Professional Documents
Culture Documents
Anty Edyp. Kapitalizm I Schizofrenia Felix Guattari Gilles Deleuze
Anty Edyp. Kapitalizm I Schizofrenia Felix Guattari Gilles Deleuze
1
Tytuł oryginału: Capitalisme et schizophrénie. T. I. L’anti-Œdipe
Warszawa 2017
Copyright © 1972-1973 by Les Éditions de Minuit s.a
Copyright © for this edition by Wydawnictwo Krytyki Politycznej, 2017
Cet ouvrage a bénéficié du soutien des Programmes d’aide à la publication de l’Institut français.
Książkę wydano dzięki dofinansowaniu Institut français w ramach programów wsparcia
wydawniczego.
Wydanie pierwsze
ISBN 978-83-65369-98-7
konwersja.virtualo.pl
Spis treści
1. Produkcja pragnąca
To działa wszędzie, czasem bez ustanku, innym razem z przerwami.
Oddycha, ogrzewa, pożera. To sra, to pierdoli. Jakim błędem było mówienie
o „tym” (le ça). Wszędzie są maszyny, i to wcale nie w przenośni: maszyny
maszyn, z ich sprzężeniami, z ich połączeniami. Maszyna-organ jest
podłączona do maszyny-źródła: gdy jedna emituje przepływ, druga go
przecina. Pierś jest maszyną, która produkuje mleko, a usta to maszyna z nią
połączona. Usta anorektyczki oscylują między maszyną do jedzenia,
maszyną analną, maszyną do mówienia, maszyną do oddychania (atak
astmy). W ten oto sposób wszyscy jesteśmy brikolerami; każdy ze swoją
małą maszyną. Maszyna-organ łączy się z maszyną-energii, od zawsze
przepływy i przerwy. Sędzia Schreber w swoim tyłku odkrywa promienie
słoneczne. Odbyt słoneczny. I bądźcie pewni, że tak to działa: sędzia
Schreber coś czuje, coś wytwarza i może z tego stworzyć teorię. Coś się
wytwarza: efekty maszyn, nie metafory.
Przechadzka schizofrenika to lepszy model niż neurotyk leżący na
kozetce. Łyk świeżego powietrza, relacja ze światem zewnętrznym. Za
przykład weźmy spacer Lenca odtworzony przez Büchnera1. Różni się on od
tych chwil, w których Lenc znajduje się u znajomego pastora, zmuszającego
gościa, aby określił się społecznie, w stosunku do Boga, religii, w relacji do
ojca i matki. Inaczej jest na spacerze, tam przebywa w górach, wśród śniegu,
z innymi bóstwami lub bez żadnego boga, bez rodziny, bez ojca i matki, sam
na sam z naturą. „Czego chce mój ojciec? Czy może dać mi coś więcej? To
nie do pomyślenia! Dajcie mi spokój”. Wszystko tworzy maszynę.
Niebiańskie maszyny, gwiazdy czy tęcza na niebie, maszyny górskie, które
łączą się z tymi w jego ciele. Nieustanny warkot maszyn. „Sądził […], że
musi to być niewypowiedziana rozkosz tak się stykać się z osobliwym
życiem każdego z istniejących kształtów, posiadać wyczucie dla kamieni,
metali, wód i roślin i – jak przez sen – wchłaniać w siebie każdą istność w
przyrodzie, podobnie jak kwiaty wchłaniają powietrze podczas rosnącego i
ubywającego księżyca”2. Być maszyną chlorofilową czy fotosyntetyczną lub
co najmniej umieszczać swoje ciało niczym część w podobnych maszynach.
Lenc umieścił się przed rozróżnieniem na człowieka i naturę, przed
wszystkimi lokalizacjami, jakie ta dystynkcja warunkuje. Nie przeżywał
natury jako natury, ale jako proces produkcji. Nie ma już człowieka ani
natury, istnieje wyłącznie proces, który nawzajem je wytwarza i łączy ze
sobą maszyny. Wszędzie maszyny produkujące i pragnące, maszyny
schizofreniczne, wszystkie gatunki życia: kategorie „ja” i „nie-ja”,
zewnętrzności i wewnętrzności nic już nie znaczą.
Przyjrzyjmy się kolejnemu schizofrenicznemu spacerowi, kiedy postaci
Becketta postanawiają wydostać się na zewnątrz. Najpierw należałoby
zwrócić uwagę na ich zmienny chód, który sam w sobie jest starannie
wykonaną maszyną. Następnie przyjrzeć się figurze roweru: w jakiej relacji
pozostaje maszyna trąbki rowerowej do maszyny anusu-matki? „Mówić o
trąbkach, rowerach, ach, cóż za wytchnienie! Niestety, mam o czym innym:
o tej, co dziurą w dupie, jeśli dobrze pamiętam, wydała mnie na świat”3.
Często sądzi się, że Edyp jest czymś zrozumiałym, oczywistym, z góry
danym. A przecież wcale tak nie jest: Edyp zakłada nieprawdopodobną
represję maszyn pragnących. Z jakiego powodu i w jakim celu? Czy
rzeczywiście poddanie mu się jest czymś koniecznym i pożądanym? I czego
należy użyć, co umieścić w trójkącie edypalnym? Za pomocą czego go
stworzyć? Czy służy do tego trąbka roweru i tyłek mojej matki? Czy nie ma
bardziej istotnych pytań? Jaka maszyna, biorąc pod uwagę efekt, może
równie dobrze go wytworzyć? I rozważając samą maszynę: do czego może
ona służyć? Na przykład, czy z geometrycznego opisu stojaka na noże
można odgadnąć, w jaki sposób z niego korzystać? Albo czy stojąc przed
skończoną maszyną złożoną z sześciu kamyków w prawej kieszeni mojego
płaszcza (kieszeni, która ich dostarcza), pięciu w prawej kieszeni moich
spodni (kieszeni przesyłowej) i ostatniej kieszeni mojego płaszcza, która
przyjmuje już wykorzystane kamyki w miarę, jak inne się przemieszczają,
można określić, jaki jest efekt takiego obiegu dystrybucji, do którego
dołączają usta jako maszyna do ssania kamieni? Z jaką produkcją
przyjemności mamy tu do czynienia? Pod koniec powieści Malone umiera
Lady Pedal zabiera schizofreników na przechadzkę. Przejażdżka autobusem,
wyprawa łódką, piknik w plenerze: nadciąga maszyna piekielna.
Ciało pod skórą jest przegrzaną fabryką,
i na zewnątrz,
chory rozbłyskuje,
lśni,
ze wszystkich porów,
popękanych4.
3. Podmiot i rozkosz
Zgodnie ze znaczeniem słowa „proces” zapis nakłada się na produkcję,
jednak sama produkcja zapisu jest wytwarzana przez produkcję produkcji.
Podobnie konsumpcja to następstwo zapisu, jednak produkcja konsumpcji
jest wytwarzana przez produkcję zapisu oraz w trakcie jej trwania. W ten
sposób na powierzchni inskrypcji pozwala się oznaczyć coś, co przynależy
do porządku p o d m i o t u. Dziwny to podmiot, bez stałej tożsamości,
błądzący po ciele bez organów, zawsze tuż obok maszyn pragnących,
określony przez udział, jaki ma w produkcie, gromadzący ze wszystkich
stron nagrodę w postaci stawania się czy bycia awatarem, rodzący się ze
stanów, które konsumuje, bądź odradzający się w każdym stanie. „Oto więc
ja, zatem to moje…”. Nawet cierpienie, jak zauważa Marks, jest formą
rozkoszowania się sobą. Niewątpliwie każda forma produkcji pragnącej jest
już natychmiastową konsumpcją i spożytkowaniem, a więc „ zmysłową
rozkoszą”. Wciąż jednak nie jest tym dla podmiotu, który może określić
swoje położenie jedynie poprzez dysjunkcje powierzchni zapisu, w
resztkach pozostawionych po każdym podziale. Sędzia Schreber – bo wciąż
nim się zajmujemy – był tego w najwyższym stopniu świadomy:
współczynnik rozkoszy kosmicznej jest stały, dlatego Bóg domaga się
zaznać rozkoszy ze Schreberem, nawet za cenę przemienienia go w kobietę.
Ale takiej rozkoszy sędzia Schreber doświadcza wyłącznie jako resztki, jako
zapłaty za swoje cierpienia lub nagrody za stawanie się kobietą. „Bóg żąda
[…] stałej przyjemności; moim zadaniem jest dostarczanie mu jej w formie
najobfitszego wytwarzania rozkoszy dusz […]; jeśli przy tym dostanie mi się
jakaś część zmysłowych przyjemności, mam prawo przyjąć ją, traktując to
jako niewielkie zadośćuczynienie za bezmiar cierpień i wyrzeczeń, jakie są
mi zadawane od lat”22. Tak jak część libido jako energia produkcji (Numen)
przekształciła się w energię zapisu, tak owa część przekształca się w energię
konsumpcji i spełnienia (Voluptas). Ta resztkowa energia jest tym, co ożywia
trzecią syntezę nieświadomości, syntezę koniunktywną zwrotów „a więc to
jest…” lub produkcji konsumpcji.
Musimy przyjrzeć się teraz, jak utworzona jest ta synteza i w jaki
sposób wytwarza się podmiot. Wyszliśmy od opozycji pomiędzy maszynami
pragnącymi i ciałem bez organów. Zjawisko ich odpychania, jakie ujawniło
się w przypadku maszyny paranoicznej pierwotnego wyparcia, ustąpiło
miejsca zjawisku przyciągania w ramach maszyny cudotwórczej. Jednakże
między przyciąganiem a odpychaniem utrzymuje się przeciwieństwo.
Wydaje się, że do ich rzeczywistego pogodzenia może dojść tylko na
poziomie innej maszyny, która działa jako „powrót wypartego”. O tym, że
do takiego pogodzenia dochodzi lub że jest ono możliwe, świadczy niemal
wszystko. O Robercie Gie, doskonałym rysowniku elektrycznych maszyn
paranoicznych, dowiadujmy się bez zbędnych szczegółów: „Wydaje się, że
nie mogąc uwolnić się od dręczących go elektrycznych prądów, w końcu
przeszedł całkowicie na ich stronę, przesadnie ukazując ich miażdżące
zwycięstwo, ich absolutny triumf”23. Freud podkreśla szczególne znaczenie
nagłych zwrotów w przebiegu choroby Schrebera, kiedy ten godzi się ze
swoim stawaniem-się-kobietą i rozpoczyna proces samouzdrowienia, który
przywraca go tożsamości Natura = Produkcja (produkcja nowej ludzkości).
Schreber w istocie czuje się skrępowany pozą czy też przesadą transwestyty,
w chwili, gdy praktycznie jest już uleczony i odzyskał pełnię swoich władz
poznawczych: „spotykano mnie czasem z damskimi ozdobami (wstążki,
sztuczne warkocze itp.), rozebranego do połowy, przed lustrem lub gdzieś
indziej. Dzieje się tak zresztą tylko wtedy, k i e d y j e s t e m s a m, w
każdym razie nigdy, o ile mogę tego uniknąć, w zasięgu wzroku innych
osób”24. Zapożyczamy określenie „maszyna bezżenna” (machine
célibataire), by nazwać tę maszynę, która następuje po maszynie
paranoicznej i maszynie cudotwórczej, tworząc nowe przymierze maszyn
pragnących z ciałem bez organów, aby dać początek nowym narodzinom
ludzkości i zbawiennemu organizmowi. Jest to równoznaczne ze
stwierdzeniem, że podmiot wytwarza się tu jako pozostałość, resztka
znajdująca się obok maszyn pragnących, lub z tym, że podmiot uważa siebie
za trzecią maszynę wytwórczą oraz rezydualne pogodzenie, jakie owa
maszyna przeprowadza: właśnie tym jest synteza koniunktywna konsumpcji
w postaci okrzyku zachwytu: „A więc tak to było!”.
Posługując się kategorią „maszyn bezżennych”, Michel Carrouges
wyodrębnił pewną liczbę maszyn fantastycznych, jakie odkrył w literaturze.
Carrouges powołuje się na przykłady nadzwyczaj różnorodne, i na pierwszy
rzut oka wydaje się niemożliwe, aby należały do jednej kategorii: wśród nich
znajdziemy Pannę młodą rozebraną przez swych zalotników Duchampa,
maszynę z Koloni karnej Kafki, maszyny Raymonda Roussela oraz te z
Nadsamca Alfreda Jarry’ego, niektóre z maszyn Edgara Poego czy tytułową
Ewę przyszłości de Villiersa itp25. I chociaż wszystkie przykłady znacząco
się różnią, następujące cechy sprawiają, że umieszczenie ich w jednej
kategorii jest w pełni zasadne: maszyny bezżenne są przede wszystkim
świadectwem istnienia jeszcze starszej maszyny paranoicznej, wraz z jej
torturami, mrokiem, starożytnym Prawem. Tymczasem ona sama nie jest
maszyną paranoiczną. Różni ją wszystko: tryby, wózki, nożyce, igły,
magnesy, promienie, z jakich się składa. Nawet gdy torturuje lub uśmierca,
ujawnia coś nowego, siłę solarną. Poza tym nie sposób wyjaśnić tego
przeistoczenia, odwołując się do cudotwórczej natury, jaką maszyna
zawdzięcza ukrywanej przez siebie inskrypcji, chociaż rzeczywiście zawiera
w sobie najwznioślejszy rodzaj inskrypcji (por. zapis przeprowadzony przez
Edisona na Ewie przyszłości). Istnieje pewien rodzaj faktycznego
skonsumowania maszyny, czerpania z niej przyjemności, którą można
określić jako autoerotyczną lub raczej automatyczną; zawiera się nowe
związki, świętuje się nowe narodziny, doznaje się oślepiającej ekstazy, jak
gdyby maszynowy erotyzm wyzwalał inne, nieograniczone siły.
Powstaje pytanie: co takiego wytwarza maszyna bezżenna, co się
poprzez nią wytwarza? Wydaje się, że odpowiedź brzmi: ilości intensywne.
Tym właśnie jest schizofreniczne doświadczenie ilości intensywnych w
stanie czystym, doznawane aż do chwili, gdy są one już prawie nie do
zniesienia – nędza i chwała celibatu doświadczane w najwyższym stopniu,
niczym krzyk zawieszony między życiem i śmiercią, intensywne uczucie
przechodzenia z jednej postaci w drugą, stany czystej i wzrastającej
intensywności pozbawione swojego kształtu i formy. Często mówi się o nich
jak o stanach halucynacyjnych czy delirycznych, ale przedstawienia
halucynacyjne (widzę, słyszę) czy majaczenia (myślę…) na głębszym
poziomie zakładają „Ja czujące”, które nadaje omamom ich przedmiot, a
szaleńczym myślom treść. „Czuję, że staję się kobietą”, „czuję, że staję się
bogiem” itp. – nie są to ani objawy majaczenia, ani omamy, ale stany, które
będą projektować halucynacje i uwewnętrzniać obłęd. Stany halucynacyjne i
deliryczne są wtórne wobec emocji rzeczywiście pierwotnej, w której na
początku doświadcza się tylko intensywności, stawania się i faz
przejściowych26. Skąd się biorą te czyste intensywności? Wywodzą się z
dwóch wcześniej wspomnianych sił: odpychania i przyciągania, oraz
opozycji między nimi. Nie należy na tej podstawie wnioskować, że stany
intensywności są wobec siebie przeciwstawne i osiągają równowagę w
stanie neutralnym. Przeciwnie, każdy z nich jest pozytywny w stosunku do
intensywności równej zeru, która oznacza pełne ciało bez organów.
Przechodzą przez względne spadki i wzrosty uzależnione od złożoności ich
relacji oraz proporcjonalnego stosunku między siłami przyciągania i
odpychania, który je warunkuje. Krótko mówiąc, opozycja pomiędzy siłami
przyciągania i odpychania wytwarza otwartą serię elementów intensywnych,
w której każdy element jest pozytywny i nigdy nie wyraża ostatecznego
stanu równowagi systemu, lecz nieograniczoną liczbę stanów stabilnych i
metastabilnych, przez które przechodzi podmiot. Teoria kantowska jest
dogłębnie schizoidalna, gdyż zgodnie z nią ilości intensywne w różnym
stopniu wypełniają m a t e r i ę b e z p u s t k i. Z kolei doktryna sędziego
Schrebera mówi nam, że nasilone s t a n y n e r w o w e, które w różnym
stopniu wypełniają ciało bez organów, są wytwarzane przez siły
przyciągania i odpychania; są to stany, przez które przechodzi podmiot-
Schreber, stając się kobietą, a także wieloma innymi rzeczami, zgodnie z
cyklem wiecznego powrotu. Kobiece piersi na nagim torsie sędziego nie są
objawami szaleństwa czy halucynacji. Oznaczają przede wszystkim pasmo
intensywności, strefę intensywności na jego ciele bez organów. Ciało bez
organów jest jajem: przecinają się na nim progi i osie, szerokości i długości,
linie geodezyjne, przechodzą przez nie g r a d i e n t y, które zaznaczają
stany przejściowe i punkty stawania się, kierunki, w jakich rozwija się
podmiot. Nic nie jest tu przedstawiane, wszystko jest tu życiem albo tym, co
przeżywane: przeżyta emocja posiadania piersi nie upodabnia się do samych
piersi, nie przedstawia ich, podobnie jak predestynowany obszar jaja nie
przypomina organu, który ma zostać z niego wyprowadzony. Nic poza
pasmami intensywności, potencjałami, progami i gradientami.
Przygniatające i bolesne doświadczenie, które tak, jak to tylko możliwe,
zbliża schizofrenika do materii, do żyjącego i gwałtownego środka materii:
„wzruszenie leży poza jakimś szczególnym punktem, którego umysł
poszukuje… to wzruszenie, które uzmysławia poruszający dźwięk materii,
topi się w nim cała dusza i przechodzi przez jego gorący płomień”27.
Jak do tego doszło, że schizofrenika przedstawia się jako autystycznego
wyrzutka, oddzielonego od rzeczywistości i oderwanego od życia? Gorzej:
jak psychiatria mogła uczynić z niego ludzki wrak, redukując go do stanu, w
którym ciało bez organów stało się już martwe – jego, który umieścił się w
niedającym się znieść punkcie, w którym potrafi dotykać umysłem samej
materii i żyć każdą intensywnością, karmić się nimi? I czy nie wynika stąd
kolejne, tylko z pozoru odmienne pytanie: w jaki sposób psychoanaliza
przyczynia się do zredukowania neurotyka do tego nędznego stworzenia,
które nieustanie karmi się tatą i mamą, spełnia się w nich i w niczym innym?
Jak można było sprowadzić syntezę koniunktywną, z jej „Tak właśnie było!”
oraz „A więc to ja!”, do ciągłego i ponurego odkrywania Edypa, do
monotonnego powtarzania „A więc to mój ojciec, a zatem to moja
matka…”. Nie potrafimy jeszcze odpowiedzieć na te pytania. Widzimy za
to, w jakim stopniu konsumpcja czystych intensywności obca jest figurom
rodzinnym i że tkanka łączna (tissu conjonctif) spójnika „A więc…”
pozostaje nieznana tkance edypalnej. Jak można podsumować ten żywy
ruch? Oto, co czeka nas przy wyborze pierwszej ścieżki (czyli drogi na
skróty): punkty dysjunkcji na ciele bez organów tworzą koła zbiegające się
wokół maszyn pragnących. Podmiot – wytworzony jako resztka obok
maszyny, jako dodatek czy część przylegająca do maszyny – przechodzi
przez wszystkie stany koła i z jednego koła na drugie. Sam podmiot nie
znajduje się w środku koła – ten zajmowany jest przez maszynę – lecz na
jego brzegu, nie mając stałej tożsamości, stale zdecentrowany,
w y w i e d z i o n y ze stanów, przez które przechodził. Tak jak pętle
zarysowane przez Nienazywalne z powieści Becketta, „czasem są krótkie i
zerwane, kręcąc się jak w walcu, czasem rozciągają się niczym parabola”28,
oraz inne postacie z jego prozy – Murphy, Watt, Mercier jako kolejne stany
przejściowe, zawsze bez rodziny, która nie ma z tym nic wspólnego. Można
pójść drugą ścieżką, o wiele bardziej złożoną, która prowadzi jednak do tego
samego wniosku: przechodząc przez maszynę paranoiczną i maszynę
cudotwórczą, stosunki sił odpychania i przyciągania na ciele bez organów
wytwarzają w maszynie bezżennej serię stanów (zaczynających się od 0);
podmiot rodzi się z każdego stanu serii i wciąż odradza w kolejnym stanie,
który określa go w danym momencie, zarazem konsumując wszystkie stany,
które go zrodziły (doświadczony i przeżyty stan jest pierwotny w stosunku
do podmiotu, który go przeżywa).
Pierre Klossowski w swojej godnej podziwu interpretacji Nietzschego
wykazał właśnie to: obecność Stimmung, rozumianej jako materialna
emocja, konstytutywna dla najwznioślejszej myśli i najbardziej
przenikliwego spostrzeżenia. „Siły odśrodkowe nie uciekają na zawsze od
centrum, lecz co i rusz się do niego zbliżają, by na nowo się od niego
oddalić: takie też są gwałtowne wahania, jakie wstrząsają jednostką, dopóki
poszukuje ona tylko własnego centrum i nie widzi koła, którego sama jest
częścią, jeśli bowiem wahania te nią wstrząsają, to dlatego, że każde
odpowiada jakiejś i n n e j indywidualności niż ta, jaką, wedle swojego
mniemania, ona sama jest, z punktu widzenia nie dającego się odnaleźć
centrum. Wynika stąd, że tożsamość jest zasadniczo przypadkowa i że każda
indywidualność musi przebyć całą ich serię, ażeby przypadkowość tej czy
innej uczyniła je wszystkie koniecznymi”29. Siły przyciągania i odpychania,
rozkwitu i upadku, wytwarzają serię stanów intensywnych, wychodząc od
intensywności = 0, która oznacza ciało bez organów („co szczególne, tutaj
znów konieczny jest nowy przypływ, ażeby po prostu oznaczyć tę
nieobecność”30). Nie istnieje coś takiego jak jaźń Nietzschego, profesora
filologii, który w jednej chwili postradał zmysły i z niewiadomej przyczyny
zaczął utożsamiać się z dziwacznymi postaciami. Istnieje podmiot
nietzscheański, który przechodzi przez serię stanów i utożsamia nazwiska
historyczne z owymi stanami: j e s t e m k a ż d y m n a z w i s k i e m z
h i s t o r i i… 31 Podmiot rozciąga się na całym obwodzie koła, którego
środek już dawno został opuszczony przez „ja”. Maszyna pragnienia
znajduje się w środku, bezżenna maszyna wiecznego powrotu. Resztkowy
podmiot maszyny, podmiot nietzscheański, czerpie euforyczną premię
(Voluptas) ze wszystkiego, w co maszyna się obraca i w odniesieniu do
czego czytelnik skłonny był wierzyć, iż składa się jedynie na
fragmentaryczne dzieło Nietzschego: „Nietzsche sądzi, iż zajmuje się odtąd
nie budowaniem systemu, lecz zastosowaniem programu […] pod postacią
r e s i d u ó w Nietzscheańskiego dyskursu, które stały się w pewien sposób
repertuarem jego histrionizmu”32. Nie chodzi o utożsamianie się z
przypadkowymi, historycznymi postaciami, ale o utożsamienie
historycznych imion z przebiegającą przez ciało bez organów strefą
intensywności, gdy za każdym razem podmiot wykrzykuje: „Oto ja! A więc
to ja!”. Nie zdarzyło się jeszcze, aby ktoś był pochłonięty historią tak jak
schizofrenik, nikt też nie potrafi tworzyć jej tak jak on. Schizofrenik karmi
się historią powszechną. Na początku zdefiniowaliśmy go jako Homo
natura, aby w końcu odkryć w nim Homo historia. Między tymi formami
rozciąga się długa ścieżka, która biegnie od Hölderlina do Nietzschego, aż w
pewnym momencie gwałtownie się urywa („Jako że euforia Nietzschego jest
«radosnym rozpadem», nie mogła trwać tak długo, jak kontemplatywne
obłąkanie u Hölderlina […]. Wizja świata, jaka stała się udziałem
Nietzschego, nie otwiera mniej lub bardziej regularnego szeregu pejzaży i
martwych natur, który rozciąga się na przestrzeni czterdziestu lat; jest ona
parodią wznieconego w pamięci zdarzenia: [Nietzsche zaś jest – przyp.
tłum.] jedynym aktorem odgrywającym tę parodię w dniu
ś w i ą t e c z n y m – wszystko bowiem artykułuje się i znika w ciągu
jednego dnia – nawet jeśli ów dzień miał trwać, na przekór racjonalnemu
kalendarzowi, od 31 grudnia do 6 stycznia”33).
4. Materialistyczna psychiatria
Słynna teza sformułowana przez psychiatrę Clérambaulta wydaje się być
dobrze uzasadniona: obłęd, w swojej całościowej i systematycznej
charakterystyce, jest zjawiskiem wtórnym wobec częściowego i lokalnego
automatyzmu. Obłędem można więc nazwać zapis, który zbiera proces
produkcji maszyn pragnących; i chociaż obłęd ma typowe dla siebie formy
zaburzeń i syntez, jakie możemy zaobserwować w przypadku paranoi czy
nawet w różnych postaciach schizofrenii paranoidalnej, nie tworzy mimo to
jakiejś autonomicznej dziedziny, lecz pozostaje wtórny w stosunku do
działających i zepsutych maszyn pragnących. Trzeba jednak zauważyć, że
Clérambault posługiwał się terminem „automatyzmu (psychicznego)” w celu
oznaczenia tylko tych zjawisk, które nie poddają się tematyzacji – takich jak
echolalia, zaburzenia mowy, nielogiczność wypowiedzi, nagłe wybuchy
agresji – przy czym traktował je jako efekt mechaniczny wynikający z
zakażenia czy intoksykacji. Znaczną część obłędu wyjaśniał jako efekt
automatyzmu; co zaś tyczy reszty, czyli wymiaru „osobowościowego”, jego
zdaniem miała ona naturę reakcyjną i odnosiła się do „charakteru”, którego
przejawy mogły zresztą poprzedzać automatyzm (jak w przypadku
charakteru paranoicznego)34. Tym samym Clérambault pojmował
automatyzm wyłącznie jako mechanizm neurologiczny, w najszerszym tego
słowa znaczeniu, nie dostrzegając w nim procesu produkcji ekonomicznej, w
jaką zaangażowane są maszyny pragnące. Jeśli zaś chodzi o wymiar
historyczny, poprzestawał na odwoływaniu się do wrodzonych lub nabytych
cech charakteru. Clérambault jest Feuerbachem psychiatrii, w tym sensie, w
jakim Marks pisał: „Feuerbach w tym stopniu jest materialistą, w jakim
historia u niego się nie wydarza, o ile zaś bierze historię pod uwagę, o tyle
przestaje być materialistą”. Prawdziwie materialistyczną psychiatrię należy
zdefiniować inaczej, gdyż określa się ona poprzez podwójną operację:
wprowadzenie pragnienia do mechanizmu i wniesienie dziedziny produkcji
do pragnienia.
Fałszywy materializm nie różni się znacząco od typowych form
idealizmu. Teoria schizofrenii jest naznaczona trzema pojęciami, które
ustanawiają jej trynitarną formułę: dysocjacja (Kraepelin), autyzm (Bleuler),
czasoprzestrzeń czy bycie w świecie (Binswanger). Pierwsze z nich jest
pojęciem wyjaśniającym, które miałoby wskazywać na określony typ
zaburzenia lub występowanie pierwotnego deficytu. Drugie to pojęcie
wyczerpujące, które wskazuje na specyficzny charakter objawów: sam obłęd
lub odcięcie czy też „brak zainteresowania rzeczywistością, któremu
towarzyszy względna lub całkowita dominacja życia wewnętrznego”.
Trzecie jest pojęciem ekspresywnym, które odkrywa lub na nowo odkrywa
człowieka obłąkanego w jego świecie. Wszystkie trzy wspólnie odnoszą
problem schizofrenii do „ja”, poprzez zapośredniczenie w „obrazie ciała”
(tym ostatnim wcieleniu duszy, w którym roszczenia spirytualizmu
rozpływają się w pozytywizmie). A przecież z owym „ja” sprawa wygląda
podobnie jak z tatą-mamą: schizofrenik już od dawna nie wierzy w takie
rzeczy. Takie problemy są poza nim, ma je za sobą czy poniżej siebie.
Znajduje się gdzie indziej, ale na pewno nie wśród nich. I gdziekolwiek jest,
tam styka się z rzeczywistymi problemami, nieprzezwyciężalnym
cierpieniem, nieznośnym ubóstwem. Dlaczego z powrotem sprowadzać go
do tego, z czego już się wydostał? Po co znowu narzucać mu problemy,
które już go nie dotyczą? Czemu ma służyć szydzenie z jego prawdy, o
której sądzi się, że wystarczająco jej hołdowaliśmy, w pustym geście chyląc
przed nim czoło? Znajdą się i tacy, którzy powiedzą, że schizol nie jest już
zdolny do wypowiedzenia „ja”, że należy przywrócić mu ową uświęconą
funkcję wypowiedzi. Co z jego strony podsumowywane jest stwierdzeniem:
znowu chcą mnie wydupczyć. „Nie wypowiem już słowa «ja», nigdy już
tego nie powiem, to zbyt głupie. Za każdy razem, gdy usłyszę to słowo,
zamiast niego będę używał trzeciej osoby, jeśli będę o tym pamiętał. Jeśli ich
to bawi. I tak nic to nie zmieni”. Nawet jeśli zacznie powtarzać słowo „ja”,
też nic to nie zmienia. Tak odległe są to problemy, tak bardzo jest on poza
nimi. Nawet Freud nie wychodzi poza wąską i ograniczoną problematykę
„ja”. Krępowała go w tym jego trynitarna formuła – edypalna i neurotyczna:
tata-mama-ja. Należy się zastanowić, czy analityczny imperializm
kompleksu Edypa nie doprowadził Freuda do powtórnego odkrycia pojęcia
autyzmu – przy okazji wspieranego jego autorytetem – pojęcia, które tak
nieadekwatnie odnosi się do schizofrenii. Zresztą nie ma przecież co
ukrywać: Freud nie przepadał za schizofrenikami, nie lubił ich oporu przed
edypalizacją, miał raczej skłonność do traktowania ich jak idiotów. Biorą
słowa za rzeczy, mówi Freud, są apatyczni, narcystyczni, oderwani od
rzeczywistości, niezdolni do przeniesienia, przypominają w tym filozofów –
„podobieństwo niemile widziane”. Często docieka się, jak analitycznie
ujmować relację między popędami i symptomami, między symbolem i tym,
co symbolizowane. Czy jest to związek p r z y c z y n o w y? Czy raczej
wiąże się z r o z u m i e n i e m? Czy może jest to sposób w y r a z u?
Zbyt teoretycznie sformułowane pytania. Otóż w praktyce, gdy tylko
umieści się nas w trójkącie edypalnym, gdy Edyp staje się naszą miarą,
wszystko jest już rozstrzygnięte, usunięta została bowiem jedyna
autentyczna relacja, mianowicie stosunek produkcji. Wielkim odkryciem
psychoanalizy były maszyny pragnące, produkcja nieświadomości. Ale wraz
z pojawieniem się Edypa odkrycie to przykryła nowa forma idealizmu:
nieświadomość jako fabrykę zmieniono w antyczny teatr; jednostki
produkcji nieświadomości zastąpiono przedstawieniem; nieświadomość
wytwórcza ustąpiła miejsca nieświadomości, która jedyne, co potrafi, to
wyrażać siebie (w micie, tragedii, marzeniu sennym…).
Za każdym razem, gdy sprowadzamy problematykę schizofrenii do
kwestii „ja”, pozostaje nam już tylko „smakowanie” rzekomej istoty
schizofrenika, jego zmyślonej specyficzności, bez względu na to, czy
pochylamy się nad nią z miłością i współczuciem, czy wypluwamy ją z
obrzydzeniem. Raz jest nią „ja” rozszczepione, kiedy indziej, „ja” odcięte od
świata, innym razem – co najbardziej kuszące – to „ja”, które nie przestało
istnieć, które swoiście istniało, tyle że we własnym świecie, które pozwala
się ponownie odkryć przebiegłemu psychiatrze, rozumiejącemu
nadobserwatorowi. Krótko mówiąc, fenomenologowi. Przypomnijmy po raz
kolejny przestrogę Marksa: ze smaku pszenicy nie sposób odgadnąć, kto ją
hodował, na podstawie produktu nie można orzec, jaki system i jakie
stosunki produkcji za nim stały. Produkt wydaje się tym bardziej
specyficzny, niesłychanie swoisty, gdy odnosi się go do i d e a l n y c h
f o r m p r z y c z y n o w o ś c i, p o j m o w a n i a c z y
s p o s o b ó w e k s p r e s j i, n i e z a ś d o r z e c z y w i s t e g o
p r o c e s u p r o d u k c j i, o d k t ó r e g o z a l e ż y. Schizofrenia
wydaje się tym bardziej swoista i uosobiona, gdy proces zostaje wstrzymany,
gdy czyni się z niego cel lub pozwala mu się odgrywać bez końca w próżni,
po to, by wywołać ową „straszliwą sytuację krańcową, w której znikają
dusza i ciało”35 (Autyk). Oto słynny stan końcowy opisywany przez
Kraepelina… Tymczasem gdy wskazujemy na materialny proces produkcji,
wyjątkowość produktu się ulatnia, a zarazem pojawia się możliwość innego
„spełnienia”. Zanim zaburzenie schizofrenicznie zostanie sztucznie
wytworzone i przybierze postać autyka, schizofrenia jest procesem produkcji
pragnienia i maszyn pragnących. Powstaje zasadnicze pytanie: jak
przechodzi się z jednego stanu w drugi? I czy takie przejście jest czymś
nieuniknionym? W tym względzie, jak w wielu innych przypadkach, Karl
Jaspers podał najbardziej rzeczowe wyjaśnienia, ponieważ cechujący go
„idealizm” był osobliwie nietypowy. Przeciwstawiając koncepcję procesu
wszystkim koncepcjom reakcji organizmu czy rozwoju osobowości,
postrzegał proces jako zerwanie, wtargnięcie. Rozważał go poza urojoną
relacją z „ja”, zastępując ten związek odniesieniem do tego, co
„demoniczne” w naturze. Jedyne, czego mu brakowało, to dostrzeżenie w
tym procesie materialnej rzeczywistości ekonomicznej. Nie ujmował więc
procesu jako procesu produkcji w tożsamości Natura = Przemysł, Natura =
Historia.
W pewnym sensie już u swych początków logika pragnienia chybia
celu: pierwszy krok w ramach platońskiego podziału zmusza nas do wyboru
między p r o d u k c j ą a n a b y w a n i e m. Kiedy przyjmujemy, że
pragnienie znajduje się po stronie tego, co nabyte, tworzymy idealistyczną
(dialektyczną, nihilistyczną) koncepcję pragnienia, która przede wszystkim
określa je jako brak – brak obiektu, brak rzeczywistego przedmiotu. Prawdą
jest, że druga strona podziału, czyli „produkcja”, była ignorowana. Nawet
Kantowi trzeba oddać, że przeprowadził rewolucję krytyczną w teorii
pragnienia, definiując je jako „władzę stawania się dzięki swoim
wyobrażeniom przyczyną rzeczywistości przedmiotów tych wyobrażeń”36.
Ale nieprzypadkowo Kant, chcąc zobrazować powyższą definicję, powołuje
się na zabobonne wierzenia, omamy i złudzenia: chociaż dobrze wiemy, że
rzeczywisty przedmiot może być wytworzony jedynie dzięki mechanizmom
zewnętrznym i prawu przyczynowości, wiedza ta nie powstrzymuje nas
przed tym, by sądzić, że wewnętrzna siła wytwarza swój przedmiot – choćby
nawet w formie nierzeczywistej, urojonej czy fantazmatycznej – i nie
przeszkadza nam wyobrażać sobie, że owa przyczynowość tkwi w
pragnieniu37. Rzeczywistość przedmiotu jako wytworu pragnienia jest więc
r z e c z y w i s t o ś c i ą p s y c h i c z n ą. Można zatem powiedzieć, że
rewolucja krytyczna w istocie nie zmienia niczego: taki sposób postrzegania
wytwórczości nie podważa klasycznej koncepcji pragnienia rozumianego
jako brak, lecz opiera się na niej, wspiera ją i zadowala się jej rozwijaniem.
Jeśli pragnienie jest brakiem rzeczywistego przedmiotu, to sama jego
rzeczywistość staje się „istotą braku”, która wytwarza przedmiot fantazji.
Pragnienie postrzegane jako produkcja, ale produkcja fantazmatów,
doskonale wyjaśniała psychoanaliza. Na najbardziej podstawowym
poziomie interpretacji znaczy to, że rzeczywisty przedmiot (obiekt realny),
którego brakuje pragnieniu, odsyła ze swej strony do zewnętrznego
porządku społecznej bądź przyrodniczej produkcji, podczas gdy samo
pragnienie wytwarza to, co wyobrażone, podwajając rzeczywistość, jak
gdyby „za każdym obiektem realnym stał obiekt wyśniony” albo za każdą
rzeczywistą produkcją kryła się produkcja umysłowa. Oczywiście takie
ujęcie nie zmusza psychoanalizy, by zajęła się badaniem rynku czy
gadżetów, przybierając jakąś nieszczęsną i żałosną formę psychoanalizy
obiektu (psychoanaliza paczki makaronu, samochodów, „byle czego”). Ale
nawet wtedy, gdy fantazję rozumie się w całościowy sposób, już nie jako
obiekt, ale jako specyficzną maszynę, która umieszcza pragnienie w centrum
swojego zainteresowania, wciąż jest to tylko maszyna teatralna, która może
istnieć jedynie jako dopełnienie tego, od czego się oddziela: w ten sposób
potrzebę definiuje się, odnosząc ją do braku, określając ją przez właściwy jej
obiekt, podczas gdy pragnienie jawi się jako to, co wytwarza fantazję i
wytwarza samo siebie, odrywając się od obiektu, zarazem potęgując brak,
podtrzymując go jako absolut, czyniąc z niego „nieuleczalny niedostatek
bycia” czy „niespełnione istnienie, które jest życiem”. Dlatego prezentuje się
pragnienie jako o p a r t e na potrzebach, wytwórczość pragnienia zaś –
jako nieustannie wytwarzającą się na bazie potrzeb i ich związku z
brakującym obiektem (teoria typów oparcia). Jednym słowem, gdy ktoś
redukuje produkcję pragnącą do produkcji fantazji, poprzestaje tym samym
na wyprowadzaniu wniosków z zasady idealistycznej, która określa
pragnienie jako brak, nie zaś jako produkcję w „przemysłowym” znaczeniu
tego słowa. Clément Rosset słusznie zauważył: za każdym razem, gdy
podkreśla się ważność braku, jaki pragnienie miałoby odczuwać, aby
określić swój obiekt, „świat widziany jest w podwojeniu z jakimś innym
światem, zgodnie z następującym rozumowaniem: pragnieniu brakuje
obiektu; świat zatem nie składa się ze wszystkich obiektów, gdyż brakuje mu
co najmniej jednego, tego, którego brakuje pragnieniu. Istnieje więc w
jakimś innym miejscu, zawierającym klucz do pragnienia (miejscu, którego
nie znajdujemy w tym świecie)”38.
Jeżeli pragnienie coś wytwarza, wytwarza to, co realne. Jeżeli
pragnienie jest wytwórcą, to może nim być jedynie w rzeczywistym świecie,
wytwarzając rzeczywistość. Pragnienie jest tym zbiorem s y n t e z
p a s y w n y c h, które odpowiadają za umaszynowienie obiektów
częściowych, przepływów i ciał, funkcjonujących jako jednostki produkcji.
Otrzymana w ten sposób rzeczywistość jest wynikiem syntez pasywnych
pragnienia jako samowytwarzania się nieświadomości. Pragnienie nie
odczuwa żadnego braku, nie brakuje mu obiektu. To raczej podmiotowi brak
jest pragnienia lub pragnieniu brakuje stałego podmiotu; ten zaś istnieje
tylko dzięki represji. Pragnienie i obiekt są jednym i tym samym, tworzą
maszynę jako maszynę maszyny. Pragnienie jest maszyną, obiekt pragnienia
to kolejna podłączona do niego maszyna. W ten sposób produkt zostaje
pobrany z procesu produkcji i coś odłącza się z procesu produkcji w
produkt, wydaje z siebie pozostałość w postaci podmiotu nomadycznego czy
wędrującego. Realne samo w sobie jest bytem obiektywnym pragnienia39.
Nie istnieje osobna forma istnienia, którą można nazwać rzeczywistością
psychiczną. Jak zauważał Marks, nie ma czegoś takiego jak brak, istnieje
uczucie jako „przyrodniczy i zmysłowy przedmiot”. Pragnienie nie opiera
się na potrzebach, wręcz przeciwnie, to one wywodzą się z pragnienia:
potrzeby są przeciw-produktami w rzeczywistości, którą wytwarza
pragnienie. Brak jest czynnikiem przeciwskutecznym pragnienia: jest
zdeponowany, urządzony, jak pęcherzyki powietrza rozkłada się w
komórkach społecznej i przyrodniczej rzeczywistości. Pragnienie zawsze
znajduje się w pobliżu obiektywnych warunków istnienia, wiąże się z nimi i
za nimi podąża, wraz z nimi się przemieszcza, nie może bez nich przetrwać.
Oto, dlaczego tak łatwo przychodzi nam pragnienie śmierci. Tymczasem
potrzeba jest miarą oddalenia podmiotu, który utracił pragnienie, tracąc przy
tym syntezy pasywne owych warunków. Potrzeba jako próżne działanie nie
ma innego sensu niż następujący: jest to łapanie syntez pasywnych,
zdobywanie ich i pasożytowanie na nich, gdziekolwiek się one znajdują.
Możemy sobie wmawiać: nie jesteśmy przecież roślinami, od dawna już
utraciliśmy zdolność syntezowania chlorofili, musimy jakoś się odżywiać…
Pragnienie staje się więc tym upodlającym strachem przed brakiem. Ale
prawdę mówiąc, takie zdanie nie pada z ust ludzi ubogich czy
wywłaszczonych. Przeciwnie, oni dobrze wiedzą, że bliżej im do roślin, że
pragnienie nie „potrzebuje” zbyt wiele: n i e t y c h r e s z t e k, k t ó r e
i m s i ę z o s t a w i a, a l e w ł a ś n i e t e g o, c o
n i e u s t a n n i e i m s i ę o d b i e r a. W samym sercu podmiotu nie
ustanawiają braku, a raczej przedmiotowość człowieka, przedmiotowy i
rzeczywisty byt człowieka, którego pragnieniem jest wytwarzanie,
rzeczywista produkcja. Realne nie jest czymś niemożliwym. W
rzeczywistości wszystko jest możliwe i wszystko staje się możliwe.
Pragnienie nie wyraża więc molowego braku w podmiocie, to molowa
organizacja jest tym, co pozbawia pragnienie jego przedmiotowego istnienia.
Rewolucjoniści, artyści i prorocy zadowalają się istnieniem obiektywnym i
tylko nim: wiedzą, że pragnienie obejmuje życie swoją wytwórczą siłą i
odtwarza je o wiele intensywniej, gdy ma niewiele potrzeb. Tym gorzej dla
tych, którym wydaje się, że łatwo to powiedzieć albo że jest to tylko
książkowa wiedza. „Z lektury tych nielicznych książek, które przeczytałem,
wyciągnąłem wniosek, że ludzie najgłębiej tkwiący w życiu, ci, którzy je
kształtują i są niemal samym życiem, jadają niewiele, sypiają mało,
posiadają tyle, co nic, albo wręcz nic. Nie żywią żadnych złudzeń co do
obowiązku, konieczności utrzymania swych znajomych i krewnych czy
zachowania państwa. […] Świat widm i upiorów nie został jeszcze
całkowicie podbity” 40. Prawdziwy prorok to Spinoza w przebraniu
neapolitańskiego rewolucjonisty. Dobrze wiemy, skąd pochodzi brak i jego
podmiotowy korelat – fantazja. Brak jest czymś urządzanym,
organizowanym w trakcie procesu społecznej produkcji. Jest wytworem
przeciw-produktywnym, który w trakcie procesu antyprodukcji ucieka się do
sił wytwórczych, rozkłada się na nich i je przywłaszcza. Nigdy nie jest
pierwotny. Produkcja nie jest zorganizowana w odniesieniu do
wcześniejszego braku. To brak w niej się umieszcza, wytwarza próżniowe
komórki, rozprzestrzenia się zgodnie z uprzednią organizacją produkcji41. To
próżne działanie, typowe dla gospodarki rynkowej, jest sztuką klas
panujących: organizować brak w bogactwie procesu produkcji, zaburzać
pragnienie przygniatającym lękiem przed niedostatkiem, uzależnić od siebie
przedmiot rzeczywistej produkcji, którą w założeniu traktuje się jak
zewnętrzną wobec pragnienia (wymogi racjonalności), jednocześnie
sprowadzając produkcję pragnienia do fantazji (i niczego poza fantazją).
Nie istnieje społeczna produkcja rzeczywistości z jednej strony i
produkcja pragnąca fantazji z drugiej. Obie formy produkcji mogą ustanowić
się jedynie poprzez związki wtórne w postaci mechanizmów introjekcji i
projekcji, jak gdyby działania społeczne podwajały się w uwewnętrznione
działania umysłu albo działania umysłu były rzutowane na systemy
społeczne, tak aby żadne z nich nigdy się nie przecinały. Jeśli wciąż
będziemy zadowalać się tworzeniem paraleli między pieniędzmi, złotem,
kapitałem i trójkątem kapitalistycznym z jednej strony, umieszczając libido,
anus, fallus i trójkąt rodzinny z drugiej, tak długo będziemy oddawać się
przyjemnemu spędzaniu czasu, podczas gdy mechanizm pieniądza
pozostanie całkowicie obojętny na analne projekcje tych, którzy się nimi
kierują. Zestawienie Marksa z Freudem pozostaje zupełnie jałowe i
nieistotne, dopóki posługujemy się pojęciami, które uwewnętrzniają lub
projektują się wzajemnie, przy czym bezustannie są sobie obce, tak jak w
słynnym równaniu pieniądze = gówno. W rzeczywistości p r o d u k c j a
społeczna jest niczym innym jak produkcją
p r a g n ą c ą w o k r e ś l o n y c h w a r u n k a c h. Twierdzimy, że
pragnienie bezpośrednio przebiega przez pole społeczne, że jest historycznie
określonym produktem. Pragnienie nie potrzebuje żadnych zapośredniczeń
czy sublimacji, żadnych psychicznych operacji czy przekształceń, by
inwestować w siły wytwórcze bądź stosunki produkcji. I s t n i e j e
t y l k o p r a g n i e n i e i t o, c o s p o ł e c z n e, n i c w i ę c e j.
Nawet najbardziej mordercze i represyjne procesy społecznej reprodukcji są
wytwarzane przez pragnienie. Przybierają formę organizacji wynikającej z
określonych warunków produkcji, które musimy przeanalizować. Dlatego
uważamy, że fundamentalny problem filozofii politycznej wiąże się z
pytaniem postawionym przez Spinozę i powtórzonym przez Wilhelm
Reicha: „Dlaczego ludzie walczą z a swoje poddaństwo jakby chodziło o
ich zbawienie?”. W jaki sposób dochodzi do tego, że krzyczą: „Więcej
podatków! Mniej chleba!”? Jak zauważył Reich, to, że niektórzy ludzie
kradną, a inni od czasu do czasu strajkują, nie powinno zaskakiwać. Dziwić
raczej powinno, że głodujący nie kradną codziennie, a wyzyskiwani nie
strajkują bez przerwy: dlaczego przez stulecia wyzysk, upokorzenie,
niewolnictwo były wspierane przez ludzi do tego stopnia, że nie tylko
d o m a g a l i s i ę o n i tego dla innych, ale także dla samych siebie?
Reich osiąga w swoim myśleniu wyżyny w chwili, gdy odrzuca te
wyjaśnienia genezy faszyzmu, które odwołują się do niewiedzy bądź
złudzenia mas, i wzywa do wyjaśnienia faszyzmu poprzez pragnienie i w
odniesieniu do niego: nie, masy nie zostały oszukane; w tamtym momencie i
w tamtych warunkach pragnęły faszyzmu, i to należy wyjaśnić, tę perwersję
stadnego pragnienia42. Nie udało mu się jednak podać wystarczająco
przekonującej odpowiedzi, ponieważ wskrzesił to, z czym chciał walczyć,
odróżniając racjonalność – taką, jaka jest lub jaka powinna być, w procesie
społecznej produkcji – od irracjonalności tkwiącej w samym pragnieniu,
wyłącznie tę ostatnią traktując jako podlegającą osądowi psychoanalizy.
Tym samym jedyne zadanie, jakie pozostawia on psychoanalizie, polega na
wyjaśnianiu tego, co „negatywne”, „subiektywne” i „zahamowane” w polu
społecznym. Sprowadza ją nieuchronnie do dualizmu racjonalnie
wytworzonego obiektu rzeczywistego i fantazmatycznej, irracjonalnej
produkcji43. Rezygnuje z odkrycia w s p ó l n e j m i a r y b ą d ź
w s p ó l n e g o z a k r e s u p o l a s p o ł e c z n e g o i
d z i e d z i n y p r a g n i e n i a. Do pełnego ustanowienia prawdziwie
materialistycznej psychiatrii brakuje mu kategorii produkcji pragnącej, w
której to, co realne, zarazem przybiera formę racjonalną i irracjonalną.
Masowa represja społeczna, jaka odciska się na produkcji pragnącej, w
żadnym stopniu nie wypacza przyjętej przez nas zasady: pragnienie
wytwarza realność lub, inaczej mówiąc, produkcja pragnąca jest niczym
innym jak produkcją społeczną. Nie chodzi więc o to, by przypisać
pragnieniu jakąś osobną formę istnienia, która byłaby psychiczną czy
umysłową rzeczywistością przeciwstawioną materialnej rzeczywistości
produkcji społecznej. Maszyny pragnące nie są maszynami
fantazmatycznymi czy onirycznymi, które miałyby się w jakiś sposób różnić
od maszyn technicznych czy społecznych i je podwajać. Prędzej to fantazje
są wtórnymi środkami wyrazu, które wywodzą się z tożsamości tych dwóch
rodzajów maszyn w ich konkretnym środowisku. Z tego powodu fantazja
nigdy nie jest czymś jednostkowym, ale, jak wykazała analiza
instytucjonalna, zawsze jest f a n t a z j ą g r u p y. Jeśli istnieją dwa
rodzaje fantazji grupy, wynika to stąd, że owa tożsamość może być
odczytywana w podwójnym sensie, w zależności od tego, czy maszyny
pragnące są pojmowane jako wielkie masy stadne, które tworzą, czy
rozważa się maszyny społeczne w odniesieniu do elementarnych sił
pragnienia, z których się składają. Może więc zdarzyć się tak, że w fantazji
grupy libido inwestuje w istniejące pole społeczne, w tym również w jego
najbardziej represyjne formy; czy wręcz przeciwnie, przystępuje do przeciw-
inwestycji, która łączy istniejące pole społeczne z pragnieniem
rewolucyjnym (tak jak w przypadku wielkich dziewiętnastowiecznych utopii
socjalistycznych, które nie funkcjonowały jako modele idealne, ale jako
fantazje grupy, to znaczy jako rzeczywiste czynniki wytwórcze pragnienia;
umożliwiały tym samym wstrzymanie czy wycofanie inwestycji bądź
„rozwiązanie” ówczesnego pola społecznego na rzecz rewolucyjnego
ustanowienia samego pragnienia). Ale między tym dwoma rodzajami
maszyn – maszynami pragnącymi i społeczno-technicznymi – nie występuje
żadna gatunkowa różnica. Na pewnym poziomie pojawia się między nimi
różnica, ale dotyczy ona tylko organizacji ich reżimów, pojawia się ze
względu na odmienne s t o s u n k i w i e l k o ś c i. Mimo różnicy w
organizacji reżimów mamy do czynienia z tymi samymi maszynami, czego
jasnym dowodem są fantazje grupy.
Zarysowane przez nas wcześniej zestawienie produkcji społecznej i
pragnącej miało w obu przypadkach wskazywać na obecność instancji
antyprodukcji, która chętnie nakłada się na formy wytwórcze i je
zawłaszcza. Jednakże takie zestawienie absolutnie nie miało na celu
rozstrzygania, jakie relacje zachodzą między wspomnianymi formami
produkcji. Pozwalało nam jedynie wyraźniej zaznaczyć pewne aspekty
dotyczące różnicy ich reżimów. Przede wszystkim maszyny techniczne, co
oczywiste, pracują i działają jedynie pod warunkiem, że nie są zepsute.
Właściwą im granicą nie jest rozstrojenie czy zepsucie, lecz zużycie. Marks
może oprzeć się na tej prostej zasadzie, aby wykazać, że w reżimie maszyn
technicznych istnieje ścisłe rozróżnienie na środki produkcji i produkt, i to
właśnie dzięki niemu maszyna przenosi wartość na produkt, przy czym
chodzi jedynie o tę wartość, którą maszyna traci, zużywając się. Inaczej jest
w przypadku maszyn pragnących, które nieustannie psują się w trakcie
działania i działają tylko wtedy, gdy są zepsute i rozregulowane: proces
produkcji ciągle przeszczepia się na produkt, a części maszyny są również
napędzającym ją paliwem. Sztuka często wykorzystuje ową właściwość,
tworząc najprawdziwsze fantazje grupy, które wytwarzają spięcia na styku
produkcji społecznej z produkcją pragnącą i wprowadzają funkcję
rozstrojenia w proces reprodukcji maszyn technicznych. Tak jest w
przypadku spalonych skrzypiec Armana czy sprasowanych samochodów
Césara. Przykład ogólniejszy: metoda paranoicznej krytyki rozwijana przez
Dalego, kończąca się wybuchem maszyny pragnącej w przedmiocie
produkcji społecznej. Sięgając nawet po wcześniejsze przykłady: Ravel
przedkładał rozstrojenie nad zużycie czy wyczerpanie, zastępował powolne i
stopniowe wybrzmiewanie dźwięków niespodziewanym zerwaniem,
zawieszeniem, wibracją, gwałtownym uderzeniem czy złamanym
akordem44. Artysta jest władcą obiektów. Do swojej sztuki włącza obiekty
zużyte, spalone, stłuczone, aby poddać je reżimowi maszyn pragnących, w
których rozstrojenie jest nieodłącznym elementem funkcjonowania; artysta
przedstawia maszyny paranoiczne, cudotwórcze, bezżenne, podobnie jak
wiele innych maszyn technicznych, nawet jeśli te ostatnie miałyby zostać
zrujnowane przez maszyny pragnące. Co więcej, dzieło sztuki samo jest
maszyną pragnącą. Artysta gromadzi swoje skarby, by wywołać następną
eksplozję, i dlatego jest szczerze przekonany, że zniszczenia nie dokonują
się tak szybko, jak powinny.
Wynika stąd kolejna różnica między opisywanymi reżimami: maszyny
pragnące same z siebie wytwarzają antyprodukcję, podczas gdy
antyprodukcja właściwa maszynom technicznym jest wytwarzana tylko w
zewnętrznych warunkach reprodukowania się procesu (chociaż owe warunki
nie pojawiają się jako „stan późniejszy”). Z tej racji maszyny techniczne nie
tworzą kategorii ekonomicznej; zawsze odsyłają do socius czy maszyny
społecznej, która nie jest z nimi tożsama i warunkuje proces reprodukcji.
