Download as pdf or txt
Download as pdf or txt
You are on page 1of 277

Mariola Pryzwan

Anna German we wspomnieniach


Na okładce wykorzystano zdjęcie z planu filmu Marynarska przygoda

Wydawnictwo Marginesy dołożyło należytej staranności w rozumieniu art. 335 par. 2


kodeksu cywilnego w celu odnalezienia aktualnych dysponentów autorskich praw
majątkowych do zdjęć opublikowanych w książce.

Z uwagi na to, że przed oddaniem niniejszej książki do druku nie odnaleziono


niektórych autorów zdjęć, Wydawnictwo Marginesy zobowiązuje się do wypłacenia
stosownego wynagrodzenia z tytułu wykorzystania zdjęć aktualnym dysponentom autorskich
praw majątkowych niezwłocznie po ich zgłoszeniu do Wydawnictwa Marginesy.
SPIS TREŚCI

Wstęp

Irma Berner

Aleksander Żygariow

Piotr Wojciechowski

Listy Anny German do Piotra Wojciechowskiego

Bogusław Litwiniec

Jan S. Skąpski

Listy Anny German do Jana S. Skąpskiego

Szymon Szurmiej

Katarzyna Gärtner

Janusz Horodniczy

Witold Bartnikowski

Adrianna Godlewska

Aleksander Żygariow

Hanna Grzesik
List Anny German do Pawła Grzesika

Jarosław Abramow-Newerly

Joanna Kulmowa

Fragment listu Anny German do Jana Nagrabieckiego

Bogna Sokorska

Sława Przybylska

Wacław Przybylski

Stefan Rachoń

Marek Sewen

List Anny German do Marka Sewena

Jerzy Milian

Maria Koterbska

Aleksander Żygariow

Wiesława Tucholska-Rozenek

Marianna Grabowska-Kobylarz

Danuta Rinn

Leonid Teliga
Krzysztof Krawczyk

Marian Lichtman

Miriam Aleksandrowicz

Tadeusz Aleksandrowicz

Jerzy Michotek

Aleksander Żygariow

Józefa Obrochta Bartuś

Andrzej Dąbrowski

Rena Rolska

Bolesław Szulia

Jan Laskowski

Jerzy Ficowski

Marek A. Karewicz

Irena Santor

Stenia Kozłowska

Krzysztof Cwynar

Waldemar Kocoń
Roman Czubaty

Jacek Hilchen

Halina Horoszewska

Aleksander Żygariow

Panajot Bojadżijew i Ryszard Siwy

Mieczysław Gajda

List Anny German do Mieczysława Gajdy

Witold Gruca

Halina Jastrzębska-Marciszewska

Roman Ziemlański

Janina Jaroszyńska

Asja Łamtiugina

Aleksander Żygariow

Zbigniew Korpolewski

Hanna Bielicka

Andrzej Urbańczyk

Tadeusz Koszarowski
Dedykacja Anny German dla ks. Jana Twardowskiego

Anna Kaczalina

Z listów Anny German do Anny Kaczaliny

Ostatni list Anny German do Anny Kaczaliny

Zbigniew Tucholski

Kalendarium

Źródła tekstów

Indeks osób

Źródła ilustracji

Podziękowania
Synowi Anny German
WSTĘP

Śpiew był jej życiem. W jednym z wywiadów powiedziała: „Myślę, że każdy z nas ma
swoją gwiazdę. Może nią być miłość, praca, macierzyństwo... Tylko trzeba zrobić wszystko,
żeby nie gasł jej blask. Moja gwiazda - to piosenka”.

Była nie tylko wspaniałą piosenkarką, ale także inteligentnym, wrażliwym, pełnym
ciepła człowiekiem.

Los nie szczędził Annie German nieszczęść już w dzieciństwie. A potem, u progu
międzynarodowej kariery, w sierpniu 1967 roku, uległa poważnemu wypadkowi na
Autostradzie Słońca we Włoszech. Zakuta w gipsowy pancerz, długie tygodnie walczyła o
życie, a następnie o powrót do zdrowia i śpiewania. Zaskoczyła wtedy niezwykłym męstwem,
optymizmem, siłą woli i walki. Kilkanaście lat później tej siły już jej nie wystarczyło...

Została pamięć i miłość tych, którzy ją kochali. Zostały piosenki, wśród nich te
niezapomniane - Tańczące Eurydyki i Człowieczy los. Pozostał głos o niepowtarzalnej
barwie. Głos, za którym tęsknią miliony wielbicieli Anny German na całym świecie.

Stefan Rachoń powiedział, że „była najlepszą piosenkarką swego pokolenia”, Jerzy


Ficowski twierdził, że „zamiast duszy miała muzykę”, a Irena Santor przyznała, iż „całe życie
była jej fanką”.

Anna German była kobietą z klasą. Na jej nienaganne maniery, zachowanie, podejście
do drugiego człowieka miało wpływ protestanckie wychowanie. W każdym człowieku starała
się dostrzec dobro. Pomagała, usprawiedliwiała, wybaczała.

Od roku 1987 Anna German ma swoją ulicę w rodzinnym Urgenczu, a od lutego 2012
tablicę na domu we Wrocławiu, w którym spędziła młodość.

Wokół Słońca, między Marsem a Jowiszem, krąży odkryta przez Tamarę Smirnową,
zarejestrowana pod numerem 2519, niewielka asteroida o nazwie annagerman.

W uznaniu wybitnych zasług piosenkarki dla kultury rosyjskiej w maju 2003 roku
przed salą koncertową Rosja w Moskwie odsłonięto gwiazdę z jej nazwiskiem.

Uwielbienie w Związku Radzieckim towarzyszyło Annie przez wszystkie lata jej


kariery. W Rosji i na Ukrainie wciąż jest ikoną, a dla wielu mieszkańców tych krajów -
synonimem Polski. Dla nich Polska to... Anna German.

Rosjanie uważają Annę German za swoją. To tam powstał (i istnieje do tej pory)
Międzynarodowy Klub Wielbicieli Anny German Jesteś moją miłością. Wydano dziesiątki
płyt CD i DVD, zrealizowano wiele programów wspomnieniowych i filmów
dokumentalnych. W 2010 roku powstał film fabularno-dokumentalny Anna German. Echo
miłości, a w 2012 serial Anna German. Tajemnica Białego Anioła.

Była międzynarodową gwiazdą - w Polsce najpierw kochaną, a potem nieco


zapomnianą, popularną i cenioną we Włoszech, uwielbianą i czczoną w krajach byłego
Związku Radzieckiego. Dla Rosjan Anna German jest kimś wyjątkowym do dziś. Dla mnie
również. Od dawna mnie fascynuje. Jest moim ideałem, niedościgłym wzorem.

Tańcząca Eurydyka jest zbiorem wspomnień rodziny, przyjaciół i znajomych


piosenkarki przeplatanym fragmentami pierwszej biografii Anny German pióra rosyjskiego
dziennikarza, autora tekstów piosenek, tłumacza Aleksandra Żygariowa. Miałam okazję go
poznać. W maju 1987 roku w czasie uroczystości nadania amfiteatrowi w Zielonej Górze
imienia Anny German. W tymże amfiteatrze w latach 2002-2007 odbywał się Festiwal im.
Anny German Tańczące Eurydyki.

Na kartach książki śledzimy trudny i barwny „człowieczy los” Anny German:


dzieciństwo spędzone w Azji Środkowej, młodość we Wrocławiu, początki kariery w
Estradach: Wrocławskiej, Rzeszowskiej i Olsztyńskiej. Sukcesy na festiwalach piosenki w
Opolu, Sopocie i Ostendzie, występy we Włoszech, a potem tragiczny wypadek, długą
rehabilitację i triumfalny powrót na scenę. Uwielbienie w Związku Radzieckim i... powolne
odchodzenie w cień w Polsce.

Wspominają ją najbliżsi - matka i mąż oraz przyjaciółka Anna Kaczalina. Wspominają


koleżanki i koledzy ze środowiska artystycznego, m.in. Krzysztof Cwynar, Jerzy Ficowski,
Katarzyna Gärtner, Witold Gruca, Marek Sewen, Sława Przybylska, Irena Santor, Stefan
Rachoń, Szymon Szurmiej, Roman Ziemlański. Obecne wydanie Tańczącej Eurydyki
uzupełniłam m.in. o teksty Joanny Kulmowej, Asji Łamtiuginy, Krzysztofa Krawczyka,
Mariana Lichtmana i Wiesławy Tucholskiej-Rozenek.

Istotną częścią książki są niezwykle bogate kolorowe materiały ilustracyjne.


Większość z nich pochodzi z prywatnego archiwum męża Anny German, pana Zbigniewa
Tucholskiego, któremu składam serdeczne podziękowania.

Dziękuję także Iwanowi Iliczowowi, założycielowi i przewodniczącemu


Międzynarodowego Klubu Wielbicieli Anny German Jesteś moją miłością, za pomoc w
zdobyciu nieznanych w Polsce fotografii.

Specjalne podziękowania kieruję do mojej przyjaciółki Doroty Koman, która jako


redaktor kolejny już raz wędruje ze mną śladami Anny German, służąc zrozumieniem i
cennymi uwagami.

Mariola Pryzwan

Warszawa, 23.04.2013
IRMA BERNER

Matka Anny German

Gdy miałam sześć, może siedem lat, matka opowiedziała mi o naszym pochodzeniu.
Dowiedziałam się wówczas, że ojczyzną moich przodków była Fryzja, prowincja w północnej
Holandii, skąd protoplasta rodu po kądzieli przybył do Rosji jako emigrant około 1850 roku.
Mój prapradziadek - zamożny hrabia Johan Friesen, menonita - opuścił Holandię wraz z
trzema synami. Czwarty syn pozostał we Fryzji, by zarządzać gospodarstwem i dbać o konto
bankowe. Niestety przegrał cały majątek w kasynie. Prapradziadek, dowiedziawszy się o tym,
miał wyrzec słowa: „Teraz nie ma dla mnie powrotu i nie jestem już hrabią”.

Na szczęście prapradziad przywiózł do Rosji trzynaście wozów najszlachetniejszych,


bardzo cennych nasion, sadzonek kwiatów i drzewek, niemały dobytek ruchomy oraz ludzi,
których zatrudniał w swoim majątku. Mógł więc upowszechniać wysoko rozwiniętą
holenderską kulturę ogrodniczą.

Przodkowie rodziny po mieczu także byli holenderskimi emigrantami, ale o ich


przybyciu do Rosji wiem znacznie mniej.

Dzięki opowieści mamy zrozumiałam, dlaczego w domu rozmawiamy nie po


rosyjsku, lecz po holendersku.

Rodzice Anny - Irma i Eugeniusz

Rodzice [Anna i Dawid Martensowie - przypis autorki; wszystkie przypisy w


nawiasach kwadratowych pochodzą od autorki] mieszkali w założonej przez Holendrów w
1863 roku kolonii Wielikokniażeskoje, w obwodzie kubańskim, niedaleko Niewinnomyska.
W naszej kolonii chętnie osiedlali się także ludzie innych narodowości, zwłaszcza Niemcy,
Polacy i Rosjanie. Prawdopodobnie zachęcał ich do tego porządek, dostatek i dobra
organizacja życia pracowitych mieszkańców. W Wielikokniażeskoje i okolicach mieszkali,
obok menonitów i prawosławnych, także adwentyści oraz katolicy. Wszyscy ci ludzie żyli
zgodnie, niezależnie od narodowości i wyznania, szanując i tolerując się wzajemnie. Z
upływem lat zmieniał się i zacierał pierwotny holenderski charakter kolonii.

Nadszedł rok 1934. Przeniosłyśmy się [z matką i siostrą] do odległej o tysiące


kilometrów, położonej na wschodnich rubieżach Uzbekistanu Fergany, gdzie odbywał służbę
wojskową mój brat Wilmar. Zostałam zatrudniona w szkole powszechnej w pobliskiej
miejscowości Czimion, niedaleko skąd rozciągały się pola naftowe.

W Nieftiennych Promysłach pracował jako księgowy mój przyszły mąż [Irma Berner,
z domu Martens, i Eugeniusz German nigdy nie byli formalnie małżeństwem] Eugeniusz
German [Eugen Hörmann]. Urodził się 25 marca 1909 roku w Łodzi, w rodzinie
ewangelickiego pastora. Wysoki, przystojny, o szaroniebieskich oczach i ciemnych
kędzierzawych włosach. Niegdyś dyrygent chóru. Doskonale mówił po niemiecku,
holendersku i rosyjsku. Czytał mnóstwo książek, na pamięć znał niezliczoną ilość wierszy,
śpiewał, grał na gitarze i skrzypcach. Zwierzył mi się, że uciekł z Donbasu na Ukrainie, gdyż
był na czarnej liście.

Nasze szczęście i upragniony spokój nie trwały długo. „O waszego męża pytali -
doniosła mi telefonistka. - Nie wiecie? W Leningradzie zabili Kirowa...”.

Postanowiliśmy wyjechać jak najprędzej i jak najdalej, gdzieś, gdzie nas nie znają i
nie znajdą. Udaliśmy się do Urgencza, położonego w północno-zachodniej części
Uzbekistanu, zabierając ze sobą także moją matkę i siostrę. Po ukończeniu służby wojskowej
mieszkał tam i pracował jako zootechnik mój brat Wilmar.

Trudy podróży znosiłam, będąc w ciąży.

Dotarliśmy do Urgencza, udało nam się wynająć mieszkanie: izbę w gliniance z


oknem w suficie. Prędko też znaleźliśmy zajęcia: ja w szkole jako nauczycielka niemieckiego,
mąż zaś w miejskiej piekarni jako księgowy.

14 lutego 1936 roku urodziła się nam córeczka. Nadaliśmy jej imiona Anna Wiktoria.
Nasza radość nie miała granic. Aneczka była zdrowym i ładnym dzieckiem. Na główkę
włożyłam jej białą chusteczkę. „Wygląda jak mała kołchoźnica” - pisałam wówczas do mamy
ze szpitala. Po kilku dniach przyjechał po nas Eugeniusz. Dwukołową „karetą” zabrał nas do
nowego, lepszego mieszkania. Była to również glinianka, ale większa i z normalnymi oknami
ściennymi, położona na wzgórzu blisko piekarni.

Ania, Urgencz 1936

Po krótkim urlopie musiałam wrócić do pracy. Mama przynosiła Aneczkę do szkoły,


bym mogła ją nakarmić. Moi uczniowie krzyczeli wówczas: „Opa, opa! Oje kieldy! Seneke
kizimka dżuda czorajlek” [„Pani, pani! Babcia przyszła! Twoja dziewczynka jest bardzo
ładna”].

Nadeszło upalne lato 1937 roku i Aneczka zachorowała. Dosłownie chudła w oczach.
Pojechaliśmy całą rodziną do lekarza w Taszkiencie. Jego diagnoza brzmiała: paratyfus.
Postanowiłam pozostać z córeczką, matką i siostrą w Taszkiencie. Wynajęliśmy mieszkanie w
starej części miasta. Gdy nasz gospodarz, Uzbek, zobaczył Anię, powiedział: „Zaraz
przyniosę lekarstwo”. Dostałam owoc granatowca, którego skórkę, wedle recepty Uzbeka,
należało zalać trzema szklankami wody i gotować, aż pozostanie jedna szklanka płynu.
Otrzymany w ten sposób wywar podawaliśmy Ani do picia. Wkrótce córeczka zaczęła
powracać do zdrowia. Chwała Bogu!

Maleńka Ania z babcią i rodzicami, 1936

Mąż i brat wyjechali do Urgencza, by po załatwieniu niezbędnych spraw powrócić do


nas. Postanowiliśmy bowiem osiedlić się w Taszkiencie. Miasto jak na owe czasy było dość
zadbane. Szczególnie piękny i obszerny park Puszkina, w którym były mównice jak w
londyńskim Hyde Parku. Uzbekowie ubrani w kolorowe, jedwabne chałaty i misternie
haftowane czapeczki „ciubiciejki” wyśpiewywali tam miłosne pieśni: „Oj, opodżon menga
kereń syz, dżuda czorajlek” [„Ach, droga pani, patrz na mnie, jesteś bardzo ładna”]. Przy
ustach trzymali wtedy porcelanowy talerzyk i obracali nim w różne strony, a odbity od niego
głos brzmiał niezwykle, wibrował i docierał na przemian do słuchaczy z różnych stron, by
chwilami milknąć zupełnie.

Już w sierpniu 1937 roku rozpoczęłam pracę wykładowcy języka niemieckiego w


tamtejszej szkole średniej im. Czapajewa. Mama opiekowała się Anią.

Niecierpliwie wyglądałyśmy przyjazdu Eugeniusza i Wilmara. Niestety, 25 września


1937 roku w Urgenczu mój mąż i brat zostali aresztowani. Przez wiele dni i miesięcy żyłam
nadzieją, że ich odnajdę, gdziekolwiek byliby uwięzieni. Oczekiwałam wówczas drugiego
dziecka. Tak bardzo chciałam usłyszeć dobrą wiadomość o Eugeniuszu. Lecz prokurator
obwieścił mi rzecz najokrutniejszą: „Wasz mąż został zesłany na dziesięć lat bez prawa
korespondencji z rodziną”. „Za co?”.

Odpowiedzi nie otrzymałam. Nie zezwolono mi nawet na jedno widzenie. O bracie


również nie miałam żadnych konkretnych wiadomości.

Nadszedł 28 lutego 1938 roku. Spóźniona karetka pogotowia wiozła mnie do szpitala.
Trzeba było ją jednak zatrzymać, gdyż rozpoczął się poród. Niespodziewanie moja matka
została położną. Urodziłam zdrowego i dużego syna. Otrzymał imię Fryderyk - po teściu.
Potem żartowałam, że gdy syn pójdzie do wojska, napisze w życiorysie: „Urodziłem się w
Taszkiencie na ulicy”. Życiorys w ZSRR musiał być zawsze bardzo dokładny.

I oto dowiedziałam się, że w Moskwie jest biuro, w którym można uzyskać


wiadomości o aresztowanych z całego Związku Radzieckiego. Postanowiłam tam jechać.
Maluchy pozostawiłam pod opieką mamy i siostry. W Moskwie, oczywiście, niczego się nie
dowiedziałam, choć godzinami, w tłumie kobiet z całej Rosji, stałam w kolejce po informacje.
Wracałam pociągiem kompletnie załamana. Sympatyczne konduktorki, częstując mnie
herbatą i chlebem, pytały, po co przyjechałam do Moskwy. „Ty nie płacz. Jesteś młoda, a
Moskwa nie wierzy łzom. Nie wiesz o tym? Módl się i proś Boga o pomoc. Przyjedź do nas,
do Stalińska. Dookoła jest tajga i niedaleko obóz na 18 tysięcy więźniów. Może są tam twoi?
Pójdziesz i dowiesz się”.

Postanowiliśmy wszyscy wyjechać z Taszkientu do Stalińska, położonego we


wschodniej Syberii, gdzieś między Jenisejem a Obem.

Niestety, Fryderyk zaczął wówczas chorować, zapewne z powodu zbyt upalnego


klimatu. W sierpniu 1939 roku zrezygnowałam z pracy i w końcu wyruszyliśmy na Syberię.
W miarę oddalania się od upalnych rejonów synek czuł się lepiej, a koło Nowosybirska zaczął
się nawet uśmiechać. Aneczka też była zdrowa. Znajdę męża i brata, pokażę im moje skarby -
myślałam.

Dotarliśmy do miasteczka Osinniki w obwodzie nowosybirskim, niedaleko Stalińska,


gdzie przyjęto mnie do pracy w szkole średniej. Należało jak najprędzej rozpocząć
poszukiwania Żeni i Wilmara. Przygotowałam dla nich paczkę. Specjalną linią kolejową,
przez tajgę, dotarłam do końcowej stacyjki w rejonie obozu, skąd mogłam dojść jedynie do
obozowej administracji. Poszukując kancelarii, natknęłam się na obcego mężczyznę, jak się
okazało, byłego więźnia obozu. „Odsiedziałem już swoje, sprowadziłem żonę z Krymu i tutaj
pracuję. Pomogę pani, przejrzę spisy zesłanych”.

Z wielkim niepokojem czekałam na jakąkolwiek wiadomość od niego i oto


dowiedziałam się, że Wilmar jest w ósmej kolonii, a Eugeniusza w obozie nie ma. Natomiast
w kancelarii odbyła się krótka, urzędowa (nie patrzono nawet na mnie) rozmowa: „Jeśli wasi
są w obozie, to paczkę przekażemy, ale widzenia nie damy! Wsio!”.

Bałam się nawet otworzyć usta. Po wyjściu spotkałam poznanego wcześniej


życzliwego mężczyznę. Przedstawił mi ryzykowny plan przeniesienia brata do bliżej
położonej kolonii. Oczywiście za duże pieniądze. Namawiał mnie także na nielegalne
widzenie. Również za odpowiednią opłatą. Mogłam na teren obozu zostać wpuszczona jako...
pielęgniarka. Dziękowałam Bogu, że tak się nie stało. Nie potrafiłabym dobrze odegrać tej
roli. Być może sama siebie skazałabym na zesłanie.

Kiedy nastała zima, do obozu wyruszyła matka, mając nadzieję na widzenie z synem.
W kancelarii obozu usłyszała od starszego mężczyzny: „Matko, wracaj. Widzenia z synem
nie dadzą, a paczkę przekażę”.

Nadszedł rok 1940. Jego początek świętowaliśmy w szkole. W dużej sali Ania i
Fryderyk patrzyli urzeczeni na olbrzymią, ozdobioną i oświetloną choinkę, słuchali także
śpiewu dzieci. W pewnej chwili Ania objęła braciszka i pocałowała go. Panie Boże! Moje
sieroty!

Postanowiliśmy, że mama z Fryderykiem i Anią wiosną powrócą do Taszkientu. Było


tam więcej żywności, zwłaszcza owoców i warzyw. Przyjemny był również tamtejszy klimat,
poza latem, kiedy dokuczał brak deszczu i należało chronić dzieci przed upałami. Ja z siostrą
miałam pozostać w Osinnikach do zakończenia roku szkolnego. Jedyną pociechą była myśl,
że Wilmar otrzymał od nas paczki, a tym samym wiedział, że odnalazłyśmy go. Pisał o tym
później do siostry, kiedy miał możliwość wysłania kilku listów.

Niespodziewanie otrzymałam od matki telegram: „Natychmiast przyjeżdżaj. Dzieci


chore”. W Taszkiencie Ania i Fryderyk zachorowali na szkarlatynę i zostali umieszczeni w
szpitalu. Niezwłocznie wyjechałam do matki, pozostawiając w Osinnikach siostrę, która była
wówczas uczennicą. Dotarłam do Taszkientu po pięciu dniach. Gdy weszłam do domu,
zobaczyłam tylko Aneczkę. Matka z płaczem wykrztusiła: „Syneczek nie żyje!”.

Krzyk i płacz. Nie potrafiłam wypowiedzieć ani jednego słowa. Aneczka, blada po
chorobie, tuliła się do mnie.

Z babcią, mamą i młodszym braciszkiem Fryderykiem

Fryderyk zmarł w maju 1940 roku, w dniu, kiedy miał być wypisany ze szpitala wraz
z Anią. Matka właśnie przyniosła odzież i kiedy weszła do sali szpitalnej, Fryderyk leżał już
martwy. Musiała go natychmiast pochować. Wynajęła Uzbeka, który wózkiem zaprzęgniętym
w osiołka zawiózł trumienkę na cmentarz.

Ania z matką, Taszkient grudzień 1937

Nie powróciłam już do Osinnik. Wróciłam do pracy w szkole, gdzie byłam


zatrudniona przed wyjazdem na Syberię. Niespodziewanie też Wieczorowy Instytut
Pedagogiczny w Taszkiencie zaproponował mi prowadzenie zajęć z leksyki, fonetyki i
gramatyki języka niemieckiego. Nie chciałam przyjąć tej pracy, bałam się zwracać na siebie
uwagę. Może wiedzą, że szukam po łagrach swoich bliskich i chcą mnie mieć na oku? -
myślałam. Matka jednak namówiła mnie i od września 1940 roku uczyłam również w
Instytucie. Niedługo potem zatrudnił mnie jako lektorkę niemieckiego uniwersytet w
Taszkiencie. Rozpoczęłam także przygotowania do aspirantury i kurs angielskiego.

Ania z matką

W wynajętym od życzliwych i uśmiechniętych Uzbeków mieszkaniu czułyśmy się


bezpiecznie. Wszystko było lub wydawało się być z gliny: dom, nawierzchnia podwórza,
ogrodzenie posesji. Idąc ulicą, wzdłuż której nieprzerwanie ciągnęły się mury zwane
„duwałami”, miało się wrażenie, że to wędrówka przez wąwóz.

Wracałam kiedyś do domu wąskimi uliczkami, pełna najgorszych obaw. Przede mną
wolno jechał samochód, którego nie mogłam wyminąć, obok szedł mężczyzna w skórzanym
płaszczu. Podążali w naszym kierunku. Byłam przerażona. Ominęli jednak nasz dom. Od
kiedy nie miałam wieści o Eugeniuszu, żyłam w ciągłym strachu. Sił dodawała mi matka, a
moją wielką radością była malutka i spokojna Ania. W jej piąte urodziny poszłyśmy do
sklepu z zabawkami - z radości Ania pocałowała mnie w rękę... i wybrała tylko jedną
zabawkę.

Polski student Władysław Krauze ostrzegł mnie przed aresztowaniem. A więc


nieszczęście nie śpi. Zawsze mnie znajdzie - pomyślałam. Pojawiły się obawy: co będzie z
Anią, mamą i siostrą? Zazwyczaj dzieci w takich sytuacjach odłączano od matek i
przekazywano do domów dziecka, zmieniając im nawet imiona i nazwiska.
W styczniową noc 1942 roku zbudziło mnie łomotanie do drzwi. Otrzymałam
powiadomienie o likwidacji naszego meldunku i wysiedleniu. Ania z mamą były akurat w
Ferganie i - z braku biletów kolejowych - nie mogły do mnie natychmiast wrócić. W drodze
do Taszkientu przeżyły straszne chwile. „Nie wolno, nie wolno!” - krzyknęła konduktorka,
gdy matka z Anią chciały wejść do pustego wagonu. Pociąg właśnie ruszał, a one stały na
stopniach. „Ja muszę, nas wysiedlają” - powiedziała wówczas matka. Siedzące w pustym
wagonie konduktorki otworzyły drzwi...

Wagonami towarowymi wywieziono nas za Bucharę, do powiatu Rometan.


Zamieszkałyśmy w ziemiance. Z obcymi ludźmi. Nie miałam pracy. Nie było co jeść. Mamie
udało się sprzedać resztki bielizny pościelowej za szklankę kaszy... a kiedy zatrudniono mnie
w odległej o 15 kilometrów szkole, okazało się, że uczniowie, tak jak i ich rodzice, nie znali
rosyjskiego, natomiast ja nie rozumiałam uzbeckiego. I znowu byłam bezrobotna.

Aneczka zachorowała. Siedziałam przy niej i czytałam bajki. „Mamoczka, czytaj,


tylko czytaj” - prosiła Ania. Myślę, że w taki sposób zapominała o głodzie.

W Rometanie o mało nie zginęła moja siostra, gdy odmówiła współpracy z NKWD.
Cyniczny enkawudzista chciał ją wówczas zastrzelić na śmietniku w podwórzu. Siostra
jednak, sparaliżowana strachem, w ostatniej chwili zdołała wybiec na ulicę. Natychmiast
wyjechała z Rometanu. Dotarła do Buchary. Tamtejszy oficer, Uzbek, zezwolił jej przenieść
się do Urgencza, gdzie zaczęła pracować na lotnisku.

Mojej siostrze udało się wreszcie ustalić, co się stało z Eugeniuszem i Wilmarem w
Urgenczu. Mojego męża Żenię spotkał los najtragiczniejszy. W 1938 roku został rozstrzelany
i pochowany we wspólnej mogile. Niewiarygodny był powód jego aresztowania - miejsce
urodzenia: Polska. Wilmara przesłuchiwano aż 82 godziny, bezskutecznie namawiając do
podpisania zeznań szpiega. Zesłany na Syberię, został następnie przeniesiony w rejon
Archangielska, do obozu w Kotlas.

Ja również, za namową matki, opuściłam Rometan. Uciekłam z Anią do wsi Orłówka


w Kirgizji, gdzie mieszkali potomkowie holenderskich imigrantów. Dostałam pracę w szkole.
Wszędzie jednak panowała straszna bieda i głód.

W Orłówce poznałam Polaka, Hermana Bernera. Pomagał nam przetrwać najcięższe


chwile, dzieląc się tym, co sam dostawał. Pobraliśmy się 4 kwietnia 1942 roku. Jednak już w
grudniu zmobilizowano mnie do „trudarmii”, czyli do pracy przymusowej. Czym prędzej
wraz z Anią musiałam stawić się w Leninpolu, siedzibie rejonu. Znów ogarnęła mnie rozpacz.
Nie ma przy mnie matki. Co będzie z Anią? - myślałam. Dano mi mały wózek, na którym
posadziłam córeczkę, i tak powędrowałyśmy do rejonu, w którym zastałam tłumy kobiet pod
eskortą konnej milicji. Aneczka, ubrana w beżowy płaszczyk, zaśpiewała wówczas smętną
piosenkę: „My prostimsia s toboj u poroga i byt’ możet na wsiegda”. [„Żegnamy się z tobą na
progu, być może już na zawsze”]. „O czym to dziecko myśli? Boże!” - westchnęłam.

Wkrótce rzeczywiście musiałyśmy się rozstać. Córeczka trafiła na szczęście pod


opiekę znajomej. Gdy żegnałyśmy się, Ania strasznie płakała i krzyczała. Do dzisiaj to
pamiętam i brakuje mi słów, by o tym pisać.

Mnie wraz z innymi kobietami odtransportowano do Uzbekistanu, do stacji Czimion,


gdzie pracowałam przy budowie drogi. Dzięki życzliwości i wyrozumiałości lekarza udało mi
się powrócić do Orłówki, gdzie czekała już Aneczka, przywieziona przez jej opiekunkę, oraz
mama i Herman.

Mąż wkrótce wyjechał, by wstąpić do tworzonego w ZSRR wojska polskiego.


Żegnaliśmy się, nie przeczuwając, że więcej się nie spotkamy. Herman zaginął na wojnie.

Żyliśmy wówczas w biedzie tak strasznej, że odważyłam się ukraść z kołchozowych


pól trzcinę na opalenie zimnego pokoju, w którym mieszkaliśmy. Mama piekła wtedy
placuszki z otrębów. Mnie udało się wymienić zapas zeszytów - papier był towarem
deficytowym - na odzież. Odtąd wojskowy szynel służył mi za płaszcz.

Jesienią 1943 roku Ania poszła do pierwszej klasy. Wkrótce jednak zachorowała.
Lekarz, Karaczajec przesiedlony z Kaukazu, zalecił zmianę miejsca zamieszkania z powodu
klimatu. Chciałyśmy powrócić do Taszkientu, ale ostrzeżono mnie, że to grozi
aresztowaniem, gdyż obowiązywał zaostrzony system kontroli dokumentów. Pozwolono nam
osiedlić się w niedalekim Dżambule, położonym tuż za granicą, w Kazachstanie. Pracowałam
jako nauczycielka języka niemieckiego.

W 1944 roku niespodziewanie dotarła do nas wiadomość o śmierci Wilmara. Zmarł na


gruźlicę 25 grudnia 1943 roku w obozie koło Kotlas. Został pochowany w zbiorowej mogile,
której nigdy nie było mi dane odwiedzić.

Koniec wojny zastał nas w Dżambule. Jako żona Polaka złożyłam wraz z matką
dokumenty repatriacyjne. Boże, jak się cieszyłyśmy z otrzymania pozwolenia na emigrację.
30 marca 1946 roku wręczono nam zaświadczenia umożliwiające wyjazd do Polski na stały
pobyt. I znowu na stacji czerwono-bure wagony towarowe. Tym razem wsiadałyśmy do nich
z radością i już 5 maja jechałyśmy do nowej ojczyzny. Na granicy, po stronie sowieckiej,
usłyszałam: „Wy jeszcze zobaczycie, że tam nie jest tak dobrze”.

Milczałam. Wiedziałam swoje: jesteśmy wolne.

W Polsce zamieszkałyśmy początkowo w Szczecinie-Stołczynie, skąd w lipcu 1946


roku wyjechałyśmy na Dolny Śląsk, do Nowej Rudy. Dopiero w 1949 roku przeniosłyśmy się
do Wrocławia, gdzie z łatwością mogłam otrzymać pracę lektora języków obcych. Ania
mówiła już wtedy płynnie po polsku.

ALEKSANDER ŻYGARIOW

Dziennikarz, autor pierwszej biografii Anny German

Za oknem pociągu - Polska. Ania siedzi na wprost mamy i babci. Patrzy przez okno.
Jeszcze kilka miesięcy temu nie przypuszczała, że opuści rodzinny Uzbekistan.

Dwa miesiące po Dniu Zwycięstwa przyszedł list: „Szanowna pani Irmo, jako
frontowy towarzysz pani męża uważam, że powinienem powiadomić o tym, co się wydarzyło.
Herman nie wrócił z bitwy pod Lenino w październiku 1943. Nie znaleziono także jego ciała.
Bardzo lubiłem pani męża, przywiązałem się do niego. Dużo mi opowiadał o pani i pani
córce. Mówił też, że po wojnie chcecie przyjechać do Polski, do Warszawy. Wyobrażam
sobie, co pani teraz czuje! Słowa pocieszenia byłyby bezsensowne.

Jeśli zechce pani zamieszkać w ojczyźnie swego męża, może pani liczyć na moją
pomoc. Ludwik Kowalski, porucznik, Kraków”. Dalej był adres. I dopisek: „Nie wiem
dlaczego, ale wydaje mi się, że Herman żyje i że zatańczymy jeszcze u was na chrzcinach”.

Ten list - jak później wspominała Irma - ostatecznie wpłynął na jej decyzję przyjazdu
do dalekiej i obcej Polski.

Dziewczynka zaczęła właśnie dziesiąty rok życia. O wojnie i zniszczonych miastach


wiedziała niewiele. To, co zobaczyła, wstrząsnęło nią. Warszawa leżała w gruzach. Na placu
przy dworcu podszedł do nich nieogolony mężczyzna: „Co, paniusie, macie? Wódkę,
kiełbasę, masło? Mogę was zaprowadzić na nocleg”. Nie miały ani wódki, ani tym bardziej
kiełbasy czy masła, więc spekulant poszedł szukać innych klientów.

Ania uczennica

Nocowały na dworcu. Rano Irma poszła do komendanta. Pokazała dokumenty:


„Szukam męża zaginionego podczas wojny. Mieszkał kiedyś na Długiej 7”. „O losie pani
męża nic nam nie wiadomo. Ma pani kogoś w Warszawie? Zresztą, to nie ma znaczenia.
Sama pani widzi, jak tu u nas z mieszkaniami, same ruiny. Jest tylko jedno wyjście: jako żona
polskiego żołnierza otrzyma pani skierowanie na Ziemie Zachodnie. Tam dostaniecie
mieszkanie, żywność i pracę”.

Ania szybko nauczyła się polskiego. Już trzy tygodnie po przekroczeniu granicy
mówiła tak, jakby polski był jej ojczystym językiem.

Pewnego dnia matka oznajmiła radośnie: „No, Aniuta, od jutra będziesz żyła jak
wszystkie dzieci. Pójdziesz do szkoły!”. Ania podniosła na nią zdziwione oczy: „Do szkoły?
Czy to prawda?”.

Trzecioklasiści powitali nową koleżankę życzliwie. „Skąd jesteś?” - spytał piegowaty


rudzielec w białej nakrochmalonej koszuli i w śmiesznych krótkich spodenkach na szelkach.
„Ja jestem ze Lwowa”. „A ja z Urgencza”. „Gdzie to jest?” - zainteresował się chłopczyk.
„Bardzo daleko - zaśmiała się Ania - stąd nie widać”.

Mijały miesiące. Wiadomości o losie Hermana nadal nie było. Irma pisała do Biura
Politycznego Wojska Polskiego, do ministra obrony narodowej. Kilka razy jeździła do
Warszawy, chcąc spotkać się z kolegami męża, lecz nie mogła ich odnaleźć.

Kiedy Irma otrzymała list z Ministerstwa Obrony Narodowej, nie krzyknęła, nie
zaczęła płakać, tylko usiadła przy stole, podparła głowę i zapatrzyła się w przestrzeń. List
potwierdził dawno przeczuwaną prawdę, w którą jednak nie mogła uwierzyć. Jedynie
nadzieja trzymała ją przy życiu i dodawała sił. „Jak szczegółowo zbadano - pisano - mąż pani
poległ śmiercią bohatera pod Lenino w 1943 roku. Na zawsze wszedł do historii naszego
narodu. Jest przykładem polsko-radzieckiego braterstwa”.

Ania gimnazjalistka

Mieszkały teraz we Wrocławiu, w starym ciemnym domu z końca XIX wieku. Słabo
ogrzewanym, z wieloma sąsiadami, przeważnie przesiedleńcami ze Wschodu. Lubili rodzinę
Ani, czasami zapraszali na niedzielny obiad. Nakrywali stół czystym obrusem, stawiali
ziemniaki, kiszone ogórki, kołduny, wódkę. Takie spotkania kończyły się zawsze wspólnym
śpiewaniem. Śpiewano piosenki, które kiedyś słyszała od ojczyma. Ania milczała. Myślała, że
swoim śpiewaniem będzie przeszkadzać sąsiadom.

W kamienicy mieszkał pan Jurek, który nigdy nie bywał na tych przyjęciach. Grał w
orkiestrze w restauracji, często zaczynał pracę po północy. Ania czasami odwiedzała go w
jego małej, zagraconej komórce, pośrodku której stało rozstrojone pianino.

„Chcesz, zaśpiewam ci?” - pytał pan Jurek. I nie czekając na odpowiedź,


przymknąwszy oczy, nucił cichutko. „Aby śpiewać, trzeba mieć dobre serce i wspaniały
słuch. Trzeba też kochać śpiew i wierzyć w sens wypowiadanych słów. A nasza pani Lucyna
nie ma ani głosu, ani serca, ani duszy. I śpiewa... To skandal”.

Ania nie wiedziała, kiedy pan Jurek żartuje, a kiedy mówi poważnie. „Lubisz
muzykę? - pytał. - Jak można jej nie lubić, prawda? Gdyby nie wojna, mógłbym zostać
drugim Paderewskim. Uczyłbym się w konserwatorium, grał Bacha, Chopina, Mozarta... a
teraz już za późno. Muzyki trzeba się uczyć w dzieciństwie”.

Czy Ania lubiła muzykę? Gdy miała pięć lat, matka zabrała ją na koncert znanego
pianisty. Ania siedziała jak zahipnotyzowana, nie odrywając oczu od artysty.

Śledziła każdy jego ruch.

Później, po koncercie, prosiła matkę o kupno pianina. Ania rzadko prosiła o


cokolwiek, więc Irma potraktowała tę prośbę bardzo poważnie. Zaprowadziła córkę do
znajomej nauczycielki muzyki. Ta, przesłuchawszy Anię, uśmiechnęła się: „Trzeba ją uczyć,
bo ma słuch absolutny”.

Ania zaczęła brać lekcje muzyki. Ćwiczyła z wielkim oddaniem, ale wybuchła wojna
i... zapomniano o muzyce.

Z koleżanką w Szklarskiej Porębie

Któregoś dnia pan Jurek posadził dziewczynkę na taborecie przy pianinie. Ania
spróbowała jednym palcem ułożyć melodię. „Zuch z ciebie! - pochwalił pan Jurek. - Masz
znakomity słuch... Zajmiesz u nas miejsce Lucynki. Będziesz gwiazdą!”.

Kim być? To pytanie po raz pierwszy zadała sobie w ósmej klasie i stwierdziła ze
smutkiem, że nie wie. Uczyła się dobrze, ze wszystkich przedmiotów miała świetne oceny.
Stawiano ją za wzór innym. Na zebraniach wychowawczyni powtarzała: „Ania German żyje
w trudnych warunkach. W jej mieszkaniu nie można nawet postawić stołu, a spójrzcie,
proszę, zawsze jest przygotowana”.

W tym czasie Irma pracowała już w szkole. Życie stało się łatwiejsze.
Zostanę nauczycielką jak mama - myślała Ania. - Nie, nie jestem taka cierpliwa, nie
mam takiej silnej woli.

Wielokrotnie widziała, jak matka wstaje w złym nastroju, z bólem głowy, ale na
lekcjach musi się przeobrazić w opanowaną, dobroduszną i spokojną nauczycielkę.

Znajoma posadziła Anię przy maszynie do szycia. Szyciem można by zarobić więcej
od matki, a przede wszystkim nauczyć się kroju i szyć dla siebie i bliskich...

Ania coraz częściej myślała o przyszłości. Szczególnie gdy w wieku piętnastu lat
błyskawicznie, w ciągu kilku miesięcy, wystrzeliła w górę. Chłopcy zaczęli żartować: „Aniu,
sięgnij po tego wróbelka! Mówią, że chcesz pracować na drabince strażackiej”.

Zrozumiała, że nie powinna się obrażać, tylko drwić ze swego wzrostu, obracać w żart
każdą aluzję i przykre docinki kolegów. Przyzwyczaiła się do tego, że chłopcy nie proszą jej
do tańca, nie umawiają się na spotkania. Na pewno całe życie będę musiała spędzić z mamą i
babcią! - rozmyślała. - Komu potrzebny taki drab?!

Tak bardzo chciała być szczęśliwa i kochana. Za wzór stawiała sobie ulubione
bohaterki literackie: Tatianę z Eugeniusza Oniegina i Annę Kareninę. Poemat Puszkina znała
po rosyjsku i zachwycała się mistrzowskim przekładem Juliana Tuwima. Ale gdzie ten
Oniegin, który przybiegnie do niej przez zaułki starego Wrocławia? Gdzie Wroński, który na
ławce naprzeciw ratusza będzie jej szeptać miłe słowa? A jeśli szczęście nie przyjdzie? To i
tak trzeba robić coś sensownego w życiu.

Świadectwo dojrzałości

Anna złożyła dokumenty do wrocławskiej Wyższej Szkoły Sztuk Pięknych. Szczupły


profesor długo i uważnie oglądał jej prace.

„Od dawna pani rysuje?” - spytał. „Dokładnie nie pamiętam” - odpowiedziała


zawstydzona. „Taka jest dziewczęca pamięć - powiedział profesor obojętnie. - Jak na
początek zupełnie nieźle - zakończył. - Wprawdzie brak techniki, ale nie miała pani
nauczyciela profesjonalisty”.
Ania wybiegła ze szkoły szczęśliwa, wierząc, że zostanie malarką. Tyle czytała o
życiu i twórczości Rembrandta, van Gogha, Picassa, Chagalla... Ania lubiła rysować znajome
twarze i ulubione miejsca starego Wrocławia: rynek, ratusz, kościół św. Anny.

Na praktykach studenckich

Wróciła do domu pełna wiary w siebie i swój wybór. Krótka, zwyczajna rozmowa z
matką zniszczyła jej marzenia. „Czy wiesz, Aniu, co to takiego bieda?” - cicho spytała matka.
„Wiem, mamusiu”. „Masz dziewiętnaście lat. Można powiedzieć: panna na wydaniu. A my
ciągle nie mamy własnego mieszkania. Masz jedną wyjściową sukienkę. Jesteś już dorosła i
wiesz, że pragnę dla ciebie szczęścia. Chcesz zostać malarką. Oczywiście, będę ci pomagała...
Ale co potem, po skończeniu nauki? Czy myślisz, że twoje prace będą się podobać?
Przypomnij sobie, ilu wielkich mistrzów żyło i umarło w nędzy! Uznanie przychodziło
dopiero po śmierci...”.

Irma mówiła długo, ale Ania już jej nie słuchała. Myślała o zawodzie, który mógłby
zapewnić jej normalne życie.

Legitymacja studencka, 1959

Została studentką geologii Uniwersytetu Wrocławskiego. Na trzecim roku Anna


zapisze w swoim dzienniku: „Geologia, jak wiadomo, jest nauką o Ziemi. Ale nie tylko o jej
budowie, lecz także o jej wnętrzu. Aby zrozumieć procesy zachodzące w sercu wulkanów, na
dnie oceanów i jeszcze głębiej, trzeba dobrze znać procesy zachodzące na powierzchni Ziemi,
dotyczące samego człowieka, który, jak wiadomo, jest cząstką przyrody, Ziemi i ma wielki
wpływ na jej kształt. Dlatego też wszystko, co ludzkie, musi być bliskie geologowi”.

Przyrzeczenie studenckie

Ania nabrała wdzięku, stała się - mimo wysokiego wzrostu [184 cm] - proporcjonalna
i zgrabna. Nosiła modną krótką spódnicę, która dobrze podkreślała jej piękne nogi. Chłopcy
oglądali się za nią, zapraszali na filiżankę kawy. Odmawiała delikatnie, patrząc prosto w
oczy. Mówiła, że nie ma czasu, że jest zajęta. Nauka rzeczywiście pochłaniała jej mnóstwo
czasu. „Przebudzenie”, jak sama mówiła, przychodziło wiosną, w przeddzień sesji.
Rozwiązywała zadania matematyczne, przygotowywała się do egzaminu z filozofii, uczyła
wzorów chemicznych.

Zapisała się do sekcji grotołazów. Powodem był Piotruś. Jak dobrze czuć dotyk jego
dłoni, oddech, gdy pomaga ci wejść do ciemnej i zimnej jaskini. Jeszcze bardziej Ania lubiła
powroty z wypraw. Mogła wówczas położyć głowę na jego kolanach, pomilczeć, a potem
zasnąć, wiedząc, że Piotr jest tuż obok... Pierwsza miłość!

Po trzecim roku studiów Anię i jej dwie przyjaciółki - maleńką Janeczkę i Bogusię -
skierowano na praktykę do Pszowa na Górnym Śląsku. Była tam kopalnia węgla kamiennego
„Anna”, którą obie przyjaciółki nazwały „Imienniczka”.

„Trzy bohaterki? - spytał ironicznie główny inżynier kopalni, przeglądając dokumenty


praktykantek. Spojrzał na Anię i pokręcił głową. - Przy takim wzroście będzie pani ciężko w
kopalni. Przyjaciółkom nie, one mają idealny wzrost”.

O słuszności tego ostrzeżenia przekonała się już następnego dnia, gdy winda zwiozła
je na sam dół kopalni. Po wyjściu z windy Ania dostała mdłości, ale wzięła się w garść,
uśmiechnęła (uśmiechała się zawsze, gdy było jej ciężko) i weszła w wąski tunel. Korytarz
zwężał się i obniżał. Ania musiała się czołgać.

„No i jak, piękne panny, rozumiecie teraz, co to górniczy trud?” - spytał przewodnik
groźnie. „Rozumiemy” - wyszeptały. Czołgały się, nie chcąc zostać w tyle. Ania uderzyła się
o jakiś odłamek skały. Później często wspominała to zdarzenie.

Następny dzień spędziły w łóżku, lecząc pokaleczoną skórę. Wieczorem zaś


wyglądały rześko i radośnie. W stołówce podszedł do nich inżynier. „No i jak, nie
przestraszyłyście się? Przyjdziecie pracować u nas? Kopalnia to nie uniwersytecka aula. To
życie”.

Po latach Anna napisze: „Często pytają mnie: Czy nie żałuje pani tego czasu
poświęconego na naukę na wydziale geologii? Przecież nie pracowała pani w swoim
zawodzie ani jednego dnia? Czy nie jest to stracony czas?”. „Nie, to nie są stracone chwile.
Wprost przeciwnie, jestem szczęśliwa, że mogłam choć odrobinę zgłębić wiedzę o Ziemi.
Pozwoliło mi to zobaczyć i zrozumieć wiele problemów dotyczących Ziemi teraz i we
wcześniejszych okresach geologicznych. Inne studia, muzyka czy malarstwo, nie
wzbogaciłyby aż tak mojego światopoglądu jak właśnie geologia”.

Janeczka Wilk - szkolna przyjaciółka Ani, energiczna gaduła o chłopięcym spojrzeniu,


niezawodna uczestniczka wszystkich zabaw dziecięcych - była pierwszą osobą, która
zrozumiała, że Anna powinna zostać piosenkarką.

Z Janeczką Wilk w Giżycku

Pewnego dnia, gdy Ania była w piątej klasie, mama zabrała ją i Janeczkę na
noworoczną zabawę dla dzieci. Przywitał je wesoły Święty Mikołaj i powiedział, że Śnieżka
zachorowała, a on nie wie, czy ma występować sam, czy nie. „Jest pan artystą, nie może pan
rozczarować dzieci - zawstydziła go Irma. - Proszę coś wymyślić! Jeśli pan chce, moja
córeczka będzie Śnieżką”.

Ania czuła, że rumieniec oblewa jej policzki. Matka poprosiła: „Zaśpiewasz dla
dzieci, prawda?”. „Oczywiście!”. „A ty, Janeczko?”. „Ja też zaśpiewam” - odpowiedziała
natychmiast przyjaciółka.

Mikołaj opowiadał bajki, zadawał różne pytania, a potem rozdawał prezenty. Dzieci
wzięły się za ręce i zrobiły korowód. A pośrodku sali stała Ania German i czystym jasnym
głosem śpiewała znane piosenki o Nowym Roku. Spokojnie, bez tremy. Gdy umilkła, dzieci
zaczęły krzyczeć: „Jeszcze, jeszcze!”.

Wszystkie dzieci śpiewają. I te, które potem wybiorą zupełnie inny zawód, i te, które
zostaną profesjonalnymi artystami. Po latach biografowie będą szukać daty, kiedy to obiekt
ich badań zaczął śpiewać. Odnalezienie takiej daty w biografii Anny German nie jest sprawą
prostą. Sama Anna mówiła mi, że chęć śpiewania poczuła dopiero na ostatnim roku studiów.
Natomiast matka i babcia twierdziły, iż śpiewała od najmłodszych lat, ale nie zwracały na to
specjalnej uwagi. A słuch absolutny, o którym wspominała nauczycielka muzyki? A czysty
głos? Mówiąc szczerze, nikt nie zastanawiał się nad wyjątkowym talentem Ani.

Pierwsze występy

„Kiedy znajdujesz czas na komponowanie?” - dziwiły się przyjaciółki, gdy Ania w


czasie wieczoru muzycznego na zakończenie czwartego roku zaśpiewała dwie własne
piosenki do słów Juliana Tuwima. Wzruszyła ramionami i uśmiechnęła się: „Podoba mi się
to. Każdy ma jakieś hobby. Moim jest muzyka, piosenka!”.

Studenckie teatry w Polsce pod koniec lat pięćdziesiątych... Gromadziły entuzjastów.


Każda uczelnia miała swój teatr: z własnym repertuarem, własnymi autorami i wykonawcami.
Tym, co odróżniało teatr studencki od teatrów profesjonalnych, była aktualność i satyryczne
potraktowanie tematu. Często uznani już autorzy - Jerzy Jurandot, Stefania Grodzieńska,
Stanisław Jerzy Lec, Stanisław Ryszard Dobrowolski - ofiarowywali studentom swoje teksty,
uważając to za wielki zaszczyt.

Kalambur, do którego zaprosił Anię jego szef Bogusław Litwiniec, różnił się od
pozostałych teatrów studenckich. Nazywano go teatrem poezji i muzyki, gdyż w repertuarze
zespołu były wiersze Mickiewicza, Słowackiego, Tuwima, Broniewskiego i Gałczyńskiego
śpiewane przy akompaniamencie gitary. To nie były koncerty. Raczej wieczory
muzyczno-literackie.

Próby odbywały się późnym wieczorem. Nie zawsze Bogusław Litwiniec zgadzał się
z propozycjami zespołu, ale potrafił wysłuchać, zrozumieć i zaakceptować zdanie większości.
Te cechy Ania bardzo ceniła u reżysera.

Studenci geologii na praktykach (Ania - pierwsza z lewej)

Któregoś dnia zauważyła, że nie przygotowuje się tak starannie do zajęć jak kiedyś.
Ale cóż w tym dziwnego? Z teatru wracała bardzo późno, czasami nad ranem, a zajęcia
rozpoczynała o dziewiątej. Nie mogę tak skończyć uniwersytetu! - pomyślała zatrwożona. -
Czas pożegnać się z Kalamburem. Powiedziała o tym Litwińcowi. A on ze współczuciem
stwierdził: „Jeśli nie dajesz sobie rady z nauką, to żegnaj! Jeszcze tylko pojedziemy do
Krakowa i ciao, bambino, sorry”.

Anna lubiła Kraków. Ilekroć tu przyjeżdżała, szła na Wawel. Wolno chodziła od


jednego eksponatu do drugiego, słuchała opowieści przewodników i zachwycała się
obrazami. Była raczej konserwatywna: bliższy był jej liryzm i poetyckość malarstwa XIX
wieku niż zagadkowy chaos modernizmu. Potem szła do sali koncertowej posłuchać Chopina
i Liszta w interpretacji studentów konserwatorium.

Tym razem Ania nie poszła do muzeum. Prosto z dworca pojechała do małego
hoteliku na peryferiach Krakowa. Trochę odpoczęła i wystąpiła z Kalamburem na
studenckich juwenaliach.

Jeszcze w pociągu poczuła dreszcze. Nie, to nie było przeziębienie - zaczęła ją boleć
lewa ręka, serce, na czole pojawiły się kropelki potu. Czyżby podniecenie? - myślała Anna. -
Muszę policzyć do stu, potem pomyśleć o czymś wesołym i przyjemnym... i wszystko minie.
To idealny sposób na uspokojenie.

Tak jej zawsze radziła babcia przed sesją egzaminacyjną. Wielu przyjaciół dziwił
spokój i opanowanie Anny. Nawet w trudnych, krytycznych chwilach nikt nie widział jej
płaczącej (raz jeden słyszałem jej płacz - w słuchawce telefonu - ale o tym później)...

Występy z Estradą Rzeszowską

Anna postanowiła zwrócić się do Litwińca z prośbą, aby wezwano lekarza. „Nierówny
puls, ciśnienie niskie: osiemdziesiąt na sześćdziesiąt. Ile ma pani lat?” - zapytał wezwany
lekarz. „Dwadzieścia cztery” - odpowiedziała. „To nic groźnego. Proszę pić rano kawę i
uprawiać sport. A dziś nie radzę występować. Jeszcze się pani naśpiewa”.

Gdyby nie Janeczka, geologia zyskałaby zdolnego inżyniera. Ale ona wiedziała, że
obcuje z wielkim talentem, wiedziała, że musi pomóc Ani przezwyciężyć wrodzoną
nieśmiałość.
Nikt nie kazał Janeczce chodzić do Estrady Wrocławskiej i prosić, aby przesłuchano
jej szkolną przyjaciółkę Anię German, która „śpiewa jak Renata Tebaldi”. A potem ciągnąć
do Estrady opierającą się Annę.

Przewodniczącym komisji był wrocławski aktor Jan S. Skąpski [w rzeczywistości był


to Szymon Szurmiej]. Przez cały występ gładził ogolone do siności policzki i patrzył gdzieś w
dal...

Ania nie wierzyła w pomyślny rezultat tego występu. Po prostu uległa prośbie
przyjaciółki. Może dlatego śpiewała lekko i swobodnie.

Po patriotycznej pieśni zaśpiewała modny wówczas przebój Nie dla mnie sznur
samochodów, partyzanckie Rozszumiały się wierzby płaczące, a potem, na życzenie komisji,
jeszcze jeden modny szlagier.

„Zadowolona jesteś? - spytała Janeczkę, gdy wyszły na korytarz, aby poczekać na


decyzję komisji. - Uległam twoim namowom. Dlatego teraz, gdy usłyszymy o całkowitej
porażce, zaprosisz mnie na lody”.

Po kwadransie wyszedł Skąpski [Szurmiej]. Najpierw spojrzał na Janeczkę i


uśmiechnął się do niej, a dopiero potem przeniósł wzrok na Anię. „Pani przyjaciółka to
prawdziwy zuch. Przyznaję, na początku myśleliśmy, że ma przeciętny głos, ale potem... -
Zmienił ton z żartobliwego na uroczysty i oświadczył: - Pani Anno, przyjmujemy panią do
grona artystów Estrady Wrocławskiej. Na razie otrzyma pani sto złotych za koncert. A będzie
ich w miesiącu około czterdziestu, zatem cztery tysiące. Będziemy dużo podróżować, proszę
więc nie oczekiwać łatwego życia”.

W pierwszej chwili Anna tak się zmieszała, że nie mogła wymówić słowa. Estrada...
Sto złotych... Cztery tysiące... Ciekawe, co teraz powiedzą mama i babcia? Na pewno się
ucieszą! To nie tysiąc osiemset złotych dla początkującego inżyniera! Nie wierzyła. Myślała,
że śni na jawie... pieniądze... po cóż pieniądze? Jeśli miałaby występować bezpłatnie,
zgodziłaby się. Żeby tylko śpiewać!
W domu Anna opowiedziała wszystko mamie i babci. „Czy to znaczy, że nie będziesz
broniła dyplomu?” - zaniepokoiła się matka. „Będę! - odpowiedziała Ania i niepewnie dodała:
- Może kiedyś będę geologiem”.

Życie aktora prowincjonalnego - podobnie jak życie stołecznego chałturzysty - to


ciągłe podróże. Z Wrocławia wyjeżdżali małym starym autobusem Estrady do miasteczka,
gdzie znajdowała się „baza”, czyli kiepski hotelik bez wygód, za to z mnóstwem karaluchów i
fatalną akustyką. Jeśli ktoś się kłócił, chrapał czy też słuchał radia, dwa sąsiednie pokoje -
chcąc nie chcąc - musiały w tym uczestniczyć. Z początku Annę bawiła taka sytuacja, ale z
czasem zaczęła drażnić. Po koncercie potrzebowała ciszy i spokoju.

Najczęściej dawali trzy koncerty dziennie. To dużo. Wstawali o 8.30, jedli śniadanie, a
o 9.30 siedzieli już w autobusie. Jechali do „sali koncertowej”, czyli jakiegoś domu kultury
czy klubu garnizonowego. Muzycy dźwigali aparaturę, sprawdzali mikrofony. Próbowali bez
końca. Po koncercie pakowali się, zabierali instrumenty i jechali do „bazy”. Do hotelu
przyjeżdżali późno w nocy, gdy bufet i restauracja były już zamknięte.

Niestrudzony, pogodny podróżnik Sindbad Żeglarz! Ta rola w przedstawieniu


wrocławskich artystów przypadła Janowi Skąpskiemu. Mówił o niej tak, jakby chodziło o
bohatera szekspirowskiego. Tymczasem w tej składance Sindbad niewiele miał do
powiedzenia. Ani najbardziej podobały się dźwięczne włoskie melodie, które mogła
swobodnie śpiewać, kiedy statek Sindbada przybijał do brzegów Italii. Natomiast najwięcej
trudności sprawiały wszystkim sceny afrykańskie. Trzeba było włożyć na siebie ciemną
dzianinę i udawać mieszkańców Etiopii. Niestety, kolor skóry mało harmonizował ze
złocistymi włosami Anny... Ania z zachwytem przedstawiała mieszkanki Ameryki
Południowej, Afryki, Chin, a pod koniec rejsu - Polki i Rosjanki. Rosyjskie pieśni ludowe
śpiewała całym sercem. Fascynowały ją melodyką, głębią i szczerością.

Projekt kostiumów do „Wędrówek Sindbada”


Czasami reżyser prosił, by poćwiczyła jeszcze rosyjską część programu. Pokazywał,
jak powinno się śpiewać rosyjskie piosenki. Po rosyjsku mówił dobrze, prawie bez akcentu,
ale według niego ważna była tylko muzyczna strona piosenki. Nie starał się wniknąć w jej
treść. Ania próbowała dyskutować, on jednak krzyczał na nią wzburzony, nazywał
uparciuchem, groził, że w następnym koncercie rosyjską część będzie śpiewał kto inny, po
czym machał ręką i odchodził.

W tym samym czasie Ania robiła dyplom na uniwersytecie. Wiedziała oczywiście, że


w tej chwili to tylko kartka papieru, ale chciała mieć formalne podsumowanie sześcioletniej
nauki. Gdy wyjeżdżała na uczelnię, reżyser krzyczał, że zostawia jego i całą trupę na lodzie,
ale po chwili uspokajał się: „Oczywiście, przecież nie idziesz na zabawę. Uniwersytet,
dyplom... rozumiem”.

Przyjeżdżała do domu na kilka godzin. Szybko opowiadała o Wędrówkach Sindbada i


swoim tułaczym życiu. Matka i babcia śmiały się do łez, gdy przybierała groźny wyraz
twarzy i basem naśladowała rozgniewanego Szurmieja: „Anno, proszę pamiętać, że gra pani
Etiopkę! Teraz przypomina pani roztańczoną Włoszkę albo Hiszpankę, albo Francuzkę... albo
Chinkę!” - I Ania wymieniała wszystkie znane jej narodowości, a domownicy pękali ze
śmiechu.

Podczas wręczania dyplomów rektor długo ściskał dłoń Anny, gratulował świetnie
zdanych egzaminów i znakomitej pracy. „A teraz gdzie?” - spytał przyjaźnie. „Będę
śpiewała” - odpowiedziała swobodnie.

Nie tracąc czasu, ruszyła do Warszawy. Była spokojna i dobrej myśli. W końcu to nic
strasznego. Trzeba zaśpiewać kilka piosenek, odpowiedzieć na kilka pytań zadanych przez
komisję i można nazywać się artystką (tak mówił Skąpski).

Kiedy poproszono Anię na scenę, poczuła, że drży. Komisja składała się ze znanych
piosenkarzy i aktorów, ale Anna nie mogła sobie przypomnieć żadnego nazwiska.

Ktoś powiedział: „Proszę śpiewać”. Zaśpiewała jakoś tak obojętnie, bez uczucia. Ktoś
ziewnął, jeszcze ktoś przymknął oczy. Anna chciała uciec, trzasnąć drzwiami i rozpłakać się.
Zapytano ją o twórczość amerykańskiego dramaturga Arthura Millera. Powiedziała coś bez
sensu... „Proszę przyjechać jeszcze raz” - poradzono.

Wieczorem szła Marszałkowską. „Pani Anno!” - usłyszała męski głos. Odwróciła się i
zobaczyła siwiejącego mężczyznę o jasnych chłopięcych oczach i czole przeciętym głęboką
zmarszczką. Trudno było określić jego wiek. Dziwnie znajoma twarz. „Usiłuje pani
przypomnieć sobie, gdzieśmy się spotkali? Nie chcę pani zmartwić, ale rozstaliśmy się parę
godzin temu. Mam na imię Jerzy... [Prawdopodobnie chodzi o Michotka]. Byłem członkiem
komisji, przed którą pani śpiewała”. Zmieszał się i dopowiedział: „Nie wyszło pani, ale
proszę się nie przejmować, ma pani przepiękny głos. Jednak Arthura Millera trzeba znać. Po
pierwsze, to niezbędne dla współczesnego artysty, a po drugie, po prostu interesujące...”.
Przyglądał się Annie uważnie. „Kiedy pani wyszła, postanowiłem postawić pani trójkę... Nie
posłuchano mnie. Nie, nic nie mieli przeciwko pani. Ktoś powiedział, że pani ślicznie
śpiewała i chętnie usłyszy panią jeszcze raz”.

Dyplom ukończenia studiów wyższych, styczeń 1962

Wziął Annę pod rękę i poszli krętymi uliczkami Starego Miasta. Teraz przypomniała
sobie tę twarz! Znany aktor, świetny wykonawca ballad, reżyser programów telewizyjnych.
Onieśmielona Anna nie wiedziała, czy dziękować za dobre słowa, czy też powiedzieć, że
spieszy się na pociąg... „Zapraszam panią na kolację. Tutaj, w restauracji Pod Krokodylem,
czeka na mnie pewien radziecki aktor z żoną. Wczoraj przyjechali z Moskwy. Posiedzimy,
pogawędzimy. Zgadza się pani?” - spytał i pomachał ręką do niewysokiego, krępego
mężczyzny: „Mark, Mark, tutaj!”.

...Trzeszczy projektor w dusznym kinie. Pierwsze rzędy zapełnione dziećmi. Oglądają


film o frontowej przyjaźni dwóch żołnierzy, o ich miłości do tej samej dziewczyny. Jeden z
nich bierze do ręki gitarę i cicho śpiewa: „Tiomnaja nocz’, tolko puli swistiat po stiepi...”
[„Ciemna dziś noc, świszczą kule po stepie...”]. Ania widzi tę twarz blisko, blisko. Cichutko
dźwięczy jego głos: męski, ciepły...

Kolacja się udała. Anna była po raz pierwszy w warszawskiej restauracji. Na stoliku
pojawił się koniak, cienko pokrojona szynka, ryba, kawior. Ale jej uwagę przykuwał
Rosjanin, którego pieśni znała z dziecięcych lat. Zauważył ten wzrok, spojrzał na Annę i
uśmiechnął się. Jerzy wzniósł toast za zdrowie Marka, za długo oczekiwane spotkanie tu, w
Polsce. Wspominali wspólnych przyjaciół, zabawne zdarzenia z planu filmowego, żartowali...

„Dlaczego pani milczy? - Mark zwrócił się do Anny. - Skąd ten smutek?”. „Lepiej nie
mówmy o tym...” - odpowiedział za nią Jerzy. „Nie mam tajemnic - stwierdziła Anna. - Po
prostu nie zdałam egzaminu”. „Wiesz, Mark, a mnie się ona podoba - powiedział Jerzy
łobuzersko. - Bardzo dobrze śpiewa. Jeszcze o niej usłyszysz. A egzamin to epizod...”.

Następnego dnia Anna przyszła do Domu Kultury Radzieckiej na koncert. W


wypełnionej po brzegi sali spostrzegła znanych artystów, muzyków, pisarzy. Mark Bernes
wyszedł na scenę, uśmiechnął się, dał znak akompaniatorowi i zaśpiewał.

Wracała do Wrocławia w znakomitym nastroju. Wierzyła w swoją przyszłość.


Znalazła cel w życiu. Czy ważny był wówczas niezdany egzamin? Wydawało jej się, że
przypadkowa kolacja na warszawskiej Starówce, słowa Bernesa, jego koncert postawiły
kropkę nad i - liczy się tylko praca, silna wola i upór w dążeniu do upragnionego celu.

W domu czekał na nią list. Na kopercie adres nadawcy: Julian Krzywka, Estrada
Rzeszowska To nazwisko było doskonale znane w kręgach artystycznych. O Krzywce
mówiono nie tylko jako o świetnym aktorze i pedagogu, ale także odkrywcy talentów. Jeśli
któryś z młodych artystów oznajmił przyjaciołom: „Julian Krzywka zaprosił mnie do
Rzeszowa!” - wszyscy patrzyli na niego jak na szczęściarza, jak na wschodzącą gwiazdę.

List był lakoniczny. Krzywka proponował jej pracę w Estradzie Rzeszowskiej. Słyszał
Annę podczas jednego z koncertów i stwierdził, że ciekawie zaśpiewa afrykańskie songi w
jego spektaklu Świt nad Afryką.

Krzywka powitał ją serdecznie. Wysłuchał historii o pechowym egzaminie w


Warszawie i powiedział z uśmiechem: „Niech się pani nie martwi, wszystko będzie dobrze.
Najważniejszy jest talent. Talent pomnożony przez pracę. Wówczas nie tylko komisja, ale i
twierdza runie”.

Koncerty zespołu Juliana Krzywki niewiele różniły się od występów artystów Estrady
Wrocławskiej. To prawda, że autobus nowszy, ale „bazy” te same: domy kultury, kluby
garnizonowe - niewielkie pomieszczenia w prowincjonalnych miastach.

W programie Estrady Rzeszowskiej „Świt nad Afryką”

Ania śpiewała pieśni murzyńskie po angielsku, ani trochę nie naśladując Elli
Fitzgerald. Śpiewała po swojemu - miękko, czysto, bez chrypki. Krzywka obawiał się, że
widzowie nie przyjmą takiego wykonania. I rzeczywiście! Anna początkowo schodziła ze
sceny przy nikłych brawach, ale po kilku koncertach rozśpiewała się i coraz częściej
bisowała. Na próbach kierownik artystyczny chwalił ją, stawiając za wzór innym: „Bierzcie z
niej przykład - powtarzał. - Niezwykle utalentowana, głos zadziwiający, a jaka pracowita!”.

Anna lubiła, zostawszy sama w pokoju hotelowym, nucić sobie znane melodie.
Któregoś dnia, gdy rozkładała nuty na nocnej szafce, ktoś zastukał do drzwi. Na progu stała
młoda kobieta wyglądająca na rówieśnicę Ani, o dużych, żywych oczach, garbatym nosie i
długich, pofalowanych włosach. „Proszę mi wybaczyć - powiedziała. - Z pewnością
przeszkodziłam pani?”. „Ależ skąd” - przerwała jej Anna. „Mam dla pani piosenkę -
powiedziała twardo nieznajoma. - Jestem Katarzyna... Katarzyna Gärtner. Już od kilku
miesięcy pracuję jako akompaniatorka. Komponuję jak dotąd bez powodzenia, ale wierzę w
swoją gwiazdę”.

Katarzyna szybko opowiedziała o tym, że napisała blisko czterdzieści piosenek i choć


zbiera pochwały, to nie może się przebić. Na spotkaniach artystycznych szaleją „starzy”.
Julian Krzywka jest jej przyjacielem i opiekunem. To on właśnie zaproponował, aby pokazała
tę piosenkę Annie. Wprawdzie Gärtner nie słyszała nigdy Ani śpiewającej, lecz polega na
opinii Krzywki. Postanowiły spotkać się dwie godziny przed rozpoczęciem koncertu.

