Gość Z Grobu Opowiadanie Kościelnego Dziadka

You might also like

Download as pdf or txt
Download as pdf or txt
You are on page 1of 26

GOŚĆ Z GROBU

Opow iadanie kościelnego dziadka.

POWTOKZONE

przez

A r f « M i ft JfM 19M ff fi.

,? aai a . V■.ł" . r . s. sr.: ą : I: e.


* ?>

B ęd zie już temu lat może dwadzieścia , jak przejeżdżałem


z rodzicami przez tę sarnę w io s e c z k ę , w której dziś za ­
słyszane podania powtarzam ludziom. Musiałem być w ó w ­
czas bardzo małą dzieciną, bo ledwie pierw szy raz w ży­
ciu tułaczą odbywałem drogę z rodziną niemająeą swojego
kąta na bożym św iecie, a więc skazaną na wieczną piel­
grzym kę po dworach panów, którzy częściej mieniają swe
słu g i, niż najzawołańszy facyendarz konie. Popasaliśmy
w bardzo wspaniałej karczm ie, oberżą z w an e j, do której,
ledwie po długiej prośbie, hardy arendarz, czy leż oberży­
sta, dozwolił nam zajechać z naszą nędzną budką • i p rz e ­
nocować, nie w' gościnnych pokojach, lecz w szynkarskiej
i
2
izbie, na wiązce s ło m y , gdzie g w a r obcych gości, przez
całą noc biesiadujących, nie dał nam ani oka zmrużyć.
N azajutrz o świcie, kiedy się ojciec k rz ątał koło pako­
w ania bryczki do dalszej podróży, mnie m atka tymczasem
w yprow adziła na przechadzkę po zielonym brzegu w spania­
łej rzeki, nad k tórą, w oddali na w zgórzu, stał olbrzymi
pałac z wyniosłemi basztami, krytem i złoconą blachą, oto- ^
czony przepysznym o g ro d e m , wysokim opasanym murern,
do którego prowadziła gotycka kosztowna brama. W ogro­
dzie, między św ierki, sosny, klony, topole i brzozy, w gu­
stownych rozrzucone klombach, widać było w ysm ukłe w ie ­
życzki, chińskie i szw ajcarskie daszki, kolumny i posągi,
misterne mostki i kładki, promy i baciki. A po obu stro ­
nach pałacowego gmachu, kształtem amfiteatru stały ogrom ­
ne mury, też blachą k ry te, oflicyn, stajen, spichlerzy i t. p.
Może o parę tysięcy kroków od tego dworu, na piasczy-
slej wydm ie wznosiły się opuszczone mury kaplicy, p rz y ­
kry te dziuraw ą strzechą, uwieńczone pochylonym na spróch­
niałym słupku żelaznym krzy żykiem , na którym siedział
zasępiony puszczyk, niezważający na w rzask i licznej zgrai
wróblów, co przez powybijane okna kościółka, to wypadała
na niego, to zmykała znowu do środka. Tuż przy kościółku,
jak ieś dwa słupy, związane u góry trzecim, jakby szubieni­
ca, utrzym y w ały dwa niewielkie dzwony. W sz y stk o to ota­
cza zwalony, spróchniały p a rk an , nie broniący już wstępu
kozom i wieprzom, co profanując groby, niszczyły w ątłe
brzózki i jodełki, co rok raznapróżno osierociałąręką sadzone,
gorzkiemi polewane łzami, a naw et i kości w ygrzebyw ały
z ziemi! Dalej za cm en tarzem , w straszliwej ruderze ple­
bania leżała, a za nią ciągnęły się długim szeregiem nędz­
ne, zapadłe w ziemię, czarne, bez k o m in ó w , a niektóre i
bez dachów, wieśniacze chaty.
3

W s z y s l k o to dzisiaj umiem po imieuiu nazw ać, umiem


odgadnąć ł a t w ą do odgadnienia przyczynę takiego stanu
rzeczy, umiem, niestety, sm utne w y prow a dzić wnioski; lecz
w ó w czas, w idziałem tylko przedm ioty, k tó r e po raz p ie r w ­
szy dopiero uderzały budzącą się w yobraźnię moję, i ż y w ą
przejm ow ały mię ciekawością. Niezliczonemi w ięc p y ta n ia­
mi za rzucałem kochaną m a t k ę , a na w sz y s tk o paluszkiem
w skazując, co chw ila w ołałem *. a to co? a to dla czego?