Maszyna techniczna nie jest przyczyną, a jedynie wskaźnikiem ogólnej
formy społecznej produkcji: w ten sposób możemy wyodrębnić maszyny
manualne i społeczeństwa pierwotne, maszyny hydrauliczne i formację
azjatycką, maszyny przemysłowe i kapitalizm. Kiedy więc przedstawialiśmy
socius jako odpowiednik pełnego ciała bez organów, nie było między nimi
najmniejszej różnicy. Maszyny pragnące są podstawową kategorią ekonomii
pragnienia, same wytwarzają ciało bez organów, nie odróżniają czynników
produkcji od własnych części, nie dostrzegają różnicy między stosunkami
produkcji i ich wzajemnymi stosunkami, nie odróżniają tego, co społeczne,
od tego, co techniczne. Maszyny pragnące są jednocześnie maszynami
technicznymi i społecznymi. W tym sensie produkcja pragnąca jest
miejscem pierwotnego wyparcia, podczas gdy produkcja społeczna jest
miejscem represji; to, co ujawnia się między nimi, przypomina w „ścisłym
sensie” wyparcie wtórne: wszystko zależy od usytuowania ciała bez
organów lub jego odpowiednika oraz od tego, czy mamy do czynienia z
rezultatem wewnętrznym czy zewnętrznym warunkiem (zmienia to w istotny
sposób rolę, jaką odgrywa instynkt śmierci).
Mimo wszystko wciąż mamy do czynienia z tymi samymi maszynami,
poddanymi dwóm odmiennym reżimom – nawet jeśli pragnienie wystawia
się na osobliwe ryzyko, jakim jest pragnienie represji. Istnieje tylko jeden
rodzaj produkcji: wytwarzanie realnego. I niewątpliwe ową tożsamość
można wyrazić w dwojaki sposób, lecz oba sposoby ustanawiają
samowytwarzanie się nieświadomości jako rodzaj cyklu. Możemy
powiedzieć, że produkcja społeczna jest wynikiem produkcji pragnącej w
określonych warunkach: pierwszeństwo należy więc przyznać Homo natura.
Ale musimy również dodać, że produkcja pragnąca jest przede wszystkim
produkcją społeczną i ostatecznie zmierza jedynie do wyzwolenia samej
siebie (pierwszeństwo Homo historia). Ciało bez organów nie przedstawia
się jako coś źródłowego, co następnie byłoby rzutowane na socius w jego
różnych odsłonach, jak gdyby było skończonym paranoikiem, przywódcą
hordy pierwotnej obecnym u źródła organizacji społecznej. Maszyna
społeczna czy socius może być ciałem Ziemi, ciałem Despoty, ciałem
Pieniądza. Nigdy nie jest projekcją ciała bez organów. To raczej ciało bez
organów jest końcową pozostałością po zdeterytorializowanym socius.
Zadanie socius zawsze sprowadzało się do kodowania przepływów
pragnienia, ich zapisywania, wpisywania się w nie i dbania o to, aby nie
uchował się żaden przepływ, który nie zostałby zatamowany, skanalizowany,
uregulowany. Kiedy pierwotna m a s z y n a t e r y t o r i a l n a okazała się
być pod tym względem niewystarczająca, m a s z y n a d e s p o t y c z n a
ustanowiła rodzaj nadkodowania. Tymczasem m a s z y n a
k a p i t a l i s t y c z n a, zbudowana na mniej lub bardziej dawnych ruinach
państwa despotycznego, staje w obliczu zupełnie nowej sytuacji: zadania
dekodowania i deterytorializacji przepływów. Kapitalizm nie konfrontuje się
z tą sytuacją gdzieś na zewnątrz, ponieważ w niej żyje, znajduje w niej
jednocześnie swoje uwarunkowanie i swój budulec, i z całą przemocą ją
narzuca. Suwerenna produkcja i represja typowa dla kapitalizmu może
ujawniać się tylko w ten sposób. W istocie kapitalizm rodzi się w momencie
spotkania dwóch rodzajów przepływu: zdekodowanego przepływu produkcji
w formie kapitału-pieniądza oraz zdekodowanego przepływu pracy w formie
„wolnego pracownika”. W przeciwieństwie do wcześniejszych maszyn
społecznych maszyna kapitalistyczna jest więc niezdolna do dostarczania
kodu, który pokrywałby się z całością pola społecznego. Pojęcie kodu
zastąpiła pieniądzem, aksjomatyką ilości abstrakcyjnych, która nieustanie
posuwa się coraz dalej w ruchu deterytorializacji socius. Kapitalizm zmierza
do progu dekodowania, rozwiązując socius na rzecz ciała bez organów i
uwalniając na nim przepływy pragnienia w polu zdeterytorializowanym. Czy
w tym sensie właściwe jest stwierdzenie, że schizofrenia jest produktem
maszyny kapitalistycznej, tak jak zaburzenie maniakalno-depresyjne i
paranoja są produktami maszyny despotycznej, a histeria – maszyny
terytorialnej?45
Dekodowanie przepływu i deterytorializacja socius określają tym
samym najistotniejszą tendencję kapitalizmu. Kapitalizm nieustanie zbliża
się do swojej granicy (limite), która jest granicą typowo schizofreniczną. Ze
wszystkich sił dąży do wytworzenia schizofrenika jako podmiotu
zdekodowanych przepływów na ciele bez organów – jeszcze bardziej
kapitalistycznego od kapitalisty, bardziej proletariackiego niż proletariusz.
Zmierza w tym kierunku coraz dalej, aż do momentu, w którym posyła się
na Księżyc ze wszystkim przepływami: zaiste, nie widzieliśmy jeszcze
wszystkiego! Gdy powiada się, że schizofrenia jest chorobą typową dla
naszych społeczeństw, chorobą naszych czasów, takie stwierdzenie nie
znaczy, że tylko nowoczesne życie prowadzi do szaleństwa. Nie chodzi tu o
sposób życia, ale o proces produkcji. Nie chodzi również o konstruowanie
prostego zestawienia, nawet jeśli zestawienie takie jest, z perspektywy
niepowodzenia w kodowaniu, słuszne, na przykład w odniesieniu do
zjawiska ześlizgiwania się sensu w mowie schizofreników czy
mechanizmów potęgowania się sprzeczności na każdym poziomie
społeczeństwa przemysłowego. W rzeczywistości znaczy to, że kapitalizm w
swoim procesie produkcji wytwarza przerażający ładunek schizofreniczny,
któremu przeciwstawia cały ciężar swojej represji, stale odtwarzający się
jako granica procesu. Kapitalizm bowiem nieustanie opóźnia swą tendencję i
przeciwdziała jej, jednocześnie ją przyspieszając; nieustanie oddala swoją
granicę, jednocześnie do niej zmierzając. Kapitalizm ustanawia bądź
odnawia wszelkiego rodzaju pozostałości po terytorializmach, wyobrażone
czy symboliczne atrapy, na których podstawie usiłuje – w takim stopniu, w
jakim potrafi – dokonać przekodowania i uregulowania osób jako
pochodnych ilości abstrakcyjnych. Wszystko powtarza się i powraca:
państwa, partie, rodziny. Z tego złożony jest kapitalizm i jego ideologia,
„pstrokaty obraz wszystkiego, w co dotychczas wierzono”. Rzeczywistość
nie jest czymś niemożliwym, jest coraz bardziej sztuczna. Prawo tendencji
przeciwdziałających: tak Marks nazwał podwójny ruch spadku stopy zysku
oraz wzrostu absolutnej ilości wartości dodatkowej. Bezpośrednim
wnioskiem tego prawa jest podwójny ruch: z jednej strony dekodowania lub
deterytorializacji przepływów, z drugiej ich gwałtownej i sztucznej
reterytorializacji. Im bardziej maszyny kapitalistyczne wywołują proces
deterytorializacji, dekodując i formalizując przepływy, aby wycisnąć z nich
wartość dodatkową, tym bardziej ich urządzenia biurokratyczne i
porządkowe starają się ze wszystkich sił dokonać ponownej
reterytorializacji, pochłaniając coraz większą część wartości dodatkowej.
Z pewnością nie można dzisiaj w wystarczający sposób zdefiniować
neurotyka, psychotyka czy osoby perwersyjnej, odnosząc się do popędów;
popędy to bowiem nic innego, jak właśnie maszyny pragnące. Należy więc
odnieść powyższe typy do nowoczesnych terytorializmów. Neurotyk zostaje
umieszczony w terytorializmach resztkowych czy atrapach naszego
społeczeństwa, które nakładają się na Edypa i na nim opierają jako na
ostatecznej formie terytorialnej – formę tę rekonstruuje się w gabinecie
analityka i przenosi na pełne ciało psychoanalityka (tak, mój szef jest moim
ojcem, tak samo jak głowa państwa, i pan również, doktorze…). Osoba
perwersyjna to ktoś, kto traktuje sztuczność dosłownie: chcecie ich,
będziecie je mieli – terytorializmy jeszcze bardziej sztuczne niż te, które
proponuje nam społeczeństwo, nowe sztuczne rodziny, tajne stowarzyszenia,
towarzystwa księżycowe. Jeżeli zaś chodzi o schizofrenika: swoim
niepewnym krokiem stale przemieszcza się on, błądzi, potyka, zapuszcza się
coraz dalej i pogrąża w deterytorializacji. Na swym ciele bez organów
dokonuje niekończącego się procesu rozwiązywania socius; ta
schizofreniczna przechadzka jest być może jego sposobem na ponowne
odkrywanie ziemi. Schizofrenik utrzymuje się na granicy kapitalizmu: jest
jego rozwiniętą tendencją i nadprodukcją, jest proletariuszem i aniołem
zagłady. Zakłóca wszystkie kody i unosi ze sobą zdekodowane przepływy
pragnienia. Realne przepływa. Schizol łączy ze sobą dwa aspekty
p r o c e s u: proces metafizyczny, który zapewnia nam kontakt z tym, co
„demoniczne” w naturze, lub z tym, co kryje się w sercu ziemi, oraz
historyczny proces produkcji społecznej przywracający autonomię
maszynom pragnącym w ich relacji do zdeterytorializowanych maszyn
społecznych. Schizofrenia jest produkcją pragnącą jako granicą produkcji
społecznej. Produkcja pragnąca, wraz z reżimem, który odróżnia ją od
produkcji społecznej, jest zatem kresem, a nie początkiem. Pomiędzy jedną a
drugą nie istnieje nic poza stawaniem się, stawaniem się rzeczywistości. I
jeśli materialistyczna psychiatria definiuje się przez wprowadzenie do teorii
pragnienia pojęcia produkcji, nie może ona uniknąć sformułowania w
kategoriach eschatologicznych problemu ostatecznego związku pomiędzy
maszyną analityczną, maszyną rewolucyjną oraz maszynami pragnącymi.
5. Maszyny
W jakim sensie maszyny pragnące naprawdę są maszynami, niezależnie od
wszelkiej metaforyczności tego wyrażenia? Maszynę można zdefiniować
jako s y s t e m c i ę ć . Nie chodzi wcale o traktowanie cięć jako
oddzielenia się od rzeczywistości. Cięcia operują w zmiennych wymiarach,
w zależności od rozpatrywanej roli. Po pierwsze, każda maszyna pozostaje
w relacji z ciągłym przepływem materialnym (hylè), który przecina.
Maszyna działa jak krajalnica do mięsa: cięcia są przeprowadzane na
przepływie asocjacyjnym, pobierają z niego części. W ten sposób działa
odbyt, który przecina przepływ kału, usta tnące przepływ mleka, ale również
przepływ powietrza i fal dźwiękowych; penis dokonujący cięć na
przepływach moczu i spermy. Każdy przepływ asocjacyjny należy rozważać
jako idealny, nieskończony przepływ wypływający z ogromnego
wieprzowego udźca. Słowo hylè znaczy tu czystą ciągłość, przypisaną
każdemu rodzajowi materii w sposób formalny. Kiedy Robert Jaulin w
jednym ze swoich opisów etnograficznych przedstawia specjalne kulki i
rodzaj proszku do wąchania służące w rytuałach inicjacyjnych, pokazuje
zarazem, że każdego roku wytwarza się je jako zbiór części pobranych z
„nieskończonej serii, która tylko teoretycznie wywodzi się z jednego
źródła”; pojedyncza kulka rozszerza się aż do krańców wszechświata46.
Cięcie nie tylko nie przeciwstawia się ciągłości, ale raczej jest jej
warunkiem, zakłada i definiuje to, co przecina jako ciągłość idealną.
Dlatego, jak widzieliśmy, każda maszyna jest maszyną maszyny. Maszyna
wytwarza cięcia przepływu tylko wtedy, gdy jest podłączona do innej
maszyny, która w założeniu wytwarza ów przepływ. Niewątpliwie druga
maszyna jest ze swej strony rodzajem cięcia, jednak cięcia tylko w
odniesieniu do trzeciej maszyny, która w sposób idealny – to znaczy ze
względu na tamtą – wytwarza nieskończony, ciągły przepływ. Tak oto mamy
maszynę-anus i maszynę-jelito, maszynę-jelito i maszynę-żołądek, maszynę-
żołądek i maszynę-usta, maszynę-usta i przepływ stada („następnie,
następnie, następnie…”). Krótko mówiąc, każda maszyna działa jako cięcie
przepływu w odniesieniu do innej, połączonej z nią maszyny. W taki sposób
przedstawia się prawo produkcji produkcji. Dlatego na granicy połączeń
poprzecznych i pozaskończonych obiekt częściowy i przepływ ciągły, cięcie
i połączenie, łączą się w jedno – wszędzie cięcia-przepływy, z których
wypływa pragnienie i które ustanawiają jego produktywność, stale
dokonując przeszczepiania produkcji na produkt (zaskakujące jest to, że
Melanie Klein, której należy przypisać wielkie odkrycie obiektów
częściowych, zlekceważyła w tym przypadku badania nad przepływami i
uznała je za nieistotne: obeszła – courte-circuite – tym samym wszystkie
połączenia)47.
Connecticut, Connect-I-cut – krzyczy mały Joey. Bruno Bettelheim
przedstawia portret chłopca, który żyje, odżywia się, wypróżnia i śpi tylko
wtedy, gdy jest podłączony do maszyn zaopatrzonych w silniki, przewody,
światła, gaźniki, śmigła, kierownicę: elektryczną maszynę karmiącą, auto-
maszynę do oddychania, świecącą maszynę analną. Niewiele jest
przykładów, które równie dobrze ukazują reżimy produkcji pragnącej oraz
pęknięcia jako nieodłączny element ich funkcjonowania, cięcia niedające się
oddzielić od połączeń mechanicznych. Niewątpliwe można sądzić, że takie
mechaniczne czy schizofreniczne życie jest raczej wyrazem braku lub
rozpadu pragnienia niż samym pragnieniem. Można też założyć, że
występuje tu pewna radykalna negacja w postawie rodziców, na którą
dziecko reaguje, tworząc z siebie maszynę. Ale nawet Bettelheim,
przychylny edypalnej czy przededypalnej zasadzie przyczynowości,
przyznaje, że zasada ta może wkroczyć jedynie w odpowiedzi na niezależne
aspekty aktywności i wytwórczości dziecka, chociaż niewiele później ustala
występowanie u niego stanów nieproduktywnego przestoju czy całkowitego
wycofania się. Na początku istnieje więc „autonomiczna reakcja na całość
doświadczanego życia, w której matka jest tylko częścią”48. Nie należy
również sądzić, że same maszyny świadczą o utracie czy wyparciu
pragnienia (co w przypadku Bettelheima wyjaśniane jest autyzmem). Stale
natrafiamy na ten sam problem: jak to się stało, że procesy produkcji
pragnienia, maszyny pragnące danego dziecka, zaczęły obracać się bez
końca w próżni, wytwarzając tym samym maszynę-dziecko? W jaki sposób
proces przekształcił się w cel? Inaczej: jak doszło do tego, że dziecko stało
się ofiarą przedwczesnego zerwania, że jego stan w straszny sposób się
pogorszył? Tylko w stosunku do ciała bez organów (oczy zamknięte, nos
zaciśnięty, uszy zasłonięte) coś może się wytworzyć lub wytworzyć się ze
skutkiem przeciwnym, zmienić kierunek czy doprowadzić do pogorszenia
się całego procesu produkcji, mimo że wciąż jest jego częścią. Jednak
maszyna pozostaje pragnieniem, pozycją pragnienia, które dalej rozwija
swoją historię poprzez pierwotne wyparcie i powrót wypartego, w kolejnym
następowaniu po sobie maszyn paranoicznych, maszyn cudotwórczych i
maszyn bezżennych, przez które przechodzi Joey wraz ze stopniowym
postępem terapii Bettelheima.
Po drugie, każda maszyna składa się z pewnego rodzaju kodu, który
jest z nią zmontowany (machiné) oraz w niej przechowywany. Kod nie tylko
wiąże się nierozłącznie z procesem swojego zapisu i transmisji do innych
obszarów ciała, ale również dokonuje zapisu wszystkich relacji, w jakie
dany obszar ciała wchodzi z pozostałymi obszarami. Jeden organ może być
kojarzony z kilkoma przepływami w ramach zróżnicowanych i odmiennych
połączeń; może oscylować między kilkoma sposobami organizacji działania,
przyjmując nawet reżim innego organu (jak w przypadku ust anorektyczki).
Pojawia się zatem cała masa pytań natury funkcjonalnej. Jaki przepływ
przecinać? W jakim miejscu należy dokonać cięcia? Jak tego dokonać i
jakich środków do tego użyć? Jakie miejsce należy pozostawić innym
producentom czy antyproducentom (może to miejsce braciszka)? Czy mamy
dławić się tym, czym się karmimy, przełykać powietrze, srać przez swoje
usta, czy może wręcz przeciwnie? Procesy zapisu, jednostki informacji oraz
sposoby ich przekazu tworzą w każdym miejscu siatkę dysjunkcji, innego
jednak typu niż wcześniejsze połączenia. Powracamy tym samym do
Lacanowskiego odkrycia bogatej dziedziny kodu nieświadomości,
splatającego się w łańcuchy znaczących, odkrycia, które tak głęboko
przekształciło analizę (w tym przypadku fundamentalnym tekstem pozostaje
jego seminarium o Skradzionym liście). Dziedzina ta wydaje się jednak być,
choćby ze względu na swą wielość, do tego stopnia osobliwa, że niemożliwe
staje się mówienie o j e d y n y m łańcuchu lub nawet o j e d n y m
kodzie pragnącym. Łańcuchy te nazywane są „łańcuchami znaczących”,
ponieważ składają się ze znaków, ale same te znaki nie są znaczącymi. Kod
nie przypomina języka, a raczej żargon, formację otwartą i wieloznaczną.
Znaki są w nim z istoty dowolnej natury, pozostają obojętne na to, co jest ich
nośnikiem (ale czy na pewno ich nośnik jest dowolny? nośnikiem jest
przecież ciało bez organów). Nie mają żadnego planu, pracują na wszystkich
poziomach i w każdego rodzaju połączeniach; każdy mówi własnym
językiem i ustanawia z innymi syntezy, o wiele bardziej bezpośrednie w
przypadku cięć poprzecznych i o wiele bardziej pośrednie w przypadku
wymiarów między elementami. Dysjunkcje właściwe tym łańcuchom wciąż
nie pociągają za sobą żadnych wykluczeń, wykluczenia mogą zaś pojawiać
się tylko w momencie funkcjonowania czynników wstrzymujących i
tłumiących, które ostatecznie określają nośnik i utrwalają specyficzny,
osobowy podmiot49. Żaden łańcuch nie jest jednorodny; każdy przypomina
raczej pochód liter z różnych alfabetów, w którym znienacka pojawić się
może ideogram, piktogram, obrazek idącego słonia czy wschodzącego
słońca. W łańcuchu, w którym równocześnie splatają się fonemy, morfemy
itd. (zarazem nie wiążąc się na stałe ze sobą), mogą ukazać się wąsy taty,
podniesiona ręka mamy, wstążka, dziewczynka, gliniarz i but. Każdy
łańcuch chwyta fragmenty innego łańcucha, z którego wyprowadza wartość
dodatkową, niczym kod orchidei „przyciągający” figurę osy: w tym i w
tamtym przypadku widzimy zjawisko wartości dodatkowej kodu. Ukazuje
się nam cały system wyboru ścieżek i losowań, który układa się w
częściowo zależne, przypadkowe zjawiska, w swej postaci zbliżone do
łańcucha Markowa. Procesy zapisu i przekazu wywodzą się z wewnętrznego
kodu i z zewnętrznego środowiska, a także z wielu obszarów organizmu.
Krzyżują się ze sobą, zgodnie z nieskończenie rozgałęziającymi się
ścieżkami wielkiej syntezy rozłącznej. Jeśli istnieje tu jakiś rodzaj pisma,
jest to pismo n a p o w i e r z c h n i R e a l n e g o, osobliwie
wieloznaczne, nigdy nie jest to pismo wzajemnie jednoznaczne (bi-
univocisée), linearne. Jest to pismo transkursywne, nigdy zaś dyskursywne:
ustanawia całą dziedzinę „rzeczywistej nie-organizacji” syntez pasywnych,
w których na próżno szukać czegoś, co mogłoby zostać nazwane
Znaczącym. Pismo, które nieustanie składa i rozkłada łańcuchy w znaki,
które nie mają powołania, aby stać się znaczącymi. Jedynym powołaniem
znaków, we wszystkich wymiarach ich umaszynowienia, jest wytwarzanie
pragnienia.
Łańcuchy tworzą przestrzeń nieustannego odłączania się we wszystkich
kierunkach, wszędzie ujawniają się s c h i z y, które mają własną wartość i
których nade wszystko nie wolno wypełniać. Oto druga charakterystyka
maszyny: cięcia-odłączenia, których nie wolno mylić z cięciami-pobraniami.
Te ostatnie dotyczyły przepływów ciągłych i odnosiły się do obiektów
częściowych. Pierwsze zaś odnoszą się do łańcuchów heterogenicznych,
działają jako segmenty odłączalne, mobilne rezerwy, podobne do bloków lub
ruchomych cegiełek. Każdą cegiełkę należy traktować jako emitowaną na
odległość i złożoną z elementów heterogenicznych, zawierających nie tylko
inskrypcje ze znakami różnych alfabetów, ale również figury i inne tego typu
postaci, być może jakąś tajemnicę. Operacja pobierania części z przepływu
pociąga za sobą odłączenie jej z łańcucha. Obiekty częściowe produkcji
zakładają odłożone rezerwy i cegiełki zapisu, we wspólnym istnieniu i
działaniu wszystkich syntez. W jaki sposób można pobrać część przepływu,
nie odłączając przy tym fragmentu kodu, który nadaje przepływowi
znaczenie i formę? Jeśli niedawno twierdziliśmy, że schizol znajduje się na
granicy zdekodowanych kodów pragnienia, należało przez to rozumieć
pozostawanie na granicy kodów społecznych, w których despotyczne
Znaczące sprawuje władzę absolutną nad wszelkimi kodami, uszeregowuje
je, ustala w relacjach wzajemnie jednoznacznych i posługuje się cegiełkami
jak nieruchomymi elementami przy budowie muru imperialnych Chin.
Tymczasem schizofrenik nieustanie je odłącza, wyrywa z muru, zabiera ze
sobą i niesie we wszystkich kierunkach, aby odzyskać wieloznaczność, która
jest kodem pragnienia. Każdy złożony układ, tak jak każdy rozkład układu,
jest złożony z ruchomych cegiełek. D i a s c h i z y i d i a s p a z y – to
pojęcia wprowadzone przez Monakowa – oznaczają z jednej strony lezje
rozchodzące się wzdłuż włókna nerwowego, które obejmują inne obszary
mózgu i wytwarzają n a o d l e g ł o ś ć zjawiska niezrozumiałe z czysto
mechanicznego (mechanicznego, nie maszynowego) punktu widzenia; z
drugiej strony pojęcia te mogą odnosić się do zaburzenia reakcji humoralnej,
prowadzącej do przemieszczenia się energii nerwowej i powstania
zerwanych, podzielonych ścieżek w sferze popędowej. Cegiełki są częściami
maszyn pragnących niezbędnymi z punktu widzenia sposobu procesów
zapisu, a zarazem częściami składowymi i produktami rozkładu, które dają
się zlokalizować przestrzennie jedynie w wybranych i określonych
momentach, w przeciwieństwie do wielkiej maszyny chronogenicznej, jaką
jest system nerwowy (maszyna ta podobna jest do maszyny melodycznej, na
przykład „pozytywki”, w swojej nie-przestrzennej lokalizacji)50. Tym, co
sprawia, że książka Monakowa i Mourgue’a pozostaje niezrównana, jest
sposób, w jaki autorzy dokonują przekroczenia jacksonizmu, któremu
wcześniej ulegali, formułując teorię cegiełek, ich odłączalności i
fragmentaryzacji, przede wszystkim zaś podstawowe założenie ich teorii –
wprowadzenie kwestii pragnienia do neurologii.
Trzeci typ cięcia, jakie przeprowadza maszyna pragnąca, to cięcie-
reszta lub rezyduum, które wytwarza podmiot umiejscowiony obok maszyny
jako część do maszyny przylegająca. I jeśli ów podmiot nie ma swoistej lub
osobowej tożsamości, jeśli przebiega przez ciało bez organów, nie
zaburzając jego indyferencji, wynika to nie tylko z faktu, że jest częścią
przyległą do maszyny, ale także z tego, że jest częścią samą w sobie
podzieloną, której równe są odpowiadające części odłączone z łańcucha czy
części będące efektem pobrań z przepływu, jakich dokonała maszyna.
Dlatego podmiot ów konsumuje każdy stan, przez który przechodzi, rodzi
się w tych stanach, stale wynikając z nich jako część złożona z części, z
których każda w jednej chwili wypełnia ciało bez organów. Dzięki temu
Lacan może rozwijać swój wywód na temat gry słownej, mającej więcej
wspólnego z mechaniką niż etymologią: parere – wywoływać, zapewniać;
separare – separować, oddzielać; se parere – samowytwarzać się; Lacan
podkreśla zarazem intensywny charakter tej gry: część nie ma nic wspólnego
z całością, „zupełnie sama odgrywa swoją rolę. W tym przypadku ze
swojego podziału (partition) narodzić może się podmiot (parturition) […],
dlatego podmiot może osiągnąć to, co jest jego szczególną troską, osiąga
stan, który prawnie możemy określić jako stan społeczny. Nic w naszym
życiu nie wzbudza większej zawziętości, aby móc go osiągnąć. Aby stać się
częścią towarzystwa (pars), jesteśmy w stanie poświęcić większą część
naszych interesów”51. Podobnie jak inne cięcia, podmiotowe cięcie nie
odsyła do braku. Przeciwnie, jest to udział, który przypada podmiotowi jako
część; przychód, który przypada podmiotowi jako reszta (po raz kolejny
zwróćmy uwagę, jak złym i nieadekwatnym modelem jest edypalny model
kastracji!). Dlatego cięcia nie są wynikającym z analizy faktem: same w
sobie są syntezami. To syntezy odpowiadają za wytarzanie się podziałów.
Jako przykład rozważmy mleko, które dziecko zwraca w trakcie czkawki:
jednocześnie jest to restytucja części pobranej z przepływu asocjacyjnego,
proces reprodukcji części odłączonej z łańcucha znaczącego oraz rezyduum,
które przypada podmiotowi jako jego udział. Maszyna pragnąca nie jest
metaforą; maszyna jest tym, co przecina i jest przecinane na trzy sposoby.
Pierwszy z nich odnosi się do syntezy łączącej i uruchamia libido jako
energię pobrań. Drugi sposób odsyła do syntezy rozłącznej i uruchamia
Numen jako energię odłączeń. Trzeci odsyła do syntezy koniunktywnej,
wywołuje Voluptas jako energię resztkową. W tych trzech aspektach proces
produkcji pragnącej jest jednocześnie produkcją produkcji, produkcją
zapisu, produkcją konsumpcji. Pobieranie, odłączanie i „pozostawanie”
należą do dziedziny produkcji, są to rzeczywiste operacje pragnienia.
6. Całość i części
W maszynach pragnących wszystko funkcjonuje jednocześnie, ale w lukach
i zerwaniach, uszkodzeniach i złamaniach, w chwilowych przerwach i
spięciach, odstępach i rozbiciach, składając się na sumę, która nigdy nie
łączy części w całość. Wynika to stąd, że cięcia mają charakter wytwórczy i
same łączą się w sumy zbiorów. Dysjunkcje są włączajace, o ile są
dysjunkcjami. Nawet proces konsumpcji jest stanem przejściowym,
procesem stawania się i powrotu. Maurice Blanchot z właściwą sobie
precyzją sformułował podobny problem na płaszczyźnie maszyny
literackiej: w jaki sposób wytwarzać fragmenty, w jaki sposób myśleć o
nich, gdy jedyny związek, jaki między nimi zachodzi, to różnica jako taka,
gdy ukazują one własną różnicę tylko w relacji do innych fragmentów, a
zarazem jak nie odnosić ich do pierwotnej całości, nawet jeśli byłaby to
całość utracona lub rezultat, który ma dopiero nadejść?52 Jedynie kategoria
w i e l o ś c i – używana jako rzeczownik i znosząca kategorię Jednego i
wielu, wykraczająca poza związek predykatywny Jednego i wielu – może
oddać charakter produkcji pragnącej: produkcja pragnącą jest czystą
wielością, czyli twierdzeniem niedającym się zredukować do jedności.
Żyjemy w czasach obiektów częściowych, cegiełek, pozostałości i resztek.
Nie wierzymy już w pozór części, które niczym fragment starożytnej rzeźby
czekają, aż zostaną ponownie skompletowane i odtworzone, aby złożyć się
w jedność, która równie dobrze mogłaby być jednością źródłową. Nie
wierzymy już ani w pierwotną całość, ani w całość jako ostateczny etap
naszego przeznaczenia. Nie wierzymy już w szarzyznę i mdły banał
ewolucyjnej dialektyki, która próbuje spacyfikować niejednorodne części,
wygładzając ich nierówne krawędzie. Wierzymy jedynie w wielość całości
p o b o c z n y c h. I jeśli natrafiamy na taką całość obok wielu innych
części, traktujemy ją jak całość z ł o ż o n ą z tych części, ale niepoddającą
ich totalizacji, jedność z ł o ż o n ą z całości tych części, ale
nieujednolicającą ich, przyłączającą się do nich jako oddzielnie złożona
część. „Dzieło wyłania się, ale tym razem dołącza do całości jako osobno
skomponowany fragment, zrodzony z natchnienia” – w taki sposób Proust
opisuje jedność dzieła Balzaka. Ale słowa te równie dobrze mogą odnosić
się do dzieła Prousta. Zaskakujące, że w maszynie literackiej, jaką jest W
poszukiwaniu straconego czasu, wszystkie części są wytwarzane jako
niesymetryczne strony, urwane ścieżki, zamknięte szkatułki, niepołączone
naczynia, przegrody, gdzie nawet w przypadku tych ściśle do siebie
przylegających pojawiają się odstępy, przerwy między twierdzeniami,
przypominające elementy puzzli, które nie pasują nie tylko do elementów
zupełnie do nich nieprzystających, ale również do tych im przeznaczonych;
łączone ze sobą na siłę, nigdy nie mają swoistości, zawsze zależą od
umiejscowienia; ich niezgodne ze sobą krawędzie trzeba nagiąć,
sprzeniewierzyć, układając jeden fragment na drugim, i zawsze pozostaje
jakaś niezużyta reszta. Jego dzieło jest schizoidalne par excellence: wydaje
się, że poczucie winy, jego ciągłe deklaracje przewinienia, służą jedynie
temu, by wywołać w nas śmiech (przyjmując optykę kleinowską, można
powiedzieć, że pozycja depresyjna jest tylko zasłoną kryjącą o wiele głębszą
pozycję schizoidalną). Rygoryzm prawa tylko z pozoru wyraża bowiem
sprzeciw Jednego; w rzeczywistości odkrywa jego rzeczywisty cel, jakim
jest rozgrzeszenie świata pokawałkowanego, w którym prawo nigdy nie
zbiera fragmentów w Całość, ale reguluje i rozprowadza odstępstwa,
rozproszenia i podziały w tym, co czerpie swoją niewinność z szaleństwa –
dlatego pozorny wątek winy, jaki spotykamy u Prousta, splata się z wątkiem
całkowicie odmiennym, negującym poprzedni, to znaczy z roślinną
niewinnością i szczerością, jaka wynika z odgrodzenia się płci. Powyższy
wątek ujawnia się zarówno w spotkaniach z baronem de Charlus, jak i w
śnie Albertyny, w których dominują kwiaty i ujawnia się niewinność
szaleństwa – bezspornego obłędu w przypadku Charlusa i pozornego obłędu
w przypadku Albertyny.
Proust utrzymywał więc, że całość jest produktem, wytwarza samą
siebie jako część wśród innych części, taką, która nie ujednolica i nie
totalizuje, ale odnosi się do nich wyłącznie przez ustanowienie
nieregularnych połączeń między naczyniami nieskomunikowanymi,
jednostek poprzecznych między elementami, które całkowicie utrzymują
swą różnicę we własnych granicach. Dlatego w trakcie opisu podróży koleją
nie odnajdziemy ani żadnej całości tego, co widzimy, ani jakieś jedności
punktów widzenia, jedynie linię p o p r z e c z n ą, którą oszołomiony
pasażer kreśli pomiędzy jednym i drugim oknem, „aby zbliżyć do siebie,
ponownie spleść ze sobą nieciągłe i przeciwstawne fragmenty”. Zbliżanie,
splatanie się jest tym, co Joyce określał jako re-embody. Ciało bez organów
jest wytwarzane jako całość, ale na swoim miejscu, w ramach procesu
produkcji, obok części, których nie ujednolica i nie totalizuje. I kiedy odnosi
się do nich, nakłada i przenosi się na nie, przeprowadza nieskończone
operacje zliczania, wprowadza połączenia poprzeczne, dokonuje
wieloznacznych i transkursywnych wpisań na własnej powierzchni, gdzie
funkcjonalne cięcia obiektów częściowych nieustanie przecinają się z
cięciami łańcuchów znaczących oraz cięciami podmiotu, który dzięki nim
się lokalizuje. Całość nie tylko współistnieje z częściami, ale przylega do
nich, odrębnie się wytwarza i do nich odnosi. Wykazali to genetycy,
mówiąc, że „aminokwasy przyswajane są w komórce w oddzielny sposób,
następnie uporządkowywane w odpowiedniej kolejności przez mechanizm,
analogiczny do szablonu, w którym zmienny łańcuch boczny każdego
aminokwasu przyjmuje właściwą pozycję”53. Z reguły problem relacji
między częściami i całością jest niewłaściwie rozpatrywany – zarówno gdy
formułuje się go w ramach klasycznego mechanicyzmu, jak i w ramach
witalizmu. Oba podejścia traktują całość jako totalność wywiedzioną z
części albo jako totalność źródłową, z której części wypływają, bądź jako
efekt procesu dialektycznej totalizacji. Mechanicyzm, podobnie jak
witalizm, nie pojmował natury maszyn pragnących oraz podwójnej
konieczności operacji wprowadzania produkcji do pragnienia, a tym bardziej
wprowadzenia pragnienia do mechaniki.
Nie istnieje zjawisko ewolucji popędów, zgodnie z którym popędy te
wraz ze swoimi obiektami rozwijałyby się, zmierzając w stronę jakiejś
całościowej integracji; tym bardziej nie istnieje pierwotna totalność, z której
miałyby się wywodzić. Melanie Klein dokonała niezwykłego odkrycia
obiektów częściowych, tego świata wybuchów, rotacji i rozedrgania. Ale jak
wyjaśnić fakt, że mimo wszystko nie udało jej się rozpoznać logiki tych
obiektów? Po pierwsze, myślała o nich jak o fantazjach i oceniała je z
perspektywy konsumpcji, nie dostrzegając w nich procesu rzeczywistej
produkcji. Określiła działanie mechanizmów przyczynowych (procesów
introjekcji i projekcji), mechanizmów wywołujących określone skutki
(wdzięczności czy frustracji), mechanizmów wyrażających (zły czy dobry
obiekt), a tym samym narzuciła idealistyczną koncepcję obiektów
częściowych. Nie związała ich z rzeczywistym procesem produkcji, który
angażowałby maszyny pragnące. Po drugie, nie mogła uwolnić się od idei,
zgodnie z którą schizo-paranoidalne obiekty częściowe odnoszą się do
źródłowej całości w swojej fazie pierwotnej lub odsyłają do całości, która
ma się pojawić wraz nastaniem pozycji depresyjnej (Obiekt całościowy).
Obiekty częściowe wydają się więc częściami pobranymi z osób
całkowitych (personnes globales) i nie tylko wchodzą w skład całości
procesu integracji, który obejmuje „ja”, obiekt i popęd, ale także konstytuują
pierwotny typ relacji z obiektem, rozgrywającej się pomiędzy „ja”, matką i
ojcem. W ostatecznym rozrachunku właśnie na tym poziomie wszystko się
rozstrzyga. Z pewnością same obiekty częściowe mają wystarczający
ładunek, aby wysadzić Edypa i oddalić jego niedorzeczne roszczenia do
reprezentowania nieświadomości, do zamykania jej w trójkącie i
podstępnego przechwytywania całego procesu produkcji pragnącej.
Powstały tu problem zupełnie nie ma związku z doniosłością tego, co
zwykło się nazywać okresem p r z e d e d y p a l n y m (faza
„przededypalna” bowiem wciąż odnosi się, na sposób strukturalny czy
rozwojowy, do Edypa). Otóż problemem jest radykalnie a n e d y p a l n y
charakter produkcji pragnącej. Melanie Klein zachowuje perspektywę
całości, osób i obiektów całościowych – być może chcąc uniknąć
nieprzyjemności, jakie spotkałyby ją ze strony Międzynarodowego
Towarzystwa Psychoanalitycznego, które nad swą bramą napisało: „Niech
nie wchodzi tu nikt, kto nie uznaje Edypa” – dlatego nie potrafi posłużyć się
obiektami częściowymi w sposób, który pozwoliłby zrzucić edypalne
jarzmo; przeciwnie, używa ich – lub raczej udaje, że się nimi posługuje –
aby rozpuścić i rozcieńczyć Edypa, zminiaturyzować go, zwielokrotnić,
odkrywać w najwcześniejszych stadiach życia.
Jeśli wybraliśmy przykład psychoanalityczki w najmniejszym stopniu
skłonnej do edypalizacji, to właśnie w celu wykazania, jakiego rodzaju
wymuszenia musi ona dokonać, aby dostosować Edypa do produkcji
pragnącej. W jeszcze większym stopniu dotyczy to zwyczajnych terapeutów,
którzy nawet nie zdają sobie z sprawy z istnienia „ruchu
psychoanalitycznego”. W ich przypadku nie jest to już sugestia, lecz
zwyczajny terroryzm. Melanie Klein opisuje jedną ze swoich sesji: „Jak
wspomniałam, Dick w trakcie pierwszej analizy nie okazywał żadnych
uczuć, gdy niania go ze mną zostawiała. Pokazałam mu przygotowane
wcześniej zabawki, a on spojrzał na nie bez cienia zainteresowania. Wzięłam
duży pociąg, postawiłam go obok mniejszego i n a z w a ł a m j e:
«Pociąg-tatuś» i «pociąg-Dick». Wtedy on wziął pociąg, który nazwałam
Dick, pojechał nim w stronę okna i powiedział: «Stacja».
W y j a ś n i a ł a m: «Stacja to mama; Dick wjeżdża do mamy». Zostawił
pociąg, wbiegł do przedsionka między wewnętrznymi i zewnętrznymi
drzwiami do gabinetu, mówiąc: «Ciemno», a następnie wybiegł stamtąd.
Powtórzył to zachowanie kilka razy. Powiedziałam: «Wewnątrz mamy jest
ciemno. Dick jest w środku ciemnej mamy». […] W miarę jak analiza
postępowała […] Dick odkrył także, iż umywalka może symbolizować ciało
matki, i zaczął panicznie bać się wody”54. Mów lepiej, że za wszystkim stoi
Edyp, inaczej dostaniesz w twarz. Psychoanalityk już nawet nie zapyta:
„Czym są twoje maszyny pragnące?”, ale wrzeszczy: „Odpowiadaj, mama i
tata, kiedy do ciebie mówię!”. Dotyczy to nawet Melanie Klein… Cały
proces produkcji pragnącej zostaje więc podkopany, na powrót sprowadzony
do obrazów rodzicielskich, uszeregowany w kolejne przededypalne stadia,
poddany edypalnej totalizacji: logika obiektów częściowych zostaje
zniweczona. Od tego momentu Edyp staje się kamieniem probierczym
psychoanalitycznej logiki. Obiekty częściowe, jak od początku
przeczuwaliśmy, tylko z pozoru są pobierane z postaci całościowych; w
rzeczywistości są wytwarzane w trakcie pobrań przepływu czy
nieosobowego hylé, z którym się komunikują, stykając się z innymi
obiektami częściowymi. Nieświadomość nie wie o tym, że istnieją osoby.
Obiekty częściowe nie są przedstawieniami postaci rodzicielskich, nie są też
nośnikami relacji rodzinnych. To części w maszynach pragnących,
odnoszące się do procesów i stosunków produkcji, wcześniejszych i
nieredukowalnych do tego, co umożliwia zapis w figurze Edypa.
Opisując zerwanie Junga z Freudem, bardzo często zapomina się o tym,
jak niepozorny i praktyczny charakter miał punkt wyjściowy ich sporu: Jung
stale przypominał, że w trakcie przeniesienia psychoanalityk często urasta w
oczach pacjenta do postaci diabła, bóstwa czy czarnoksiężnika, podkreślając,
że powyższe role mogą w szczególności wykraczać poza obraz rodzicielski.
I chociaż potem obrał zupełnie zły kierunek, to punkt, z którego wychodził,
był dobry. To samo możemy zaobserwować w trakcie dziecięcych zabaw:
dziecko nie bawi się wyłącznie w tatę i mamę, może odgrywać postać
czarnoksiężnika czy kowboja albo bawić się w pociąg czy samochodzik. I
ani pociąg z konieczności nie przedstawia taty, ani dworzec nieuchronnie nie
reprezentuje mamy. Problem nie leży więc w tym, że maszyny pragnące
mają charakter seksualny, ale w tym, że uznaje się rodzinny charakter
seksualności. Przyjmuje się wprawdzie, że dojrzalsze dziecko jest już
umieszczone w relacjach społecznych, które przestają być rodzinne. Ale
wychodząc z założenia, że takie relacje ujawniają się w jakiejś bliżej
nieokreślonej przyszłości, można wybrać już tylko dwa wyjścia: albo
przyjąć, że seksualność sublimuje się czy neutralizuje w relacjach
społecznych ( o r a z metafizycznych), przyjmując postać analitycznego
„tego, co potem”, albo uznać, że owe relacje wykorzystują pewną nie-
seksualną energię, a seksualność może z kolei jedynie dokonywać
symbolizacji w postaci anagogicznej jako „to, co poza”. Właśnie ta kwestia
poróżniła Freuda z Jungiem i doprowadziła do ich zerwania. Wciąż jednak
łączy ich wiara, że libido nie może inwestować w pole społeczne czy
metafizyczne bez zapośredniczenia. A przecież tak nie jest. Spójrzmy na
bawiące się dziecko. Raczkuje i eksploruje kolejne pomieszczenia domu,
podziwia gniazdko elektryczne, swoje ciało traktuje jak maszynę, którą
może manipulować, posługuje się swoją nogą niczym wiosłem, wchodzi do
kuchni, czołga się do gabinetu, przesuwa samochodziki. Oczywiście rodzice
są stale obecni i bez nich dziecko nie może nic zrobić. Ale nie w tym rzecz.
Wątpliwość dotyczy raczej tego, czy wszystko, czego dziecko dotyka, jest
przeżywane jako reprezentacja rodziców. Od samych narodzin takie obiekty,
jak kołyska, pierś, smoczek, odchody, to maszyny pragnące, podłączone do
części jego ciała. Wydaje się nam czymś sprzecznym utrzymywanie, że
dziecko żyje wśród obiektów częściowych, a zarazem twierdzenie, że
pojmuje je jako postacie rodzicielskie, nawet jeśli tylko fragmentarycznie.
Ściśle mówiąc, nie jest prawdą, że pierś zostaje odcięta i pobrana z ciała
matki, ponieważ istnieje jako część maszyny pragnącej, podłączona do ust
dziecka i pobrana z nieosobowego przepływu mleka, gęstego czy rzadkiego.
Maszyna pragnąca, obiekt częściowy, nie przedstawia niczego: nie ma
funkcji przedstawiającej. Obiekt częściowy jest nośnikiem relacji i
dystrybutorem rozprowadzającym czynniki działania. Ale nie należy
traktować ich jako czynników osobowych, relacji zaś jako
intersubiektywnych. Są to stosunki produkcji, czynniki produkcji i
antyprodukcji. Doskonale pokazał to Ray Bradbury w swoim opisie
dziecięcego pokoju jako miejsca wytwarzania się pragnień i fantazji
zbiorowych, których nie łączy nic poza czynnikami i obiektami
częściowymi55. Małe dziecko nieustanie znajduje się w relacjach
rodzinnych; ale wewnątrz rodziny i zaraz po swoich narodzinach
przeprowadza niesłychany eksperyment pozarodzinny, którego
psychoanaliza nie bierze pod uwagę. Rzućmy jeszcze raz okiem na obraz
Lindnera.
Nie chodzi o to, by lekceważyć wagę miłości i opieki rodzicielskiej.
Rzecz w tym, by dowiedzieć się, jakie miejsce zajmują oraz jaką funkcję
sprawują rodzice w procesie produkcji pragnącej, zamiast czynić coś
zupełnie przeciwnego i redukować całą grę maszyn pragnących do
ograniczonego kodu Edypa. W jaki sposób wytwarzają się miejsca i funkcje,
w których rodzice zajmują szczególną pozycję jako czynniki wyróżnione
spośród innych? Edyp od początku nie istnieje inaczej niż jako otwarty na
wszystkie strony pola społecznego, pola produkcji, w które bezpośrednio
zainwestowało libido. Wydaje się czymś oczywistym, że para rodzicielska
pojawia się na powierzchni zapisu produkcji pragnącej. Ale cały problem z
Edypem rozgrywa się właśnie tu: pod wpływem jakich sił domyka się
edypalna triangulacja? W jakich okolicznościach triangulacja doprowadza
do skanalizowania pragnienia na powierzchni, która przecież nie układa się
w kształt trójkąta? W jaki sposób tworzy model, w który wpisują się
doświadczenia i machinacje, wszędzie wykraczające poza nią? Wyłącznie w
tym sensie dziecko o d n o s i pierś jako obiekt częściowy do postaci matki,
nieustanie poszukując potwierdzenia na jej twarzy. „Odnoszenie” nie znaczy
w tym kontekście naturalnej relacji wytwórczej, ale raport, wpis do rejestru
(une inscription dans l’inscription), wpisanie w Numen. Udziałem Dziecka
jest od najwcześniejszych lat całe życie pragnienia, cały układ
pozarodzinnych relacji z obiektami i maszynami pragnienia, który nie odnosi
się do rodziców z perspektywy bezpośredniej produkcji; to rodzice są
odnoszeni do niego (z miłością czy nienawiścią) z punktu widzenia zapisu
procesu, i tylko w bardzo szczególnych warunkach zapisu, nawet jeśli
warunki te oddziałują na proces (feedback).
Pośród obiektów częściowych, w splocie pozarodzinnych relacji
produkcji pragnącej, dziecko doświadcza swojego życia i zastanawia się,
czym jest życie, choćby nawet jego pytania wymagały „odniesienia się” do
pary rodzicielskiej, a prowizoryczna odpowiedź mogła zostać uzyskana
tylko z wnętrza relacji rodzinnych. „Pamiętam, że od ósmego roku życia, a
nawet wcześniej, zastanawiałem się, kim i czym jestem, dlaczego żyję.
Pamiętam, że w wieku sześciu lat, w domu przy bulwarze Blancarde w
Marsylii (pod numerem 59), zadałem sobie pytanie, w chwili gdy brałem do
ust kawałek czekolady podarowany mi przez pewną kobietę zwaną moją
matką, zadałem sobie wówczas pytanie, co to znaczy żyć, istnieć, co to
znaczy uświadamiać sobie, że się oddycha, wtedy zapragnąłem wdychać
samego siebie, żeby sprawdzić, czy faktycznie żyję, zobaczyć, czy się z tym
zgadzam i w jakim stopniu mi to odpowiada”56. Rzecz zasadnicza: pytanie,
jakie przyszło do głowy dziecku, być może „odnosiło się” do kobiety zwanej
matką, ale nie zostało wytworzone w związku z nią, powstało w swobodnej
wymianie między maszynami pragnącymi, na przykład na poziomie
maszyny usta-powietrze lub maszyny do smakowania: co to znaczy żyć? co
to znaczy oddychać? czym jestem? czym jest maszyna do oddychania na
moim ciele bez organów? Dziecko jest bytem metafizycznym. Tak jak w
przypadku Kartezjańskiego cogito, rodzice nie mają żadnego związku z tymi
pytaniami. Wciąż tkwimy w błędzie, gdy mylimy fakt, że pytanie mogło
zostać zrelacjonowane rodzicom (czyli opowiedziane i wyrażone), z
wyobrażeniem, że pozostaje ono w relacji do nich (w tym sensie, że miałoby
mieć z nimi jakiś naturalny związek). Zamykając życie dziecka w ramach
edypalnego układu, czyniąc z relacji rodzinnych powszechne
zapośredniczenie dzieciństwa, skazujemy się na zapoznanie samego procesu
produkcji nieświadomości oraz przeoczamy działanie mechanizmów
kolektywnych, które na bieżąco zachodzą w nieświadomości, w
szczególności swobodną grę pomiędzy pierwotnym wyparciem, maszynami
pragnącymi i ciałem bez organów. N i e ś w i a d o m o ś ć j e s t
b o w i e m s i e r o t ą i wytwarza samą siebie w tożsamości natury i
człowieka. Samowytwarzanie się nieświadomości ujawnia się
niespodziewanie, w chwili takiej jak ta, gdy podmiot Kartezjańskiego cogito
odkrywa, że nie ma rodziców, kiedy socjalistyczny myśliciel odsłania
jedność człowieka i natury w procesie produkcji czy kiedy cykl odkrywa
swoją niezależność wobec nieokreślonej regresji rodzicielskiej. Powtarzając
za Artaudem:
Nie mam
taty-mamy.
1. Imperializm Edypa
Edyp ogranicza się do figury trójkąta tata-mama-ja, rodzinnej konstelacji we
własnej osobie. Ale kiedy psychoanaliza tworzy z niego swój dogmat,
doskonale zdaje sobie sprawę z istnienia tak zwanych relacji
przededypalnych u dzieci, pozaedypalnych u psychotyków i paraedypalnych
u innych ludzi. Funkcja Edypa rozumianego jako dogmat lub „kompleks
nuklearny” ściśle wiąże się z wymuszeniem, jakiego dopuszcza się
psychoanalityczny teoretyk, by uogólnić koncepcję Edypa. Z jednej strony
dla każdego podmiotu dowolnej płci bierze on pod uwagę intensywną serię
popędów, afektów i relacji, która łączy normalną i pozytywną formę
kompleksu z formą mu przeciwstawną i negatywną: tym właśnie jest
przedstawiany przez Freuda w „Ja” i „to” Edyp serii, który pozwala w razie
potrzeby połączyć fazy przededypalne z negatywną formą kompleksu. Z
drugiej strony teoretyk psychoanalityczny uwzględnia szeroko pojęte
współistnienie samych podmiotów i ich wielorakich interakcji: to właśnie
Edyp grupy, który gromadzi ze sobą dalszych krewnych, potomków i
przodków (dlatego tak widoczny u schizofrenika opór przed edypalizacją,
wyraźny brak więzi edypalnej, może zostać przesłonięty odniesieniem do
starszych członków rodziny, gdy uznajemy, że potrzeba aż trzech pokoleń,
by wytworzyć psychotyka, albo gdy odkrywamy jeszcze bardziej
bezpośredni mechanizm oddziaływania dziadków w przypadku psychozy, i
tym sposobem otrzymujemy Edypa podniesionego do kwadratu: nerwica jest
po stronie taty i mamy, ale psychoza jest po stronie babci). Po trzecie
wreszcie, rozróżnienie na porządki wyobrażeniowy i symboliczny pozwala
odsłonić się strukturze edypalnej jako systemowi miejsc i funkcji, którego
nie należy mylić ze zmienną figurą tych, którym zdarza się zajmować je w
określonej formacji społecznej czy patologicznej: to Edyp struktury (3 + 1),
który nie jest tożsamy z trójkątem, ale przeprowadza wszelkie możliwe
triangulacje, rozmieszczając w obrębie określonej dziedziny pragnienie,
obiekt pragnienia i prawo.
Naturalnie oba wcześniej wymienione sposoby uogólniania zyskują
swoje rzeczywiste znaczenie dopiero w ramach interpretacji strukturalnej,
która sprawia, że Edyp staje się rodzajem uniwersalnego katolickiego
symbolu, niezależnego od wszelkich wyobrażonych modalności. Tworzy
ona z Edypa układ odniesienia zarówno dla faz przededypalnych, jak i dla
rozmaitych zjawisk paraedypalnych czy pozaedypalnych. Na przykład
pojęcie „wykluczenia” (forclusion) wydaje się wskazywać na strukturalną
lukę, za sprawą której schizofrenika z łatwością umieszcza się na osi
edypalnej, przenosi na edypalną orbitę, na przykład przyjmując perspektywę
trzech pokoleń, w ramach której matka nie potrafiła u s t a n o w i ć
swojego pragnienia wobec własnego ojca, więc syn nie będzie mógł tego
uczynić wobec matki. Uczeń Lacana może zatem napisać: przyjrzymy się
„krętym ścieżkom, jakimi podąża organizacja edypalna w psychozie;
następnie zwrócimy uwagę na występujące w niej formy organizacji
pregenitalnej oraz zastanowimy się, w jaki sposób edypalny układ
odniesienia może się w nich utrzymywać”. Nasza uprzednia krytyka Edypa
mogłaby zostać uznana za całkowicie powierzchowną i płytką, gdyby
odnosiła się wyłącznie do Edypa wyobrażonego i koncentrowała się na roli
figur rodzicielskich, w niczym nie naruszając struktury, porządku miejsc i
funkcji symbolicznych. Pytanie brzmi jednak, czy między nimi zachodzi w
ogóle istotna różnica. To znaczy: czy prawdziwa różnica nie przebiega
jednak między Edypem, zarówno w ujęciu strukturalnym lub wyobrażonym,
o r a z czymś zupełnie innym, co każda forma edypalna niszczy i wypiera,
czyli produkcją pragnącą, maszynami pragnienia, które nie dają się
zredukować ani do struktury, ani tym bardziej do osób? Maszynami, które
ustanawiają Realne w sobie, poza czy poniżej porządku symbolicznego i
wyobrażeniowego. W żadnym wypadku nie zamierzamy podążać śladem
Malinowskiego, starając się udowodnić, że charakter figur zmienia się w
zależności od rozpatrywanej formy społecznej. Wierzymy nawet w to, co
mówi się nam o Edypie, gdy przedstawia się go jako rodzaj inwariantu.
Problem jednak leży zupełnie gdzie indziej. Otóż chodzi o to, czy
rzeczywiście występuje tu całkowita zgodność między produktami
nieświadomości a tym inwariantem (między maszynami pragnącymi a
strukturą edypalną)? Albo inaczej: czy ów inwariant nie jest tylko wyrazem
dziejów długo utrwalanego błędu, we wszystkich jego odchyleniach i
modalnościach? Czy nie wyraża niekończących się wysiłków represji?
Dlatego podajemy w wątpliwość uporczywą edypalizację, której oddaje się
psychoanaliza w swojej teorii i praktyce, wykorzystując połączone środki
obrazów i struktur. Dlatego też, mimo wspaniałych rozpraw napisanych
ostatnio przez kilku uczniów Lacana, zastanawiamy się, czy również myśl
Lacana nie zmierza w tym kierunku. Czy naprawdę chodzi tylko o to, by
nawet schizola poddać edypalizacji? A może o coś innego, a nawet zupełnie
przeciwnego?58 Czy nie lepiej schizofrenizować, przeprowadzać
schizofrenizację całego pola nieświadomości, jak również historycznego
pola społecznego, tak aby zrzucić z siebie jarzmo Edypa, wszędzie odkryć
siłę produkcji pragnącej, odnowić związek Realnego z maszyną analityczną,
pragnieniem i produkcją? Sama nieświadomość nie jest bowiem ani
strukturalna, ani osobowa; niczego nie symbolizuje, podobnie jak niczego
nie przedstawia i nic nie wyobraża: nieświadomość składa maszyny i sama
składa się z maszyn. Nie będąc ani wyobrażeniową, ani symboliczną, jest
Realnym samym w sobie, „niemożliwym realnym” i jego produkcją.
