Professional Documents
Culture Documents
Pryzwan Mariola - Tańcząca Eurydyka. Anna German We Wspomnieniach
Pryzwan Mariola - Tańcząca Eurydyka. Anna German We Wspomnieniach
Wstęp
Irma Berner
Aleksander Żygariow
Piotr Wojciechowski
Bogusław Litwiniec
Jan S. Skąpski
Szymon Szurmiej
Katarzyna Gärtner
Janusz Horodniczy
Witold Bartnikowski
Adrianna Godlewska
Aleksander Żygariow
Hanna Grzesik
List Anny German do Pawła Grzesika
Jarosław Abramow-Newerly
Joanna Kulmowa
Bogna Sokorska
Sława Przybylska
Wacław Przybylski
Stefan Rachoń
Marek Sewen
Jerzy Milian
Maria Koterbska
Aleksander Żygariow
Wiesława Tucholska-Rozenek
Marianna Grabowska-Kobylarz
Danuta Rinn
Leonid Teliga
Krzysztof Krawczyk
Marian Lichtman
Miriam Aleksandrowicz
Tadeusz Aleksandrowicz
Jerzy Michotek
Aleksander Żygariow
Andrzej Dąbrowski
Rena Rolska
Bolesław Szulia
Jan Laskowski
Jerzy Ficowski
Marek A. Karewicz
Irena Santor
Stenia Kozłowska
Krzysztof Cwynar
Waldemar Kocoń
Roman Czubaty
Jacek Hilchen
Halina Horoszewska
Aleksander Żygariow
Mieczysław Gajda
Witold Gruca
Halina Jastrzębska-Marciszewska
Roman Ziemlański
Janina Jaroszyńska
Asja Łamtiugina
Aleksander Żygariow
Zbigniew Korpolewski
Hanna Bielicka
Andrzej Urbańczyk
Tadeusz Koszarowski
Dedykacja Anny German dla ks. Jana Twardowskiego
Anna Kaczalina
Zbigniew Tucholski
Kalendarium
Źródła tekstów
Indeks osób
Źródła ilustracji
Podziękowania
Synowi Anny German
WSTĘP
Śpiew był jej życiem. W jednym z wywiadów powiedziała: „Myślę, że każdy z nas ma
swoją gwiazdę. Może nią być miłość, praca, macierzyństwo... Tylko trzeba zrobić wszystko,
żeby nie gasł jej blask. Moja gwiazda - to piosenka”.
Była nie tylko wspaniałą piosenkarką, ale także inteligentnym, wrażliwym, pełnym
ciepła człowiekiem.
Los nie szczędził Annie German nieszczęść już w dzieciństwie. A potem, u progu
międzynarodowej kariery, w sierpniu 1967 roku, uległa poważnemu wypadkowi na
Autostradzie Słońca we Włoszech. Zakuta w gipsowy pancerz, długie tygodnie walczyła o
życie, a następnie o powrót do zdrowia i śpiewania. Zaskoczyła wtedy niezwykłym męstwem,
optymizmem, siłą woli i walki. Kilkanaście lat później tej siły już jej nie wystarczyło...
Została pamięć i miłość tych, którzy ją kochali. Zostały piosenki, wśród nich te
niezapomniane - Tańczące Eurydyki i Człowieczy los. Pozostał głos o niepowtarzalnej
barwie. Głos, za którym tęsknią miliony wielbicieli Anny German na całym świecie.
Anna German była kobietą z klasą. Na jej nienaganne maniery, zachowanie, podejście
do drugiego człowieka miało wpływ protestanckie wychowanie. W każdym człowieku starała
się dostrzec dobro. Pomagała, usprawiedliwiała, wybaczała.
Od roku 1987 Anna German ma swoją ulicę w rodzinnym Urgenczu, a od lutego 2012
tablicę na domu we Wrocławiu, w którym spędziła młodość.
Wokół Słońca, między Marsem a Jowiszem, krąży odkryta przez Tamarę Smirnową,
zarejestrowana pod numerem 2519, niewielka asteroida o nazwie annagerman.
W uznaniu wybitnych zasług piosenkarki dla kultury rosyjskiej w maju 2003 roku
przed salą koncertową Rosja w Moskwie odsłonięto gwiazdę z jej nazwiskiem.
Rosjanie uważają Annę German za swoją. To tam powstał (i istnieje do tej pory)
Międzynarodowy Klub Wielbicieli Anny German Jesteś moją miłością. Wydano dziesiątki
płyt CD i DVD, zrealizowano wiele programów wspomnieniowych i filmów
dokumentalnych. W 2010 roku powstał film fabularno-dokumentalny Anna German. Echo
miłości, a w 2012 serial Anna German. Tajemnica Białego Anioła.
Mariola Pryzwan
Warszawa, 23.04.2013
IRMA BERNER
Gdy miałam sześć, może siedem lat, matka opowiedziała mi o naszym pochodzeniu.
Dowiedziałam się wówczas, że ojczyzną moich przodków była Fryzja, prowincja w północnej
Holandii, skąd protoplasta rodu po kądzieli przybył do Rosji jako emigrant około 1850 roku.
Mój prapradziadek - zamożny hrabia Johan Friesen, menonita - opuścił Holandię wraz z
trzema synami. Czwarty syn pozostał we Fryzji, by zarządzać gospodarstwem i dbać o konto
bankowe. Niestety przegrał cały majątek w kasynie. Prapradziadek, dowiedziawszy się o tym,
miał wyrzec słowa: „Teraz nie ma dla mnie powrotu i nie jestem już hrabią”.
W Nieftiennych Promysłach pracował jako księgowy mój przyszły mąż [Irma Berner,
z domu Martens, i Eugeniusz German nigdy nie byli formalnie małżeństwem] Eugeniusz
German [Eugen Hörmann]. Urodził się 25 marca 1909 roku w Łodzi, w rodzinie
ewangelickiego pastora. Wysoki, przystojny, o szaroniebieskich oczach i ciemnych
kędzierzawych włosach. Niegdyś dyrygent chóru. Doskonale mówił po niemiecku,
holendersku i rosyjsku. Czytał mnóstwo książek, na pamięć znał niezliczoną ilość wierszy,
śpiewał, grał na gitarze i skrzypcach. Zwierzył mi się, że uciekł z Donbasu na Ukrainie, gdyż
był na czarnej liście.
Nasze szczęście i upragniony spokój nie trwały długo. „O waszego męża pytali -
doniosła mi telefonistka. - Nie wiecie? W Leningradzie zabili Kirowa...”.
Postanowiliśmy wyjechać jak najprędzej i jak najdalej, gdzieś, gdzie nas nie znają i
nie znajdą. Udaliśmy się do Urgencza, położonego w północno-zachodniej części
Uzbekistanu, zabierając ze sobą także moją matkę i siostrę. Po ukończeniu służby wojskowej
mieszkał tam i pracował jako zootechnik mój brat Wilmar.
14 lutego 1936 roku urodziła się nam córeczka. Nadaliśmy jej imiona Anna Wiktoria.
Nasza radość nie miała granic. Aneczka była zdrowym i ładnym dzieckiem. Na główkę
włożyłam jej białą chusteczkę. „Wygląda jak mała kołchoźnica” - pisałam wówczas do mamy
ze szpitala. Po kilku dniach przyjechał po nas Eugeniusz. Dwukołową „karetą” zabrał nas do
nowego, lepszego mieszkania. Była to również glinianka, ale większa i z normalnymi oknami
ściennymi, położona na wzgórzu blisko piekarni.
Nadeszło upalne lato 1937 roku i Aneczka zachorowała. Dosłownie chudła w oczach.
Pojechaliśmy całą rodziną do lekarza w Taszkiencie. Jego diagnoza brzmiała: paratyfus.
Postanowiłam pozostać z córeczką, matką i siostrą w Taszkiencie. Wynajęliśmy mieszkanie w
starej części miasta. Gdy nasz gospodarz, Uzbek, zobaczył Anię, powiedział: „Zaraz
przyniosę lekarstwo”. Dostałam owoc granatowca, którego skórkę, wedle recepty Uzbeka,
należało zalać trzema szklankami wody i gotować, aż pozostanie jedna szklanka płynu.
Otrzymany w ten sposób wywar podawaliśmy Ani do picia. Wkrótce córeczka zaczęła
powracać do zdrowia. Chwała Bogu!
Nadszedł 28 lutego 1938 roku. Spóźniona karetka pogotowia wiozła mnie do szpitala.
Trzeba było ją jednak zatrzymać, gdyż rozpoczął się poród. Niespodziewanie moja matka
została położną. Urodziłam zdrowego i dużego syna. Otrzymał imię Fryderyk - po teściu.
Potem żartowałam, że gdy syn pójdzie do wojska, napisze w życiorysie: „Urodziłem się w
Taszkiencie na ulicy”. Życiorys w ZSRR musiał być zawsze bardzo dokładny.
Kiedy nastała zima, do obozu wyruszyła matka, mając nadzieję na widzenie z synem.
W kancelarii obozu usłyszała od starszego mężczyzny: „Matko, wracaj. Widzenia z synem
nie dadzą, a paczkę przekażę”.
Nadszedł rok 1940. Jego początek świętowaliśmy w szkole. W dużej sali Ania i
Fryderyk patrzyli urzeczeni na olbrzymią, ozdobioną i oświetloną choinkę, słuchali także
śpiewu dzieci. W pewnej chwili Ania objęła braciszka i pocałowała go. Panie Boże! Moje
sieroty!
Krzyk i płacz. Nie potrafiłam wypowiedzieć ani jednego słowa. Aneczka, blada po
chorobie, tuliła się do mnie.
Fryderyk zmarł w maju 1940 roku, w dniu, kiedy miał być wypisany ze szpitala wraz
z Anią. Matka właśnie przyniosła odzież i kiedy weszła do sali szpitalnej, Fryderyk leżał już
martwy. Musiała go natychmiast pochować. Wynajęła Uzbeka, który wózkiem zaprzęgniętym
w osiołka zawiózł trumienkę na cmentarz.
Ania z matką
Wracałam kiedyś do domu wąskimi uliczkami, pełna najgorszych obaw. Przede mną
wolno jechał samochód, którego nie mogłam wyminąć, obok szedł mężczyzna w skórzanym
płaszczu. Podążali w naszym kierunku. Byłam przerażona. Ominęli jednak nasz dom. Od
kiedy nie miałam wieści o Eugeniuszu, żyłam w ciągłym strachu. Sił dodawała mi matka, a
moją wielką radością była malutka i spokojna Ania. W jej piąte urodziny poszłyśmy do
sklepu z zabawkami - z radości Ania pocałowała mnie w rękę... i wybrała tylko jedną
zabawkę.
W Rometanie o mało nie zginęła moja siostra, gdy odmówiła współpracy z NKWD.
Cyniczny enkawudzista chciał ją wówczas zastrzelić na śmietniku w podwórzu. Siostra
jednak, sparaliżowana strachem, w ostatniej chwili zdołała wybiec na ulicę. Natychmiast
wyjechała z Rometanu. Dotarła do Buchary. Tamtejszy oficer, Uzbek, zezwolił jej przenieść
się do Urgencza, gdzie zaczęła pracować na lotnisku.
Mojej siostrze udało się wreszcie ustalić, co się stało z Eugeniuszem i Wilmarem w
Urgenczu. Mojego męża Żenię spotkał los najtragiczniejszy. W 1938 roku został rozstrzelany
i pochowany we wspólnej mogile. Niewiarygodny był powód jego aresztowania - miejsce
urodzenia: Polska. Wilmara przesłuchiwano aż 82 godziny, bezskutecznie namawiając do
podpisania zeznań szpiega. Zesłany na Syberię, został następnie przeniesiony w rejon
Archangielska, do obozu w Kotlas.
Jesienią 1943 roku Ania poszła do pierwszej klasy. Wkrótce jednak zachorowała.
Lekarz, Karaczajec przesiedlony z Kaukazu, zalecił zmianę miejsca zamieszkania z powodu
klimatu. Chciałyśmy powrócić do Taszkientu, ale ostrzeżono mnie, że to grozi
aresztowaniem, gdyż obowiązywał zaostrzony system kontroli dokumentów. Pozwolono nam
osiedlić się w niedalekim Dżambule, położonym tuż za granicą, w Kazachstanie. Pracowałam
jako nauczycielka języka niemieckiego.
Koniec wojny zastał nas w Dżambule. Jako żona Polaka złożyłam wraz z matką
dokumenty repatriacyjne. Boże, jak się cieszyłyśmy z otrzymania pozwolenia na emigrację.
30 marca 1946 roku wręczono nam zaświadczenia umożliwiające wyjazd do Polski na stały
pobyt. I znowu na stacji czerwono-bure wagony towarowe. Tym razem wsiadałyśmy do nich
z radością i już 5 maja jechałyśmy do nowej ojczyzny. Na granicy, po stronie sowieckiej,
usłyszałam: „Wy jeszcze zobaczycie, że tam nie jest tak dobrze”.
ALEKSANDER ŻYGARIOW
Za oknem pociągu - Polska. Ania siedzi na wprost mamy i babci. Patrzy przez okno.
Jeszcze kilka miesięcy temu nie przypuszczała, że opuści rodzinny Uzbekistan.
Dwa miesiące po Dniu Zwycięstwa przyszedł list: „Szanowna pani Irmo, jako
frontowy towarzysz pani męża uważam, że powinienem powiadomić o tym, co się wydarzyło.
Herman nie wrócił z bitwy pod Lenino w październiku 1943. Nie znaleziono także jego ciała.
Bardzo lubiłem pani męża, przywiązałem się do niego. Dużo mi opowiadał o pani i pani
córce. Mówił też, że po wojnie chcecie przyjechać do Polski, do Warszawy. Wyobrażam
sobie, co pani teraz czuje! Słowa pocieszenia byłyby bezsensowne.
Jeśli zechce pani zamieszkać w ojczyźnie swego męża, może pani liczyć na moją
pomoc. Ludwik Kowalski, porucznik, Kraków”. Dalej był adres. I dopisek: „Nie wiem
dlaczego, ale wydaje mi się, że Herman żyje i że zatańczymy jeszcze u was na chrzcinach”.
Ten list - jak później wspominała Irma - ostatecznie wpłynął na jej decyzję przyjazdu
do dalekiej i obcej Polski.
Ania uczennica
Ania szybko nauczyła się polskiego. Już trzy tygodnie po przekroczeniu granicy
mówiła tak, jakby polski był jej ojczystym językiem.
Pewnego dnia matka oznajmiła radośnie: „No, Aniuta, od jutra będziesz żyła jak
wszystkie dzieci. Pójdziesz do szkoły!”. Ania podniosła na nią zdziwione oczy: „Do szkoły?
Czy to prawda?”.
Mijały miesiące. Wiadomości o losie Hermana nadal nie było. Irma pisała do Biura
Politycznego Wojska Polskiego, do ministra obrony narodowej. Kilka razy jeździła do
Warszawy, chcąc spotkać się z kolegami męża, lecz nie mogła ich odnaleźć.
Kiedy Irma otrzymała list z Ministerstwa Obrony Narodowej, nie krzyknęła, nie
zaczęła płakać, tylko usiadła przy stole, podparła głowę i zapatrzyła się w przestrzeń. List
potwierdził dawno przeczuwaną prawdę, w którą jednak nie mogła uwierzyć. Jedynie
nadzieja trzymała ją przy życiu i dodawała sił. „Jak szczegółowo zbadano - pisano - mąż pani
poległ śmiercią bohatera pod Lenino w 1943 roku. Na zawsze wszedł do historii naszego
narodu. Jest przykładem polsko-radzieckiego braterstwa”.
Ania gimnazjalistka
Mieszkały teraz we Wrocławiu, w starym ciemnym domu z końca XIX wieku. Słabo
ogrzewanym, z wieloma sąsiadami, przeważnie przesiedleńcami ze Wschodu. Lubili rodzinę
Ani, czasami zapraszali na niedzielny obiad. Nakrywali stół czystym obrusem, stawiali
ziemniaki, kiszone ogórki, kołduny, wódkę. Takie spotkania kończyły się zawsze wspólnym
śpiewaniem. Śpiewano piosenki, które kiedyś słyszała od ojczyma. Ania milczała. Myślała, że
swoim śpiewaniem będzie przeszkadzać sąsiadom.
W kamienicy mieszkał pan Jurek, który nigdy nie bywał na tych przyjęciach. Grał w
orkiestrze w restauracji, często zaczynał pracę po północy. Ania czasami odwiedzała go w
jego małej, zagraconej komórce, pośrodku której stało rozstrojone pianino.
Ania nie wiedziała, kiedy pan Jurek żartuje, a kiedy mówi poważnie. „Lubisz
muzykę? - pytał. - Jak można jej nie lubić, prawda? Gdyby nie wojna, mógłbym zostać
drugim Paderewskim. Uczyłbym się w konserwatorium, grał Bacha, Chopina, Mozarta... a
teraz już za późno. Muzyki trzeba się uczyć w dzieciństwie”.
Czy Ania lubiła muzykę? Gdy miała pięć lat, matka zabrała ją na koncert znanego
pianisty. Ania siedziała jak zahipnotyzowana, nie odrywając oczu od artysty.
Ania zaczęła brać lekcje muzyki. Ćwiczyła z wielkim oddaniem, ale wybuchła wojna
i... zapomniano o muzyce.
Któregoś dnia pan Jurek posadził dziewczynkę na taborecie przy pianinie. Ania
spróbowała jednym palcem ułożyć melodię. „Zuch z ciebie! - pochwalił pan Jurek. - Masz
znakomity słuch... Zajmiesz u nas miejsce Lucynki. Będziesz gwiazdą!”.
Kim być? To pytanie po raz pierwszy zadała sobie w ósmej klasie i stwierdziła ze
smutkiem, że nie wie. Uczyła się dobrze, ze wszystkich przedmiotów miała świetne oceny.
Stawiano ją za wzór innym. Na zebraniach wychowawczyni powtarzała: „Ania German żyje
w trudnych warunkach. W jej mieszkaniu nie można nawet postawić stołu, a spójrzcie,
proszę, zawsze jest przygotowana”.
W tym czasie Irma pracowała już w szkole. Życie stało się łatwiejsze.
Zostanę nauczycielką jak mama - myślała Ania. - Nie, nie jestem taka cierpliwa, nie
mam takiej silnej woli.
Wielokrotnie widziała, jak matka wstaje w złym nastroju, z bólem głowy, ale na
lekcjach musi się przeobrazić w opanowaną, dobroduszną i spokojną nauczycielkę.
Znajoma posadziła Anię przy maszynie do szycia. Szyciem można by zarobić więcej
od matki, a przede wszystkim nauczyć się kroju i szyć dla siebie i bliskich...
Ania coraz częściej myślała o przyszłości. Szczególnie gdy w wieku piętnastu lat
błyskawicznie, w ciągu kilku miesięcy, wystrzeliła w górę. Chłopcy zaczęli żartować: „Aniu,
sięgnij po tego wróbelka! Mówią, że chcesz pracować na drabince strażackiej”.
Zrozumiała, że nie powinna się obrażać, tylko drwić ze swego wzrostu, obracać w żart
każdą aluzję i przykre docinki kolegów. Przyzwyczaiła się do tego, że chłopcy nie proszą jej
do tańca, nie umawiają się na spotkania. Na pewno całe życie będę musiała spędzić z mamą i
babcią! - rozmyślała. - Komu potrzebny taki drab?!
Tak bardzo chciała być szczęśliwa i kochana. Za wzór stawiała sobie ulubione
bohaterki literackie: Tatianę z Eugeniusza Oniegina i Annę Kareninę. Poemat Puszkina znała
po rosyjsku i zachwycała się mistrzowskim przekładem Juliana Tuwima. Ale gdzie ten
Oniegin, który przybiegnie do niej przez zaułki starego Wrocławia? Gdzie Wroński, który na
ławce naprzeciw ratusza będzie jej szeptać miłe słowa? A jeśli szczęście nie przyjdzie? To i
tak trzeba robić coś sensownego w życiu.
Świadectwo dojrzałości
Na praktykach studenckich
Wróciła do domu pełna wiary w siebie i swój wybór. Krótka, zwyczajna rozmowa z
matką zniszczyła jej marzenia. „Czy wiesz, Aniu, co to takiego bieda?” - cicho spytała matka.
„Wiem, mamusiu”. „Masz dziewiętnaście lat. Można powiedzieć: panna na wydaniu. A my
ciągle nie mamy własnego mieszkania. Masz jedną wyjściową sukienkę. Jesteś już dorosła i
wiesz, że pragnę dla ciebie szczęścia. Chcesz zostać malarką. Oczywiście, będę ci pomagała...
Ale co potem, po skończeniu nauki? Czy myślisz, że twoje prace będą się podobać?
Przypomnij sobie, ilu wielkich mistrzów żyło i umarło w nędzy! Uznanie przychodziło
dopiero po śmierci...”.
Irma mówiła długo, ale Ania już jej nie słuchała. Myślała o zawodzie, który mógłby
zapewnić jej normalne życie.
Przyrzeczenie studenckie
Ania nabrała wdzięku, stała się - mimo wysokiego wzrostu [184 cm] - proporcjonalna
i zgrabna. Nosiła modną krótką spódnicę, która dobrze podkreślała jej piękne nogi. Chłopcy
oglądali się za nią, zapraszali na filiżankę kawy. Odmawiała delikatnie, patrząc prosto w
oczy. Mówiła, że nie ma czasu, że jest zajęta. Nauka rzeczywiście pochłaniała jej mnóstwo
czasu. „Przebudzenie”, jak sama mówiła, przychodziło wiosną, w przeddzień sesji.
Rozwiązywała zadania matematyczne, przygotowywała się do egzaminu z filozofii, uczyła
wzorów chemicznych.
Zapisała się do sekcji grotołazów. Powodem był Piotruś. Jak dobrze czuć dotyk jego
dłoni, oddech, gdy pomaga ci wejść do ciemnej i zimnej jaskini. Jeszcze bardziej Ania lubiła
powroty z wypraw. Mogła wówczas położyć głowę na jego kolanach, pomilczeć, a potem
zasnąć, wiedząc, że Piotr jest tuż obok... Pierwsza miłość!
Po trzecim roku studiów Anię i jej dwie przyjaciółki - maleńką Janeczkę i Bogusię -
skierowano na praktykę do Pszowa na Górnym Śląsku. Była tam kopalnia węgla kamiennego
„Anna”, którą obie przyjaciółki nazwały „Imienniczka”.
O słuszności tego ostrzeżenia przekonała się już następnego dnia, gdy winda zwiozła
je na sam dół kopalni. Po wyjściu z windy Ania dostała mdłości, ale wzięła się w garść,
uśmiechnęła (uśmiechała się zawsze, gdy było jej ciężko) i weszła w wąski tunel. Korytarz
zwężał się i obniżał. Ania musiała się czołgać.
„No i jak, piękne panny, rozumiecie teraz, co to górniczy trud?” - spytał przewodnik
groźnie. „Rozumiemy” - wyszeptały. Czołgały się, nie chcąc zostać w tyle. Ania uderzyła się
o jakiś odłamek skały. Później często wspominała to zdarzenie.
Po latach Anna napisze: „Często pytają mnie: Czy nie żałuje pani tego czasu
poświęconego na naukę na wydziale geologii? Przecież nie pracowała pani w swoim
zawodzie ani jednego dnia? Czy nie jest to stracony czas?”. „Nie, to nie są stracone chwile.
Wprost przeciwnie, jestem szczęśliwa, że mogłam choć odrobinę zgłębić wiedzę o Ziemi.
Pozwoliło mi to zobaczyć i zrozumieć wiele problemów dotyczących Ziemi teraz i we
wcześniejszych okresach geologicznych. Inne studia, muzyka czy malarstwo, nie
wzbogaciłyby aż tak mojego światopoglądu jak właśnie geologia”.
Pewnego dnia, gdy Ania była w piątej klasie, mama zabrała ją i Janeczkę na
noworoczną zabawę dla dzieci. Przywitał je wesoły Święty Mikołaj i powiedział, że Śnieżka
zachorowała, a on nie wie, czy ma występować sam, czy nie. „Jest pan artystą, nie może pan
rozczarować dzieci - zawstydziła go Irma. - Proszę coś wymyślić! Jeśli pan chce, moja
córeczka będzie Śnieżką”.
Ania czuła, że rumieniec oblewa jej policzki. Matka poprosiła: „Zaśpiewasz dla
dzieci, prawda?”. „Oczywiście!”. „A ty, Janeczko?”. „Ja też zaśpiewam” - odpowiedziała
natychmiast przyjaciółka.
Mikołaj opowiadał bajki, zadawał różne pytania, a potem rozdawał prezenty. Dzieci
wzięły się za ręce i zrobiły korowód. A pośrodku sali stała Ania German i czystym jasnym
głosem śpiewała znane piosenki o Nowym Roku. Spokojnie, bez tremy. Gdy umilkła, dzieci
zaczęły krzyczeć: „Jeszcze, jeszcze!”.
Wszystkie dzieci śpiewają. I te, które potem wybiorą zupełnie inny zawód, i te, które
zostaną profesjonalnymi artystami. Po latach biografowie będą szukać daty, kiedy to obiekt
ich badań zaczął śpiewać. Odnalezienie takiej daty w biografii Anny German nie jest sprawą
prostą. Sama Anna mówiła mi, że chęć śpiewania poczuła dopiero na ostatnim roku studiów.
Natomiast matka i babcia twierdziły, iż śpiewała od najmłodszych lat, ale nie zwracały na to
specjalnej uwagi. A słuch absolutny, o którym wspominała nauczycielka muzyki? A czysty
głos? Mówiąc szczerze, nikt nie zastanawiał się nad wyjątkowym talentem Ani.
Pierwsze występy
Kalambur, do którego zaprosił Anię jego szef Bogusław Litwiniec, różnił się od
pozostałych teatrów studenckich. Nazywano go teatrem poezji i muzyki, gdyż w repertuarze
zespołu były wiersze Mickiewicza, Słowackiego, Tuwima, Broniewskiego i Gałczyńskiego
śpiewane przy akompaniamencie gitary. To nie były koncerty. Raczej wieczory
muzyczno-literackie.
Próby odbywały się późnym wieczorem. Nie zawsze Bogusław Litwiniec zgadzał się
z propozycjami zespołu, ale potrafił wysłuchać, zrozumieć i zaakceptować zdanie większości.
Te cechy Ania bardzo ceniła u reżysera.
Któregoś dnia zauważyła, że nie przygotowuje się tak starannie do zajęć jak kiedyś.
Ale cóż w tym dziwnego? Z teatru wracała bardzo późno, czasami nad ranem, a zajęcia
rozpoczynała o dziewiątej. Nie mogę tak skończyć uniwersytetu! - pomyślała zatrwożona. -
Czas pożegnać się z Kalamburem. Powiedziała o tym Litwińcowi. A on ze współczuciem
stwierdził: „Jeśli nie dajesz sobie rady z nauką, to żegnaj! Jeszcze tylko pojedziemy do
Krakowa i ciao, bambino, sorry”.
Tym razem Ania nie poszła do muzeum. Prosto z dworca pojechała do małego
hoteliku na peryferiach Krakowa. Trochę odpoczęła i wystąpiła z Kalamburem na
studenckich juwenaliach.
Jeszcze w pociągu poczuła dreszcze. Nie, to nie było przeziębienie - zaczęła ją boleć
lewa ręka, serce, na czole pojawiły się kropelki potu. Czyżby podniecenie? - myślała Anna. -
Muszę policzyć do stu, potem pomyśleć o czymś wesołym i przyjemnym... i wszystko minie.
To idealny sposób na uspokojenie.
Tak jej zawsze radziła babcia przed sesją egzaminacyjną. Wielu przyjaciół dziwił
spokój i opanowanie Anny. Nawet w trudnych, krytycznych chwilach nikt nie widział jej
płaczącej (raz jeden słyszałem jej płacz - w słuchawce telefonu - ale o tym później)...
Anna postanowiła zwrócić się do Litwińca z prośbą, aby wezwano lekarza. „Nierówny
puls, ciśnienie niskie: osiemdziesiąt na sześćdziesiąt. Ile ma pani lat?” - zapytał wezwany
lekarz. „Dwadzieścia cztery” - odpowiedziała. „To nic groźnego. Proszę pić rano kawę i
uprawiać sport. A dziś nie radzę występować. Jeszcze się pani naśpiewa”.
Gdyby nie Janeczka, geologia zyskałaby zdolnego inżyniera. Ale ona wiedziała, że
obcuje z wielkim talentem, wiedziała, że musi pomóc Ani przezwyciężyć wrodzoną
nieśmiałość.
Nikt nie kazał Janeczce chodzić do Estrady Wrocławskiej i prosić, aby przesłuchano
jej szkolną przyjaciółkę Anię German, która „śpiewa jak Renata Tebaldi”. A potem ciągnąć
do Estrady opierającą się Annę.
Ania nie wierzyła w pomyślny rezultat tego występu. Po prostu uległa prośbie
przyjaciółki. Może dlatego śpiewała lekko i swobodnie.
Po patriotycznej pieśni zaśpiewała modny wówczas przebój Nie dla mnie sznur
samochodów, partyzanckie Rozszumiały się wierzby płaczące, a potem, na życzenie komisji,
jeszcze jeden modny szlagier.
W pierwszej chwili Anna tak się zmieszała, że nie mogła wymówić słowa. Estrada...
Sto złotych... Cztery tysiące... Ciekawe, co teraz powiedzą mama i babcia? Na pewno się
ucieszą! To nie tysiąc osiemset złotych dla początkującego inżyniera! Nie wierzyła. Myślała,
że śni na jawie... pieniądze... po cóż pieniądze? Jeśli miałaby występować bezpłatnie,
zgodziłaby się. Żeby tylko śpiewać!
W domu Anna opowiedziała wszystko mamie i babci. „Czy to znaczy, że nie będziesz
broniła dyplomu?” - zaniepokoiła się matka. „Będę! - odpowiedziała Ania i niepewnie dodała:
- Może kiedyś będę geologiem”.
Najczęściej dawali trzy koncerty dziennie. To dużo. Wstawali o 8.30, jedli śniadanie, a
o 9.30 siedzieli już w autobusie. Jechali do „sali koncertowej”, czyli jakiegoś domu kultury
czy klubu garnizonowego. Muzycy dźwigali aparaturę, sprawdzali mikrofony. Próbowali bez
końca. Po koncercie pakowali się, zabierali instrumenty i jechali do „bazy”. Do hotelu
przyjeżdżali późno w nocy, gdy bufet i restauracja były już zamknięte.
Podczas wręczania dyplomów rektor długo ściskał dłoń Anny, gratulował świetnie
zdanych egzaminów i znakomitej pracy. „A teraz gdzie?” - spytał przyjaźnie. „Będę
śpiewała” - odpowiedziała swobodnie.
Nie tracąc czasu, ruszyła do Warszawy. Była spokojna i dobrej myśli. W końcu to nic
strasznego. Trzeba zaśpiewać kilka piosenek, odpowiedzieć na kilka pytań zadanych przez
komisję i można nazywać się artystką (tak mówił Skąpski).
Kiedy poproszono Anię na scenę, poczuła, że drży. Komisja składała się ze znanych
piosenkarzy i aktorów, ale Anna nie mogła sobie przypomnieć żadnego nazwiska.
Ktoś powiedział: „Proszę śpiewać”. Zaśpiewała jakoś tak obojętnie, bez uczucia. Ktoś
ziewnął, jeszcze ktoś przymknął oczy. Anna chciała uciec, trzasnąć drzwiami i rozpłakać się.
Zapytano ją o twórczość amerykańskiego dramaturga Arthura Millera. Powiedziała coś bez
sensu... „Proszę przyjechać jeszcze raz” - poradzono.
Wieczorem szła Marszałkowską. „Pani Anno!” - usłyszała męski głos. Odwróciła się i
zobaczyła siwiejącego mężczyznę o jasnych chłopięcych oczach i czole przeciętym głęboką
zmarszczką. Trudno było określić jego wiek. Dziwnie znajoma twarz. „Usiłuje pani
przypomnieć sobie, gdzieśmy się spotkali? Nie chcę pani zmartwić, ale rozstaliśmy się parę
godzin temu. Mam na imię Jerzy... [Prawdopodobnie chodzi o Michotka]. Byłem członkiem
komisji, przed którą pani śpiewała”. Zmieszał się i dopowiedział: „Nie wyszło pani, ale
proszę się nie przejmować, ma pani przepiękny głos. Jednak Arthura Millera trzeba znać. Po
pierwsze, to niezbędne dla współczesnego artysty, a po drugie, po prostu interesujące...”.