Julian Krzywka

„Piosenka nazywa się Tańczące Eurydyki - powiedziała Katarzyna, dotykając palcami


klawiatury. - Ach, zapomniałam... śpiewała ją Helena Majdaniec w Szczecinie na Festiwalu
Młodych Talentów. Mówiąc szczerze, nie podobało się to wykonanie ani mnie, ani Helenie.
Tak więc piosenka jest wolna. - Popatrzyła Annie w oczy i zaproponowała: - Nazywaj mnie
po prostu Kaśką, a ja ciebie Anią”.
Dla Ani nie miało żadnego znaczenia, że ktoś wcześniej śpiewał tę piosenkę.
Przywykła już do śpiewania cudzych - własnych jeszcze nie miała. Od razu obdarzyła
szacunkiem „bystrego kompozytora” (tak określiła Kasię) - przecież jej piosenkę śpiewała
sama Helena Majdaniec! [Inną wersję poznania podaje Katarzyna Gärtner, s. 72; wersja
Żygariowa zgadza się z treścią listu Anny German do Zbigniewa Tucholskiego]. Anna
zamyśliła się... Podobnie jak Helena pochodziła z biednej rodziny. Dotąd nie miały nawet
własnego mieszkania... Przypomniała sobie swą pierwszą wypłatę. Poszła wtedy na pocztę i
wysłała wszystkie pieniądze do domu. Znajomi łobuzersko mrugali do niej: „No, no, teraz
jesteś artystką milionerką”. Nikt nie wiedział, że ta „milionerka” ledwie łączy koniec z
końcem, odkładając każdy grosz na książeczkę mieszkaniową czy na nową sukienkę. Nikt nie
wiedział, że często nie je kolacji nie dlatego, że po koncercie nie zdąża do restauracji.

W kawiarence na rogu

każdej nocy jest koncert.

Zatrzymajcie się w progu,

Eurydyki tańczące.

Zanim świt pierwszy promień

rzuci smugą na ściany,

niech was tulą w ramionach

Orfeusze pijani.

Płyną gwiazdy jak stulecia,

noc kotary mgły rozwiesza.


Na tańczące Eurydyki

koronkowy rzuca szal.

Rzeka śpiewa pod mostami,

tańczy krzywy cień latarni,

o rozwarte drzwi kawiarni

grzbiet ociera czarny kot.

Kto ma takie dziwne oczy,

Eurydyka! Eurydyka!

Kto ma takie dziwne usta,

Eurydyka! Eurydyka!

Już niedługo na widnokrąg

świt różowy spełznie wolno,

mgły rozwieją się jak przędza,

zbledną światła, pryśnie czar.

Wiatr się zerwał w zaułkach,

trąca drzewa jak struny.


Czy to śpiewa Orfeo,

czy to drzewa tak szumią?

Na wystawę w drogerii

czarny kot cicho wraca,

zanim kogut zapieje,

musi stopić się w zapach.

Rzeka szemrze pod mostami,

znikł już szary cień latarni,

wchodzą ludzie do kawiarni,

na ulicy zwykły gwar.

A wiatr tańczy ulicami,

wiatr kołuje jak pijany

i rozwiesza na gałęziach

z pajęczyny tkany szal.

Kto ma takie dziwne oczy,

Eurydyka! Eurydyka!
Kto ma takie dziwne usta,

Eurydyka! Eurydyka!

A wiatr tańczy ulicami,

wiatr kołuje jak pijany,

mgły rozwiały się jak przędza,

został tylko (został tylko) czarny kot.

Ta piosenka zawładnęła Anną! Melodia była prosta, lekko wpadała w ucho, niektóre
jej fragmenty przypominały znane piosenki. Tekst wydawał się Ani za trudny do
perfekcyjnego wykonania, brakowało mu logicznej struktury, jasności myśli - bohaterowie
greckiej mitologii sąsiadowali tu z gośćmi kawiarni, którzy rankiem wychodzą na ulicę, jakby
wyrwani z pięknej bajki... Anna zauważyła, że niektóre teksty piosenek oderwane od muzyki
stają się prymitywne. Piosenka ma swoje prawa, własne kryteria i potrzeby. Nie powinno się
oddzielnie rozpatrywać tekstu i muzyki.

Pewnego dnia Julian Krzywka poprosił artystów, by zostali chwilę po koncercie.


„Mam miłą wiadomość - oznajmił radośnie. - Za tydzień występujemy w stolicy. Nie muszę
wam tłumaczyć, że to nie tylko przyjemność, ale też odpowiedzialność. - Uśmiech znikł,
pojawiło się zatroskanie i zakłopotanie. - Wiecie, jacy są warszawscy dziennikarze - mówił,
przestępując z nogi na nogę. - Tylko czekają na takich jak my, z prowincji. Dwie
niepochlebne recenzje i trzeba się będzie rozstać. Z estradą także”. Potem, zwracając się do
Anny, dopowiedział: „A ty zdasz w Warszawie egzamin przed komisją weryfikacyjną.
Zabieraj się więc do pracy!”.

Przyjechali do Warszawy weseli, jakby występy w stolicy nie były niczym nowym.
Ostatnia próba była bardzo dobra.
Przed samym wyjściem na scenę Anna poczuła lekki zawrót głowy. Zachwiała się.
Zbladła. Nikt nie zwrócił na to uwagi. Wszyscy byli zajęci sobą. Zdziwiła się, gdy zauważyła,
że na sali jest wiele pustych miejsc. Ale nie zmartwiła się tym. Śpiewała lekko, z wdziękiem.
Jaka szkoda, że to nie jutro, gdy trzeba będzie zaśpiewać przed komisją... Czy potrafi
utrzymać formę?

Sala biła brawa. Drzemiący dotychczas staruszek z trzeciego rzędu przesłał Annie
całusa...

Uśmiechnęła się. Zaśpiewała na bis. Potem, już za kulisami, poczuła, jak ją całują,
ściskają. Zrobiło jej się słabo, na czole pojawiły się kropelki potu. Znalazła puste krzesło i
opadła na nie. „Zuch z ciebie! - usłyszała głos Krzywki. - Nie pomyliłem się!”.

Sufit kołysał się, skronie były wilgotne. Poprosiła, by wezwano taksówkę i,


narzuciwszy na siebie żakiet, pojechała do hotelu. Zamek w drzwiach się zaciął, ale w końcu
zmęczona uporała się z nim. Otworzyła drzwi. Nie włączając światła, rzuciła się na łóżko i
wtuliła głowę w poduszkę.

Przed komisją śpiewała czysto, spokojnie i pewnie. Czuła, że tym razem wszystko się
uda. Widziała znaną twarz świetnego aktora Aleksandra Bardiniego, jego duże, trochę
drwiące, dobre oczy. Potem Anna napotkała spojrzenie Kazimierza Rudzkiego, który
wystukiwał na stole rytm śpiewanej przez nią piosenki. Gdy młoda piosenkarka wyczerpała
swój repertuar, powiedział miękkim łagodnym głosem: „Dostarczyła nam pani prawdziwej
rozkoszy, a to rzadko się zdarza na estradzie. Brawo!”.

Ania pomyślała, że teraz spytają ją o Arthura Millera, Konstantego Simonowa albo


Jerzego Putramenta. Ale członkowie komisji z aprobatą kiwali głowami, coś szeptali,
uśmiechali się. „Jest pani wolna - rozległ się miękki bas Bardiniego. - Proszę nie zapomnieć o
zaproszeniu nas na swój recital”. „Będzie pan siedział w pierwszym rzędzie” - odpowiedziała
z uśmiechem, jakby chodziło o coś błahego. „Nie lubię pierwszego rzędu. Niech pani będzie
tak miła i nie zapomni o miejscu w siódmym”.
Wieczorem Anna zaprosiła swoich kolegów z Estrady Rzeszowskiej do hotelowej
restauracji. Była taka szczęśliwa. Miała ukochaną pracę, przyjaciół.

Martwił ją jednak brak wykształcenia muzycznego. Wstydziła się zwracać uwagę


muzykom, gdy fałszowali. Z kierownikiem artystycznym dyskutowała tylko wówczas, kiedy
była przekonana o słuszności swych spostrzeżeń.

Wiedziała, że już za późno na konserwatorium, jednak gdy po szczęśliwie zdanym


egzaminie spędzała kilka wolnych dni w Warszawie, zadzwoniła do pani Janiny
[Proszowskiej], profesor śpiewu. Usłyszała jej srogi głos.

„Jestem artystką Estrady Rzeszowskiej. Anna German. Byłabym bardzo wdzięczna,


gdyby zechciała pani przyjąć mnie na zajęcia w konserwatorium...”. „German, German...
Skąd znam to nazwisko? - I zaraz sobie odpowiedziała: - Ależ o pani piszą dziś wszystkie
gazety! Myślę, że nie pisali tak nawet o Caruso. Proszę przyjechać dzisiaj, zaraz. Chętnie pani
posłucham. Zobaczymy, czego pani potrzeba”.

Anna odłożyła słuchawkę, spojrzała w lustro i chusteczką wytarła spocone czoło.

Zadzwonił telefon. To Krzywka. „Czytałaś «Trybunę»? A «Express»? Nazywają cię


wielkim talentem... Gratuluję!”.

Pani profesor była szczupłą, żywą staruszką o siwych, sczesanych w koczek włosach.
Podała rękę „po męsku” i energicznie zaprosiła Annę do klasy. „Proszę śpiewać” -
powiedziała z uśmiechem.

Anna objęła wzrokiem ściany pracowni. Patrzyły na nią portrety Chopina, Mozarta,
Beethovena, Czajkowskiego. Zaśpiewała bez akompaniamentu. Wszystko, co tylko umiała.
Zaryzykowała nawet wykonanie piosenki neapolitańskiej, którą przygotowywała na koncert.
Kiedy skończyła, pani profesor spytała: „Ile ma pani lat?”. „Dwadzieścia osiem” -
odpowiedziała Anna. „Dwadzieścia osiem? - powtórzyła pani Janina. - Nigdy bym nie
pomyślała. Wygląda pani na dziewiętnaście... - Popatrzywszy na Anię uważnie,
dopowiedziała: - Powinna się pani uczyć. Możemy rozpocząć natychmiast”.
Późnym wieczorem, gdy Anna wróciła do hotelu, znalazła w drzwiach karteczkę od
Krzywki: „Obojętnie, o której przyjdziesz - zadzwoń”.

„Ministerstwo Kultury i Sztuki postanowiło przyznać ci stypendium we Włoszech.


Będziesz się uczyła śpiewu w Italii, będziesz piła sok pomarańczowy i całowała się z
Domenico Modugno pod błękitnym niebem na stopniach Koloseum... Ach, zapomniałbym!
Zaśpiewasz w Sopocie!”.

PIOTR WOJCIECHOWSKI

Pierwsza miłość Anny German, pisarz, dziennikarz

Niemal połowę naszego roku stanowiły dziewczęta. Skończyłem męskie gimnazjum,


więc koedukacyjne towarzystwo na studiach było dla mnie pewnego rodzaju szokiem. Kilka
lat trwało oswajanie. Od razu na pierwszym roku poznałem ciekawą grupę grotołazów. Ania
też zapisała się do niej rok czy dwa lata później. Nie mówiła, że z mojego powodu, ale
mogłem się domyślać.

Geologia to trudne, lecz piękne studia. Mieliśmy dużo wycieczek. Jeździliśmy


głównie po Dolnym Śląsku i Sudetach pociągami starymi niczym z westernów. Często
siedzieliśmy w otwartych drzwiach wagonów. Dziewczęta śpiewały modne wówczas
przeboje. Pociągi jechały wolniutko przez niezapomniane, górzyste i zielone krajobrazy.
Wielokrotnie w czasie wypraw łapała nas burza - kryliśmy się wtedy w stodole u jakiegoś
gospodarza. Siadaliśmy na snopkach i dziewczyny znowu śpiewały - Ania najpiękniej.

Przy całej swojej nieśmiałości byłem bardzo kochliwy i przenosiłem swe zapatrzenia z
jednego obiektu na następny. Spośród koleżanek z roku największym sentymentem darzyłem
Anię. Dość wyraźnie jednak mijaliśmy się. Kiedy interesowałem się nią poważniej, była
zajęta kimś innym, gdy z kolei ona mną, ja dla odmiany inną dziewczyną...
Na praktykach studenckich (Ania - pierwsza z lewej)

Ania pisała do mnie parokrotnie. Zdenerwował mnie kiedyś list, który otrzymałem w
czasie przeszkolenia wojskowego. Chciałem być twardym żołnierzem, a ona mnie troszeczkę
rozklejała. Przysłała mi na przykład minilatarkę, którą jej... odesłałem, co musiało Ani
sprawić przykrość. Zachowałem się wtedy jak głupi i niedelikatny szczeniak.

Lubiłem ją, miała w sobie to coś, co sprawiało, że nie można jej było nie lubić. Miała
klasę. Ubierała się trochę staroświecko i tak z rosyjska. Lubiła wcięte płaszcze podobne do
oficerskich szyneli, puszyste chusty owinięte wokół głowy...

Ania miała też talent rysunkowy. Listy, które od niej dostawałem, bywały dowcipnie
ilustrowane. Kiedyś na przykład narysowała mnie wspinającego się na jakąś stromą górę,
obwieszonego workami, plecakami, czekanami i linami.

Ania dość często była nieobecna na zajęciach - później nadrabiała zaległości.

Była zdolna, ale bardzo wrażliwa, bała się profesorów i wszystkie egzaminy ogromnie
przeżywała. Była uczuciowa, często więc pojawiały się w jej oczach łzy. Delikatna i krucha.
Łatwo ją było zranić. Miała romantyczną duszę.

Spotkałem ją kiedyś przypadkowo kilka lat po dyplomie. Szedłem z Mateuszem


Jodłowskim, grotołazem wrocławskim, i przed biurami LOT-u w Warszawie na MDM-ie
natknęliśmy się na Anię. Ucieszyliśmy się obydwoje, wymieniliśmy adresy. Kiedy byłem we
Wrocławiu niedługo potem, odwiedziłem ją - pierwszy raz byłem w jej starym mieszkaniu.
Wyszła do swojej sypialni i wróciła ubrana w błękitną błyszczącą suknię przygotowaną na
występ na festiwalu w Sopocie. Rozmowa nie kleiła się - z mojej winy. Geologia już znikała z
horyzontu, oddalaliśmy się, każde do swojego artystycznego świata.

Jakiś czas później w Warszawie poszedłem do niej na Powiśle. Nie zastałem jej w
domu. Zostawiłem kwiaty na klamce.
Kiedy już leżała ciężko chora, moja sąsiadka z osiedla próbowała jej pomóc przez
masaż stóp i energoterapię. Zgadały się, że obie mnie znają. Posłałem wtedy Ani Różaniec dla
cierpiących, szukających i zbuntowanych - tekst, który kiedyś napisałem dla umierającego
chłopca. Wiem, iż najpierw przyjęła to z pewnym wahaniem i rezerwą, potem zaś - przez tę
wspólną znajomą - przekazała mi podziękowania.

Taki był nasz ostatni kontakt - poprzez słowo pisane.

LISTY ANNY GERMAN DO PIOTRA WOJCIECHOWSKIEGO

Raciborowice, 20 VIII [19]58

(przed śniadaniem!)

My Dear Friend!

Mio caro amico!

Piotruś, jesteś naprawdę bardzo miły. Nie spodziewałam się tego. Dlatego też tym
większe było wzruszenie, gdy otrzymałam Twój drugi, długi list.

Z koleżankami ze studiów, Ania pierwsza z lewej

Będzie z Ciebie prawdziwy geolog (geolodzy są podobno braćmi poetów), albowiem


opisy Twoich wrażeń są barwne i bardzo plastyczne, mimo że troszeczkę nieczytelne. Ale to
nic, bo im dłużej siedzę nad Twoim listem, tym większą mam przyjemność. W przyszłym
roku pojadę też. Zobaczysz! W ciągu zimy wezmę się ostro do angielskiego i włoskiego, a w
lecie, gdy Piotruś będzie miał wczasy ku chwale ojczyzny - ja pojadę w ciepłe kraje. Jeżeli
można będzie, to do Włoch! A potem będę do Ciebie też pisała, zwłaszcza o ludziach,
dobrze? A ponieważ życie w koszarach nie jest podobno zbyt barwne, będę Ci przysyłała listy
w białych kopertach z bardzo kolorowymi znaczkami. Jednym słowem, moja wysokość
Anna-Victoria będzie pamiętała o Piotrusiu. Aha, jeszcze jedną sprawę, minioną co prawda,
chciałam poruszyć. Otóż bardzo żałuję, że nie spróbowałam wtedy wrocławskiej kawy. Nie
wątpię, że byłoby bardzo przyjemnie. Moglibyśmy na przykład nawet nie mówić, tylko
szkicować bliźnich... no, ale bałam się, że ludzie, jak zawsze, swym dowcipem nie na miejscu
zepsują nam humor. A z drugiej strony znów doszłam do wniosku, że jeżeli księżna Gracja
Patrycja może sobie pozwolić na mniejszego od siebie księcia, to ja mogłam pójść z kolegą
do kawiarni. Prawda? No, ale jeżeli (albo powiedzmy „kiedy”) zdam stratygrafię, ośmielę się
Ciebie poprosić, dobrze?

Z kolegami ze studiów

Siedzimy teraz w Raciborowicach. Jest tu ogromny kamieniołom (wapienia


muszlowego!!) zalany wodą. Cudowny widok! Byliśmy już kiedyś w podobnym
kamieniołomie, tylko nie pamiętam gdzie. Tam były granity i Ty pływałeś żabką. Może
pamiętasz? Wczoraj poszliśmy się kąpać, nawiasem mówiąc, bardzo się opaliłam. Ale daleko
odpłynąć nie mogłam, bo miałam niesamowicie przeładowany żołądek. Wiesz, wszędzie po
drodze znajdujemy coś do jedzenia, a ponieważ silnej woli nie mamy, więc są rezultaty.
Wróciłam przed chwilką z terenu. Po godzinie naszych modłów o deszcz Zeus się
zdenerwował. Zagrzmiało, zabłysło i lunął deszcz. Zdążyłam jeszcze spostrzec, że wszyscy
pospiesznie oddalili się ode mnie... Później z zażenowaniem tłumaczyli, że fizyka, że... Sujak,
że piorunochron itd. Przyjaciele, co?

Czy tak bywało?

Piotruś, Lusia [Janina Maj, obecnie Niśkiewicz, koleżanka Ani z roku] woła na obiad,
więc lecę.

Serdeczne pozdrowienia
Ania

Rysunek Ani dla Piotra Wojciechowskiego

Piotruś, jestem już w domu.

Chciałam Ci ten list wysłać do Jerzmanic, ale nie byłam pewna, czy tam jesteś.

Na praktykach studenckich

Siedzę teraz w domu i uczę się. Albo może gdzieś pojadę, bo nie lubię być w domu.
Napisz mi coś, dobrze? Chciałabym czytać nie tylko o skamieniałościach. Ja Ci też napiszę
(podaj adres). To będzie ciekawa zabawa, bo ja się postaram napisać po angielsku lub po
włosku. Jak wolisz? Albo, powiedzmy, na początek może tylko pojedyncze zdania, coś
ciekawszego, dobrze? Bo jeślibym od Ciebie teraz otrzymała list po angielsku, to obawiam
się, że odcyfrowanie, przetłumaczenie i zrozumienie Twego listu trwałoby troszeczkę za
długo.

Trzeba stopniowo. Tak samo jak ze śliwkami. Zjadłyśmy za dużo i potem bolały nas
brzuchy.

Spotkałam dziś Janusza. Pozdrowiłam go od Ciebie.

Anna w latach pięćdziesiątych

Wczoraj widziałam film produkcji amerykańskiej Cyrano de Bergerac. Jedyną rzeczą,


którą zapamiętałam, jest imponujący nos głównego bohatera. Postać raczej mała, tylko nos
miał w siedmiokrotnym powiększeniu. To straszne! Pomyślałam sobie, że już lepiej mieć
całość w większym wydaniu, no nie? Czyli ten film powinien zniszczyć mój kompleks.
Zobaczymy.

Czekam jeszcze na Dzwonnika [Dzwonnika z Notre-Dame].


Pędzę teraz na Kuriera carskiego.

Serdeczne pozdrowienia

Ania

PS Mam dla Ciebie niespodziankę.

BOGUSŁAW LITWINIEC

Założyciel i kierownik artystyczny teatru Kalambur

W Kalamburze, który założyłem w 1957 roku, ważną rolę odgrywał Rysiek Wojtyło,
student geologii. To on mi powiedział o koleżance z młodszego roku, która pięknie śpiewa.
Kiedy więc dwa lata później przystąpiłem do realizacji przedstawienia zawierającego dużo
poezji śpiewanej, pomyślałem o tej dziewczynie. Chciałem, by aktorzy w tym spektaklu
wypowiedzieli się poprzez metafory poetyckie wsparte śpiewem. Dzisiaj to oczywiste, ale
wówczas dopiero rodził się ten styl. W teatrach studenckich śpiewało się na ogół piosenki
satyryczne, a nie liryczne. Satyrę uprawiało się wierszem, prozą i śpiewem. Natomiast
spektakle o charakterze widowisk poetyckich pojawiły się na przełomie lat pięćdziesiątych i
sześćdziesiątych. Zaczął powstawać nurt poezji jako środka spowiedzi społecznej pokolenia.
Zgodnie z tą tendencją zrealizowałem poetyckie przedstawienie Po ulicach miasta chodzi
moja miłość. Tekst nawiązujący do tytułu jednego z wierszy René Claira świadczył o tym, że
epoka zbuntowanej młodzieży powoli zaczyna mijać, ustępując miejsca poszukiwaniom
jakości życia. Była to szansa na stworzenie zamkniętego widowiska, czegoś w rodzaju lekko
fabularyzowanej składanki, z postaciami przewijającymi się przez cały spektakl.

W bluzce w paski
Ania była delikatnością, wrażliwością i przeciwstawieniem brutalności życia
społecznego. Wysoka Ania stała się w moim teatrze delikatną amantką, jakby z rysunków
Grottgera.

Dobierałem teksty trochę pod kątem jej osobowości, przeciwnej jej wyglądowi.

W spektaklu śpiewała. Rzadko wypowiadała kwestie dialogowe. Początkowo


chciałem poszerzyć jej rolę i dać jej także szansę recytacji wiersza, ale doszedłem do
wniosku, że w tym gatunku ekspresji była słabsza, a nie chciałem obniżać jej lotów.
Wypowiadała treści spektaklu w kilkunastu śpiewanych tekstach opartych na wierszach
autorów polskich, francuskich i brytyjskich.

Jak trafiła do Kalamburu? W momencie, kiedy już świadomie szukałem bohaterki do


mojego spektaklu, poszedłem do domu studenckiego, w którym Ania ćwiczyła na pianinie.
Od razu spytałem, czy chciałaby śpiewać w Kalamburze. Trzeba pamiętać, że ten, kto
wówczas pracował w teatrze amatorskim, należał do elity. We wszystkich teatrach
studenckich obowiązywała zasada, że kto obleje na uczelni egzaminy, wypada z ruchu
amatorskiego. Na ten temat zresztą przeprowadziłem z Anią długą rozmowę. Była dobrą
studentką i na samym początku spytała, czy to jej nie przeszkodzi w nauce i do której godziny
będzie musiała pracować. Spotykaliśmy się dopiero po zajęciach, czyli po dziewiętnastej.
Próby musiały więc trwać do pierwszej, drugiej w nocy.

Anna w latach pięćdziesiątych

Dość długo ją przekonywałem i prosiłem. W końcu zgodziła się na współpracę. Była


to epoka przedmikrofonowa, o czym nie wolno zapominać. Ania śpiewała głośno, była dobrze
słyszalna. Po prostu ekspresyjna. Powiedziałem, że przede wszystkim potrzebny mi jej
niezwykły głos. Wiedziałem, że jej sposób śpiewania nadaje się do teatru poezji. W
późniejszej swojej twórczości niewiele miała repertuaru stricte poetyckiego, a wydaje mi się,
że mogła się wyspecjalizować w takim właśnie repertuarze...

Była to inteligentna dziewczyna, wyróżniała się spośród swoich rówieśnic


oczytaniem. W pewnym momencie doszła do wniosku, i powiedziała mi to dość wyraźnie, że
nie widzi siebie jako aktorki dramatycznej. Chciałem ją zatrzymać w Kalamburze, ale zagrała
tylko w tym jednym przedstawieniu. Tym spektaklem Kalambur - dotychczas znany na
Dolnym Śląsku - wreszcie wpisał się do pierwszej ligi polskich teatrów studenckich.

Wystąpiliśmy na I Ogólnopolskim Festiwalu Kultury Studentów w Krakowie i


otrzymaliśmy główną nagrodę - Smoka Juwenaliów. W dużej mierze dzięki fascynacji głosem
Ani. Przedstawienie się podobało, usłyszeliśmy wiele komplementów od członków jury.
Zadowoleni poszliśmy na wino. Ania wprawdzie poszła z nami, ale wypiła tylko lampkę i
opuściła nas. Nazajutrz miała się odbyć próba, o której po libacji zapomniałem. Przyszedłem
więc spóźniony. W sali czekała wyłącznie Ania. Siedziała przy fortepianie i śpiewała!
Uświadomiłem sobie, że naruszyłem jej dyscyplinę, a może i dumę, a cóż dopiero ci, którzy
przyszli jeszcze później... Czekałem, co będzie dalej. Zwyciężyły jednak dobre obyczaje Ani.
Spojrzała na mnie, odwróciła głowę... i wróciła do śpiewania.

Jej dobre wychowanie odczuwaliśmy na każdym kroku. Ania była trochę taką młodą
matką Polką. W jej obecności czuliśmy się nieraz jak na cenzurowanym. Często
niecierpliwiła się i wypominała nam, że marnujemy czas, bo jeśli jest próba, to powinniśmy
pracować, a nie zabawiać się. Trochę popędzała towarzystwo. Może dlatego, że jak najlepiej
chciała skończyć studia. Miała świetną pamięć, była prymuską. Zespół miał dla niej bardzo
dużo szacunku, ale nie traktował jej jak kumpla. Ania wyraźnie nie pasowała do grona osób,
które przede wszystkim chciały się bawić.

W naszym teatrze śpiewała solo i w duecie z Andrzejem Szczurkiem. Chyba wówczas


nauczyła się występować z partnerem. Sądzę, że Kalambur odegrał znaczącą rolę w jej
oswojeniu się ze sceną. Zdawała egzamin jakby sama przed sobą. Zanim przyszła do nas, była
dziewczyną raczej nieśmiałą, a dzięki Kalamburowi chyba uwierzyła w to, że może być
artystką. Uwierzyła w siebie.

JAN S. SKĄPSKI

Przyjaciel z Estrady Wrocławskiej, aktor

Po moim wyjeździe do Kanady nasz kontakt z Anną był sporadyczny. Każde z nas
poszło w życiu inną drogą, toteż nie dziwił mnie brak wiadomości od niej. Ilekroć jednak
odwiedzałem ponownie rodzinne strony, starałem się spotkać z dawnymi przyjaciółmi. Po
powrocie do Polski, w 1995 roku, gdy szukałem numerów telefonów, znajomi zapytali: „A do
kogo chcesz zadzwonić?”. „No jak to do kogo? Oczywiście do Anny!”. „Ależ ona nie żyje!” -
usłyszałem w odpowiedzi.

Nasza znajomość zaczęła się od wspólnej pracy w Estradzie Wrocławskiej, której


kierownikiem artystycznym był Szymon Szurmiej. Była to pierwsza praca Anny jako
piosenkarki. Mieliśmy szerzyć „kulturę dla ludu”, objeżdżając mniejsze, a czasami i większe
powiatowe miasteczka. Program, w którym przyszło nam występować, można by określić
jednym słowem: „szmonces” - i jestem przekonany, że sam Szurmiej by się za to określenie
nie obraził... no, ale w tamtych czasach, będąc młodym aktorem czy piosenkarką, brało się to,
co było dostępne.

Z Janem S. Skąpskim

Takie wędrówki po peryferiach Polski urozmaicaliśmy sobie, jak tylko się dało.
Występując kiedyś w jakimś ośrodku wypoczynkowym na Mazurach, wybraliśmy się z Anną
na kajaki. Siedziałem już na siodełku i czekałem, aby i ona usiadła. Anna, z tym swoim lekko
spóźnionym refleksem, ze spokojem usiadła... pół metra dalej - bardzo zdziwiona, jakim
cudem znalazła się w wodzie!

Oboje wyróżnialiśmy się wysokim jak na tamte czasy wzrostem. Anna była tylko
kilka centymetrów niższa ode mnie. Zdarzyło się więc, że w jakimś lokalnym pisemku
zamieszczono taką oto recenzję: „I na scenę wyszedł wysoki pan i coś tam powiedział, a
potem wbiegły trzy niskie panie i coś tam zatańczyły, po nich wyszła wysoka pani i coś
zaśpiewała”. Cóż, nie można przecież od każdego recenzenta wymagać, aby się znał na
muzyce, na sztuce...

Pod koniec lat sześćdziesiątych otrzymałem od Anny list ze słowami: „Jak pewnie już
wiesz, przeżyłam ciężki wypadek samochodowy - pamiętasz, że mi to kiedyś
przepowiedziałeś?”. Dreszcz mnie przebiegł... przecież to były tylko żarty, którymi
urozmaicaliśmy sobie wspólne wędrówki! Na jednym z wieczorów zabawiłem się w
chiromantę - czytałem z rąk, niewiele wiedząc na ten temat. Powiedziałem wówczas coś w
rodzaju: „Około trzydziestki będziesz mieć wypadek, z którego z trudem wyjdziesz...”.

Czy mam dodać, że po przeczytaniu tego listu postanowiłem, że już nigdy nikomu nie
będę próbował niczego przepowiadać?

Ostatni raz spotkałem się z Anią w maju lub czerwcu 1977 roku. Odwiedziłem Anię w
jej mieszkaniu. Była bardzo dumna ze swego niedawno narodzonego synka śpiącego
grzecznie w łóżeczku. Nie sprawiała jednak wrażenia szczęśliwej. Żegnając się ze mną,
powiedziała: „Bierz z życia wszystko, co tylko się da, nie zważaj na pozory...”.

Koperta adresowana do Jana S. Skąpskiego

To były jej ostatnie słowa do mnie.

Listy od niej przychodziły coraz rzadziej, w końcu przestała pisać.

LISTY ANNY GERMAN DO JANA S. SKĄPSKIEGO

Wrocław, 12 X [19]60

Jasiu!

Dziękuję za ciąg dalszy.

Ale co to za nastrój?! Gdzie się podziała Twoja pewność siebie (chwilowo,


oczywiście) chłodek zaprawiony cynizmem i te rzeczy? Stajesz się sentymentalny, czy co...

„Liście jesienne... muzyka... wiatr i deszcz...”. Niedobrze. Jedynym lekarstwem na


takowy stan duszy mogą być słowa pana Heraklita z Efezu. Przypomnij sobie, a przestaniesz
czekać nawet na wiosnę. Każda wiosna mija. To już moje genialne stwierdzenie!

Z przyjemnością nawiązałabym kontakt z jakąś zagraniczną dziewczyną lubiącą


piosenki, gdybym była dokładniej poinformowana o Twoim guście. (Sprawa już raz
poruszana). Jeżeli chodzi Ci tylko o piosenki (Nie wierzę piosence...), to mogę Ci podać kilka
adresów natychmiast, jeżeli natomiast... itd. - bądź łaskaw sprecyzować wymagania.

Byłam wczoraj w Gubinie na tzw. chałturze z 9-osobowym zespołem. Oczywiście z


tercetem. Wyjechaliśmy o 9.30, a wróciłam o 6.00 rano dnia następnego. Było wesoło, bo w
jednej stonce [żartobliwa nazwa autobusu] jechały 2 zespoły, w tym mnóstwo tzw. głosów z
opery. No i oczywiście tak jak chorzy informują bliźnich o swej chorobie - tak oni mówili
tylko i wyłącznie o scenie, kawałach wzajemnie urządzanych, no i oczywiście zajęto się
również statystyką. Chodziło o ustalenie % składu zespołu z uwzględnieniem (szczególnym)
pederastii. Szokujące! [...]

Jasiu, chciałabym bardzo napisać Ci coś przyjemnego w związku z tą Twoją chandrą -


ale jak już pisałam - nie wiem, nie wiem... Doceń przynajmniej, albo nie - zauważ - samą
chęć, dobrze? Może zresztą już jest wszystko w porządku. Wiesz, pomyślałam sobie wczoraj,
że listy, na które tak niecierpliwie czekamy, są przecież zawsze spóźnione... Tak jak gazety
zawierające wiadomości sprzed tygodnia.

Każdy list - to już przeszłość. Ale to tak na marginesie. Do widzenia, życzę duu-użo
dobrego.

Ania

List do Jana S. Skąpskiego

Wrocław, 17 X [19]60
Dobry wieczór, Jasiu!

Jak tam Kościuszko? [Chodziło o Kopiec Kościuszki]. Nie zdążyłam go obejrzeć w


czasie mego pierwszego pobytu w Krakowie, ale uczynię to niewątpliwie teraz!

Przyjeżdżam jeszcze raz w piątek wieczorem (pospiesznym), tzn. 21 bm. Udało nam
się wreszcie definitywnie ustalić termin egzaminu. Takie ryby (grube) wiecznie gdzieś
fruwają.

Ucieszyłam się bardzo z odroczenia egzaminu, bo statystykę zaledwie liznęłam - a to


czasami nie wystarcza! Więc zakuwam dalej jak dziki osioł.

Mój Boże, po wyjściu z AGH w sobotę zachowam się niewątpliwie bardzo


podejrzanie, albo wręcz podejrzanie - nieprzyzwoicie. Niewykluczone, że wyląduję w
którymś z krakowskich komisariatów.

O, ale to nic - absolutorium nie robi się co drugi dzień - a nawet dość przeciwnie -
bardzo rzadko. A zatem? No właśnie. Będzie to przebłysk tłumionego (nie wiem w imię
czego) temperamentu.

Domyślam się Twego komentarza.

Herbata zielona jest nadal (tzn. jeszcze) aktualna, ale ja niestety nie wiem, w którym
hotelu się zatrzymam. Więc abym Cię mogła tym razem zobaczyć, najprościej będzie, jeśli
powitasz mocno wystraszoną z prowincji na dworcu. Muszę się jeszcze postarać o rekwizycik
niezbędny przy tym egzaminie: biały kołnierzyk (pod szyję oczywiście) a la Baby.

Wiesz, a geofizykę znów zdawało się w dekolcie a la Sophia Loren...

Tak to bywa. Nasz geofizyk ma 50 lat, 11 dzieci, a jednak popatrz... nie traci
poczucia... humoru.

No, zjawiła się już cała grupa - więc zabieram się znów do ropy naftowej.
A więc, jeżeli nie będziesz zbytnio zajęty - do zobaczenia.

Ania

SZYMON SZURMIEJ

Aktor, reżyser, kierownik artystyczny Estrady Wrocławskiej

Była wielką indywidualnością, a jej głos to było zjawisko. Usłyszałem ją po raz


pierwszy, gdy śpiewała w Kalamburze. Zrobiła na mnie podobne wrażenie jak kiedyś Juliette
Greco.

Ania miała przyjaciółkę Żydówkę [Janinę Wilk]. Te dwie dziewczyny łączyła


niezwykła przyjaźń, taka matczyno-siostrzana. Różniły się bardzo, także wyglądem. Tamta -
niewysoka brunetka, Ania - bardzo wysoka blondynka. To właśnie ta dziewczyna przyszła do
mnie z prośbą, bym przesłuchał jej zdolną, ale bardzo nieśmiałą przyjaciółkę.

Byłem wtedy kierownikiem artystycznym Estrady Wrocławskiej.

Tak wrażliwej i zakompleksionej z powodu wzrostu dziewczyny nie znałem jeszcze.


Wiedziałem, że kiedy wejdzie na scenę i zaśmieją się z niej, stracimy piosenkarkę.

Dekoracją pierwszego programu, jaki z nią zrobiłem, był statek. Na rejach umieściłem
prowadzących widowisko parodystów, orkiestrę usadziłem bardzo wysoko. Chciałem, by
dzięki temu wzrost Ani nie rzucał się tak bardzo w oczy.

To była muzyczna podróż dookoła świata. Zaczęliśmy występy na Dolnym Śląsku.


Zyskaliśmy ogromną publiczność. Program się podobał, a szczególnie Ania.

Mogę powiedzieć, że byłem ojcem chrzestnym jej śpiewania.


Ze Świdnicy sprowadziłem Katarzynę Gärtner, też samorodny talent. Poradziłem, by
panie trzymały się razem. Stworzyły niezapomniany duet [według Anny poznały się później,
w okresie rzeszowskim].

Szybciutko nawiązałem z Anią kontakt. Miała ogromny sentyment do Rosji. Ja też


jestem zainfekowany Rosją. Mój ojciec to zruszczony Polak, matka - ortodoksyjna żydówka.
Wychowałem się na Wschodzie. Ania w Uzbekistanie. Jej ojciec był Niemcem z Polski,
matka - Holenderką z Rosji.

Ania została wychowana, jak ja, w tradycji trzech kultur. Czasem trudno z tym żyć.

Często rozmawialiśmy po rosyjsku, ale tylko wtedy, gdy byliśmy sami.

Dwa lata spędzone w Estradzie Wrocławskiej były dla Ani ciekawym i ważnym
doświadczeniem. Zafascynował ją świat estrady, tak różny od jej świata.

Ania była wychowana bardzo rygorystycznie, to protestanckie wychowanie chyba


trochę ją krępowało. Czasem, bardzo rzadko jednak, pozwalała sobie na pewien luz.

Zespół Estrady bardzo ją lubił. Nie narzucała się nikomu. Była kimś wyjątkowym w
naszym świecie. Nie zawsze ten świat pasował do jej osobowości. Była więc trochę
wyobcowana. Zdarzało się, że wchodziłem do garderoby i mówiłem: „Anik, wychodzimy”.
„Co? Już?”.

Czułem, że jest nieobecna, że wyrywam ją z jej tylko dostępnego świata. Ten świat,
który sobie stworzyła, na pewno był obroną przed stresem, jakim dla artysty jest zetknięcie z
publicznością.

Kiedy Ania wychodziła na scenę, była zjednoczona z muzyką. Nie zależało jej na
aplauzie widowni, a jedynie na akceptacji tego, co robi. Gdy rozlegały się oklaski, skłaniała
lekko głowę, uśmiechała się. Publiczność ją ubóstwiała, a ona... lubiła publiczność po
swojemu.
Ania żyła sztuką. Sztuka była dla niej wszystkim. Kiedy ćwiczyła, przygotowywała
piosenkę, trzeba było uważać, żeby nikt nie wszedł, nie przeszkodził jej, nie zburzył
stworzonego nastroju. Czasami zatracała się w śpiewie, w muzyce. Trzeba było znaleźć
sposób na sprowadzenie jej na ziemię.

Była nadwrażliwa. Miała melancholijną naturę. Przy niej musiałem być trochę
psychologiem. Wiedzieć, kiedy ją pogłaskać po głowie, kiedy przytulić. Z Anią trzeba było
tak właśnie postępować. Delikatnie i ostrożnie.

Nie wierzyła we własne siły. Wciąż szukała potwierdzenia swego talentu u innych.
Zanudzała mnie pytaniami, czy dobrze zaśpiewała, czy na pewno spodobała się
publiczności...

Wiem, że byłem dla niej autorytetem w dziedzinie estrady. Oprócz duchowej więzi
łączyła nas najzwyklejsza sympatia. Lubiliśmy się bardzo. Podkochiwałem się w niej. Nawet
pisałem listy miłosne. Matka Ani była oburzona, że żonaty mężczyzna i takie rzeczy, a ja
wówczas nie byłem żonaty!

Było kogo kochać...

KATARZYNA GÄRTNER

Zaprzyjaźniona pianistka, kompozytorka m.in. Tańczących Eurydyk

Z Anią German poznał mnie Szymon Szurmiej, który uważał, że powinnyśmy


pracować razem. Potem Estrada Wrocławska wysłała nas do Rzeszowa, do Juliana Krzywki
[w liście do Zbigniewa Tucholskiego Anny German napisała, że poznały się w okresie
rzeszowskim; taką wersję podaje też Aleksander Żygariow]. W tamtejszej Estradzie
spędziłyśmy dwa lata: 1962 i 1963 rok.

Tańczące Eurydyki napisałam dla Ani, lecz nie chciała ich śpiewać. Uważała muzykę
za zbyt skomplikowaną i udziwnioną, zbyt trudną dla publiczności, dla której
występowałyśmy w rzeszowskiem. Anka chciała śpiewać piosenki w stylu włoskim. Od
początku była prowłoska. Pasowały do niej utwory o dużej kantylenie, linii melodycznej typu
Wróć do Sorrento.

Z Katarzyną Gärtner; fot. S. Czarnogórski

W 1963 roku Ania pojechała na festiwal do Sopotu, ale nie śpiewała jeszcze żadnej z
moich kompozycji. Wykonała smutną piosenkę Tak mi z tym źle. Nie mając nadziei na
wykonanie Ani, dałam Tańczące Eurydyki Helenie Majdaniec, tak więc najpierw pojawiły się
na Festiwalu Młodych Talentów w Szczecinie, gdzie przyniosły Helenie pierwsze miejsce.
[Helena Majdaniec wykonała tę piosenkę w 1962 roku, według Anny German przed jej
poznaniem się z Katarzyną Gärtner].

Gdyby Anka w 1963 roku zaśpiewała Tańczące Eurydyki, już wtedy odniosłaby
sukces. Do wykonania ich w następnym roku na festiwalu opolskim namówił Anię Szymon
Szurmiej, który cały czas upierał się, żeby nas „ożenić”. Tego samego zdania był Jan
Nagrabiecki. Myślę, że Ania ustąpiła pod ich naciskiem i w 1964 roku wreszcie zaśpiewała
Tańczące Eurydyki w Opolu, a potem w Sopocie. Od tej pory zaczęły się wszystkie nasze, a
właściwie jej, sukcesy.

Z Katarzyną Gärtner; fot. S. Czarnogórski

We wrocławskiej telewizji przygotowałam pierwszy koncert Ani z grupą Trubadurzy.


Później, już w Warszawie, Anka nagrała w radiu około trzydziestu moich piosenek z
pięknymi poetyckimi tekstami.

Pracowało się nam wspaniale. Nie było żadnych konfliktów. Myślę, że wyczuwałam
muzyczne ciągoty Ani. Łączyłam na przykład smyczki z ostrymi gitarami, wielkie chóry z
orkiestrą symfoniczną, co dawało świetny efekt. Anka była niezwykle muzykalna.
Natychmiast potrafiła zaśpiewać wymyśloną przeze mnie frazę. Zgadzała się z moimi
pomysłami, akceptowała je.

W czasie naszej pięcioletniej współpracy Ania rozwinęła się głosowo. Uważam, że


były to jej najlepsze nagrania i najlepszy okres w karierze piosenkarskiej.

Cały świat mógł wtedy należeć do nas. W październiku 1967 roku miałyśmy jechać na
festiwal do Rio de Janeiro, potem do Tokio, Filadelfii i na Majorkę. W sierpniu tego samego
roku Anka miała wypadek i nic nie zostało z naszych planów.

Było mi smutno, gdy pojechała do Włoch. Czułam się tak, jakby odebrano mi coś
drogiego. Wszystko wskazywało na to, że zrobi tam dużą karierę. Włosi oceniali ją bardzo
wysoko. Nikt nie przewidywał tragedii...

Po wypadku nie wróciła już do mnie. Chciała śpiewać własną muzykę. Nie było
żadnego powodu, abym nie pisała dla Anki, ale nie prosiła mnie o kompozycje. Zaczęła pisać
smutne piosenki. Moje melodie zmuszały ją do otwarcia głosu, były dynamiczne. Po wypadku
jej dusza śpiewała w innym nastroju i sama to najlepiej czuła. Moja rola się skończyła. Tak
się to rozwiało, ale pozostał żal...

„Niedokończona piosenka” - kompozycja Katarzyny Gärtner poświęcona Annie


German

Po wielu latach, w 1981 roku, Ania zadzwoniła do mnie i poprosiła, żebym napisała
dla niej piosenkę. Nie wiedziałam, że jest ciężko chora, chociaż powiedziała coś w rodzaju:
„Chcę zaśpiewać jeszcze jakąś twoją piosenkę”. Zasugerowała nawet, że chciałaby do mojej
melodii rosyjski tekst. Skontaktowała mnie z autorem tekstów Aleksandrem Żygariowem.
Mieliśmy pracować razem. Potem był mój wyjazd do Szwajcarii, stan wojenny, a później
Anka umarła.

Chyba półtora roku po jej śmierci upomniała się o tę piosenkę Moskwa. Zaproszono
mnie do prowadzenia programu poświęconego Ani. Żygariow napisał do mojej melodii tekst i
tak powstał utwór Niedokończona piosenka. Pamięci Anny German. Melodia w
szopenowskim stylu napisana na głos Ani, fraza o dużej skali - zaśpiewałam ją dla Anki w
moskiewskiej telewizji, choć nie było to łatwe. Program obejrzało siedemdziesiąt milionów
widzów! Do tej pory nie zdawałam sobie sprawy z ogromu jej popularności. Nie wiedziałam,
kim była Ania German dla tamtych ludzi. W Związku Radzieckim miała miliony fanów. Była
autentyczną królową.
Płytę z naszą piosenką oraz innymi poświęconymi Ani mieliśmy nagrywać w
Moskwie. Niestety, Aleksander Żygariow zmarł nagle - tu, w Polsce.

Tak zakończyła się historia mojej ostatniej piosenki napisanej dla Ani German, którą
kochałam i uważałam za jedną z największych światowych wokalistek.

JANUSZ HORODNICZY

Aktor, satyryk, kolega z Estrady Olsztyńskiej

Po ukończeniu studiów Ania rozpoczęła współpracę z kilkoma Estradami.


Mieszkałem wtedy we Wrocławiu i znałem ją jako dobrze zapowiadającą się piosenkarkę.
Kiedy więc tworzyłem w Olsztynie nową Estradę, ściągnąłem swoich znajomych, m.in. Anię
German, Basię Marszelównę, Paulosa Raptisa i Janusza Ossowskiego. Wtedy zaczęła się
nasza przyjaźń. Żyliśmy jak w rodzinie. Mieszkaliśmy razem w Hotelu Warmińskim w
Olsztynie. Trasy koncertowe trwały po trzy tygodnie. Pracowaliśmy w ten sposób - z
niedużymi przerwami - cztery lata. Ania śpiewała w czterech programach, z których dwa ja
reżyserowałem.

Wszyscy się w niej kochaliśmy. Czysto platonicznie - w jej przypadku nie było mowy
o czymś innym. Ania była dla nas „święta”. Mówiono o niej „dziwaczka”. Dzisiaj, z
perspektywy czasu, przypuszczam, że duży wpływ miało jej protestanckie wychowanie. Była
adwentystką, o czym długo nikt z grona jej znajomych nie wiedział. Nie paliła papierosów,
nie piła alkoholu. W czasie bankietów wprawdzie spełniała toasty, ale jedynie podnosiła
kieliszek... i zazwyczaj odstawiała nietknięty.

Notatki Anny

Anna była inna niż pozostali artyści. Uśmiechnięta, taktowna, życzliwa. Nikomu
chyba nie dała odczuć, że go nie lubi czy potępia.
Pod koniec 1966 roku przedstawiliśmy program zatytułowany Oj, te festiwale!.
Wielka, dosłownie i w przenośni, Ania podświadomie odchylała głowę na jedną stronę, by
choć trochę, chociaż optycznie się obniżyć. Starała się nosić buty na niskim obcasie, aby,
broń Boże, wysoki obcas jej nie podwyższał. Zygmunt Wojdan, który reżyserował program,
rozzłościł się: „Zrzucaj te swoje kapcie i kup jak najwyższe szpilki. Jesteś wysoką, świetnie
zbudowaną, piękną dziewczyną. Czego się wstydzisz?”.

Wszyscy poparliśmy Wojdana. Później przekonała się, że kwestia paru centymetrów


w jej przypadku nie ma żadnego znaczenia.

Nie od razu znalazła odpowiednie szpilki. Miała dużą stopę, więc było trudno.

Była niezwykle skromnie ubrana, prawie nie używała szminki, włosy często splatała w
warkocz. Prawość, sumienność, punktualność, prawdomówność to zaledwie maleńki procent
jej zalet. Mówiła piękną polszczyzną, zawsze cicho, prawie szeptem, tworząc w ten sposób
wokół siebie specyficzny klimat spokoju, zgody i równowagi. Kochała ludzi, świat i
wszystko, co na nim żyje. Była wspaniałą koleżanką, bardzo dobrym człowiekiem i wielką
artystką.

Ania współpracowała z Estradą Olsztyńską niemal do samego wyjazdu do Italii. W


tym czasie stała się słynną piosenkarką. Występowała w Opolu, Sopocie i cały czas w
Podwieczorku przy mikrofonie. Wtedy nic tak nie nobilitowało aktora czy piosenkarza, jak
udział w Podwieczorku.

Potem zaczęła się jej wielka kariera. Cieszyliśmy się, bo naprawdę ogromnie ją
lubiliśmy.

Ania czuła się zażenowana faktem, że jest KIMŚ. Potrafiła natomiast wyolbrzymiać
zasługi zupełnie przeciętnych osób. Dla niej każdy był wielki i godny szacunku.

Myślę, że wypadek był największą tragedią w życiu Ani. Konsekwencją wypadku


były jej kompozycje - w większości smutno-płaczliwe. Nawet ja, który tolerowałem Anię w
prawie każdym repertuarze, stwierdziłem, że trochę za dużo tych łez. Gdy była już bardzo
chora, zaczęła komponować muzykę do pieśni religijnych i psalmów.
Przy swej fizycznej potędze była krucha psychicznie.

Szalenie skomplikowana i ciekawa dziewczyna. Nigdy później nie zdarzyło mi się


spotkać takiego człowieka.

WITOLD BARTNIKOWSKI

Dziennikarz, działacz społeczny

W 1963 roku Estrada Olsztyńska zorganizowała Ogólnopolski Festiwal Zespołów


Estradowych. Anna German zdobyła główną nagrodę za interpretację utworu Ave Maria no
morro. Anka wybijała się tak wyraźnie spośród uczestników, że pierwsza nagroda była
właściwie formalnością. Osobowość Anny German, jej niesłychany, widoczny gołym okiem
talent, dosłownie „przykryły” pozostałych uczestników.

Właśnie to zdjęcie opisuje szczegółowo Witold Bartnikowski. Wręczenie nagrody na I


Ogólnopolskim Festiwalu Zespołów Estradowych w Olsztynie

Byłem w jury tego festiwalu. Przewodniczącym był znakomity poeta Jerzy Jurandot,
członkami: Tadeusz Gączowski - wiceprzewodniczący Wojewódzkiej Rady Narodowej w
Olsztynie, Aleksander Sewruk - dyrektor Teatru im. Stefana Jaracza w Olsztynie, Józef
Fajkowski - dyrektor Wydziału Kultury WRN, Kazimierz Krukowski - słynny Lopek, znany
aktor, oraz przedstawiciel Ministerstwa Kultury i Sztuki.

Dyplom I Ogólnopolskiego Festiwalu Zespołów Estradowych w Olsztynie

Pochylam się nad zdjęciem. Widać na nim uśmiechniętą Annę German, której nagrodę
wręczają Józef Fajkowski i Tadeusz Gączowski. Dalej stoi Wiesław Cudowski, działacz
Towarzystwa Wiedzy Powszechnej, później wieloletni dyrektor Naczelnej Organizacji
Technicznej w Olsztynie. Dwóch kolejnych osób nie znam. Dalej stoi Jerzy Jurandot, a siedzi
Aleksander Sewruk. Następnej osoby nie potrafię zidentyfikować. Przy prawej krawędzi
zdjęcia widać głowę i prawe ramię Witolda Bartnikowskiego.

Po uroczystym wręczeniu nagród odbyło się przyjęcie w Sali Malinowej Teatru im.
Stefana Jaracza. Rozmawiałem wtedy z Anną German, nawet trąciliśmy się kieliszkami z
winem i zaczęliśmy mówić sobie po imieniu.

Zapamiętałem ją jako osobę niezwykle ciepłą, otwartą, bez cienia pozowania na


wielką artystkę. Byłem nią zafascynowany, darzyłem ogromną sympatią. Z czasem stałem się
jej wiernym fanem.

ADRIANNA GODLEWSKA

Aktorka

Gdy w 1963 roku po kilkuletnim pobycie w Paryżu wylądowałam znowu na rodzinnej


ziemi, pragnęłam w przyśpieszonym tempie nadrobić zaległości życia artystycznego i
towarzyskiego. Pora nie była ku temu najlepsza - lipiec i czas wakacji. Większość znajomych
krążyła po Polsce, zarabiając na życie w rozmaitych programach estradowych. W Warszawie
w teatrach panował tzw. sezon ogórkowy, a w telewizji powtarzano wcześniej nagrane
programy.

Do najbardziej atrakcyjnych imprez wakacyjnych należał Międzynarodowy Festiwal


Piosenki w Sopocie. Choć nazywał się „w Sopocie”, to koncerty odbywały się w wielkiej hali
Stoczni Gdańskiej. Korzystając z gościny mojej przyjaciółki mieszkającej wówczas w
Sopocie, postanowiłam dojechać tam i spróbować dostać się na festiwalowe koncerty. Nie
było to łatwe zadanie, gdyż bilety dawno zostały wyprzedane.

Dyplom za zajęcie II miejsca w Dniu Polskim na III MFP w Sopocie, 1963

Na szczęście spotkałam kolegów, którzy byli członkami ekipy telewizyjnej i


wprowadzili mnie na salę służbowym wejściem.
Pełna zachwytu oglądałam występy kolejnych solistów. Wśród nich były Ewa
Demarczyk, Fryderyka Elkana, z którą swego czasu odbyłam długą trasę koncertową, Maria
Koterbska, Danuta Rinn, Irena Santor. Solistom akompaniowała orkiestra pod dyrekcją
Stefana Rachonia, a koncert prowadziła para znakomitych prezenterów: Irena Dziedzic i
Lucjan Kydryński.

Z Ireną Dziedzic

Moją uwagę zwróciła zapowiedź osoby zupełnie mi wówczas nieznanej, a


przedstawianej z wielką atencją i podziwem: „Anna German”.

Na scenę weszła bardzo wysoka, z pięknymi blond włosami młoda kobieta. Uderzyło
mnie jej niezwykłe skupienie oraz pewien rodzaj nieśmiałości i lekkiego zażenowania,
wynikającego być może ze zbyt wysokiego wzrostu, dalekiego od przeciętnego.

W opolskim amfiteatrze. W tle Irena Dziedzic

Orkiestra zagrała wstęp, a ona zaczęła śpiewać. To było coś zupełnie niezwykłego.
Śpiewała piękną piosenkę Lucjana Kaszyckiego z tekstem Tadeusza Śliwiaka Jeśli chcesz,
proszę wstąp. Jej głos początkowo wydał mi się nienaturalnie wysoki, śpiewała nienagannie
czysto i muzykalnie, w rejestrze niespotykanym u innych piosenkarzy. Było coś
zaczarowanego w dźwiękach, którymi się posługiwała. Odniosłam wrażenie, że publiczność
zareagowała najpierw z pewną rezerwą, natomiast po drugiej piosence - [Tak mi z tym źle] z
muzyką Henryka Klejnego i tekstem Bronisława Broka - aplauz był ogromny.

Dedykacja dla córki Henryka Klejnego, Katarzyny

Choć od tego czasu minęło wiele lat, wspominam ten pełen wrażeń wieczór z wielkim
sentymentem. Z wieloma artystami biorącymi udział w tym koncercie miałam okazję w mojej
późniejszej drodze artystycznej wielokrotnie się spotkać, jednakże nie miałam szczęścia
uczestniczyć w jakiejkolwiek imprezie z piękną i utalentowaną Anną German. Podziwiałam
ją na odległość. Już w następnym roku na festiwalu w Opolu zachwyciłam się cudownym
wykonaniem słynnej piosenki Tańczące Eurydyki. Wypełniony po brzegi amfiteatr oniemiał z
zachwytu. To była prawdziwa SZTUKA przez duże „S”.
W międzyczasie w moim życiu dużo się zmieniło i po kolejnej przeprowadzce
zamieszkaliśmy [z mężem Wojciechem Młynarskim i córeczką Agatą] na Solcu. Wcześniej
dotarła do Polski wiadomość o tragicznym wypadku Anny. Było to bolesne przeżycie nie
tylko dla wielbicieli jej talentu, ale także dla całego środowiska artystycznego. Z uwagą
śledziliśmy informacje, jak przebiega jej powrót do zdrowia. W prasie ukazywały się kolejne
wiadomości i po pewnym czasie dowiedzieliśmy się, że Ania jest już w domu - pod opieką
swego ukochanego - i że mieszkają na Powiślu. Wkrótce zorientowałam się, że mieszkają w
tym samym domu, co my. Wreszcie pewnego dnia, wychodząc na spacer z moją córeczką,
spotkałam Anię, która w ciemnych okularach, pomaleńku, krok za krokiem również
zamierzała wyruszyć na swoją codzienną rehabilitacyjną przechadzkę. Ukłoniłam się, nie
zatrzymując, bo zauważyłam, że woli nie nawiązywać kontaktu. Takie spotkania powtórzyły
się kilka razy, aż któregoś dnia Ania sama się zatrzymała, aby powiedzieć mi, że namawiają
ją na występ, a ona boi się i nie czuje się jeszcze na siłach. Starałam się okazać entuzjm i
zapewniałam ją, że ma wielkie wsparcie wśród wszystkich kolegów.

W grudniu 1969 roku Ania przyjęła propozycję rozmowy w TV w audycji Tele-Echo,


a w styczniu 1970 wyszła na scenę Sali Kongresowej, wzbudzając niesamowity aplauz
publiczności, która - jeśli kocha artystę - nie szczędzi braw i zachwytów.

Życie powoli wracało na swoje tory - kontaktowałyśmy się więc z Anią tylko
sporadycznie, aż do dnia, gdy zaczęły do nas dochodzić wieści o chorobie Ani i jej bardzo
trudnej sytuacji materialnej. To było niewyobrażalne, że gwiazda takiej wielkości ma
problemy finansowe. Niestety był to czas tzw. radosnego socjalizmu, który w podobnych
sytuacjach jawił się jako okrutny, bezduszny i bezwzględny, nie okazując należnego szacunku
osobom wybitnym.

Zorganizowaliśmy koncert w Sali Kongresowej, przeznaczając uzyskany z niego


dochód na wsparcie Ani. Zebrano sporą sumę, którą należało jak najszybciej przekazać.
Koledzy wydelegowali mnie i Olę Dmochowską. Ustaliliśmy, że podzielimy sumę na kilka
części, aby każdego miesiąca wspomóc budżet Ani.

Ania przyjęła nas serdecznie, z uśmiechem, chociaż była już bardzo słaba i nasza
wizyta stanowiła dla niej duży wysiłek. Była bardzo wzruszona postawą kolegów i
zorganizowaną przez nas pomocą. Rozmawiałyśmy o nowinkach z życia artystycznego i o
działalności kolegów. W pewnym momencie Ania powiedziała, że chce nam zaprezentować
coś, co napisała i co jest dla niej niezwykle ważne. Usiadła do pianina i po kilku akordach
usłyszałyśmy piękną melodię i znane każdemu słowa modlitwy Ojcze Nasz...

To była wielka chwila. Zapadła cisza. Po jakimś czasie Ania powiedziała: „Tak mi to
w duszy śpiewało. Chciałam, żebyście usłyszały - to dla mnie teraz bardzo ważne”.

Przez chwilę poczułam, że Ania jest już po innej stronie.

ALEKSANDER ŻYGARIOW

Gdyby tydzień wcześniej ktoś ze znajomych powiedział jej, że będzie śpiewała na


Międzynarodowym Festiwalu Piosenki, myślałaby, iż kpi z niej. Ale Krzywka nie żartował. Z
tonu jego głosu wywnioskowała, że mówi prawdę i się cieszy.

„Proszę zrozumieć - starała się wyjaśnić następnego dnia - jeszcze nigdy nie
śpiewałam na festiwalu! A jeśli przegram?”. Krzywka był pełen optymizmu. „Nic się nie
martw - powtarzał - kiedyś trzeba zrobić pierwszy krok”. „A co będę śpiewała?”. „Co
zechcesz!”. „Może Tańczące Eurydyki?”. „W żadnym wypadku - przerwał. - Kto zna tę
Gärtner? To amatorska twórczość!”. „Tak - zmieszała się Anna - ale to festiwal piosenek, nie
nazwisk”. „Cóż, Aniu, są sprawy, o których nie masz pojęcia” - powiedział Krzywka,
zmieniając ton.

Ania nie chciała dłużej dyskutować, choć była przekonana, że piosence Tak mi z tym
źle brak polotu, ekspresji, dramatyzmu.

Do Sopotu przyjechali z Krzywką rannym pociągiem. Po śniadaniu udali się na próbę.


Dziwne, ale Anna zupełnie się nie denerwowała, jakby występ na festiwalu był dla niej czymś
zwyczajnym. Po próbie zapoznano ją z inną reprezentantką Polski - Marią Koterbską.

„Już panią słyszałam - powiedziała Maria - i bardzo mi się pani podoba. Życzę pani
powodzenia”. „Ja pani również” - wesoło odpowiedziała Anna.
Podszedł do nich wysoki, elegancki Lucjan Kydryński. Ania znała go z wielu
programów. Ceniła jego inteligencję i szczerość wypowiedzi. Kydryński potrafił
błyskawicznie nawiązać kontakt z publicznością. Był osobowością. Podszedł do nich z
notesem. Zadał kilka pytań dotyczących ich biografii, ukłonił się i odszedł. Promieniował
życzliwością, spokojem, humorem. Ania była zachwycona jego błyskotliwością, taktem,
bystrością. Jej własna rola na scenie wydawała się błahą w porównaniu z tą, którą odgrywał
Lucjan Kydryński. A gdy uśmiechnął się do niej i szarmancko wywołał na scenę, poczuła, jak
ziemia kołysze się pod jej stopami. Przemknęło jej przez myśl, zupełnie niestosownie w takiej
chwili, że się zakochała...

Z równowagi wyprowadził ją mały, łysy człowieczek w dużych, ciemnych okularach,


który zjawił się na progu pokoju Anny kilka minut po jej powrocie z ostatniej próby.
Przedstawił się jako ważny urzędnik z ministerstwa, doradca jury. „Na pewno chce pani
zostać laureatką Sopotu? - Nie czekając na zaproszenie, usiadł na jedynym w tym pokoju
krześle i wyjął nową paczkę kentów. - Wszyscy pragną - powiedział głośno, nie doczekawszy
się odpowiedzi. - Powiem krótko: musi pani zapłacić”. „Za co?...”. „Jak to za co? Za to, że
gwarantuję pani tytuł laureatki...”. „Proszę stąd wyjść! Natychmiast! Albo wezwę milicję”.
„Jeszcze tego pożałujesz, jeszcze mnie wspomnisz” - powiedział głośno, kierując się w stronę
drzwi.

Ania opowiedziała Krzywce o niespodziewanej wizycie, jaką jej złożono.


Przypuszczała, że i on będzie zbulwersowany. Ale pan Julian tylko mrugnął
porozumiewawczo w stronę kierowcy, położył palec na usta i wyszeptał: „Nie zwracaj uwagi
na drobiazgi. To był z pewnością «praktyczny» człowiek. Pokażesz mi go. - I lekko pokręcił
głową. - Ech, młodość, młodość...”.

Anna śpiewała równo, nastrojowo, z wyczuciem - zupełnie nie widząc publiczności


ani kamer telewizyjnych. Otrzymała duże brawa, ale w skrytości ducha nie była zadowolona.
Dlaczego nie Tańczące Eurydyki?

Decyzję jury o przyznaniu jej drugiej nagrody poznała następnego wieczoru. „No,
Aniu - powiedział Julian Krzywka, otwierając szampana - jesteś teraz laureatką
Międzynarodowego Festiwalu w Sopocie. Przed tobą cudowna przyszłość. Wypijmy za nią!”.
„I za pana! - odpowiedziała, popijając wolno. - Ale to jeszcze nie mój Sopot. Proszę mnie źle
nie zrozumieć, nie jestem zarozumiała. Czuję jednak, że mogłam wypaść lepiej. Gdybym
tylko śpiewała Tańczące Eurydyki...”.

Wyrobienie dokumentów w związku z wyjazdem do Włoch zajęło kilka miesięcy.

Tymczasem Anna nadal jeździła na koncerty do małych miast. Trudno powiedzieć,


kiedy po raz pierwszy odczuła wrogość niektórych kolegów z rzeszowskiej grupy -
szczególnie swojej rówieśnicy, milutkiej Anieli, i jej męża Andrzeja [Złotnickich].

Pewnego razu, gdy po skończonym koncercie spóźniła się do autobusu (nie mogła
znaleźć butów w garderobie), Aniela w obecności wszystkich artystów zrobiła Ani awanturę.
„Teraz mogę robić wszystko - trajkotała piskliwie - teraz jestem laureatką, jadę na koncerty
do Włoch, mogę gwizdać na kolegów, niech marzną w autobusie”.

W Giżycku

Ania nie mogła zrozumieć, dlaczego już sama jej obecność tak irytuje Anielę. Przed
wyjazdem do Rzymu postanowiła spróbować pogodzić się z Anielą, urządzając pożegnalne
przyjęcie w kawiarni. „Zobaczysz, następnym razem na pewno pojedziesz ty - przekonywała,
jakby chciała się usprawiedliwić. - Co ci przywieźć z Italii?”.

Aniela, która wypiła już sporo, popatrzyła na Annę mrocznymi szklanymi oczami.
„Nie lubię cię, nie lubię. I nie chcę od ciebie niczego! - A po krótkiej pauzie dodała: - Idź do
diabła!”.

Tej nocy Anna nie spała. Wszystko - i sukcesy na stołecznej estradzie, i bajeczna, jak
by się wydawało, podróż do Włoch - wszystko to było niczym w porównaniu z nienawiścią
koleżanki, z jej zawiścią i bezczelnością.

Pomyślała, że Aniela rzuciła na nią urok - cały czas bolała ją głowa, przez ciało
przebiegały dreszcze. Znajomy odwiózł ją do znanego profesora. Ten zbadał i uspokoił Annę.
„To nic strasznego, po prostu choroba młodości: pani się nie oszczędza, przepracowuje.
Ciśnienie bardzo niskie: siedemdziesiąt na pięćdziesiąt. Jak tak można? Pije pani kawę?” -
zainteresował się profesor. „Rzadko. Czasami rano, z mlekiem. Po kawie zaczyna mi szybko
bić serce”. „Niech się pani postara o pantokrin, bardzo skuteczne radzieckie lekarstwo. Proszę
więcej spacerować - powiedział na pożegnanie. - I myśleć tylko o przyjemnych rzeczach. Jest
pani piosenkarką... Powinna pani nieść radość ludziom. To pani zawód, jak mój leczyć. -
Profesor podniósł palec i po raz pierwszy się uśmiechnął. - A radość jest jeszcze lepsza niż
pantokrin”.

W samolocie do Rzymu Anna poznała Hannę Grzesik z Lublina, konserwatorkę dzieł


sztuki, również stypendystkę Ministerstwa Kultury i Sztuki. Od razu się polubiły. Może
dlatego, że obie czuły się na tej obcej ziemi samotnie?

W Rzymie, luty 1964; fot. H. Grzesik

Nikt na nie nie czekał. Nie było żadnych oficjalnych przedstawicieli, którzy
pomogliby im zdobyć jakiś pokój w Rzymie. Wreszcie wieczorem szczęście uśmiechnęło się
do nich. Zjawił się młody, pogodny człowiek, który zawiózł Anię i Hankę do piętrowego
domu na głośnej via Cavour [w rzeczywistości była to via Domenichino]. Gospodyni, signora
Bianka [Żygariow podaje to imię na podstawie wspomnień Anny German, która pomyliła
imię gospodyni; w rzeczywistości miała ona na imię Alba], okazała się sympatyczną kobietą.
Poczęstowała dziewczyny spaghetti, poprosiła o pieniądze za dwa tygodnie z góry, pożegnała
się i odeszła.

Ach, te pieniądze... O ile w Polsce wciąż ich brakowało, o tyle w Italii... Na dwa
miesiące Anna otrzymała sześćdziesiąt tysięcy lirów, które wystarczyły zaledwie na opłacenie
pokoju i kupno ciepłych skarpet (pokój nie był ogrzewany i nocą dziewczęta marzły). O
lekcjach śpiewu nie mogło być mowy. Za nie także trzeba by było płacić. Kiedy Ania
usłyszała o tym od Carlo Baldiego, pracownika Radia Italiana, po prostu roześmiała się. Carlo
spojrzał na nią zdziwiony, potem szybko powiedział: „Tak, tak, rozumiem... Nie ma pani
pieniędzy. Współczuję. Ja też nie mam. Domenico Modugno, który był tutaj przed panią,
także ich nie ma. Nikt nie ma pieniędzy. A jednak wszyscy chodzą do drogich restauracji,
jeżdżą taksówkami... Nie wierzę, że nie ma pani pieniędzy. Z pewnością wyprowadziła pani
w pole celników. Co pani przywiozła? Kawior? Rosyjskie ikony? Poznam panią z uroczym
pedagogiem. Będzie pani śpiewać jak Adelina Patti. A po roku wszystko zwróci się pani
dziesięciokrotnie, tylko niech się pani nauczy płacić”. „Naprawdę nie mam pieniędzy” -
próbowała wyjaśnić Ania. „Nie? To proszę zachwycać się widokami Italii! A przy okazji - po
ile pani sprzedaje czarny kawior?”.