Czym są jednak te długie dzieje, jeśli weźmiemy pod uwagę tylko okres
trwania psychoanalizy? Historia psychoanalizy nie przebiega bez ciągłych
poprawek, skrótów i znaków zapytania. Laplanche i Pontalis zauważyli, że
Freud dokonał „odkrycia” kompleksu Edypa w 1897 roku podczas swojej
autoanalizy, lecz po raz pierwszy nadał mu uogólnioną postać teoretyczną w
„Ja” i „to” z 1923 roku; ich zdaniem między tymi dwoma punktami
istnienie Edypa sprowadzało się raczej do drugoplanowej, „wyizolowanej
roli, pojawiając się na przykład w osobnym rozdziale o wyborze obiektu w
okresie dojrzewania płciowego (Trzy rozprawy z teorii seksualnej) czy w
analizie typowych marzeń sennych (Objaśnianie marzeń sennych)”. Toteż,
jak zauważają, zdecydowane odrzucenie teorii traumatyzmu i uwiedzenia
przez Freuda nie przyniosło jednoznacznego określenia Edypa, lecz opis
instynktownej seksualności dziecięcej o charakterze endogennym. Tak jakby
„Freud nie potrafił wyrazić wzajemnej relacji pomiędzy kompleksem Edypa
a seksualnością dziecięcą”, co znajduje wyraz w fakcie, że tę ostatnią odnosi
do biologicznej rzeczywistości stadiów rozwoju, kompleks zaś wiąże z
psychiczną rzeczywistością fantazji: Edyp został niemal spisany na straty
„na rzecz biologicznego realizmu”59.
Ale czy jest to właściwy sposób przedstawiania sprawy? Czy nastanie
imperium Edypa wymagało jedynie zrzeczenia się biologicznego realizmu?
A może złożono Edypowi w ofierze jeszcze coś innego, coś nieskończenie
bardziej potężnego? Prawdziwym odkryciem Freuda i pierwszych
analityków była przecież dziedzina wolnych syntez, w której wszystko jest
możliwe: niekończące się połączenia, dysjunkcje bez wykluczeń,
niespecyficzne koniunkcje, obiekty częściowe i przepływy. Z głębin
nieświadomości dobiega warkot maszyn pragnących, słychać ich szum i
pulsowanie: zastrzyk Irmy, tykanie maszyny Człowieka od Wilków,
maszynę kaszlącą Anny O. i każdy aparat objaśniający nastawiony przez
Freuda, każdą maszynę neurobiologiczno-pragnącą. Odkrycie wytwórczej
nieświadomości ma niejako dwa korelaty: pierwszy bezpośrednio
konfrontuje tę produkcję pragnącą z produkcją społeczną, formacje
symptomatologiczne z formacjami zbiorowymi; drugi wskazuje na represję,
której dopuszczają się na maszynach pragnących maszyny społeczne, oraz
na stosunek, jaki zachodzi pomiędzy wyparciem a ową represją. Wraz z
pojawieniem się wszechwładnego Edypa wszystko to zostaje utracone lub co
najmniej zagrożone. Wolne skojarzenia, zamiast otwierać się na
wieloznaczne połączenia, ponownie zamykają się w ślepej uliczce
jednoznaczności. Całe łańcuchy nieświadomości zostają wzajemnie
ujednoznacznione, zlinearyzowane, zawieszone na despotycznym
znaczącym. Cała p r o d u k c j a pragnąca zostaje ściśnięta, poddana
wymogom p r z e d s t a w i e n i a, smętnej i monotonnej grze
przedstawiającego z tym, co przedstawiane w przedstawieniu. I co
najważniejsze: reprodukcja pragnienia ustępuje miejsca prostemu
przedstawieniu zarówno w trakcie terapii, jak i w teoretycznym ujęciu
procesu leczenia. Nieświadomość wytwórczą zastępuje nieświadomość,
która potrafi już tylko wyrażać siebie – która wyraża się w micie, tragedii,
marzeniu sennym. Ale kto powiedział, że marzenie senne, tragedia czy mit
są równoznaczne z formacjami nieświadomości, nawet przy uwzględnieniu
pracy ich przekształcenia? Groddeck o wiele bardziej niż Freud pozostał
wierny idei samowytwarzania się nieświadomości we współistnieniu
człowieka z Naturą. Wydaje się, że Freud starał się uciec przed tym światem
nieoswojonej produkcji i wybuchowego pragnienia. Wolał za wszelką cenę
wprowadzić do niego odrobinę ładu, klasycznego porządku rodem z
greckiego teatru antycznego. Co bowiem znaczy stwierdzenie, że Freud
odkrył Edypa we własnej autoanalizie? I czy na pewno w swojej
autoanalizie, czy może w swojej goetheańskiej, klasycystycznej kulturze?
Analizując samego siebie, odkrył coś, o czym mógł powiedzieć: no proszę,
przecież to przypomina Edypa! Najpierw potraktował swoje odkrycie jak
odmianę „romansu rodzinnego”, paranoiczny zapis, za którego pomocą
pragnienie rozsadza czynniki determinujące rodzinę. Dopiero wtedy, gdy
stopniowo przekształcił romans rodziny w zwyczajne uzależnienie od
Edypa, krok po kroku zneurotyzował nieświadomość; w tym samym
momencie, gdy poddawał ją edypalizacji, udało mu się zamknąć trójkąt
rodzinny przed całą dziedziną nieświadomości. Wrogiem stał się teraz
schizofrenik. Produkcja pragnąca zostaje spersonifikowana czy raczej
spersonologizowana, przybiera formę wyobrażeniową i ustrukturyzowaną
(choć, jak zauważyliśmy powyżej, tak naprawdę różnica bądź granica nie
przebiega między porządkiem wyobrażeniowym i strukturą, które pozostają
być może wobec siebie komplementarne). Produkcja jest już tylko produkcją
fantazji, produkcją ekspresji. Nieświadomość przestaje być tym, czym jest –
fabryką, warsztatem – staje się teatrem, sceną, inscenizacją. I to nawet nie
teatrem awangardy, jaki pojawił się już za czasów Freuda (Wedekind), ale
teatrem klasycznym, ze swoim klasycznym porządkiem przedstawienia.
Psychoanalityk stał się reżyserem teatru prywatnego, zamiast być
inżynierem czy mechanikiem, który ustala jednostki produkcji i uwija się
wokół zbiorowych czynników produkcji i antyprodukcji.
Z psychoanalizą jest jak z rewolucją rosyjską: nie potrafimy wskazać
konkretnej chwili, w której sprawy przybrały zły obrót. Musimy stale się
cofać, by dotrzeć do momentu, w którym wszystko się popsuło. Kiedy to się
stało? Wraz pojawieniem się Amerykanów? Z pierwszą psychoanalityczną
Międzynarodówką? W chwili utworzenia tajnej Komisji? Czy może wtedy,
gdy doszło do pierwszych zerwań w ruchu psychoanalitycznym, które były
skutkami tyleż licznych klątw rzucanych przez Freuda, co zdrad, których
dopuszczali się odstępcy? A może zdradził sam Freud, gdy „odkrył” Edypa?
Edyp jest punktem rozstrzygającym, to w nim dokonał się idealistyczny
zwrot w psychoanalizie. Nie można jednak powiedzieć, że psychoanaliza od
początku ignoruje maszyny pragnące. Chociaż podstawowe pojęcia
ekonomii p r a g n i e n i a, takie jak praca i inwestycja, wciąż odgrywają w
niej istotną rolę, zostały jednak podporządkowane formom nieświadomości
ekspresywnej, nie zaś formacjom nieświadomości wytwórczej. Charakter
a n e d y p a l n y produkcji pragnienia wciąż jest w niej obecny, zostaje
jednak umieszczony w edypalnym układzie współrzędnych, który przekłada
anedypalną produkcję na takie pojęcia, jak „przededypalność”,
„paraedypalność”, „quasi-edypalność” itd. Maszyny pragnące są w tym
układzie stale obecne, ale działają już tylko za drzwiami gabinetu. Za
drzwiami czy za kulisami: oto miejsca, jakie maszynom pragnącym
przyznaje fantazja pierwotna, gdy wszystko dostosowuje się do sceny
edypalnej60. Maszyny bez przerwy wydają z siebie piekielny jazgot, tak że
nawet psychoanalityk nie może przejść obok nich obojętnie. Przyjmuje
zatem postawę, której bliżej do zaprzeczenia: tak, to oczywiście prawda, ale
podobnie jest z tatą i mamą. Nad wejściem do gabinetu wyryto napis: swoje
maszyny pragnące zostaw za drzwiami. Porzuć osierocone i wolne maszyny,
swój magnetofon i rowerek, wejdź do środka i poddaj się edypalizacji.
Wynika stąd wszystko, poczynając od niedającego się opisać charakteru
terapii aż po jej wysoce umowny przebieg, ciągnąca się w nieskończoność
wymiana przepływu słów na przepływ pieniędzy. Wówczas wystarczy krótki
moment napadu, często określany mianem epizodu psychotycznego: w
przebłysku schizofrenii pewnego dnia do gabinetu analityka przynosimy
magnetofon. Stop! To wtargnięcie maszyny pragnącej. Sytuacja się
odwróciła, złamaliśmy kontrakt, nie byliśmy wierni tej doniosłej zasadzie
wyłączenia osób postronnych z terapii. Wprowadziliśmy do niej trzecią
stronę, maszynę pragnącą we własnej osobie61. Tymczasem każdy
psychoanalityk powinien wiedzieć, że poniżej Edypa, poprzez Edypa i za
Edypem istnieją maszyny pragnące. Od początku psychoanalitycy n i e
m o g l i n i e b y ć ś w i a d o m i, jakiego wymuszenia się dopuścili po
to tylko, by wprowadzić Edypa, zaszczepić go na całej dziedzinie
nieświadomości. W rezultacie Edyp rozmieścił się na produkcji pragnącej,
przywłaszczył ją sobie, jak gdyby każda siła wytwórcza pragnienia
emanowała z niego. Psychoanaliza stała się nosicielem Edypa, wielkim
agentem antyprodukcji w obszarze pragnienia. Podobna historia wydarzyła
się z Kapitałem i jego zaczarowanym, cudotwórczym światem (również
pierwsi kapitaliści, jak mówił Marks, od początku nie mogli nie być
świadomi, że…).
7. Represja i wyparcie
Staraliśmy się przeanalizować trójkąt edypalny pod kątem jego formy,
procesu reprodukcji, przyczyny (formalnej) oraz metod i warunków, jakie
zakłada. Ale nie przeprowadziliśmy jeszcze analizy rzeczywistych sił i
rzeczywistych przyczyn, od których uzależniony jest proces triangulacji.
Odpowiedź w ogólnym zarysie jest prosta i udzielił jej Reich: przyczyną jest
społeczne stłumienie, siły społecznej represji. Odpowiedź owa mimo to nie
porusza dwóch problemów, które wydają się nawet bardziej istotne: z jednej
strony specyficznej relacji, jaka zachodzi między wyparciem a represją, z
drugiej – szczególnej sytuacji Edypa w systemie wyparcia-represji. Oba
problemy są oczywiście ze sobą związane, ponieważ g d y b y
wyparcie koncentrowało się na życzeniu
k a z i r o d c z y m, stawałoby się niezależnym procesem pierwotnym –
ustanawiając możliwość wymiany czy dowolnej relacji społecznej – w
zestawieniu z represją, która dotyczyłaby już tylko powrotów wypartego w
ustalonym porządku społecznym. Dlatego musimy przede wszystkim zająć
się drugą kwestią: czy wyparcie odnosi się do Edypa jako adekwatnej dla
nieświadomości formy wyrazu? Czy nie powinniśmy nawet powtórzyć za
Freudem, że kompleks Edypa, zgodnie ze swoimi dwoma biegunami, może
przybrać postać wyparcia (nie szczędząc nam śladów i powrotów wypartego,
gdy te konfrontują się z zakazem) bądź formę stłumienia (przechodząc dalej
na dziecko, od którego cała historia zaczyna się na nowo)?113 Zastanówmy
się, czy Edyp rzeczywiście wyraża pragnienie; czy jeśli pożąda się go, to
właśnie jego dotyczy wyparcie. W tym przypadku Freud posługuje się
argumentem, który wprawia nas w zdumienie. Otóż sięga po fragment z
Frazera, aby udowodnić, że „prawo jedynie zakazuje ludziom robić to, do
czego skłaniają ich popędy […]. A zatem zamiast wnioskować na podstawie
prawnego zakazu kazirodztwa, że istnieje naturalna niechęć do kazirodztwa,
powinniśmy raczej przyjąć założenie, że pobudza do niego naturalny
instynkt”114. Innymi słowy, mówi się nam: jeśli coś jest zakazane, to
dlatego, że jest pożądane (nie istniałaby potrzeba zakazu, gdyby coś nie było
obiektem pragnienia). Po raz kolejny zaskakuje nas ta niezachwiana wiara w
prawo i całkowita nieznajomość wybiegów i procedur, jakie ono stosuje.
Nieśmiertelny ojciec ze Śmierci na kredyt Céline’a wykrzykuje: więc
chcesz mojej śmierci, gadaj, o to ci chodzi? Prawdę mówiąc, wcale nie. Nie
było naszym życzeniem, by tata stawał się pociągiem, a mama dworcem.
Chcieliśmy jedynie trochę niewinności i trochę spokoju, by wreszcie
poświęcić się składaniu naszych małych maszyn, droga produkcjo pragnąca.
Rzecz jasna, fragmenty ciał matki i ojca zostają uwzględnione w
połączeniach, imiona rodziców ujawniają się w dysjunkcjach łańcucha,
rodzice pojawiają się w nim jako drugorzędne bodźce, które uruchamiają
proces rozwijania się ras, kontynentów i kolejnych przygód. Skąd więc
bierze się ta dziwaczna freudowska mania, by z Edypem wiązać to, co
przelewa się z każdej strony, by wychodzić od książkowej halucynacji i
obłędu nauczania (wychowawca w funkcji substytutu ojca, książka jako
romans rodzinny…)? Freud nie znosił prostego dowcipu Junga o tym, że
niemożliwe jest, by Edyp istniał w rzeczywistości, skoro nawet dzikus woli
raczej młodą i ładną kobietę od swojej matki czy babci. Jeśli Jung w jakiś
sposób zdradził, to przecież nie przez takie drwiące komentarze (one jedynie
sugerują, że matka funkcjonuje jako ładna dziewczyna, tak samo jak ładna
dziewczyna funkcjonuje jako matka), lecz w kwestii bardziej zasadniczej,
gdyż najważniejszym zadaniem tak dla dzikiego, jak dla dziecka pozostaje
stworzenie i uruchomienie swoich maszyn pragnących, wywołanie
przepływów, przeprowadzenie cięć. Prawo mówi: nie możesz poślubić
matki, nie wolno ci zabić ojca. I wtedy my, posłuszni poddani, mówimy
sobie: a w i ę c t e g o chciałem! Czy nadejdzie kiedyś dzień, w którym
cień podejrzenia padnie również na prawo i odważymy się pomyśleć, że
funkcją prawa jest zniesławianie, a w jego interesie leży okrywanie hańbą i
zohydzanie osoby, którą prawo uznaje za winną, żądając dla niej nie tylko
orzeczenia winy, ale również tego, by ona sama poczuła się winna? Wygląda
to tak, jakby z procesu wyparcia można było wyprowadzać wnioski o
naturze wypartego, podobnie jakby na podstawie zakazu należało dochodzić
do przedmiotu objętego zakazem. Natrafiamy tu na kolejny paralogizm,
czwarty z kolei błąd w rozumowaniu, który powinniśmy nazwać
p r z e m i e s z c z e n i e m. Okazuje się bowiem, że prawo niekiedy
obejmuje swoim zakazem obiekt o całkowicie zmyślonej naturze,
umieszczając go w porządku pragnienia czy w porządku „instynktów” po to
tylko, by wmówić podporządkowanym mu podmiotom zamiary
odpowiadające tej fikcji. To jedyny sposób, w jaki prawo może wedrzeć się
do sfery intencji i obarczyć nieświadomość poczuciem winy. Krótko
mówiąc, nie stoimy w obliczu systemu złożonego z dwóch terminów, gdzie
na podstawie formalnego charakteru zakazu można by wywnioskować, co
jest rzeczywistym przedmiotem zakazu. Znajdujemy się w systemie o trzech
terminach, w którym powyższy wniosek ma charakter zupełnie
nieuprawniony. Dlatego musimy dokonać następującego rozróżnienia:
wyodrębniamy przedstawienie wypierające, przeprowadzające operacje
wyparcia; przedstawiciel wyparty, do którego proces wyparcia realnie się
odnosi; wreszcie, przemieszczony element przedstawiony, nadający
procesowi wyparcia postać sfałszowanego obrazu, na który pragnienie ma
się nabrać. Właśnie tym jest Edyp – podrobionym obrazem. Wyparcie nie
działa w ramach Edypa ani się na nim się nie skupia. Nie chodzi nawet o
powrót wypartego. Edyp jest podrobionym produktem wyparcia. Jest
przedstawiany tylko o tyle, o ile wywołuje go wyparcie. Ono zaś nie może
działać bez przemieszczenia pragnienia, bez wyniesienia p r a g n i e n i a
k o n s e k w e n c j i – już podnieconego, gotowego na rózgi – i
zastąpienia nim p r a g n i e n i a a n t e c e d e n c j i, na które teoretycznie
i faktycznie jest nakierowane („ach, więc to było tym!”). I chociaż Lawrence
nie walczył z Freudem w imię praw Ideału, lecz występował przeciw niemu
w imię przepływów seksualności, intensywności nieświadomego, niepokoiło
go i przerażało jednocześnie to, czego dopuszcza się Freud, gdy seksualność
zamyka w edypalnym żłobku; domyślał się, że stoi za tym operacja
przemieszczenia. Stąd jego gwałtowne protesty: nie – mówi Lawrence –
Edyp nie jest stanem pragnienia czy owocem popędów, to jedynie i d e a,
nic innego jak myśl, że to wyparcie nas pobudza, gdy chodzi o pragnienie;
nawet nie kompromis, lecz idea w służbie wyparcia, propaganda i
propagacja wyparcia: „Pobudka kazirodcza jest logiczną dedukcją ludzkiego
rozumu, który ucieka się do tej ostateczności, aby ocalić siebie […]. Jest w
pierwszej kolejności i przede wszystkim dedukcją logiczną, która, nawet
jeśli jest przeprowadzana nieświadomie, zostaje następnie wprowadzona do
sfery uczuciowej, gdzie staje się zasadą działania […]. Nie ma ona nic
wspólnego z czynną nieświadomością, gdyż ta migocze, drży i podróżuje
[…]. Rozumiemy przez to, że nie zawiera w sobie nic z ideału, nie ma w
sobie nic z pojęcia, i dlatego nie jest osobowa, ponieważ forma osobowa,
podobnie jak ego, należy do świadomego «ja» lub przeżywanej
subiektywności. Tym samym pierwsze analizy są lub powinny być na tyle
nieosobowe, ż e t a k z w a n e l u d z k i e r e l a c j e n i e
z o s t a j ą w n i c h u w z g l ę d n i o n e. Pierwszy kontakt nie jest
czymś osobowym ani biologicznym – fakt, którego psychoanaliza nie
potrafiła zrozumieć”115.
Życzenia edypalne w żadnym razie nie są czymś wypartym, nie ma też
żadnego powodu, by je za takie uznawać. Mimo to pozostają w ścisłym
związku z wyparciem, jednak w zupełnie innym sensie. Są przynętą lub
zafałszowanym obrazem, jakim posługuje się wyparcie, gdy zastawia na
pragnienie swe sidła. Jeśli pragnienie okazuje się czymś wypartym, to nie
dlatego, że jest ono pragnieniem matki i życzeniem ojcu śmierci; staje się
tym tylko dlatego, że odciska się na nim wyparcie. Pragnienie zakłada taką
maskę tylko wtedy, gdy znajduje się pod wpływem wyparcia, które modeluje
jej kształt i zakrywa nią pragnienie. Można zresztą powątpiewać, czy incest
jest rzeczywistą przeszkodą dla ustanowienia społeczeństwa, jak utrzymują
stronnicy koncepcji w y m i a n y małżeńskiej (échangiste). Widzieliśmy
już inne przeszkody… Prawdziwe niebezpieczeństwo kryje się gdzie indziej.
Pragnienie jest wypierane dlatego że każda nowa pozycja pragnienia –
choćby najmniejszego – wystarcza, by podważyć zastany porządek
społeczny. Nie z tego powodu jednak, że pragnienie ma charakter
aspołeczny. Bynajmniej. Ma ono charakter wywrotowy: zmontowanie
maszyny pragnącej jest niemożliwe bez równoczesnego wysadzenia całych
obszarów społecznych. Wbrew opinii niektórych rewolucjonistów
pragnienie jest ze swej istoty rewolucyjne (pragnienie to nie zabawa!); nie
ma społeczeństwa, które potrafiłoby znieść ustanowienie pragnienia, nie
zdając się przy tym na typowe dla siebie struktury wyzysku, poddaństwa czy
hierarchii. Jeśli przyjmiemy, że społeczeństwo jest tożsame ze swoim
strukturami (hipoteza dość komiczna), wówczas musimy przyznać: tak,
rzeczywiście, pragnienie w istotny sposób zagraża społeczeństwu. Właśnie
dlatego tak palącą kwestią jest dla społeczeństwa opanowanie pragnienia, a
nawet uciekanie się do rozwiązań doskonalszych niż stłumienie, to znaczy
dążenia do tego, by represja, hierarchia, wyzysk czy poddaństwo stały się
same w sobie pożądane. Czujemy się wyjątkowo niezręcznie, gdy mówimy
o sprawach tak elementarnych: pragnienie nie zagraża społeczeństwu,
ponieważ kryje się za nim życzenie sypiania z matką; jest niebezpieczne,
ponieważ jego natura jest rewolucyjna. Co wcale jednak nie znaczy, że
należy ono do innego porządku niż seksualność. Nie można powiedzieć o
seksualności i miłości, że zamieszkują sypialnię Edypa; marzą one raczej o
czymś bardziej przestronnym, uruchamiają osobliwe przepływy, które nie
dają się zmagazynować w ramach zastanego porządku. Pragnienie nie
„chce” rewolucji, ono samo jest mimowolnie rewolucyjne, dążąc do tego,
czego chce. Na początku naszych badań twierdziliśmy, że produkcja
społeczna i produkcja pragnąca to jeden proces; zarazem utrzymywaliśmy,
że różnią się pod względem organizacji swych reżimów, tak że społeczna
forma produkcji dokonuje istotnej represji produkcji pragnącej, podobnie jak
produkcja pragnąca („rzeczywiste” pragnienie) jest zdolna, potencjalnie,
rozsadzić formy społeczne. Czym jednak jest takie „rzeczywiste” pragnienie,
skoro nawet represja może stać się czymś pożądanym? Jak odróżnić je od
siebie? Pozwólmy sobie szerzej zająć się tym problemem. Zresztą nawet w
ich sprzecznych użyciach, nie wątpmy w to, m a m y d o c z y n i e n i a
z t y m i s a m y m i s y n t e z a m i.
Rozumiemy już, co psychoanaliza próbuje osiągnąć, gdy obstaje przy
istnieniu domniemanego związku, za sprawą którego Edyp staje się
przedmiotem wyparcia, a nawet podmiotem wyparcia, kiedy zapośrednicza
się go w „nad-ja”. Szuka w nim ona kulturowego uzasadnienia dla wyparcia,
uzasadnienia, które wysuwa je na plan pierwszy, i nie podejmuje już tematu
represji inaczej niż w kategoriach procesu wtórnego z punktu widzenia
nieświadomości. Dlatego niektórzy krytycy wskazują na konserwatywny czy
reakcyjny zwrot, jakiego dokonuje Freud, gdy nadaje wyparciu wartość
autonomiczną, rozumianą jako warunek powstania kultury
przeciwstawiającej się kazirodczym popędom: nawet Reich utrzymuje, że
p o r z u c e n i e s e k s u a l n o ś c i, czyli jego zdaniem punkt zwrotny
freudyzmu, zaczyna się wraz z przyjęciem koncepcji pierwotnego lęku,
który w założeniu ma uruchamiać proces wyparcia na sposób endogeniczny.
Przyjrzyjmy się artykułowi z 1908 roku o „kulturowej moralności
seksualnej”: Edyp nie został jeszcze w nim nazwany, lecz kwestia wyparcia
jest poruszana w związku z represją, która odpowiada za wywołanie
p r z e m i e s z c z e n i a i działa na popędy częściowe, o ile te wciąż na
swój sposób należą do dziedziny produkcji pragnącej, zanim ostatecznie
obrócą się przeciw popędom kazirodczym bądź innym siłom nawiedzającym
porządek prawowitych małżeństw. Ale natychmiast staje się oczywiste, że
im bardziej Edyp i kazirodztwo zajmują wyróżnione miejsce, tym bardziej
wyparcie oraz jego odpowiedniki w postaci represji i sublimacji będą
uzasadniane domniemanymi i transcendentnymi wymogami cywilizacji, a
jednocześnie psychoanaliza coraz mocniej będzie okopywać się na swoich
ideologicznych i familialistycznych pozycjach. Nie ma potrzeby po raz
kolejny opisywać reakcyjnych kompromisów freudyzmu czy nawet ogłaszać
jego „teoretycznej kapitulacji”: taka praca została już wykonana
wielokrotnie w sposób dogłębny, precyzyjny i zniuansowany116. Nie jest dla
nas szczególnym problemem, że w ramach tej samej praktycznej i
teoretycznej doktryny współistnieją ze sobą rewolucyjne, reformistyczne i
reakcyjne elementy. Nie zgadzamy się na przyjęcie postawy „wszystko albo
nic”, jaką narzuca się pod pretekstem, że teoria uzasadnia praktykę, rodzi się
z praktyki, lub że podważanie sposobu „leczenia” możliwe jest tylko wtedy,
gdy wychodzi się od elementów wyprowadzonych z terapii. Tak jakby każda
wielka doktryna nie była f o r m a c j ą z ł o ż o n ą, nie składała się z
połączonych części i kawałków, zmiennych i przeplatających się kodów i
przepływów, elementów częściowych i pochodnych, które określają życie
doktryny i jej rozwój. Jak gdyby możliwe było wypominanie komuś, że
utrzymuje dwuznaczny stosunek do psychoanalizy, nie zdradzając
uprzednio, że sama psychoanaliza, w swoim teoretycznym i praktycznym
wymiarze, opiera się na niejasnej relacji z tym, co odkrywa, oraz siłami, z
którymi się obchodzi. O ile krytyczne badania nad ideologią freudowską
zostały już zrealizowane, a ich rzetelność jest bezdyskusyjna, o tyle historia
ruchu psychoanalitycznego nie została nawet naszkicowana: struktura grupy
psychoanalitycznej, jej polityka, jej tendencje i ośrodki, jej samoodniesienie,
samobójstwa i ataki szaleństwa, potężne „nad-ja” grupy – wszystko to, co
pojawiało się na pełnym ciele mistrza. To, co zwykło się nazywać
monumentalnym dziełem Ernesta Jonesa, nie tyle zrywa z cenzurą, ile raczej
ją kodyfikuje. Trzy żywioły ujawniają się niejako jednocześnie: żywioł
badacza i pioniera, rewolucjonisty odkrywającego dziedzinę produkcji
pragnącej; żywioł klasycznej kultury, która wszystko osadza na teatralnej
scenie edypalnego przedstawienia (powrót do mitu!); i w końcu trzeci,
najbardziej niepokojący element, rodzaj haraczu wynikający z potrzeby
wzbudzania szacunku, wymuszenie, które stale domaga się uznania i
zinstytucjonalizowania, niesłychane przedsięwzięcie absorpcji wartości
dodatkowej, ze swoją kodyfikacją niedającego się zakończyć procesu
leczenia, cynicznym usprawiedliwianiem funkcji pieniądza, z poręczeniami
dla ustalonego porządku. Wszystkie te żywioły spotykają się w osobie
Freuda – tego fantastycznego Krzysztofa Kolumba, genialnego,
mieszczańskiego czytelnika Goethego, Szekspira i Sofoklesa,
zamaskowanego Ala Capone.
Siła prac Reicha niewątpliwie wynika z ukazania, w jak dużym stopniu
(psychiczne) wyparcie jest uzależnione od (społecznej) represji. Taka
zależność w żadnym wypadku nie znaczy pomieszania zakresu obu pojęć,
skoro represja potrzebuje wyparcia właśnie po to, by wykształcić uległe
podmioty i podtrzymywać proces reprodukcji formacji społecznych, w tym
ich struktur represyjnych. Nie tylko nie należy tłumaczyć represji na
podstawie rodzinnego wyparcia, w tym zakresie, w jakim ów proces
pokrywa się z cywilizacją, ale istotę cywilizacji należy pojmować poprzez
odniesienie do represji właściwej dla danej formy produkcji społecznej.
Represja jest skierowana na pragnienie – nie tylko na potrzeby i interesy –
za sprawą seksualnego wyparcia. Właśnie dlatego rodzina jest
oddelegowanym agentem wyparcia, o ile podtrzymuje „reprodukcję
psychologiczną mas w ekonomicznym systemie społeczeństwa”. Z takiej
przesłanki nie można na pewno wyciągać wniosku, że pragnienie ma
charakter edypalny. Przeciwnie, to represja pragnienia czy wyparcie
seksualne, inaczej mówiąc z a t r z y m a n i e energii libidynalnej, są
odpowiedzialne za urzeczywistnienie Edypa i uwikłanie pragnienia w
umyślny stan impasu, zawczasu zorganizowany przez represyjne
społeczeństwo. Reich jako pierwszy teoretyk sformułował problem związku
pragnienia z polem społecznym (przy tym był o wiele bardziej
konsekwentny niż Marcuse, który obchodzi się z tym tematem dość
swobodnie). Należy go uznać za rzeczywistego założyciela materialistycznej
psychiatrii. Wychodząc z perspektywy pragnienia, jako pierwszy odrzucił
powierzchowne wyjaśnienia marksizmu, zbyt chętnie przechodzącego do
stwierdzenia, że masy zostały oszukane, wprowadzone w błąd… Ale jako że
niewystarczająco rozwinął koncepcje produkcji pragnącej, nie potrafił opisać
warunków, w jakich pragnienie wchodzi w skład bazy ekonomicznej oraz w
jakim zakresie popędy wkraczają w obszar produkcji społecznej. Tym
samym wydawało mu się, że z inwestycjami rewolucyjnymi mamy do
czynienia tylko wtedy, gdy pragnienie bezpośrednio zbiega się w nich z
racjonalnością ekonomiczną; z kolei gdy przechodził do reakcyjnych
inwestycji mas, przedstawiały mu się jako zbieżne z ideologią, tak więc
psychoanaliza w jego oczach miała już tylko funkcję objaśniania tego, co
subiektywne, negatywne i zahamowane, nie uczestnicząc w pozytywności
ruchu rewolucyjnego czy w twórczym działaniu pragnienia (czy w pewien
sposób nie wprowadził po raz kolejny błędu i złudzenia w dziedzinę
pragnienia?). Niemniej trzeba przyznać Reichowi, że dzięki jego
wystąpieniom w imię pragnienia do psychoanalizy zawitała na chwilę pieśń
życia. W ostatecznej kapitulacji freudyzmu dostrzegał strach przed życiem,
powrót ideału ascetycznego, pożywkę dla kultury nieczystego sumienia. W
tej sytuacji prędzej, tłumaczył, należy wyruszyć na poszukiwanie Orgonu,
znaleźć ów witalny i kosmiczny element pragnienia, niż nadal uważać się za
psychoanalityka. I chociaż Freudowi wybaczono wiele, nikt nie może
zapomnieć Reichowi takiej zdrady. Zaproponował on – znowu jako pierwszy
– stworzenie układu, w którym maszyna analityczna działałaby wspólnie z
maszyną rewolucyjną, by wreszcie samemu skonstruować własne maszyny
pragnące, słynne paranoiczne, cudotwórcze i bezżenne pudełka o
metalowych ściankach, wyścielone bawełnianym i wełnianym obiciem.
To, że wyparcie odróżnia się od represji nieświadomym charakterem
działania i swoim rezultatem („nawet zahamowanie buntu staje się
nieświadome”), wyraźnie ukazuje różnicę w naturze obu procesów. Błędem
jest jednak wnioskować o ich rzeczywistej niezależności. Wyparcie rozwija
się do takiego stopnia, że represja przestaje być uświadamiana, staje się teraz
czymś pożądanym; wywołuje pragnienie konsekwencji, to znaczy
podrobiony obraz swojego przedmiotu, któremu nadaje pozorną
niezależność. W ścisłym znaczeniu wyparcie jest środkiem służącym
represji, nakierowuje się na przedmiot, do którego również odnosi się
represja: na produkcję pragnącą. Zakłada ona oryginalną, podwójną
operację: zgodnie z pierwszym jej etapem represyjna formacja społeczna
oddelegowuje swoją władzę instancji wypierającej; na drugim etapie, w
sposób współzależny, stłumione pragnienie zostaje niejako zamaskowane
sfałszowanym i przemieszczonym obrazem, jaki wyparcie wytworzyło.
Oddelegowanie wyparcia przez formację społeczną pojawia się
równocześnie ze zniekształceniem i przemieszczeniem formacji pragnącej,
które wyparcie to wywołało. Delegatem wyparcia, czy raczej agentem
oddelegowanym do wypierania, jest rodzina; sfałszowanym obrazem
wypartego są popędy kazirodcze. To podwójna operacja wydaje owoce w
postaci kompleksu Edypa i procesu edypalizacji. W j e d n y m
posunięciu represyjną produkcję społeczną
zastępuje się rodziną przeprowadzającą
w y p a r c i e, i t o w ł a ś n i e o n a w y t w a r z a
p r z e m i e s z c z o n y o b r a z p r o d u k c j i p r a g n ą c e j,
k t ó r y p r z e d s t a w i a t o , c o w y p a r t e, j a k o r o d z i n n e
p o p ę d y k a z i r o d c z e. Stosunek między tymi dwoma sposobami
produkcji jest zastępowany przez stosunek rodziny i popędów – sztuczka,
która odwraca uwagę i zwodzi całą psychoanalizę. Doskonale rozumiemy,
jaki interes ma w tej operacji produkcja społeczna, która nie potrafiłaby
inaczej wyklinać i usuwać możliwości buntu i rewolucji, jaką niesie ze sobą
pragnienie. Umieszczając krzywe zwierciadło incestu przed obliczem
pragnienia („no i co, właśnie tego chcesz?”), zawstydza się je, wprawia w
oszołomienie, stawia w sytuacji bez wyjścia, wmawiając mu z łatwością, by
wyrzekło się „samego siebie” w imię wyższych interesów cywilizacyjnych
(a co, jeśli każdy postępowałby w ten sam sposób, gdyby każdy żenił się z
matką albo zatrzymywał siostrę dla siebie? zróżnicowanie, wyodrębnienie i
wymiana nie byłyby możliwe…). Toteż należy działać szybko i zawczasu
pogrążyć pragnienie w kazirodztwie, w tym d o ś ć p ł y t k i m
s t r u m i e n i u k a l u m n i i.
Chociaż dostrzegamy korzyści płynące z tej operacji, gdy obieramy
perspektywę produkcji społecznej, o wiele mniej zrozumiałe jest dla nas, co
ją umożliwia, gdy spojrzymy na nią z perspektywy produkcji pragnącej.
Mamy już jednak wystarczające podstawy do udzielenia odpowiedzi.
Produkcja społeczna, na powierzchni zapisu oferowanego przez socius,
powinna dysponować instancją zdolną zarówno wdzierać się, jak i wpisywać
w powierzchnię zapisu pragnienia. Taka instancja istnieje i jest nią rodzina.
Ze swej istoty rodzina wchodzi w skład zapisu produkcji społecznej,
ujmowanej jako system reprodukcji producentów. Oczywiście na drugim
biegunie, czyli na ciele bez organów, zapis produkcji pragnącej formuje się
za sprawą genealogicznej sieci, k t ó r a n i e m a c h a r a k t e r u
f a m i l i a l n e g o: rodzice odgrywają w niej jedynie rolę obiektów
częściowych, przepływów, znaków i agentów procesu, który otacza ich ze
wszystkich stron. Dziecko może co najwyżej niewinnie „wiązać” z
rodzicami to, co znajduje w zdumiewających i wytwórczych
doświadczeniach przeprowadzanych na swoim pragnieniu; ale takie
doświadczenia n i e w i ą ż ą s i ę z rodzicami jako takimi. Otóż właśnie
tutaj pojawia się szansa na przeprowadzenie operacji. Pod wpływem
wyprzedzającego działania społecznej represji rodzina wślizguje się i
przenika do sieci genealogii pragnącej, w całości przypisuje ją sobie,
konfiskując przy tym Numen (spójrzcie, przecież tatuś jest Bogiem…).
Powstaje wówczas wrażenie, że doświadczenie pragnienia niejako „odnosi
się” bezpośrednio do rodziców, a rodzina stanowi w nim najwyższe prawo.
Obiekty częściowe zostają podporządkowane słynnemu prawu całości-
jedności, które działa na zasadzie „wybrakowania”. Dysjunkcje zostają
podporządkowane alternatywie między niezróżnicowaniem i wykluczeniem.
Rodzina wkracza w dziedzinę produkcji pragnienia i od najwcześniejszych
lat zaczyna przeprowadzać operację przemieszczenia pragnienia, operacji
niebywałego wyparcia, do której oddelegowała ją produkcja społeczna.
Rodzina zdolna jest przenikać do zapisu pragnienia w takim stopniu, w
jakim ciało bez organów, na którym wytwarza się zapis, dokonuje ze swej
strony p i e r w o t n e g o w y p a r c i a produkcji pragnącej. Do rodziny
należy już czerpanie z tego korzyści i dodawanie do poprzedniego zapisu
wyparcia wtórnego w ścisłym tego słowa
z n a c z e n i u, wyparcia, którego rodzina jest delegatem lub do którego
została oddelegowana (psychoanaliza wyraźnie podkreśla różnicę pomiędzy
tymi dwoma procesami wyparcia, nie potrafi jednak ukazać, co wynika z tej
dystynkcji lub tej różnicy w organizacji obu procesów). Dlatego wyparcie
nie poprzestaje na wypieraniu rzeczywistej produkcji pragnącej, ale również
dostarcza obiektowi wypartemu przemieszczonego i pozornego obrazu,
zastępując zapis pragnienia zapisem rodzinnym. Produkcja pragnąca w
całości może przybrać dobrze znaną postać edypalną tylko w ramach
familialnego przekładu swojego zapisu, w jego niewiernym przekładzie.
Czasem twierdziliśmy, że Edyp jest niczym lub prawie niczym (w
porządku produkcji pragnącej, a nawet u dziecka); innym razem, że obecny
jest wszędzie (uczestniczy w przedsięwzięciu oswajania nieświadomości,
przedstawiania nieświadomości i pragnienia). Ale dla pewności dodajmy, że
nigdy nie przyszło nam do głowy, by wynalezienie Edypa przypisywać
wyłącznie psychoanalizie. Wszystko temu zaprzecza: pacjenci przychodzą
na kozetkę już całkowicie zedypalizowani, nawet domagają się edypalizacji,
proszą o więcej… Spójrzmy na taki wycinek prasowy: tuż przed śmiercią
Strawiński wyznaje: „Jestem przekonany, że mój brak szczęścia wynikał z
wycofania ojca i uczuciowego chłodu, jakiego doznawałem ze strony matki.
Dlatego podjąłem decyzję, że pewnego dnia im pokażę…”. Jeśli nawet
artysta tak stawia sprawę, niewłaściwie byłoby krępować się i zadręczać
jakimiś przyziemnymi skrupułami pilnego psychoanalityka. Jeśli nawet
kompozytor utrzymuje, że jego muzyka nie jest świadectwem działania
czynnych i zwycięskich sił, lecz sił reaktywnych, reakcji na ojca i matkę, nie
pozostaje nic nam innego, jak jeszcze raz odegrać paradoks tak bliski
Nietzschemu, odrobinę go przekształcając: wyobraźmy sobie Freuda jako
muzyka. Nie, psychoanalitycy nie wymyślają tu niczego, chociaż
wprowadzili wiele innych wynalazków, z których wiele narzucili, inne
utrwalili, jeszcze inne zaszczepili. Psychoanalitycy jedynie podtrzymują
ruch przemieszczania nieświadomości, dodając mu impetu. Sprawiają, że
nieświadomość zmuszona jest mówić zgodnie z transcendentnym użyciem
syntez, które narzucają jej inne siły: Osoby całkowite, Obiekty całościowe,
wielki Fallus, przerażające Niezróżnicowanie porządku wyobrażeniowego,
Zróżnicowania symbolicznego, Segregacje… Jedyne odkrycie
psychoanalityków to przeniesienie, Edyp przeniesienia, Edyp
wyprowadzony z Edypa gabinetowego, o wyjątkowo szkodliwej i zaraźliwej
naturze; to jednak właśnie w nim podmiot odkrywa wreszcie, czego chce,
wysysając swojego Edypa na pełnym ciele analityka. I tak jest o jedno
odkrycie za dużo. Edyp nie powstaje w gabinecie analityka, lecz w obrębie
rodziny, gabinet bowiem działa zaledwie jako ostatni z terytorializmów.
Rodzina nie stwarza Edypa ani się na niego nie składa. Edypalne użycia
syntez, czyli edypalizacja, triangulacja, kastracja, odsyłają do sił o nieco
większej mocy i nieco bardziej skrytej naturze niż psychoanaliza, rodzina i
ideologia razem wzięte. Działają tu wszystkie siły społecznej produkcji,
reprodukcji i represji. Potrzeba bowiem naprawdę potężnych sił, by
opanować te, którymi dysponuje pragnienie, by zmusić pragnienie do
rezygnacji, by podstawiać reakcje typu tata-mama w miejsce tego, co w
nieświadomości czynne, agresywne, artystyczne czy produktywne. W tym
sensie, jak zauważyliśmy, Edyp jest aplikacją, rodzina zaś oddelegowanym
agentem. Nawet zaaplikowany, Edyp nastręcza trudności i wywołuje
męczarnie u dziecka, które przeżywa siebie (w trójkącie) tylko jako jeden
kąt:
Tego dziecka,
jego tam nie ma,
istnieje tylko jeden kąt,
nadchodzący kąt,
i nie ma kątów […]
świat ojca-matki jest właśnie tym, co musi odejść,
ten podwojony-podzielony świat,
w stanie ciągłego rozkładu,
równie skory do ciągłego jednoczenia […]
wokół niego obraca się cały system tego świata,
złośliwe wspierany przez najmroczniejszą z organizacji117.
8. Nerwica i psychoza
W 1924 roku Freud zaproponował proste kryterium odróżniania nerwicy od
psychozy: w nerwicy „ja” ulega wymogom rzeczywistości, nawet kosztem
wyparcia popędów „tego”, podczas gdy w psychozie „ja” znajduje się pod
naporem „tego”, nawet jeśli pociąga to za sobą zerwanie z rzeczywistością.
Zdarzało się, że musiało upłynąć sporo czasu, zanim idee Freuda mogły
pojawić się we Francji, ale nie w tym przypadku; Capgras i Carette w tym
samym roku przedstawili przypadek schizofrenii z objawami złudzeń o
sobowtórach, w którym chora manifestowała żywą nienawiść do matki i
kazirodcze pragnienia wobec ojca, jednak objawy występowały w stanie
utraty rzeczywistości, gdzie pacjentka przeżywała parę rodzicielską jako
fałszywych rodziców, podstawionych „sobowtórów”. Na tej podstawie
przedstawili wyjaśnienie odwróconej relacji: w nerwicy funkcja obiektowa
rzeczywistości jest zachowana, jednak pod warunkiem, że kompleks
przyczynowy zostaje wyparty; w psychozie kompleks opanowuje
świadomość, staje się obiektem psychozy za cenę „wyparcia”, które teraz
kieruje się w stronę rzeczywistości lub funkcji realnego. Oczywiście sam
Freud podkreślał schematyczność tego rozróżnienia, gdyż zerwanie z
rzeczywistością może pojawić się również w nerwicy, wraz z powrotem
wypartego (jako amnezja histeryczna, obsesyjne wycofywanie, annulation
obsessesionnelle), albo w psychozie, gdy w trakcie delirycznej rekonstrukcji
następuje odnowa rzeczywistości. Mimo wszystko jednak Freud nigdy nie
porzucił tego prostego kryterium118. Co więcej, wydaje się znaczące, że
podążając ową pierwotną ścieżką, odzyskał tak bliską tradycyjnej psychiatrii
myśl o fundamentalnym związku obłędu z utratą rzeczywistości, zbieżną z
psychiatrycznymi elaboratami o pojęciach dysocjacji i autyzmu. Być może
właśnie dlatego stanowisko Freuda tak szybko się rozpowszechniło.
W tej zbieżności stanowisk interesująca jest dla nas ściśle określona
funkcja kompleksu Edypa. O ile prawdą jest, że wątki rodzinne często
wdzierają się do świadomości psychotycznej, tym bardziej może zaskakiwać
fakt, na który zwrócił uwagę Lacan, ten mianowicie, że to w nerwicy będzie
„odkrywać się” Edypa tam, gdzie, jak się sądzi, pozostaje w utajeniu, nie zaś
w psychozie, gdzie ujawnia się on w pełni119. Ale czy nie jest tak, że w
psychozie kompleks rodzinny ukazuje się w postaci bodźca o drugorzędnej
wartości, prostego wzbudnika nieodgrywającego roli organizatora, podczas
gdy intensywne inwestycje rzeczywistości są skierowane na coś zupełnie
innego (na pole społeczne, historyczne i kulturowe)? Wdzierając się do
świadomości i opanowując ją, Edyp dostosowuje się do niej, tym samym
udowadniając własną niezdolność do objęcia funkcji „organizatora”.
Wystarczy już teraz przyłożyć do psychozy ową fałszywą miarę, sprowadzić
ją do owego fałszywego kryterium, jakim jest Edyp, aby uzyskać efekt
utraty rzeczywistości. Nie jest to operacja abstrakcyjna: psychotykowi
narzuca się organizację edypalną po to tylko, by przypisać mu b r a k
organizacji, brak w nim samym. To operacja na żywym ciele i włóknach
jego duszy, na którą reaguje autyzmem i utratą rzeczywistości. Czy to
możliwe, by utrata rzeczywistości nie była efektem schizofrenicznego
procesu, ale skutkiem wymuszonej edypalizacji procesu, inaczej mówiąc,
jego przerwania? Czy tym samym należy skorygować tezę, jaką wcześniej
postawiliśmy, i przyjąć, że niektórzy znoszą edypalizację gorzej niż inni?
Schizol nie chorowałby wówczas wewnątrz Edypa i na Edypa, który
wyłaniałby się w jego przepełnionej omamami świadomości tym silniej, im
bardziej brakowałoby mu symbolicznej organizacji „jego” nieświadomości.
Otóż nie: schizofrenik choruje na edypalizację, jaką mu się narzuca (tę
najmroczniejszą z organizacji), nie potrafiąc jej znieść, wyrusza w daleką
podróż. Tymczasem wygląda to tak, jakby kogoś, kto dryfuje wraz
kontynentami i kulturami, wciąż umieszczało w jakiejś prowincjonalnej
mieścinie. Cierpienia schizofrenika nie wynikają z podzielonego „ja” czy
rozpadu organizacji edypalnej; cierpi on raczej na wymuszony powrót do
tego wszystkiego, od czego uciekał. Stąd spadek intensywności, osiągający
poziom ciała bez organów = 0, stąd autyzm: schizofrenik nie dysponuje
innymi środkami reagowania na zapory stawiane jego inwestycjom w
rzeczywistość, zapory w postaci edypalnego systemu represji-wyparcia. Jak
mówi Laing, przerywa się im podróż. Schizofrenicy utracili rzeczywistość.
Ale w którym momencie? W trakcie podróży czy w chwili jej przerwania?
Odwrotną relację pomiędzy nerwicą i psychozą można sformułować
inaczej: mielibyśmy do czynienia niejako z dwoma zbiorami, grupą
psychotyków i grupą neurotyków – tych, którzy nie mogą znieść
edypalizacji, i tych, którzy nie tylko ją znoszą, ale wręcz przyjmują z
zadowoleniem i w niej się rozwijają; na pierwszych edypalne piętno się nie
odciska, na drugich pozostawia swój znak. „Myślę, że grupa moich
przyjaciół odpłynęła z początkiem Nowego Wieku, kierowana siłą
praktycznego wybuchu, który popchnął ich w stronę paternalistycznej
dewiacji, w moich oczach – całkowitego zepsucia… D r u g a g r u p a
s a m o t n i k ó w, do której sam się zaliczam, złożona niewątpliwie z
samych szkieletów, została pozbawiona możliwości indywidualnego sukcesu
w chwili, gdy zdecydowała się poświęcić żmudnym studiom nad wiedzą
wrodzoną. Co się tyczy mnie, bunt przeciwko p a t e r n a l i z m o w i
p i e r w s z e j g r u p y sprawił, że od drugiego roku znajduję się w
trudnym położeniu społecznym, sprawiającym, że coraz bardziej się duszę.
Ale s ą d z i c i e, ż e o b i e g r u p y z d o l n e s ą k i e d y ś s i ę
p o ł ą c z y ć? Nie mam właściwie nic do tych drani od męskiego
paternalizmu, nie jestem przecież mściwy… Tak czy inaczej, gdyby udało
mi się pewnego dnia zwyciężyć, skończyłaby się walka Syna z Ojcem!... I
chodzi mi oczywiście o lud Boży, a nie tych z moich bliźnich, którzy
uważają się za wybrańców…”120 W zestawieniu obu grup wytwarza się
przeciwieństwo między zapisem pragnienia na przedwiecznym ciele bez
organów oraz zapisem familialnym na socius. Z jednej strony wrodzona
mądrość psychozy, z drugiej neurotyczne nauki doświadczalne.
Ekscentryczne koło schizoidalne i nerwicowy trójkąt. Najogólniej rzecz
biorąc, występują tu dwa typy użycia syntez. Po jednej stronie maszyny
pragnące, po drugiej maszyny narcystyczno-edypalne. Chcąc wniknąć w
szczegóły tej walki, należy pamiętać, że rodzina skrawa i nieustanie obrabia
produkcję pragnącą. Wpisując się w zapis pragnienia, zaciskając na nim
swój uchwyt, przywłaszcza znaczącą część sił wytwórczych, w odpowiedni
dla siebie sposób przemieszcza i reorganizuje całość cięć, jakie cechują
maszyny pragnienia. Rodzina sprawia, że każde z tych cięć podlega
powszechnej kastracji, która jest warunkiem rodziny („tyłek martwego
szczura” – powie Artaud – „zwisający z niebiańskiego sufitu”), ale także
dystrybuuje każde cięcie zgodnie z właściwymi dla siebie prawami oraz
wymogami stawianymi przez produkcję społeczną. Przycina całość
odpowiednio do swojego trójkątnego kształtu, odróżnia elementy należące
do rodziny od tych, które są poza nią. Przecina również swoje wnętrze,
zgodnie z liniami zróżnicowania, które wyodrębniają osoby całościowe: tam
jest tata, tam jest mama, ty jesteś tutaj, dalej jest twoja siostra. W tym
miejscu masz przeciąć przepływ mleka, teraz przesuń się i zrób miejsce dla
brata, tam nie wolno robić kupki, tutaj przetnij strumień gówna.
Najważniejszą funkcją rodziny jest retencja: chodzi o to, co rodzina może
odrzucić z produkcji pragnącej, a co z niej zachować; gdzie rozgałęziać
swoje ślepe ścieżki prowadzące do własnego niezróżnicowania (kloaki) i
jakimi ścieżkami zaraźliwego i reprodukowalnego zróżnicowania podążać.
Rodzina bowiem tworzy zarówno stan swojej hańby, jak i swojej chwały,
zarówno niezróżnicowanie swojej nerwicy, jak i zróżnicowanie swojego
ideału, które wydają się różnić tylko z pozoru. Co w tym samym czasie
tworzy produkcja pragnąca? Zachowane elementy nie wchodzą w zakres
nowego użycia syntezy, która narzuca im tak dogłębną transformację, że
cały trójkąt nie przestaje rezonować. Maszyny pragnące są tuż za progiem,
kiedy wchodzą w obręb syntezy, wszystko zaczyna wibrować. Co więcej,
być może to, co pozostało na zewnątrz, wywołuje jeszcze silniejsze
wibracje. Maszyny ponownie wprowadzają lub próbują wprowadzić swoje
odchylone cięcia. Dziecko domyśla się, jakie zadanie przed nim stoi. Co
jednak umieścić w trójkącie, jak dokonać selekcji? Czy nos ojca i ucho
matki załatwią sprawę? Co można zachować z produkcji pragnącej? Czy to
wystarczy do dobrego edypalnego cięcia? A co z trąbką od roweru? Co w
takim razie jest częścią rodziny? Właściwością trójkąta są jego wibracje i
rezonanse, wynikające zarazem z elementów zachowanych, jak i
odrzuconych. Rezonowanie jest drugą funkcją rodziny (także w tym
przypadku może być przytłumione lub głośne, wstydliwe lub dumne).
Rodzina jest zarazem anusem, który zachowuje, głosem, który rezonuje, i
ustami, które konsumują. Tak wyglądają właściwe dla niej trzy syntezy, od
kiedy jej zadanie polega na podłączaniu pragnienia do już gotowych
obiektów produkcji społecznej. Jeśli chcecie poczuć siłę rezonowania,
kupcie trochę magdalenek z Combray.
Teraz rozumiemy, że niemożliwe jest utrzymywanie prostego
przeciwstawienia obu grup, które pozwalało zdefiniować nerwicę w
kategoriach zaburzeń wewnątrzedypalnych, a psychozę w kategoriach
zaburzeń pozaedypalnych. Nie wystarczy nawet powiedzieć, że obie grupy
są „zdolne do połączenia”. Trudność kryje się raczej w samej możliwości ich
bezpośredniego wyodrębnienia. Jak odróżnić nacisk, jaki reprodukcja
rodzinna wywiera na produkcję pragnącą, od presji, jaką produkcja pragnąca
wywiera na reprodukcję rodzinną? Edypalny trójkąt wibruje, ale czy za
sprawą uchwytu, który zabezpiecza trójkąt przed wtargnięciem maszyn
pragnienia, czy raczej dlatego, że maszyny uciekają przed jego uciskiem i
zmuszają trójkąt do jego poluzowania? Gdzie przebiega granica
rezonowania trójkąta? Romans rodzinny wyraża wysiłek ocalenia edypalnej
genealogii, ale także wolnościowy zryw, jakiego podejmuje się genealogia
nieedypalna. Fantazje nigdy nie są formami brzemiennymi (des formes
prégnantes)121; to raczej krańcowe lub graniczne zjawiska, gotowe
przechodzić z jednej strony granicy na drugą. Krótko mówiąc, E d y p
j e s t z j a w i s k i e m ś c i ś l e n i e r o z s t r z y g a l n y m. Odkrywa
się go w każdej postaci tym bardziej, im bardziej przejawia swoją
nierozstrzygalną naturę; w tym kontekście sensu nabiera stwierdzenie, że
Edyp, ściśle mówiąc, nie służy do niczego. Przypomnijmy sobie wspaniałą
historię z Nervala: bohater opowiadania pragnie, aby Aurelia, jego
ukochana, stała się tożsama z Adrianną, dziewczynką, w której zakochał się
w dzieciństwie; oba miłosne obiekty „postrzega” jako tożsame122.