I uderzony w idokiem w spaniałych pałaców,


— Co to, droga mamo?— krzyknąłem .
— T o pałac— odrzekła m atka.
— Pałac! cóż to je s t pałac?— spytałem znowu.
— P a ł a c — odpowiedziała m a tk a — je s t to dom w ie lk ie ­
go P an a.
— A cóż to je s t w ielki Pan? — spytałem znowu.
— T o taki c z ło w ie k — o drze kła— co nigdy nic nie robi,
chyba tylko pieniądze liczy, bo inni ludzie na niego pracują;
jeno zajada same przysm aczki, spija słodkie napoje, ciągle
się bawi, bo ma m nóstwo zabaw ek i żyw ych la lek , ma
prześliczne sukienki, koniki, pieski, strzelbeczki, i w szystko,
czego tylko zechce. A ci, co tu naokoło ż y j ą , jem u tylko
służą.
— T o dobrze być w ielkim Panem! — zaw ołałem z a c h w y ­
cony ty m obrazem.
— O! i bardzo d o b r z e ! — odrzekła m a tk a z w estch n ie­
niem.
— A to co?— spytałem znowu, w skaz u ją c na opuszczony
kościółek.
— T o kaplica, — odpowiedziała m atka.
— Cóż to je s t kaplica?
— T o domek Boga.
i*
— To i ton Bóg, co lu m ie sz k a, leniu wielkiemu Panu
służy?
Uśmiechnęła się dobra m atka i odrzekła:
— N ie , moje życie? nie mów tak, bo to się nie godzi!
Bóg uikonm nie służy; bo Bóg je s t Panem nad P a n y , bo
jemu służy i Niebo i ziemia c a ł a , i w szystko co jest na
Niebie i na ziemi, bo to w szystko Jego, a co tylko mamy,
to On nam dał ze swojej łaski.
— T o i ten wielki Pan Jem u służy?— spytałem zdziwio­
ny ,— i ten piękny pałac, i w szystko ma z Jego łaski?
— T a k moje życie.
— A czemuż ten Bóg sam mieszka w takim ubogim
domku, a takie piękne pałace darowuje?
Zakłopotana m atka odpowiedziała mi po niejakim na­
myśle:
— Bóg tu nie m ieszk a, moje dziecie; Jego mieszkanie
w Niebiesiech, piękniejsze nad najpiękniejsze pałace naj­
w iększych Panów , gdzie kiedyśm y w szyscy będziemy z Nim
m ieszkać, jak będziemy dobrzy.
— A czemuż mama mówi, że ten ubogi domek jest dom-
kiem Boga?
— Bo Bóg tu zstępuje z Niebios, jak Go ludzie proszą.
— To muszą Go chyba bardzo pięknie prosić, kiedy On,
będąc Panem nad Pany, i mając takie piękne mieszkanie
w Niebiesiech, na prośby ich, przychodzi do lak nędznego
domku?
— T ak moje życie; 011 i do naszej ubogiej chatki prz y ­
chodzi jak Go pięknie prosimy, bo to P a n bardzo a bardzo
dobry!
— I my z nim będziemy mieszkać?
— Będziemy, jak zasłużymy.
— I len wielki Pan będzie?
— Będzie, jak zasłuży.
— A któż to dla tego dobrego B o g a , tutaj taki uędzny
domek zbudował?
— To ten Pan, co w tym pałacu mieszka.
— To jakże go przyjm ie Bog w Niebiesiech, kiedy on
Jego tutaj lak źle przyjmuje?
Jeszcze nie znalazła m atka odpowiedzi na moje dziwne
pytanie, gdy się ozw ał dzwonek od kościółka, i nowe w y ­
wołał:
— A to na co dzwonią?
— To wołają ludzi, by szli Bogu dziękować za Jego
d a ry , i prosić Go o życie i zdrowie, o clileb powszedni,
i o przyjęcie ich kiedyś do swego mieszkania.
Zamilkłem. Tłum dziwacznych myśli cisnął się do mo­
jej rozmarzonej główki; a dzwonek dźwięczał i dźwięczał;