Następnego dnia w Radiu Italiana rozpoczął się strajk. Policja okrążyła budynek. Nikt
nie wiedział, jak długo to potrwa.

W Rzymie, 1964; fot. H. Grzesik

Wstawały więc rano, piły gorące mleko, jadły kanapki i wychodziły. Hanka była
znakomitym przewodnikiem. Czasami Anna miała wrażenie, że już dłużej nie zdoła
podziwiać tych starych świątyń, pałaców, galerii.

Dwa dni przed odjazdem zadzwonił Carlo Baldi: „Signora Anna, zapraszam panią na
kolację”. „Jak to, signore Carlo - odpowiedziała złośliwie - przecież kolacja kosztuje...”.
„Ech, signora, nic pani nie zrozumiała! - roześmiał się. - Pieniądze są po to, aby je tracić”.

Zawiózł Annę na przedmieścia Rzymu, do typowej włoskiej restauracji z ostrą


kuchnią i orkiestrą neapolitańską. „Proszę mi wybaczyć, że poświęciłem pani tak mało czasu -
usprawiedliwiał się. - Sama pani widzi, strajk. Ale gdy przyjedzie pani ponownie...”. „Och -
przerwała mu Ania - ależ z pana dowcipniś! Stypendium nie dostaje się dwa razy. A nie
nauczył mnie pan śpiewać jak Adelina Patti”. „Dlaczego pani nie przywiozła kawioru?”.

Następnego dnia Ania obudziła się późno. Kończą się moje „rzymskie wakacje” -
pomyślała. - Oczywiście, były wspaniałe. Jednak z artystycznego punktu widzenia takie
podróże są bezmyślne.

W Warszawie prosto z lotniska pojechała do komisu po włoskie pamiątki. Kupiła (za


potrójną cenę) modne ciemne okulary dla Anieli, pończochy dla matki (babci wiozła
reprodukcję obrazu Rembrandta), a dla Krzywki butelkę świetnego włoskiego wermutu.

W Biurze Paszportowym Ministerstwa Kultury i Sztuki przekazano Annie telegram:


„Buona sera, signorina, czekamy w Rzeszowie. Krzywka”. Zrobiło się jej nadzwyczaj lekko i
wesoło. Czy dzięki dowcipnemu telegramowi? Czy też dlatego, że myśleli o niej i czekali?
Zrozumiała, czego jej brakowało w Rzymie: pracy!

Wszystko wróciło do dawnego rytmu. Przejazdy z jednego miasteczka do drugiego,


przepełnione sale... Anna śpiewała jeszcze pewniej niż kiedyś; lekko, z uczuciem, jakby
naprawdę brała lekcje śpiewu u włoskich mistrzów.

Pewnego razu postanowiła zaśpiewać Tańczące Eurydyki. Sukces przeszedł


najśmielsze oczekiwania! Długo nie chciano puścić Anny ze sceny. Kłaniała się, posyłała
publiczności pocałunki, odchodziła, a oklaski nie milkły. Coś takiego przytrafiło się jej po raz
pierwszy. Musiała parokrotnie bisować.

Minęło kilka miesięcy. Ania nadal nie miała czasu dla siebie. Czasami Julian Krzywka
otrzymywał telegram z zaproszeniem dla Anny na ważny koncert do Warszawy czy Katowic.
Krzyczał wtedy: „Czy oni nie rozumieją, że gramy spektakl i nie mamy drugiej obsady? - Po
czym milkł i po kilku sekundach dodawał: - Dobrze, tylko postaraj się wrócić jak
najszybciej”.

Z Katarzyną Gärtner, 1965; fot. CAF

Kompozytorzy - i młodzi, i znani - dzwonili do Anny, przyjeżdżali do hotelu lub na


koncert, by pokazać jej nowe piosenki. Ale Ani niewiele rzeczy się podobało. Nadal śpiewała
głównie cudze przeboje. Eurydyki uważała za swoją piosenkę. Chyba tylko spotkania z
Katarzyną Gärtner sprawiały jej prawdziwą radość. Kasia nie potrafiła słuchać, za to sama
trajkotała bez końca, przeskakując z tematu na temat.

„Posłuchaj, jaki napisałam szlagier!” - mówiła, siadając przy fortepianie. Długo


szukała w stercie kartek potrzebnych tekstów i nut. W końcu machała ręką i zaczynała grać z
pamięci. Anna patrzyła na nią szeroko otwartymi oczami, czując jakąś magiczną moc muzyki
Gärtner - ekspresyjnej, bardzo współczesnej, melodyjnej. „Ta piosenka będzie dla mnie,
obiecujesz?” - cicho prosiła Ania. „Tylko dla ciebie” - twardo oświadczała Katarzyna, grając
motyw innego już utworu.
Jakże dziwiła się Anna, słysząc jedną z nowych piosenek Katarzyny, napisaną
„specjalnie dla niej”, dla Ani, w wykonaniu znanej piosenkarki. Kasia jest strasznie
roztargniona - myślała Ania. Nie złościła się na nią. Raczej na siebie, na swoją bezsilność.
Tak dawno dostała od Kasi Tańczące Eurydyki - i co? Nic z nimi nie zrobiła. W Sopocie
zabroniono jej zaśpiewać tę piosenkę. Polskie Nagrania nie interesowały się Anną German.
Kilkakrotnie zapraszano ją do telewizji, ale zawsze, z nieznanych jej przyczyn, w ostatniej
chwili rezygnowano. Najbardziej przykro było Annie ostatni raz. Podszedł do niej młody,
sympatyczny redaktor - rudy dwudziestokilkuletni chłopak w okularach - i objaśnił, że
Tańczących Eurydyk nie może zaśpiewać. Naczelny zabrania. Za dużo tej Gärtner, jakby w
Polsce nie było innych kompozytorów. „Co pani jeszcze przygotowała?” - spytał. „Więcej już
nic” - odpowiedziała. I poczuła się poniżona.

Przez kilka tygodni Anna chodziła przygnębiona. Przeziębiła się. Lekarz kazał jej
leżeć. Ale co wieczór był koncert i, choć głowa pękała, trzeba było wziąć się w garść. I
śpiewać. Na szczęście koncerty odbywały się we Wrocławiu.

Któregoś dnia obudził ją znajomy głos. Dochodził z podwórka. Tak - to był jej głos!
Jej piosenka, którą śpiewała niedawno na koncercie w Rzeszowie. „Pani Irmo, pani Irmo! -
zawołał ktoś. - Proszę szybko włączyć radio, pani córka śpiewa!”.

Jak to możliwe? Ania nie zauważyła, że ten koncert jest nagrywany. I nagle...

Ania lubiła te chwile, kiedy mogła posiedzieć w domu, porozmawiać z mamą i babcią
- choćby o tym, jak przygotować pieczeń, upiec pieróg czy zrobić sok wiśniowy. Zaszyć się w
kuchni, wypić herbatę z własnej filiżanki...

„Anno - powiedziała matka w pewne pochmurne styczniowe popołudnie, odłożywszy


na bok szkolne zeszyty - masz już dwadzieścia cztery lata. Nie wiem, jak to jest u was,
artystów... Ale czy nie powinnaś pomyśleć o sobie? O swoim szczęściu?”.

Annę dotknęło to nietaktowne pytanie. „Nie wiem, jak to jest u was, artystów...”.
Poczuła się jeszcze bardziej samotna. Tłumaczyła sobie, że to wina zawodu (jaki mężczyzna
wytrzymałby z żoną, której ciągle nie ma w domu?). Wiedziała, że podoba się mężczyznom, a
jednak - wciąż była sama.
Czytała książkę, siedząc na pływalni, gdy podszedł do niej młody, wysoki mężczyzna
o jasnej twarzy i poprosił, by zaopiekowała się jego rzeczami. Miał jeszcze trochę czasu do
odjazdu pociągu do Warszawy i chciał popływać. Dlaczego wybrał właśnie Annę? Wzbudziła
w nim zaufanie. Kiedy zaczęli rozmawiać, okazało się, że jest inżynierem i mieszka w
Warszawie. Zostawił swój adres... Wkrótce wysłała do niego pocztówkę, zapraszając na
koncert. Nie myślała, że przyjedzie... Jakież było jej zdziwienie, gdy Zbigniew przyjechał do
Rzeszowa z bukietem kwiatów. „Pięknie pani śpiewa. Już wcześniej słyszałem panią w
radiu”.

Przenocował w gościnnym pokoju, a rano odjechał.

Kolejny raz spotkali się we Wrocławiu. Anna wróciła na krótko do domu. Zbigniew
cierpliwie czekał na nią. Zaprosiła go do pokoju. Pili herbatę i jedli babcine pierogi.

„Czy całe życie chce pani tak przejeździć?” - spytał. „Jeśli wystarczy mi sił, to do
emerytury” - odparła Anna, popijając łyk gorącej herbaty. „Naprawdę?” - spytał z
niedowierzaniem. „Naprawdę”. „A ja, rozumiesz - powiedział szeptem, przechodząc na ty -
chciałem właśnie spytać, czy nie wyjdziesz za mnie za mąż...”.

W pokoju obok, gdzie siedziała babcia, rozległ się dźwięk tłuczonej szklanki. Anna
roześmiała się: „Widzi pan, przez pana już naczynia tłuką!”. „To na szczęście” - powiedział
Zbigniew z przekonaniem. „Jakże to tak, od razu z oświadczynami? Przecież pan mnie w
ogóle nie zna. Może jestem zła, skąpa, zazdrosna?”. „Nie, jesteś dobra, piękna - wyszeptał. -
Proszę panią o rękę”. „Było, nie było! - stukając się z gościem szklanką herbaty, zakończyła
Anna. - Pomyślę”.

Zbyszek często dzwonił, pytał o zdrowie, o występy, ale ani razu nie wspomniał o
swoich oświadczynach. Anna zaczęła myśleć, że wtedy, we Wrocławiu, po prostu zażartował
z niej.

Przyjechał nieoczekiwanie do Jeleniej Góry. Wysoki, barczysty, elegancki, w białej


koszuli, z bukietem kwiatów. „No i co? - spytał rzeczowo. - Przemyślałaś moje oświadczyny?
Miałaś sporo czasu”. „Och... - Anna uśmiechnęła się figlarnie i już poważnie dodała: -
Przemyślałam. Nie będziemy się spieszyć, lepiej się poznamy i wówczas zrozumiemy, czy to
naprawdę miłość...”.

Odtąd Zbigniew Tucholski uważał się za stałego członka Estrady Rzeszowskiej.


Artyści przyzwyczaili się już, że wczesnym rankiem, nieogolony i niewyspany, wysiada z
zakurzonego samochodu. Ania prosiła, by przyjeżdżał tylko w niedzielę. Nie dyskutował,
uśmiechał się, całował ją i obiecywał być posłuszny. A potem znowu zjawiał się w środku
nocy. Gdy nie przyjeżdżał przez kilka dni, zaczynała się martwić.

Pewnego razu, gdy Zbyszek odjechał do Warszawy, do Anny przysiadł się Julian
Krzywka. „Odprowadziłaś swojego Zbyszka?”. Skinęła głową. „Posłuchaj! Jesteś zdolną
piosenkarką, wkrótce możesz zostać gwiazdą. Tobie nie jest potrzebny mąż jak pani Wandzie,
Magdzie czy Zosi. Tobie potrzebny jest mąż impresario, który zająłby się twoimi sprawami w
radiu, telewizji, na koncertach. Jesteś przede wszystkim artystką”. Ania nie potrafiła
wyobrazić sobie Zbyszka w tej roli. Czy zatem powinna wyjść za mąż nie z miłości, lecz dla
dobra spraw zawodowych?! Zbyszek był jedynym człowiekiem, który zawsze miał dla niej
słowa współczucia. Mama i babcia patrzyły na nią oczami widza. Pytały o koncerty,
wykonywane piosenki, plany... Jakby przeprowadzały wywiad. Za to Zbyszek gładził ją po
głowie, tulił i cichutko szeptał: „Ech ty, biedulko, moja zmęczona biedulko!”.

O tym, że ma śpiewać na festiwalu w Opolu, dowiedziała się w kwietniu - tym razem


nie od Juliana Krzywki, ale od matki. Irma zadzwoniła do krakowskiego hotelu i oznajmiła,
że przyszedł telegram z Warszawy, z Ministerstwa Kultury. Ania powiedziała o tym Krzywce
(był trochę zdziwiony, że tym razem załatwiono sprawę bez jego pośrednictwa).

„Musisz jechać. Koniecznie - powiedział. - Jesteś teraz w świetnej formie. Nie znam
lepszych od ciebie. Smutno rozstawać się z tobą, ale nie ma rady...”. „Nie rozumiem -
zdziwiła się Anna - przecież natychmiast po festiwalu wrócę”. „Nie wrócisz...”.

To był II Krajowy Festiwal Polskiej Piosenki w Opolu. Anna German przyjechała


sama, porannym pociągiem z Wrocławia. W niewielkiej skórzanej walizce: nowa czarna
suknia, którą sobie uszyła, i partytura Tańczących Eurydyk.

Chyba jeszcze nigdy Anna tak długo i starannie nie ćwiczyła. Dyrygent i muzycy byli
ogromnie zmęczeni, nie odmawiali jednak. Z ciekawością przyglądali się Annie, cicho coś
szeptali i machali w jej stronę. A gdy próba się skończyła, przyjaźnie bili brawo.

Przed występem drżała jak debiutantka. W pewnej chwili chciała nawet podejść do
Lucjana Kydryńskiego i prosić o zmianę kolejności, ale opanowała się i szybkim,
stanowczym krokiem weszła na estradę.

Ze Zbigniewem Tucholskim

Niebo pokryło się chmurami i na widzów spadły pierwsze krople deszczu. Gdy Anna
zaczęła śpiewać - swobodnie, lekko, nastrojowo - amfiteatr w jednej chwili zapomniał o
ulewie, zachwycony czarującym głosem piosenkarki. Przy ostatnich taktach melodii deszcz
nasilił się i jego łoskot połączył się z burzą oklasków i głosami zachwytu.

To było zwycięstwo Anny. Pierwsze prawdziwe zwycięstwo w jej życiu


artystycznym.

Nieznajomi gratulowali jej, obejmowali i ściskali jej dłoń aż do bólu. Anna czuła na
sobie zachwycone spojrzenia. Była zmieszana...

Wieczorem odbyło się uroczyste zakończenie festiwalu. Anna przyjechała do


amfiteatru taksówką i zaraz przy wejściu zetknęła się z Katarzyną Gärtner. „Gdy tylko
usłyszałam cię w telewizji, natychmiast odwołałam wszystkie zajęcia i przyjechałam do
Opola! Pędziłam sto pięćdziesiąt na godzinę. Niewiele brakowało, a rozbiłabym się. Ależ
piosenkę ci napisałam! Gdyby nie ja, nikt by o tobie nie usłyszał!”.

„Oczywiście, Kasiu - odpowiedziała odruchowo, a radość w jednej chwili minęła -


jestem ci ogromnie wdzięczna...”. „Och - przerwała jej Gärtner - jesteś wielką piosenkarką! -
Potem roześmiała się i dorzuciła: - A ja największą współczesną kompozytorką!”.

Podczas bankietu podszedł do niej jakiś mężczyzna. „My się już znamy, ale to
nieważne. Mam zaszczyt zaproponować pani wyjazd na trzy dni do telewizji berlińskiej”.

Opole 1964; fot. M.A. Karewicz


Pismo z Pagartu informujące o przyznaniu Annie nagrody w Sopocie

Dyplom za zajęcie III miejsca w Dniu Międzynarodowym na IV MFP w Sopocie,


1964

Był to ten sam człowiek, który w Sopocie żądał od niej pieniędzy. Następnego dnia
gazety zapełniły się fotografiami Anny. Po obiedzie „pan z Sopotu” ponownie ją odwiedził,
by powiedzieć, że za tydzień powinna być w Warszawie, stamtąd pojedzie do Berlina, a za
dwa tygodnie - do Moskwy.

Obrazy zmieniały się jak w kalejdoskopie. Niespodzianki, przyjemności... Na próby


brakło czasu. Jeszcze parę miesięcy takiego życia i nie będę mogła śpiewać! - pomyślała.

Sopot 1964; fot. CAF

W Berlinie prosto z dworca zawieźli ją do telewizji. „Gdzie podkład?” - spytał


reżyser. „Nie mam - odpowiedziała zawstydzona. - W Warszawie nic mi o tym nie mówiono.
Mam partyturę dla orkiestry”. „Wspaniale! - zawołał reżyser. - Ale nie mamy orkiestry.
Uczestnicy naszego show śpiewają z podkładem, tak się robi na całym świecie!”. Anna
wzruszyła ramionami. „To co mam zrobić?”. „Niech pani zrobi zakupy, a wieczorem wróci
do Polski”.

Po kilku godzinach odwiedził ją w hotelu pomocnik reżysera. Poprosił o partyturę.


Zebrano zespół. Anna - jako jedyna - śpiewała na żywo z orkiestrą!

Z Berlina przyjechała do Wrocławia. Za trzy dni czekała ją długa podróż do Związku


Radzieckiego, dlatego chciała trochę odpocząć w domu. Zdziwiła się i ucieszyła, kiedy na
dworcu spostrzegła Zbyszka. Po opolskim festiwalu widywali się rzadko - mieli tak niewiele
czasu, że nawet przez telefon rozmawiali sporadycznie.

„Tak się cieszę, że jesteśmy wszyscy razem - powiedziała Anna wieczorem, przy
świątecznie nakrytym stole. - Prawda, mamo, że mi się powiodło?! Mam ukochaną pracę,
Zbyszka i was - zdrowe. Czegóż więcej trzeba?”. „Cieszyć się i nie gniewać Boga -
powiedziała babcia. - Jedziesz do Rosji, Aniuta, pokłoń się ojczyźnie”.

W 1957 roku Eugeniusz German został rehabilitowany

Minęli Brześć...

Ziemia ojczysta! Anna często wracała do niej myślami.

W 1957 roku pośmiertnie rehabilitowano ojca Anny. Czytała o tym ze łzami w


oczach. Przecież wszystko mogło być inaczej... - myślała, jadąc do kraju swego urodzenia
jako polska piosenkarka.

Moskwa. Wtedy, po wojnie, przejeżdżały przez miasto nocą, a teraz, o poranku,


autobus zawiózł ich z Dworca Białoruskiego przez słynną ulicę Gorkiego aż na zapełnione
samochodami Sadowe Koło, przejechał przez most na rzece Moskwie, by zatrzymać się przed
hotelem Ukraina. Razem z Anią przyjechali Maria Koterbska, Dana Lerska, Wiesława
Drojecka, Janusz Gniatkowski, Jerzy Milian. Byli już tutaj i serdecznie witali się z
pracownikami Goskoncertu.

Pierwszy koncert w Moskwie. Jak opanować wzruszenie? Jak nie dać się ponieść
emocjom?

„Zakładam się - zawołał Janusz Gniatkowski - że sam jeden mogę śpiewać przez cały
wieczór. Besame mucio siedem razy, a Istambuł-Konstantynopol jedenaście!”. „Myślisz, że
nas zadziwisz?! - pogardliwie uśmiechnęła się Wiesława Drojecka. - Jeśli chcesz wiedzieć,
trzy miesiące temu w Leningradzie nie schodziłam ze sceny przez półtorej godziny...”.

Anna chciała podobać się moskwiczanom. Żałowała tylko, że nie ma w swoim


repertuarze żadnej rosyjskiej piosenki. A poza tym - żadnego szlagieru.

Występowała na początku drugiej części programu. Przyjrzała się uważnie twarzom


widzów - wesołym, życzliwym, oczekującym od niej przeboju w rodzaju
Istambuł-Konstantynopol... Jerzy Milian dał znak orkiestrze i Ania zaczęła śpiewać.
Publiczność obserwowała ją z zainteresowaniem. Dostała mniejsze oklaski niż Gniatkowski
czy Koterbska, ale gorące i mocne. Po zaśpiewaniu Eurydyk stała się rzecz zadziwiająca. Sala
szalała, krzycząc „brawo”! Na scenę sypały się kwiaty. Muzycy patrzyli z niedowierzaniem.

Bisowała uskrzydlona. Wydawało jej się, że na sali siedzą znajomi i bliscy ludzie,
którzy przyszli spotkać się z nią po dłuższej rozłące. Zaraz zaczną pytać o mamę i babcię, o
życie w Polsce przez tyle lat...

Z najbliższą przyjaciółką Anną Kaczaliną

Drugi koncert był równie wielkim sukcesem. Ania nie śmiała podczas koncertu
wymówić kilku słów po rosyjsku. Mimo to miała wrażenie, że publiczność doskonale ją
rozumie.

Za kulisami wszyscy - i polscy artyści, i pracownicy Goskoncertu, i pracownicy teatru


- zwracali się do Anny z czułością. „Ja też mam na imię Anna - przedstawiła się wysoka
kobieta o mądrych oczach. Tkliwie patrzyła na Anię i widać było, że jest zmieszana. - Jestem
redaktorem studia nagrań Melodia. Anna Kaczalina. Byłam na pani obu koncertach i mam
propozycję...”.

Pierwsza płyta Anny German - przód i tył

Jak bardzo Anna marzyła o własnej płycie! Krzywka kiedyś wspomniał, że ma


znajomości w Warszawie i jeśli wybierze się piosenki znanych kompozytorów, uzgodni
wszystko z muzykami, napisze dobre aranżacje - oczywiście wszystko za pieniądze - to za rok
można mieć własną płytę! Ale czas mijał, a obietnice pozostawały obietnicami. Anna nie
miała pieniędzy. Całe honoraria szły na obiady w restauracjach, suknie estradowe oraz
rozmowy telefoniczne ze Zbyszkiem. A tu niespodziewanie taka propozycja?!

Dwa dni później obie Anny spotkały się na ulicy Stankiewicza, gdzie w głębi starego
moskiewskiego dworku znajdowała się Melodia. Koncerty, praca nad repertuarem na
longplay - z kompozytorami, orkiestrą, Anną Kaczaliną. Ania nie mogła nazwać tego „pracą”.
To był szczyt szczęścia.

Anna lubiła spędzać czas z Kaczaliną i jej przyjaciółmi - reżyserem dźwięku


Wiktorem Babuszkinem, świetnym fachowcem, z sympatycznym Borysem Mietalnikowem,
wielbicielem jej talentu. Szczególnie oczarowała ją matka Kaczaliny Ludmiła Iwanowna. Ci
nowi moskiewscy przyjaciele po prostu lubili sztukę i żyli nią. Po koncercie zabierali Anię do
siebie, do niewielkiego domu przy ulicy Hercena. Na stole domowe pierogi z kapustą,
apetyczna sałatka śledziowa, gorąca dobra herbata...

Pierwsze piosenki na przyszłą dużą płytę zostały nagrane. Dalszą pracę nad płytą
trzeba było odłożyć - Annę ponownie zaproszono na festiwal w Sopocie.

Tym razem na dworcu witała ją delegacja - przedstawiciele Komitetu


Organizacyjnego, dziennikarze. Ktoś wziął jej walizkę, ktoś inny chwycił za rękę i
poprowadził w stronę czarnego mercedesa. Ania dostała wspaniały pokój w Grand Hotelu: z
łazienką, sypialnią, perskimi dywanami.

Trzy godziny później była już na próbie. Przedstawili jej drugą reprezentantkę Polski -
Ewę Demarczyk. „Zaśpiewasz Tańczące Eurydyki, prawda?” - spytał Anię Lucjan Kydryński.
W tym roku również miał prowadzić koncerty festiwalowe. Odpowiedzią był uśmiech Anny.

Z Lucjanem Kydryńskim, Sopot 1964; fot. A. Wiernicki

Po koncercie przedstawiono jej dwóch menedżerów: niskiego bruneta świetnie


mówiącego po polsku Andrew Jonesa ze Stanów Zjednoczonych oraz piegowatego Włocha
Pietro Cariaggiego.

„Gratuluję - powiedział Amerykanin. - Myślę, że wkrótce ujrzymy panią w Chicago.


Mieszka tam ponad milion Polaków. Pani śpiew przyniesie im wiele radości... Jeśli chodzi o
rodowitych Amerykanów, to na razie nie może pani dla nich śpiewać. Nie rozumieją
słowiańskiego stylu. Gdyby pani chciała śpiewać w Nowym Jorku, musiałaby pani zmienić
repertuar”.

Cariaggi nic nie mówił, całował jej ręce i chwytał się za serce.

I znowu Moskwa, studio na ulicy Stankiewicza. I pierogi z kapustą w domu


Kaczaliny, która stała się bardzo bliska Annie.
W studiu spotkała kompozytora Arno Babadżaniana. Zagrał jej swą nową piosenkę do
słów Jewgienija Jewtuszenki Nie spiesz się. Uprzedził, że śpiewał ją Muslim Magomajew, ale
interpretacja kobiety będzie czymś odmiennym.

Pewnego wieczoru po koncercie w Odessie podeszła do Anny starsza siwa kobieta z


paczuszką przewiązaną purpurową wstążką. „To dla pani - powiedziała. - Prezent za pani
głos. Nic nadzwyczajnego: płyty z rosyjskimi piosenkami. Jeśli któraś spodoba się pani,
proszę ją zaśpiewać, jeśli nie - po prostu niech pani posłucha. To mój adres - dodała. - Gdyby
znalazła pani trochę czasu, proszę napisać parę słów”.

Z mamą i babcią

Minęło kilka miesięcy i mieszkanka Odessy Warwara Nikołajewna Płotnikowa


otrzymała list z Warszawy. „Droga Warwaro Nikołajewna! - pisała Anna. - Bardzo dziękuję
za prezent. Jest bezcenny. Musi pani kochać pieśni, jeśli potrafiła pani zachować w idealnym
stanie takie stare płyty. Wprawdzie miałam wiele kłopotu ze znalezieniem odpowiedniego
gramofonu z szybkością 78, ale mój przyjaciel Zbyszek mi go przyniósł...

Ach, gdyby pani wiedziała, ile radości sprawiła mi ta płyta! Jak pięknie, czysto,
serdecznie śpiewają Leonid Utiesow i Kławdia Szulżenko!

Dzieciństwo spędziłam w Azji Środkowej. I teraz, słuchając rosyjskich pieśni,


powróciłam wspomnieniami do tamtych lat. Może kiedyś spróbuję zaśpiewać te melodie w
nowej aranżacji, tak, by nie urazić ludzi starszego pokolenia, którym te utwory są niezmiernie
bliskie. Jeśli będę miała szczęście wystąpić znowu w Odessie, na pewno się spotkamy.

Jeszcze raz dziękuję. Anna German”.

Mama i babcia Anny

Ileż kłopotów było z tym gramofonem! Zbyszek pożyczył go od przyjaciela -


kolekcjonera starych przedmiotów: samowarów, zegarów, aparatów fotograficznych - i
przywiózł do Wrocławia. Długo go reperował, aż wreszcie gramofon zaszumiał. „Brieskaja
ulica na zapad nas wiediot...” [„Brzeska ulica prowadzi nas na Zachód...”] - śpiewał
zachrypnięty głos Utiesowa.

Mama i babcia zostawiły domowe zajęcia i usiadły przy gramofonie. Matka


uśmiechała się rozmarzona. Ania zachwycała się kunsztem rosyjskich śpiewaków. Kławdia
Szulżenko wykonywała znakomitą Błękitną chusteczkę, niezapomniane Drogi... Wróciły
wspomnienia z dzieciństwa...

W Pagarcie, gdzie odbierała paszport, Ania spotkała Juliana Krzywkę. Był w dobrym
humorze. „Jak żyjesz, Aniu? Wspominasz nas czasami? Wróciliśmy właśnie z RFN, za
miesiąc będziemy w Szwajcarii”. „Wspominam często - odpowiedziała życzliwie. - Zresztą
nie tylko wspominam, ale także tęsknię”. „Czytałem o twoich sukcesach w ZSRR. Znowu
tam?”. „Niestety nie - odpowiedziała Anna. - W zupełnie inne strony, do USA”. „Dlaczego
«niestety»? Zobaczysz, jak ludzie żyją, zarobisz parę dolarów. Weź ze sobą polską wódkę,
aparat fotograficzny...”. Anna przerwała mu: „Panie Julianie, ze mnie żaden handlarz. Pan
wie”. „Ach, Aniu, Aniu... Bujasz w obłokach, a teraz właśnie powinnaś zebrać majątek.
Wciąż nie masz mieszkania, prawda? Ale masz Zbyszka. Cóż za dziwactwo! To śmieszne.
Gwiazda estrady polskiej, a tak nie dba o siebie. Jeśli zechcesz, w każdej chwili mogę zostać
twoim menedżerem”.

Anna nie lubiła rozmawiać o sprawach materialnych. Występy w Związku


Radzieckim pozwoliły jej odłożyć znaczną sumę, ale tych oszczędności nie wystarczało na
zakup mieszkania. Nie pomógł nawet wyjazd do Stanów Zjednoczonych. Polscy artyści
otrzymywali tak niskie diety, że wystarczały jedynie na posiłki i drobne prezenty. Wszystko
rekompensowała urocza podróż Batorym. Anna - zachwycona i szczęśliwa - odpoczywała na
statku w gronie swoich estradowych kolegów. Właściwie - myślała, rozpakowując się w
kajucie - jeszcze ani razu nie miałam urlopu.

Zaświadczenie do Urzędu Kwaterunkowego we Wrocławiu, 1964

W nowojorskim porcie powitał ich Andrew Jones. „Doskonale znacie powiedzenie:


czas to pieniądz, dlatego nasz program jest bardzo napięty. Wieczorem koncert, nocą sen, o
ósmej rano wyjazd do następnego miasta. O sprawach finansowych nie będę mówił.
Wszystko zostało uzgodnione z Pagartem. Proszę przestawić zegarki. Mamy teraz
siedemnastą. O dwudziestej pierwszej koncert dla nowojorskiej Polonii”.

Mieszkali w małym, brudnym hoteliku, ze wspólną łazienką na piętrze oraz


„znakomitą” akustyką. Annie przypomniała się polska prowincja. Z hotelu do sali, w której
miał się odbyć koncert, jechali dwie godziny. Stany Zjednoczone widzieli tylko z okien
autobusu.

Z Katarzyną Bovery i Lucjanem Kydryńskim na Batorym, 1966

Podziękowanie od załogi MS Batory

Na koncertach atmosfera była znakomita. Czekano na nich! Publiczność gwizdała,


tupała i z całych sił biła brawo. Tańczące Eurydyki przyjmowano z entuzjazmem.
Wielokrotnie proszono Annę o bis.

Na scenę rzucano drobne upominki. Kilka osób chciało wręczyć piosenkarce dolary...

Plakat reklamujący występy polskich artystów w USA i Kanadzie, 1966

Za kulisy przychodziło mnóstwo osób. Proszono o opowieści o Polsce, zapraszano do


domów na kolację. Jeden jedyny raz Anna przyjęła zaproszenie, ale później bardzo żałowała.
Na początku było przyjemnie, sentymentalnie: stary emigrant i jego towarzyszka, rówieśnica
Anny, mówiąca po polsku z silnym akcentem. Pytali o Warszawę i Kraków. Wzruszali się. W
pewnej chwili zapomnieli jednak o ojczyźnie i zaczęli się przechwalać swym amerykańskim
bogactwem. Staruszek zaglądał przy tym Annie w oczy i uszczypliwie pytał: „Co pani ma?
Jakie mieszkanie?”. Ania chciała ich podrażnić: „Eleganckie. Willę na Marszałkowskiej.
Teraz budujemy podziemny garaż”.

W Ameryce, 1965

Pewnego wieczoru po koncercie Andrew Jones zaprosił Annę na kolację. Kiedy zeszli
do baru hotelowego, przedstawił jej młodego człowieka w ciemnych okularach: „Michael,
także Jones. Nie mówi po polsku, jest z pochodzenia Irlandczykiem. Wielkim znawcą sztuki.
Był na koncercie i uważa, że może pani zostać gwiazdą w Ameryce. Proponuje pani dobry
kontrakt. Ale trzeba zmienić repertuar. Już pani mówiłem, że w Ameryce śpiewa się po
amerykańsku!”.

Propozycja Michaela była dla Anny nęcąca. Chciał podpisać z nią kontrakt na dwa
lata. Po miesiącu intensywnych prób z jedną z nowojorskich grup miała brać udział w
programie Inter-show, występować w najlepszych salach koncertowych Stanów
Zjednoczonych i Kanady.

Dla dobra sprawy i uniknięcia kłopotliwych, długotrwałych formalności, a przede


wszystkim dla zwiększenia honorarium miałaby jednak przyjąć amerykańskie obywatelstwo.
„Proszę się nie martwić! Nie każę pani «wybierać wolności», lecz coś wygodniejszego i
prostszego: fikcyjny ślub... Tak, fikcyjny ślub z Amerykaninem. Zresztą, z pani talentem i
bogactwem szybko znajdzie pani kogoś, z kim weźmie prawdziwy ślub. Znajdzie pani w
Ameryce szczęście. Proszę się decydować. - Po czym z ironią dodał: - W końcu Ameryka
obejdzie się bez pani. Tego jestem pewien. A pani bez Ameryki...”.

Wybór był jasny i jednoznaczny. Nawet gdyby ofiarowano Annie German jeden z
drapaczy chmur, w którym mieszkałaby razem z najbliższymi, to i tak oddałaby wszystko,
żeby wrócić do Polski. Jedna sprawa - występować tu, druga - pozostać na zawsze.

Kartki do matki i babci z Kanady i USA

Koniec lata, jesień i zimę spędziła Anna na koncertach zagranicznych. Wyjeżdżała do


NRD, Czechosłowacji, Francji i Portugalii. Dziesięć dni spędziła w zamglonym Londynie. W
Europie czuła się lepiej niż w Ameryce. Ludzie wydawali się tu bardziej otwarci i dobrzy. Był
czas na zwiedzanie, na odpoczynek.

Koncerty z udziałem Anny cieszyły się powodzeniem. Zasypywano ją kwiatami,


odprowadzano do drzwi hotelowych... Ania czuła, że powinna zrobić przerwę. Już nawet
Tańczące Eurydyki nie sprawiały jej tyle radości co dawniej. Miała wrażenie, że jej
interpretacjom brak polotu, lekkości. Ratował ją jedynie profesjonalizm.

Marzyła o odpoczynku. Na szczęście Kaczalina - przez znajomych lub pocztą -


regularnie przesyłała pantokrin. Początkowo lekarstwo pomagało. Ania odczuwała nagły
przypływ energii - chciała tańczyć, śpiewać, cieszyć się. Jednak z czasem zauważyła, że
pantokrin działa nie tak efektywnie jak wcześniej. - Organizm pani przyzwyczaił się do
pantokrinu. Lekarstwa nie można pić, jakby to był kompot!

Ze Zbyszkiem spotykali się najczęściej w soboty - on pędził samochodem z Warszawy


do miejsca, w którym Ania śpiewała. Żegnali się w niedzielę wieczorem, aby za tydzień
powitać się znowu. Kiedy Ania wyjeżdżała za granicę, często dzwoniła do Zbyszka. Z
Moskwy i Berlina, z Paryża (tę rozmowę szczególnie zapamiętała, gdyż zapłaciła za nią jedną
trzecią zarobionych pieniędzy) i z Wiednia...

Dobrze zapamiętała także wyjazd do Belgii na Międzynarodowy Festiwal Piosenki w


Ostendzie. Śpiewała z uczuciem i dynamizmem, sala szalała, ale jury przyznało pierwsze
miejsce piosenkarce kanadyjskiej, drugie zaś Greczynce. Anna była trzecia.

Do Warszawy wracała z nadzieją, że może tym razem otrzyma odpowiedź w sprawie


przydziału mieszkania. W podaniu była wzmianka o wielkich zasługach piosenkarki dla
rozwoju kultury polskiej.

Czekała już ponad półtora roku. Podania, telefony, prośby, kolejne podania,
zaświadczenia o stanie zdrowia matki i babci... A prasa wciąż pisała o sukcesach Anny i o jej
talencie, który rozwija się z koncertu na koncert, z festiwalu na festiwal.

Ania nie do końca zgadzała się z tą opinią. Według niej pierwsza nagroda, którą
otrzymała na opolskim festiwalu w 1965 roku, nie była w pełni zasłużona. Piosenka
Katarzyny Gärtner Zakwitnę różą ustępowała Tańczącym Eurydykom.

Po festiwalu Ania spędziła kilka dni ze Zbyszkiem w Sopocie. Znajoma reżyserka


Zofia Dybowska-Aleksandrowicz zaprosiła Annę na plan filmu muzycznego Marynarska
przygoda. Rola była niewielka - kapitan marynarki wojennej. Ania zaśpiewała piosenkę
Marka Sarta Słowa.

W filmie „Marynarska przygoda”

Kiedyś na przyjęciu przypadkowo spotkała Zbigniewa Cybulskiego. Dużo opowiadał


o zszarpanych nerwach, bezsenności. Potem spojrzał przyjaźnie i przez ciemne okulary
zobaczyła jego dobre spojrzenie. Uśmiechnęła się. „W zasadzie nie lubię estrady - przyznał
Cybulski - ale pani śpiew jest szczególny. Wyczuwa się w nim duszę człowieka. Wydaje mi
się, że mogłaby pani zagrać w filmie”. „Ja w filmie?” - zdziwiła się Anna. „Dlaczego nie?
Jeśli pani chce, możemy zagrać razem. Właśnie czytam interesujący scenariusz, w którym
główna rola kobieca jest napisana jakby specjalnie dla pani. Proszę zostawić adres, znajdę
panią”.

Po spotkaniu z dziennikarzami na Terrazza Martini w Mediolanie, 1966; fot. Publifoto


Milano

Kilka lat później Andrzej Wajda zaproponował Annie epizod u boku Daniela
Olbrychskiego. „Proszę zobaczyć, jak pani wygląda na ekranie” - powiedział. Rola
rzeczywiście okazała się malutka. W filmie Krajobraz po bitwie Anna jest na ekranie
niespełna minutę.

Jako Amerykanka w filmie Andrzeja Wajdy „Krajobraz po bitwie”

Bez wahania przyjęła propozycję mało znanej włoskiej firmy płytowej Company
Discografica Italiana (CDI). Nie zwracała uwagi na to, że poprzedni wyjazd do Italii
pozostawił w jej sercu pewien uraz. Nie przestała zachwycać się muzykalnością Włochów.
Poza tym niemałą rolę odegrała też materialna strona propozycji. Chociaż właściciel firmy
Pietro Cariaggi proponował Annie honorarium znacznie niższe od tego, które dostawali jego
rodacy, było ono dostatecznie wysokie, aby poprawić jej sytuację finansową.

W domu mody Burberry w Mediolanie; fot. Publifoto Milano

Tym razem zakwaterowano Annę w pięknym hotelu w samym centrum Mediolanu.

Pietro Cariaggi i jego pomocnik, młody chłopak Ranucio Bastoni, dziennikarz, od


razu dali Annie do zrozumienia, że jest dla nich cennym towarem, na którym można nieźle
zarobić. „Najważniejsza jest reklama - twierdził Ranucio. - Bez reklamy jesteś zerem! - Od
razu przeszedł na ty. - Gdzie są twoje płyty, fotografie, plakaty?”.

W prasie włoskiej dużo pisano o Annie... Wywiad z Anną, „Gente”, listopad 1966

Anna bezradnie rozłożyła ręce. Miała wprawdzie sporo ciekawych zdjęć zrobionych
podczas festiwali w Sopocie i Opolu, ale Włosi bez wahania odrzucili je, twierdząc, że są
nieatrakcyjne. Zaakceptowali jednak (bez wielkiego entuzjazmu) nagrania - i polskie, i
rosyjskie.

Po spotkaniu z dziennikarzami na Terrazza Martini w Mediolanie, 1966; fot. Publifoto


Milano

Następnego dnia Anna usłyszała swoje piosenki w radiu. Nie mogła jednak zacząć
prób - najpierw trzeba było zrobić z niej gwiazdę. Zawożono ją więc do eleganckich domów
mody, w których przymierzała nieskończoną ilość sukienek, spódnic, bluzek... (Oczywiście
były problemy z zakupami - Włoszki są niewysokie). Dużo czasu pochłaniały sesje zdjęciowe
w osobliwych zaułkach Mediolanu. Odbyło się kilka konferencji prasowych. Na twarzach
dziennikarzy rysował się nieskrywany zachwyt. Ich pytania dalekie były jednak od spraw
związanych z muzyką. Pytali o życie codzienne w Polsce, o przeciwników reżimu.
Interesowało ich także, czy Anna „wybierze wolność”, czy też wróci do kraju. „Panowie,
jestem piosenkarką! Piosenkarką. Przyjechałam po to, aby śpiewać, a nie dyskutować o cenie
kiełbasy w Warszawie...”. Dziennikarze śmiali się i bili brawo. „Kiedy to się skończy? -
pytała Ranucia. - Kiedyś przyjeżdżałam tu uczyć się śpiewu, ale zamiast się uczyć,
zwiedzałam muzea. Teraz przyjechałam pracować, a odpowiadam na głupie pytania”.

Pierwszy koncert odbył się w eleganckim Domu Prasy w Mediolanie. I choć nie było
czasu na próby, Anna śpiewała w uniesieniu, przekazując swój nastrój publiczności.
Zachwyceni Włosi żądali bisu. „Brawo! Brawo! - powiedział za kulisami Pietro Cariaggi. -
Nie pomyliliśmy się: Polka podbije Włochy! Chciałby cię poznać sam Buonassisi z «Corierre
della sera»„.

Wreszcie Anna spotkała dziennikarza, którego interesowały problemy sztuki. Powitał


ją komplementami: „Proszę mi wierzyć, signora, Włosi znają się na prawdziwym śpiewie! A
ponieważ koncert transmitowało radio i częściowo telewizja, wkrótce sama się pani przekona,
co znaczy być dobrą piosenkarką w Italii”.

Rzeczywiście, przepowiednie Buonassisiego sprawdziły się już następnego dnia.


Ludzie na ulicy uśmiechali się, machali do niej, przyglądali się życzliwie.

Ranucio uprzedził Annę, żeby sama nie spacerowała po mieście. „Mogą cię porwać -
objaśnił. - Mafia”.

Nie lubiła chodzić sama już wcześniej. Każdą wolną chwilę wolała spędzać w hotelu,
ćwicząc na fortepianie, śpiewając znane włoskie melodie i arie włoskiego kompozytora
Domenico Scarlattiego. O tych ariach wspomniał Annie - jeszcze w Polsce - znany
muzykolog, profesor Tadeusz Ochlewski. Zaproponował jej udział w koncercie muzyki
dawnej.

„Piosenkarka i sam Scarlatti?!” - zdziwiła się Ania. „Ależ nie wolno siebie nie
doceniać! - tłumaczył profesor. - Zauważyłem, że ma pani ogromne możliwości głosowe. Nie
powinna pani się ograniczać do śpiewania współczesnych piosenek. Trzeba szukać, szukać w
zapomnianych stylach”. Słowo „szukać” głęboko zapadło Annie w pamięć.

Kiedyś jeździła z Wrocławia do Warszawy, teraz latała z Warszawy do Mediolanu.


Jak prawdziwa europejska gwiazda. Poznawano ją i w Warszawie, i w Mediolanie. W
samolocie proszono o autograf, życzono sukcesów i gratulowano.

Często myślała o Moskwie, o Kaczalinie. Szczególnie tu, we Włoszech. I


mimochodem porównywała Moskwę i Mediolan. Tęskniła za Moskwą, za serdecznością
znajomych Rosjan. We Włoszech także otaczano ją życzliwością i wielką sympatią, ale
wiedziała, że za tą czułością kryje się chłodna rezerwa. Rozumiała, że tu, w Italii, nie należy
tylko do siebie. Patrzyli na nią z nadzieją i Pietro Cariaggi, i Ranucio, i pozostali pracownicy
CDI; ich żony, dzieci, znajomi, których nie zna, ale których dobrobyt i szczęście zależą od jej
występów.

Na festiwalu w San Remo, 6 lutego 1967; fot. CAF

Któregoś dnia Pietro Cariaggi oznajmił Annie, że zaproszono ją na znaczący festiwal


piosenki włoskiej do San Remo.

San Remo! Nawet przez moment nie śmiała o tym marzyć. W dodatku spełniło się
jeszcze jedno wielkie pragnienie Anny - występ w słynnej paryskiej Olimpii. Francuscy
dziennikarze wciąż podkreślali fakt, że Anna German jest pierwszą Polką, którą spotkał ten
zaszczyt. Śmieszyło ją to określenie: „pierwsza Polka” - jakby chodziło o odkrycie Ameryki.

W Olimpii Anna German zaśpiewała w jednym koncercie z Dalidą, która była


wówczas u szczytu sławy. I choć publiczność przyjmowała swoją ulubienicę bardzo gorąco,
to Annie - nieznanej we Francji piosenkarce - koncert ten również dał wielką satysfakcję.
Początkową obojętność zastąpił zachwyt, zadziwienie. Oklaski, oklaski bez końca...

Z Fredem Bongusto, którego piosenkę „Gi” śpiewała w San Remo

Festiwal w San Remo miał się odbyć w lutym, ale Anna zaczęła się do niego
przygotowywać znacznie wcześniej. I od razu zetknęła się z komercją. Pietro Cariaggi
przyjechał do Ani, do hotelu, zamówił dla niej sok pomarańczowy, a dla siebie mocną kawę.
Objaśnił, że za jej udział w festiwalu wpłaca okrągłą sumę - pół miliona lirów. Oczywiście
wierzył, iż pieniądze te nie tylko wrócą do niego, ale pomnożą swą wartość.

Musiała nagrać dwie włoskie piosenki, z których jury wybierze jedną. Zaczęły się
spotkania z kompozytorami i przesłuchiwania piosenek. Anna była zmęczona, jej rozmówcy
także.

Annie spodobała się piosenka starego włoskiego kompozytora D’Anziego, w której


dźwięczała melodia z Opery za trzy grosze. Nie wątpiła w sukces przesłuchań. Piosenka i
autorytet D’Anziego mówiły same za siebie.

Z Janem Tyszkiewiczem, kierownikiem Redakcji Muzycznej Radia Wolna Europa,


San Remo, luty 1967

Jakież było jej zdziwienie, gdy jury odrzuciło ten utwór jako pozbawiony wyrazu...
Anna czuła się winna. A tak naprawdę - przygnębiona. Miała ochotę zadzwonić do Ambasady
Polskiej w Rzymie i poprosić o bilet do Warszawy. To było proste, lecz nierealne - podpisała
przecież kontrakt. Gdyby go zerwała, nie wypłaciłaby się nigdy.

„I co my teraz zrobimy?” - spytała Anna. „Zaśpiewamy inną piosenkę” - odpowiedział


Pietro Cariaggi.

Okładka płyty z piosenką „Gi”

„Zaśpiewamy”. Jadąc na festiwal, widziała się to w roli gladiatora umierającego na


oczach publiczności, to znowu pędzącego konia poganianego przez Pietro Cariaggiego.

Na scenie same sławy: Connie Francis, Dalida, Domenico Modugno, Sonny i Cher,
Claudio Ville...

„Nic tu po nas - powiedział Cariaggi, gdy ogłoszono wyniki pierwszej części. -


Widocznie cuda się nie zdarzają”.

Kompozytor i piosenkarz Luigi Tenco, którego piosenka - śpiewana przez Dalidę - nie
przeszła do finału, popełnił w hotelu samobójstwo. Strzelił sobie w usta. Dalidę w ciężkim
szoku odwieziono do szpitala. Zwyciężyli Claudio Ville i kompozytor Iva Zanicchi.

Przód i tył okładki włoskiej płyty długogrającej

Ania była pewna, że za chwilę w drzwiach jej pokoju stanie Pietro Cariaggi (albo
Ranucio) i poinformuje, że firma zrywa kontrakt. Dochodziła północ, gdy zadzwonił telefon.
„Śpisz? - usłyszała ożywiony głos Pietro. - Szykuj się, za godzinę przyjadę po ciebie. Mam
wspaniałe nowiny. Tego jeszcze w mojej firmie nie było! Telewizja szwajcarska zaprasza
ciebie i Domenico Modugno do udziału w programie telewizyjnym! Jest też zaproszenie do
popularnego u nas programu Giocchi in famigli [Zabawy w rodzinie]. Wyobrażasz sobie?! I
jeszcze coś. Nie zgadniesz. Będziesz miała własny recital w telewizji włoskiej! - krzyknął
przejęty. - Widzisz, nie zmarnowaliśmy tych pieniędzy!”.

Kilka minut później w pokoju zjawiła się Zosia Dybowska-Aleksandrowicz, która od


paru dni była w San Remo. Anna, zaskoczona rozwojem wydarzeń, dopiero teraz
przypomniała sobie o niej. Miała wrażenie, że wraca do życia.
Okładka płyty z piosenkami „Chi sei tu” i „Meglio dire di no”

Okładka płyty z piosenką „Te faje desidera”

Realizatorzy telewizyjni wybrali do dwóch programów piosenkę Arno Babadżaniana i


Jewgienija Jewtuszenki Nie spiesz się. „Cóż takiego się wydarzyło? - z niedowierzaniem
pytała Domenico Modugno. - Główna nagroda w San Remo to oczywiście fantastycznie.
Zabezpiecza życie na parę lat. - Zamilkł, wypił trochę wina. - Ale najważniejsze: spodobać się
publiczności. Nie, nie tym snobom siedzącym w sali, ale tym przed telewizorami. Studio
telewizyjne zasypano listami z prośbą o powtórne pokazanie pani występu. Gratuluję! W Italii
taki zaszczyt spotyka nielicznych”.

Modugno okazał się pogodnym i towarzyskim człowiekiem. Cały czas żartował,


improwizował przed kamerą. Anna śmiała się z każdego dowcipu. Spróbowali zaśpiewać
razem. Wypadło nieźle. A kiedyś myślała, że nie potrafi śpiewać w duecie.

W domu mody Burberry w Mediolanie; fot. Publifoto Milano

Do Polski leciała jak na wakacje. W czasie pożegnalnej kolacji Pietro objaśnił jej, że
czas terminowania się skończył. Zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami Anna powinna
jeszcze wystąpić w konkursie na najlepiej wykonaną piosenkę neapolitańską. A potem -
koncerty, koncerty...

Jeszcze w domu, we Wrocławiu, zwróciła uwagę bladość i mizerność Ani. „Skaranie


boskie - burczała babcia - żadnej litości dla człowieka. Tylko spójrzcie, jak ona wygląda!”.

Anna uśmiechała się. Myślała o tym, że w babcinych słowach jest sporo prawdy. Im
większe sukcesy odnosiła we Włoszech, tym wymagania CDI wzrastały. Snuli mnóstwo
planów...

Renato [Serio] mknął swoim czerwonym fiatem po drogach Italii: z Mediolanu do


Rzymu, z Rzymu do Turynu, z Turynu do Florencji. Spotykał się ze znanymi właścicielami
sal koncertowych, z menedżerami z radia i telewizji. Wszystko trzeba było uzgodnić,
zorganizować, policzyć. Jego twarz ożywała dopiero wówczas, gdy zaczynał mówić o
pieniądzach. „Och, Aniu, nasz skarbie! - stwierdzał Renato. - Nawet nie wiesz, jakim jesteś
dla nas skarbem, jak długo czekaliśmy na ciebie! Jeśli tak dalej pójdzie, za rok kupię sobie
dom na wybrzeżu. I ożenię się z miłości!”.

Renato był oszczędny z natury. Gdy jechali z miasta do miasta, z koncertu na koncert,
wybierał dłuższe, okrężne trasy, zazwyczaj gorsze, kamieniste drogi, bo za przejazd
autostradą trzeba było płacić. Kiedyś niewiele brakowało, a spadliby w przepaść.

Anna występowała i jednocześnie przygotowywała się do Festiwalu Piosenki


Neapolitańskiej. Miała tam śpiewać z podkładem muzycznym, co ograniczało jej możliwości.
Festiwal odbywał się w trzech miejscach: w sławnym Sorrento, na malowniczej wyspie Ischia
i w Neapolu. Autor piosenki, którą śpiewała Anna, kompozytor Gennaio Amato, prosił ją, by
nie brała sobie do serca werdyktu jury: „On nie jest obiektywny, zwłaszcza że jest pani
cudzoziemką, pierwszą Polką, która śpiewa na tak włoskim festiwalu. Najważniejsze, że
polubiono panią w Italii”.

„Anno! Nieprawdopodobne! Gratuluję! - Z tymi słowami Renato wbiegł do jej pokoju


w Neapolu. Miał zmęczoną, niewyspaną twarz i podkrążone oczy. - Gratuluję!”. „Czego? -
zdumiała się. - Słyszałam w radiu werdykt jury: wygrał Nino Taranto”. „Ach, to drobiazg! -
machnął ręką Renato. - Jesteś wśród najpopularniejszych piosenkarzy Włoch: Adriano
Celentano, Cateriny Valente i Rocky Robertsa. Przyznano ci Oscara Sympatii 1967!”.

HANNA GRZESIK

Konserwator zabytków, razem z Anną German była na stypendium w Rzymie

Poznanie Ani zawdzięczam szczęśliwemu zbiegowi okoliczności. Stało się to w


pierwszych dniach lutego 1964 roku na warszawskim lotnisku, przed odlotem do Rzymu,
gdzie miałyśmy wspólnie spędzić dwa miesiące dzięki stypendium przyznanemu przez
Ministerstwo Kultury i Sztuki. „Wyjeżdża pani razem z Anną German. Proszę się nią zająć i
pomagać jej. Jest nieśmiała i bardzo się denerwuje” - powiedziała pani w Biurze Współpracy
Kulturalnej z Zagranicą. Zabrzmiało to niemal jak polecenie służbowe i trochę mnie
zaniepokoiło. Niepotrzebnie. W najbliższych dniach okazało się, że to ja potrzebowałam
pomocy i otrzymałam ją od Ani.

Do Rzymu dotarłyśmy tuż przed południem i od razu udałyśmy się pod wskazany
adres, pod którym nikogo nie zastałyśmy. W Międzynarodowym Centrum Badawczym ds.
Ochrony i Konserwacji Dóbr Kultury przy via Cavour 256, gdzie miałam się zgłosić po
przyjeździe, trwała dwugodzinna przerwa obiadowa. Przeczekałyśmy ją, siedząc na ławce
pobliskiego skweru. Dzień był słoneczny, niemal upalny. Ze zdziwieniem patrzyłyśmy na
kwitnące nagietki i lewkonie, na dzieci biegające w lekkich ubrankach. Musiałyśmy na tym
tle wyglądać dość egzotycznie - Ania w eleganckim dopasowanym płaszczu i ogromnej
futrzanej czapce przykrywającej upięte w wysoki kok włosy. Spod rozchylonych połów
mojego zimowego płaszcza było widać podpinkę z puszystego futra. W Warszawie tego dnia
było kilka stopni mrozu, leżał śnieg.

Na tarasie domu w Rzymie, 1964; fot. H. Grzesik

Dyrektor Centrum, doktor Italo Carlo Angle, powitał nas przyjaźnie, ale miał do
zakomunikowania niedobrą wiadomość: w Ministerstwie Spraw Zagranicznych trwał
bezterminowy strajk urzędników, w związku z tym nie wiadomo, kiedy będziemy mogły
odebrać pieniądze. Pan Angle dostrzegł zapewne nasze zaskoczenie i starał się pomóc.
Skontaktował się telefonicznie z właścicielką mieszkania, upewnił się, że pokój jest wolny i
do naszej dyspozycji. Nie bacząc na swe wysokie stanowisko, pomógł nam odebrać bagaże z
dworcowej przechowalni, zawiózł nas na miejsce i zaniósł dwie walizy (każda po dwadzieścia
kilogramów) na piąte piętro domu przy via Domenichino 4, gdzie oddał nas w ręce bardzo
pulchnej, siwej pani Alby Vurro. Mieszkałyśmy tam razem cztery tygodnie, potem ja
zostałam jeszcze sama na trzy miesiące.

Przyjemność chłonięcia wspaniałości Rzymu zakłóciły od pierwszych chwil kłopoty


finansowe. Moje kłopoty. Z Warszawy wyjechałam z urzędowo przydzielonymi pięcioma
dolarami. Wystarczyły na opłatę lotniskową i dojazd do centrum miasta. Pieniądze na
pierwszy miesiąc pobytu miałam otrzymać zaraz po przyjeździe, co z powodu strajku
urzędników okazało się niemożliwe. Na szczęście Ania dostała część stypendium w
Warszawie, lecz po zapłaceniu połowy należności za wynajęty pokój zostało niewiele lirów.
Na tarasie domu w Rzymie, 1964; fot. H. Grzesik

Moje starania o pożyczkę zawiodły, strajk trwał. Z trudem zachowywałam spokój,


byłam zła i bezradna. Do dziś zastanawiam się, jak wybrnęłabym z tarapatów, gdybym
przyjechała sama, gdyby Ania nie miała pieniędzy, gdyby nie była Anią, która postanowiła
podzielić się ze mną resztką lirów. Nie zaproponowała - to była wyrażona z ogromną
delikatnością prośba o ich przyjęcie. Żadna z nas nie przypuszczała, że stypendium
otrzymamy dopiero za miesiąc i że ten miesiąc stanie się dla nas swego rodzaju szkołą
przetrwania.

Miałyśmy trochę szczęścia: właścicielka mieszkania wprawdzie uporczywie domagała


się reszty należności, lecz znając naszą sytuację i pamiętając o własnym głodnym
dzieciństwie w rodzinnej Kalabrii, wielkodusznie pozwoliła nam korzystać z naczyń i kuchni
gazowej. Zachowałam panią Albę we wdzięcznej pamięci.

Podstawowymi składnikami naszych kulinarnych kompozycji były mleko, mąka,


jabłka i bułki - nie w nadmiarze. Starałyśmy się nie bulwersować współlokatorów naszym
menu.

W liście do mego syna (wówczas licealisty) Ania żartobliwie opowiada, że gotujemy


„a) kiedy signory (pani domu) nie ma w domu, b) kiedy wszyscy w domu są, ale śpią”.

Ania, jak zawsze dyskretna, nic nie powiedziała mi o liście do syna. Dowiedziałam się
o nim z domowej korespondencji, już po jej wyjeździe.

Zdarzyło się, że znajomi Ani przedstawili jej pewnego pana, ponoć amerykańskiego
milionera spędzającego zimy we Włoszech, hobbystę kucharza. Zaprosił do siebie całe
towarzystwo. Na cześć Ani (cóż, „pogrążon” z punktu, jak niemal wszyscy panowie) miała
być polska kolacja. Ślicznie ubrana, z prezencikiem - maleńką puszką kawioru danego na
drogę przez ukochaną babcię, powędrowała Ania na ucztę, rzucając mnie na pastwę głodnej
wyobraźni. Polska kolacja to były ziemniaki... w mundurkach z solą.

Śmiałyśmy się, ale niezbyt wesoło. Ania doszła do wniosku, że ów pan był zapewne
goszczony przez polskiego stypendystę za oceanem. Następnego dnia posłaniec doręczył
piękną różę, na dołączonym bileciku były słowa podziękowania za wizytę, do listka przypięta
miniaturowa podkówka.

Z Hanną Grzesik w Rzymie, 1964

Opisując nasze życie codzienne w Rzymie, muszę wspomnieć o jeszcze jednym


utrapieniu - o zimnie. Mieszkanie nie było ogrzewane, okna z pojedynczymi szybami, na
lodowatych marmurowych posadzkach tworzyły się w nocy kałuże skroplonej pary wodnej.
Lutowe dni były wietrzne i mokre. W swoich zbyt lekkich strojach Ania bardzo marzła.
Obawiała się kataru i kłopotów z gardłem. We wspomnianym już liście opowiada: „mamy
szczegółowo opracowaną dokumentację o tematyce: «Jak myć się bez zdejmowania bielizny
nocnej + dziennej + wszelakich okryć, jakie kto posiada (futra mile widziane)»„.

Wieczorem kładłyśmy futrzaną podpinkę na koc Ani, ja ratowałam się zabraną


przezornie kurteczką z cieniutkiego futra. Wstawałam i wychodziłam z domu wcześniej,
podpinka wracała na swoje miejsce, ramiona Ani nakrywał „listek figowy”, jak nazywała
kurtkę. Oba nakrycia przydawały się także przy okazji ablucji nad wanną pod strumykiem
zimnej wody: prędko umytą i osuszoną część ciała okrywałyśmy czym się dało, a plecy -
futrami. Marzłyśmy w domu i marzłyśmy w czasie wędrówek po mieście.

Postanowił temu zaradzić pewien młody muzyk holenderski. Znalazł arcyciepłe i tanie
mieszkanie, które zachwalał z takim entuzjazmem, że bez namysłu dałyśmy się zawieźć wraz
z walizami na peryferie miasta. Niewielki dom był stareńki, zapadnięty trochę w ziemię. W
długim, ciemnym korytarzu panował gorący zaduch, pod ścianami leżały jakieś długie toboły.
Kąty pokoju zarastała pleśń, za cienkim przepierzeniem gromadka Włochów przekrzykiwała
ryczący telewizor. „To pokój naszej babci, ale ona jest w szpitalu i na pewno zaraz umrze.
Tak tu ciepło, bo w podziemiu mamy suszarnię chleba” - wyjaśniła właścicielka. Ogarnęło
nas przerażenie, gdy wychodząc, dostrzegłyśmy wystające z tobołów nogi. To byli bezdomni
odsypiający jakieś nocne zajęcia - może zbieracze chleba? Zamieszkanie tam byłoby
niewątpliwie ciekawym doświadczeniem, jednak jak niepyszne wróciłyśmy na dawne śmieci.

Wkrótce znaleziono dla Ani inne lokum, tym razem w eleganckiej dzielnicy, na
obrzeżach Rzymu. Pokój był istotnie cieplejszy, ale opłata za jego wynajęcie słona. W
dodatku nie było możliwości zagotowania choćby szklanki wody, a do uszu docierał
komunikacyjny huk metropolii, zmuszając Anię do wkładania na noc zatyczek do uszu. Ale to
wszystko było lepsze od kaszlu i kłopotów z gardłem, więc zdecydowała się tam mieszkać
przez ostatnie trzy tygodnie.

Na górnym tarasie opustoszałego pewnej niedzieli domu spędziłyśmy nasz


najweselszy dzień. Opanowała nas nagła radość - nie wiem, czy z powodu słonecznego dnia,
ciszy, może dlatego, że tu jesteśmy, że żyjemy. Bawiłyśmy się odgrywaniem scen z różnych
sztuk teatralnych, wykorzystując jako rekwizyty walające się rupiecie. I co bardzo ważne -
łakomie podjadałyśmy smakołyki z właśnie otrzymanej paczki z kraju. Tego dnia usłyszałam
po raz pierwszy Tańczące Eurydyki.

Opisane perypetie, jedne z wielu i w końcu bardzo zwyczajne, choć - bywało - ostro
przeżywane, stanowiły tło naszego życia w Rzymie. Na pierwszym planie były, rzecz jasna,
nasze zainteresowania zawodowe. Niewiele, niestety, potrafię opowiedzieć o Ani w rzymskim
środowisku muzyczno-piosenkarskim. Wiem, że wejście w nie było trudne.

Wydaje mi się, że wyjeżdżając do Włoch, nie miała dokładnie uzgodnionego ze stroną


włoską programu pobytu ani nawiązanego kontaktu z osobą mogącą pomóc jej wejść w
środowisko muzyczno-piosenkarskie. Stypendium przyznawano zwykle osobom studiującym
na wyższej uczelni lub mającym zyskać doświadczenie w wykonywanym już zawodzie. Ania
była wówczas nieznaną, początkującą piosenkarką. Jeśli chodzi o naukę śpiewu we Włoszech,
pojawiał się problem nie do pokonania - słona opłata za lekcje. To wszystko było dla Ani
bardzo trudne. Niewiele o tym mówiła, nigdy się nie skarżyła, działała z uporem, co często
owocowało sukcesem. Przeważnie wracała na via Domenichino wieczorem - zadowolona, ale
zmęczona, rzadko zniechęcona.

Kiedyś, zaproszona do zapoznania się z pracą studia nagrań RAI, po obejrzeniu


wielokrotnie powtarzanych prób włoskich piosenkarek, Ania zaproponowała własną
interpretację utworu. Realizatorzy byli zaskoczeni jej głosem, pamięcią muzyczną,
interpretacją. Śpiewające panie dojrzały potencjalną konkurentkę. Anię skontaktowano z
dwiema osobami zajmującymi się aranżacją. Zrezygnowała ze współpracy po kilku
spotkaniach. Byłam obecna na ostatnim i sądzę, że decyzja była właściwa.
Chyba słusznie się domyślam (bo dalszego biegu spraw nie znam), że kontakty z RAI
były pierwszym krokiem na drodze ku późniejszemu zaistnieniu na włoskiej scenie
artystycznej.

Na dworcu Termini w Rzymie, 1964

Ania dała się namówić na udział w kilku spotkaniach konserwatorów zabytków,


inicjowanych przez instytucję, w której pracowałam, odbywanych w bibliotece lub na terenie
prowadzonych prac konserwatorskich. Siadała zwykle gdzieś z boku, jakby zaznaczając
przypadkowość swej obecności, co i tak nie ułatwiało panom skupienia uwagi na meritum
omawianej sprawy. Zdarzały się przekomiczne sytuacje. Wrażenie robiła nie tylko uroda, tak
niezwykła na tle urody włoskich kobiet, ale także dyskretna elegancja sposobu bycia,
bezpośredniość w obcowaniu z nieznanymi sobie ludźmi przy jednoczesnej umiejętności
wyznaczenia właściwego dystansu. Wszystkim było z tym miło i dobrze, także wielbiącemu
Anię bez opamiętania Joemu, memu koledze z Ghany.

Gdy Ania zmieniła mieszkanie, nasze „uczenie się Rzymu”, jak nazwałyśmy długie
wędrówki po mieście, stało się rzadsze. Niemal codziennie wpadała do mnie na wspólny
posiłek, były opowieści o spędzonym dniu, ale bardzo mi brakowało dawnych wieczornych
rozmów, słuchania opowieści o trudnym, poplątanym i jakże ciekawym życiu jej rodziny.
Zawsze wtedy powracał wątek jej miłości do babuni. Zabrakło mi opowieści o beztroskich,
ale czasem trudnych momentach życia studenckiego i estradowego. Mówiła o swej obecnej
sytuacji, swych marzeniach. Dostrzegałam jej ogromną wrażliwość, jakieś mocowanie się z
trudnymi decyzjami osobistymi, obawę, jak poradzi sobie w środowisku muzycznym i
piosenkarskim. Miałam wrażenie, że Ania jest bardziej opanowana niż spokojna.

W pierwszych dniach kwietnia pożegnałam ją na rzymskim dworcu Termini - wracała


do kraju.

Do czasu wypadku na Autostradzie Słońca utrzymywałyśmy kontakt głównie


korespondencyjny. Przychodziły listy i kartki z różnych stron świata. Były także niezbyt
częste, a zawsze zbyt krótkie spotkania - zaledwie kilka godzin na spokojną rozmowę lub
bieganie po mieście w poszukiwaniu materiałów i ozdobnych dodatków do strojów, które
szyła sobie na występy. Czasem zdarzały się chwile powitań i pożegnań przy okazji
koncertów - Ania zawsze była oblegana przez osoby proszące ją o autograf.

Ostatni raz widziałam się z Anią przed koncertem w Toruniu (daty nie pamiętam).
Podczas obiadu widziałam ją tak bardzo zmęczoną, że obawiałam się, czy zdoła wejść na
estradę. Zmobilizowała się, zaśpiewała pięknie.

Po wypadku, w czasie rehabilitacji, dochodziły do mnie wieści - nie wiem, czy


prawdziwe - że nie chce wracać pamięcią do Włoch, nie chce już nigdy tam jechać.
Milczałam. Spotkanie w życiu Ani uważam za szczęśliwy dar losu.

LIST ANNY GERMAN DO PAWŁA GRZESIKA

Rzym, 5 III [19]64 r.

Dobry wieczór, Kochany Pawełku!

Nie znamy się wprawdzie osobiście, ale słyszałam o Tobie mnóstwo (dobrego!) a
nawet słyszałam fragmenty Twoich listów do Mamusi [Hanny Grzesik]. No a przede
wszystkim mieszkałam z Twoją Mamusią calutki miesiąc - więc mam prawo napisać do
Ciebie czy nie?! No to pozwól, że się przedstawię - jestem Anna German i siedzę w Rzymie
na tej samej zasadzie co i Twoja Mama. Poznałyśmy się w samolocie, a teraz jesteśmy
zaprzyjaźnione na zawsze.