Jednocześnie Aurelia i Adrianna, obie w jednej postaci, są matką. Czy
można powiedzieć, że takie utożsamienie, podobnie jak „tożsamość
percepcyjna obiektu”, jest tutaj oznaką psychozy? Po raz kolejny natrafiamy
na kryterium rzeczywistości: kompleks opanowuje świadomość
psychotyczną jedynie za cenę zerwania z realnością, podczas gdy w nerwicy
tożsamość pozostaje tożsamością nieświadomych przedstawień i nie zaburza
percepcji. Ale co udało się uzyskać z wpisania każdego zjawiska, łącznie ze
zjawiskami psychotycznymi, w ramy Edypa? Wystarcza jeden krok dalej, by
Aurelia, Adrianna o r a z matka stały się Najświętszą Dziewicą. Nerval
poszukuje granicy rozedrganego trójkąta. „Szuka pan tragedii” – powie
Aurelia. Niemożliwe jest wpisanie każdego zjawiska w Edypa, tak by nic nie
uchodziło na jego granicach. Dlatego, z punktu widzenia percepcji, zjawiska
utożsamienia nie odnosiły się do osób, lecz wiązały z utożsamianiem imion
w obszarach intensywności, które tworzą punkt wyjścia dla innych
obszarów, jeszcze bardziej intensywnych, dla bodźców dowolnej natury,
które pozwalają wyruszyć w zupełnie inne podróże, dają początek fazom
przestoju, które przygotowują grunt pod jeszcze inne wyłomy, inne
posunięcia, gdzie nie natrafia się już na postać matki, lecz spotyka Świętą
Panienkę i Boga: z w y c i ę s k o t r z y k r o ć z s z e d ł e m
A c h e r o n p o d z i e m n y… 123 Dlatego schizofrenik przystaje na
sytuację, w której wszystko można zredukować do matki, ponieważ nie ma
to już żadnego znaczenia; jest przekonany, że z matki można wywieść każde
zjawisko, i w swoim sekretnym użyciu wyprowadza z niej Najświętsze
Dziewice, które już wcześnie zostały tam umieszczone.
Jeśli wszystko przekształca się w nerwicę lub przybiera postać
psychozy, jest to tylko dowód na to, że nie należy formułować problemu w
takich kategoriach. Równie niewłaściwe jest stosowanie interpretacji
edypalnych do nerwicy przy zachowywaniu wyjaśniania za pomocą
czynników pozaedypalnych dla psychozy. Nie da się wyodrębnić dwóch
grup, nie istnieje żadna różnica co do natury zjawisk psychotycznych i
nerwicowych. J e s t t a k, p o n i e w a ż i w j e d n y m, i w
drugim przypadku to produkcja pragnąca jest
p r z y c z y n ą, ostateczną przyczyną, czy to w psychotycznej subwersji,
która rozsadza lub zatapia Edypa, czy w nerwicowym rezonansie, który go
ustanawia. Taka zasada nabierze pełnego wymiaru, jeśli spojrzymy na nią z
perspektywy dyskusji wokół znaczenia „aktualnych czynników”. Jednym z
najistotniejszych zagadnień w psychoanalizie była ocena roli czynników
aktualnych, aktywnych nawet w nerwicy, pod warunkiem, że dają się one
odróżnić od rodzinnych czynników infantylnych. Wszystkie rozłamy i
nieporozumienia wynikały z rozbieżności w ich ocenie. Trudności
nastręczało określenie kilku aspektów. Po pierwsze, natura tych czynników
(czy mają one charakter somatyczny, społeczny, metafizyczny? czy chodzi w
nich o słynne „problemy życiowe”, za sprawą których do psychoanalizy na
nowo wkracza najczystszej postaci idealizm, wyzbyty seksualności?).
Następnie problem ich modalności: czy działają w sposób negatywny,
prywatywny, poprzez zwykłą frustrację? Wreszcie, moment i czas, w jakim
się rozgrywają: czyż nie jest czymś samo przez się zrozumiałym, że czynniki
aktualne ujawniają się p o p e w n y m c z a s i e, oznaczając „niedawną
przeszłość”, w przeciwieństwie do czynników infantylnych bądź
archaicznych, których działanie znajduje wystarczające wyjaśnienie w
ramach kompleksu rodzinnego? Nawet u Reicha – skądinąd autora, który na
tyle pieczołowicie związał pragnienie z formami produkcji społecznej, że
potrafił udowodnić, iż każda psychonerwica jest zarazem nerwicą aktualną –
czynniki aktualne wciąż okazują się aktywne jedynie w wyniku represyjnej
deprywacji (w „zastoju seksualnym”) i ujawniają swoje oblicze dopiero po
czasie. Doprowadzi to zresztą Reicha do utrzymywania pewnego
rozproszonego edypalizmu, skoro zastój lub aktualny czynnik o
prywatywnej naturze określa jedynie energię nerwicy, ale już nie jej treść,
która ze swej strony odsyła do infantylnego konfliktu edypalnego, tego
dawnego konfliktu reaktywowanego przez aktualny stan zastoju124. Czy
jednak edypaliści nie twierdzą czegoś podobnego, kiedy zauważają, że
doświadczanie aktualnej deprywacji czy frustracji jest możliwe jedynie w
łonie dawniejszego konfliktu wewnętrznego o charakterze jakościowym,
który nie tylko zamyka ścieżki objęte zakazem rzeczywistości, ale również
drogi od tego zakazu wolne, lecz blokowane przez „ja”, które ich sobie
wzbrania (formuła podwójnego blokowania): „czy ktoś potrafiłby znaleźć
przykłady” ilustrujące schemat aktualnej nerwicy „u osoby zamkniętej w
areszcie, więźnia osadzonego w obozie koncentracyjnym czy robotnika
wyczerpanego pracą? Wątpliwe jest, czy znalazłaby się ich wystarczająca
liczba… W systematyczny sposób sprzeciwiamy się uznaniu oczywistych
nadużyć, z jakimi spotykamy się w rzeczywistości, bez ich jednoczesnej
kategoryzacji, bez prób wyjaśniania, w jakim stopniu chaos świata odsyła do
subiektywnego zaburzenia, nawet jeśli z c z a s e m zamęt ten wpisuje się
w mniej lub bardziej nieodwracalne struktury”125. Rozumiemy to zdanie, ale
nie potrafimy udawać, że charakter tej wypowiedzi nie jest dla nas
niepokojący. Stawia się nas przed następującym wyborem: albo uznamy
czynnik aktualny za całkowicie zewnętrzną deprywację (co jest
niemożliwe), albo pogrążamy się w jakościowym konflikcie wewnętrznym,
który nieuchronnie odsyła do Edypa… (Edyp jest źródłem, przy którym
psychoanalitycy obmywają ręce z niesprawiedliwości świata).
Jeśli obierzemy zupełnie inną ścieżkę i spojrzymy na idealistyczne
odchylenie psychoanalizy z odmiennej perspektywy, okaże się, że kryje się
za nim interesująca próba nadania aktualnym czynnikom statusu innego niż
jedynie prywatywny i następczy. Tak też jest w przypadku, gdy dwa
przeciwstawne wątki splatają się w oczywisty paradoks, który odnajdujemy
na przykład u Junga: z jednej strony troska o skrócenie niekończącego się
procesu leczenia, gdy na pierwszy plan wysuwa się obecna sytuacja pacjenta
lub aktualny stan zaburzenia, z drugiej strony próba wyjścia poza Edypa,
pójścia jeszcze dalej niż fazy przededypalne, wzniesienia się na wyżyny –
jak gdyby najściślejsza aktualność była zarazem najbardziej źródłowa,
najbliższa i najbardziej odległa126. Jung przedstawia teorię, w której
archetypy działają zarazem jako czynniki aktualne, które przekraczają ramy
wyobrażeń rodzinnych ujawnianych w procesie przeniesienia, oraz jako
nieskończenie odległe czynniki archaiczne, które wywodzą się z czasów
jeszcze dawniejszych niż czynniki oddziałujące we wczesnych fazach
dzieciństwa. Ale tym sposobem nic nie uzyskujemy, skoro czynniki aktualne
tracą swój prywatywny charakter tylko po to, by teraz korzystać z praw
Ideału, i przestają wiązać się z następstwem tylko po to, by stać się
zaświatami (au-delà), które, zamiast być analitycznie zależne od Edypa,
muszą anagogicznie odsyłać do edypalnego znaczonego. Wtedy
nieuchronnie do różnicy czasowej powraca idea następstwa, o czym
świadczy zadziwiająca klasyfikacja zaproponowana przez Junga: dla
młodych, mierzących się z rodzinnymi i miłosnymi problemami, zaleca się
metodę Freuda! Dla nieco starszych, konfrontujących się z wymogami
społecznej adaptacji, Adler! A dla starszych i w pełni dojrzałych, których
problemy związane są z Ideałem, oczywiście Jung…127 Widzieliśmy już, co
łączy Freuda z Jungiem: nieświadomość jest nieustannie mierzona mitem
(zamiast jednostką produkcji), mimo że stosowanie takiej miary prowadzi w
dwóch pozornie sprzecznych kierunkach. Ale w końcu jakie znaczenie ma
to, czy moralność i religia znajdują w Edypie kierunek analityczny i
regresywny, czy też to, że Edyp przybiera kierunek anagogiczny i
prospektywny w moralności i religii?
Nasza teza jest następująca: przyczyny zaburzenia, czy to w nerwicy,
czy w psychozie, zawsze należy szukać po stronie produkcji pragnącej, w jej
relacji z produkcją społeczną, w odmienności ich reżimów lub w ich
otwartym konflikcie, a także w sposobie, w jaki produkcja pragnąca
inwestuje w produkcję społeczną. O ile produkcja pragnąca pozostaje w tym
związku, wciągnięta jest w ten konflikt, zaangażowana w te warunki, o
t y l e j e s t c z y n n i k i e m a k t u a l n y m. W tym znaczeniu nie ma
ona charakteru ani prywatywnego, ani następczego. Czynnik aktualny jako
składowy element pełnego życia pragnienia zaznacza swoją obecność od
pierwszych chwil życia dziecka i towarzyszy mu na każdym kroku. Nie
pojawia się znienacka po nadejściu Edypa. Nie zakłada edypalnej
organizacji czy wcześniejszej organizacji w fazie przededypalnej. T o
w ł a ś n i e E d y p j e s t o d n i e g o u z a l e ż n i o n y, c z y t o
j a k o b o d z i e c o d o w o l n e j w a r t o ś c i, p r o s t y
w z b u d n i k, p o p r z e z k t ó r y w y t w a r z a s i ę , o d
p o c z ą t k u d z i e c i ń s t w a, a n e d y p a l n a o r g a n i z a c j a
produkcji pragnącej, czy też jako efekt systemu
w y p a r c i a-r e p r e s j i, j a k i r e p r o d u k c j a s p o ł e c z n a
n a r z u c a p r o d u k c j i p r a g n ą c e j z a s p r a w ą r o d z i n y.
„Aktualność” nie nazywa „niedawnej przeszłości”, która przeciwstawiałaby
się czemuś „dawnemu” czy „infantylnemu”, lecz jest tym, co odróżnia się od
„wirtualności”. T o k o m p l e k s E d y p a m a c h a r a k t e r
w i r t u a l n y, o i l e m u s i s i ę z a k t u a l i z o w a ć w
formacji nerwicowej jako efekt wywiedziony z
c z y n n i k a a k t u a l n e g o c z y t e ż w t y m z a k r e s i e, w
jakim rozdziela i rozkłada się w formacji
psychotycznej w postaci efektu bezpośredniego
t e g o s a m e g o c z y n n i k a. Właśnie w tym sensie idea następstwa
wydawała się nam ostatnim paralogizmem psychoanalitycznej teorii i
praktyki; aktywna produkcja pragnąca, w przebiegu swojego procesu,
inwestuje w zbiór relacji somatycznych, społecznych i metafizycznych,
które nie tyle następują po relacjach edypalnych o psychologicznej naturze,
co raczej z o s t a n ą z a a p l i k o w a n e i
p r z y p o r z ą d k o w a n e do edypalnego podzbioru o charakterze
reaktywnym albo wykluczą ten podzbiór z pola inwestycji, w jakim działają.
N i e r o z s t r z y g a l n y, w i r t u a l n y , r e a k t y w n y i
r e a k c y j n y – oto właściwa charakterystyka Edypa. Jest on niczym
innym jak formacją reakcyjną. Formacją powstającą w reakcji na produkcję
pragnącą. Zupełnym nieporozumieniem jest rozważać naturę tej formacji w
oderwaniu, to znaczy abstrakcyjnie i niezależnie od aktualnego czynnika,
który z nią współistnieje i na którego działanie ona reaguje.
Ale czy psychoanaliza nie robi właśnie tego, gdy zamyka się w
kleszczach Edypa, gdy określa stan progresu i regresu z perspektywy Edypa
czy nawet umieszcza je na jego skali: taką funkcję spełnia idea regresji do
okresu przededypalnego, niekiedy przywoływana w opisach psychozy. Jej
działanie przypomina eksperyment z nurkiem Kartezjusza128: regres i
progres mogą wytworzyć się tylko wewnątrz sztucznie zamkniętego
edypalnego naczynia, choć tak naprawdę są uzależnione od zawsze
aktualnego i współczesnego z nimi stanu zmiennych sił w
a n e d y p a l n e j produkcji pragnącej. Produkcja pragnąca nie istnieje
inaczej niż w sposób aktualny; tymczasem progres i regres są jedynie
urzeczywistnieniem wirtualności, która nie zawsze spełnia się tak doskonale,
jak to możliwe w przypadku stanów pragnienia. Niewielu psychiatrów i
psychoanalityków potrafi nawiązać z dorosłymi lub młodymi
schizofrenikami rzeczywistą i wzajemnie inspirującą relację. Do grona tych,
którzy to umieją, z pewnością zaliczają się Gisela Pankow oraz Bruno
Bettelheim, którzy dzięki sile własnych teorii i swojej terapeutycznej
skuteczności potrafią wytyczyć nowe ścieżki w procesie leczenia.
Nieprzypadkowo też oboje podważają koncepcję regresji. Kiedy Gisela
Pankow zwraca uwagę na zabiegi, jakim poddawane jest ciało schizofrenika
– wszystkie te masaże, kąpiele, okłady – zastanawia się, czy można
powiedzieć, że wprowadzenie chorego w stan regresji ma na celu
dostarczenie mu symbolicznego i pośredniego zaspokojenia, które ma
wywołać u niego progres, umożliwić mu wkroczenie na ścieżkę rozwoju. Jej
zdaniem w tym przypadku nie chodzi przecież o „poddanie schizofrenika
zabiegom, których nie doświadczył w okresie niemowlęcym. Ich celem jest
dostarczenie choremu doznań cielesnych, dotykowych oraz innych , które
zmuszą go do uznania granic własnego ciała… Chodzi więc o
r o z p o z n a n i e nieświadomego pragnienia, a nie o jego
zaspokojenie”129. Rozpoznanie pragnienia oznacza ponowne uruchomienie
procesu produkcji pragnącej na ciele bez organów, dokładnie w tym miejscu,
w którym schizofrenik się zwinął, tam, gdzie się wycofał – po to, by w
spokoju uśmierzyć i opanować ten proces. Zarazem takie rozpoznanie
pragnienia, taka pozycja pragnienia, t e n Z n a k, odsyłają do porządku
realnej i aktualnej wytwórczości, której nie należy mylić z pośrednim czy
symbolicznym zaspokojeniem. Wytwórczości, która zarówno w postojach,
jak i w trakcie przebiegu jest równie odległa od idei regresu do
przededypalności, co od idei odnowienia Edypa w stanie progresu.
9. Proces
Pomiędzy nerwicą i psychozą nie istnieje różnica natury, gatunku czy klasy.
Psychozy, podobnie jak nerwicy, nie można wyjaśniać edypalnie. Jest wręcz
odwrotnie – to prędzej nerwica wyjaśnia Edypa. Jak więc postrzegać relację
psychozy z nerwicą? Czy nie jest ona uzależniona od innych relacji?
Wszystko ulega zmianie w zależności od tego, czy nazywamy psychozę
właściwym procesem czy raczej przerwaniem procesu (i jakiego rodzaju
przerwaniem?). Schizofrenia ujmowana jako proces jest produkcją pragnącą,
ale chodzi o typ produkcji, która znajduje się u kresu, to znaczy na granicy
produkcji społecznej zdeterminowanej w warunkach kapitalizmu. To nasza
„choroba”, choroba ludzi nowoczesnych. Koniec historii nie ma żadnego
innego znaczenia. Zbiegają się w nim dwa znaczenia procesu: ruch
produkcji społecznej, która dochodzi do krańca swojej deterytorializacji,
oraz ruch produkcji metafizycznej, która przenosi i odtwarza pragnienie w
Nowym Świecie. „Pustynia się rozrasta… znak jest bliski”. Schizol przenosi
zdekodowane przepływy, sprawia, że przekraczają pustynię ciała bez
organów, tam też rozmieszcza swoje maszyny pragnące i wytwarza
nieskończony odpływ działających sił. Przekroczył granicę, jaką jest schiz,
granicę, która zawsze utrzymywała produkcję pragnienia na obrzeżach
produkcji społecznej, granicę styczną i wciąż przesuwaną. Schizofrenik
potrafi odchodzić: z wyruszania uczynił rzecz równie prostą, co narodziny
czy śmierć. Jednocześnie jego podróż odznacza się wyjątkowym bezruchem.
Nie mówi o innym świecie, sam zresztą nie jest z innego świata: nawet gdy
przemieszcza się w przestrzeni, odbywa podróż przez skalę intensywności,
wokół maszyny pragnącej, która wznosi się i pozostaje w tym samym
miejscu. Właśnie tutaj rozciąga się pustynia naszego świata, tu również
znajdziemy nowy ląd i maszynę, której szum wszystko zagłusza. Wokół niej
obracają się schizofrenicy, niczym planety wokół nowego słońca. Oto lud
pragnienia (ale czy on jeszcze istnieje?), plemię ludzi podobnych
Zaratustrze. Wiedzą oni bowiem, czym jest niewyobrażalne cierpienie,
upojenie i choroba. Wloką za sobą widma, muszą wciąż wymyślać każdy
gest. Do tego stopnia jednak wytwarzają siebie jako wolne,
nieodpowiedzialne, samotne i radosne istoty, że w końcu mogą powiedzieć i
uczynić coś we własnym imieniu, nie prosząc nikogo o pozwolenie. To
pragnienie, któremu niczego nie brakuje. Przepływ, który przekracza zapory
i kody. Imię, które nie oznacza już żadnego „ja”. Człowiek, który
najzwyczajniej przestał się bać, że stanie się wariatem. Przeżywa siebie
samego jako wzniosłą chorobę, która nie ma prawa już go dotknąć. Po co i
do czego jest tu potrzebny psychiatra? Z całej psychiatrii jedynie Jung, a
potem Laing mieli pojęcie, co znaczy ten proces i jego spełnienie (dlatego
potrafili wymknąć się pułapce familializmu, tego chleba powszedniego
psychoanalizy i psychiatrii). „Jeśli rodzaj ludzki przetrwa, to ludzie
przyszłości będą, jak podejrzewam, spoglądać na naszą oświeconą epokę jak
na prawdziwy wiek ciemności. Przypuszczalnie będą umieli delektować się
ironią tej sytuacji bardziej niż my, być może znajdą w niej więcej
momentów zabawnych. To z nas bowiem będą się śmiać. I przekonają się na
własne oczy, że to, co my nazywamy «schizofrenią» było jedną z tych form,
w jakich – często za pośrednictwem zupełnie zwykłych ludzi – do naszych
szczelnie zamkniętych umysłów zaczęło się wdzierać światło […]. Ale obłęd
nie musi wcale oznaczać całkowitego upadku [breakdown – przyp. aut.].
Równie dobrze może być przełomem [breakthrough – przyp. aut.]. […]
Człowiek, który doznaje utraty «ja» lub przechodzi przez doświadczenie
transcendentalne, może, choć wcale nie musi stracić orientację. A wtedy
całkiem słusznie człowiek ten może zostać uznany za obłąkanego. Jednak
być obłąkanym nie znaczy wcale być chorym, mimo że w naszej kulturze
obie te kategorie uległy pomieszaniu […]. Z wyobcowanego punktu
widzenia naszego pseudo-zdrowia psychicznego wszystko wydaje się
dwuznaczne. Nasze zdrowie psychiczne nie jest «prawdziwym» zdrowiem.
Ale ich obłęd nie jest «prawdziwym» obłąkaniem. Obłęd naszych pacjentów
to sztuczny produkt naszej i ich żądzy zniszczenia. Niech nikt nie sądzi, że
spotykamy się z «prawdziwym» obłędem, jak też że jesteśmy naprawdę
zdrowi psychicznie. Obłęd, z którym stykamy się u naszych pacjentów, jest
prostacką parodią, zwykłą farsą, groteskową karykaturą tego, czym mogłoby
być naturalne uzdrowienie z tej wyobcowanej integracji, którą zwiemy
zdrowiem psychicznym. Prawdziwe zdrowie psychiczne wymaga w ten czy
inny sposób rozpadu normalnego «ja»”130.
Wizyta w Londynie jest naszą wyprawą do Pytii. Tam stajemy przed
obrazami Turnera. Spoglądając na nie, zaczynamy rozumieć, co znaczy
przechodzić przez mur, a zarazem pozostawać w tym samym miejscu, co
znaczy wywoływać przepływy, a zarazem nie wiedzieć, czy przenoszą nas
one gdzie indziej czy prowadzą do nas samych. Obrazy rozciągają się na
trzy okresy. Jeśli psychiatria miałaby tu coś do powiedzenia, potrafiłaby
opisać obrazy z dwóch pierwszych okresów – a to tylko dlatego, że mieszczą
się w granicach rozsądku. Na obrazach z pierwszej grupy widzimy
apokaliptyczne katastrofy, lawiny i nawałnice. Tutaj zaczyna się Turner.
Druga grupa przypomina stan obłąkanej rekonstrukcji, gdzie szaleństwo
kryje się w szlachetnej technice – czy raczej idzie z nią w parze –
odziedziczonej po Poussinie, Lorrainie i mistrzach holenderskich:
rekonstruuje się świat poprzez archaizmy o nowoczesnej funkcji. Ale już na
płaszczyźnie trzeciej grupy wydarza się coś nieprawdopodobnego, w tej
serii, gdzie Turner nie zdradza tajemnicy, lecz ją zachowuje. Nie można
nawet powiedzieć, że szczególnie wyprzedza swój czas: występuje tu coś
pozbawionego wieku, co przychodzi do nas z wiecznej przyszłości lub do
niej ucieka. Płótno zagłębia się w sobie, przebite jamą, jeziorem,
płomieniem, cyklonem czy wybuchem. Można rozpoznać w nich tematykę
obecną w poprzednich obrazach, lecz jej sens ulega zmianie. Płótno jest
rzeczywiście przełamane, rozdarte przez to, co je przebija. Na powierzchni
utrzymuje się jedynie tło ze złota i mgły, gęste i intensywne, w głąb
przeszyte przez to, co rozdziera je na szerokości: schiz. Wszystko miesza się
i gmatwa, i właśnie tu następuje przełom (a nie załamanie).
Przedziwna jest literatura angloamerykańska: u Thomasa Hardy’ego i
D.H. Lawrence’a, Malcolma Lowry’ego, Henry’ego Millera czy wreszcie
Allena Ginsberga i Jacka Kerouaca spotykamy ludzi, którzy wiedzą, jak
odejść, jak zakłócać kody, wywoływać przepływy, przebywać pustynię ciała
bez organów. Przekraczają granicę, przebijają mury, przedostają się przez
kraty kapitalizmu. Oczywiście nie udaje się im zakończyć procesu, ale nie
ustają w tym niepowodzeniu. Nerwicowa blokada znowu się domyka;
pojawiają się tata i mama edypalizacji, Ameryka, powrót w rodzinne strony
albo ucieczka w nieznane i perwersyjne terytorializmy, czasem narkotyki i
alkohol – albo gorzej, ucieczka w stare faszystowskie marzenie. Nigdy
szaleństwo nie oscylowało gwałtowniej pomiędzy jednym a drugim
biegunem. Tymczasem przez blokady i trójkąty przecieka schizofreniczny,
niepowstrzymany przepływ, strumień nasienia, rzeki, ścieku, rzeżączki czy
słów, który nie pozwala się zakodować, libido zbyt lepkie, zbyt płynne: stąd
gwałt na składni, przemyślana destrukcja znaczącego, nonsens wyniesiony
do roli przepływu, powracająca wieloznaczność, która nawiedza każdą
relację. Jakim nieporozumieniem jest więc stawianie problemu literatury na
podstawie kryjącej się w niej ideologii czy z pespektywy umacniania
porządku społecznego, z jakim jest związana. Na swoją stronę można
przeciągać ludzi, ale nie dzieła, one zawsze zbudzą ze snu kolejne pokolenie,
poniosą dalej swój ogień. Co się tyczy ideologii, pojęcie to jest nad wyraz
mylące, ponieważ nie pozwala nam uchwycić związku, jaki zachodzi
między maszyną literacką i polem produkcji, tej chwili, gdy wysłany znak
przebija „formę treściową”, która starała się utrzymać go w ramach
porządku znaczącego. Minęło sporo czasu, odkąd Engels wykazał, na
przykładzie Balzaka, jak wielki może być autor, który nie umie
powstrzymać się przed tropieniem przepływów i podążaniem za nimi, nawet
jeśli te podmywają katolicki i despotyczny charakter znaczących w jego
dziele131; przypływami, które nieuchronnie zasilą wyłaniającą się na
horyzoncie maszynę rewolucyjną. Tym właśnie jest styl, czy raczej
nieobecność stylu, brak składni, agramatyczność – chwila, gdy język nie jest
już określany przez to, co mówi, a tym bardziej przez to, co nadaje mu
postać znaczącą, lecz przez siłę, która nadaje mu pęd, wywołuje jego
przepływ, rozsadza go od środka – jednym słowem, pragnienie. Dlatego
literatura tak bardzo przypomina schizofrenię: chodzi w niej o proces, a nie
o cel, wywodzi się ona z dziedziny produkcji, a nie ekspresji.
Również w tym przypadku edypalizacja okazuje się jednym z
najważniejszych czynników, które redukują literaturę do obiektu
konsumpcji, obiektu zgodnego z narzuconym porządkiem społecznym,
niezdolnego nikomu wyrządzić krzywdy. Nie chodzi nawet o edypalizację
osoby autora czy jego czytelników, lecz o e d y p a l n ą f o r m ę, jakiej
stara ona się podporządkować samo dzieło, po to tylko, by uczynić z niego
ową pomniejszą i niepoważną działalność ekspresywną, która jest pożywką
dla ideologii odpowiadającej panującym kodom społecznym. W ten sposób
ujmuje się dzieło sztuki jako obiekt wpisany między dwa bieguny Edypa,
rozgrywający się pomiędzy problemem i rozwiązaniem, nerwicą i
sublimacją, pragnieniem i prawdą – z jednej strony regresywny biegun, w
którym dzieło zagęszcza się i rozprowadza nieprzepracowane konflikty z
dzieciństwa, z drugiej strony biegun prospektywny, na którym dzieło
wynajduje nowe drogi rozwiązywania konfliktów dotyczące przyszłości
rodzaju ludzkiego. Ten zwrot ku wnętrzu dzieła, jak się nam powiada,
tworzy z niego „obiekt kulturowy”. Z tego punktu widzenia nie ma już
nawet potrzeby aplikować do dzieła sztuki rozwiązań psychoanalitycznych,
skoro ono samo staje się pomyślną psychoanalizą, wzniosłym
„przeniesieniem”, wraz ze wzorcowymi i zbiorowymi wirtualnościami.
Słyszymy więc pełne hipokryzji przestrogi: odrobina nerwicy może
oczywiście służyć dziełu, to dobry materiał do pracy, ale już nie psychoza, w
szczególności nie psychoza; musimy przecież wyodrębnić nerwicowy aspekt
o ewentualnie twórczym charakterze od aspektu psychotycznego, ten zawsze
niszczy i wyobcowuje… Tak jakby wspaniałe głosy, które potrafiły dokonać
wyłomu w gramatyce i składni, z całego języka stworzyć pragnienie, nie
przemawiały z głębi psychozy, jak gdyby nie wskazywały nam nadzwyczaj
rewolucyjnych oraz wyjątkowo psychotycznych sposobów ucieczki (point
de fuite). Dlatego uzasadnione jest zestawienie uznanej literatury z edypalną
psychoanalizą, gdyż ta pierwsza rozwija formy „nad-ja” właściwe dla siebie,
jeszcze bardziej szkodliwe niż te rozwijane przez „nad-ja” niepiśmienne.
Zanim Edyp stanie się bytem psychoanalitycznym, w istocie jest zjawiskiem
czysto literackim. Zawsze jakiś Breton wystąpi przeciwko Artaudowi, jakiś
Goethe przeciw Lencowi, Schiller podważy Hölderlina, tylko po to, by
literaturę podporządkować „nad-ja”, by nas ostrzec: uwaga, dalej nie idźcie!
Dalej już tylko „brak taktu”! Werter, oczywiście! Ale nie Lenc! Edypalna
forma literatury to jej forma towarowa. Pozwala nam to sądzić, że
ostatecznie więcej uczciwości znajdziemy w psychoanalizie niż w literaturze
tego typu, neurotyk bowiem po prostu tworzy swoje osobne, lekkomyślne i
nieczytelne dzieło, którego nie tyle nie może sprzedać, ile wręcz musi
komuś zapłacić, żeby je przeczytał, ale również by je objaśnił i zredukował.
Błąd neurotyka ma przynajmniej charakter finansowy: jest nietaktowny, ale
nie rozpowszechnia swoich wartości. Artaud miał rację: całe pisarstwo jest
gówno warte – co znaczy, że każda literatura, która przyjmuje siebie za cel i
kres lub która narzuca sobie cele, zamiast stać się procesem, „drążącym w
kupie bytu i w swoim języku”, zalewa nas tylko swoją miernością, niemotą i
analfabetyzmem. Więc przynajmniej oszczędźcie nam wzniosłości. Wiemy,
że każdy pisarz jest sprzedajny. O literaturze można mówić tylko wtedy, gdy
umieszcza bombę w swojej przesyłce, gdy fałszuje pieniądze, rozsadza
„nad-ja” swojej formy wyrażenia i podważa wartość rynkową swojej treści.
Ale znajdą się tacy, którzy zaraz odpowiedzą: Artaud przecież nie należy do
literatury, jest z niej wykluczony, ponieważ to schizofrenik. Inni znowu: ależ
nie jest schizofrenikiem, jego miejsce jest po stronie literatury, tej czystej
literackości, jaką jest tekstualność. Tym, co łączy zarówno jednych, jak i
drugich znawców, jest przyjmowanie co najmniej tej samej dziecinnej i
reakcyjnej koncepcji schizofrenii oraz tego samego nerwicowo-rynkowego
poglądu na literaturę. Pewien złośliwy krytyk pisze: nie trzeba rozumieć
czegokolwiek z teorii znaczącego, aby „z całą pewnością orzec, że język
Artauda jest językiem schizofrenika; psychotyk wytwarza bezwiedną,
spętaną i podporządkowaną mowę: a z a t e m coś, co jest całkowitym
przeciwieństwem pisarstwa literackiego”. Czym jednak jest ten niesłychany
archaizm tekstualny, to znaczące, które poddaje literaturę piętnu kastracji i
uświęca podwójny aspekt swojej edypalnej formy? I skąd ten „życzliwy”
krytyk wie, że mowa psychotyka jest „bezwiedna, spętana i
podporządkowana”? Powiedzieć, że się myli, to, dzięki bogu, mało. Ale
przeciwstawianie literatury schizofrenii nie ma szczególnego sensu.
Artaud rozrywa psychiatrię na kawałki właśnie
z t e g o p o w o d u, ż e j e s t s c h i z o f r e n i k i e m, a n i e
d l a t e g o, ż e n i m n i e j e s t. I właśnie dlatego, że jest
schizofrenikiem, jest spełnieniem i ziszczeniem literatury. Dawno temu
obalił mur znaczącego: Artaud Schizol. Z otchłani swojego cierpienia i
chwały ma prawo ujawniać to, co społeczeństwo robi z psychotykiem w
trakcie dekodowania przepływów pragnienia (zob. Van Gogh le suicidé de la
société [Van Gogh – ofiara społeczeństwa]), ale również to, co robi się z
literaturą, gdy przeciwstawia się ją psychozie w imię neurotycznego czy
perwersyjnego przekodowywania (Lewis Carroll, nikczemnik literatury).
Niewielu udaje się to, co Laing nazwał wyłomem w schizofrenicznym
murze czy przekroczeniem schizofrenicznej granicy, a przecież, jak mówi,
dokonują tego „zupełnie zwyczajni ludzie”… Większość zbliża się do muru,
by wycofać się w przerażeniu. Wolą czym prędzej powrócić do prawa
znaczącego, poddać się piętnu kastracji, zamknąć w trójkącie Edypa.
Przesuwają więc granicę. Sprawiają, że przebiega teraz wewnątrz formacji
społecznej, między produkcją i reprodukcją społeczną, w którą inwestują,
oraz reprodukcją rodzinną, na którą się nakładają i której przyporządkowują
każdą inwestycję. Wytyczają granicę wewnątrz dziedziny, którą w ten
sposób nakreślił Edyp, granicę pomiędzy jego dwoma biegunami, by
nieustanie zwijać się i rozwijać między nimi. Edyp jako ostatnia skała,
kastracja jako wnęka: a więc ostateczna terytorialność, nawet jeśli
zredukowana do kozetki analityka, nie zaś zdekodowany przepływ
pragnienia, który ulatnia się i wycieka, niosąc nas w nieznanym kierunku?
Tym właśnie jest nerwica: przesunięciem granicy po to, by stworzyć
skrawek kolonii dla siebie. Ale inni pragną raczej wyruszyć w poszukiwaniu
ziem dziewiczych, naprawdę nieznanych, znaleźć rodziny jeszcze bardziej
sztuczne, stowarzyszenia jeszcze bardziej tajne, które projektują i wznoszą
wzdłuż muru, w miejscach perwersji. Inni znowu, równie zbrzydzeni
użytkową poręcznością Edypa, co tandetą i pustym estetyzmem perwersji,
podchodzą do muru i od niego się odbijają, czasem z niesłychaną
gwałtownością. Widzimy wówczas, jak nieruchomieją, jak wyciszają się,
zwijając i wycofując się na ciało bez organów, które wciąż jest pewną formą
terytorialności, tym razem terytorialnością całkowicie pustynną, gdzie
zatrzymuje się wszelki proces produkcji pragnącej lub gdzie zakrzepły
proces produkcji utrzymuje pozory bezruchu: tak wygląda psychoza. Ciała
katatoników wpadają do rzeki niczym ołowiane ciężarki, ogromne
sparaliżowane hipopotamy, które nie wypłyną już na powierzchnię.
Wszystkie swoje siły powierzyli procesowi pierwotnego wyparcia, chcąc
uciec z systemu represji-wyparcia, który sztucznie wytwarza kolejnych
neurotyków. Tymczasem dotyka ich jeszcze większa przemoc i represja.
Zostają utożsamieni ze szpitalnym schizolem, zupełnym autykiem, jednostką
kliniczną, której „brakuje” Edypa. Ale dlaczego to samo słowo,
„schizofrenik”, odsyła jednocześnie do procesu jako przekraczania granicy i
do jego rezultatu w postaci zderzania się z granicą lub nieskończonego
odbijania się od niej? Dlaczego oznacza zarazem ostateczny wyłom, jak i
możliwy upadek oraz wszystkie fazy przejściowe i wszystkie powikłania,
jakie wynikają z przechodzenia z jednego stanu w drugi? Jest tak dlatego, że
spośród trzech powyżej opisanych przykładów to zmagania psychotyka
pozostają w najściślejszym związku z procesem w tym sensie, w jakim
Jaspers wykazał, że wtargnięcie „demoniczności” – przeważnie stłumionej i
wypartej – odbywa się pod postacią takich stanów bądź wywołuje takie
stany, które nieustanie wystawiają na ryzyko osunięcia się w całkowity
upadek lub dezintegrację. Nie wiadomo już, czy to proces rzeczywiście
należy nazywać obłędem, a chorobę psychiczną uznać tylko za przebranie
lub karykaturę, czy może to choroba nie jest naszym jedynym obłędem, dla
którego jedynym lekarstwem staje się proces. Tak czy inaczej ścisłość
związku psychozy z procesem ujawnia się bezpośrednio jako stosunek
odwrotnie proporcjonalny: schizofrenik-jednostka powstaje jako specyficzny
produkt tym bardziej, im bardziej proces produkcji, brutalnie przerwany,
zbacza ze swojego toru. To właśnie powód, dla którego nie mogliśmy ustalić
żadnego bezpośredniego związku między nerwicą i psychozą. Nerwica,
psychoza, a także perwersja oraz ich wzajemne związki uzależnione są od
położenia, w jakim znajduje się każde z tych zaburzeń względem procesu,
oraz od sposobu, w jaki każde zaburzenie przedstawia określony aspekt
zerwania procesu, ocalałego skrawka lądu, którego wciąż można się
uchwycić, by nie dać się porwać zdeterializowanym przepływom pragnienia.
Nerwicowa terytorialność Edypa, perwersyjna terytorialność sztuczek i
podstępów, psychotyczna terytorialność ciała bez organów: czasami proces
wpada w pułapkę i obraca się w trójkącie, innym razem uznaje siebie za cel i
kres, kiedy indziej przedłuża swoje puste trwanie, a swoje spełnienie
zastępuje koszmarną zapaścią. Każda z tych form występuje na podłożu
schizofrenicznym, gdyż schizofrenia jako proces jest jedynym pojęciem
uniwersalnym, jedynym powszechnikiem. Schizofrenia jest równocześnie
murem, wyłomem w murze i klęską każdej próby jego przekroczenia: „Jak
przedostać się przez ten mur, skoro walenie w niego niczemu nie służy;
moim zdaniem należy podkopać się pod nim, wolno i cierpliwie przebijać
się z pilnikiem w ręku”132. Stawką nie jest wyłącznie sztuka czy literatura.
Dzieje się tak, gdyż maszyna artystyczna, maszyna analityczna, maszyna
rewolucyjna mogą albo pozostać w zewnętrznych związkach, które każą im
funkcjonować w ramach tłumiącego systemu represji-wyparcia, albo stać się
częściami lub zespolonymi mechanizmami w przepływie, który zasila tę
samą maszynę pragnącą, niczym tysiące miejscowych płomieni cierpliwe
wzniecanych po to, by wywołać powszechny wybuch – chodzi więc o schiz,
nie o znaczące.
ROZDZIAŁ 3
Dzicy, barbarzyńcy,
cywilizowani
1. Socius zapisujący
Jeśli uniwersalność jest ostatecznie, w warunkach narzuconych przez
pozornie zwycięski pochód kapitalizmu, ciałem bez organów i produkcją
pragnącą, czy możemy znaleźć początek na tyle niewinny, by móc stworzyć
historię powszechną? Z produkcją pragnącą mamy wszak do czynienia od
początku: istnieje ona, odkąd istnieją produkcja i reprodukcja społeczna.
Prawdą jest też jednak, że przedkapitalistyczne maszyny społeczne są
nierozłącznie związane z pragnieniem w bardzo ścisłym znaczeniu:
dokonują jego kodowania, kodują przepływy pragnienia. Kodowanie
pragnienia – strachu czy lęku przed zdekodowanymi przepływami – oto
zadanie socius. Kapitalizm, jak wkrótce się przekonamy, jest jedyną
maszyną społeczną złożoną z przepływów zdekodowanych. To maszyna,
która wewnętrzne kody zastępuje aksjomatyką ilości abstrakcyjnych w
formie pieniądza. Kapitalizm wyzwala zatem przepływy pragnienia, lecz
czyni to w warunkach społecznych, które definiują jego granicę oraz
możliwość jego rozkładu na tyle, że nieustanie wytęża on siły, by
przeciwstawić się ruchowi, który popycha go w stronę tej granicy. Na
granicy kapitalizmu zdeterytorializowany socius ustępuje przed ciałem bez
organów, a zdekodowane przepływy znajdują ujście w produkcji pragnącej.
Dlatego słuszne jest retrospektywne pojmowanie całości dziejów w świetle
rozwoju kapitalizmu, pod warunkiem jednak, że przestrzega się zasad
sformułowanych przez Marksa: historia powszechna nie jest historią
konieczności, lecz przygodności; nie historią ciągłości, lecz cięć i granic.
Potrzeba było bowiem wielu przypadków i niesłychanych zbiegów
okoliczności, do których mogło dojść gdzie indziej, które mogły wydarzyć
się wcześniej lub wcale, by przepływy mogły wymykać się kodowaniu i,
mimo tej ucieczki, ustanawiać nową maszynę, którą można określić jako
socius kapitalistyczny: tak dochodzi do spotkania własności prywatnej z
produkcją towarową, które okazują się jednakowoż dwoma zupełnie
odmiennymi sposobami dekodowania – drogą prywatyzacji oraz abstrakcji.
Albo, obierając perspektywę samej własności prywatnej, spotkania
przepływu majątku wymiennego, jaki posiada kapitalista, z przepływem
robotników, którzy nie dysponują niczym poza własną siłą roboczą (także w
tym przypadku występują dwie zupełnie odmienne formy deterytorializacji).
W pewnym sensie Kapitalizm nawiedzał każdą formę społeczną; prześladuje
jednak każdą z nich jako ich przerażający koszmar, paniczny lęk przed
przepływami, które odzierają je z kodów. Z drugiej strony, jeśli uznamy, że
kapitalizm określa możliwości i warunki historii powszechnej, jest tak o tyle,
o ile istotnie mierzy się on z własną granicą i z własnym zniszczeniem: jak
powie Marks, w tej mierze, w jakiej kapitalizm gotów jest dokonać
samokrytyki (przynajmniej do pewnego stopnia: dokładnie do momentu, w
którym w ruchu przeciwstawiającym się tendencji ujawnia się granica
…)133. Krótko mówiąc, historia powszechna jest nie tylko retrospektywna;
jest też przygodna, jednostkowa, ironiczna i krytyczna.
Ziemia jest pierwotną i nieoswojoną jednością pragnienia i produkcji.
Jest ona bowiem nie tylko wielorakim i podzielonym obiektem pracy, lecz
także jedynym bytem niepodzielnym, ciałem pełnym, które nakłada się na
siły wytwórcze, przywłaszcza je sobie jako z góry założony – przyrodniczy
czy boski – warunek. Grunt może być elementem wytwórczym i rezultatem
zawłaszczenia; Ziemia zaś jest wielkim, niezrodzonym zastojem, elementem
wyższym względem produkcji, który warunkuje zarówno przywłaszczenie,
jak i wspólne użytkowanie gruntu. To powierzchnia, w którą wpisuje się
całość procesu produkcji i na której rozprowadzają się czynniki i produkty,
na której zapisują się siła robocza, cele i środki produkcji. Przejawia się ona
tu w formie quasi-przyczyny produkcji i obiektu pragnienia (to na niej
zawiązuje się więź pragnienia z własną represją). M a s z y n a
t e r y t o r i a l n a jest zatem pierwszą formą socius, maszyną pierwotnej
inskrypcji, „megamaszyną”, która pokrywa pole społeczne. Nie wolno mylić
jej z maszyną techniczną. Maszyna techniczna, w swojej najprostszej formie,
czyli tak zwanej formie manualnej, zakłada już istnienie pozaludzkiego i
czynnego elementu, przekaźnika czy nawet motoru, który przedłuża siłę
człowieka i do pewnego stopnia umożliwia jej wyzwolenie. Maszyna
społeczna natomiast składa się z ludzi w postaci części, nawet gdy
uwzględnia się ludzi z i c h maszynami, wciela ich w całość i umieszcza
wewnątrz modelu instytucjonalnego na każdym poziomie działania,
przekazu i motoryczności. Toteż maszyna społeczna tworzy pamięć, bez
której nie doszłoby do synergii człowieka z jego (technicznymi) maszynami.
Te ostatnie w rzeczywistości nie mają koniecznych warunków do
odtwarzania swojego procesu; odsyłają więc do maszyn społecznych, które
je warunkują i organizują, ale również ograniczają i hamują ich rozwój.
Trzeba dopiero nadejścia kapitalizmu, by odkryć reżim na wpół
autonomicznej produkcji technicznej, która dąży do zawłaszczenia pamięci i
reprodukcji, a co za tym idzie, przekształca formy wyzysku człowieka;
właśnie za sprawą tego reżimu wszystkie wcześniejsze, potężne maszyny
społeczne zostają zmiecione. Ta sama maszyna może być zarazem
techniczna i społeczna, lecz nie pod każdym względem: zegar może być na
przykład maszyną do mierzenia ujednoliconego czasu oraz maszyną
społeczną, która odtwarza godziny kanoniczne i utrzymuje porządek w
mieście. Kiedy Lewis Mumford używa pojęcia „megamaszyny” do opisania
maszyny społecznej rozumianej jako byt zbiorowy, jego definicję należy
traktować zupełnie dosłownie (choć jej zakres ogranicza do barbarzyńskiej
instytucji despotycznej): „Jeżeli maszynę można opisać, mniej więcej
zgodnie z klasyczną definicją Reuleaux, jako związek stałych elementów, z
których każdy ma wyspecjalizowaną funkcję i działa pod kontrolą człowieka
po to, by przekazywać ruch i wykonywać pracę, to za taką maszynę należy
tym samym uznać człowieka”134. Maszyna społeczna jest w dosłownym, nie
metaforycznym sensie maszyną, o ile funkcjonuje jako nieruchomy
poruszyciel i dokonuje cięć wielorakiego rodzaju: pobiera fragmenty
przepływu, odłącza elementy łańcucha, rozmieszcza części. Kodowanie
przepływu zakłada wszystkie wspomniane operacje. To najważniejsze
zadanie maszyny społecznej, pod warunkiem, że części pobrane z procesu
produkcji odpowiadają odłączeniom łańcucha, a uzyskana w ten sposób
reszta przysługuje każdemu członkowi w ramach globalnego systemu
pragnienia i przeznaczenia, organizującego produkcję produkcji, produkcję
zapisu i produkcję konsumpcji. Przepływ kobiet i dzieci, przepływ stada i
nasion, przepływ spermy, kału i menstruacji – nic nie może wymknąć się
kodowaniu. Pierwotna maszyna terytorialna – wraz z ziemią, jej
nieruchomym poruszycielem – jest już maszyną społeczną, megamaszyną,
która koduje przepływy produkcji, środków produkcji, producentów i
konsumentów: pełne ciało bogini Ziemi łączy w sobie gatunki uprawne,
narzędzia rolnicze i ludzkie organy.
Meyer Fortes mimochodem poczynił dość zabawny i wielce wymowny
komentarz: „Cyrkulacja kobiet nie jest zasadniczym problemem […].
Kobiety krążą w obiegu same z siebie. Nie da się nimi rozporządzać,
jednakże system prawny, który określa pochodzenie potomstwa, rozstrzyga
na korzyć określonej osoby”135. Nie ma w istocie żadnych podstaw do tego,
by przyjmować ukryty postulat koncepcji „wymiany” społecznej.
Społeczeństwo nie jest w pierwszym rzędzie środowiskiem wymiany, gdzie
kluczowa byłaby cyrkulacja czy wywoływanie cyrkulacji. Społeczeństwo to
socius inskrypcji, w którym najistotniejszym zadaniem jest naznaczanie i
bycie naznaczonym. Cyrkulacja występuje tylko wtedy, gdy inskrypcja tego
wymaga lub na to pozwala. W tym sensie pierwotna maszyna terytorialna
inwestuje kolektywnie w organy; kodowanie przepływów jest możliwe tylko
o tyle, o ile organy – zdolne kolejno wytwarzać i przecinać przepływy –
zostają obwarowane i zinstytucjonalizowane w charakterze obiektów
częściowych, rozprowadzonych i zaczepionych na socius. Maska jest taką
instytucją organów. Wspólnoty inicjacyjne składają się z fragmentów ciała,
które jednocześnie są narządami zmysłów, anatomicznymi częściami i
stawami. Zakazy (nie patrzeć, nie mówić) obejmują tych, którzy w danej
okoliczności i określonym stanie nie czerpią rozkoszy z organu kolektywnie
obsadzonego. W mitologiach opiewane są organy-obiekty częściowe oraz
ich związek z ciałem pełnym, które odpycha je lub przyciąga: waginy
przygwożdżone do kobiecego ciała, potężny penis dzielony przez mężczyzn,
niezależny anus przypisywany do ciała bez anusa. Opowieść ludu Gurma
zaczyna się słowami: „Kiedy umarły usta, inne części ciała zebrały się na
naradę, aby spośród siebie wybrać jedno, które weźmie na siebie obowiązek
pochówku…”. Jednostki nigdy nie znajdują się w osobach, czy to we
właściwym, czy „prywatnym” znaczeniu „osoby”, lecz raczej w
s e r i a c h, które określają połączenia, dysjunkcje i koniunkcje organów.
Dlatego fantazje są fantazjami grupy. Kolektywne inwestycje w organy
przyłączają pragnienie do socius oraz łączą produkcję społeczną z produkcją
pragnącą w jedną całość na ziemi.
Inaczej postępują nasze nowoczesne społeczeństwa, podejmujące się
szeroko zakrojonej prywatyzacji organów, które odpowiadają
zdekodowanym przepływom zmienionym w abstrakcje. Pierwszym
sprywatyzowanym, umieszczonym poza polem społecznym organem był
anus. To on stał się wzorcem prywatyzacji, gdy pieniądze zaczęły wyrażać
nowy abstrakcyjny stan przepływów. Stąd względna prawdziwość
psychoanalitycznych uwag o analnej naturze gospodarki pieniężnej.
Porządek „logiczny” prezentuje się jednak następująco: najpierw dochodzi
do zastąpienia przepływów zakodowanych ilościami abstrakcyjnymi,
później następuje kolektywne wycofanie inwestycji z organów do modelu
anusa, by wreszcie ukonstytuować osoby prywatne jako indywidualne
ośrodki organów i funkcji pochodnych ilości abstrakcyjnych. Dlatego należy
dodać, że o ile fallus zajął w naszych społeczeństwach pozycję obiektu
odłączonego, organizującego edypalny trójkąt i dystrybuującego brak
między osobami obojga płci, o tyle organem odpowiedzialnym za to
odłączenie jest anus, to on bowiem wynosi i sublimuje penisa w pewnego
rodzaju Aufhebung ustanawiającym fallusa. Sublimacja dogłębnie wiąże się
z analnością, co nie znaczy jednak, że dostarcza ona, z braku innego użycia,
materiału do sublimacji. Analność nie przedstawia sobą niższości, która
wymaga przekształcenia w wyższość. To sam anus wynosi się na ten
poziom, wyłączając siebie z pola społecznego w warunkach, które nie tyle
zakładają proces sublimacji, ile raczej ją umożliwiają (warunki tego
wyłączenia będziemy musieli jeszcze przeanalizować). Typ analny nie
poddaje się sublimacji, to sublimacja jest na wskroś analna; toteż najprostsza
krytyka sublimacji opiera się na stwierdzeniu, że to nie za jej sprawą
wydobywamy się z gówna (jedynie umysł jest zdolny do srania). Znaczenie
analności wzrasta, od kiedy z anusa zostają wycofane inwestycje. Istotą
pragnienia jest libido; gdy jednak staje się ono abstrakcyjną ilością,
wywyższony i zdeinwestowany anus wytwarza osoby całkowite i określone
„ja”, które służą tej ilości za jednostki pomiaru. Artaud może więc
powiedzieć o „tyłku martwego szczura podwieszonym do sufitu nieba”, z
którego wydobywa się trójkąt tata-mama-ja, „przyrodnia matka-ojciec z
rozszalałej analności”, gdzie dziecko to tylko jeden z kątów, „rodzaj
pokrowca, wiecznie zwisający na czymś, co jest mną”. E d y p j e s t n a
w s k r o ś a n a l n y, zakłada indywidualne przeinwestowanie organu w
celu skompensowania kolektywnego wycofania inwestycji. Oto, dlaczego
komentatorzy, nawet wyjątkowo przychylni koncepcji powszechności
Edypa, mimo wszystko przyznają, że wśród społeczeństw pierwotnych nie
odkryjemy żadnego mechanizmu ani żadnej postawy, które urzeczywistniają
się w naszym społeczeństwie. Żadnego „nad-ja”, żadnego poczucia winy.
Żadnego utożsamienia określonego „ja” z osobami całkowitymi – za to
zawsze częściowe i grupowe utożsamienia, zgodne z gęstą, aglutynacyjną
serią przodków, z fragmentaryczną serią krewnych i współtowarzyszy. Brak
im analności – mimo występowania, czy raczej z powodu istnienia,
kolektywnie obsadzonego anusa. Z czego w takim razie można zbudować
Edypa?136 Ze struktury, czyli nieurzeczywistnionej wirtualności? Czy mamy
uwierzyć, że powszechny Edyp nawiedza każde społeczeństwo, ale
dokładnie tak, jak nawiedza je kapitalizm, t o z n a c z y w postaci
koszmaru lub trwożnego przeczucia tego, co może przynieść dekodowanie
przepływu i kolektywne wycofanie inwestycji z organów, stawanie-się-
abstrakcją przepływów pragnienia i stawanie-się-prywatnymi organów?
Pierwotna maszyna terytorialna koduje przepływy, obsadza organy
inwestycjami, naznacza ciała – na tyle, że cyrkulacja i wymiana okazują się
drugorzędne w porównaniu z zadaniem, które obejmuje każde inne:
naznaczaniem ciał należących do ziemi. Właśnie na tym opiera się istota
rejestrującego i zapisującego socius jako tego, który przypisuje sobie siły
wytwórcze i czynniki produkcji: na tatuowaniu, rozcinaniu, wycinaniu,
nacinaniu, okaleczaniu, inicjowaniu. Nietzsche pisał: „[oto, co zwę]
«obyczajności[ą] obyczaju» – właściwa praca człowieka nad samym sobą,
jaka dokonała się w najdłuższym okresie (historii) rodzaju ludzkiego, jego
p r e h i s t o r y c z n a praca”137; system oszacowywania, który z mocy
prawa obejmuje różnych członków społeczności i różne części ciała. Nie
tylko przestępca jest pozbawiany organów zgodnie z porządkiem
kolektywnych inwestycji, nie tylko to, co nadaje się do spożycia podlega
równie precyzyjnym regułom społecznym, co osoby rozcinające i dzielące
części wołu, ale także człowiek, który korzysta w pełni ze swoich praw i
obowiązków, również ma ciało w całości naznaczone reżimem, który odnosi
jego organy i ich stosowanie do zbiorowości (prywatyzacja organów
rozpoczęła się jedynie „ze wstydem, jakiego człowiek doznawał n a
w i d o k c z ł o w i e k a” 138). Jest to akt założycielski, dzięki któremu
człowiek przestaje być organizmem biologicznym i staje się ciałem pełnym,
ziemią, na której organy człowieka zaczepiają się, przyciągają, odpychają i
ucudawniają, zgodnie z wymogami socius. Organy są wykrawane w socius;
z niego wypływają przepływy. Pamięć – jak powie później Nietzsche – musi
zostać w człowieku wytworzona; człowiek, który ustanawia się przez
aktywną zdolność zapominania, przez wypieranie pamięci biologicznej,
musi stworzyć sobie pamięć i n n e g o rodzaju – pamięć zbiorową. To już
nie pamięć o rzeczach, lecz o słowach i przyrzeczeniach (paroles), nie
pamięć skutków, lecz pamięć znaków. System okrucieństwa, potworny
alfabet: organizacja, która bezpośrednio na ciele odciska znaki: „może […]
nie ma w całej prehistorii człowieka nic bardziej straszliwego i
niesamowitego niż jego mnemotechnika […]. Nigdy nie obeszło się bez
krwi, bez męczarni, bez ofiar, gdy człowiek uważał, że jest niezbędne, by
wyrobił sobie pamięć; najbardziej przejmujące dreszczem ofiary i gwarancje
[…], najbardziej ohydne okaleczenia […], najbardziej okrutne formy
rytualne we wszelkich kultach religijnych […]; wystarczy przyjrzeć się
naszemu dawniejszemu porządkowi (prawa) karnego, by zrozumieć, jakich
trudów wymaga wyhodowanie narodu myślicieli”139. Okrucieństwo nie ma
nic wspólnego z wrodzoną przemocą czy przemocą niewiadomego
pochodzenia, która odpowiadałaby za wyjaśnienie dziejów człowieka;
okrucieństwo jest ruchem kultury, który oddziałuje na ciała, na ciałach się
zapisuje, ciała opracowuje i kultywuje. Tym właśnie jest okrucieństwo. Taka
kultura nie jest ruchem ideologii: przeciwnie, siłą włącza produkcję w
pragnienie i odwrotnie, siłą wprowadza pragnienie do produkcji i
reprodukcji społecznej. Nawet śmierć, męki czy tortury są pożądane, są
formami produkcji (por. historię fatalizmu). Z ludzi i ich organów tworzy się
części i tryby maszyny społecznej. Znak jest pozycją pragnienia; lecz
pierwszymi znakami są znaki terytorialne, które swoje sztandary osadziły na
ciałach. Jeśli ten rodzaj inskrypcji na ciele pełnym ktoś zechce nazwać
„pismem”, wówczas musi przyznać, że mowa w istocie zakłada pismo oraz
że właśnie ten okrutny system zapisanych znaków umożliwia człowiekowi
posługiwanie się językiem i zapewnia mu pamięć słów.