Przyglądał się Annie uważnie. „Kiedy pani wyszła, postanowiłem postawić pani trójkę... Nie
posłuchano mnie. Nie, nic nie mieli przeciwko pani. Ktoś powiedział, że pani ślicznie
śpiewała i chętnie usłyszy panią jeszcze raz”.
Wziął Annę pod rękę i poszli krętymi uliczkami Starego Miasta. Teraz przypomniała
sobie tę twarz! Znany aktor, świetny wykonawca ballad, reżyser programów telewizyjnych.
Onieśmielona Anna nie wiedziała, czy dziękować za dobre słowa, czy też powiedzieć, że
spieszy się na pociąg... „Zapraszam panią na kolację. Tutaj, w restauracji Pod Krokodylem,
czeka na mnie pewien radziecki aktor z żoną. Wczoraj przyjechali z Moskwy. Posiedzimy,
pogawędzimy. Zgadza się pani?” - spytał i pomachał ręką do niewysokiego, krępego
mężczyzny: „Mark, Mark, tutaj!”.
Kolacja się udała. Anna była po raz pierwszy w warszawskiej restauracji. Na stoliku
pojawił się koniak, cienko pokrojona szynka, ryba, kawior. Ale jej uwagę przykuwał
Rosjanin, którego pieśni znała z dziecięcych lat. Zauważył ten wzrok, spojrzał na Annę i
uśmiechnął się. Jerzy wzniósł toast za zdrowie Marka, za długo oczekiwane spotkanie tu, w
Polsce. Wspominali wspólnych przyjaciół, zabawne zdarzenia z planu filmowego, żartowali...
„Dlaczego pani milczy? - Mark zwrócił się do Anny. - Skąd ten smutek?”. „Lepiej nie
mówmy o tym...” - odpowiedział za nią Jerzy. „Nie mam tajemnic - stwierdziła Anna. - Po
prostu nie zdałam egzaminu”. „Wiesz, Mark, a mnie się ona podoba - powiedział Jerzy
łobuzersko. - Bardzo dobrze śpiewa. Jeszcze o niej usłyszysz. A egzamin to epizod...”.
W domu czekał na nią list. Na kopercie adres nadawcy: Julian Krzywka, Estrada
Rzeszowska To nazwisko było doskonale znane w kręgach artystycznych. O Krzywce
mówiono nie tylko jako o świetnym aktorze i pedagogu, ale także odkrywcy talentów. Jeśli
któryś z młodych artystów oznajmił przyjaciołom: „Julian Krzywka zaprosił mnie do
Rzeszowa!” - wszyscy patrzyli na niego jak na szczęściarza, jak na wschodzącą gwiazdę.
List był lakoniczny. Krzywka proponował jej pracę w Estradzie Rzeszowskiej. Słyszał
Annę podczas jednego z koncertów i stwierdził, że ciekawie zaśpiewa afrykańskie songi w
jego spektaklu Świt nad Afryką.
Koncerty zespołu Juliana Krzywki niewiele różniły się od występów artystów Estrady
Wrocławskiej. To prawda, że autobus nowszy, ale „bazy” te same: domy kultury, kluby
garnizonowe - niewielkie pomieszczenia w prowincjonalnych miastach.
Ania śpiewała pieśni murzyńskie po angielsku, ani trochę nie naśladując Elli
Fitzgerald. Śpiewała po swojemu - miękko, czysto, bez chrypki. Krzywka obawiał się, że
widzowie nie przyjmą takiego wykonania. I rzeczywiście! Anna początkowo schodziła ze
sceny przy nikłych brawach, ale po kilku koncertach rozśpiewała się i coraz częściej
bisowała. Na próbach kierownik artystyczny chwalił ją, stawiając za wzór innym: „Bierzcie z
niej przykład - powtarzał. - Niezwykle utalentowana, głos zadziwiający, a jaka pracowita!”.
Anna lubiła, zostawszy sama w pokoju hotelowym, nucić sobie znane melodie.
Któregoś dnia, gdy rozkładała nuty na nocnej szafce, ktoś zastukał do drzwi. Na progu stała
młoda kobieta wyglądająca na rówieśnicę Ani, o dużych, żywych oczach, garbatym nosie i
długich, pofalowanych włosach. „Proszę mi wybaczyć - powiedziała. - Z pewnością
przeszkodziłam pani?”. „Ależ skąd” - przerwała jej Anna. „Mam dla pani piosenkę -
powiedziała twardo nieznajoma. - Jestem Katarzyna... Katarzyna Gärtner. Już od kilku
miesięcy pracuję jako akompaniatorka. Komponuję jak dotąd bez powodzenia, ale wierzę w
swoją gwiazdę”.
Julian Krzywka
W kawiarence na rogu
Eurydyki tańczące.
Orfeusze pijani.
Eurydyka! Eurydyka!
Eurydyka! Eurydyka!
Na wystawę w drogerii
i rozwiesza na gałęziach
Eurydyka! Eurydyka!
Kto ma takie dziwne usta,
Eurydyka! Eurydyka!
Ta piosenka zawładnęła Anną! Melodia była prosta, lekko wpadała w ucho, niektóre
jej fragmenty przypominały znane piosenki. Tekst wydawał się Ani za trudny do
perfekcyjnego wykonania, brakowało mu logicznej struktury, jasności myśli - bohaterowie
greckiej mitologii sąsiadowali tu z gośćmi kawiarni, którzy rankiem wychodzą na ulicę, jakby
wyrwani z pięknej bajki... Anna zauważyła, że niektóre teksty piosenek oderwane od muzyki
stają się prymitywne. Piosenka ma swoje prawa, własne kryteria i potrzeby. Nie powinno się
oddzielnie rozpatrywać tekstu i muzyki.
Przyjechali do Warszawy weseli, jakby występy w stolicy nie były niczym nowym.
Ostatnia próba była bardzo dobra.
Przed samym wyjściem na scenę Anna poczuła lekki zawrót głowy. Zachwiała się.
Zbladła. Nikt nie zwrócił na to uwagi. Wszyscy byli zajęci sobą. Zdziwiła się, gdy zauważyła,
że na sali jest wiele pustych miejsc. Ale nie zmartwiła się tym. Śpiewała lekko, z wdziękiem.
Jaka szkoda, że to nie jutro, gdy trzeba będzie zaśpiewać przed komisją... Czy potrafi
utrzymać formę?
Sala biła brawa. Drzemiący dotychczas staruszek z trzeciego rzędu przesłał Annie
całusa...
Uśmiechnęła się. Zaśpiewała na bis. Potem, już za kulisami, poczuła, jak ją całują,
ściskają. Zrobiło jej się słabo, na czole pojawiły się kropelki potu. Znalazła puste krzesło i
opadła na nie. „Zuch z ciebie! - usłyszała głos Krzywki. - Nie pomyliłem się!”.
Przed komisją śpiewała czysto, spokojnie i pewnie. Czuła, że tym razem wszystko się
uda. Widziała znaną twarz świetnego aktora Aleksandra Bardiniego, jego duże, trochę
drwiące, dobre oczy. Potem Anna napotkała spojrzenie Kazimierza Rudzkiego, który
wystukiwał na stole rytm śpiewanej przez nią piosenki. Gdy młoda piosenkarka wyczerpała
swój repertuar, powiedział miękkim łagodnym głosem: „Dostarczyła nam pani prawdziwej
rozkoszy, a to rzadko się zdarza na estradzie. Brawo!”.
Pani profesor była szczupłą, żywą staruszką o siwych, sczesanych w koczek włosach.
Podała rękę „po męsku” i energicznie zaprosiła Annę do klasy. „Proszę śpiewać” -
powiedziała z uśmiechem.
Anna objęła wzrokiem ściany pracowni. Patrzyły na nią portrety Chopina, Mozarta,
Beethovena, Czajkowskiego. Zaśpiewała bez akompaniamentu. Wszystko, co tylko umiała.
Zaryzykowała nawet wykonanie piosenki neapolitańskiej, którą przygotowywała na koncert.
Kiedy skończyła, pani profesor spytała: „Ile ma pani lat?”. „Dwadzieścia osiem” -
odpowiedziała Anna. „Dwadzieścia osiem? - powtórzyła pani Janina. - Nigdy bym nie
pomyślała. Wygląda pani na dziewiętnaście... - Popatrzywszy na Anię uważnie,
dopowiedziała: - Powinna się pani uczyć. Możemy rozpocząć natychmiast”.
Późnym wieczorem, gdy Anna wróciła do hotelu, znalazła w drzwiach karteczkę od
Krzywki: „Obojętnie, o której przyjdziesz - zadzwoń”.
PIOTR WOJCIECHOWSKI
Przy całej swojej nieśmiałości byłem bardzo kochliwy i przenosiłem swe zapatrzenia z
jednego obiektu na następny. Spośród koleżanek z roku największym sentymentem darzyłem
Anię. Dość wyraźnie jednak mijaliśmy się. Kiedy interesowałem się nią poważniej, była
zajęta kimś innym, gdy z kolei ona mną, ja dla odmiany inną dziewczyną...
Na praktykach studenckich (Ania - pierwsza z lewej)
Ania pisała do mnie parokrotnie. Zdenerwował mnie kiedyś list, który otrzymałem w
czasie przeszkolenia wojskowego. Chciałem być twardym żołnierzem, a ona mnie troszeczkę
rozklejała. Przysłała mi na przykład minilatarkę, którą jej... odesłałem, co musiało Ani
sprawić przykrość. Zachowałem się wtedy jak głupi i niedelikatny szczeniak.
Lubiłem ją, miała w sobie to coś, co sprawiało, że nie można jej było nie lubić. Miała
klasę. Ubierała się trochę staroświecko i tak z rosyjska. Lubiła wcięte płaszcze podobne do
oficerskich szyneli, puszyste chusty owinięte wokół głowy...
Ania miała też talent rysunkowy. Listy, które od niej dostawałem, bywały dowcipnie
ilustrowane. Kiedyś na przykład narysowała mnie wspinającego się na jakąś stromą górę,
obwieszonego workami, plecakami, czekanami i linami.
Była zdolna, ale bardzo wrażliwa, bała się profesorów i wszystkie egzaminy ogromnie
przeżywała. Była uczuciowa, często więc pojawiały się w jej oczach łzy. Delikatna i krucha.
Łatwo ją było zranić. Miała romantyczną duszę.
Jakiś czas później w Warszawie poszedłem do niej na Powiśle. Nie zastałem jej w
domu. Zostawiłem kwiaty na klamce.
Kiedy już leżała ciężko chora, moja sąsiadka z osiedla próbowała jej pomóc przez
masaż stóp i energoterapię. Zgadały się, że obie mnie znają. Posłałem wtedy Ani Różaniec dla
cierpiących, szukających i zbuntowanych - tekst, który kiedyś napisałem dla umierającego
chłopca. Wiem, iż najpierw przyjęła to z pewnym wahaniem i rezerwą, potem zaś - przez tę
wspólną znajomą - przekazała mi podziękowania.
(przed śniadaniem!)
My Dear Friend!
Piotruś, jesteś naprawdę bardzo miły. Nie spodziewałam się tego. Dlatego też tym
większe było wzruszenie, gdy otrzymałam Twój drugi, długi list.
Z kolegami ze studiów
Piotruś, Lusia [Janina Maj, obecnie Niśkiewicz, koleżanka Ani z roku] woła na obiad,
więc lecę.
Serdeczne pozdrowienia
Ania
Chciałam Ci ten list wysłać do Jerzmanic, ale nie byłam pewna, czy tam jesteś.
Na praktykach studenckich
Siedzę teraz w domu i uczę się. Albo może gdzieś pojadę, bo nie lubię być w domu.
Napisz mi coś, dobrze? Chciałabym czytać nie tylko o skamieniałościach. Ja Ci też napiszę
(podaj adres). To będzie ciekawa zabawa, bo ja się postaram napisać po angielsku lub po
włosku. Jak wolisz? Albo, powiedzmy, na początek może tylko pojedyncze zdania, coś
ciekawszego, dobrze? Bo jeślibym od Ciebie teraz otrzymała list po angielsku, to obawiam
się, że odcyfrowanie, przetłumaczenie i zrozumienie Twego listu trwałoby troszeczkę za
długo.
Trzeba stopniowo. Tak samo jak ze śliwkami. Zjadłyśmy za dużo i potem bolały nas
brzuchy.
Serdeczne pozdrowienia
Ania
BOGUSŁAW LITWINIEC
W Kalamburze, który założyłem w 1957 roku, ważną rolę odgrywał Rysiek Wojtyło,
student geologii. To on mi powiedział o koleżance z młodszego roku, która pięknie śpiewa.
Kiedy więc dwa lata później przystąpiłem do realizacji przedstawienia zawierającego dużo
poezji śpiewanej, pomyślałem o tej dziewczynie. Chciałem, by aktorzy w tym spektaklu
wypowiedzieli się poprzez metafory poetyckie wsparte śpiewem. Dzisiaj to oczywiste, ale
wówczas dopiero rodził się ten styl. W teatrach studenckich śpiewało się na ogół piosenki
satyryczne, a nie liryczne. Satyrę uprawiało się wierszem, prozą i śpiewem. Natomiast
spektakle o charakterze widowisk poetyckich pojawiły się na przełomie lat pięćdziesiątych i
sześćdziesiątych. Zaczął powstawać nurt poezji jako środka spowiedzi społecznej pokolenia.
Zgodnie z tą tendencją zrealizowałem poetyckie przedstawienie Po ulicach miasta chodzi
moja miłość. Tekst nawiązujący do tytułu jednego z wierszy René Claira świadczył o tym, że
epoka zbuntowanej młodzieży powoli zaczyna mijać, ustępując miejsca poszukiwaniom
jakości życia. Była to szansa na stworzenie zamkniętego widowiska, czegoś w rodzaju lekko
fabularyzowanej składanki, z postaciami przewijającymi się przez cały spektakl.
W bluzce w paski
Ania była delikatnością, wrażliwością i przeciwstawieniem brutalności życia
społecznego. Wysoka Ania stała się w moim teatrze delikatną amantką, jakby z rysunków
Grottgera.
Dobierałem teksty trochę pod kątem jej osobowości, przeciwnej jej wyglądowi.
Jej dobre wychowanie odczuwaliśmy na każdym kroku. Ania była trochę taką młodą
matką Polką. W jej obecności czuliśmy się nieraz jak na cenzurowanym. Często
niecierpliwiła się i wypominała nam, że marnujemy czas, bo jeśli jest próba, to powinniśmy
pracować, a nie zabawiać się. Trochę popędzała towarzystwo. Może dlatego, że jak najlepiej
chciała skończyć studia. Miała świetną pamięć, była prymuską. Zespół miał dla niej bardzo
dużo szacunku, ale nie traktował jej jak kumpla. Ania wyraźnie nie pasowała do grona osób,
które przede wszystkim chciały się bawić.
JAN S. SKĄPSKI
Po moim wyjeździe do Kanady nasz kontakt z Anną był sporadyczny. Każde z nas
poszło w życiu inną drogą, toteż nie dziwił mnie brak wiadomości od niej. Ilekroć jednak
odwiedzałem ponownie rodzinne strony, starałem się spotkać z dawnymi przyjaciółmi. Po
powrocie do Polski, w 1995 roku, gdy szukałem numerów telefonów, znajomi zapytali: „A do
kogo chcesz zadzwonić?”. „No jak to do kogo? Oczywiście do Anny!”. „Ależ ona nie żyje!” -
usłyszałem w odpowiedzi.
Z Janem S. Skąpskim
Takie wędrówki po peryferiach Polski urozmaicaliśmy sobie, jak tylko się dało.
Występując kiedyś w jakimś ośrodku wypoczynkowym na Mazurach, wybraliśmy się z Anną
na kajaki. Siedziałem już na siodełku i czekałem, aby i ona usiadła. Anna, z tym swoim lekko
spóźnionym refleksem, ze spokojem usiadła... pół metra dalej - bardzo zdziwiona, jakim
cudem znalazła się w wodzie!
Oboje wyróżnialiśmy się wysokim jak na tamte czasy wzrostem. Anna była tylko
kilka centymetrów niższa ode mnie. Zdarzyło się więc, że w jakimś lokalnym pisemku
zamieszczono taką oto recenzję: „I na scenę wyszedł wysoki pan i coś tam powiedział, a
potem wbiegły trzy niskie panie i coś tam zatańczyły, po nich wyszła wysoka pani i coś
zaśpiewała”. Cóż, nie można przecież od każdego recenzenta wymagać, aby się znał na
muzyce, na sztuce...
Pod koniec lat sześćdziesiątych otrzymałem od Anny list ze słowami: „Jak pewnie już
wiesz, przeżyłam ciężki wypadek samochodowy - pamiętasz, że mi to kiedyś
przepowiedziałeś?”. Dreszcz mnie przebiegł... przecież to były tylko żarty, którymi
urozmaicaliśmy sobie wspólne wędrówki! Na jednym z wieczorów zabawiłem się w
chiromantę - czytałem z rąk, niewiele wiedząc na ten temat. Powiedziałem wówczas coś w
rodzaju: „Około trzydziestki będziesz mieć wypadek, z którego z trudem wyjdziesz...”.
Czy mam dodać, że po przeczytaniu tego listu postanowiłem, że już nigdy nikomu nie
będę próbował niczego przepowiadać?
Ostatni raz spotkałem się z Anią w maju lub czerwcu 1977 roku. Odwiedziłem Anię w
jej mieszkaniu. Była bardzo dumna ze swego niedawno narodzonego synka śpiącego
grzecznie w łóżeczku. Nie sprawiała jednak wrażenia szczęśliwej. Żegnając się ze mną,
powiedziała: „Bierz z życia wszystko, co tylko się da, nie zważaj na pozory...”.
Wrocław, 12 X [19]60
Jasiu!
Każdy list - to już przeszłość. Ale to tak na marginesie. Do widzenia, życzę duu-użo
dobrego.
Ania
Wrocław, 17 X [19]60
Dobry wieczór, Jasiu!
Przyjeżdżam jeszcze raz w piątek wieczorem (pospiesznym), tzn. 21 bm. Udało nam
się wreszcie definitywnie ustalić termin egzaminu. Takie ryby (grube) wiecznie gdzieś
fruwają.
O, ale to nic - absolutorium nie robi się co drugi dzień - a nawet dość przeciwnie -
bardzo rzadko. A zatem? No właśnie. Będzie to przebłysk tłumionego (nie wiem w imię
czego) temperamentu.
Herbata zielona jest nadal (tzn. jeszcze) aktualna, ale ja niestety nie wiem, w którym
hotelu się zatrzymam. Więc abym Cię mogła tym razem zobaczyć, najprościej będzie, jeśli
powitasz mocno wystraszoną z prowincji na dworcu. Muszę się jeszcze postarać o rekwizycik
niezbędny przy tym egzaminie: biały kołnierzyk (pod szyję oczywiście) a la Baby.
Tak to bywa. Nasz geofizyk ma 50 lat, 11 dzieci, a jednak popatrz... nie traci
poczucia... humoru.
No, zjawiła się już cała grupa - więc zabieram się znów do ropy naftowej.
A więc, jeżeli nie będziesz zbytnio zajęty - do zobaczenia.
Ania
SZYMON SZURMIEJ
Dekoracją pierwszego programu, jaki z nią zrobiłem, był statek. Na rejach umieściłem
prowadzących widowisko parodystów, orkiestrę usadziłem bardzo wysoko. Chciałem, by
dzięki temu wzrost Ani nie rzucał się tak bardzo w oczy.
Ania została wychowana, jak ja, w tradycji trzech kultur. Czasem trudno z tym żyć.
Dwa lata spędzone w Estradzie Wrocławskiej były dla Ani ciekawym i ważnym
doświadczeniem. Zafascynował ją świat estrady, tak różny od jej świata.
Zespół Estrady bardzo ją lubił. Nie narzucała się nikomu. Była kimś wyjątkowym w
naszym świecie. Nie zawsze ten świat pasował do jej osobowości. Była więc trochę
wyobcowana. Zdarzało się, że wchodziłem do garderoby i mówiłem: „Anik, wychodzimy”.
„Co? Już?”.
Czułem, że jest nieobecna, że wyrywam ją z jej tylko dostępnego świata. Ten świat,
który sobie stworzyła, na pewno był obroną przed stresem, jakim dla artysty jest zetknięcie z
publicznością.
Kiedy Ania wychodziła na scenę, była zjednoczona z muzyką. Nie zależało jej na
aplauzie widowni, a jedynie na akceptacji tego, co robi. Gdy rozlegały się oklaski, skłaniała
lekko głowę, uśmiechała się. Publiczność ją ubóstwiała, a ona... lubiła publiczność po
swojemu.
Ania żyła sztuką. Sztuka była dla niej wszystkim. Kiedy ćwiczyła, przygotowywała
piosenkę, trzeba było uważać, żeby nikt nie wszedł, nie przeszkodził jej, nie zburzył
stworzonego nastroju. Czasami zatracała się w śpiewie, w muzyce. Trzeba było znaleźć
sposób na sprowadzenie jej na ziemię.
Była nadwrażliwa. Miała melancholijną naturę. Przy niej musiałem być trochę
psychologiem. Wiedzieć, kiedy ją pogłaskać po głowie, kiedy przytulić. Z Anią trzeba było
tak właśnie postępować. Delikatnie i ostrożnie.
Nie wierzyła we własne siły. Wciąż szukała potwierdzenia swego talentu u innych.
Zanudzała mnie pytaniami, czy dobrze zaśpiewała, czy na pewno spodobała się
publiczności...
Wiem, że byłem dla niej autorytetem w dziedzinie estrady. Oprócz duchowej więzi
łączyła nas najzwyklejsza sympatia. Lubiliśmy się bardzo. Podkochiwałem się w niej. Nawet
pisałem listy miłosne. Matka Ani była oburzona, że żonaty mężczyzna i takie rzeczy, a ja
wówczas nie byłem żonaty!
KATARZYNA GÄRTNER
Tańczące Eurydyki napisałam dla Ani, lecz nie chciała ich śpiewać. Uważała muzykę
za zbyt skomplikowaną i udziwnioną, zbyt trudną dla publiczności, dla której
występowałyśmy w rzeszowskiem. Anka chciała śpiewać piosenki w stylu włoskim. Od
początku była prowłoska. Pasowały do niej utwory o dużej kantylenie, linii melodycznej typu
Wróć do Sorrento.
W 1963 roku Ania pojechała na festiwal do Sopotu, ale nie śpiewała jeszcze żadnej z
moich kompozycji. Wykonała smutną piosenkę Tak mi z tym źle. Nie mając nadziei na
wykonanie Ani, dałam Tańczące Eurydyki Helenie Majdaniec, tak więc najpierw pojawiły się
na Festiwalu Młodych Talentów w Szczecinie, gdzie przyniosły Helenie pierwsze miejsce.
[Helena Majdaniec wykonała tę piosenkę w 1962 roku, według Anny German przed jej
poznaniem się z Katarzyną Gärtner].
Gdyby Anka w 1963 roku zaśpiewała Tańczące Eurydyki, już wtedy odniosłaby
sukces. Do wykonania ich w następnym roku na festiwalu opolskim namówił Anię Szymon
Szurmiej, który cały czas upierał się, żeby nas „ożenić”. Tego samego zdania był Jan
Nagrabiecki. Myślę, że Ania ustąpiła pod ich naciskiem i w 1964 roku wreszcie zaśpiewała
Tańczące Eurydyki w Opolu, a potem w Sopocie. Od tej pory zaczęły się wszystkie nasze, a
właściwie jej, sukcesy.
Pracowało się nam wspaniale. Nie było żadnych konfliktów. Myślę, że wyczuwałam
muzyczne ciągoty Ani. Łączyłam na przykład smyczki z ostrymi gitarami, wielkie chóry z
orkiestrą symfoniczną, co dawało świetny efekt. Anka była niezwykle muzykalna.
Natychmiast potrafiła zaśpiewać wymyśloną przeze mnie frazę. Zgadzała się z moimi
pomysłami, akceptowała je.
Cały świat mógł wtedy należeć do nas. W październiku 1967 roku miałyśmy jechać na
festiwal do Rio de Janeiro, potem do Tokio, Filadelfii i na Majorkę. W sierpniu tego samego
roku Anka miała wypadek i nic nie zostało z naszych planów.
Było mi smutno, gdy pojechała do Włoch. Czułam się tak, jakby odebrano mi coś
drogiego. Wszystko wskazywało na to, że zrobi tam dużą karierę. Włosi oceniali ją bardzo
wysoko. Nikt nie przewidywał tragedii...
Po wypadku nie wróciła już do mnie. Chciała śpiewać własną muzykę. Nie było
żadnego powodu, abym nie pisała dla Anki, ale nie prosiła mnie o kompozycje. Zaczęła pisać
smutne piosenki. Moje melodie zmuszały ją do otwarcia głosu, były dynamiczne. Po wypadku
jej dusza śpiewała w innym nastroju i sama to najlepiej czuła. Moja rola się skończyła. Tak
się to rozwiało, ale pozostał żal...
Po wielu latach, w 1981 roku, Ania zadzwoniła do mnie i poprosiła, żebym napisała
dla niej piosenkę. Nie wiedziałam, że jest ciężko chora, chociaż powiedziała coś w rodzaju:
„Chcę zaśpiewać jeszcze jakąś twoją piosenkę”. Zasugerowała nawet, że chciałaby do mojej
melodii rosyjski tekst. Skontaktowała mnie z autorem tekstów Aleksandrem Żygariowem.
Mieliśmy pracować razem. Potem był mój wyjazd do Szwajcarii, stan wojenny, a później
Anka umarła.
Chyba półtora roku po jej śmierci upomniała się o tę piosenkę Moskwa. Zaproszono
mnie do prowadzenia programu poświęconego Ani. Żygariow napisał do mojej melodii tekst i
tak powstał utwór Niedokończona piosenka. Pamięci Anny German. Melodia w
szopenowskim stylu napisana na głos Ani, fraza o dużej skali - zaśpiewałam ją dla Anki w
moskiewskiej telewizji, choć nie było to łatwe. Program obejrzało siedemdziesiąt milionów
widzów! Do tej pory nie zdawałam sobie sprawy z ogromu jej popularności. Nie wiedziałam,
kim była Ania German dla tamtych ludzi. W Związku Radzieckim miała miliony fanów. Była
autentyczną królową.
Płytę z naszą piosenką oraz innymi poświęconymi Ani mieliśmy nagrywać w
Moskwie. Niestety, Aleksander Żygariow zmarł nagle - tu, w Polsce.
Tak zakończyła się historia mojej ostatniej piosenki napisanej dla Ani German, którą
kochałam i uważałam za jedną z największych światowych wokalistek.
JANUSZ HORODNICZY
Wszyscy się w niej kochaliśmy. Czysto platonicznie - w jej przypadku nie było mowy
o czymś innym. Ania była dla nas „święta”. Mówiono o niej „dziwaczka”. Dzisiaj, z
perspektywy czasu, przypuszczam, że duży wpływ miało jej protestanckie wychowanie. Była
adwentystką, o czym długo nikt z grona jej znajomych nie wiedział. Nie paliła papierosów,
nie piła alkoholu. W czasie bankietów wprawdzie spełniała toasty, ale jedynie podnosiła
kieliszek... i zazwyczaj odstawiała nietknięty.
Notatki Anny
Anna była inna niż pozostali artyści. Uśmiechnięta, taktowna, życzliwa. Nikomu
chyba nie dała odczuć, że go nie lubi czy potępia.
Pod koniec 1966 roku przedstawiliśmy program zatytułowany Oj, te festiwale!.
Wielka, dosłownie i w przenośni, Ania podświadomie odchylała głowę na jedną stronę, by
choć trochę, chociaż optycznie się obniżyć. Starała się nosić buty na niskim obcasie, aby,
broń Boże, wysoki obcas jej nie podwyższał. Zygmunt Wojdan, który reżyserował program,
rozzłościł się: „Zrzucaj te swoje kapcie i kup jak najwyższe szpilki. Jesteś wysoką, świetnie
zbudowaną, piękną dziewczyną. Czego się wstydzisz?”.
Nie od razu znalazła odpowiednie szpilki. Miała dużą stopę, więc było trudno.
Była niezwykle skromnie ubrana, prawie nie używała szminki, włosy często splatała w
warkocz. Prawość, sumienność, punktualność, prawdomówność to zaledwie maleńki procent
jej zalet. Mówiła piękną polszczyzną, zawsze cicho, prawie szeptem, tworząc w ten sposób
wokół siebie specyficzny klimat spokoju, zgody i równowagi. Kochała ludzi, świat i
wszystko, co na nim żyje. Była wspaniałą koleżanką, bardzo dobrym człowiekiem i wielką
artystką.
Potem zaczęła się jej wielka kariera. Cieszyliśmy się, bo naprawdę ogromnie ją
lubiliśmy.
Ania czuła się zażenowana faktem, że jest KIMŚ. Potrafiła natomiast wyolbrzymiać
zasługi zupełnie przeciętnych osób. Dla niej każdy był wielki i godny szacunku.
WITOLD BARTNIKOWSKI
Byłem w jury tego festiwalu. Przewodniczącym był znakomity poeta Jerzy Jurandot,
członkami: Tadeusz Gączowski - wiceprzewodniczący Wojewódzkiej Rady Narodowej w
Olsztynie, Aleksander Sewruk - dyrektor Teatru im. Stefana Jaracza w Olsztynie, Józef
Fajkowski - dyrektor Wydziału Kultury WRN, Kazimierz Krukowski - słynny Lopek, znany
aktor, oraz przedstawiciel Ministerstwa Kultury i Sztuki.
Pochylam się nad zdjęciem. Widać na nim uśmiechniętą Annę German, której nagrodę
wręczają Józef Fajkowski i Tadeusz Gączowski. Dalej stoi Wiesław Cudowski, działacz
Towarzystwa Wiedzy Powszechnej, później wieloletni dyrektor Naczelnej Organizacji
Technicznej w Olsztynie. Dwóch kolejnych osób nie znam. Dalej stoi Jerzy Jurandot, a siedzi
Aleksander Sewruk. Następnej osoby nie potrafię zidentyfikować. Przy prawej krawędzi
zdjęcia widać głowę i prawe ramię Witolda Bartnikowskiego.
Po uroczystym wręczeniu nagród odbyło się przyjęcie w Sali Malinowej Teatru im.
Stefana Jaracza. Rozmawiałem wtedy z Anną German, nawet trąciliśmy się kieliszkami z
winem i zaczęliśmy mówić sobie po imieniu.
ADRIANNA GODLEWSKA
Aktorka
Z Ireną Dziedzic
Na scenę weszła bardzo wysoka, z pięknymi blond włosami młoda kobieta. Uderzyło
mnie jej niezwykłe skupienie oraz pewien rodzaj nieśmiałości i lekkiego zażenowania,
wynikającego być może ze zbyt wysokiego wzrostu, dalekiego od przeciętnego.
Orkiestra zagrała wstęp, a ona zaczęła śpiewać. To było coś zupełnie niezwykłego.
Śpiewała piękną piosenkę Lucjana Kaszyckiego z tekstem Tadeusza Śliwiaka Jeśli chcesz,
proszę wstąp. Jej głos początkowo wydał mi się nienaturalnie wysoki, śpiewała nienagannie
czysto i muzykalnie, w rejestrze niespotykanym u innych piosenkarzy. Było coś
zaczarowanego w dźwiękach, którymi się posługiwała. Odniosłam wrażenie, że publiczność
zareagowała najpierw z pewną rezerwą, natomiast po drugiej piosence - [Tak mi z tym źle] z
muzyką Henryka Klejnego i tekstem Bronisława Broka - aplauz był ogromny.
Choć od tego czasu minęło wiele lat, wspominam ten pełen wrażeń wieczór z wielkim
sentymentem. Z wieloma artystami biorącymi udział w tym koncercie miałam okazję w mojej
późniejszej drodze artystycznej wielokrotnie się spotkać, jednakże nie miałam szczęścia
uczestniczyć w jakiejkolwiek imprezie z piękną i utalentowaną Anną German. Podziwiałam
ją na odległość. Już w następnym roku na festiwalu w Opolu zachwyciłam się cudownym
wykonaniem słynnej piosenki Tańczące Eurydyki. Wypełniony po brzegi amfiteatr oniemiał z
zachwytu. To była prawdziwa SZTUKA przez duże „S”.