Przede wszystkim, Pawełku, pisz częściej do Mamy. Nawet nie wyobrażasz sobie, co
znaczy tu dla nas jakakolwiek wiadomość z domu! Skrzynka pocztowa jest na dole, ale widać
jej zawartość (szklane szybki) już z pierwszego piętra. Więc rano, kiedy schodzimy,
przechylamy się zawsze tak gwałtownie już na drugim piętrze, że właściwie zawsze się
narażamy na skrócenie sobie drogi o połowę albo co najmniej na zjazd na przełaj na
dowolnych fragmentach ciała. Poza tym urozmaiceniem mamy mnóstwo zajęć ciekawych
wielce, pouczających nawet! Np. mycie się. Ty wchodzisz pewnie prozaicznie do łazienki,
myjesz się, wycierasz i wychodzisz jak gdyby nigdy nic. My natomiast mamy szczegółowo
opracowaną dokumentację o tematyce: „Jak myć się bez zdejmowania bielizny nocnej +
dziennej + wszelakich okryć jakie kto posiada. (Futra mile widziane)”. Główny temat ma
szereg podtemacików, czyli podpunktów np. a) kiedy signory (pani domu) nie ma w domu, b)
kiedy wszyscy są w domu, ale śpią... itd. Bardzo pouczające i odkrywcze. Albo np.
spożywanie makaronu. Jedzenie prawidłowe wymaga dużo czasu, wprawy i cierpliwości,
więc Twoja Mamusia natychmiast wymyśliła nową metodę jedzenia makaronu z obfitym
sosem pomidorowym. Mianowicie: „próżniową”. Dopiero się uczę tej metody, więc w skrócie
to wygląda tak: bierze się serwetkę o powierzchni 1 m × 1 m albo 2 m, następnie uciekającą
strużkami oliwę (po brodzie, ewentualnie po uszach) z pastą pomidorową. Spódnicę lub
spodnie najlepiej zdjąć w celu zapobieżenia plamom w/w oliwy z pastą pomidorową koloru
bordo. Teraz pozostaje już tylko wziąć do ust jeden koniec makaronu i możliwie bez gwizdów
wciągnąć resztę, wytwarzając przy okazji wspomnianą próżnię. Proste, a jakie genialne! A ja
przed wynalezieniem metody próżniowej bestialsko kroiłam (nożem!!) makaron na drobny
mak!!! To wszystko jest niczym w porównaniu z ogromną wprawą, wręcz talentem, z jakim
poruszamy się po placach i ulicach Rzymu. Nie pytamy prawie nigdy, to nas pytają o drogę,
biorąc nas za rodowite rzymianki. Aha. W związku z samochodami to nie masz pojęcia jakie
cuda tu się widzi. Podobne są do jednej takiej krzywej zbliżającej się asymptotycznie do osi
X. Tak się ciągnie w nieskończoność... Jest coś takiego w matematyce, tak?!

Pawełku, przyjmij jeszcze serdeczne gratulacje za genialne wyniki w konkursie


krasomówstwa [Paweł Grzesik miał wówczas czternaście lat]. Życzę mnóstwo powodzenia i
serdecznie pozdrawiam. A Twoją Babunię - jeśli wolno - ucałuj, dobrze?

Anna (Ania) German

JAROSŁAW ABRAMOW-NEWERLY

Pisarz, autor tekstów piosenek i słuchowisk, kompozytor, dziennikarz


Przypominam sobie moje pierwsze spotkanie z Anną German. To było chyba w 1962
roku. Byłem wtedy redaktorem radiowym, a Kasia Gärtner pisała wówczas utwory dla Ani
German. Zaprosiła mnie do obecnej Victorii (przedtem był tam Teatr Żydowski) na występ
Estrady z Rzeszowa: „Musi pan przyjść, żeby zobaczyć bardzo zdolną dziewczynę”.

Poszedłem i zobaczyłem wspaniałą, wysoką, piękną dziewczynę-kariatydę, mającą


przy tym cudowny głos. Byłem po prostu porażony. „Pani Kasiu, jak to się mogło stać, że ona
gdzieś tam jeździ z Estradą Rzeszowską i Warszawa o niej nic nie wie?”. A Kasia: „Ale
usłyszy na pewno!”.

Później miałem szczęście być w jury w Opolu akurat w 1965 albo 1964 roku. To był
drugi albo trzeci festiwal [II KFPP w Oplu, 1964 rok]. Ania zaśpiewała Tańczące Eurydyki i
otrzymała I nagrodę [w rzeczywistości II nagrodę]. To było moje pierwsze zetknięcie z
wielką sztuką Anny German.

Oczywiście na mój sentyment do piosenek Ani nakładają się także osobiste


wspomnienia. Moja mama [Barbara Abramow], która sama miała piękny sopran,
wychwytywała wspaniałe głosy w radiu. Pamiętam, że zawsze piosenkami Ani German
wzruszała się i bardzo je lubiła.

JOANNA KULMOWA

Poetka, autorka tekstu piosenki A kiedy wszystko zgaśnie

W połowie lat sześćdziesiątych dyrektorem Estrady Szczecińskiej był Jacek


Nieżychowski. Zapraszał na występy coraz to innych śpiewaków, ale nikt nie był tak
interesujący jak Anna German. Nie myślałam, że ją do nas do Strumian przywiezie. Pewnego
dnia dzwonek, a właściwie okrzyk, bo Nieżychowski stał daleko za płotem z jakąś osobą.
Wydawało mi się, że ta osoba kpi sobie ze mnie, bo była ode mnie o wiele wyższa. Aha,
chcieli mi zrobić kawał. Ona stanęła na szczudłach. Naprawdę tak pomyślałam.

Weszła. Nie, to jej własne nogi - piękna kobieta, tylko strasznie wysoka. To mnie
pocieszyło, bo byłam aż dziesięć centymetrów niższa, więc poczułam się nagle bardzo wiotka
i dziewczęca. No i posiedziała u nas na kawce, podłej kawce, bo to była ta instant -
natychmiastowa - ale zdaje się, że jej bardzo smakowała. Napisała, że to była wspaniała
kawa. To jest przechwalone. Jej natomiast nie sposób przechwalić, bo śpiewała cudownie.
Była chyba najpiękniej śpiewającą ze wszystkich piosenkarek.

Fragment rękopisu piosenki Joanny Kulmowej „A kiedy wszystko zgaśnie” z


dedykacją dla Marioli Pryzwan, 7 lutego 2013

Szymborska kochała Ellę Fitzgerald. Muszę Wisławie przyznać rację. To naprawdę


świetna śpiewaczka. W Polsce taką Ellą Fitzgerald była właśnie Anna German. Głos nie do
podrobienia: specyficzny, niesamowity. Z lekką nutką płaczu. Coś łzawego miała w głosie, a
jednocześnie był on jasny, wysoki i dziewczęcy. Trudno było sobie wyobrazić, że ktoś o
takiej posturze wydobywa z siebie taki cudowny głos. A Ella Fitzgerald też miała posturę
przeczącą swojemu głosowi, i to bardziej, bo Wisława napisała o niej w zakończeniu wiersza
„czarny kloc”.

Nie byłam specjalistką od piosenek. Pisałam wiersze, prozę, dramaty. Piosenki bardzo
rzadko. Pisałam, gdy miałam konkretne zamówienie. Ania mi potem nie przypominała o tej
obietnicy, więc dałam sobie spokój. Piosenkami zarabiałam na Strumiany. Trzeba było
wymyślać sobie ciągle jakieś nowe zarobki literackie. Odpowiadałam na wszystkie możliwe
wezwania do konkursu.

To był konkurs na piosenkę. W trzech kategoriach. I kategoria - piosenka liryczna, II -


piosenka turystyczna, III - piosenka dla dzieci. Zdobyłam pierwszą nagrodę we wszystkich
trzech kategoriach. Nie wiedziałam, że piosenka A kiedy wszystko zgaśnie wygra. Nie
wiedziałam, kto będzie kompozytorem ani kto ją zaśpiewa. Bardzo się ucieszyłam, gdy
usłyszałam moją piosenkę w wykonaniu Anny German.

Czy mogło się nie podobać coś, co ona śpiewała swoim cudownym wzruszającym
głosem?

Kiedy się jej słuchało, człowiek dochodził do stadium anielstwa, zaczynał mieć łzy w
oczach...
Okładka książki Jana Nagrabieckiego „Anna German”

FRAGMENT LISTU ANNY GERMAN DO JANA NAGRABIECKIEGO

Szczecin, 16 I 1965

A dwa dni wstecz zaszczyciła naszą imprezę swoją obecnością sama Pani Kulmowa.
Pan Nieżychowski zawiózł mnie do ich posiadłości [w Strumianach pod Szczecinem], gdzie
zostałam poczęstowana wspaniałą kawą... i obietnicą, że się specjalnie dla mnie coś napisze.

Bardzo, bardzo się cieszę z tej znajomości. To wspaniały człowiek - Pani Joanna
Kulmowa.

BOGNA SOKORSKA

Śpiewaczka

Dla mnie Ania German była pieśniarką, a nie piosenkarką. Śpiewała pieśni - a to
istotna różnica. Swoim śpiewem potrafiła poruszyć ludzkie serca. Dziś w Polsce można
znaleźć najwyżej kilkanaście artystek, które posiadły tę umiejętność.

Byłyśmy razem na tournée w Anglii w lutym 1965 roku. Przed pierwszym koncertem
w Londynie (a jak się później okazało, przed każdym następnym także) Ania była bardzo
zdenerwowana, skupiona i poważna.
Była niezwykle małomówna. Nieraz zastanawiałam się, czy może jest niezadowolona
ze wspólnej garderoby. Różne dziwne myśli przychodziły mi do głowy. Ale taka po prostu
była - chorobliwie wprost nieśmiała, zorganizowana i uporządkowana. Pierwsza przychodziła
do garderoby lub na próbę i wychodziła ostatnia.

Zawdzięczam jej ważną babską umiejętność - nauczyła mnie upinać kok. Pokazywała
na swoich włosach, w jaki sposób je dzielić, czesać i splatać.

W Anglii występowałyśmy z Bernardem Ładyszem i Wiesławem Ochmanem. Każde z


nas śpiewało cztery utwory. Orkiestra grała uwerturę, antrakt i zakończenie. Po koncercie
Ania zazwyczaj pytała: „Chyba było nieźle, prawda?”.

Z Wiesławem Ochmanem (z prawej) i Bernardem Ładyszem w Anglii, 1965

Polonia była nią zachwycona, bo śpiewała naprawdę wspaniale.

Zawiadomienie z Pagartu o koncertach w Anglii, 1965

Nie pamiętam, do jakiego miasta pojechaliśmy z Londynu. Pamiętam tylko, że leżało


nad morzem, było strasznie zimno, potworny wiatr, a szyby w oknach pojedyncze. Położyłam
się w futrze, bo byłam bardzo wrażliwa na zimno. Ania natomiast poszła z Beńkiem i
Ochmanem do baru. Nie wiem, jak długo tam siedziała - pewnie do rana, bo też nie miała
odwagi położyć się do zimnego łóżka w lodowatym pokoju.

Z Orkiestrą Polskiego Radia pod dyrekcją Stefana Rachonia

Reklama koncertów Orkiestry Polskiego Radia pod dyrekcją Stefana Rachonia, Anglia
1965

Ogromny talent, fenomenalny głos. Na jej śpiewie można się było nauczyć belcanta.

Na czym polega dobrze wykształcony głos? Gdy z forte potrafi się przejść na piano
pianissimo. Jeśli są na przykład trzy oktawy, nie powinno być trzech różnych barw głosu, bo
wtedy tworzą się tak zwane schody. Efekt zaś jest taki, jakby śpiewały trzy różne osoby. U
Ani nigdy tego nie było. Śpiewała na jednym poziomie, miała idealnie wyrównane rejestry. I
nie przeszkadzał brak muzycznego wykształcenia.

Awers i rewers kartki, którą Anna przysłała z Londynu znajomym ze Szczecina

Specyficzny tembr głosu Ani jest nie do podrobienia! Inne pieśniarki czy piosenkarki
można naśladować, jej nie.

Na koncercie

SŁAWA PRZYBYLSKA

Piosenkarka

Kawiarnia Ewa nie była duża, raczej wąska, z sufitem tuż nad głową. Położona w
centrum stolicy, a jednak na uboczu, przy ulicy Konopnickiej, stała się na początku lat
sześćdziesiątych modnym miejscem spotkań. To zapewne spowodowało, że właśnie w Ewie
zorganizowano Giełdę Piosenki. Ta nazwa, rodem z innej rzeczywistości, na tle nazewnictwa
obowiązującego w Polsce Ludowej brzmiała dziwnie, tajemniczo i pociągająco.

Był zatem rok 1963 lub 1964. Na kolejnej Giełdzie w tłumie znajomych artystów -
piosenkarzy, aktorów, poetów i tekściarzy, kompozytorów, dyrektorów i organizatorów, a
także krążących wokół niebieskich ptaków - czekałam na pierwszą piosenkę. Na maleńkiej
estradce pojawiła się wysoka blondynka. Była tak wysoka, że niemal dotykała sufitu! Moje
152 centymetry ziemskiego jestestwa zamarły z zazdrości. Niechby odstąpiła mi chociaż
dziesięć centymetrów - skomlało mi w duszy.

Ze Sławą Przybylską w opolskim amfiteatrze, 1971

Z opuszczonymi rękami i przepraszającym uśmiechem sprawiała wrażenie dużego


zranionego ptaka. Zrobiło się cicho. Delikatny, wysoki głos zaczął wypełniać powietrze
muzyką pełną wewnętrznej mocy, prawdy i piękna. Tańczące Eurydyki śpiewane przez Anię
zaczarowały słuchaczy, a mnie napełniły ogromną radością. Oto pojawił się ktoś i byłam
świadkiem tego zdarzenia. Tak zaczęła się wielka kariera i popularność Anny German. Tak
narodziła się moja wielka sympatia dla Ani.

Bliżej poznałam ją podczas wspólnych koncertów radiowej Zgaduj-Zgaduli. Był to


bardzo popularny program prowadzony brawurowo przez Andrzeja Rokitę i Wacława
Przybylskiego (przypadkowa zbieżność nazwisk). Podczas koncertów można było wygrać
wiele cennych nagród i zobaczyć najpopularniejszych wykonawców. Koncerty były długie -
trzy godziny stanowiły normę. Czas oczekiwania na swoje pięć minut i wymarzoną burzę
oklasków wykorzystywano różnie. Niektóre artystki dziergały na drutach, zaciekle paplając,
muzycy grali w kości, ktoś usiłował czytać, inny opowiadał dowcipy, po których wybuchały
salwy śmiechu. Po każdej wpadał do garderoby z groźną miną pan Stasio, główny
organizator, i przenikliwym szeptem syczał: „Cisza za kulisami, bo potrącę”.

Ania szukała najdalszego, cichego kąta, podobnie jak ja - ale to oczywiście było
niemożliwe. Można go było stworzyć jedynie w wyobraźni, oddzielając się od rzeczywistości.
Zapadałyśmy w milczenie... Jak burza wpadał roześmiany Krzysztof Cwynar, wołając:
„Aniu! Czy wyniesiesz mnie dzisiaj na scenę?”.

Krzysio uwielbiał Anię. To człowiek o wielkim poczuciu humoru, który zawsze


wnosił ze sobą atmosferę życzliwości, pogody ducha i prawdziwego koleżeństwa. Myślę, że
łączyła go z Anią prawdziwa przyjaźń.

Dzieliłam z Anią pokój hotelowy. Przed snem, życząc jej dobrej nocy, nastawiłam jak
zwykle budzik. Sen jednak nie przychodził. Po koncercie nie zawsze można zasnąć.
Koncertowe stresy i rozpamiętywanie scenicznych sytuacji, drobnych potknięć i błędów nie
pozwalają oddać się w objęcia Morfeusza. W ciemności rozmawiam z Anią. Okazuje się, że
reagujemy podobnie. Mimo wielkiego aplauzu i tak zwanego powodzenia nie dowierzamy
sobie i obciążamy same siebie drobnymi i niezauważalnymi potknięciami. Ania mówiła, że
takie uporczywe dążenie do doskonałości jest zapewne przejawem pychy, że trzeba okazać
więcej pokory. W pewnym momencie powiedziała o nowej spikerce TV: „Ona jest taka
piękna i nieduża”. „Aniu - odpowiedziałam - na taki zachwyt wobec nieznanej kobiety mój
mąż [Jan Krzyżanowski] zwykł odpowiadać: «Nie wiem, nie rozmawiałem»„. Ania
roześmiała się. Lubiła się śmiać. A potem polubiła także mojego męża.
Rozmawiałyśmy często i długo. Ania była kobietą wykształconą i mądrą.
Powracającym tematem naszych rozważań filozoficznych było piękno otaczającego nas
świata, piękno człowieka, zarówno zewnętrzne, cielesne, jak i duchowe. Obie miałyśmy ten
sam kompleks - kompleks wzrostu! Ja - małego, Ania - wielkiego. Wyłożyłam Ani swoją
filozofię: „Brak wiary we własne ciało jest brakiem zaufania do samego siebie. Trzeba
pozostawić za sobą kompleksy ciała i wzrostu i poczuć się bez tego balastu lekko i
szczęśliwie. Aby móc żyć i tworzyć, trzeba akceptować siebie, a wtedy na pewno znajdzie się
ktoś, kto nas zaakceptuje”. Ania, po chwili namysłu, podsumowała naszą dysputę: „Bądźmy
zatem piękni urodą muzyki, miłością i życzliwością”. Zgodziłam się z nią natychmiast i
całkowicie.

Nazajutrz Ania była jeszcze łagodniejsza i bardziej nieśmiała. Postanowiłam ją


ożywić. „Aniu, chociaż ciało nie ma perspektyw, należy o nie dbać i robić gimnastykę”. „Nie
mam siły, nie mogłam spać” - odrzekła. „Dlaczego?” - wyszeptałam zaniepokojona. „Wiesz,
Sławeńko, ten budzik tak głośno cyka. Czy możesz schować go do szuflady?”. Więc taka jest
Ania - pomyślałam. - Jej świat jest światem ciszy.

Minęło wiele lat. Ani już dawno nie ma, a ja nadal stawiam budzik za drzwiami i jeśli
zadzwoni, mówię „dziękuję”. Wszak dobrze spełnia swe obowiązki.

Często jestem w lesie lub na rozległych połoninach Białej Wody i słucham ciszy, tej
pięknej, boskiej ciszy przyrody. Wtedy najwyraźniej odróżniam głos słowika, drozda,
czyżyka lub jaskółki. I zawsze wtedy słyszę głos Ani.

WACŁAW PRZYBYLSKI

Konferansjer, dziennikarz

Moje pierwsze spotkanie z Anią German związane było z audycją Podwieczorek przy
mikrofonie. Wybitni artyści zabiegali o udział w tym programie. Pewnego dnia zgłosiła się do
nas Katarzyna Gärtner i zaproponowała występy nowej piosenkarki, której jeszcze nie
słyszeliśmy - Anny German. Ania zaśpiewała w Podwieczorku i odniosła ogromny sukces.
Nie widziałem tego programu, lecz słyszałem opinie kolegów. Na ogół niełatwo było się
przebić przez plejadę uznanych artystów.

Pierwsze programy nagrywano w kawiarni Europa na placu Powstańców Warszawy,


dopiero później otworzono kawiarnię na Ścianie Wschodniej.

Opole 1965; fot. M. A. Karewicz

Gdy wraz z Andrzejem Rokitą realizowałem program Zgaduj-Zgadula, Ania odbyła z


nami jedno tournée. Dwutygodniowe, bardzo trudne dla wykonawcy - szybkie przejazdy,
występy wyłącznie w ogromnych salach. Każde pojawienie się Anny na estradzie było dla
mnie wzruszeniem. Współpraca z zespołem akompaniującym, sposób, w jaki zwracała się do
ludzi, atmosfera, jaką wokół siebie stwarzała - wszystko to sprawiało, że praca z nią dawała
nam ogromną satysfakcję i przyjemność.

Złota Nuta - podziękowania za udział w programie muzycznym telewizji NRD

Miałem zaszczyt zapowiadać ją na dużym koncercie w Berlinie Zachodnim Gäste aus


Polen [Goście z Polski]. Niezapomniany koncert, wspaniałe warunki, bardzo dobry hotel i -
jak na ówczesne czasy - wysokie honoraria. To była seria koncertów wybitnych artystów z
krajów demokracji ludowej. Wszystkie te zdarzenia miały miejsce przed wypadkiem Ani.
Wypadek był dla nas prawdziwym ciosem, bo ogromnie ją lubiliśmy. Solidnie
przygotowywała się do występów, miała doskonały repertuar. Niezwykle inteligentna,
świetnie znała języki obce - nie można jej było niczego zarzucić. Była za dobra jak na to
środowisko.

Po wypadku zamieszkała na Powiślu, gdzie i ja mieszkałem. Któregoś dnia spotkałem


ją na spacerze. Szła, opierając się na dwóch szwedkach, bardzo blada, mizerna, załamana.
„Już nigdy nie wystąpię na estradzie...” - powiedziała. Odrzekłem coś w rodzaju: „Nie tylko
pani wystąpi na estradzie, ale oświadczam, że sam będę panią zapowiadał”.

No i w 1971 roku Ania zaśpiewała na festiwalu w Opolu, a ja byłem jednym z


konferansjerów. W 1972 roku znów się tam spotkaliśmy.
Kiedy z okazji siedemdziesięciolecia Polskiego Radia przyznawano Diamentowe
Mikrofony, wspominaliśmy tych, których nie ma już wśród nas. Bardzo często padało
nazwisko Ani. Myślę, że nie ma w Polsce człowieka z tej branży, który mógłby jej coś
zarzucić. To fenomen. O innych mówiło się „to wspaniała piosenkarka, ale...”. W jej
wypadku było inaczej. Perfekcja wykonawstwa łączyła się z ogromną kulturą i
odpowiedzialnością. Każda publiczność była dla Ani German tą najważniejszą. Pozostawała
damą w każdej sytuacji. Dzisiaj dobry człowiek kojarzy się niemalże z życiowym
nieudacznikiem. Ania we wszystkim, co robiła, kierowała się dobrocią. Nigdy nie zakładała,
że ktoś może być nieuczciwy, że może zrobić jej jakieś świństwo. Nie przychodziło jej to do
głowy. Wykorzystywano więc tę jej ogromną dobroć. Zawiodła się wielokrotnie.

Premiery Opole 1973 - program koncertu

STEFAN RACHOŃ

Dyrygent, dyrektor Orkiestry PRiTV

Cokolwiek bym powiedział o Ani German, będzie to za mało. Była bardzo


utalentowaną i muzykalną piosenkarką. Śpiewała czysto, miała doskonały słuch, dużą
technikę, skalę i oddech.

Pracowałem z Anią z prawdziwą przyjemnością. Nie było z nią żadnego kłopotu. Z


nagraniami także, ale tak to już jest z profesjonalistami.

Uważam, że była najlepszą piosenkarką swego pokolenia.

Poznałem ją w czasie realizacji kolejnego Podwieczorku przy mikrofonie. Nie wiem,


w jaki sposób tam trafiła, ale od razu zwróciłem na nią uwagę. Zaproponowałem nawet
powtórzenie koncertu i nagranie go w radiu z orkiestrą.

Z ulubionym dyrygentem Stefanem Rachoniem; fot. A. Wiernicki


Ania nie należała do kategorii chimerycznych, kapryśnych gwiazd. Zawsze skromna,
jeździła autokarem razem z orkiestrą. Inne piosenkarki żądały taksówek, osobnych
samochodów - ona nie. Przystosowywała się do każdych warunków.

Z Anią kojarzy mi się pewna zabawna historia. Występowaliśmy gdzieś w Polsce,


Ania też miała wcześniej koncert. Przyjechała do hotelu późno, już po przydziale pokojów.
Dostała pokój numer 100, blisko orkiestry (orkiestra miała najgorsze pokoje). Numerki na
drzwiach ledwie się trzymały. Po jakimś czasie zapukała do mnie, by pożyczyć flamaster.
„Bardzo przepraszam, panie dyrektorze, ale zginęła jedynka z numeru mojego pokoju i
zostały dwa zera. Stale ktoś do mnie puka”.

Czasem pytałem ją, czy po koncercie pójdzie z nami do restauracji. Odmawiała:


„Większość interesuje tylko mój wzrost, a to mnie peszy”.

Ze Stefanem Rachoniem, Opole 1970; fot. A. Wiernicki

MAREK SEWEN

Zaprzyjaźniony kompozytor

Na początku lat sześćdziesiątych Roman Sadowski, kierownik literacki Podwieczorku


przy mikrofonie, zaprosił Anię do udziału w tym programie. Po którymś Podwieczorku Anna
zadzwoniła do mnie z prośbą, bym razem ze Zbigniewem Staweckim, autorem tekstów,
napisał dla niej piosenkę. Wspólnie uzgodnili, że powinna to być kołysanka.

W ten sposób powstała Melodia dla synka. Ania już wtedy wymarzyła sobie synka.

Napisałem muzykę, biorąc pod uwagę jej możliwości głosowe. Pewnego dnia
zatelefonowała ponownie, mówiąc, że jest w Warszawie, w hotelu, i chciałaby usłyszeć
gotową już piosenkę.
Melodia dla synka nie miała łatwego życia. Nie mogliśmy jej nagrać w radiu - została
odrzucona. Mijały tygodnie, a piosenka leżała u Ani w szufladzie. Wspomniałem Ryszardowi
Sielickiemu, szefowi artystycznemu Polskich Nagrań, że chciałbym zamieścić ten utwór na
płycie. Zaczęliśmy więc wspólnie gromadzić repertuar na pierwszą polską płytę Ani.

Dedykacja dla Ireny Sewen na książce „Wróć do Sorrento?”...

Dedykacja dla Ireny i Marka Sewenów na płycie „Anna German”

Skomponowałem dla niej sześć piosenek, ale nie wszystkie wiodły szczęśliwy żywot
na antenie radiowej. Czeremchy, pięknego tekstu Tadeusza Kubiaka, chyba w ogóle nie
słyszałem w radiu... Oprócz wspomnianych już Melodii dla synka i Czeremchy napisałem dla
Ani: Wiklinę topielicę, Moje miejsce na ziemi, Wiatr mieszka w dzikich topolach i Jakim cię
wyśniłam. Nagrałem z nią także dwie kolędy, jedyne, jakie udało się jej zarejestrować:
Lulajże, Jezuniu i Gdy śliczna Panna. Ukazały się na singlu będącym zapowiedzią płyty
długogrającej. Niestety, longplay nigdy nie został nagrany. Ówczesna dyrekcja Polskich
Nagrań obawiała się, czy znajdzie nabywców.

Ania nie była akceptowana przez jedyną wówczas w kraju firmę fonograficzną i
dlatego tak mało jej na polskich płytach. A tyle miała planów i pomysłów: poezja śpiewana,
muzyka kameralna, nowa płyta z tekstami Jerzego Ficowskiego...

Kierowałem w tamtym okresie orkiestrą Warszawskie Smyczki. Często


koncertowaliśmy w Warszawie i w innych polskich miastach. Dyrygowałem też na jej
wspaniałym recitalu w Teatrze Wielkim, który stał się come backiem Anny.

Na koncertach starała się nie tylko śpiewać, ale także rozmawiać z publicznością.
Czasem prowadziliśmy między sobą krótki dialog. Ania inicjowała te pomysły. Koncerty z
nią wspominam z prawdziwym wzruszeniem. Pamiętam ten w Rostocku, na który zabrała
mnie i moją żonę Irenę. Telewizja w Niemczech Wschodnich przygotowywała programy
oglądane również przez Niemcy Zachodnie, więc zapraszała do udziału w nich najlepszych
artystów z całego świata, między innymi Anię German.

Wykonawcy śpiewali z playbacku. Próby trwały tydzień. Rano o godzinie siódmej


przyjeżdżał kierowca i zabierał mnie, Anię i moją żonę. Próba kończyła się około trzynastej.
Na dwie godziny wracaliśmy do hotelu. Od godziny piętnastej do dziewiętnastej znowu
próba. Ania, która wszystko miała już dopracowane, z pokorą wypełniała polecenia reżysera i
organizatorów. Nie mogło być żadnej improwizacji! Program bardzo się podobał, niestety, w
Polsce nie był emitowany.

Po takich morderczych zajęciach wieczory należały do nas. Spędzaliśmy je


przeważnie we troje w naszym pokoju. Przygotowywaliśmy skromne kolacyjki. Ania lubiła
pitrasić. W jej warszawskim mieszkaniu na Piaskach unosiły się wspaniałe zapachy przypraw,
ziół i czosnku.

Z każdej podróży coś nam przywoziła: mnie, mojej żonie i córce. Kiedyś była to
nieznana u nas wówczas zielona herbata z Mongolii. Innym razem - lampy halogenowe do
mego auta, których wtedy w Polsce nie było. Ania dowiedziała się od kogoś, że mi je
skradziono, i przywiozła w prezencie. Lubiła sprawiać przyjemność innym i cieszyć się
radością drugiej osoby.

Była wspaniałym człowiekiem o niespotykanej wrażliwości i ogromnej dobroci.


Oprócz tego wszechstronnie uzdolniona (pisała, komponowała, rysowała, znała języki obce).
Poza tym autentycznie interesowała się sprawami innych, co nieczęsto się zdarza. Nie było w
niej zakłamania ani obłudy. Była przemiłą osobą, szalenie wrażliwą i tkliwą. Darzyliśmy się
artystyczną miłością. Moja praca jej odpowiadała. Ania wiedziała, że zawsze może na mnie
liczyć.

LIST ANNY GERMAN DO MARKA SEWENA

Warszawa, 1 VII [19]65


Wielce Szanowny, Miły Panie!

Wróciłam już z Opola i leżę chora, bo serce jednak jest mocno nadwerężone. Lekarz
zabronił w ogóle śpiewania, no ale to jest u mnie niemożliwe. Poleżę trochę i myślę, że do
Sopotu jednak pojadę. Miły Panie Marku, czy będzie Pan w Sopocie? Rozmawiałam z dyr.
Sielickim - muszę w sierpniu koniecznie nagrać płytę, no i chciałam tę kołysankę [Melodię
dla synka] na niej mieć.

To będzie longplay. Chciałabym z Panem porozmawiać na ten temat. Proszę skreślić


do mnie kilka słów, dobrze? 19 bm. jadę do Łeby odpocząć, żeby móc do Sopotu pojechać.
Chciałabym tylko wiedzieć, gdzie mogę do Pana napisać w tej sprawie. Dobrze?

Tymczasem żegnam, serdecznie pozdrawiam Pana wraz z Rodziną. Przy najbliższej


okazji przekażę córeczce niebieskie wstążki z Paryża. Atłasowe, mogą być?!

Jeszcze raz do widzenia, pozdrawiam

Anna German

Fragment listu do Marka Sewena

JERZY MILIAN

Kompozytor, dyrygent

W latach 1962-1963 przyjechaliśmy z zespołem Benona Hardego zagrać w kawiarni


Stolica w Warszawie dwa Podwieczorki przy mikrofonie. Przyszła wysoka, zgrabna
blondynka, może jakby trochę za „księżycowa” w cholernym tyglu tej próby, gdzie - by
zdążyć - trzeba było robić wszystko byle jak i byle szybciej, żeby się to wieczorem jakoś
kupy trzymało.

Uderzyła mnie jej skromność i klasa. Orkiestra jest idealnym probierzem osobowości i
godności piosenkarki. Bywały takie, o których muzycy wiedzieli, że można je spokojnie
poklepać jak śpiewające klacze, a później taka i na wódeczkę pójdzie itd. Ale (doświadczyłem
tego kilka razy) bywały takie, które wystarczy, że weszły na próbę... i wszyscy wiedzieli, że
to dama. Nikt nie odważył się zrobić ani powiedzieć czegoś niestosownego. Słowa „klasa” i
„godność” zawsze kojarzyć mi się będą z Anną German. Do tego uderzająca grzeczność,
skromność, ale obie te cechy dalekie od koniunkturalizmu.

Podziękowania za udział w „Podwieczorku przy mikrofonie”, 1973. Dedykacje dla


Ani na odwrotnej stronie podziękowań

Na tej podwieczorkowej próbie zaśpiewała Wróć do Sorrento. Wysoki głos, nieco


sweet, ale w słowiańskim stylu dalekim od kiczu, o niespotykanej dotychczas barwie. Wiele
razy spotykaliśmy się potem „na szlaku”, gdzie było więcej czasu, by nasze wspólne
muzykowanie rzetelnie przygotować.

Wiadomo było, że Anna ma świetny słuch - śpiewała czysto jak kryształ. Była
objawieniem wśród tych, którym wtedy akompaniowaliśmy.

Pamiętam: wychodziła, nie drobiła nogami, nie robiła ćwiczeń gimnastycznych, po


prostu stawała, śpiewała i... była najlepiej przyjmowana przez publiczność. Powiedziałbym,
że porażała ją czystością intencji swego śpiewania.

Podziękowania za udział w „Podwieczorku przy mikrofonie”, 1976

W 1964 roku Pagart powierzył mi kierownictwo muzyczne ekipy zorganizowanej na


dwudziestolecie PRL, która miała wystąpić w wielu republikach ZSRR. Na owe czasy ekipa
była silna. Wśród pań: Maria Koterbska, Anna German, Wiesława Drojecka, Dana Lerska,
Stasia Kowalczyk, Oksana Kowalówna. Wśród panów: Sasza Sawin, Janusz Gniatkowski,
Zbigniew Strzałkowski, Bohdan Eymont. To osoby, które pamiętam. Zaliczyliśmy między
innymi Duszanbe, Machaczkałę, Ałma-Atę, Soczi, Tbilisi, Kijów, Odessę, Lwów,
Czerniowce, Moskwę, Leningrad - wymieniam te miasta, żeby pokazać, jak różne gusty
publiczności trzeba było zaspokajać. Anna German była królową tej ekipy, a boginią dla
publiczności. Kto tego nie przeżył, ten nie wie, co znaczy aplauz sześciotysięcznej widowni w
teatrach letnich. Publiczność pokochała Annę, co zresztą zaowocowało jej późniejszymi
kontraktami na tych terenach.

Pamiętam z tej trasy dość zabawny epizod, jak to dla Ani trzeba było zamawiać dwa
łóżka, zestawiać je jedno w połowie długości drugiego, by mogła się wyspać. Normalne łóżka
były dla niej za krótkie. Poza tym kochała spać - budzenie jej sprawiało nam wszystkim
prawdziwą przykrość...

Niezapomniana to była trasa. Cały czas „szła na brawach”, honoraria były zacne, a
butelczyna koniaku ararat kosztowała 2 ruble 40 kopiejek! Żyło się tedy bogato, ekipa była
zgrana. Przez całą trasę Anna była świetną koleżanką, a po każdym koncercie przychodziła do
mnie z wątpliwościami: „Czy wszystko zaśpiewałam czysto, bo wydawało mi się...”.

Boże! Ileż razy ją wspominałem, kiedy, szefując Orkiestrze Rozrywkowej PRiTV w


Katowicach, oglądałem rzewnie kwiczące babony, do tego gniewne, prawie nóżką tupiące na
publiczność zastygłą w przerażeniu...

Redaktorzy z warszawskiego radia wybaczyli sukcesy w ZSRR Trubadurom,


Czerwonym Gitarom, natomiast Annie German - nie. Nie wiem, dlaczego ściągali z anteny jej
nagrania. Sam kiedyś słyszałem na korytarzu, gdzie urzędowali spece od rozrywki w PR
(równie nieprofesjonalni co opiniotwórczy), złośliwe powiedzonko: „Ach, Anna? Nasza
liubimaja”.

W czasach, kiedy Anna już chorowała, napisałem do niej list - prosiłem o tekst do
Sonny Boy. Nagrywałem wtedy przeboje świata w polskich wersjach językowych.
Otrzymałem tekst i wzruszający, bardzo osobisty list. Odpisałem, ale cóż można wyrazić
słowami w takich chwilach...

Była wspaniałym człowiekiem. Niech pamięć o niej będzie wyrzutem sumienia dla
przeciętnych ludzi w PRiTV, którzy brali udział w niepisanej zmowie przeciw niej. Przeklęci
neofici - Anny im nie wybaczę. Tym się z nią różniliśmy, że ona chyba wypiłaby z nimi
butelkę szampana...

MARIA KOTERBSKA
Piosenkarka

Nie pamiętam już, kiedy poznałam Anię, ale zaprzyjaźniłam się z nią podczas
wspólnego pobytu w ZSRR. Ania była dosyć skomplikowaną osobowością - bardzo skryta i
delikatna, lubiła jednak przebywać w towarzystwie ludzi z poczuciem humoru. Lubiła
towarzystwo, w którym było wesoło i gwarno. Przeżyłam z nią wydarzenie, którego nie
zapomnę. Pierwszy koncert we Lwowie. W czasie naszego pobytu w ZSRR Lwów był
miastem, na które szczególnie czekaliśmy.

Było w zwyczaju, że każdy z solistów miał w repertuarze jedną piosenkę w języku


rosyjskim. Ania „szła” na zakończenie pierwszej części, ja na zakończenie koncertu.
Ustaliliśmy, że nie śpiewamy piosenek po rosyjsku, tylko wszystkie po polsku. Nie wiem,
dlaczego Ania jako trzecią zaśpiewała piosenkę po rosyjsku. Wówczas stało się coś
strasznego. Publiczność zaczęła gwizdać, pokrzykiwać i gadać na głos, palić gazety - jednym
słowem: koszmar. Wołałam ją, by zeszła ze sceny, ale ona śpiewała do końca i wybiegła
dopiero po skończonej piosence. Na wspólny finał, w którym każdy coś śpiewał, nie wyszła.
Dopiero po powrocie do hotelu dowiedzieliśmy się, że jest już w swoim pokoju. Pobiegłam
do niej, lecz na nic zdały się nawoływania i dobijanie się do drzwi. Nie otwierała. W końcu
po groźbach naszego przedstawiciela z Pagartu oświadczyła, że otworzy, ale wpuści tylko
mnie. Zastałam Anię zrozpaczoną i załamaną. Nie mogłam jej uspokoić. Żadne tłumaczenia
do niej nie docierały, stale powtarzała, że ją wygwizdano, a moje wyjaśnienia, dlaczego tak
się stało, niewiele pomagały. Oczywiście chciała zerwać kontrakt, wyjechać następnego dnia.
Tłumaczyła nam, że nie będzie w stanie dalej występować. Na szczęście jakoś się uspokoiła,
ale uraz został i już tak się nie cieszyła z następnych koncertów. Później wyjechała na
festiwal do Sopotu, na którym zdobyła pierwszą nagrodę za swoje Tańczące Eurydyki.
Wróciła do nas - już w dobrej formie.

Spotykałam się z nią później na koncertach, nigdy jednak nie wspominałyśmy tej
sprawy. Kiedy po wypadku Ani Irena Dziedzic zaprosiła mnie do Tele-Echa, nie wiedziałam,
że będzie to powitanie Ani German. Nie wiedziałam, że w imieniu kolegów mam jej wręczyć
olbrzymi bukiet kwiatów. Byłam Irenie wdzięczna, że właśnie mnie przypadła ta rola, bo
ogromnie przeżywałam tę straszną niesprawiedliwość losu, która spotkała Anię. Po nagraniu
w Tele-Echu poszłyśmy obie na kawę i bardzo długo rozmawiałyśmy, unikając tematu
Lwowa i wypadku. Potem już się z nią nie spotkałam, ale zawsze myślałam o niej z ogromną
serdecznością.

ALEKSANDER ŻYGARIOW

Koncert w niewielkim miasteczku Forli skończył się późno. Znający i kochający


muzykę Włosi długo nie chcieli puścić Anny ze sceny, a ona - mimo zmęczenia - śpiewała.
Do małego, przytulnego hoteliku wróciła o pierwszej w nocy. Już kładła się spać, gdy ktoś
nieoczekiwanie zastukał do drzwi. Na progu stał Renato. Anna poczuła zapach koniaku.
„Witaj, nasz skarbie! Co to, kładziesz się spać?! Wstawaj! Czeka na ciebie elegancki hotel w
Mediolanie. Już opłacony. Wiesz, nasza firma nie jest taka bogata, żeby płacić za dwa pokoje
jednocześnie”.

Dwadzieścia minut później siedzieli już w samochodzie i mknęli przez uśpione ulice
miasteczka. „Powiem ci szczerze - Renato docisnął pedał gazu - już dwie noce nie spałem.
Ale mamy roboty! Rano wróciłem od rodziców ze Szwajcarii i jak szalony jeździłem po
całym Mediolanie, a potem tutaj, z tobą, do Forli. Wszędzie trzeba zdążyć. Nic nie mów,
Aniu, ale najważniejsze w życiu są pieniądze. Już ja wiem, co to znaczy, gdy ich nie ma. -
Zamilkł, lecz po kilku minutach, kiedy wyjechali na szosę, znowu odwrócił się w stronę Anny
i, ziewając, powiedział: - Nie będziemy błądzić po miasteczkach, pojedziemy autostradą.
Nocą się nie płaci”.

Renato nie spostrzegł, że strzałka prędkościomierza przekroczyła liczbę 100 i szła w


górę: 120, 130, 140, 150, 160... Zmęczenie dało o sobie znać - w pewnej chwili po prostu
zasnął...

Znaleziono ich nad ranem. Nieprzytomny Renato leżał obok samochodu. Dwadzieścia
metrów dalej - Anna German.

Gdzie jestem? - przemknęło jej przez myśl. Ktoś pochylił się nad nią. Usłyszała
wypowiedziane przez łzy rosyjskie słowa: „Chwała Bogu, żyje!”.
Mama? - pomyślała Anna. Obok ktoś szybko tłumaczył coś po włosku, jeszcze ktoś po
polsku. Dziwnie znajoma intonacja. Zbyszek?

Świadomość odmawia posłuszeństwa.

„Kryzys już minął - słyszy głos Zbyszka. - Teraz wszystko będzie dobrze”. Anna
widzi jego twarz, zmizerniałą, zmęczoną. Ich spojrzenia spotykają się i ona cichutko, z
trudem, wypowiada pierwsze słowa: „Tak bardzo się cieszę, że jesteście tutaj, ze mną”.

Mama i Zbyszek przylecieli do Bolonii trzy dni po wypadku. Nikt w Ministerstwie


Kultury i w Pagarcie nie potrafił uspokoić pani Irmy. „Stan jest bardzo ciężki - powiedział
dyrektor Pagartu Władysław Jakubowski. - Proszę być dzielną i przygotowaną na najgorsze.
To wielkie nieszczęście dla polskiej kultury”.

W Bolonii powitał ich przedstawiciel polskiej ambasady.

Anna leżała najpierw w małym przyklasztornym szpitalu Madre Fortunato Toniolo, a


potem na oiomie Uniwersyteckiej Kliniki Neurologicznej. „Niestety nie mogę powiedzieć nic
konkretnego - mówił lekarz prowadzący. - Obrażenia są ogromne: złożone złamania obu nóg,
lewej ręki, wstrząs mózgu i liczne urazy całego ciała. Jedyna nadzieja to młody organizm i
serce”.

Świadomość wróciła dwunastego dnia. Anna mogła już oddychać i pić. „Życiu
pacjentki nic już nie zagraża, ale... - Lekarz zająknął się i spytał Zbyszka: - Czy macie
pieniądze? Dużo pieniędzy? Powrót do zdrowia będzie bardzo powolny, a leczenie drogie”.

Informacje prasowe o wypadku samochodowym i stanie zdrowia Anny German

Anię przewieziono do Instytutu Ortopedycznego Rizzoli, jednego z najlepszych w


Italii, gdzie lekarze naprawdę czynią cuda i gdzie, jak powiedziała córce Irma, „złożą
połamaną lalkę”.

Anna patrzyła z nadzieją na profesora Rafaello Zanoliego - pełnego wiary w siebie


specjalistę, dobrego i łagodnego człowieka. Czekała ją ciężka operacja, ale czy można na
nowo „złożyć” ludzkie ciało jak „połamaną lalkę”? Ania nie chciała o tym myśleć. Nauczyła
się tłumić ból i w żadnej sytuacji nie okazywać cierpienia. Potrafiła się nawet uśmiechać.

Kiedy obudziła się po operacji, poczuła, że leży w gipsowym pancerzu. Obejmował


całe ciało - od stóp po szyję. Po raz pierwszy w życiu Anna płakała tak gorzko. Nie można
było jej uspokoić. Błagała, aby zdjęto jej gips, aby wybawiono ją z tego nowego cierpienia.
Lekarze uspokajali Anię, tłumacząc, że to jedyna nadzieja.

Notatka prasowa o pobycie Anny w klinice w Bolonii, „Panorama” 1967, nr 40

Anna chciała jak najszybciej wrócić do Polski. Miała nadzieję, że w Polsce wszystko
potoczy się sprawniej... Tu, w Italii, profesor Zanoli radził nie spieszyć się z wyjazdem:
„Kości zaczynają się dopiero zrastać, a to w tej chwili najważniejsze”. „Panie profesorze -
wtrąciła szybko Irma - kończą się nam pieniądze. Wydaliśmy już wszystko, co moja córka
zarobiła”.

Po sześciu tygodniach leczenia dyrektor Jakubowski zorganizował przelot Ani do


Warszawy. Profesor Zanoli osobiście przewiózł Annę na lotnisko. Do kraju razem z nią
wracali Irma, Zbyszek i doktor Cezary Rzadkowolski, którego na czas lotu wydelegował
Pagart.

List do matki Anny German: „Droga Pani, dziękuję za miłe słowa i wiadomości o
córce. Mam nadzieję, że będzie się czuć coraz lepiej i wkrótce całkowicie powróci do
zdrowia. Proszę jej przekazać moje najlepsze życzenia. Pozdrawiam Panią z całego serca.
(Prof. Raff aele Zanoli)”

W Warszawie na Okęciu czekała na nich karetka pogotowia. Jeden z sanitariuszy


mrugnął do niej porozumiewawczo: „Pani Anno, będzie pani żyła sto lat, zobaczy pani! Moja
babcia prosiła, żebym nisko się pani pokłonił i podziękował za piękny głos, za piosenki... Gdy
pani wyzdrowieje, wszyscy przyjdziemy na pani koncert!”.

Pierwsze dni spędziła u rodziców Zbyszka na Grzybowskiej. Po kilku dniach trafiła do


Kliniki Ortopedycznej Akademii Medycznej. Profesor Garlicki długo badał piosenkarkę,
uważnie oglądał zdjęcia rentgenowskie, a na pytanie Anny, czy szybko zdejmą jej gips,
odpowiedział krótko: „Postaramy się. Postaramy. Ale niech pani nas nie ponagla i nie spieszy
się. Najważniejszy jest czas i cierpliwość”.

Notatka prasowa o powrocie Anny German do Polski, „Sztandar Młodych” 1967, nr


249

Ania pragnęła uciec od myśli o chorobie w świat sztuki, w którym żyła i w którym
była szczęśliwa. Dostarczano jej gazety i pozwalano czytać kilka minut dziennie. Znalazła w
nich kilka entuzjastycznych recenzji ze swoich koncertów we Włoszech, kilka komunikatów
PAP o wypadku, o stanie swojego zdrowia, wywiad z babcią.

Mijały dni.

Kiedyś wspomnienia cieszyły Annę - dziś stały się przyczyną melancholii. Życie
będzie się toczyło bez niej...

Zaczęli ją odwiedzać starzy znajomi: i ci ze studiów, częściowo już zapomniani, i


artyści Estrady Wrocławskiej, i Julian Krzywka, i Aniela. Anna cieszyła się z odwiedzin
każdego.

Próbowała zmusić się do pracy, pokonać zmęczenie. Poprosiła mamę, żeby


przywiozła z Wrocławia wszystkie nuty. Chciała się wyrwać z tego strasznego świata bólu i
otępienia.

Irma i Zbyszek czytali jej listy i telegramy, które codziennie napływały do


Ministerstwa Kultury. Każdego ranka otrzymywała nową porcję listów podobnych do
poprzednich: nieznajomi adresaci zapewniali Annę o swym uwielbieniu, wierności i miłości.
Życzyli szybkiego powrotu na estradę. Anna starała się zdrową prawą ręką odpisywać na
listy, ale po chwili musiała przerywać, zmęczona. Czasami - w przypływie czarnego humoru -
podpisywała się: „połamana lalka”.

W trakcie rekonwalescencji, 1969; fot. J. Tarań


W szpitalu na Lindleya spędziła dwa tygodnie. Stamtąd zawieziono ją do Ośrodka
Rehabilitacyjnego STOCER w Konstancinie. W końcu nadszedł dzień, na który czekała od
wielu miesięcy - dzień zdjęcia części gipsu. Oswobodzono klatkę piersiową i Anna mogła
swobodnie westchnąć.

Ania coraz chętniej „przegrywała” piosenki w myślach. Za kartkami nut widziała


wielkie orkiestry, słyszała ich muzykę i siebie... Napisała list do Moskwy, do Kaczaliny.
Odpowiedź przyszła natychmiast: Kaczalina zawiadomiła Anię, że ma dla niej nuty nowych
piosenek Pachmutowej i Felcmana, że szuka następnych. Ton listów Kaczaliny - rzeczowy i
pozbawiony sentymentalizmu - sprawił, że Anna poczuła się znowu artystką.

Lekarze uspokajali, kazali cierpliwie czekać. Ale jak długo? Rok, dwa lata, pięć?

Co znaczy „czekać” dla piosenkarki? Inżynier może dogonić czas i nadrobić


zaległości. Aktor może znaleźć inne role, a piosenkarka? Mody zmieniają się szybko i
wczorajsi ulubieńcy dziś stają się nikomu niepotrzebni...

Jeden z sanitariuszy, kierując się dobrymi chęciami, powiedział Ani: „Pani za długo
leżała. Już nie słucha się pani piosenek. Stare wszyscy znają, czas, aby znalazła pani nowe.
Może będzie pani śpiewała tak jak Maryla Rodowicz?”. „To znaczy jak?” - zainteresowała się
Anna. „Mocno! - powiedział z zachwytem. - Obecnie nikt w Polsce nie dorównuje Maryli,
takie śpiewa przeboje! Wszyscy pozostali to... wczorajszy dzień”.

Po tej rozmowie Anna długo płakała. Zamiast śpiewać, rozwijać się, leżała w klinice
w Konstancinie, gdzie uczono ją podnosić ręce i nogi, siadać, wstawać i stawiać pierwsze
kroki.

Kiedy pomyślała o napisaniu książki? Może przyglądając się listom, na które nie
zdołała odpisać, postanowiła przygotować jedną jedyną odpowiedź dla wszystkich,
opowiedzieć o sobie, o swoich pierwszych i ostatnich artystycznych krokach?

Napisać książkę o sobie. To było nęcące, ale i przerażające. Lubiła pisać. Często po
koncertach, późno w nocy, pisała do bliskich, do Zbyszka, Ani Kaczaliny czy przyjaciół.
Listy traktowała jak literaturę. Pisała nie w pośpiechu, lecz wnikliwie, dobierając słowa i
starając się nadać listom formę krótkiego opowiadania. Ale pisać książkę?! Jakie ma prawo
opowiadać milionom ludzi o sobie? Kogo to interesuje? A najważniejsze - czy nie ma w tym
autoreklamy? Piosenkarka po ciężkim wypadku, „ubrana” w gipsowy pancerz, wyciska łzy z
oczu sentymentalnego czytelnika...

Pisać, aby zapomnieć o cierpieniu? Pisać, aby wspominać najmilsze chwile? Pisać, by
twoja opowieść zaciekawiła wszystkich, także tych, których niewiele interesują problemy
sztuki i życie gwiazd estrady? Pisać, nie będąc pewną, czy ten rękopis kiedykolwiek ujrzy
światło dzienne? Anna ze strachem wyobraziła sobie twarze krytyków zgromadzonych w
Literatce na Krakowskim Przedmieściu...

Początkowy fragment drukowanej w odcinkach książki Anny German „Wróć do


Sorrento?”... „Tygodnik Kulturalny” 1969, nr 19

Pierwsze strony powstawały w wielkim trudzie. Wszystko wydawało jej się żałosne i
sentymentalne. Zaczęła od nowa. Znowu była we Wrocławiu, w świecie swojej młodości...

Magister Wojciech Chydziński przygotowywał Annę do rehabilitacji. Trzeba było


uczyć się powolutku unosić stopy oraz dłonie i za pomocą specjalnego pasa oderwać się od
poduszki. Te żmudne ćwiczenia miały trwać wiele miesięcy. Wymagały od chorej
niezwykłego męstwa - najmniejsze poruszenie powodowało silny ból.

Wielokrotnie Ania traciła nadzieję i zaczynała płakać. Wówczas twarz rehabilitanta


stawała się sroga. Odchodził, mówiąc: „Jutro zaczniemy od nowa. I proszę nie płakać! Nie
znoszę kobiecych łez!”.

Następnego dnia wszystko zaczynało się od początku. Każdy ruch wymagał nie tylko
silnej woli, lecz także ogromnego napięcia. Anna oblewała się potem, a oczy same zachodziły
łzami. „Chce pani śpiewać? - pytał pan Wojtek. - Chce pani kochać?”. „Chcę! - odpowiadała
stanowczo”. „Proszę więc ćwiczyć. Jest pani dzielnym człowiekiem”.

Po takim wysiłku nie chciała myśleć o dalszym pisaniu swej „spowiedzi”. Uporczywie
odpędzała sen, ale zmęczenie zwyciężało i Anna na długo zasypiała, martwiąc się, że lewa
ręka i noga są jak martwe.
Pół roku w szpitalach. Pół roku cierpienia.

Anna German w roli dziennikarki

Opuszczając szpital, obiecała sobie, że zrobi wszystko, by nigdy więcej tu nie wrócić.
Wynieśli ją na noszach do karetki pogotowia, która pojechała w stronę Warszawy, do
Zbyszka. W jego mieszkaniu czuła się naprawdę szczęśliwa - bez spojrzeń pielęgniarek i
zapachu lekarstw.

Mogła oglądać interesujące ją programy telewizyjne. Widząc na ekranie Połomskiego


i Kunicką, stwierdziła, że nie zmienili się przez te pół roku. Podobała się jej Maryla
Rodowicz, o której popularności słyszała już w klinice. Miała nadzieję, że może w jednym z
programów będzie któraś z jej dawnych piosenek. Ale nie było...

Ania pisała po dwie-trzy godziny dziennie. Więcej nie pozwalali lekarze. A mama
bardzo pilnowała, aby Zbyszek przestrzegał wszystkich zaleceń specjalistów.

Pierwsza i czwarta strona okładki książki „Wróć do Sorrento?”...

W pewien marcowy dzień przyniesiono Annie list od Leonida Teligi, wysłany przed
kilkoma miesiącami z Dakaru. Odważny żeglarz, który samotnie opłynął świat dookoła, pisał,
że niedawno dowiedział się o wypadku Anny i bardzo się zmartwił. Okazało się, że Teliga
zabrał ze sobą w rejs nagrania Anny i często ich słuchał. „Dodają mi sił w walce z żywiołem -
pisał. - Nie wątpię - podkreślił te słowa - że jest to Pani najważniejszy cel. Pani urodziła się
dla sztuki, tak samo jak sztuka dla Pani. Wierzę, jestem pewien, że Pani wróci”. Do listu
dołączył wiersz poświęcony Annie Noc nad Mekongiem.

Anna przeczytała przysłany wiersz kilkakrotnie i ze zdziwieniem stwierdziła, że


właściwie nie czyta go, lecz nuci. Cóż to? Jej ukochana muzyka?! Czy zwyczajna tęsknota za
śpiewem?

Z dnia na dzień Anna czuła się lepiej. Głowa bolała mniej, a mięśnie stawały się
bardziej posłuszne. Któregoś dnia do jej pokoju weszła matka i... niewiele brakowało, a
upuściłaby tacę, widząc, że Ania sama, bez niczyjej pomocy, siedzi w łóżku, radośnie się
uśmiechając.

Zapowiedź programu „Spotkania z Anną German”, „Radio i Telewizja” 1970, nr 10

Pewnego razu obudził Annę jakiś hałas. „Co się dzieje?” - spytała wchodzącą do
pokoju matkę. „Twój Zbyszek jest nieoceniony! Wyobraź sobie, pożyczył dla ciebie
pianino!”.

Instrument stojący w sąsiednim pokoju przyciągał Annę jak magnes. Opierała się więc
na szwedce i szła. Wreszcie któregoś dnia Zbyszek podniósł wieko pianina i Ania dotknęła
klawiszy, by - jeszcze niepewnie - zagrać Tańczące Eurydyki...

Sięgnęła po wiersz Leonida Teligi i zaczęła cichutko, jednym palcem dobierać do


niego melodię. „No tak - powiedziała do siebie z uśmiechem - ileż talentów odkrył wypadek!
Mało tego, że zostałam pisarzem. Teraz jestem także kompozytorem!”.

Nuty „Człowieczego losu”, „Synkopa” 1970, nr 14

Dawna znajoma mamy, Alina Nowak, przysłała Ani kilka swoich wierszy
opatrzonych wspólnym tytułem Człowieczy los. Wiersze były nierówne, ale jako teksty
piosenek podobały się Annie. Chciała pokazać je znajomym kompozytorom. Zadzwoniła do
Katarzyny Gärtner, ale nie zastała jej w domu. Poprosiła męża Kasi [Roberta Kucharskiego],
by przekazał jej prośbę Anny, lecz Gärtner nie oddzwoniła.

Człowieczy los sprowokował Annę do komponowania. W kilka tygodni napisała


muzykę również do pozostałych tekstów pani Aliny. Zaśpiewała swoje utwory mamie i
Zbyszkowi i usłyszała od nich słowa zachwytu, których tak naprawdę nie oczekiwała.

Była najsurowszym krytykiem swojej twórczości, czy to kompozytorskiej, czy


literackiej. Z obawą oddawała rękopis swej książki Wróć do Sorrento?...

Płyta „Człowieczy los”


Zaprosiła też przyjaciół, by zaprezentować im swoje pieśni do słów Aliny Nowak.
Wizytę trzeba było przekładać, bo wciąż była bardzo słaba i obolała. A jednak kiedy wreszcie
zaśpiewała - swobodnie, lekko, jakby nie było tych strasznych lat - goście, którzy słuchali jej
ponad półtorej godziny, zapomnieli, że przyszli do chorej dziewczyny.

Spodziewała się krytycznych opinii, tymczasem goście twierdzili, że jej melodie są


serdeczne, czułe, świetnie oddają jej nastrój i trzeba je jak najszybciej nagrać.

Nadeszła jesień, ale - w przeciwieństwie od minionej - nie wydawała się Annie tak
szara i smutna. Mogła już wychodzić na ulicę, więc z mamą lub Zbyszkiem spacerowała
wokół domu. Czasami pochylała się, by podnieść barwne jesienne liście. Potem siadała na
ławce i długo obserwowała bawiące się dzieci.

Najpopularniejsza Warszawianka roku 1970

Z nadzieją jechała do studia, w którym czekała na nią orkiestra Polskiego Radia.


Powitano ją oklaskami i Ania poczuła się tak, jakby pożegnali się wczoraj. Reżyser
zaproponował oddzielne nagranie podkładu muzycznego i głosu Anny. Piosenkarka
zaprotestowała, gdyż chciała nagrywać jednocześnie z orkiestrą, czuć muzykę, widzieć
dyrygenta.

Nagrywała mniej więcej tydzień, po kilka godzin dziennie. Muzycy zapomnieli, że


pracuje z nimi osoba cudem przywrócona życiu, „złożona na nowo”. Byli zachwyceni. W
reżyserce dźwięku, oddzielonej od studia szklaną ścianą, zebrali się wszyscy: kompozytorzy,
piosenkarze, muzycy, sprzątaczki... Po każdej piosence bili brawo.

Annie trudno było poruszać się bez szwedki, ale robiła wszystko, by nie traktowano
jej ulgowo. Na pytania o zdrowie odpowiadała dowcipnie i jak najszybciej zmieniała temat
rozmowy.

Telewizja chciała sfilmować nagrania. Anna podziękowała, mówiąc, że to chyba za


wcześnie, ale wierzy, iż wkrótce będzie mogła pomówić także o telewizji. „Och, pani Anno! -
burknął redaktor. - Lepiej nie zwlekać, dziś jest za wcześnie, a potem może być za późno.
Nieaktualne, rozumie pani?”.
Książka - mimo wysokiego nakładu (150 tysięcy egzemplarzy) - rozeszła się w kilka
dni. Zbyszek opowiadał, że sprzedają ją spod lady.

Płyta Człowieczy los była już nagrana. Muzycy pracujący z Anną w studiu opowiadali
znajomym, że jest w znakomitej formie, wygląda uroczo i wkrótce z pewnością wróci na
estradę. Ale to „wkrótce” wciąż się opóźniało...

Cztery miesiące po ukazaniu się longplaya Anna dostała pismo z Polskich Nagrań:
„Nakład płyty Człowieczy los pobił wszystkie rekordy. Płyta otrzymuje status Złotej”.

Chyba wtedy uwierzyła, że wróci na estradę!

WIESŁAWA TUCHOLSKA-ROZENEK

Szwagierka Anny German, pianistka

Ania odwiedziła nas po raz pierwszy na początku lat sześćdziesiątych. Mieszkaliśmy


w domu przy ulicy Grzybowskiej w Warszawie, na terenie browaru. To było bardzo duże
mieszkanie służbowe: ogromny pokój, a w nim wielki fortepian Bösendorfer i wspaniała
palma. Dawało to nastrój sali koncertowej. Cała rodzina żyła muzyką.

Wiesława Tucholska w bluzce, którą uszyła jej Anna

Miałam wtedy kilkanaście lat i przygotowywałam się do roli pianistki. To było moje
marzenie - grać i występować. Wróżono mi wielką karierę...

Nasz dom był przepełniony wrażliwością i uczuciowością, zainteresowaniem drugim


człowiekiem. Do takiego domu trafiła Ania. Rodzice byli nią zachwyceni - jej delikatnością,
charakterem, urodą. Mama tylko zastanawiała się, czy Ania jest wyższa, czy niższa od
Zbyszka, ale to przecież nie miało znaczenia. Wszystkich nas urzekła wrażliwością,
podejściem do świata i ludzi.
Anna German Najpopularniejszą Warszawianką roku 1970; fot. Z. Matuszewski

Kiedy przyjeżdżała, chętnie siadała przy fortepianie, grała i śpiewała. Nie zdarzyło się,
żebym słysząc ją, nie płakała.

Mnie nigdy nie pozwalano grać muzyki rozrywkowej. Nie umiałam akompaniować a
vista, jak niektórzy pianiści. Ona potrafiła. Akompaniowałam jej tylko wtedy, gdy śpiewała
arie Scarlattiego. Mogłam się wreszcie popisać swoją pianistyką.

Na koncercie

Ania uczyła się błyskawicznie. Miała wyjątkową pamięć muzyczną. Po przyjeździe ze


stypendium we Włoszech śpiewała tak, jak ja bym chciała, żeby śpiewała. Po wypadku jej
śpiew był już inny - taki... bardzo osobisty. Jako muzyk próbowałam jej to powiedzieć, ale
czułam, że należy raczej milczeć, bo i tak śpiewała wspaniale.

W domu mody w Mediolanie; fot. Publifoto Milano

Kiedy Ania miała wypadek, mieszkaliśmy jeszcze przy ulicy Grzybowskiej. Nie
wiedziałam, że przewożą ją z włoskiego do polskiego szpitala. I właśnie na Grzybowską
przywieźli ją prosto z lotniska. Studiowałam wtedy we Wrocławiu u znakomitego pianisty
Jerzego Godziszewskiego. Przyjechałam do Warszawy szczęśliwa, że wreszcie będę mogła
ćwiczyć nie w akademiku, tylko w domu. Od razu pobiegłam do mojego wspaniałego
fortepianu, otworzyłam drzwi pokoju... Mój pokój wyglądał inaczej. Fortepian stał w innym
miejscu, a vis á vis drzwi, na moim tapczanie, leżała wielka biała kukła. Przestraszyłam się.
To był szok. O niczym nie wiedziałam. Nikt mnie nie uprzedził. Zamknęłam cichutko drzwi i
dopiero potem dowiedziałam się od taty, że ta biała gipsowa kukła to Ania. Cała rodzina
ogromnie przeżywała jej wypadek. Ponad dwa lata trwało leczenie, rehabilitacja i powrót Ani
do zdrowia.

Była bardzo rodzinna. Zawsze o nas pamiętała. Dbała o mojego małego synka. Sama
też chciała mieć dzieci. Kiedy urodziłam Andrzeja, pytała mnie, jak to jest być mamą. „Bo
wiesz, ja za tym bardzo tęsknię”. Potem zrealizowała to marzenie. Miała bardzo dużo
cierpliwości. Byłam zaskoczona, że sobie tak świetnie radzi w roli mamy.

W domu mody w Mediolanie; fot. Publifoto Milano

Kuchnią zajmowała się w sposób artystyczny. Sama komponowała dania. Miała swoje
ulubione regionalne potrawy - rosyjskie i uzbeckie. Pyszne gorące dania jednogarnkowe z
rodzynkami, orzeszkami, śliwkami. Na wspólne rodzinne obiady czy wyjazdy brakło czasu.
Ania wciąż była zajęta śpiewaniem, ja - graniem.

Kiedyś znalazła się za kulisami z piosenkarką, która zachowała się niezbyt ładnie. „To
nieważne, Sławuniu” - powiedziała mi później. Zawsze potrafiła zrozumieć i wybaczyć.
Miała nadzwyczaj dobre serce. Nie było w niej złości czy nienawiści. Opowiadała mi o tym
tylko dlatego, że było jej smutno, przykro. Miała anielski charakter. Dobroć, wrażliwość,
talent - to Ania. Talent jej bardzo pomagał, a wrażliwość pomagała i przeszkadzała
jednocześnie.

Ania potrafiła odczuć i docenić wrażliwość, naturalność i dużą kulturę muzyczną


mieszkańców Związku Radzieckiego. Mówiła: „Ja tam pracuję, ale jednocześnie
odpoczywam. Muzycy są tak wspaniale przygotowani i zorganizowani, że próby są
przyjemnością”. Na każdym kroku czuła ogromną sympatię i miłość tamtejszej publiczności.

Była wszechstronnie uzdolniona. Pięknie rysowała, potrafiła też szyć. Czasem


kupowała materiały i szyła. To było niesamowite. Musiała mieć tylko wolny stół.
Błyskawicznie brała miarę, wycinała z papieru wzór, potem robiła wykrój i jeszcze tego
samego dnia miałam kreację niczym z najlepszego salonu mody. Mieliśmy wtedy starą
niemiecką maszynę Singer i to na niej szyła.

Podziwiałam jej umiejętność robienia makijażu. Potrafiła umalować się w kilka


sekund. Spoglądałam na jej oczy i zachwycałam się, że są takie piękne, a ledwie podkreślone
lekką kreską. Wszystko było u niej bardzo subtelne, naturalne i piękne.

Bardzo ją kochałam.

MARIANNA GRABOWSKA-KOBYLARZ
Lekarka

Ania była moją pacjentką. Do STOCERA w Konstancinie, którym kierował profesor


Marian Weiss, przyjęto ją 16 grudnia 1967 roku.

Na skutek złamania obojczyka, kości ramieniowej i udowej miała w gipsie lewą


kończynę dolną i górną oraz klatkę piersiową. 20 grudnia rozpoczęliśmy rehabilitację
polegającą na pionizacji przy łóżku. Rehabilitację prowadził magister Wojciech Chydziński.
Początki były bardzo trudne. Ania mdlała, a jednocześnie udawała, że nic się nie dzieje.
Zaczęliśmy więc od stołu pionizacyjnego, od kąta 40 stopni, a potem 45 i 50.

9 stycznia 1968 roku zdjęto jej gips. Kilka tygodni wcześniej, niż było to ustalone.
Doszliśmy z profesorem Weissem do wniosku, że skrócenie okresu leczenia w gipsie poprawi
krążenie i ułatwi jej poruszanie się bez pomocy osób trzecich.

Była bardzo obolała po zdjęciu gipsu. Miała przykurcze w stawach kończyny górnej i
dolnej. Wykonywała ćwiczenia manipulacyjne. Ćwiczyła chwytność dłoni, ugniatając
gumową piłeczkę.

Ania była bardzo cierpliwa, nie skarżyła się na ból. Powoli wydłużaliśmy czas
ćwiczeń - z 15 do 20 minut, w zależności od jej stanu ogólnego, od którego zależał postęp w
rehabilitacji. Była lubiana przez personel. Uśmiechnięta, miła - jeśli tylko mogła, mówiła
komplement, za wszystko była ogromnie wdzięczna.

Leżała w sali jednoosobowej. Drzwi na korytarz były otwarte, każdy mógł wejść,
porozmawiać. Odwiedzało ją dużo osób. Pamiętam Danutę Rinn. Ania nie absorbowała sobą,
nie narzucała się, nie chciała sprawiać kłopotu. Zaglądaliśmy do niej często, by ją
mobilizować i podtrzymywać na duchu. Silny wstrząs mózgu wpłynął na jej psychikę. Na
początku była w depresji. Nie wierzyła, że będzie chodzić, że będzie normalnie egzystować.
Trzeba było stosować psychoterapię. Zauważać i nagradzać sukcesy. W ten sposób
zdobywała siłę do ćwiczeń. Wraz z poprawą stanu ogólnego poprawiał się jej stan
psychiczny. Cieszyła się, gdy mogła stać, zrobić parę kroków...

5 lutego 1968 roku poprosiła o przepustkę do domu, z której już nie wróciła. Najpierw
upewniła się, czy razem z magistrem będziemy mogli rehabilitować ją w warunkach
domowych. Po uzyskaniu mojej zgody nie wróciła już na oddział. Domową rehabilitację
prowadził magister Kazimierz Bablich.

W chwili opuszczania kliniki w Konstancinie stan zdrowia Ani określiłabym jako


średni. Wymagała jeszcze nadzoru lekarskiego, przede wszystkim sprawdzania tętna. Jeśli
było przyspieszone, zwalnialiśmy tempo ćwiczeń. W warunkach domowych szybciej wracała
do zdrowia.

Przychodziłam do niej przez pół roku. Na początku raz w tygodniu, potem co dwa
tygodnie, raz w miesiącu, w końcu kontaktowałyśmy się tylko telefonicznie.

Odpis decyzji Ministra Zdrowia i Opieki Społecznej wyrażającej zgodę na bezpłatne


leczenie Anny, 1968

W rehabilitacji wszystkie wyniki zależą od chorego, od jego silnej woli, uporu i


dobrych chęci. Ania była wzorową pacjentką. Zawsze wykonywała więcej, niż miała zadane.
Chciała się pochwalić. Cieszyła się, że przeszła z pokoju do kuchni, że sama otworzyła drzwi.
To były sukcesy osiągane w domu.

Najpierw poruszała się przy balkoniku, potem były kule i laska. Odzyskała sprawność
ruchową w 90 procentach.