3. Problem Edypa
Ciało pełne ziemi nie obywa się bez rozróżnień. Cierpiące i niebezpieczne,
jednostkowe i uniwersalne, nakłada się na produkcję, czynniki i połączenia
produkcji. Ale również na nim wszystko zaczepia się i zapisuje, wszystko
przyciąga się do niego i „ucudawnia”. Ciało pełne jest elementem syntezy
dysjunktywnej i reprodukcją tej syntezy: to Numen, czysta siła filiacji lub
genealogii. Ciało pełne jest niestworzone i nierodne, lecz to filiacja jest
pierwszą literą inskrypcji, jaka zostaje nakreślona na tym ciele. Wiemy,
czym jest owa intensywna filiacja, owa włączajaca dysjunkcja, w której
wszystko się dzieli, lecz samo przez siebie, w której byt jest taki sam
wszędzie, z każdej strony i na każdym poziomie, r ó ż n i ą c s i ę
t y l k o i n t e n s y w n o ś c i ą. Ten sam włączony byt przebywa
niepodzielne odległości na ciele pełnym i przebiega przez wszystkie
osobliwości, przez wszystkie intensywności syntezy, która prześlizguje się i
odtwarza. Powoływanie się na to, że filiacja genealogiczna jest raczej
kwestią społeczną niż biologiczną, jest tutaj bezcelowe. Filiacja z
konieczności ma charakter biospołeczny, o ile wpisuje się w jajo kosmiczne
pełnego ciała ziemi. Jej źródło jest mityczne: to Jednia, a raczej pierwotna
dwujednia. Powinniśmy mówić o bliźniakach czy raczej o jednym bliźniaku,
który sam się dzieli i sam jednoczy? O jednym czy o wielu Nommo149?
Synteza rozłączna rozprowadza pierwotnych przodków, jednak każdy z nich
jest kompletnym ciałem pełnym, zarazem męskim i żeńskim, wiążącym ze
sobą każdy obiekt częściowy ze zmiennymi wyłącznie intensywnymi,
odpowiadającymi wewnętrznej ścieżce, która w jaju Dogonów przyjmuje
kształt zygzaka. Każdy członek plemienia intensywnie powtarza całą
genealogię. Trwa ona w tej samej postaci wszędzie, na obu krańcach
niepodzielnego dystansu i z każdej strony, w bliźniaczej litanii, w
intensywnej filiacji. Na początku książki Renard pâle (Blady lis) Marcel
Griaule i Germaine Dieterlen kreślą wspaniałą teorię znaku: wyróżniają
kolejno znaki filiacji, znaki-przewodnika i znaki-władcy, znaki pragnienia,
które, z początku w formie intensywnej, wpadają w spiralę i przechodzą
przez serię wybuchów, zanim przybiorą formę ekstensywną w obrazach,
figurach i rysunkach.
Jeśli ciało pełne nakłada się na połączenia wytwórcze i wpisuje je w
sieć intensywnych i włączających dysjunkcji, wciąż musi odnajdywać i
ożywiać połączenia boczne w tej sieci, przypisywać je sobie tak, jakby to
ono było ich przyczyną. Ciało pełne ma dwa aspekty: zaczarowaną
płaszczyznę inskrypcji, wyobrażeniowe prawo i pozorny ruch obiektywny;
ale również fetysz, agent magiczny i quasi-przyczynę. Ciało pełne nie
poprzestaje na zapisywaniu każdej rzeczy, musi postępować tak, jakby każda
rzecz była wytworzona przez nie. Połączenia muszą ponownie ukazywać się
w formie zgodnej z wpisanymi dysjunkcjami, nawet jeśli one ze swej strony
oddziałują na formę tych dysjunkcji. Tym właśnie jest alians jako kolejna
charakterystyka inskrypcji: alians narzuca połączeniom wytwórczym
ekstensywną formę, jaką przyjmuje koniugacja osób, zgodnie z
dysjunkcjami inskrypcji, ale i odwrotnie, oddziałuje na inskrypcje, gdy
określa wykluczające i ograniczające użycia tych samych dysjunkcji.
Dlatego zmuszony jest przedstawiać się na sposób mityczny,
niespodziewanie zjawiając się w określonym momencie lineaży filiacyjnych
(choć w innym znaczeniu jest tam od zawsze). Marcel Griaule opisuje, jak u
Dogonów wytwarza się coś po stronie, w momencie i na poziomie ósmego
przodka: przeskok dysjunkcji, które przestają być włączające i stają się
wykluczające; innymi słowy, rozczłonkowanie ciała pełnego, anulowanie
bliźniaczości, separacja płci poprzez naznaczenie obrzezaniem; ale także
ponowne złożenie ciała zgodnie z nowym modelem połączenia lub
koniugacji, artykulacja ciał dla nich samych i między nimi, inskrypcja
boczna z artykulacyjnymi kamieni powinowactwa. Po prostu a r k a
przymierza150. Alians nigdy nie jest pochodną filiacji, nie daje się też z niej
wyprowadzić. Jeśli jednak przyjęliśmy taką zasadę, musimy teraz wyróżnić
dwa punkty widzenia: z jednej strony perspektywę ekonomiczną i
polityczną, w której od zawsze mamy do czynienia z aliansami, które
komponują się i odmieniają z poszerzonymi lineażami filiacyjnymi,
nieistniejącymi uprzednio wobec niego w danym systemie rozszerzonym (en
extension); z drugiej strony – perspektywę mityczną, która ukazuje nam, jak
rozszerzenie systemu formuje się i odgranicza, wychodząc z intensywnych i
początkowych lineaży filiacyjnych, które nieuchronnie tracą swoje
włączające i nieograniczone użycie. To właśnie z tej perspektywy system
rozszerzony jest niczym pamięć o aliansach i obietnicach, pociągając za
sobą aktywne wyparcie intensywnej pamięci o filiacji. Jeśli bowiem
genealogia i filiacje są przedmiotem zawsze czujnej pamięci, to w tej
mierze, w jakiej zostały już objęte ekstensywnym sensem, jakiego z
pewnością nie mają, dopóki nie nastąpi ustalenie dla nich aliansu; natomiast
jako filiacje intensywne są przedmiotem szczególnej, mrocznej
biokosmicznej pamięci, która po to właśnie musi poddać się wyparciu, by
ustanowić się w postaci nowej, poszerzonej pamięci.
Możemy lepiej zrozumieć, dlaczego problem w najmniejszym stopniu
nie polega na przechodzeniu z filiacji do aliansów lub wyprowadzaniu
aliansu z filiacji. Problemem jest przechodzenie z energetycznego porządku
intensywnego do ekstensywnego systemu, który obejmuje stosunki aliansu o
charakterze jakościowym oraz filiacje poszerzone. To, że pierwsza energia
intensywnego porządku, czyli Numen, jest energią filiacji, nie zmienia
postaci rzeczy, ponieważ ta intensywna filiacja wciąż nie jest poszerzona,
nie zawiera jeszcze żadnego rozróżnienia na osoby, a nawet różnicy
płciowej, lecz tylko przedosobowe zmienne w intensywności, przyjmujące tę
samą bliźniaczą czy dwupłciową formę na różnych poziomach. Znaki tego
porządku są więc zasadniczo neutralne lub dwuznaczne (zgodnie z
wyrażeniem, jakim posługiwał się Leibniz dla znaku, który może być
zarazem „+”, jak i „–”). Chodzi o sposób, w jaki, wychodząc z tej pierwszej
intensywności, można przejść do systemu rozszerzonego, w którym 1)
filiacje staną się filiacjami poszerzonymi w formie lineaży, obejmując sobą
rozróżnienia na osoby i imiona rodzicielskie; 2) alianse staną się w tym
samym momencie stosunkami jakościowymi, zakładanymi przez poszerzone
filiacje (i na odwrót); 3) krótko mówiąc, dwuznaczne znaki intensywne
utracą dwoistą naturę i staną się pozytywne lub negatywne. Uwidacznia się
to w tych analizach Lévi-Straussa, gdzie dla prostych form małżeńskich
wyjaśniany jest zakaz nałożony na małżeństwo z kuzynostwem
równoległym oraz nakaz wchodzenia w związki z kuzynostwem
przeciwległym: każdy związek małżeński pomiędzy lineażem A i B
przyjmuje postać znaku (+) albo (–), w zależności od tego, czy taka para
powstała w wyniku uzyskania bądź utraty kobiety w lineażu A albo B. To,
czy reżim filiacyjny ma charakter patrylinearny czy matrylinearny, w tym
przypadku nie ma większego znaczenia. Dla przykładu: w reżimach
patrylinearnych lub patrylokalnych „kobiety spokrewnione to kobiety
stracone, kobiety powinowate to zysk. A zatem każda rodzina wywodząca
się z tych małżeństw zostaje opatrzona znakiem określonym dla grupy
początkowej w zależności od tego, czy matka dzieci to córka czy synowa
[…]. Znak zmienia się przy przejściu od brata do siostry, ponieważ brat
uzyskuje żonę, siostra zaś jest stracona dla swojej rodziny”. Jednakże, jak
zauważa Levi-Strauss, zmienia się nie tylko znak, a l e i p o k o l e n i e:
„zależnie od tego, czy z punktu widzenia grupy początkowej ojciec uzyskał
małżonkę, czy też matka została przekazana na zewnątrz, synowie mają
prawo do kobiety bądź też są winni siostrę. Oczywiście w rzeczywistości
różnica ta nie oznacza skazania na celibat połowy męskich kuzynów, wyraża
jednak w każdym razie prawo stanowiące, że mężczyzna może otrzymać
małżonkę tylko od tej grupy, od której może wymagać kobiety, ponieważ
pokolenie wcześniej siostra bądź córka została utracona; tymczasem brat
winien jest na zewnątrz siostrę (lub ojciec córkę), ponieważ pokolenie
wcześniej uzyskano jakąś kobietę […]. Jeśli chodzi o związek początkowy,
stworzony przez mężczyznę a żonatego z kobietą b posiada oczywiście oba
znaki, zależnie od tego, czy rozpatruje się go z perspektywy A, czy B, i
podobnie, jeśli chodzi o ich dzieci. Wystarczy teraz przyjrzeć się pokoleniu
kuzynostwa, aby stwierdzić, że wszyscy w relacji (+ +) lub (– –) są
równolegli, wszyscy zaś w relacji (+ –) lub (– +) są przeciwlegli”151. Ale
gdy problem formułuje się w powyższy sposób, chodzi nie tyle o stosowanie
kombinatorycznej logiki, która rządzi regułami wymiany, jak życzyłby sobie
tego Lévi-Strauss, ile raczej o ustanowienie systemu fizycznego, który z
natury będzie wyrażać się w kategoriach długu i zobowiązania. Wydaje się
nam niezwykle istotne, że sam Lévi-Strauss odwołuje się do układu
współrzędnych systemu fizycznego, choć postrzega go jedynie jako rodzaj
metafory. W rozszerzonym systemie fizycznym c o ś p r z e c h o d z i,
gdy należy do porządku przepływu energii (+ – lub – +); zarazem c o ś
n i e p r z e c h o d z i l u b z o s t a j e z a b l o k o w a n e (+ + lub –
–), coś blokuje lub – przeciwnie – coś wywołuje przejście. Coś lub ktoś. W
takim systemie rozszerzonym nie znajdujemy ani pierwszej filiacji, ani
pierwszego pokolenia czy wymiany inicjującej, od zawsze bowiem
występują w nim związki aliansu, a jednocześnie filiacje poszerzają się,
wyrażając naraz to, co musi pozostać zablokowane w filiacji, oraz to, co
musi przejść przez alians.
Istotne jest nie to, że znaki zmieniają się w zależności od płci czy
następstwa pokoleń, lecz to, że przechodzą z wymiaru intensywnego do
ekstensywnego, czyli z porządku znaków dwuznacznych do reżimu znaków
zmiennych, lecz określonych. Z tego względu powrót do mitu staje się
nieodzowny, ale nie dlatego, że mit jest transponowanym czy nawet
odwróconym przedstawieniem rzeczywistych relacji rozszerzonych, lecz
właśnie dlatego, że jedynie mit może określać, zgodnie z myślą i praktyką
ludów tubylczych, warunki intensywne systemu (wraz z systemem
produkcji). Dlatego tekst Marcela Griaule wydaje się nam rozstrzygający,
poszukuje bowiem w micie zasady, która pozwala wyjaśnić awunkulat, oraz
unika idealistycznego podejścia, jakie zazwyczaj przyjmuje się w tego typu
badaniach; to samo można powiedzieć o niedawnym artykule, w którym
Adler i Cartry podejmują tę kwestię na nowo152. Wspomniani autorzy
słusznie zauważają, że proponowany przez Lévi-Straussa atom
pokrewieństwa (ze swoją poczwórną relacją brat-siostra, mąż-żona, ojciec-
syn, wuj-siostrzeniec) podaje się za gotową całość, z której osobliwie zostaje
wykluczona matka, chociaż może być odpowiednio mniej lub bardziej
„spokrewniona” lub „spowinowacona” ze swoimi dziećmi. Otóż tu właśnie
swoje korzenie zapuszcza mit, który nie ma już charakteru wyrażającego,
lecz warunkujący. Zgodnie z przekazem Griaule’a, Yourougou, przenikając
do strzępów wykradzionego łożyska, jest niejako bratem swojej matki, z
którą się w ten sposób łączy: „postać owa wyrusza w dal z fragmentem
karmiącego łożyska, czyli częścią własnej matki. Organ ten uważa za swój,
traktuje go jako część własnej osoby; utożsamia się w ten sposób ze swoją
rodzicielką, która jest macierzą świata, co więcej, s ą d z i, ż e
pokoleniowo jest na tej samej płaszczyźnie, co
o n a. […] Nieświadomie odczuwa, że symbolicznie należy do pokolenia
matki, przejawia też pewną obojętność wobec pokolenia, do którego w
rzeczywistości należy. […] Jako że w swoim mniemaniu n a l e ż y d o
tego samego pokolenia i składa się z tej samej
m a t e r i i, co matka, upodabnia się do brata-bliźniaka swojej rodzicielki, a
mityczna zasada jedności obojga członków pary małżeńskiej czyni go
najlepszym kandydatem na małżonka. W charakterze pseudobrata swojej
rodzicielki zostaje postawiony w sytuacji swojego stryja, męża
przeznaczonego dla tej kobiety”. Nie ma wątpliwości, że na tym poziomie
odkrywamy wszystkie istotne postaci: matkę, ojca, brata matki, siostrę syna.
Jednak zarazem oczywiste, jak i uderzające jest, że każda z tych postaci nie
jest osobą: ich imiona nie desygnują osób, lecz zmienne intensywne
„wibrującego ruchu po spirali”, odsyłają do dysjunkcji włączających, stanów
nieuchronnie bliźniaczych i dwupłciowowych, przez które przechodzi
podmiot na kosmicznym jaju. Należy więc interpretować całość z
perspektywy intensywności: jajo i łożysko, podobnie nieświadomą energię
życiową, jaka przez nie przebiega, „podatną na wzrosty i spadki”. Nie jest
tak, że postać ojcowska tu nie występuje. Ojciec i rodzic, czyli Amma, jest
wysoką intensywną częścią, immanentną dla łożyska; nierozdzielnie
związany z bliźniaczością, która odnosi go do właściwej mu żeńskiej części.
I jeśli syn Yourougou niesie ze sobą część łożyska, to tylko w intensywnym
stosunku z inną częścią, która obejmuje jego siostrę lub bliźniaczkę. Jednak
jeśli mierzy zbyt wysoko, porwany przez niego fragment łożyska sprawia, że
staje się bratem swojej matki, która doskonale zastępuje siostrę oraz z którą
się pobiera, zastępując Amma. Słowem, mamy tu cały świat dwuznacznych
znaków, podziałów włączonych i stanów dwupłciowych. Jestem synem, ale
również bratem mojej matki, mężem mojej siostry i własnym ojcem.
Wszystko spoczywa na łożysku, które stało się ziemią, nierodnym i
niestworzonym ciałem pełnym antyprodukcji, o które zaczepiają się organy-
obiekty częściowe, złożone w ofierze Nommo. To właśnie łożysko – jako
wspólna dla matki i dziecka substancja, część wspólna ich ciał – sprawia, że
oba ciała nie są usytuowane względem siebie jak przyczyna i skutek, lecz
jak dwa produkty wywiedzione z tej samej substancji, w stosunku do której
syn jest bliźniakiem swojej matki: taka jest oś mitu Dogonów, który
przedstawia nam Griaule. Tak, byłem moją matką, byłem moim synem.
Rzadko zdarza się, aby mit i nauka, mimo dzielącego je dystansu, mówiły to
samo: opowieść Dogonów rozwija mityczną wersję weismannizmu, w której
plazma zarodkowa tworzy nieśmiertelną i ciągłą linię, niezależną od ciał,
lecz uzależniającą od siebie tak ciała rodziców, jak ciała dzieci153. Stąd
rozróżnienie między dwiema liniami, z jednej strony ciągłą i zarodkową, z
drugiej nieciągłą i somatyczną, przy czym wyłącznie ta druga jest
podporządkowana następstwu pokoleń (Łysenko przyjmuje ton Dogonów,
by następnie zwrócić się przeciw Weismannowi, zarzucając mu, że z syna
genetycznego lub zarodkowego uczynił brata matki: „morganiści i
mendeliści, śladem Weismanna, wychodzą z założenia, że rodzice nie są
genetycznymi rodzicami swoich dzieci; jeśli wierzyć ich doktrynie, rodzice i
dzieci byliby wobec siebie jak siostry i bracia…”154).
Syn nie jest jednak somatycznie bratem i bliźniakiem swojej matki.
Oto, dlaczego nie może się z nią ożenić (pamiętajmy jednak, co wcześniej
mówiliśmy na temat znaczenia „oto, dlaczego”). Tym, który powinien
poślubić matkę, jest wuj. Stąd pierwszy wniosek: kazirodztwo popełnione z
siostrą nie jest substytutem kazirodztwa popełnionego z matką, lecz
intensywnym modelem kazirodztwa w postaci manifestacji linii zarodkowej.
Następny wniosek: Hamlet nie jest rozszerzeniem Edypa, Edypem drugiego
stopnia; to raczej negatywny i odwrócony Hamlet jest pierwotny względem
Edypa. Podmiot nie zarzuca swojemu wujowi, iż popełnił to, czego on sam
pragnął; wypomina mu raczej, że n i e d o k o n a ł tego, czego on sam –
syn – nie mógł uczynić. Dlaczego więc wuj nie poślubił matki, swojej
somatycznej siostry? Ponieważ nie w o l n o było mu tego dokonać inaczej,
jak tylko w imię tej zarodkowej filiacji, naznaczonej przez dwuznaczne
znaki bliźniaczości i dwupłciowości, zgodnie z którymi syn równie dobrze
m ó g ł s i ę t e g o d o p u ś c i ć, samemu stając się wujem w
intensywnym związku z matką-bliźniaczką. Błędne koło lineażu
zarodkowego zamyka się (w pierwotnym double bind): ani wuj nie może
poślubić swojej siostry, czyli matki, ani tym samym podmiot-probant nie
może poślubić swojej matki – bliźniaczka Yourougou zostanie wydana
Nommo jako potencjalna powinowata. Porządek somy doprowadza
wszystkie poziomy intensywności do ponownego rozpadu. Jeśli jednak w
rezultacie syn nie może poślubić swojej matki, nie wynika to stąd, że
somatycznie należy do innego pokolenia. Lévi-Strauss, przeciw
Malinowskiemu, ukazał w istocie, że samo krzyżowanie się pokoleń nie jest
wcale przedmiotem lęku, tym samym nie można nim wyjaśniać zakazu
kazirodztwa155. Jest tak dlatego, że krzyżowanie się pokoleń matki i syna ma
ten sam efekt, co ich odpowiednik w przypadku wujka i siostry: świadczy o
tej samej intensywnej filiacji zarodkowej, którą należy w obu przypadkach
poddać wyparciu. Słowem, rozszerzony system somatyczny może ustanowić
się jedynie o tyle, o ile filiacje poszerzają się w korelacji do ustanawianych
bocznych linii aliansu. To poprzez zakaz kazirodztwa z siostrą zawiązuje się
boczna linia aliansu; to poprzez zakaz kazirodztwa z matką filiacja staje się
poszerzona. Nie odkrywamy tu procesu wyparcia ojca, nie odnajdujemy
żadnego wykluczenia ojcowskiego imienia. Aktywnymi elementami
wyparcia są wzajemne pozycje ojca lub matki w postaci rodzica lub
powinowatego, patrylinearny lub matrylinearny charakter filiacji czy też
patrylateralny lub matrylateralny charakter małżeństwa, i nie należy
uznawać ich za obiekty, do których wyparcie się odnosi. To nawet nie
pamięć o filiacji jako takiej zostaje wyparta przez pamięć powinowactwa.
Potężna nocna pamięć o filiacji intensywno-zarodkowej jest wypierana na
rzecz ekstensywnej pamięci somatycznej, złożonej z poszerzonych linii
filiacji (patrylinearnych l u b matrylinearnych) oraz linii aliansu, które
implikują. Cały mit Dogonów jest patrylinearną wersją opozycji między
tymi dwiema genealogiami, dwoma reżimami filiacji: w intensywności i
rozszerzeniu, w porządku intensywno-zarodkowym i ekstensywnym reżimie
pokoleń somatycznych.
Rozszerzony system powstaje z warunków intensywnych, które
umożliwiają jego zaistnienie, ale również oddziałuje na nie, anuluje i je
wypiera, pozwalając tylko na wyrażanie ich w formie mitycznej. Znaki
przestają być jednocześnie dwuznaczne i determinujące w stosunku do
poszerzonej filiacji i bocznych linii aliansu; dysjunkcje stają się
wykluczające, ograniczające („albo-albo” zamiast intensywnego „lub…
lub…”); imiona i nazwy nie desygnują już stanów intensywnych, lecz
rozpoznawalne osoby. Rozpoznawalność utrwala się w osobach matki i córki
jako małżonkach objętych zakazem. Toteż osoby – wraz z imionami, które
teraz do nich odsyłają – nie istnieją przed zakazem, gdyż dopiero on
ustanawia osoby jako takie. Matka i siostra nie istnieją jako żony, dopóki nie
obejmie ich zakaz. Doskonale ujął to Robert Jaulin: „Dyskurs mityczny za
swój temat obiera przejście ze stanu obojętności na kazirodztwo do jego
zakazu: domyślnie lub jawnie, wątek ten leży u podstaw każdego mitu, jest
formalną właściwością tego języka”156. Należy wyprowadzić następujący
wniosek: kazirodztwo, ściśle mówiąc, nie istnieje i nie może istnieć. Zawsze
jesteśmy po stronie kazirodztwa, w serii intensywności ignorujących
rozróżnialne osoby, bądź po drugiej stronie, w rozszerzeniu, które
rozpoznaje osoby, konstytuuje je, lecz nie może ustanowić ich inaczej, niż
czyniąc z nich niemożliwych partnerów seksualnych. Można dopuścić się
kazirodztwa tylko w następstwie szeregu substytucji, które nieustanie
oddalają nas od incestu; inaczej mówiąc, można je popełnić z osobą, która
ma tę samą wartość, co matka lub siostra, tylko pod warunkiem, że osoba ta
nie jest żadną z nich: to ta, która daje się rozpoznać jako możliwa małżonka.
Taki sens niesie małżeństwo preferencyjne, pierwszy dozwolony akt
kazirodztwa; nieprzypadkowo jednak ten typ małżeństwa realizuje się tak
rzadko, jak gdyby małżeństwo tego typu wciąż było zbyt blisko
nieistniejącej niemożliwości (za przykład niech posłuży dogońskie
małżeństwo preferencyjne z córką wuja, gdzie córka odpowiada wartości
ciotki, a sama ciotka jest ekwiwalentem matki). Nie ma wątpliwości, że w
całej etnologii artykuł Griaule’a jest tekstem najsilniej zainspirowanym
psychoanalizą. Jednak wyprowadza z psychoanalizy wnioski, które
rozsadzają całą konstrukcję edypalną, ponieważ nie zadowala się
sformułowaniem problemu Edypa w rozszerzeniu, a co za tym idzie, nie
zakłada jego rozwiązania. Do takich konkluzji doszli Adler i Cartry:
„Zazwyczaj traktuje się mitologiczne związki kazirodcze bądź jako wyraz
pragnienia lub nostalgii za światem, w którym takie relacje są możliwe lub
spotykałyby się z obojętnością, bądź jako wyraz strukturalnej funkcji
odwrócenia reguł społecznych, której celem jest zakaz czy transgresja […].
W obu przypadkach przedstawia się jako coś z góry ustanowionego to, co w
istocie jest wynurzaniem się porządku, który mit wyjaśnia i opowiada.
Innymi słowy, ów porządek prezentuje się tak, jak gdyby mit rozmieszczał
na scenie postaci zdefiniowane jako ojciec, matka, syn i siostra, podczas gdy
role te należą do porządku ustanowionego przez zakaz [...]:
k a z i r o d z t w o n i e i s t n i e j e” 157. Kazirodztwo jest czystą granicą,
jednak pod warunkiem, że unika się dwóch fałszywych wyobrażeń na temat
tego, czym jest owa granica: zgodnie z pierwszym wyobrażeniem granica
byłaby matrycą lub źródłem, jak gdyby istnienie zakazu było dowodem na
to, że coś „wcześniej” było pożądane; drugie wyobrażenie tworzy z granicy
funkcję strukturalną, tak jakby rzekomo „fundamentalny” związek między
pragnieniem i prawem ujawniał się dopiero w transgresji. Po raz kolejny
należy przypomnieć, że prawo wcale nie jest świadectwem źródłowej
realności pragnienia, gdyż ze swej istoty zniekształca to, czego się pragnie,
natomiast transgresja w żadnym wypadku nie jest dowodem na funkcjonalną
realność prawa, ponieważ – bynajmniej nie szydząc sobie z prawa – sama
jest komiczna w porównaniu z tym, czego prawo w rzeczywistości zakazuje.
Jednym zdaniem, granica nie jest czymś, co leży po tej czy po tamtej stronie:
przebiega między nimi – K a z i r o d z t w o, t e n p ł y t k i
s t r u m i e ń k a l u m n i i, zawsze już przekroczony lub wciąż
przekraczany. Kazirodztwo jest bowiem niczym ruch: niemożliwe. Nie w
tym znaczeniu, w jakim realne byłoby czymś niemożliwym, lecz właśnie w
tym, w jakim niemożliwe jest symboliczne.
Lecz co to właściwie znaczy, że kazirodztwo jest niemożliwe? Czy nie
można przespać się z siostrą lub matką? I jak pozbyć się tego
przebrzmiałego argumentu: „skoro coś jest zabronione, musi być możliwe”?
Problem wszak leży gdzie indziej. Możliwość kazirodztwa wymagałaby
z a r a z e m o s ó b i i m i o n, syna, matki, brata i ojca. Otóż w czynie
kazirodczym możemy dysponować osobami, lecz wówczas tracą one swoje
imiona, jako że te nierozerwalnie wiążą się z zakazem, który odnosi się do
nich jako partnerów; lub imiona zostają zachowane i desygnują już tylko
intensywne stany przedosobowe, które równie dobrze mogłyby „rozciągać
się” na inne osoby, jak wtedy, gdy swoją prawowitą małżonkę nazywa się
mamą lub żonę siostrą. Właśnie w tym znaczeniu mówiliśmy, że stale
znajdujemy się po tej lub tamtej stronie. W nasze ramiona wpadają nasze
matki i siostry; lecz ich imiona ześlizgują się po ich osobach jak zbyt
nawilżone znaczki. Dlatego nigdy nie można rozkoszować się osobą i
imieniem równocześnie – co zresztą byłoby warunkiem kazirodztwa.
Załóżmy więc, że kazirodztwo jest wabikiem oraz że jest ono niemożliwe.
Problem jednak zostaje jedynie odroczony. Czyż właściwością pragnienia
nie jest to, że pragnie się niemożliwego? Przynajmniej w tym przypadku
podobny banał nawet nie jest prawdziwy. Przypomnijmy, że wyprowadzanie
z zakazu wniosków o naturze tego, co zakazane, jest nieuprawnione;
ponieważ funkcją zakazu jest pohańbienie winowajcy, czyli zniekształcenie i
przemieszczenie obrazu tego, co w rzeczywistości jest zakazane lub
pożądane. W ten sam sposób represja przedłuża się za sprawą wyparcia, bez
którego nie wdarłaby się do dziedziny pragnienia. Tym, co pożądane, jest
przepływ zarodkowy lub intensywno-zarodkowy, w którym na próżno
szukać rozróżnialnych osób czy nawet funkcji, takich jak ojciec, matka, syn,
siostra itd., skoro nazwy te desygnują jedynie intensywne zmienne na
pełnym ciele ziemi, określonym jako plazma zarodkowa (germen). Zawsze
można określić mianem kazirodztwa, jak również obojętności względem
niego, ów system jednego bytu lub przepływu, zmieniającego się w
intensywnościach zgodnie z dysjunkcjami włączającymi. Nie można
natomiast mylić kazirodztwa, do którego dochodziłoby w intensywnym
reżimie nieosobowym, ustanawiającym incest, z tym kazirodztwem, które
jest przedstawiane w rozszerzeniu w stanie, który zabrania kazirodztwa i
definiuje incest jako akt transgresji wymierzony w osoby. Dlatego Jung ma
rację, gdy mówi, że kompleks Edypa znaczy coś zupełnie różnego od siebie,
a matka przybiera w kompleksie postać ziemi, kazirodztwo zaś jest w nim
nieskończonym odradzaniem (mylił się jednak, sądząc, że w ten sposób
„przekroczył” seksualność). S o m a t y c z n y k o m p l e k s odsyła do
z a r o d k o w e g o i m p l e k s u. Kazirodztwo odsyła do tego, co leży
po tej stronie i jako takie nie może być przedstawione w kompleksie, skoro
kompleks jest elementem pochodzącym z wyparcia tej strony. Kazirodztwo
jako to, co zakazane (formy rozpoznawalnych osób), służy do wypierania
kazirodztwa jako tego, co pożądane (podstawy intensywnej ziemi).
Intensywny przepływ zarodkowy jest przedstawieniem pragnienia, i to
właśnie w jego stronę kieruje się wyparcie; ekstensywna figura edypalna jest
jego przemieszczonym elementem przedstawionym, wywołanym przez
proces wyparcia wabikiem lub sfałszowanym obrazem maskującym
pragnienie. Nie ma znaczenia, że taki obraz jest „niemożliwy”: spełnia swoją
funkcję, odkąd pragnienie daje się w nim pochwycić jako niemożliwe. A
więc widzisz, to jest właśnie to, czego chciałeś…! Mimo wszystko taki
wniosek, przechodzący od procesu wyparcia do wypartego oraz od zakazu
do tego, co zakazane, wikła się już w cały paralogizm represji.
Dlaczego więc wypiera się zarodkowy impleks lub przypływ zarodków,
skoro jest on przecież terytorialnym przedstawicielem pragnienia? Otóż z tej
przyczyny, że to, czym jest… albo raczej do czego odsyła, z racji bycia
przedstawicielem, to niekodowany przepływ, taki, który nie pozwala się
zakodować – zgroza pierwotnego socius. Żaden łańcuch nie mógłby zostać
odłączony, nic nie dawałoby się pobrać; nic nie przechodziłoby z filiacji do
pochodzenia, lecz pochodzenie nieustanie sprowadzałoby się do filiacji w
akcie ponownego samozapłodnienia; łańcuch znaczący nie tworzyłby
żadnego kodu, emitując jedynie znaki dwuznaczne, nieustannie dręczone
przez swój nośnik energetyczny; to, co przepływałoby na pełnym ciele
ziemi, byłoby równie zerwane z łańcucha, co przepływy niezakodowane,
które przesuwają się na pustyni ciała bez organów. Chodzi więc nie tyle o
obfitość czy niedobór, o dostępność zasobów czy ich wyczerpanie (nawet
wysychanie jest przepływem), co raczej o możliwość i niemożliwość
kodowania. O przepływie zarodkowym można powiedzieć, że równie dobrze
wszystko przebiega lub przepływa wraz z nim – lub przeciwnie, wszystko
zostaje zablokowane. Aby kodowanie przepływów było możliwe, ich
energia powinna dać się skwantyfikować lub skwalifikować – elementy
pobrane z przepływu muszą wytwarzać się w związku z elementami
odłączonymi z łańcucha – coś musi przechodzić, ale również coś musi być
zablokowane, coś musi blokować lub dawać przejście. Otóż taka sytuacja
jest możliwa jedynie w ramach systemu rozszerzonego, który potrafi
rozróżniać osoby, stosować określone użycia znaków, wykluczające użycia
syntez rozłącznych oraz użycia syntez łączących o charakterze małżeńskim.
Taki sens wynika z zakazu kazirodztwa, pojmowanego jako ustanowienie
rozszerzonego systemu fizycznego: w każdym przypadku należy szukać
tego, co przechodzi z przepływu intensywności, oraz tego, co nie
przechodzi; znajdować to, co wywołuje przechodzenie lub co staje na jego
przeszkodzie, zależnie od patrylinearnego lub matrylinearnego charakteru
małżeństwa i zgodnie z ogólnym reżimem poszerzonych związków filiacji
oraz bocznych linii powinowactwa.
Powróćmy teraz do analizowanego przez Griaule’a małżeństwa
preferencyjnego Dogonów: elementem zablokowanym jest związek z ciotką
jako substytutem matki, przyjmującą postać udawanego rodzica; elementem
przechodzącym jest związek z córką ciotki, substytutem ciotki jest niejako
pierwszy możliwy czy też dopuszczalny akt kazirodztwa; elementem
blokującym lub umożliwiającym przejście jest wuj. To, co przechodzi – a
zarazem kompensuje element zablokowany – prowadzi do prawdziwej
w a r t o ś c i d o d a t k o w e j k o d u , która przypada wujowi jako
temu, który wywołuje przejście, natomiast kod o tyle doznaje „spadku
wartości”, o ile staje się elementem blokującym (na tej zasadzie funkcjonuje
rytualna kradzież, jakiej dopuszcza się siostrzeniec w domu wuja, lecz także,
wspominane przez Griaule’a, „wzrastanie i pomnażanie się” dobytku wuja,
kiedy to zamieszkuje u niego najstarszy z siostrzeńców). Nasuwa się
zasadnicze pytanie: komu przypadają w udziale daniny małżeńskie w tym
lub tamtym systemie? Nie można rozwiązywać tego problemu, uciekając od
złożoności linii przejścia i linii blokowania – jakby element zablokowany
czy zakazany zjawiał się tak, jak „duch pojawia się w dzień ślubu”,
domagając się swojej należności158. Szczególny przypadek opisuje Lorenz
Löffler: „Wśród Mru model patrylinearny dominuje nad matrylinearną
tradycją: relacja brat-siostra, przekazywana z ojca na syna i z matki na
córkę, nie musi ograniczać się czy wyczerpywać w relacji ojca z synem, lecz
nie dotyczy to już relacji matki z córką, ta bowiem kończy się wraz z
małżeństwem córki. Poślubiona córka przekazuje z kolei własnej córce nową
relację, to znaczy taką, która spaja ją z własnym bratem. Córka wychodząc
za mąż, odrywa się nie tyle od lineażu swojego brata, co od lineażu
wychodzącego od strony brata jej matki. Znaczenie, jakie niesie wyrównanie
długu wobec brata matki, gdy jego siostrzenica wychodzi za mąż, należy
rozumieć jako odejście młodej dziewczyny z dawnej grupy rodzinnej jej
matki. Siostrzenica sama staje się matką oraz punktem wyjściowym dla
nowej relacji brata z siostrą, na której opiera się nowy alians”159. To, co się
przedłuża, co zatrzymuje, co odłącza, a także zróżnicowane relacje, zgodnie
z którymi działania i namiętności zostają rozdystrybuowane, pozwalają nam
zrozumieć mechanizm formowania się wartości dodatkowej kodu jako
niezbędnego elementu dla wszelkiego kodowania przepływu.
Możemy już teraz naszkicować różne instancje p r z e d s t a w i e n i a
t e r y t o r i a l n e g o w obrębie pierwotnego socius. Po pierwsze, całość
przedstawienia warunkowana jest przez zarodkowy przypływ intensywności:
przypływ jest p r z e d s t a w i c i e l e m pragnienia. Jednak można
określić go mianem przedstawiciela tylko o tyle, o ile wyraża równowartość
niekodowalnych, niezakodowanych lub zdekodowanych przepływów. W
tym sensie – w sposób sobie właściwy – implikuje granicę socius, granicę i
negatyw każdego socius. Podobnie represja tej granicy możliwa jest tylko
pod warunkiem, że sam przedstawiciel poddaje się procesowi wyparcia.
Takie wyparcie określa to, co z przypływu będzie przechodzić do systemu
rozszerzonego, co zostanie zablokowane lub zmagazynowane w
poszerzonych związkach filiacji, oraz, przeciwnie, co będzie poruszać się i
płynąć zgodnie ze związkami powinowactwa, tak że systematyczne
kodowanie przepływu zaczynie się urzeczywistniać. Powinowactwem i
aliansem nazywamy drugą instancję, czyli samo w y p i e r a j ą c e
p r z e d s t a w i e n i e, bowiem filiacje poszerzają się jedynie w
przypadku linii bocznych powinowactwa, które mierzą ich zmienne
segmenty. Dlatego tak istotną funkcję odgrywają zidentyfikowane przez
Leacha „linie lokalne” – to one organizują związki powinowactwa w pary i
aranżują małżeństwa. Kiedy przypisywaliśmy liniom lokalnym działanie
perwersyjne i normalne, chodziło nam o to, że takie lokalne grupy są
agentami wyparcia, są niczym wielkie enkodery. Wszędzie tam, gdzie
mężczyźni gromadzą się i spotykają, aby uzyskać kobiety, handlować nimi,
dzielić się nimi itd., odkrywamy perwersyjną więź pierwotnego
homoseksualizmu zawiązującą się pomiędzy grupami lokalnymi, szwagrami,
małżonkami, towarzyszami z dzieciństwa. Podkreślając powszechny fakt, że
małżeństwo nie jest związkiem mężczyzny i kobiety, lecz „aliansem między
dwoma rodzinami”, „transakcją między mężczyznami, dotyczącą kobiet”,
Georges Devereux wyprowadza trafny wniosek na temat grupowej i
zasadniczej motywacji homoseksualnej160. Poprzez kobiety mężczyźni
ustanawiają własne koneksje; poprzez dysjunkcję kobiety-mężczyzny, która
za każdym razem znajduje przedłużenie w filiacji, stosunek aliansu łączy ze
sobą mężczyzn z odmiennych linii filiacyjnych. Pytanie, dlaczego
homoseksualizm kobiecy nie znalazł odpowiednich warunków, by rozwinąć
się wśród grup amazońskich, które były zdolne do negocjowania mężczyzn,
być może znajduje odpowiedź w pokrewieństwie kobiet z przypływem
zarodkowym, odpowiadającym za ich zamkniętą pozycję w sercu
poszerzonych filiacji (histeria filiacji, w przeciwieństwie do paranoi
powinowactwa). Męski homoseksualizm jest przedstawieniem
powinowactwa i aliansu, który wypiera dwuznaczne znaki dwupłciowej
intensywnej filiacji. Wydaje się nam jednak, że Devereux dopuszcza się
podwójnego błędu: po pierwsze, gdy oświadcza, że przez długi czas wahał
się przed uznaniem, jak powiada, tego niezwykle istotnego odkrycia, jakim
jest wyobrażenie homoseksualne (jest to przecież tylko kolejna, prymitywna
wersja stwierdzenia, że „wszyscy mężczyźni to pederaści”, co nigdy nie jest
bardziej oczywiste niż wtedy, gdy mężczyźni aranżują małżeństwa); po
drugie, gdy z homoseksualności aliansu chce uczynić wytwór kompleksu
Edypa jako tego, co wyparte. Aliansu nigdy nie daje się wyprowadzić z linii
filiacyjnych przez zapośredniczenie w Edypie. Przeciwnie, alians zawsze
artykułuje linie filiacji w działaniu linii lokalnych i ich pierwotnego,
nieedypalnego homoseksualizmu. I jeśli prawdą jest, że istnieje pewien
rodzaj edypalnej i filiacyjnej homoseksualności, to należy w niej widzieć
jedynie wtórną reakcję na ten grupowy homoseksualizm, który ma przede
wszystkim charakter nieedypalny. Co się zaś tyczy Edypa w ogólności,
trzeba powiedzieć, że nie jest on wypierany, to znaczy nie jest
przedstawicielem pragnienia, które leży po tej stronie i całkowicie ignoruje
parę taty i mamy. Tym bardziej nie jest przedstawieniem wypierającym,
które znajduje się po tamtej stronie i rozróżnia osoby wyłącznie przez
poddanie ich homoseksualnym regułom aliansów. Kazirodztwo to tylko
retroaktywny efekt przedstawienia wypierającego wywierany n a
przedstawicielu wypartym: zniekształca lub przemieszcza przedstawienie,
do jakiego się odnosi, projektuje na nie kategorie rozróżniające, jakie sam
ustanawia, stosuje wobec niego terminy, które nie istniały, zanim ściśle
pojęty związek powinowactwa nie zorganizował się w pozytyw i negatyw w
ramach systemu rozszerzonego – przedstawienie redukuje w tym systemie
przedstawiciela do elementu zablokowanego. Dlatego Edyp jest granicą, lecz
granicą przemieszczoną, która przechodzi teraz do wnętrza socius. Edyp to
obraz wabiący, na jaki pragnienie daje się złowić (Właśnie t e g o chciałeś!
Pragnąłeś przepływów zdekodowanych, czyli kazirodztwa!). Tutaj zaczyna
się cała ta opowieść, długie dzieje edypalizacji. A przecież wszystko
zaczyna się w głowie Lajosa, starego grupowego homoseksualisty, perwersa
zastawiającego pułapkę na pragnienie. Albowiem pragnienie również może
być pułapką. Przedstawienie terytorialne składa się z tych trzech instancji:
z p r z e d s t a w i c i e l a w y p a r t e g o, p r z e d s t a w i e n i a
wypierającego i przemieszczonego elementu
p r z e d s t a w i o n e g o.
4. Psychoanaliza i etnologia
Zanadto się spieszymy, postępujemy tak, jak gdyby Edyp był już umieszony
w pierwotnej maszynie terytorialnej. A przecież, jak zauważa Nietzsche
odnośnie do nieczystego sumienia, na takim gruncie nie wyrastają podobne
kwiaty. Jest tak, ponieważ warunki Edypa jako „kompleksu rodzinnego” nie
są z pewnością dane z góry, w ramach właściwego dla psychiatrii i
psychoanalizy familializmu. Wśród ludów pierwotnych rodziny tworzą
praktykę, politykę, strategię aliansów i filiacji; formalnie są elementem
napędzającym proces reprodukcji społecznej, nie mają jednak nic wspólnego
z mikrokosmosem ekspresywnym; ojciec, matka, siostra pełnią zawsze inną
funkcję niż tylko bycie ojcem, matką czy siostrą. A poza ojcem, matką itd.,
istnieje sprzymierzony powinowaty, aktywnie tworzący konkretną
rzeczywistość, oraz związki między rodzinami, które pokrywają się z polem
społecznym. Niewłaściwe byłoby stwierdzenie, że określenia rodzinne
rozpadają się w każdym miejscu tego pola i pozostają związane z
określeniami typowo społecznymi, gdyż zarówno pierwsze, jak i drugie są
tym samym elementem maszyny terytorialnej. Skoro reprodukcja rodzinna
wciąż nie jest prostym środkiem czy zwyczajnym materiałem w służbie
reprodukcji społecznej innego typu, nie ma możliwości, by reprodukcja
społeczna dostosowała się do reprodukcji rodzinnej, by zawiązała się między
nimi relacja wzajemnie jednoznaczna, która nadałaby kompleksowi
rodzinnemu dowolną wartość ekspresywną i pozornie autonomiczną formę.
Oczywiste natomiast jest to, że nawet najmniejsze dziecko przeprowadza
bezpośrednie inwestycje w społeczne, historyczne, ekonomiczno-polityczne
pole, niedające się zredukować ani do struktury umysłowej, ani tym bardziej
do afektywnego układu. Oto, dlaczego przy rozpatrywaniu przypadków
patologicznych i technik leczenia społeczeństw pierwotnych nie wystarcza
zestawienie ich z procesem psychoanalitycznym, przy użyciu kryteriów
zapożyczonych z psychoanalizy, takich jak kompleks rodzinny (nawet jeśli
miałby się on różnić od naszego) lub treści kulturowych (nawet jeśli
odnosiłyby się one do nieświadomości etnicznej) – co zresztą najlepiej
widać w próbach porównywania psychoanalitycznej i szamańskiej praktyki
leczenia (na przykład u Devereux czy Lévi-Straussa). Definiujemy
schizoanalizę przez dwa aspekty: destrukcję pseudoform ekspresywnych
oraz nieświadome inwestycje pragnienia w pole społeczne. Właśnie z tej
perspektywy należy analizować większość technik leczenia wśród
pierwotnych – to one są schizoanalizą w działaniu.
Znakomitego przykładu dostarcza Victor Turner w swoim opisie
Ndembu161. Przypadek ten wydaje się tym bardziej frapujący, że w naszych
perwersyjnych oczach wygląda z początku na zupełnie edypalny. Chory K. –
zniewieściały, nieznośny, zarozumiały i ponoszący porażki na wszystkich
frontach – staje w obliczu ciężkich zarzutów, jakie wytacza mu widmo jego
dziadka ze strony matki. Chociaż Ndembu są plemieniem matrylinearnym, a
ich członkowie mają obowiązek mieszkać u krewnych swojej matki, K.
wyjątkowo długo przebywał w matrylineażu ojca. Był jego ulubieńcem,
wżenił się nawet w krewnych z jego strony. Ale tuż po śmierci ojca K.
zostaje wygnany i powraca do wioski matki. Ród K. doskonale wyraża
sytuację, w jakiej znalazł się pacjent: K. zostaje uziemiony między dwoma
odcinkami, rodem tych, którzy należą do grupy ojcowskiej, i tych, którzy
należą do właściwego mu matrylineażu. Jak wygląda wróżba, która ma
wskazać przyczyny choroby, oraz kuracja, która ma doprowadzić do
uzdrowienia? Przyczyna leży w zębach: dwa górne siekacze należące do
przodków-myśliwych, trzymane w świętym woreczku, z którego mogą się
jednak wydostać, by przeniknąć do ciała chorego. W celu zdiagnozowania i
wypędzenia złej mocy siekaczy jasnowidz i medyk oddają się analizie
społecznej – analizują terytorium i okolice, problem wodzostwa w grupie i
poddania się władzy, lineaże i ich segmenty, alianse i filiacje: ujawniają
związki pragnienia z politycznymi i ekonomicznymi jednostkami – w tym
właśnie punkcie informatorzy usiłują ich zwodzić. „Przepowiednia staje się
formą analizy społecznej, w trakcie której na światło dzienne wydobywa się
ukryte konflikty między jednostkami i stronnictwami, tak że przy pomocy
tradycyjnych rytuałów można je wyleczyć […]; niejasny charakter
mistycznych wierzeń pozwala posługiwać się nimi zgodnie z niezliczonymi
sytuacjami społecznymi”. Okazuje się, że siekacz, który wywołał chorobę,
należy przede wszystkim do ojca matki; dziadek chorego był wielkim
wodzem; jego następca, „prawdziwy wódz”, musiał jednak wyrzec się
władzy w strachu przed rzuconym urokiem; ale oczekiwany następca, mądry
i energiczny, nie przejął władzy; teraz rządzi inny wódz; co się zaś tyczy K.,
nie był on zdolny przyjąć roli pośrednika, by stać się kandydatem na wodza.
Wszystko jeszcze bardziej komplikują stosunki kolonizatorów ze
skolonizowanymi: Anglicy nie uznali wodza, zubożała wioska chyli się ku
upadkowi (oba odcinki plemienne wioski powstały z pomieszania dwóch
grup uciekających przed Anglikami; starszyzna lamentuje nad postępującym
rozkładem). Uzdrowiciel Ndembu nie przeprowadza socjodramy, lecz
prawdziwą analizę grupową skoncentrowaną na chorym. Podaje się mu
truciznę, do jego ciała przywiązuje rogi, które mają wchłonąć złą moc
siekaczy, bije w bębny; uzdrowiciel przeprowadza ceremonię przeplataną
przerwami i wznowieniami, przepływ słów i cięć: członkowie wioski
gromadzą się, aby przemówić, dalej mówi chory, przerwa, uzdrowiciel
objaśnia, wszystko rozpoczyna się od nowa, bębny, śpiew, trans. Nie chodzi
jedynie o odkrywanie odpowiadających interesom przedświadomych
inwestycji w pole społeczne, lecz – na najbardziej podstawowym poziomie –
o nieświadome inwestycje pragnienia, do jakich dochodzi za sprawą
małżeństwa chorego, jego pozycji w wiosce oraz każdej pozycji zajmowanej
przez wodza, przeżywanej na skali intensywności w grupie.
Powiedzieliśmy, że punkt wyjściowy wydaje się edypalny. Takie
wrażenie sprawiał wyłącznie n a n a s, wytresowanych, by za każdym
razem, gdy mówi się nam o ojcu, matce, dziadku, opowiadać o Edypie. W
rzeczywistości analiza Ndembu nigdy nie była edypalna, lecz bezpośrednio
podłączona do organizacji i dezorganizacji społecznych; seksualność,
poprzez małżeństwa i żony, stawała się takim właśnie rodzajem inwestycji
pragnienia; rodzice odgrywali w niej rolę bodźca, a nie organizatorów grupy
(lub jej dezorganizatorów); rolę tę zaś utrzymuje wódz i jego wcielenia.
Zamiast dostosowywać wszystko do imienia ojca lub dziadka ze strony
matki, imię tego ostatniego otwierało się na wszystkie imiona historii.
Zamiast rzutować wszystko na jedno groteskowe cięcie kastracji, wszystko
roiło się w tysiącu cięć-przepływów lineaży, władzy wodzowskiej i
stosunków kolonialnych. Cała gra ras, klanów, powinowactwa, aliansów i
filiacji, cały ten historyczny i zbiorowy dryf, stoi w sprzeczności z analizą
edypalną, kiedy ta uporczywie zaciska się na treści obłędu, kiedy z całą
mocą wypycha szaleństwo w „symboliczną pustkę ojca”. Jeśli prawdą jest,
że (niezależnie od naszego zdania) na początku analizy nie znajdujemy
Edypa, czy w pewnej mierze analiza ostatecznie nie staje się edypalna? I do
jakiego stopnia? Oczywiście staje się po części edypalna, w wyniku
kolonizacji. Na przykład gdy kolonizator obala władzę wodzowską lub
wykorzystuje ją (a także wiele innych rzeczy: wodzostwo to przecież nie
wszystko) do swoich celów. Kolonizator mówi: twój ojciec jest tylko twoim
ojcem i niczym więcej, albo poucza: nie uważaj swojego matczynego
dziadka za jednego z wodzów… teraz możesz iść do swojego kąta i tam
zamknąć się w trójkącie, umieścić swój ród pomiędzy krewnymi matki a
krewnymi ojca… twoja rodzina jest tylko twoją rodziną i niczym więcej,
tutaj nie dochodzi już do reprodukcji społecznej, chociaż właściwie
potrzebujemy twojej rodziny jako surowca, który zostanie poddany nowemu
reżimowi reprodukcji… No cóż, tak właśnie dla wywłaszczonych dzikusów
kreśli się edypalną ramę: Edypa slumsów. Mimo to, jak zauważyliśmy
wcześniej, skolonizowani pozostają typowym przykładem oporu wobec
Edypa: edypalna struktura w istocie nie potrafi się domknąć właśnie w tym
miejscu, jej terminy ściśle przylegają do opresyjnych agentów reprodukcji
społecznej, czy to w walce z nimi, czy we współpracy (z białym
człowiekiem, misjonarzem, poborcą podatkowym, eksporterem, ważną
osobistością z wioski, która została agentem administracji, ze starszyzną
przeklinającą białych, młodzieżą przechodzącą do walki politycznej itd.).
Tymczasem oba stwierdzenia są prawdziwe: skolonizowani stawiają opór
edypalizacji, ale edypalizacja z kolei okrąża ich i zamyka. Mamy do
czynienia z edypalizacją w tej mierze, w jakiej jest ona efektem kolonizacji,
dlatego należy dodać właśnie ją do tych wszystkich metod, które Robert
Jaulin zdołał opisać w La Paix blanche (Biały pokój): „Skolonizowanie
może prowadzić do redukcji uczłowieczenia świata, tak że każde
poszukiwane rozwiązanie będzie rozwiązaniem w skali jednostkowej lub w
obrębie rodziny nuklearnej, a co za tym idzie, wywoła anarchię lub
całkowity chaos na poziomie zbiorowym, gdzie ofiarą rozpadu porządku
zawsze padają jednostki, z wyjątkiem tych zajmujących kluczową pozycję w
danym systemie, czyli w tym przypadku kolonizatorów, którzy w tym
samym czasie, gdy skolonizowani ograniczyli swój świat, dążą do jego
poszerzenia”162. Edyp jest niczym eutanazja w trakcie kulturowego
ludobójstwa. Im bardziej reprodukcja społeczna wymyka się członkom
grupy – naturalnej czy poszerzonej – tym bardziej opiera się na nich lub
sprowadza ich do wąskiej i zneurotyzowanej formy reprodukcji rodzinnej,
której agentem jest Edyp.
Jak zresztą rozumieć tych, którzy utrzymują, że odkryli Edypa wśród
Indian czy w Afryce? Pierwsi przyznają, że nie znaleźli ż a d n e g o
mechanizmu ani ż a d n e j postawy, która ustanawia Edypa wśród nas
(naszego rzekomego Edypa). Nic nie szkodzi, powiadają jednak, bowiem
struktura już tam działa, chociaż żadne „dostępne doświadczenie kliniczne”
nie potwierdza jej istnienia; albo twierdzą, że problem i punkt wyjścia jest
edypalny, mimo że ścieżka rozwoju i rozwiązanie kompleksu są zupełnie
odmienne od naszego (Parin, Ortigues). Albo mówią o Edypie, który „nigdy
nie przestanie istnieć”, podczas gdy nie ma nawet koniecznych warunków
(poza kolonizacją) do jego zaistnienia. Jeśli rzeczywiście można oceniać
myślenie pod kątem stopnia edypalizacji, w takim razie zgoda, biali myślą
za dużo. Oczywiście nie można odmówić takim autorom –
psychoanalitykom-afrykanistom – kompetencji, uczciwości czy talentu. Lecz
podobnie jak o niektórych naszych terapeutach, także o nich można
powiedzieć, że nie wiedzą, co czynią. Znajdujemy wśród nas
psychoterapeutów święcie przekonanych, że działają na rzecz postępu, gdy
stosują nowe metody triangulacji dziecka: proszę zwrócić uwagę –
zaznaczają – że mamy jednak do czynienia z Edypem struktury, który nie ma
nic wspólnego z tym, co wyobrażeniowe! Podobnie psychoanalitycy w
Afryce wykorzystują jarzmo strukturalnego Edypa lub edypalną
„problematykę” w służbie swoich postępowych zamiarów. Tam czy tutaj,
wciąż to samo: Edyp, ta ciągła kolonizacja prowadzona innymi środkami,
kolonia wewnętrzna, która, jak wkrótce się przekonamy, nawet wśród nas,
Europejczyków, jest intymną formacją kolonialną. Jak należy rozumieć
zdanie, którym Marie-Cécile i Edmond Ortigues zamykają swoją książkę?