W międzyczasie w moim życiu dużo się zmieniło i po kolejnej przeprowadzce
zamieszkaliśmy [z mężem Wojciechem Młynarskim i córeczką Agatą] na Solcu. Wcześniej
dotarła do Polski wiadomość o tragicznym wypadku Anny. Było to bolesne przeżycie nie
tylko dla wielbicieli jej talentu, ale także dla całego środowiska artystycznego. Z uwagą
śledziliśmy informacje, jak przebiega jej powrót do zdrowia. W prasie ukazywały się kolejne
wiadomości i po pewnym czasie dowiedzieliśmy się, że Ania jest już w domu - pod opieką
swego ukochanego - i że mieszkają na Powiślu. Wkrótce zorientowałam się, że mieszkają w
tym samym domu, co my. Wreszcie pewnego dnia, wychodząc na spacer z moją córeczką,
spotkałam Anię, która w ciemnych okularach, pomaleńku, krok za krokiem również
zamierzała wyruszyć na swoją codzienną rehabilitacyjną przechadzkę. Ukłoniłam się, nie
zatrzymując, bo zauważyłam, że woli nie nawiązywać kontaktu. Takie spotkania powtórzyły
się kilka razy, aż któregoś dnia Ania sama się zatrzymała, aby powiedzieć mi, że namawiają
ją na występ, a ona boi się i nie czuje się jeszcze na siłach. Starałam się okazać entuzjm i
zapewniałam ją, że ma wielkie wsparcie wśród wszystkich kolegów.
Życie powoli wracało na swoje tory - kontaktowałyśmy się więc z Anią tylko
sporadycznie, aż do dnia, gdy zaczęły do nas dochodzić wieści o chorobie Ani i jej bardzo
trudnej sytuacji materialnej. To było niewyobrażalne, że gwiazda takiej wielkości ma
problemy finansowe. Niestety był to czas tzw. radosnego socjalizmu, który w podobnych
sytuacjach jawił się jako okrutny, bezduszny i bezwzględny, nie okazując należnego szacunku
osobom wybitnym.
Ania przyjęła nas serdecznie, z uśmiechem, chociaż była już bardzo słaba i nasza
wizyta stanowiła dla niej duży wysiłek. Była bardzo wzruszona postawą kolegów i
zorganizowaną przez nas pomocą. Rozmawiałyśmy o nowinkach z życia artystycznego i o
działalności kolegów. W pewnym momencie Ania powiedziała, że chce nam zaprezentować
coś, co napisała i co jest dla niej niezwykle ważne. Usiadła do pianina i po kilku akordach
usłyszałyśmy piękną melodię i znane każdemu słowa modlitwy Ojcze Nasz...
To była wielka chwila. Zapadła cisza. Po jakimś czasie Ania powiedziała: „Tak mi to
w duszy śpiewało. Chciałam, żebyście usłyszały - to dla mnie teraz bardzo ważne”.
ALEKSANDER ŻYGARIOW
„Proszę zrozumieć - starała się wyjaśnić następnego dnia - jeszcze nigdy nie
śpiewałam na festiwalu! A jeśli przegram?”. Krzywka był pełen optymizmu. „Nic się nie
martw - powtarzał - kiedyś trzeba zrobić pierwszy krok”. „A co będę śpiewała?”. „Co
zechcesz!”. „Może Tańczące Eurydyki?”. „W żadnym wypadku - przerwał. - Kto zna tę
Gärtner? To amatorska twórczość!”. „Tak - zmieszała się Anna - ale to festiwal piosenek, nie
nazwisk”. „Cóż, Aniu, są sprawy, o których nie masz pojęcia” - powiedział Krzywka,
zmieniając ton.
Ania nie chciała dłużej dyskutować, choć była przekonana, że piosence Tak mi z tym
źle brak polotu, ekspresji, dramatyzmu.
„Już panią słyszałam - powiedziała Maria - i bardzo mi się pani podoba. Życzę pani
powodzenia”. „Ja pani również” - wesoło odpowiedziała Anna.
Podszedł do nich wysoki, elegancki Lucjan Kydryński. Ania znała go z wielu
programów. Ceniła jego inteligencję i szczerość wypowiedzi. Kydryński potrafił
błyskawicznie nawiązać kontakt z publicznością. Był osobowością. Podszedł do nich z
notesem. Zadał kilka pytań dotyczących ich biografii, ukłonił się i odszedł. Promieniował
życzliwością, spokojem, humorem. Ania była zachwycona jego błyskotliwością, taktem,
bystrością. Jej własna rola na scenie wydawała się błahą w porównaniu z tą, którą odgrywał
Lucjan Kydryński. A gdy uśmiechnął się do niej i szarmancko wywołał na scenę, poczuła, jak
ziemia kołysze się pod jej stopami. Przemknęło jej przez myśl, zupełnie niestosownie w takiej
chwili, że się zakochała...
Decyzję jury o przyznaniu jej drugiej nagrody poznała następnego wieczoru. „No,
Aniu - powiedział Julian Krzywka, otwierając szampana - jesteś teraz laureatką
Międzynarodowego Festiwalu w Sopocie. Przed tobą cudowna przyszłość. Wypijmy za nią!”.
„I za pana! - odpowiedziała, popijając wolno. - Ale to jeszcze nie mój Sopot. Proszę mnie źle
nie zrozumieć, nie jestem zarozumiała. Czuję jednak, że mogłam wypaść lepiej. Gdybym
tylko śpiewała Tańczące Eurydyki...”.
Pewnego razu, gdy po skończonym koncercie spóźniła się do autobusu (nie mogła
znaleźć butów w garderobie), Aniela w obecności wszystkich artystów zrobiła Ani awanturę.
„Teraz mogę robić wszystko - trajkotała piskliwie - teraz jestem laureatką, jadę na koncerty
do Włoch, mogę gwizdać na kolegów, niech marzną w autobusie”.
W Giżycku
Ania nie mogła zrozumieć, dlaczego już sama jej obecność tak irytuje Anielę. Przed
wyjazdem do Rzymu postanowiła spróbować pogodzić się z Anielą, urządzając pożegnalne
przyjęcie w kawiarni. „Zobaczysz, następnym razem na pewno pojedziesz ty - przekonywała,
jakby chciała się usprawiedliwić. - Co ci przywieźć z Italii?”.
Aniela, która wypiła już sporo, popatrzyła na Annę mrocznymi szklanymi oczami.
„Nie lubię cię, nie lubię. I nie chcę od ciebie niczego! - A po krótkiej pauzie dodała: - Idź do
diabła!”.
Tej nocy Anna nie spała. Wszystko - i sukcesy na stołecznej estradzie, i bajeczna, jak
by się wydawało, podróż do Włoch - wszystko to było niczym w porównaniu z nienawiścią
koleżanki, z jej zawiścią i bezczelnością.
Pomyślała, że Aniela rzuciła na nią urok - cały czas bolała ją głowa, przez ciało
przebiegały dreszcze. Znajomy odwiózł ją do znanego profesora. Ten zbadał i uspokoił Annę.
„To nic strasznego, po prostu choroba młodości: pani się nie oszczędza, przepracowuje.
Ciśnienie bardzo niskie: siedemdziesiąt na pięćdziesiąt. Jak tak można? Pije pani kawę?” -
zainteresował się profesor. „Rzadko. Czasami rano, z mlekiem. Po kawie zaczyna mi szybko
bić serce”. „Niech się pani postara o pantokrin, bardzo skuteczne radzieckie lekarstwo. Proszę
więcej spacerować - powiedział na pożegnanie. - I myśleć tylko o przyjemnych rzeczach. Jest
pani piosenkarką... Powinna pani nieść radość ludziom. To pani zawód, jak mój leczyć. -
Profesor podniósł palec i po raz pierwszy się uśmiechnął. - A radość jest jeszcze lepsza niż
pantokrin”.
Nikt na nie nie czekał. Nie było żadnych oficjalnych przedstawicieli, którzy
pomogliby im zdobyć jakiś pokój w Rzymie. Wreszcie wieczorem szczęście uśmiechnęło się
do nich. Zjawił się młody, pogodny człowiek, który zawiózł Anię i Hankę do piętrowego
domu na głośnej via Cavour [w rzeczywistości była to via Domenichino]. Gospodyni, signora
Bianka [Żygariow podaje to imię na podstawie wspomnień Anny German, która pomyliła
imię gospodyni; w rzeczywistości miała ona na imię Alba], okazała się sympatyczną kobietą.
Poczęstowała dziewczyny spaghetti, poprosiła o pieniądze za dwa tygodnie z góry, pożegnała
się i odeszła.
Ach, te pieniądze... O ile w Polsce wciąż ich brakowało, o tyle w Italii... Na dwa
miesiące Anna otrzymała sześćdziesiąt tysięcy lirów, które wystarczyły zaledwie na opłacenie
pokoju i kupno ciepłych skarpet (pokój nie był ogrzewany i nocą dziewczęta marzły). O
lekcjach śpiewu nie mogło być mowy. Za nie także trzeba by było płacić. Kiedy Ania
usłyszała o tym od Carlo Baldiego, pracownika Radia Italiana, po prostu roześmiała się. Carlo
spojrzał na nią zdziwiony, potem szybko powiedział: „Tak, tak, rozumiem... Nie ma pani
pieniędzy. Współczuję. Ja też nie mam. Domenico Modugno, który był tutaj przed panią,
także ich nie ma. Nikt nie ma pieniędzy. A jednak wszyscy chodzą do drogich restauracji,
jeżdżą taksówkami... Nie wierzę, że nie ma pani pieniędzy. Z pewnością wyprowadziła pani
w pole celników. Co pani przywiozła? Kawior? Rosyjskie ikony? Poznam panią z uroczym
pedagogiem. Będzie pani śpiewać jak Adelina Patti. A po roku wszystko zwróci się pani
dziesięciokrotnie, tylko niech się pani nauczy płacić”. „Naprawdę nie mam pieniędzy” -
próbowała wyjaśnić Ania. „Nie? To proszę zachwycać się widokami Italii! A przy okazji - po
ile pani sprzedaje czarny kawior?”.
Następnego dnia w Radiu Italiana rozpoczął się strajk. Policja okrążyła budynek. Nikt
nie wiedział, jak długo to potrwa.
Wstawały więc rano, piły gorące mleko, jadły kanapki i wychodziły. Hanka była
znakomitym przewodnikiem. Czasami Anna miała wrażenie, że już dłużej nie zdoła
podziwiać tych starych świątyń, pałaców, galerii.
Dwa dni przed odjazdem zadzwonił Carlo Baldi: „Signora Anna, zapraszam panią na
kolację”. „Jak to, signore Carlo - odpowiedziała złośliwie - przecież kolacja kosztuje...”.
„Ech, signora, nic pani nie zrozumiała! - roześmiał się. - Pieniądze są po to, aby je tracić”.
Następnego dnia Ania obudziła się późno. Kończą się moje „rzymskie wakacje” -
pomyślała. - Oczywiście, były wspaniałe. Jednak z artystycznego punktu widzenia takie
podróże są bezmyślne.
Minęło kilka miesięcy. Ania nadal nie miała czasu dla siebie. Czasami Julian Krzywka
otrzymywał telegram z zaproszeniem dla Anny na ważny koncert do Warszawy czy Katowic.
Krzyczał wtedy: „Czy oni nie rozumieją, że gramy spektakl i nie mamy drugiej obsady? - Po
czym milkł i po kilku sekundach dodawał: - Dobrze, tylko postaraj się wrócić jak
najszybciej”.
Przez kilka tygodni Anna chodziła przygnębiona. Przeziębiła się. Lekarz kazał jej
leżeć. Ale co wieczór był koncert i, choć głowa pękała, trzeba było wziąć się w garść. I
śpiewać. Na szczęście koncerty odbywały się we Wrocławiu.
Któregoś dnia obudził ją znajomy głos. Dochodził z podwórka. Tak - to był jej głos!
Jej piosenka, którą śpiewała niedawno na koncercie w Rzeszowie. „Pani Irmo, pani Irmo! -
zawołał ktoś. - Proszę szybko włączyć radio, pani córka śpiewa!”.
Jak to możliwe? Ania nie zauważyła, że ten koncert jest nagrywany. I nagle...
Ania lubiła te chwile, kiedy mogła posiedzieć w domu, porozmawiać z mamą i babcią
- choćby o tym, jak przygotować pieczeń, upiec pieróg czy zrobić sok wiśniowy. Zaszyć się w
kuchni, wypić herbatę z własnej filiżanki...
Annę dotknęło to nietaktowne pytanie. „Nie wiem, jak to jest u was, artystów...”.
Poczuła się jeszcze bardziej samotna. Tłumaczyła sobie, że to wina zawodu (jaki mężczyzna
wytrzymałby z żoną, której ciągle nie ma w domu?). Wiedziała, że podoba się mężczyznom, a
jednak - wciąż była sama.
Czytała książkę, siedząc na pływalni, gdy podszedł do niej młody, wysoki mężczyzna
o jasnej twarzy i poprosił, by zaopiekowała się jego rzeczami. Miał jeszcze trochę czasu do
odjazdu pociągu do Warszawy i chciał popływać. Dlaczego wybrał właśnie Annę? Wzbudziła
w nim zaufanie. Kiedy zaczęli rozmawiać, okazało się, że jest inżynierem i mieszka w
Warszawie. Zostawił swój adres... Wkrótce wysłała do niego pocztówkę, zapraszając na
koncert. Nie myślała, że przyjedzie... Jakież było jej zdziwienie, gdy Zbigniew przyjechał do
Rzeszowa z bukietem kwiatów. „Pięknie pani śpiewa. Już wcześniej słyszałem panią w
radiu”.
Kolejny raz spotkali się we Wrocławiu. Anna wróciła na krótko do domu. Zbigniew
cierpliwie czekał na nią. Zaprosiła go do pokoju. Pili herbatę i jedli babcine pierogi.
„Czy całe życie chce pani tak przejeździć?” - spytał. „Jeśli wystarczy mi sił, to do
emerytury” - odparła Anna, popijając łyk gorącej herbaty. „Naprawdę?” - spytał z
niedowierzaniem. „Naprawdę”. „A ja, rozumiesz - powiedział szeptem, przechodząc na ty -
chciałem właśnie spytać, czy nie wyjdziesz za mnie za mąż...”.
W pokoju obok, gdzie siedziała babcia, rozległ się dźwięk tłuczonej szklanki. Anna
roześmiała się: „Widzi pan, przez pana już naczynia tłuką!”. „To na szczęście” - powiedział
Zbigniew z przekonaniem. „Jakże to tak, od razu z oświadczynami? Przecież pan mnie w
ogóle nie zna. Może jestem zła, skąpa, zazdrosna?”. „Nie, jesteś dobra, piękna - wyszeptał. -
Proszę panią o rękę”. „Było, nie było! - stukając się z gościem szklanką herbaty, zakończyła
Anna. - Pomyślę”.
Zbyszek często dzwonił, pytał o zdrowie, o występy, ale ani razu nie wspomniał o
swoich oświadczynach. Anna zaczęła myśleć, że wtedy, we Wrocławiu, po prostu zażartował
z niej.
Pewnego razu, gdy Zbyszek odjechał do Warszawy, do Anny przysiadł się Julian
Krzywka. „Odprowadziłaś swojego Zbyszka?”. Skinęła głową. „Posłuchaj! Jesteś zdolną
piosenkarką, wkrótce możesz zostać gwiazdą. Tobie nie jest potrzebny mąż jak pani Wandzie,
Magdzie czy Zosi. Tobie potrzebny jest mąż impresario, który zająłby się twoimi sprawami w
radiu, telewizji, na koncertach. Jesteś przede wszystkim artystką”. Ania nie potrafiła
wyobrazić sobie Zbyszka w tej roli. Czy zatem powinna wyjść za mąż nie z miłości, lecz dla
dobra spraw zawodowych?! Zbyszek był jedynym człowiekiem, który zawsze miał dla niej
słowa współczucia. Mama i babcia patrzyły na nią oczami widza. Pytały o koncerty,
wykonywane piosenki, plany... Jakby przeprowadzały wywiad. Za to Zbyszek gładził ją po
głowie, tulił i cichutko szeptał: „Ech ty, biedulko, moja zmęczona biedulko!”.
„Musisz jechać. Koniecznie - powiedział. - Jesteś teraz w świetnej formie. Nie znam
lepszych od ciebie. Smutno rozstawać się z tobą, ale nie ma rady...”. „Nie rozumiem -
zdziwiła się Anna - przecież natychmiast po festiwalu wrócę”. „Nie wrócisz...”.
Chyba jeszcze nigdy Anna tak długo i starannie nie ćwiczyła. Dyrygent i muzycy byli
ogromnie zmęczeni, nie odmawiali jednak. Z ciekawością przyglądali się Annie, cicho coś
szeptali i machali w jej stronę. A gdy próba się skończyła, przyjaźnie bili brawo.
Przed występem drżała jak debiutantka. W pewnej chwili chciała nawet podejść do
Lucjana Kydryńskiego i prosić o zmianę kolejności, ale opanowała się i szybkim,
stanowczym krokiem weszła na estradę.
Ze Zbigniewem Tucholskim
Niebo pokryło się chmurami i na widzów spadły pierwsze krople deszczu. Gdy Anna
zaczęła śpiewać - swobodnie, lekko, nastrojowo - amfiteatr w jednej chwili zapomniał o
ulewie, zachwycony czarującym głosem piosenkarki. Przy ostatnich taktach melodii deszcz
nasilił się i jego łoskot połączył się z burzą oklasków i głosami zachwytu.
Nieznajomi gratulowali jej, obejmowali i ściskali jej dłoń aż do bólu. Anna czuła na
sobie zachwycone spojrzenia. Była zmieszana...
Podczas bankietu podszedł do niej jakiś mężczyzna. „My się już znamy, ale to
nieważne. Mam zaszczyt zaproponować pani wyjazd na trzy dni do telewizji berlińskiej”.
Był to ten sam człowiek, który w Sopocie żądał od niej pieniędzy. Następnego dnia
gazety zapełniły się fotografiami Anny. Po obiedzie „pan z Sopotu” ponownie ją odwiedził,
by powiedzieć, że za tydzień powinna być w Warszawie, stamtąd pojedzie do Berlina, a za
dwa tygodnie - do Moskwy.
„Tak się cieszę, że jesteśmy wszyscy razem - powiedziała Anna wieczorem, przy
świątecznie nakrytym stole. - Prawda, mamo, że mi się powiodło?! Mam ukochaną pracę,
Zbyszka i was - zdrowe. Czegóż więcej trzeba?”. „Cieszyć się i nie gniewać Boga -
powiedziała babcia. - Jedziesz do Rosji, Aniuta, pokłoń się ojczyźnie”.
Minęli Brześć...
Pierwszy koncert w Moskwie. Jak opanować wzruszenie? Jak nie dać się ponieść
emocjom?
„Zakładam się - zawołał Janusz Gniatkowski - że sam jeden mogę śpiewać przez cały
wieczór. Besame mucio siedem razy, a Istambuł-Konstantynopol jedenaście!”. „Myślisz, że
nas zadziwisz?! - pogardliwie uśmiechnęła się Wiesława Drojecka. - Jeśli chcesz wiedzieć,
trzy miesiące temu w Leningradzie nie schodziłam ze sceny przez półtorej godziny...”.
Bisowała uskrzydlona. Wydawało jej się, że na sali siedzą znajomi i bliscy ludzie,
którzy przyszli spotkać się z nią po dłuższej rozłące. Zaraz zaczną pytać o mamę i babcię, o
życie w Polsce przez tyle lat...
Drugi koncert był równie wielkim sukcesem. Ania nie śmiała podczas koncertu
wymówić kilku słów po rosyjsku. Mimo to miała wrażenie, że publiczność doskonale ją
rozumie.
Dwa dni później obie Anny spotkały się na ulicy Stankiewicza, gdzie w głębi starego
moskiewskiego dworku znajdowała się Melodia. Koncerty, praca nad repertuarem na
longplay - z kompozytorami, orkiestrą, Anną Kaczaliną. Ania nie mogła nazwać tego „pracą”.
To był szczyt szczęścia.
Pierwsze piosenki na przyszłą dużą płytę zostały nagrane. Dalszą pracę nad płytą
trzeba było odłożyć - Annę ponownie zaproszono na festiwal w Sopocie.
Trzy godziny później była już na próbie. Przedstawili jej drugą reprezentantkę Polski -
Ewę Demarczyk. „Zaśpiewasz Tańczące Eurydyki, prawda?” - spytał Anię Lucjan Kydryński.
W tym roku również miał prowadzić koncerty festiwalowe. Odpowiedzią był uśmiech Anny.
Cariaggi nic nie mówił, całował jej ręce i chwytał się za serce.
Z mamą i babcią
Ach, gdyby pani wiedziała, ile radości sprawiła mi ta płyta! Jak pięknie, czysto,
serdecznie śpiewają Leonid Utiesow i Kławdia Szulżenko!
W Pagarcie, gdzie odbierała paszport, Ania spotkała Juliana Krzywkę. Był w dobrym
humorze. „Jak żyjesz, Aniu? Wspominasz nas czasami? Wróciliśmy właśnie z RFN, za
miesiąc będziemy w Szwajcarii”. „Wspominam często - odpowiedziała życzliwie. - Zresztą
nie tylko wspominam, ale także tęsknię”. „Czytałem o twoich sukcesach w ZSRR. Znowu
tam?”. „Niestety nie - odpowiedziała Anna. - W zupełnie inne strony, do USA”. „Dlaczego
«niestety»? Zobaczysz, jak ludzie żyją, zarobisz parę dolarów. Weź ze sobą polską wódkę,
aparat fotograficzny...”. Anna przerwała mu: „Panie Julianie, ze mnie żaden handlarz. Pan
wie”. „Ach, Aniu, Aniu... Bujasz w obłokach, a teraz właśnie powinnaś zebrać majątek.
Wciąż nie masz mieszkania, prawda? Ale masz Zbyszka. Cóż za dziwactwo! To śmieszne.
Gwiazda estrady polskiej, a tak nie dba o siebie. Jeśli zechcesz, w każdej chwili mogę zostać
twoim menedżerem”.
Na scenę rzucano drobne upominki. Kilka osób chciało wręczyć piosenkarce dolary...
W Ameryce, 1965
Pewnego wieczoru po koncercie Andrew Jones zaprosił Annę na kolację. Kiedy zeszli
do baru hotelowego, przedstawił jej młodego człowieka w ciemnych okularach: „Michael,
także Jones. Nie mówi po polsku, jest z pochodzenia Irlandczykiem. Wielkim znawcą sztuki.
Był na koncercie i uważa, że może pani zostać gwiazdą w Ameryce. Proponuje pani dobry
kontrakt. Ale trzeba zmienić repertuar. Już pani mówiłem, że w Ameryce śpiewa się po
amerykańsku!”.
Propozycja Michaela była dla Anny nęcąca. Chciał podpisać z nią kontrakt na dwa
lata. Po miesiącu intensywnych prób z jedną z nowojorskich grup miała brać udział w
programie Inter-show, występować w najlepszych salach koncertowych Stanów
Zjednoczonych i Kanady.
Wybór był jasny i jednoznaczny. Nawet gdyby ofiarowano Annie German jeden z
drapaczy chmur, w którym mieszkałaby razem z najbliższymi, to i tak oddałaby wszystko,
żeby wrócić do Polski. Jedna sprawa - występować tu, druga - pozostać na zawsze.
Czekała już ponad półtora roku. Podania, telefony, prośby, kolejne podania,
zaświadczenia o stanie zdrowia matki i babci... A prasa wciąż pisała o sukcesach Anny i o jej
talencie, który rozwija się z koncertu na koncert, z festiwalu na festiwal.
Ania nie do końca zgadzała się z tą opinią. Według niej pierwsza nagroda, którą
otrzymała na opolskim festiwalu w 1965 roku, nie była w pełni zasłużona. Piosenka
Katarzyny Gärtner Zakwitnę różą ustępowała Tańczącym Eurydykom.
Kilka lat później Andrzej Wajda zaproponował Annie epizod u boku Daniela
Olbrychskiego. „Proszę zobaczyć, jak pani wygląda na ekranie” - powiedział. Rola
rzeczywiście okazała się malutka. W filmie Krajobraz po bitwie Anna jest na ekranie
niespełna minutę.
Bez wahania przyjęła propozycję mało znanej włoskiej firmy płytowej Company
Discografica Italiana (CDI). Nie zwracała uwagi na to, że poprzedni wyjazd do Italii
pozostawił w jej sercu pewien uraz. Nie przestała zachwycać się muzykalnością Włochów.
Poza tym niemałą rolę odegrała też materialna strona propozycji. Chociaż właściciel firmy
Pietro Cariaggi proponował Annie honorarium znacznie niższe od tego, które dostawali jego
rodacy, było ono dostatecznie wysokie, aby poprawić jej sytuację finansową.
W prasie włoskiej dużo pisano o Annie... Wywiad z Anną, „Gente”, listopad 1966
Anna bezradnie rozłożyła ręce. Miała wprawdzie sporo ciekawych zdjęć zrobionych
podczas festiwali w Sopocie i Opolu, ale Włosi bez wahania odrzucili je, twierdząc, że są
nieatrakcyjne. Zaakceptowali jednak (bez wielkiego entuzjazmu) nagrania - i polskie, i
rosyjskie.
Następnego dnia Anna usłyszała swoje piosenki w radiu. Nie mogła jednak zacząć
prób - najpierw trzeba było zrobić z niej gwiazdę. Zawożono ją więc do eleganckich domów
mody, w których przymierzała nieskończoną ilość sukienek, spódnic, bluzek... (Oczywiście
były problemy z zakupami - Włoszki są niewysokie). Dużo czasu pochłaniały sesje zdjęciowe
w osobliwych zaułkach Mediolanu. Odbyło się kilka konferencji prasowych. Na twarzach
dziennikarzy rysował się nieskrywany zachwyt. Ich pytania dalekie były jednak od spraw
związanych z muzyką. Pytali o życie codzienne w Polsce, o przeciwników reżimu.
Interesowało ich także, czy Anna „wybierze wolność”, czy też wróci do kraju. „Panowie,
jestem piosenkarką! Piosenkarką. Przyjechałam po to, aby śpiewać, a nie dyskutować o cenie
kiełbasy w Warszawie...”. Dziennikarze śmiali się i bili brawo. „Kiedy to się skończy? -
pytała Ranucia. - Kiedyś przyjeżdżałam tu uczyć się śpiewu, ale zamiast się uczyć,
zwiedzałam muzea. Teraz przyjechałam pracować, a odpowiadam na głupie pytania”.
Pierwszy koncert odbył się w eleganckim Domu Prasy w Mediolanie. I choć nie było
czasu na próby, Anna śpiewała w uniesieniu, przekazując swój nastrój publiczności.
Zachwyceni Włosi żądali bisu. „Brawo! Brawo! - powiedział za kulisami Pietro Cariaggi. -
Nie pomyliliśmy się: Polka podbije Włochy! Chciałby cię poznać sam Buonassisi z «Corierre
della sera»„.
Ranucio uprzedził Annę, żeby sama nie spacerowała po mieście. „Mogą cię porwać -
objaśnił. - Mafia”.
Nie lubiła chodzić sama już wcześniej. Każdą wolną chwilę wolała spędzać w hotelu,
ćwicząc na fortepianie, śpiewając znane włoskie melodie i arie włoskiego kompozytora
Domenico Scarlattiego. O tych ariach wspomniał Annie - jeszcze w Polsce - znany
muzykolog, profesor Tadeusz Ochlewski. Zaproponował jej udział w koncercie muzyki
dawnej.
„Piosenkarka i sam Scarlatti?!” - zdziwiła się Ania. „Ależ nie wolno siebie nie
doceniać! - tłumaczył profesor. - Zauważyłem, że ma pani ogromne możliwości głosowe. Nie
powinna pani się ograniczać do śpiewania współczesnych piosenek. Trzeba szukać, szukać w
zapomnianych stylach”. Słowo „szukać” głęboko zapadło Annie w pamięć.
San Remo! Nawet przez moment nie śmiała o tym marzyć. W dodatku spełniło się
jeszcze jedno wielkie pragnienie Anny - występ w słynnej paryskiej Olimpii. Francuscy
dziennikarze wciąż podkreślali fakt, że Anna German jest pierwszą Polką, którą spotkał ten
zaszczyt. Śmieszyło ją to określenie: „pierwsza Polka” - jakby chodziło o odkrycie Ameryki.
Festiwal w San Remo miał się odbyć w lutym, ale Anna zaczęła się do niego
przygotowywać znacznie wcześniej. I od razu zetknęła się z komercją. Pietro Cariaggi
przyjechał do Ani, do hotelu, zamówił dla niej sok pomarańczowy, a dla siebie mocną kawę.
Objaśnił, że za jej udział w festiwalu wpłaca okrągłą sumę - pół miliona lirów. Oczywiście
wierzył, iż pieniądze te nie tylko wrócą do niego, ale pomnożą swą wartość.
Musiała nagrać dwie włoskie piosenki, z których jury wybierze jedną. Zaczęły się
spotkania z kompozytorami i przesłuchiwania piosenek. Anna była zmęczona, jej rozmówcy
także.
Jakież było jej zdziwienie, gdy jury odrzuciło ten utwór jako pozbawiony wyrazu...
Anna czuła się winna. A tak naprawdę - przygnębiona. Miała ochotę zadzwonić do Ambasady
Polskiej w Rzymie i poprosić o bilet do Warszawy. To było proste, lecz nierealne - podpisała
przecież kontrakt. Gdyby go zerwała, nie wypłaciłaby się nigdy.
Na scenie same sławy: Connie Francis, Dalida, Domenico Modugno, Sonny i Cher,
Claudio Ville...
Kompozytor i piosenkarz Luigi Tenco, którego piosenka - śpiewana przez Dalidę - nie
przeszła do finału, popełnił w hotelu samobójstwo. Strzelił sobie w usta. Dalidę w ciężkim
szoku odwieziono do szpitala. Zwyciężyli Claudio Ville i kompozytor Iva Zanicchi.
Ania była pewna, że za chwilę w drzwiach jej pokoju stanie Pietro Cariaggi (albo
Ranucio) i poinformuje, że firma zrywa kontrakt. Dochodziła północ, gdy zadzwonił telefon.
„Śpisz? - usłyszała ożywiony głos Pietro. - Szykuj się, za godzinę przyjadę po ciebie. Mam
wspaniałe nowiny. Tego jeszcze w mojej firmie nie było! Telewizja szwajcarska zaprasza
ciebie i Domenico Modugno do udziału w programie telewizyjnym! Jest też zaproszenie do
popularnego u nas programu Giocchi in famigli [Zabawy w rodzinie]. Wyobrażasz sobie?! I
jeszcze coś. Nie zgadniesz. Będziesz miała własny recital w telewizji włoskiej! - krzyknął
przejęty. - Widzisz, nie zmarnowaliśmy tych pieniędzy!”.
Do Polski leciała jak na wakacje. W czasie pożegnalnej kolacji Pietro objaśnił jej, że
czas terminowania się skończył. Zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami Anna powinna
jeszcze wystąpić w konkursie na najlepiej wykonaną piosenkę neapolitańską. A potem -
koncerty, koncerty...
Anna uśmiechała się. Myślała o tym, że w babcinych słowach jest sporo prawdy. Im
większe sukcesy odnosiła we Włoszech, tym wymagania CDI wzrastały. Snuli mnóstwo
planów...
Renato był oszczędny z natury. Gdy jechali z miasta do miasta, z koncertu na koncert,
wybierał dłuższe, okrężne trasy, zazwyczaj gorsze, kamieniste drogi, bo za przejazd
autostradą trzeba było płacić. Kiedyś niewiele brakowało, a spadliby w przepaść.
HANNA GRZESIK
Do Rzymu dotarłyśmy tuż przed południem i od razu udałyśmy się pod wskazany
adres, pod którym nikogo nie zastałyśmy. W Międzynarodowym Centrum Badawczym ds.
Ochrony i Konserwacji Dóbr Kultury przy via Cavour 256, gdzie miałam się zgłosić po
przyjeździe, trwała dwugodzinna przerwa obiadowa. Przeczekałyśmy ją, siedząc na ławce
pobliskiego skweru. Dzień był słoneczny, niemal upalny. Ze zdziwieniem patrzyłyśmy na
kwitnące nagietki i lewkonie, na dzieci biegające w lekkich ubrankach. Musiałyśmy na tym
tle wyglądać dość egzotycznie - Ania w eleganckim dopasowanym płaszczu i ogromnej
futrzanej czapce przykrywającej upięte w wysoki kok włosy. Spod rozchylonych połów
mojego zimowego płaszcza było widać podpinkę z puszystego futra. W Warszawie tego dnia
było kilka stopni mrozu, leżał śnieg.
Dyrektor Centrum, doktor Italo Carlo Angle, powitał nas przyjaźnie, ale miał do
zakomunikowania niedobrą wiadomość: w Ministerstwie Spraw Zagranicznych trwał
bezterminowy strajk urzędników, w związku z tym nie wiadomo, kiedy będziemy mogły
odebrać pieniądze. Pan Angle dostrzegł zapewne nasze zaskoczenie i starał się pomóc.
Skontaktował się telefonicznie z właścicielką mieszkania, upewnił się, że pokój jest wolny i
do naszej dyspozycji. Nie bacząc na swe wysokie stanowisko, pomógł nam odebrać bagaże z
dworcowej przechowalni, zawiózł nas na miejsce i zaniósł dwie walizy (każda po dwadzieścia
kilogramów) na piąte piętro domu przy via Domenichino 4, gdzie oddał nas w ręce bardzo
pulchnej, siwej pani Alby Vurro. Mieszkałyśmy tam razem cztery tygodnie, potem ja
zostałam jeszcze sama na trzy miesiące.
Ania, jak zawsze dyskretna, nic nie powiedziała mi o liście do syna. Dowiedziałam się
o nim z domowej korespondencji, już po jej wyjeździe.
Zdarzyło się, że znajomi Ani przedstawili jej pewnego pana, ponoć amerykańskiego
milionera spędzającego zimy we Włoszech, hobbystę kucharza. Zaprosił do siebie całe
towarzystwo. Na cześć Ani (cóż, „pogrążon” z punktu, jak niemal wszyscy panowie) miała
być polska kolacja. Ślicznie ubrana, z prezencikiem - maleńką puszką kawioru danego na
drogę przez ukochaną babcię, powędrowała Ania na ucztę, rzucając mnie na pastwę głodnej
wyobraźni. Polska kolacja to były ziemniaki... w mundurkach z solą.
Śmiałyśmy się, ale niezbyt wesoło. Ania doszła do wniosku, że ów pan był zapewne
goszczony przez polskiego stypendystę za oceanem. Następnego dnia posłaniec doręczył
piękną różę, na dołączonym bileciku były słowa podziękowania za wizytę, do listka przypięta
miniaturowa podkówka.
Postanowił temu zaradzić pewien młody muzyk holenderski. Znalazł arcyciepłe i tanie
mieszkanie, które zachwalał z takim entuzjazmem, że bez namysłu dałyśmy się zawieźć wraz
z walizami na peryferie miasta. Niewielki dom był stareńki, zapadnięty trochę w ziemię. W
długim, ciemnym korytarzu panował gorący zaduch, pod ścianami leżały jakieś długie toboły.
Kąty pokoju zarastała pleśń, za cienkim przepierzeniem gromadka Włochów przekrzykiwała
ryczący telewizor. „To pokój naszej babci, ale ona jest w szpitalu i na pewno zaraz umrze.
Tak tu ciepło, bo w podziemiu mamy suszarnię chleba” - wyjaśniła właścicielka. Ogarnęło
nas przerażenie, gdy wychodząc, dostrzegłyśmy wystające z tobołów nogi. To byli bezdomni
odsypiający jakieś nocne zajęcia - może zbieracze chleba? Zamieszkanie tam byłoby
niewątpliwie ciekawym doświadczeniem, jednak jak niepyszne wróciłyśmy na dawne śmieci.
Wkrótce znaleziono dla Ani inne lokum, tym razem w eleganckiej dzielnicy, na
obrzeżach Rzymu. Pokój był istotnie cieplejszy, ale opłata za jego wynajęcie słona. W
dodatku nie było możliwości zagotowania choćby szklanki wody, a do uszu docierał
komunikacyjny huk metropolii, zmuszając Anię do wkładania na noc zatyczek do uszu. Ale to
wszystko było lepsze od kaszlu i kłopotów z gardłem, więc zdecydowała się tam mieszkać
przez ostatnie trzy tygodnie.
Opisane perypetie, jedne z wielu i w końcu bardzo zwyczajne, choć - bywało - ostro
przeżywane, stanowiły tło naszego życia w Rzymie. Na pierwszym planie były, rzecz jasna,
nasze zainteresowania zawodowe. Niewiele, niestety, potrafię opowiedzieć o Ani w rzymskim
środowisku muzyczno-piosenkarskim. Wiem, że wejście w nie było trudne.
Gdy Ania zmieniła mieszkanie, nasze „uczenie się Rzymu”, jak nazwałyśmy długie
wędrówki po mieście, stało się rzadsze. Niemal codziennie wpadała do mnie na wspólny
posiłek, były opowieści o spędzonym dniu, ale bardzo mi brakowało dawnych wieczornych
rozmów, słuchania opowieści o trudnym, poplątanym i jakże ciekawym życiu jej rodziny.
Zawsze wtedy powracał wątek jej miłości do babuni. Zabrakło mi opowieści o beztroskich,
ale czasem trudnych momentach życia studenckiego i estradowego. Mówiła o swej obecnej
sytuacji, swych marzeniach. Dostrzegałam jej ogromną wrażliwość, jakieś mocowanie się z
trudnymi decyzjami osobistymi, obawę, jak poradzi sobie w środowisku muzycznym i
piosenkarskim. Miałam wrażenie, że Ania jest bardziej opanowana niż spokojna.
Ostatni raz widziałam się z Anią przed koncertem w Toruniu (daty nie pamiętam).
Podczas obiadu widziałam ją tak bardzo zmęczoną, że obawiałam się, czy zdoła wejść na
estradę. Zmobilizowała się, zaśpiewała pięknie.
Nie znamy się wprawdzie osobiście, ale słyszałam o Tobie mnóstwo (dobrego!) a
nawet słyszałam fragmenty Twoich listów do Mamusi [Hanny Grzesik]. No a przede
wszystkim mieszkałam z Twoją Mamusią calutki miesiąc - więc mam prawo napisać do
Ciebie czy nie?! No to pozwól, że się przedstawię - jestem Anna German i siedzę w Rzymie
na tej samej zasadzie co i Twoja Mama. Poznałyśmy się w samolocie, a teraz jesteśmy
zaprzyjaźnione na zawsze.
Przede wszystkim, Pawełku, pisz częściej do Mamy. Nawet nie wyobrażasz sobie, co
znaczy tu dla nas jakakolwiek wiadomość z domu! Skrzynka pocztowa jest na dole, ale widać
jej zawartość (szklane szybki) już z pierwszego piętra. Więc rano, kiedy schodzimy,
przechylamy się zawsze tak gwałtownie już na drugim piętrze, że właściwie zawsze się
narażamy na skrócenie sobie drogi o połowę albo co najmniej na zjazd na przełaj na
dowolnych fragmentach ciała. Poza tym urozmaiceniem mamy mnóstwo zajęć ciekawych
wielce, pouczających nawet! Np. mycie się. Ty wchodzisz pewnie prozaicznie do łazienki,
myjesz się, wycierasz i wychodzisz jak gdyby nigdy nic. My natomiast mamy szczegółowo
opracowaną dokumentację o tematyce: „Jak myć się bez zdejmowania bielizny nocnej +
dziennej + wszelakich okryć jakie kto posiada. (Futra mile widziane)”. Główny temat ma
szereg podtemacików, czyli podpunktów np. a) kiedy signory (pani domu) nie ma w domu, b)
kiedy wszyscy są w domu, ale śpią... itd. Bardzo pouczające i odkrywcze. Albo np.
spożywanie makaronu. Jedzenie prawidłowe wymaga dużo czasu, wprawy i cierpliwości,
więc Twoja Mamusia natychmiast wymyśliła nową metodę jedzenia makaronu z obfitym
sosem pomidorowym. Mianowicie: „próżniową”. Dopiero się uczę tej metody, więc w skrócie
to wygląda tak: bierze się serwetkę o powierzchni 1 m × 1 m albo 2 m, następnie uciekającą
strużkami oliwę (po brodzie, ewentualnie po uszach) z pastą pomidorową. Spódnicę lub
spodnie najlepiej zdjąć w celu zapobieżenia plamom w/w oliwy z pastą pomidorową koloru
bordo. Teraz pozostaje już tylko wziąć do ust jeden koniec makaronu i możliwie bez gwizdów
wciągnąć resztę, wytwarzając przy okazji wspomnianą próżnię. Proste, a jakie genialne! A ja
przed wynalezieniem metody próżniowej bestialsko kroiłam (nożem!!) makaron na drobny
mak!!! To wszystko jest niczym w porównaniu z ogromną wprawą, wręcz talentem, z jakim
poruszamy się po placach i ulicach Rzymu. Nie pytamy prawie nigdy, to nas pytają o drogę,
biorąc nas za rodowite rzymianki. Aha. W związku z samochodami to nie masz pojęcia jakie
cuda tu się widzi. Podobne są do jednej takiej krzywej zbliżającej się asymptotycznie do osi
X. Tak się ciągnie w nieskończoność... Jest coś takiego w matematyce, tak?!
JAROSŁAW ABRAMOW-NEWERLY
Później miałem szczęście być w jury w Opolu akurat w 1965 albo 1964 roku. To był
drugi albo trzeci festiwal [II KFPP w Oplu, 1964 rok]. Ania zaśpiewała Tańczące Eurydyki i
otrzymała I nagrodę [w rzeczywistości II nagrodę]. To było moje pierwsze zetknięcie z
wielką sztuką Anny German.
JOANNA KULMOWA
Weszła. Nie, to jej własne nogi - piękna kobieta, tylko strasznie wysoka. To mnie
pocieszyło, bo byłam aż dziesięć centymetrów niższa, więc poczułam się nagle bardzo wiotka
i dziewczęca. No i posiedziała u nas na kawce, podłej kawce, bo to była ta instant -
natychmiastowa - ale zdaje się, że jej bardzo smakowała. Napisała, że to była wspaniała
kawa. To jest przechwalone. Jej natomiast nie sposób przechwalić, bo śpiewała cudownie.
Była chyba najpiękniej śpiewającą ze wszystkich piosenkarek.
Nie byłam specjalistką od piosenek. Pisałam wiersze, prozę, dramaty. Piosenki bardzo
rzadko. Pisałam, gdy miałam konkretne zamówienie. Ania mi potem nie przypominała o tej
obietnicy, więc dałam sobie spokój. Piosenkami zarabiałam na Strumiany. Trzeba było
wymyślać sobie ciągle jakieś nowe zarobki literackie. Odpowiadałam na wszystkie możliwe
wezwania do konkursu.
Czy mogło się nie podobać coś, co ona śpiewała swoim cudownym wzruszającym
głosem?
Kiedy się jej słuchało, człowiek dochodził do stadium anielstwa, zaczynał mieć łzy w
oczach...
Okładka książki Jana Nagrabieckiego „Anna German”
Szczecin, 16 I 1965
A dwa dni wstecz zaszczyciła naszą imprezę swoją obecnością sama Pani Kulmowa.
Pan Nieżychowski zawiózł mnie do ich posiadłości [w Strumianach pod Szczecinem], gdzie
zostałam poczęstowana wspaniałą kawą... i obietnicą, że się specjalnie dla mnie coś napisze.
Bardzo, bardzo się cieszę z tej znajomości. To wspaniały człowiek - Pani Joanna
Kulmowa.
BOGNA SOKORSKA
Śpiewaczka
Dla mnie Ania German była pieśniarką, a nie piosenkarką. Śpiewała pieśni - a to
istotna różnica. Swoim śpiewem potrafiła poruszyć ludzkie serca. Dziś w Polsce można
znaleźć najwyżej kilkanaście artystek, które posiadły tę umiejętność.
Byłyśmy razem na tournée w Anglii w lutym 1965 roku. Przed pierwszym koncertem
w Londynie (a jak się później okazało, przed każdym następnym także) Ania była bardzo
zdenerwowana, skupiona i poważna.
Była niezwykle małomówna. Nieraz zastanawiałam się, czy może jest niezadowolona
ze wspólnej garderoby. Różne dziwne myśli przychodziły mi do głowy. Ale taka po prostu
była - chorobliwie wprost nieśmiała, zorganizowana i uporządkowana. Pierwsza przychodziła
do garderoby lub na próbę i wychodziła ostatnia.
Zawdzięczam jej ważną babską umiejętność - nauczyła mnie upinać kok. Pokazywała
na swoich włosach, w jaki sposób je dzielić, czesać i splatać.
Reklama koncertów Orkiestry Polskiego Radia pod dyrekcją Stefana Rachonia, Anglia
1965
Ogromny talent, fenomenalny głos. Na jej śpiewie można się było nauczyć belcanta.
Na czym polega dobrze wykształcony głos? Gdy z forte potrafi się przejść na piano
pianissimo. Jeśli są na przykład trzy oktawy, nie powinno być trzech różnych barw głosu, bo
wtedy tworzą się tak zwane schody. Efekt zaś jest taki, jakby śpiewały trzy różne osoby. U
Ani nigdy tego nie było. Śpiewała na jednym poziomie, miała idealnie wyrównane rejestry. I
nie przeszkadzał brak muzycznego wykształcenia.
Specyficzny tembr głosu Ani jest nie do podrobienia! Inne pieśniarki czy piosenkarki
można naśladować, jej nie.
Na koncercie
SŁAWA PRZYBYLSKA
Piosenkarka
Kawiarnia Ewa nie była duża, raczej wąska, z sufitem tuż nad głową. Położona w
centrum stolicy, a jednak na uboczu, przy ulicy Konopnickiej, stała się na początku lat
sześćdziesiątych modnym miejscem spotkań. To zapewne spowodowało, że właśnie w Ewie
zorganizowano Giełdę Piosenki. Ta nazwa, rodem z innej rzeczywistości, na tle nazewnictwa
obowiązującego w Polsce Ludowej brzmiała dziwnie, tajemniczo i pociągająco.
Był zatem rok 1963 lub 1964. Na kolejnej Giełdzie w tłumie znajomych artystów -
piosenkarzy, aktorów, poetów i tekściarzy, kompozytorów, dyrektorów i organizatorów, a
także krążących wokół niebieskich ptaków - czekałam na pierwszą piosenkę. Na maleńkiej
estradce pojawiła się wysoka blondynka. Była tak wysoka, że niemal dotykała sufitu! Moje
152 centymetry ziemskiego jestestwa zamarły z zazdrości. Niechby odstąpiła mi chociaż
dziesięć centymetrów - skomlało mi w duszy.
Ania szukała najdalszego, cichego kąta, podobnie jak ja - ale to oczywiście było
niemożliwe. Można go było stworzyć jedynie w wyobraźni, oddzielając się od rzeczywistości.
Zapadałyśmy w milczenie... Jak burza wpadał roześmiany Krzysztof Cwynar, wołając:
„Aniu! Czy wyniesiesz mnie dzisiaj na scenę?”.
Dzieliłam z Anią pokój hotelowy. Przed snem, życząc jej dobrej nocy, nastawiłam jak
zwykle budzik. Sen jednak nie przychodził. Po koncercie nie zawsze można zasnąć.
Koncertowe stresy i rozpamiętywanie scenicznych sytuacji, drobnych potknięć i błędów nie
pozwalają oddać się w objęcia Morfeusza. W ciemności rozmawiam z Anią. Okazuje się, że
reagujemy podobnie. Mimo wielkiego aplauzu i tak zwanego powodzenia nie dowierzamy
sobie i obciążamy same siebie drobnymi i niezauważalnymi potknięciami. Ania mówiła, że
takie uporczywe dążenie do doskonałości jest zapewne przejawem pychy, że trzeba okazać
więcej pokory. W pewnym momencie powiedziała o nowej spikerce TV: „Ona jest taka
piękna i nieduża”. „Aniu - odpowiedziałam - na taki zachwyt wobec nieznanej kobiety mój
mąż [Jan Krzyżanowski] zwykł odpowiadać: «Nie wiem, nie rozmawiałem»„. Ania
roześmiała się. Lubiła się śmiać. A potem polubiła także mojego męża.
Rozmawiałyśmy często i długo. Ania była kobietą wykształconą i mądrą.
Powracającym tematem naszych rozważań filozoficznych było piękno otaczającego nas
świata, piękno człowieka, zarówno zewnętrzne, cielesne, jak i duchowe. Obie miałyśmy ten
sam kompleks - kompleks wzrostu! Ja - małego, Ania - wielkiego. Wyłożyłam Ani swoją
filozofię: „Brak wiary we własne ciało jest brakiem zaufania do samego siebie. Trzeba
pozostawić za sobą kompleksy ciała i wzrostu i poczuć się bez tego balastu lekko i
szczęśliwie. Aby móc żyć i tworzyć, trzeba akceptować siebie, a wtedy na pewno znajdzie się
ktoś, kto nas zaakceptuje”. Ania, po chwili namysłu, podsumowała naszą dysputę: „Bądźmy
zatem piękni urodą muzyki, miłością i życzliwością”. Zgodziłam się z nią natychmiast i
całkowicie.
Minęło wiele lat. Ani już dawno nie ma, a ja nadal stawiam budzik za drzwiami i jeśli
zadzwoni, mówię „dziękuję”. Wszak dobrze spełnia swe obowiązki.
Często jestem w lesie lub na rozległych połoninach Białej Wody i słucham ciszy, tej
pięknej, boskiej ciszy przyrody. Wtedy najwyraźniej odróżniam głos słowika, drozda,
czyżyka lub jaskółki. I zawsze wtedy słyszę głos Ani.
WACŁAW PRZYBYLSKI
Konferansjer, dziennikarz
Moje pierwsze spotkanie z Anią German związane było z audycją Podwieczorek przy
mikrofonie. Wybitni artyści zabiegali o udział w tym programie. Pewnego dnia zgłosiła się do
nas Katarzyna Gärtner i zaproponowała występy nowej piosenkarki, której jeszcze nie
słyszeliśmy - Anny German. Ania zaśpiewała w Podwieczorku i odniosła ogromny sukces.
Nie widziałem tego programu, lecz słyszałem opinie kolegów. Na ogół niełatwo było się
przebić przez plejadę uznanych artystów.
STEFAN RACHOŃ
MAREK SEWEN
Zaprzyjaźniony kompozytor
W ten sposób powstała Melodia dla synka. Ania już wtedy wymarzyła sobie synka.
Napisałem muzykę, biorąc pod uwagę jej możliwości głosowe. Pewnego dnia
zatelefonowała ponownie, mówiąc, że jest w Warszawie, w hotelu, i chciałaby usłyszeć
gotową już piosenkę.
Melodia dla synka nie miała łatwego życia. Nie mogliśmy jej nagrać w radiu - została
odrzucona. Mijały tygodnie, a piosenka leżała u Ani w szufladzie. Wspomniałem Ryszardowi
Sielickiemu, szefowi artystycznemu Polskich Nagrań, że chciałbym zamieścić ten utwór na
płycie. Zaczęliśmy więc wspólnie gromadzić repertuar na pierwszą polską płytę Ani.
Skomponowałem dla niej sześć piosenek, ale nie wszystkie wiodły szczęśliwy żywot
na antenie radiowej. Czeremchy, pięknego tekstu Tadeusza Kubiaka, chyba w ogóle nie
słyszałem w radiu... Oprócz wspomnianych już Melodii dla synka i Czeremchy napisałem dla
Ani: Wiklinę topielicę, Moje miejsce na ziemi, Wiatr mieszka w dzikich topolach i Jakim cię
wyśniłam. Nagrałem z nią także dwie kolędy, jedyne, jakie udało się jej zarejestrować:
Lulajże, Jezuniu i Gdy śliczna Panna. Ukazały się na singlu będącym zapowiedzią płyty
długogrającej. Niestety, longplay nigdy nie został nagrany. Ówczesna dyrekcja Polskich
Nagrań obawiała się, czy znajdzie nabywców.
Ania nie była akceptowana przez jedyną wówczas w kraju firmę fonograficzną i
dlatego tak mało jej na polskich płytach. A tyle miała planów i pomysłów: poezja śpiewana,
muzyka kameralna, nowa płyta z tekstami Jerzego Ficowskiego...
Na koncertach starała się nie tylko śpiewać, ale także rozmawiać z publicznością.
Czasem prowadziliśmy między sobą krótki dialog. Ania inicjowała te pomysły. Koncerty z
nią wspominam z prawdziwym wzruszeniem. Pamiętam ten w Rostocku, na który zabrała
mnie i moją żonę Irenę. Telewizja w Niemczech Wschodnich przygotowywała programy
oglądane również przez Niemcy Zachodnie, więc zapraszała do udziału w nich najlepszych
artystów z całego świata, między innymi Anię German.
Z każdej podróży coś nam przywoziła: mnie, mojej żonie i córce. Kiedyś była to
nieznana u nas wówczas zielona herbata z Mongolii. Innym razem - lampy halogenowe do
mego auta, których wtedy w Polsce nie było. Ania dowiedziała się od kogoś, że mi je
skradziono, i przywiozła w prezencie. Lubiła sprawiać przyjemność innym i cieszyć się
radością drugiej osoby.
Wróciłam już z Opola i leżę chora, bo serce jednak jest mocno nadwerężone. Lekarz
zabronił w ogóle śpiewania, no ale to jest u mnie niemożliwe. Poleżę trochę i myślę, że do
Sopotu jednak pojadę. Miły Panie Marku, czy będzie Pan w Sopocie? Rozmawiałam z dyr.
Sielickim - muszę w sierpniu koniecznie nagrać płytę, no i chciałam tę kołysankę [Melodię
dla synka] na niej mieć.
Anna German
JERZY MILIAN
Kompozytor, dyrygent
Uderzyła mnie jej skromność i klasa. Orkiestra jest idealnym probierzem osobowości i
godności piosenkarki. Bywały takie, o których muzycy wiedzieli, że można je spokojnie
poklepać jak śpiewające klacze, a później taka i na wódeczkę pójdzie itd. Ale (doświadczyłem
tego kilka razy) bywały takie, które wystarczy, że weszły na próbę... i wszyscy wiedzieli, że
to dama. Nikt nie odważył się zrobić ani powiedzieć czegoś niestosownego. Słowa „klasa” i
„godność” zawsze kojarzyć mi się będą z Anną German. Do tego uderzająca grzeczność,
skromność, ale obie te cechy dalekie od koniunkturalizmu.
Wiadomo było, że Anna ma świetny słuch - śpiewała czysto jak kryształ. Była
objawieniem wśród tych, którym wtedy akompaniowaliśmy.
Pamiętam z tej trasy dość zabawny epizod, jak to dla Ani trzeba było zamawiać dwa
łóżka, zestawiać je jedno w połowie długości drugiego, by mogła się wyspać. Normalne łóżka
były dla niej za krótkie. Poza tym kochała spać - budzenie jej sprawiało nam wszystkim
prawdziwą przykrość...
Niezapomniana to była trasa. Cały czas „szła na brawach”, honoraria były zacne, a
butelczyna koniaku ararat kosztowała 2 ruble 40 kopiejek! Żyło się tedy bogato, ekipa była
zgrana. Przez całą trasę Anna była świetną koleżanką, a po każdym koncercie przychodziła do
mnie z wątpliwościami: „Czy wszystko zaśpiewałam czysto, bo wydawało mi się...”.
W czasach, kiedy Anna już chorowała, napisałem do niej list - prosiłem o tekst do
Sonny Boy. Nagrywałem wtedy przeboje świata w polskich wersjach językowych.
Otrzymałem tekst i wzruszający, bardzo osobisty list. Odpisałem, ale cóż można wyrazić
słowami w takich chwilach...
Była wspaniałym człowiekiem. Niech pamięć o niej będzie wyrzutem sumienia dla
przeciętnych ludzi w PRiTV, którzy brali udział w niepisanej zmowie przeciw niej. Przeklęci
neofici - Anny im nie wybaczę. Tym się z nią różniliśmy, że ona chyba wypiłaby z nimi
butelkę szampana...
MARIA KOTERBSKA
Piosenkarka
Nie pamiętam już, kiedy poznałam Anię, ale zaprzyjaźniłam się z nią podczas
wspólnego pobytu w ZSRR. Ania była dosyć skomplikowaną osobowością - bardzo skryta i
delikatna, lubiła jednak przebywać w towarzystwie ludzi z poczuciem humoru. Lubiła
towarzystwo, w którym było wesoło i gwarno. Przeżyłam z nią wydarzenie, którego nie
zapomnę. Pierwszy koncert we Lwowie. W czasie naszego pobytu w ZSRR Lwów był
miastem, na które szczególnie czekaliśmy.
Spotykałam się z nią później na koncertach, nigdy jednak nie wspominałyśmy tej
sprawy. Kiedy po wypadku Ani Irena Dziedzic zaprosiła mnie do Tele-Echa, nie wiedziałam,
że będzie to powitanie Ani German. Nie wiedziałam, że w imieniu kolegów mam jej wręczyć
olbrzymi bukiet kwiatów. Byłam Irenie wdzięczna, że właśnie mnie przypadła ta rola, bo
ogromnie przeżywałam tę straszną niesprawiedliwość losu, która spotkała Anię. Po nagraniu
w Tele-Echu poszłyśmy obie na kawę i bardzo długo rozmawiałyśmy, unikając tematu
Lwowa i wypadku. Potem już się z nią nie spotkałam, ale zawsze myślałam o niej z ogromną
serdecznością.
ALEKSANDER ŻYGARIOW
Dwadzieścia minut później siedzieli już w samochodzie i mknęli przez uśpione ulice
miasteczka. „Powiem ci szczerze - Renato docisnął pedał gazu - już dwie noce nie spałem.
Ale mamy roboty! Rano wróciłem od rodziców ze Szwajcarii i jak szalony jeździłem po
całym Mediolanie, a potem tutaj, z tobą, do Forli. Wszędzie trzeba zdążyć. Nic nie mów,
Aniu, ale najważniejsze w życiu są pieniądze. Już ja wiem, co to znaczy, gdy ich nie ma. -
Zamilkł, lecz po kilku minutach, kiedy wyjechali na szosę, znowu odwrócił się w stronę Anny
i, ziewając, powiedział: - Nie będziemy błądzić po miasteczkach, pojedziemy autostradą.
Nocą się nie płaci”.
Znaleziono ich nad ranem. Nieprzytomny Renato leżał obok samochodu. Dwadzieścia
metrów dalej - Anna German.
Gdzie jestem? - przemknęło jej przez myśl. Ktoś pochylił się nad nią. Usłyszała
wypowiedziane przez łzy rosyjskie słowa: „Chwała Bogu, żyje!”.
Mama? - pomyślała Anna. Obok ktoś szybko tłumaczył coś po włosku, jeszcze ktoś po
polsku. Dziwnie znajoma intonacja. Zbyszek?
„Kryzys już minął - słyszy głos Zbyszka. - Teraz wszystko będzie dobrze”. Anna
widzi jego twarz, zmizerniałą, zmęczoną. Ich spojrzenia spotykają się i ona cichutko, z
trudem, wypowiada pierwsze słowa: „Tak bardzo się cieszę, że jesteście tutaj, ze mną”.
Świadomość wróciła dwunastego dnia. Anna mogła już oddychać i pić. „Życiu
pacjentki nic już nie zagraża, ale... - Lekarz zająknął się i spytał Zbyszka: - Czy macie
pieniądze? Dużo pieniędzy? Powrót do zdrowia będzie bardzo powolny, a leczenie drogie”.
Anna chciała jak najszybciej wrócić do Polski. Miała nadzieję, że w Polsce wszystko
potoczy się sprawniej... Tu, w Italii, profesor Zanoli radził nie spieszyć się z wyjazdem:
„Kości zaczynają się dopiero zrastać, a to w tej chwili najważniejsze”. „Panie profesorze -
wtrąciła szybko Irma - kończą się nam pieniądze. Wydaliśmy już wszystko, co moja córka
zarobiła”.
List do matki Anny German: „Droga Pani, dziękuję za miłe słowa i wiadomości o
córce. Mam nadzieję, że będzie się czuć coraz lepiej i wkrótce całkowicie powróci do
zdrowia. Proszę jej przekazać moje najlepsze życzenia. Pozdrawiam Panią z całego serca.
(Prof. Raff aele Zanoli)”
Ania pragnęła uciec od myśli o chorobie w świat sztuki, w którym żyła i w którym
była szczęśliwa. Dostarczano jej gazety i pozwalano czytać kilka minut dziennie. Znalazła w
nich kilka entuzjastycznych recenzji ze swoich koncertów we Włoszech, kilka komunikatów
PAP o wypadku, o stanie swojego zdrowia, wywiad z babcią.
Mijały dni.
Kiedyś wspomnienia cieszyły Annę - dziś stały się przyczyną melancholii. Życie
będzie się toczyło bez niej...
Lekarze uspokajali, kazali cierpliwie czekać. Ale jak długo? Rok, dwa lata, pięć?
Jeden z sanitariuszy, kierując się dobrymi chęciami, powiedział Ani: „Pani za długo
leżała. Już nie słucha się pani piosenek. Stare wszyscy znają, czas, aby znalazła pani nowe.
Może będzie pani śpiewała tak jak Maryla Rodowicz?”. „To znaczy jak?” - zainteresowała się
Anna. „Mocno! - powiedział z zachwytem. - Obecnie nikt w Polsce nie dorównuje Maryli,
takie śpiewa przeboje! Wszyscy pozostali to... wczorajszy dzień”.
Po tej rozmowie Anna długo płakała. Zamiast śpiewać, rozwijać się, leżała w klinice
w Konstancinie, gdzie uczono ją podnosić ręce i nogi, siadać, wstawać i stawiać pierwsze
kroki.
Kiedy pomyślała o napisaniu książki? Może przyglądając się listom, na które nie
zdołała odpisać, postanowiła przygotować jedną jedyną odpowiedź dla wszystkich,
opowiedzieć o sobie, o swoich pierwszych i ostatnich artystycznych krokach?
Napisać książkę o sobie. To było nęcące, ale i przerażające. Lubiła pisać. Często po
koncertach, późno w nocy, pisała do bliskich, do Zbyszka, Ani Kaczaliny czy przyjaciół.
Listy traktowała jak literaturę. Pisała nie w pośpiechu, lecz wnikliwie, dobierając słowa i
starając się nadać listom formę krótkiego opowiadania. Ale pisać książkę?! Jakie ma prawo
opowiadać milionom ludzi o sobie? Kogo to interesuje? A najważniejsze - czy nie ma w tym
autoreklamy? Piosenkarka po ciężkim wypadku, „ubrana” w gipsowy pancerz, wyciska łzy z
oczu sentymentalnego czytelnika...
Pisać, aby zapomnieć o cierpieniu? Pisać, aby wspominać najmilsze chwile? Pisać, by
twoja opowieść zaciekawiła wszystkich, także tych, których niewiele interesują problemy
sztuki i życie gwiazd estrady? Pisać, nie będąc pewną, czy ten rękopis kiedykolwiek ujrzy
światło dzienne? Anna ze strachem wyobraziła sobie twarze krytyków zgromadzonych w
Literatce na Krakowskim Przedmieściu...
Pierwsze strony powstawały w wielkim trudzie. Wszystko wydawało jej się żałosne i
sentymentalne. Zaczęła od nowa. Znowu była we Wrocławiu, w świecie swojej młodości...
Następnego dnia wszystko zaczynało się od początku. Każdy ruch wymagał nie tylko
silnej woli, lecz także ogromnego napięcia. Anna oblewała się potem, a oczy same zachodziły
łzami. „Chce pani śpiewać? - pytał pan Wojtek. - Chce pani kochać?”. „Chcę! - odpowiadała
stanowczo”. „Proszę więc ćwiczyć. Jest pani dzielnym człowiekiem”.
Po takim wysiłku nie chciała myśleć o dalszym pisaniu swej „spowiedzi”. Uporczywie
odpędzała sen, ale zmęczenie zwyciężało i Anna na długo zasypiała, martwiąc się, że lewa
ręka i noga są jak martwe.
Pół roku w szpitalach. Pół roku cierpienia.
Opuszczając szpital, obiecała sobie, że zrobi wszystko, by nigdy więcej tu nie wrócić.
Wynieśli ją na noszach do karetki pogotowia, która pojechała w stronę Warszawy, do
Zbyszka. W jego mieszkaniu czuła się naprawdę szczęśliwa - bez spojrzeń pielęgniarek i
zapachu lekarstw.
Ania pisała po dwie-trzy godziny dziennie. Więcej nie pozwalali lekarze. A mama
bardzo pilnowała, aby Zbyszek przestrzegał wszystkich zaleceń specjalistów.
W pewien marcowy dzień przyniesiono Annie list od Leonida Teligi, wysłany przed
kilkoma miesiącami z Dakaru. Odważny żeglarz, który samotnie opłynął świat dookoła, pisał,
że niedawno dowiedział się o wypadku Anny i bardzo się zmartwił. Okazało się, że Teliga
zabrał ze sobą w rejs nagrania Anny i często ich słuchał. „Dodają mi sił w walce z żywiołem -
pisał. - Nie wątpię - podkreślił te słowa - że jest to Pani najważniejszy cel. Pani urodziła się
dla sztuki, tak samo jak sztuka dla Pani. Wierzę, jestem pewien, że Pani wróci”. Do listu
dołączył wiersz poświęcony Annie Noc nad Mekongiem.
Z dnia na dzień Anna czuła się lepiej. Głowa bolała mniej, a mięśnie stawały się
bardziej posłuszne. Któregoś dnia do jej pokoju weszła matka i... niewiele brakowało, a
upuściłaby tacę, widząc, że Ania sama, bez niczyjej pomocy, siedzi w łóżku, radośnie się
uśmiechając.
Pewnego razu obudził Annę jakiś hałas. „Co się dzieje?” - spytała wchodzącą do
pokoju matkę. „Twój Zbyszek jest nieoceniony! Wyobraź sobie, pożyczył dla ciebie
pianino!”.
Instrument stojący w sąsiednim pokoju przyciągał Annę jak magnes. Opierała się więc
na szwedce i szła. Wreszcie któregoś dnia Zbyszek podniósł wieko pianina i Ania dotknęła
klawiszy, by - jeszcze niepewnie - zagrać Tańczące Eurydyki...
Dawna znajoma mamy, Alina Nowak, przysłała Ani kilka swoich wierszy
opatrzonych wspólnym tytułem Człowieczy los. Wiersze były nierówne, ale jako teksty
piosenek podobały się Annie. Chciała pokazać je znajomym kompozytorom. Zadzwoniła do
Katarzyny Gärtner, ale nie zastała jej w domu. Poprosiła męża Kasi [Roberta Kucharskiego],
by przekazał jej prośbę Anny, lecz Gärtner nie oddzwoniła.
Nadeszła jesień, ale - w przeciwieństwie od minionej - nie wydawała się Annie tak
szara i smutna. Mogła już wychodzić na ulicę, więc z mamą lub Zbyszkiem spacerowała
wokół domu. Czasami pochylała się, by podnieść barwne jesienne liście. Potem siadała na
ławce i długo obserwowała bawiące się dzieci.
Annie trudno było poruszać się bez szwedki, ale robiła wszystko, by nie traktowano
jej ulgowo. Na pytania o zdrowie odpowiadała dowcipnie i jak najszybciej zmieniała temat
rozmowy.
Płyta Człowieczy los była już nagrana. Muzycy pracujący z Anną w studiu opowiadali
znajomym, że jest w znakomitej formie, wygląda uroczo i wkrótce z pewnością wróci na
estradę. Ale to „wkrótce” wciąż się opóźniało...
Cztery miesiące po ukazaniu się longplaya Anna dostała pismo z Polskich Nagrań:
„Nakład płyty Człowieczy los pobił wszystkie rekordy. Płyta otrzymuje status Złotej”.
WIESŁAWA TUCHOLSKA-ROZENEK
Miałam wtedy kilkanaście lat i przygotowywałam się do roli pianistki. To było moje
marzenie - grać i występować. Wróżono mi wielką karierę...
Kiedy przyjeżdżała, chętnie siadała przy fortepianie, grała i śpiewała. Nie zdarzyło się,
żebym słysząc ją, nie płakała.
Mnie nigdy nie pozwalano grać muzyki rozrywkowej. Nie umiałam akompaniować a
vista, jak niektórzy pianiści. Ona potrafiła. Akompaniowałam jej tylko wtedy, gdy śpiewała
arie Scarlattiego. Mogłam się wreszcie popisać swoją pianistyką.
Na koncercie
Kiedy Ania miała wypadek, mieszkaliśmy jeszcze przy ulicy Grzybowskiej. Nie
wiedziałam, że przewożą ją z włoskiego do polskiego szpitala. I właśnie na Grzybowską
przywieźli ją prosto z lotniska. Studiowałam wtedy we Wrocławiu u znakomitego pianisty
Jerzego Godziszewskiego. Przyjechałam do Warszawy szczęśliwa, że wreszcie będę mogła
ćwiczyć nie w akademiku, tylko w domu. Od razu pobiegłam do mojego wspaniałego
fortepianu, otworzyłam drzwi pokoju... Mój pokój wyglądał inaczej. Fortepian stał w innym
miejscu, a vis á vis drzwi, na moim tapczanie, leżała wielka biała kukła. Przestraszyłam się.
To był szok. O niczym nie wiedziałam. Nikt mnie nie uprzedził. Zamknęłam cichutko drzwi i
dopiero potem dowiedziałam się od taty, że ta biała gipsowa kukła to Ania. Cała rodzina
ogromnie przeżywała jej wypadek. Ponad dwa lata trwało leczenie, rehabilitacja i powrót Ani
do zdrowia.
Była bardzo rodzinna. Zawsze o nas pamiętała. Dbała o mojego małego synka. Sama
też chciała mieć dzieci. Kiedy urodziłam Andrzeja, pytała mnie, jak to jest być mamą. „Bo
wiesz, ja za tym bardzo tęsknię”. Potem zrealizowała to marzenie. Miała bardzo dużo
cierpliwości. Byłam zaskoczona, że sobie tak świetnie radzi w roli mamy.
Kuchnią zajmowała się w sposób artystyczny. Sama komponowała dania. Miała swoje
ulubione regionalne potrawy - rosyjskie i uzbeckie. Pyszne gorące dania jednogarnkowe z
rodzynkami, orzeszkami, śliwkami. Na wspólne rodzinne obiady czy wyjazdy brakło czasu.
Ania wciąż była zajęta śpiewaniem, ja - graniem.
Kiedyś znalazła się za kulisami z piosenkarką, która zachowała się niezbyt ładnie. „To
nieważne, Sławuniu” - powiedziała mi później. Zawsze potrafiła zrozumieć i wybaczyć.
Miała nadzwyczaj dobre serce. Nie było w niej złości czy nienawiści. Opowiadała mi o tym
tylko dlatego, że było jej smutno, przykro. Miała anielski charakter. Dobroć, wrażliwość,
talent - to Ania. Talent jej bardzo pomagał, a wrażliwość pomagała i przeszkadzała
jednocześnie.
Bardzo ją kochałam.
MARIANNA GRABOWSKA-KOBYLARZ
Lekarka
9 stycznia 1968 roku zdjęto jej gips. Kilka tygodni wcześniej, niż było to ustalone.
Doszliśmy z profesorem Weissem do wniosku, że skrócenie okresu leczenia w gipsie poprawi
krążenie i ułatwi jej poruszanie się bez pomocy osób trzecich.
Była bardzo obolała po zdjęciu gipsu. Miała przykurcze w stawach kończyny górnej i
dolnej. Wykonywała ćwiczenia manipulacyjne. Ćwiczyła chwytność dłoni, ugniatając
gumową piłeczkę.
Ania była bardzo cierpliwa, nie skarżyła się na ból. Powoli wydłużaliśmy czas
ćwiczeń - z 15 do 20 minut, w zależności od jej stanu ogólnego, od którego zależał postęp w
rehabilitacji. Była lubiana przez personel. Uśmiechnięta, miła - jeśli tylko mogła, mówiła
komplement, za wszystko była ogromnie wdzięczna.
Leżała w sali jednoosobowej. Drzwi na korytarz były otwarte, każdy mógł wejść,
porozmawiać. Odwiedzało ją dużo osób. Pamiętam Danutę Rinn. Ania nie absorbowała sobą,
nie narzucała się, nie chciała sprawiać kłopotu. Zaglądaliśmy do niej często, by ją
mobilizować i podtrzymywać na duchu. Silny wstrząs mózgu wpłynął na jej psychikę. Na
początku była w depresji. Nie wierzyła, że będzie chodzić, że będzie normalnie egzystować.
Trzeba było stosować psychoterapię. Zauważać i nagradzać sukcesy. W ten sposób
zdobywała siłę do ćwiczeń. Wraz z poprawą stanu ogólnego poprawiał się jej stan
psychiczny. Cieszyła się, gdy mogła stać, zrobić parę kroków...
5 lutego 1968 roku poprosiła o przepustkę do domu, z której już nie wróciła. Najpierw
upewniła się, czy razem z magistrem będziemy mogli rehabilitować ją w warunkach
domowych. Po uzyskaniu mojej zgody nie wróciła już na oddział. Domową rehabilitację
prowadził magister Kazimierz Bablich.
Przychodziłam do niej przez pół roku. Na początku raz w tygodniu, potem co dwa
tygodnie, raz w miesiącu, w końcu kontaktowałyśmy się tylko telefonicznie.
Najpierw poruszała się przy balkoniku, potem były kule i laska. Odzyskała sprawność
ruchową w 90 procentach.
Kiedy jeszcze Ania leżała w Konstancinie, moja sześcioletnia córka Marzenka złamała
rękę. Mąż przywiózł ją do kliniki, ale zaraz musiał wyjechać, ja miałam dyżur. Marzenką
zaopiekowała się Ania German! Rysowała na gipsie córki różne obrazki - długopisem,
kredką, ołówkiem. Zarysowała cały gips. Potem córka nie chciała się z nim rozstać.
Później był koncert w Sali Kongresowej w styczniu 1970 roku, z okazji 25. rocznicy
wyzwolenia Warszawy. To był jej oficjalny powrót na estradę.
Po jakimś czasie Ania rozmawiała ze mną, a wiedząc, że moja córka uczy się grać,
zaproponowała, że podaruje jej swoje pianino. Muszę przyznać, że byłam zaskoczona i
wzruszona jej hojnością i wspaniałomyślnością. Teraz uczy się grać na pianinie Ani moja
wnuczka Joasia.
Nie było mnie w Polsce, kiedy zmarła. Podobnie jak wielu jej znajomych nie
wiedziałam, że jest chora. Nigdy nie chciała absorbować swoimi problemami. Nie prosiła o
pomoc. Do końca pozostała skryta i skromna.
DANUTA RINN
Piosenkarka
Pamiętam, że szukała dla siebie kaloszy. Powiedziałam, żeby się nie martwiła, że jej
kupię. Trudno było kupić tak duży numer, ale udało się i pewnego dnia przywiozłam kalosze
do szpitala. Oczywiście nie pozwoliła sobie pomóc, sama je wkładała na tę chorą nogę,
męcząc się przy tym ogromnie. Chciała mi zapłacić, ale poprosiłam, by je przyjęła w
prezencie.
Nie widziałyśmy się kilka lat. Właściwie nie utrzymywałyśmy kontaktu, nie byłyśmy
ze sobą blisko. Któregoś dnia Ania zadzwoniła, raz jeszcze podziękowała... i przysłała mi
pieniądze za te kalosze! Nie mogę zrozumieć do dziś, dlaczego nie chciała przyjąć ode mnie
takiego drobnego prezentu. Wiem, że była niezwykle ambitna, że nie lubiła prosić o
cokolwiek. Chyba było jej bardzo trudno z tym żyć...
Nie była z ludźmi tak blisko, żeby mówić o sobie, zapraszać do siebie. Nie
przychodziła na bankiety ani spotkania towarzyskie - wolała spędzać czas w domu.
Przywykliśmy do tego, że jest obok środowiska piosenkarskiego. Od początku była bardzo
skryta, a mimo to niezwykle lubiana. Cieszyła się dużą życzliwością kolegów.
LEONID TELIGA
Żeglarz, dziennikarz
„Pisze Pani, żebym odpoczął w gronie żeglarzy przed powrotem do kraju... Kochana,
proszę mi wierzyć, że dopiero na lądzie zacząłem tracić formę. Jak wie Pani z prasy, dostałem
się w ręce polskich i radzieckich marynarzy - a to było mocniejsze niż sztormy.
W kraju już mam załatwione z lekarzami (o ile uda mi się wrócić w jednym kawałku),
że po oficjalnych powitaniach, na dany znak, pakują mnie do sanatorium, aby ratować nie
tylko zdrowie, ale i książkę, którą mam napisać”.
„Nos zadziera się do góry na samą wieść, że chcesz ją, Anno, zaśpiewać dla mnie...
Będę musiał przywiązać do uszu ciężarek, żeby nie stracić równowagi”.
KRZYSZTOF KRAWCZYK
Przygoda z Anią była dosyć krótka ze względu na tę tragedię, której finał oglądaliśmy
w szpitalu. Patrzyliśmy wówczas na wspaniałą kobietę, przykutą do łóżka, która miała dla nas
uśmiech i niewymuszoną życzliwość. To chwile, których nie można zapomnieć.
Poznaliśmy się dzięki Kasi Gärtner, która kiedyś usłyszała nas w studiu nagrań i
powiedziała o nas Ani. „Jeśli Ania was polubi, spodoba jej się wasze brzmienie - będziecie
mieli nagrania z Anną German”.
Pojechaliśmy do Wrocławia. Kiedy próba się zaczynała, nie mieliśmy bladego pojęcia
o talencie Ani German. Znaliśmy jej głos z radia, a to nie to samo. Gdy zaśpiewała, mieliśmy
wrażenie, że z nieba zszedł anioł. Szczęki nam opadły, choć byliśmy zawodowcami,
ponieważ miała niezwykły tembr i skalę głosu. Śpiewaliśmy w chórze „białe konie”. To było
śpiewanie bardzo mocne - w interwałach muzycznych, w akordzie. Gdy ryknęliśmy, Ania się
rozpromieniła, czym nas bardzo podbudowała. A że to odbiło się in plus dla zespołu, to było
do przewidzenia. W tamtych czasach nagranie z Anną German było wielkim wyróżnieniem,
bo w krajach wschodnioeuropejskich Ania cieszyła się niezwykłą popularnością. To, co
osiągnęła w Związku Radzieckim, jest nie do powtórzenia przez innego artystę. Była dla
tamtejszej publiczności jak balsam na duszę. Magia głosu Ani była tak wielka, że po jej
śmierci Rosjanie odkrytą przez siebie asteroidę nazwali jej imieniem: annagerman.
Nie przypuszczam, żeby inni jej zazdrościli. W naszym środowisku spotykaliśmy się
wprawdzie rzadko, ale nie pamiętam, aby ktoś mówił coś kontrowersyjnego na jej temat.
Byliśmy raczej dumni, że Polska ma taki głos. A że nie został odpowiednio wykorzystany?
Cóż, nie tylko ten...
Do dzisiaj nie spotkałem takiego głosu nigdzie na świecie. Inne wspaniałe oczywiście
tak, ale tego typu - nie.
MARIAN LICHTMAN
Ania była szalenie bezpośrednia. Od razu przeszła z nami na ty. Wcześniej znałem ją z
radia i telewizji, a tu nagle mieliśmy jej akompaniować i śpiewać razem z nią. Przypadł jej do
gustu nasz śpiew, nasza harmonia... Nie byliśmy jeszcze znani szerokiej publiczności. Podała
nam rękę. Gdy stawialiśmy pierwsze kroki w Opolu, w 1965 roku, podtrzymywała nas na
duchu. Można powiedzieć, że była matką chrzestną zespołu Trubadurzy.
Potem my poszliśmy w stronę muzyki big-beatowej, którą ona lubiła, ale nie
wykonywała.
Myślę, że jej głos im rzadziej był słyszany, tym był bardziej uwielbiany. A jeśli artysta
jest kochany, to publiczność na niego czeka. Zawsze.
Taki talent rodzi się raz na kilkaset lat. Taka artystka nigdy nie odchodzi. Jest
ponadczasowa.
Anna była jedyną polską artystką, która mogła zrobić karierę światową, nawet nie
śpiewając po angielsku, tylko po włosku. Mówię to z pełną świadomością.
MIRIAM ALEKSANDROWICZ
Moje prywatne kontakty z Anią zaczęły się od tego tragicznego wypadku. Miałam
wtedy dziesięć lat. Pamiętam, że przywieziono ją do Polski w bardzo złym stanie i
umieszczono w szpitalu na Lindleya... na korytarzu. Cały szpital schodził się oglądać Annę
German! Nie wytrzymała tego psychicznie, dostała strasznego szoku - podrapała sobie twarz.
Dzięki znajomościom mama zaledwie w kilka dni załatwiła jej pobyt w Konstancinie. Miała
tam dobre warunki. Pamiętam, że obcięto jej włosy, więc kiedy odwiedzałam Anię,
siedziałam w czapce, żeby nie sprawiać jej przykrości swoimi długimi włosami.
W czasie choroby Ani i jej długiego powrotu do zdrowia trzy osoby były z nią
naprawdę blisko: moja mama, jej matka i Zbyszek Tucholski. Uczestniczyłyśmy w każdym
drobnym osiągnięciu Ani, jakim było na przykład zgięcie ręki o centymetr więcej niż
poprzedniego dnia! Naprawdę się zżyłyśmy. W pamięci pozostał mi jej obraz ze szpitala:
lewa noga na wyciągu, druga do połowy w gipsie; lewa ręka na wyciągu, prawa do połowy w
gipsie. To było coś nieprawdopodobnego. Właściwie Ania była cała w gipsie! W lewym
przedramieniu, w miejscu zmiażdżonej kości - metalowa płytka. Można więc sobie
wyobrazić, jakim wysiłkiem było dla niej podrapanie sobie twarzy. Musiała być emocjonalnie
wykończona, skoro to zrobiła. W Konstancinie odetchnęła. Psychiczne nastawienie było
bardzo istotne w walce z chorobą.
Jaki obraz Ani German utrwalił się w mojej pamięci? Uśmiechniętej, łagodnej i
nieprawdopodobnie ciepłej kobiety. W powiewnej jedwabnej sukience z łopoczącym na
wietrze szalem w filmie Marynarka to męska przygoda. Tak ją widzę do dziś.
Miała wąski krąg przyjaciół. Trzymała ludzi na dystans. I to się jej udawało. Żadnego
wnikania w życie prywatne. Tyle prywatności, na ile ona pozwoliła. Nie wyobrażam jej sobie
funkcjonującej normalnie w świecie estrady, która rządzi się najbrutalniejszymi prawami
spośród wszystkich zawodów artystycznych. Na szczęście Ania miała dystans do zawodu i
ludzi z branży. Zawsze była obok.
Z matką
Lubiła słuchać, potrafiła też wspaniale opowiadać, ale tylko w gronie bliskich jej
ludzi. Nie bywała na żadnych spędach, nigdy nie przychodziła na imieniny mamy 15 maja, bo
wtedy rzeczywiście zjawiały się tłumy - kilkadziesiąt osób. Tego dnia dzwoniła, składała
życzenia, a odwiedzała nas dopiero wówczas, gdy miała być u nas sama, ewentualnie z jakąś
znajomą osobą.
Bardzo często przychodziła do nas na Stare Miasto. Najczęściej wtedy, gdy wracała
do zdrowia. Później, kiedy już na dobre powróciła na estradę, kontakty stały się rzadsze - raz
na pół roku, raz na rok. My natomiast najczęściej odwiedzałyśmy ją podczas choroby. Był
taki czas, kiedy nie wierzyła w to, że wstanie. Pomogła jednak tytaniczna wprost praca i
miłość Zbyszka.
TADEUSZ ALEKSANDROWICZ
Aż do tego nagrania Ania chodziła na płaskich obcasach. Wzrost był jednym z jej
kompleksów, i to trudnym do pokonania. Powiedziałem wówczas: „Pani Aniu, niechże pani
założy szpilki”. „Jakże to, przecież jestem i bez nich taka wysoka”. „Jeśli podwyższy się pani
o kilka centymetrów, niczego to nie zmieni, a będzie pani, podobnie jak inne kobiety, lepiej
się czuła”. Założyła szpilki i od tamtej pory nosiła wysokie i półwysokie obcasy.
Pod wpływem próśb Zosi postanowiłem jej pomóc. Zwróciłem się do Stefana
Rachonia z prośbą, by wziął jej dawne nagranie - a nagrali wspólnie sporo piosenek - i
zaprosił Anię do swojego cyklicznego programu telewizyjnego, który realizowaliśmy
wspólnie - Stefan Rachoń zaprasza. Jednak Ania nie chciała zgodzić się na występ, tłumacząc
się, że jeszcze nie może zaśpiewać. „Niech się pani tylko pokaże. Widzowie od dawna piszą
listy, chcą panią zobaczyć - prosiłem. - Zaśpiewa pani z playbacku”. „Jak to, będę
oszukiwała?”. „Jakie oszukiwanie? Przecież to będzie pani piosenka, wcześniej przez panią
nagrana. To nic nie znaczy, że w tej chwili nie może pani czysto śpiewać, bo mięśnie
przepony są czasowo osłabione. Zacznie pani normalnie chodzić, ćwiczyć, przepona wróci do
normy i będzie pani znowu śpiewała, jak przed wypadkiem”.
Sam nie miałem pewności, czy tak będzie, ale próbowałem ją przekonać. Zgodziła się
z oporami. I tu zabawne, ale typowe dla niej zdarzenie. Program nadawaliśmy z tak zwanego
okrąglaka przy ulicy Kruczkowskiego, czyli z pomieszczenia, które kiedyś miało być
cyrkiem. Robiło się tam przeważnie imprezy z playbackiem, ze względu na złą akustykę.
Ania mieszkała niedaleko, na Solcu. Przyszła wcześniej, przywitała się i usiadła daleko od
areny, ale gdy wreszcie nadeszła kolej jej próby, okazało się, że... Ani nie ma! Nie
wytrzymała nerwowo, uciekła do domu. Wysłałem tam inspicjenta, by sprowadził ją z
powrotem. Przyszła, bo była bardzo zdyscyplinowana: „Tak bardzo się wstydzę, panie
Tadeuszu - przepraszała - bo jakże mam występować i oszukiwać widzów...”. Nie było czasu
na dyskusję - cóż, wystąpiła. A potem wróciła do pełnej sprawności i odnosiła sukcesy w
wielu krajach.
Cieszę się, że znalazła tam swoją widownię, nagrała tam także swoją pierwszą płytę,
tam drukowano o niej książki. Otrzymywała najwyższe honoraria, jakich nie miał żaden inny
artysta - ona, która nigdy niczego się nie domagała.
Ania to był ktoś nie tylko o wielkiej wrażliwości i ogromnej rzetelności oraz
odpowiedzialności zawodowej. Można było umówić się z nią pół roku wcześniej i wiadomo
było, że dotrzyma słowa, że nie zawiedzie. Nie było w niej nawet odrobiny drapieżności ani
zawiści w stosunku do innych artystów. Zastanawiała aż bolesna niewiara we własne
możliwości ruchowe - ciągle jakby się wstydziła siebie na scenie, a równocześnie spełniała
się w śpiewie. Robiła wrażenie osoby prawie ciągle za coś czy kogoś schowanej. Jej życie
było tragiczne, ale broniła się swą głęboką wiarą. Psychicznie jednakże do końca życia
zachowała naiwność i wrażliwość dziecka.
JERZY MICHOTEK
Zamyślona Anna
Jeździłem z wieloma osobami po świecie. Nigdzie tak dobrze nie pozna się artysty jak
w trasie, gdy spędza się razem dużo czasu w hotelach czy autokarach. Przyglądałem się
bardzo uważnie Ani i mogę powiedzieć, że to odosobniony przypadek. Nie spotkałem nigdy
więcej nikogo takiego. Mogę wymienić parę nazwisk, przy których jednak muszę dodać to
krótkie słówko „ale”. Natomiast o Ani mogę powiedzieć po prostu: dobra.
Gdy umarła, nie było mnie w Polsce. Nie płakałem, ale serce ścisnęło mi się bardzo
mocno. Takich ludzi jak Ania w śpiewie można znaleźć dużo, w życiu - niewielu.
Nie lubiła mówić o sobie. Nie była jednak skryta, tylko po prostu skromna. Nigdy nie
była reklamiarska. To bardzo ważne w tym zawodzie. Dla niej najlepszą reklamą była opinia
publiczności: „Byłam na koncercie German, idź koniecznie!”.
Jak pracowała Ania? Gdy znała tekst i melodię, przeważnie chciała mnie kopiować:
„Zaśpiewaj, a ja postaram się zrozumieć, o co chodzi”. Odpowiadałem jej wtedy: „Nie,
proszę, znajdź własną drogę”.
Czy to w domu, czy na scenie zawsze jej było za mało czasu na próbę. Była wiecznie
niezadowolona, nawet wówczas, gdy wszystko wychodziło znakomicie. To charakterystyczna
cecha każdego artysty, który wie, że na rezultat sceniczny jego pracy składa się 99 procent
pracy i 1 procent talentu oraz szczęścia. Ania wiedziała o tym doskonale.
ALEKSANDER ŻYGARIOW
W 1970 roku Anna chodziła po mieszkaniu już bez szwedki. Przyjęła więc
zaproszenie telewizji.
„Oczywiście, widzowie stęsknili się za panią. Piosenki, które pani kiedyś nagrała,
lubimy i teraz. Ale jest pani mądrym człowiekiem i rozumie doskonale, że czas nie stoi w
miejscu. - Redaktor z pewnością nie znał płyty Człowieczy los, co ucieszyło Anię. - Wiele się
zmieniło. To, co niegdyś było modne, dziś jest już stare. Niech pani spróbuje uchwycić
obecny styl, popatrzy, jak pracują Rodowicz i Sośnicka”. „Podoba mi się to, co one śpiewają i
jak śpiewają - przyznała Anna - ale nie byłabym sobą, gdybym chciała kogoś naśladować.
Jeśli dobrze zrozumiałam, chciałby pan, aby nasz program odniósł sukces? Użyjmy więc
małego podstępu: zaśpiewam kilka piosenek zupełnie nowych, a potem... Potem poproszę
telewidzów o odpowiedź: jaka Anna German podoba im się bardziej - ta dawna, sprzed trzech
lat, czy ta nowa. A tak szczerze mówiąc, to myślę, że powinnam odejść z estrady”. „Dlaczego
odejść? - zaprotestował redaktor. - Może pani jeszcze śpiewać wiele lat! Aż do emerytury.
Będzie pani opowiadała o wypadku, o swoich cierpieniach... Publiczność to lubi”. Anna
milczała, a redaktor, widząc jej przenikliwe spojrzenie, odczuł, że żart był nie na miejscu.
Podczas zamkniętego pokazu programu obecni byli wyłącznie Anna, redaktor, reżyser
i asystent. Piosenkarka starała się być wybrednym widzem. Patrzyła na ekran i myślała, że jej
pomysł był dobry - recital nie budził współczucia. Miało się wrażenie, że Ania rozstała się ze
swoimi wielbicielami wczoraj, a dziś powraca - jak zawsze pogodna i pełna wdzięku.
Z własnym recitalem! O tym mogła tylko marzyć - nawet wtedy, gdy była zdrowa.
Ania przygotowała trzy piosenki z tych, które śpiewała w telewizji. Człowieczy los
musiała bisować aż trzy razy! Publiczność była zachwycona. Gratulowali jej wszyscy. Przy
służbowym wejściu tłoczyli się wielbiciele. Barbara Śliwińska, dyrektor Stołecznej Estrady,
zaproponowała Annie recital... w Teatrze Wielkim!
Jednak zespołu wciąż nie było. Pisała podania, zostawiała objaśnienia. Obiecywano
pozytywne rozpatrzenie tej sprawy w ciągu kilku dni. Czas mijał, a zespół muzyczny nie
pojawił się w mieszkaniu Anny German...
W Nowym Jorku powitały ich silne mrozy. I znów - jak poprzednio - zostali
umieszczeni w trzeciorzędnym, słabo ogrzewanym hotelu. I znów - jak poprzednio -
narzucono im zabójcze tempo. I znów Polonia zajmowała wszystkie miejsca na koncertach. I
znów Anna widziała łzy w oczach starszych ludzi. I znów zapraszano ich do domów na
kolacje, by usłyszeć trochę wieści z ojczystego kraju. Anna nie miała ani sił, ani ochoty na
rozmowy. Źle się czuła. Bolała ją ręka. Spadło ciśnienie. Bała się, że się przeziębi.
Trudne jest życie gwiazdy estrady, której zajęcia zaplanowane są na wiele miesięcy
naprzód. Niełatwo piosenkarce mieć dziecko. To co najmniej rok nieobecności na scenie. A
przecież zmarnowała już trzy lata... Na swój pierwszy recital z orkiestrą warszawskiego
Teatru Wielkiego Anna wybrała kilka arii Scarlattiego, piosenki Katarzyny Gärtner, kilka
włoskich melodii i parę własnych kompozycji, m.in. nową, napisaną do wiersza Stanisława
Ryszarda Dobrowolskiego Być może. Pracowała ze znakomitymi muzykami, znającymi
wszelkie niuanse śpiewu. Miała wrażenie, że nie akompaniują, ale śpiewają razem z nią.
Nie czuła zmęczenia. Na scenie poruszała się lekko i swobodnie. Trudno było
uwierzyć, że jeszcze niedawno z trudem unosiła głowę. Wkrótce jeden z warszawskich
dziennikarzy nazwie te koncerty „dwutygodniowym świętem sztuki”. I nie będzie w tych
słowach przesady.
Program koncertu z okazji wręczenia „Złotej Płyty” Polskich Nagrań, maj 1972
Łatwo powiedzieć: znajdź muzyków. Dobrzy mają terminy zajęte na wiele miesięcy
naprzód, a do wyjazdu zostało niewiele czasu. Anna spotkała się ze znajomym pracownikiem
ministerstwa. „Gdybym był muzykiem - mówił w zamyśleniu - za wielki zaszczyt uważałbym
akompaniowanie pani. Jutro Stanisław Horoszewski, znakomity impresario, będzie do pani
usług. On zajmie się wszystkim”.
Była wiosna 1972 roku. Anna ze wzruszeniem czekała na spotkanie z miastem swojej
młodości, jak nazywała Wrocław. Miała trzydzieści sześć lat i... zaczynała wszystko od nowa.
Mieszkańcy Wrocławia przywitali swoją krajankę na dworcu. Z trudem przeszła przez tłum
nieznanych jej ludzi. Przepełniona sala, niekończące się owacje po każdej piosence.
Jeśli recital można nazwać świętem, to z pewnością był nim pierwszy koncert Anny w
Moskwie. Kiedy wyszła na scenę, poczuła wielką sympatię zebranych w Teatrze Letnim w
ogrodzie Ermitaż. Powitała ją wielka cisza. Cisza, która dodawała otuchy, zachęcała do
śpiewu. A potem brawa, które rozległy się już po pierwszych taktach muzyki, po zaśpiewaniu
pierwszej piosenki. Po koncercie pojechały do Kaczaliny, by w wąskim gronie przyjaciół
omówić nowe projekty. Ania miała nagrać między innymi Nadzieję Aleksandry Pachmutowej
i jej męża, poety Mikołaja Dobronrawowa. Znała dużo ich piosenek. Urzekały ją
optymizmem, radością, profesjonalizmem. Początkowo miała wrażenie, że to piosenki nie dla
niej. Tymczasem Nadzieja stała się jej piosenką, jakby specjalnie dla niej napisaną.
Zaśpiewała ją lekko, „bez głosu”, jak powiedziała potem Kaczalina. Odkąd Nadzieję nadano
w radiu, publiczność prosiła o nią na koncertach, aż w końcu Ania włączyła ją do swego
recitalu.
Anna postanowiła wznowić swoje recitale i po raz kolejny stwierdziła, jak trudno
pogodzić talent piosenkarki ze zdolnościami impresaryjnymi. Prawdę mówiąc, nigdy ich nie
miała. Wiedziała o tym i nie kryła tego.
W końcu dzięki pomocy przyjaciół udało jej się skompletować mały zespół. Muzycy
w wieku od czterdziestu do pięćdziesięciu lat. Grali dobrze, wyczuwało się profesjonalizm,
ale ich obojętność drażniła Anię. Rozchorowała się. Kilka koncertów trzeba było odwołać.
Gdy po dwóch tygodniach znowu chciała zebrać zespół, okazało się, że muzycy już się
rozjechali.
Wiadomości z ministerstwa nadal nie było. Oficjalne pisma w sprawie zespołu krążyły
od jednej instytucji do drugiej. Z tym większą radością Ania przyjęła zaproszenie Orkiestry
Wojska Polskiego. Czasami zapraszano ją na koncerty zbiorowe. Orkiestra Miliana czy
Rachonia witała pojawienie się Anny brawami. Zespołu wciąż nie było. Anna głównie
gotowała, prała i sprzątała, robiła zakupy. I rozmyślała o jesieni swego życia i śpiewania...
Krzywka dotrzymał słowa. Impresario, pan Andrzej, zjawił się po miesiącu. Szybko
skompletował zespół instrumentalny. Znalazł młodych muzyków - studentów, z którymi
pracowało się Annie weselej. I jeśli wcześniej mogła narzekać na niezbyt częste występy, to
obecnie jej czas wypełniony był nimi prawie całkowicie. Bardzo ją to cieszyło. Martwiła się
jedynie brakiem w swoim repertuarze nowych polskich piosenek. Katarzyna Gärtner
pracowała teraz z Marylą Rodowicz. Seweryn Krajewski także pisał dla Maryli i dla
Czerwonych Gitar.
Kaczalina tymczasem donosiła, że ma dla Anny nowe piosenki Marka Fradkina, Jana
Frenkla, Arno Babadżaniana, Jewgienija Pticzkina i że chce, by Ania nagrała też stare
romanse rosyjskie. Niestety, Anna nie mogła przyjechać do Moskwy tylko po to, by nagrać
płytę. Melodia nie dysponowała funduszami dla artystów zagranicznych. Mogła więc
nagrywać płyty wyłącznie przy okazji swych rosyjskich recitali.
Jednak Orkiestra Moskiewskiego Radia pod dyrekcją Siłantiewa oraz zespół Melodia
pod dyrekcją Garaniana mieli zaplanowane występy na wiele miesięcy naprzód. Oczywiście,
można było nałożyć głos na wcześniej nagrany podkład, ale tego Anna nie lubiła.
Tylu gwiazd w jednym programie Anna nie pamiętała. Ewa Demarczyk, Zdzisława
Sośnicka, Maryla Rodowicz, Stanisław Mikulski, Bernard Ładysz, Andrzej Hiolski, Jerzy
Połomski, Skaldowie, Gawęda, Mazowsze...
Te wiosenne dni w Moskwie były niezwykłe. Anna czuła się dobrze. Spotykała się z
przyjaciółmi - u Kaczaliny i w Melodii. Przedstawiciel Goskoncertu oznajmił jej, że
podpisana została umowa z Pagartem i wkrótce Anna będzie jeździła z recitalami po Związku
Radzieckim. To była wspaniała wiadomość, gdyż wówczas mogłaby nagrać swoją kolejną
płytę. Ale znowu wyłonił się problem orkiestry, doboru repertuaru, aranżacji. A czasu miała
niewiele: dwa-trzy miesiące.
Publiczność na koncertach przyjmowała Annę nie tak gorąco jak kiedyś. Za plecami
słyszała niezbyt przyjemne słowa młodszych kolegów. Wciąż brakowało jej prawdziwego
przeboju na miarę Tańczących Eurydyk czy popularnej w Związku Radzieckim Nadziei.
Często zapraszano ją do udziału w telewizyjnym show w Berlinie. Śpiewała wówczas
polskie piosenki: To chyba maj i Być może. Doskonale rozumiała, że pod względem
muzycznym ustępują one utworom innych wykonawców. Ale kogo za to winić? Ich
kompozytorem była sama Anna. Innych piosenek nie miała. „Czasy się zmieniają, mody w
piosence też - powiedział jej znany krytyk. - Największą popularnością na koncertach cieszą
się te utwory, które lansuje radio i telewizja. Piosenki muszą być znane!”.
Wiosną 1975 roku miała dużo koncertów. Przypomniano sobie o niej we Wrocławiu i
w Krakowie, Zielonej Górze i Poznaniu. Telefon dzwonił bez przerwy i znowu trzeba było go
wyłączać.
Anna German była kobietą i artystką szalenie delikatną, bardzo skromną, miłą.
Uśmiech nie schodził z jej pięknej twarzy. Podziwiałam ją, byłam jej fanką.
Annę German i jej męża witałam chlebem i solą (chlebuś okrągły, specjalnie
upieczony na tę okazję, z odpowiednim napisem) oraz... szampanem.
Anna była w ślicznej kremowej garsonce z brązowymi haftami (materiał wyglądał jak
cieniutki samodział z wełenki tkany na krosnach). Wyglądała ślicznie - elegancko i
oryginalnie.
Muzyka góralska grała tylko i wyłącznie parze młodej i jej gościom. Robiono zdjęcia,
m.in. ja z panną młodą i kelnerką.
Anna German przysłała mi parę zdjęć, ale nie zdążyłam ich wkleić do księgi
pamiątkowej. Zaginęły...
ANDRZEJ DĄBROWSKI
Już nie pamiętam, czy były to Ani imieniny, czy zwykły wieczór towarzyski, na który
nas zaprosiła, ale pamiętam, że przez dwa dni zionąłem czosnkiem, unikałem bliskich
kontaktów z ludźmi, a wątroba bolała mnie przez dalsze trzy dni. To była prawdziwa
czosnkowa uczta. Takich wieczorów się nie zapomina.
RENA ROLSKA
Piosenkarka
Niewiele wspomnień łączy mnie z Anią German. Występowałyśmy najczęściej
oddzielnie, w różnych programach, i rzadko spotykałyśmy się na koncertach. To, co
zapamiętałam, to raczej zakulisowe rozmowy z bardzo ważnego dla mnie okresu, kiedy
urodziłam długo oczekiwanego syna. Wróciłam już do pracy, ale nic nie było ważne, tylko to
maleństwo. Spotkałam Anię w Sali Kongresowej na jakimś wielkim koncercie. Między
wyjściem na scenę a finałem, na który trzeba było zostać, miałyśmy dużo czasu. Ania pytała
mnie wtedy o mojego synka i zwierzyła się, że też bardzo by chciała mieć dziecko, ale boi się
zdecydować, bo nie wie, czy poradzi sobie z wykonywaniem zawodu. Trochę się tego
obawiała, a jednocześnie bardzo pragnęła dziecka. Wkrótce urodziła syna...
Do dziś pamiętam smutek goszczący na jej twarzy, chociaż ciągle była uśmiechnięta.
Jakby ją coś gnębiło, jakby za uśmiechem, którym darzyła wszystkich, kryło się cierpienie. Z
jej piosenek też przebijał smutek...
Nie wiem, czy wypada o tym mówić, ale myślę, że o tak wybitnej artystce chyba
mogę. Ania wprawdzie komponowała, lecz miała problemy z zapisaniem melodii.
Spisywałem więc układane przez nią melodie (podejrzewam, że nie tylko ja), a potem
opracowywałem w formie partytury orkiestrowej. Ania bardzo chciała nauczyć się nut.
Bezskutecznie. Patrząc mi w oczy, mówiła: „Leszku, dajmy sobie spokój, będę dalej tworzyła
po swojemu”.
Fascynowała mnie jej niezwykła pamięć muzyczna. W pewnym sensie działała jak
komputer. Aranżowałem bardzo dużo utworów, które śpiewała z innymi orkiestrami. Ze mną
koncertowała w NRD, Czechosłowacji, ZSRR i oczywiście w Polsce.
Wiedziała, że prawdziwy wielbiciel to ktoś, z kim trzeba porozmawiać, a nie tylko dać
autograf. Dla swoich fanów miała szacunek i czas.
JAN LASKOWSKI
Wtedy jeszcze Ania nie wierzyła w to, że znowu zaśpiewa. Gips był zdjęty, musiała
od nowa uczyć się chodzić. Mieszkanie było maleńkie. Trudno i niebezpiecznie było poruszać
się w nim. Każdy przedmiot na podłodze stanowił zagrożenie. W nocy, kiedy sąsiedzi już
spali, a ulice były puste, Zbyszek wnosił Anię do windy. Na dole pomagał jej wejść do
samochodu i wyjeżdżali nad Wisłę. Tam, powoli, z pomocą Zbyszka, Ania stawiała pierwsze
kroki. Trwało to do świtu.
I tak dzień po dniu, noc po nocy. Walka ze słabością fizyczną, rozpaczą i zachwianiem
wiary we własne siły. Rano znów budziła się determinacja. Święty spokój Zbyszka, jego
bezgraniczne oddanie i wytrwałość nie pozwalały Ani poddać się depresji. Nie przerwała
nocnych wypraw nad Wisłę. Po jakimś czasie efekty zaczęły być widoczne nawet dla niej.
Odzyskiwała nadzieję, że może naprawdę wyzdrowieje. Tęskniła za śpiewem, za ludźmi.
Radość jednak nie trwała długo, ponieważ sąsiedzi narzekali, kiedy Anka
przygotowywała piosenki i grała na pianinie. Dziwiło ją to, nie rozumiała, że muzyka może
kogoś męczyć. Dla niej była życiem. Ania znowu popadła w depresję: „Co ja zrobiłam,
przecież nie rzucę piosenki!”.
Nie było rady. Ponownie odwiedziliśmy pana Karasia. Okazał się dowcipnym i
życzliwym człowiekiem. Pomógł jej kupić domek - stary, zrujnowany, z ogrodem. Ania
oszalała ze szczęścia. Czasem nawet tańczyła i śpiewała w ogrodzie. To był chyba
najpiękniejszy okres w jej życiu.
W czasie przerwy pobiegłem do Anki. Kiedy mnie zobaczyła, rzuciła mi się na szyję:
„Janku, ja umieram. Dłużej nie mogę, już nie mam siły. Podpisałam kontrakt na jeden koncert
dziennie, a oni robią mi trzy”.
Trzęsła się cała. Była strasznie zmęczona. Kazałem jej rzucić wszystko, ale Ania nie
umiała odmawiać, nie potrafiła się bronić. Prosiłem, żeby chociaż nie bisowała. Nie
wiedziałem, jak jej pomóc.
W ręce Ani trafiły stare zapisy nutowe, chyba z XIV wieku, pieśni cerkiewnej
Razbojnicy. Chciała ją wykonać razem z chórem cerkiewnym z Białegostoku. Śpiewała
naprawdę wstrząsająco, a z chórem brzmiało to po prostu rewelacyjnie!
Poszedłem do ministra, ale tym razem także nie uzyskałem zgody na zrobienie filmu,
a właściwie sfilmowanie mszy prawosławnej. Usłyszałem: „Nie jesteśmy zainteresowani
propagowaniem muzyki cerkiewnej w Polsce”.
Kiedy Ania już poważnie chorowała, zaglądałem do niej często - nie tylko dlatego, że
jestem sąsiadem. Pamiętam telefon Zbyszka: „Ania jest bardzo słaba, czy możesz przyjść?”.
Poszedłem razem z kolegą bioenergoterapeutą, który właśnie był u mnie.
Oddychała ciężko, niemal dyszała. Była bardzo blada, choć na powitanie zarysował
się cień uśmiechu na jej twarzy. Szepnąłem do kolegi: „Jeśli możesz jej pomóc, spróbuj”.
Ania zgodziła się na masaż bioenergetyczny. Po zabiegu musiała chwilę odpocząć.
Zostawiliśmy ją samą. Po kilkunastu minutach zeszła do nas na dół. „Opracowałam nową
kompozycję. Chcę wam zaśpiewać”.
Masaż pomógł na krótko. Kilka tygodni później już jej nie było wśród nas...
JERZY FICOWSKI
Napisałem dla niej sporo tekstów, w których starałem się liczyć z jej genre’em. Ale
Ania poprosiła mnie również o teksty żartobliwe. Dałem jej Ołowianego generała i Mój
stryjek jest hodowcą moli. I oto (co było do przewidzenia) nie starczyło jej „dorosłego”
poczucia humoru. Obie piosenki (może zresztą nie najlepsze) zaśpiewała nieco infantylnie, w
tonacji własnego rozbawienia, z figlarnością właściwą niefortunnym opowiadaczom
dowcipów, którzy czynią to z chichotem. To było poza jej emocjonalnym światem. Ale
użytek ze swego głosu robiła wspaniały, nie wpadała w kicz, co się przecież zdarzało
posiadaczkom nieprzeciętnych możliwości wokalnych.
MAREK A. KAREWICZ
Artysta fotografik
Anię German poznałem na II Krajowym Festiwalu Polskiej Piosenki w Opolu.
Przyjechała opromieniona sławą wspaniałego głosu. Rzeczywiście, na tym festiwalu zdobyła
drugą nagrodę za Tańczące Eurydyki. Tam też po raz pierwszy ją fotografowałem. Na scenie
wyglądała zawsze znakomicie. Była dziewczyną bardzo ładną i bardzo wysoką, a przy tym
niezwykle zgrabną. Wspaniale się poruszała. Oprócz tego, że była znakomitą wokalistką, była
też uroczą koleżanką. Spędziliśmy kilka wieczorów przy barze w sławnym opolskim Pająku.
Opowiadała mi o swoim dzieciństwie spędzonym w Związku Radzieckim. Świetnie znała
język rosyjski, co jej się później przydało, albowiem Pagart wielokrotnie wysyłał Annę do
Rosji. Tam, na jednej z jej tras koncertowych, miałem możliwość zobaczyć, jak niesłychanie
popularna jest w Związku Radzieckim. Były ogromne brawa i owacje na stojąco. Jej
popularność w Rosji była szokująca. Miała tam otwarte drzwi - mogła jechać w każdej chwili
i śpiewać za każde pieniądze. Rozmawiałem kiedyś z redaktorem naczelnym pisma „Klub”,
Arkadijem Pietrowem z Moskwy, który pokazał mi stosy korespondencji do Anny. Z żalem
muszę przyznać, że w Polsce Anna German była znacznie mniej popularna, niż na to
zasługiwała.
Jak się ją fotografowało? Bardzo prosto. Umiała pozować, a to szalenie ważne. Poza
tym miała wspaniałą zaletę - nie grymasiła. Pozowała prawie bez makijażu. Trochę pudru
wystarczało. Miała piękny profil, czego była świadoma.
Fotografowałem ją od 1964 roku aż do końca. Mam bardzo dużo jej fotografii.
Najmilej wspominam sesję fotograficzną u niej w domu na Żoliborzu, na którą zaprowadził
mnie znajomy Ani, Jerzy Ficowski. Chciałem zrobić jej serię portretów, a Ficowski uprzedził
mnie, że Ania nie przyjdzie do studia, że jest zbyt skromna, więc najlepiej, jeśli sam do niej
pójdę. „Wypije dwa drinki i się rozluźni” - powiedział. Tak rzeczywiście było. Chciałem, by
się trochę podmalowała. „Nie ma mowy - odpowiedziała. - Chcę być naturalna. Włożę sweter,
w którym najlepiej się czuję, i bardzo proszę, żebyś mnie tak fotografował”.
Zrobiłem jej wówczas dużo zdjęć, także wspólnych z Jerzym Ficowskim. Jest na nich
ogromnie naturalna. Bardzo lubię te fotografie.
IRENA SANTOR
Piosenkarka
Nie znałam Ani zbyt dobrze, nie przyjaźniłyśmy się. Była niezwykle mądrą,
inteligentną dziewczyną, przy tym spokojną i nieśmiałą. Tak bardzo chciała być
niezauważana, że czasem wydawało się to dziwne, a nieraz nawet śmieszne - przy jej
wzroście i talencie, i przy uprawianiu tego zawodu...
Poznałam ją na którymś z Podwieczorków przy mikrofonie. Zobaczyłam przy stoliku
nową osobę, której wcześniej nie widziałam. Padło imię i nazwisko, ona wstała, a kiedy
zaczęła śpiewać, pomyślałam sobie: Cóż to znaczy talent!
Kiedyś zadzwoniłam do niej z prośbą: „Aniu, śpiewasz taką piękną piosenkę Być
może, pozwól mi ją zaśpiewać”. „Ależ, proszę cię bardzo”.
Śpiewała prosto w najlepszym tego słowa znaczeniu. Najtrudniej jest śpiewać prosto,
jednocześnie nadając dźwiękowi odpowiedni wyraz. To wielka sztuka. Jej się udało.
Miała głos dźwięczny i czysty jak kryształ. Śpiewała perfekcyjnie, trafiając w dźwięk.
Według głosu Anki można by stroić nie tylko fortepiany, ale nawet kamertony!
Z jej postawy, wypowiedzi czy zachowania wnosiło się, że jest człowiekiem prawym i
dobrym. Przekonałam się o tym sama, kiedy byłyśmy razem na ważnym koncercie w
Republice Federalnej Niemiec. Ktoś istotny dla tego przedstawienia wyrządził mi wielką
krzywdę. Było to dla mnie tak dramatyczne, że myślałam, iż nie wyjdę na estradę i nie
zaśpiewam. Konsekwencje takiego kroku mogły być wtedy dla mnie bardzo poważne. Ania,
która przyglądała się całej historii z daleka, podeszła spokojnie i powiedziała: „Chodź,
pójdziemy do pokoju”.
Tak się dla mnie szczęśliwie złożyło, że mieszkałyśmy razem. Nie tłumaczyła mi
niczego w rodzaju: „Ludzie są podli, zapomnij”. Swoim sposobem bycia sprawiła, że się
uspokoiłam. Oczywiście używała pewnej perswazji, ale bardzo łagodnej, która wyzwoliła we
mnie spokój. A spokój w tym wypadku był siłą, która dawała mi możliwość zmierzenia się z
problemem. Zorientowałam się wówczas, że Ania dużo przeszła w życiu. Nie mówiła, więc
nie pytałam, lecz sposób, w jaki rozmawiała ze mną, wyjaśniał wiele. Ania odprowadziła
mnie do kulisy i stała tam przez cały mój występ. Kiedy już schodziłam ze sceny, odwróciłam
się i pierwszą osobą, którą ujrzałam, była ona. Uśmiechnięta, szczęśliwa. To było jej
zwycięstwo, w końcu moje także, ale zawdzięczałam je Ani.
STENIA KOZŁOWSKA
Piosenkarka
Ania była ogromnie łagodna. Nie słyszałam, żeby kiedykolwiek podniosła głos.
Zazdrościła mi mego niewielkiego wzrostu (160 cm). Wysoki wzrost był jej kompleksem,
zupełnie niepotrzebnie.
W garderobie
Pamiętam, jak kiedyś nas zaskoczyła. W Bostonie, w czasie tournée, wystąpiła razem
z Krzysiem Cwynarem w duecie! To było śmieszne i wzruszające zarazem, bo Krzysiu jest
mojego wzrostu. Śpiewali piękną piosenkę jego autorstwa Byle tylko ze mną. Mieli wielkie
powodzenie. Trzymali ten pomysł w tajemnicy, więc sprawili nam prawdziwą niespodziankę.
Ostatni raz widziałam ją w 1980 roku w Sali Kongresowej na koncercie Jesień radość
niesie. Była już słaba, miała bardzo spuchniętą nogę. Mówiła, że wybiera się na tournée do
Australii. Spytałam ją wtedy: „Aniu, jedziesz do Australii w takim stanie?”. „Muszę jechać,
chcę jeszcze zobaczyć Australię przed śmiercią. Pewnie to mój ostatni wyjazd”.
KRZYSZTOF CWYNAR
Na mojej płycie kompaktowej Stare, nowe, najnowsze [1995] znalazły się dwa duety,
które wykonuję z Anną. Skomponowałem je dla nas, wierząc, że to początek wspólnej pracy
nad optymistycznym, szalonym widowiskiem muzycznym. Miało się spełnić marzenie o
kolorowym, wesołym przedstawieniu pełnym tańca i komicznych gagów opartych na różnicy
wzrostu między nami. Byłoby tak jak w piosence, którą napisałem dla niej - Nie jestem taka,
jak myślisz. Miała do swojego lirycznego emploi dodać styl, jakiego publiczność nie
spodziewała się po niej, a w którym była świetna. Dowcipna, charakterystyczna, śmieszna, a
przy tym wzruszająca tak, jak tylko ona potrafiła.
W Teatrze Wielkim
Widzę ją w czarnej peruce typu Kleopatra, którą kupiliśmy w Nowym Jorku. Widzę,
jak w Ułan Bator idzie z głębi sceny ku publiczności wraz z towarzyszącą jej w piosence
Bacharacha Agnieszką Fitkau-Perepeczko (były prawie tego samego wzrostu). Widzę
premierę naszego pierwszego duetu w Bostonie, kiedy na nasz widok oniemiała publiczność i
stojąca za kulisami Alina Janowska.
Patrzy na mnie umazana olejem napędowym, który unosił się na jeziorze w chwili,
kiedy uparła się napić wody z Bajkału. Twierdziła, że temperatura tej wody zabija zarazki...
Słyszę, jak mnie szantażuje, że jeśli na czas nie skończę potrzebnego jej utworu,
powie wszystkim, iż w domu rodzice mówili na mnie „lalka”.
Na koncertach w ZSRR
Kiedyś przed wyjazdem za granicę dostałem od niej złotą obrączkę z dwoma górskimi
kryształami. Na szczęście. Teraz nosi ją moja żona Jola, gdyż bardzo się lubiły z Anią.
Na ścianie w moim gabinecie wisi karteczka z kolejną reprymendą Ani (za moje
lenistwo). Na jej odwrocie widnieje rysuneczek chłopca z węzełkiem na patyku,
wybierającego się w świat, do którego mała dziewczynka mówi: „Poszłabym z tobą na kraj
świata, ale rodzice zabronili mi przechodzić samej na drugą stronę ulicy”.
Piosenkarz
Anna German chyba jako pierwsza polska piosenkarka połączyła estradową komercję
z elitarnością klasyki. Niezapomniane były w jej wykonaniu arie Scarlattiego czy Ave Maria
Gounoda. Kiedy występowałem z Anią w programie Miejsce dla gwiazdy w Teatrze na
Targówku, miałem okazję słuchać ich wielokrotnie. Wcześniej byłem z nią w Rosji i
Mongolii na trzymiesięcznym tournée. Ania miała recitale, pozostali artyści - Agnieszka
Fitkau-Perepeczko, Krzysztof Cwynar i ja - stanowiliśmy jej tło. Te koncerty były dla mnie
prawdziwą szkołą. Jeśli powiem, że w Rosji modlono się do Anny, nie minę się z prawdą.
Takiej ilości kwiatów, jaką tam dostawała, nie widziałem potem już nigdy! Gdyby je położyła
na scenie - wiązanka na wiązance - zasłoniłyby ją, kobietę o takim wzroście! W Związku
Radzieckim kochali Annę za to, że była wielkim, a przy tym bardzo normalnym i
zwyczajnym człowiekiem. Miała wspaniałe podejście do ludzi i ogromny talent. Z całą
pewnością w tamtych latach była w Związku Radzieckim największą gwiazdą. Anna German
to była magia!
W ZSRR wiedzieli, że Ania jest wysoka. W Mongolii jej nie znali. Pamiętam, jak
odsłoniła się kurtyna w pięknym teatrze w Ułan Bator i... zaległa cisza. Mongołowie, którzy
są bardzo niscy, nie mogli uwierzyć własnym oczom, że może być ktoś tak wysoki! Ania
przygotowywała się do tych występów bardzo długo. Chciała powitać publiczność w jej
ojczystym języku. Miała też zaśpiewać po mongolsku. Ale z powodu tej martwej ciszy, której
się nie spodziewała, Ania zapomniała mongolskich słów i powiedziała wszystko po rosyjsku.
Na efekt nie trzeba było długo czekać - rozległy się gwizdy! Powitać mongolską publiczność
w języku rosyjskim to było niewybaczalne. Sztukę porozumiewania się w obcych językach
Ania opanowała perfekcyjnie.
Uśmiechnięta Anna
Była wzorem do naśladowania. Obserwowałem ją w różnych okolicznościach i muszę
przyznać, że była to dla mnie prawdziwa szkoła.
Zasmucona Anna
Otwieram drzwi do garderoby i mówię: „Aniu, tutaj pani do ciebie”. Po jakimś czasie
kobieta wychodzi rozpromieniona: „Ach, Waldemar, cóż to za człowiek, taki normalny, a
przecież wielka artystka! Powiedz mi, Waldemar, czy ona u nas szczęśliwa? Jak jej tutaj
płacą?”.
Nie zwykłem rozmawiać o zarobkach swoich koleżanek, ale myślę sobie, powiem tej
kobiecie, że zarabia dobrze: „Trzysta rubli”. „Miesięcznie?” - zapytała. Żachnąłem się, ale
potwierdziłem. „Oj, to dobrze, dzięki Bogu”.
Przed koncertem Anna była zawsze ogromnie skupiona. Kiedy śpiewała, stałem często
za kulisami i zastanawiałem się, na czym polega ten czar, jaki rzuca na słuchaczy. Gdy Włosi
usłyszeli ją w San Remo, sądzili, że zastosowano techniczne i artystyczne triki. Głos o tak
przedziwnej barwie, niemal kryształowy, wydawał im się nierealny. Podobne reakcje
wzbudzała Anna wszędzie, gdzie się pojawiła.
Kiedy Ania zmarła, byłem już w Stanach Zjednoczonych. O jej odejściu dowiedziałem
się z prasy, a szczegóły choroby i śmierci znacznie później przybliżył mi Krzysztof Cwynar.
A jednak stało się inaczej. Dlatego nie mogłem uwierzyć w ten ogrom cierpienia, z
którym przyszło jej walczyć.
ROMAN CZUBATY
Zaprzyjaźniony kompozytor
Jak się pracowało z Anną German? Wspaniale. Ania po prostu była zakochana w
pracy. Mogła próbować bez wytchnienia po kilka godzin. Była jednocześnie bardzo
wymagająca, także w stosunku do siebie. Czasem zmieniała coś w partyturze w ostatniej
chwili, w przerwie koncertu (na przykład dodawała jakąś fermatę, zmieniała trochę ustalone
tempo, liczbę zwrotek lub kolejność utworów). Przyjmowaliśmy to różnie, ale po koncercie
prawie zawsze przyznawaliśmy jej rację. Miała olbrzymie wyczucie estrady. Doskonale
wiedziała, jak zawładnąć widownią, na ile może sobie pozwolić, na przykład podkreślając
elementy liryczne utworu, żeby nie przekroczyć tej delikatnej granicy, poza którą słuchacz
zaczyna się nudzić, tracić kontakt z artystą. Nie było mowy o tak zwanym odśpiewywaniu
piosenek. W zależności od widowni Ania potrafiła bardzo różnie zaśpiewać tę samą pieśń,
często zaskakując tym akompaniujący jej zespół. Z czasem nauczyliśmy się wzajemnie
rozumieć. Nie pamiętam, żeby w trakcie naszej współpracy doszło kiedykolwiek do
ostrzejszych spięć.
Następnego dnia organizatorzy zawieźli nas nad Bajkał. Poprzez błękit tej olbrzymiej
wody Anna patrzyła na ośnieżone góry na horyzoncie i znowu była szczęśliwa.
W czasie naszego drugiego tournée po ZSRR graliśmy koncerty, które składały się z
dwóch części. W pierwszej występowali inni soliści, druga była recitalem Ani. Sama ten
recital prowadziła. Znała świetnie język rosyjski, rozmawiała więc z publicznością i śpiewała,
śpiewała. W Leningradzie, Moskwie - olbrzymie hale po kilka tysięcy widzów - wszystkie
bilety były sprzedane. Potrafiła rozbawić tak wielką widownię; a już za moment ta sama
widownia... zamierała. Nie pamiętam niestety tytułu, ale była taka pieśń rosyjska o obrońcach
Leningradu, którą Ania śpiewała z akompaniamentem fortepianu [Pieśń]. Ciemno na sali,
ciemno na scenie (tylko punktowiec na nią...) i ten głos płynący jakby z innego świata. Potem
absolutna cisza. Zapalają się światła, patrzymy, a tych kilka tysięcy osób stoi w milczeniu,
większość ze łzami w oczach. Za moment huragan braw i kwiaty, kwiaty, kwiaty...
Wśród wielbicieli
Była Artystką Wielką. Czy była Artystką Szczęśliwą? Trudno powiedzieć. O jej
tęsknotach już wspominałem. Była niezwykle popularna, ale ta popularność ciążyła jej. Nie
przepadała za tłumami wielbicieli żądnych autografów, przynoszących prezenty. W czasie
wyjazdów chowała się w swoim pokoju hotelowym, rzadko schodziła do restauracji (gdzie
zaraz ustawiała się kolejka po autografy), niechętnie udzielała wywiadów. Recenzji z
koncertów na ogół nie czytała, uważała, że są przesadzone. Bardzo lubiła pogawędzić w
małym, kameralnym gronie o... ludziach dobrych i życzliwych, o przyjaźniach, książkach,
poezji i muzyce.
JACEK HILCHEN
Redaktor radiowy
Poznaliśmy się we wczesnych latach siedemdziesiątych, kiedy byłem redaktorem
programów estradowych w Telewizji Polskiej. Ania poprosiła, żebym napisał dla niej tekst
zaangażowany, a jednocześnie liryczny. Tak powstały Asfaltowe nerwy ulic - protest song
przeciw temu, co się dzieje z naszą przyrodą i z ludźmi. Muzykę skomponowali Jarek
Kukulski i Janusz Sławiński. Od tej piosenki zaczęła się nasza bliższa znajomość.
Pamiętam pewne zdarzenie ze Studia M-1 na Myśliwieckiej. Może to był rok 1971, a
może 1972. Ania nakładała wokal na gotowy podkład. Chyba po raz pierwszy nie wychodziło
jej nagranie. Miała ogromną łatwość odnajdywania siebie w różnych formach muzycznych,
od opery poczynając, a na lekkiej piosence kończąc.
Była bardzo delikatna. Jej romantyczna dusza nie pasowała do tego dość dużego ciała.
Wnętrze miała liryczne.
Należała do nielicznych osób w tym środowisku, wokół których nie powstawały plotki
na tematy damsko-męskie. Potrafiła tę sferę życia obronić przed mikrofonem i kamerą.
Zachowywała się normalnie, nie starała się wykorzystywać swojej popularności. Nie miała
ani samochodu dobrej marki, ani mieszkania na miarę jej możliwości i zasług dla kultury
polskiej.
Uśmiechnięta Anna
Tworzyli ze Zbyszkiem wspaniałą rodzinę żyjącą sztuką. Nie było w ich domu
przysłowiowego artystycznego bałaganu, a przecież mogła sobie pozwolić na pewien luz.
Ania nie lubiła bałaganu, nie lubiła przypadkowości. Nie były to jednak sztywne, pedantyczne
zachowania. Czasem pozwalała sobie na odrobinę szaleństwa. Mówiła na przykład: „Jedźmy
do Łomianek (albo do Puszczy Kampinoskiej), bo tutaj mi się źle rozmawia”. I jechaliśmy,
żeby posiedzieć wśród drzew, chociaż był środek nocy.
Pewne rzeczy bardziej ją smuciły, niż złościły. Mogła nie utrzymywać kontaktu z
kimś, kto wyrządził jej krzywdę lub miał nieuzasadnione pretensje, ale zazwyczaj starała się
wyjaśnić całą sprawę. Nie rozpamiętywała jednak tych smutnych chwil. Z całego swojego
życia starała się wziąć to, co radosne i piękne.
Nie przepadała za gotowaniem, ale nie sprawiało jej ono wielkich trudności.
Nie bywałem u Ani na proszonych kolacjach. Zazwyczaj sam brałem coś z lodówki -
troszkę jak domownik. Ania lubiła sery, czosnek, przyprawy - tego miała dużo. Przywoziła z
zagranicy. Jadłem u niej bardzo smaczną potrawę: żółty ser pokrojony i przysmażony prawie
do konsystencji ciągnącej się gumy, posypany przysmażoną natką pietruszki. Do tego dużo
przypraw (trzymała je w słoiczkach, nie zdradzając zawartości).
Zjawiskowa postać. Sukcesy poparte ogromną pracą i wysiłkiem po to, by nieść ten
swój nie najłatwiejszy „człowieczy los”. Taka postawa zjednywała jej publiczność na różnych
kontynentach. Miała mnóstwo wielbicieli na całym świecie, mimo iż bała się tłumów. Bała
się także chamstwa, źle pojętej siły witalnej. Może dlatego miała niewielu oddanych
przyjaciół?
Pamiętam, jak drugi raz przymierzała się do nagrania Tańczących Eurydyk. Marzyła
jej się nowa interpretacja, bardziej drapieżna niż liryczna. Nie zdążyła...
Myślę, że Ania chciała się wyrwać z szufladki lirycznej wokalistki, pokazać, że stać ją
także na interpretację dramatyczną.
Czasem coś nam śpiewała prywatnie. Znakomicie dawała sobie radę z piosenką
charakterystyczną. Wiem, że jej mąż próbował, gdy tego nie widziała, włączać magnetofon.
Wspaniale parodiowała piosenkarzy z całego świata, lecz nigdy nie zgadzała się wykonać
tych parodii na estradzie. Potrafiła nadać im jakiś charakterystyczny rys - naprawdę miało się
wrażenie, że śpiewa na przykład Edith Piaf.
Jeśli mogło ją cokolwiek rozzłościć, to fakt, że nie ma prywatności. My, będący z nią
bliżej, wiedzieliśmy, kiedy jest zdenerwowana. Jej gesty nie były wtedy takie płynne i
spokojne jak zazwyczaj. Gesty miała oszczędne, niedopowiedziane. I taka była - pełna
niedomówień, niespełniona...
HALINA HOROSZEWSKA
Lubiła zieleninę, sałaty, sery, ale także kurczaki z rożna i ryby. W pokojach
hotelowych często urządzała bankieciki. Razem kroiłyśmy całe półmiski kanapek ze
szczypiorkiem, zieloną pietruszką, koperkiem i czosnkiem. Rzadko schodziła do restauracji,
czasem przynosiłam jej obiad do pokoju. Ciągle natomiast chodziłyśmy na koktajle - w
Krakowie, Kielcach, Lublinie...
W czasie wspólnych tras, kiedy miała już swego upragnionego synka, ciągle mówiła o
nim, wiecznie się o niego martwiła. Znaczną część honorariów przeznaczała na prezenty dla
swoich Zbyszków.
ALEKSANDER ŻYGARIOW
„Wszystko w porządku. Będą państwo mieć dziecko”. Anna nie wiedziała - śmiać się
czy płakać? Spełniło się jej wielkie pragnienie! W trzydziestym dziewiątym roku życia w jej
okaleczonym, poskładanym na nowo ciele narodziło się życie! Nie mogła uwierzyć.
Doktor kazał jej odpoczywać, wystrzegać się ciężkich prac, ograniczyć występy. Ale
Anna nie mogła zawieść swoich wielbicieli.
Anna tęskniła za estradą. Udało jej się ponownie ściągnąć Panczo Bojadżijewa i
muzyków, z którymi była w ZSRR. Chętnie zgodzili się pojechać raz jeszcze. Piosenkarka i
tym razem przygotowała obszerną konferansjerkę. Jej recital stał się małym spektaklem.
Nagrała też w Moskwie nową płytę. Chciała, by ten longplay wynagrodził radzieckiej
publiczności jej planowaną nieobecność na estradzie.
Koncerty cieszyły się wielkim powodzeniem. Sale były przepełnione. Anna bisowała
po dwadzieścia minut, nie zważając na swój stan. Była szczęśliwa.
Źle poczuła się dopiero we wrześniu, gdy tournée dobiegało końca. Lekarze radzili
odwołać koncert, ale nie zgodziła się: „Praca jest dla mnie najlepszym lekarstwem. A poza
tym ono czuje się lepiej, gdy pracuję”.
Panczo Bojadżijew, który wiedział o wizycie lekarzy, wprost oczom nie wierzył,
kiedy zobaczył Anię na estradzie. Była taka lekka, promieniejąca szczęściem i zdrowiem!
Potem leżała długo w garderobie, nie mogąc wymówić słowa.
Kolejny atak miała następnego dnia w czasie koncertu. Przezwyciężając ból,
dokończyła recital. Kaczalina siedziała blada i przejęta. „To nic, nie martw się, Aneczko -
szeptem uspokajała ją piosenkarka. - Wszystko będzie dobrze”. Annę odwieziono do hotelu,
gdzie przeleżała do następnego koncertu.
W Melodii nagrała jeszcze kilka piosenek: A on mi się podoba, Pieśń jesienną, List do
Chopina, Zlituj się nade mną i Chcieliście mi coś powiedzieć. Śpiewała przy
akompaniamencie fortepianu. Po krótkiej przerwie wypiła parę łyków herbaty i nagrała z
orkiestrą Stieńkę Razina i Gori, gori, moja zwiezda [Świeć, gwiazdo moja]. „No i co,
Aneczko - powiedziała z uczuciem ulgi Kaczalina. - Zrobiłyśmy już w piosence wszystko.
Teraz można wychowywać dzieci...”.
Nowy - 1976 - rok witała z dwoma Zbyszkami: ojcem i synem. Maleńki Zbyszek
zasnął o ósmej wieczorem, ale obudził się przed północą i wykonał dla rodziców własny
koncert. Potem znowu usnął, pozwalając dorosłym na noworoczne rozmyślania.
Z maleńkim synkiem
Nad artystycznym losem Anny znowu świeciło słońce. Najlepszym tego dowodem był
telefon, który dzwonił bez przerwy i trzeba go było wyłączać.
Znajoma Irmy poleciła im młodą dziewczynę, która zgodziła się pomagać Annie.
„Ano, zobaczymy, jak się wszystko ułoży - planowała Ania. - Może będę mogła wrócić na
estradę? Odchodzę i wracam, wracam i znowu odchodzę...”.
Ania nie chciała zaszywać się w domu. Na szczęście otrzymała zaproszenie z Moskwy
do udziału w programie telewizyjnym Melodie przyjaciół, a także do ukończenia pracy nad
programem Spotkanie z Anną German.
Spędziła w Moskwie trzy dni - nagrała kilka nowych piosenek, zaśpiewała osiem
utworów w telewizji, spotkała się z kompozytorami. Do Polski wracała z nowymi nutami
kolejnych melodii. Myślała o Kaczalinie.
Redaktor muzyczny. Małe literki na planszy filmowej czy okładce płyty. A właśnie od
redaktora muzycznego, od jego profesjonalizmu, wyczucia, szczerości zależy i repertuar
piosenkarza, i jego artystyczne oblicze. Anna Kaczalina okazała się idealną redaktorką, która
w młodej polskiej piosenkarce zauważyła nieograniczone możliwości i w ciągu dziesięciu lat
potrafiła zrobić dla Anny w Moskwie to wszystko, czego ona sama nie potrafiła zrobić dla
siebie w Polsce.
Mały Zbyszek podrósł, siadał już i bez przerwy powtarzał „ma-ma”. Zostawić takiego
malca na pięć długich tygodni - to okropne. Dni w Nowym Jorku mijały wolno i monotonnie.
Anna parokrotnie dzwoniła do Warszawy, by usłyszeć pogodny głos Zbyszka: z synkiem
wszystko w porządku, jest zdrowy, roześmiany, tylko bardzo tęskni za mamą.
Przez pięć tygodni malec podrósł, jego spojrzenie stało się mądre. Bacznie
obserwował szczęśliwą mamę, która ostrożnie tuliła go do piersi i czule całowała w nosek i
policzki.
Kilka dni w domu i znów podróż. Tym razem Dni Kultury Polskiej w Sofii.
Pewnej nocy obudziła się z uczuciem, że coś jest nie tak. Dlaczego telefon milczy? -
pomyślała z niepokojem. Telefon w życiu artysty oznacza próby, koncerty, plany...
Podeszła do aparatu, podniosła słuchawkę. Nie było sygnału. Uśmiechnęła się: „Ach,
Zbyszku, Zbyszku! Jakiś ty przebiegły! Strzeżesz mojego spokoju, ale budzisz w moim sercu
niepokój. Jeszcze jestem piosenkarką i powinnam śpiewać. Chcę śpiewać!”.
Zatelefonowała do pana Andrzeja. Był w domu. Próby zaczęły się kilka dni później i
Ania znowu wpadła w wir pracy. Nie miała teraz recitali, tylko zbiorowe koncerty, o których
dowiadywała się w ostatniej chwili. Brali w nich udział głównie początkujący piosenkarze i
ci, którzy za wszelką cenę starali się przedłużyć swoje życie na scenie.
Od kilku lat nie śpiewała w jednym koncercie z gwiazdami polskiej estrady. Patrzyli
na Annę jak na wczorajszego lidera. Główną gwiazdą był Czesław Niemen.
Niemen śpiewał przed Anią. Przyjęto go entuzjastycznie. Dwa razy bisował. Mógłby
śpiewać jeszcze raz, ale nie wyszedł już na estradę.
To było wielkie zwycięstwo. Szepnęła o tym kilka słów Kaczalinie. „Przekaż Borii -
prosiła, wiedząc, że Borys zachwyca się Niemenem - że przyjęto mnie lepiej niż samego
Czesława Niemena. Jest więc jeszcze proch w prochownicach!”.
Szybko nałożyli głos na gotowy już podkład. Byłoby jeszcze szybciej, gdyby
Leszczenko się nie mylił. Zdjęcia trwały dwa dni, co w praktyce oznacza dwa duble. Anna nie
była zadowolona. Dlatego kilka godzin przed rozpoczęciem zdjęć do drugiej piosenki
zadzwoniła do Szainskiego: „Wołodia, jesteś człowiekiem wszechmogącym, zrób coś! Twoje
Sady dużo stracą, gdy nie będę ich śpiewać na żywo”. „W porównaniu z redaktorami jestem
po prostu zerem. Ale skoro to ty prosisz, spróbuję”.
I tak w ten grudniowy wieczór Anna jako jedyna spośród uczestników koncertu
finałowego śpiewała na żywo. I jako jedyna bisowała. Oczarowani widzowie po prostu
zapomnieli, że znajdują się nie w sali koncertowej, lecz w studiu, w którym realizuje się
program telewizyjny.
Ania gotowała, bawiła się ze Zbyszkiem, robiła zakupy. I wciąż marzyła o nowej
piosence, która pomogłaby jej wrócić na estradę. Sama od dawna niczego nie napisała. Nie
miała natchnienia, zabrakło też wiary w siebie.
Ryszard Siwy nieźle znał repertuar Anny - był z nią dwukrotnie w Związku
Radzieckim. Na szczęście już samo pojawienie się Anny na scenie wywoływało burzę
oklasków. Publiczność widziała swoją ulubioną piosenkarkę, słyszała jej głos i to, kto jej
akompaniuje, było naprawdę nieważne. Po tygodniu Anna przyzwyczaiła się do tej sytuacji.
Na szczęście nikt nie spytał, dlaczego występuje bez zespołu, a tego obawiała się najbardziej.
To oznaczałoby porażkę.
Tuż przed planowaną trasą poinformowano ją, że wyjeżdża z grupą polskich artystów
na tournée do USA. „Jak to? Bez mojej zgody, nie wnikając w moje plany? Czy jestem
zabawką? Nie pojadę”. Ale pojechała.
Do Warszawy wróciła zaledwie na kilka dni. Cały wolny czas poświęciła synkowi.
Mały Zbyszek chętnie słuchał bajek i patrzył smutnymi oczami na mamę, która znowu miała
go opuścić.
PANAJOT BOJADŻIJEW
Skrzypek, kompozytor
RYSZARD SIWY
Pianista, akompaniator Anny German
Ania była obecna na całym koncercie, nie tylko w czasie swojego występu.
P.B.: Jedyny żelazny repertuar stanowiły ludowe piosenki rosyjskie i stare romanse.
Cała reszta pod koniec tournée wyglądała inaczej niż na jego początku.
R.S.: Ogromnie zwracała uwagę na literacką stronę piosenki. Akceptowała wszystkie
dobre i ciekawe pomysły.
P.B.: Bardzo chciała zaśpiewać Stieńkę Razina, choć to pieśń dla męskiego głosu,
napisana na trzy tempa, Ania zaś nagrała ją na cztery czwarte. Potem wydawało mi się, że tak
było zawsze. Jej wykonanie nie raziło, a nawet nadało tej starej pieśni nowego blasku.
P.B.: Po jednym z ostatnich koncertów urządzono nam małe, trwające około dwóch
godzin, przyjęcie. Kiedy wyszliśmy, przed teatrem czekano jeszcze na Anię. Z kwiatami i
upominkami!
R.S.: Otrzymywała też ogromne ilości listów, przeważnie od chorych. Była ich
nadzieją, ich spowiednikiem. Odpisywała osobiście, ale po pewnym czasie, kiedy ilość
korespondencji nie malała, zaczęło ją to męczyć.
R.S.: Lubiła czosnek i owoce, zwłaszcza arbuzy. Często jadła je na kolację. Doskonale
gotowała. Kiedy przychodziłem do niej do domu na próby, częstowała mnie zupą jarzynową.
Nie jadło się jej łyżką, tylko piło z czarki. Po uzbecku.
P.B.: Zdawała sobie sprawę, że nie jest wykształcona muzycznie. Słuchała więc
naszych uwag. Jednak nikogo nie dopuszczała w sferę interpretacji. Miała bezbłędne
wyczucie piękna. Nie odrzucała z góry naszych propozycji. Nie zachowywała się jak
gwiazda. Jej gwiazdorstwo - moim zdaniem - polegało nie tylko na sposobie interpretacji, ale
też na stylu życia. Potrafiła załagodzić nawet trudne konflikty powstałe w czasie tournée.
Gdy nagrywaliśmy z Anią jej - jak się potem okazało - ostatnią polską płytę, była
świetnie przygotowana. Przez cały tydzień, kiedy nagrywaliśmy podkłady, przychodziła do
studia. Siedziała i obserwowała. W następnym tygodniu nakładała głos. Cały longplay nagrała
w ciągu pięciu godzin!
Z małym Zbyszkiem
P.B.: Ania przeżyła osobistą tragedię - nie dawała tego po sobie poznać, ale czasem
wymknęło się jej jakieś słówko.
Publiczność radziecka jest bardziej sentymentalna niż polska. Psychice tej widowni
bardzo odpowiadały piosenki Ani - barwa jej głosu i pewna belcantowa maniera, z którą
walczyłem.
Z małym Zbyszkiem
R.S.: Ja nie walczyłem. Mnie się podobała. Dzięki temu Ania stała się oryginalna. Inni
zmieniali swój styl, ona pozostała sobą. Ogromnie ciepło przyjęła ją radziecka publiczność,
kiedy w 1979 roku jeździła na koncerty tylko ze mną, śpiewając jedynie przy
akompaniamencie fortepianu. Obawiałem się reakcji widowni. Dotychczas Ania przyjeżdżała
z zespołem. Było wspaniale. Ania tak dobrała repertuar, że nie przeszkadzał brak innych
instrumentów. Grałem dwa utwory solo, żeby trochę odpoczęła. Przez półtorej godziny
śpiewała i prowadziła konferansjerkę. Cały czas była na scenie. Niestrudzona.
R.S.: Kiedyś przyszedłem do niej do domu na próbę i zapytałem, kim chciałaby, żeby
jej syn został w przyszłości. „Pewnie artystą, jak ty?”. „Nie - odparła - chciałabym, żeby
został drwalem”. „Drwalem?”. „Tak, bo widzisz, w lesie, na łonie przyrody, człowiek jest
naprawdę szczęśliwy. Pieniądze nie stanowią o szczęściu”.
Mały Zbyszek
MIECZYSŁAW GAJDA
Aktor, konferansjer
W Teatrze Wielkim
Zaczął się długi okres rehabilitacji. Kiedy wróciła do domu, jej matka i Zbyszek stali
przy niej jak żołnierze i kierowali napływającą z zewnątrz falą pomocy. Jakaś pralnia
ofiarowała się prać bieliznę, jakaś cukiernia przysyłać ulubione ciastka Ani... Z różnych
miejsc Polski napływały listy, lekarstwa, słowa otuchy i wiary. Ania nie była sama nawet
przez chwilę!
Tak się szczęśliwie złożyło, że zespół Teatru Wielkiego wyjechał na tournée i teatr
stał przez kilka dni pusty. Wspaniała pani dyrektor Śliwińska zwróciła się do mnie z
propozycją przygotowania recitalu Ani. Dziewięć koncertów, trzy dni prób. Napisałem
scenariusz, zaprosiliśmy Basię Bittnerównę, Barbarę Olkusznik, Kirę Płonczyńską, Nataszę
Czarmińską, Wiesława Michnikowskiego, Witolda Grucę, Stanisława Szymańskiego i młody
zespół Andrzej i Eliza. Ania śpiewała dwadzieścia jeden piosenek, w tym większość
premierowych. Dwie były bogato inscenizowane: aria Tetydy i tarantella. Arię Scarlattiego
śpiewała ubrana w kostium z epoki, na głowie miała wysoką perukę z opadającymi lokami. W
tle tańczył balet. Kiedy śpiewała Marechiaro (tarantellę), siedziała na dwukołowym wozie
wśród kwietnych pałąków, w neapolitańskiej sukni, z tamburynem w dłoni. Wóz zatrzymywał
się, podbiegało dwóch tancerzy, Anka zeskakiwała z wozu i śpiewała, i tańczyła.
Wspaniały koncert, ogromny sukces Ani, niemilknące owacje na stojąco, które
przyjmowała z wielką radością, ale ciągle jakby ze zdziwieniem. Publiczność płakała ze
szczęścia, że ją znowu widzi na scenie w tak dobrej formie.
Jedenaście koncertów w Teatrze Wielkim przy wypełnionej po brzegi sali stało się
wielkim sukcesem Ani, triumfalnym powrotem Eurydyki. Recenzje były znakomite.
Chwalono przede wszystkim Anię, komplementowano wszystkich, a i mnie też coś miłego się
dostało. Dochód był bardzo duży. Anna przekazała ogromną sumę do tej samej Kasy Pomocy
Koleżeńskiej, z której kilka lat wcześniej otrzymała pomoc.
Warszawa, 6 I [19]76
Fajny jest, wiesz? Zdrowy, żarłok okropny, no i podporządkował nas sobie absolutnie.
I w dzień, i w nocy... Ale to nic, ma prawo - ma przecież dopiero 5 tygodni. A więc do
zobaczenia Mieciu,
Z małym Zbyszkiem
WITOLD GRUCA
Tancerz, choreograf
W maju 1972 roku Ania German otrzymała Złotą Płytę Polskich Nagrań. Koncerty
odbywały się najpierw w Teatrze Wielkim, a potem w Sali Kongresowej. Trzy dziennie! Na
wszystkich bite komplety! Publiczność stała nawet pod ścianami! Opracowałem choreografię
i baleciki pod Annę. Ania była minimalnie włączona w pracę baletu. Najczęściej jednak
musiała stać przed mikrofonem, bo nie było jeszcze przypinanych mikroportów. Tańczyła
jednak tarantellę i robiła to pięknie!
Nie dawała po sobie poznać, że jest wielką gwiazdą. Wierzyła twórcom, nie robiła
awantur. Byłem wielokrotnie świadkiem, gdy bardzo znane osoby wściekały się, groziły, że
jeśli nie będzie tak, jak one chcą - nie wystąpią. Ania nigdy tak nie robiła.
Imponowało mi, że była świetnie ubrana, a w dodatku szyła sobie sama. Kiedyś
spytałem ją (byliśmy wtedy jeszcze na pan-pani): „Pani Aniu, u jakiego Diora zamówiła pani
tę suknię?”. Zaczęła się śmiać: „U siebie, ja jestem Diorem. Sama ją uszyłam”.
Prywatnie spotykaliśmy się rzadko. Byłem bardzo pochłonięty pracą.
HALINA JASTRZĘBSKA-MARCISZEWSKA
Operator dźwięku
Ania mówiła uśmiechem. Właściwie nie widziałam jej zasępionej czy smutnej,
najwyżej refleksyjną, zwłaszcza od momentu wypadku. Bardzo lubiła się uśmiechać. Gdy
wchodziła do nas, do kabiny reżyserskiej, wnosiła ciepło i sympatię. Ogromnie nas lubiła -
wszystkich, nie tylko tych, od których była w jakimś momencie zależna. Pracował u nas w
Polskich Nagraniach pan, który parzył herbatę i kawę. Trzeba było zobaczyć, jak mu
dziękowała za tę herbatę albo w jaki sposób prosiła o coś, na przykład o przyniesienie torby
ze studia. W jej zachowaniu było tyle serca i szacunku, skromności i bezpretensjonalności...
Bardzo lubiłam jej sposób mówienia, choć Ania twierdziła, że nie ma idealnej dykcji
w języku polskim. W dzieciństwie mówiła po rosyjsku i niemiecku. Twierdziła, że po polsku
mówi twardo. Ja tego nie czułam. Poza tym była w jej głosie muzyka. Takich śpiewaków czy
piosenkarzy, o których można powiedzieć, że mają muzykę w głosie, jest w Polsce dosłownie
kilku.
Ania miała głos ustawiony w sposób naturalny - głos żywy, pełen blasku, o dużej skali
i pięknej, oryginalnej barwie. W tym głosie odzwierciedlał się jej charakter i osobowość.
Cenię wielu naszych piosenkarzy, ale ją najbardziej. Do dziś nie znalazł się nikt o takim
głosie. Ona nie wykonywała zawodu - po prostu spełniała się w śpiewie. Wydaje mi się, że
nie śpiewała po to, by zdobyć sławę, pieniądze, nagrody - śpiewała dla ludzi. Dlatego tak
bardzo lubili ją w Polsce i za granicą, mimo że nie śpiewała beatu ani rocka. Według mnie to
fenomen. Stała na uboczu grupy piosenkarskiej, ale była kimś w środowisku, i to od początku.
Nie tylko dlatego, że była uzdolniona muzycznie. Nie miała w środowisku wrogów. My, czyli
ekipa nagrywająca, nasłuchaliśmy się wielu opinii o różnych wykonawcach. Ania nigdy z
nami takich rozmów nie prowadziła, ale - co zadziwiające - o niej nikt nie odważył się
powiedzieć źle. I to jest budujące.
Po wypadku straciła radość życia. Wcześniej, gdy ją poznałam, wydawało się, że jest
bardzo szczęśliwa. Usłyszałam ją po raz pierwszy w Opolu, kiedy śpiewała Tańczące
Eurydyki. Od tamtej pory niezmiennie byłam nią zachwycona. Rok później nagrywałyśmy
razem płytę. Jej pierwszą polską płytę.
Bardzo powściągliwa w gestach, od razu widać było klasę i szlachetność. Była damą.
Nigdy nie wygłupiała się na scenie. Poruszała się dystyngowanie, trochę majestatycznie.
Na początku swej kariery była pełna radości. Tańczące Eurydyki były natchnione -
wyśpiewywała w nich siebie. Wydaje mi się, że to jedyna jej polska piosenka, w której się w
pełni wypowiedziała. Może nawet nie była tego świadoma.
Co ciekawe - nie przyjaźniła się z nikim z branży. Z nikim nie była naprawdę blisko.
Może dlatego nie wiedzieliśmy, że umiera. Nie domyślaliśmy się. Gdyby powiedziano nam,
że jest ciężko chora, całe Nagrania by ją odwiedzały. I pomoglibyśmy. Wiedziałaby, że nie
jest sama, że ją kochamy.
Kiedyś byłyśmy na obiedzie w restauracji Pod Samsonem. Powiedziałam, że lubię
czosnek. Parę dni później Ania przyszła do studia z ogromnym zawiniątkiem w koszyku.
Rozwinęła papier i oczom naszym ukazała się ogromna ilość kanapek - chyba ze trzydzieści
(było nas czworo w ekipie). Zapach czosnku rozszedł się po całym studiu. Malutkie kanapki,
cieniutko pokrojony chlebek, masełko, roztarty czosnek... Jak na pikniku! Zrobiła nam
prawdziwą niespodziankę. Była taka szczęśliwa, że mogła nam przynieść kanapki.
Interesowała się wszystkim: czy jadłam obiad, czy mam zajęcia na uczelni (pracowałam na
Wydziale Reżyserii w PWSM).Ważne było nasze zmęczenie, nasz trud, wszystko, tylko nie
ona! Kiedy pytałam, czy ją coś boli, odpowiadała jakby z grzeczności, jakby chciała
powiedzieć, że to nieważne, ale jeśli jestem ciekawa, odpowie mi. Często kończyła sentencją
bagatelizującą jej problemy: „I tak wszystko jest piękne”.
Czułam się przy Ani jak uczennica w szkole życia. Jej dzielność mnie zadziwiała.
Ani wydawało się, że wszystko przyjdzie samo jako produkt uboczny jej życia i
ciężkiej pracy. Żyła po to, by nieść radość innym. Nie obnosiła swej dobroci i szlachetności.
Była ogromnie nieśmiała... i ten przepraszający uśmiech. Sam urok!
Z mężem
Jaką wspaniałą parę tworzyli ze Zbyszkiem! Był w nią wpatrzony. I bardzo podobny -
także powolny i małomówny. Przychodził do studia i czekał na nią godzinami. Ania bywała
też na nagraniach podkładu. Nagrywała swoją warstwę wokalną trzy, cztery razy, a orkiestra
swoją dziesięć lub więcej. Potem montowaliśmy. Dla osób, które nie były bezpośrednio
zaangażowane, jedynie słuchały, było to ogromnie nużące. Kiedy tak nagrywała zmęczona, w
dusznym studiu (nie można było otworzyć okna), nie myślała o sobie, żałowała Zbyszka:
„Odpocznij, pójdź na spacer”. Ale on siedział i uśmiechał się do Ani. Gdy po inne
piosenkarki przychodzili ich partnerzy, kłócili się, walczyli o powtórki, żeby tylko nie został
jakiś błąd. U nich było inaczej. To ja prosiłam Anię, by zaśpiewała jeszcze raz. Kiedy
przychodzili do Polskich Nagrań, od razu robiła się inna atmosfera. Gdy się pobrali,
powodziło im się dobrze. Ania miała już swoje ukochane koncerty, kupiła mieszkanie na
Piaskach, potem urodziła syna. Wydawało się, że nie może być nic piękniejszego, że wreszcie
wszystko się ułożyło...
ROMAN ZIEMLAŃSKI
Gitarzysta, akompaniator
Pamiętam, że pierwsze nasze koncerty nie odbyły się, bo Anna źle się czuła.
Publiczność przez kilka miesięcy nie chciała zwrócić kupionych biletów! W końcu doczekała
się przyjazdu Ani.
Na występach w Turkmenii
Szkoda, że nie znalazł się żaden zagraniczny menedżer, który pokierowałby jej
karierą. Szkoda, że tak rzadko nagrywała w innych językach. Była jedyna w śpiewaniu tak
zwanych długich nut, w cieniowaniu. Marzyłem o tym, by zaśpiewała wyłącznie przy
akompaniamencie gitary klasycznej i kwartetu smyczkowego. Uważam, że głos Anny
brzmiałby fantastycznie w takim połączeniu.
JANINA JAROSZYŃSKA
Aktorka
Pamiętam także inny lot, tym razem z Anią. Leciałyśmy do Gdyni. Schodziliśmy
właśnie do lądowania, kiedy spytała: „Boisz się?”. „Nie” - odpowiedziałam, ale Ania
widziała, że staję się coraz bardziej zielona. Tak jak nigdy nie była rozmowna, raczej
milczałyśmy każda na swój temat, tak wówczas zaczęła dużo mówić. Zorientowałam się, że
robi to specjalnie, by odwrócić moją uwagę od lądowania. Zapamiętałam, co mi wtedy
mówiła: jak przygotować dobry smalec! Na parę godzin trzeba wstawić do piekarnika różne
rodzaje boczku (surowy i wędzony) oraz słoninę. Przez następnych kilka godzin musi to stać i
stygnąć, a w ostatniej chwili dodać pokrojone jabłko, pieprz i majeranek. Dopiero wówczas
smalec jest taki, jak być powinien, czyli pyszny. Ania wiedziała, że lubię gotować i jej
opowieść pewnie mnie zainteresuje. Wzruszyła mnie tą troską.
Ania już wtedy oddalała się od nas. Właściwie jaśniała tylko na scenie. Potem znowu
uchodziło z niej powietrze.
Ania była bardzo zamknięta. Nikt nie odważył się dotknąć jej życia prywatnego. Nie
pamiętam sytuacji, żeby wypowiadała się o którejś z koleżanek. Artysta to człowiek, który nie
ma skrupułów i chętnie dzieli się z innymi tym, co w kuchni, a często także w sypialni. Ona
nie robiła tego nigdy. Była niezwykle oszczędna w opiniach i w uczuciach. Nie żerowała na
swoich przeżyciach, których los jej nie szczędził. Nie opowiadała o problemach rodzinnych.
W ogóle nie poruszała tych tematów.
Myślę, że taka artystka jak Ania German powinna mieć w Warszawie własny teatr i
swoje programy. Widzowie oczywiście doceniali jej ogromny talent i obecność na naszych
trasach koncertowych, ale uważam, że to publiczność powinna dojeżdżać do niej do
Warszawy, a nie ona do publiczności. Wtedy częściej byłaby w domu z ukochanym
synkiem... Niestety, dziecko częściej było z nianią niż z nią. Musiała bardzo przeżywać taką
sytuację.
Nie zwierzała się jednak, nie narzekała, raczej izolowała się od innych i zamykała
jeszcze bardziej. Kiedy czuła taką potrzebę, tworzyła wokół siebie szklany mur, przez który
nikt nie mógł się przebić. Była niedostępna. Onieśmielała. Zamykała się w sobie nawet na
kilka dni. Wówczas koncerty odbywały się bez niej. Wiedzieliśmy, że to minie i znowu
będzie śpiewała. Nikt z nas nie znał powodów takiego zachowania, ale musiały być dla niej
ważne. Pomóc jej też nie mogliśmy, bo nie szukała pomocy. Chciała być sama. Nikt nie miał
dostępu do jej wewnętrznego świata.
ASJA ŁAMTIUGINA
Aktorka
Zaprosiła mnie w „ciemno” do ekipy, która miała jej towarzyszyć podczas koncertów
w Związku Radzieckim [przełom 1979 i 1980 roku]. Sądziła chyba, że znam dobrze rosyjski i
będę sprawnym konferansjerem. Nie byłam. Zresztą żaden konferansjer nie był jej potrzebny.
Wystarczało, że zapowiadałam kolejne pozycje koncertu.
Inny obrazek: hotelowy hol. Ania siedzi w fotelu. Zimno. Mróz. Czekamy na resztę
ekipy. Ania lekko podnosi skraj kożucha i spódnicy. Ukazuje się kolano. Gołe.
Zdarzyło się kilka razy, że zapukałam do jej drzwi po obiedzie. Jadała u siebie, w
apartamencie. Na stole nieodmiennie stał talerz z ledwie tkniętym posiłkiem.
Hotel. Schodzę po schodach w nowej futrzanej czapce. Ania stoi na dole z zadartą
głową. „Teraz jesteś prawdziwa Anna Karenina” - mówi.
Z Antsem Paju
Jest wieczór. Wleczemy się przez tallińską starówkę - Ania, Ziemlański, zakochany w
Ani - bez cienia nadziei - wielki smutny Estończyk [Ants Paju] i ja. Robimy kółko. Potem
jeszcze jedno. Jak cicho. Potem jeszcze, ale to już nie kółko, to koło.
Cóż to za miejsce. Wiem, że nigdy nie przestanę o nim myśleć... O tym miejscu i o
gołych nogach Ani pod długim kożuchem...
Koncerty owszem, były. Dzięki nim wiem, jak to jest, kiedy widownia ubóstwia
artystę. Ubóstwia - czyni z niego bóstwo.
Dzięki nim wiem, jak to jest, kiedy artysta daje szczęście ludziom na widowni, a
widownia daje szczęście artyście. Widziałam to na własne oczy, przysięgam.
Powrót do Warszawy. Dokładnie wtedy, kiedy zaczęła się wojna w Afganistanie.
ALEKSANDER ŻYGARIOW
Silne emocje i ciągłe napięcie dały o sobie znać w Moskwie. Anna zemdlała. Gdy się
ocknęła, zobaczyła pochyloną twarz lekarza. „Zrobiłem pani zastrzyk. Nadciśnienie. Trzeba
trochę odpocząć”.
Kaczalina opiekowała się Anią. Przynosiła jej przysmaki, strzegła jej spokoju. Kilka
razy przyszedł też Boria ze słoiczkiem czarnego kawioru, który Anna uwielbiała.
W grudniu czekały ją ponowne występy w ZSRR. Tym razem w Kijowie,
Leningradzie i Tallinie. Ania coraz częściej myślała o zmianie rosyjskiej części swego
repertuaru.
Rok 1980 rozpoczął się dla Anny pomyślnie. W marcu nagrała w Melodii kolejną
płytę. Otrzymała również zaproszenie do udziału w programie Melodie przyjaciół, w którym
mieli śpiewać najlepsi artyści z krajów socjalistycznych.
Miała wyjechać na miesiąc. Jak nigdy dotąd bała się tej podróży. W dodatku kilka dni
przed wyjazdem niespodziewanie spuchła jej noga. Nie pomagały żadne środki
przeciwbólowe.
Z Aleksandrem Żygariowem
Kaczalina, Boria i Ants Paju, dziennikarz z Estonii, przywieźli jej różne lekarstwa i
zioła. Antsa Paju Anna znała od wielu lat. Był jej wielkim przyjacielem. Patrzył na nią
uśmiechniętymi oczami. Od tego spojrzenia stawała się spokojniejsza i szczęśliwsza.
Anna nie mogła zejść ze sceny. Ale nie dlatego, że chciała jeszcze śpiewać. Ostry ból
w nodze nie pozwalał jej zrobić kroku. W końcu zebrała wszystkie siły i, przezwyciężając ten
straszny ból, odeszła za kulisy.
Przyjaciele - jak zawsze - odprowadzili ją na lotnisko. Noga już nie bolała i diagnoza
lekarza wydawała się jakimś absurdalnym żartem.