Kiedy jeszcze Ania leżała w Konstancinie, moja sześcioletnia córka Marzenka złamała
rękę. Mąż przywiózł ją do kliniki, ale zaraz musiał wyjechać, ja miałam dyżur. Marzenką
zaopiekowała się Ania German! Rysowała na gipsie córki różne obrazki - długopisem,
kredką, ołówkiem. Zarysowała cały gips. Potem córka nie chciała się z nim rozstać.

Po opuszczeniu przez Anię kliniki utrzymywałyśmy także kontakty towarzyskie.


Zaprosiła mnie i mojego męża Mieczysława na pierwszy swój koncert w domu i po raz
pierwszy śpiewała własną pieśń Dziękuję, mamo. Był wspólny obiad i tańce „w ramach
rehabilitacji”. Mąż mój zawsze wspomina, że była to jedyna kobieta, która podczas tańca
patrzyła na niego z góry, a muszę dodać, że mąż jest słusznego wzrostu.

Później był koncert w Sali Kongresowej w styczniu 1970 roku, z okazji 25. rocznicy
wyzwolenia Warszawy. To był jej oficjalny powrót na estradę.

Po jakimś czasie Ania rozmawiała ze mną, a wiedząc, że moja córka uczy się grać,
zaproponowała, że podaruje jej swoje pianino. Muszę przyznać, że byłam zaskoczona i
wzruszona jej hojnością i wspaniałomyślnością. Teraz uczy się grać na pianinie Ani moja
wnuczka Joasia.

Nie było mnie w Polsce, kiedy zmarła. Podobnie jak wielu jej znajomych nie
wiedziałam, że jest chora. Nigdy nie chciała absorbować swoimi problemami. Nie prosiła o
pomoc. Do końca pozostała skryta i skromna.

DANUTA RINN

Piosenkarka

Zimą 1967 roku przebywałam w sanatorium w Konstancinie. Parokrotnie


odwiedziłam wtedy Anię, która leżała w Ośrodku Rehabilitacyjnym STOCER. Była w nie
najlepszym stanie psychicznym, załamana tym, co się stało z nią i obok niej.

Pamiętam, że szukała dla siebie kaloszy. Powiedziałam, żeby się nie martwiła, że jej
kupię. Trudno było kupić tak duży numer, ale udało się i pewnego dnia przywiozłam kalosze
do szpitala. Oczywiście nie pozwoliła sobie pomóc, sama je wkładała na tę chorą nogę,
męcząc się przy tym ogromnie. Chciała mi zapłacić, ale poprosiłam, by je przyjęła w
prezencie.

Nie widziałyśmy się kilka lat. Właściwie nie utrzymywałyśmy kontaktu, nie byłyśmy
ze sobą blisko. Któregoś dnia Ania zadzwoniła, raz jeszcze podziękowała... i przysłała mi
pieniądze za te kalosze! Nie mogę zrozumieć do dziś, dlaczego nie chciała przyjąć ode mnie
takiego drobnego prezentu. Wiem, że była niezwykle ambitna, że nie lubiła prosić o
cokolwiek. Chyba było jej bardzo trudno z tym żyć...

Nie była z ludźmi tak blisko, żeby mówić o sobie, zapraszać do siebie. Nie
przychodziła na bankiety ani spotkania towarzyskie - wolała spędzać czas w domu.
Przywykliśmy do tego, że jest obok środowiska piosenkarskiego. Od początku była bardzo
skryta, a mimo to niezwykle lubiana. Cieszyła się dużą życzliwością kolegów.

Bardzo wrażliwa i nadwrażliwa jednocześnie, silna i dzielna.

Zawodowo spotykałyśmy się na różnych koncertach i oczywiście na festiwalu w


Opolu. Nie zapomnę, jak w 1964 roku razem z Kaliną Jędrusik robiłyśmy sobie wspólne
zdjęcie z Anią. Na zasadzie przeciwieństw: my nieduże, ona bardzo wysoka. Wygłupiałyśmy
się i śmiałyśmy. Ania też, choć przypuszczam, że bardzo przeżywała takie sytuacje. Wzrost
był jej kompleksem. Nie jedynym zresztą. Mimo urody, zgrabnej sylwetki i wielkiego talentu
pozostała nieśmiałą i trochę zakompleksioną dziewczyną.

LEONID TELIGA

Żeglarz, dziennikarz

W Dakarze dowiedziałem się o samochodowym wypadku Anny German. Byłem tym


wstrząśnięty. Napisałem list i otrzymałem natychmiast odpowiedź. Cieszyłem się. Była mi
bliska swymi piosenkami, a listy jej zbliżyły jeszcze bardziej. To był jeszcze jeden sukces
rejsu.

Trasa rejsu Leonida Teligi, „Żagle” 1969, nr 6

Pisałem do Anny German: „dowiedziałem się o Pani wypadku i długotrwałej kuracji.


Mam nadzieję, że obecnie wróciła już Pani do formy, bo wieść o chorobie zrobiła na mnie
straszliwe wrażenie.
Pani piosenki (przez duże „P”) towarzyszyły mi w długiej, samotnej włóczędze.
Śpiewała Pani podczas cisz i piorunów - na Atlantyku, Pacyfiku, na Oceanie Indyjskim -
wszędzie, gdzie był Opty. W 13. numerze «Panoramy» zamieszczono Pani list i fotografię, a
także moje spotkanie z Pacyfikiem. Patrzę na Pani fotografię i dziękuję za pomoc w realizacji
mego rejsu.

Jeśli jeszcze coś dolega, życzę powrotu do zdrowia i wiele szczęścia”.

Leonid Teliga na swym jachcie „Opty”, „Żagle” 1969, nr 4

W drugim liście pisałem:

„Pisze Pani, żebym odpoczął w gronie żeglarzy przed powrotem do kraju... Kochana,
proszę mi wierzyć, że dopiero na lądzie zacząłem tracić formę. Jak wie Pani z prasy, dostałem
się w ręce polskich i radzieckich marynarzy - a to było mocniejsze niż sztormy.

W kraju już mam załatwione z lekarzami (o ile uda mi się wrócić w jednym kawałku),
że po oficjalnych powitaniach, na dany znak, pakują mnie do sanatorium, aby ratować nie
tylko zdrowie, ale i książkę, którą mam napisać”.

Na wiadomość o tym, że Anna German skomponowała piosenkę pt. Trampowski szlak


do słów Aliny Nowak i ma ją zamiar nagrać na płytę, odpisałem:

„Nos zadziera się do góry na samą wieść, że chcesz ją, Anno, zaśpiewać dla mnie...
Będę musiał przywiązać do uszu ciężarek, żeby nie stracić równowagi”.

KRZYSZTOF KRAWCZYK

Piosenkarz, były członek zespołu Trubadurzy


Ania German była niepowtarzalna jako człowiek i jako śpiewaczka, bo była więcej niż
piosenkarką. Spotkanie z nią to wspaniałe zdarzenie w biografii Trubadurów.

Jeżeli Ryśka Poznakowskiego nazwiemy ojcem chrzestnym Trubadurów, to Ania


German w jakimś sensie była matką chrzestną zespołu.

Przygoda z Anią była dosyć krótka ze względu na tę tragedię, której finał oglądaliśmy
w szpitalu. Patrzyliśmy wówczas na wspaniałą kobietę, przykutą do łóżka, która miała dla nas
uśmiech i niewymuszoną życzliwość. To chwile, których nie można zapomnieć.

Bardzo nas lubiła, a my ją w pewnym sensie kochaliśmy.

Poznaliśmy się dzięki Kasi Gärtner, która kiedyś usłyszała nas w studiu nagrań i
powiedziała o nas Ani. „Jeśli Ania was polubi, spodoba jej się wasze brzmienie - będziecie
mieli nagrania z Anną German”.

Pojechaliśmy do Wrocławia. Kiedy próba się zaczynała, nie mieliśmy bladego pojęcia
o talencie Ani German. Znaliśmy jej głos z radia, a to nie to samo. Gdy zaśpiewała, mieliśmy
wrażenie, że z nieba zszedł anioł. Szczęki nam opadły, choć byliśmy zawodowcami,
ponieważ miała niezwykły tembr i skalę głosu. Śpiewaliśmy w chórze „białe konie”. To było
śpiewanie bardzo mocne - w interwałach muzycznych, w akordzie. Gdy ryknęliśmy, Ania się
rozpromieniła, czym nas bardzo podbudowała. A że to odbiło się in plus dla zespołu, to było
do przewidzenia. W tamtych czasach nagranie z Anną German było wielkim wyróżnieniem,
bo w krajach wschodnioeuropejskich Ania cieszyła się niezwykłą popularnością. To, co
osiągnęła w Związku Radzieckim, jest nie do powtórzenia przez innego artystę. Była dla
tamtejszej publiczności jak balsam na duszę. Magia głosu Ani była tak wielka, że po jej
śmierci Rosjanie odkrytą przez siebie asteroidę nazwali jej imieniem: annagerman.

Myślę, że gdyby nie ten nieszczęśliwy wypadek, osiągnęłaby międzynarodową sławę,


którą po części już miała. W latach sześćdziesiątych trudno było zrobić karierę na Zachodzie.
Pagart wysyłał na Zachód bardzo rzadko. Gdyby Ania miała wówczas jakieś poparcie,
podbiłaby serca nawet tych, którzy nie są melomanami. Jej śpiewanie było jak terapia!
Nie zazdrościliśmy jej wyjazdu do Włoch. Była w nas radość, że to właśnie ona jedzie
do Italii, w której znają się na dobrych głosach. Wydawało się, że to bardzo trafna decyzja.

Nie przypuszczam, żeby inni jej zazdrościli. W naszym środowisku spotykaliśmy się
wprawdzie rzadko, ale nie pamiętam, aby ktoś mówił coś kontrowersyjnego na jej temat.
Byliśmy raczej dumni, że Polska ma taki głos. A że nie został odpowiednio wykorzystany?
Cóż, nie tylko ten...

Do dzisiaj nie spotkałem takiego głosu nigdzie na świecie. Inne wspaniałe oczywiście
tak, ale tego typu - nie.

MARIAN LICHTMAN

Kompozytor, perkusista, wokalista zespołu Trubadurzy

W połowie lat sześćdziesiątych Kasia Gärtner przygotowywała w telewizji


wrocławskiej swój pierwszy program, którego gwiazdą była Anna German. Dziewczyny
zaprosiły Trubadurów do udziału w programie. Nie muszę mówić, jaki to był dla nas
zaszczyt. Wrocławski program telewizja transmitowała na całą Polskę. To był nasz debiut
telewizyjny.

Po festiwalu w Sopocie w 1964 roku w Polsce była prawdziwa germanomania.


Tandem artystyczny Kasia Gärtner i Anna German stworzył nową jakość na polskiej
estradzie.

Trubadurzy i Katarzyna Gärtner z wizytą u Anny w Konstancinie. Od lewej: Krzysztof


Krawczyk, Sławomir Kowalewski, Katarzyna Gärtner, Marian Lichtman

Ania była szalenie bezpośrednia. Od razu przeszła z nami na ty. Wcześniej znałem ją z
radia i telewizji, a tu nagle mieliśmy jej akompaniować i śpiewać razem z nią. Przypadł jej do
gustu nasz śpiew, nasza harmonia... Nie byliśmy jeszcze znani szerokiej publiczności. Podała
nam rękę. Gdy stawialiśmy pierwsze kroki w Opolu, w 1965 roku, podtrzymywała nas na
duchu. Można powiedzieć, że była matką chrzestną zespołu Trubadurzy.

Potem my poszliśmy w stronę muzyki big-beatowej, którą ona lubiła, ale nie
wykonywała.

Byliśmy z Anią w kontakcie, kiedy występowała we Włoszech. Nawet baliśmy się,


czy Włosi nie będą chcieli zatrzymać dla siebie tego naszego dobra narodowego. Bardzo się
denerwowaliśmy, gdy przywozili ją z Włoch po wypadku. Potem odwiedzaliśmy ją w
Konstancinie. Lekarze bali się, że będziemy przyjeżdżać codziennie, bo Ania zachęcała,
żebyśmy odwiedzali ją, kiedy tylko zechcemy, a chcieliśmy często.

Gdy po prawie trzyletniej przerwie wróciła na estradę, znowu zachwyciła publiczność.


Chciała z nami występować, ale nie doszło do tego. Nie pamiętam już dlaczego.

Na początku lat siedemdziesiątych widywaliśmy się podczas festiwali opolskich.


Pytała o naszą pracę, mówiła, że obserwuje nas, że śledzi karierę. Nie dawała nam odczuć, że
jest gwiazdą.

Myślę, że jej głos im rzadziej był słyszany, tym był bardziej uwielbiany. A jeśli artysta
jest kochany, to publiczność na niego czeka. Zawsze.

Anna German to dla mnie jeden z najpiękniejszych głosów wszech czasów. Na


wydziałach wokalnych powinno się uczyć śpiewu na przykładzie interpretacji i techniki Anny
German. Czarowała widownię głosem oraz interpretacją piosenek. Śpiewała czysto, miała
słuch absolutny. Była niepowtarzalna.

Taki talent rodzi się raz na kilkaset lat. Taka artystka nigdy nie odchodzi. Jest
ponadczasowa.

Anna była jedyną polską artystką, która mogła zrobić karierę światową, nawet nie
śpiewając po angielsku, tylko po włosku. Mówię to z pełną świadomością.

Dla mnie to ikona. Fenomen. Geniusz.


Jej głos jest terapią - uspokaja, wycisza, hipnotyzuje...

Jednocześnie była wspaniałym człowiekiem. Miała talent, klasę, inteligencję,


skromność, pokorę, dystans do siebie i pozytywną energię. Żadnej złośliwości. Przy niej się
odpoczywało. Nie spotkałem już takiej kobiety...

Myślę, że Trubadurzy jeszcze kiedyś zagrają z Anią - tam na górze, bo na pewno


będziemy jej szukać.

MIRIAM ALEKSANDROWICZ

Córka Zofii Dybowskiej-Aleksandrowicz, przyjaciółki Anny German, reżyser


dubbingu

Moja mama [Zofia Dybowska-Aleksandrowicz] zaprzyjaźniła się z Anią w San Remo,


kiedy pojechała nakręcić o niej film. Znały się już wcześniej, ale powiedziałabym - tak
bardziej środowiskowo. Przed wyjazdem Ani do San Remo mama zrobiła z nią film
Marynarka to męska przygoda [w TV emitowany pod tytułem Marynarska przygoda]. W
pewnym momencie chciała odejść od dubbingu, zająć się fabułą. Powstał półgodzinny
rozrywkowy film fabularyzowany z udziałem Alibabek, Ani German, Kazia Brusikiewicza,
Andrzeja Gawrońskiego, Janusza Bukowskiego, Andrzeja Kozaka i Bogusza Bilewskiego.
Dosyć zabawna historyjka o pięciu marynarzach, którzy zamieniają się w piratów, bogato
ilustrowana piosenkami Marka Sarta.

Moje prywatne kontakty z Anią zaczęły się od tego tragicznego wypadku. Miałam
wtedy dziesięć lat. Pamiętam, że przywieziono ją do Polski w bardzo złym stanie i
umieszczono w szpitalu na Lindleya... na korytarzu. Cały szpital schodził się oglądać Annę
German! Nie wytrzymała tego psychicznie, dostała strasznego szoku - podrapała sobie twarz.
Dzięki znajomościom mama zaledwie w kilka dni załatwiła jej pobyt w Konstancinie. Miała
tam dobre warunki. Pamiętam, że obcięto jej włosy, więc kiedy odwiedzałam Anię,
siedziałam w czapce, żeby nie sprawiać jej przykrości swoimi długimi włosami.
W czasie choroby Ani i jej długiego powrotu do zdrowia trzy osoby były z nią
naprawdę blisko: moja mama, jej matka i Zbyszek Tucholski. Uczestniczyłyśmy w każdym
drobnym osiągnięciu Ani, jakim było na przykład zgięcie ręki o centymetr więcej niż
poprzedniego dnia! Naprawdę się zżyłyśmy. W pamięci pozostał mi jej obraz ze szpitala:
lewa noga na wyciągu, druga do połowy w gipsie; lewa ręka na wyciągu, prawa do połowy w
gipsie. To było coś nieprawdopodobnego. Właściwie Ania była cała w gipsie! W lewym
przedramieniu, w miejscu zmiażdżonej kości - metalowa płytka. Można więc sobie
wyobrazić, jakim wysiłkiem było dla niej podrapanie sobie twarzy. Musiała być emocjonalnie
wykończona, skoro to zrobiła. W Konstancinie odetchnęła. Psychiczne nastawienie było
bardzo istotne w walce z chorobą.

Z Zofią Dybowską-Aleksandrowicz na planie filmu „Marynarska przygoda”

Jaki obraz Ani German utrwalił się w mojej pamięci? Uśmiechniętej, łagodnej i
nieprawdopodobnie ciepłej kobiety. W powiewnej jedwabnej sukience z łopoczącym na
wietrze szalem w filmie Marynarka to męska przygoda. Tak ją widzę do dziś.

Miała wąski krąg przyjaciół. Trzymała ludzi na dystans. I to się jej udawało. Żadnego
wnikania w życie prywatne. Tyle prywatności, na ile ona pozwoliła. Nie wyobrażam jej sobie
funkcjonującej normalnie w świecie estrady, która rządzi się najbrutalniejszymi prawami
spośród wszystkich zawodów artystycznych. Na szczęście Ania miała dystans do zawodu i
ludzi z branży. Zawsze była obok.

Anna kłania się publiczności

Nie traktowała mnie jak dziecka. Byłam człowiekiem godnym rozmowy,


równoprawnym partnerem. Zawsze wysoko ceniłam takich ludzi. Fascynowali mnie. Ania
traktowała mnie i moją mamę szalenie rodzinnie. Miałam wrażenie, że byłyśmy jednymi z
najbliższych jej osób. Przynajmniej jej zachowanie o tym świadczyło.

Lubiłam śpiewać piosenki Ani, najbardziej Człowieczy los. Wydawało mi się, że


śpiewam jak ona, że mi to równie dobrze wychodzi. Człowieczy los to była moja ulubiona
piosenka. I jeszcze Za grosiki marzeń. Byłyśmy z mamą jednymi z pierwszych, którym Ania
to zaśpiewała, akompaniując sobie na pianinie. Traktowała taki występ jako proces twórczy, a
nie chwalenie się i czekanie na aplauz. Pytała, czy nam się podobało, czy mamy uwagi.
Bardzo często włączała nam swoje nagrania.

Kiedy była w ciąży i siedziała w domu, skomponowała melodie do kilku tekstów


rosyjskich. Pamiętam, że silnie działały na moją wyobraźnię - wyzwalały niemal baśniowe
obrazy. Gdybym poznała Anię wcześniej, myślałabym, że jest wróżką. Zaczarowywała mi
świat „za grosiki marzeń”. Uwielbiałam ją. Do Ani German chodziło się w nagrodę!

Byłam nieukiem i leniem. W liceum nie znosiłam niemieckiego, lubiłam natomiast


rosyjski, ale nie chciałam się uczyć tego języka. Los się czasem śmiesznie mści, gdyż na
studia trafiłam do Związku Radzieckiego...

Z matką

Mąż Ani udzielał mi korepetycji z przedmiotów ścisłych, Ania natomiast przez


pewien czas uczyła mnie rosyjskiego. Nie trzymała się dokładnie programu szkolnego, nasze
spotkania były bardziej rozmową niż typową nauką. Nie nadawała się na pedagoga. Była zbyt
łagodna, pobłażliwa, ale dzięki temu czułam się zobowiązana do przygotowania i odrobienia
zadanych lekcji - z prostej przyczyny: by jej nie zawieść. Przy niej właściwie nie
odczuwałam, że to lekcje. Odczułam to dopiero potem, kiedy Ania nie miała już czasu i zajęła
się mną jej matka, szalenie energiczna i ostra kobieta. Ania taka nie była. Miała anielską
cierpliwość i łagodność. Czasem rozmawiała z moją mamą o swojej matce i babci, ale tych
rozmów nie da się, niestety, odtworzyć. Babcię wspominała jako ostoję rodziny. Wszystko, co
wiedziała o życiu, świecie i pięknie, zawdzięczała tej kobiecie. Takie odnosiłam wrażenie.
Podejrzewam, że tę swoją niesamowitość odziedziczyła właśnie po uwielbianej babci.

Lubiła słuchać, potrafiła też wspaniale opowiadać, ale tylko w gronie bliskich jej
ludzi. Nie bywała na żadnych spędach, nigdy nie przychodziła na imieniny mamy 15 maja, bo
wtedy rzeczywiście zjawiały się tłumy - kilkadziesiąt osób. Tego dnia dzwoniła, składała
życzenia, a odwiedzała nas dopiero wówczas, gdy miała być u nas sama, ewentualnie z jakąś
znajomą osobą.

Bardzo często przychodziła do nas na Stare Miasto. Najczęściej wtedy, gdy wracała
do zdrowia. Później, kiedy już na dobre powróciła na estradę, kontakty stały się rzadsze - raz
na pół roku, raz na rok. My natomiast najczęściej odwiedzałyśmy ją podczas choroby. Był
taki czas, kiedy nie wierzyła w to, że wstanie. Pomogła jednak tytaniczna wprost praca i
miłość Zbyszka.

W styczniu 1980 roku, gdy byłam na studiach w Rosji, spotkałam ją na lotnisku w


Leningradzie. Wtedy bardzo już kulała. W pamięci utkwił mi obraz zmęczonej, ale jak
zwykle uśmiechniętej Ani. Wierzyła, że tamtejsi lekarze jej pomogą. Mama wróciła z
ostatnich odwiedzin u niej zrozpaczona. Mówiła, że Ania nie chce rozmawiać z polskimi
specjalistami. Mama nawet złościła się na Zbyszka, że nic nie robi, ale on się tylko uśmiechał
i mówił, że Ania sobie nie życzy. Może to było ważniejsze - nie robić nic na siłę, wbrew jej
woli?

TADEUSZ ALEKSANDROWICZ

Reżyser programów muzycznych

Pierwszy raz zobaczyłem Anię na jakimś przeglądzie piosenkarzy studenckich w


Warszawie. W domu powiedziałem żonie [Zofii Dybowskiej-Aleksandrowicz]: „Widziałem
dziś ogromną blondynę, która śpiewała liryczne i rzewne tekstowo piosenki, a powinna
śpiewać raczej zbójeckie, bo czuje się w niej temperament”.

Przy mikrofonie; fot. M.A. Karewicz

Później pracowałem z nią w telewizji; nawet pierwszy swój teledysk Na całych


jeziorach - ty nagrała właśnie ze mną, bo miała go śpiewać w Opolu. W końcu piosenkę tę
śpiewały inne panie - Teresa Tutinas i Kalina Jędrusik. Wyjechaliśmy wtedy gdzieś nad
jeziora. Razem z nami pojechał nieodstępujący Anny na krok jej narzeczony Zbyszek. W
czasie jednego z ujęć poprosiłem ją, by obróciła się parę razy w koło, w rytm melodii. Ona na
to, że się nie obróci, bo straci natychmiast równowagę. „To spróbujmy powoli” -
zaproponowałem. Pan Zbyszek patrzył na mnie w taki sposób, jakbym chciał mu ją uwieść.
Cały czas miał minę groźnego niedźwiedzia. Atmosfera nie była najlepsza i prawdopodobnie
chcąc ją rozładować, Ania się obróciła. „No i co, nie przewróciła się pani? Puszczamy kamerę
i niech pani słucha tylko rytmu”. Obróciła się jeszcze raz i jeszcze raz - była sobą zaskoczona.
W efekcie nakręciliśmy bardzo odpowiadający charakterowi utworu teledysk. Niestety
podzielił los moich wszystkich pierwszych teledysków - zniknęły z magazynu TV w ciągu
dwóch tygodni, by później odnajdywać się niespodziewanie w innych programach.

Aż do tego nagrania Ania chodziła na płaskich obcasach. Wzrost był jednym z jej
kompleksów, i to trudnym do pokonania. Powiedziałem wówczas: „Pani Aniu, niechże pani
założy szpilki”. „Jakże to, przecież jestem i bez nich taka wysoka”. „Jeśli podwyższy się pani
o kilka centymetrów, niczego to nie zmieni, a będzie pani, podobnie jak inne kobiety, lepiej
się czuła”. Założyła szpilki i od tamtej pory nosiła wysokie i półwysokie obcasy.

Na koncercie w Moskwie, 1977

Z Anią German - jak z większością ludzi z artystycznego środowiska - miałem


kontakty czysto zawodowe. Kontakty towarzyskie utrzymywała moja żona, która przyjaźniła
się z nią i bardzo ją lubiła.

Po wypadku samochodowym we Włoszech Ania leżała przez pół roku w gipsie, a


potem chodziła w gorsecie. W naturalny sposób osłabły jej mięśnie, a śpiewała wszystko na
przeponie, jak śpiewacy operowi. Przestano myśleć o jej powrocie na scenę. Nie była w stanie
czysto trzymać tonu i fałszowała. Przeraziła się, że nie będzie już nigdy śpiewać. Kompleksy
powróciły ze zdwojoną siłą, chociaż zaczęła w tym czasie komponować, by mieć stały
kontakt z muzyką.

Pod wpływem próśb Zosi postanowiłem jej pomóc. Zwróciłem się do Stefana
Rachonia z prośbą, by wziął jej dawne nagranie - a nagrali wspólnie sporo piosenek - i
zaprosił Anię do swojego cyklicznego programu telewizyjnego, który realizowaliśmy
wspólnie - Stefan Rachoń zaprasza. Jednak Ania nie chciała zgodzić się na występ, tłumacząc
się, że jeszcze nie może zaśpiewać. „Niech się pani tylko pokaże. Widzowie od dawna piszą
listy, chcą panią zobaczyć - prosiłem. - Zaśpiewa pani z playbacku”. „Jak to, będę
oszukiwała?”. „Jakie oszukiwanie? Przecież to będzie pani piosenka, wcześniej przez panią
nagrana. To nic nie znaczy, że w tej chwili nie może pani czysto śpiewać, bo mięśnie
przepony są czasowo osłabione. Zacznie pani normalnie chodzić, ćwiczyć, przepona wróci do
normy i będzie pani znowu śpiewała, jak przed wypadkiem”.

W Ośrodku TV Katowice; fot. K. Krzyżanowski

Sam nie miałem pewności, czy tak będzie, ale próbowałem ją przekonać. Zgodziła się
z oporami. I tu zabawne, ale typowe dla niej zdarzenie. Program nadawaliśmy z tak zwanego
okrąglaka przy ulicy Kruczkowskiego, czyli z pomieszczenia, które kiedyś miało być
cyrkiem. Robiło się tam przeważnie imprezy z playbackiem, ze względu na złą akustykę.
Ania mieszkała niedaleko, na Solcu. Przyszła wcześniej, przywitała się i usiadła daleko od
areny, ale gdy wreszcie nadeszła kolej jej próby, okazało się, że... Ani nie ma! Nie
wytrzymała nerwowo, uciekła do domu. Wysłałem tam inspicjenta, by sprowadził ją z
powrotem. Przyszła, bo była bardzo zdyscyplinowana: „Tak bardzo się wstydzę, panie
Tadeuszu - przepraszała - bo jakże mam występować i oszukiwać widzów...”. Nie było czasu
na dyskusję - cóż, wystąpiła. A potem wróciła do pełnej sprawności i odnosiła sukcesy w
wielu krajach.

Spotkaliśmy się po kilku latach, kiedy zlecono mi reżyserować koncert z okazji


XXX-lecia Polski Ludowej. Koncert na otwarcie Dni Kultury Polskiej w Pałacu Zjazdów w
Moskwie. Był to pierwszy koncert zagraniczny, jaki zaprezentowano na Kremlu. Sala
ogromna, ponad sześć tysięcy widzów. Nie bardzo wiedziałem, kogo zaprosić, więc za radą
doświadczonych pojechałem do Maryny Rogaczowej z Goskoncertu, która kilka lat spędziła
w Polsce i nie tylko znała, ale kochała naszych artystów. Gdy spytałem, kogo by chcieli
zobaczyć, powiedziała: „Przede wszystkim Anię German, potem Czterech Pancernych,
Klossa [Stanisława Mikulskiego], Niemena, Marylę Rodowicz, Połomskiego...”. Lista życzeń
pani Maryny była dość długa.

Ania odbywała wtedy triumfalną trasę zorganizowaną przez Goskoncert, z której


jednak zjechała na nasz koncert do Moskwy. Warto przypomnieć, że Ania śpiewała w
Związku Radzieckim zupełnie inny repertuar - piosenki żywe, żartobliwe, lekkie, nawet
ludowe. Śpiewała po polsku, włosku, angielsku, rosyjsku, a u nas „zaklasyfikowano” ją do
jednego, raczej kantylenowo smętnawego gatunku. Ania była tam nadzwyczajnie
przyjmowana. Rosjanie ją kochali, nic więc dziwnego, że i na naszym koncercie
entuzjastyczne przywitanie jej przez publiczność przekroczyło przyjęcie pozostałych
wykonawców, a poza Centralnym Zespołem Artystycznym Wojska Polskiego, Mazowszem i
Gawędą występowało wielu naszych najlepszych artystów.

Cieszę się, że znalazła tam swoją widownię, nagrała tam także swoją pierwszą płytę,
tam drukowano o niej książki. Otrzymywała najwyższe honoraria, jakich nie miał żaden inny
artysta - ona, która nigdy niczego się nie domagała.

Śpiewa Anna German

Ania to był ktoś nie tylko o wielkiej wrażliwości i ogromnej rzetelności oraz
odpowiedzialności zawodowej. Można było umówić się z nią pół roku wcześniej i wiadomo
było, że dotrzyma słowa, że nie zawiedzie. Nie było w niej nawet odrobiny drapieżności ani
zawiści w stosunku do innych artystów. Zastanawiała aż bolesna niewiara we własne
możliwości ruchowe - ciągle jakby się wstydziła siebie na scenie, a równocześnie spełniała
się w śpiewie. Robiła wrażenie osoby prawie ciągle za coś czy kogoś schowanej. Jej życie
było tragiczne, ale broniła się swą głęboką wiarą. Psychicznie jednakże do końca życia
zachowała naiwność i wrażliwość dziecka.

JERZY MICHOTEK

Aktor, kompozytor i autor tekstów piosenek

Na początku lat sześćdziesiątych zobaczyłem w telewizji popisy amatorów, wśród


nich Anię. Pomyślałem: To jest przyszłość. Zadzwoniłem do Wrocławia i zaprosiłem ją do
udziału w przygotowywanym przeze mnie programie. Byłem wtedy reżyserem i
kierownikiem artystycznym zespołów, które wyjeżdżały za granicę.

Przestrzegałem francuskiej zasady, że lepsze jest wrogiem dobrego. Często


rozmawiałem o tym z Anią. Ogromnie ją lubiłem i ceniłem. Czasem jednak musiałem
walczyć. Mówiłem: „Aniu, grozi ci niebezpieczeństwo, możesz popaść w sentymentalizm. To
dobre w Rosji, ale nie w Ameryce, Niemczech czy we Francji”.

Napisałem dla niej eksperymentalnie bardzo charakterystyczny utwór Popłoch na


zamku, a potem jeszcze Teorię pukania, Balladę o Bazylim, A Wisła płynie, Drugie niebo,
Trubadurów, Orkiestrę ino-ano i Wieje wiatr. Chciała nawet nagrać recital moich piosenek -
nie otrzymała zgody. Zresztą wszystkie, poza jedną - Wieje wiatr - zostały skasowane.

Zamyślona Anna

Ania przy swoim anielskim charakterze często narażała się na niepotrzebne


przykrości. Pamiętam takie zdarzenie z naszego tournée w Moskwie. Docinki, że nie śpiewa
czysto - ze strony jednego tylko kolegi - doprowadziły ją do załamania nerwowego i pobytu w
szpitalu. Kiedy wyszła, oznajmiła mi: „Jeszcze nie mogę zaśpiewać z nim w jednym
programie”.

Seneka powiedział kiedyś: „Największą karą za wyrządzenie krzywdy jest sama


świadomość jej wyrządzenia”. Bardzo trafna i mądra sentencja. Zawiść powoduje, że ludzie
pną się coraz wyżej, ale umiera się im trudniej, bo bilans się nie zgadza. Jestem przekonany,
że bilans Ani był idealnie czysty. Nie można o niej powiedzieć nic złego. Punktualna,
szlachetna, niezwykle koleżeńska. Aby znaleźć drugiego takiego człowieka, musiałbym się
porządnie natrudzić.

Miała bardzo ładny głos; śpiewała chyba najczyściej w Polsce.

Jeździłem z wieloma osobami po świecie. Nigdzie tak dobrze nie pozna się artysty jak
w trasie, gdy spędza się razem dużo czasu w hotelach czy autokarach. Przyglądałem się
bardzo uważnie Ani i mogę powiedzieć, że to odosobniony przypadek. Nie spotkałem nigdy
więcej nikogo takiego. Mogę wymienić parę nazwisk, przy których jednak muszę dodać to
krótkie słówko „ale”. Natomiast o Ani mogę powiedzieć po prostu: dobra.

Ania była silna fizycznie. Doskonale ją rozumiałem ze względu na paralelność naszej


sytuacji - ja dwanaście lat o kulach, ona te swoje trzy lata. Jednej rzeczy nauczyłem się
unikać, gdyż odczułem ją na własnej skórze - litości. Kiedy więc po wypadku Ania wracała
do zdrowia, nie odwiedzałem jej. Wiedziałem, że w tej chwili najbardziej potrzebny jest jej
spokój i towarzystwo najbliższych.

Gdy umarła, nie było mnie w Polsce. Nie płakałem, ale serce ścisnęło mi się bardzo
mocno. Takich ludzi jak Ania w śpiewie można znaleźć dużo, w życiu - niewielu.

Nie lubiła mówić o sobie. Nie była jednak skryta, tylko po prostu skromna. Nigdy nie
była reklamiarska. To bardzo ważne w tym zawodzie. Dla niej najlepszą reklamą była opinia
publiczności: „Byłam na koncercie German, idź koniecznie!”.

Jak pracowała Ania? Gdy znała tekst i melodię, przeważnie chciała mnie kopiować:
„Zaśpiewaj, a ja postaram się zrozumieć, o co chodzi”. Odpowiadałem jej wtedy: „Nie,
proszę, znajdź własną drogę”.

Czy to w domu, czy na scenie zawsze jej było za mało czasu na próbę. Była wiecznie
niezadowolona, nawet wówczas, gdy wszystko wychodziło znakomicie. To charakterystyczna
cecha każdego artysty, który wie, że na rezultat sceniczny jego pracy składa się 99 procent
pracy i 1 procent talentu oraz szczęścia. Ania wiedziała o tym doskonale.

ALEKSANDER ŻYGARIOW

W 1970 roku Anna chodziła po mieszkaniu już bez szwedki. Przyjęła więc
zaproszenie telewizji.

Okładka „Stolicy” 1970, nr 8

„Oczywiście, widzowie stęsknili się za panią. Piosenki, które pani kiedyś nagrała,
lubimy i teraz. Ale jest pani mądrym człowiekiem i rozumie doskonale, że czas nie stoi w
miejscu. - Redaktor z pewnością nie znał płyty Człowieczy los, co ucieszyło Anię. - Wiele się
zmieniło. To, co niegdyś było modne, dziś jest już stare. Niech pani spróbuje uchwycić
obecny styl, popatrzy, jak pracują Rodowicz i Sośnicka”. „Podoba mi się to, co one śpiewają i
jak śpiewają - przyznała Anna - ale nie byłabym sobą, gdybym chciała kogoś naśladować.
Jeśli dobrze zrozumiałam, chciałby pan, aby nasz program odniósł sukces? Użyjmy więc
małego podstępu: zaśpiewam kilka piosenek zupełnie nowych, a potem... Potem poproszę
telewidzów o odpowiedź: jaka Anna German podoba im się bardziej - ta dawna, sprzed trzech
lat, czy ta nowa. A tak szczerze mówiąc, to myślę, że powinnam odejść z estrady”. „Dlaczego
odejść? - zaprotestował redaktor. - Może pani jeszcze śpiewać wiele lat! Aż do emerytury.
Będzie pani opowiadała o wypadku, o swoich cierpieniach... Publiczność to lubi”. Anna
milczała, a redaktor, widząc jej przenikliwe spojrzenie, odczuł, że żart był nie na miejscu.

Podczas zamkniętego pokazu programu obecni byli wyłącznie Anna, redaktor, reżyser
i asystent. Piosenkarka starała się być wybrednym widzem. Patrzyła na ekran i myślała, że jej
pomysł był dobry - recital nie budził współczucia. Miało się wrażenie, że Ania rozstała się ze
swoimi wielbicielami wczoraj, a dziś powraca - jak zawsze pogodna i pełna wdzięku.

Wywiad z Anną, „Stolica” 1970, nr 8

Najbardziej podobała jej się piosenka o Śnieżce i Mikołaju. W kostiumie Śnieżki


jechała w saniach w towarzystwie tancerzy. Później wychodziła z sań i przyłączała się do
tańczących. Ta bardzo dobrze sfilmowana scena wprowadzała atmosferę święta i radości.

Anna zaśpiewała także arię Scarlattiego, współczesną piosenkę włoską, Pieśń


rosyjską, którą dostała kiedyś w Leningradzie, i swój Człowieczy los. Tak jak postanowiła,
zwróciła się do widzów z pytaniem: „Czy mam pozostać taka, jaka byłam? Czy mam stać się
bardziej współczesna?”.

Sukces przeszedł wszelkie oczekiwania! Natychmiast rozdzwoniły się telefony.


Proszono o powtórzenie programu. Do telewizji przysłano tysiące listów. Od Kaczaliny Anna
dowiedziała się, że koncert pokazano także w Związku Radzieckim. Do Goskoncertu zaczęły
napływać listy z prośbą, by zaprosić Annę German z recitalem do ZSRR.

Z własnym recitalem! O tym mogła tylko marzyć - nawet wtedy, gdy była zdrowa.

Kilka dni po pokazie telewizyjnym Anna postanowiła wystąpić w programie


estradowym u boku innych wykonawców. Chciała spróbować swoich sił. Przyjechała ze
Zbyszkiem i akompaniatorem długo przed rozpoczęciem koncertu. Od razu poczuła, że jest
naprawdę szczęśliwa. Znajomy zapach kulis powodował zawrót głowy. Estradowa krzątanina,
za którą tak tęskniła...

Wyszła na scenę wśród owacji publiczności i uśmiechnęła się radośnie, czując


jednocześnie, że wszystko wokół wiruje. Trzeba patrzeć w jeden punkt, skoncentrować się -
tłumaczyła sobie. W pobliżu rozległ się trzask - zobaczyła skierowany w swoją stronę aparat
fotograficzny. Wcześniej też nie lubiła, gdy fotografowano ją w czasie koncertów, teraz
jednak aparat przeszkadzał jej jeszcze bardziej, nie pozwalał się skupić. „Proszę nie robić mi
zdjęć w tej chwili - zwróciła się do fotoreporterów. - Po koncercie chętnie będę wam
pozowała”.

Ania przygotowała trzy piosenki z tych, które śpiewała w telewizji. Człowieczy los
musiała bisować aż trzy razy! Publiczność była zachwycona. Gratulowali jej wszyscy. Przy
służbowym wejściu tłoczyli się wielbiciele. Barbara Śliwińska, dyrektor Stołecznej Estrady,
zaproponowała Annie recital... w Teatrze Wielkim!

Głosy prasy po otrzymaniu Złotej Płyty

Następnego dnia zadzwoniono z Ministerstwa Kultury: „Bylibyśmy wdzięczni, gdyby


pani przyszła do nas. Mamy dla pani kilka interesujących propozycji. Samochód przyjedzie za
dwie godziny”.

Oferty były naprawdę ciekawe. „Centralny Zespół Artystyczny Wojska Polskiego


proponuje pani recital polskich i rosyjskich pieśni wojennych. Odpowiedź trzeba dać w ciągu
tygodnia. Włosi chcą przedłużyć kontrakt z firmą CDI. Jeśli pani się zgodzi, wypłacą znaczną
sumę pieniędzy jako rekompensatę za straty poniesione z ich winy. I ostatnia już propozycja:
Goskoncert zaprasza panią na dwumiesięczne tournée po Związku Radzieckim”. „Jeśli chodzi
o pieśni wojenne, jest to dla mnie wielki zaszczyt. O przedłużeniu kontraktu z CDI nie może
być mowy! Nie pojadę już do Italii. Myślę, że wszyscy to zrozumieją. Natomiast do Związku
Radzieckiego pojadę z ogromną przyjemnością. Ale mam prośbę: dotychczas brałam udział
tylko w zbiorowych koncertach, na festiwalach zaś śpiewałam z orkiestrami Rachonia i
Debicha. Występy za granicą, w dodatku recitale, wymagają odpowiedniego zespołu
instrumentalnego”. „To drobiazg! Może pani wierzyć, że będą pani akompaniować najlepsi
polscy muzycy”.

Jednak zespołu wciąż nie było. Pisała podania, zostawiała objaśnienia. Obiecywano
pozytywne rozpatrzenie tej sprawy w ciągu kilku dni. Czas mijał, a zespół muzyczny nie
pojawił się w mieszkaniu Anny German...

W końcu grudnia 1971 roku, około Bożego Narodzenia, zadzwonili do Anny z


Ministerstwa Kultury z propozycją, a raczej z oznajmieniem, że wkrótce wraz z grupą
polskich artystów pojedzie na koncerty do USA.

W Nowym Jorku powitały ich silne mrozy. I znów - jak poprzednio - zostali
umieszczeni w trzeciorzędnym, słabo ogrzewanym hotelu. I znów - jak poprzednio -
narzucono im zabójcze tempo. I znów Polonia zajmowała wszystkie miejsca na koncertach. I
znów Anna widziała łzy w oczach starszych ludzi. I znów zapraszano ich do domów na
kolacje, by usłyszeć trochę wieści z ojczystego kraju. Anna nie miała ani sił, ani ochoty na
rozmowy. Źle się czuła. Bolała ją ręka. Spadło ciśnienie. Bała się, że się przeziębi.

Wracała w nie najlepszym nastroju. Na Okęciu powitał ją dziwnie radosny i


szczęśliwy Zbyszek. „Co się stało? - zdziwiła się Anna. - Awansowałeś czy wygrałeś na
loterii?”. „Nie. - Uśmiechnął się zagadkowo. - Żenię się!”. „Co powiedziałeś? - zdumiała się
Anna. - Z kim?!”. „Wszystko załatwione! - Spoważniał nagle i dodał: - Przecież wszystko
przemyśleliśmy, prawda?”. „Prawda”.

Trudne jest życie gwiazdy estrady, której zajęcia zaplanowane są na wiele miesięcy
naprzód. Niełatwo piosenkarce mieć dziecko. To co najmniej rok nieobecności na scenie. A
przecież zmarnowała już trzy lata... Na swój pierwszy recital z orkiestrą warszawskiego
Teatru Wielkiego Anna wybrała kilka arii Scarlattiego, piosenki Katarzyny Gärtner, kilka
włoskich melodii i parę własnych kompozycji, m.in. nową, napisaną do wiersza Stanisława
Ryszarda Dobrowolskiego Być może. Pracowała ze znakomitymi muzykami, znającymi
wszelkie niuanse śpiewu. Miała wrażenie, że nie akompaniują, ale śpiewają razem z nią.

W stroju, w którym śpiewała piosenkę neapolitańską, Teatr Wielki maj 1972

Nie czuła zmęczenia. Na scenie poruszała się lekko i swobodnie. Trudno było
uwierzyć, że jeszcze niedawno z trudem unosiła głowę. Wkrótce jeden z warszawskich
dziennikarzy nazwie te koncerty „dwutygodniowym świętem sztuki”. I nie będzie w tych
słowach przesady.

W opolskim amfiteatrze; fot. A. Wiernicki


Uroczysta atmosfera towarzyszyła wszystkim recitalom Anny. Był to triumf sztuki i
ludzkiej odwagi. Tym większy, że nikt z obecnych nie widział na scenie chorego,
okaleczonego człowieka, lecz piosenkarkę o wielkim kunszcie i temperamencie, obdarzoną
niepowtarzalnym głosem i talentem. Po cyklu recitali w Teatrze Wielkim zaczęły się próby z
Orkiestrą Wojska Polskiego. Wcześniej Anna nie śpiewała pieśni wojennych. Starała się
znaleźć własną formę ich interpretacji - liryczną. Rosyjskie pieśni sprawiały jej mniej
kłopotu. Wiele z nich znała z dzieciństwa. Wypełnione po brzegi sale. Kwiaty. I niekończące
się prośby, by śpiewała jeszcze i jeszcze...

Program koncertu z okazji wręczenia „Złotej Płyty” Polskich Nagrań, maj 1972

Czuła się gotowa do pracy nad recitalem na tournée. Parokrotnie dzwoniła do


ministerstwa w sprawie zespołu. W końcu poinformowano ją, że sprawa wyjaśni się jesienią,
a na razie musi sama znaleźć sobie muzyków, którzy latem zechcieliby pojechać z nią do
ZSRR.

Łatwo powiedzieć: znajdź muzyków. Dobrzy mają terminy zajęte na wiele miesięcy
naprzód, a do wyjazdu zostało niewiele czasu. Anna spotkała się ze znajomym pracownikiem
ministerstwa. „Gdybym był muzykiem - mówił w zamyśleniu - za wielki zaszczyt uważałbym
akompaniowanie pani. Jutro Stanisław Horoszewski, znakomity impresario, będzie do pani
usług. On zajmie się wszystkim”.

Rzeczywiście, Stanisław Horoszewski, dawny żołnierz, mimo przekroczonej


pięćdziesiątki był bardzo energicznym menedżerem. Już następnego dnia przedstawił Annie
zdolnych młodych ludzi, którzy chcieli towarzyszyć jej w czasie radzieckiej wyprawy. Mieli
przygotować aranżacje. Sam zajął się formalnościami związanymi z wyjazdem za granicę.
Anna mogła poświęcić cały swój czas muzyce.

Na Festiwalu Piosenki Żołnierskiej w Kołobrzegu, 1972; fot. CAF

Była wiosna 1972 roku. Anna ze wzruszeniem czekała na spotkanie z miastem swojej
młodości, jak nazywała Wrocław. Miała trzydzieści sześć lat i... zaczynała wszystko od nowa.
Mieszkańcy Wrocławia przywitali swoją krajankę na dworcu. Z trudem przeszła przez tłum
nieznanych jej ludzi. Przepełniona sala, niekończące się owacje po każdej piosence.

Z Wrocławia pojechała do Opola, w którym także odniosła sukces. Potem do Zielonej


Góry na Festiwal Piosenki Radzieckiej. Z radością przyjęła propozycję występu na tym
festiwalu w charakterze gościa honorowego. Lubiła atmosferę tego festiwalu, lubiła spotykać
się z młodzieżą - uczestnikami konkursu. Podziwiała zapał, z jakim śpiewali rosyjskie
piosenki: i te dawne, i współczesne. Z zachwytem słuchała koncertu laureatów. „Pani Anno! -
Szczęśliwi laureaci otoczyli ją po zakończeniu koncertu. - Tak bardzo martwiliśmy się o
panią, pisaliśmy do pani. Czytała pani nasze listy? Proszę uważać na siebie i niech pani już
nigdy nie jedzie do Włoch!”. Słowa te rozbawiły Annę. „Słowo honoru, nie pojadę za nic na
świecie! A listy czytałam. Wszystkie. Czuję się świetnie, zapraszam jutro na koncert”.

Anna przygotowała dwie nowe pieśni, do których skomponowała muzykę. Niedawno


Kaczalina przysłała jej dwa wiersze radzieckich poetów - Pieśń Rimmy Kozakowej i Kulę
Siergieja Ostrowoja. Oba były o wojnie. Annę urzekł ich dramatyzm i patos. Melodie zrodziły
się same. Gdy rozległy się oklaski, Anna poczuła, że nie ma siły bisować.

Zadzwoniła do Pagartu i oznajmiła, że jeszcze nie jest w stanie sprostać trudom


własnego recitalu w ZSRR. Chciała, żeby ktoś z nią występował. Ucieszyła się i z zespołu
baletowego, i Andrzeja Dąbrowskiego, który miał już swój wielki przebój Do zakochania
jeden krok... Dąbrowski - miły, delikatny człowiek - występował z powodzeniem, cieszył się
z sukcesów, ale rozumiał, że gwiazdą programu jest Anna German.

Moskwa przywitała Annę z radością. Kaczalina - ze łzami wzruszenia i tęsknoty.

Z Anną Kaczaliną (z prawej) i Aleksandrą Pachmutową

Jeśli recital można nazwać świętem, to z pewnością był nim pierwszy koncert Anny w
Moskwie. Kiedy wyszła na scenę, poczuła wielką sympatię zebranych w Teatrze Letnim w
ogrodzie Ermitaż. Powitała ją wielka cisza. Cisza, która dodawała otuchy, zachęcała do
śpiewu. A potem brawa, które rozległy się już po pierwszych taktach muzyki, po zaśpiewaniu
pierwszej piosenki. Po koncercie pojechały do Kaczaliny, by w wąskim gronie przyjaciół
omówić nowe projekty. Ania miała nagrać między innymi Nadzieję Aleksandry Pachmutowej
i jej męża, poety Mikołaja Dobronrawowa. Znała dużo ich piosenek. Urzekały ją
optymizmem, radością, profesjonalizmem. Początkowo miała wrażenie, że to piosenki nie dla
niej. Tymczasem Nadzieja stała się jej piosenką, jakby specjalnie dla niej napisaną.
Zaśpiewała ją lekko, „bez głosu”, jak powiedziała potem Kaczalina. Odkąd Nadzieję nadano
w radiu, publiczność prosiła o nią na koncertach, aż w końcu Ania włączyła ją do swego
recitalu.

W programie „Błękitny Ognik”

Miała mnóstwo pracy w Moskwie, tymczasem jej impresario - tak zapracowany w


Polsce - nudził się. Odprowadzał Anię na koncerty i nagrania. Spełniając prośbę Ani,
odmawiał w jej imieniu wywiadów, konferencji prasowych i wielu spotkań. Czasem pan
Stanisław złościł się, że piosenkarka nie chce chodzić na bankiety i przyjęcia organizowane
na jej cześć. Próbował namawiać, by wykonywała więcej koncertów. Ale pełnym głosem i
całym sercem Anna mogła śpiewać tylko raz dziennie. Była wyczerpana. Wszystko ją bolało.
Nikt wokół jej nie rozumiał. Nie współczuł. Kaczalina i oddany Ani, zauroczony jej śpiewem
młodziutki Boria zostali w Moskwie.

Ania wróciła do Moskwy zmęczona. Dwumiesięczne tournée zmęczyłoby nawet


zdrowego artystę. Na lotnisku czekał na Annę redaktor z telewizji. „Trzeba nagrać Nadzieję
dla Błękitnego Ognika”. „Może następnym razem? - poprosiła. Niech mnie pan zrozumie, nie
mam już siły”. „Anno, to są prośby milionów! Nadzieja stała się najpopularniejszą piosenką
w naszym kraju. Ludzie chcą widzieć panią na ekranie!”.

Pożegnalna kolacja w domu Kaczaliny. „Ach, Aneczko - Ania skarżyła się


przyjaciółce - wrócę do Polski i będę odsypiać te dni. Nikt mnie nie ściągnie z łóżka!”. „A ja
mam dla ciebie partytury nowych piosenek - wesoło odrzekła Kaczalina. - Wyobraź sobie,
wszyscy nasi kompozytorzy chcą, byś śpiewała ich piosenki!”.

Już po tygodniu Anna zatęskniła za sceną i widzami. Na szczęście telefon, który


niedawno jej założono, dzwonił bez przerwy. Telewizja, radio, Polskie Nagrania.
Kompozytorzy (przeważnie młodzi), muzycy, autorzy tekstów, dawni i nowi znajomi...

Anna postanowiła wznowić swoje recitale i po raz kolejny stwierdziła, jak trudno
pogodzić talent piosenkarki ze zdolnościami impresaryjnymi. Prawdę mówiąc, nigdy ich nie
miała. Wiedziała o tym i nie kryła tego.

Trzeba było wznowić rozmowy o własnym zespole instrumentalnym. Usłyszała


rzeczową odmowę. „Jak mam to rozumieć?” - spytała. „Niech pani postąpi tak jak wszyscy i
sama zaprosi muzyków, uzgodni wynagrodzenie, a potem - w drogę!”.

Tymczasem pan Stanisław gdzieś przepadł i Ania próbowała znaleźć innego


organizatora. Zatelefonowała do Juliana Krzywki. Bardzo się ucieszył i obiecał pomóc. Po
dwóch dniach zadzwonił: we Wrocławiu jest zespół wokalno-instrumentalny, zgrany, zdolny.
Poza tym bez grosza przy duszy, więc chętnie zarobią trochę pieniędzy.

Zadzwoniła do kierownika zespołu i po dziesięciu dniach spotkali się we Wrocławiu.


Muzycy rzeczywiście byli znakomici, ale chcieli grać głównie swoje utwory. Anna wracała
do Warszawy kompletnie rozstrojona.

Tu i poniżej: okładki rosyjskich płyt Anny

W końcu dzięki pomocy przyjaciół udało jej się skompletować mały zespół. Muzycy
w wieku od czterdziestu do pięćdziesięciu lat. Grali dobrze, wyczuwało się profesjonalizm,
ale ich obojętność drażniła Anię. Rozchorowała się. Kilka koncertów trzeba było odwołać.
Gdy po dwóch tygodniach znowu chciała zebrać zespół, okazało się, że muzycy już się
rozjechali.

Wiadomości z ministerstwa nadal nie było. Oficjalne pisma w sprawie zespołu krążyły
od jednej instytucji do drugiej. Z tym większą radością Ania przyjęła zaproszenie Orkiestry
Wojska Polskiego. Czasami zapraszano ją na koncerty zbiorowe. Orkiestra Miliana czy
Rachonia witała pojawienie się Anny brawami. Zespołu wciąż nie było. Anna głównie
gotowała, prała i sprzątała, robiła zakupy. I rozmyślała o jesieni swego życia i śpiewania...

Na duchu podtrzymywała ją Kaczalina. Jej listy przynosiły opowieści o popularności


Anny w ZSRR i pracy nad jej przyszłym repertuarem. Kaczalina radziła sięgnąć do rosyjskich
pieśni ludowych i romansów. Przysłała nuty Wychodzę sam na drogę... Stieńki Razina i
świetnych wojennych pieśni Matwieja Błantera.
Okładka „Tańczących Eurydyk” - pierwszej polskiej płyty Anny German

Okładka płyty „Recital piosenek”

Okładka płyty „Wiatr mieszka w dzikich topolach”

Okładka płyty „Tetyda na wyspie Skyros”

Okładka płyty „To chyba maj”

Okładka ostatniej polskiej płyty „Anna German”

Okładki polskich płyt tzw. czwórek

Okładki polskich płyt tzw. czwórek

Plakat z wizerunkiem Anny

Plakat Polskich Nagrań

Najpopularniejszy plakat Anny German

Któregoś dnia w drzwiach mieszkania Ani stanął Julian Krzywka - elegancki,


pachnący francuską wodą kolońską. „Tak mnie wita znakomita piosenkarka?! - zawołał. -
Zaspana, nieumalowana. Czy to na pewno Anna German? Proszę o autograf, sprawdzimy!”.
Anna się rozpłakała i przytuliła do klapy jego płaszcza. „Nie musisz niczego wyjaśniać,
nietrudno się domyślić - mówił Krzywka, popijając kawę z małej filiżanki. - Twój kłopot,
Aniu, w tym, że jesteś romantyczką. Powinnaś urodzić się w czasach Paganiniego”. Anna
uśmiechnęła się gorzko. „Impresario! Potrzebny ci impresario! Spójrz na Sośnicką. Jej mąż
[Jerzy Bajer]porzucił pracę i zajął się karierą żony. Dzisiejsze czasy są przede wszystkim dla
ludzi operatywnych”. „Byłabym ci wdzięczna za pomoc”. „Zabierać cię do nas teraz, gdy
jesteś piosenkarką numer jeden, numer jeden - powtórzył - to wyrządzić ci niedźwiedzią
przysługę. To tak, jakby Pele przeszedł do Górnika. Znajdę ci więc menedżera!”.
W moskiewskim studiu nagrań

Krzywka dotrzymał słowa. Impresario, pan Andrzej, zjawił się po miesiącu. Szybko
skompletował zespół instrumentalny. Znalazł młodych muzyków - studentów, z którymi
pracowało się Annie weselej. I jeśli wcześniej mogła narzekać na niezbyt częste występy, to
obecnie jej czas wypełniony był nimi prawie całkowicie. Bardzo ją to cieszyło. Martwiła się
jedynie brakiem w swoim repertuarze nowych polskich piosenek. Katarzyna Gärtner
pracowała teraz z Marylą Rodowicz. Seweryn Krajewski także pisał dla Maryli i dla
Czerwonych Gitar.

Kaczalina tymczasem donosiła, że ma dla Anny nowe piosenki Marka Fradkina, Jana
Frenkla, Arno Babadżaniana, Jewgienija Pticzkina i że chce, by Ania nagrała też stare
romanse rosyjskie. Niestety, Anna nie mogła przyjechać do Moskwy tylko po to, by nagrać
płytę. Melodia nie dysponowała funduszami dla artystów zagranicznych. Mogła więc
nagrywać płyty wyłącznie przy okazji swych rosyjskich recitali.

Jednak Orkiestra Moskiewskiego Radia pod dyrekcją Siłantiewa oraz zespół Melodia
pod dyrekcją Garaniana mieli zaplanowane występy na wiele miesięcy naprzód. Oczywiście,
można było nałożyć głos na wcześniej nagrany podkład, ale tego Anna nie lubiła.

Zaczęła się przygotowywać do udziału w Dniach Kultury Polskiej w Moskwie. Był


styczeń 1974 roku, a Dni Kultury zaplanowano na koniec kwietnia. Koncert miał się odbyć w
kremlowskim Pałacu Zjazdów i miały wziąć w nim udział największe polskie sławy. Ustalono
też, że koncert będzie wykonywany z playbacku. „Nie będę śpiewała z playbacku - oznajmiła
Anna reżyserowi”. „Dlaczego? - zdziwił się. - Dlatego, że nigdy nie śpiewam z playbacku”.
„Tym razem musi się pani zgodzić - odrzekł reżyser. - Wszyscy będą w tej samej sytuacji,
nawet śpiewacy operowi. Nie zamierzamy robić dla pani wyjątku”. „Nie pojadę więc do
Moskwy!” - zakończyła rozmowę Anna.

Przez kilka następnych dni trwała dyskusja z Ministerstwem Kultury: „Proszę


zrozumieć, że bez pani cały zespół nie może jechać do Moskwy. A nie mamy możliwości,
aby zmieścić na scenie zespół instrumentalny”. „Mogę śpiewać przy akompaniamencie
fortepianu”. „Fortepianu?! - Po drugiej stronie wyczuła zdziwienie. - Przecież to
nierozsądne”. „Chcę zaryzykować”.
Kartki do matki i babci

Tylu gwiazd w jednym programie Anna nie pamiętała. Ewa Demarczyk, Zdzisława
Sośnicka, Maryla Rodowicz, Stanisław Mikulski, Bernard Ładysz, Andrzej Hiolski, Jerzy
Połomski, Skaldowie, Gawęda, Mazowsze...

Anna wyszła na scenę w towarzystwie akompaniatora. Zaśpiewała Pieśń do słów


Rimmy Kozakowej. Ten wzruszający, tragiczny utwór wstrząsnął publicznością. Gdy umilkł
ostatni akord, zapanowała cisza, która po chwili przeszła w burzę oklasków.

Te wiosenne dni w Moskwie były niezwykłe. Anna czuła się dobrze. Spotykała się z
przyjaciółmi - u Kaczaliny i w Melodii. Przedstawiciel Goskoncertu oznajmił jej, że
podpisana została umowa z Pagartem i wkrótce Anna będzie jeździła z recitalami po Związku
Radzieckim. To była wspaniała wiadomość, gdyż wówczas mogłaby nagrać swoją kolejną
płytę. Ale znowu wyłonił się problem orkiestry, doboru repertuaru, aranżacji. A czasu miała
niewiele: dwa-trzy miesiące.

Pan Andrzej skontaktował Annę z mieszkającym w Polsce Bułgarem Panajotem


Bojadżijewem, który od dawna marzył o wyjeździe do ZSRR. Obiecał znaleźć muzyków,
napisać aranżacje i razem z Anną pomyśleć o repertuarze.

Tym razem wszystko ułożyło się świetnie. Z Panajotem Bojadżijewem i muzykami z


Teatru Wielkiego pracowało się Ani wspaniale! Byli to dobrzy, inteligentni i wrażliwi ludzie.
A co najważniejsze - rozumieli ją. Anna chciała występować z nimi również w Polsce, ale nie
było to możliwe. I znowu nie miała swojego zespołu...

Nagrała kilka nowych piosenek w telewizji, ale pokazano je we wczesnych godzinach


w dzień powszedni. Znajomi radzili, by pojechała do redaktora naczelnego, ale nie chciała
tego zrobić. Nigdy o nic nie prosiła.

Publiczność na koncertach przyjmowała Annę nie tak gorąco jak kiedyś. Za plecami
słyszała niezbyt przyjemne słowa młodszych kolegów. Wciąż brakowało jej prawdziwego
przeboju na miarę Tańczących Eurydyk czy popularnej w Związku Radzieckim Nadziei.
Często zapraszano ją do udziału w telewizyjnym show w Berlinie. Śpiewała wówczas
polskie piosenki: To chyba maj i Być może. Doskonale rozumiała, że pod względem
muzycznym ustępują one utworom innych wykonawców. Ale kogo za to winić? Ich
kompozytorem była sama Anna. Innych piosenek nie miała. „Czasy się zmieniają, mody w
piosence też - powiedział jej znany krytyk. - Największą popularnością na koncertach cieszą
się te utwory, które lansuje radio i telewizja. Piosenki muszą być znane!”.

Wiosną 1975 roku miała dużo koncertów. Przypomniano sobie o niej we Wrocławiu i
w Krakowie, Zielonej Górze i Poznaniu. Telefon dzwonił bez przerwy i znowu trzeba było go
wyłączać.

Zły nastrój, który towarzyszył jej w poprzednim roku, minął.

JÓZEFA OBROCHTA BARTUŚ

Właścicielka karczmy Obrochtówka w Zakopanem

Na przełomie lutego i marca 1972 roku do mojej karczmy Obrochtówka, którą


prowadziłam od listopada 1971, zaczęło przychodzić wielu artystów, piosenkarzy i osób
związanych ze sztuką i polityką: Ignacy Machowski, cały zespół kręcący Janosika z Markiem
Perepeczko na czele, Wiesław Gołas, Mieczysław Voit z małżonką Barbarą Horawianką,
Katarzyna Łaniewska, Czesław Niemen, Wojciech Młynarski, Basia Wachowicz oraz wiele
innych osób zasłużonych dla kultury. Kilka razy przyszła również Anna German w bardzo
miłym towarzystwie swoich przyjaciół, między innymi Jonasza Kofty.

Ślub ze Zbigniewem Tucholskim, USC w Zakopanem, 23 marca 1972 (obydwa


zdjęcia)

Jej wpis w księdze pamiątkowej pochodzi z dnia 20 marca 1972 roku.

Anna German była kobietą i artystką szalenie delikatną, bardzo skromną, miłą.
Uśmiech nie schodził z jej pięknej twarzy. Podziwiałam ją, byłam jej fanką.

Wtedy w marcu spytała, czy może zorganizować przyjęcie weselne w Obrochtówce.


Byłam mile zaskoczona tą propozycją, a jednocześnie dumna, że Anna German wybrała
właśnie nasz lokal. Ale wystraszyłam się, bo nie miałam doświadczenia w urządzaniu przyjęć
weselnych, a wiadomo, że w tej sytuacji nasza karczma znajdzie się na celowniku. Dlatego
nie od razu zgodziłam się na urządzenie tej imprezy.

Aż tu pewnego dnia przyjeżdża przyszły mąż Anny z wielką prośbą (nie do


odrzucenia), abyśmy zgodzili się urządzić to przyjęcie, bo Anna gdzie indziej sobie tego nie
wyobraża. Ślub był w zakopiańskim Urzędzie Stanu Cywilnego. Przyjęcie na około
trzydzieści osób. Zamówiłam kapelę góralską - grał Bolek Karpiel Bułecka z kolegami.

Wpis Anny do księgi pamiątkowej Obrochtówki, Zakopane 20 marca 1972

Annę German i jej męża witałam chlebem i solą (chlebuś okrągły, specjalnie
upieczony na tę okazję, z odpowiednim napisem) oraz... szampanem.

Anna była w ślicznej kremowej garsonce z brązowymi haftami (materiał wyglądał jak
cieniutki samodział z wełenki tkany na krosnach). Wyglądała ślicznie - elegancko i
oryginalnie.

Muzyka góralska grała tylko i wyłącznie parze młodej i jej gościom. Robiono zdjęcia,
m.in. ja z panną młodą i kelnerką.

Anna German przysłała mi parę zdjęć, ale nie zdążyłam ich wkleić do księgi
pamiątkowej. Zaginęły...

ANDRZEJ DĄBROWSKI

Piosenkarz, muzyk jazzowy


Z Anią spotkałem się zaledwie na kilku koncertach, ale jak to bywa na takich
imprezach, ona śpiewała kilka piosenek, ja kilka, jeszcze paru innych wykonawców. Panowie
w męskich garderobach, panie w damskich. Nerwowość, emocje, trema. I na bliższe poznanie
nie ma czasu. Dopiero wspólna kilkutygodniowa trasa do ZSRR w lecie 1972 roku dała mi
możliwość bliższego poznania Ani.

Przedwyjazdowe próby utwierdziły mnie w przekonaniu, że nie ma na świecie ani


takiego człowieka, ani takiej sytuacji, która mogłaby ją wyprowadzić z równowagi.

Zawsze spokojna, mówiła łagodnym głosem w sytuacjach, gdy ja waliłbym pięścią.


Miła dla wszystkich, uśmiechnięta, pogodna, nigdy nie zdradzała zniecierpliwienia czy
nerwowości. Śpiewała niezwykle czysto, a jej interpretacja była odzwierciedleniem wnętrza
tej kobiety o niezwykłej kulturze osobistej. Nigdy z ust Ani nie usłyszałem wulgarnych słów,
jakże często używanych poza sceną przez ludzi estrady.

Plakat reklamujący występy Anny w ZSRR

Z radzieckiego tournée najbardziej utkwił mi w pamięci wieczór w Irkucku. Mieliśmy


dwa wolne dni. Pojechaliśmy nad Bajkał, a potem Ania zaprosiła wszystkich do siebie na
czosnkowe party. Hotelowe pokoje były dość duże. Stolik zastawiony w stylu „czym chata
bogata”. Na środku stał kopiasty, głęboki talerz dorodnych ząbków czosnku, co najmniej
kilogram, do tego kilka bochenków pysznego razowego chleba, kostki masła, śmietana, żółty
ser, sól, rzodkiewki. Chleb i nabiał są na wschód od Bugu najwyższej jakości. Czosnek także.
Znalazło się coś do wypicia...

Już nie pamiętam, czy były to Ani imieniny, czy zwykły wieczór towarzyski, na który
nas zaprosiła, ale pamiętam, że przez dwa dni zionąłem czosnkiem, unikałem bliskich
kontaktów z ludźmi, a wątroba bolała mnie przez dalsze trzy dni. To była prawdziwa
czosnkowa uczta. Takich wieczorów się nie zapomina.

RENA ROLSKA

Piosenkarka
Niewiele wspomnień łączy mnie z Anią German. Występowałyśmy najczęściej
oddzielnie, w różnych programach, i rzadko spotykałyśmy się na koncertach. To, co
zapamiętałam, to raczej zakulisowe rozmowy z bardzo ważnego dla mnie okresu, kiedy
urodziłam długo oczekiwanego syna. Wróciłam już do pracy, ale nic nie było ważne, tylko to
maleństwo. Spotkałam Anię w Sali Kongresowej na jakimś wielkim koncercie. Między
wyjściem na scenę a finałem, na który trzeba było zostać, miałyśmy dużo czasu. Ania pytała
mnie wtedy o mojego synka i zwierzyła się, że też bardzo by chciała mieć dziecko, ale boi się
zdecydować, bo nie wie, czy poradzi sobie z wykonywaniem zawodu. Trochę się tego
obawiała, a jednocześnie bardzo pragnęła dziecka. Wkrótce urodziła syna...

Wspaniale ją wspominali w Związku Radzieckim. Jeździła tam bardzo często, chyba


nawet częściej niż ja. Uwielbiano ją. Wiem o tym, bo ci, którzy przychodzili do mnie za
kulisy, zawsze pytali o Anię German.

Do dziś pamiętam smutek goszczący na jej twarzy, chociaż ciągle była uśmiechnięta.
Jakby ją coś gnębiło, jakby za uśmiechem, którym darzyła wszystkich, kryło się cierpienie. Z
jej piosenek też przebijał smutek...

Była uczynna i kontaktowa, ale miałam wrażenie, że otacza ją jakiś trudny do


pokonania mur. Nie należała do osób otwartych i nastawionych na bliskie przyjaźnie -
przynajmniej tak mi się wydaje. Może uważała, że w tym środowisku istnieje tylko
zazdrość... Nie można z nią było tak zwyczajnie pogadać i poplotkować. Trzymała
wszystkich na dystans.

Bardzo mi się podobała jako dziewczyna - pogodna, inteligentna, wyjątkowo


spokojna, łagodna i bardzo dobrze wychowana. Patrzyła na świat rozumnie. Kobieta z klasą -
to określenie pasowało do niej idealnie.

Nie wszczynała rozmowy niezagadnięta. Natomiast, jeżeli spytało się ją o coś,


włączała się do dyskusji i grzecznie odpowiadała na pytania. Denerwowało mnie tylko to, że
nie można było dostać się głębiej do jej wnętrza - tak bardzo była zamknięta i pogrążona we
własnych myślach.
BOLESŁAW SZULIA

Dyrygent, kierownik Reprezentacyjnego Zespołu Artystycznego Wojska Polskiego

Prowadziłem Orkiestrę Koncertową Wojska Polskiego. Na którymś z występów Ania


zapytała, czy chciałbym z nią pracować. Zgodziłem się z wielką radością.

Nie wiem, czy wypada o tym mówić, ale myślę, że o tak wybitnej artystce chyba
mogę. Ania wprawdzie komponowała, lecz miała problemy z zapisaniem melodii.
Spisywałem więc układane przez nią melodie (podejrzewam, że nie tylko ja), a potem
opracowywałem w formie partytury orkiestrowej. Ania bardzo chciała nauczyć się nut.
Bezskutecznie. Patrząc mi w oczy, mówiła: „Leszku, dajmy sobie spokój, będę dalej tworzyła
po swojemu”.

Dyryguje Bolesław Szulia

Fascynowała mnie jej niezwykła pamięć muzyczna. W pewnym sensie działała jak
komputer. Aranżowałem bardzo dużo utworów, które śpiewała z innymi orkiestrami. Ze mną
koncertowała w NRD, Czechosłowacji, ZSRR i oczywiście w Polsce.

Mówiono, że jest sentymentalna, ale na przykład Rosjanie ten jej sentymentalizm w


piosence, tę niezwykłą barwę głosu i melodyjność uwielbiali. U nich z ogromnym
powodzeniem śpiewała też żartobliwe piosenki.

Współpraca z Anią dawała mi wiele satysfakcji. Była szalenie wymagająca, a


jednocześnie pogodna. Pamiętam koncert w Berlinie na Alexanderplatz. Pogoda nieciekawa,
publiczności niewiele - nie wyglądało to zachęcająco. Z jakiegoś festiwalu z Polski dojechał
do nas Waldemar Kocoń: „Słuchajcie, tam festiwal, ludzie, atmosfera, a tutaj?”. Ania nie
wytrzymała: „Przyjechaliśmy tu pokazać polską kulturę. Zróbmy więc to, co do nas należy”.

Dedykacja dla Bolesława Szulii


Była człowiekiem prawym i dobrym. Ludzie najczęściej odpłacali jej tym samym.
Pamiętam dziewczyny przyjeżdżające z odległych regionów Polski tylko po to, by ją
zobaczyć. Ania wówczas mówiła do mnie: „Poczekaj chwilę, muszę porozmawiać”.

Wiedziała, że prawdziwy wielbiciel to ktoś, z kim trzeba porozmawiać, a nie tylko dać
autograf. Dla swoich fanów miała szacunek i czas.

Była niezwykle hojna. Pamiętała o wszystkich przyjaciołach. Robiła prezenty mnie i


mojej rodzinie. Zawsze czułem się zażenowany, ale Ania była taka nie tylko w stosunku do
mnie. Lubiła sprawiać niespodzianki.

JAN LASKOWSKI

Reżyser, przyjaciel rodziny

Po powrocie z Włoch, po tym tragicznym wypadku, Ania leżała w szpitalu na


Lindleya. Nie było miejsca, więc położono ją na korytarzu. Całe wycieczki chodziły zobaczyć
słynną piosenkarkę. Ania umierała ze wstydu i upokorzenia - była w strasznym stanie
psychicznym, bliska samobójstwa. Potem był Konstancin i upragniony powrót do domu.

Pomyślałem, że muszę ją poznać i dodać otuchy. Chciałem porozmawiać o muzyce, o


tym, czym wcześniej żyła. Pojechałem na Solec i poznałem dwoje wspaniałych, pełnych
delikatności i skromności ludzi - Anię i Zbyszka. Spotkanie przeciągnęło się do późnej nocy.

W filmie „Wyspy szczęśliwe”

Wtedy jeszcze Ania nie wierzyła w to, że znowu zaśpiewa. Gips był zdjęty, musiała
od nowa uczyć się chodzić. Mieszkanie było maleńkie. Trudno i niebezpiecznie było poruszać
się w nim. Każdy przedmiot na podłodze stanowił zagrożenie. W nocy, kiedy sąsiedzi już
spali, a ulice były puste, Zbyszek wnosił Anię do windy. Na dole pomagał jej wejść do
samochodu i wyjeżdżali nad Wisłę. Tam, powoli, z pomocą Zbyszka, Ania stawiała pierwsze
kroki. Trwało to do świtu.

I tak dzień po dniu, noc po nocy. Walka ze słabością fizyczną, rozpaczą i zachwianiem
wiary we własne siły. Rano znów budziła się determinacja. Święty spokój Zbyszka, jego
bezgraniczne oddanie i wytrwałość nie pozwalały Ani poddać się depresji. Nie przerwała
nocnych wypraw nad Wisłę. Po jakimś czasie efekty zaczęły być widoczne nawet dla niej.
Odzyskiwała nadzieję, że może naprawdę wyzdrowieje. Tęskniła za śpiewem, za ludźmi.

W filmie „Wyspy szczęśliwe”

Nieśmiało próbowała śpiewać. Za każdym razem wychodziło lepiej. Wtedy Mariusz


Walter zaproponował jej nagranie reportażu Powrót Eurydyki. Była jeszcze słaba, twierdziła
jednak, że muzyka pomoże jej szybciej odzyskać zdrowie.

Byłem zafascynowany powrotem Ani na estradę, jej witalnością i radością życia.


Pomyślałem, że trzeba z nią zrobić film. Nie jeden, ale kilka. Na pierwszy ogień poszły
Wyspy szczęśliwe. Nie byłem z tego filmu zadowolony. Miałem nadzieję, że następne będą
lepsze. Mimo to film podobał się, Ani także.

Po powrocie z tournée po Związku Radzieckim namawiała mnie na zrobienie


następnego filmu - z podróży do Azji Środkowej. Zapaliłem się do tego projektu,
skompletowałem grupę najbliższych współpracowników (trzy osoby), ale nie doceniłem
biurokracji. We władzach kinematografii nie znalazł się nikt, kto by poparł tę inicjatywę i
umożliwił ekipie wyjazd. Znalazło się tysiące argumentów przeciw, a terminy koncertów były
nieodwołalne. Po powrocie Ania opowiedziała mi o niezwykle interesującej wyprawie. W
Kazachstanie między innymi miała koncert na stepie. W głębi pasły się ogromne stada krów i
owiec, publiczność stanowiła niewielka grupa pasterzy tych stad. Niesamowity krajobraz
oczarował Anię. Coś się z nią stało. Zapomniała o tym, że śpiewa po kazachsku, dla kogoś.
Głos niósł się po stepie. Zwierzęta podniosły łby. Coraz więcej osób gromadziło się wokół
niej. Zrobiła się cisza, słychać było tylko śpiew Anki. Była szczęśliwa! Miała taką widownię
jak nigdy dotąd. W pewnym momencie do świadomości Ani dotarło, że słuchają jej
zwierzęta. Zaniepokoiło ją to, a po chwili ogarnęło wzruszenie. Postanowiła zaśpiewać
jeszcze jedną piosenkę specjalnie dla tych niecodziennych słuchaczy. Opowiadała mi, że gdy
odjeżdżała, zwierzęta czekały na dalszy ciąg występu. Żałowała, że nie mogłem sfilmować
tego niezwykłego koncertu.

Ania marzyła o domku z ogródkiem. Na Żoliborzu można było w latach


siedemdziesiątych kupić od władz dzielnicy domek (wraz z lokatorami!). Namówiłem ją, by
poszła ze mną do przewodniczącego Rady Narodowej Dzielnicy Żoliborz, pana Karasia. Pan
Karaś zaproponował Ani trzypokojowe mieszkanie (54 m2) na Piaskach. Cieszyła się
ogromnie. Zrezygnowała z domku, bo przestraszyła się, że nie da rady wykwaterować
lokatorów i odremontować budynku.

Radość jednak nie trwała długo, ponieważ sąsiedzi narzekali, kiedy Anka
przygotowywała piosenki i grała na pianinie. Dziwiło ją to, nie rozumiała, że muzyka może
kogoś męczyć. Dla niej była życiem. Ania znowu popadła w depresję: „Co ja zrobiłam,
przecież nie rzucę piosenki!”.

Nie było rady. Ponownie odwiedziliśmy pana Karasia. Okazał się dowcipnym i
życzliwym człowiekiem. Pomógł jej kupić domek - stary, zrujnowany, z ogrodem. Ania
oszalała ze szczęścia. Czasem nawet tańczyła i śpiewała w ogrodzie. To był chyba
najpiękniejszy okres w jej życiu.

Trzeba było jednak wykwaterować lokatorów (kupić im mieszkania) i spłacić długi.


Ania rzuciła się w wir pracy. Pojechała na tournée do ZSRR. Prosiła, bym zjawił się na jej
koncercie w Kijowie (robiłem wtedy film w Związku Radzieckim). Był luty 1980 roku. Na
dworze dwunastostopniowy mróz, na ulicach pusto, a przed wejściem do teatru, w którym
odbywał się koncert, tłum ludzi (około tysiąca!). Z głośników płynie śpiew Ani. Przedostałem
się do środka, bo zostawiła dla mnie zaproszenie. W sali nie było ani jednego wolnego
miejsca - wszystko zajęte: schody, barierki, poręcze! Sześć tysięcy osób, a na scenie tylko
Anka! W głębi nieoświetlona orkiestra. Oświetlano jedynie ją. Publiczność była zachwycona i
poruszona jej śpiewem. W sali panowało takie skupienie, że w chwilach pauz cisza była aż
przejmująca. Takiej widowni nie widziałem nigdy! Chłonęła każde słowo, każdy gest Ani.

W czasie przerwy pobiegłem do Anki. Kiedy mnie zobaczyła, rzuciła mi się na szyję:
„Janku, ja umieram. Dłużej nie mogę, już nie mam siły. Podpisałam kontrakt na jeden koncert
dziennie, a oni robią mi trzy”.

Trzęsła się cała. Była strasznie zmęczona. Kazałem jej rzucić wszystko, ale Ania nie
umiała odmawiać, nie potrafiła się bronić. Prosiłem, żeby chociaż nie bisowała. Nie
wiedziałem, jak jej pomóc.

W ręce Ani trafiły stare zapisy nutowe, chyba z XIV wieku, pieśni cerkiewnej
Razbojnicy. Chciała ją wykonać razem z chórem cerkiewnym z Białegostoku. Śpiewała
naprawdę wstrząsająco, a z chórem brzmiało to po prostu rewelacyjnie!

Poszedłem do ministra, ale tym razem także nie uzyskałem zgody na zrobienie filmu,
a właściwie sfilmowanie mszy prawosławnej. Usłyszałem: „Nie jesteśmy zainteresowani
propagowaniem muzyki cerkiewnej w Polsce”.

Kiedyś Anka opowiadała mi, że miała kilka dziwnych koncertów w Związku


Radzieckim. Bardzo mi się podobały jej interpretacje starych romansów rosyjskich jeszcze z
czasów carskich. Przepiękne, nastrojowe, pełne uczucia. Szczególnym sentymentem darzyłem
romans Gori, gori, moja zwiezda [Świeć gwiazdo moja]. „Nie mogę śpiewać tego utworu -
powiedziała mi kiedyś - bo zdarzały się wypadki śmiertelne w czasie koncertów. Ludzie
umierali na zawał serca w trakcie słuchania tej melodii”.

Ania wywierała ogromne wrażenie na słuchaczach i widzach w Rosji. Śpiewała tak, że


w duszy grało. Rosjanie uważali ją za „swoją”. Uwielbiali. Myślę, że jej piosenki potrzebne
były w tamtym rejonie świata właśnie wtedy. Wielu radzieckich twórców pisało dla niej, bo
to była sprawa prestiżowa, a zarazem niemałe pieniądze. Płyty z nagraniami Anny wydawano
w bardzo wysokich nakładach.

Kiedy Ania już poważnie chorowała, zaglądałem do niej często - nie tylko dlatego, że
jestem sąsiadem. Pamiętam telefon Zbyszka: „Ania jest bardzo słaba, czy możesz przyjść?”.
Poszedłem razem z kolegą bioenergoterapeutą, który właśnie był u mnie.

Oddychała ciężko, niemal dyszała. Była bardzo blada, choć na powitanie zarysował
się cień uśmiechu na jej twarzy. Szepnąłem do kolegi: „Jeśli możesz jej pomóc, spróbuj”.
Ania zgodziła się na masaż bioenergetyczny. Po zabiegu musiała chwilę odpocząć.
Zostawiliśmy ją samą. Po kilkunastu minutach zeszła do nas na dół. „Opracowałam nową
kompozycję. Chcę wam zaśpiewać”.

Umierająca dziewczyna usiadła przy pianinie, grała i śpiewała! Wyglądała na zdrową i


pełną życia!

Masaż pomógł na krótko. Kilka tygodni później już jej nie było wśród nas...

Gdyby przerwała tamte kijowskie koncerty, kiedy widziałem ją rozdygotaną, może


byłaby szansa? Zapłaciła najwyższą cenę za to swoje śpiewanie, za ogromną sympatię
radzieckiej publiczności. W Polsce dochodziły do niej różne, niezbyt miłe opinie na jej temat.
Miała świadomość tego, że jest w jakiś sposób pomijana i w radiu, i w telewizji. Bardzo to
przeżywała. Dlatego tak chętnie jeździła do Związku Radzieckiego. Mówiła mi zamyślona:
„Tam jestem przyjmowana z otwartymi ramionami, czekają na mnie, a we własnym kraju...”.

JERZY FICOWSKI

Poeta, autor tekstów piosenek

Nasza znajomość ograniczyła się do okresowej współpracy (było to jeszcze w


czasach, kiedy pisywałem „dla chleba” teksty przeznaczone do śpiewania). Anię znałem w
gruncie rzeczy słabo. Wzruszała swoją - jak mi się zdawało - dziecinną świeżością duchową i
takąż ujmującą i czystą naiwnością uczuć, pewnym sentymentalizmem... Była niezwykle
muzykalna. Zamiast duszy miała muzykę, nie śpiewała, ale grała na swych strunach
głosowych jak nikt. To był cudowny instrument o rzadko spotykanej doskonałości. Miała też
ambicje kompozytorskie, ale, jak mi się zdaje, jej wrodzonym (jak śpiew!) zdolnościom
melodiotwórczym brak było profesjonalnych podstaw, co nie zawsze przynosiło fortunne
rezultaty. Wszystko, co umiała i czym olśniewała, było jej dane w nadmiarze, jakby nie
musiała się o to starać.

Z Jerzym Ficowskim; fot. M.A. Karewicz


Była dużym (bardzo dużym) dzieckiem, perwersje interpretacyjne, ekspresja
temperamentu, wyraz namiętności, gniewu, sarkazmu były jej obce i nieznane. Była
nieludzko doskonałym instrumentem muzycznym. W tym widziałem jej świetność i jej
ułomność zarazem. Była niezwykle dobra, szlachetna, życzliwa ludziom i światu, a
jednocześnie dziecięco bezbronna. Nie miała w sobie nic z agresji, choć zapewne jakaś dawka
agresywności przydałaby się jej dla wyrazistości interpretacyjnej... Była jakby wygnańcem z
chórów anielskich skazanym na trudny „człowieczy los”.

Napisałem dla niej sporo tekstów, w których starałem się liczyć z jej genre’em. Ale
Ania poprosiła mnie również o teksty żartobliwe. Dałem jej Ołowianego generała i Mój
stryjek jest hodowcą moli. I oto (co było do przewidzenia) nie starczyło jej „dorosłego”
poczucia humoru. Obie piosenki (może zresztą nie najlepsze) zaśpiewała nieco infantylnie, w
tonacji własnego rozbawienia, z figlarnością właściwą niefortunnym opowiadaczom
dowcipów, którzy czynią to z chichotem. To było poza jej emocjonalnym światem. Ale
użytek ze swego głosu robiła wspaniały, nie wpadała w kicz, co się przecież zdarzało
posiadaczkom nieprzeciętnych możliwości wokalnych.

Z Jerzym Ficowskim; fot. M.A. Karewicz

Wspominam ją jako Największego Elfa Świata, istotę najdelikatniejszą z delikatnych,


a zarazem najdzielniejszą z dzielnych - w życiu, które nie skąpiło jej ciosów i udręczeń. Nie
znała chyba zawiści, nie próbowała nikogo zdominować, nawet swój wzrost traktowała
wstydliwie, jako rodzaj... nietaktu.

Poznałem ją przelotnie na początku jej kariery, w epoce Tańczących Eurydyk, a


znajomość odnowiliśmy dopiero po jej ciężkim wypadku, z którego cudem powróciła do
życia i śpiewu. Potem nasze kontakty znów ustały i już nie zdążyłem ich ponownie nawiązać,
odnowić...

MAREK A. KAREWICZ

Artysta fotografik
Anię German poznałem na II Krajowym Festiwalu Polskiej Piosenki w Opolu.
Przyjechała opromieniona sławą wspaniałego głosu. Rzeczywiście, na tym festiwalu zdobyła
drugą nagrodę za Tańczące Eurydyki. Tam też po raz pierwszy ją fotografowałem. Na scenie
wyglądała zawsze znakomicie. Była dziewczyną bardzo ładną i bardzo wysoką, a przy tym
niezwykle zgrabną. Wspaniale się poruszała. Oprócz tego, że była znakomitą wokalistką, była
też uroczą koleżanką. Spędziliśmy kilka wieczorów przy barze w sławnym opolskim Pająku.
Opowiadała mi o swoim dzieciństwie spędzonym w Związku Radzieckim. Świetnie znała
język rosyjski, co jej się później przydało, albowiem Pagart wielokrotnie wysyłał Annę do
Rosji. Tam, na jednej z jej tras koncertowych, miałem możliwość zobaczyć, jak niesłychanie
popularna jest w Związku Radzieckim. Były ogromne brawa i owacje na stojąco. Jej
popularność w Rosji była szokująca. Miała tam otwarte drzwi - mogła jechać w każdej chwili
i śpiewać za każde pieniądze. Rozmawiałem kiedyś z redaktorem naczelnym pisma „Klub”,
Arkadijem Pietrowem z Moskwy, który pokazał mi stosy korespondencji do Anny. Z żalem
muszę przyznać, że w Polsce Anna German była znacznie mniej popularna, niż na to
zasługiwała.

W obiektywie Marka A. Karewicza

Kiedy po wypadku we Włoszech wróciła na estradę - rekonwalescencja trwała dość


długo - i zaczęła znowu śpiewać, widziałem, jak bardzo cierpiała. Natomiast nie
przypominam sobie, żeby komukolwiek z branży powiedziała pół słowa o swoim cierpieniu!
Była naprawdę dzielna. Widzieliśmy przecież, z jakim trudem chodzi, śpiewa, pracuje... Do
końca pozostała niesłychanie życzliwa. Także dla koleżanek znacznie słabszych od siebie.

Pamiętam jej pogrzeb. Był demonstracją przyjaźni i sympatii. Niewielu przyszło


gapiów, odprowadzali ją głównie znajomi i wielbiciele.

Jak się ją fotografowało? Bardzo prosto. Umiała pozować, a to szalenie ważne. Poza
tym miała wspaniałą zaletę - nie grymasiła. Pozowała prawie bez makijażu. Trochę pudru
wystarczało. Miała piękny profil, czego była świadoma.
Fotografowałem ją od 1964 roku aż do końca. Mam bardzo dużo jej fotografii.
Najmilej wspominam sesję fotograficzną u niej w domu na Żoliborzu, na którą zaprowadził
mnie znajomy Ani, Jerzy Ficowski. Chciałem zrobić jej serię portretów, a Ficowski uprzedził
mnie, że Ania nie przyjdzie do studia, że jest zbyt skromna, więc najlepiej, jeśli sam do niej
pójdę. „Wypije dwa drinki i się rozluźni” - powiedział. Tak rzeczywiście było. Chciałem, by
się trochę podmalowała. „Nie ma mowy - odpowiedziała. - Chcę być naturalna. Włożę sweter,
w którym najlepiej się czuję, i bardzo proszę, żebyś mnie tak fotografował”.

Opole 1965. Fotografia Marka A. Karewicza

Zrobiłem jej wówczas dużo zdjęć, także wspólnych z Jerzym Ficowskim. Jest na nich
ogromnie naturalna. Bardzo lubię te fotografie.

Kilka dni później, gdy oddawałem je Jerzemu Ficowskiemu, dowiedziałem się, że


Ania jest ciężko chora.

Po latach patrzę na te zdjęcia w inny sposób. Kiedy mi pozowała, wiedziała już, że


jest nieuleczalnie chora, a mimo to była uśmiechnięta i pełna optymizmu. Opowiadała
dowcipy. Z naszych rozmów prowadzonych w czasie tego długiego wieczoru można się było
dowiedzieć, jakie ma poglądy polityczne, co sądzi o naszym Wielkim Bracie...

Myślę, że nie była skryta, tylko trudno dostępna i zamknięta.

IRENA SANTOR

Piosenkarka

Nie znałam Ani zbyt dobrze, nie przyjaźniłyśmy się. Była niezwykle mądrą,
inteligentną dziewczyną, przy tym spokojną i nieśmiałą. Tak bardzo chciała być
niezauważana, że czasem wydawało się to dziwne, a nieraz nawet śmieszne - przy jej
wzroście i talencie, i przy uprawianiu tego zawodu...
Poznałam ją na którymś z Podwieczorków przy mikrofonie. Zobaczyłam przy stoliku
nową osobę, której wcześniej nie widziałam. Padło imię i nazwisko, ona wstała, a kiedy
zaczęła śpiewać, pomyślałam sobie: Cóż to znaczy talent!

Dla mnie była objawieniem. Całe życie byłam jej fanką.

Kiedyś zadzwoniłam do niej z prośbą: „Aniu, śpiewasz taką piękną piosenkę Być
może, pozwól mi ją zaśpiewać”. „Ależ, proszę cię bardzo”.

Kiedy przyszłam do jej mieszkania, miała zaciemnione okna. Zrozumiałam, że nie


czuje się najlepiej. Była czymś spłoszona. Odebrałam więc nuty i tekst i pożegnałam się. Do
dzisiaj jestem jej wdzięczna za tę piosenkę. Tą muzyką Ania trafiła w sam środek polskości.

Śpiewała prosto w najlepszym tego słowa znaczeniu. Najtrudniej jest śpiewać prosto,
jednocześnie nadając dźwiękowi odpowiedni wyraz. To wielka sztuka. Jej się udało.

Miała głos dźwięczny i czysty jak kryształ. Śpiewała perfekcyjnie, trafiając w dźwięk.
Według głosu Anki można by stroić nie tylko fortepiany, ale nawet kamertony!

Z jej postawy, wypowiedzi czy zachowania wnosiło się, że jest człowiekiem prawym i
dobrym. Przekonałam się o tym sama, kiedy byłyśmy razem na ważnym koncercie w
Republice Federalnej Niemiec. Ktoś istotny dla tego przedstawienia wyrządził mi wielką
krzywdę. Było to dla mnie tak dramatyczne, że myślałam, iż nie wyjdę na estradę i nie
zaśpiewam. Konsekwencje takiego kroku mogły być wtedy dla mnie bardzo poważne. Ania,
która przyglądała się całej historii z daleka, podeszła spokojnie i powiedziała: „Chodź,
pójdziemy do pokoju”.

Z Ireną Santor, Opole 1972; fot. A. Wiernicki

Tak się dla mnie szczęśliwie złożyło, że mieszkałyśmy razem. Nie tłumaczyła mi
niczego w rodzaju: „Ludzie są podli, zapomnij”. Swoim sposobem bycia sprawiła, że się
uspokoiłam. Oczywiście używała pewnej perswazji, ale bardzo łagodnej, która wyzwoliła we
mnie spokój. A spokój w tym wypadku był siłą, która dawała mi możliwość zmierzenia się z
problemem. Zorientowałam się wówczas, że Ania dużo przeszła w życiu. Nie mówiła, więc
nie pytałam, lecz sposób, w jaki rozmawiała ze mną, wyjaśniał wiele. Ania odprowadziła
mnie do kulisy i stała tam przez cały mój występ. Kiedy już schodziłam ze sceny, odwróciłam
się i pierwszą osobą, którą ujrzałam, była ona. Uśmiechnięta, szczęśliwa. To było jej
zwycięstwo, w końcu moje także, ale zawdzięczałam je Ani.

Nuty piosenki „Być może”, Jan Nagrabiecki „Anna German”

Dobra koleżanka to za mało powiedziane. Była dobra dobrocią dojrzałego człowieka,


który wiele przeżył. Jej śmierć nie tylko osierociła polską estradę. Zabrakło kogoś, kto
wywierał na innych pozytywny wpływ.

W garderobie siedziała zawsze cichutko jak myszka, aż onieśmielała. W tym wypadku


wywierała wpływ trochę destrukcyjny, bo przy niej nie można było powiedzieć niczego
niestosownego. Po prostu nie wypadało! Jej obecność powodowała, że każdy trzymał się w
ryzach. Trochę jakby nam matkowała.

STENIA KOZŁOWSKA

Piosenkarka

Ania była ogromnie łagodna. Nie słyszałam, żeby kiedykolwiek podniosła głos.
Zazdrościła mi mego niewielkiego wzrostu (160 cm). Wysoki wzrost był jej kompleksem,
zupełnie niepotrzebnie.

Zobaczyłam ją po raz pierwszy w Opolu, kiedy śpiewała Tańczące Eurydyki. Ubrana


w czarną suknię z dekoltem, śpiewała fantastycznie. Zaszokowała wszystkich. Zarówno jej
interpretacja, jak też wygląd były dla mnie jakieś nierealne i baśniowe.

W garderobie

Ania zawsze siedziała za kulisami i przysłuchiwała się występom kolegów. Ja też


lubiłam przed swoim wyjściem na scenę czekać za kulisami, żeby nie śpiewać bezpośrednio
po opuszczeniu garderoby. Ania jednak za kulisami stała naprawdę długo. Zawsze miała
tremę. Jeśli zostawała w garderobie, wolała czytać, niż rozmawiać. Była małomówna i
zamknięta w sobie.

Pamiętam, jak kiedyś nas zaskoczyła. W Bostonie, w czasie tournée, wystąpiła razem
z Krzysiem Cwynarem w duecie! To było śmieszne i wzruszające zarazem, bo Krzysiu jest
mojego wzrostu. Śpiewali piękną piosenkę jego autorstwa Byle tylko ze mną. Mieli wielkie
powodzenie. Trzymali ten pomysł w tajemnicy, więc sprawili nam prawdziwą niespodziankę.

Ostatni raz widziałam ją w 1980 roku w Sali Kongresowej na koncercie Jesień radość
niesie. Była już słaba, miała bardzo spuchniętą nogę. Mówiła, że wybiera się na tournée do
Australii. Spytałam ją wtedy: „Aniu, jedziesz do Australii w takim stanie?”. „Muszę jechać,
chcę jeszcze zobaczyć Australię przed śmiercią. Pewnie to mój ostatni wyjazd”.

Rzeczywiście, był ostatni...

KRZYSZTOF CWYNAR

Zaprzyjaźniony piosenkarz, kompozytor, autor tekstów piosenek

Na mojej płycie kompaktowej Stare, nowe, najnowsze [1995] znalazły się dwa duety,
które wykonuję z Anną. Skomponowałem je dla nas, wierząc, że to początek wspólnej pracy
nad optymistycznym, szalonym widowiskiem muzycznym. Miało się spełnić marzenie o
kolorowym, wesołym przedstawieniu pełnym tańca i komicznych gagów opartych na różnicy
wzrostu między nami. Byłoby tak jak w piosence, którą napisałem dla niej - Nie jestem taka,
jak myślisz. Miała do swojego lirycznego emploi dodać styl, jakiego publiczność nie
spodziewała się po niej, a w którym była świetna. Dowcipna, charakterystyczna, śmieszna, a
przy tym wzruszająca tak, jak tylko ona potrafiła.

W Teatrze Wielkim
Widzę ją w czarnej peruce typu Kleopatra, którą kupiliśmy w Nowym Jorku. Widzę,
jak w Ułan Bator idzie z głębi sceny ku publiczności wraz z towarzyszącą jej w piosence
Bacharacha Agnieszką Fitkau-Perepeczko (były prawie tego samego wzrostu). Widzę
premierę naszego pierwszego duetu w Bostonie, kiedy na nasz widok oniemiała publiczność i
stojąca za kulisami Alina Janowska.

Później były brawa i wspaniałe recenzje.

Patrzy na mnie umazana olejem napędowym, który unosił się na jeziorze w chwili,
kiedy uparła się napić wody z Bajkału. Twierdziła, że temperatura tej wody zabija zarazki...

Słyszę, jak mnie szantażuje, że jeśli na czas nie skończę potrzebnego jej utworu,
powie wszystkim, iż w domu rodzice mówili na mnie „lalka”.

Na koncertach w ZSRR

Kiedyś przed wyjazdem za granicę dostałem od niej złotą obrączkę z dwoma górskimi
kryształami. Na szczęście. Teraz nosi ją moja żona Jola, gdyż bardzo się lubiły z Anią.

Fragment piosenki pisany ręką Anny

Na ścianie w moim gabinecie wisi karteczka z kolejną reprymendą Ani (za moje
lenistwo). Na jej odwrocie widnieje rysuneczek chłopca z węzełkiem na patyku,
wybierającego się w świat, do którego mała dziewczynka mówi: „Poszłabym z tobą na kraj
świata, ale rodzice zabronili mi przechodzić samej na drugą stronę ulicy”.

Odchodząc, nie zapytała nikogo o zdanie, siebie też.

Międzynarodowe Centrum Planetarne w Cambridge w USA zarejestrowało w 1986


roku odkrytą przez Tamarę Smirnową asteroidę pod nazwą annagerman. To planeta w
kształcie elipsy, o dwudziestopięciokilometrowej średnicy, krążąca wokół Słońca po orbicie
między Marsem a Jowiszem w tak zwanym pierścieniu asteroid. W ten sposób imię Ani
zostało uwiecznione na mapie nieba.
WALDEMAR KOCOŃ

Piosenkarz

Anna German chyba jako pierwsza polska piosenkarka połączyła estradową komercję
z elitarnością klasyki. Niezapomniane były w jej wykonaniu arie Scarlattiego czy Ave Maria
Gounoda. Kiedy występowałem z Anią w programie Miejsce dla gwiazdy w Teatrze na
Targówku, miałem okazję słuchać ich wielokrotnie. Wcześniej byłem z nią w Rosji i
Mongolii na trzymiesięcznym tournée. Ania miała recitale, pozostali artyści - Agnieszka
Fitkau-Perepeczko, Krzysztof Cwynar i ja - stanowiliśmy jej tło. Te koncerty były dla mnie
prawdziwą szkołą. Jeśli powiem, że w Rosji modlono się do Anny, nie minę się z prawdą.
Takiej ilości kwiatów, jaką tam dostawała, nie widziałem potem już nigdy! Gdyby je położyła
na scenie - wiązanka na wiązance - zasłoniłyby ją, kobietę o takim wzroście! W Związku
Radzieckim kochali Annę za to, że była wielkim, a przy tym bardzo normalnym i
zwyczajnym człowiekiem. Miała wspaniałe podejście do ludzi i ogromny talent. Z całą
pewnością w tamtych latach była w Związku Radzieckim największą gwiazdą. Anna German
to była magia!

W ZSRR, połowa lat siedemdziesiątych

W ZSRR wiedzieli, że Ania jest wysoka. W Mongolii jej nie znali. Pamiętam, jak
odsłoniła się kurtyna w pięknym teatrze w Ułan Bator i... zaległa cisza. Mongołowie, którzy
są bardzo niscy, nie mogli uwierzyć własnym oczom, że może być ktoś tak wysoki! Ania
przygotowywała się do tych występów bardzo długo. Chciała powitać publiczność w jej
ojczystym języku. Miała też zaśpiewać po mongolsku. Ale z powodu tej martwej ciszy, której
się nie spodziewała, Ania zapomniała mongolskich słów i powiedziała wszystko po rosyjsku.
Na efekt nie trzeba było długo czekać - rozległy się gwizdy! Powitać mongolską publiczność
w języku rosyjskim to było niewybaczalne. Sztukę porozumiewania się w obcych językach
Ania opanowała perfekcyjnie.

Uśmiechnięta Anna
Była wzorem do naśladowania. Obserwowałem ją w różnych okolicznościach i muszę
przyznać, że była to dla mnie prawdziwa szkoła.

Leningrad, Oktiabrskij Zał - ogromna sala na cztery tysiące osób. Na próbie


podchodzi do mnie garderobiana i prosi: „Waldemar, tak bym chciała mieć autograf Anny
German”. Ja na to: „Wejdź do jej garderoby”. „Jak to tak, ona taka wielka artystka...”. „Nie
bój się, wejdź”. „Nie, Waldemar, ty poproś, żeby mi podpisała zdjęcie”.

Zasmucona Anna

Otwieram drzwi do garderoby i mówię: „Aniu, tutaj pani do ciebie”. Po jakimś czasie
kobieta wychodzi rozpromieniona: „Ach, Waldemar, cóż to za człowiek, taki normalny, a
przecież wielka artystka! Powiedz mi, Waldemar, czy ona u nas szczęśliwa? Jak jej tutaj
płacą?”.

Nie zwykłem rozmawiać o zarobkach swoich koleżanek, ale myślę sobie, powiem tej
kobiecie, że zarabia dobrze: „Trzysta rubli”. „Miesięcznie?” - zapytała. Żachnąłem się, ale
potwierdziłem. „Oj, to dobrze, dzięki Bogu”.

Anna dostawała 300 rubli za koncert. Ta kobieta zarabiała 60 rubli miesięcznie i


utrzymywała kilkuosobową rodzinę. Cieszyłem się z mego przekłamania, bo gdybym
powiedział, że dostaje 300 za koncert, mimo ogromnej sympatii dla Anny German kobiecina
dostałaby zawału.

Prasa o karierze Anny German

Przed koncertem Anna była zawsze ogromnie skupiona. Kiedy śpiewała, stałem często
za kulisami i zastanawiałem się, na czym polega ten czar, jaki rzuca na słuchaczy. Gdy Włosi
usłyszeli ją w San Remo, sądzili, że zastosowano techniczne i artystyczne triki. Głos o tak
przedziwnej barwie, niemal kryształowy, wydawał im się nierealny. Podobne reakcje
wzbudzała Anna wszędzie, gdzie się pojawiła.

W 1978 roku razem z zespołem Teatru na Targówku pojechaliśmy do Ameryki - Ania,


Lidia Wysocka i ja. One - wielkie gwiazdy, ja - młody, dobrze zapowiadający się piosenkarz.
Trzeba było widzieć twarze tamtejszych Indian, Murzynów, Azjatów - pracowników
tamtejszych audytoriów, sal koncertowych, którzy zostawali na koncert, bo na próbie
usłyszeli coś, czego nigdy wcześniej nie dane im było słyszeć. Ten głos nie przypominał ani
Joan Baez, ani Dianne Warwick, ani Joan Sutterland. Zostawali dla tego zjawiska, jakim była
Anna German.

Artykuł o Annie, „Kobieta i Życie” 1975, nr 24

Artykuł o Annie, „Polska” 1965, nr 2

Kiedy Ania zmarła, byłem już w Stanach Zjednoczonych. O jej odejściu dowiedziałem
się z prasy, a szczegóły choroby i śmierci znacznie później przybliżył mi Krzysztof Cwynar.

Nie mogłem w to uwierzyć. Wciąż miałem w pamięci nasze podróże „fruwającymi


trumnami”, czyli samolotami w fatalnym stanie technicznym. Po zajęciu miejsc natychmiast
tankowaliśmy koniak lub szampana, żeby nie myśleć o przygodach, które nas czekają. Ania
podchodziła do nas, pochylała się i mówiła swoim spokojnym, kojącym głosem: „Jeśli lecicie
ze mną, nic wam się nie stanie. Cierpiałam już tyle, że Bóg nie pozwoli mi cierpieć znowu”.

A jednak stało się inaczej. Dlatego nie mogłem uwierzyć w ten ogrom cierpienia, z
którym przyszło jej walczyć.

Tu i poniżej: Anna na okładkach popularnych polskich czasopism

ROMAN CZUBATY

Zaprzyjaźniony kompozytor

Była z całą pewnością osobą niezwykłą, a jednocześnie artystką nie w pełni


docenianą. Poznaliśmy się (gdzieś pod koniec lat sześćdziesiątych) w studiu Polskiego Radia
na Myśliwieckiej przy nagrywaniu którejś z jej piosenek z orkiestrą Stefana Rachonia. Ani
spodobała się moja aranżacja tego utworu. Od tej pory pisałem dla niej coraz częściej,
najpierw opracowania, a potem również piosenki. Z czasem zaczęliśmy wspólnie
koncertować. Lata siedemdziesiąte to wyjazdy krajowe i zagraniczne (Francja, Anglia,
Związek Radziecki).

Jak się pracowało z Anną German? Wspaniale. Ania po prostu była zakochana w
pracy. Mogła próbować bez wytchnienia po kilka godzin. Była jednocześnie bardzo
wymagająca, także w stosunku do siebie. Czasem zmieniała coś w partyturze w ostatniej
chwili, w przerwie koncertu (na przykład dodawała jakąś fermatę, zmieniała trochę ustalone
tempo, liczbę zwrotek lub kolejność utworów). Przyjmowaliśmy to różnie, ale po koncercie
prawie zawsze przyznawaliśmy jej rację. Miała olbrzymie wyczucie estrady. Doskonale
wiedziała, jak zawładnąć widownią, na ile może sobie pozwolić, na przykład podkreślając
elementy liryczne utworu, żeby nie przekroczyć tej delikatnej granicy, poza którą słuchacz
zaczyna się nudzić, tracić kontakt z artystą. Nie było mowy o tak zwanym odśpiewywaniu
piosenek. W zależności od widowni Ania potrafiła bardzo różnie zaśpiewać tę samą pieśń,
często zaskakując tym akompaniujący jej zespół. Z czasem nauczyliśmy się wzajemnie
rozumieć. Nie pamiętam, żeby w trakcie naszej współpracy doszło kiedykolwiek do
ostrzejszych spięć.

Z Romanem Czubatym (z prawej) i Maciejem Śniegockim, Paryż 1972

Będąc wielką gwiazdą, na co dzień pozostała bardzo skromną i delikatną kobietą


kochającą dom i rodzinę. Była ogromnie wrażliwa. Zachwycała się życiem, przyrodą i - jakby
to określić - przestrzenią. Trudno mi to wyrazić. Była w niej jakby tęsknota za czymś
dalekim, nieuchwytnym. W samolocie nie odrywała oczu od okna - podziwiała bezkres
otaczającej ją przyrody i zafascynowana tymi widokami w milczeniu przemierzała tysiące
kilometrów. Kiedyś w czasie lądowania w Irkucku, po siedmiu godzinach ciężkiego lotu (po
drodze dwie burze z gradem i piorunami), powiedziała: „Jaka szkoda, że musimy lądować...”.

Z Romanem Czubatym i Maciejem Śniegockim, Paryż 1972

Następnego dnia organizatorzy zawieźli nas nad Bajkał. Poprzez błękit tej olbrzymiej
wody Anna patrzyła na ośnieżone góry na horyzoncie i znowu była szczęśliwa.

Tęsknotę za czymś dalekim, nieznanym odnaleźć można w jej głosie, w jego


charakterystycznej i niepowtarzalnej barwie. Potrafiła po mistrzowsku operować głosem,
śpiewając z pasją, ostro jakiś fragment, by nagle - bez zmiany oddechu - przejść w liryczną
frazę i piano pianissimo. Ciągnęła ją tak długo, zdawało się bez końca, aż gdzieś ten dźwięk
się roztapiał. Zupełnie jakby ptak zatrzepotał skrzydłami i - wzbijając się coraz wyżej i wyżej
- znikał. Niezależnie od tej wrażliwości była absolutną profesjonalistką. Wiedziała, po co
wychodzi na estradę.

Informacja o koncercie w paryskiej Olimpii, 1972

W czasie naszego drugiego tournée po ZSRR graliśmy koncerty, które składały się z
dwóch części. W pierwszej występowali inni soliści, druga była recitalem Ani. Sama ten
recital prowadziła. Znała świetnie język rosyjski, rozmawiała więc z publicznością i śpiewała,
śpiewała. W Leningradzie, Moskwie - olbrzymie hale po kilka tysięcy widzów - wszystkie
bilety były sprzedane. Potrafiła rozbawić tak wielką widownię; a już za moment ta sama
widownia... zamierała. Nie pamiętam niestety tytułu, ale była taka pieśń rosyjska o obrońcach
Leningradu, którą Ania śpiewała z akompaniamentem fortepianu [Pieśń]. Ciemno na sali,
ciemno na scenie (tylko punktowiec na nią...) i ten głos płynący jakby z innego świata. Potem
absolutna cisza. Zapalają się światła, patrzymy, a tych kilka tysięcy osób stoi w milczeniu,
większość ze łzami w oczach. Za moment huragan braw i kwiaty, kwiaty, kwiaty...

Wśród wielbicieli

Była Artystką Wielką. Czy była Artystką Szczęśliwą? Trudno powiedzieć. O jej
tęsknotach już wspominałem. Była niezwykle popularna, ale ta popularność ciążyła jej. Nie
przepadała za tłumami wielbicieli żądnych autografów, przynoszących prezenty. W czasie
wyjazdów chowała się w swoim pokoju hotelowym, rzadko schodziła do restauracji (gdzie
zaraz ustawiała się kolejka po autografy), niechętnie udzielała wywiadów. Recenzji z
koncertów na ogół nie czytała, uważała, że są przesadzone. Bardzo lubiła pogawędzić w
małym, kameralnym gronie o... ludziach dobrych i życzliwych, o przyjaźniach, książkach,
poezji i muzyce.

JACEK HILCHEN

Redaktor radiowy
Poznaliśmy się we wczesnych latach siedemdziesiątych, kiedy byłem redaktorem
programów estradowych w Telewizji Polskiej. Ania poprosiła, żebym napisał dla niej tekst
zaangażowany, a jednocześnie liryczny. Tak powstały Asfaltowe nerwy ulic - protest song
przeciw temu, co się dzieje z naszą przyrodą i z ludźmi. Muzykę skomponowali Jarek
Kukulski i Janusz Sławiński. Od tej piosenki zaczęła się nasza bliższa znajomość.

Pamiętam pewne zdarzenie ze Studia M-1 na Myśliwieckiej. Może to był rok 1971, a
może 1972. Ania nakładała wokal na gotowy podkład. Chyba po raz pierwszy nie wychodziło
jej nagranie. Miała ogromną łatwość odnajdywania siebie w różnych formach muzycznych,
od opery poczynając, a na lekkiej piosence kończąc.

Nie miała żadnych problemów - podchodziła do mikrofonu, nakładała słuchawki,


dwukrotnie słuchała podkładu, nucąc cichutko, i była gotowa. Znam tylko dwie takie
piosenkarki: Irkę Santor i ją. Wtedy jednak miała duże kłopoty. Nie mogła dać sobie rady z
frazą, ciągle była niezadowolona. W pewnej chwili przeprosiła wszystkich, wyszła na
korytarz i zaczęła spacerować. Byliśmy trochę zdenerwowani. Baliśmy się, że to jakieś
reminiscencje powypadkowe. Ania zadzwoniła do domu, po czym poprosiła o kolejne
piętnaście minut przerwy. Po chwili przyjechał Zbyszek z małą paczuszką dla niej. Anna
wyszła do toalety. Wróciła w innej sukience. Podeszła do mikrofonu, nałożyła słuchawki... i
od pierwszego podejścia dobrze zaśpiewała! Okazało się, że tamta sukienka tłamsiła ją
wewnętrznie. Coś takiego było w jej kolorze czy kroju, co nie pasowało Ani do nastroju
piosenki. Dla mnie to dowód na jej niebywałą wrażliwość.

Z kompozytorem Włodzimierzem Szainskim

Kiedyś rozmawialiśmy na temat wykształcenia. Wiedziała, że zmieniłem zawód,


odszedłem od aktorstwa. Nie bardzo mogła to zrozumieć, bo sztuka była dla niej czymś
naprawdę ważnym w życiu. Gdy spytałem, dlaczego ona zmieniła zawód, powiedziała coś, co
brzmi trochę irracjonalnie, bo nie do końca daje się wytłumaczyć. Któregoś dnia Ania
obudziła się ze świadomością, że wszystko, co dotychczas robiła, jest absolutnie nieważne.
Jakby wiedziała, że w zawodzie, w którym się kształciła, nic nie osiągnie. W ciągu jednej
nocy stwierdziła, że muzyka będzie jej życiem.

Była bardzo delikatna. Jej romantyczna dusza nie pasowała do tego dość dużego ciała.
Wnętrze miała liryczne.

Otwarta na ludzi, chętnie im pomagała. Można było do niej przyjść z każdym


problemem. Zawsze wysłuchała i dodała otuchy. Pogoda, serdeczność i otwartość sprawiały,
że mnóstwo osób próbowało ją naciągać albo szukać u niej protekcji. Nie umiała odmówić,
więc wplątywała się w sprawy, które inni musieli odkręcać, broniąc Ani przed ludzką
nachalnością.

Państwo Tucholscy z synkiem, Zakopane 1977

Według mnie była pełna paradoksów i sprzeczności. Szalenie łatwowierna, wyczulona


na nieszczęścia i problemy innych, jednocześnie bliżej nie dopuszczała do siebie każdego.
Selekcjonowała. Miałem to szczęście, że rozmawialiśmy szczerze, tak od serca, że zaliczyła
mnie do grona swoich bliskich. Nigdy nie widziałem jej zagniewanej - ani w czasie
prywatnych spotkań, ani w trakcie nagrań czy koncertów. Raczej milkła lub po prostu była
smutna. Nie słyszałem, żeby w domu miała jakiekolwiek kłopoty. Być może tak się wspaniale
maskowała, nie dopuszczając nikogo do sfery intymności. Myślę jednak, że nie leżało to w jej
naturze.

Należała do nielicznych osób w tym środowisku, wokół których nie powstawały plotki
na tematy damsko-męskie. Potrafiła tę sferę życia obronić przed mikrofonem i kamerą.
Zachowywała się normalnie, nie starała się wykorzystywać swojej popularności. Nie miała
ani samochodu dobrej marki, ani mieszkania na miarę jej możliwości i zasług dla kultury
polskiej.

Uśmiechnięta Anna

Tworzyli ze Zbyszkiem wspaniałą rodzinę żyjącą sztuką. Nie było w ich domu
przysłowiowego artystycznego bałaganu, a przecież mogła sobie pozwolić na pewien luz.
Ania nie lubiła bałaganu, nie lubiła przypadkowości. Nie były to jednak sztywne, pedantyczne
zachowania. Czasem pozwalała sobie na odrobinę szaleństwa. Mówiła na przykład: „Jedźmy
do Łomianek (albo do Puszczy Kampinoskiej), bo tutaj mi się źle rozmawia”. I jechaliśmy,
żeby posiedzieć wśród drzew, chociaż był środek nocy.

Pewne rzeczy bardziej ją smuciły, niż złościły. Mogła nie utrzymywać kontaktu z
kimś, kto wyrządził jej krzywdę lub miał nieuzasadnione pretensje, ale zazwyczaj starała się
wyjaśnić całą sprawę. Nie rozpamiętywała jednak tych smutnych chwil. Z całego swojego
życia starała się wziąć to, co radosne i piękne.

Nie przepadała za gotowaniem, ale nie sprawiało jej ono wielkich trudności.

Nie bywałem u Ani na proszonych kolacjach. Zazwyczaj sam brałem coś z lodówki -
troszkę jak domownik. Ania lubiła sery, czosnek, przyprawy - tego miała dużo. Przywoziła z
zagranicy. Jadłem u niej bardzo smaczną potrawę: żółty ser pokrojony i przysmażony prawie
do konsystencji ciągnącej się gumy, posypany przysmażoną natką pietruszki. Do tego dużo
przypraw (trzymała je w słoiczkach, nie zdradzając zawartości).

Gdy jeździliśmy razem na koncerty do Lublina, Rzeszowa, Wrocławia czy Poznania,


nie chodziła z nami do restauracji. Jadała u siebie w pokoju. Przypuszczam, że owoce i sery.
Za mięsem nie przepadała, choć nie była wegetarianką.

Zjawiskowa postać. Sukcesy poparte ogromną pracą i wysiłkiem po to, by nieść ten
swój nie najłatwiejszy „człowieczy los”. Taka postawa zjednywała jej publiczność na różnych
kontynentach. Miała mnóstwo wielbicieli na całym świecie, mimo iż bała się tłumów. Bała
się także chamstwa, źle pojętej siły witalnej. Może dlatego miała niewielu oddanych
przyjaciół?

Interesowały ją piosenki włoskie, potem angielskie. Miała łatwość przyswajania


języków i w wielu z nich śpiewała. Ważne było, że naprawdę znała języki, że to nie było - jak
się mówi w naszej branży - „naumiane”. Potrafiła oddać duszę wykonywanego tekstu.

Pamiętam, jak drugi raz przymierzała się do nagrania Tańczących Eurydyk. Marzyła
jej się nowa interpretacja, bardziej drapieżna niż liryczna. Nie zdążyła...

Myślę, że Ania chciała się wyrwać z szufladki lirycznej wokalistki, pokazać, że stać ją
także na interpretację dramatyczną.

Czasem coś nam śpiewała prywatnie. Znakomicie dawała sobie radę z piosenką
charakterystyczną. Wiem, że jej mąż próbował, gdy tego nie widziała, włączać magnetofon.
Wspaniale parodiowała piosenkarzy z całego świata, lecz nigdy nie zgadzała się wykonać
tych parodii na estradzie. Potrafiła nadać im jakiś charakterystyczny rys - naprawdę miało się
wrażenie, że śpiewa na przykład Edith Piaf.

Jeśli mogło ją cokolwiek rozzłościć, to fakt, że nie ma prywatności. My, będący z nią
bliżej, wiedzieliśmy, kiedy jest zdenerwowana. Jej gesty nie były wtedy takie płynne i
spokojne jak zazwyczaj. Gesty miała oszczędne, niedopowiedziane. I taka była - pełna
niedomówień, niespełniona...

Wiele wymagała od siebie samej. Przejawiało się to w punktualności, dotrzymywaniu


słowa, pracowitości i dążeniu do doskonałości. Nie miała żadnych skrupułów, by prawie
gotową kompozycję podrzeć i zacząć od początku. Nie była przy tym ani zawzięta, ani uparta.

Była ogromnie zażenowana nagrodami, które otrzymywała na różnych festiwalach, za


największą nagrodę uważała bowiem publiczność przychodzącą na jej koncerty. Bardzo
lubiła, gdy po dramatycznej piosence zapadała cisza, która potem przechodziła w burzę
oklasków. Ten moment wspominała najmilej. Myślę, że między innymi dlatego starała się po
tym strasznym wypadku wrócić jak najszybciej na estradę. Wróciła bardziej dojrzała.

Ubierała się skromnie, ale modnie i w dobrym guście. Uważała, że w sukience, w


której wychodzi na scenę, powinna móc wystąpić na przykład na balu. Musiała się w tym
stroju czuć dobrze jako kobieta. Nie nosiła zdecydowanych, ostrych kolorów. Pastele - beże,
niewiele błękitu, złamane fioletem róże, butelkowe zielenie. Czerwień i czerń raczej tylko na
estradzie. Bardzo często chodziła w spodniach i luźnej - zawsze uprasowanej - bluzce.

Miała kłopoty z torebkami. Nie lubiła nosić przy sobie czegokolwiek, bo to ją


krępowało. Na koncerty zabierała ze sobą sakwojażyk z kosmetykami. Nie pamiętam, żeby
miała przy sobie pióro wieczne czy długopis, a przecież ciągle proszono ją o autograf.

Jej makijaż estradowy, w porównaniu z makijażem koleżanek, był bardzo oszczędny.


Scena ma pewne wymogi, więc musiała odrobinę się malować, ale tak, by wyglądało to
naturalnie. Prywatnie właściwie się nie malowała - lekki puder, niewiele szminki. Często
zmieniała fryzurę: włosy zaplatała w warkocz, czesała w koński ogon i różne koki. Nosiła też
rozpuszczone. Zawsze jednak były to długie włosy.

W ostatnich miesiącach życia wyglądała inaczej. Wiedzieliśmy, że jest niedobrze,


choć nie rozmawialiśmy o szczegółach. Nikt jednak nie dopuszczał do siebie myśli, że może
jej nie być.

HALINA HOROSZEWSKA

Przedstawicielka Stołecznej Estrady

Razem z mężem [menedżerem Stanisławem Horoszewskim] organizowaliśmy


pierwsze po wypadku trasy koncertowe Ani. Mąż zajmował się stroną artystyczną, ja byłam
odpowiedzialna za sprawy organizacyjno-finansowe.

Ania najpierw odbyła trasę po Polsce, a potem po Związku Radzieckim. W hotelu


najczęściej braliśmy pokój obok niej, żeby miała nas pod ręką. Cały dzień do wyjazdu na
koncert siedziała w swoim pokoju. Zaglądałam do niej i pytałam, czy coś kupić. Niezmiennie
odpowiadała mi: „Halinko, może banana, może pomarańczę”.

Lubiła zieleninę, sałaty, sery, ale także kurczaki z rożna i ryby. W pokojach
hotelowych często urządzała bankieciki. Razem kroiłyśmy całe półmiski kanapek ze
szczypiorkiem, zieloną pietruszką, koperkiem i czosnkiem. Rzadko schodziła do restauracji,
czasem przynosiłam jej obiad do pokoju. Ciągle natomiast chodziłyśmy na koktajle - w
Krakowie, Kielcach, Lublinie...

Z Andrzejem Płonczyńskim w Paryżu

Rozmawiałyśmy najczęściej o trasie i koncertach. Ania za każdym razem pytała, czy


było dobrze. Powtarzałam stale, że przecież słyszy brawa i chyba sama czuje, iż jest dobrze.
Ale ona musiała mieć potwierdzenie innych, musiała się upewnić.

Otrzymywała wówczas najwyższą stawkę, tzw. recitalową, choć najpierw


występowała tylko z półrecitalem. Później, gdy zobaczyła, że nie męczy się zbyt szybko - z
recitalem. W Rosji też dostawała najwyższą stawkę. Kiedy jeździła z półrecitalami, wraz z nią
występowali: Kira Płonczyńska, Jadwiga Strzelecka, Andrzej Dąbrowski, Krzysztof Cwynar.
Na rosyjską trasę sama wybierała artystów. W Polsce też musiała wyrazić zgodę na udział
poszczególnych piosenkarzy. Występowała z tymi, których lubiła, często więc mówiła do
męża: „Stasiu, ty wiesz najlepiej, co masz robić, kogo zaprosić”.

Prowadziliśmy prawdziwie cygańskie życie. Czasem wracaliśmy do domu tylko po to,


by zmienić ubranie i dalej ruszyć w drogę. Przyjeżdżaliśmy po nią samochodem, gdy
mieszkała jeszcze na Piaskach. Pamiętam, że zaskoczył mnie widok pokoju dziecinnego. Nie
było w nim mebli - same poduszki, żeby mały Zbyszek nie potłukł się, gdy upadnie.

W czasie wspólnych tras, kiedy miała już swego upragnionego synka, ciągle mówiła o
nim, wiecznie się o niego martwiła. Znaczną część honorariów przeznaczała na prezenty dla
swoich Zbyszków.

Trudno mi było z nią rozmawiać. Musiałam bardzo uważać na wypowiadane słowa,


bo jeśli się ją uraziło, dostawała szoku i spazmów. Najbezpieczniej było się śmiać. Mąż ją
zawsze rozweselał, zresztą ogromnie go lubiła. Wiedzieliśmy, że w jej obecności nie można
mówić o wypadkach. Kiedyś jednak musieliśmy o tym porozmawiać - nasz syn miał właśnie
wypadek. Ania natychmiast wyszła z pokoju. Następnego dnia powiedziała z
przepraszającym uśmiechem: „Nie wiem, Halinko, co mi się stało, chyba przeżywałam złe
chwile”.

Przed wyjściem na estradę bywała roztrzęsiona, często płakała. W ten sposób


rozładowywała napięcie.

Ania była inicjatorką i wielką zwolenniczką koncertów dla dzieci niepełnosprawnych.


Bardzo chętnie brała w nich udział. Były to koncerty charytatywne organizowane przeze mnie
i mojego męża.
Nie potrafiła nikomu niczego odmówić. Gdyby mogła, z pewnością oddałaby
wszystko innym! Była urocza, mówiła cichutko. Czasem musiałam dobrze się namęczyć,
żeby ją zrozumieć. Tak bardzo starała się nikogo nie urazić, nie skrzywdzić...

ALEKSANDER ŻYGARIOW

„Wszystko w porządku. Będą państwo mieć dziecko”. Anna nie wiedziała - śmiać się
czy płakać? Spełniło się jej wielkie pragnienie! W trzydziestym dziewiątym roku życia w jej
okaleczonym, poskładanym na nowo ciele narodziło się życie! Nie mogła uwierzyć.

Doktor kazał jej odpoczywać, wystrzegać się ciężkich prac, ograniczyć występy. Ale
Anna nie mogła zawieść swoich wielbicieli.

Napisała o wszystkim Kaczalinie - jedynej osobie, oprócz mamy, której powierzyła tę


tajemnicę. Odpowiedź otrzymała natychmiast - ciepłą, serdeczną. Kaczalina martwiła się
tylko, co będzie z zaplanowanymi koncertami i płytą.

Anna tęskniła za estradą. Udało jej się ponownie ściągnąć Panczo Bojadżijewa i
muzyków, z którymi była w ZSRR. Chętnie zgodzili się pojechać raz jeszcze. Piosenkarka i
tym razem przygotowała obszerną konferansjerkę. Jej recital stał się małym spektaklem.

Nagrała też w Moskwie nową płytę. Chciała, by ten longplay wynagrodził radzieckiej
publiczności jej planowaną nieobecność na estradzie.

Koncerty cieszyły się wielkim powodzeniem. Sale były przepełnione. Anna bisowała
po dwadzieścia minut, nie zważając na swój stan. Była szczęśliwa.

Źle poczuła się dopiero we wrześniu, gdy tournée dobiegało końca. Lekarze radzili
odwołać koncert, ale nie zgodziła się: „Praca jest dla mnie najlepszym lekarstwem. A poza
tym ono czuje się lepiej, gdy pracuję”.

Panczo Bojadżijew, który wiedział o wizycie lekarzy, wprost oczom nie wierzył,
kiedy zobaczył Anię na estradzie. Była taka lekka, promieniejąca szczęściem i zdrowiem!
Potem leżała długo w garderobie, nie mogąc wymówić słowa.
Kolejny atak miała następnego dnia w czasie koncertu. Przezwyciężając ból,
dokończyła recital. Kaczalina siedziała blada i przejęta. „To nic, nie martw się, Aneczko -
szeptem uspokajała ją piosenkarka. - Wszystko będzie dobrze”. Annę odwieziono do hotelu,
gdzie przeleżała do następnego koncertu.

W Melodii nagrała jeszcze kilka piosenek: A on mi się podoba, Pieśń jesienną, List do
Chopina, Zlituj się nade mną i Chcieliście mi coś powiedzieć. Śpiewała przy
akompaniamencie fortepianu. Po krótkiej przerwie wypiła parę łyków herbaty i nagrała z
orkiestrą Stieńkę Razina i Gori, gori, moja zwiezda [Świeć, gwiazdo moja]. „No i co,
Aneczko - powiedziała z uczuciem ulgi Kaczalina. - Zrobiłyśmy już w piosence wszystko.
Teraz można wychowywać dzieci...”.

27 listopada 1975 roku Anna urodziła zdrowego, pulchnego chłopczyka Zbigniewa


Ivarra.

Nowy - 1976 - rok witała z dwoma Zbyszkami: ojcem i synem. Maleńki Zbyszek
zasnął o ósmej wieczorem, ale obudził się przed północą i wykonał dla rodziców własny
koncert. Potem znowu usnął, pozwalając dorosłym na noworoczne rozmyślania.

Z maleńkim synkiem

Nad artystycznym losem Anny znowu świeciło słońce. Najlepszym tego dowodem był
telefon, który dzwonił bez przerwy i trzeba go było wyłączać.

Znajoma Irmy poleciła im młodą dziewczynę, która zgodziła się pomagać Annie.
„Ano, zobaczymy, jak się wszystko ułoży - planowała Ania. - Może będę mogła wrócić na
estradę? Odchodzę i wracam, wracam i znowu odchodzę...”.

W marcu zadzwonił do niej korespondent telewizji moskiewskiej Aleksander


Kawierzniow. „Otrzymujemy wiele listów z prośbą, aby opowiedzieć o tym, jak się czuje
pani i pani synek. A poza tym widzowie chcą widzieć panią znowu na ekranie”. „Ja także
chciałabym zobaczyć siebie na ekranie - roześmiała się Ania - ale boję się, że to nie nastąpi
tak szybko”. „Jeśli się pani zgodzi - powiedział Kawierzniow - będziemy u pani choćby
jutro!”.

Z matką i synkiem, 1976

Operator i korespondent przyjechali o jedenastej następnego dnia. Mały Zbyszek nie


spał, leżał cichutko. Żegnając się, Kawierzniow życzył Annie szybkiego powrotu na estradę.

Ania nie chciała zaszywać się w domu. Na szczęście otrzymała zaproszenie z Moskwy
do udziału w programie telewizyjnym Melodie przyjaciół, a także do ukończenia pracy nad
programem Spotkanie z Anną German.

Jechała więc znowu do Moskwy. I to dużo wcześniej, niż przypuszczała. Zbyszek


trochę podrósł i mogła zostawić go pod opieką męża, matki i energicznej Irenki [Koryckiej].
Na lotnisku Szeremietiewo młoda celniczka, wypuszczając Annę z sali przylotów, spytała:
„Nie boi się pani zostawiać swego synka?”. „Boję się - odpowiedziała Ania - ale przyleciałam
na krótko”.

Prosto z lotniska zawieziono Annę do Ostankina. Miała zaśpiewać w


międzynarodowym programie. Przedstawili jej Ałłę Pugaczową, którą wcześniej widziała w
polskiej telewizji. Ceniła tę piosenkarkę za oryginalność i duże zdolności aktorskie.
Spodobała się Ani także wykonawczyni z Kazachstanu, Roza Rimbajewa, młoda dziewczyna
o silnym głosie. Anna śpiewała Powrót romansu Oskara Felcmana.

Spędziła w Moskwie trzy dni - nagrała kilka nowych piosenek, zaśpiewała osiem
utworów w telewizji, spotkała się z kompozytorami. Do Polski wracała z nowymi nutami
kolejnych melodii. Myślała o Kaczalinie.

Redaktor muzyczny. Małe literki na planszy filmowej czy okładce płyty. A właśnie od
redaktora muzycznego, od jego profesjonalizmu, wyczucia, szczerości zależy i repertuar
piosenkarza, i jego artystyczne oblicze. Anna Kaczalina okazała się idealną redaktorką, która
w młodej polskiej piosenkarce zauważyła nieograniczone możliwości i w ciągu dziesięciu lat
potrafiła zrobić dla Anny w Moskwie to wszystko, czego ona sama nie potrafiła zrobić dla
siebie w Polsce.

„Znowu Ameryka!” - powiedziała Anna z jakąś goryczą i Zbyszek wiedział już


wszystko. „Na długo?” - spytał. „Na pięć tygodni - odpowiedziała łamiącym się głosem. - Nie
martw się, kochany. Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Potrzebujemy teraz tyle
pieniędzy na dom”.

Mały Zbyszek podrósł, siadał już i bez przerwy powtarzał „ma-ma”. Zostawić takiego
malca na pięć długich tygodni - to okropne. Dni w Nowym Jorku mijały wolno i monotonnie.
Anna parokrotnie dzwoniła do Warszawy, by usłyszeć pogodny głos Zbyszka: z synkiem
wszystko w porządku, jest zdrowy, roześmiany, tylko bardzo tęskni za mamą.

Przez pięć tygodni malec podrósł, jego spojrzenie stało się mądre. Bacznie
obserwował szczęśliwą mamę, która ostrożnie tuliła go do piersi i czule całowała w nosek i
policzki.

I znów Ania nie posiedziała długo w domu. Zaproszono ją do Portugalii na Dni


Kultury Polskiej. W Lizbonie odniosła wielki sukces - gazety zapełniły się jej fotografiami.
Znowu proponowano jej podpisanie kontraktu. Odmówiła. Lizbona przypominała jej Italię...

Kilka dni w domu i znów podróż. Tym razem Dni Kultury Polskiej w Sofii.

Po powrocie do Warszawy mogła wreszcie zająć się synkiem, domem.

Pewnej nocy obudziła się z uczuciem, że coś jest nie tak. Dlaczego telefon milczy? -
pomyślała z niepokojem. Telefon w życiu artysty oznacza próby, koncerty, plany...

Podeszła do aparatu, podniosła słuchawkę. Nie było sygnału. Uśmiechnęła się: „Ach,
Zbyszku, Zbyszku! Jakiś ty przebiegły! Strzeżesz mojego spokoju, ale budzisz w moim sercu
niepokój. Jeszcze jestem piosenkarką i powinnam śpiewać. Chcę śpiewać!”.

Ania włączyła telefon i, ubierając małego Zbyszka, patrzyła z nadzieją na aparat.


Owszem, były telefony z pralni, od szkolnej przyjaciółki z Wrocławia, jakaś pomyłka...

Zatelefonowała do pana Andrzeja. Był w domu. Próby zaczęły się kilka dni później i
Ania znowu wpadła w wir pracy. Nie miała teraz recitali, tylko zbiorowe koncerty, o których
dowiadywała się w ostatniej chwili. Brali w nich udział głównie początkujący piosenkarze i
ci, którzy za wszelką cenę starali się przedłużyć swoje życie na scenie.

Na szczęście ze Związku Radzieckiego przychodziło nadal wiele miłych listów. Pisała


też Kaczalina. Ania otrzymała oficjalne zaproszenie Telewizji Radzieckiej do udziału w
finałowym koncercie głównego programu muzycznego roku - Piosenka 77. Zaproszenie
przyjęła z radością. Wcześniej pojechała na Dni Przyjaźni Młodzieży Polsko-Radzieckiej do
Doniecka.

Od kilku lat nie śpiewała w jednym koncercie z gwiazdami polskiej estrady. Patrzyli
na Annę jak na wczorajszego lidera. Główną gwiazdą był Czesław Niemen.

Niemen śpiewał przed Anią. Przyjęto go entuzjastycznie. Dwa razy bisował. Mógłby
śpiewać jeszcze raz, ale nie wyszedł już na estradę.

Gdy publiczność się uspokoiła, zapowiedziano Annę German. Powitano ją oklaskami.


Zaśpiewała Być może i To chyba maj - czysto, miękko i czule. Dostała owacje, kwiaty.
Poproszono o Nadzieję. Zgodziła się zaśpiewać. Publiczność śpiewała razem z nią. Widziała,
jak z boku, zza kulis, uważnie obserwuje ją Czesław Niemen. Po piosence Kiedy kwitły sady
owacjom nie było końca. Publiczność nie pozwalała jej zejść ze sceny. Anna podeszła do
mikrofonu, tłumacząc, że repertuar został wyczerpany i muzycy nie potrafią zagrać niczego
więcej. Zaśpiewała więc Nadzieję jeszcze raz.

To było wielkie zwycięstwo. Szepnęła o tym kilka słów Kaczalinie. „Przekaż Borii -
prosiła, wiedząc, że Borys zachwyca się Niemenem - że przyjęto mnie lepiej niż samego
Czesława Niemena. Jest więc jeszcze proch w prochownicach!”.

Do Moskwy przyleciała na początku grudnia. W programie Piosenka 77 miała


zaśpiewać Kiedy kwitły sady i Echo miłości z filmu Los. Następnego dnia nagrała Echo
miłości. Trudno powiedzieć, dlaczego Anna nie doceniła tej pieśni. Jakby o niej zapomniała.
Tymczasem słuchacze bardzo ją polubili.

Dyplom uczestnictwa w programie telewizyjnym „Piosenka 77”

„Mam do pani prośbę - mówiła do Anny redaktor Tatiana Korszyłowa - aby


zaśpiewała pani Kiedy kwitły sady i Echo miłości”. „Echo miłości? Śpiewałam tę piosenkę
tylko raz. Nagrałam ją dla Melodii i... zapomniałam o niej”. „To nic. Jest pani zdolna -
pocieszała Korszyłowa. - Chcemy, aby zaśpiewała ją pani w duecie z Lwem Leszczenką”. „Ja
także mam prośbę - powiedziała Anna. - Oczywiście, postaram się przypomnieć tę piosenkę,
ale zaśpiewamy ją na żywo”. „To niemożliwe - odpowiedziała Korszyłowa. - Po pierwsze,
studio koncertowe nie jest przygotowane do występu orkiestry, a po drugie, pani jest wyższa
od Lwa Leszczenki. Dlatego on będzie stał w głębi sceny, a pani na jej skraju”.

Szybko nałożyli głos na gotowy już podkład. Byłoby jeszcze szybciej, gdyby
Leszczenko się nie mylił. Zdjęcia trwały dwa dni, co w praktyce oznacza dwa duble. Anna nie
była zadowolona. Dlatego kilka godzin przed rozpoczęciem zdjęć do drugiej piosenki
zadzwoniła do Szainskiego: „Wołodia, jesteś człowiekiem wszechmogącym, zrób coś! Twoje
Sady dużo stracą, gdy nie będę ich śpiewać na żywo”. „W porównaniu z redaktorami jestem
po prostu zerem. Ale skoro to ty prosisz, spróbuję”.

I tak w ten grudniowy wieczór Anna jako jedyna spośród uczestników koncertu
finałowego śpiewała na żywo. I jako jedyna bisowała. Oczarowani widzowie po prostu
zapomnieli, że znajdują się nie w sali koncertowej, lecz w studiu, w którym realizuje się
program telewizyjny.

Dni spędzone w Moskwie były - jak zawsze - wypełnione pracą. Spotkania z


kompozytorami, nagrania nowych piosenek, zdjęcia w telewizji. Od nadmiaru zajęć i wrażeń
bolała głowa i kręgosłup, sen przychodził z trudem. O większym szczęściu Anna nie mogła
marzyć.

W warszawskim mieszkaniu cisza. Mały Zbyszek śpi i Anna może półgłosem


poćwiczyć. Kiedy chłopiec słyszy śpiew mamy, płacze. Może podświadomie rozumie, że jeśli
mama śpiewa, to wkrótce wyjedzie?
Ostatnio mały dużo chorował. Anna odwołała wiele koncertów. Muzycy odeszli. Gdy
kolejny raz udało się skompletować zespół, rozchorowała się sama Anna. Grypa męczyła ją
kilka tygodni.

Kilkakrotnie występowała z Orkiestrą Wojska Polskiego. Śpiewała wszystko, o co


prosili ją dyrygenci: i miękkie liryczne piosenki, i pieśni wojenne, i ludowe neapolitańskie...

W czerwcu zaproszono Anię na XII Festiwal Piosenki Żołnierskiej w Kołobrzegu. Od


dawna nie brała udziału w konkursach i festiwalach, więc przez chwilę poczuła się jak
debiutantka. Dawno nie pokazywano jej w telewizji. Kołobrzeski festiwal wywołał lawinę
listów. Może dlatego miesiąc później odwiedził ją redaktor z telewizji, któremu towarzyszył
młody kompozytor. Niestety cud się nie zdarzył: muzyka była nieciekawa, tekst również.
Pokazać się w telewizji z byle czym to brak szacunku dla samej siebie... Nie chcąc urazić
gościa, Ania powiedziała tylko: „Ta piosenka nie jest dla mnie”. Redaktor patrzył na Annę z
niedowierzaniem i niechęcią. Pożegnali się chłodno.

Ania gotowała, bawiła się ze Zbyszkiem, robiła zakupy. I wciąż marzyła o nowej
piosence, która pomogłaby jej wrócić na estradę. Sama od dawna niczego nie napisała. Nie
miała natchnienia, zabrakło też wiary w siebie.

Z synkiem (obydwa zdjęcia)

Zbliżało się kolejne tournée po Związku Radzieckim. Anna wybrała repertuar i


wierzyła, że Bojadżijewowi znów uda się zebrać zespół muzyków z Teatru Wielkiego. W
ostatniej chwili okazało się, że Teatr Wielki niespodziewanie wyjeżdża za granicę. Panczo
Bojadżijew przyprowadził do Anny pianistę Ryszarda Siwego. Miała jechać tylko z nim.
Robiła dobrą minę do złej gry. Przyjechać na zagraniczne koncerty w towarzystwie jednego
muzyka to szaleństwo!

Ryszard Siwy nieźle znał repertuar Anny - był z nią dwukrotnie w Związku
Radzieckim. Na szczęście już samo pojawienie się Anny na scenie wywoływało burzę
oklasków. Publiczność widziała swoją ulubioną piosenkarkę, słyszała jej głos i to, kto jej
akompaniuje, było naprawdę nieważne. Po tygodniu Anna przyzwyczaiła się do tej sytuacji.
Na szczęście nikt nie spytał, dlaczego występuje bez zespołu, a tego obawiała się najbardziej.
To oznaczałoby porażkę.

„W rosyjskich romansach możesz sięgnąć wyżyn - powiedziała któregoś dnia


Kaczalina. - Znalazłam coś dla ciebie”. „Aneczko, tylko nie zapominaj o zwyczajnej piosence
- odpowiedziała Ania. - Zobaczysz, mogę jeszcze sporo zaśpiewać”.

Wracała do Polski, myśląc, że w kraju czeka ją spokój i odpoczynek. Zapraszano ją


jednak do Wrocławia i Kołobrzegu, Gdańska i Poznania, Krakowa i Białegostoku.

Przed Grand Hotelem w Sopocie z małym Zbyszkiem

Tuż przed planowaną trasą poinformowano ją, że wyjeżdża z grupą polskich artystów
na tournée do USA. „Jak to? Bez mojej zgody, nie wnikając w moje plany? Czy jestem
zabawką? Nie pojadę”. Ale pojechała.

Po powrocie do kraju Pagart poinformował ją o następnych recitalach w ZSRR i


udziale w Dniach Kultury Polskiej w Moskwie. Kolejne nagrania dla Melodii. Reżyserzy
dźwięku twierdzą, że Anna ustanowiła rekord, nagrywając trzy utwory w ciągu pół godziny.
Ale ona nie goniła za rekordami - po prostu śpiewała jednym tchem, bez przerw, bez
powtórek.

Do Warszawy wróciła zaledwie na kilka dni. Cały wolny czas poświęciła synkowi.
Mały Zbyszek chętnie słuchał bajek i patrzył smutnymi oczami na mamę, która znowu miała
go opuścić.

Okładka „Przyjaciółki” 1976, nr 17

PANAJOT BOJADŻIJEW

Skrzypek, kompozytor

RYSZARD SIWY
Pianista, akompaniator Anny German

PANAJOT BOJADŻIJEW: Jak doszło do naszego wspólnego wyjazdu na tournée do


Związku Radzieckiego? Ania zadzwoniła do mnie z prośbą, czy mógłbym pojechać z nią na
tournée, bo w ostatniej chwili straciła zespół muzyczny. Miała tylko jedną możliwość -
odwołać trasę koncertową, która zaczynała się za miesiąc. Zgodziłem się, bo bardzo ją
lubiłem. Poprzednio jeździła z zespołem w zupełnie innym składzie.

Ania była obecna na całym koncercie, nie tylko w czasie swojego występu.

RYSZARD SIWY: Cały czas czuwała. Po koncercie komentowała każdy występ.


Chciała, żeby wypadł jak najlepiej.

P.B.: Mieliśmy mało czasu na przygotowanie programu. Właściwie pierwsze dwa


koncerty były ciągłym docieraniem się.

R.S.: Nieraz nawet w czasie przerwy potrafiła zmienić utwór, w zależności od


upodobań widowni. Była bardzo elastyczna.

P.B.: Jedyny żelazny repertuar stanowiły ludowe piosenki rosyjskie i stare romanse.
Cała reszta pod koniec tournée wyglądała inaczej niż na jego początku.
R.S.: Ogromnie zwracała uwagę na literacką stronę piosenki. Akceptowała wszystkie
dobre i ciekawe pomysły.

W Wołgogradzie ze Stanisławem Nawarskim (z lewej), Ryszardem Siwym i


przedstawicielką Goskoncertu

P.B.: Bardzo chciała zaśpiewać Stieńkę Razina, choć to pieśń dla męskiego głosu,
napisana na trzy tempa, Ania zaś nagrała ją na cztery czwarte. Potem wydawało mi się, że tak
było zawsze. Jej wykonanie nie raziło, a nawet nadało tej starej pieśni nowego blasku.

R.S.: Cieszyła się w Związku Radzieckim tak dużą popularnością, że gdy


przyjeżdżaliśmy do jakiegoś miasta, witały nas transparenty, zatrzymywano ruch uliczny, a
drogę torował nam wóz milicyjny! Ania dostawała mnóstwo bukietów do garderoby i na
scenę. Matki wysyłały swoje córeczki, by wręczały kwiaty na estradzie, i robiły im zdjęcia z
Anną German.

P.B.: Po jednym z ostatnich koncertów urządzono nam małe, trwające około dwóch
godzin, przyjęcie. Kiedy wyszliśmy, przed teatrem czekano jeszcze na Anię. Z kwiatami i
upominkami!

R.S.: Otrzymywała też ogromne ilości listów, przeważnie od chorych. Była ich
nadzieją, ich spowiednikiem. Odpisywała osobiście, ale po pewnym czasie, kiedy ilość
korespondencji nie malała, zaczęło ją to męczyć.

P.B.: Przed dniem wolnym od występów po koncercie zapraszała nas na chleb z


masłem i posiekanym czosnkiem. Stanowiło to niemalże rytuał.

Panajot Bojadżijew i jego żona Wiesława z wizytą u Anny, grudzień 1975

R.S.: Lubiła czosnek i owoce, zwłaszcza arbuzy. Często jadła je na kolację. Doskonale
gotowała. Kiedy przychodziłem do niej do domu na próby, częstowała mnie zupą jarzynową.
Nie jadło się jej łyżką, tylko piło z czarki. Po uzbecku.

P.B.: Zdawała sobie sprawę, że nie jest wykształcona muzycznie. Słuchała więc
naszych uwag. Jednak nikogo nie dopuszczała w sferę interpretacji. Miała bezbłędne
wyczucie piękna. Nie odrzucała z góry naszych propozycji. Nie zachowywała się jak
gwiazda. Jej gwiazdorstwo - moim zdaniem - polegało nie tylko na sposobie interpretacji, ale
też na stylu życia. Potrafiła załagodzić nawet trudne konflikty powstałe w czasie tournée.

R.S.: Była ogromnie pracowita. Nie zapisywała nutowo swoich kompozycji.


Dostawałem od niej taśmę, z której musiałem spisać prymkę, a potem improwizować.

Gdy nagrywaliśmy z Anią jej - jak się potem okazało - ostatnią polską płytę, była
świetnie przygotowana. Przez cały tydzień, kiedy nagrywaliśmy podkłady, przychodziła do
studia. Siedziała i obserwowała. W następnym tygodniu nakładała głos. Cały longplay nagrała
w ciągu pięciu godzin!

Z małym Zbyszkiem

P.B.: Ania przeżyła osobistą tragedię - nie dawała tego po sobie poznać, ale czasem
wymknęło się jej jakieś słówko.

Po pierwszych sukcesach w Polsce, po triumfach we Włoszech nastąpił długi okres


milczenia spowodowany wypadkiem. Po tej przerwie Ania nigdy już nie stanęła na tym
piedestale w Polsce, na którym była wcześniej. Zdawała sobie sprawę, że największą
popularność ma już za sobą. W Związku Radzieckim czekano na nią z otwartymi ramionami,
gdy tymczasem w Polsce miała trudności niemal ze wszystkim.

Publiczność radziecka jest bardziej sentymentalna niż polska. Psychice tej widowni
bardzo odpowiadały piosenki Ani - barwa jej głosu i pewna belcantowa maniera, z którą
walczyłem.

Z małym Zbyszkiem

R.S.: Ja nie walczyłem. Mnie się podobała. Dzięki temu Ania stała się oryginalna. Inni
zmieniali swój styl, ona pozostała sobą. Ogromnie ciepło przyjęła ją radziecka publiczność,
kiedy w 1979 roku jeździła na koncerty tylko ze mną, śpiewając jedynie przy
akompaniamencie fortepianu. Obawiałem się reakcji widowni. Dotychczas Ania przyjeżdżała
z zespołem. Było wspaniale. Ania tak dobrała repertuar, że nie przeszkadzał brak innych
instrumentów. Grałem dwa utwory solo, żeby trochę odpoczęła. Przez półtorej godziny
śpiewała i prowadziła konferansjerkę. Cały czas była na scenie. Niestrudzona.

P.B.: Żyła jednocześnie w dwóch światach: rosyjskim, który ją uwielbiał, i polskim,


który zamknął przed nią drzwi. Może zachowanie polskiego środowiska było reakcją na
ogromną sympatię w Związku Radzieckim? Rosjanie uważali ją za swoją, więc Polacy w
jakimś sensie ją odtrącili.

R.S.: Kiedyś przyszedłem do niej do domu na próbę i zapytałem, kim chciałaby, żeby
jej syn został w przyszłości. „Pewnie artystą, jak ty?”. „Nie - odparła - chciałabym, żeby
został drwalem”. „Drwalem?”. „Tak, bo widzisz, w lesie, na łonie przyrody, człowiek jest
naprawdę szczęśliwy. Pieniądze nie stanowią o szczęściu”.

Taką filozofię miała Anna German - niezwykle mądra kobieta i artystka.

Mały Zbyszek
MIECZYSŁAW GAJDA

Aktor, konferansjer

Anię German poznałem w latach sześćdziesiątych w czasie wspólnych koncertów po


kraju. Niezwykła osoba obdarzona nieprawdopodobnym wdziękiem i niepowtarzalnym
głosem. Miła, sympatyczna, skromna. Byłem szczęśliwy, kiedy zachwycili się nią Włosi. I
oto w przededniu wielkiej europejskiej kariery zdarzył się wypadek na Autostradzie Słońca.
Potem, po kilku tygodniach pobytu w bolońskiej klinice, Ania wróciła do Warszawy.

Któregoś dnia zadzwoniła do mnie Zosia Aleksandrowicz, wspaniała reżyserka


dubbingu, przyjaciółka Ani i moja, i powiedziała, że Anna leży w szpitalu na Lindleya i... nie
ma pieniędzy na dalsze leczenie. Jako aktor dramatyczny należałem do Związku
Zawodowego Pracowników Kultury i Sztuki (piosenkarze nie byli w tamtym okresie
ubezpieczeni). Trzeba było pomóc Ani. Zastanawiałem się tylko, jak to zrobić. Postanowiłem
zorganizować koncert, w którym wybitni artyści wystąpią za darmo, a cały dochód
przekażemy Annie. Nikt nie odmówił! Wszyscy chcieli jej pomóc. Nie można było jednak
oficjalnie powiedzieć, że to pomoc dla Ani German, bo mogłoby jej być przykro. Bilety były
bardzo drogie, Kasa Pomocy Koleżeńskiej zebrała wtedy naprawdę dużo pieniędzy.
Zawieźliśmy je Ani do Konstancina. Leżała cała w gipsie, z ostrzyżonymi włosami. Popłakała
się ze wzruszenia: „Kiedy je oddam?”. Powiedziałem wówczas coś w rodzaju: „Anusiu,
będziesz zdrowa jak krowa, będziesz stała na wielkiej scenie, zrobię ci wspaniały recital, a
pieniążki, które zarobisz, pomogą innym kolegom”.

W Teatrze Wielkim

Tylko pod tym warunkiem zgodziła się przyjąć naszą pomoc.

Zaczął się długi okres rehabilitacji. Kiedy wróciła do domu, jej matka i Zbyszek stali
przy niej jak żołnierze i kierowali napływającą z zewnątrz falą pomocy. Jakaś pralnia
ofiarowała się prać bieliznę, jakaś cukiernia przysyłać ulubione ciastka Ani... Z różnych
miejsc Polski napływały listy, lekarstwa, słowa otuchy i wiary. Ania nie była sama nawet
przez chwilę!

Zaczęła komponować. Napisała melodię do wiersza Stanisława Ryszarda


Dobrowolskiego Być może. Powiedziałem, że musi ją zaśpiewać jako pierwszą. Pani dyrektor
Barbara Śliwińska z Estrady obiecała, że Ania wykona tę piosenkę przy pierwszej
nadarzającej się okazji. Była nią 25. rocznica wyzwolenia Warszawy i wielki koncert w Sali
Kongresowej. Orkiestra dyrektora Stefana Rachonia. Dwa numery przed nią śpiewałem z
Lidką Korsakówną Antka murarza. Ania stała w lewej kulisie. Był z nią Zbyszek. Kiedy
skończyłem swój występ, pobiegłem do niej, pocałowałem, kopnąłem kolanem w pupę. Szła
na scenę po lekkiej pochylni, w górę, na podest. Gdy tylko ukazała się przy kulisie, zerwały
się ogromne brawa i zagłuszyły wstęp do piosenki. Nie usłyszy, co gra orkiestra -
pomyślałem. A śpiewała z playbacku. Była jeszcze tak słaba, iż bała się, że nie podoła
śpiewaniu na żywo. Stała piękna w srebrnej sukni, jak rzeźba, jak zwycięstwo nad
kalectwem! Przebiegłem na drugą stronę, Zbyszek Tucholski też. Chwyciliśmy ją w objęcia.
Jeszcze wychodziła się kłaniać... To był jej pierwszy koncert publiczny po długiej przerwie.
Wcześniej, w grudniu 1969 roku wystąpiła w świątecznym Tele-Echu. Tam zaśpiewała po raz
pierwszy, ale to była telewizja, istniała więc możliwość poprawienia nagrania. A
najważniejsze - mogła siedzieć. W czasie tego styczniowego koncertu Ania uwierzyła w
siebie i swój powrót na estradę. Potem zaczęła pracować. Powiedziałem: „Anusiu, teraz
odpracujesz tamte pieniążki. Robimy koncert”.

Tak się szczęśliwie złożyło, że zespół Teatru Wielkiego wyjechał na tournée i teatr
stał przez kilka dni pusty. Wspaniała pani dyrektor Śliwińska zwróciła się do mnie z
propozycją przygotowania recitalu Ani. Dziewięć koncertów, trzy dni prób. Napisałem
scenariusz, zaprosiliśmy Basię Bittnerównę, Barbarę Olkusznik, Kirę Płonczyńską, Nataszę
Czarmińską, Wiesława Michnikowskiego, Witolda Grucę, Stanisława Szymańskiego i młody
zespół Andrzej i Eliza. Ania śpiewała dwadzieścia jeden piosenek, w tym większość
premierowych. Dwie były bogato inscenizowane: aria Tetydy i tarantella. Arię Scarlattiego
śpiewała ubrana w kostium z epoki, na głowie miała wysoką perukę z opadającymi lokami. W
tle tańczył balet. Kiedy śpiewała Marechiaro (tarantellę), siedziała na dwukołowym wozie
wśród kwietnych pałąków, w neapolitańskiej sukni, z tamburynem w dłoni. Wóz zatrzymywał
się, podbiegało dwóch tancerzy, Anka zeskakiwała z wozu i śpiewała, i tańczyła.
Wspaniały koncert, ogromny sukces Ani, niemilknące owacje na stojąco, które
przyjmowała z wielką radością, ale ciągle jakby ze zdziwieniem. Publiczność płakała ze
szczęścia, że ją znowu widzi na scenie w tak dobrej formie.

Razem z Edwardem Konganem wymyśliliśmy, że ważnym elementem scenografii


będą duże slajdy. Orkiestra grała piękną uwerturę Marka Sewena, kurtyna szła w górę, a na
całym horyzoncie pojawiało się ogromne zdjęcie Ani autorstwa Zofii Nasierowskiej. Na Ankę
stojącą pod samym horyzontem padało światło punktowe. Wydawała się na tym tle taka
maleńka i bezbronna. Zerwały się ogromne brawa, a ona szła do przodu - radosna i piękna. W
ręce trzymała gerberę. Podchodziła do samej rampy, kładła kwiat i kłaniała się. Kiedy już
stała wyprostowana, na scenie zapalały się wszystkie światła. Ania zaczynała piosenkę To
chyba maj.

Jedenaście koncertów w Teatrze Wielkim przy wypełnionej po brzegi sali stało się
wielkim sukcesem Ani, triumfalnym powrotem Eurydyki. Recenzje były znakomite.
Chwalono przede wszystkim Anię, komplementowano wszystkich, a i mnie też coś miłego się
dostało. Dochód był bardzo duży. Anna przekazała ogromną sumę do tej samej Kasy Pomocy
Koleżeńskiej, z której kilka lat wcześniej otrzymała pomoc.

LIST ANNY GERMAN DO MIECZYSŁAWA GAJDY

Warszawa, 6 I [19]76

Kochany Mieciu, Tobie i Twoim Rodzicom przesyłamy z Piasków najserdeczniejsze


życzenia zdrowia, radości w pracy i dużo uśmiechu na co dzień. Dziękuję, Mieciu, za pamięć
i do zobaczenia, jak tylko Zbyszek II będzie mógł przyjmować wizyty.

Fajny jest, wiesz? Zdrowy, żarłok okropny, no i podporządkował nas sobie absolutnie.
I w dzień, i w nocy... Ale to nic, ma prawo - ma przecież dopiero 5 tygodni. A więc do
zobaczenia Mieciu,

Ania, Zbyszek i Twój nowy mały widz Zbysio II

Z małym Zbyszkiem

WITOLD GRUCA

Tancerz, choreograf

W maju 1972 roku Ania German otrzymała Złotą Płytę Polskich Nagrań. Koncerty
odbywały się najpierw w Teatrze Wielkim, a potem w Sali Kongresowej. Trzy dziennie! Na
wszystkich bite komplety! Publiczność stała nawet pod ścianami! Opracowałem choreografię
i baleciki pod Annę. Ania była minimalnie włączona w pracę baletu. Najczęściej jednak
musiała stać przed mikrofonem, bo nie było jeszcze przypinanych mikroportów. Tańczyła
jednak tarantellę i robiła to pięknie!

Ania szybko nawiązywała znajomości, mimo że była ogromnie nieśmiała. W życiu


codziennym - prosta, kochana, spokojna, całkowicie pozbawiona zawiści. Może wpłynęło na
to jej życie osobiste i gehenna, którą przeszła po wypadku we Włoszech? Jej postępowanie i
charakter nie pasowały do środowiska piosenkarskiego, które hołduje zazdrości.

W programie „Dwie Anny”

Nie dawała po sobie poznać, że jest wielką gwiazdą. Wierzyła twórcom, nie robiła
awantur. Byłem wielokrotnie świadkiem, gdy bardzo znane osoby wściekały się, groziły, że
jeśli nie będzie tak, jak one chcą - nie wystąpią. Ania nigdy tak nie robiła.

Imponowało mi, że była świetnie ubrana, a w dodatku szyła sobie sama. Kiedyś
spytałem ją (byliśmy wtedy jeszcze na pan-pani): „Pani Aniu, u jakiego Diora zamówiła pani
tę suknię?”. Zaczęła się śmiać: „U siebie, ja jestem Diorem. Sama ją uszyłam”.
Prywatnie spotykaliśmy się rzadko. Byłem bardzo pochłonięty pracą.

Marzyliśmy z Bittnerówną, by zatańczyć Tańczące Eurydyki. Ania miała śpiewać, my


tańczyć. Nie doszło do realizacji tego projektu, a szkoda. Kiedyś znowu wpadliśmy na
pomysł, by przygotować razem koncert z okazji kolejnej rocznicy powstania Warszawy. Ania
miała śpiewać balladę o Warsie i Sawie, a my z Basią mieliśmy wykonać taniec Warsa i
Sawy. Maja Berezowska zaprojektowała kostiumy. Zapowiadało się wspaniale. Niestety,
Ania miała jakieś koncerty, których nie mogła odwołać, i balladę zaśpiewała Irena Santor.

HALINA JASTRZĘBSKA-MARCISZEWSKA

Operator dźwięku

Ania mówiła uśmiechem. Właściwie nie widziałam jej zasępionej czy smutnej,
najwyżej refleksyjną, zwłaszcza od momentu wypadku. Bardzo lubiła się uśmiechać. Gdy
wchodziła do nas, do kabiny reżyserskiej, wnosiła ciepło i sympatię. Ogromnie nas lubiła -
wszystkich, nie tylko tych, od których była w jakimś momencie zależna. Pracował u nas w
Polskich Nagraniach pan, który parzył herbatę i kawę. Trzeba było zobaczyć, jak mu
dziękowała za tę herbatę albo w jaki sposób prosiła o coś, na przykład o przyniesienie torby
ze studia. W jej zachowaniu było tyle serca i szacunku, skromności i bezpretensjonalności...

Bardzo lubiłam jej sposób mówienia, choć Ania twierdziła, że nie ma idealnej dykcji
w języku polskim. W dzieciństwie mówiła po rosyjsku i niemiecku. Twierdziła, że po polsku
mówi twardo. Ja tego nie czułam. Poza tym była w jej głosie muzyka. Takich śpiewaków czy
piosenkarzy, o których można powiedzieć, że mają muzykę w głosie, jest w Polsce dosłownie
kilku.

Ania miała głos ustawiony w sposób naturalny - głos żywy, pełen blasku, o dużej skali
i pięknej, oryginalnej barwie. W tym głosie odzwierciedlał się jej charakter i osobowość.
Cenię wielu naszych piosenkarzy, ale ją najbardziej. Do dziś nie znalazł się nikt o takim
głosie. Ona nie wykonywała zawodu - po prostu spełniała się w śpiewie. Wydaje mi się, że
nie śpiewała po to, by zdobyć sławę, pieniądze, nagrody - śpiewała dla ludzi. Dlatego tak
bardzo lubili ją w Polsce i za granicą, mimo że nie śpiewała beatu ani rocka. Według mnie to
fenomen. Stała na uboczu grupy piosenkarskiej, ale była kimś w środowisku, i to od początku.
Nie tylko dlatego, że była uzdolniona muzycznie. Nie miała w środowisku wrogów. My, czyli
ekipa nagrywająca, nasłuchaliśmy się wielu opinii o różnych wykonawcach. Ania nigdy z
nami takich rozmów nie prowadziła, ale - co zadziwiające - o niej nikt nie odważył się
powiedzieć źle. I to jest budujące.

W świecie muzycznym była uzależniona od orkiestry, od akompaniatora, od zespołów


gitarowych. Orkiestry często tworzyli ludzie o nie najwyższej kulturze. Różnie się odnosili do
wykonawców. Nikt nie ośmielił się zaczepić Ani, powiedzieć jej czegoś niestosownego.
Emanowała wyższością, ale nie okazywała jej. Była skromna i przyjacielska, wzbudzała
szacunek. Nie bratała się z nikim, unikała spotkań towarzyskich, premier, bankietów
urządzanych po nagraniu płyty. Potrafiła odmówić w taki sposób, że nikt nie miał do niej
pretensji. W tym środowisku wiecznie ktoś był urażony i obrażony. Nie słyszało się, żeby
Ania miała do kogoś żal. Nie piła, nie paliła, nie opowiadała sprośnych kawałów, ale też nie
negowała tego. Nie narzucała swego stylu bycia innym. Była tak nieegocentryczna, że nie
absorbowała nikogo swoimi problemami. Nie mówiła także o swojej chorobie, a w
środowisku artystycznym wszystko jest przecież dobrym pretekstem, by mówić o sobie. Nie
onieśmielała. Lgnęli do niej wszyscy - i pan, który parzył herbatę, i portier. To nie była
poufałość. Po prostu czuło się wielką sympatię. Byliśmy pod jej urokiem.

Po wypadku straciła radość życia. Wcześniej, gdy ją poznałam, wydawało się, że jest
bardzo szczęśliwa. Usłyszałam ją po raz pierwszy w Opolu, kiedy śpiewała Tańczące
Eurydyki. Od tamtej pory niezmiennie byłam nią zachwycona. Rok później nagrywałyśmy
razem płytę. Jej pierwszą polską płytę.

Miała pretensje do losu, że jest za wysoka. Przeżywała to i o tym mówiła. W


przerwach między nagraniami kolejnych utworów rozmawiałyśmy o przyszłych koncertach, o
sukni, w której wystąpi. Tak w ramach relaksu. Opowiadała o swoich podróżach, występach.
Czasem wychodziłyśmy na obiad czy kawę. Ania, jak większość wykonawców, wolała
śpiewać po południu lub w nocy. Głos jest wtedy rozgrzany, pełniejszy. Mówiłam jej: „Aniu,
jesteś śliczna, pięknie śpiewasz”. „Och, jestem jednak za wysoka, to mnie peszy”.
Mogło peszyć w zespole, kiedy stawała obok dyrygenta. Rozumiałam ten kompleks,
ale miała przecież zgrabną sylwetkę, bardzo ładną jasną cerę (czasem pojawiał się jednak
rumieniec!), piękne zęby, duże niebieskie oczy, zgrabne długie nogi i delikatne dłonie. Miała
piękny kolor włosów, które najczęściej splatała w warkocz. W ogóle podobała mi się.

Bardzo powściągliwa w gestach, od razu widać było klasę i szlachetność. Była damą.
Nigdy nie wygłupiała się na scenie. Poruszała się dystyngowanie, trochę majestatycznie.

Na początku swej kariery była pełna radości. Tańczące Eurydyki były natchnione -
wyśpiewywała w nich siebie. Wydaje mi się, że to jedyna jej polska piosenka, w której się w
pełni wypowiedziała. Może nawet nie była tego świadoma.

Ania nie wywoływała mieszanych uczuć, a dobroć grozi przecież przesłodzeniem,


czułostkowością, sentymentalizmem. Jedyne krytyczne uwagi wzbudziła chyba po wypadku,
kiedy napisała Człowieczy los. Wówczas pierwszy raz usłyszałam, że nie jest to piosenka na
miarę poprzednich, że pojawiło się pewne zgaszenie w głosie, zabrakło radości, wkradł się
smutek. Pojawił się sentymentalizm. Nie powiedziałabym jednak, że Ania zrobiła się
sentymentalna. Śpiew był jej wielką potrzebą. Leżąc miesiącami w szpitalu, musiała się
czymś zająć. Musiała znaleźć dla siebie odpowiednią terapię. Stąd książka Wróć do
Sorrento?... i kompozycje. Głos różnił się barwą, oddech też już nie był taki sam, ale to cud,
że w ogóle przetrwała.

Ania śpiewała dynamicznie, miała cudowne frazowanie, piano i forte, piękne


crescenda. Nie pracowałyśmy razem jedynie przy nagrywaniu płyty z ariami Scarlattiego, ale
słuchałam tych nagrań i twierdzę, że taką muzykę powinna śpiewać. Operową. Na palcach
jednej ręki można policzyć, która z piosenkarek potrafi zaśpiewać arię. Ania miała
muzykalność i jednorodność w głosie. Potrzebny był jej konsultant. Mogłaby się pełniej
rozwinąć muzycznie i myślę, że miałaby wtedy większą satysfakcję. Nie miała otoczenia, od
którego mogła się uczyć, bo ona była na wyżynach.

Co ciekawe - nie przyjaźniła się z nikim z branży. Z nikim nie była naprawdę blisko.
Może dlatego nie wiedzieliśmy, że umiera. Nie domyślaliśmy się. Gdyby powiedziano nam,
że jest ciężko chora, całe Nagrania by ją odwiedzały. I pomoglibyśmy. Wiedziałaby, że nie
jest sama, że ją kochamy.
Kiedyś byłyśmy na obiedzie w restauracji Pod Samsonem. Powiedziałam, że lubię
czosnek. Parę dni później Ania przyszła do studia z ogromnym zawiniątkiem w koszyku.
Rozwinęła papier i oczom naszym ukazała się ogromna ilość kanapek - chyba ze trzydzieści
(było nas czworo w ekipie). Zapach czosnku rozszedł się po całym studiu. Malutkie kanapki,
cieniutko pokrojony chlebek, masełko, roztarty czosnek... Jak na pikniku! Zrobiła nam
prawdziwą niespodziankę. Była taka szczęśliwa, że mogła nam przynieść kanapki.
Interesowała się wszystkim: czy jadłam obiad, czy mam zajęcia na uczelni (pracowałam na
Wydziale Reżyserii w PWSM).Ważne było nasze zmęczenie, nasz trud, wszystko, tylko nie
ona! Kiedy pytałam, czy ją coś boli, odpowiadała jakby z grzeczności, jakby chciała
powiedzieć, że to nieważne, ale jeśli jestem ciekawa, odpowie mi. Często kończyła sentencją
bagatelizującą jej problemy: „I tak wszystko jest piękne”.

Czułam się przy Ani jak uczennica w szkole życia. Jej dzielność mnie zadziwiała.

Ani wydawało się, że wszystko przyjdzie samo jako produkt uboczny jej życia i
ciężkiej pracy. Żyła po to, by nieść radość innym. Nie obnosiła swej dobroci i szlachetności.
Była ogromnie nieśmiała... i ten przepraszający uśmiech. Sam urok!

Niektórzy wykonawcy powtarzali i poprawiali w nieskończoność swoje nagranie.


Montowaliśmy po dwa słowa. Ciągle im przerywaliśmy, bo fałszowali. Ania często pierwsze
nagranie miała idealne. Nagrywała całą piosenkę od razu. Delektowałam się, słuchając jej
głosu. Obowiązywały pewne normy: w ciągu godziny trzeba było nagrać minimum minutę. A
ona minutę nagrywała w ciągu... minuty! Prosiliśmy, by jeszcze śpiewała, bo mamy dużo
czasu. Mówiła tylko: „Nie, już dobrze, niech tak zostanie. Nie chcę was męczyć”. Inni nie
chcieli śpiewać po raz kolejny, ponieważ nie potrafili zaśpiewać lepiej lub po prostu nie mieli
siły. Ania zaśpiewała trzy, cztery razy - i było dobrze. Mało kto był tak przygotowany do
nagrania jak ona. A zdarzali się tacy, którzy nie potrafili nawet przeczytać tekstu...

Z mężem
Jaką wspaniałą parę tworzyli ze Zbyszkiem! Był w nią wpatrzony. I bardzo podobny -
także powolny i małomówny. Przychodził do studia i czekał na nią godzinami. Ania bywała
też na nagraniach podkładu. Nagrywała swoją warstwę wokalną trzy, cztery razy, a orkiestra
swoją dziesięć lub więcej. Potem montowaliśmy. Dla osób, które nie były bezpośrednio
zaangażowane, jedynie słuchały, było to ogromnie nużące. Kiedy tak nagrywała zmęczona, w
dusznym studiu (nie można było otworzyć okna), nie myślała o sobie, żałowała Zbyszka:
„Odpocznij, pójdź na spacer”. Ale on siedział i uśmiechał się do Ani. Gdy po inne
piosenkarki przychodzili ich partnerzy, kłócili się, walczyli o powtórki, żeby tylko nie został
jakiś błąd. U nich było inaczej. To ja prosiłam Anię, by zaśpiewała jeszcze raz. Kiedy
przychodzili do Polskich Nagrań, od razu robiła się inna atmosfera. Gdy się pobrali,
powodziło im się dobrze. Ania miała już swoje ukochane koncerty, kupiła mieszkanie na
Piaskach, potem urodziła syna. Wydawało się, że nie może być nic piękniejszego, że wreszcie
wszystko się ułożyło...

ROMAN ZIEMLAŃSKI

Gitarzysta, akompaniator

Na przełomie roku 1977 i 1978 [w rzeczywistości na przełomie 1979 i 1980] Anna


German poszukiwała muzyków na swoje kolejne tournée po europejskiej części Związku
Radzieckiego. Poetka i aktorka Asja Łamtiugina, która znakomicie prowadziła konferansjerkę
w czasie tej trasy, zaproponowała mi wyjazd razem z nimi. Zgodziłem się natychmiast.
Przypuszczałem, że spotka mnie wielka przygoda. Nie pomyliłem się.

Wystąpiliśmy w Kownie, Wilnie, Kijowie, Żytomierzu, Leningradzie i Moskwie. W


przerwie koncertu trwającego dwie i pół godziny, kiedy Ania odpoczywała, miałem swój
minirecital muzyki klasycznej. Pasował do klimatu piosenek Anny German. Śpiewała
różnorodny repertuar: włoskie i polskie przeboje oraz dużo piosenek rosyjskich, także
żartobliwych. Wielu bardzo zdolnych kompozytorów marzyło o tym, by Anna German
zaśpiewała ich utwór. Po koncercie zabiegali o spotkanie, żeby zagrać jej choćby motyw
piosenki.
Wywiad z Anną, „Przyjaźń” 1979, nr 27

Annę przyjmowano niezwykle wytwornie. Mieszkaliśmy w najbardziej wyszukanych


miejscach. Pamiętam, że w Leningradzie, w Hotelu Europejskim apartament Ani składał się z
dwóch olbrzymich salonów umeblowanych antykami. W jednym stał biały fortepian, w
drugim czarny.

Była zjawiskiem. Artystką, która wiedzą, talentem i głosem mogła z powodzeniem


konkurować z największymi sławami świata. Moim zdaniem nie była wystarczająco
doceniana. To był naprawdę niespotykany głos.

Niektórzy uważali Annę za piosenkarkę polsko-rosyjską. Tam przeważnie


koncertowała, tam miała rzesze wielbicieli. Trudno opisać, jeśli się tego nie widziało, jak
czterotysięczna widownia reagowała na jej śpiew! Takie sceny znamy właściwie tylko z
amerykańskich filmów.

Pamiętam, że pierwsze nasze koncerty nie odbyły się, bo Anna źle się czuła.
Publiczność przez kilka miesięcy nie chciała zwrócić kupionych biletów! W końcu doczekała
się przyjazdu Ani.

Na występach w Turkmenii

Szkoda, że nie znalazł się żaden zagraniczny menedżer, który pokierowałby jej
karierą. Szkoda, że tak rzadko nagrywała w innych językach. Była jedyna w śpiewaniu tak
zwanych długich nut, w cieniowaniu. Marzyłem o tym, by zaśpiewała wyłącznie przy
akompaniamencie gitary klasycznej i kwartetu smyczkowego. Uważam, że głos Anny
brzmiałby fantastycznie w takim połączeniu.

Ania była niezmordowana w pracy. Przed rozpoczęciem próby ze mną i Zbigniewem


Wilkiem, gdyńskim pianistą, dyskutowała o piosence, frazie muzycznej, jakości linii
melodycznej. Kiedy więc zaczynaliśmy pracować na dobre, dość dokładnie wiedzieliśmy, jak
powinien brzmieć utwór. To prawdziwe zawodowstwo!
Była człowiekiem tak dobrym, że gdyby więcej było takich osób, z pewnością świat
wyglądałby inaczej. Nie miała cech negatywnych - żadnej zawiści, zazdrości, mówienia za
plecami... Nie dała mi nigdy odczuć, że jest gwiazdą. Zresztą, chyba nikomu. Naprawdę
chciało się z nią pracować! Przyciągała swoją osobowością. Inspirowała twórczo. Przy niej
czułem się jak prawdziwy artysta.

Z grupą polskich artystów w Żytomierzu, styczeń 1980. Roman Ziemlański z gitarą

JANINA JAROSZYŃSKA

Aktorka

Pamiętam, byłyśmy wtedy na koncertach w Szczecinie. W Cepelii zobaczyłam piękną,


ogromną chustę z cieniutkiego czarnego kaszmiru, z frędzlami, z rudo-czarną wstawką.
Pomyślałam, że wspaniale by było mieć taką spódnicę, tylko kto ją uszyje? Przyszłam z tą
chustą do hotelu. Ania poprosiła jedynie o nożyczki i przybory do szycia... aha, i gazetę na
wykrój. Pamiętam, jak rozłożyła chustę na podłodze, a potem godzinami siedziała po turecku
i kroiła, i zszywała... Wszystko ręcznie! To była moja ukochana spódnica. Nosiłam ją wiele
lat. Miała szyk. Wciąż była modna i niepowtarzalna.

Z Janiną Jaroszyńską wśród wielbicieli, Chicago maj 1976

Kiedy kilka lat temu kwestowałam z kolegami we Wszystkich Świętych, zauważyłam


na grobie Ani cienki wschodni szal. Wtedy przypomniałam sobie pobyt na Kaukazie kilka lat
wcześniej. Leciałam z Mineralnych Wód do Petersburga. W samolocie pewien starszy
człowiek z koszem w ręce, który wyglądał na wybierającego się na targ, gdy usłyszał polski
język, podszedł do nas i powiedział po rosyjsku: „Przepraszam, ja znam Annę German”. To
był najpiękniejszy hołd, jaki publiczność może złożyć artyście tyle lat po śmierci. A ponieważ
Ania wszystkim nam zapadła głęboko w serce, wspomnienie to było niemalże bolesne.

Pamiętam także inny lot, tym razem z Anią. Leciałyśmy do Gdyni. Schodziliśmy
właśnie do lądowania, kiedy spytała: „Boisz się?”. „Nie” - odpowiedziałam, ale Ania
widziała, że staję się coraz bardziej zielona. Tak jak nigdy nie była rozmowna, raczej
milczałyśmy każda na swój temat, tak wówczas zaczęła dużo mówić. Zorientowałam się, że
robi to specjalnie, by odwrócić moją uwagę od lądowania. Zapamiętałam, co mi wtedy
mówiła: jak przygotować dobry smalec! Na parę godzin trzeba wstawić do piekarnika różne
rodzaje boczku (surowy i wędzony) oraz słoninę. Przez następnych kilka godzin musi to stać i
stygnąć, a w ostatniej chwili dodać pokrojone jabłko, pieprz i majeranek. Dopiero wówczas
smalec jest taki, jak być powinien, czyli pyszny. Ania wiedziała, że lubię gotować i jej
opowieść pewnie mnie zainteresuje. Wzruszyła mnie tą troską.

Parokrotnie wyjeżdżałyśmy z Podwieczorkiem przy mikrofonie do Ameryki. Utkwił


mi w pamięci ostatni nasz pobyt. Ania już czuła się nie najlepiej. W Nowym Jorku
mieszkałyśmy w hotelu na Manhattanie. Gdy tylko zagospodarowałam się w swoim pokoju,
zeszłam do niej. Przeraził mnie widok jej pokoju. To była dziupla - kończył się tapczan, a
nogi dotykały ściany. Z okna było widać podwórze i ścianę przeciwległego drapacza chmur,
bez skrawka nieba. Zaproponowałam Ani, by zadzwoniła i poprosiła o zmianę pokoju.
Odpowiedziała, że to nieważne, że nie ma sensu. Nie wytrzymałam i sama poszłam. Dostała
inny pokój. Wtedy też Ania poprosiła, żebym kupiła jej perukę. Chciałam, byśmy poszły
razem i wybrały odpowiedni kolor i fryzurę, ale ona nie miała ochoty na wyjście
gdziekolwiek. Oczywiście nie poszłam, bo jak kupować perukę bez osoby, która ma ją nosić,
a nawet bez jakichkolwiek wskazówek? Nie wiem, czy ją w końcu kupiła...

Ania już wtedy oddalała się od nas. Właściwie jaśniała tylko na scenie. Potem znowu
uchodziło z niej powietrze.

Ania była bardzo zamknięta. Nikt nie odważył się dotknąć jej życia prywatnego. Nie
pamiętam sytuacji, żeby wypowiadała się o którejś z koleżanek. Artysta to człowiek, który nie
ma skrupułów i chętnie dzieli się z innymi tym, co w kuchni, a często także w sypialni. Ona
nie robiła tego nigdy. Była niezwykle oszczędna w opiniach i w uczuciach. Nie żerowała na
swoich przeżyciach, których los jej nie szczędził. Nie opowiadała o problemach rodzinnych.
W ogóle nie poruszała tych tematów.

Myślę, że taka artystka jak Ania German powinna mieć w Warszawie własny teatr i
swoje programy. Widzowie oczywiście doceniali jej ogromny talent i obecność na naszych
trasach koncertowych, ale uważam, że to publiczność powinna dojeżdżać do niej do
Warszawy, a nie ona do publiczności. Wtedy częściej byłaby w domu z ukochanym
synkiem... Niestety, dziecko częściej było z nianią niż z nią. Musiała bardzo przeżywać taką
sytuację.

Nie zwierzała się jednak, nie narzekała, raczej izolowała się od innych i zamykała
jeszcze bardziej. Kiedy czuła taką potrzebę, tworzyła wokół siebie szklany mur, przez który
nikt nie mógł się przebić. Była niedostępna. Onieśmielała. Zamykała się w sobie nawet na
kilka dni. Wówczas koncerty odbywały się bez niej. Wiedzieliśmy, że to minie i znowu
będzie śpiewała. Nikt z nas nie znał powodów takiego zachowania, ale musiały być dla niej
ważne. Pomóc jej też nie mogliśmy, bo nie szukała pomocy. Chciała być sama. Nikt nie miał
dostępu do jej wewnętrznego świata.

ASJA ŁAMTIUGINA

Aktorka

Znałyśmy się tak krótko...

Zaprosiła mnie w „ciemno” do ekipy, która miała jej towarzyszyć podczas koncertów
w Związku Radzieckim [przełom 1979 i 1980 roku]. Sądziła chyba, że znam dobrze rosyjski i
będę sprawnym konferansjerem. Nie byłam. Zresztą żaden konferansjer nie był jej potrzebny.
Wystarczało, że zapowiadałam kolejne pozycje koncertu.

Ania miała doskonały kontakt z publicznością. Opowiadała o ludziach i o sobie, a jej


naturalność, ciepło, poczucie humoru, głos, uroda, i to „coś”, co kazało widzieć w niej wielką
damę, zniewalały ludzi. A kiedy śpiewała, ludzie ci unosili się do jakichś niepojętych miejsc
w Kosmosie, kto wie czy nie tam, gdzie krąży małe niebieskie ciało, przez rosyjską astronom
Tamarę Smirnową nazwane na pamiątkę pobytu Ani na Ziemi: annagerman.

W mojej pamięci zostało kilka „obrazków”, na których jest Ania.


Początek podróży po Rosji. Opuszczamy Wilno. Autobus. Mijamy niekończące się
przestrzenie zawłaszczone przez przyrodę. Ani śladu człowieka i jego działalności.

Stiep da stiep krugom...

Mijają godziny. Nic się nie zmienia.

Siedzimy obok siebie. Leniwa, przyciszona rozmowa. Zaskoczenie. Szok właściwie.

Z Asją Łamtiuginą w Żytomierzu, styczeń 1980

Ta zachwycająca kobieta, ta artystka zasypywana przez mężczyzn i kobiety dowodami


uznania, ma w sobie niezaspokojoną potrzebę zwyczajnej, codziennej czułości. Nie dostaje jej
od nikogo...

Inny obrazek: hotelowy hol. Ania siedzi w fotelu. Zimno. Mróz. Czekamy na resztę
ekipy. Ania lekko podnosi skraj kożucha i spódnicy. Ukazuje się kolano. Gołe.

Patrzę zdezorientowana. „Rajstopy mnie drażnią” - mówi Ania.

Półsłówka, niedopowiedzenia, spłoszone spojrzenia... Byłam tak zajęta sobą, że ich


nie dostrzegałam. Inni wiedzieli. Ania była chora.

Zdarzyło się kilka razy, że zapukałam do jej drzwi po obiedzie. Jadała u siebie, w
apartamencie. Na stole nieodmiennie stał talerz z ledwie tkniętym posiłkiem.

Czasem urządzaliśmy wspólne kolacje po koncercie. Wszyscy rzucaliśmy się na


jedzenie. Wszyscy prócz Ani. Nie pamiętam, żeby kiedykolwiek zjadła to, co zamówiła.

Hotel. Schodzę po schodach w nowej futrzanej czapce. Ania stoi na dole z zadartą
głową. „Teraz jesteś prawdziwa Anna Karenina” - mówi.

Z Antsem Paju

Ania wiedziała o ludziach więcej, niż oni wiedzieli o sobie. I o niej...

Wigilia i święta w hotelu w Tallinie. Prawdziwa wschodnia zima. Mroźno. Sucho.


Metaliczny, wyrazisty księżyc.

Jest wieczór. Wleczemy się przez tallińską starówkę - Ania, Ziemlański, zakochany w
Ani - bez cienia nadziei - wielki smutny Estończyk [Ants Paju] i ja. Robimy kółko. Potem
jeszcze jedno. Jak cicho. Potem jeszcze, ale to już nie kółko, to koło.

Cóż to za miejsce. Wiem, że nigdy nie przestanę o nim myśleć... O tym miejscu i o
gołych nogach Ani pod długim kożuchem...

Koncerty owszem, były. Dzięki nim wiem, jak to jest, kiedy widownia ubóstwia
artystę. Ubóstwia - czyni z niego bóstwo.

Dzięki nim wiem, jak to jest, kiedy artysta daje szczęście ludziom na widowni, a
widownia daje szczęście artyście. Widziałam to na własne oczy, przysięgam.
Powrót do Warszawy. Dokładnie wtedy, kiedy zaczęła się wojna w Afganistanie.

Kilka razy rozmawiałyśmy z Anią przez telefon. Wybierała się na koncerty do


Australii. Pojechała.

Wróciła przed terminem. Była już bardzo chora.

W czasie naszej ostatniej telefonicznej rozmowy powiedziała: „Wszystko będzie


dobrze, Asiu. Przyjdę na twoją premierę”.

ALEKSANDER ŻYGARIOW

Organizatorzy zaplanowali czternaście koncertów w tygodniu. Nigdy wcześniej Anna


nie śpiewała tak dużo w ciągu zaledwie kilku dni. Młodzi muzycy, towarzyszący artystce
podczas tournée, patrzyli na nią z zachwytem i żałowali, że telewizja nie transmituje tych
koncertów w ramach Interwizji. Wówczas Polacy zobaczyliby, jak Anna German
przyjmowana jest za granicą!

Silne emocje i ciągłe napięcie dały o sobie znać w Moskwie. Anna zemdlała. Gdy się
ocknęła, zobaczyła pochyloną twarz lekarza. „Zrobiłem pani zastrzyk. Nadciśnienie. Trzeba
trochę odpocząć”.

Prawdopodobnie jedyna okładka radzieckiego czasopisma, na której była Anna


German

Zadzwoniła do Zbyszka, że zostaje dłużej w Moskwie. Dowiedziała się, że synek


zdrowy i że wkrótce przeprowadzą się do nowego domu. Wreszcie dom - własny, duży,
przestrzenny.

Kaczalina opiekowała się Anią. Przynosiła jej przysmaki, strzegła jej spokoju. Kilka
razy przyszedł też Boria ze słoiczkiem czarnego kawioru, który Anna uwielbiała.
W grudniu czekały ją ponowne występy w ZSRR. Tym razem w Kijowie,
Leningradzie i Tallinie. Ania coraz częściej myślała o zmianie rosyjskiej części swego
repertuaru.

Rok 1980 rozpoczął się dla Anny pomyślnie. W marcu nagrała w Melodii kolejną
płytę. Otrzymała również zaproszenie do udziału w programie Melodie przyjaciół, w którym
mieli śpiewać najlepsi artyści z krajów socjalistycznych.

Miała wyjechać na miesiąc. Jak nigdy dotąd bała się tej podróży. W dodatku kilka dni
przed wyjazdem niespodziewanie spuchła jej noga. Nie pomagały żadne środki
przeciwbólowe.

W koncercie zaśpiewała nową, jeszcze nieznaną piosenkę Szainskiego Spóźniłeś się.


Przyjęto ją ciepło, ale niezbyt życzliwie. Po raz pierwszy w historii jej występów w ZSRR nie
domagano się bisu.

Z Aleksandrem Żygariowem

Kaczalina, Boria i Ants Paju, dziennikarz z Estonii, przywieźli jej różne lekarstwa i
zioła. Antsa Paju Anna znała od wielu lat. Był jej wielkim przyjacielem. Patrzył na nią
uśmiechniętymi oczami. Od tego spojrzenia stawała się spokojniejsza i szczęśliwsza.

Przed kolejnym koncertem postanowiła, że nie zaśpiewa nowej, krótkiej i rytmicznej


piosenki, ale sprawdzony przebój. Kiedy umilkły oklaski, powiedziała: „Nie wzięłam ze sobą
nut piosenki Kiedy kwitły sady, a chcę ją dziś państwu zaśpiewać”. I zaśpiewała. A cappella.
Oklaskom nie było końca.

Anna nie mogła zejść ze sceny. Ale nie dlatego, że chciała jeszcze śpiewać. Ostry ból
w nodze nie pozwalał jej zrobić kroku. W końcu zebrała wszystkie siły i, przezwyciężając ten
straszny ból, odeszła za kulisy.

Wezwano pogotowie, zrobiono zastrzyk. Następnego ranka obie z Anną Kaczaliną


pojechały do znajomego lekarza. Jego diagnoza była kategoryczna: „Igra pani z ogniem.
Wytworzył się skrzep. Powinna pani natychmiast pójść do szpitala na obserwację”.

Przyjaciele - jak zawsze - odprowadzili ją na lotnisko. Noga już nie bolała i diagnoza
lekarza wydawała się jakimś absurdalnym żartem.

Na samą myśl o szpitalu Annie robiło się niedobrze. Zapach lekarstw, strzykawki,
przeklęte strzykawki - wierne towarzyszki długich lat po wypadku.

Najważniejsze to nie poddawać się chorobie - myślała. - Tym bardziej że ból mija i
czuję się zdrowa. A może to rezultat bezrobocia? Jak najszybciej powinnam zacząć śpiewać!

Koncerty. Anna - przyjmowana wszędzie niezwykle ciepło - miała wrażenie, że


wróciły dawne lata. Każdy występ dodawał jej sił.

W Australii, jesień 1980

Walczyła. O piosenki. O sympatię widzów. O własne zdrowie... A noga wciąż bolała.


Było coraz gorzej. Anna jednak nie przerywała występów. Nikt nawet nie przypuszczał, jak
bardzo cierpi.

Telefon z Pagartu. Zaproszenie do Australii.

„Uważaj na siebie! - prosił Zbyszek. - Wiesz, Aniu, czuję się winny, że puszczam cię
w takim stanie do pracy”. „Co ty mówisz? - Uśmiechnęła się. - Co to za praca?! Jadę do
Australii”. W samolocie zrobiło jej się słabo. Dotychczas dobrze znosiła loty. Marzyła, by jak
najszybciej wrócić do Warszawy, do Zbyszków.

Szpital. Znajoma woń lekarstw, białe fartuchy personelu medycznego. Anna poddaje
się obserwacji. Wie, że lekarze stawiają różne diagnozy. Specjalista onkolog stanowczo
stwierdza: „Konieczna jest natychmiastowa operacja”. „Nie zgadzam się na operację -
odpowiada Anna. - Serce mi mówi, że to pomyłka. Spróbujmy innych sposobów”.
Inne sposoby - znachorzy, zioła, głodówka. Domowe leczenie daje tylko chwilową
poprawę. Lekarze upierali się jednak przy zabiegu chirurgicznym.

I znowu szpital, sala operacyjna, pochylone twarze chirurgów.

„Wszystko będzie dobrze, pani Anno - mówi pielęgniarka. - Wkrótce wypiszemy


panią do domu. Jeszcze będzie pani śpiewała”.

W Australii z Tadeuszem Wacławskim

Lekarze często wypisywali chorą do domu. Ale samopoczucie nie polepszało się.
Tylko czasami miała siłę, by siąść przy pianinie i nucić. Zbyszek i mama starali się odgradzać
ją od tego, co działo się w Polsce. Chcieli, by miała spokój.

Nikt dotąd nie widział Anny German płaczącej - teraz Anna głośno łkała, rozmawiając
ze mną przez telefon: „Już nigdy nie będę śpiewać! Nie spotkamy się już nigdy!”. Drzemała,
gdy do pokoju wbiegł Zbyszek. „Aniu, zaprasza cię Telewizja Moskiewska”. „Jaka telewizja,
jaka Moskwa? W takiej sytuacji? Jestem chora...”. „Zapraszają cię na leczenie. Trzeba
jechać”. Szykowała się cały wieczór. Wydawało się, że siły wróciły. Rano była gotowa. Na
godzinę przed odlotem straciła przytomność...

Operacja za operacją. Lekarzy zadziwiało jej męstwo, umiejętność skrywania bólu i


cierpienia, wiara, że i tym razem jej organizm potrafi przezwyciężyć chorobę.

Do końca żyła w dwóch światach: świecie fizycznych cierpień i świecie muzyki.

ZBIGNIEW KORPOLEWSKI

Reżyser, scenarzysta, konferansjer

Spotykaliśmy się na dużych imprezach estradowych, ale zbliżyły mnie do Anny dwa
wyjazdy - do Anglii i Australii. Większość artystów wyjeżdżających za granicę interesowały
wówczas tanie zakupy, zarobione dolary itp. Ania była zupełnie inna.

Chciała obejrzeć spektakl w operze, pójść do muzeum. Orientowała się w muzyce,


literaturze, malarstwie, ale nie popisywała się swoją erudycją. Była niezwykle oczytana,
bardzo dobrze wychowana, stąd może moje pierwsze wrażenie, że odstaje od naszego
środowiska... Nigdy nie rozpoczynała rozmowy. Zapytana - grzecznie odpowiadała.

Znała kilka języków - niemiecki, rosyjski, włoski i angielski. Jednak na lotnisku to ja


musiałem załatwiać wszystkie formalności. „Aniu, przecież mówisz po angielsku” -
powiedziałem kiedyś. „Tak, ale słabo”. Zmusiłem ją w końcu do mówienia i okazało się, że
robi to dużo lepiej niż ja. Uznała jednak, że zna angielski zbyt słabo i taka sytuacja ją krępuje.
W Australii więc mówiłem ja, a ona milczała.

Gdy poznałem ją bliżej, okazała się osobą towarzyską, dowcipną i radosną. Kiedyś,
podczas trasy w Anglii, zaprosił nas na kolację miejscowy milioner polskiego pochodzenia.
W pewnej chwili, gdy zrobiło się już bardzo wesoło, Ania zrzuciła buty, wskoczyła na stół i
odtańczyła cygański taniec! Wtedy po raz pierwszy zobaczyłem ją taką - rozluźnioną i
rozbawioną.

Z kolei w drodze do Australii mieliśmy międzylądowanie w Bangkoku. Ania


przemogła się i poszła ze mną na bazar. Zobaczyliśmy stroje podobne do kimon - długie
syjamskie suknie z ornamentami. Kupiliśmy je. Postanowiliśmy zrobić dowcip kolegom i
przyjść w nich na śniadanie. Zjechaliśmy windą na parter, otworzyły się drzwi, a przed nami -
wycieczka Japończyków! Kiedy nas zobaczyli, zaczęli ryczeć ze śmiechu i bić brawo.
Zabawa była przednia.

W kraju raczej niewiele osób przypuszczałoby, że Anię stać na takie żarty. A trzeba
pamiętać, że bardzo wtedy cierpiała. Ciągle jednak nadrabiała miną, nie chciała sprawiać
kłopotu swoją osobą i chorobą. W Anglii bolała ją ręka. Musieliśmy odwołać koncert w
Londynie, bo metal, który miała w ręce („pamiątka” po wypadku), źle znosił angielski klimat.
W Australii męczyła się strasznie - tylko ona wiedziała, jak bardzo. Noga była purpurowa i
spuchnięta. Kiedy po koncertach nie schodziła na przyjęcia, pytano o nią i nikt nie chciał
wierzyć, gdy tłumaczyliśmy, że jest chora. „To niemożliwe, przecież przed chwilą na scenie
była taka promienna!”.

Myślę, że umarła trochę na własne życzenie. Skrzep, od którego zaczęła się jej
choroba, był rezultatem niewyleczonego, ostrego zapalenia płuc, na które zachorowała w
czasie tournée po Związku Radzieckim. Była tam gwiazdą, czuła się szalenie odpowiedzialna
za cały zespół. Mimo że lekarze kazali jej leżeć, po paru dniach znów występowała.

Nasz wyjazd do Australii był ostatnim tournée w życiu Ani. Koncerty odbywały się w
najlepszych i największych salach, takich jak Concert Hall w Perth, słynna Sydney Opera
House czy Dallas Brookes Hall w Melbourne, gdzie w niedzielę 5 października 1980 roku
Ania German wystąpiła publicznie po raz ostatni.

HANNA BIELICKA

Aktorka

Do Australii wybrałam się po raz pierwszy przed kilkunastu laty. Pojechaliśmy z Anną
German i Zbigniewem Korpolewskim dosłownie na dwa lata przed tragiczną i przedwczesną
śmiercią Ani.

To był wspaniały człowiek i znakomita artystka, świetna koleżanka poza tym. A jak
heroicznie walczyła z cierpieniem, z chorobą, która ją miała ostatecznie zabrać! German po
swym wypadku we Włoszech była dosłownie pozszywana z kawałków, z plastikowymi
wstawkami w miejsce brakujących żywych tkanek. Z racji utrudnionego przepływu płynu
fizjologicznego bardzo jej puchła noga. Pamiętam, wchodziła do wanny z gorącą wodą i przez
następne pół godziny, czas trwania recitalu, ta noga była piękna, smukła, normalna. Lecz już
po pół godzinie robiła się z niej gruba obrzękła kłoda. Ania bardzo cierpiała, ale nie pozwoliła
sobie tej nogi amputować. Kto wie, gdyby zgodziła się na operację, może żyłaby po dzień
dzisiejszy między nami?

W Australii, 1980. Od lewej: Tadeusz Wacławski, Hanka Bielicka, Zbigniew


Korpolewski i Anna
ANDRZEJ URBAŃCZYK

Przyjaciel rodziny

Od 1948 roku przyjaźnię się ze Zbyszkiem Tucholskim. Razem chodziliśmy do


szkoły, razem pracowaliśmy na politechnice. Anię, jego dziewczynę, poznałem latem 1961
roku, ale o przyjaźni mogę mówić dopiero od czasu jej wypadku. Kiedy przywieziono Anię z
Konstancina do mieszkania Zbyszka na Solcu, nasze kontakty stały się niemalże codzienne.
Rozmawialiśmy o kompozycjach, które zaczęła tworzyć. Wielokrotnie konsultowała ze mną
swoje nowe piosenki, chociaż byłem laikiem w sferze muzycznej; a może właśnie dlatego?

W 1970 roku pojechałem z nimi na festiwal do Opola i do Sopotu. Wszędzie spotykała


Anię ogromna sympatia i aplauz publiczności. Nigdzie nie można było wyjść, bo natychmiast
zjawiały się tłumy wielbicieli i trzeba było rozdawać autografy, a tego nie lubiła.

Nie lubiła się wyróżniać, chyba że strojem. Uwielbiała natomiast tańczyć. Zawsze
można ją było namówić na tańce.

Z Andrzejem Urbańczykiem, luty 1972

Nasz stały kontakt przerwał mój wyjazd do Grecji na siedem lat. Spotykaliśmy się
jednak, ilekroć przyjeżdżałem do kraju. Ania i Zbyszek odwiedzili nas także (byłem tam z
żoną [Elżbietą Urbańczyk]). Zostałem ich przewodnikiem po Atenach. Kocham to miasto i
chciałem, żeby poznali je jak najdokładniej.

Grecja bardzo podobała się Ani. Po latach wracała do niej wielokrotnie we


wspomnieniach. Była tam zupełnie inna niż w Polsce - swobodna i na luzie, jak zwyczajna
dziewczyna. Nikt jej nie znał.

Nie przepadała wprawdzie za popularnością, ale nie mogę powiedzieć, że jej nie
lubiła. Pewnie gdyby nie była popularna, brakowałoby jej tego.
Pojechaliśmy kiedyś do Epidauros zobaczyć amfiteatr. To najlepiej zbudowany na
świecie teatr na wolnym powietrzu. Ma znakomitą akustykę. Gdy Ania stanęła pośrodku
sceny i próbowała śpiewać, było ją słychać nie tylko w ostatnich rzędach, ale i poza teatrem.
Oczywiście od razu znaleźli się słuchacze.

Wróciłem do Polski w 1976 roku i nasze spotkania znowu stały się codziennością.
Kiedyś moi pracownicy w Elektrimie spytali mnie, czy Anna German mogłaby zaśpiewać dla
nich. Niezręcznie mi było wspominać Ani o tej prośbie, ale ona, gdy usłyszała, o co chodzi,
zgodziła się natychmiast! Kilka dni później odbył się piękny koncert w teatrze Kwadrat,
naszej firmowej sali. Moi pracownicy wyszli zachwyceni.

Ania lubiła sprawiać innym przyjemność zupełnie bezinteresownie. Kiedyś


podarowała mojej mamie złoty pierścionek. Mnie przywiozła z Moskwy wspaniały, biały
kożuch oficerski. To tylko nieliczne przykłady jej szczodrości. Lubiła pomagać i sprawiać
innym radość. To było dla niej ważne. Myślę, że pod tym względem dobrali się ze Zbyszkiem
idealnie.

W lutym 1977 roku Ania poznała mnie z moją obecną żoną Moniką
[Marciniak-Urbańczyk]. Występowały razem w Teatrze na Targówku. Potem, razem ze
Zbyszkiem, kibicowała nam i bardzo chciała, byśmy się pobrali.

Miała nadwrażliwą naturę. Można ją było zranić gestem lub grymasem twarzy. Inni
nie zwróciliby nawet na takie sprawy uwagi, ona mogła przepłakać całą noc. Jej własne
przeżycia, jej ból nie męczyły Ani tak bardzo jak bodźce zewnętrzne. Była całkowicie
pozbawiona pancerza ochronnego.

W 1979 roku zaczęła chorować. Pojawiły się pierwsze dolegliwości. Mylną diagnozę
z Moskwy potwierdzono w Warszawie, a to niestety opóźniło proces leczenia.

Ania nie wierzyła w swoją chorobę. Ciągle była dobrej myśli. Pamiętam, kiedy
miesiąc przed śmiercią odwiedziłem ją w szpitalu na Szaserów, jeszcze snuła plany...

Mimo ciężkiej choroby była w świetnej formie psychicznej! Podziw budziła we mnie
jej niesłychana wprost wola życia. Przez całą kurację kręciło się wokół niej wielu znachorów,
bioenergoterapeutów, uzdrawiaczy. Wierzyła w ich możliwości i pomoc. Razem ze
Zbyszkiem uczestniczyliśmy nawet w Kongresie Medycyny Niekonwencjonalnej w
Warszawie. Poznaliśmy kilkanaście osób, które uzdrawiały różnymi metodami. Ania gotowa
była poddać się każdej terapii, żeby tylko wyzdrowieć. Znosiła wszystko ze stoickim
spokojem, wiarą i optymizmem. Niestety, nie udało się jej uratować.

TADEUSZ KOSZAROWSKI

Lekarz onkolog

Moje spotkanie z panią Anią German było zastanawiające. Znałem ją wcześniej z


występów estradowych i uważałem za jedną z najbardziej utalentowanych artystek. Lubiłem
jej sposób śpiewania i piękny, specyficzny głos.

Pewnego dnia 1981 roku zostałem powiadomiony, że pani Ania chciałaby spotkać się
ze mną i zasięgnąć porady lekarskiej. Byłem wówczas dyrektorem i naczelnym chirurgiem
Instytutu Onkologii na Wawelskiej 15 [w Warszawie].

Przyszła do mnie, do Instytutu, z wysokim, przystojnym mężczyzną. Weszła do


gabinetu - bardzo wysoka, elegancka i bardzo ładna. Taka postumentowa. Przywitaliśmy się,
towarzyszący jej mężczyzna wycofał się do poczekalni.

Wywiad z Anną, „Zorza” 1980, nr 4

Nie będę mówił o szczegółach lekarskich, bo obowiązuje mnie zwykła ludzka


dyskrecja. Choroba była już dość zaawansowana. Wydawało mi się, że można jej pomóc, że
można ją leczyć. Byłem przekonany, że są szanse - jeśli nie na wyleczenie, to przynajmniej na
znaczną poprawę. Powiedziałem o tym pani Ani. Miałem wrażenie, że to, co mówiłem,
zupełnie do niej nie docierało. Owszem, wysłuchała uprzejmie, zadała nawet kilka pytań (była
świadoma swego stanu), ale w zasadzie wyczułem kompletny brak zaufania. Było to trochę
deprymujące, ale cóż, lekarz jest po to, żeby pacjentowi doradzić, zaproponować formę
leczenia. Czy pacjent to przyjmie, czy nie - to zupełnie inna rzecz.

Potem rozmawiał ze mną towarzyszący pani Annie mężczyzna. Powtórzyłem swoją


opinię i propozycję leczenia. Słuchał równie uprzejmie, wydawało mi się, że był do niej
bardziej przekonany niż pani Ania. Powiedział nawet, że to rozważą, ale czułem, że już do
mnie nie przyjdą. Pożegnaliśmy się.

Było dla mnie oczywiste, że pani Ania German nie ma przed sobą przyszłości. Jakby
zrezygnowała z walki. Nie wiedziałem wtedy, czy ma taką postawę filozoficzną, czy po
prostu zdała się na różnego typu znachorów. Przypuszczałem jednak, że ma jakieś związki z
paramedycyną. To się wyczuwało.

Niestety, nie pomyliłem się w swojej diagnozie, a chciałbym...

DEDYKACJA ANNY GERMAN DLA KS. JANA TWARDOWSKIEGO

W-wa, 28 III [19]82

Kochanemu Księdzu Janowi Twardowskiemu z serdecznym podziękowaniem za to, że


widzę nasz świat teraz zupełnie inaczej - i dusza moja uspokojona jest.

Wiersze Księdza są jedyną książką, którą chciałabym mieć przy sobie zawsze, bo
każdy wiersz jest jak muzyka - brzmi każdego dnia inaczej, jeszcze piękniej, jeszcze
ciekawiej.

Całujemy Księdza serdecznie, bo wszyscy pokochaliśmy nagle mocno... i mój mąż, i


syn, i ja
- Anna German

Dedykacja dla ks. Jana Twardowskiego, 28 marca 1982

ANNA KACZALINA

Najbliższa przyjaciółka Anny German, redaktor muzyczny Melodii

Była jesień 1964 roku. Jako redaktor muzyczny Wszechzwiązkowego Studia Nagrań
Płytowych Melodia poszłam do Domu Aktora na kolejny koncert z cyklu Goście Moskwy.
Chodziłam na te koncerty, by posłuchać piosenkarzy z bratnich republik i zaprosić do studia
na nagranie tych, których wybrałam. W tym koncercie brali udział artyści z Węgier,
Czechosłowacji, Jugosławii i oczywiście z Polski.

Po koncercie, za kulisami, z pomocą tłumaczy witałam się z artystami. Kiedy


podeszłam do Anny, odpowiedziała mi po rosyjsku, uśmiechnęła się i zwróciła do tłumacza:
„Poradzę sobie, dziękuję!”. Zaprosiłam ją do Melodii na nagranie kilku utworów. Wówczas
jeszcze nie miała w repertuarze piosenek w języku rosyjskim, dlatego nagraliśmy dwie
polskie i dwie włoskie. Okazało się, że to była jej pierwsza płyta [tzw. czwórka]. W Polsce
nie nagrała dotychczas żadnej.

Z Anną Kaczaliną w studiu nagrań Melodia

Większość z nas oglądała transmisję festiwalu w Sopocie, więc wiedzieliśmy, że Anna


German ma wspaniały głos. Ta płyta dobrze się sprzedała. Odegrała jeszcze jedną ważną rolę
- Anię usłyszeli radzieccy kompozytorzy i zaczęli mi przynosić nuty dla niej.

Już w czasie następnego pobytu Aneczka nagrała piosenkę Arno Babadżaniana Nie
spiesz się i kilka piosenek Wadima Gamalii, Marka Fradkina i Oskara Felcmana... Krok po
kroku w jej repertuarze pojawiały się piosenki w języku rosyjskim. Wtedy też zaczęła się
nasza przyjaźń i przyjacielska korespondencja, która trwała do 1982 roku. Zachowałam
wszystkie jej listy - ponad sto.
Ania roztaczała niezwykły czar wokół siebie. Zawsze miękka, delikatna... Ani razu nie
widziałam złości czy oburzenia na jej twarzy. Bardzo przeżywała wszystko, ale na zewnątrz
tego nie okazywała. W ZSRR lubili ją nie tylko widzowie, ale także artyści. Wyróżniali Anię,
rozumiejąc, że jest nadzwyczajnym darem. Zdarzały się niestety krzywdzące ją sytuacje.
Jeden, jedyny raz (po nagraniu programu telewizyjnego, w którym występowali polscy
artyści) Ania poprosiła, żebym pojechała z nią do hotelu. Usiadłyśmy z przodu autobusu. W
pewnej chwili widzę, że spod ciemnych okularów Ani płyną łzy: „Aniuta, dobrze, że nie
znasz polskiego - powiedziała. - Usłyszałabyś, co o mnie mówią... Tego nie można znieść...”.
Nie od razu zrozumiałam. Okazało się, że polscy koledzy zastanawiali się, dlaczego na
koncertach tak dobrze przyjmują German - staromodną i nudną dla młodzieży... Dlaczego
widzowie szaleją, gdy słyszą jej liryczne piosenki, a innym wykonawcom tylko uprzejmie
biją brawo. Któryś z muzyków dodał: „Wiecie, ile ona traci pieniędzy na kwiaty, żeby
wręczali jej w trakcie koncertu!”. Te słowa zabolały Anię...

Anna w sierpniu 1975 roku

W 1977 roku reżyser Jewgienij Matwiejew kończył film Los. Poprosił Roberta
Rożdiestwienskiego o napisanie wiersza, który by przekazał całą siłę prawdziwego uczucia.
Kompozytor Jewgienij Pticzkin jedną ręką zapisywał nuty, drugą przygrywał na fortepianie
rodzącą się melodię. Piosenka powstała w ciągu jednej nocy. Reżyser uparł się, że tylko głos
Anny German może przekazać to, co zapisał poeta.

Wysłałam do Warszawy nuty, Matwiejew przygotował oficjalne zaproszenie. Wkrótce


Ania przyjechała do Moskwy. Orkiestra miała próbę, kiedy Ania weszła. Posłuchała i
zaśpiewała. Któremuś skrzypkowi drgnął smyczek, inny muzyk zapłakał... Orkiestra z trudem
powstrzymywała łzy. Ania skończyła śpiewać i poprosiła o dubel, ale Matwiejew się nie
zgodził. Krzyknął, że to genialne! Wiedzieliśmy, że jesteśmy świadkami narodzin arcydzieła,
którego nie da się powtórzyć. Śpiew Ani przeszedł nasze najśmielsze oczekiwania. To
nagranie jest i w filmie, i na płycie - pierwsze nagranie bez żadnych poprawek i dubli.

Zamyślona Anna

W 1979 roku Anna koncertowała w ZSRR z programem Piosenki o miłości. To były


niezapomniane koncerty. Nie tylko śpiewała, ale też rozmawiała z publicznością. Bardzo
lubiłam, kiedy Ania sama prowadziła koncerty. Przed każdą piosenką coś mówiła, czasem
podawała tłumaczenie, ale najczęściej były to jej rozmyślania o życiu i muzyce: „Czy jest na
świecie coś ważniejszego od miłości? - mówiła. - To główny motor naszego życia”.
Powtarzała, że rola konferansjera pomaga jej nawiązać lepszy kontakt z publicznością.
Nazywała siebie „władczynią swoich słuchaczy”. Przez dwie godziny sala koncertowa była
we władaniu jej głosu i uroku.

Anna skomponowała muzykę do ponad siedemdziesięciu piosenek. Pisać zaczęła


jeszcze na studiach, ale zostawiła to zajęcie, by wrócić do niego w czasie rehabilitacji po
wypadku. Skomponowała wtedy Być może, dziesięć pieśni Oratorium oświęcimskiego, a
potem cykl piosenek do słów Aliny Nowak Człowieczy los. To był symbol jej powrotu na
scenę.

Na początku lat siedemdziesiątych powiedziała mi, że chce nagrać w Moskwie kilka


własnych kompozycji z rosyjskimi tłumaczeniami. Nie było to łatwe, bowiem nagrywać
można było tylko muzykę członków Związku Kompozytorów ZSRR. W ministerstwie
powiedziałam, że autorskie piosenki Anny German są wysoko cenione w Polsce. Pokręcili
głową, ale dali zezwolenie na nagranie...

Nie miała ulubionych piosenek. Myślę, że lubiła wszystkie, które śpiewała. Kiedy
nagrała szlagier Szainskiego A on mi się podoba (A on mnie nrawitsa) śpiewał go cały
Związek Radziecki! Piosenka błyskawicznie stała się popularna. Nieraz słyszałam, że Ania
nie powinna śpiewać tego typu utworów, że jej głos stworzony jest do innego repertuaru...
Aneczce podobały się proste piosenki, lubiła je śpiewać. Miała ciężkie życie i wydaje mi się,
że takie piosenki podnosiły ją na duchu. Publiczność też nie zawsze chce słuchać poważnych
utworów. Potrzebne są szlagiery.

Nie lubiła piosenek z prymitywnymi tekstami. Czasem poeci przynosili niezłe


wiersze, ale brakło w nich piękna, którego Ania szukała wszędzie. Jako redaktor muzyczny
sama wybierałam dla niej utwory i wysyłałam do Warszawy, a potem, gdy dostałam
odpowiedź, przekazywałam autorom decyzję Anny. Nigdy od razu nie odmawiała.
Obiecywała zastanowić się...
Były też utwory, których w ZSRR nie pozwalano jej zaśpiewać. Chciała np. nagrać
czwórkę z piosenkami moskiewskiego barda Jewgienija Baczurina, ale wśród nich znalazły
się dwie, które jej sama odradziłam. W jednej padało słowo „Bóg”, druga nazywała się
Ostrożność i mówiła o tym, że wokół czai się wiele niebezpieczeństw. W Związku
Radzieckim nie można było wykonywać utworów z religijnymi odniesieniami, a Ostrożność
nawiązywała do politycznej sytuacji w ZSRR. Nie pozwolono Ani także nagrać pieśni z
repertuaru Szalapina O dwunastu rozbójnikach. Uznali ją za cerkiewną i archaiczną. Teraz
żałuję, że nie pomogłam, nie walczyłam...

Ania bardzo lubiła Wołodię Wysockiego: jego wiersze i manierę śpiewania. Jako
jedna z pierwszych poznała się na jego wielkim talencie.

Śpiewała całą sobą. Uważała, że inne wykonanie byłoby nieszczere. Nie uznawała
śpiewu z playbacku. Nawet w ostatnich latach nie oszczędzała się - pracowała tak, jakby była
zdrowa. Każde wyjście na scenę było trudne. Strasznie się denerwowała. Przed występem
chodziła za kulisami, mięła ubranie, nerwowo zaciskała dłonie, pocierała dłonią o dłoń...
Czasem miałam wrażenie, że modli się albo powtarza tekst.

Ostatni raz Ania przyjechała do Moskwy wiosną 1980 roku. Jeszcze nie znała tej
strasznej diagnozy, ale organizm był bardzo słaby. Czuła się źle. Proponowaliśmy, by więcej
odpoczywała, jadła. Nie chciała jeść - zalewała wrzątkiem płatki owsiane i piła herbatę.

Tamtej wiosny nagraliśmy kilka piosenek: Kocham cię (Lubliu tiebia), Kołysankę
(Kołybielnuju) Arno Babadżaniana oraz Idzie dziecko po ziemi (Idiot rebionok po ziemle)
Żeni Pticzkina. Głos Ani brzmiał dobrze. W piosence Idzie dziecko po ziemi w finale jest
moment, w którym trzeba przytrzymać nutę. Orkiestra grała swoje, Ania śpiewała. Piosenka
się skończyła, a głos wciąż dźwięczał. Było w tym coś kosmicznego...

Rosyjska ulotka reklamowa

Kiedy słuchaliśmy tego nagrania, nie wierzyliśmy własnym uszom - końcowe słowo
Ania ciągnęła pięćdziesiąt sekund, nie przerywając, nie biorąc oddechu... Coś niesamowitego!
Tę piosenkę słuchacze usłyszeli dopiero po śmierci Ani.
Ilekroć jej słucham, wspominam tamtą chwilę...

W radzieckich czasach mało rozmawiało się o życiu wewnętrznym. Ania nie


wtajemniczała mnie w swoje duchowe sprawy. W jej głosie było tyle duchowości, tyle
mądrości! Była w niej jakaś niepojęta tajemnica, której nikt nie odkryje. Nie bez przyczyny
nazywają Anię „białym aniołem piosenki”.

W ostatnim liście poinformowała mnie, że przyjęła chrzest w wierze swojej babci i


jest szczęśliwa.

Pamiętam dzień, gdy w Melodii nagrywała z gitarzystą Romanem Ziemlańskim


romans Wychodzę sam na drogę (Wychożu odin ja na dorogu). To wiersz Lermontowa.
Gitara dźwięczała czule, a głos Ani przekazywał takie emocje, że wydawało się, iż nie jest się
już na ziemi. Nagraliśmy to za pierwszym podejściem, ale poprosiłam Anię, by zaśpiewała
jeszcze raz „po ziemsku”, bo wyszło trochę kosmicznie.

Do dziś mam żal do siebie, że nie zatrzymałam tego pierwszego nagrania. Jakby
śpiewał anioł.

Z moskiewskimi przyjaciółmi w domu Anny Kaczaliny

Głos Ani i jej dusza to nierozerwalna całość. Duchowy świat Anny German został
ukryty przed większością słuchaczy. Szczególna duchowość przejawiała się w niej po
wypadku samochodowym. Proponowano, by śpiewała w cerkwi, ale uważała, że jeszcze nie
jest gotowa. Niedługo przed śmiercią skomponowała melodię do psalmów. To wiele o niej
mówi.

W latach 1981-1982 bardzo trudno było dodzwonić się z Moskwy do Polski. Chodziło
się do Domu Przyjaźni Narodów i zamawiało rozmowę. Z prywatnych telefonów nie było
połączenia. W Polsce był stan wojenny. Mało wtedy wiedzieliśmy o sytuacji Ani. Przy każdej
okazji przekazywaliśmy jej różne przesyłki: żywność, lekarstwa...

26 sierpnia 1982 roku byłam w swoim domku letniskowym, szykowałam obiad, kiedy
w radiu podali komunikat TASS: „Dziś w Warszawie po długiej chorobie umarła znakomita
polska piosenkarka Anna German”.

Trudno wyrazić słowami, co wtedy czułam. W ciągu dwóch dni skompletowałam


wszystkie dokumenty potrzebne do wyjazdu do Polski. Każdy, kto tylko poznawał cel mojej
podróży, chciał mi pomóc. Widziałam sukcesy Anny na scenie, zachwyty publiczności, ale
teraz zrozumiałam, że ludzie ją po prostu kochali!

Opole 1972; fot. CAF

Zdążyłam do Warszawy na pogrzeb. Pożegnaliśmy Anię w szpitalu, w którym zmarła,


potem pojechaliśmy na cmentarz. Przyszło mnóstwo ludzi, choć sytuacja w mieście była
trudna. To w ogóle były trudne chwile. Tak ciężko było widzieć osieroconego małego
Zbyszka, przybitą smutkiem Irmę, milczącego Zbyszka.

Po śmierci Ani nie mogłam już pracować w Melodii. Wszystko przypominało mi ją i


naszą przyjaźń...

Artykuł wspomnieniowy, „Przyjaźń” 1982, nr 33

Z LISTÓW ANNY GERMAN DO ANNY KACZALINY

Wiesz, Miła, dlaczego mi tu [we Włoszech] smutno? Nikt nie zrozumie i nie uwierzy.
Ludzie inni i serca także. A najczęściej ich w ogóle brak. Bardzo bym chciała przyjechać do
Was, do Ciebie, ogrzać się. Już zupełnie zmroziły mnie ich uśmiechy.

Od chwili gdyśmy się zaprzyjaźniły, Moskwa przestała być dla mnie obcym, dalekim
miastem. W Moskwie - myślę sobie - mieszka Ania Kaczalina, nie zwyczajna przyjaciółka,
lecz prawie siostra, bliski człowiek.

Miła Aniu, nie przysyłaj mi więcej pantokrinu. Znajomy lekarz powiedział mi, że nie
wolno go pić jak kompot i należy czasem zrobić przerwę. Czuję się coraz lepiej, tylko kolana
i ręce uparły się. Ale śpiewam, śpiewam prawie jak przedtem. Co prawda sił nie starcza i po
2-3 piosenkach czuję się zmęczona, jakbym myła podłogę. A przecież kiedyś mogłam
śpiewać dzień i noc. Starzeję się czy co?!

Powojnik (clematis) nazwany imieniem Anny German

Dokąd się wybierasz na Nowy Rok?, gdzie go będziesz spotykała?, w jakiej sukni,
Aniu? Teraz, gdy jeszcze nie mogę nawet myśleć o tym, żeby gdzieś pójść, nagle zaczęło
mnie interesować, jak będą się bawić moi przyjaciele.

Aniu, to, co najgorsze - za mną. I teraz rok 1970, czekają mnie tylko dobre rzeczy -
moja ukochana praca. A wiesz, ludzie mówią, że „niby to śpiewam lepiej niż przedtem”.
Oczywiście, to nie tak. Ale chwała Bogu, że nie gorzej. Prawda, moja Miła?

Kiedyś były to tylko marzenia, a teraz już wszystko stało się całkowicie realne.
Atmosfera na próbach dobra - to dla mnie bardzo ważne. I teraz właśnie wybieram się na
próbę.

Ech, Aniu, nawet nie wiesz, jak dużo zdrowia i dobrego samopoczucia dała mi Twoja
przyjaźń. Będziemy się więc już teraz, Aniu, przyjaźniły do samego „finału”, prawda?

Dziś piąty dzień po operacji. Nie mogę jeszcze czytać, wszystko się zlewa. Ale mogę
pisać. Tylko do Ciebie. Zbyszek przyniósł mi kasetę i słuchałam te dobre i serdeczne słowa
piosenki. Wiesz, co to dla mnie znaczy w takim czasie i w takiej chwili. Tak czekałam, że
usłyszę i Twój głos, ale tylko czułam, że Ty tam się obok znajdujesz. I wszystko to dzięki
Twojej miłości i znajomości sztuki. To dzięki Twoim troskom mam taki skarb, jak sympatia
radzieckich słuchaczy.

OSTATNI LIST ANNY GERMAN DO ANNY KACZALINY

24 V [19]82

Moja droga Aniczko,

Już kilka razy powinnam jechać (płynąć) na tamten brzeg, ale ten skąpiec Charon bez
pieniędzy nie chce wieźć w swej łódce... do podziemnej krainy Hadesu. A skąd je wezmę...
skoro nie pracuję?! I jeszcze długo nic nie będę robiła. Aniczko, moja droga siostrzyczko, nie
będę Ci pisać, co się ze mną działo - zbyt smutne - lecz znowu samo największe nieszczęście
minęło, serce z przerwami, ale podnoszę się i piszę mój pierwszy list - do Ciebie.

Chcę Ci powiedzieć coś ważnego. Wczoraj przyjęłam chrzest - to wiara mojej babci.
Jestem bardzo szczęśliwa. Jakże bym chciała posiedzieć razem z Tobą i wszystko Ci
opowiedzieć!!... Powiedz Witii [Wiktorowi Mamontowowi] - do nikogo więcej nie mogę
pisać - brakuje sił - Ty już sama powiesz komu trzeba.
Aniczko, dziękuję za prezenty - wszystko cudne...

Za oknem piękna wiosna. U nas kwitnie bez, ale już bardzo dawno leżę w szpitalach i
teraz w domu już miesiąc - tymczasem nie wstaję wcale, ale mniejsza o to. Jakoś będzie.

Aniczko, moja miła, moja droga, moje słoneczko - ucałuj ode mnie Mamę i
wszystkich, wszystkich. Bądź zdrowa i napisz do mnie. Bardzo czekam. Całuję Cię i
obejmuję - moja serdeczna Przyjaciółko. Bardzo czekam i tak strasznie stęskniłam się za
Tobą, Ludmiłą Iwanowną [matką Anny Kaczaliny] i Waszymi sercami... Twoja Ania

Pierwsza strona ostatniego listu Anny do Anny Kaczaliny, 24 maja 1982

ZBIGNIEW TUCHOLSKI

Mąż Anny German

Swoją przyszłą żonę poznałem w 1960 roku, w czasie służbowego wyjazdu do


Wrocławia. Byłem wtedy asystentem w Katedrze Metaloznawstwa Politechniki
Warszawskiej, u profesora Kornela Wesołowskiego, który przyjaźnił się z profesorem
Marianem Mazurem z Wrocławia. Profesor Mazur, wybitny fizyk, w czasie wojny szef służb
meteorologicznych RAF w Anglii, po powrocie do kraju utworzył Zakład Niskich Temperatur
przy Polskiej Akademii Nauk. Profesorowie nawiązali współpracę, a ja czasem bywałem
łącznikiem pomiędzy nimi.

Pewnego razu do odjazdu pociągu do Warszawy zostało mi jeszcze trochę czasu.


Postanowiłem wykorzystać go pożytecznie, a że było wczesne lato i było gorąco, pojechałem
na pływalnię. Aby nie tracić czasu w szatni, rozebrałem się obok basenu i zacząłem się
rozglądać, komu oddać swoje rzeczy pod opiekę. O dziwo, nie było dużo ludzi. Może był to
okres egzaminów... Wtem zobaczyłem wysoką pannę zbliżającą się do wejściowej bramki.
Wywarła na mnie duże wrażenie. Ulokowała się na koronie basenu olimpijskiego, rozłożyła
koc i zaczęła czytać książkę. Podręcznik do geologii, jak się potem okazało. Położyłem obok
niej swoje rzeczy, poprosiłem, żeby zechciała zaopiekować się nimi do czasu, gdy wyjdę z
wody, i przeprosiłem za kłopot. Po półgodzinie skończyłem pływać i, nie chcąc nadużywać
grzeczności nieznajomej, wdrapałem się na górę, podziękowałem i ośmielony zacząłem
rozmowę.

Ze Zbyszkiem

Kiedy zobaczyłem ją pierwszy raz, zwróciłem uwagę na klasyczne greckie rysy


twarzy i na zgrabną figurę. Tak to już jest, że najpierw widzimy zewnętrzność człowieka,
dopiero potem jego duszę i charakter.

Ania, jak się wkrótce dowiedziałem, była studentką ostatniego roku geologii
Uniwersytetu Wrocławskiego. Jednocześnie śpiewała w teatrze studenckim Kalambur i
czasami wyjeżdżała na koncerty organizowane przez Estradę Wrocławską. Zostałem
zaproszony na jeden z nich - jeśli znalazłbym się w pobliżu trasy koncertowej. Wymieniliśmy
także adresy. Potem musieliśmy przerwać naszą dość ożywioną rozmowę, bo czas naglił. W
pociągu czas szybko upłynął mi na rozmyślaniach. Później niestety moje zajęcia na uczelni
nie pozwoliły mi znaleźć się we właściwym czasie w okolicach Wrocławia.

Pierwszy raz usłyszałem śpiewającą Anię dopiero w czasie jej wizyty u moich
rodziców w Warszawie. W domu był dobry instrument, bo moja młodsza siostra Sława była
studentką konserwatorium w klasie fortepianu, więc Ania mogła sobie akompaniować.
Zaśpiewała kilka włoskich piosenek, gdyż nie miała jeszcze wówczas własnego repertuaru.
Swym przepięknym śpiewem zrobiła na rodzicach, na siostrze, a szczególnie na mnie
ogromne wrażenie. Zupełnie swobodnie posługiwała się głosem o niepowtarzalnej barwie.
Przechodziła z piano do forte, a zwłaszcza z forte do piano w niezwykle płynny sposób.

Z synkiem

Tymi naturalnymi warunkami głosowymi Anny zauroczony był profesor Tadeusz


Ochlewski, który twierdził, że w ten sposób śpiewano dawniej dzieła operowe, i namawiał ją
później, już po wypadku we Włoszech, do zaśpiewania opery Domenico Scarlattiego Tetyda
na wyspie Skyros z akompaniamentem jego zespołu Con moto ma cantabile.
Głos Ani, połączony z bogactwem serca i duszy, sprawia, że piosenki wykonywane
przez nią nabierają głębokiego znaczenia. Umiejętność tworzenia nastroju, wrodzona
delikatność usposobienia, intuicja i wiele innych przymiotów (których jako profan nie staram
się nawet opisać) łączą się w szczególną całość. Chciałem, żeby Ania występowała jak
najczęściej, bo nie można zajmować się tylko domem, kiedy ma się taki talent. Często jej
przynosiłem kwiaty. Szczególnie lubiła czerwone róże, więc na koncerty przynosiłem
ogromne ich bukiety. I jej ulubione perfumy - antilope marki Weil.

Śpiewała zawsze i o każdej porze, bez rozśpiewywania. Nigdy nie kazała się prosić.

Ze Zbyszkiem i jego opiekunką Irenką

Często śpiewała w domu specjalnie dla mnie, żeby mi sprawić przyjemność. Nieraz
prosiłem, by zaśpiewała dla gości - bardzo lubiła, kiedy przychodzili do nas przyjaciele.
Niestety nie wszyscy potrafią słuchać, a piosenki Ani powinny być słuchane w skupieniu.

Wiele wykonywanych przez Anię utworów ma niezwykłą, emocjonalną wymowę.


Taką piosenką jest A kiedy wszystko zgaśnie, z muzyką Kasi Gärtner i słowami Joanny
Kulmowej. Nie myślałem, że ktoś poza mną tak bardzo lubi ten utwór, tymczasem kiedyś
pani Danuta Żelechowska powiedziała mi, że właśnie tę pieśń ceni szczególnie wysoko.
Wspomnę jeszcze Być może ze słowami Stanisława Ryszarda Dobrowolskiego i Noc nad
Mekongiem ze słowami Leonida Teligi. Niezwykle przejmujące są jej ostatnie dokonania -
skomponowanie i domowe nagranie Psalmu 23, Hymnu o miłości świętego Pawła i modlitwy
Ojcze nasz.

Ania urodziła się w Urgenczu, w Uzbekistanie, i dziecięce lata, kiedy szczególnie


mocno chłonie się kulturę, spędziła w Azji Środkowej. W szkole uczyła się rosyjskiego, na
podwórku uzbeckiego. Ze strony matki pochodziła od holenderskich menonitów Friesenów i
Martensów. Ze strony ojca - od niemieckich ewangelików Hörmannów [Germanów]. W
domu mówiło się po fryzyjsku, rosyjsku i niemiecku.
W 1946 roku Ania wraz z matką i babką przyjechała do Polski. W nowej ojczyźnie
poznawała i chłonęła naszą kulturę, zawierała przyjaźnie, uczyła się i studiowała. Swojemu
polskiemu patriotyzmowi często dawała publicznie wyraz. Nie jedyny to przypadek w pięknej
historii naszego kraju, kiedy ludzie z obcymi korzeniami okazywali się wspaniałymi polskimi
patriotami.

Po wypadku samochodowym i długiej rehabilitacji Ania powróciła na estradę.


Wydawało się, że już nic nie zakłóci jej dalszej pracy artystycznej. Stało się jednak inaczej -
bardzo silny ból w trakcie koncertu w jednej z republik środkowoazjatyckich Związku
Radzieckiego spowodował odwołanie trasy koncertowej. Powstrzymanie śmiertelnej choroby
okazało się niemożliwe. Pomimo wysiłków lekarzy Ani nie udało się uratować. Zmarła w
Warszawie 25 sierpnia 1982 roku.

Późną wiosną 1982 roku Ania przyjęła chrzest w Kościele Adwentystów Dnia
Siódmego. Chrztu świętego udzielał emerytowany rektor seminarium duchownego w
Podkowie Leśnej, pastor Konstanty Bulli, asystował pastor Włodzimierz Pilch.

Uchwała MRN w Zielonej Górze w sprawie nadania amfiteatrowi zielonogórskiemu


imienia Anny German, 1987

Kiedy Ania zmarła, ceremonię pogrzebową na Cmentarzu


Ewangelicko-Reformowanym w Warszawie prowadził przewodniczący Kościoła
Adwentystów, pastor Stanisław Dąbrowski, a modlitwę Ojcze nasz nad grobem odmówił
ksiądz Jan Twardowski. W ceremonii pogrzebowej uczestniczyło kilka tysięcy wiernych
miłośników talentu Ani z kraju i z zagranicy, przyjaciele i rodzina.

Po wielu latach dokonania Ani nie zostały zapomniane - urządzane są różne imprezy
wspomnieniowe i koncerty. W Zielonej Górze co roku odbywa się festiwal jej imienia
[odbyło się sześć edycji, w latach 2002-2007]. Powstają kluby miłośników, niektóre ze
znacznym dorobkiem, jak moskiewski, założony w 1996 roku przez czternastoletniego
wówczas Iwana Iliczowa, dzięki któremu zbierane są cenne materiały i organizowane
corocznie w lutym koncerty urodzinowe. W urządzaniu tych koncertów znaczący udział ma
również Instytut Polski przy Ambasadzie RP w Moskwie. Kilka specjalnych audycji i dwa
koncerty wspomnieniowe w 2001 roku przygotowali Danuta Żelechowska i Jan Zagozda z
Programu I Polskiego Radia, w którym Ania nagrywała wiele piosenek.

Pocztówka reklamująca Festiwal im. Anny German „Tańczące Eurydyki”, 2005

Agnieszka Zajączkowska z Monachium prowadzi stronę internetową poświęconą Ani.

Nie można zapominać, jak bardzo działalność Ani przyczyniła się do rozsławienia
kultury polskiej i rosyjskiej. W uznaniu wybitnych zasług dla kultury rosyjskiej 18 maja 2003
roku odbyły się w Moskwie uroczystości, w trakcie których - na mocy specjalnej uchwały
władz Moskwy - przed salą koncertową Rosja, w której Ania wielokrotnie występowała, w
alei osób zasłużonych dla kultury pod numerem siedemdziesiątym umieszczona została złota
gwiazda z jej imieniem i nazwiskiem.

Pamięć o Annie German

Ania była człowiekiem ukształtowanym przez trudne przeżycia z dzieciństwa i


młodości. W szkole spotykała się z uwagami i żartami na temat wzrostu. Nawet musiała z
tego powodu we Wrocławiu zmienić szkołę. Mama przeniosła ją do liceum dla dorosłych, w
którym okazało się, że jest pomocna innym - dawała korepetycje. Od dzieciństwa w domu był
ktoś, kim trzeba się było zająć. Babcia Anna opiekowała się gronem dzieci, które dożywiała,
pilnowała, gdy rodzice byli w pracy. Były też osoby starsze, jeszcze spośród autochtonów,
które odwiedzała, pocieszała. To wychowanie i geny sprawiły, że Ania była człowiekiem
życzliwym wszystkim, cieszyła się z sukcesów innych, przeżywała z nimi kłopoty, nawet
kiedy była chora, w szpitalu podtrzymywała innych na duchu. Potem to przeradzało się w
korespondencje, w przyjaźnie.

Bardzo lubiła swoje koleżanki, cieszyła się z ich sukcesów. Czasem, kiedy w nawale
różnych prac - bo przecież występowała na wszystkich kontynentach i w krajach tak
odległych, jak Mongolia, Australia - sprawiono jej przykrość albo ból, przeżywała to bardzo.
Niekiedy kończyło się to nawet płaczem, ale nigdy nie nosiła tego żalu w sobie. Prawdziwie
wypełniała przykazanie „Miłuj bliźniego swego jak siebie samego” - całym swoim życiem.

KALENDARIUM

1936

14 lutego w Urgenczu w Uzbekistanie przychodzi na świat Anna Wiktoria German,


córka Eugeniusza i Irmy z domu Martens

1937

25 września aresztowanie ojca Anny (rozstrzelany w 1938, rehabilitowany w 1957


roku)

1940

śmierć brata Anny - Fryderyka (urodzonego w 1938)

1946

maj - przyjeżdża do Polski razem z matką i babcią (najpierw mieszka w Szczecinie, od


lipca - w Nowej Rudzie, potem - od 1949 roku - we Wrocławiu)
1946-1955

lata nauki w Szkole Powszechnej w Nowej Rudzie, a następnie w gimnazjum, VIII


Liceum Ogólnokształcącym im. Bolesława Krzywoustego i Liceum dla Pracujących we
Wrocławiu

1955-1961

lata studiów (geologia) na Wydziale Nauk Przyrodniczych Uniwersytetu


Wrocławskiego

1959-1960

debiutuje w Podwieczorku przy mikrofonie

współpracuje z teatrem studenckim Kalambur we Wrocławiu

1960

9 maja - debiut telewizyjny w programie Ośrodka TV Wrocław Spotkania o zmroku

czerwiec - poznaje Zbigniewa Tucholskiego, swego przyszłego męża

1961-1966
współpracuje z Estradą Wrocławską, Rzeszowską i Olsztyńską

1962

23 stycznia uzyskuje tytuł magistra geologii

27 marca zdaje państwowy egzamin przed Komisją Weryfikacyjną Ministerstwa


Kultury i Sztuki i otrzymuje uprawnienia do wykonywania zawodu piosenkarki

1963

sierpień - III Międzynarodowy Festiwal Piosenki w Sopocie - II nagroda w Dniu


Polskim za utwór Tak mi z tym źle

październik - I Ogólnopolski Festiwal Zespołów Estradowych w Olsztynie - I nagroda


za interpretację utworu Ave Maria no morro

1964

luty-marzec - przebywa we Włoszech na stypendium Ministerstwa Kultury i Sztuki

czerwiec - II Krajowy Festiwal Polskiej Piosenki w Opolu - II nagroda w kategorii


piosenki aktorsko-literackiej za Tańczące Eurydyki

sierpień - IV Międzynarodowy Festiwal Piosenki w Sopocie - I nagroda w Dniu


Polskim i III w Dniu Międzynarodowym za Tańczące Eurydyki
pierwsze występy w ZSRR

nagrywa pierwszą płytę Śpiewa Anna German, Melodia

październik - koncerty w NRD

1965

czerwiec - III Krajowy Festiwal Polskiej Piosenki w Opolu - I nagroda w kategorii


piosenek artystycznych za Zakwitnę różą

luty-marzec - tournée po Wielkiej Brytanii z Orkiestrą Polskiego Radia pod dyrekcją


Stefana Rachonia

maj - występy w ZSRR

tournée po USA i Kanadzie

sierpień - śpiewa Bal u Posejdona i Dziękuję ci, moje serce na V Międzynarodowym


Festiwalu Piosenki w Sopocie

sierpień - Brązowy Żagiel za utwór Zakwitnę różą na festiwalu w Ostendzie w Belgii

występy w Paryżu (Olimpia) i Monte Carlo

nagrywa pierwszą polską płytę Tańczące Eurydyki, Polskie Nagrania

1966

luty - występy w Niemczech Zachodnich


kwiecień - tournée po USA i Kanadzie

lipiec - występuje w komedii muzycznej Marynarska przygoda w reżyserii Zofii


Dybowskiej-Aleksandrowicz z muzyką Marka Sarta

sierpień - śpiewa na VI Międzynarodowym Festiwalu Piosenki w Sopocie

październik - Marmurowa Płyta na Międzynarodowych Targach Płyt i Wydawnictw


Muzycznych MIDEM w Cannes

listopad - podpisuje trzyletni kontrakt z włoską wytwórnią płytową CDI (Company


Discografica Italiana)

1967

6 lutego jako pierwsza Polka występuje na XVII Festiwalu w San Remo - śpiewa
piosenkę Gi

otrzymuje tytuł Najpopularniejszej Piosenkarki 1966 roku wśród Polonii


amerykańskiej

nagrywa płytę I classici della musica napoletana, CDI

lipiec - bierze udział w XV Festiwalu Piosenki Neapolitańskiej (jako pierwsza


cudzoziemka) - śpiewa piosenkę Te faje desidera

nagrywa płytę Recital piosenek, Polskie Nagrania

w Viareggio otrzymuje Oskara Sympatii dla najsympatyczniejszej i najlepszej


piosenkarki
28 sierpnia ulega wypadkowi samochodowemu na Autostradzie Słońca we Włoszech

przebywa w Madre Fortunato Toniolo, Uniwersyteckiej Klinice Neurologicznej oraz


Instytucie Ortopedycznym Rizzoli w Bolonii

17 października wraca do Polski

1967-1968

przebywa w Szpitalu Klinicznym nr 1 przy ulicy Lindleya w Warszawie, a następnie


w Ośrodku Rehabilitacyjnym STOCER w Konstancinie

1968-1969

okres rehabilitacji i rekonwalescencji

1969

26 grudnia występuje w telewizyjnym programie Tele-Echo

1970

17 stycznia oficjalnie powraca na estradę w koncercie Tobie Warszawo w Sali


Kongresowej

otrzymuje tytuł Najpopularniejszej Piosenkarki 1969 roku wśród Polonii


amerykańskiej

marzec - zostaje wybrana Najpopularniejszą Warszawianką Roku 1970 w plebiscycie


Polskiego Radia i „Trybuny Mazowieckiej”

kwiecień - w wydawnictwie Iskry ukazuje się jej wspomnieniowa książka Wróć do


Sorrento?...

nagrywa płytę Człowieczy los, Polskie Nagrania

czerwiec - VIII Krajowy Festiwal Polskiej Piosenki w Opolu - nagroda publiczności i


nagroda przewodniczącego Prezydium Miejskiej Rady Narodowej w Opolu za piosenkę Być
może. Śpiewa też Człowieczy los

występuje w filmie muzycznym w reżyserii Jana Laskowskiego Wyspy szczęśliwe

uczestniczy w realizacji reportażu Mariusza Waltera Powrót Eurydyki

sierpień - śpiewa w Koncercie Jubileuszowym X Międzynarodowego Festiwalu


Piosenki w Sopocie

wrzesień - przeprowadza się do Warszawy (razem z matką i babcią)

gra epizodyczną rolę w filmie Andrzeja Wajdy Krajobraz po bitwie

1971

czerwiec - IX Krajowy Festiwal Polskiej Piosenki w Opolu - nagroda publiczności za


piosenkę Cztery karty

17 września umiera Anna Martens - ukochana babcia Anny


tournée po USA i Kanadzie

1972

23 marca w USC w Zakopanem zawiera związek małżeński ze Zbigniewem


Tucholskim

maj - w czasie recitali w Teatrze Wielkim w Warszawie otrzymuje Złotą Płytę za


longplay Człowieczy los oraz Srebrny Gwóźdź Sezonu przyznany przez czytelników „Kuriera
Polskiego”

nagrywa płytę Wiatr mieszka w dzikich topolach, Polskie Nagrania

realizuje recital telewizyjny Piosenki morskie

czerwiec - śpiewa w Koncercie Przyjaźni podczas VIII Festiwalu Piosenki Radzieckiej


w Zielonej Górze

nagrywa płytę z ariami Domenico Scarlattiego Tetyda na wyspie Skyros, Polskie


Nagrania

czerwiec - bierze udział w X Krajowym Festiwalu Polskiej Piosenki w Opolu

lipiec - występuje na VI Festiwalu Piosenki Żołnierskiej w Kołobrzegu

lipiec-sierpień - tournée po ZSRR

nagrywa płytę Anna German, Melodia

grudzień - występy w ZSRR


1973

styczeń - występy w NRD

styczeń-luty - tournée po USA i Kanadzie z Podwieczorkiem przy mikrofonie

czerwiec - występuje w Koncercie Przyjaźni IX Festiwalu Piosenki Radzieckiej w


Zielonej Górze

czerwiec - bierze udział w XI Krajowym Festiwalu Polskiej Piosenki w Opolu

listopad - realizuje recital telewizyjny Spotkanie z Anną German

1974

kwiecień - występy w ZSRR z okazji Dni Kultury Polskiej

realizuje recital telewizyjny Dwie Anny

czerwiec - bierze udział w Koncercie Przyjaźni podczas X Festiwalu Piosenki


Radzieckiej w Zielonej Górze

lipiec - występuje na VIII Festiwalu Piosenki Żołnierskiej w Kołobrzegu

lato - koncerty w ZSRR i Mongolii

nagrywa płytę To chyba maj, Polskie Nagrania

w Polskim Wydawnictwie Muzycznym ukazuje się krótka biografia pióra Jana


Nagrabieckiego Anna German
1975

czerwiec - występuje w Koncercie Przyjaźni XI Festiwalu Piosenki Radzieckiej w


Zielonej Górze

sierpień - recitale w ZSRR

27 listopada rodzi syna - Zbigniewa Ivarra

1976

wrzesień - występy w Sofii z Podwieczorkiem przy mikrofonie

śpiewa w Lizbonie z okazji Dni Kultury Polskiej

1977

kwiecień - występy w Moskwie

1978

śpiewa recitale w warszawskim Teatrze na Targówku

nagrywa płytę Anna German, Polskie Nagrania

czerwiec - występuje na XIV Festiwalu Piosenki Radzieckiej w Zielonej Górze


lipiec - bierze udział w XII Festiwalu Piosenki Żołnierskiej w Kołobrzegu

sierpień - recitale w ZSRR

nagrywa płytę Anna German, Melodia

1979

kwiecień-maj - recitale w ZSRR

lipiec - XIII Festiwal Piosenki Żołnierskiej w Kołobrzegu - Złoty Pierścień i nagroda


ministra obrony narodowej za interpretację piosenki O czym Bałtyk opowiada

jesień - tournée po USA i Kanadzie

zima - występy w ZSRR

1980

styczeń - tournée po ZSRR

marzec-maj - występy w ZSRR

nagrywa płytę Anna German, Melodia

śpiewa recitale w warszawskim Teatrze Żydowskim

wrzesień-październik - występy w Australii (5 października występuje przed


publicznością po raz ostatni - w Melbourne)
1982

23 maja przyjmuje chrzest według obrządku Kościoła Adwentystów Dnia Siódmego

25 sierpnia Anna German umiera w wieku 46 lat

30 sierpnia Anna German została pochowana na Cmentarzu


Ewangelicko-Reformowanym w Warszawie.

ŹRÓDŁA TEKSTÓW

WSPOMNIENIA

Irma Berner, Człowieczy los (wspomnienia matki) „+Plus - Minus” 1997, nr 53


(dodatek do „Rzeczpospolitej”), oprac. Zbigniew Jędrychowski

Aleksander Żygariow, Anna German, Iskusstwo, Moskwa 1988, tł. z ros. Mariola
Pryzwan

Piotr Wojciechowski, na podstawie rozmowy 6.07.1995 (Warszawa)

Bogusław Litwiniec, na podstawie rozmowy 17.06.1995 (Wrocław)

Jan S. Skąpski, tekst dostarczony przez autora (2008)


Szymon Szurmiej, na podstawie rozmowy 27.12.2007 (Warszawa)

Katarzyna Gärtner, na podstawie rozmowy 22.03.2000 (Warszawa)

Janusz Horodniczy, na podstawie rozmowy 18.07.1995 (Warszawa)

Witold Bartnikowski, tekst dostarczony przez autora (2012)

Adrianna Godlewska, tekst dostarczony przez autorkę (2013)

Hanna Grzesik, tekst dostarczony przez autorkę (2000, uzupełniony 2013)

Jarosław Abramow-Newerly, Wspomnienia pisane dźwiękiem, audycja Danuty


Żelechowskiej i Jana Zagozdy, Polskie Radio, 9.06.2001, Archiwum Polskiego Radia S.A.

Joanna Kulmowa, na podstawie rozmowy 7.02.2013 (Warszawa)

Bogna Sokorska, na podstawie rozmowy 16.05.1995 (Piastów)

Sława Przybylska, tekst dostarczony przez autorkę (1995)

Wacław Przybylski, na podstawie rozmowy 31.05.1995 (Warszawa)

Stefan Rachoń, na podstawie rozmowy 10.05.1995 (Warszawa)

Marek Sewen, na podstawie rozmowy 22.05.1995 (Warszawa)

Jerzy Milian, tekst dostarczony przez autora (1995)

Maria Koterbska, tekst dostarczony przez autorkę (1995)

Wiesława Tucholska-Rozenek, na podstawie rozmowy 11.02.2013 (Warszawa)

Marianna Grabowska-Kobylarz, na podstawie rozmowy 30.11.1998 (Warszawa)


Danuta Rinn, na podstawie rozmowy 15.12.1998 (Warszawa)

Leonid Teliga, Samotny rejs „Opty”, zebrał i przygotował do druku Stanisław Teliga,
Gdańsk 1973, s. 398-399

Krzysztof Krawczyk, na podstawie rozmowy telefonicznej 30.01.2013

Marian Lichtman, na podstawie rozmowy 20.12.2012 (Warszawa)

Miriam Aleksandrowicz, na podstawie rozmowy 7.06.1995 (Warszawa)

Tadeusz Aleksandrowicz, na podstawie rozmowy 18.05.1995 (Warszawa)

Jerzy Michotek, na podstawie rozmowy 13.05.1995 (Warszawa)

Józefa Obrochta Bartuś, tekst dostarczony przez autorkę (2012)

Andrzej Dąbrowski, tekst dostarczony przez autora (1995)

Rena Rolska, na podstawie rozmowy 16.06.1995 (Warszawa)

Bolesław Szulia, na podstawie rozmowy 19.06.1995 (Warszawa)

Jan Laskowski, na podstawie rozmowy 24.08.1995 (Warszawa)

Jerzy Ficowski, tekst dostarczony przez autora (1995)

Marek A. Karewicz, na podstawie rozmowy 20.01.1999 (Warszawa)

Irena Santor, na podstawie rozmowy 16.06.1995 (Warszawa)

Stenia Kozłowska, na podstawie rozmowy 5.06.1995 (Warszawa)


Krzysztof Cwynar, tekst dostarczony przez autora (1996)

Waldemar Kocoń, na podstawie rozmowy 1.12.2001 (Warszawa)

Roman Czubaty, tekst dostarczony przez autora (1995)

Jacek Hilchen, na podstawie rozmowy 6.06.1995 (Warszawa)

Halina Horoszewska, na podstawie rozmowy 6.07.1995 (Warszawa)

Panajot Bojadżijew i Ryszard Siwy, na podstawie rozmowy 26.08.1995 (Warszawa)

Mieczysław Gajda, na podstawie rozmowy 13.04.1995 (Warszawa)

Witold Gruca, na podstawie rozmowy 29.10.1998 (Warszawa)

Halina Jastrzębska-Marciszewska, na podstawie rozmowy 31.03.1995 (Warszawa)

Roman Ziemlański, na podstawie rozmowy 9.01.1996 (Warszawa)

Janina Jaroszyńska, na podstawie rozmowy 10.12.2003 (Warszawa)

Asja Łamtiugina, tekst dostarczony przez autorkę (2012)

Zbigniew Korpolewski, na podstawie rozmowy 13.11.1998 (Warszawa)

Hanna Bielicka, Barbara Kazimierczyk, Urodzona na wozie czyli pamiętnik Hanki


Bielickiej, Łomża 1990, s. 147-148

Andrzej Urbańczyk, na podstawie rozmowy 23.02.2004 (Warszawa)

Tadeusz Koszarowski, na podstawie rozmowy 9.12.1998 (Warszawa)

Anna Kaczalina, „Russkij wiestnik” 2000, nr 5/6, tł. z ros. Mariola Pryzwan
Zbigniew Tucholski, tekst dostarczony przez autora (2004); wywiad Marii
Kostiukiewicz, „Moskowskij komsomolec” 2001, nr 38, tł. z ros. Mariola Pryzwan; Anna
German. Wspomnienie, Warszawa 2012

KORESPONDENCJA

Listy Anny German do Piotra Wojciechowskiego:

z Raciborowic, 20.08.1958

z Wrocławia, bez daty

z prywatnego archiwum adresata listów

Listy Anny German do Jana S. Skąpskiego:

z Wrocławia, 12.10.1960

z Wrocławia, 17.10.1960

z prywatnego archiwum adresata listów

List Anny German do Pawła Grzesika:

z Rzymu, 5.03.1964

z prywatnego archiwum Hanny Grzesik


Fragment listu Anny German do Jana Nagrabieckiego:

ze Szczecina, 16.01.1965

cyt. za: Anna German, Wróć do Sorrento?... Zielona Góra 2002, s. 105

List Anny German do Marka Sewena:

z Warszawy, 1.07.1965

z prywatnego archiwum adresata listu

List Anny German do Mieczysława Gajdy:

z Warszawy, 6.01.1976

z prywatnego archiwum adresata listu

Dedykacja Anny German dla ks. Jana Twardowskiego, datowana 28.03.1982, repr. za:
Czesław Czapliński, Andrzej Walczak, Wszechświat ks. Jana Twardowskiego, Warszawa
2002

Fragmenty listów Anny German do Anny Kaczaliny cyt. za: „Przyjaźń” 1983, nr 20
Ostatni list Anny German do Anny Kaczaliny:

z Warszawy, 24.05.1982

z prywatnego archiwum Iwana Iliczowa

INDEKS OSÓB

Obejmuje strony 11-361. Wersalikami wyróżniono autorów zamieszczonych tekstów,


tłustym drukiem zaś strony, na których znajdują się ich teksty. Przy nazwiskach tych osób
podane są dodatkowe informacje na ich temat.

W wypadku kilku osób, których imion lub nazwisk nie udało się ustalić lub które nie
występują z imienia i nazwiska w tekście, znalazło się krótkie wyjaśnienie ułatwiające
identyfikację postaci.

Abramow Barbara, matka J. Abramowa-Newerlego 135

ABRAMOW-NEWERLY JAROSŁAW, pisarz, autor tekstów piosenek i słuchowisk,


kompozytor, dziennikarz 135

ALEKSANDROWICZ MIRIAM, reżyser teatralna i dubbingu 185-190

ALEKSANDROWICZ TADEUSZ, reżyser programów muzycznych 190-195


Aleksandrowicz Zofia, zob. Dybowska-Aleksandrowicz Zofia

Amato Gennaio 127

Angle Italo Carlo 128

Andrzej [?], impresario A.G. 230, 232, 293

Babadżanian Arno 107, 123, 230, 336, 340

Bablich Kazimierz 177

Babuszkin Wiktor 106

Bach Jan Sebastian 23

Bacharach Burt 254

Baczurin Jewgienij 340

Baez Joan 260

Bajer Jerzy 230

Baldi Carlo 91, 92

Bardini Aleksander 48, 50

BARTNIKOWSKI WITOLD, dziennikarz, działacz społeczny 78-80


Bastoni Ranucio 117, 118, 120, 123

Beethoven Ludwig van 50

Berezowska Maja 310

Berner Herman 20-23

BERNER IRMA, z. d. Martens (1909-2007), matka A.G. 11-21, 22, 23, 25, 26, 31, 38,
39, 71, 93, 94, 96, 102, 104, 115, 155, 161, 162, 165, 166, 169, 187, 190, 289, 304, 342, 351,
354, 357, 359

Bernes Mark 40, 42

Bernesa Marka żona 40

BIELICKA HANNA, właśc. Anna Weronika Bielicka (1915-2006), aktorka 330

Bilewski Bogusz 185

Bittnerówna Barbara 306, 310

Bliźniuk Herta zob. Martens Herta

Błanter Matwiej 229

BOJADŻIJEW PANAJOT (PANCZO) (1928-1998), skrzypek, kompozytor 232, 289,


290, 296, 299-303

Brok Bronisław 83

Broniewski Władysław 33

Brusikiewicz Kazimierz 185


Bukowski Janusz 185

Bulli Konstanty 351

Buonassisi Enzo 118

Carriagi Pietro 107, 116-118, 120-123, 126

Caruso Enrico 50

Celentano Adriano 123

Chagall Marc, właśc. Mojsza Szagałow 26

Cher, właśc. Cherylin Sarkasian la Piere 123

Chopin Fryderyk 23, 34, 50

Chydziński Wojciech 164, 176

Cienki Irena zob. Korycka Irena

Clair René 60

Cudowski Wiesław 80

CWYNAR KRZYSZTOF, piosenkarz, kompozytor, autor tekstów piosenek 143,


254-257, 258, 260, 287
Cwynar Longina Jolanta 257

Cwynara Krzysztofa rodzice 257

Cybulski Zbigniew 116

Czajkowski Piotr 50

Czarmińska Natasza 306

CZUBATY ROMAN, kompozytor 277-279

Dalida, właśc. Yolanda Christina Gigliotti 120, 123

D’Anzi Giovanni 121

DĄBROWSKI ANDRZEJ, piosenkarz, perkusista, muzyk jazzowy 207, 234-235

Dąbrowski Stanisław 351

Debich Henryk 202

Demarczyk Ewa 83, 107, 231

Dior Christian 309

Dmochowska Aleksandra 85

Dobronrawow Mikołaj 207


Dobrowolski Stanisław Ryszard 33, 203, 304, 351

Drojecka Wiesława 103, 104, 155

Dybowska-Aleksandrowicz Zofia 115, 123, 185, 187, 189-191, 193, 304, 358

Dziedzic Irena 83, 155

Elkana Fryderyka 83

Eymont Bohdan 155

Fajkowski Józef 80

Felcman Oskar 163, 292, 336

FICOWSKI JERZY (1924-2006), poeta, tłumacz, pisarz, autor tekstów piosenek 151,
243-245, 248

Fitkau-Perepeczko Agnieszka 254, 258

Fitzgerald Ella 44, 136

Fradkin Marek 230, 336

Francis Connie 123


Frenkiel Jan 230

Friesen Johan 11

Friesenowie, rodzina matki A.G. 11, 351

Gamalia Wadim 336

GAJDA MIECZYSŁAW, aktor, konferansjer 303-307; list A.G. do M. Gajdy 307

Gałczyński Konstanty Ildefons 33

Garlicki Marian 161

GÄRTNER KATARZYNA, kompozytorka, pianistka, aranżerka 44, 45, 71, 72-76, 85,
93, 94, 98, 115, 135, 145, 169, 182, 183, 203, 230, 351

Garanian Georgij 230

Gawroński Andrzej 185

Gączowski Tadeusz 80

German Anna passim

German Eugeniusz, właśc. Eugen Hörmann, ojciec A.G. 12-17, 19, 71, 103, 351, 357

German Fryderyk, brat A.G. 14-17, 357


Germanowie, właśc. HÖrmannowie, rodzina ojca A.G. 351

Gniatkowski Janusz 103, 104, 155

GODLEWSKA ADRIANNA, aktorka 80-85

Godziszewski Jerzy 173

Gogh Vincent van 26

Gołas Wiesław 233

Gorlicka Bogusława 29

Gounod Charles, właśc. Charles François Gounod 258

GRABOWSKA-KOBYLARZ MARIANNA (1936-2000), lekarka, specjalistka


rehabilitacji 175-179

Greco Juliette 70

Grochowiecka Eliza 306

Grodzieńska Stefania 33

Grottger Artur 60

GRUCA WITOLD, tancerz, choreograf, aktor 306, 309-310

Gryziński Michał 129

GRZESIK HANNA, konserwator zabytków 91, 92, 127-133, 134

Grzesik Paweł 129, 130; list A.G. do P. Grzesika 133-134


H

Hardy Benon 153

Heraklit z Efezu 66

HILCHEN JACEK (1947-2003), aktor, redaktor radiowy 279-286

Hiolski Andrzej 231

Horawianka Barbara 233

HORODNICZY JANUSZ scenarzysta i reżyser filmów dokumentalnych, satyryk,


aktor, pisarz 76-78

HOROSZEWSKA HALINA, przedstawicielka Stołecznej Estrady 286-289

Horoszewski Andrzej, syn H. i S. Horoszewskich 289

Horoszewski Stanisław 206, 209, 286-289

Iliczow Iwan 203

J
Jakubowski Władysław 158, 161

Janowska Alina 257

JAROSZYŃSKA JANINA, aktorka 317-320

JASTRZĘBSKA-MARCISZEWSKA HALINA, operator dźwięku 310-314

Jewtuszenko Jewgienij 107, 123

Jędrusik Kalina 180, 190

Jodłowski Mateusz 54

Joe [?], kolega H. Grzesik z Ghany 132

Jones Andrew 107, 109, 112

Jones Michael 112

Jonkajtys Grzegorz, syn Reny Rolskiej 236

Jurandot Jerzy 33, 80

Jurek [?], sąsiad A.G. 23, 25

KACZALINA ANNA (1927-2012), redaktor muzyczny Melodii, najbliższa


przyjaciółka A.G. 104-107, 113, 120, 163, 164, 201, 207, 209, 229, 231, 289, 290, 292-294,
297, 323, 325, 336-342; listy A.G. do A. Kaczaliny 345-346
Kaczalina Ludmiła 106, 346

Karaś Jan 241

KAREWICZ MAREK ANDRZEJ, artysta fotografik 246-249

Karpiel Bułecka Bolesław 234

Kaszycki Lucjan 83

Kawierzniow Aleksander 290

Kelly Grace (Gracja Patrycja) 56

Kirow Siergiej 12

Klejne Henryk 83

Kobylarz, później Szaroninow Marzena 178, 179

Kobylarz Marianna zob. Grabowska-Kobylarz Marianna

Kobylarz Mieczysław 178, 179

KOCOŃ WALDEMAR, piosenkarz 238, 258-260

Kofta Jonasz 233

Kongan Edward 306

KORPOLEWSKI ZBIGNIEW, satyryk, scenarzysta, były dyrektor i kierownik


artystyczny teatrów Buffo i Syrena w Warszawie 328-329, 330

Korsakówna Lidia 306


Korszyłowa Tatiana 294, 295

Korycka Irena, później Cienki 290, 292, 320

KOSZAROWSKI TADEUSZ (1915-2002), lekarz, specjalista onkolog 334-335

KOTERBSKA MARIA, piosenkarka 83, 87, 103, 104, 155, 156-157

Kowalczyk Stanisława 155

Kowalówna Oksana 155

Kowalski Ludwik 21

Kozak Andrzej 185

Kozakowa Rimma 207, 231

KOZŁOWSKA STENIA, właśc. Stefania Kozłowska, piosenkarka 253-254

Krajewski Seweryn 230

Krauze Władysław 17

KRAWCZYK KRZYSZTOF, piosenkarz 182-183

Krukowski Kazimierz (Lopek) 80

Krzywka Julian 42-44, 48, 50, 72, 85, 87, 88, 93, 96, 104, 108, 109, 162, 209, 229,
230

Krzyżanowski Jan 144


Kubiak Tadeusz 151

Kucharski Robert 169

Kukulski Jarosław 279

KULMOWA JOANNA, poetka, dramatopisarka, autorka tekstów piosenek, aktorka


135-137, 351

Kunicka Halina 165

Kydryński Lucjan 83, 87, 96, 107

LASKOWSKI JAN, operator filmowy, reżyser 238-243, 359

Lec Stanisław Jerzy 33

Lermontow Michaił 341

Lerska Dana, właśc. Danuta Lerska 103, 155

Leszczenko Lew 295

LICHTMAN MARIAN, kompozytor, perkusista, wokalista 183-185

Liszt Franciszek 34

LITWINIEC BOGUSŁAW, reżyser teatralny, założyciel i kierownik artystyczny


teatru studenckiego Kalambur we Wrocławiu 33, 34, 37, 60-64
Loren Sophia, właśc. Sofia Villani Scicolone 70

Lucyna [?], sąsiadka A.G. 23, 25

Ładysz Bernard 138, 231

ŁAMTIUGINA ASJA, aktorka 314, 321-323

Łaniewska Katarzyna 233

Machowski Ignacy 233

Magomajew Muslim 107

Maj, później Niśkiewicz Janina (Lusia) 57

Majdaniec Helena 44, 45, 73

Mamontow Wiktor 346

Marciniak-Urbańczyk Monika 333

Marszelówna Barbara 76

Martens Anna, babcia A.G. 11-17, 19-21, 26, 37-39, 93-96, 102, 104, 115, 126, 133,
162, 190, 341, 346, 351, 354, 359
Martens Dawid, dziadek A.G. 12

Martens, później Bliźniuk Herta, ciotka A.G. 13, 15-17, 19

Martens Wilmar, wujek A.G. 12, 14-16, 19, 20

Martensowie, rodzina matki A.G. 351, 354

Matwiejew Jewgienij 337, 339

Mazur Marian 348

Michnikowski Wiesław 306

MICHOTEK JERZY (1921-1995), piosenkarz, aktor, autor tekstów piosenek,


kompozytor 40, 42, 195-197

Mickiewicz Adam 33

Mietalnikow Borys (Boria) 106, 209, 294, 323, 325

Mikulski Stanisław 194, 209, 231

MILIAN JERZY, kompozytor, muzyk jazzowy, dyrygent 103, 104, 153-156, 229

Miller Arthur 40, 48

Młynarska Agata 84

Młynarski Wojciech 84, 233

Modugno Domenico 51, 91, 123, 126


Mozart Wolfgang Amadeusz 23, 50

Nagrabiecki Jan 73, 360; list A.G. do J. Nagrabieckiego 137

Nasierowska Zofia 306

Niemen Czesław, właśc. Czesław Juliusz Wydrzycki 194, 233, 294

Nieżychowski Jacek 135, 137

Niśkiewicz Janina zob. Maj Janina

Nowak Alina 169, 182, 339

OBROCHTA BARTUŚ JÓZEFA, właścicielka karczmy Obrochtówka w Zakopanem


233-234

Ochlewski Tadeusz 118, 350

Ochman Wiesław 138

Olbrychski Daniel 116

Olkusznik Barbara 306

Ossowski Janusz 76
Ostrowoj Siergiej 207

Pachmutowa Aleksandra 163, 207

Paderewski Ignacy 23

Paganini Niccolo 229

Paju Ants 322, 325

Patti Adelina 92

Pele, właśc. Edson Arantes do Nascimento 230

Perepeczko Agnieszka zob. Fitkau-Perepeczko Agnieszka

Perepeczko Marek 233

Piaf Edith, właśc. Édith Giovanna Gassion 284

Picasso Pablo, właśc. Pablo Diego José Francisco de Paula Juan Nepomuceno María
de los Remedios Cipriano de la Santísima Trinidad Ruiz y Picasso 26

Pietrow Arkadij 246

Pilch Włodzimierz 351

Płonczyńska Kira 287, 306


Płotnikowa Warwara 107, 108

Połomski Jerzy 165, 194, 231

Poznakowski Ryszard 182

Proszowska Janina 50

Pticzkin Jewgienij 230, 337, 340

Pugaczowa Ałła 292

Puszkin Aleksander 26

Putrament Jerzy 48

PRZYBYLSKA SŁAWA, właśc. Stanisława Przybylska, piosenkarka 142-144

PRZYBYLSKI WACŁAW (1922-2004), dziennikarz, konferansjer 142, 145-146

RACHOŃ STEFAN (1906-2001), muzyk, dyrygent, wieloletni dyrektor Orkiestry


PRiTV 83, 148, 193, 202, 229, 277, 306, 358

Raptis Paulos 76

Rembrandt, właśc. Rembrandt van Rijn 26

Rimbajewa Roza 292

RINN DANUTA, właśc. Danuta Smykla, primo voto Czyżewska (1936-2006),


piosenkarka 83, 177, 179-180

Roberts Rocky, właśc. Charles Roberts 127

Rodowicz Maryla 163, 165, 194, 197, 230, 231

Rogaczowa Maryna 194

Rokita Andrzej 142, 145

ROLSKA RENA, właśc. Regina Rollinger-Jonkajtys, piosenkarka, aktorka 236-237

Rozenek Andrzej 174

Rozenek Wiesława zob. Tucholska-Rozenek Wiesława

Rożdiestwienski Robert 337

Rudzki Kazimierz 48

Rybiński Andrzej 306

Rzadkowolski Cezary 161

Sadowski Roman 150

SANTOR IRENA, piosenkarka 83, 249-253, 281, 310

Sart Marek 115, 185, 358


Sawin Sasza 155

Scarlatti Domenico 118, 173, 201, 203, 258, 306, 312, 350, 360

Seneka 196

Serio Renato 126, 127, 155

Sewen, później Gilewska Hanna 151, 152

Sewen Irena 151

SEWEN MAREK, kompozytor, dyrygent, założyciel i kierownik Orkiestry


Kameralnej Warszawskie Smyczki 150-152, 306; list A.G. do M. Sewena 152

Sewruk Aleksander 80

Sielicki Ryszard 150, 152

Siłantiew Jurij 230

Simonow Konstanty 48

SIWY RYSZARD, pianista, akompaniator A.G., kompozytor, pedagog 296, 299-303

SKĄPSKI JAN SAR, aktor, astrolog 37, 38, 40, 64-65; listy A.G. do J.S. Skąpskiego
66-70

Sławiński Janusz 279

Słowacki Juliusz 33

Smirnowa Tamara 257, 321


SOKORSKA BOGNA (1927-2002), śpiewaczka 138-140

Sonny, właśc. Bono Sony 123

Sośnicka Zdzisława 197, 230, 231

Stawecki Zbigniew 150

Strzałkowski Zbigniew 155

Strzelecka Jadwiga 287

Sujak [?] 57

Sutterland Joan 260

Szainski Włodzimierz (Wołodia) 295, 325, 339

Szalapin Fiodor 340

Szaroninow Joanna 179

Szaroninow Marzena zob. Kobylarz Marzena

Szczurek Andrzej 64

SZULIA BOLESŁAW, dyrygent, kompozytor, wieloletni kierownik


Reprezentacyjnego Zespołu Artystycznego Wojska Polskiego 237-238

Szulżenko Kławdia 108

SZURMIEJ SZYMON, aktor, reżyser, dyrektor naczelny i artystyczny Teatru


Żydowskiego w Warszawie 37, 39, 63, 70-72, 73
Szymański Stanisław 306

Szymborska Wisława 136

Śliwiak Tadeusz 83

Śliwińska Barbara 201, 304, 306

Taranto Nino 127

Tebaldi Renata 37

TELIGA LEONID (1917-1970) żeglarz, dziennikarz 165, 169, 180-182, 351

Tenco Luigi 123

Tucholska Wanda, matka Z. Tucholskiego 172

TUCHOLSKA-ROZENEK Wiesława (Sława), pianistka, pedagog, szwagierka A.G.


172-175, 348, 349

Tucholski Czesław, ojciec Z. Tucholskiego 161, 172, 174

Tucholscy, rodzice Zbigniewa 161, 172, 348

TUCHOLSKI ZBIGNIEW, fizyk, mąż A.G. 45, 71, 84, 93, 96, 102, 105, 108, 109,
115, 155, 161, 162, 164-166, 169, 172, 187, 189-191, 201, 203, 233, 234, 238, 239, 242, 281,
282, 284, 287, 289, 290-293, 306, 307, 314, 323, 327, 328, 331, 333-335, 342, 346, 348-354,
357, 359

Tucholski Zbigniew Ivarr, syn A.G. 65, 236, 287-290, 292, 293, 295-297, 307, 314,
320, 323, 327, 335, 342, 360

Tutinas Teresa 190

Tuwim Julian 26, 33

Twardowski Jan 352; dedykacja A.G. dla ks. J. Twardowskiego 335

URBAŃCZYK ANDRZEJ, inżynier mechanik energetyk 331-333

Urbańczyk Elżbieta 331

Urbańczyk Monika zob. Marciniak-Urbańczyk Monika

Urbańczyk Wiktoria, matka A. Urbańczyka 333

Utiesow Leonid 108

Valente Caterina 127

Ville Claudio 123


Voit Mieczysław 233

Vurro Alba (omyłkowo nazwana Bianką) 91, 129

Wachowicz Barbara 233

Wajda Andrzej 116, 359

Walter Mariusz 239, 359

Warwick Dianne, właśc. Marie Dionne Warrick 260

Weiss Marian 176

Wesołowski Kornel 348

Wilk Janina (Janeczka) 29, 31, 37, 71, 293

Wilk Zbigniew 316

WOJCIECHOWSKI PIOTR, geolog, pisarz, dziennikarz, reżyser filmowy 29, 51-54;


listy A.G. do P. Wojciechowskiego 54-59

Wojdan Zygmunt 77

Wojtyło Ryszard 60

Wysocka Lidia 260


Wysocki Włodzimierz 240

Zagozda Jan 352

Zajączkowska Agnieszka 352

Zanicchi Iva 123

Zanoli Rafaello 158, 161

ZIEMLAŃSKI ROMAN, gitarzysta, kompozytor, akompaniator 314-317, 322

Złotnicka Aniela 86, 91, 92

Złotnicki Andrzej 86

Żelechowska Danuta 351, 352

ŻYGARIOW ALEKSANDER (1938-1987), dziennikarz, autor tekstów piosenek,


tłumacz 21-51, 71, 76, 85-127, 157-171, 197-232, 289-297, 323-328

ŹRÓDŁA ILUSTRACJI
Z prywatnego archiwum Marioli Pryzwan s. 10, 11, 13 (góra), 16-18, 22, 29, 31, 32,
35, 36, 42, 46, 49, 51-53, 55, 56, 59, 61-63, 73, 74, 75, 79, 81-83, 88, 89, 92, 93, 97, 100-102,
107, 108 (góra), 110, 111, 113, 114, 118, 120, 122, 123, 128-129, 131, 136-140, 147-149,
161, 167,168, 171, 186, 203, 205, 206, 210, 211, 213-228, 231, 232, 251-254, 280, 291, 304,
305, 343, 352 (dół), 353.

Z prywatnego archiwum Iwana Iliczowa s. 24, 25, 58,104, 112, 116 (dół), 124, 125,
141, 173 (góra), 192, 196, 208, 233, 236, 249, 255, 257 (dół), 259, 284, 285, 307, 308, 316,
319, 321, 322, 324-328, 332, 336, 341, 347.

Ze zbiorów Archiwum Uniwersytetu Wrocławskiego s. 30.

Z prywatnego archiwum Jana S. Skąpskiego s. 39, 65, 67-69.

Z archiwum Estrady Rzeszowskiej s. 44.

Z prywatnego archiwum Piotra Wojciechowskiego s. 57.

Z prywatnego archiwum Witolda Bartnikowskiego s. 78.

Z prywatnego archiwum Katarzyny Klejne s. 84.

Z prywatnego archiwum Hanny Grzesik s. 90.

Z prywatnego archiwum Marka A. Karewicza s. 99, 145, 191, 244-245, 247, 248.

Z prywatnego archiwum Jana Tyszkiewicza s. 121 (dół).

Ze zbiorów Książnicy Pomorskiej w Szczecinie s. 140 (dół).

Z prywatnego archiwum Sławy Przybylskiej s. 142.

Z prywatnego archiwum Marka Sewena s. 150, 152.


Ze zbiorów Biblioteki Publicznej m.st. Warszawy - Biblioteki Głównej Województwa
Mazowieckiego s. 159, 160, 162, 165, 166, 169, 170, 180, 181, 198-200, 202, 260-276, 298,
315 (góra), 334, 335, 344.

Z prywatnego archiwum Wiesławy Tucholskiej-Rozenek s. 172.

Z prywatnego archiwum Miriam Aleksandrowicz s. 187.

Z prywatnego archiwum Niny Bielajewej s. 212.

Z prywatnego archiwum Józefy Obrochty Bartuś s. 234.

Z prywatnego archiwum Andrzeja Płonczyńskiego s. 235, 277, 278 (góra), 287.

Z prywatnego archiwum Bolesława Szulii s. 237, 238.

Z prywatnego archiwum Iriny Nieluchiny s. 281, 303.

Z prywatnego archiwum Ryszarda Siwego s. 299.

Z prywatnego archiwum Ireny Cienki s. 302.

Z prywatnego archiwum Janiny Jaroszyńskiej s. 317.

Z prywatnego archiwum Andrzeja Urbańczyka s. 331.

Z prywatnego archiwum Elżbiety Skrabuchy s. 345.

Pozostałe fotografie i dokumenty pochodzą z prywatnego archiwum Zbigniewa


Tucholskiego.
Autorka serdecznie dziękuje za udostępnienie materiałów ikonograficznych.

PODZIĘKOWANIA

Wydawnictwo Marginesy serdecznie dziękuje za udostępnienie zdjęć do publikacji


Panu Zbigniewowi Tucholskiemu oraz Państwu:

Miriam Aleksandrowicz, Witoldowi Bartnikowskiemu, Ninie Bielajewej, Irenie


Cienki, Hannie Grzesik, Iwanowi Iliczowowi, Janinie Jaroszyńskiej, Markowi A.
Karewiczowi, Katarzynie Klejne, Irinie Nieluchinie, Józefie Obrochcie Bartuś, Andrzejowi
Płonczyńskiemu, Sławie Przybylskiej, Markowi Sewenowi, Ryszardowi Siwemu, Janowi S.
Skąpskiemu, Elżbiecie Skrabusze, Bolesławowi Szulii, Wiesławie Tucholskiej-Rozenek,
Janowi Tyszkiewiczowi, Andrzejowi Urbańczykowi i Piotrowi Wojciechowskiemu.

Dziękujemy również za udostępnienie zbiorów: Bibliotece Publicznej m.st. Warszawy


- Bibliotece Głównej Województwa Mazowieckiego, Archiwum Uniwersytetu
Wrocławskiego, Książnicy Pomorskiej w Szczecinie oraz Estradzie Rzeszowskiej.

You might also like