„Chorobę uważa się za wyróżnienie, oznakę specjalnych względów
nadprzyrodzonych mocy bądź klątwę o magicznej naturze: niełatwo wyrazić
taką myśl w świeckim języku. Psychoterapia analityczna może pojawić się
tylko wtedy, gdy podmiot sam potrafi wyrazić potrzebę terapii. Dlatego
całość naszych badań była podporządkowana możliwości ustanowienia pola
psychoanalitycznego. Kiedy podmiot w pełni poddawał się władzy
tradycyjnych norm i nie miał nic do powiedzenia we własnym imieniu, mógł
zawsze szukać wsparcia u tradycyjnych terapeutów, grupy rodzinnej czy
szamana z jego «lekarstwami». Czasem potrzeba opowiadania nam o tych
tradycyjnych metodach wiązała się z początkami terapii, ponieważ opowieść
służyła umiejscowieniu własnej osoby w ramach społeczności […]. Innym
razem rozmowa analityczna rozwijała się o wiele bardziej niż zazwyczaj; w
takim przypadku problem edypalny zyskiwał wymiar diachroniczny,
ujawniając konflikt pokoleniowy”163. Dlaczego powinniśmy sądzić, że
nadprzyrodzone moce czy magiczne klątwy są gorszym mitem niż Edyp?
Czy przypadkiem to właśnie one nie skłaniają pragnienia do bardziej
intensywnych i odpowiedniejszych obsadzeń pola społecznego, do
inwestycji zarazem w jego organizację, jak i w jego dezorganizację? Meyer
Fortes przynajmniej wykazał, jak blisko Edypa znajduje się Hiob. I co
uprawnia nas do rozstrzygania, czy podmiot, przestrzegając tradycyjnych
norm, nie ma nic do powiedzenia w swoim imieniu? Czyż nie przeczą temu
sposoby leczenia Ndembu? I czy taką tradycyjną normą, naszą, nie jest
również Edyp? Jak można twierdzić, że dzięki Edypowi mówimy we
własnym imieniu, a zarazem bez końca podkreślać, że jego rozwiązanie
poucza nas o „nieuleczalnym niedostatku bytu” i uniwersalnej kastracji?
Czym właściwie jest ta „potrzeba”, do której trzeba się odwoływać, aby
uzasadnić Edypa? To, że podmiot domaga się taty i mamy, to sprawa
rozstrzygnięta: ale jaki to podmiot? W jakich warunkach wytworzony? Co
więcej, czym jest sposób, w jaki „umiejscawia własną osobę w ramach
społeczności”? Czym jest ta społeczność? Czyż nie jest to społeczeństwo
neokolonialne, które zostało dla niego stworzone, i któremu wreszcie udaje
się dokonać tego, co kolonizacja potrafiła uczynić jedynie w zarysie, czyli
efektywnie osadzić siły pragnienia na Edypie, na imieniu ojca, na tym
groteskowym trójkącie?
Powróćmy do niekończącej się dyskusji kulturalistów z ortodoksyjnymi
psychoanalitykami, do słynnego pytania: czy Edyp jest pojęciem
uniwersalnym? Czy to wielki, katolicko-ojcowski symbol, znak pojednania
wszystkich kościołów? Dyskusję otworzyli Malinowski z Jonesem, potem
toczyła się między Kardinerem i Frommem z jednej strony a Róheimem z
drugiej. Kontynuację znajdzie w sporach toczonych przez niektórych
etnologów z uczniami Lacana (z pewną grupą uczniów Lacana, którzy nie
tylko zaproponowali edypalizujacą interpretację jego doktryny, ale także
rozciągnęli jej zasięg na etnografię). Po stronie uniwersalistów znajdujemy
dwa bieguny: pierwszy – w sposób, jak się wydaje, przestarzały – tworzy z
Edypa źródłowy układ afektywny, czyniąc z niego, w skrajnej postaci,
rodzaj rzeczywistego wydarzenia, którego skutki mają być przekazywane
drogą filogenetycznego dziedziczenia. Drugi biegun odpowiada Edypowi
struktury, którego w granicznej postaci należy doszukiwać się w fantazji, w
nawiązaniu do biologicznej prematuracji czy neotenii. Zarysowują się dwie
zupełnie odmienne koncepcje granicy: zgodnie z pierwszą granica byłaby
matrycą źródłową, według drugiej – funkcją strukturalną. Lecz w obu
przypadkach znaczenia uniwersalności jesteśmy wzywani do
„interpretowania”, skoro latentna obecność Edypa ujawnia się tylko w jego
jawnej nieobecności, rozumianej jako efekt wyparcia, lub, jeszcze lepiej,
skoro strukturalny inwariant jest odkrywany jedynie za sprawą wariacji
wyobrażeniowych, które mają dawać świadectwo potrzeby symbolicznego
wykluczenia (ojciec w funkcji miejsca pustego). Uniwersalność Edypa
znaczy podjęcie się na nowo starej metafizycznej operacji, polegającej na
interpretowaniu negacji w sposób prywatywny, jako braku: symbolicznego
braku martwego ojca lub wielkiego Znaczącego. Interpretacja jest naszą
gorliwą wiarą, nowoczesną formą pobożności. Już Géza Róheim
proponował, by ludy pierwotne organizować w serię zmiennych
zbiegających się w strukturalnej, neotenicznej inwariancji164. Ten sam
psychoanalityk z całą powagą twierdził, że kompleks Edypa nie zostałby
odkryty, gdyby wcześniej go nie szukano. I że nikt by go nie szukał, gdyby
wcześniej nie dokonał własnej samoanalizy. Oto, dlaczego twoja córka jest
niema, to znaczy: plemiona, owe córki etnologa, nie mówią o Edypie, który
mimo to pozwala im mówić. Róheim dodawał, że wyobrażenie, jakoby
Freudowska teoria cenzury wiązała się z represyjnym ustrojem Franciszka
Józefa, jest dziwaczna. Wydaje się jednak nie zauważać, że to nie Franciszek
Józef był właściwym cięciem historycznym; to raczej oralna, piśmienna czy
nawet „kapitalistyczna” cywilizacja dokonywała być może takiego rodzaju
cięć, różniących się w zależności od charakteru represji oraz kierunku i
zakresu procesu wyparcia.
Historia wyparcia to dość złożona sprawa. Wszystko byłoby o wiele
prostsze, gdyby libido lub afekty pozostały wyparte (w najszerszym
znaczeniu tego słowa, czyli stłumione, zahamowane, przekształcone), a
zarazem przedstawienie zachowało swoją rzekomo edypalną naturę. Nic
jednak tego nie potwierdza: większość etnologów słusznie wskazywała na
seksualny charakter afektów w publicznych symbolach społeczeństw
pierwotnych; ów charakter pozostaje całościowo doświadczany przez
członków tych społeczeństw, chociaż nie zostali oni poddani psychoanalizie,
i mimo przemieszczenia przedstawienia. Jak mówi Leach o związku płci z
owłosieniem: „symboliczne przemieszczenie fallusa jest powszechne, lecz
falliczne źródło symboli nie jest wyparte”165. Czy należy więc powiedzieć,
że dzicy dokonują wyparcia przedstawienia, lecz afekty pozostawiają
nienaruszone? I czy w naszym przypadku nie jest odwrotnie – w organizacji
patriarchalnej, gdzie przedstawienie pozostaje jawne, lecz współwystępuje
ze stłumionym, zahamowanym czy przekształconym afektem? Mimo
wszystko – nie: psychoanaliza poucza nas, że również my wypieramy
przedstawienie. I wszystko podpowiada nam, że również my często
utrzymujemy seksualność afektu w pełnym wymiarze – doskonale wiemy, o
co chodzi, bez uprzedniego poddania się psychoanalizie. Ale co uprawnia do
mówienia o przedstawieniu edypalnym, na które wyparcie się nakierowuje?
Czy to, że kazirodztwo jest zakazane? Bez końca natrafiamy na to kiepskie
uzasadnienie: kazirodztwo jest pożądane, ponieważ jest zakazane. Z zakazu
kazirodztwa miałoby wynikać przedstawienie edypalne, które powstawałoby
z wyparcia oraz powrotu wypartego. Otóż nie ma wątpliwości, że jest
inaczej; przedstawienie edypalne nie tylko zakłada zakaz kazirodztwa, ale
też nie można nawet stwierdzić, że z zakazu powstaje lub że jest jego
rezultatem. Stając po stronie Malinowskiego, Reich uzupełnił jego
stanowisko o istotną uwagę: pragnienie tym bardziej nabiera charakteru
edypalnego, gdy zakazy nie odnoszą się po prostu do kazirodztwa, lecz
obejmują „relacje seksualne z u p e ł n i e i n n e g o t y p u” , blokując
inne ścieżki166. Krótko mówiąc, represja kazirodztwa nie powstaje z
wypartego przedstawienia edypalnego, podobnie jak sama nie wywołuje
tego wyparcia. Jednak tym, co w tym przypadku zupełnie odmienne, jest
ogólny system represji-wyparcia, wywołujący obraz edypalny jako
zniekształcenie wypartego. To, że taki obraz z kolei zostaje ostatecznie
wyparty, że zajmuje miejsce tego, co wparte lub rzeczywiście pożądane, o
ile nawet stłumienie seksualne kieruje się na c o ś i n n e g o niż
kazirodztwo, określa długą historię naszego społeczeństwa. Ale to nie
przedstawienie edypalne jest w pierwszym rzędzie wypierane. Wypierana
jest produkcja pragnąca, to, co nie przechodzi z produkcji pragnącej do
społecznej produkcji czy reprodukcji, to, co wprowadza do nich zamęt i
rewolucję: niezakodowane przepływy pragnienia. Natomiast te elementy,
które przechodzą z produkcji pragnącej do produkcji społecznej, tworzą
bezpośrednią inwestycję seksualną w społeczną produkcję, bez
jakiegokolwiek wypierania seksualnego charakteru symbolizmu czy
odpowiadających mu afektów, a w szczególności bez odniesienia do
edypalnego przedstawienia, które zakładałoby obiekt pierwotnie wyparty lub
strukturalnie wykluczony. Zwierzę nie jest jedynie obiektem
przedświadomej inwestycji zgodnej z interesem, lecz właśnie bezpośrednią
inwestycją libidynalną pragnienia, która tylko wtórnie wywodzi się z obrazu
ojca. To samo należy powiedzieć o inwestycji libidynalnej związanej z
pokarmem, która wszędzie tam, gdzie pojawia się lęk przed zagłodzeniem i
przyjemność z uniknięcia głodu, jedynie wtórnie odnosi się do obrazu
matki167. Zauważyliśmy wcześniej, że zakaz kazirodztwa odsyłał nie tyle do
Edypa, ile do niezakodowanych przepływów pragnienia i ich
przedstawiciela, natężonego przepływu przedosobowego. Co się zaś tyczy
Edypa, okazuje się on kolejnym sposobem na zakodowanie tego, co nie daje
się zakodować, na skodyfikowanie tego, co uchyla się przed kodami, lub na
przemieszczenie pragnienia i jego obiektu, schwytanie ich w sidła.
Kulturaliści i etnologowie wykazali, że instytucje zachowują
pierwszeństwo przed afektami i strukturami. Struktury bowiem nie znajdują
się w umyśle, lecz tkwią w rzeczach, w formach społecznej produkcji i
reprodukcji. Nawet taki autor, jak Marcuse, którego trudno podejrzewać o
czcze pochlebstwo, przyznawał, że kulturalizm zmierzał we właściwym
kierunku: wprowadził pragnienie do produkcji, ukazał „związek między
strukturą popędową i strukturą ekonomiczną, a równocześnie zasugerowa[ł]
możliwość rozwoju poza kulturą «patrycentryczną – nastawioną na
zysk»”168. Co więc sprawiło, że kulturalizm zszedł na złą ścieżkę? Po raz
kolejny nie ma sprzeczności w tym, że wychodząc ze słusznych założeń, od
początku zmierza się w złym kierunku. Być może wynikało to z postulatu
wspólnego dla edypalnego relatywizmu i absolutyzmu, to znaczy z
uporczywego trzymania się perspektywy familialistycznej, która
gdziekolwiek się pojawi, dokonuje spustoszenia. Jeśli bowiem pojmuje się
instytucję przede wszystkim jako instytucję rodzinną, nie ma większego
znaczenia to, czy utrzymuje się, że kompleks rodzinny zmienia się wraz z
instytucjami, czy przeciwnie, że Edyp jest nuklearnym inwariantem, wokół
którego obracają się rodziny i instytucje. O ile kulturaliści powołują się na
inne trójkąty, na przykład na trójkąt wuja-ciotki-siostrzenieca, o tyle
edypaliści nie mają problemu z dowodzeniem, iż są to zmienne
wyobrażeniowe tej samej strukturalnej inwariacji, różne figury tej samej
symbolicznej triangulacji, która nie jest tożsama ani z osobami, które
triangulację urzeczywistniają, ani z postawami, które wiążą te osoby w
relacje. Jednak odwoływanie się do takiego transcendentnego symbolizmu
wcale nie sprawia, że strukturaliści porzucają najbardziej ograniczoną
perspektywę familialną. To samo odnosi się do niekończących się dyskusji:
tata czy mama? (Pomijacie rolę matki! Nie, to wy nie dostrzegacie ojca,
stojącego obok, jako puste miejsce!) Konflikt kulturalistów z
ortodoksyjnymi psychoanalitykami często ogranicza się do takich ewaluacji
wzajemnej roli matki i ojca, fazy przededypalnej i edypalnej, nie wychodząc
tym samym ani poza krąg rodziny, ani nawet poza Edypa, stale oscylując
pomiędzy dwoma słynnymi biegunami, przededypalnym macierzyńskim
biegunem wyobrażeniowego i edypalnym ojcowskim biegunem
strukturalnego, gdzie oba leżą na tej samej osi, oba mówią tym samym
językiem sfamiliaryzowanej dziedziny społecznej, w której pierwszy biegun
znaczy zwyczajowe macierzyńskie dialekty, drugi – surowe prawo
ojcowskiego języka. Dobitnie wykazano dwuznaczność tego, co Kardiner
nazywał „instytucją prymarną”. W niektórych przypadkach może chodzić
bowiem o sposób, w jaki pragnienie inwestuje w pole społeczne od
wczesnego dzieciństwa i pod wypływem bodźców rodzinnych, które wyszły
od dorosłego: wszystkie warunki do adekwatnego (pozaedypalnego)
pojmowania libido zostałyby więc spełnione. Zwykle jednak chodzi jedynie
o organizację rodzinną samą w sobie, rzekomo najpierw doświadczaną przez
dziecko w postaci mikrokosmosu, następnie zaś rzutowaną na społeczną i
dojrzałą ścieżkę rozwoju169. Z tego punktu widzenia dyskusja może toczyć
się już tylko w zamkniętym obiegu pomiędzy rzecznikami interpretacji
kulturowej i zwolennikami interpretacji symbolicznej lub strukturalnej tej
samej organizacji.
Dodajmy drugi postulat, wspólny kulturalistom i symbolistom. Obie
strony przyznają, że Edyp, przynajmniej w naszym patriarchalnym i
kapitalistycznym społeczeństwie, jest czymś niepodważalnym (nawet jeśli –
tak jak Fromm – uwypuklają elementy nowego matriarchatu). Każdy
przyznaje, że nasze społeczeństwo jest ostoją Edypa: punktem, z którego
wychodząc, wszędzie rozpoznaje się struktury edypalne, albo odwrotnie,
zgodnie z którym terminy i relacje mają zmieniać się w ramach kompleksów
nieedypalnych, zachowując przy tym „rodzinną” charakterystykę. Dlatego
cała nasza uprzednia krytyka odnosiła się do takiego Edypa, o jakim sądzi
się, że obowiązuje i funkcjonuje w naszym społeczeństwie: nie należy
bowiem atakować Edypa w jego najsłabszym punkcie (wśród dzikich), lecz
tam, gdzie czuje się najmocniejszy, gdzie jest najsilniejszym ogniwem,
ukazując, jakiego zniekształcenia wymaga i dopuszcza się na produkcji
pragnącej, syntezach nieświadomości, inwestycjach libidynalnych w
n a s z y m s p o ł e c z n y m i k u l t u r o w y m ś r o d o w i s k u.
Nie znaczy to, że Edyp w naszym społeczeństwie nie jest istotny: nieustanie
podkreślaliśmy, że się go domagano, stale na niego się powoływano; nawet
tak dogłębną próbę rozluźnienia edypalnego jarzma, jakiej podjął się Lacan,
interpretowano jako nieoczekiwany środek jeszcze większego przytłoczenia
Edypem, zamknięcia w nim dziecka i schizofrenika. Z pewnością nie tylko
uprawnione, lecz nieodzowne jest, by etnologiczne lub historyczne
wyjaśnienia nie były sprzeczne z naszym aktualnym stanem organizacji
społecznej lub by nasza organizacja w pewnym sensie zawierała
podstawowe elementy hipotez etnologicznych. Właśnie to miał na myśli
Marks, gdy powoływał się na wymogi historii powszechnej; jednak –
dodawał natychmiast – pod warunkiem, że aktualna organizacja potrafi
dokonać samokrytyki. Otóż właśnie samokrytyka Edypa nie jest szczególnie
widoczna w naszej organizacji, której częścią jest psychoanaliza. Pod
pewnymi względami każdą formację społeczną należy badać, zaczynając od
Edypa. Nie dlatego jednak, że Edyp jest jakąś prawdą o nieświadomości,
która w szczególny sposób ujawnia się w naszym społeczeństwie;
przeciwnie, właśnie dlatego, że Edyp jest mistyfikacją nieświadomości,
która odniosła wśród nas powodzenie wyłącznie za sprawą zmontowania
swoich części i mechanizmów z wcześniejszych formacji społecznych. W
tym sensie jest on uniwersalny. To w społeczeństwie kapitalistycznym
krytyka Edypa musi stale wyznaczać swój punkt wyjścia i wciąż
odnajdywać swój punkt dojścia.
Edyp jest granicą. „Granica” ma jednak wiele znaczeń, ponieważ może
być na początku jako wydarzenie inaugurujące, odgrywając rolę matrycy;
może znajdować się w środku w postaci funkcji strukturalnej, umożliwiając
zapośredniczenie osób i dostarczając podstawy ich relacjom; w końcu może
przyjąć formę określenia eschatologicznego. Jak wcześniej zauważyliśmy,
Edyp jest więc granicą tylko w ostatnim znaczeniu. Podobnie produkcja
pragnąca. Jednak nawet w tym ostatnim znaczeniu „granicę” można
rozumieć wielorako. Po pierwsze, produkcja pragnąca znajduje się na
granicy produkcji społecznej; zdekodowane przepływy, na granicy kodów i
terytorializmów; ciało bez organów, na granicy socius. O g r a n i c y
b e z w z g l ę d n e j można mówić za każdym razem, gdy schizo-
przepływy przebijają się przez mur, zakłócają wszystkie kody i
deterytorializują socius: ciało bez organów to socius zdeterytorializowany,
pustynia, po której spływają zdekodowane przepływy pragnienia, koniec
świata, apokalipsa. Po drugie, g r a n i c a w z g l ę d n a to nic innego, jak
sama kapitalistyczna formacja społeczna, gdyż właśnie ten typ formacji
składa w maszyny i upłynnia przepływy rzeczywiście zdekodowane,
zastępując kody jeszcze bardziej opresyjną aksjomatyką obliczeniową. W
ten sposób kapitalizm – zgodnie z ruchem, w którym przeciwstawia się
własnej tendencji – nieustannie zbliża się do muru, a zarazem mur od siebie
odsuwa. I o ile schizofrenia jest granicą bezwzględną, to kapitalizm jest
granicą względną. Po trzecie, nie ma formacji społecznej, która nie
przeczuwałaby lub nie przewidywałaby realnej formy, której nadejście jej
zagraża i którą ze wszystkich sił odpędza. Stąd upór, z jakim formacje
poprzedzające kapitalizm wyklinały kupca i technika, blokując
uniezależnienie się przepływów pieniężnych i przepływów produkcji, które
mogłyby zniszczyć ich kody. Tym właśnie jest g r a n i c a
r z e c z y w i s t a. Kiedy takie społeczeństwa zderzają się z ową granicą,
która, wewnątrz stłumiona, powraca do nich z zewnątrz, melancholijnie
dostrzegają w tym wydarzeniu oznakę nadchodzącej śmierci. Niech za
przykład posłuży opisana przez Paula i Laurę Bohannanów gospodarka
plemienia Tiw, w której przepływy koduje się na trzy sposoby, dzieląc je na
dobra konsumpcyjne, dobra prestiżu oraz kobiety i dzieci. Kiedy pojawia się
pieniądz, może on być kodowany tylko w postaci dóbr prestiżu, choć kupcy
posługują się nimi do przechwycenia sektora dóbr konsumpcyjnych,
tradycyjnie zajmowanego przez kobiety: kody zaczynają się chwiać.
Niewątpliwie zacząć korzystać z pieniędzy i kończyć z nimi to operacja,
której nie można wyrazić przy pomocy kodów; obserwując ciężarówki
wyjeżdżające z dobrami na eksport, „starszyzna plemienia Tiw ubolewała
nad zaistniałą sytuacją, i chociaż dobrze wiedzieli, co się dzieje, nie potrafili
jednak umiejscowić swojego gniewu”170 – oto brutalna rzeczywistość.
Jednakże, po czwarte, ta zahamowana granica z wnętrza została już
wyprojektowana na pierwotny początek, na mityczną matrycę w postaci
g r a n i c y w y o b r a ż o n e j. Jak wyobrazić sobie ten koszmar, zalew
socius przez niezakodowane przepływy, które przesuwają się niczym lawa?
Jako niepowstrzymany strumień gówna, tak jak w micie o Oszuście, lub jako
intensywny przypływ zarodkowy po tej stronie kazirodztwa, który
wprowadza nieład do świata, działając w funkcji przedstawiciela pragnienia,
tak jak w micie Yourougou. Po piąte wreszcie, dlatego tak istotne okazuje
się zadanie przemieszczania granicy: przesuwanie jej do wnętrza socius,
sytuowanie jej pośrodku, między „zewnętrznością” aliansu i
„wewnętrznością” filiacji, między przedstawieniem aliansu i
przedstawicielem filiacji, niczym zaklinanie groźnych sił rzeki przez
żłobienie sztucznego koryta czy przekształcanie jego biegu w tysiące
małych, płytkich strumyków. Właśnie taką p r z e m i e s z c z o n ą
g r a n i c ą jest Edyp. Tak, Edyp jest uniwersalny. Błędem jednak było
sądzić, że istnieje następująca alternatywa: albo Edyp jest wytworem
systemu represji-wyparcia, a zatem nie ma charakteru powszechnego, albo
jest powszechny i jest pozycją pragnienia. W rzeczywistości powszechność
Edypa wynika z tego, że jest on przemieszczeniem granicy, która nawiedza
każde społeczeństwo, jest przedstawionym przemieszczonym, które
zniekształca to, czego każde społeczeństwo bezgranicznie się boi jako
swojego najgłębszego negatywu, to znaczy zdekodowanych przepływów
pragnienia.
Nie znaczy to jednak, że ta edypalna powszechna granica jest „zajęta”,
strategicznie okupowana we wszystkich formacjach społecznych. Należy
potraktować uwagę Kardinera zupełnie dosłownie: Hindus czy Eskimos
może śnić o Edypie, nie poddając się mimo to kompleksowi, „nie mając
kompleksu”171. Kilka warunków jest koniecznych do tego, by zająć miejsce
Edypa: pole produkcji i reprodukcji społecznej musi uniezależnić się od
reprodukcji rodzinnej, czyli od maszyny terytorialnej, która deklinuje alianse
i filiacje; odłączalne fragmenty łańcucha muszą przekształcić się w
transcendentny obiekt odłączony, który zaciska się na ich
wieloznaczeniowości (polyvocité); obiekt odłączony (fallus) musi
przeprowadzać pewien typ operacji sfałdowania (pliage), aplikacji lub kładu
(rabattement), redukowania pola społecznego, zdefiniowanego jako zbiór
wyjściowy, do pola rodzinnego, teraz określonego jako zbiór docelowy, oraz
ustalić między tymi dwoma polami sieć relacji wzajemnie jednoznacznych.
Do zajęcia miejsca Edypa nie wystarcza to, że jest on granicą lub
przemieszczonym przedstawionym w systemie przedstawienia; musi
m i g r o w a ć do wnętrza tego systemu i samemu zająć miejsce
przedstawiciela pragnienia. Takie warunki, nieodłącznie związane z
paralogizmami nieświadomości, urzeczywistniają się w formacji
kapitalistycznej – co więcej, zawierają niektóre z archaizmów
barbarzyńskich i imperialnych formacji, w szczególności pozycję
transcendentnego obiektu. D.H. Lawrence doskonale opisał ten
kapitalistyczny styl, „nasz demokratyczny, przemysłowy porządek rzeczy, w
stylu moje-drogie-maleństwo-chcę-zobaczyć-mamusię”. Z jednej strony
oczywiste jest więc, że formacje pierwotne absolutnie nie spełniają
wspomnianych warunków. A ponieważ rodzina – otwarta na alianse –
pokrywa się i zgadza z polem społeczno-historycznym, ponieważ sama
podtrzymuje reprodukcję społeczną, ponieważ mobilizuje lub wywołuje
przechodzenie odłączalnych fragmentów, nigdy nie przekształcając ich w
obiekt odłączony, niemożliwa jest żadna operacja kładu, żadna aplikacja,
która odpowiadałaby edypalnej formule 3 + 1 (cztery kąty pola złożone na
trzy, niczym obrus, plus jeden termin transcendentny, który dokonuje
operacji zwijania). „Mówić, tańczyć, wymieniać, pozwalać płynąć, a nawet
oddawać mocz w samym środku wspólnoty” – tak płynność przepływów i
kodów pierwotnych wyraża Parin172. W sercu społeczeństwa pierwotnego,
w systemie przodków i powinowatych, stale natrafiamy na formułę 4 + n.
Nie trzeba wcale udawać, że Edyp przestał tu istnieć, gdyż nie mógł się
nawet pojawić; zatrzymujemy się na długo przed dotarciem do formuły
3 + 1, a jeśli istnieje jakiś Edyp pierwotny, to jest to neg-Edyp, w tym
znaczeniu, w jakim mówi się o negentropii. Edyp jest w istocie granicą lub
przemieszczeniem elementu przedstawionego, lecz takim, że każdy członek
grupy jest równocześnie z tej i z tamtej strony, nigdy nie zajmując pozycji (z
czego zdawał sobie sprawę Kardiner, podając formułę, którą powyżej
zacytowaliśmy). To kolonizacja powołuje Edypa do życia; jednak w tej
postaci, w jakiej istnieje, Edyp jest czystą opresją, o ile zakłada, że ci Dzicy,
których pozbawi się kontroli nad własną społeczną produkcją, są gotowi
ograniczyć się do jedynej rzeczy, która im pozostała, a co więcej, że
reprodukcja rodzinna, jaką im się narzuca, edypalizuje ich nie mniej niż
alkoholików czy słabych na zdrowiu.
Z drugiej strony, kiedy takie warunki urzeczywistniają się w
społeczeństwie kapitalistycznym, nie należy sądzić, że Edyp przestaje być
tym, czym jest, czyli zwykłym przemieszczonym elementem
przedstawionym, który uzurpuje sobie zajęcie miejsca przedstawiciela
pragnienia, usidlając nieświadomość w pułapce swoich paralogizmów,
zaciskając się na całej produkcji pragnącej, zastępując ją systemem wierzeń.
Nigdy nie jest przyczyną: uzależniony od wcześniejszych inwestycji
społecznych określonego typu, Edyp zdolny jest nałożyć się na określenia
rodzinne. Można się zastanawiać, czy taka zasada obowiązuje w przypadku
dorosłych, lecz nie ma wątpliwości, że nie dotyczy dzieci. Zwłaszcza że
Edyp bierze swój początek w umyśle ojca. Nie jest to zresztą początek
absolutny: kształtuje się jedynie na podstawie inwestycji, które ojciec
przeprowadza w historycznym polu społecznym. Jeśli Edyp przechodzi na
syna, nie wynika to z dziedziczności rodzinnej, lecz z o wiele bardziej
złożonej relacji, zależnej od komunikacji między nieświadomościami. W ten
sposób nawet u dziecka to, co inwestowane poprzez bodźce rodzinne, wciąż
jest polem społecznym, całościowym systemem składającym się z cięć i
przepływów o charakterze pozarodzinnym. To, że ojciec ma pierwszeństwo
w stosunku do dziecka, można rozumieć analitycznie tylko w odniesieniu do
innego rodzaju pierwszeństwa, mianowicie prymatu inwestycji i przeciw-
inwestycji społecznych względem inwestycji rodzinnych: zajmiemy się tym
później, analizując różne typy obłędu. Ale już teraz możemy powiedzieć, że
jeśli Edyp wydaje się być efektem, to z racji tego, że tworzy zbiór docelowy
(rodzinę w formie mikrokosmu), na którym opiera się produkcja i
reprodukcja kapitalistyczna, w której organy i czynniki produkcji nie
przechodzą już przez kodowanie przepływów filiacji i aliansu, lecz przez
aksjomatykę przepływów zdekodowanych. Suwerenna formacja
kapitalistyczna wymaga tym samym odpowiadającej jej intymnej formacji
kolonialnej, do której się odnosi i stosuje oraz bez której nie mogłaby
zaciskać się na produkcji nieświadomości.
Co w takim razie należy powiedzieć na temat związku etnologii z
psychoanalizą? Czy musimy zadowolić się niejasnym paralelizmem, w
którym obie strony patrzą na siebie z zakłopotaniem, przeciwstawiając sobie
dwie nieredukowalne dziedziny symbolizmu: społeczną dziedzinę symboli
oraz dziedzinę seksualną, będącą rodzajem prywatnego powszechnika,
powszechnika-indywidualnego? (A między nimi powiązania poprzeczne,
ponieważ symbolizm społeczny może stać się materiałem seksualnym,
natomiast seksualność – rytem przyłączenia do grupy społecznej). Tak
postawiony problem jest jednak zbyt teoretyczny. W wymiarze praktycznym
psychoanalityk często utrzymuje, że podaje etnologowi wyjaśnienie, co dany
symbol znaczy: ten fallusa, ten kastrację, a ten Edypa. Ale etnolog pytał o
zupełnie coś innego; po prostu zastanawiał się, d o c z e g o m o g ą m u
s ł u ż y ć interpretacje psychoanalityczne. Dualizm zmienia tym samym
swoją postać: nie pojawia się już między dwiema dziedzinami, lecz między
dwoma rodzajami pytań: „co to znaczy?” oraz „do czego to służy?”. Nie
tylko do czego może służyć etnologowi, lecz czemu służy i w jaki sposób
działa w ramach formacji, która posługuje się danym symbolem173. Ze
znaczenia czegoś wcale nie wynika, że do czegoś służy. Na przykład
możliwe, że Edyp do niczego nie służy – ani psychoanalitykom, ani
nieświadomości. A czemu służyłby fallus, nieodłącznie związany z
kastracją, która pozbawia nas jego użycia? Oczywiście powiada się, że nie
należy mylić znaczonego ze znaczącym. Ale czyż właśnie znaczące nie każe
nam wyjść poza pytanie „co to znaczy?”, czyż nie rozumiemy go jako
przekreślenia tego pytania? To jednak nadal dziedzina przedstawienia.
Prawdziwe nieporozumienie, nieporozumienie o praktycznej naturze między
etnologami (lub hellenistami) a psychoanalitykami, nie bierze się wcale z
nierozpoznania lub nieuznania nieświadomości, seksualności czy fallicznego
charakteru symboliki. Pod tym względem wszyscy mogą zgadzać się co do
zasady: od początku do końca wszystko jest seksualne lub zseksualizowane.
Wie o tym każdy, poczynając od użytkowników. Praktyczne
nieporozumienie wywodzi się raczej z głębokiej różnicy między dwoma
rodzajami pytań. Etnologowie i helleniści sądzą – choć nie zawsze formułują
tę kwestię dość jasno – że symbol jest definiowany nie przez jego znaczenie,
lecz raczej przez to, jak działa i co można z nim uczynić. „To” znaczy
zawsze fallusa lub coś pokrewnego, ale znaczenie nie mówi nic o tym, do
czego owo „to” służy. Krótko mówiąc, nie istnieje interpretacja etnologiczna
– z tej prostej przyczyny, że nie istnieje materiał etnologiczny: mamy do
czynienia tylko z użyciami i sposobami funkcjonowania. Możliwe, że w tym
przypadku psychoanalitycy mogliby się wiele nauczyć od etnologów: na
przykład tego, jak nieistotne jest pytanie „co to znaczy?”. Kiedy helleniści
występują przeciw freudowskiemu Edypowi, nie znaczy to, że interpretacji
psychoanalitycznej przeciwstawiają jakąś inną interpretację. Być może
kiedyś etnologowie i helleniści zmuszą wreszcie psychoanalityków do
dokonania podobnego odkrycia: tego mianowicie, że nie ma żadnego
nieświadomego materiału ani interpretacji psychoanalitycznych, a jedynie
użycia, analityczne użycia syntez nieświadomości, które nie dają się
zdefiniować ani przez przypisanie do znaczącego, ani przez określanie
znaczonych. „Jak to działa?” – oto jedyne pytanie. Schizoanaliza odrzuca
wszelką interpretację, ponieważ otwarcie wyrzeka się odkrywania
nieświadomego materiału: nieświadomość nic nie znaczy. Nieświadomość
tworzy za to maszyny, które są maszynami pragnienia i których użycie oraz
funkcjonowanie schizoanaliza odkrywa w immanencji maszyn społecznych.
Nieświadomość nic nie mówi, lecz składa maszyny. Nie jest ani wyrażająca,
ani przedstawiająca, lecz wytwórcza. Symbol jest jedynie maszyną
społeczną, która funkcjonuje jako maszyna pragnąca. To maszyna pragnąca,
która funkcjonuje w maszynie społecznej. To inwestycja maszyny
społecznej, jakiej dokonuje pragnienie.
Często mówiono o niemożności wyjaśniania instytucji, podobnie jak
organów, poprzez zastosowanie. Formacje biologiczne czy formacje
społeczne nie powstają w ten sam sposób, w jaki funkcjonują. Z
funkcjonalizmem biologicznym, socjologicznym, językowym itd., nie
spotykamy się również na poziomie wielkich układów. Nie można jednak
tego powiedzieć o maszynach pragnących, rozumianych jako elementy
molekularne: tutaj użycie, funkcjonowanie, produkcja i formacja są tym
samym. To owa synteza pragnienia wyjaśnia – w tym czy innym przypadku
– zbiory molowe w r a z z ich określonym użyciem w polu biologicznym,
społecznym czy językowym. Dlatego wielkie maszyny molowe zakładają
uprzednio ustanowione wiązania, których nie da się wyjaśnić ich
funkcjonowaniem, bowiem funkcjonowanie z nich wynika. Tylko maszyny
pragnące wytwarzają wiązania, na których podstawie funkcjonują, zarazem
na poczekaniu je urządzając, kształtując i wymyślając. Funkcjonalizm
molowy nie jest więc funkcjonalizmem zbyt daleko idącym; nie dotarł
bowiem do tych regionów, w których pragnienie składa maszyny,
niezależnie od makroskopowej natury tego, z czego maszyny są złożone:
wszystkie elementy organiczne, społeczne, językowe itd., gotują się razem w
jednym garnku. Funkcjonalizm nie musi uznawać innych jednostek-wielości
poza maszynami pragnącymi oraz konfiguracjami, jakie tworzą we
wszystkich sektorach pola produkcji („fakt całościowy”). Magiczny łańcuch
wiąże ze sobą rośliny, części organów, strzępy ubrań, obraz taty, wzory i
słowa: nie należy pytać, co to znaczy, lecz na jaki typ maszyn się składa,
jakie przepływy i cięcia wytwarzają się w stosunku do innych przepływów i
cięć. Analizując symbolikę rozwidlającej się gałęzi u Ndembu, Victor Turner
pokazuje, że nazwy nadawane rozgałęzieniom są częścią łańcucha, który
mobilizuje zarówno gatunki i własności drzew, z których rozgałęzienia
pochodzą, jak i nazwy tych gatunków oraz techniki, jakie wobec nich
zastosowano. Części są pobierane zarówno z łańcucha znaczącego, jak i z
materialnego przepływu. Sens egzegetyczny (to, co orzeka się o rzeczy) jest
tylko jednym z wielu elementów, zarazem mniej ważnym niż użycie
operacyjne (to, co z rzeczą się robi) czy funkcjonowanie pozycyjne (relacja z
innymi rzeczami w tym samym złożonym układzie), zgodnie z którymi
symbol nigdy nie znajduje się w relacji wzajemnie jednoznacznej z tym, co
ma oznaczać, lecz stale zakłada wielość referentów, będąc „zawsze czymś
wieloznacznym i polisemicznym”174. Analizując buti, obiekt magiczny u
ludu Kukuya z Konga, Pierre Bonnafé pokazał, jak ściśle jest on związany z
praktyczną syntezą, która go wytwarza, zapisuje i konsumuje: połączenie
częściowe i niespecyficzne komponuje fragmenty ciała podmiotu z
fragmentami ciała zwierzęcia; dysjunkcja włączająca zapisuje obiekt na ciele
podmiotu i przekształca go w człowieka-zwierzę; koniunkcja rezydualna
poddaje „szczątki” długiej podróży, zanim zostaną pogrzebane czy
zatopione175. Jeśli współcześni etnologowie znów wykazują żywe
zainteresowanie hipotetyczną koncepcją fetyszu, to z pewnością pod
wpływem psychoanalizy. Wydaje się jednak, że psychoanaliza daje im tyle
samo powodów do wątpliwości, co do przyciągnięcia ich uwagi.
Psychoanaliza bowiem nigdy tak często nie mówi o Fallusie, Edypie i
Kastracji jak wtedy, gdy chodzi o fetysz. Etnolog przeczuwa, że problemy
władzy politycznej, siły ekonomicznej czy dominacji religijnej wiążą się
ściśle z fetyszem, nawet jeśli zastosowanie fetyszu jest indywidualne i
prywatne. Na przykład włosy i rytuały związane z ich cięciem i strzyżeniem:
czy warto sprowadzać je do istnienia fallusa znaczącego „rzecz
odseparowaną”, wszędzie odkrywać ojca jako symbolicznego
przedstawiciela separacji? Czy wówczas nie znajdujemy się wciąż na
poziomie znaczenia? Etnolog staje naprzeciw przepływu włosów, przecięcia
takiego przepływu oraz tego, co dzięki cięciu przechodzi z jednego stanu w
drugi. Jak pisze Leach, włosy jako obiekt częściowy lub dająca się
odseparować część ciała nie reprezentują agresywnego i odseparowanego
fallusa: same w sobie s ą rzeczą, materialną częścią aparatu agresji,
maszyną do separacji.
Powtórzmy: nie chodzi o to, czy istota rytuału ma charakter seksualny
czy też należy uwzględniać wymiar polityczny, ekonomiczny lub religijny,
wykraczający poza seksualność. Dopóki problem jest formułowany w ten
sposób, dopóty jesteśmy skazani na wybór między libido i Numenem, a
nieporozumienie etnologów z psychoanalitykami może się już tylko
pogłębiać, zupełnie jak rosnące niezrozumienie psychoanalityków i
hellenistów w kwestii Edypa. Oczywiście, że Edyp, ten despota o
spuchniętych stopach, odpowiada za całe dzieje polityczne, które rozgrywają
się pomiędzy maszyną despotyczną a starą, pierwotną maszyną terytorialną
(stąd jednoczesna negacja i utrzymywanie się tubylczości, zjawisko świetnie
opisane przez Lévi-Straussa). Zdeseksualizowanie dramatu nie jest jednak
wystarczającym rozwiązaniem. Przeciwnie, chodzi w istocie o to, jak
postrzegamy seksualność i inwestycje libidynalne. Czy należy wiązać je z
wydarzeniem lub „urazą”, które mimo wszystko pozostają intymne i
familialne, z intymną urazą edypalną, nawet jeśli interpretowana jest ona
strukturalnie, w imię czystego znaczącego? Czy raczej należy otworzyć
seksualność i inwestycje libidynalne na określenia pola społeczno-
historycznego, gdzie ekonomia, polityczność, religijność jako takie są
rzeczami, w które inwestuje libido, a nie pochodnymi taty i mamy? W
pierwszym przypadku rozpatrujemy wielkie układy molowe, wielkie
maszyny społeczne – ekonomię, politykę itd. – nawet jeśli znaczy to badanie
t e g o, c o z n a c z ą przez przyporządkowanie ich abstrakcyjnemu
układowi rodzinnemu, który jakoby ukrywa tajemnicę libido: tym samym
wciąż tkwimy w dziedzinie przedstawienia. W drugim przypadku
wychodzimy poza wielkie układy, w tym rodzinę, kierując się w stronę
elementów molekularnych, które tworzą osie i zębatki maszyn pragnących.
Badamy, w jaki sposób maszyny pragnące f u n k c j o n u j ą, jak
obsadzają, inwestują i subdeterminują maszyny społeczne, które w znacznej
mierze ustanawiają. Docieramy zatem do regionów wytwórczej,
molekularnej, mikrologicznej lub mikrofizycznej nieświadomości, która już
nic nie znaczy i niczego nie przedstawia. Seksualność nie jest już ujmowana
w postaci specyficznej energii, która łączy osoby pochodzące z wielkich
układów, lecz jako energia molekularna, która wiąże ze sobą molekuły-
obiekty częściowe (libido), która organizuje dysjunkcje włączające w
gigantyczną molekułę ciała bez organów (Numen) oraz dystrybuuje
poszczególne stany zgodnie z dziedzinami obecności i strefami
intensywności (Voluptas). Tym właśnie są maszyny pragnące: mikrofizyką
nieświadomości, elementami mikronieświadomości. Lecz jako takie zawsze
pozostają zależne od historycznych układów molowych, społecznych
formacji makroskopowych, które statystycznie ustanawiają. W tym sensie
istnieje tylko pragnienie i to, co społeczne. Poniżej świadomych inwestycji
formacji ekonomicznych, politycznych, religijnych itd., występują
nieświadome inwestycje seksualne, mikroinwestycje, które świadczą o
sposobie, w jaki pragnienie uobecnia się w polu społecznym oraz w jaki jest
skojarzone z tym polem jako dziedziną określoną statystycznie, która jest z
nim związana. Maszyny pragnące działają w maszynach społecznych, jak
gdyby utrzymując właściwy im reżim w układzie molowym, który tworzą na
poziomie wielkich liczb. Symbole i fetysze są manifestacjami maszyn
pragnących. Seksualność absolutnie nie jest określeniem molowym, które
daje się przedstawić w układzie rodzinnym, lecz niedookreśleniem
molekularnym, które funkcjonuje w układach społecznych, wtórnie zaś w
układach rodzinnych, które wyznaczają pole produkcji i obecności
pragnienia: cała nie-edypalna nieświadomość wytworzy Edypa tylko w
formie jednej z jego wtórnych formacji statystycznych („kompleksów”), u
kresu historii ujawniając stawanie się maszyn społecznych, oraz ich reżim w
zestawieniu z reżimem maszyn pragnących.
5. Przedstawienie terytorialne
Jeśli przedstawienie zawsze wiąże się z represją i wyparciem produkcji
pragnącej, to w sposób wieloraki, zgodnie z określoną formacją społeczną.
System przedstawienia składa się z trzech elementów głębinowych:
wypartego przedstawiciela, wypierającego przedstawienia oraz
przemieszczonego elementu przedstawionego. Same instancje, które je
urzeczywistniają, są przy tym zmienne, a w systemie występują migracje.
Nie ma żadnych powodów, by wierzyć w uniwersalność jednego aparatu
społeczno-kulturowego wyparcia. Możemy mówić o mniejszym lub
większym współczynniku podobieństwa maszyn społecznych i maszyn
pragnących, w zależności od tego, czy ich reżimy są mniej lub bardziej do
siebie zbliżone, od tego, w jakiej mierze maszyna pragnąca zdolna jest
przenosić swoje połączenia i interakcje na maszynę społeczną, w jakim
stopniu maszyna społeczna wywołuje ruch odrywania się od maszyn
pragnących, od tego, czy śmiercionośne elementy są przechwytywane przez
mechanizm pragnienia, czy są wbudowane w maszynę społeczną, czy
przeciwnie, jednoczą się w instynkcie śmierci, który rozciąga się na całą
maszynę społeczną i zaciska na pragnieniu. Podstawowym czynnikiem jest
typ lub gatunek społecznej inskrypcji, jej alfabet i jej charakter: inskrypcja
na socius jest w istocie czynnikiem wtórnego wyparcia lub wyparcia „we
właściwym znaczeniu”, który z konieczności znajduje się w relacji z
inskrypcją pragnącą na ciele bez organów oraz z wyparciem pierwotnym,
które już działa w dziedzinie pragnienia; zasadniczo jest to więc relacja
zmienna. Zawsze mamy do czynienia z wyparciem społecznym, lecz aparat
wyparcia zmienia się, zwłaszcza zgodnie z rolą, jaką odgrywa
przedstawiciel, na którego wyparcie się kieruje. W tym sensie możliwe jest,
że gdy prymitywne kody z najwyższą czujnością i w najszerszym zakresie
oddziałują na przepływy pragnienia, w tym samym momencie
podporządkowują je s y s t e m o w i o k r u c i e ń s t w a, zachowując
nieskończenie większe podobieństwo z maszynami pragnącymi niż z
kapitalistyczną aksjomatyką, która wyzwala zdekodowane przepływy.
Pragnienie nie jest jeszcze pochwycone w pułapkę, wciąż nie zostaje
wprowadzone w układ blokad, przepływy nie tracą nic ze swojej
wieloznaczeniowości, a prosty element przedstawienia wciąż nie zastąpił
przedstawiciela. Aby ocenić naturę aparatu wyparcia i efektów, jakie
wywiera on na produkcję pragnącą w każdym przypadku, należy uwzględnić
nie tylko te elementy przedstawienia, które organizują się głębinowo, lecz
również sposób, w jaki przedstawienie organizuje się na powierzchni, na
powierzchni inskrypcji socius.
Społeczeństwo nie ma natury wymiennej, socius ma charakter
zapisujący: nie zamienia ciał, lecz naznacza te należące do ziemi. Jak
zauważyliśmy, reżim długu wywodzi się wprost z wymogów tej dzikiej
inskrypcji. Dług jest bowiem jednostką aliansu, alians zaś samym
przedstawieniem. To alians koduje przepływ pragnienia i za sprawą długu
wytwarza w człowieku pamięć słów i przyrzeczeń. To alians wypiera wielką,
intensywną, niemą pamięć filiacyjną, zarodkowy przypływ jako
przedstawiciela przepływów niezakodowanych, które zdolne są wszystko
zatopić. To dług łączy alians z filiacjami, które poszerzyły się, by
uformować i sfabrykować rozszerzony system (przedstawienie) na
podstawie wyparcia nocnych intensywności. Alians-dług odpowiada temu,
co Nietzsche opisywał jako przedhistoryczną pracę ludzkości: użyciu
najokrutniejszej mnemotechniki na żywym ciele po to, by ustanowić pamięć
słów, opierając się wyparciu dawnej pamięci biokosmicznej. Oto, dlaczego
tak ważne jest postrzeganie długu jako bezpośredniego rezultatu pierwotnej
inskrypcji, zamiast tworzenie z niego (i z samych inskrypcji) pośredniego
środka uniwersalnej wymiany. Wydaje się, że na pytanie, które Mauss
pozostawił co najmniej nierozstrzygnięte: „czy dług jest pierwotny w
stosunku do wymiany, czy raczej jest sposobem wymiany, środkiem
służącym wymianie?”, Lévi-Straus udzielił jednoznacznej odpowiedzi: dług
jest tylko nadbudową, świadomą formą, w której spienięża się nieświadoma
rzeczywistość wymiany społecznej176. Nie chodzi o teoretyczną dyskusję na
temat podstaw antropologii; idzie o całą koncepcję praktyki społecznej oraz
postulaty, jakie ona ze sobą niesie; o całą problematykę nieświadomości.
Jeśli bowiem wymiana leży u postaw każdej praktyki, dlaczego każda
praktyka nie przybiera formy wymiany? Dlaczego musi to być dar i
odwzajemnienie daru, a nie wymiana? I dlaczego darczyńca – właśnie by
udowodnić, że nie spodziewa się nawet odroczonej wymiany – musi znaleźć
się w pozycji osoby okradzionej? To kradzież uniemożliwia wkroczenie daru
i odwzajemnienia w relacje wymiany. Pragnienie nie wie, czym jest
wymiana, z n a t y l k o k r a d z i e ż i d a r, czasem w wyniku
oddziaływania pierwotnego homoseksualizmu – podobnie jak antywymienna
maszyna miłosna, którą Joyce odkryje w Tułaczach czy Klossowski w
Robercie. „Zgodnie z ideologią plemienia Gourma żonę można jedynie
podarować (wówczas mamy do czynienia z lityuatieli) lub uprowadzić,
porwać, w pewnym sensie wykraść (lipwotali); w tej społeczności każdy
związek, który zbyt jawnie wygląda na rezultat bezpośredniej wymiany
między dwoma lineażami lub dwoma segmentami lineażów, jeśli nie jest
zakazany, to spotyka się co najmniej z powszechną dezaprobatą”177. Czy
można powiedzieć, że jeśli pragnienie nie zna wymiany, to dlatego, że
wymiana jest nieświadomością pragnienia? Czy wynika to z wymogów
uogólnionej wymiany? Lecz co mamy na uzasadnienie stwierdzenia, że
udział w długu jest wtórny względem totalności, która jest „bardziej
rzeczywista”? Pierwotne społeczeństwa wiedzą wszak dobrze, czym jest
wymiana – wiedzą jednak też, że wymianę należy zażegnać, umocować,
bezwzględnie sparcelować, tak aby nie rozwinęła się jakakolwiek forma
wartości, która odpowiadałaby wartości wymiennej, przynosząc koszmar
gospodarki rynkowej. Pierwotny rynek działa raczej na zasadzie przetargu
niż ustalania ekwiwalentu, który prowadziłby do dekodowania przepływów
lub upadku sposobu inskrypcji na socius. Powracamy do punktu wyjścia:
zahamowanie i zażegnanie wymiany w żadnym wypadku nie świadczy o jej
pierwotnej rzeczywistości, wręcz przeciwnie, udowadnia, że to nie wymiana
jest kluczowa, lecz zapisywanie i naznaczanie. A gdy z wymiany czyni się
rzeczywistość nieświadomą, nie ma sensu powoływać się na reguły
strukturalne oraz na konieczną nieadekwatność postaw i ideologii względem
tej struktury, ponieważ taka hipostaza zasad psychologii wymiany ma na
celu tylko uwzględnienie instytucji, które zresztą uznaje się za nieobjęte
prawami wymiany. Co w takim razie konstytuuje nieświadomość, jeśli nie
jawne zredukowanie jej do p u s t e j f o r m y, w której samo pragnienie
jest nieobecne i z której jest wypędzone? Taka forma może definiować
przedświadomość, lecz nie określa istoty nieświadomości. O ile więc prawdą
jest, że nieświadomość nie ma materii czy treści, to na pewno nie z racji
tego, że jest pustą formą, lecz dlatego, że od zawsze jest funkcjonującą
maszyną: to maszyna pragnąca, a nie struktura anorektyczna.
Różnica między maszyną i strukturą ujawnia się w postulatach, które
domyślnie kierują strukturalną i wymienną koncepcją socius, wraz z
poprawkami, które okazują się niezbędne, by struktura mogła działać. Po
pierwsze, rozważając system pokrewieństwa, trudno nie postępować tak, jak
gdyby alianse wywodziły się z lineaży filiacyjnych i ich wzajemnych
stosunków, mimo że alianse i bloki długów są warunkiem poszerzonych
filiacji w systemie rozszerzonym, a nie na odwrót. Po drugie, zamiast
wykazywać skłonność do tworzenia z rozszerzonego systemu logiki
kombinatorycznej, należy ujmować go w takiej formie, w jakiej istnieje,
mianowicie jako system fizyczny o zmiennym rozkładzie intensywności, z
których jedne blokują lub przerywają strumień, podczas gdy inne go
wytwarzają. Zarzut, zgodnie z którym jakości rozwinięte w systemie są nie
tylko przedmiotami fizycznymi, „lecz również stopniami godności, władzy i
przywilejów”, wydaje się wskazywać na niezrozumienie roli, jaką
niewspółmierność i nierówność odgrywają w warunkowaniu systemu. Po
trzecie, to właśnie strukturalna koncepcja wymiany skłania do postulowania
pewnego rodzaju pierwotnej równowagi cenowej, pierwotnej równości lub
ekwiwalencji, nawet jeśli wyjaśnia nierówności, które z konieczności za
sobą pociągają. Pod tym względem nie ma bardziej wymownego przykładu
niż spór Lévi-Straussa z Leachem na temat małżeństwa u Kaczinów; Lévi-
Strauss, powołując się na „konflikt między egalitarnymi warunkami
uogólnionej wymiany i jej arystokratycznymi konsekwencjami”, formułuje
problem w taki sposób, jak gdyby Leach wierzył w równowagę systemu.
Tymczasem problem tkwi zupełnie gdzie indziej: pytanie brzmi, czy
nierównowaga jest patologiczna i należy do konsekwencji systemu, jak sądzi
Lévi-Strauss, czy raczej jest funkcjonalna i zasadnicza, jak sądzi Leach178.
Czy niestabilność jest czymś pochodnym względem ideału wymiany czy
raczej czymś już z góry założonym? Czy jest zawarta w heterogeniczności
pojęć, z jakich składa się cykl świadczeń i odwzajemnień? Im bardziej
zwracamy uwagę na transakcje ekonomiczne i polityczne, jakie niosą ze
sobą alianse, na naturę odwzajemnień mających kompensować
nierównowagę w wymianie kobiet, ogólnie rzecz biorąc, na niepowtarzalny
sposób, w jaki wycenia się całość świadczeń w określonej społeczności, tym
bardziej ujawnia się z konieczności otwarty charakter rozszerzonego
systemu, jak również pierwotny mechanizm wartości dodatkowej jako
wartości dodatkowej kodu. Jednakże – i jest to punkt czwarty – koncepcja
wymiany zmuszona jest postulować istnienie systemu zamkniętego,
statystycznie domkniętego, oraz szukać wsparcia dla struktury w
psychologicznym przekonaniu („pewności, że cykl kiedyś się domknie”).
Nie tylko ze swej istoty otwarte bloki długu, odpowiadające bocznym
stosunkom powinowactwa i następstwu pokoleń, lecz przede wszystkim
związek formacji statystycznych z ich molekularnymi elementami odsyła do
prostej rzeczywistości empirycznej, niezgodnej z modelem strukturalnym179.
Wreszcie, cała koncepcja opiera się na postulacie, który ciąży nad etnologią
wymiany w podobnym stopniu, w jakim wcześniej określał burżuazyjną
ekonomię polityczną: redukcji reprodukcji społecznej do sfery cyrkulacji.
Zachowując ruch pozornie obiektywny w tej formie, w jakiej zarysowuje się
on na socius, nie uwzględniając przy tym rzeczywistej instancji, która go
wpisuje, oraz politycznych i ekonomicznych sił, wraz z którymi się wpisuje,
przeocza się fakt, że to właśnie alians jest formą, w jakiej socius
przywłaszcza sobie połączenia pracy w dysjunktywnym reżimie własnych
inskrypcji. „Z punktu widzenia stosunków produkcji cyrkulacja kobiet w
istocie wydaje się procesem rozdystrybuowania siły roboczej, lecz w
ideologicznym wyobrażeniu, jakie społeczeństwo nadaje własnej bazie
ekonomicznej, ten aspekt cyrkulacji ustępuje stosunkom wymiany, które
mimo wszystko są jedynie formą, jaką owa dystrybucja przybiera w sferze
cyrkulacji: wyodrębniając określony moment cyrkulacji w procesie
reprodukcji, etnologia potwierdza to wyobrażenie” i nadaje ekonomii
burżuazyjnej jej całkowicie kolonialny wymiar180. W tym właśnie sensie
istotne wydały nam się nie tyle wymiana i cyrkulacja, uzależnione od
wymogów inskrypcji, ile sama inskrypcja z jej wypalonym piętnem, z jej
alfabetem odciśniętym na ciałach, z jej blokami długów. Rozmiękczona
struktura nigdy nie mogłaby funkcjonować i wywoływać cyrkulacji bez
mocnego elementu mechanicznego, który kieruje inskrypcjami.