Na samą myśl o szpitalu Annie robiło się niedobrze. Zapach lekarstw, strzykawki,
przeklęte strzykawki - wierne towarzyszki długich lat po wypadku.
Najważniejsze to nie poddawać się chorobie - myślała. - Tym bardziej że ból mija i
czuję się zdrowa. A może to rezultat bezrobocia? Jak najszybciej powinnam zacząć śpiewać!
„Uważaj na siebie! - prosił Zbyszek. - Wiesz, Aniu, czuję się winny, że puszczam cię
w takim stanie do pracy”. „Co ty mówisz? - Uśmiechnęła się. - Co to za praca?! Jadę do
Australii”. W samolocie zrobiło jej się słabo. Dotychczas dobrze znosiła loty. Marzyła, by jak
najszybciej wrócić do Warszawy, do Zbyszków.
Szpital. Znajoma woń lekarstw, białe fartuchy personelu medycznego. Anna poddaje
się obserwacji. Wie, że lekarze stawiają różne diagnozy. Specjalista onkolog stanowczo
stwierdza: „Konieczna jest natychmiastowa operacja”. „Nie zgadzam się na operację -
odpowiada Anna. - Serce mi mówi, że to pomyłka. Spróbujmy innych sposobów”.
Inne sposoby - znachorzy, zioła, głodówka. Domowe leczenie daje tylko chwilową
poprawę. Lekarze upierali się jednak przy zabiegu chirurgicznym.
Lekarze często wypisywali chorą do domu. Ale samopoczucie nie polepszało się.
Tylko czasami miała siłę, by siąść przy pianinie i nucić. Zbyszek i mama starali się odgradzać
ją od tego, co działo się w Polsce. Chcieli, by miała spokój.
Nikt dotąd nie widział Anny German płaczącej - teraz Anna głośno łkała, rozmawiając
ze mną przez telefon: „Już nigdy nie będę śpiewać! Nie spotkamy się już nigdy!”. Drzemała,
gdy do pokoju wbiegł Zbyszek. „Aniu, zaprasza cię Telewizja Moskiewska”. „Jaka telewizja,
jaka Moskwa? W takiej sytuacji? Jestem chora...”. „Zapraszają cię na leczenie. Trzeba
jechać”. Szykowała się cały wieczór. Wydawało się, że siły wróciły. Rano była gotowa. Na
godzinę przed odlotem straciła przytomność...
ZBIGNIEW KORPOLEWSKI
Spotykaliśmy się na dużych imprezach estradowych, ale zbliżyły mnie do Anny dwa
wyjazdy - do Anglii i Australii. Większość artystów wyjeżdżających za granicę interesowały
wówczas tanie zakupy, zarobione dolary itp. Ania była zupełnie inna.
Gdy poznałem ją bliżej, okazała się osobą towarzyską, dowcipną i radosną. Kiedyś,
podczas trasy w Anglii, zaprosił nas na kolację miejscowy milioner polskiego pochodzenia.
W pewnej chwili, gdy zrobiło się już bardzo wesoło, Ania zrzuciła buty, wskoczyła na stół i
odtańczyła cygański taniec! Wtedy po raz pierwszy zobaczyłem ją taką - rozluźnioną i
rozbawioną.
W kraju raczej niewiele osób przypuszczałoby, że Anię stać na takie żarty. A trzeba
pamiętać, że bardzo wtedy cierpiała. Ciągle jednak nadrabiała miną, nie chciała sprawiać
kłopotu swoją osobą i chorobą. W Anglii bolała ją ręka. Musieliśmy odwołać koncert w
Londynie, bo metal, który miała w ręce („pamiątka” po wypadku), źle znosił angielski klimat.
W Australii męczyła się strasznie - tylko ona wiedziała, jak bardzo. Noga była purpurowa i
spuchnięta. Kiedy po koncertach nie schodziła na przyjęcia, pytano o nią i nikt nie chciał
wierzyć, gdy tłumaczyliśmy, że jest chora. „To niemożliwe, przecież przed chwilą na scenie
była taka promienna!”.
Myślę, że umarła trochę na własne życzenie. Skrzep, od którego zaczęła się jej
choroba, był rezultatem niewyleczonego, ostrego zapalenia płuc, na które zachorowała w
czasie tournée po Związku Radzieckim. Była tam gwiazdą, czuła się szalenie odpowiedzialna
za cały zespół. Mimo że lekarze kazali jej leżeć, po paru dniach znów występowała.
Nasz wyjazd do Australii był ostatnim tournée w życiu Ani. Koncerty odbywały się w
najlepszych i największych salach, takich jak Concert Hall w Perth, słynna Sydney Opera
House czy Dallas Brookes Hall w Melbourne, gdzie w niedzielę 5 października 1980 roku
Ania German wystąpiła publicznie po raz ostatni.
HANNA BIELICKA
Aktorka
Do Australii wybrałam się po raz pierwszy przed kilkunastu laty. Pojechaliśmy z Anną
German i Zbigniewem Korpolewskim dosłownie na dwa lata przed tragiczną i przedwczesną
śmiercią Ani.
To był wspaniały człowiek i znakomita artystka, świetna koleżanka poza tym. A jak
heroicznie walczyła z cierpieniem, z chorobą, która ją miała ostatecznie zabrać! German po
swym wypadku we Włoszech była dosłownie pozszywana z kawałków, z plastikowymi
wstawkami w miejsce brakujących żywych tkanek. Z racji utrudnionego przepływu płynu
fizjologicznego bardzo jej puchła noga. Pamiętam, wchodziła do wanny z gorącą wodą i przez
następne pół godziny, czas trwania recitalu, ta noga była piękna, smukła, normalna. Lecz już
po pół godzinie robiła się z niej gruba obrzękła kłoda. Ania bardzo cierpiała, ale nie pozwoliła
sobie tej nogi amputować. Kto wie, gdyby zgodziła się na operację, może żyłaby po dzień
dzisiejszy między nami?
Przyjaciel rodziny
Nie lubiła się wyróżniać, chyba że strojem. Uwielbiała natomiast tańczyć. Zawsze
można ją było namówić na tańce.
Nasz stały kontakt przerwał mój wyjazd do Grecji na siedem lat. Spotykaliśmy się
jednak, ilekroć przyjeżdżałem do kraju. Ania i Zbyszek odwiedzili nas także (byłem tam z
żoną [Elżbietą Urbańczyk]). Zostałem ich przewodnikiem po Atenach. Kocham to miasto i
chciałem, żeby poznali je jak najdokładniej.
Nie przepadała wprawdzie za popularnością, ale nie mogę powiedzieć, że jej nie
lubiła. Pewnie gdyby nie była popularna, brakowałoby jej tego.
Pojechaliśmy kiedyś do Epidauros zobaczyć amfiteatr. To najlepiej zbudowany na
świecie teatr na wolnym powietrzu. Ma znakomitą akustykę. Gdy Ania stanęła pośrodku
sceny i próbowała śpiewać, było ją słychać nie tylko w ostatnich rzędach, ale i poza teatrem.
Oczywiście od razu znaleźli się słuchacze.
Wróciłem do Polski w 1976 roku i nasze spotkania znowu stały się codziennością.
Kiedyś moi pracownicy w Elektrimie spytali mnie, czy Anna German mogłaby zaśpiewać dla
nich. Niezręcznie mi było wspominać Ani o tej prośbie, ale ona, gdy usłyszała, o co chodzi,
zgodziła się natychmiast! Kilka dni później odbył się piękny koncert w teatrze Kwadrat,
naszej firmowej sali. Moi pracownicy wyszli zachwyceni.
W lutym 1977 roku Ania poznała mnie z moją obecną żoną Moniką
[Marciniak-Urbańczyk]. Występowały razem w Teatrze na Targówku. Potem, razem ze
Zbyszkiem, kibicowała nam i bardzo chciała, byśmy się pobrali.
Miała nadwrażliwą naturę. Można ją było zranić gestem lub grymasem twarzy. Inni
nie zwróciliby nawet na takie sprawy uwagi, ona mogła przepłakać całą noc. Jej własne
przeżycia, jej ból nie męczyły Ani tak bardzo jak bodźce zewnętrzne. Była całkowicie
pozbawiona pancerza ochronnego.
W 1979 roku zaczęła chorować. Pojawiły się pierwsze dolegliwości. Mylną diagnozę
z Moskwy potwierdzono w Warszawie, a to niestety opóźniło proces leczenia.
Ania nie wierzyła w swoją chorobę. Ciągle była dobrej myśli. Pamiętam, kiedy
miesiąc przed śmiercią odwiedziłem ją w szpitalu na Szaserów, jeszcze snuła plany...
Mimo ciężkiej choroby była w świetnej formie psychicznej! Podziw budziła we mnie
jej niesłychana wprost wola życia. Przez całą kurację kręciło się wokół niej wielu znachorów,
bioenergoterapeutów, uzdrawiaczy. Wierzyła w ich możliwości i pomoc. Razem ze
Zbyszkiem uczestniczyliśmy nawet w Kongresie Medycyny Niekonwencjonalnej w
Warszawie. Poznaliśmy kilkanaście osób, które uzdrawiały różnymi metodami. Ania gotowa
była poddać się każdej terapii, żeby tylko wyzdrowieć. Znosiła wszystko ze stoickim
spokojem, wiarą i optymizmem. Niestety, nie udało się jej uratować.
TADEUSZ KOSZAROWSKI
Lekarz onkolog
Pewnego dnia 1981 roku zostałem powiadomiony, że pani Ania chciałaby spotkać się
ze mną i zasięgnąć porady lekarskiej. Byłem wówczas dyrektorem i naczelnym chirurgiem
Instytutu Onkologii na Wawelskiej 15 [w Warszawie].
Było dla mnie oczywiste, że pani Ania German nie ma przed sobą przyszłości. Jakby
zrezygnowała z walki. Nie wiedziałem wtedy, czy ma taką postawę filozoficzną, czy po
prostu zdała się na różnego typu znachorów. Przypuszczałem jednak, że ma jakieś związki z
paramedycyną. To się wyczuwało.
Wiersze Księdza są jedyną książką, którą chciałabym mieć przy sobie zawsze, bo
każdy wiersz jest jak muzyka - brzmi każdego dnia inaczej, jeszcze piękniej, jeszcze
ciekawiej.
ANNA KACZALINA
Była jesień 1964 roku. Jako redaktor muzyczny Wszechzwiązkowego Studia Nagrań
Płytowych Melodia poszłam do Domu Aktora na kolejny koncert z cyklu Goście Moskwy.
Chodziłam na te koncerty, by posłuchać piosenkarzy z bratnich republik i zaprosić do studia
na nagranie tych, których wybrałam. W tym koncercie brali udział artyści z Węgier,
Czechosłowacji, Jugosławii i oczywiście z Polski.
Już w czasie następnego pobytu Aneczka nagrała piosenkę Arno Babadżaniana Nie
spiesz się i kilka piosenek Wadima Gamalii, Marka Fradkina i Oskara Felcmana... Krok po
kroku w jej repertuarze pojawiały się piosenki w języku rosyjskim. Wtedy też zaczęła się
nasza przyjaźń i przyjacielska korespondencja, która trwała do 1982 roku. Zachowałam
wszystkie jej listy - ponad sto.
Ania roztaczała niezwykły czar wokół siebie. Zawsze miękka, delikatna... Ani razu nie
widziałam złości czy oburzenia na jej twarzy. Bardzo przeżywała wszystko, ale na zewnątrz
tego nie okazywała. W ZSRR lubili ją nie tylko widzowie, ale także artyści. Wyróżniali Anię,
rozumiejąc, że jest nadzwyczajnym darem. Zdarzały się niestety krzywdzące ją sytuacje.
Jeden, jedyny raz (po nagraniu programu telewizyjnego, w którym występowali polscy
artyści) Ania poprosiła, żebym pojechała z nią do hotelu. Usiadłyśmy z przodu autobusu. W
pewnej chwili widzę, że spod ciemnych okularów Ani płyną łzy: „Aniuta, dobrze, że nie
znasz polskiego - powiedziała. - Usłyszałabyś, co o mnie mówią... Tego nie można znieść...”.
Nie od razu zrozumiałam. Okazało się, że polscy koledzy zastanawiali się, dlaczego na
koncertach tak dobrze przyjmują German - staromodną i nudną dla młodzieży... Dlaczego
widzowie szaleją, gdy słyszą jej liryczne piosenki, a innym wykonawcom tylko uprzejmie
biją brawo. Któryś z muzyków dodał: „Wiecie, ile ona traci pieniędzy na kwiaty, żeby
wręczali jej w trakcie koncertu!”. Te słowa zabolały Anię...
W 1977 roku reżyser Jewgienij Matwiejew kończył film Los. Poprosił Roberta
Rożdiestwienskiego o napisanie wiersza, który by przekazał całą siłę prawdziwego uczucia.
Kompozytor Jewgienij Pticzkin jedną ręką zapisywał nuty, drugą przygrywał na fortepianie
rodzącą się melodię. Piosenka powstała w ciągu jednej nocy. Reżyser uparł się, że tylko głos
Anny German może przekazać to, co zapisał poeta.
Zamyślona Anna
Nie miała ulubionych piosenek. Myślę, że lubiła wszystkie, które śpiewała. Kiedy
nagrała szlagier Szainskiego A on mi się podoba (A on mnie nrawitsa) śpiewał go cały
Związek Radziecki! Piosenka błyskawicznie stała się popularna. Nieraz słyszałam, że Ania
nie powinna śpiewać tego typu utworów, że jej głos stworzony jest do innego repertuaru...
Aneczce podobały się proste piosenki, lubiła je śpiewać. Miała ciężkie życie i wydaje mi się,
że takie piosenki podnosiły ją na duchu. Publiczność też nie zawsze chce słuchać poważnych
utworów. Potrzebne są szlagiery.
Ania bardzo lubiła Wołodię Wysockiego: jego wiersze i manierę śpiewania. Jako
jedna z pierwszych poznała się na jego wielkim talencie.
Śpiewała całą sobą. Uważała, że inne wykonanie byłoby nieszczere. Nie uznawała
śpiewu z playbacku. Nawet w ostatnich latach nie oszczędzała się - pracowała tak, jakby była
zdrowa. Każde wyjście na scenę było trudne. Strasznie się denerwowała. Przed występem
chodziła za kulisami, mięła ubranie, nerwowo zaciskała dłonie, pocierała dłonią o dłoń...
Czasem miałam wrażenie, że modli się albo powtarza tekst.
Ostatni raz Ania przyjechała do Moskwy wiosną 1980 roku. Jeszcze nie znała tej
strasznej diagnozy, ale organizm był bardzo słaby. Czuła się źle. Proponowaliśmy, by więcej
odpoczywała, jadła. Nie chciała jeść - zalewała wrzątkiem płatki owsiane i piła herbatę.
Tamtej wiosny nagraliśmy kilka piosenek: Kocham cię (Lubliu tiebia), Kołysankę
(Kołybielnuju) Arno Babadżaniana oraz Idzie dziecko po ziemi (Idiot rebionok po ziemle)
Żeni Pticzkina. Głos Ani brzmiał dobrze. W piosence Idzie dziecko po ziemi w finale jest
moment, w którym trzeba przytrzymać nutę. Orkiestra grała swoje, Ania śpiewała. Piosenka
się skończyła, a głos wciąż dźwięczał. Było w tym coś kosmicznego...
Kiedy słuchaliśmy tego nagrania, nie wierzyliśmy własnym uszom - końcowe słowo
Ania ciągnęła pięćdziesiąt sekund, nie przerywając, nie biorąc oddechu... Coś niesamowitego!
Tę piosenkę słuchacze usłyszeli dopiero po śmierci Ani.
Ilekroć jej słucham, wspominam tamtą chwilę...
Do dziś mam żal do siebie, że nie zatrzymałam tego pierwszego nagrania. Jakby
śpiewał anioł.
Głos Ani i jej dusza to nierozerwalna całość. Duchowy świat Anny German został
ukryty przed większością słuchaczy. Szczególna duchowość przejawiała się w niej po
wypadku samochodowym. Proponowano, by śpiewała w cerkwi, ale uważała, że jeszcze nie
jest gotowa. Niedługo przed śmiercią skomponowała melodię do psalmów. To wiele o niej
mówi.
W latach 1981-1982 bardzo trudno było dodzwonić się z Moskwy do Polski. Chodziło
się do Domu Przyjaźni Narodów i zamawiało rozmowę. Z prywatnych telefonów nie było
połączenia. W Polsce był stan wojenny. Mało wtedy wiedzieliśmy o sytuacji Ani. Przy każdej
okazji przekazywaliśmy jej różne przesyłki: żywność, lekarstwa...
26 sierpnia 1982 roku byłam w swoim domku letniskowym, szykowałam obiad, kiedy
w radiu podali komunikat TASS: „Dziś w Warszawie po długiej chorobie umarła znakomita
polska piosenkarka Anna German”.
Wiesz, Miła, dlaczego mi tu [we Włoszech] smutno? Nikt nie zrozumie i nie uwierzy.
Ludzie inni i serca także. A najczęściej ich w ogóle brak. Bardzo bym chciała przyjechać do
Was, do Ciebie, ogrzać się. Już zupełnie zmroziły mnie ich uśmiechy.
Od chwili gdyśmy się zaprzyjaźniły, Moskwa przestała być dla mnie obcym, dalekim
miastem. W Moskwie - myślę sobie - mieszka Ania Kaczalina, nie zwyczajna przyjaciółka,
lecz prawie siostra, bliski człowiek.
Miła Aniu, nie przysyłaj mi więcej pantokrinu. Znajomy lekarz powiedział mi, że nie
wolno go pić jak kompot i należy czasem zrobić przerwę. Czuję się coraz lepiej, tylko kolana
i ręce uparły się. Ale śpiewam, śpiewam prawie jak przedtem. Co prawda sił nie starcza i po
2-3 piosenkach czuję się zmęczona, jakbym myła podłogę. A przecież kiedyś mogłam
śpiewać dzień i noc. Starzeję się czy co?!
Dokąd się wybierasz na Nowy Rok?, gdzie go będziesz spotykała?, w jakiej sukni,
Aniu? Teraz, gdy jeszcze nie mogę nawet myśleć o tym, żeby gdzieś pójść, nagle zaczęło
mnie interesować, jak będą się bawić moi przyjaciele.
Aniu, to, co najgorsze - za mną. I teraz rok 1970, czekają mnie tylko dobre rzeczy -
moja ukochana praca. A wiesz, ludzie mówią, że „niby to śpiewam lepiej niż przedtem”.
Oczywiście, to nie tak. Ale chwała Bogu, że nie gorzej. Prawda, moja Miła?
Kiedyś były to tylko marzenia, a teraz już wszystko stało się całkowicie realne.
Atmosfera na próbach dobra - to dla mnie bardzo ważne. I teraz właśnie wybieram się na
próbę.
Ech, Aniu, nawet nie wiesz, jak dużo zdrowia i dobrego samopoczucia dała mi Twoja
przyjaźń. Będziemy się więc już teraz, Aniu, przyjaźniły do samego „finału”, prawda?
Dziś piąty dzień po operacji. Nie mogę jeszcze czytać, wszystko się zlewa. Ale mogę
pisać. Tylko do Ciebie. Zbyszek przyniósł mi kasetę i słuchałam te dobre i serdeczne słowa
piosenki. Wiesz, co to dla mnie znaczy w takim czasie i w takiej chwili. Tak czekałam, że
usłyszę i Twój głos, ale tylko czułam, że Ty tam się obok znajdujesz. I wszystko to dzięki
Twojej miłości i znajomości sztuki. To dzięki Twoim troskom mam taki skarb, jak sympatia
radzieckich słuchaczy.
24 V [19]82
Już kilka razy powinnam jechać (płynąć) na tamten brzeg, ale ten skąpiec Charon bez
pieniędzy nie chce wieźć w swej łódce... do podziemnej krainy Hadesu. A skąd je wezmę...
skoro nie pracuję?! I jeszcze długo nic nie będę robiła. Aniczko, moja droga siostrzyczko, nie
będę Ci pisać, co się ze mną działo - zbyt smutne - lecz znowu samo największe nieszczęście
minęło, serce z przerwami, ale podnoszę się i piszę mój pierwszy list - do Ciebie.
Chcę Ci powiedzieć coś ważnego. Wczoraj przyjęłam chrzest - to wiara mojej babci.
Jestem bardzo szczęśliwa. Jakże bym chciała posiedzieć razem z Tobą i wszystko Ci
opowiedzieć!!... Powiedz Witii [Wiktorowi Mamontowowi] - do nikogo więcej nie mogę
pisać - brakuje sił - Ty już sama powiesz komu trzeba.
Aniczko, dziękuję za prezenty - wszystko cudne...
Za oknem piękna wiosna. U nas kwitnie bez, ale już bardzo dawno leżę w szpitalach i
teraz w domu już miesiąc - tymczasem nie wstaję wcale, ale mniejsza o to. Jakoś będzie.
Aniczko, moja miła, moja droga, moje słoneczko - ucałuj ode mnie Mamę i
wszystkich, wszystkich. Bądź zdrowa i napisz do mnie. Bardzo czekam. Całuję Cię i
obejmuję - moja serdeczna Przyjaciółko. Bardzo czekam i tak strasznie stęskniłam się za
Tobą, Ludmiłą Iwanowną [matką Anny Kaczaliny] i Waszymi sercami... Twoja Ania
ZBIGNIEW TUCHOLSKI
Ze Zbyszkiem
Ania, jak się wkrótce dowiedziałem, była studentką ostatniego roku geologii
Uniwersytetu Wrocławskiego. Jednocześnie śpiewała w teatrze studenckim Kalambur i
czasami wyjeżdżała na koncerty organizowane przez Estradę Wrocławską. Zostałem
zaproszony na jeden z nich - jeśli znalazłbym się w pobliżu trasy koncertowej. Wymieniliśmy
także adresy. Potem musieliśmy przerwać naszą dość ożywioną rozmowę, bo czas naglił. W
pociągu czas szybko upłynął mi na rozmyślaniach. Później niestety moje zajęcia na uczelni
nie pozwoliły mi znaleźć się we właściwym czasie w okolicach Wrocławia.
Pierwszy raz usłyszałem śpiewającą Anię dopiero w czasie jej wizyty u moich
rodziców w Warszawie. W domu był dobry instrument, bo moja młodsza siostra Sława była
studentką konserwatorium w klasie fortepianu, więc Ania mogła sobie akompaniować.
Zaśpiewała kilka włoskich piosenek, gdyż nie miała jeszcze wówczas własnego repertuaru.
Swym przepięknym śpiewem zrobiła na rodzicach, na siostrze, a szczególnie na mnie
ogromne wrażenie. Zupełnie swobodnie posługiwała się głosem o niepowtarzalnej barwie.
Przechodziła z piano do forte, a zwłaszcza z forte do piano w niezwykle płynny sposób.
Z synkiem
Śpiewała zawsze i o każdej porze, bez rozśpiewywania. Nigdy nie kazała się prosić.
Często śpiewała w domu specjalnie dla mnie, żeby mi sprawić przyjemność. Nieraz
prosiłem, by zaśpiewała dla gości - bardzo lubiła, kiedy przychodzili do nas przyjaciele.
Niestety nie wszyscy potrafią słuchać, a piosenki Ani powinny być słuchane w skupieniu.
Późną wiosną 1982 roku Ania przyjęła chrzest w Kościele Adwentystów Dnia
Siódmego. Chrztu świętego udzielał emerytowany rektor seminarium duchownego w
Podkowie Leśnej, pastor Konstanty Bulli, asystował pastor Włodzimierz Pilch.
Po wielu latach dokonania Ani nie zostały zapomniane - urządzane są różne imprezy
wspomnieniowe i koncerty. W Zielonej Górze co roku odbywa się festiwal jej imienia
[odbyło się sześć edycji, w latach 2002-2007]. Powstają kluby miłośników, niektóre ze
znacznym dorobkiem, jak moskiewski, założony w 1996 roku przez czternastoletniego
wówczas Iwana Iliczowa, dzięki któremu zbierane są cenne materiały i organizowane
corocznie w lutym koncerty urodzinowe. W urządzaniu tych koncertów znaczący udział ma
również Instytut Polski przy Ambasadzie RP w Moskwie. Kilka specjalnych audycji i dwa
koncerty wspomnieniowe w 2001 roku przygotowali Danuta Żelechowska i Jan Zagozda z
Programu I Polskiego Radia, w którym Ania nagrywała wiele piosenek.
Nie można zapominać, jak bardzo działalność Ani przyczyniła się do rozsławienia
kultury polskiej i rosyjskiej. W uznaniu wybitnych zasług dla kultury rosyjskiej 18 maja 2003
roku odbyły się w Moskwie uroczystości, w trakcie których - na mocy specjalnej uchwały
władz Moskwy - przed salą koncertową Rosja, w której Ania wielokrotnie występowała, w
alei osób zasłużonych dla kultury pod numerem siedemdziesiątym umieszczona została złota
gwiazda z jej imieniem i nazwiskiem.
Bardzo lubiła swoje koleżanki, cieszyła się z ich sukcesów. Czasem, kiedy w nawale
różnych prac - bo przecież występowała na wszystkich kontynentach i w krajach tak
odległych, jak Mongolia, Australia - sprawiono jej przykrość albo ból, przeżywała to bardzo.
Niekiedy kończyło się to nawet płaczem, ale nigdy nie nosiła tego żalu w sobie. Prawdziwie
wypełniała przykazanie „Miłuj bliźniego swego jak siebie samego” - całym swoim życiem.
KALENDARIUM
1936
1937
1940
1946
1955-1961
1959-1960
1960
1961-1966
współpracuje z Estradą Wrocławską, Rzeszowską i Olsztyńską
1962
1963
1964
1965
1966
1967
6 lutego jako pierwsza Polka występuje na XVII Festiwalu w San Remo - śpiewa
piosenkę Gi
1967-1968
1968-1969
1969
1970
1971
1972
1974
1976
1977
1978
1979
1980
ŹRÓDŁA TEKSTÓW
WSPOMNIENIA
Aleksander Żygariow, Anna German, Iskusstwo, Moskwa 1988, tł. z ros. Mariola
Pryzwan
Leonid Teliga, Samotny rejs „Opty”, zebrał i przygotował do druku Stanisław Teliga,
Gdańsk 1973, s. 398-399
Anna Kaczalina, „Russkij wiestnik” 2000, nr 5/6, tł. z ros. Mariola Pryzwan
Zbigniew Tucholski, tekst dostarczony przez autora (2004); wywiad Marii
Kostiukiewicz, „Moskowskij komsomolec” 2001, nr 38, tł. z ros. Mariola Pryzwan; Anna
German. Wspomnienie, Warszawa 2012
KORESPONDENCJA
z Raciborowic, 20.08.1958
z Wrocławia, 12.10.1960
z Wrocławia, 17.10.1960
z Rzymu, 5.03.1964
ze Szczecina, 16.01.1965
cyt. za: Anna German, Wróć do Sorrento?... Zielona Góra 2002, s. 105
z Warszawy, 1.07.1965
z Warszawy, 6.01.1976
Dedykacja Anny German dla ks. Jana Twardowskiego, datowana 28.03.1982, repr. za:
Czesław Czapliński, Andrzej Walczak, Wszechświat ks. Jana Twardowskiego, Warszawa
2002
Fragmenty listów Anny German do Anny Kaczaliny cyt. za: „Przyjaźń” 1983, nr 20
Ostatni list Anny German do Anny Kaczaliny:
z Warszawy, 24.05.1982
INDEKS OSÓB
W wypadku kilku osób, których imion lub nazwisk nie udało się ustalić lub które nie
występują z imienia i nazwiska w tekście, znalazło się krótkie wyjaśnienie ułatwiające
identyfikację postaci.
BERNER IRMA, z. d. Martens (1909-2007), matka A.G. 11-21, 22, 23, 25, 26, 31, 38,
39, 71, 93, 94, 96, 102, 104, 115, 155, 161, 162, 165, 166, 169, 187, 190, 289, 304, 342, 351,
354, 357, 359
Brok Bronisław 83
Broniewski Władysław 33
Caruso Enrico 50
Clair René 60
Cudowski Wiesław 80
Czajkowski Piotr 50
Dmochowska Aleksandra 85
Dybowska-Aleksandrowicz Zofia 115, 123, 185, 187, 189-191, 193, 304, 358
Elkana Fryderyka 83
Fajkowski Józef 80
FICOWSKI JERZY (1924-2006), poeta, tłumacz, pisarz, autor tekstów piosenek 151,
243-245, 248
Friesen Johan 11
GÄRTNER KATARZYNA, kompozytorka, pianistka, aranżerka 44, 45, 71, 72-76, 85,
93, 94, 98, 115, 135, 145, 169, 182, 183, 203, 230, 351
Gączowski Tadeusz 80
German Eugeniusz, właśc. Eugen Hörmann, ojciec A.G. 12-17, 19, 71, 103, 351, 357
Gorlicka Bogusława 29
Greco Juliette 70
Grodzieńska Stefania 33
Grottger Artur 60
Heraklit z Efezu 66
J
Jakubowski Władysław 158, 161
Jodłowski Mateusz 54
Kaszycki Lucjan 83
Kirow Siergiej 12
Klejne Henryk 83
Kowalski Ludwik 21
Krauze Władysław 17
Krzywka Julian 42-44, 48, 50, 72, 85, 87, 88, 93, 96, 104, 108, 109, 162, 209, 229,
230
Liszt Franciszek 34
Marszelówna Barbara 76
Martens Anna, babcia A.G. 11-17, 19-21, 26, 37-39, 93-96, 102, 104, 115, 126, 133,
162, 190, 341, 346, 351, 354, 359
Martens Dawid, dziadek A.G. 12
Mickiewicz Adam 33
MILIAN JERZY, kompozytor, muzyk jazzowy, dyrygent 103, 104, 153-156, 229
Młynarska Agata 84
Ossowski Janusz 76
Ostrowoj Siergiej 207
Paderewski Ignacy 23
Patti Adelina 92
Picasso Pablo, właśc. Pablo Diego José Francisco de Paula Juan Nepomuceno María
de los Remedios Cipriano de la Santísima Trinidad Ruiz y Picasso 26
Proszowska Janina 50
Puszkin Aleksander 26
Putrament Jerzy 48
Raptis Paulos 76
Rudzki Kazimierz 48
Scarlatti Domenico 118, 173, 201, 203, 258, 306, 312, 350, 360
Seneka 196
Sewruk Aleksander 80
Simonow Konstanty 48
SKĄPSKI JAN SAR, aktor, astrolog 37, 38, 40, 64-65; listy A.G. do J.S. Skąpskiego
66-70
Słowacki Juliusz 33
Sujak [?] 57
Szczurek Andrzej 64
Śliwiak Tadeusz 83
Tebaldi Renata 37
TUCHOLSKI ZBIGNIEW, fizyk, mąż A.G. 45, 71, 84, 93, 96, 102, 105, 108, 109,
115, 155, 161, 162, 164-166, 169, 172, 187, 189-191, 201, 203, 233, 234, 238, 239, 242, 281,
282, 284, 287, 289, 290-293, 306, 307, 314, 323, 327, 328, 331, 333-335, 342, 346, 348-354,
357, 359
Tucholski Zbigniew Ivarr, syn A.G. 65, 236, 287-290, 292, 293, 295-297, 307, 314,
320, 323, 327, 335, 342, 360
Wojdan Zygmunt 77
Wojtyło Ryszard 60
Złotnicki Andrzej 86
ŹRÓDŁA ILUSTRACJI
Z prywatnego archiwum Marioli Pryzwan s. 10, 11, 13 (góra), 16-18, 22, 29, 31, 32,
35, 36, 42, 46, 49, 51-53, 55, 56, 59, 61-63, 73, 74, 75, 79, 81-83, 88, 89, 92, 93, 97, 100-102,
107, 108 (góra), 110, 111, 113, 114, 118, 120, 122, 123, 128-129, 131, 136-140, 147-149,
161, 167,168, 171, 186, 203, 205, 206, 210, 211, 213-228, 231, 232, 251-254, 280, 291, 304,
305, 343, 352 (dół), 353.
Z prywatnego archiwum Iwana Iliczowa s. 24, 25, 58,104, 112, 116 (dół), 124, 125,
141, 173 (góra), 192, 196, 208, 233, 236, 249, 255, 257 (dół), 259, 284, 285, 307, 308, 316,
319, 321, 322, 324-328, 332, 336, 341, 347.
Z prywatnego archiwum Marka A. Karewicza s. 99, 145, 191, 244-245, 247, 248.
PODZIĘKOWANIA