a ze wsi szła gromada ludzi z kosami, grabiami, widłami,
lub siekieram i na plecach, a za nim któś jechał konno z bi-
zunem w rę k u ,— i nikt do kościółka nie wszedł!
— Mamo! — zawołałem zdziwiony— czemuż oni nie idą
dziękować i prosić?
— Bo ich na pańszczyznę pędzą; bo oni idą służyć temu
Panu co w pałacu mieszka, i nie mają czasu zachodzić do
kościółka.
— Jakże to? mama mówi, że Bóg jest Panem nad Pauy,
że Mu w szyscy służą, naw et i ten P an z pałacu, a ci ludzie
nie B o g u , ale temu Panu służą ; to on taki w iększy P an
od Boga?
— Nie, życie moje! ale Bóg dobry i łaskaw y; on kocha
tych co pracują, i od nich przyjmie podziękowanie i prośbę
naw et i na polu i w lesie, tak jak przyjmuje piosenkę sko­
w ronka nad zieloną niwą, piosenkę słowika na kwitnącein
drzewie, którzy Go po swojemu c h w a lą ,- - b o wszystko co
żyje Pana Boga chwali.
— A tenże Pan, czemu nie idzie Bogu dziękować, kiedy
on mu darow ał taki piękny pałac i ty le różnych rzeczy?
Czemu nie idzie p r o s ić , aby go kiedyś przyjął do swego
mieszkania? Czyż się Bóg za to nie będzie gniewał? A jak
mu w szystko odbierze i do swego pałacu nie wpuści?
W e s tc h n ę ła m atka, i nic nie odrzekła, tylko mię w p ro ­
wadziła z sobą do ubogiego kościółka, mówiąc.
— Chodź, moje życie, podziękujmy Bogu i za siebie i za
innych.
I padła u progu na kolana, i rzew ne łzy potokiem z oczu
się jej rzuciły.
Ja stałem przy niej jak w r y t y , złożywszy rączki na
p ie rs ia c h , i nieruchomym wzrokiem w patrując się przed
siebie, jak gdyby pragnąc obaczyć tego dobrego Boga, który
miał przyjść słuchać dziękczynienia i prośby mojej drogiej
m a tk i; i niepojętem przenikniony uczuciem , choć Go nie
widziałem, byłem pewnym, że musiał być tam obecnym, i
cicho szeptałem słowa modlitwy, które do owego dnia po­
wtarzałem rano i w wieczór za m atką, nie rozumiejąc do­
brze jej celu, i słów spamiętać nie m o g ą c , a teraz i zro­
zumiałem i znalazłem w pamięci, i ciągiem powtarzał: Bo­
że, Boże! daj zdrowie i szczęście tatu, mamie i w szystkim
ludziom!
O! pewno Bóg dobry był tam przytomnym, i moję dzie­
cięcą duszę piastował na swojem łonie; bo nagie kaplicy
ściany, spłowiały obraz w ołtarzu, na którym stały 4 żół­
te świece i drewniany k r u c y fix , nie mogły jej tein wiel-
kiem, tein niepojętem uczuciem przejąć, którego wspomnie­
nie dotąd w niej się budzi i łzami słodkiemi serce mi od-
W y s z liśm y z Bożego domu, a z w ielką myślą w m a­
leńkiej główce, z wielkiem uczuciem w maleńkiem se rd u sz­
ku postępując poważnie przy matce, nie dokuczałem już jej
sw em i pyta n iam i; i w k ró tce śm y opuścili ubogą wioseczkę
w ielkiego P a n a , którego ogród był pełny m arm u ro w y ch
posągów, a kościół sta ł pustkami, w któ reg o nie tylko p s ia r ­
nie i stajnia były w ygodniejsze od chłopskich chatek i m iesz­
kania plebana; lecz n a w e t pałac i officyny, lecz n a w e t k a r ­
czma była w spanialsza od Bożego domu!!

I oto po dwódzieslu leciech znowum w tern samem miej­


scu, po k ló rem dziwne w ra że n ia w mej duszy w ybija nad
w szy stk ie inne, nierów nie świeższe, i, zdałoby się, silniejsze.
T a ż sama w spaniała rze ka, też nad nią w?zgórza i d r z e ­
w a, tenże m o st na niej, też drogi i ścieszki, i krajobrazy
dokoła; lecz gdzież je s t ów domek Boży z d ziuraw ą s tr z e ­
chą? gdzie cm enta rz białemi posypany kośćmi? gdzie ow a
nędzna plebanja? gdzie, jeszcze nędzniejsza, czarna ja k ros-
pacz, w io sk a ? gdzie w spaniała k a r c z m a ? gdzie wyniosłe
baszty pysznego pałacu owego wielkiego P ana? Kto zamiast
owych posągów w angielskim ogrodzie n as taw ia ł tyle k rzy- ^
żów i grobowych pomników? Z kąd ten piękny kościoł na
miejscu dawnej r u d e r y , w koło opasany murein i osadzony
św ierk am i? Zkąd ten schludny i wygodny, choć skromny, do­
mek plebana? Jakiego czarodzieja magiczna rószczka d a w ­
ne, zapadłe w ziemię, w alące się wieśniacze c h a ty , w t a ­
kie powabne, wesołe, białe a czyste zmieniła dw orki, oto­
czone zielonemi d rzew kam i m ił e m i, i je szcze milszemi,
sporemi ste rta m i zboża? Dla czego dawniejszą karczm ę czy
oberżę dziś mi nazyw ają parafialną szkółką, daw niejszą sta j­
n ię — s z p ita le m , daw niejszą ogromną k u c h n ię — la za re te m ,
dawniejszą gorzelnię— domem ochrony, dawniejsze pańskie
8
spichlerze— gromadzkim zapaśnym magazynem? Dla czego
ów przepyszny pałac, odarty z złoconej blachy, pozbawiony
okien, opadły z tynku, sterczy straszliw ą pustką w ruinie
na zarosłym chwastami dziedzińcu? Co to za dziwy? czy­
ja to ręka spraw iła? Czyliżby doprawdy Bóg dobry roz­
gniewał się na owego wielkiego Pana i odebrał mu swe
dary? czyż go przynajmniej przyjął do swego niebieskiego
pałacu?...
Oto kościelny dziadek dzwoni na Aniot Pański; pójdę
do niego, a nim zmówię pacierz, on przedzwoni i potem
mi te dziwne sprawy objaśni.
Skończył; podszedłem z przyjaznym ukłonem:
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!
— Na wieki wieków!— odrzekł, uchylając czapki.
— W śliczne dzwonicie dz w ony! aż serce się na ich
głos miły r a d u je ! jak organy grają! a słychać je pewno o
dobrą milę; — rzekłem, starając się zagaić rozmowę.
— Bądź Bogu chwała! — odrzekł staruszek; — prawda,
ze śliczna! prawda że mile dzwonią i daleko je słychać lu­
dziom na z ie m i; obyż je i Bóg posłyszał i mile przyjął
w Niebiesiech! Obyż modlitwy, do których one w zyw ają,
uprosiły Jego zmiłowania nad grzeszną duszą! I ręce zło­
żył, i oczy wzniósł ku Niebu z głębokiem westchnieniem.
— O jakiejże to grzesznej duszy mówicie, dziaduniu?—
spytałem ciekawie.
— Małoż to grzesznych na świecie?— rzekł staruszek,
a dobywszy tabakierki z brzozowej kory, uprzejmie często­
wał mnie zieloną tabaczką. Obaśmy zażyli, kichnęli i po­
winszowali sobie lat setnych; a ja rzekłem znowu:
— Ale i dom Boży wspaniały! aż miło spojrzeć! W ca­
łej tu okolicy nic podobnego nie widać; nawet i w powia­
towym mieście, niema takiej świątyni.
— Chwata bądź Bogu w Niebiesiech!— zaw oła staru szek4
pobożnie schylając głow ę. Obyż przynajmniej lu d z ie , co
się w niej modlą, uprosili dla grzesznej duszy Boże zm i­
łowanie!
— Podobno— ciągnąłem dalej— inaczej tu było przed dwó-
dziestą laty.... czy to jaki inny Pan tu nastał?
— N ie inny, nie inny, miły mój Panie; w szystk o to d aw ­
ny Pan zrobił, ale z innem sercem , ale z upamiętaniem.
— I jakże to było? powiedźcie , serdeczny dziaduniu!
niech i ja o Bożych cudach usłyszę. Ot, jeśli wola, pójdź­
my do szynkarza na szklankę piwa, to może mi, z łaski
swrojej, opowiecie?
— Bóg zapłać! dobry paniczu; a czemużbym znowu
miał Boże cuda ukrywać?
I poszliśmy; a usiadłszy na przyźbie pod zajezdnym do­
mem, poprosiliśmy o półgarnca m arcow ego piwa, i starzec
tak zaczął prawić:
— Oj prawda, że przed dwódziestą laty inaczej tu było!
N ieboszczyk starościc, Panie mu odpuść, ehocia z maleńko-
ści poczciwą poprowadzony był ręką, bo i Pan starosta i
Pani starościna żyli w bojaźni Bożej i dbali o miłość lu­
dzi; o toż i on zrazu cóś na dobre w różył i serca ludzkie
i rodzicielskie radował; ale jak w yrósł, jak się od jakiegoś
niemca w y u c z y ł nieludzkiej m ow y i nieludzkich obyczajów,
jak się potem po cudzych krajach w łócząc, zapomniał i z w y -
czajów i obyczajów domowych i całe serce oddal zamor-
szczyźnie, znienaw idziw szy rodzinną ziemię i ludzi co na
swej żyli,— tak w szy stk o inaczej poszło! I jak w rócił do do­
mu, jak zaczął hulać i wydziwiać; tak i poczciwych rodzi­
c ów zgryzotą zabił, i poczciwych ludzi od siebie odstręczył.
W ubogich trumienkach zagrzebał rodzicielskie ciała ot
tam pod kościołem, i nie tylko nie uczcił synow skim ża*
40

lem a pięknym nagrobkiem błogiej ich pamięci, lecz n a w e t


i o duszy zapomniał. Nie p ora jem u było myśleć o tern,
bo trzeba było pić a polować, a pyszne pałace staw iać, bo
now ym przyjaciołom i now ym zw yczajom za ciasno było
pod sk rom nym rodzicielskim dachem!.. T o też i spustosza­
ła P ańska św ią tynia , upadając w g r u z y , ja k gdyby chcąc
niemi pomnik osypać ciałom dobrodziejów sw oich; po cz er­
niały w ieśniacze chaty, ja k gdyby żałobę w zięły po kocha­
nym P a n u , zapadły w ziemię, ja k gdyby z nim raz em do
grobu w ejść ch c ia ły ; znędzniały i zbladły k ra śn e niegdyś
w ieśniakó w tw a r z e , i z łez nie osychały ich oczy, ja k gdy­
by zm arli, im w szy stk im , a nie rodzonemu dziecku, ro d zi­
cami byli! L ecz za to stanęły te pyszne pałace, k tó r e dziś
w gru zy wali rę k a Boża, za to starościc hula dni i noce
z dobraną drużyną!...
Hulał, zapom niaw szy o ludziach, o k tó ry ch się na cu­
dzej ziemi dowiedział, że bydlętami byli; zapom niaw szy o
B o g u , o k tó ry m mu farmazony jakieś p o w ie d z ie li, że się
nie kłopota ludzkiemi sp raw am i, bezbożnego ś m i e c h u , ani
serdecznego płaczu nie słysząc!.. Ale pow iadały mi sta re
ojcowskie sługi, że czasem i na niego przychodziła chwila
upamiętania, że nieraz, po rozpustnej hulance, zam ykał się
w swoim p o k o ju , i to biegał ja k opętany, z bolesnym j ę ­
kiem r w ą c w łosy na głow ie i bijąc się g w a łto w n ie w p ie r ­
si, to padał na t w a r z przed w ize ru n k iem sw ej matki, i pła­
k a ł żałośnym płaczem, aż serce się na to k raja ło ! I przez
dni kilka potem lżej było ludziom; a on, znędzniały, w y -
bladły, jakby z k rzy ż a zdjęty, chodził zadumany i chm urny.
Żeby się znalazła w ted y ja k a poczciwa r ę k a , coby go u-
ją w s z y na dobrą w p ro w a d ziła drogę, pew noby się upamię-
ta ł u a z a w s z e ; ale się dobrzy lu dzie, przyjaciele rodziców,
odwrócili od niego, a źli, najechaw szy hałaśliw ą zgrają, po-
ry w a li go zaraz na bity szlak za traty! I skrom ny k w iate-
czek cnoty, co w schodził w jego sercu, w yproszony u Bo­
ga modłami św iętych duszyczek rodziców, usychał i m a r ­
niał, bujnym zagłuszony chw astem ; biały gołąbeczek w spo m ­
nienia z dziecinnych latek, ginął biedny w szponach sr o ­
giego ja strzę bia sprośnych namiętności, w ypuszczonego przez
piekielnych łowców!...
Ale, piętnaście la t temu, ja k dziś pamiętam, na ś w ię te ­
go K a z im ie rz a K ró lew ica, pod którego nazwaniem stał d a w ­
ny kościółek, a któ ry był św iętym P a tr o n e m i nieboszczy­
ka s ta ro s ty i jego syna,— jakoś to było trzeciego dnia po­
stu , zjechało się tu wiele P a ń s tw a na odpust, jedni z po­
bożności, drudzy dla ludzkiego oka, a inni znowu, ja k p r z y ­
jaciele starościca, co nie w ierzyli w Boga, żeby się na pię­
kne panie n a p a trz y ć i sobą się pochwalić! Zajechał i s ta ­
rościc w złoconej kolasie, czy z tejże racyi, czy może, by
k a m ra tó w sw oich na huczną ucztę za p ro sić, k tó r ą obcho­
dził dzień sw ego P a t r o n a ; bo z r e sz tą nigdy w św iątyni
Pańskiej nie b y w a ł, z której św ię to k ra d z k ą r ę k ą pozabie­
rał co najpiękniejsze obrazy do sw ego pałacu! INie długo
też posiedział, jeno się zakręcił, i zaraz w ybiegł, pośw islu-
jąc sobie; a ja w łaśnie u dzwTona stałem , mając na kazanie
dzwonić, i w szystko to na swoje w łasne oglądałem oczy.
Ja k o ś to w tym roku zima od nas prędko u c ie k ła , i
cm en ta rz już bielał w ygrzebanem i z piasku kościami. S t a ­
rościc, biegnąc z kościoła, spotkał się o ja k ąś czaszkę i
kopnąw szy ją nogą, znać za podszeptem s z a t a n a , zaw ołał
ze śmiechem: «ha! P anie muzyko! — (bo to p o w iad a ją , że
gdzie się człek spotknie, tam jakiś muzyka leż}), proszę
W a ć p a n a do mnie na biesiadę!” Mnie w łosy p o w sta ły na
tę zniew agę zm arłych!., a tru p ia głow a, tocząc się po ż w i­
rze, grobowwm głosem w y rz ek ła: będę!— S tarościc się o-
bejrzał, pobladł, jak chusta, chciał się przeżegnać; lecz po­
tem plunął, zachychotał, skoczył do kolasy i ruszył galo­
pem! a grzmotny trzask z bicza zagłuszył i głosy dzwo­
nów i o r g a n ó w , i poprzestraszał puszczyki pod kościelną
strzechą, które z dziur swych wypadłszy, złowrogo załopo-
tały skrzydłam i nad bezbożnika głową.
Ćma gości była na uczcie w pałacu; a poczciwy nasz
proboszcz, całą noc we łzach na modlitwie spędził, pro­
sząc o zmiłowanie Boże dla duszy starościca, którego on
z grzechu pierworodnego obmył, i modlić się uczył; a dzi­
s i a j , w zgardliw ie był wypędzony praw ie z pałacu, gdy
przyszedł z rodzicielską radą, by solenizant odłożył hałaśliwą
ucztę na potem, i nie gorszył poczciwych ludzi huczną bie­
siadą trzeciego dnia wielkiego postu!
Nazajutrz, o świcie, poszedłem w edług zwyczaju dzw o­
nić na Anioł Pański; ale mój mocny Boże! cóżem na cmen­
tarzu znalazł!.. Jak raz na mogile starosty, nieszczęsny syn
jego leżał rozciągnięty, z obłąkanemi oczyma, z wybładłą
tw a rzą , z rozczochranym w ło s e m , ze zbroczonemi zapiekłą
k r w ią ustami, cały przem okły na słocie, skostniały na chło­
dzie i zwalany błotem!...
Przerażony tym straszliw ym widokiem, zapomniawszy o
dzwonach, na g w a łt wołając, rzuciłem się czem prędzej do
plebanji, zbudziłem proboszcza i zakrystyana, skoczyliśmy
na cmentarz, i obumarłego praw ie starościca, na własnych
rękach zanieśliśmy do pałacu.
W pałacu, i w szystka służba po kątach, i muzykanci
na swoich ław kach, i wszyscy goście u godowego stołu
spali jak z a b ic i, jakby ich kto obniósł św ieczką z tr u ­
piego szpiku! W komnatach walały się butelki, kielichy i
k a rty ; stały dukatami zawalone stoły, a w srebrnych św ie ­
cznikach jarzęce świece, topniejąc nieucierane, kapały na
J3
cienkie o b ru sy , na drogie m a k a ty i kobierce! Mój Boże!
pomyślałem sobie— żeby to choć setna część lego b ogactw a
do naszej ubogiej Świątyni! I smutnie w estch n ą łem , bo mię
zabolało se rc e i gorzka łza w yszła na oczy.
Złożyliśmy starościca na łożu, zaczęli go tr z e ź w ić i
cucić to w odą, to octem ; a w re sz c ie z a k ry sty a n i służby
się dobudził, i w ieści straszliw e rozeszły się po całym
gmachu, k tó r y za pół godziny sta n ą ł pustkami, ja k gdyby
w nim nigdy żadnego gościa nie było.
K siądz proboszcz co żyw o posłał po d o k to r a , a sam
ty m c z a s e m , ja k m ó g ł, radził choremu. Podano mu suchą
bieliznę, podano wody, by w a r g i sk rw a w io n e obmył, ale,
zaledwie w z ią w sz y je w usta spluuął do srebrnej miednicy
k r w ią , zafarbowaną ję k n ą ł p rzeraźliw ie, i odtrącając szklankę
ze zgrozą, w ołał dzikim głosem: nie chcę już! nie chcę! dosyć
już tego napoju! dosyć tej k r w i i łez!... zm iłow ania ojcze!....
P rz y je c h a ł i doktor, zapisał lek arstw o , i po kilku dniach
tro sk liw e g o t u p t a n i a , p rzy w o ła ł do przytom ności chorego,
k tó r y na reszcie p r z e sta ł o k r w i i łż a c h gadać i ojca w sp o ­
minać. Ale, jakąś dziw ną niemocą złożony, nie mógł już
pow stać z pościeli aż do śmierci; przez pięć la t cherlał i
cherlał nieborak, a w końcu, ja k ra z w rocznicę tego zda­
rzenia, Bogu ducha oddał.
I pochowaliśmy go, stosow nie do jego w o l i , w ubogiej
trum ience, ja k Ł a z a r z a , rzędem z rodzicami, i w s z y s tk ie
trz y groby jednym kam ieniem przy k ry li. A cała włość, i
dawni przyjaciele rodziców nieboszczyka, rze w n e m i łzami
pamięć jego uświęcili.
Bo trze ba w am wiedzieć, miły pauiezu, że od owej no­
c y , od owej g o r ą c z k i, starościc sta ł się zupełnie innym
człowiekiem! J a k tylko odzyskał p r z y to m n o ś ć , za raz po­
słał prosić do siebie starego proboszcza, k tó r y go i bez
2
u
tego co dzień odwiedzał, ale 011 wtedy nikogo nie poznawał.
Otoż, zaprosiw szy go do siebie, z rzewnenii łzami zaczął
przepraszać za dawne sw e s p r a w y , i łkając jak dziecko,
i całując go po rękach, przyrzekał poprawę życia, i błagał,
by go nie opuszczał, by mu nie odmawiał rady i pociechy.
P oczciw y nasz proboszcz i sam się ro z p ła k ał, bo go taki
zaw sze kochał jak własnego syna, i uściskawszy, i ucało-
ł o w a w s z y , — pobłogosławił jego dobrym chęciom , i przy ­

rz e k ł mu swoję opiekę.
I zaraz taki ruszył po dworach starych przyjaciół sta ­
rosty, co się odstrychnęli od starościca w jego obłąkaniu;
a prośbą i namową ułagodziwszy ich serca, sprowadził ich
do jego łoża z słowami pociechy i przebaczenia. Dawni
to w arzy sze swawoli widząc go już do niej niezdatnym i
nieochoczym, zupełnie się jego w y rz e k li; a zacni ludzie,
odwiedzając go często, a dobry proboszcz, w szystkie wol­
ne chwile przy nim spędzając, dawali mu zbawienne r a ­
dy i uskuteczniali jego pobożne zam iary. On zaś, z lakiem
sercem na cnotliwe czyny się wylał, lak cały ludziom się
oddał, że zupełnie o sobie samym zapomniał. I chociaż
praw da, że dawniej wiele krzyw d bliźnim w yrządził, lecz
w szystkie hojnie okupił, i tyle dobrego zrobił, że Bóg mu
pewno przebaczy, kiedy n a w et ludzie przebaczyli.
I w pierw szych dwóch leeiech, trzy wielkie włości, co
tak jak i tutejsza, rozpustą jego zniszczone były, zakw itły
na no w o , ale jak zakwitły!... A w drugich dwóch leeiech
stanęła szkółka i dobroczynne zakłady, o których, naw et
za ś. p. starosty, nikomu ani się śniło; a piątego roku,
złoty krzyż błysnął pod Niebem na p i ę k n e j świątyni, gdzie
tysiączne głosy, wielbiąc Imię B oże, do dziś dnia błogo­
sław ią pamięć starościca!
Najpóźniej stanęła plebanja; bo przezacny proboszcz,
uprosił s t a r o ś c i c a , k tó ry chciał n aty ch m iast budow ać ko ­
ściół i plebanją, by to na potćm odłożył, a p rz e d e w sz y slk ie m
z ludźmi się pojednał, i k rz y w d y ich, ja k można, w y n a g ro ­
dził; bo, m ów ił, Bóg m iłosierny milej to przyjm ie, niż w s z e l­
k ą inną ofiarę, a nic nie pomoże i sto kościołów , jeśli choć
w jednym głos p o k rzyw dzonego b ra ta da się sły sz e ć , k tó ­
reg o nie zagłuszą ani zakiipione m odlitw y, ani śpiew y, ani
org an y i dzw ony. A co do p ro b o stw a, to od lego taki z u ­
pełnie chiał się w y p ro sić, gdyż m ów ił, że nie chce, aby źli
ludzie ztąd zgorszenie brali, sądząc że on tum ani pana s t a ­
rościca i zyski zeń dla siebie ciąg n ie;— t o t o poczciw a du­
sza! ale nic nie pomogło, bo ta k i i plebanja stanęła.
T a k ą św ięto ścią o kupiw szy w s z y stk ie sw e w iny, pią­
tego roku, ja k ra z w rocznicę zdarzenia na cm e n ta rz u , j a ­
kem ju ż w am p o w ied zia ł, Bogu ducha o d d a ł, w zupełnej
przytom ności u m y s łu , z n a jw ię k s z ą , z najprzykładniejszą
pobożnością, ze zbudow aniem ludzkiem. A z a p isaw szy m a­
ja,tek ubogim k re w n y m , zabezpieczył w ieczy sty fundusz na
szk ó łk ę i na dobroczynne zakłady dla w łościan, k tó ry m
też na w ieczne czasy, o połow ę zm niejszył w sz y stk ie po­
w inności. I dziw ne z a c h c e n i e ! — dodał jeszcze w te s ta ­
mencie, że niezm ienną jego je s t w olą, aby nikt ju ż po nim
w tym pałacu nie m ie s z k a ł, i aby len piękny ogród był
obrócony na cm e n ta rz . T a k się też i s t a ł o : pałac idzie
w g ru zy , a w pośw ięconym ogrodzie najpierw iej pochow a­
no zebrane na s ta ry m cm en tarzu rozproszone kości, jak b y
w y n a g ra d z a ją c d a w n ą poniew ierkę, a potem nie m ało, ja k
w idzicie paniczu, gości nań przybyło!. T a m i ksiądz p ro ­
boszcz odpoczął, P an ie św ieć nad jego duszą! tam i ja la­
da dzień pouiosę p o siw iałą głow ę, a syn mój obejmując po
m nie dzw ony i m otykę, p ie rw s z y raz w y stą p i w now ym obo­
w iązk u , kopiąc grób dla mnie i dzw oniąc dla mojej d u s z y !
O niem ocy starościca, pow iadali lu d zie, że lo były su­
choty , i t ł u m a c z y l i, że na biesiadzie ow ej, ro z e g r z a w s z y
się tańcem i t r u n k a m i , i do zby tku się podoehociw szy,
po pjanem u w y b ieg ł z pałacu, zab łąkał się na c m en tarz, a
w alają c się po grobach, p o k r w a w i ł się i poranił, i nie m o­
gąc p o w sta ć na n o g i , przeleżał tam aż do d n i a ; a to mu
dało tę stra s z n ą chorobę, co go ze ś w ia ta w zięła w sam ym
k w iecie w ieku.
A t! w iadom o, ludzie ja k ludzie, po ludzku w s z y s tk o
tłóm aczą, a palca Bożego nigdzie dostrzedz nie chcą; a je d ­
nak tutaj tru d n o go nie widzieć?!... J u ż - t o , i sam ja tr o ­
chę się dom yślałem , różne p rz y m ie rz a ją c rzeczy; ale na co
tu m ów ić o moich d o m y słach , kiedy mi ksiądz proboszcz
słow o w słow o p o w tó rz y ł opow iadania sam ego staro ścica?—
O toż la k to było:
P a m ię ta c ie , paniczu, ja k 011 w y b iegłszy z kościoła, spot-
kriął się o tru p ią głow ę, i na ucztę ją zaprosił? O toż sam
słyszałem , i staro ścic to słyszał, ja k ona pow iedziała: będę!
W r ó c i w s z y do p a ła c u , zajął się p rzy g o to w an iam i do
przyjęcia g o ści; a ile ra z y p rzyp om niał sobie sp o d ziew a­
nych biesiadników , z a ra z mu i gość z grobu na myśl p rz y ­
chodził, i mimo woli stra c h go przejm o w ał.
Z jechali się goście, bezbożni panicze i płatne panie, z a ­
częła się szalona uczta; a przy w ieczerzy , śród brzęku k ie­
lichów, śród śm iechów i w r z a s k ó w , staro ścic dobrze już
podchmielony, opow iedział sw oje zdarzenie. W s z y s c y za
boki się brali od śm iechu, i kpili, i drw ili, i żałow ali że
ów gość z grobu dotąd nie przychodzi, ale gospodarza j a ­
koś i przy tru n k u zim ny dreszcz przechodził; pomimo w sz e l­
kich w y siłk ó w , ja k a ś dziw na trw o g a w sercu mu ciągle le­
żała, i żadnym sposobem pozbyć się jej nie mógł.
W t e m nagle za m a rła najhojniejsza w r z a w a , zam ilkła
17
huczna muzyka, stało się c ic h o , jak w grobie! Starościc
spojrzał po biesiadnikach— wszyscy jak siedzieli, tak i za­
snęli raptem , by zaczarowani!.. Szarpnął jednego, drugie­
go, chcąc obudzić; napróżno! K rzyk nął na sługi,— nikt się
nie o dezw ał, tylko głuche echo poszło po komnatach i
puszczyki jękły na dachu!., a zegar na wieży, straszliw ie,
jakby na trw ogę, zaczął północ dzwonić; w icher dziko za­
jęczał w kominach, zadrżały okna, drzw i z trzaskiem się
ro zw arły , i w stalowej zbroi, z hełmem na czole, z spusz­
czoną przyłbicą, z ogromnym mieczem u boku, w szedł j a ­
kiś ry cerz olbrzymiej postawy, i wolnym, poważnym kro­
kiem zbliżył się do biesiadniczego siołu, a kładnąc sw ą cięż­
ką rękę na ramieniu starościca, rzekł groźnie:— Przy by w am
na zaprosiny; gdzież moje miejsce u tw ego stołu?
Starościc, dzięki szumiącemu w głowie trunkowi, ochło­
nąwszy z pierwszego przerażenia, i w szystko to biorąc za
krotochw ilę kolegów', uprzejmie zaczął przepraszać now e­
go gościa, mówiąc, że już się go był nie spodziewał; podał
mu krzesło, postaw ił przed nim pełny puhar, i zaczął pleść
smalone duby i pustować; a gość w milczeniu spełniał tyl-
ko czarę po czarze, i z pod przyłbicy iskrzącym się w z ro ­
kiem wkoło spozierał.
Nareszcie pow stał i rzekł:— Dziękuję! a teraz gościnność
za gościnność; pójdź ze mną!
1 nieprzytomnego, ujął pod rękę Żelaznem ramieniem i
w yprow adził z pałacu. I przyszli na cmentarz, i stanęli na
grobie starosty. R y cerz sw ym mieczem odwalił głaz g ro ­
bowy i ciemnym łachem pociągnął za sobą swego to w a rzy ­
sza, osłupiałego ze zgrozy. 1 stanęli w n ędznej, spróchniałej,
zapadłej chacie, bez dachu, z dziurawemi ścianami, brudnej
i w ilgotnej, bez pieca, bez sioła, bez ła w i bez żadnych
sp rzętów ,— podobnej do wielu chałup we wsiach starościca.
2
13
T u r y c e r z podniósł przyłbicę, i struchl ał y st arości c po­
znał oblicze swojego ojca, zasępione, ponure, groźne....
— Oto mój dworzec!— z a w o ł a ł s t a r o s t a , — wybacz, że
nie lak cię wspaniale, j a k ty m n i e , przyjmuję... U mnie
tylko c z t e r y spróchniałe ściany, i nic więcej! nie m am na­
w e t poduszki pod tę siw7ą głowę, k t ó r a w i e k cały dźwigała
hełm t w a r d y , sł użąc ojczyźnie, a k t ó r ą dzisiaj s \ n w łasn y
potrąca nogą!. U ciebie pyszne pałace na ludzkich zbudo­
w a n e grzbietach, u ciebie piękne m a k a t y i kobierce, w y ­
mieniane za ci ężką pracę z poddanych, u ciebie kosz­
tow ne w i n a , sztucznie w y w a r z o n e z ich łez i potu;
tyś pan, ty masz gdzie i czem gościa przyjmować!.. A'ja
czemże cię przyjmę?... Gzem chata b o g a t a , tein r a d a — co
sam tu piję, tern i ciebie napoję.
I zdjąw szy hełm z głow y, zbliżył go do lewego boku, a
d r u g ą r ę k ą dobytym mieczem w ser ce się ugodził. T r y ­
snęła b l a d o - r ó ż o w a s t r u g a i napełniła r y c e r s k ą czarę,
k t ó r ą podając s y n o w i , — pij! r z e k ł s t a r o s t a ; to twój
z w y k ł y napój, ale tyl ko c z y s t y , n i e z a p r a w n y , to czysta
k r e w , i czyst y pot, i czyst e łzy k m i o t k ó w , k t ó r e do s k r z y ń
twoich złotym pot okiem p ł y n ą , a do mojej duszy piekiel­
nym płomieniem. Pij że w y r o d n y synu!
I ujął obumarłego żelazną r ę k ą za szyję, i h ełm em roz-
s z e zem iw szy za cięte z przer ażenia z ę b y , w ychylił mu
w usta ten k r w a w y napój.... I padł bez z m y s ł ó w biedny
starościc....
R e s z t a , już w a m wiadoma.
T a k się to działo, mój mi ły panie! ale gadajże lu­
dziom!.. n i k t nie u w i e r z y w st r a s z n e sądy Boże, aż ich
sam sobą doświadczy!...
1850 r. 14 Grudnia.

Pozwolono drukować z obowiązkiem złożenia w Komitecie Cenzury, po


wydrukowaniu, prawem oznaczonej liczby exemplarzy. Wilno, 10 Paź­
dziernika 1851 roku.
Cenzor P a w e ł K tjk o ln ik .

(Wyjątek z Wita Rok 1851, T. I-go).


Biblioteka Narodowa
Warszawa

30001022563161
BIBLIOTE KA
NARODOWA

You might also like