Formacje dzikie charakteryzuje oralność i wokalność, lecz nie dlatego,
że brakuje im systemu graficznego: taniec na ziemi, malunek na ścianie,
znamię na ciele tworzą system graficzny, geo-grafizm, geo-grafie. Te
formacje są oralne właśnie dlatego, że dysponują systemem graficznym
niezależnym od głosu, systemem, który nie dostosowuje się do głosu ani mu
nie podporządkowuje, lecz jest z nim połączony i skoordynowany „w
promienistej” i wielowymiarowej organizacji (należy dodać, że pismo
linearne jest przeciwieństwem takiego systemu: formacje cywilizowane
tracą oralność jedynie wskutek utraty niezależności i odpowiednich
wymiarów charakteryzujących system graficzny; dostosowując się do głosu,
grafizm suplementuje go i wprowadza głos fikcyjny). André Leroi-Gourhan
w sposób godny podziwu opisał oba niejednorodne bieguny dzikiej
inskrypcji lub terytorialnego przedstawienia w postaci pary głos–słuch oraz
ręka–grafia181. Czy taka maszyna może działać? Otóż działa: głos jest
niczym głos aliansu, z którym, po stronie poszerzonej filiacji, jest
skoordynowana niepodobna do niego grafia. Na ciele młodej dziewczyny
umieszcza się rytualną tykwę wyrzezania. Tykwa, którą ofiarowuje lineaż
męża, służy za przewodnik po głosie aliansu; jednak to klan dziewczyny
musi podążać za śladami grafii. Artykulacja obu elementów powstaje na
samych ciałach i ustanawia znak, który nie ma nic wspólnego z
podobieństwem czy imitacją ani z efektem znaczącego, lecz jest pozycją i
produkcją pragnienia. „Aby przemiana młodej dziewczyny urzeczywistniła
się w pełni, musi dojść do bezpośredniego kontaktu jej brzucha z tykwą oraz
z wyrytymi na niej znakami. Znaki prokreacji muszą fizycznie przenikać do
ciała dziewczyny, muszą się w nią wcielić. Znaczenia ideogramów nigdy nie
zostają jej wyjawione w trakcie inicjacji. Działanie znaku wynika z
inskrypcji na ciele […]. W tym przypadku znamię wyryte na ciele nie ma
jedynie wartości przekazu, lecz jest instrumentem działania, który wpływa
na samo ciało […]. Znaki dowodzą rzeczami, które oznaczają, a twórca
znaków, bynajmniej nie będąc zwykłym imitatorem, wykonuje dzieło, które
przywodzi na myśl dzieło boskie”182. Ale jak wyjaśnić rolę wzroku, na którą
wskazuje Leroi-Gourhan, zarówno gdy chodzi o obserwowanie mówiącej
twarzy, jak i odczytywanie odręcznego charakteru pisma? Albo, mówiąc
ściślej, co sprawia, że oko uchwytuje przerażającą ekwiwalencję między
karzącym i obligującym głosem aliansu a ciałem, na którym ręka wyryła
znak? Czy nie należałoby uzupełnić pary głos–słuch i ręka–grafia, dodając
trzeci element znaku: parę oko–ból? Osoba poddana rytuałowi uzdrowienia
nie mówi, lecz doświadcza mowy. Nie działa, lecz poddaje się graficznemu
działaniu, otrzymuje stempel znaku. Czymże jest cierpienie takiej osoby,
jeśli nie przyjemnością spoglądającego oka, zbiorowego lub boskiego,
którym nie kieruje myśl o zemście, a jedynie zdolność do uchwytywania
subtelnego związku między wyrytym na ciele znakiem a wydobywającym
się z twarzy głosem – między piętnem a maską? Z tych dwóch elementów
kodu ból jest niczym wartość dodatkowa, jaką wyprowadza oko, gdy
uchwytuje nie tylko efekt mowy pobudzającej ciało, ale również reakcje
ciała. Dlatego systemem długu lub przedstawieniem terytorialnym należy
nazwać głos, który mówi lub recytuje, lecz także znak odciśnięty na żywym
ciele i oko rozkoszujące się cierpieniem – trzy boki trójkąta dzikich
tworzące terytorium rezonansu lub retencji, t e a t r o k r u c i e ń s t w a,
który zakłada potrójną niezależność wyartykułowanego głosu, graficznej
ręki i szacującego oka. Właśnie w ten sposób przedstawienie terytorialne
organizuje się na powierzchni, wciąż dość blisko maszyny pragnącej oko-
ręka-głos. Trójkąt magiczny. W tym systemie wszystko ma charakter
czynny, działający lub reagujący: działanie głosu aliansu, pasja ciała filiacji,
reakcja oka szacującego deklinacje obu elementów. Aby wybrać kamień,
który z młodzieńca Guayaki uczyni mężczyznę, zada mu
w y s t a r c z a j ą c y ból i cierpienie, gdy rozetnie jego plecy, „należy
znaleźć kamień o dość ostrej krawędzi – pisze Clastres w swoim
wspaniałym tekście – lecz nie tak ostrej jak bambus, który tnie zbyt łatwo.
Znalezienie właściwego kamienia wymaga zatem w p r a w n e g o o k a.
Cały ten ceremonialny przyrząd sprowadza się właściwie do jednego
kamyka […]. Rozorana skóra i uświęcona ziemia tworzą jeden ślad”183.
Wielką książką nowoczesnej etnologii jest nie tyle Szkic o darze
Maussa, ile Z genealogii moralności Nietzschego. Przynajmniej za taką
powinna uchodzić. W drugiej rozprawie Z genealogii moralności Nietzsche
próbuje – z niesłychanym powodzeniem – zinterpretować pierwotną
ekonomię w kategoriach długu oraz stosunku wierzyciela z dłużnikiem,
usuwając przy tym wszelkie rozważania na temat wymiany czy interesu „na
modłę angielską”. Jeśli eliminuje się z psychologii taką perspektywę, to nie
po to, by teraz korzystać z niej w ramach struktury. Nietzsche nie
rozporządzał bogatym materiałem – trochę dawnych germańskich praw,
odrobina prawa hinduskiego. Nie wahał się jednak, jak Mauss, pomiędzy
wymianą a długiem (nie zawaha się również Georges Bataille, kierowany
nietzscheańską inspiracją). Nigdy nie sformułowano w równie przenikliwy
sposób fundamentalnego problemu, jakim dla pierwotnego socius są zapis,
kod i ślad. Aby ustanowić siebie, człowiek musi dokonać wyparcia
intensywnego przypływu zarodków, ogromnej pamięci biokosmicznej, która
mogłaby zatopić wszelkie próby stworzenia zbiorowości. Ale jak zarazem
wytworzyć w człowieku nową pamięć – zbiorową pamięć o słowach i
aliansach, która deklinuje alianse z poszerzonymi liniami filiacji, obdarza go
zdolnością rezonowania i retencji, pobierania i odłączania części, a tym
samym koduje przepływy pragnienia jako warunek socius? Odpowiedź jest
prosta: za sprawą długu – otwartych, mobilnych i skończonych bloków
długu, tego nadzwyczajnego związku mówiącego głosu, naznaczonego ciała
i rozkoszującego się oka. Cała niedorzeczność i arbitralność praw, cały ból
inicjacji, cały ten perwersyjny aparat represji i edukacji, rozgrzane żelazo i
straszliwe procedury, nie mają innego celu niż w y t r e s o w a n i e
człowieka, naznaczenie jego ciała, uczynienie go zdolnym do aliansu,
wykształcenie w nim relacji wierzyciela z dłużnikiem, która okaże się w
przypadku każdej ze stron kwestią pamięci (pamięci skierowanej ku
przyszłości). Dług nie ma nic wspólnego z pozorem, który przybrał formę
wymiany. Dług jest natychmiastowym efektem lub bezpośrednim środkiem
terytorialnej lub cielesnej inskrypcji. Wynika bezpośrednio z inskrypcji. Po
raz kolejny nie będziemy w tym miejscu powoływać się na zemstę czy
resentyment (wątpliwe, by podobna narośl rosła na takim gruncie, nie
inaczej niż Edyp). To, że niewinne istoty poddają się naznaczeniu swoich
ciał, wynika nie tylko z autonomii głosu i grafizmu, ale też z autonomii oka,
które czerpie z owego naznaczania przyjemność. Wcale nie dlatego, że
każdy jest z góry podejrzany o zostanie w przyszłości złym dłużnikiem.
Wręcz przeciwnie. Należy raczej pojmować złego dłużnika tak, jak gdyby
ślady niewystarczająco się na nim „odcisnęły”, jak gdyby utracił znamię. Zły
dłużnik jedynie powiększa – poza dozwoloną granicę – odstęp, który
rozdziela głos aliansu od ciała filiacji. Poszerza go do tego stopnia, że
konieczne staje się odzyskanie równowagi przez wzrost cierpienia.
Nietzsche tego nie powiedział, ale czy to istotne? Przecież właśnie tutaj
napotykamy przerażające równanie długu, wyrządzona krzywda = ból,
któremu należy się poddać. Jak wyjaśnić, pyta Nietzsche, założenie, zgodnie
z którym ból przestępcy może służyć za „ekwiwalent” krzywdy, którą
wyrządził? Jak można „odkupić” cierpienie? Trzeba odwołać się do oka,
które z bólu czerpie przyjemność (niemającą przy tym nic wspólnego z
zemstą): Nietzsche nazywa je okiem oceniającym lub okiem bóstwa
rozmiłowanego w okrutnym widowisku, gdyż „również kara ma tyle
ś w i ą t e c z n e g o (charakteru)!”184. Tyle cierpienia znajdziemy w
czynnym życiu i życzliwym spojrzeniu. Równanie krzywda = ból nie ma w
sobie nic z teorii wymiany i ukazuje w tym granicznym przypadku, że
również dług nie miał nic wspólnego z wymianą. Oko po prostu
wyprowadza z kontemplowanego bólu wartość dodatkową kodu,
rekompensującą zerwaną relację między głosem aliansu, którego
pogwałcenia dopuścił się przestępca, oraz piętnem, które niewystarczająco
wniknęło w jego ciało. Występek jest zerwaniem połączenia fono-
graficznego, które zostanie odtworzone w spektaklu ukarania: prymitywna
sprawiedliwość, terytorialne przedstawienie p r z e w i d z i a ł o
w s z y s t k o.
Kodując ból i śmierć, przewidziało wszystko oprócz tego, że j e g o
śmierć nadejdzie z zewnątrz: „Istot takich nie można się spodziewać,
przychodzą one jak (zrządzenie) losu, bez powodu, rozumu, względu,
pretekstu, są jak błyskawica, zbyt straszliwe, zbyt raptowne, zbyt
przekonujące, zbyt «inne», aby ich choćby tylko nienawidzono. Ich dzieło
polega na instynktownym tworzeniu form, odciskaniu form, są to najbardziej
mimowolni, najbardziej nieświadomi artyści, jacy w ogóle istnieli: gdzie się
pojawiają, tam wkrótce wyłania się coś nowego, władczy twór, który
ż y j e, w którym części i funkcje są rozgraniczone i powiązane wzajemnie,
w którym nie znajdzie miejsca nic, do czego najpierw nie dołożono by
«sensu» wiążącego się z całością. Ci urodzeni organizatorzy nie wiedzą co
to wina, co odpowiedzialność, co wzgląd; włada nimi straszliwy egoizm
artystów, który spogląda spiżowym okiem i na wieki czuje się
usprawiedliwiony przez swe «dzieło» – jak matka przez swe dziecko. Jest
oczywiste, że to nie u n i c h wyrosło «nieczyste sumienie» – ale b e z
n i c h nie wyrosłaby ta szpetna narośl, zabrakłoby jej, gdyby uderzenia ich
młotów, ich gwałtowność artystów nie usunęły ze świata, a przynajmniej z
obszaru widzialności, ogromnego kwantum wolności i nie uczyniły go
niejako l a t e n t n y m” 185. Właśnie w tym miejscu Nietzsche mówi o
cięciu, zerwaniu, skoku. Kim są owe istoty, które przybywają niczym
nieuchronny los? („wiadomo, kogo mam na myśli – sforę płowych
drapieżników, rasę zdobywców i panów, która swe straszliwe łapy,
zorganizowana na wojenny sposób i wyposażona w zdolność organizowania,
kładzie bez skrupułów na przeważającej liczbowo, ale jeszcze bezkształtnej
[…] ludności”186). Nawet najstarsze mity afrykańskie mówią nam o tych
płowych bestiach. To z a ł o ż y c i e l e p a ń s t w a. Nietzsche poda nam
inne przykłady cięć i przełomów, które pojawią się wraz z greckim miastem-
państwem, z chrześcijaństwem, z demokratycznym i burżuazyjnym
humanizmem, ze społeczeństwem przemysłowym, z kapitalizmem i
socjalizmem. Lecz możliwe, że każde z nich w różnoraki sposób zakłada
owo pierwsze, wielkie cięcie, choć wszystkie utrzymują, że je odrzuciły lub
zniosły. Czy to w formie wiecznej czy doczesnej, despotycznej czy
demokratycznej, kapitalistycznej czy socjalistycznej, możliwe, że o d
z a w s z e i s t n i a ł o t y l k o j e d n o p a ń s t w o, państwo-pies, co
„ogłasza się dymem i rykiem”. Nietzsche daje nam do zrozumienia, jak
działa ten nowy rodzaj socius: sięgając po bezprecedensowy terror, przy
którym bledną dawne systemy okrucieństwa czy pierwotne formy tresury i
kary. To zaplanowana destrukcja wszystkich prymitywnych kodów, lub, co
gorsza, ich zakrawająca na kpinę konserwacja, redukcja do drugorzędnych
części w nowej maszynie i nowym aparacie wyparcia. Mobilne, otwarte i
skończone bloki długu, „drobiny przeznaczenia”, czyli wszystko to, co było
zasadniczym elementem maszyny pierwotnej inskrypcji, zostaje
przechwycone przez ogromne tryby maszyny, która d ł u g c z y n i
n i e s k o ń c z o n y m, i staje się już tylko miażdżącą nieuchronnością
losu: „oto teraz widoki na ostateczną spłatę mają się pesymistycznie
zamknąć raz na zawsze, oto teraz spojrzenie ma bez pocieszenia zatrzymać
się i cofnąć przed spiżową niemożliwością”187. Ziemia staje się zakładem
dla obłąkanych.
8. Urstaat
Miasto Ur, punkt wyjściowy Abrahama lub nowego przymierza. Państwo nie
powstaje stopniowo, zjawia się nagle w pełnym rynsztunku, w jednym
mistrzowskim posunięciu – źródłowe Urstaat, odwieczny model tego, czym
każde państwo chce być i czego pragnie. Tak zwana produkcja azjatycka,
wraz z państwem, które wyraża lub ustanawia jej obiektywny ruch, nie jest
odrębną formacją; to formacja wyjściowa, która zakreśla horyzont całości
dziejów. Z każdej strony powraca do nas odkrycie maszyn imperialnych,
poprzedzających tradycyjne formy historyczne. Maszyny te charakteryzuje
państwowa forma własności oraz, wmurowana w nią, uspołeczniona forma
własności i zbiorowa zależność. Każda forma „na wyższym szczeblu
rozwoju” jest niczym palimpsest: zakrywa wcześniejszą inskrypcję
despotyczną, manuskrypt mykeński. Pod każdym czarnym i każdym Żydem
kryje się Egipcjanin; pod Grekiem – Mykeńczyk; pod Rzymianinem –
Etrusk. Ich pochodzenie jednak ulega zapomnieniu, utajeniu, za które należy
obwinić państwo; niekiedy w tym stanie latencji pismo zanika. Pod naporem
własności prywatnej, a następnie produkcji towarowej, państwo doświadcza
własnego rozpadu. Ziemia wkracza w sferę własności prywatnej, w sferę
rynkową. Wyodrębniają się k l a s y, o ile klasy panujące nie łączą się już z
aparatem państwa, lecz wytwarzają odrębne określenia, które posługują się
tym przekształconym aparatem. Własność prywatna, z początku przyległa do
własności wspólnej, potem będąca jej elementem składowym lub
warunkującym, następnie zaś siłą w coraz większym stopniu determinującą,
niesie ze sobą uwewnętrznienie relacji wierzyciela i dłużnika w ramach
antagonistycznych stosunków klasowych212. Lecz jak wyjaśnić ową latencję,
w jaką wkracza państwo despotyczne, a zarazem ową moc, z jaką na
przekształconych podstawach państwo despotyczne się reformuje, aby
powrócić w jeszcze bardziej „kłamliwej”, „zimnej” i „obłudnej” postaci niż
kiedykolwiek? Ten powrót i to zapomnienie. Starożytne polis, wspólnota
germańska, system feudalny, wymagają z jednej strony istnienia wielkich
imperiów i dają się zrozumieć wyłącznie w nawiązaniu do Urstaat, które
służy im za horyzont. Z drugiej strony wspomniane formy mierzą się z
problemem odtworzenia Urstaat, o ile to możliwe przyjmując wymogi ich
nowo wyodrębnionych określeń. Co takiego bowiem znaczą własność
prywatna, majątek, towar, klasa? Znaczą b a n k r u c t w o k o d ó w.
Ukazanie się, wynurzenie przepływu obecnie zdekodowanego, który
przetacza się przez socius i na wskroś go przeszywa. Państwo nie może
zadowalać się nadkodowaniem zakodowanych elementów terytorialnych,
musi wynajdywać specyficzne kody dla kodów coraz bardziej
zdeterytorializowanych: konieczne jest zaprzęgnięcie despotyzmu w służbę
nowych stosunków klasowych; scalenie związków bogactwa z nędzą,
towaru z pracą; pogodzenie pieniędzy handlowych z pieniędzmi fiskalnymi;
potrzeba ożywienia Urstaat w każdym nowym porządku. Wszystko to zaś
zgodnie z modelem latencji, któremu nie można dorównać, lecz nie można
również powstrzymać się przed jego imitowaniem. Rozbrzmiewa
melancholijna przestroga Egipcjan skierowana do Greków: „Zawsze
będziecie tylko dziećmi!”.
Trzeba wyjaśnić tę szczególną sytuację państwa jako kategorii, która
ulega zapomnieniu i powraca. Otóż państwo despotyczne nie jest cięciem
podobnym do innych. Ze wszystkich instytucji jest to być może jedyna,
która w pełnym rynsztunku rozwija się w umysłach tych, którzy ją
ustanawiają, „artystów spoglądających spiżowym okiem”. Dlatego
marksizm niespecjalnie wie, co z nim uczynić: nie mieści się w żadnym z
pięciu osławionych stadiów: pierwotnej wspólnoty, antycznego polis,
feudalizmu, kapitalizmu i socjalizmu213. N i e j e s t a n i j e d n ą z
w i e l u f o r m a c j i, a n i p r z e j ś c i e m z j e d n e j
f o r m a c j i d o i n n e j. Można powiedzieć, że pozostaje w tyle w
stosunku do tego, co przecina, oraz tego, co odcina, jak gdyby świadczyła o
innym wymiarze, umysłowej idealności, która nakłada się na materialny
rozwój społeczeństw, idei regulatywnej lub zasadzie refleksyjnej (terrorze),
która organizuje części i przepływy w jedną całość. To, co państwo
despotyczne przecina, nadcina lub nadkoduje, jest czymś wcześniejszym. To
maszyna terytorialna, którą państwo redukuje do statusu cegieł, części
pracujących, a zatem podległych umysłowej idei. W tym sensie państwo
despotyczne rzeczywiście jest źródłem, lecz źródłem pojmowanym jako
abstrakcja, w której musi mieścić się zarówno jej różnica względem
konkretnego początku. Jak wiemy, mit wyraża zawsze moment przejścia i
oddzielenia. Pierwotny, terytorialny mit początku wyrażał jednak odstęp,
jaki dzielił energię o szczególnej intensywności (to, co Griaule nazywał
„metafizyczną częścią mitologii”, wibrującą spiralą) od rozszerzonego
systemu społecznego, który warunkowała, przechodząc między aliansem i
filiacją. Tymczasem imperialny mit źródła wyraża coś innego: oddzielenie
się początku od źródła, ekstensji od idei, genezy od porządku i mocy
(nowego przymierza), oraz tego, co przechodzi z filiacji na alians, tego, co
filiacja przechwytuje. Jean-Pierre Vernant w następujący sposób wykazuje,
że mity imperialne nie potrafią wytworzyć prawa organizacji, które
pozostawałoby immanentne dla uniwersum: mity te muszą ustalić i
uwewnętrznić owo odróżnienie źródła i początku, władzy suwerennej i
genezy świata; „Mit istnieje dzięki temu dystansowi: czyni on z niego
przedmiot opowieści, śledząc wcielenia władzy poprzez następstwo
generacji boskich aż do chwili, gdy ostateczna tym razem przewaga kładzie
kres dramatycznemu tworzeniu dynasteia”214. Tak że ostatecznie nie
wiadomo już, co jest na początku i czy maszyna terytorialno-lineażowa nie
zakłada istnienia maszyny despotycznej, z której wyprowadza cegły lub
którą z kolei dzieli na segmenty. W pewnym sensie to samo należy
powiedzieć o tym, co następuje po pierwotnym państwie i co takie państwo
odcina. Przecina wcześniejsze formy, lecz odcina przyszłe formacje. Także
tutaj państwo jest niczym abstrakcja, która należy do innego wymiaru,
zawsze wycofana i utajona, lecz która tym bardziej ożywa i powraca w
późniejszych formach nadających jej konkretne istnienie. Państwo jest
zmiennokształtne, lecz od zawsze jest to tylko jedno i to samo państwo.
Dlatego wariacje – wszystkie warianty nowego przymierza – wciąż należą
do tej samej kategorii. Na przykład nie tylko feudalizm zakłada istnienie
abstrakcyjnego państwa despotycznego, które dzieli na segmenty zgodnie z
systemem własności prywatnej i wzrostem produkcji towarowej, lecz
również one składają się na konkretną egzystencję p a ń s t w a t y p o w o
f e u d a l n e g o, w którym despota powraca jako monarcha absolutny.
Toteż podwójnym błędem jest sądzić, że rozwój produkcji towarowej
wystarczy, aby obalić feudalizm (pod wieloma względami wręcz go
wzmacnia, gdyż zapewnia mu nowe warunki do istnienia i przetrwania),
oraz że feudalizm z własnej istoty przeciwstawia się państwu, które
tymczasem – właśnie jako państwo feudalne – potrafi uniemożliwić
towarowi wprowadzenie zdekodowanego przepływu, który s a m potrafiłby
doprowadzić omawiany system do ruiny215. Sięgając zaś po bliższy
przykład, musimy zgodzić się z Wittfoglem, kiedy ten wykazuje, ile
podobieństw zachowują nowoczesne państwa kapitalistyczne i
socjalistyczne z pierwotnym państwem despotycznym. Jak nie rozpoznać w
demokracji postaci despoty, który stał się jeszcze bardziej obłudny, zimny i
wyrachowany, skoro zamiast nadkodować obliczenia, musi samemu liczyć i
kodować? Nie ma sensu sporządzać listy rozbieżności na wzór
skrupulatnych historyków: tutaj wspólnoty wiejskie, tam społeczeństwa
przemysłowe itd. Różnice byłyby rozstrzygające, gdyby państwo
despotyczne było jedną z konkretnych formacji pośród innych, gdyby
traktować je porównawczo. Państwo despotyczne jest jednak abstrakcją,
która siłą rzeczy urzeczywistnia się w formacjach imperialnych, lecz swoje
urzeczywistnienie znajduje jedynie w formie abstrakcji (jako wyższa jedność
nadkodująca). Zyskuje swoją immanentną konkretną egzystencję jedynie w
formach późniejszych, które sprawiają, że powraca w innej postaci i w
innych warunkach. Wspólny horyzont tego, co wcześniejsze, i tego, co
następuje później, jest warunkiem historii powszechnej, jednak tylko przy
założeniu, że nie istnieje na zewnątrz, lecz zawsze obok: Urstaat, zimne
monstrum, które reprezentuje sposób, w jaki historia znajduje się w „głowie”
lub w „umyśle”.
Marks rozpoznał sposób, w jaki abstrakcja przechodziła w konkret:
„proste kategorie są wyrazem stosunków, w których, być może, zrealizował
się nierozwinięty konkret jeszcze przed ustanowieniem bardziej
wielostronnego związku czy stosunku, który jest myślowo wyrażony w
konkretniejszej kategorii; a bardziej rozwinięty konkret zachowuje tę samą
kategorię jako stosunek podporządkowany”216. Państwo było najpierw ową
abstrakcyjną jednością scalającą podzbiory funkcjonujące oddzielnie;
obecnie jest podporządkowane polu sił, którego przepływy koordynuje i
którego autonomiczne stosunki panowania i podporządkowania wyraża. Nie
zadowala się już nadkodowaniem zachowanych i wmurowanych
terytorializmów; musi ustanawiać, wynajdywać kody dla
zdeterytorializowanych przepływów pieniądza, towaru i własności
prywatnej. Nie wykształca już jednej lub wielu klas panujących, ale samo
uformowane jest z owych niezależnych klas, które zaprzęgają państwo w
służbę swojej władzy, swoich sprzeczności, walk i kompromisów z klasami
zdominowanymi. Nie jest już transcendentnym prawem, które zarządza
fragmentami; musi zarysować całość, której nada swoje immanentne prawa.
Nie jest już czystym znaczącym, które rozporządza swoimi znaczonymi;
teraz pojawia się za nimi, uzależnione od tego, co znaczy. Już nie wytwarza
nadkodującej jedności; samo jest wytwarzane w polu zdekodowanego
przepływu. Jako maszyna nie określa już systemu społecznego, lecz jest
określane przez system społeczny, w który wciela się, sprawując swoje
funkcje. Jednym zdaniem, nie przestaje być sztucznym tworem, lecz staje się
konkretem, „zmierza do konkretyzacji”, gdy podporządkowuje się
dominującym siłom. Wskazywano, że analogiczna ewolucja zachodzi w
przypadku maszyny technicznej, kiedy ta przestaje być abstrakcyjną
jednością lub intelektualnym systemem regulującym oddzielne podzespoły,
by stać się relacją podporządkowaną polu sił, działającemu jako konkretny
system fizyczny217. Czy jednak owa tendencja do konkretyzacji obecna w
technicznej lub społecznej maszynie nie jest ruchem pragnienia? Stale
natrafiamy na ten potworny paradoks: państwo jest pragnieniem, które
przechodzi z głowy despoty do serc poddanych, z intelektualnego prawa
przenosi się do całości systemu fizycznego, który wyzwala się czy uwalnia
od prawa. Pragnienie państwa – najbardziej fantastyczna maszyna represji –
wciąż jest pragnieniem, podmiotem pragnącym i obiektem pragnienia.
Pragnienie to operacja, która zawsze opiera się na wskrzeszaniu pierwotnego
Urstaat w nowym porządku, na umieszczeniu go wewnątrz nowego
systemu, uczynieniu go jak najbardziej immanentnym. Co do reszty, należy
zacząć od zera: zbudować imperium duchowe tam, gdzie państwo jako takie
nie może już funkcjonować w systemie fizycznym. Kiedy chrześcijanie
zawładnęli imperium, owa komplementarna dwoistość znalazła swój wyraz
wśród tych, którzy pragnęli odbudować Urstaat z elementów, które
znajdowali w immanencji rzymskiego obiektywnego świata, oraz wśród tych
nieskazitelnych chrześcijan, którzy chcieli wrócić na pustynię, powtórzyć
nowe przymierze, odnaleźć natchnienie w egipskiej czy syryjskiej
transcendencji Urstaat. I cóż za dziwaczne maszyny wyłaniały się na
kolumnach i w pniach drzew! W tym sensie chrześcijaństwo potrafiło
wypracować cały zestaw maszyn paranoicznych i bezżennych, cały pochód
paranoików i perwersów, którzy zresztą należą do naszego historycznego
horyzontu, zaludniają nasze kalendarze218. Oto podwójny aspekt stawania
się państwem: proces jego uwewnętrznienia w polu coraz bardziej
zdekodowanych sił społecznych, tworzący system fizyczny, oraz proces jego
uduchowienia w coraz bardziej nadkodującym polu pozaziemskim, tworzący
system metafizyczny. Uduchowienie i uwewnętrznienie nieskończonego
długu musi odbywać się jednocześnie. Nadchodzi czas nieczystego
sumienia, wybija godzina absolutnego cynizmu: „wycofane na tyły
okrucieństwo uwewnętrznionego, zapędzonego w siebie zwierzoczłowieka,
tej zamkniętej w «państwie», celem oswojenia, istoty…”219.
1. Pole społeczne
Pytanie, co jest pierwsze: jajko czy kura, można zadać również w ten
sposób: na początku jest dziecko czy ojciec i matka? Psychoanaliza
postępuje tak, jak gdyby pierwsze było dziecko (ojciec choruje tylko na
własne dzieciństwo), lecz jest zarazem zmuszona postulować wcześniejsze
istnienie rodziców (dziecko choruje tylko w relacji do matki i ojca). Można
to wyraźnie dostrzec w źródłowej pozycji ojca w hordzie pierwotnej. Edypa
nie byłoby bez utożsamień rodziców z dziećmi; nie da się ukryć, że
wszystko zaczyna się w głowie ojca: tego właśnie chcesz, zabić mnie i
przespać się ze swoją matką? To myśl, która najpierw przychodzi do głowy
ojcu, czyli Lajosowi. To ojciec podnosi piekielną wrzawę i grozi prawem
(matka jest nastawiona raczej pojednawczo: nie ma potrzeby robić z tego
historii, to tylko urojenie, terytorializm…). Lévi-Strauss słusznie zauważa:
„Motyw otwierający mit referencyjny opiera się na kazirodztwie z matką,
którego dopuścił się bohater. Wydaje się jednak, że ta «wina» istnieje
głównie w głowie ojca, który pragnie śmierci syna i stara się do niej
doprowadzić. […] Koniec końców, to właśnie ojciec jest winien, ponieważ
chciał zemsty. I to on zostanie zabity. Ta dziwna obojętność wobec
kazirodztwa pojawia się w innych mitach”265. E d y p j e s t
n a j p i e r w m y ś l ą d o r o s ł e g o p a r a n o i k a, z a n i m
s t a n i e s i ę i n f a n t y l n y m u c z u c i e m n e u r o t y k a.
Dlatego psychoanalizie z trudem przychodzi wydobycie się z nieskończonej
regresji: ojciec musiał być dzieckiem, ale mógł nim być tylko w stosunku do
ojca, który sam był kiedyś był dzieckiem w stosunku do innego ojca.
Jak wygląda początek szaleństwa? Możliwe, że kino jest zdolne
uchwycić ruch szaleństwa właśnie dlatego, że nie jest analityczne i
regresywne, lecz eksploruje całościowe pole współistnienia. W filmie
Nicolasa Raya, uważanym za przedstawienie obłąkania wywołanego przez
zażywanie kortyzonu, widzimy przemęczonego ojca, nauczyciela z liceum,
po godzinach dorabiającego jako dyspozytor taksówek, leczącego chore
serce266. Jego szaleństwo zaczyna obejmować c a ł o ś c i o w ą reformę
systemu nauczania, potrzebę odnowy czystości r a s o w e j, ocalenie
p o r z ą d k u moralnego i społecznego, aby następnie przejść do
r e l i g i i, powrotu do Pisma, powrotu do Abrahama… Ale czego w
zasadzie dopuścił się Abraham? No cóż, zamordował lub chciał zamordować
własnego syna, i być może jedynym błędem Boga było zatrzymanie jego
ręki. A czy bohater wspomnianego filmu nie ma syna? No proszę… Ten film
wspaniale ukazuje, zawstydzając przy tym psychiatrów, że szaleństwo jest
przede wszystkim inwestycją pola społecznego, ekonomicznego,
politycznego, kulturowego, rasowego i rasistowskiego, pedagogicznego i
religijnego: wobec swojej rodziny i swojego syna szaleniec zastosowuje
obłęd, który w każdy calu ich przekracza. Gdy Joseph Gabel przedstawia
obłęd paranoiczny o silnym zabarwieniu erotyczno-politycznym, w swej
treści głoszący wzniosły projekt reformy społecznej, w jego mniemaniu
możliwe jest stwierdzenie, że taki przypadek jest rzadkością, co więcej, że
nie da się zrekonstruować jego pochodzenia267. A przecież oczywiste jest, że
nie istnieje ani jeden przypadek, który w najwyższym stopniu nie miałby
takich znamion i który nie byłby pierwotnie polityczny, ekonomiczny itd.,
zanim zostanie zmielony przez psychiatryczną i psychoanalityczną
maszynkę. Nie zaprzeczy temu Schreber (tym bardziej jego ojciec,
wynalazca Pangimnastikonu i powszechnego systemu pedagogicznego). A
zatem wszystko się zmienia: nieskończona regresja zmuszała nas do
postulowania pierwszeństwa ojca, jest to jednak pierwszeństwo zawsze
względne i hipotetyczne, które skazywało nas na dążenie do
nieskończoności, tym bardziej nie umożliwiając przejścia na pozycję
bezwzględnie pierwotnego ojca; choć jasne jest, że perspektywę regresji
przyjmuje się wskutek abstrakcji. Kiedy mówi się nam: „ojciec jest pierwszy
w stosunku do dziecka”, takie zdanie samo w sobie jest pozbawione sensu,
w rzeczywistości zaś oznacza: inwestycje społeczne są pierwotne względem
inwestycji rodzinnych, które powstają jedynie z zastosowania lub nałożenia
się inwestycji społecznych. Powiedzieć, że ojciec zachowuje pierwszeństwo
względem dziecka, to w istocie powiedzieć, że inwestycje pragnienia są w
pierwszym rzędzie inwestycjami pola społecznego, w którym ojciec i
dziecko są zanurzeni, zanurzeni równocześnie. Rozważmy przypadek
mieszkańców Markizów analizowany przez Kardinera: dokonuje on
rozróżnienia na strach dorosłego przed głodem, który wiąże się ze stale
występującym na danym obszarze niedostatkiem żywności, oraz infantylny
lęk przed zagłodzeniem, związany z deficytem macierzyńskiej troski268.
Niemożliwe jest nie tylko wyprowadzenie pierwszego stanu lękowego z
drugiego, ale również wyjście, jak czyni to Kardiner, z założenia, że
inwestycja społeczna, która odpowiada pierwszemu typowi lęku,
n a s t ę p u j e p o dziecięcej inwestycji rodzinnej drugiego typu.
Albowiem to, co inwestowane w drugim przypadku, jest już określeniem
pola społecznego: jest to mianowicie fakt rzadkiego występowania kobiet w
społeczności, który wyjaśnia „nieufność”, jaką wobec kobiet przejawiają
zarówno dorośli, jak i dzieci. Krótko mówiąc: to, w co inwestuje dziecko w
infantylnym doświadczeniu – pierś matki i struktura rodzinna – jest już
stanem cięć i przepływów pola społecznego w jego całości, przepływu
kobiet i pokarmu, zapisu i dystrybucji. Dorosły nigdy nie jest tym, co
przychodzi po dziecku, lecz oboje, będąc częścią rodziny, odnoszą się do
określeń pola społecznego, w którym rodzina i oni są równocześnie
zanurzeni.
Stąd konieczność podtrzymywania trzech wniosków. 1) Z punktu
widzenia regresji, która ma znaczenie wyłącznie h i p o t e t y c z n e, ojciec
jest pierwszy w stosunku do dziecka. To paranoiczny ojciec edypalizuje
syna. Zanim wina stanie się przeżyciem wewnętrznym doświadczanym
przez syna, jest myślą projektowaną przez ojca. Pierwszym błędem
psychoanalizy jest postępowanie tak, jak gdyby wszystko zaczynało się wraz
z dzieckiem. Taka ścieżka doprowadza psychoanalizę do rozwijania
niedorzecznej teorii fantazji, zgodnie z którą ojca i matkę – ich rzeczywiste
działania i uczucia – należy w pierwszej kolejności pojmować jako
„fantazje” dziecka (freudowskie porzucenie wątku uwiedzenia). 2) Jeśli
regresja pojęta absolutnie okazuje się nieadekwatna, wynika to z tego, że
zamyka nas w prostym schemacie reprodukcji lub generacji. Co więcej,
przyjmując za cel ciała organiczne i osoby zorganizowane, nie osiąga nic
poza celem (i przedmiotem) reprodukcji. Tylko perspektywa cyklu jest
k a t e g o r y c z n a i z u p e ł n a, ponieważ dociera do produkcji jako
przyczyny (i podmiotu) reprodukcji, to znaczy procesu samowytwarzania się
nieświadomości (jedność Historii i Natury, jedność Homo natura i Homo
historia). Z pewnością nie tyle seksualność jest na służbie generacji, ile
progresywna lub regresywna generacja służy seksualności jako cykliczny
ruch, za sprawą którego nieświadomość, zawsze pozostając „podmiotem”,
reprodukuje samą siebie. Nie ma więc już potrzeby zastanawiać się nad tym,
czy pierwszeństwo przysługuje ojcu, czy dziecku, ponieważ takie pytanie
może powstać tylko w ramach familializmu. Ojciec jest pierwszy w
stosunku do dziecka o tyle, o ile inwestycje społeczne są pierwsze względem
inwestycji rodzinnych; to inwestycje pola społecznego, w którym ojciec,
dziecko, rodzina jako podzbiór, są zanurzeni jednocześnie. Prymat pola
społecznego jako punktu docelowego inwestycji pragnienia wyznacza cykl
oraz stany, przez które przechodzi „podmiot”. Drugim błędem, który
popełniła psychoanaliza w tym samym momencie, gdy udało się jej
oddzielić seksualność od reprodukcji, jest obstawanie przy zatwardziałym
familializmie, który skazuje ją na ewoluowanie w ramach jednego ruchu
progresji bądź regresji (nawet psychoanalityczna koncepcja powtórzenia jest
więźniem takiego ruchu). 3) W końcu zaś punkt widzenia wspólnoty, który
jest d y s j u n k t y w n y lub bierze pod uwagę zachodzące w cyklu
dysjunkcje. Nie tylko generacja jest wtórna względem cyklu, ale również
transmisja jest wtórna względem informacji czy komunikacji. Rewolucja
genetyczna stała się możliwa dopiero wtedy, gdy wykazano, że mamy do
czynienia nie tyle z transmisją przepływu w ścisłym znaczeniu, ile z
komunikacją kodu lub aksjomatyki, kombinatoryki kształtującej przepływ.
To samo spostrzeżenie można odnieść do pola społecznego: proces jego
kodowania lub jego aksjomatyka najpierw określa w nim komunikację
nieświadomości. To zjawisko komunikacji, na które Freud nie zwraca
szczególnej uwagi, pisząc o nim przy okazji okultyzmu, w rzeczywistości
jest normą, odsuwającą na bok kwestię przekazu dziedzicznego, która
ożywiała polemikę Freuda z Jungiem269. Wydaje się, że – we wspólnym
polu społecznym – pierwsze, co syn wypiera, co musi wypierać lub stara się
wypierać, to n i e ś w i a d o m o ś ć o j c a i m a t k i. Porażka tego
wyparcia staje się podłożem nerwicy. Lecz ta komunikacja nieświadomości
w żadnym wypadku nie przyjmuje rodziny za swoją zasadę. Jej zasadą jest
wspólność (communaute) pola społecznego jako obiektu inwestycji
pragnienia. Rodzina nigdy nie była i nie jest czynnikiem determinującym,
jest jedynie determinowana przez inne czynniki: najpierw w postaci bodźca
wyjściowego, następnie zbioru docelowego, w końcu pośrednika czy
elementu przechwytującego komunikację.
Jeśli inwestycje rodzinne są tylko stosunkiem zależności lub
zastosowaniem nieświadomych inwestycji pola społecznego – co w tej
samej mierze dotyczy dziecka, jak i dorosłego – oraz jeśli prawdą jest, że
dziecko, poprzez terytorializm mamy i prawo taty, kieruje się już ku
zakodowanym przepływom i schizom bądź aksjomatyce pola społecznego,
wówczas jesteśmy zmuszeni dokonać kluczowego rozróżnienia wewnątrz tej
dziedziny. Obłęd jest ogólną matrycą każdej nieświadomej inwestycji
społecznej. Każda nieświadoma inwestycja mobilizuje obłąkaną grę
wycofywania inwestycji, przeciw-inwestowania czy przeinwestowania.
Zauważyliśmy jednak, że w tym sensie należy wyróżnić dwa wielkie typy
inwestycji społecznych – segregacyjne i nomadyczne – tak jak i dwa
bieguny szaleństwa. Pierwszy to typ lub biegun faszyzująco-paranoiczny,
który inwestuje w centralną formację suwerenną, przeinwestowuje ją,
czyniąc z niej odwieczną i ostateczną zasadę każdej innej historycznej formy
społecznej, przeciw-inwestuje enklawy czy peryferia, wycofuje inwestycje z
każdej wolnej figury pragnienia – „tak, jestem jednym z was, należę do
waszej klasy, należę do wyższej rasy”. Drugi to typ lub biegun schizo-
rewolucyjny, który podąża wzdłuż l i n i i u j ś c i a pragnienia, przekracza
mur, wywołuje przepływy, składa swoje maszyny, gromadzi swoje stopione
grupy w enklawach lub na peryferiach, działając w sposób zupełnie
odwrotny niż biegun przeciwny: „nie jestem jednym z was, od wieków
należę do podrzędnej rasy, jestem zwierzęciem, Murzynem”. Człowiek
prawy odpowie, że nie należy uciekać, ucieczka to ani właściwe, ani
skuteczne rozwiązanie, trzeba pracować na rzecz stopniowej zmiany. Ale
rewolucjonista wie, że uchodzenie jest rewolucyjne – withdrawal, freaks –
pod warunkiem, że skutkuje zerwaniem zasłony lub wyciekiem na granicach
systemu. Przedostać się przez mur, nawet jeśli trzeba stać się czarnym, tak
jak John Brown. George Jackson: „Może uciekam, ale w trakcie ucieczki nie
przestaję szukać broni!”270. Niewątpliwie między dwoma biegunami
szaleństwa wytwarza się zadziwiająca oscylacja nieświadomości: to, jak
wyzwala nieoczekiwany potencjał rewolucyjny, czasem nawet w łonie
najgorszego archaizmu; i na odwrót, to, jak okazuje się faszyzująca lub
zamyka się w faszyzmie, pogrąża w archaizmie. Pozostając przy literaturze,
spójrzmy na przypadek Céline’a, skończonego szaleńca, który stopniowo
ewoluuje, komunikując się z paranoją ojca. Albo przypadek Kerouaca,
artysty o wyjątkowo skromnych środkach, który podjął się rewolucyjnej
„ucieczki”, by ostatecznie pogrążyć się we śnie o wielkiej Ameryce, a
później oddać poszukiwaniom swoich bretońskich przodków należących do
rasy wyższej. Zresztą, czy literatura amerykańska nie jest skazana na
przekraczanie granic i ograniczeń, na wywoływanie zdeterytorializowanych
przepływów pragnienia, ale również na przenoszenie z nimi terytorializmów
faszyzujących, moralizatorskich, purytańskich i familialistycznych? Te stany
oscylacji nieświadomości, te ukryte przejścia inwestycji libidynalnych z
jednego typu w drugi, jak również częste współistnienie obu typów, to jeden
z podstawowych obiektów zainteresowania schizoanalizy. Oba bieguny
zjednoczone w magicznej sentencji Artauda: Heliogabal-anarchista, „obraz
każdej ludzkiej sprzeczności, sprzeczności w y n i k a j ą c e j z
z a s a d y” . Żadne przejście jednak nie powstrzymuje lub nie znosi różnicy
między dwoma biegunami, między nomadyzmem i segregacją. Jeśli
potrafimy zdefiniować ową różnicę jako różnicę oddzielającą paranoję od
schizofrenii, to dlatego, że z jednej strony odróżniliśmy proces
schizofreniczny („wyłom”, „przełom”) od nagłych zaburzeń czy
gwałtownych nawrotów, które proces krępują czy przerywają jego bieg
(„załamanie”), z drugiej strony dlatego, że potraktowaliśmy zarówno
paranoję, jak i schizofrenię jako zjawiska niezależne od pseudoetiologii
rodzinnej, by bezpośrednio związać je z polem społecznym: już nie imię
ojca, lecz wszystkie imiona w historii. Inwestycje rodzinne ze swej natury
pozostają uzależnione od cięć i przepływów pola społecznego, gdy są
inwestowane w pierwszy czy drugi typ na którymś z dwóch biegunów.
Dziecko nie wyczekuje momentu, w którym będzie już na tyle dojrzałe, by
za postaciami matki i ojca odkryć przenikające rodzinę problemy
ekonomiczne, finansowe, społeczne czy kulturowe, swoją przynależność lub
swoje pragnienie przynależności do wyższej czy niższej „rasy”, reakcyjny
lub rewolucyjny ton grupy rodzinnej, wobec którego już przygotowuje
własne zerwania lub punkty zgodności. Jaką mieszaniną, jakim koacerwatem
jest rodzina: wzburzonym wirem, obracanym w jednym lub w drugim
kierunku, w zależności od tego, czy prątek Edypa przyjmuje się czy zostaje
odrzucony, czy odciska swoją formę czy nie udaje mu się jej narzucić i
zaczyna zmierzać w zupełnie innym kierunku, który przechodzi przez
rodzinę z zewnątrz. Chodzi nam o to, że Edyp powstaje z operacji
zastosowania lub wyrównania z obrazami uosobionymi, która zakłada
inwestycję społeczną typu paranoicznego (dlatego Freud odkrywa romans
rodzinny i Edypa w kontekście paranoi). O ile Edyp jest uzależniony od
paranoi, o tyle inwestycje schizofreniczne wymagają zupełnie innego
określenia rodziny – rodziny rozedrganej, rozdartej między różnymi
wymiarami pola społecznego, które nie zamyka się ani nie daje się nałożyć
na inną płaszczyznę: rodziny jako matrycy dla bezosobowych obiektów
częściowych, które zanurzają się w wartkim lub rozrzedzonym przepływie
historycznego kosmosu, przepływie historycznego chaosu. Matrycowe
rozdacie schizofrenii przeciw paranoicznej kastracji; linia ujścia przeciw
„niebieskiej linii”.
O matko
żegnaj
w długim czarnym bucie
żegnaj
z Partią Komunistyczną i podartą pończochą
[…]
twój miękki brzuch
twój strach przed Hitlerem
twe usta pełne nieprzystojnych anegdot
[…]
twój brzuch strajków i kominów
twą brodę Trockiego i Wojny Hiszpańskiej
twój głos śpiewający dla podupadłych robotników
[…]
twoje oczy
twoje oczy Rosji
twoje oczy braku forsy
[…]
twoje oczy Czechosłowacji zaatakowanej przez roboty
[…]
twoje oczy odprowadzane przez policję do ambulansu
twoje oczy przywiązane do stołu operacyjnego
twoje oczy z usuniętą trzustką
twoje oczy operacji wyrostka
twoje oczy poronienia
twoje oczy usuniętych jajników
twoje oczy szoku
twoje oczy lobotomii
twoje oczy rozwodu…271
2. Nieświadomość molekularna
Co znaczy to rozróżnienie na dwa obszary, molekularny i molowy, z których
pierwszy jest mikropsychiczny czy mikrologiczny, a drugi statystyczny i
stadny? Czy nie jest to nic innego jak przenośnia, która sprowadza
nieświadomość do dystynkcji znanej z fizyki, gdzie zjawiska
wewnątrzatomowe przeciwstawia się zjawiskom masy, podlegającym
statystycznej akumulacji, zgodnie z prawem zespołów (des lois
d’ensemble)? W rzeczywistości nieświadomość jest zjawiskiem fizycznym;
nie ma więc w sobie nic z przenośni stwierdzenie, że ciało bez organów oraz
jego intensywności są w istocie materialne. Nie mamy też zamiaru
wskrzeszać debaty na temat psychologii zbiorowości i psychologii jednostki
ani postulować wyższości pierwszej lub drugiej; nad tym rozróżnieniem,
obecnym w Psychologii zbiorowości i analizie „ja”, całkowicie panuje
Edyp. W nieświadomości mamy do czynienia wyłącznie z populacjami,
grupami i maszynami. Gdy postulujemy w pierwszym przypadku
automatyzm maszyn społecznych i technicznych, w drugim zaś –
nieświadomości maszyn pragnących, naszym celem jest ustalenie
koniecznego związku między ściśle powiązanymi siłami, z których część to
siły elementarne, dzięki którym wytwarza się nieświadomość, inne zaś są
siłami wypadkowymi reagującymi na pierwsze, zbiorami statystycznymi,
poprzez które nieświadomość przedstawia samą siebie oraz poddaje
wyparciu i stłumieniu swoje elementarne siły wytwórcze.
Ale jak można mówić o maszynach w tym mikrofizycznym czy
mikropsychicznym obszarze, t a m, g d z i e w y s t ę p u j e
p r a g n i e n i e, to znaczy tam, gdzie pragnienie nie tylko działa, ale także
rozwija się i samowytwarza? Maszyna funkcjonuje zgodnie z wcześniej
ustalonymi powiązaniami swojej struktury oraz kolejnością usytuowania
swoich części, przy czym sama nie potrafi siebie zmontować, a tym bardziej
rozwinąć czy wytworzyć. Nawet niegasnący spór witalizmu z
mechanicyzmem obraca się wokół tej kwestii: zdolności maszyny do
uwzględniania funkcjonowania organizmu, ale również jej głębokiej
niezdolności do uwzględnienia swoich procesów uformowania.
Mechanicyzm wyodrębnia z mechanizmów pojęcie s t r u k t u r a l n e j
j e d n o ś c i i na jego podstawie wyjaśnia funkcjonowanie organizmów.
Witalizm odwołuje się do s p e c y f i c z n e j i i n d y w i d u a l n e j
j e d n o ś c i życia, jaką zakłada każda maszyna, o ile podporządkowuje się
organicznemu trwaniu i przedłuża je poza jego formacje autonomiczne.
Należy jednak zauważyć, że związek między pragnieniem i maszyną wciąż
ujmowany jest, w ten czy w inny sposób, zewnętrznie: bądź to pragnienie
wydaje się być skutkiem wyznaczanym przez system przyczyn
mechanicznych, bądź to maszyna jest systemem środków służących celom
pragnienia. Ich związek pozostaje wtórny i pośredni, zarówno w przypadku
nowych środków, które przywłaszcza sobie pragnienie, jak i pragnień
pochodnych, wywoływanych przez maszyny. Niezwykły tekst Samuela
Butlera – „Księga maszyn” – pozwala nam wyjść poza obie perspektywy274.
Oczywiście z początku jego tekst wydaje się jedynie zestawiać dwie
najczęściej wysuwane tezy: zgodnie z pierwszą na obecnym etapie rozwoju
najdoskonalszymi maszynami są wyłącznie organizmy („Nawet rzeczy,
które uznajemy za czysto duchowe, są zaburzeniem równowagi w szeregu
dźwigni, poczynając od tych, które są zbyt małe, aby dostrzec je pod
mikroskopem”275); zgodnie z drugą tezą maszyny są tylko przedłużeniem
organizmu („poślednie gatunki utrzymują swoje członki w domu własnego
ciała, podczas gdy większość członków ludzkiej rasy, nieskrępowana,
rozchodzi się raz tu, raz tam, na wszystkie strony świata”276). Istnieje jednak
iście butlerowska metoda doprowadzania każdej tezy do punktu
krańcowego, w którym nie może ona już przeciwstawiać się innej tezie, w
którym osiąga stan obojętności lub r o z p r o s z e n i a. Z jednej strony
Butler nie poprzestaje na stwierdzeniu, że maszyny są przedłużeniem
organizmu, lecz utrzymuje, że są one w istocie członkami i organami
rozrzuconymi na ciele bez organów społeczeństwa, ludzie zaś
przywłaszczają je w zależności od swojej mocy i bogactwa, a ubóstwo
ogołaca ich tak, jak gdyby byli oni organizmami okaleczonymi. Z drugiej
strony nie zadowala się stwierdzeniem, że organizmy to maszyny, lecz
utrzymuje, że niosą ze sobą takie bogactwo części, że należy zestawić je z
zupełnie innymi częściami odrębnych maszyn, nawzajem odsyłających do
siebie i wzajemnie ze sobą sprzężonych. W tym punkcie kluczowy jest
podwójny ruch przejścia do krańca, jaki wykonuje Butler.
Kwestionując specyficzną lub osobową jedność
o r g a n i z m u, B u t l e r o b a l a t e z ę w i t a l i z m u o r a z, w
j e s z c z e w i ę k s z y m s t o p n i u, m e c h a n i c y z m u,
p o d w a ż a j ą c s t r u k t u r a l n ą j e d n o ś ć m a s z y n y. Powiada
się, że maszyny nie mogą się rozmnażać albo że ich reprodukcja jest
możliwa tylko dzięki pośrednictwu człowieka, lecz „czy znajdzie się osoba,
która twierdziłaby, że koniczyna czerwona pozbawiona jest układu
rozrodczego, ponieważ trzmiel, i tylko trzmiel, powinien służyć jej za swata,
aby mogło dojść do rozmnożenia? Trzmiel jest częścią układu rozrodczego
koniczyny. Każdy z nas wywodzi się z nieskończenie małych żyjątek,
których tożsamość była zupełnie inna od naszej, a które tworzą nasz system
reprodukcyjny; dlaczego my sami nie mielibyśmy być częściami owych
maszyn? […] Mylimy się, gdy k a ż d ą z ł o ż o n ą m a s z y n ę
r o z w a ż a m y j a k o p o j e d y n c z y o b i e k t. W rzeczywistości
jest ona miastem lub społecznością, w której każdy członek został poczęty
zgodnie ze swoim rodzajem. Widzimy w maszynie całość, nadajemy jej
miano, indywidualizujemy; przyglądamy się własnym członkom i sądzimy,
że z ich połączenia tworzy się indywiduum, które wywodzi się z
pojedynczego ośrodka czynności rozrodczych. Lecz taki wniosek jest
nienaukowy, a prosty fakt, że żadna maszyna parowa nigdy nie powstała z
innej maszyny ani nie jest owocem związku dwóch maszyn, nie upoważnia
nas wcale do powiedzenia, że maszyna parowa nie ma systemu
reprodukcyjnego. W istocie każda część dowolnej maszyny parowej została
spłodzona przez szczególnych i wyjątkowych rodzicieli, których zadaniem
jest spłodzenie właśnie tej części, i tylko jej, podczas gdy złożenie części w
jedną całość tworzy już inny wydział mechanicznego systemu
reprodukcyjnego”277. Butler natrafia mimochodem na zjawisko wartości
dodatkowej kodu, kiedy to część maszyny przechwytuje fragment kodu innej
maszyny i włącza go we własny kod, przez co rozmnaża się dzięki części
innej maszyny: tak jest w przypadku kończyny czerwonej i trzmiela albo
orchidei, która przechwytuje samca osy, przyciągając go do swego kwiatu
obrazem i zapachem samicy.
W t y m p u n k c i e r o z p r o s z e n i a dwóch tez jest już
obojętne, czy to maszyny są organami czy organy maszynami. Obie
definicje są równoważne: człowiek jako „zmechanizowany kręgowiec” czy
„mszyca pasożytująca na maszynach”. Nieistotne jest nawet przejście do
nieskończoności – nieskończoności złożonej z części maszyny bądź z
czasowej nieskończoności żyjątek – istotne jest raczej to, co wyłania się za
sprawą tego przejścia. Kiedy tylko strukturalna jedność maszyny zostaje
rozbita, kiedy pojęcie specyficznej i osobowej jedności istot żyjących zostaje
porzucone, wówczas uwidacznia się bezpośredni związek między maszyną i
pragnieniem: maszyna przechodzi do serca pragnienia, maszyna jest
pragnąca, a pragnienie zmaszynizowane. To nie pragnienie tkwi w
podmiocie, lecz maszyna w pragnieniu – obok maszyny, po drugiej stronie,
znajduje się podmiot rezydualny, rozkładający się na całości obwodu,
pasożytujący na maszynach dodatek do kręgowo-zmaszynizowanego
pragnienia. Krótko mówiąc, prawdziwa różnica występuje nie między
maszyną i istotą żyjącą, witalizmem i mechanicyzmem, lecz między dwoma
stanami maszyny, które są również dwoma stanami istot żyjących. Maszyna
ujmowana w swojej strukturalnej jedności oraz istota żyjąca ujmowana w
swojej specyficznej, a nawet osobowej jedności należą do kategorii układów
molowych lub zjawisk masowych; z tego też powodu jedna odsyła do
zewnętrzego istnienia drugiej. A jeśli nawet różnią się i sobie
przeciwstawiają, to tylko jako dwie ścieżki biegnące w tym samym kierunku
statystycznym. Lecz gdy obieramy przeciwny kierunek, o wiele głębszy i
istotniejszy kierunek wielości, natrafiamy na współprzenikanie i
bezpośrednią komunikację zjawisk molekularnych z osobliwościami istot
żyjących, to znaczy niewielkich maszyn rozproszonych w każdej maszynie z
drobnymi formacjami rozsianymi w każdym organizmie: dziedzinę
niezróżnicowania między tym, co biologiczne i mikrofizyczne, gdzie tyle
istot żyjących występuje w maszynie, ile maszyn w istocie żyjącej. Dlaczego
mówimy o maszynach w takiej dziedzinie, skoro nie spotykamy w niej – jak
się wydaje – maszyn w ścisłym znaczeniu (brak im strukturalnej jedności
czy wcześniej utworzonych powiązań mechanicznych)? „Wytworzenie się
takich maszyn jest jednak możliwe w nałożonych na siebie przekaźnikach, w
zazębionych cyklach pracy. Raz złożone maszyny zaczynają podlegać
prawom termodynamiki, lecz w trakcie samego składania nie są uzależnione
od tych praw, ponieważ linia montażowa ma swój początek w dziedzinie, w
której z definicji wciąż nie obowiązują prawa statystyki […]. N a t y m
poziomie funkcjonowanie i formowanie wciąż
ł ą c z ą s i ę n i c z y m w m o l e k u l e; z tego poziomu otwierają się
dwie rozwidlające się ścieżki, z których jedna wiedzie do gromady mniej lub
bardziej regularnych indywiduów, druga zaś do udoskonaleń indywidualnej
organizacji, w której najprostszym schematem jest wytworzenie się
przewodu…”278. Prawdziwa różnica ujawnia się zatem między, z jednej
strony, maszynami molowymi – społecznymi, technicznymi czy
organicznymi – z drugiej strony zaś maszynami pragnącymi, które należą do
porządku molekularnego. Wyróżniamy następujące maszyny pragnące:
maszyny formatywne, w których nawet nieudane procesy mają charakter
funkcjonalny, a funkcjonowanie nie odróżnia się od formowania; maszyny
chronogenne, łączące się z procesem własnego montażu, działające poprzez
niedające się zlokalizować wiązania i rozproszone lokalizacje, przy udziale
procesów uczasowienia, formacji częściowych oraz części zamiennych, z
wartością dodatkową kodu oraz gdzie całość wytwarza się obok części,
podobnie jak część wytwarza się oddzielnie lub – przywołując słowa Butlera
– „na innym wydziale”, który nakłada całość na inne części; wreszcie,
maszyny w ścisłym znaczeniu, działające poprzez cięcia i przepływy,
cząsteczki i skojarzone fale, przepływy i obiekty częściowe, wprowadzające,
zawsze „zdalnie”, połączenia poprzeczne, dysjunkcje włączające,
koniunkcje wieloznaczeniowe, wytwarzające w ten sposób pobrania,
odłączenia i resztki – wraz z transferem indywidualności – w uogólnionym
procesie schizogenezy, której elementami są schizy-przepływy.
Następnie – choć prędzej należałoby powiedzieć: z drugiej strony – gdy
maszyny zostają ujednolicone na strukturalnej płaszczyźnie technik i
instytucji, które nadają im widzialną postać żelaznego szkieletu; gdy
również istoty żyjące zostają ustrukturyzowane przez jednostki statystyczne
ich osób, gatunków, zmiennych i środowisk występowania; gdy maszyna
wyłania się jako obiekt pojedynczy, a istota żyjąca jako pojedynczy
podmiot; gdy połączenia stają się globalne i specyficzne, dysjunkcje
wykluczające, koniunkcje wzajemie-ujednoznacznione, wtedy pragnienie
nie musi już rzutować się na owe formy, które stały się nieprzejrzyste.
Formy te stają się natychmiastowo manifestacjami molowymi,
statystycznymi określeniami pragnienia oraz j e g o w ł a s n y c h
maszyn. Są to te same maszyny (nie ma między nimi żadnej istotnej
różnicy): tutaj jako maszyny organiczne, techniczne lub społeczne
pojmowane w i c h zjawisku masowym, któremu się podporządkowują;
tam jako maszyny pragnące ujmowane w ich submikroskopowych
osobliwościach podporządkowujących sobie zjawiska masowe. Dlatego od
początku odrzucaliśmy myśl, jakoby maszyny pragnące należały do
dziedziny marzeń sennych lub wywodziły się z porządku wyobrażeniowego,
a co za tym idzie, zastępowały inny typ maszyn. Nie ma nic poza
pragnieniem i wielością środowisk, pól i form stadnych. Inaczej mówiąc:
molekularne maszyny pragnące same w sobie są inwestycjami wielkich
maszyn molowych czy konfiguracji, jakie t w o r z ą z g o d n i e z
p r a w e m w i e l k i c h l i c z b, w pierwszym czy w drugim znaczeniu
„podporządkowania”. Z jednej strony maszyny pragnące, z drugiej strony
maszyny organiczne, techniczne i społeczne: w określonych warunkach
wszystkie są tymi samymi maszynami. Przez „określone warunki”
rozumiemy te formy statystyczne, w które wchodzą maszyny jako formy
stabilne, ujednolicające, strukturyzujące, działające za sprawą wielkich,
masywnych zbiorów; „określone warunki” to selektywne naciski, które łączą
części w grupy, zachowując niektóre, inne z kolei odrzucając, gdy organizują
masy. I choć to te same maszyny, różnią się jednak organizacją swoich
reżimów, stosunkami wielkości czy użyciem syntez. Tylko na
submikroskopowym poziomie maszyn pragnących, urządzeń maszynowych
(agencements machiniques), maszynerii pragnienia (engineering), możemy
mówić o funkcjonalizmie, gdyż tylko tam funkcjonowanie i formowanie,
użycie i montaż, produkcja i produkt łączą się ze sobą. Wszelki
funkcjonalizm molowy jest z gruntu fałszywy, ponieważ maszyny
organiczne, podobnie jak maszyny społeczne, nie rozwijają się w ten sam
sposób, w jaki funkcjonują, a maszyn technicznych nie składa się w taki sam
sposób, w jaki się ich używa, lecz wymagają one ściśle określonych
warunków, które oddzielają właściwą im produkcję od wyodrębnionego
produktu. Znaczenie, a także cel czy intencję, ma tylko to, co nie wytwarza
się tak, jak funkcjonuje. Tymczasem maszyny pragnące niczego nie
przedstawiają, niczego nie oznaczają, nie mają żadnego znaczenia, są
bowiem dokładnie tym, z czego są zrobione, są tym, co się z nich tworzy,
tym, co tworzą z samych siebie.
Maszyny pragnące działają zgodnie z systemem syntez, które nie mają
odpowiednika w wielkich układach. Pierwotny charakter tych syntez został
opisany przez Jacques’a Monoda z perspektywy biologii molekularnej czy
„cybernetyki mikroskopowej”, gdzie nie obowiązuje tradycyjne
przeciwstawienie mechanicyzmu i witalizmu. Podstawowymi cechami
syntezy są w tym kontekście nieokreślona natura sygnałów chemicznych,
obojętność na substrat, pośredni charakter interakcji. Takie formuły wydają
się być negatywne tylko z pozoru i w zestawieniu z prawami układu, należy
bowiem rozumieć je pozytywnie w odniesieniu do mocy (puissance).
„Pomiędzy substratem enzymu allosterycznego i ligandami, które aktywują
lub hamują jego działanie, nie istnieje żadna chemicznie niezbędna
zależność struktury lub reaktywności […]. Białko allosteryczne należy
uważać za wyspecjalizowany produkt i n ż y n i e r i i molekularnej,
pozwalającej na powstawanie pozytywnego lub negatywnego oddziaływania
między związkami pozbawionymi pokrewieństwa chemicznego i w ten
sposób na poddanie dowolnej reakcji działaniu związków chemicznie
obcych i obojętnych w stosunku do tej reakcji. Zasada oddziaływań
allosterycznych pozwala zatem na całkowitą swobodę «wyboru»
podporządkowań, które, wolne od wszelkich wymogów chemicznych, będą
mogły tym swobodniej służyć wyłącznie wymogom fizjologicznym; w imię
tego celu dokonuje się między nimi selekcja według korzyści w postaci
wzrostu spójności i wydolności, jakie przynoszą komórce lub organizmowi.
Ostatecznie więc sama n i e z a l e ż n o ś ć tych systemów, otwierając
przed ewolucją molekularną praktycznie nieskończone pole badań i
doświadczeń, umożliwiła jej zbudowanie ogromnej sieci połączeń
cybernetycznych”279. To, w jaki sposób organizują się – wychodząc od tej
dziedziny przypadkowości lub realnego niezorganizowania – wielkie
konfiguracje, które z konieczności reprodukują strukturę w wyniku działania
DNA oraz jego segmentów (genów), dokonując prawdziwego losowania,
tworząc przełączniki jako l i n i ę s e l e k c j i l u b e w o l u c j i,
udowadniają właśnie kolejne etapy przechodzenia z poziomu molekularnego
do molowego, jakie uwidaczniają się w maszynach organicznych, jak
również w maszynach społecznych, z ich innymi prawami i innymi
postaciami. W tym sensie możliwe było podkreślenie wspólnych cech
ludzkich kultur i gatunków żyjących, przypominających „łańcuch Markowa”
(częściowo zależne zjawiska losowe). Albowiem zarówno w kodzie
genetycznymi, jak i w kodach społecznych to, co określa się mianem
łańcucha znaczącego, jest raczej żargonem niż językiem. Żargonem
złożonym z elementów nieznaczących, które nabierają sensu lub efektu
znaczenia tylko w wielkich układach, które powstają za sprawą losowania
elementów z łańcucha, częściowej zależności czy superpozycji
przekaźników280. Nie chodzi o biologizowanie historii człowieka czy
antropologizowanie historii naturalnej, lecz ukazanie wspólnego
uczestnictwa maszyn społecznych o r a z maszyn organicznych w
maszynach pragnących. U podstaw człowieka kryje się „To” (le Ça):
schizofreniczna komórka, schizoidalne molekuły z ich łańcuchami i ich
żargonem. Istnieje nawet cała biologia schizofrenii, sama biologia
molekularna jest schizofreniczna (podobnie jak mikrofizyka). Inaczej jest ze
schizofrenią, teorią schizofrenii, która jest biologiczna, biokulturowa, gdyż
bierze pod uwagę połączenia mechaniczne z porządku molekularnego, mapę
rozkładu intensywności na gigantycznej molekule ciała bez organów oraz
statystyczne procesy akumulacji, tworzące i selekcjonujące wielkie układy.
W głąb tej molekularnej ścieżki zapuścił się Lipót Szondi, odkrywając
nieświadomość genetyczną, inną niż Freudowska nieświadomość
indywidualna czy Jungowska nieświadomość zbiorowa281. Zdarza mu się
często określać nieświadomość genetyczną lub genealogiczną mianem
rodzinnej. Szondi przystępuje też do badania schizofrenii, posługując się
układami rodzinnymi w funkcji jednostek miary. Nieświadomość genetyczna
jest jednak rodzinna w niewielkim stopniu, o wiele mniejszym niż u Freuda,
albowiem diagnostyka, jaką proponuje Szondi, sprowadza się do wiązania
pragnienia ze zdjęciami hermafrodytów, morderców itd., zamiast,
zwyczajowo, nakładać je na obrazy taty i mamy. Wreszcie odrobina relacji
ze światem zewnętrznym… Cały alfabet, cała aksjomatyka ze zdjęć
szaleńców; testować „potrzebę uczuć rodzicielskich” przy użyciu skali
złożonej ze zdjęć morderców: trzeba tego spróbować. Chyba nie ma
potrzeby dodawać, że wciąż przebywa się w obrębie Edypa, co prawda
otwierając go w dość nietypowy sposób… Odziedziczone popędy odgrywają
więc rolę prostych bodźców, które wchodzą w skład zmiennych
rekombinacji odpowiednio do wektorów, które pokrywają siecią całość pola
społeczno-historycznego – oto, jak przebiega analiza przeznaczenia.
Prawdziwie molekularna niewiadomość w istocie nie może ograniczać się
do genów jako jednostek reprodukcji, gdyż takie jednostki wciąż są
ekspresywne i prowadzą w stronę formacji molowych. Dzięki biologii
molekularnej wiemy, że to nie proteiny, lecz tylko DNA zdolne jest do
własnej reprodukcji. Proteiny są zarazem produktami i jednostkami
produkcji. To one składają się na nieświadomość, która przyjmuje postać
cyklu lub procesu samowytwarzania się nieświadomości, ostatecznych
elementów w urządzeniu maszyn pragnących i syntez pragnienia.
Zauważyliśmy, że p o p r z e z proces reprodukcji i jego obiektów
(określonych jako rodzinne bądź genetyczne) nieświadomość bezustannie
wytwarza się w cyklicznym ruchu sierocym, w cyklu przeznaczenia, w
którym ruch zawsze pozostaje podmiotem. Na tym właśnie zasadza się
uprawniona teza o niezależności seksualności względem prokreacji. Otóż
Szondi na tyle mocno przeczuwa istnienie tego kierunku – zgodnie z którym
konieczne jest przejście z wymiaru molowego w stronę porządku
molekularnego – że odrzuca wszelkie interpretacje statystyczne tego, co
błędnie jest nazywane „testem Szondiego”. Co więcej, wzywa do
przekroczenia treści na rzecz f u n k c j i . Ale dokonuje tego przekroczenia
i zmierza w tym kierunku jedynie wówczas, gdy przechodzi z układów lub
klas w stronę „kategorii”, sporządza ich usystematyzowaną, zamkniętą listę
– one zaś wciąż są zaledwie formami ekspresywnymi istnienia, które
podmiot zobowiązany jest wybierać i swobodnie układać. Dlatego nie
potrafi rozpoznać wewnętrznych lub molekularnych elementów pragnienia,
natury ich wyborów, układów lub kombinacji maszynowych – rozmija się z
rzeczywistym pytaniami, jakie stawia schizoanaliza: czym są twoje
popędowe maszyny pragnące? jak działają? w jakie syntezy wchodzą i
jakich syntez dokonują? w jaki sposób ich używasz w kolejnych stanach
przechodzenia z poziomu molekularnego do molowego i z powrotem
(stanach tworzących cykl, w którym nieświadomość, pozostając podmiotem,
wytwarza samą siebie)?
Energię właściwą maszynom pragnącym określamy terminem
„Libido”. Terminami „Numen” i „Voluptas” oznaczamy przekształcenia tej
energii, których nigdy nie należy rozumieć w kategoriach deseksualizacji
czy sublimacji. Może się wydawać – nawet słusznie – że przyjęcie
powyższej terminologii jest zupełnie arbitralne. Zgodnie z dwiema
obowiązującymi wykładniami tego, czym są maszyny pragnące, ich związek
ze ściśle rozumianą energią seksualną nie przedstawia się zbyt jasno: bądź to
przypisuje się je do porządku molekularnego, który jest im właściwy, bądź
to odnosi do porządku molowego, w którym tworzą maszyny organiczne lub
społeczne oraz inwestują w środowiska organiczne lub otoczenia społeczne.
Rzeczywiście trudno jest przedstawiać energię seksualną zarówno w
wymiarze bezpośrednio kosmicznym lub wewnątrzatomowym, jak i w
wymiarze społeczno-historycznym. Na próżno by mówić, że miłość wymaga
białek i społeczeństwa. Czy nie byłaby to kolejna próba rozliczenia się z
freudyzmem, tym razem zastępująca libido mglistą kategorią energii
kosmicznej, zdolnej do przyjęcia dowolnej formy, albo pewnego rodzaju
uspołecznionej energii, zdolnej do przeprowadzenia dowolnej inwestycji?
Albo ostatnie podejście Reicha do „biogenezy”, która nie bez powodu
nadaje się na przykład schizofrenii paranoidalnej? Przypomnijmy, że Reich
opowiadał się za istnieniem tego, co nazwał orgonem, wewnątrzatomową
energią kosmiczną, generatorem przepływu elektrycznego i nośnikiem
cząsteczek submikroskopowych, bionów. Ten rodzaj energii wywarzałby
różnicę potencjałów lub intensywności na ciele ujmowanym z perspektywy
molekularnej, a zarazem wiązał z mechaniką płynów na tym samym ciele,
rozpatrywanym z perspektywy molowej. Utożsamienie libido z
seksualnością jest skojarzeniem dwóch porządków funkcjonowania:
mechanicznego i elektrycznego, w jednej sekwencji o dwóch biegunach –
molowym i molekularnym (mechaniczne napięcie, ładunek elektryczny,
rozładowanie elektryczne, mechaniczne obniżenie ciśnienia). Reich sądził,
że w ten sposób przekroczył alternatywę mechanicyzmu i witalizmu, gdyż
obie funkcje – mechaniczna i elektryczna – występują w materii, lecz łączą
się w specyficzną sekwencję wewnątrz istoty żyjącej. Przede wszystkim zaś
obstawał przy fundamentalnej prawdzie psychoanalizy, która pozwoliła mu
ujawnić największą zdradę Freuda – przy tezie o niezależności seksualności
względem reprodukcji, podporządkowaniu reprodukcji progresywnej i
regresywnej seksualności rozumianej jako cykl282. Jeśli przyjrzeć się
szczegółowo ostatniej teorii Reicha, musimy przyznać, że jej zarazem
schizofreniczny i paranoiczny charakter nie tylko nam nie przeszkadza, lecz
nawet odpowiada. Przyznajemy, że wszystkie te porównania seksualności do
zjawisk kosmicznych – „elektrycznej burzy”, „niebieskawej mgły i błękitu
nieba”, niebieskiego orgonu, „ogni świętego Elma i plam słonecznych”,
płynów i przepływów, materii i cząstek – koniec końców wydają się nam o
wiele bardziej adekwatne niż sprowadzanie seksualności do żałosnego
małego sekretu familialistów. Sądzimy, że Lawrence i Miller dysponują o
wiele właściwszą miarą seksualności niż Freud, nawet uwzględniając
osławiony naukowy punkt widzenia. Neurotyk na kozetce nie opowie nam o
miłości, o jej mocy i rozpaczy, więcej dowiemy się z niemej przechadzki
schizofrenika, z górskiej wyprawy Lenca pod gwiaździstym niebem, z
nieruchomej podróży w intensywności na ciele bez organów. A co się tyczy
teorii Reicha w całości, jej niewątpliwą zaletą jest wykazanie
dwubiegunowości libido: jako formacji molekularnej w skali mikroskopowej
oraz jako inwestycji formacji molowych w skali układów społecznych i
organicznych. Brakuje jej tylko potwierdzenia w zdrowym rozsądku: z jakiej
racji i w jakim sensie mamy tu do czynienia z seksualnością?
Cynizm o miłości powiedział wszystko albo udawał, że wszystko ma
do powiedzenia: rzecz sprowadza się do kopulacji maszyn organicznych lub
społecznych (w gruncie rzeczy za miłość odpowiadają organy; miłość to
kwestia warunków ekonomicznych, pieniędzy). Jednakże istotą cynizmu jest
poszukiwanie skandalu tam, gdzie go nie ma, bądź uchodzenie za śmiałego,
bez wykazywania się prawdziwą odwagą. Zamiast cynicznych komunałów
lepszy już obłęd zdrowego rozsądku. Oczywiste jest bowiem, że obiektem
pragnienia nie są osoby czy rzeczy, lecz całość otoczenia, przez jakie
pragnienie przebiega, wibracje i przepływy, z jakimi się wiąże, gdy
wprowadza w nie przerwy, przechwyty – nieustanie migrujące nomadyczne
pragnienie, znamionujące przede wszystkim „gigantyzm”: nikt nie ukazał
tego lepiej niż Charles Fourier. Krótko mówiąc, otoczenie społeczne, tak jak
środowisko biologiczne, jest obiektem inwestycji nieświadomości, które
nieuchronnie mają charakter pragnący czy libidynalny, w przeciwieństwie
do przedświadomych inwestycji potrzeb czy interesu. Libido jako energia
seksualna jest bezpośrednią inwestycją w masy, wielkie układy, społeczne i
organiczne pola. Nie do końca rozumiemy, na jakiej podstawie
psychoanaliza opiera swoją koncepcję pragnienia, kiedy zakłada, że libido
musi dokonać własnej deseksualizacji czy nawet własnej sublimacji, aby
przystąpić do przeprowadzania inwestycji społecznych. I odwrotnie, kiedy
zakłada, że w trakcie patologicznej regresji nie czyni nic innego, jak tylko na
nowo seksualizuje owe inwestycje283. A może za taką koncepcją po prostu
nadal kryje się familializm, który utrzymuje, że seksualność operuje tylko na
rodzinie i musi się przekształcić, jeśli ma zainwestować w większe układy.
W rzeczywistości na seksualność natrafiamy wszędzie: w sposobie, w jaki
biurokrata z czułością przekłada swoje dokumenty, w jaki sędzia wymierza
sprawiedliwość, w jaki biznesmen obraca pieniądzem, w jaki burżuazja
pierdoli proletariat itd. I nie trzeba uciekać się do metafory, a w przypadku
libido do metamorfozy. Hitler podniecał faszystów. Sztandary, narody,
armie, banki są dla wielu źródłem podniecenia. Maszyna rewolucyjna nic nie
znaczy, jeśli nie nabiera co najmniej takiej samej ilości mocy w wytwarzaniu
przepływów i cięć, co w wytwarzaniu maszyn przymusu. Libido inwestuje w
wielkie układy, nie za sprawą poszerzenia zakresu deseksualizacji, co raczej
poprzez blokady, ograniczenia, nałożenia, które skazują libido na wypieranie
swoich przepływów, aby zmieścić je w ciasnych komórkach, takich jak
„para”, „rodzina”, „osoba” czy „obiekt”. I, naturalnie, taki typ blokowania
jest absolutnie uzasadniony: libido pojawia się w świadomości tylko w
odniesieniu do określonego ciała, określonej osoby. Lecz nasz „wybór
obiektu” odsyła już do koniunkcji przepływów życiowych i społecznych,
które dane ciało i dana osoba przechwytuje, odbiera i emituje, zawsze w
biologicznym, historycznym i społecznym polu, w którym jesteśmy na
równi zanurzeni albo z którym się komunikujemy. Osoby, którym
ofiarowujemy naszą miłość, w tym postacie rodzicielskie, wkraczają
zaledwie w roli punktów łączących, dysjunkcji czy koniunkcji przepływu,
przekładając jego libidynalne treści inwestycji o ściśle nieświadomym
charakterze. Toteż nawet jeśli blokada miłosna jest uzasadniona, zmienia
swoją funkcję w zależności od tego, czy wprowadza pragnienie w edypalny
impas rodziny lub pary w służbie represyjnej maszyny, czy przeciwnie,
kondensuje wolną energię, zdolną zasilać maszynę rewolucyjną (także tutaj
Fourier ma najwięcej do powiedzenia, gdy ukazuje dwa przeciwstawne
kierunki „przechwycenia” lub „zmechanizowania” uczuć). Tymczasem
miłość uprawiamy zawsze ze światem. Nasza miłość zwraca się w stronę tej
libidynalnej właściwości ukochanej istoty, która zamyka lub otwiera się na
nieprzebrane tłumy, masy i wielkie układy. W naszej miłości jest zawsze coś
ze statystyki, z prawa wielkich liczb. Czy właśnie tak nie należy rozumieć
słynnego zdania Marksa: stosunek mężczyzny do kobiety jest głównym
przykładem „b e z p o ś r e d n i e g o, p r z y r o d n i c z e g o stosunku
gatunkowego”?284 Czy znaczy to, że stosunek między dwiema płciami
(mężczyzną i kobietą) jest jedyną miarą stosunku seksualnego w ogóle, o ile
inwestuje on w wielkie układy (człowieka z człowiekiem)? Stąd to, co
zwykło się nazywać zawężeniem seksualności do płci. Czy trzeba
dopowiadać, że fallus nie jest znakiem jednej płci, lecz całej seksualności,
czyli znakiem wielkiego układu, w jaki zainwestowało libido, z którego to
układu nieuchronnie wynika dwupłciowość w jej równoczesnym
rozdzieleniu (podwójnej serii homoseksualnej mężczyzny z mężczyzną,
kobiety z kobietą), jak również w ich statystycznych relacjach w ramach
tego układu?
Marks mówi jednak coś jeszcze bardziej intrygującego: prawdziwa
różnica nie zachodzi między dwiema płciami w człowieku, ale między płcią
rodzaju ludzkiego i „płcią nieludzką”285. Nie chodzi tu oczywiście o
zwierzęta, o zwierzęcą seksualność, lecz o rzecz zgoła odmienną. Jeżeli
seksualność jest nieświadomą inwestycją wielkich molowych układów, to
dlatego, że na swej drugiej stronie jest tożsama z grą elementów
molekularnych, w określonych warunkach ustanawiających owe układy.
K a r ł o w a t o ś ć pragnienia jako korelat jego gigantyzmu. Seksualność o
tyle jest jednością z maszynami pragnącymi, o ile te ostatnie uobecniają się i
działają w maszynach społecznych, w ich polu, ich formacjach i
funkcjonowaniu. Płeć nieludzka to maszyny pragnące, molekularne i
mechaniczne elementy, ich układy i syntezy, bez których nie byłoby ani
określonej płci człowieka w wielkich zbiorach, ani seksualności człowieka,
zdolnej inwestować w owe zbiory. W kilku zdaniach Marks – tak oszczędny
i powściągliwy w słowach, gdy chodzi o seksualność – rozbija to, z czego
Freud i cała psychoanaliza nigdy nie zdołają się wyrwać:
a n t r o p o m o r f i c z n e p r z e d s t a w i e n i e p ł c i. To, co
nazywamy antropomorficznym przedstawieniem, odnosi się zarówno do
wyobrażenia o istnieniu dwóch płci, jak i wyobrażenia, że istnieje tylko
jedna. Wiemy przecież, w jakim stopniu freudyzm przesiąknięty jest ową
dziwaczną myślą, że koniec końców istnieje tylko jedna płeć – męska –
wobec której kobieta zostaje określona jako brak, a płeć żeńska jako
nieobecność. Z początku można by sądzić, że podobnego rodzaju teza
uzasadnia wszechobecność męskiego homoseksualizmu. Nic podobnego;
swoje uzasadnienie znajduje raczej statystyczny zbiór miłości
interseksualnych. Jeśli bowiem kobieta jest definiowana jako brak w
stosunku do mężczyzny, to mężczyźnie z kolei brakuje tego, czego nie ma
kobieta, tyle że w inny sposób: idea jednej płci z konieczności prowadzi do
ustanowienia fallusa jako wyniosłego obiektu, który rozprowadza brak w
postaci dwóch nienakładających się stron oraz umożliwia obu płciom
komunikację we wspólnej nieobecności: k a s t r a c j i. Kobieta-
psychoanalityczka czy analizantka może zatem cieszyć się z tego, że
pokazuje mężczyznom drogę i odzyskuje równość w różnicy. Stąd
nieodparta śmieszność wywodów, podług których droga do pragnienia
otwiera się dzięki kastracji. Niestety, myśl, jakoby istniały dwie płcie,
ostatecznie wcale nie okazuje się lepsza. Tym razem próbuje się, jak
Melanie Klein, zdefiniować płeć żeńską za pomocą charakterystyki
pozytywnej, jakkolwiek przerażającej. Unika się tu jeśli nie
antropomorfizmu, to przynajmniej fallocentryzmu. W tym jednak
przypadku, bynajmniej nie uzasadniając komunikacji dwóch płci, utrwala się
raczej ich rozdzielenie w podwójnej serii homoseksualnej, wciąż na
poziomie statystycznym. I wciąż nie porzuca się idei kastracji. Zamiast być
zasadą płciowości rozumianą na wzór płci męskiej (wielki odcięty fallus,
nadzorujący z wysokości), kastracja stała się po prostu rezultatem płci
postrzeganej na wzór żeński (wchłonięty i głęboko ukryty mały penis).
Twierdzimy zatem, że k a s t r a c j a j e s t p o d s t a w ą d l a
antropomorficznego i molowego przedstawienia
s e k s u a l n o ś c i. Jest powszechną wiarą, która zarazem wiąże i
rozdziela mężczyzn i kobiety, narzuca im jarzmo tego samego złudzenia
świadomości i skazuje ich na wielbienie swojego zniewolenia. Każda próba
określenia nieludzkiej natury płci zachowująca mit kastracji – na przykład w
postaci „wielkiego Innego” – jest z góry skazana na porażkę. Co ma więc na
myśli Lyotard w swoim komentarzu do tak istotnego teksu Marksa, gdy
otwartości na to, co nieludzkie, przypisuje rolę „wejścia podmiotu w
pragnienie za sprawą kastracji”? Niech żyje kastracja, aby pragnienie rosło
w siłę? Czy znaczy to, że obiektami pragnienia są tylko fantazje? Co za
perwersyjna myśl, co za ludzka, arcyludzka idea! Myśl, która nie powstała w
nieświadomości, lecz w nieczystym sumieniu. Antropomorficzne
przedstawienie molowe osiąga apogeum w tym, co uzasadnia, w ideologii
braku. Dla nieświadomości molekularnej zjawisko kastracji pozostaje
nieznane, ponieważ obiektom częściowym niczego nie brakuje: jako takie
tworzą nieskrępowane wielości; ponieważ wielość cięć bezustannie
wytwarza przepływy, zamiast je wypierać przy użyciu tego samego,
jednolitego cięcia, zdolnego osuszać ich bieg; ponieważ syntezy ustanawiają
połączenia lokalne i nie-specyficzne, dysjunkcje włączające, koniunkcje
nomadyczne: wszędzie mikroskopowa transseksualność, która sprawia, że
kobieta zawiera tyle samo elementów męskich, co mężczyzna, a mężczyzna
tyle samo elementów żeńskich, co kobieta, zdolnych wchodzić – męskie z
żeńskimi, żeńskie z męskimi – w stosunki produkcji pragnienia, które
zaburzają statystyczny porządek płci. Uprawiać miłość to nie stawać się
jednym czy nawet dwoma, ale setkami tysięcy. Maszyny pragnące czy płeć
nieludzka: nie jedno- czy nawet dwupłciowość, lecz n-płciowość.
Schizoanaliza jest analizą zmiennych n-płciowych w podmiocie, poza
antropomorficznym przedstawieniem, które narzuca mu społeczeństwo i
które sam podmiot nadaje własnej seksualności. Schizoanalityczne
wezwanie do rewolucji pragnienia brzmi: każdemu i każdej jego i jej płci.
3. Psychoanaliza i kapitalizm
Teza schizoanalizy jest prosta: pragnienie jest maszyną, syntezą maszyn,
układem maszynowym – maszynami pragnącymi. Pragnienie należy do
porządku produkcji, a każda produkcja jest zarazem społeczna i pragnąca.
Dlatego zarzucaliśmy psychoanalizie, że ten porządek produkcji spłaszczyła,
obróciła go w p r z e d s t a w i e n i e. Idea nieświadomego
przedstawienia, bynajmniej nie mając w sobie nic ze śmiałości
psychoanalizy, od początku świadczyła o własnym upadku i wyrzeczeniu:
niewiadomość, która już nie wytwarza, lecz zadowala się w i a r ą…
Nieświadomość wierzy w Edypa, wierzy w kastrację, wierzy w prawo…
Psychoanaliza niewątpliwie pierwsza zaoponuje, że wiara, ściśle mówiąc,
nie jest aktem nieświadomości; wierzy zawsze przedświadomość. Czy trzeba
dodawać, że wierzącym jest psychoanalityk, psychoanalityk w każdym z
nas? Czy wiara nie byłaby efektem, jaki nieświadome przedstawienie
zdalnie wywiera na materiał świadomy? Albo inaczej, co zredukowało
nieświadomość do tego stanu przedstawienia, jeśli nie nade wszystko system
wierzeń zastępujący produkcję? Produkcja wyobcowuje się w rzekomo
autonomiczne wierzenia w tym samym momencie, gdy produkcja pragnąca
obraca się w rzekomo nieświadome przedstawienia. Zauważyliśmy, że to ta
sama instancja – rodzina – przeprowadza ową podwójną operację,
wynaturzając, zniekształcając, wprowadzając w impas społeczną produkcję
pragnącą. Związek p r z e d s t a w i e n i a-w i a r y z rodziną nie jest więc
przypadkowy. Istotą przedstawienia jest bycie przedstawieniem rodzinnym.
Ale produkcja nie zostaje przez to stłumiona, wciąż grzmi i warczy poniżej
instancji przedstawicielskiej, która ją dławi, ale za to potrafi rezonować aż
do momentu zerwania. Przedstawienie musi więc napęcznieć całą mocą mitu
i tragedii, musi nadać rodzinie w y g l ą d m i t y c z n y i t r a g i c z n y
(a mit i tragedia muszą przyjąć wygląd rodziny), by jej szpony rzeczywiście
zacisnęły się na sferach produkcji. Czy jednak tragedia i mit nie są również
produkcją, czy nie są formami produkcji? Oczywiście, że nie; są one
produkcją tylko odniesione do realnej produkcji społecznej, realnej
produkcji pragnącej. W przeciwnym razie są formami ideologicznymi, które
zastąpiły jednostki produkcji. Edyp, kastracja itd., k t o w t o
w i e r z y? Grecy? Czy aby Grecy nie wytwarzali tak, jak wierzyli? A
może helleniści, którzy wierzą, że starożytni tak wytwarzali? Przynajmniej
owi dziewiętnastowieczni helleniści, o których Engels mówił: wygląda na
to, że oni w to wierzą, w mit, w tragedię… A może nieświadomość, która
przedstawia się w formie Edypa, kastracji? Albo psychoanalityk, ten ukryty
w każdym z nas, który w taki sposób przedstawia nieświadomość?
Powiedzenie Engelsa nigdy nie miało większego sensu: wygląda na to, że
psychoanalitycy w to wierzą, w mit, w tragedię (trwają w tej wierze, podczas
gdy helleniści już dawno ją zarzucili).
Znowu wracamy do przypadku Schrebera: ojciec Schrebera wymyślał i
konstruował zadziwiające małe maszyny sadystyczno-paranoiczne, służące
do krępowania dzieci w celu korekcji postawy, na przykład czepek z
metalowej obręczy i skórzanych rzemieni286. Maszyny te nie odgrywają
żadnej roli w analizie Freuda. Być może o wiele trudniej byłoby spłaszczyć
całą społeczno-polityczną treść obłędu Schrebera, gdyby uwzględnić te
ojcowskie maszyny pragnące oraz ich oczywisty związek ze społeczną
maszyną pedagogiczną. Cała kwestia sprowadza się bowiem do tego:
oczywiście, ojciec oddziałuje na nieświadomość dziecka – czy jednak działa
jako głowa rodziny w ekspresywnej transmisji rodzinnej, czy może jako
agent maszyny w maszynowej informacji lub komunikacji? Maszyny
pragnące sędziego komunikują się z maszynami jego ojca; ale właśnie w ten
sposób, od wczesnego dzieciństwa, są one libidynalnymi inwestycjami pola
społecznego. R o l a o j c a w t y m p o l u p o l e g a j e d y n i e
n a b y c i u a g e n t e m p r o d u k c j i i a n t y p r o d u k c j i.
Freud tymczasem wybiera pierwszą ścieżkę: ojciec nie odsyła do maszyn,
lecz na odwrót; dlatego nie znajduje żadnego powodu, by uwzględnić
maszyny, ani jako maszyny pragnące, ani jako maszyny społeczne. Zamiast
tego ojciec zostanie napompowany „mocą mitu i religii” oraz filogenezy, tak
by wydawało się, że małe przedstawienia rodzinne pokrywają się z całym
polem szaleństwa. Para produkcji (maszyny pragnące i pole społeczne)
ustępuje parze przedstawiającej o zupełnie odmiennej naturze: rodzinie i
mitowi. Jeszcze raz: widzieliście kiedyś dziecko w trakcie zabawy, to, jak
zaludnia techniczne i społeczne maszyny swoimi maszynami pragnącymi,
podczas gdy ojciec i matka, gdzieś na drugim planie, w razie potrzeby
użyczają mu części i trybików, występując w roli agentów nadawczych,
odbiorczych i przechwytujących, życzliwych agentów produkcji lub
podejrzliwych agentów antyprodukcji?
Dlaczego przedstawienie mityczne i tragiczne zgodziło się na ten
niedorzeczny przywilej? Dlaczego umieściło formy ekspresywne, cały ten
t e a t r tam, gdzie wcześniej były pola, warsztaty, fabryki i jednostki
produkcji? Psychoanaliza, zupełnie jak P.T. Barnum, rozbija swój cyrk na
osłupiałej nieświadomości, wśród pól i fabryk. Miller, a wcześniej
Lawrence, właśnie to zarzucali psychoanalizie (żywi nie są wierzący, a
prorocy nie wierzą w mit i tragedię): „Powracając do początków życia
bohatera, niszczy Pan zasadę heroizmu, ponieważ bohater nie wątpi we
własne siły i nigdy nie ogląda się za siebie. Hamlet bez wątpienia uważał się
za bohatera, a każdy urodzony Hamlet może podążać tylko ścieżką opisaną
przez Szekspira. Ale pytanie brzmi: czy rodzimy się Hamletem? Czy
narodziliście się Hamletem? C z y r a c z e j s t w o r z y l i ś c i e
H a m l e t a w s o b i e? W y d a j e m i s i ę j e d n a k , ż e o
w i e l e i s t o t n i e j s z e j e s t p y t a n i e: d l a c z e g o
p o w r a c a ć d o m i t u? […] Ten wyidealizowany śmietnik, z którego
świat zbudował sobie gmach kultury, traci właśnie swoją poetycką moc,
swój mityczny charakter, gdyż o p i s u j ą c o w ą c h o r o b ę, a co za
tym idzie, również możliwość wyjścia poza nią, oczyszczamy grunt i można
wznieść nowy gmach (myśl o nowym gmachu napawa mnie wstrętem, ale
jest to tylko uświadomienie sobie procesu, a nie proces). Aktualnie mój
proces, wraz z każdą kolejną linijką, którą piszę, polega na zdecydowanym
oczyszczeniu łona, w jakimś sensie na s k r o b a n c e. Nie kieruje mną
myśl o nowym gmachu, o nowej nadbudowie, co oznaczałoby kulturę, a
więc kłamstwo, lecz idea nieustannych narodzin, odrodzenia, ż y c i a […].
W micie nie ma życia […]. W micie żyć może tylko mit […]. T a m o c
s t w a r z a n i a m i t u r o d z i s i ę z e ś w i a d o m o ś c i, z
w c i ą ż r o s n ą c e j ś w i a d o m o ś c i. Dlatego, gdy mówiłem o
s c h i z o f r e n i c z n e j n a t u r z e naszych czasów, powiedziałem:
dopóki proces się nie zakończy, niech trzewia świata będą trzecim okiem. O
cóż mogło mi chodzić? Czyż nie miałem na myśli tego, że nowy świat musi
wydostać się z tego świata idei, w których teraz się taplamy? Ale taki świat
się nie pojawi, dopóki nie zostanie poczęty. Żeby go jednak począć, najpierw
trzeba pragnąć […]. Pragnienie jest instynktowne i święte: tylko pragnienie
przyniesie nam niepokalane poczęcie”287. Na tych stronach Millera jest
wszystko: Edyp (czy Hamlet) zmuszony do samokrytyki; odrzucenie form
ekspresywnych, mitu i tragedii jako wierzeń albo złudzeń świadomości,
które są tylko ideami; konieczność oczyszczenia nieświadomości;
schizoanaliza jako metoda wyskrobania nieświadomości; przeciwstawienie
szczeliny łona i linii kastracji; wspaniała afirmacja nieświadomości jako
sieroty i wytwórcy; pochwała procesu jako schizofrenicznego procesu
deterytorializacji, który musi stwarzać nową ziemię; w końcu zaś
funkcjonowanie maszyn pragnących przeciwstawione tragedii,
przeciwstawione „nieszczęsnemu dramatowi osobowości”, „nieuniknionemu
pomyleniu maski z aktorem”. To oczywiste, że Michael Fraenkel,
korespondent Millera, tego nie rozumie. Mówi jak psychoanalityk czy
dziewiętnastowieczny hellenista: owszem, mit, tragedia, Edyp, Hamlet, to
dobre wyrażenia, formy brzemienne, to one wyrażają prawdziwy dramat
pragnienia i świadomości… Fraenkel przywołuje skończone banały,
Schopenhauera, Nietzschego z Narodzin tragedii. Myśli, że Miller nie zdaje
sobie z tego sprawy. Nawet się nie zastanawia, dlaczego sam Nietzsche
zerwał z Narodzinami tragedii, dlaczego przestał wierzyć w przedstawienie
tragiczne…
Michel Foucault dobitnie wykazał, jakie cięcie powstaje w efekcie
wtargnięcia produkcji do świata przedstawienia. Produkcja może być
produkcją pracy lub pragnienia, może być społeczna lub pragnąca, może
apelować do sił, które nie są już w stanie pomieścić się w przedstawieniu, do
przepływów i cięć, które przedstawienie przebijają, ze wszech stron
przekraczają: do „ogromn[ej] płaszczyzn[y] cienia”288, która rozciąga się
poniżej przedstawienia. Zdaniem Foucaulta ten upadek czy rozpad świata
klasycznego przedstawienia wiąże się z konkretną datą: przełomem XVIII i
XIX wieku. Można by zatem rzec, że sytuacja jest o wiele bardziej złożona,
niż ją opisywaliśmy; psychoanaliza bowiem w dużym stopniu uczestniczy w
tym odkryciu jednostek produkcji, które poddają się każdemu możliwemu
przedstawieniu, zamiast je sobie podporządkowywać . Tak jak Ricardo
kładzie fundamenty pod ekonomię społeczną bądź polityczną, odkrywając
ilościową pracę u podstaw każdej dającej się przedstawić wartości, tak Freud
funduje ekonomię pragnącą w chwili, gdy odkrywa ilościowe libido u
podstaw każdego przedstawienia obiektów i celów pragnienia. Freud
odkrywa subiektywną naturę lub abstrakcyjną istotę pragnienia, tak jak
Ricardo odkrywa subiektywną naturę lub abstrakcyjną istotę pracy, poza
wszelkim przedstawieniem, które wiązałoby je z obiektami, celami, a w
szczególności źródłami. Freud pierwszy wyzwala p r a g n i e n i e tout
court, tak jak Ricardo pierwszy wyzwolił „p r a c ę tout court”, a tym
samym sferę produkcji, która wykracza poza przedstawienie. Abstrakcyjnej
pracy subiektywnej, podobnie jak subiektywnego pragnienia abstrakcyjnego,
nie da się oddzielić od ruchu deterytorializacji, który odkrywa działanie
maszyn i czynników pod każdym specyficznym określeniem, które wciąż
łączy pragnienie czy pracę z daną osobą czy danym obiektem w ramach
przedstawienia. Maszyny i produkcja pragnąca, aparaty psychiczne i
maszyny pragnienia, maszyny pragnące i montaż maszyn analitycznych
zdolnych je dekodować: dziedzina wolnych syntez, gdzie wszystko jest
możliwe, połączenia częściowe, dysjunkcje włączające, koniunkcje
nomadyczne, przepływy i łańcuchy wieloznaczne, cięcia transduktywne –
związek maszyn pragnących jako formacji nieświadomości z formacjami
molowymi, które tworzą statystycznie w zorganizowanych masach, oraz
aparat represji-wyparcia, który z nich wynika: oto czynniki ustanawiające
pole analityczne. To subreprezentatywne pole będzie trwać i wciąż
funkcjonować, nawet poprzez Edypa, nawet poprzez mit i tragedię,
jakkolwiek świadczą one o pojednaniu psychoanalizy z przedstawieniem.
Niemniej konflikt mitycznego i tragicznego przedstawienia rodzinnego z
produkcją pragnącą i społeczną nadal na wskroś przenika psychoanalizę. Mit
i tragedia są bowiem systemami przedstawień symbolicznych, które wciąż
sprowadzają pragnienie do określonych warunków zewnętrznych jako
szczególnych kodów obiektywnych – ciała ziemi i ciała despotycznego –
tym samym przeciwstawiając się odkryciu abstrakcyjnej lub subiektywnej
istoty. W tym kontekście wspominaliśmy, że za każdym razem, gdy Freud
wysuwa na pierwszy plan rozważania na temat aparatów psychicznych,
maszyn pragnących i społecznych, mechanizmów popędowych i
instytucjonalnych, jego zainteresowanie mitem i tragedią zaczyna się
zmniejszać, podczas gdy równocześnie odrzuca u Junga, następnie zaś u
Ranka, przywrócenie zewnętrznego przedstawienia istoty pragnienia jako
bytu obiektywnego, wyobcowanego w micie i tragedii289.
Jak wyjaśnić tę wyjątkowo złożoną dwuznaczność psychoanalizy?
Musimy rozróżnić kilka rzeczy. Po pierwsze, przedstawienie symboliczne
rzeczywiście uchwytuje istotę pragnienia, lecz przypisuje je wielkim
p r z e d m i o t o w o ś c i o m (objectités) jako swoistym elementom
wyznaczającym obiekty, cele i źródła pragnienia. W ten sposób mit ustala
związek pragnienia z elementem ziemi jako ciałem pełnym oraz z kodami
terytorialnymi, które rozdzielają zakazy i nakazy; tragedia zaś ustala ów
związek z pełnym ciałem despoty oraz z odpowiednimi kodami
imperialnymi. Możliwość zrozumienia przedstawień symbolicznych może
wobec tego opierać się albo na systematycznej fenomenologii tych
elementów i przedmiotowości (jak czynili to dawni helleniści czy nawet
Jung), albo na badaniach historycznych, które wiążą je z ich obiektywnymi i
rzeczywistymi warunkami społecznymi (jak czynią to helleniści
współcześni). Z tego punktu widzenia przedstawienie zakłada pewnego
rodzaju opóźnienie, wyraża nie tyle stały element, co uwarunkowane
przejście z jednego elementu na drugi: przedstawienie mityczne nie wyraża
elementu ziemi, lecz raczej warunki, w jakich ów element ustępuje na rzecz
elementu despotycznego; przedstawienie tragiczne zaś nie wyraża elementu
despotycznego w ścisłym znaczeniu, lecz warunki, w jakich, na przykład w
Grecji w V wieku, ów element ustępuje na rzecz nowego porządku miasta-
państwa290. Oczywiste jest, że oba ujęcia mitu czy tragedii w żadnym
wypadku nie odpowiadają psychoanalizie. Metoda psychoanalityczna jest
zupełnie inna: zamiast wiązać przedstawienia symboliczne z określonymi
przedmiotowościami i obiektywnymi warunkami społecznymi, wiąże je z
subiektywną i uniwersalną istotą pragnienia zdefiniowaną jako libido.
Operacja d e k o d o w a n i a w psychoanalizie nie może więc już znaczyć
tego, co znaczy w naukach humanistycznych, to jest odkrywania tajemnicy
danego kodu, lecz oznacza rozwiązanie kodu na rzecz ilościowych i
jakościowych przepływów libido, które przenikają zarówno marzenie senne,
fantazję, formacje patologiczne, jak i mity, tragedię i formacje społeczne.
Interpretacja psychoanalityczna nie opiera się na współzawodnictwie kodów,
na dodawaniu kodu do kodów już znanych, lecz na absolutnym
dekodowaniu, na uwalnianiu czegoś, co nie daje się zakodować z racji
swojej polimorficzności i wieloznaczności291. Wydaje się, że
zainteresowanie mitem (lub tragedią), jakie wykazuje psychoanaliza, jest z
istoty zainteresowaniem krytycznym, skoro swoistość mitu, ujmowanego
obiektywnie, musi stopnieć w subiektywnym słońcu libido: świat
przedstawienia zaiste upada lub zmierza ku upadkowi.
Po drugie, oznacza to, że związek psychoanalizy z kapitalizmem jest
równie głęboki, co związek kapitalizmu z ekonomią polityczną. To samo
odkrycie przepływów zdekodowanych i zdeterytorializowanych ujawnia się
w ekonomii politycznej i produkcji społecznej w formie subiektywnej pracy
abstrakcyjnej oraz w psychoanalizie i produkcji pragnącej w formie
subiektywnego libido abstrakcyjnego. Jak powiada Marks, w kapitalizmie
istota staje się subiektywna, staje się p r o d u k c j ą w o g ó l e, praca
zaś staje się czymś rzeczywistym, dzięki czemu możliwe jest odczytywanie
każdej uprzedniej formacji społecznej z punktu widzenia uogólnionych
procesów dekodowania lub deterytorializacji: „Tak więc najprostsza
abstrakcja, którą nowoczesna ekonomia wysuwa na czoło i która wyraża
stosunek prastary i obowiązujący we wszystkich formach społecznych,
okazuje się jednak praktycznie prawdziwa w tej abstrakcji tylko jako
kategoria najbardziej nowoczesnego społeczeństwa”292. Podobnie jest w
przypadku abstrakcyjnego pragnienia jako libido, jako subiektywnej istoty.
Nie w tym rzecz, abyśmy ustanawiali prosty paralelizm między
kapitalistyczną produkcją społeczną i produkcją pragnącą albo przepływem
kapitału-pieniądza i przepływem odchodów pragnienia. Związek jest o wiele
bardziej ścisły: maszyny pragnące znajdują się wyłącznie w maszynach
społecznych, toteż koniunkcja przepływów zdekodowanych w maszynie
kapitalistycznej prowadzi do wyzwolenia figur uniwersalnego libido
subiektywnego. Krótko mówiąc, odkrycie p r o d u k c j i w o g ó l e i
b e z r ó ż n i c y, takiej, jaka ujawnia się w kapitalizmie, jest
nierozerwalnie związane z odkryciem jej z a r a z e m w ekonomii
politycznej, jak i w psychoanalizie, bez względu na określone systemy
przedstawienia.
Oczywiście nie znaczy to, że człowiek kapitalistyczny lub człowiek w
kapitalizmie pragnie pracować czy pracuje zgodnie ze swoim pragnieniem.
Tożsamość pragnienia i pracy jest nie tyle mitem, ile raczej aktywną utopią,
w pełnym tego słowa znaczeniu, utopią, która wskazuje na granicę
kapitalizmu, którą należy przekroczyć w produkcji pragnącej. Ale właściwie
dlaczego produkcja pragnąca leży na stale zwalczanej granicy kapitalizmu?
Dlaczego kapitalizm, gdy odkrywa istotę subiektywną pragnienia i pracy –
wspólną istotę jako produkcję w ogóle – bezustannie wyobcowuje ją w
maszynie represyjnej, która tę istotę rozdziela i utrzymuje w podziale na
abstrakcyjną pracę z jednej strony oraz abstrakcyjne pragnienie z drugiej: na
ekonomię polityczną i psychoanalizę, na ekonomię polityczną i ekonomię
libidynalną? Dopiero tutaj możemy docenić absolutną przynależność
psychoanalizy do kapitalizmu. Jak wcześniej zauważyliśmy, granicę
kapitalizmu wyznaczają w istocie zdekodowane przepływy produkcji
pragnącej, lecz kapitalizm nieustanie je odpycha, wiążąc w aksjomatykę,
która zastępuje kody. Kapitalizm nie daje się oddzielić od ruchu
deterytorializacji, a zarazem wyklina ten ruch za sprawą sztucznych i
fałszywych reterytorializacji. Kapitalizm wznosi się na ruinach przedstawień
terytorialnych i despotycznych, mitycznych i tragicznych, lecz odnawia je na
własny użytek i w innej formie: jako obrazy kapitału. Całość znajduje
podsumowanie w słowach Marksa: kapitalizm odkrywa abstrakcyjną istotę
subiektywną tylko po to, by znowu ją zniewolić, wyobcować, co prawda już
nie w elemencie zewnętrznym i niezależnym jako przedmiotowość, lecz w
samym podmiotowym elemencie własności prywatnej: „Co dawniej było
czymś zewnętrznym, rzeczywistą alienacją człowieka, stało się tylko aktem
alienacji, wyobcowania”. Forma własności prywatnej w istocie warunkuje
koniunkcję zdekodowanych przepływów, to znaczy ich aksjomatyzację w
systemie, w którym przepływ środków produkcji jako własności
kapitalistów odnosi się do przepływu tak zwanej wolnej pracy jako
„własności” pracowników (ograniczenia, jakie państwo narzuca treści lub
materii własności prywatnej, w żadnej mierze nie naruszają tej formy). To
również forma własności prywatnej jest ośrodkiem sztucznych
reterytorializacji kapitalizmu. To wreszcie ona wytwarza obrazy
wypełniające pole immanencji kapitalizmu, „kapitalistę”, „pracownika” itd.
Innymi słowy, kapitalizm rzeczywiście zakłada upadek wielkich
przedstawień obiektywnych na rzecz produkcji jako uniwersalnej istoty
wewnętrznej, lecz nie wykracza poza świat przedstawienia, dokonuje
jedynie rozległej przemiany tego świata, nadając mu nową formę
nieskończonego, subiektywnego przedstawienia293.
Może się wydawać, że oddalamy się od głównych zagadnień
psychoanalizy, tymczasem nigdy nie byliśmy równie blisko nich. Albowiem
również tutaj, na co wcześniej zwróciliśmy uwagę, kapitalizm wymaga i
ustanawia, wewnątrz swojego ruchu, nie tylko aksjomatykę społeczną, ale i
zastosowanie owej aksjomatyki do sprywatyzowanej rodziny.
Przedstawienie nigdy nie zapewniłoby sobie własnej przemiany bez tej
aplikacji, która drąży, rozdziera i nakłada się na samo przedstawienie.
Korelatem abstrakcyjnej pracy subiektywnej, w takiej postaci, w jakiej
przedstawia się ona we własności prywatnej, jest abstrakcyjne pragnienie
subiektywne, takie, jakie przedstawia się w sprywatyzowanej rodzinie. O ile
psychoanaliza zajmuje się drugą kategorią, o tyle ekonomia polityczna –
pierwszą. Psychoanaliza jest techniką aplikacji, której aksjomatyka to
ekonomia polityczna. Krótko mówiąc, psychoanaliza wyzwala drugi biegun
w ruchu kapitalizmu, który zastępuje nieskończone przedstawienia
subiektywne wielkimi przedstawieniami obiektywnymi i określonymi.
Granica zdekodowanych przepływów produkcji pragnącej zaiste musi zostać
dwukrotnie wyklęta, dwukrotnie przemieszczona, raz przez usytuowanie
granicy wewnętrznej, którą kapitalizm nieustannie odtwarza na coraz
większą skalę, drugi raz przez usytuowanie granicy wewnętrznej, która
nakłada społeczną reprodukcję na zawężoną reprodukcję rodzinną.
Dwuznaczny stosunek psychoanalizy do mitu i tragedii daje się zatem
wyjaśnić następująco: psychoanaliza rozkłada mit i tragedię jako
przedstawienia obiektywne, odkrywa w nich figury uniwersalnego,
subiektywnego libido; przy tym ożywia je i promuje jako subiektywne
przedstawienia, które podnoszą treści mityczne i tragiczne do
nieskończoności. Bada mit i tragedię, lecz traktuje je j a k marzenia senne
czy fantazje człowieka prywatnego, Homo familia – wobec czego marzenie
senne i fantazje stają się dla mitu i tragedii tym, czym dla własności
prywatnej jest własność wspólna. To, co w micie i tragedii rozgrywa się na
poziomie elementów obiektywnych, zostaje przechwycone, wznowione i
wyniesione przez psychoanalizę, ale jako nieświadomy wymiar
przedstawienia subiektywnego (mit jako s e n ludzkości). To, co działa w
funkcji elementu publicznego i obiektywnego – