w otoczeniu siedemnastu naszych braci i trzech sióstr, pracujących cały czas z Efep w
zgromadzeniu maszyn z mięsa, odpowiadającym za przepisy, wedle których żyją maszyny z mięsa.
Efep i pozostali bracia byli gotowi opuścić dzisiejsze zebranie maszyn z mięsa na rozkaz Uf.
Podeszliśmy do nich. Uf by opanowany. Nie mógł pozwolić sobie na r a d o ś ć .
Podszedł do Efep i dał znak: Już czas! Serce Efep r o z b ł y s ł o .
Ale on z r o z u m i a ł , że nie mogą odejść od razu wszyscy.
Wydał polecenie braciom. A ci zaczęli stopniowo opuszczać salę. Inni stali i udawali, że śpiewają
albo słuchają występujących. Na podwyższenie weszła postawna maszyna z mięsa o złym, zaciętym
wyrazie twarzy i zaczęła mówić o tym, że czas się pojednać, żeby ostatecznie skończyć z
wewnętrznymi wrogami kraju Lodu, którzy przeszkadzają maszynom z mięsa tego kraju stać się
szczęśliwymi. Następnie ta maszyna z mięsa zaśpiewała pieśń czasów wojny kraju Lodu i kraju
Porządku o tym, że maszyny z mięsa kraju Lodu ani drgną w boju o swój kraj. Większość stojących w
sali maszyn z mięsa podśpiewywała, niektóre gwizdały na znak protestu. Nasi bracia powolutku
opuszczali salę. Uf stał i dyskutował z różnymi maszynami z mięsa, które podchodziły do niego.
Kiedy pieśń się skończyła, na podwyższenie weszła maszyna z mięsa z wąsami i zaczęła mówić o
tym, że wszystkie maszyny z mięsa kraju Lodu mogą pojednać się tylko wówczas, kiedy zostanie
zakopana w ziemi skóra łysej maszyny z mięsa, która osiemdziesiąt osiem lat temu przeprowadziła
przewrót w kraju Lodu i która do tej pory leży w kamiennym domu na głównym placu głównego
miasta kraju Lodu. Wiele maszyn z mięsa klaskało na znak poparcia, inne gwizdały na znak protestu.
Wtedy wąsata maszyna z mięsa powiedziała, że dziś pieśń powinna pojednać wszystkich, i
cienkim głosem zaśpiewała o włochatym owadzie, latającym z kwiatka na kwiatek, i o córce maszyn z
mięsa, niema-jących stałego domu, która nocą śpieszy do innej maszyny z mięsa, żeby w ciemności
robić sobie nawzajem dobrze. Większość maszyn z mięsa w sali zaczęła podśpiewywać razem z
wąsatą maszyną z mięsa, niektórzy nawet zaczęli podrygiwać, a wąsata maszyna z mięsa śpiewała i
płakała. Ale pieśń nie zdążyła się skończyć, gdy na podwyższenie wdarta się rosła i utuczona maszyna
z mięsa i głośno powiedziała, że zakopywanie skóry łysej maszyny z mięsa w ziemi to przestępstwo,
że maszyny z mięsa kraju Lodu przez dziesięciolecia kochały łysą maszynę z mięsa, która dokonała
przewrotu i zrobiła tak wiele dobrego dla kraju Lodu, że skóra łysej maszyny z mięsa powinna
wiecznie leżeć na głównym placu kraju Lodu, żeby malutkie maszyny z mięsa przychodziły do domu
do tej skóry i ozdabiały ją kwiatami. Potem ta utuczona maszyna z mięsa zaśpiewała o maszynie z
mięsa, która kiedyś wyjechała daleko od swojego domu na czworonożnym zwierzęciu, nie znalazła
drogi powrotnej i powoli zamarzła. W tym momencie Uf dał znak, żeby wychodzić. I wszyscy, razem
z bratem Efep, skierowaliśmy się do wyjścia. Kiedy szliśmy przez tłum śpiewających maszyn z mięsa,
niektóre z nich ze złością rzucały w ślad za bratem Uf, że nie lubi pieśni kraju Lodu. Ale Uf w
milczeniu szedł przez tłum. A sercejego się r a d o w a ł o . I zrozumiałem, że n i g d y więcej nie
zobaczymy tych maszyn z mięsa, nie usłyszymy ich dziwnych pieśni. Wyszliśmy na zewnątrz i
wsiedliśmy do naszych maszyn z żelaza. Brat Efep i pozostali bracia i siostry wsiedli do swoich
maszyn z żelaza.
Nasze maszyny z żelaza pojechały w kierunku przeciwnym do centrum głównego miasta kraju
Lodu. Po jakim czasie wjechaliśmy tam, gdzie lądowały i startowały maszyny z żelaza, zdolne latać.
Czekała na nas duża biała latająca maszyna. To była ostatnia, jedenasta już latająca maszyna,
wywożąca z kraju Lodu pozostających tu braci. Dziesięć takich maszyn, pełnych naszych braci i
sióstr, już odleciało.
Zaczęliśmy wchodzić po schodach do tej maszyny, Uf wszedł na końcu. Postanowił ostatni
opuścić kraj Lodu. Jego potężne serce w i e ń c z y ł o wszystko to, co stało się w tym kraju z braćmi
Światłości. Zatrzymał się przy drzwiach, a sercejego r o z b ł y s ł o. Siedzący w latającej maszynie p
o c z u l i przyczynę rozbłysku serca Uf. Jego silne serce c i e s z y ł o s i ę i ż e g n a ł o . Cieszyło się,
że bracia Światłości wszyscy, co do jednego, opuścili kraj Lodu, że on, Uf, dożył tej chwili, żejuż tak
niewiele zostało do Wielkiego Przeobrażenia. Ale serce Uf także żegnało się z Lodem, któremu
sądzone było upaść właśnie w tym wielkim kraju, kraju z Lodem, którego więcej nie ma. W tym kraju
dziesiątki tysięcy lodowych młotów rozbito o piersi maszyn z mięsa, wielu braci i sióstr zginęło,
kompletując Bractwo, wielu z nich przeistoczyło się w tych, którzy teraz siedzieli w białej latającej
maszynie. Serce Uf r a d o w a ł o s i ę i ż e g n a ł o . I razem z nim r a d o w a ł y s i ę i ż e g n a ł y
nasze serca. Rzuciwszy ostatnie spojrzenie na ziemię kraju Lodu, Uf odwrócił się od niego i wszedł do
maszyny. Zamknęliśmy za nim drzwi. W środku latającej maszyny siedzieli najmocniejsi sercem
bracia i siostry kraju Lodu. Z nimi byli ich pomocnicy, tacy jakja i Merog,jak Tryw i Bork. Serca
siedzących w latającej maszynie r o z b ł y s ł y r a d o ś c i ą , witając potężne serce Uf.
Wszyscy wiedzieliśmy, ile Uf zrobił dla Bractwa, czuliśmy jego Osłonę, c h r o n i l i ś m y i s t r
z e g l i ś m y jego potężnego serca. Kłębiące się mięso stale próbowało rozprawić się z Uf, pochłonąć
go, rozdeptać i zniszczyć. Ale Uf by m ą d r y sercem – wymknął się i ich kulom, i zaciekłości mięsa,
umiejętnie zderzając czołami wpływowe maszyny z mięsa, kierując ich ku ślepej wściekłości przeciw
sobie, na korzyść Bractwa. Uf pomógł Bractwu posiąść kolosalne bogactwo w kraju Lodu,
doprowadził do tego, że miliony maszyn z mięsa stale i w zasadzie darmo pracowały na Bractwo,
przybliżając Godzinę Wielkiego Przeobrażenia. Latająca maszyna dała sygnał i zaczęła się wznosić.
Prowadzili ją też nasi bracia, maszyn z mięsa tu nie dopuściliśmy. Dziesiątki rąk wyciągnęły się do
Uf, dziesiątki serc j a ś n i a ł y dla niego. Szedł, mijając siedzących, i dotykał każdego, kto tu by.
Dotykał swoją ręką i swoim silnym sercem. Latająca maszyna oderwała się od ziemi. Nasze serca r o z
b ł y s ł y . Wszyscy zrozumieli, że Wielkie Odejście z kraju Lodu się dokonało. Wszyscy w i e d z i e
l i , że dziesiątki takich latających maszyn unoszą braci Światłości z dziesiątków innych krajów. Żeby
wszyscy spotkali się w Wielkim Ostatnim Kręgu.
Na górę!
Wczesnym rankiem obudził Olgęjakiś nieokreślony hałas: gdzieś w oddali podniósł się harmider.
Strasznie jej się nie chciało otwierać oczu. Z trudem je rozkleiła. W szynce wszystkie kobiety się
ruszały, krzątały, zeskakiwały z łóżek, biegły na korytarz. A tam, gdzieś daleko w korytarzu, głucho
rozbrzmiał wystrzałjeszczejeden wystrzał. Potem – zdławiony krzyk. Olga w majtkach i koszulce
zeskoczyła z łóżka, spojrzała na zegar: czwarta szesnaście. Rozwarta pięść: klucz! Klucza w dłoni nie
było. Przypomniała sobie: przecież przy obiedzie oddała go Rosjanom, wszystko im opowiedziała w
nadziei, że wezmą ją ze sobą i wspólnie uciekną. Zawierzyła stanowczym rosyjskich chłopakom...
– Co się stało?– zapytała Merlle, zwieszając się z górnej pryczy.
– Załatwili kogoś! – krzyknęła półnaga Sally, śpiesząc na korytarz.
„Oszukali! Uciekli beze mnie!" – zrozumiała Olga i rozwścieczona uderzyła pięścią w łóżko.
Razem z innymi kobietami wybiegła na korytarz. Tam, przed otwartymi drzwiami zaplecza,
kotłowali się niemal wszyscy mieszkańcy bunkra. I wszyscy pchali się do drzwi, popychając się i
szturchając. Mężczyźni byli uzbrojeni w to, co było pod ręką: odkręcone nogi od krzeseł, kawałki
szafek nocnych i półek. Teraz stało się już oczywiste, że Rosjanie uprzedzili o ucieczce wiele osób,
garaż by na to przygotowany. Szynka też dotrzymywał a kroku – kobiety pchały się do drzwi,
potrącały się, pokrzykiwały; Olga zauważyła, że niektóre trzymały w rękach nożyczki do paznokci,
różne przedmioty albo ich urwane kawałki.
„Jakby uciekali przed pożarem!" – przemknęło jej przez myśl.
W tłumie byli i młodzi, i starsi; nieuczesana stara Ukrainka zajadle się rozpychała, nie wiadomo
czemu ściskając w rękach owinięty sznurem, mokry ręcznik i krzycząc:
– Tikaj, chfopcy! Tikaj, szmakadawy!
Olga w końcu nie zrozumiała, co to znaczy, rzuciła się naprzód i wtopiła w tłum. Przedarta się do
półciem-nego zaplecza, pełnego rwących się dalej „przyjaciół zdechłych suk", kątem oka zauważyła
na lewo drzwi do dobrze oświetlonego pokoju ochrony. Tam na podłodze leżeli dwaj Chińczycy,
ochroniarze w uniformach, z rozbitymi głowami i twarzami. Obok nich sterczały gołe nogi którego z
Rosjan, też leżącego na podłodze, chyba grubasa Aloszy; jedna z tych bezwłosych, gładkich nóg w
białych, nieupranych skarpetkach kon-wulsyjnie podrygiwała. I w tym momencie Olga poczuła zapach
krwi, przebijający się przez woń niedawno przebudzonych ciał.
„Zaczęło się!" – ze strachem, ale i egzaltacją pomyślała Olga.
Na zapleczu było istne pandemonium: ktoś piszczał, kto klął, kto inny ze wszystkich sił napierał
rękami w bladoniebieskie ściany; trzeszczała i darta się czyjaś nocna bielizna, chrzęściły pod nogami
mopy, rozdzierająco krzyczała leżąca na podłodze kobieta.
– Oh, my God... – rozpaczliwie załkał męski głos. Olga zrozumiała, że jeszcze chwila i ją
rozgniotą.
Wokół rzucano przekleństwa i wznoszono mody w różnych językach.
– O matko! – jęknęła Olga, wbijając się twarzą w zapocony kark piegowatego wesołka Szweda.
Głowa Szweda aż się zatrzęsła z dzikiego wysiłku, wjego ciele coś zaburczało, wypuścił gazy; z
tyłu ludzie zawyli, zakotiowali się i naparli – i razem ze Szwedem, razem z garbatonosą Francuzką i
długowłosą Niemką Olga wyleciała na szeroki korytarz i upadła. Z tyłu od razu przewrócił się na nią
jakiś chłopak, zapiszczał i polazł po Oldze jak po drzewie. Piszcząc i drapiąc, ona z kolei zaczęła się
drapać po muskularnym Szwedzie.
– Oh... salauds, putain! – zaklęła prawie uduszona Francuzka.
Szwed ryczał pod Olgą, chłopak piszczał, pełznąc po jej plecach. Ona podciągnęła nogi, ryknęła,
odepchnęła się ze wszystkich sił i wygramoliła wreszcie z kotłowaniny ciał.
Chwiejnie stanęła na nogi. A potem razem ze wszystkimi pobiegła korytarzem. Korytarz by
długi, dobrze oświetlony i dostatecznie szero ki, szerszy niż w bunkrze. Tutaj trafiały się pojedyncze
drzwi: na jednych by czerwony krzyż, na drugich – wizerunek psiej gł owy, na trzecich – cyfra siedem.
Olga biega korytarzem, człapiąc bosymi stopami po ciepłym plastiku podłogi. Obok pędzili inni
ludzie, wpadając na siebie i przeklinając. Przed nimi korytarz się rozgałęział, tam zakłębili się w
zamieszaniu, gorączkowo decydując, w którą stronę uciekać. Ktoś wymamrotał słowo „winda",
machnął na prawo, wielu pobiegło za nim, a Olga nagle zauważyła na podłodze pojedyncze krople
krwi. Krople prowadziły na lewo.
„Rosjanie! – przemknęło jej przez myś l. – Ktoś jest ranny! To do niego strzelała ochrona..."
Była jakoś dziwnie przekonana, że Rosjanie wiedzą, dokąd uciekać. Rzuciła się na lewo. Taki
sam korytarz, tylko bez drzwi, nie ciągnął się długo i znów się rozwidla. KtO bieg za Olgą, kto przed
nią. Czerwone krople krwi znów prowadziły na lewo, Olga skręciła i wpada na grupę byłych więźniów,
bijących dwie Chinki w białych fartuchach. Te w ogóle nie stawiały oporu.
Obok nich na podłodze leżały wywrócone wózki z filiżankami, termosami i jakimiś plastikowymi
pojemnikami.
– Windy są tutaj! – gdzieś z przodu krzyknął Siergiej. – Tutaj!
Przez plecy, ręce i twarze Olga zobaczyła w końcu korytarza trzy wielkie stalowe kabiny. Na
drzwiach kabin widoczne były jednakowe obrazki – czerwone serce w otoczeniu dwóch lodowych
młotów. Uciekinierzy porzucili martwe Chinki i wszyscy pobiegli do kabin.
Jeden z pierwszych biegł, lekko kulejąc, Siergiej, z zagarniętym po drodze pistoletem w rękach.
Olga rzuciła się w t ę sam stronę. Ale nagle drzwi kabin się otworzyły, a w nich pojawili się
ochroniarze z odblokowanymi automatami. Ci z przodu wspierali broń na kolanach, żeby nie
przeszkadzać, strzelającym z tyłu. Co krzyknęli po chińsku i serie z automatów zlały się w jedną
ciągłą salwę. Olga zamarła, widząc, jak kule dosłownie skosiły biegnących przed nią więźniów.
Jasnowłosi, półnadzy ludzie, przeszyci kulami, padali na podłogę. Kule świstały wokół, odbijały się
rykoszetem od ścian, donosiły do Olgi maleńkie krople krwi i drobiny ciał, ale na razie nie trafiały w
nią samą.
„No to koniec... – przemknęło jej przez głowę. – Teraz i ja oberwę..."
Drętwiejąc z przerażenia, rzuciła się na prawo, co chwila całym ciałem oczekując na s w o j ą
kulę. Z prawej strony były otwarte na oścież drzwi, przez które najwyraźniej, na swoje nieszczęście,
wyjechały z wózkami dwie Chinki. Opadając z sił, osuwając się i przewracając, Olga wczepiła się ręką
w futrynę, odepchnęła się nogami od podłogi, mając zarazem świadomość, że nie zdąży – zbyt gęsto
świstały wokół kule. Ale z tyłu ktO mocno szturchnął ją kolanem, wpychając w drzwi, i sam wpadł za
nią, zwalając się z nóg.
Olga poturlała się po gładkiej podłodze.
Drzwi głośno się zatrzasnęły i natychmiast zapadła cisza. Było tylko słychać, jak za drzwiami
czarno włosi ludzie dalej zabijają niebieskookich i jasnowłosych. Olga skoczyła na równe nogi,
obejrzała się. Pod drzwiami w całej swej bohaterskiej okazałości stał Bjórn. Blady, z otwartymi z
przerażenia ustami, opierał się plecami o drzwi.
– Lyktstolpe! – histerycznie chichotała Olga, podskakując. -
Matko kochana... O matko... mamusiu...
Bjórn rozejrzał się wokół.
– Winda! Jeszcze winda!
Olga też się obejrzała. Byli w dużym pomieszczeniu, jak się zorientowała, przyległym do ich
„psiej" hali. Stały tutaj długie metalowe stoły, niskie metalowe szafy, wielka szklana szafa, a w niej –
metrowa psia głowa z plastiku. Pies radośnie wywalał z plastikowego pyska purpurowy język. Na dole
szafy przylepiono czerwono-złote hieroglify z wykrzyknikiem. A nieco dalej, we wnęce ściennej,
widać było kwadratowe drzwi dużej windy towarowej.
– Tędy! – krzyknęła Olga, rzucając się w tamtą stronę.
Bjórn jak lunatyk odepchnął się od drzwi i pognał jej śladem, w dwóch susach wyprzedzając
Olgę. Zbryz-ganym czyjąś krwią łapskiem z rozmachem wcisnął czarny guzik przy windzie. I w tym
momencie grube drzwi dźwigu zaczęły się posłusznie rozchodzić, jakby tylko czekały na dłoń Bjórna.
Winda okazała się pojemna.
– Cudo! – Olga zrobił a wydech i wskoczyła do windy, wyprzedzając Bjórna.
Co tam mamrocząc po szwedzku, wpadł za nią. Po lewej stronie na panelu wystawały dwa guziki
– czerwony u góry, czarny poniżej. Po prawej stronie na całej ściance wisiał plakat z wizerunkiem
tego samego wesołego psa z wywalonym językiem; tylko oprócz hieroglifów z wykrzyknikami obok
psa stała nieduża, ale bardzo szczęśliwa chińska rodzina, a uśmiechnięty mężczyzna, najwyraźniej
głowa rodziny, trzymał w wyciągniętej ręce jakiś flakon.
Olga nacisnęła na czerwony przycisk.
Winda płynnie ruszyła do góry.
Oczy Bjórna i Olgi spotkały się.
– Lyktstolpe... – znów powtórzyła Olga, przykryła usta dłonią i histerycznie zatrzęsła głową.
Wjej oczach błysnęły łzy.
Bjórn niezgrabnie ujął ją za ramiona.
– Wiedział eś ? – zapytał a.
– Nie do końca... – mruknął. – Rosjanie powiedzieli tylko Amerykanom i Niemcom.
-Świnie! – Olga zaszlochała. – To ja im oddałam klucz. A oni mnie nawet nie uprzedzili...
– Rosyjski anarchizm... Bracia... jak im tam... Kar-manazow, tak? – próbował zażartować Bjórn.
– Karamazow, Lyktstolpe... – poprawiła Olga, rozglądając się po windzie.
Kabina wkrótce się zatrzymała. Drzwi się otworzyły. Przed Bjórnem i Olgą rozwarto się na
oścież na wpół oświetlone, ale dość przestronne pomieszczenie, przypominające halę zakładów
farmaceutycznych. Stały tu rzędy stołów z krzesłami, wzdłuż ścian ustawiono regały i metalowe
szafy, wisiał wielki portret znów tego samego psa w otoczeniu już dwóch rodzin, w zachwycie
wyciągających do niego flakony i... Olga ujrzała niebo przed świtem z bladym księżycem w pełni.
Niebo było prawdziwe, księżyc na nim -
też. To spowodowało nowy przypływjej łzawych spazmów.
– Bjórn! Jesteś my na górze!
Bjórn, nie słuchając jej, pognał w głąb hali. Hala była pusta.
Bjórn podszedł do dużej stalowej szafy z szerokimi drzwiami.
Pociągnął drzwi za uchwyt. Otworzyły się. W środku znalazł lodówkę zapchaną zamrożonymi...
psimi nogami. Każda noga była obdarta ze skóry. Podbiegła Olga. W milczeniu wlepili wzrok w górę
psich nóg. Najwyraźniej w hali z tych nóg przygotowywano co, co tak cieszyło ojców chińskich
rodzin...
„Psia Łapa"... – przypomniała sobie nagle zapomnianą nazw sklepu zoologicznego.
Bjórn zatrzasnął lodówkę. Olga podbiegła do drzwi hali, szarpnęła za klamkę: zamknięte.
Podbiegła do okna: drugie piętro. Niewysoko. Ale okna też zatrzaśnięte na głucho.
– Jak się stąd wydostać? – Uderzyła ręką w szybę, za którą rozmywa się księżyc, ustępując
miejsca słońcu.
Bjórn przesunął w bok drzwi wysokiego stelażu. Ukazały się póki zastawione kartonowymi
pudami z wizerunkiem psa.
Jedno pudło nie było zapieczętowane. Sterczały z niego znane już flakony.
– Winda jedzie tylko na dół... A gdzie tu mają toaletę ? – Bjórn rozglądał się.
– Teraz ci się zachciało? – Olga uśmiechnęła się nerwowo.
Zobaczy czworo wąskich drzwi w rogu. Podbiegł, zacząłje otwierać, zaglądać. Za dwojgiem
drzwi znalazł toalety, trzecie pomieszczenie było zawalone paczkami etykiet do flakonów, a w
czwartym stały mopy, drabina i plastikowe wiadra.
– No, nieźle! – Bjórn ze złością trzasnął drzwiami. Ale nagle zamarł, spojrzał do góry: nad tymi
drzwiami po suficie ciągnęła się szeroka srebrzysta rura przewodu powietrznego, rozdwajającego się
pośrodku i kończącego się dwoma szerokimi, lejkowatymi po-biernikami.
– Poczekaj no... – Bjórn otworzył na oścież drzwi, chwycił drabinę, ustawił, wszedł i z całym
impetem uderzy potężną pięścią w rurę.
Przewód powietrzny, wykonany z cienkiego srebrzystego metalu, wygiął się pod ciosem Bjórna.
– Wow! – Olga klepnęła się po biodrach. – Rozumiem! Teraz rozumiem!
Chwyciła jednego mopa, odkręciła kij, rzuciła Bjórnowi.
– Masz!
Bjórn wygiął rurę trzema potężnymi ciosami, wstawił kij w szczelinę między segmentami,
nacisnął i lekko rozsunął kolana rury. Żelazo huknęło i wolna część rury zwisła i zakołysała się nad
głową Olgi. A w głównej nasadce otworzyła się duża okrągła dziura, wchodząca w ścianę.
– Nie masz klaustrofobii? – zapytał Bjórn, zeskakując z drabiny.
– Nie wiem... Miałam lęk wysokości...
– Tu... nie jest wysoko.
Złapał Olgę, podniósł jak puszek, podsadził – a ona weszła do rury.
– Jak tam jest? – zapytał, oglądając się na okna.
– Ciemno! – odezwała się z rury Olga. – Właź za mną!
Ostrożnie popełzła naprzód.
Bjórn wszedł po drabinie i wślizgnął się do rury za Olgą. Rura zachybotała się na podwieszanych
wspornikach, ale te wytrzymały obciążenie. Olga czołgała się pierwsza. Rura była szeroka i ciepła.
Powietrze przez nią nie przechodził o – najwidoczniej odsysano je z hali jedynie w czasie pracy. W
rurze było dusznawo. A na przedzie na razie panowała tylko ciemność. Olga pełzła ostrożnie. Bjórn za
nią.
– Ciemno... ale trzeba, trzeba – bełkotała przerażona Olga, uspokajają c sama siebie. –
Lyktstolpe... mogł eś ty poczołgać się pierwszy... w końcu jesteś Lyktstolpe, czyli... masz... masz... –
lampkę w głowie...
– Co? – głośno szepnął Bjórn.
– Na razie nic! – odparł a ona.
Krzepiącym gestem dotknął jej kostki. Olga przeczołgała się z piętnaście metrów, skręciła w
lewo i wpada na gęstą kratę, przez którą przebija ło się niezbyt jasne światło. Ostrożnie zbliżyła do
niej twarz.
Przez kratę widać było wielką salę, zastawioną wysokimi drewnianymi skrzyniami,
przygotowanymi do przeładunku. Na skrzyniach była odciśnięta ta sama psia głowa. Pośrodku sali
stały dwie ładowarki samochodowe.
„Skrzynie, w nich – puda, w nich – buteleczki... – jak automaty myślała Olga, rozglądając się po
sali -a w buteleczkach – sok. Sok z suczych łapek... fantastycznie..."
Bjórn doczołgał się z ty u, rękami dotknął nóg Olgi.
– Co tam? – szepnął.
– Magazyn.
– Są ludzie?
– Nie. Trzeba wyłamać kratę.
– No to musimy się zamienić miejscami. – Zaczął się wiercić.
Olga przesunęła się do tyłu. Bjórn spróbował przejść pod nią.
Mocno przycisnęli się do siebie. Otacza ich ciepły metal.
Masywny podbródek Bjórna utknął w piersi Olgi. Jego wielkie ciało wierciło się, starając się
prześlizgnąć pod Olgą.
„Uwięźniemy tu!" – pomyślała Olga w panice i zaczęła się wić na Bjórnie.
– No już, Lyktstolpe... już!
Bjórn ciężko się kręcił, wstrząsając rurą. Olga jęknęła i wijąc się jak piskorz, z trudem przepełzła
po nim. On podciągnął się na kracie i wsparł się o nią ręka mi, napinając mięsnie. W sali dały się
słyszeć głosy. Bjórn znieruchomiał. Rozmawiano po chińsku. Olga też usłyszała ludzi, zamarła w
nogach Bjórna. Szwed dojrzał dwóch Chińczyków w pomarańczowych ubraniach roboczych.
Rozmawiając, weszli do sali i stanęli koło ładowarek samochodowych. Pogadali i jeden Chińczyk
wyszedł. Drugi, rozglądając się, obszedł całą sak.
„Szuka nas – myślał Bjórn. – A może tak po prostu – patrzy?"
Chińczyk skończył kontrolę, wszedł do ładowarki, włączył silnik, podjechał do skrzyni,
pochwyciłją i wywiózł z sali.
Jednocześnie w rurze coś zahuczało i przez kratę na twarz Bjórna popłynęło powietrze: przewód
zaczął działać.
„Włączyli" – pomyślał Bjórn.
– No, no... Wcześnie się u nich zaczyna dzień pracy... -
wyszeptała Olga.
Powietrze płynęło, owiewając rozognione ciała leżących w rurze Olgi i Bjórna. Ładowarka
samochodowa wróciła pusta, podniosła kolejną skrzynię i odjechała.
„Trzeba poczekać, aż zabierzejeszcze siedem skrzyń i znajdzie się pode mną – kombinował
Bjórn. – Potem wyłamać kratę, zeskoczyć i zaatakować go..."
Olga dotknęła ręki Bjórna. On ścisnąłjej dłoń i podniósł palec: Czekamy! Ona skinęła głową i w
odpowiedzi ścisnęła jego nadgarstek. Bjórn przycisnął się twarzą do kraty i obserwował ładowarkę. Ta
przemieszczała się, nieśpiesznie wywożąc skrzynię za skrzynią.
Pierwszą. Drugą. Trzecią. Czwartą. Wypchnąć cienką kratę, trzymającą się na czterech zaciskach,
nie będzie trudno.
Trzeba po prostu poczekać. Piąta skrzynia. Szósta. Bjórn przygotował się, opierając dłonie na
kracie. Olga, przeczuwając, co zamyślił, spięła się, ostrożnie podciągnęła nogi. Odczekując ostatnie
sekundy, Bjórn przymknął oczy.
Nagle dały się słyszeć głosy. Szybka chińska mowa. Otworzy oczy: do sali wbiegli ochroniarze w
niebieskich kombinezonach, z automatami w rękach, ten sam robotnik w pomarańczowym stroju i
blondwłosy Europejczyk w jasnym garniturze. Rzucił jakiś rozkaz po chińsku... i Bjórn go pozn^.
To by Michael Leard.
– O, cholera... – wyszeptał.
– Co tam? – również szeptem spytała Olga.
– Niedobrze... – ledwo dosłyszalnie odpowiedział Bjórn po szwedzku, dotykając kraty ustami. –
Bardzo, bardzo niedobrze...
– Co? – Olga szarpała go za nogę.
Leard podniósł swoją uważną twarz. Utkwił w kracie lodowate spojrzenie. Rozciągnął w
uśmiechu piękne usta. Wskazał palcem na rurę.
Bjórn poniewczasie odskoczy od kraty. Ale już było za późno: w dole ludzie biegali, krzyczeli w
obcym języku. Bjórn zaczął się cofać, wiercić, popychając Olgę nogami.
– Zawracaj! Zawracaj!
– Co? Gdzie? – Olga szamotała się w rurze.
– Zawracaj! Zawracaj! – zaczął ją wypychać nogami.
Olga zaczęła się cofać. W dole czym zaszczękali, coś postawili raz, drugi. Bjórn też cofa się,
cofa, popychając Olgę, aż rozkołysał rurę.
– Szybko, szybciej!!!
Nagle w dole coś ryknęło, zawyło. I cztery grube i długie świdry przebiły metal rury jak papier i
wbiły się w ciała Bjórna i Olgi. Olga dziko zawyła: jedno wiertło utkwił o jej w kolanie, drugie –
lekko przeszło przez dłoń. Trzecie weszło Bjórnowi w brzuch, czwarte ześlizgnęło się wzdłuż biodra,
zdzierając skórę. Bjórn zaryczał, broniąc się, Olga nie przestawała piszczeć. Ich ciała zaczęły dygotać
w rurze. Piąte wiertło wraziło się w pierś Bjórna, szóste – w nogę, siódme i ósme zaczęły wiercić
ramię i podbródek Olgi, która zachłysnęła się własnym krzykiem.
Wiertła wyły, głębiej wnikając w ofiary. Krew chlustała z podrygujących ciał, wypełniając rurę.
– Bracia Światłości nie piją sake!!! – zahuczał w rurze głos Michaela Learda.
Bjórn drgnął. I otworzy oczy.
W dole ładowarka podjechała do ósmej skrzyni. Bjórn naparł na kratę, nacisnął. Zatrzeszczały
wkręty. Ładowarka pochwyciła skrzynię. Bjórn ze wszystkich sił naparł jeszcze raz. Trzy śruby
wyleciały ze swoich koków, krata się zerwała, zadyndała najedynym wkręcie. Bjórn odepchnął się
nogami od Olgi, wypad z rury i runął klatką piersiową na dach ładowarki. Zaryczał z bólu i
przytrzymując się dachu, zeskoczył na podłogę. Chińczyk kierujący ładowarką otworzył usta i wlepił
oczy w blond chłopisko, które spadło z sufitu. Wypuścił z rąk dźwignie i wyciągnął dłoń po
przytroczony do paska spray z gazem paraliżującym, ale nie zdążył: biała pięść rozmiaru jego głowy
uderzyła go w skośnooką twarz. Cios dosłownie wybił ładowacza z kabiny. Utykając, Bjórn rzucił się
do leżącego, wziął zamach, ale nie uderzył: ładowacz leżał bez ruchu z dziwnie półotwartymi ustami.
Bjórn się wyprostował.
– Olga!
Olga wysunęła się z rury.
– Skacz!
Niezgrabnie przewaliła się przez brzeg, nie zdołała się utrzymać i z piskiem spada w dół, na ręce
Bjórna. On pochwycił ją, opuścił, ostrożnie postawił na nogi, jak lalkę. Olga spojrzała na leżącego na
podłodze ładowacza. Z nosa sączyła mu się krew.
– To... ty go tak?
Bjórn kiwnął głową, pokuśtykał do drzwi.
– Co ci jest? – Olga pobiega za nim.
– Zahaczyłem kolanem... nic...
– Umiesz się bić?
– Nie. Brat umiał...
Drzwi znajdowały się obok składnicy. Zajrzeli do pomieszczenia. W głębi, koło skrzyń, kręciło
się trzech Chińczyków. I słychać było miejscowe radio. Olga ostrożnie uchyliła drzwi: pusty korytarz.
– Musimy na parter. – Bjórn wyszedł na korytarz. – Gdzieś są schody.
– Albo winda... – wymamrotała Olga.
Popędzili korytarzem, który skręcił w prawo, roz-dwoił się.
Zatrzymali się na rozstaju. Po prawej stronie na ścianie czerwienił się hieroglif i strzałka.
– Tam! – zdecydowała Olga i pobiegła na prawo. Bjórn pokuśtykał za nią. Gdzieś z przodu, przed
nimi, dały się słyszeć głosy. Uciekinierzy rzucili się z powrotem i pobiegli na lewo od rozwidlenia. Na
szczęście korytarz znów skręcił w lewo. I... kończył się w tym samym magazynie z otwartą bram.
Nadal grało tu radio, ładowano skrzynie. Ale za rogiem, na prawo od bramy, Olga zauważyła
niewielkie drzwi windy. Wzrokiem wskazałaje Bjórnowi. Ten w milczeniu podniósł duży palec.
Poczekali, a ż robotnicy odwrócą się do swoich skrzyń, i rzucili się do windy. Nacisnęli guzik.
Winda ruszyła z góry.
Wyświetliła się cyfra czternaście. W magazynie rozległ się krzyk. I od razu potem trajkotanie po
chińsku. Chińczycy najwyraźniej znaleźli swojego znokautowanego towarzysza.
– Cholera... – mruknął Bjórn.
Olga przycisnęła policzek do stalowych drzwi windy.
– No już, szybciej, kochana... Osiem, siedem, sześć...
Głosy robotników zbliżały się. Szli do bramy. Bjórn i Olga zastygli.
Pięć, cztery, trzy, dwa...
Za rogiem pokazali się dwaj Chińczycy, rozmawiający z przejęciem.
Winda się zatrzymała. Drzwi się rozsunęły. W wąskiej windzie stali... dwaj Chińczycy. Ale nie w
pomarańczowych kombinezonach, tylko w białych. Chińczycy w pomarańczowych zauważyli Bjórna i
Olgę, krzyknęli. Chińczycy w białych wlepili w nich wzrok, nic nie rozumiejąc. Bjórn wtargnął do
windy, machając pięściami. Olga się przecisnęła, zaczęła szukać guzika. Korytarzem, krzycząc, biegli
Chińczycy w pomarańczowych kombinezonach. Olga wcisnęła jakiś przycisk, drzwi zaczęły się
zamykać. Bjórn okładał białych Chińczyków, pomarańczowi tymczasem podbiegli do windy, wczepili
się w koszulkę Olgi. Ta pisnęła, odepchnęła się łokciem, koszulka zatrzeszczała w szwach, Olga
kopnęła nogą na oślep, koszulka się rozdarta, drzwi się zamknęły, winda ruszyła w górę. Bjórn dalej
grzmocił białych Chińczyków, także winda zaczęła się bujać, Olga wsunęła piąstkę pod pachę Bjórna,
i parę razy też w co przyłożyła. Chińczycy bronili się w milczeniu, Bjórn ryczał.
„King Kong!" – przemknęło Oldze przez myśl.
Rozległ się cios, następny i jeszcze kolejny. I obaj Chińczycy osunęli się na podłogę. Bjórn
spojrzał na przyciski, ciężko dysząc. Miał absolutnie dziki wyraz twarzy, by niepodobny do siebie. Na
policzku czymś zadrapanym drżała kropla krwi.
– Gdzie? Dokąd? – bełkota, próbując zorientować się w kierunku ruchu windy.
– Na górę... – Olga drżącym palcem strząsnęła kroplę krwi z jego policzka.
Nerwowy dreszcz przebiegłjej nagle po plecach. Zaczęła dygotać, zębyjej zaszczękały.
– Piąte, szóste... cholera! Dokąd ona jedzie?! – Bjórn nacisnął guzik.
Winda nadal jechała.
Olgę trzęsło. Stojąc w podartej koszulce, chwyciła się za łokcie.
– Co? – Bjórn spojrzał na nią niezadowolony.
– Ni-i-ic... – zaszczę kały jej zęby. – Dreszcze...
Bjórn znów nacisnął. Winda nie zatrzymywała się. Dziewiąte, dziesiąte, jedenaste, dwunaste...
Siedzący w kącie Chińczyk czknął i ospale się poruszył.
Trzynaste, czternaste. Winda stanęła. Drzwi się otworzyły.
Przed nimi rozpostarł się wielki hol z drzwiami wind.
Rozjaśniało go szerokie okno. Za oknem wschodzące słońce oświetlało budzący się Kanton.
Bjórn i Olga opuścili windę, Bjórn nacisnął dolny przycisk, wysyłając nieprzytomnych białych
Chińczyków w dół do pomarańczowych. Winda odjechała.
W holu było pięć wind – cztery niewielkie, jedną z nich przyjechali uciekinierzy, i duża,
osobliwa, z emblematem na srebrzystoniebieskawych drzwiach: dwa lodowe młoty wokół
purpurowego serca. Więcej nie było żadnych drzwi.
– Na dół, na dół! – Olga szarpnęła się do jednej z małych wind.
Ale ta tylko zabrzęczała cicho, nad drzwiami zamigotały cyfry: jeden, dwa, trzy...
Winda jechała do góry.
Bjórn podszedł do drugiej. Ta też jechała do góry. I trzecia -
też. Trzy windy śpieszyły na górę.
– To po nas – powiedział Bjórn, patrząc na migające cyfry pięter.
Olga nacisnęła szeroki przycisk dużej windy. Ta otworzyła się – pojemna, supernowoczesna, cała
w sreb-rzystoniebieskich lustrach. Weszli do środka. Na panelu były tylko dwa guziki – niebieski i
czerwony. Bjórn nacisnął czerwony – winda ani drgnęła. Nacisnął niebieski – drzwi się zasunęły,
kabina płynnie pojechała w górę.
– W górę! Czemu znów w górę ?! – Olga wściekle uderzyła pięścią w panel.
Bjórn bezsilnie wzruszy potężnymi ramionami i tępo patrzy na guziki. W kabinie nie było
okienka z cyframi. Winda wciąż jechała i jechała. W końcu stanęła. Drzwi się rozsunęły. Olga i Bjórn
zdrętwieli: na wprost windy sta Michael Leard z jakim siwym, ale modo wyglądającym staruszkiem.
Wokół nich zastygło czterech rosłych blondynów.
– Chwała Światłości! – powiedział Leard z uśmiechem. – Byłem przekonany, że sobie poradzicie.
Olga i Bjórn patrzyli na niego ogłupiali. Bjórn pierwszy się pozbiera, wcisnął ręką czerwony
guzik. Ale winda nawet nie drgnęła.
– Nie ma drogi powrotnej! – Beznamiętny uśmiech rozciągnął Leardowi usta jeszcze bardziej.
Jeden z wyrośniętych blondynów podniósł rękę z długolufowym pistoletem. Szybko i
bezszelestniewystrzelił dwa razy. Bjórn i Olga chwycili się za pierś i upadli na srebrzystą podłogę
kabiny. Blondyni wyciągnęli ich z windy i położyli na zielonkawoniebie-skim dywanie u nóg Learda i
staruszka.
– Dwoje – rzek Leard. – W i e d z i a ł e ś , Szua.
– Nie, Ew, nie w i e d z i a ł em. Po prostu Bractwo potrzebuje t e r a z dwojga niedobitków.
– Tylko dwojga – kiwnął głową Leard i wzdrygnął się. – Siła Światłości obłaskawia mięso.
– Siła Światłości rozsuwa mięso. I przybliża Wieczność, bracie Ew – cicho powiedział staruszek.
Leard zadrżał. Twarz jego nagle stała się bezbronna.
– Wieczność! – wypowiedziały pobladłe wargi. – Wieczność Światłości!
Staruszek wziął go za rękę, ścisnął.
– Połóż siebie na Lód – rzek surowym, ale spokojnym głosem.
Trzecia część mięsnej doby
Szesnastego października dwa tysiące piątego roku o godzinie osiemnastej trzydzieści pięć z
portu w Hongkongu wypłynął potężny dwunastopokładowy biało-niebieski prom z wizerunkiem
pałającego serca na masywnej kabinie sterowej.
Na pokładzie promu znajdowało się 2490 braci Światłości.
Wszyscy oni zostali odzyskani przez Bractwo w kraju Lodu i w ciągu dwóch dni zbierali się na
łodzi. Osiem takich samych statków było już w drodze. Ale nie dlatego, że bracia i siostry z kraju
Lodu okazali się najmniej zorganizowani – po prostu Hongkong by tylko sto sześćdziesiąt mil od
miejsca Przeobrażenia. Inne promy z braćmi z innych krajów zmierzały do tajemnego miejsca swoimi
trajektoriami.
Pogoda sprzyjała Bractwu: w Hongkongu utrzymywała się łagodna i ciepła jesień, wieczorne
słońce podświetlało wysokie pierzaste obłoki; bryza, pod wieczór zmieniająca kierunek, niezbyt
mocno wiała na morze. Prom dał cztery pożegnalne sygnały, wyszedł z zatoki i wziął kurs na
południowy zachód.
Bracia i siostry Światłości rozlokowali się na statku. Zachowywali spokój. Całą załogę promu
stanowili bracia Światłości.
W obszernej kajucie promu, w mesie, zebrało się dwudziestu dziewięciu Silnych, osłaniających
Bractwo w kraju Lodu. Byli tu Uf, Odo, Stam, Efep, C, Ma, Bork, Nu, Amii i inni. Wszyscy oni
siedzieli w wygodnych fotelach, ustawionych w czworokąt.
Tworzenie Kręgów i rozmowa sercem na statku były kategorycznie zakazane: Bractwo strzegło
energii serca na Wielkie Przeobrażenie. I tylko dwoje z dwudziestu dziewięciu Silnych – Hram i Gorn
– nie zasiadło w fotelach, tylko spoczywało w wannach z grubego szkła. Osłabłe i zestarzałe ciała ich
były zanurzone w mleku wysokogórskich jaków, zmieszanym ze sperm młodych maszyn z mięsa.
Jedynie ich twarze, wycieńczone Wielką Pracą i usiane niezliczonymi zmarszczkami, widoczne były
nad białą powierzchnią.
W mesie panowała absolutna cisza. Każdy z obecnych s z y k o w a ł s i ę , mając świadomość, że
do Wielkiego Przeobrażenia pozostało nie więcej niż dziewięć godzin.
Kiedy statek wyszedł w otwarte morze i brzegowe światła znikły, powieki Hram drgnęły. Od razu
dwoje niezmiennych pomocników Hram – Tbo i Mef – zbliżyło się i zaczęło ostrożnie podnosićjej
powieki. Oczy Hram się otworzyły. Tbo nacisnęła przycisk u wezgłowia wanny -
wysunął się cienki, półprzezroczysty mikrofon i zamarł przy pomarszczonych ustach Hram.
Bladoniebieskie oczy Hram ogarnęły zebranych. War gi z trudem się poruszyły, rozwarty się. Hram
głęboko westchnęła. Wypuściła powietrze ustami. I powiedziała:
– Chwała Światłości.
Jej słaby, ledwo słyszalny szept, wzmocniony głośnikami, popłynął do mesy.
– Chwała Światłości! – odpowiedzieli zebrani.
Nikt nie ośmielił się sercem o d p o w i e d z i e ć wielkiej siostrze.
Każdy r o z u m i a ł wagę dziejących się wydarzeń. Każdy s t r z e g ł siebie i jej. Hram też s t r z
e g ł a swojego potężnego serca dla Ostatniej Rozmowy. Dlatego teraz bracia rozmawiali językiem
maszyn z mięsa.
– Wszyscy są?
– Wszyscy, Hram – potwierdziła C.
– Nie dopuszczam, by serce p o j m o w a ł o, dlatego pytam was w obcym języku.
– Rozumiemy cię, Hram – odpowiedział Odo.
– Chcę dożyć – szepnęła Hram.
– Dożyjesz – z przekonaniem zapewniłją Uf. – I my wszyscy dożyjemy.
– Ile jeszcze trzeba czekać?
– Trzecią część mięsnej doby – odpowiedział Ge niahno, dowodzący statkiem.
– Dużo jest słabych?
– Stu czterdziestu sześciu – odparł Bork. – Na naszym statku -
szesnaś cioro.
– Są bardzo słabi?
– Tak, Hram. Bracia Opijp, Do, Juc i siostra San.
– Uczyniono wszystko dla ich podtrzymania?
– Wszystko, Hram.
Hram zamilkła, poruszając ustami. Oczyjej na wpół się przymknęły. Minęło kilka długich minut.
Hram znów wciągnęła w płuca powietrze, wyszeptała:
– Ilu jest zupeł nie małych?
– Dwoje.
– Jacy oni są?
– Brat Hożeti ma dwa miesiące, brat Moon – cztery tygodnie.
– Jest im potrzebne zewnętrzne wsparcie.
– Zatroszczyli*my się o to.
– Kto wesprze ich w Kręgu?
– Dwoje niedobitków.
Hram się zamyśliła. Ostrożnie oblizała wargi.
– Gdzie oni są? – zapytała świszczącym szeptem.
– Tutaj, na statku – odpowiedział Uf.
– Chcę ich widzieć.
Uf kiwnął głową do czterech braci, ci weszli do windy, zjechali na dół i po chwili wrócili, niosąc
śpiących Bjórna i Olgę.
Położyli ich na dywanie pośrodku mesy.
Hram zatrzymała na nich wzrok.
– Kiedy się obudzą?
– Za cztery godziny – odpowiedział brat Ewe.
– Jesteś cie pewni, że nam pomogą?
– Jesteśmy pewni, Hram – odpowiedział za wszystkich Uf.
– Będą w Kręgu prócz nich jeszcze jakieś niedobitki?
– Nie, tylko ci dwoje.
Hram się zamyśliła. Potem rzeka:
– Obudźcie brata Gorn. Chcemy p o p a t r z e ć na tych dwoje.
Tbo i Mef położyli ręce na głowie Gorn. I po chwili on otworzy oczy. Hram odczekała chwilę, aż
Gorn ostatecznie się obudzi i dojdzie do siebie. I ostrożnie p o r u s z y ł a jego serce. Serce Gorn się
odezwało. Jego niewielkie ciało, zanurzone w wannie, drgnęło. Lekko wytrzeszczone oczy wpatrzyły
się w dwoje śpiących.
Hram i Gorn zaczęli r o z m a w i a ć sercem.
P r z e p a t r y w a l i leżących na podłodze Bjórna i Olgę.
Trwało to dwadzieścia siedem minut. Następnie z a m i l k ł y ich serca. Gorn ziewnął, drgnął,
kołysząc mleczną powierzchnią wokół swojej siwej głowy, i znów zapad w sen.
Hram ostrożnie wypuściła powietrze z płuc i wzięła głęboki wdech.
– Wody! – poprosiła.
Tbo przystawiła do jej ust porcelanowe poidełko z ciepłą źródlaną wodą, osłodzoną miodem
dzikich ałtajskich pszczół.
Hram upiła dwa małe łyczki, odsapnęła. Potem jeszcze łyk.
Tbo ostrożnie zwilżyła jej starcze wargi.
– W i d z i e l i ś m y tych dwoje – rzeka Hram.
– Pomogą Kręgowi. Zostawcie ich tutaj.
Wszyscy z ulgą się poruszyli.
– Brat Ew nie bez przyczyny zbierał niedobitych – odezwał się Stam. – On p o j m o w a ł.

– Niedobici stanowią warstwę między nami i mięsem -


zabrzmiał wzmocniony głośnikami szept Hram. – Tylko oni zdolni są oddać nam ostatnią z e w n
ę t r z n ą posługę.
– Bo w nich jest t ę s k n o t a za Światłością. -C kiwnęła głową.
– Chociaż o niej nie wiedzą! – Odo potrząsnął gęstą brodą.
– Tak, oni o niej nie wiedzą – rzeka Hram. – Dlatego nam pomogą.
– Ci dwoje byli najlepsi z niedobitków zgromadzonych przez brata Ew – poinformował Uf. –
Kiedy dostali możliwość ucieczki, sami wspięli się na górę, do Ołtarza.
– W i e m... – cicho wyszeptała Hram i przymknęła oczy.
Ku Światłości
Olgę obudził nieporadny dotyk. Tylko jeden człowiek mógł tak niezgrabnie głaskaćją po twarzy i
głowie. Otworzyła oczy.
Bjórn pochylił się nad nią i gładził ją swoimi wielkimi łapskami.
Zza szerokiej, podobnej do łopaty dłoni Bjórna z trudem dostrzegła wykończony jasnym
drewnem sufit z matowymi lampkami.
– Jak się czujesz? – zapytał Bjórn.
Olga poruszyła się, podciągnęła nogi, usiadła.
– Może być...
Bjórn podtrzymywał ją za ramiona. Olga rozejrzała się wokół: szeroka sala o niskim suficie,
okrągłe ciemne okna. Wokół w fotelach siedzą blondyni i blondynki. Stoją dwie przezroczyste wanny,
wypełnione czymś białym. Mlekiem? Z mleka wystają twarze śpiących... albo martwych? Staruchy i
jakiegoś liliputa.
Blondyni w milczeniu patrzą na Olgę. Wtedy wszystko sobie przypomniała. I zrozumiała.
– Bracia Światłoś ci... – wyrzekły jej usta.
– Bracia Światłoś ci... – Bjórn kiwnął głową.
– Bracia Światłoś ci! – wyrzeka siostra C.
– Myślałam, że nas zabili... – wymamrotała Olga.
Bjórn milczał w napięciu, rozglądając się na boki.
Nagle siostra C wstała, podeszła do nich, uklękła i wzięła rękę Bjórna i rękę Olgi w swoje
malutkie, ale silne dłonie.
– Nie bójcie się nas – spokojnie powiedział a.
Olga i Bjórn uparcie patrzyli na C.
– Jesteśmy z wami. A wy z nami – rzeka C.
Ciemnoniebieskie oczy z ledwo zauważalną piwną aureolką błyszczały, czując przedsmak czegoś
bardzo ważnego, co się w C n i e mogło p o m i e ś c i ć. Bjórn pierwszy to p o c z u ł.
Zrobiło mu się nieswojo.
– Gdzie jesteśmy? – zapytała Olga.
– Na statku.
– Na... jakim? – zapytał Bjórn, tracąc panowanie nad sobą.
– Płynącym ku szczęściu.
Olga już doszła do siebie, przypomniała sobie szynkę, zdechłe suki, ucieczkę i pułapkę na
szczycie drapacza chmur.
Oswobodziła rękę, westchnęła, odwróciła wzrok od C, zamierzając wypowiedziećjakąś ironiczną
uwagę, ale nagle w u ł a m k u s e k u n d y poczuła, że C mówi p r a w d ę. I zamarła, dziwiąc się
samej sobie.
– Do jakiego... szczęścia? – w napięciu wybełkotał Bjórn.
– Do... waszego? – wydusił a z siebie Olga, jej ciało znów zaczęły ogarniać dreszcze.
– Nie ma szczęścia naszego i waszego! – C znów ujęła rękę Olgi. – Szczęście jest zawsze jedno.
Jedno dla wszystkich.
I nagle wszyscy siedzący w fotelach wstali ze swoich miejsc, podeszli, padli na kolana,
wyciągnęli ręce, dotknęli Bjórna i Olgi.
– Szczęście zawsze jest jedno! – powtórzyła C i dodał a: -
Szczęście to Światłość!
– Szczęście to Światłość! – wyrzekli wszyscy wokół.
Bjórn i Olga zadrżeli.
– Wszyscy zmierzaliś my ku Światłoś ci – kontynuowała C. – I wy, i my. Ale myś my wiedzieli,
dokąd i do czego idziemy, wyście natomiast tego nie wiedzieli. Ale czuliście.
Nieświadomie dążyliście do Światłości tysiące lat. Chcieliście tego. Wymyślaliście sobie bogów.
Modliliście się do Stwórcy.
Mieliście nadzieję, że on was wskrzesi z martwych. Ale nie wiedzieliście, że Stwórcy s ą blisko
was. Nie znaliście Drogi.
Myśmy wam wskazali Drogę. I teraz my i wy jesteśmy na tej Drodze. I nie ma drogi powrotnej.
Zostało już bardzo niewiele do przejścia...
Ostatnie słowa C wypowiedziała z drżeniem, p o – w ś c i ą g a j ą c swoje serce. Zebrani
równieżzadygotali.
Napad drgawek owładnął Bjórnem i Olgą. Zatrzęsło nimi tak, że zaczęły im szczękać zęby. Ręce
braci Światłości objęły ich ciała.
– Będziecie z nami w tę Ostatnią Godzinę – mówiła C, ściskając drętwiejące palce Bjórna i Olgi.
– Wy nam pomożecie. Żeby nastało Szczęście. Żeby nastała Światłość.
-Żeby nastała Światłość! – rzekli otaczający ich bracia.

Łzy trysnęły z oczu Bjórna i Olgi. Rozpłakali się. I po raz pierwszy od tylu miesięcy poniewierki
nagle zrobiło im się b a r d z o dobrze. T a k dobrze, jak to bywa tylko w dzieciństwie, kiedy obok są
rodzice, którzy kochają, chronią i strzegą cię.
Zalewając się łzami, zaczęli całować ręce braci i sióstr Światłości, zapominając o swojej
przeszłości, zapominając 0 mękach i niepokojach, zapominając o cierpieniach 1 oczekiwaniach,
zapominając o strasznym życiu ostatnich miesięcy. Ręce braci i sióstr były blisko. Braci i sióstr,
którzy prowadzili ich ku Szczęściu, ku Światłości.
– Jesteśmy z wami – powtarzała C. – Wy jesteś cie z nami...
Olga i Bjórn płakali: bracia i siostry byli z nimi! Samotność się skończyła. Skończyła na zawsze!
I wszystko okazało się t a k i e proste! Proste jak Światłość. Przecież ona jaśnieje dla wszystkich! I
więcej nic nie trzeba. Tylko dojść razem ze wszystkimi ku Szczęściu. Ku Światłości...
Minęła godzina.
Cały ten czas Bjórn i Olga siedzieli pośrodku mesy w otoczeniu braci i sióstr Światłości. Łzy
powoli wyschły, drżenie opuściło ciała. Nadszedł spokój. Owładnęło nimi uczucie bliskości i
współuczestnictwa w czym Wielkim. Bjórnowi i Oldze było t a k dobrze i spokojnie, że bali się
spłoszyć to nowe uczucie, które spadło na nich nieoczekiwanie,jak gwiazda.
C z e k a l i razem ze wszystkimi.
Wkrótce wszyscy poczuli lekkie drżenie statku: ogromny prom zmniejszy prędkość, wykonał
gadki manewr i stanął.
– Czas! – rzek Uf.
I wszyscy się poruszyli. I to Wielkie, ku czemu zmierzało Bractwo przez całe te siedemdziesiąt
siedem lat, od momentu, kiedy brat Bro odnalazł Lód, odezwało się w każdym z braci Światłości.
Hram i Gorn ocknęli się i poruszyli w swoich wannach. Bracia wyjęli ich, wytarli, owinęli w ciepłe
tkaniny, wynieśli. Silni sercem zaczęli opuszczać kajutę. Hram i Gorn zjechali na dół windą, pozostali
zaczęli schodzić schodami.
Bjórn i Olga szli za nimi. Dolny pokład by przepełniony. Bracia i siostry stali w oczekiwaniu,
przepuszczając przodem starych i małych. Olga i Bjórn znaleźli się w tłumie. Ale siostra C była obok,
jej ręce krzepiąco dotykały ciał Bjórna i Olgi.
Zejście z promu na brzeg zajęło niemal półtorej godziny.
Nastał czas i Olga z Bjórnem zeszli szerokim trapem i bosymi stopami zstąpili na betonową
przystań pływającą. Ciągnęła się wąskim, podświetlonym reflektorami pasmem do morza od wyspy.
Jeszcze osiem takich przystani, niczym betonowe promienie, ciągnęło się od okrągłej w kształcie
wyspy, zakupionej przez Bractwo osiem lat temu i zagospodarowanej do Wielkiego Przeobrażenia.
Bjórn i Olga wzięli się za ręce i szli w potoku braci i sióstr Światłości, zachowujących absolutne
milczenie. Szeleściło tylko ubranie i niezbyt silny nocny przypływ szumiał na brzegach mola. Nocne
niebo z iskrami gwiazd rozpostarło się nad idącymi. Owiewał ich ciepły nocny wietrzyk. Olga spojrzał
a na lewo – tam, w oddali, świecił się taki sam duży biały prom, cumujący przy takiej samej przystani
pływającej. Po nim, oświetlonym reflektorami, szli nieprzerwanym potokiem bracia i siostry
Światłości. Szli ku wyspie. Bjórn spojrzał na prawo: tam, w oddali, też sta biały statek, też była
pływająca przystań i potok idących. S ł o d k i dreszcz przebieg ciała Bjórna i Olgi. P
o c z u l i, że całkiem niedługo zdarzy się to coś najbardziej Tajemniczego, to coś najbardziej
Wielkiego i Radosnego. I że tego oczekiwania pozostało z u p e ł n i e niewiele. Przenikał ich dreszcz
przedsmaku. I jakby czując to, obserwująca tych dwoje siostra C położyła donie na ich plecach. Te
donie dawały ukojenie. Uspokajały i kierowały.
– Więcej nie ma się dokąd śpieszyć! – szepnęła C.
Bjórn i Olga z r o z u m i e l i.
Przystań pływająca ciągnęła się do wyspy. Nocna wyspa nadpływała, zbliżała się. Przystań
stopniowo przechodziła w most, który stopniowo wznosił się i rozszerzał. Prawie okrągła,
dziesięciokilometrowa wyspa wcześniej była sterczącą z morza niewysoką górą. Bractwo ścięło górę,
zostawiając tylko jej podstaw. Potężny most, wypierany betonowymi słupami, wiódł do tej
wyrównanej podstawy. Dziewięć mostów prowadziło Bractwo na wyspę, do Ostatniej Przystani. 23
000 w milczeniu zmierzało ku celowi ostatecznemu. Reflektory oświetlały mosty. Ale sama wyspa
rozpoście rała się przed nimi w ciemności. Olga i Bjórn poruszali się w tłumie, odliczając pod nosem
kroki. Obok szli dorośli i dzieci, starcy i nastolatki, mężczyźni i kobiety. Popychali wózki ze
staruszkami niedołężnymi i chorymi, nieśli malutkie dzieci.
Wszyscy kroczyli w milczeniu. Szelest ubrań i szuranie kroków zlały się w jeden nieprzerwany
dźwięk, upajający Bjórna i Olgę.
Jak wcześniej, było im b a r d z o dobrze. Szli ze swoimi bliskimi. A bliskich było tak wielu! W
końcu most dotknął wyspy. Bjórn i Olga zeszli na ląd, na wyspę pokrytą białym marmurem. Cała
wyspa tworzyła idealnie równy plac, wyściełany najbielszym, najlepszym marmurem Ziemi. Ledwo
nogi braci Światłości zstąpiły na ten marmur, ożyły ukryte w nim czujniki i na gigantycznym Kręgu
zaświeciło się łagodnym niebieskim światłem 23 000 niewielkich lampek, wprawionych w marmur.
Każda lampka – to miejsce w Kręgu. 23 000 miejsc w Ostatnim, Głównym Kręgu Bractwa. W tłumie
przybyłych na wyspę z kraju Lodu zapanowało poruszenie: wszyscy zaczęli się rozbierać, zrzucać
zbędne ubranie maszyn z mięsa.
Rozebrawszy się do naga, każdy szedł do Kręgu, stawał na swoim miejscu, wskazanym przez
lampkę. Bjórn i Olga także zaczęli się rozbierać. Było im tak dobrze i spokojnie, że zupełnie nie
chciało się rozmawiać. Słowa były zbyt bezsilne, by wyrazić to, co napełniało ich serca w ciągu tych
ostatnich godzin. Ledwo się rozebrali, znajome maleńkie donie dotknęły ich pleców. Odwrócili się.
Obok stała naga C, a z nią – nagie siostry bliźniaczki Ak i Skee. Każda z nich przyciskała do piersi
niemowlę . To byli najmniejsi bracia z 23 000 – dwumiesięczny Hożeti i czterotygodniowy Moon.
Siostry bez słów podały niemowlęta Oldze i Bjórnowi. A ci bez choćby jednego słowa przyjęli
bezbronne i bezradne ciała braci. Niemowlęta miały rozbite klatki piersiowe, Bractwo odzyskało ich
całkiem niedawno – jaśniała w nich Światłość zmarłych staruszków: dziewięćdziesięcioletniego brata
Efor i osiemdziesięcioletniej siostry Mart. Niemowlęta spały. Ciężko, chrapliwie oddychały we śnie.
– Będziecie ich trzymać w Kręgu – wyszeptała C. – Nikt z n a s z y c h nie może tego zrobić, bo
każdy powinien być na swoim miejscu. To właśniejest wasza Wielka Pomoc Bractwu.
– Wszystko zrobimy! – wyszeptały usta Olgi.
– Pomożemy! – wyszeptał Bjórn, ostrożnie trzymając Hożeti na swojej piersi.
C odwróciła się i rozpłynęła w tłumie szukających swojego miejsca. Chociaż nikt z nich nie miał
żadnych numerków i własnych miejsc – w Ostatnim Kręgu każdy staw^ tam, dokąd zaprowadziły go
bose stopy. Po dziewięciu mostach z dziewięciu statków, które przypłynęły z dziewięciu portów
świata, śpieszyli do Kręgu bracia Światłości. Tum nagich ciał się porusza, rozlokowując się na Kręgu.
Coraz więcej i więcej braci i sióstr zajmowało swoje miejsca. Każdy z nich stawał na lampce i od razu
oświetlało go przytłumione niebieskawe światło. Coraz więcej i więcej takich oświetlonych w
ciemności figur pojawiało się w Kręgu. I stopniowo kształtował się Wielki Krąg.
Bjórn i Olga ruszyli do Kręgu, przyciskając do piersi ciężko oddychające niemowlęta. Przypadł
im w udziale honor Wielkiej Pomocy. Rozumieli to każdą komórką swego ciała. Trzeba było pomóc
Bractwu, podtrzymać najmniejszych w Wielkim Kręgu, nie pozwolić im odejść z życia wcześniej, niż
Krąg przemówi w języku Światłości. Z największą ostrożnością Bjórn i Olga przemieszczali się w
morzu obnażonych ciał. Ciepłe niemowlęta ciężko sapały na ich rękach. Powstawał Krąg.
Pod południowym nocnym niebem z niezbyt jasnymi gwiazdami i wąskim sierpem księżyca
pojawiały się, ustawiałyjedna przy drugiej obnażone sylwetki, zespalały się, tworząc Wielki Ostatni
Krąg Bractwa. Starzy siadali albo klękali, podając trzęsące się ręce stojącym najbliżej. Ich ręce od
razu podchwytywali młodzi i silni, trzymali je, dając siłę i nadzieję.
Nieletnie nagie dzieci stawały na krążki lampek i, oświetlone niebieskawym światłem, wyciągały
cienkie rączki do stojących obok dorosłych. Bracia posadzili Hram między Uf i Szua, Gorn między
Stam i Artii. Ręce Silnych ujęły wychudłe, obciągnięte zwiotczałą skórą ręce tych, którzy kiedyś
zobaczyli całe Bractwo, pomogli je zebrać. Siwobrody silny Odo ściskał ręce pięcioletnich Samsp i
Fou, mądry Scefog trzyma dwunastoletniego Bti i osiemdziesięcioletniego Szma, żywiołowy Ławu
wziął się za ręce z bliźniaczkami Ak i Skee.
Merog sta ra zem z Obu, Bork – z Rim, Moho – z Ural, Diar – z Ire i Rom, Mer – z Haro i Ip,
Ekos – z Ar.
Bjórn i Olga ostrożnie szli po Kręgu, mijając stojących i siedzących.
„Jest taki maleń ki i bezbronny... jego serce bije w wątłej, rannej piersi... ciężko oddycha...
donieść, donieść go na miejsce... ogrzać swoim ciepłem... ochronić swoim oddechem..." – tłukło się w
skroniach Olgi.
„Pomóc, pomóc wszystkim, czym mogę... bądź spokojny, mój maleńki bracie... pomogę ci...
moje ciało, moje ciepło, moja wola pomogą ci... podtrzymam cię i ochronię...jestem silny, dam radę...
moja krew, moje mięśnie, moje koci będą oparciem... wesprzyj się na nich... wesprzyj..." –
rozbłyskało w mózgu Bjórna.
Szli i szli wzdłuż Kręgu.
I nagle przed nimi podniosły się ręce: Tutaj! Bracia woali ich.
Bjórn i Olga podeszli. Siostra C stała koło dwóch pustych miejsc. Obok w Kręgu stali Ew i Aub.
Razem z siostrą C
zatrzymali miejsca dla Bjórna i Olgi.
– Stawajcie z nami! – wyszeptał a C.
Lekko drżała.
Bjórn stanął na lewo od C, Olga – na prawo. Niebieskawe światło popłynęło z dołu na obnażone
ciała Bjórna i Olgi. A oni zastygli na swoich miejscach, trzymając w ramionach niemowlęta.
„Dobre i spokojne... sł uszne i nieuniknione... prawdziwe i nieodwracalne..." – huczało w
skroniach Olgi.

„Pomóc i ochronić... wykonać i wytrzymać... zacząć i zakończyć..." – waliło w skroniach Bjórna.


Krąg się zebrał. Nagi, na wpół oświetlony tłum rozprasza się, znika, rozpływał w Kręgu.
Harmonijny, kształtny Krąg pochłaniał chaotyczny dum. Chaos poszukujących ciał zmienia się w
spokój odnalezienia miejsca: oświetlone na niebiesko figury zamierały, stawały się nieruchome. Coraz
mniej i mniej pozostawało szukających.
Bjórn i Olga stali na swoich miejscach, trzymając przy piersi najmniejszych, i jak zaczarowani
patrzyli na niebieskawy Krąg, odchodzący w głąb wyspy, zbliżający się ku nocnemu horyzontowi w
ledwo rozróżnial-ną niebieską nitkę i znów płynnie powracający, stojący obok w postaci
nieruchomych figur braci i sióstr.
Czas dosłownie się ścisnął: każde mgnienie mogło się stać ostatnim.
Już właściwie nie było szukających. Z prawej strony wszystko było równe i czyste. Tylko z lewej
biegały pojedyncze, szukające swego miejsca ciała. Ale z lewej strony wszyscy się wreszcie,
rozlokowali, uspokoili. Błysnęły czyjeś plecy w oddali, mignęły cienie na marmurze. I wszystko
ucichło, znieruchomiało.
Bjórn i Olga zamarli.
Minęły k o s z m a r n i e długie minuty.
I wszystko CAŁKOWICIE ucichło.
Krąg się zamknął.
Absolutna cisza zaległa nad wyspą. Nawet przypływ nie by tu słyszalny. Ciepły nocny wiaterek
ucichł.
Bjórn i Olga zastygli. Ciała ich dosłownie skamieniały w niebieskawym świetle. Przestali
oddychać. Albowiem u s ł y s z e l i Ziemię, Ona zamarła w oczekiwaniu. Krąg się zebra. Ziemia
leżała we wszystkich kierunkach od Kręgu. Gwiazdy migotały nad Kręgiem.
Wszystko było gotowe.
I nagle rozległ się przerywany szept siostry C:
– Odwróćcie ich. Sercem do centrum Kręgu...
Bjórn i Olga drgnęli, ocknęli się. Zrozumieli, 0 co ich poproszono. W Kręgu wszyscy stali i
siedzieli, zwracając się do centrum. Tylko dwoje małych spało, przytulając się twarzami do Bjórna i
Olgi, tyłem do Kręgu. Olga i Bjórn ostrożnie obrócili ich i przycisnęli delikatne plecki niemowląt do
swoich piersi.
I od razu wyciągnęły się ręce – z prawej i lewej strony. Ale nie po to, żeby złączyć się z rękami
Bjórna 1 Olgi. Ręce C, Ew i Aub ostrożnie ścisnęły maleńkie palce niemowląt. A ręce Bjórna i Olgi
potrzebne były, żeby trzymać małych.
Wielki i Ostatni Krąg by gotowy.
I przebiega przezeń fala niewidzialna, potężna, nieodwracalna: 23 000 serc, powstrzymujących
się, wyciszonych przez wszystkie te ostatnie dni i noce, p o -f o l g o w a ł o sobie.
I p r z e m ó w i ł Wielki i Ostatni Krąg.
I p r z e m ó w i ł y ostatni raz całe 23 000.
Bjórn i Olga znów zdrętwieli. Ogarnęły ich zachwyt i przerażenie. Poczuli, że Krąg p r z e m ó w
ił.
P r z e m ó w i ł y serca Hram i Gorn, Uf i Odo, Szua i Efep, Stam i Artii. Ostatni raz m ó w i ł y
sercaAkk, Skee, Bork, Rim, Moho, Ural, Ekos, Ap. I m ó -
w i ł y maleńkie, zupełnie jeszcze niedoświadczone serca Hożeti i Moon. Ich drobniutkie ciała
zatrzepotały w rekach Bjórna i Olgi, niewidzialna fala przebiegła też przez nie.
I napełnił się Krąg Słowami Światłości.
I popłynęły po Kręgu tajemne Słowa.
I Słowa wygłaszały swój wyrok.
I naprawiały Wielki Błąd Światłości.
I m ó w i l i bracia i siostry w języku Światłości.
I m ó w i l i dwadzieścia trzy razy.
I w y p o w i e d z i e l i ostatnie, dwudzieste trzecie Sowo.
I Ziemia zadrżała.
Bóg
Światłość oślepiła Olgę.
Zmrużyła oczy. I znów je otworzyła: wschodzące słońce jaśniało na horyzoncie.
Z trudem uniosła głowę. Leżała na plecach. Poruszyła się. Każ dy ruch – był trudny, ciężkijakby
po długich latach katorżniczej pracy. W głowie – ciężar i pustka... Oparta się dłońmi o zimny kamień.
Mrużąc powieki przed bijącym w oczy słońcem, zaczęła się podnosić. Nagle zamarła: na jej piersi
leżał niemowlak. By martwy. Olga wbiła w niego wzrok, nic nie rozumiejąc. Niemowlę leżało między
jej piersiami. Wschodzące słońce oświetlało jego posiniałe ciało. Na jego drobnej piersi ciemniała
zaschła krew i widać było duży siniak. Niemowlak by zimny. I przypomina woskową figurę. Na
głowie miał jasne pojedyncze włoski. Poranny wiaterek porusza nimi.
Olga oderwała wzrok od martwego dziecka i rozejrzała się wokół. Leżała naga na białym
marmurze, ciągnącym się do samego horyzontu ze wschodzącym słońcem. A obok... leżeli bracia i
siostry Światłości. Leżeli na wznak, nieruchomo.
Olga zdjęła dziecko ze swojej piersi i położyła je na marmurze.
Niewiarygodnie trudno było jej się poruszać, całe ci^o miała obolałe. Podniosła się na kolana,
podciągnęła nogi. Wstała.
Całe Bractwo, które nocą stało w ogromnym Kręgu, teraz spoczywało na marmurze. Jasnowłosi
mężczyźni i kobiety leżeli na wznak, z rozrzuconymi rękami. Ich szereg, płynnie, po paraboli
odchodził w dal, ku horyzontowi ze wschodzącym słońcem, i zakreśliwszy potężny krąg, znów wraca
do Olgi.
Pierwszymi w tym kręgu leżących na wznak byli mody mężczyzna i kobieta w średnim wieku o
krótkich rudych włosach. Ta sama, która wczoraj kierowała, mówiła, jak stanąć i co robić... Teraz
spoczywała nieruchomo na marmurze. Usta kobiety były uchylone, na twarzy zastygł wyraz konwulsji
i cierpienia, oczy pozostały półprzymknię-te. Olga chwiejnie pochyliła się i wzięła kobietę za rękę.
Ręka była zimna. Położyła palce na szyi kobiety. Palce wyczuły martwe, ostygłe ciao.
Kobieta nie żyła. Pół-przymknięte oczy były skierowane w czyste, błękitne niebo.
Olga przeniosła spojrzenie na prawo. Leżał tam mody mężczyzna. Poznała go: Michael Leard.
Ten sam, który czeka na nich w Kantonie, który mówił o Bractwie, który napoił ich usypiającą sake.
Ten, który powita ich przy windzie, na szczycie drapacza chmur.
Teraz leżał nagi na marmurze, z rozrzuconymi szeroko rękami.
Jego ciemnoniebieskie oczy były otwarte.
Olga dotknęła ręki Learda: zimna, martwa. Wyrazjego twarzy by żałosny, cierpiący.
Olga wyprostowała się z jękiem. Zrobiła kilka kroków.
Obok Learda leżała duża blondynka. Jej palce ściskały rękę Learda. Olga podeszła, dotknęłajej
szyi: martwa. Drugą ręką kobieta trzymała dłoń staruszka. Jego głowa spoczywała odchylona do tyłu,
wydatna grdyka sterczała pod sflaczałą skórą, bezzębne usta były uchylone, wyblakłe niebieskie oczy
w napięciu patrzyły w niebo. Staruszek również by martwy. I jego sąsiadka, dziewczyna, nastolatka,
też była martwa i też patrzyła w błękitne niebo.
Potykając się i chwiejąc, Olga ruszyła wzdłuż Kręgu.
Wszyscy bracia i siostry leżeli na wznak, z rozrzuconymi rękami albo ściskając dłonie sąsiada.
Olga podchodziła, dotykała ich. Palce odnajdywały tylko martwe, ostygłe ciała. Przeszła
kilkadziesiąt kroków i zatrzymała się. Zrozumiała, że w tym wielkim kręgu nie ma żywych.
Ostatecznie powróciła jej pamięć: uśpienie wystrzałem, prom, bracia, zejście na ląd, zachwyt i
urzeczenie, oczekiwanie na wielki cud, nagi dum, niebieski krąg, niemowlę na piersi, Bjórn.
Bjórn!
Rozejrzała się. Wokół leżały trupy. Olga otworzyła usta, poruszyła suchym, zdrętwiałym
językiem. Ledwo nim obracała.
– Bjó...rn... – wymówka z największym trudem i ruszyła z powrotem, do swojego miejsca w
kręgu.
Łatwo je było zauważyć – prześwit w równym szeregu trupów, jedyne naruszenie porządku.
Bjórn leżał obok rudowłosej kobiety: duży, nagi, o długich i silnych nogach. Jego lewa ręka była
odrzucona do góry, prawa przykrywała ciało martwego dziecka, zmarłego na jego piersi. Bjórn miał
zamknięte oczy.
Za to granatowe oczy niemowlaka patrzyły do góry, maleńkie półotwarte usta pytały.
– Ty...yyyy... – Olga upada na kolana, podpełzła do niego, wzięła go za rękę.
Ręka była zimna.
– Ty...yyy... – chrypiała, jąkając się. – Ty...yyy... Ty..
Bjórn leżał nieruchomo, niczym ołtarz dla martwego niemowlęcia, pytająco patrzącego w niebo.
– Tto... ttooo – szeptała Olga. – Tyyyy...yyy..
Zdrętwiałą, nieposłuszną ręką zaczęła uderzać go po ramieniu.
Szwed się nie ruszał.
– Ty...
Bjórn nadal leżał bez ruchu.
Pochlipując i drżąc, podniosła jego powiekę. Było pod nią znajome niebieskie oko. I to oko
drgnęło. Powieka wyślizgnęła się spod palca, zamknęła. Otworzyła się. I Bjórn zamrugał.
Olga jęknęła bezsilnie i objęła go. Ale objęciom przeszkadzało coś zimnego. Z krzykiem
wypchnę ła zwłoki dziecka spod ręki Bjórna. Skostniałe ciało upadło bezwładnie na marmur,
stuknąwszy o niego martwą małą główką.
Olga rzęziła i drżała na piersi budzącego się Bjórna, dotykając go bezsilnymi rękami. Poruszał
się, jęczał, podciągał nogi. W
końcu ją dostrzegł. Usiłował otworzyć wyschnięte, sklejone usta, stara się coś powiedzieć. Ale z
ust wyrwało sięjedynie słabe syczenie.
– H-e-e-e? – zabełkotał i spróbował się podnieść. Olga wciąż drżała, obejmując go i przyciskając
do marmuru.
– Ja... ak? Co... ooo? – Wiercił się teraz pod nią.
Z trudem się odsunęła, ujęłajego głowę w ręce i podniosła.
Bjórn usiadł.
– To! – Trzęsącą się ręką wskazała leżących wokół.
On przeniósł wzrok na krąg martwych. Długo patrzy, starając się zrozumieć. Głowa mu
podrygiwała, chwiała się. Potem ostrożnie wsta. Słońce już wzeszło i oświeciło jego dużą, zgarbioną
postać. Potykając się, zrobił krok. Olga objęła go.
Stali oboje, podpierając się nawzajem. Bjórn zrobił jeszcze jeden krok. Zatrzymał się. Znów
zrobił krok. I wolno ruszy wzdłuż kręgu martwych. Olga ruszyła za nim. Bjórn szedł, chwiejąc się i
wpatrując w leżących. Minął kilku braci, zatrzyma się, podszedł do jakiejś kobiety. Nachylił się. Jej
wykrzywiona grymasem zdziwienia twarz była skierowana w niebo.
Znieruchomiałym wzrokiem zmarła robiła wyrzuty niebu za swoją śmierć i śmierć Wielkiego
Bractwa. Bjórn, chwiejąc się, sta, niewładny oderwać wzroku od jej na zawsze obrażonych i
zmartwiałych jasnoniebieskich oczu. Olga podeszła do niego, objęła go, przytuliła. Długo stali razem i
patrzyli na martwych braci Światłości.
– To oni... – wychrypiał Bjórn.
– Oni... – szepnęła Olga.
Bjórn odszedł na bok i osunął się na marmur. Olga osunęła się obok. Długo siedziel i w
milczeniu, z opuszczonymi głowami.
Słońce wstało, nabrało mocy, przypiekało.
Śnieżnobiałe marmurowe plateau połyskiwało pod jego promieniami.
Bjórn poruszy się, podniósł głowę i uklęknął.
– To... – Zadrżał i zająknął się. – To...
– Co? – spytała szeptem Olga.
– Wszystko.
– Co?
– No... to wszystko... – poklepał dłonią marmur, plecy Olgi, swoją nogę – ... no, to wszystko...
zostało stworzone. Uczynione. Zrobione.
Zamarł, drżąc ze wzruszenia. Olga też zamarła, wstrzymując oddech.
– Stworzone. – Nabrał tchu. – Dla nas.
Olga nie oddychała, opierając się o marmur.
– Dla nas – z większym przekonaniem powtórzył Bjórn.
I nagle uśmiechnął się bezradnie.
– Dla nas! – powtórzył.
– Dla nas... – jak echo zawtórowała Olga.
Bjórn patrzy jej prosto w oczy.
– I wszystko to stworzy Bóg – powiedział.
– Bóg? – ostroż nie, pytająco wyrzeka Olga.
– Bóg – przytaknął Bjórn.
– Bóg... – odezwała się Olga.
– Bóg! – oświadczył z przekonaniem.
– Bóg – drżąc, westchnęła Olga.
– Bóg! – powtórzy głośno.
– Bóg! – Olga skinęła głową.
– Bóg! – powiedział jeszcze głośniej.
– Bóg! – Olga znów pokiwał a głową.
– Bóg! – wykrzyknął on.
– Bóg... – wyszeptała ona.
Zamarli, patrząc sobie w oczy.
– Chcę porozmawiać z Bogiem – oznajmił Bjórn.
– Ja też! – rzek a Olga.
– Mam Bogu wiele do powiedzenia. – Bjórn myś lał w napięciu.
– Ale jak to zrobić?
Olga milczała.
– Jak to zrobić? – powtórzy Bjórn.
– Wydaje mi się... musimy wrócić do ludzi. I zapytać ich.
– O co?
– Jak rozmawiają z Bogiem. Wtedy będziesz mógł mu powiedzieć wszystko, co chcesz. I ja. Też
będę mogła.
Zamilkli.
Saby morski wiatr owiewa ich nagie ciała.
Bjórn podniósł się z kolan, spojrzał na szeroki, zawalony ubraniami most i na potężny biało-
niebieski prom, wciąż stojący przy molu. Wyciągnął do Olgi rękę.
– Idziemy!
Olga wstała, podała mu dłoń. I poszli, stąpając bosymi stopami po nagrzanym słońcem
marmurze.

Spis treści
Mięso się kłębi 7
May Krąg Nadziei 41
Serca trzech 49
Arsenał 58
Gorn 73
Duży Krąg 82
Poranek Gorn 91
Olga Drobot 102
Hram i Gorn 121
Bjórn i Olga 125
Nad światem 148
Qinjiu 154
Przyjaciele zdechłych suk 166
Widzieć wszystkich 174
Sygnał 179
Ostatni 216
Program Przeobrażenie 248
Klucz 253
Żegnaj, kraju Lodu! 277
Na górę!Trzecia część mięsnej doby 304 Ku Światłości 310
Bóg
Pierwsza część trylogii Śtoiatótóf i Lód
Tajemnicza sekta poluje w Moskwie na ludzi o jasnych włosach i niebieskich oczach, poddając
ich tyleż dziwacznemu, co okrutnemu rytuałowi. Nieliczne ofiary, którym udało się ujść z życiem,
dowiadują się, że należą do grona wybrańców: dwudziestu trzech tysięcy świetlistych bytów, które
niegdyś, w wyniku fatalnej pomyki, stworzyły Ziemię i na miliony lat popadły w niewolę,
zapominając o swej prawdziwej naturze.
Teraz mogą odzyskać swą właściwą tożsamość, gdy uderzone lodowym młotem serce wypowie
ich prawdziwe imię.
Bro – kolejna część trylogii Śtoiatótóf i Lód Rosja, pierwsza połowa dwudziestego wieku.
Bohater powieści, Aleksander Sniegiriow, przychodzi na świat w momencie upadku na ziemię
meteorytu tunguskiego.
Życie Aleksandra warunkują ważne wydarzenia historyczne, które mają wpływ na bohatera i kraj
jego zamieszkania – Rosję: rewolucja, wojna, czasy stalinowskie. Jego prawdziwe życie zaczyna się
dopiero, gdy w Syberii Wschodniej odnajduje swoją właściwą naturę i prawdziwe imię: Bro.
Redakcja: Elżbieta Rawska Korekta: Elżbieta Jaroszuk, Alicja Chylińska Redakcja techniczna:
Urszula Ziętek
Projekt okładki i stron tytułowych: Monika Klimowska. na podstawie koncepcji graficznej
Zuzanny Lewandowskiej Fotografia wykorzystana na I stronie okładki: Brian Lary Fotografia autora:
Peter Peitsch / peitschphoto.com
Wydawnictwo W.A.B. 02-502 Warszawa, ul. Łowicka 31 tel./fax (22) 646 01 74, 646 01 75, 646
05 10, 646 05 11 wab@wab.com.pl www.wab.com.pl
Skład i łamanie: Komputerowe Usługi Poligraficzne Piaseczno, Żółkiewskiego 7 Druk i oprawa:
Drukarnia im. A. Półtawskiego www. dap.pl
ISBN 978-83-7414-354-7
Spis treści
Mięso się kłębi 6
May Krąg Nadziei 20
Serca trzech. 23
Arsenał 26
Gorn. 32
Duży Krąg. 36
Poranek Gorn. 40
Olga Drobot 44
Hram i Gorn. 52
Bjórn i Olga. 54
Nad światem.. 64
Qinjiu. 66
Przyjaciele zdechłych suk. 71
Widzieć wszystkich. 75
Sygnał 77
Ostatni 92
Program Przeobrażenie. 105
Klucz. 107
Żegnaj, kraju Lodu! 116
Na górę! 118
Trzecia część mięsnej doby. 126
Ku Światłości 128
Bóg. 134

You might also like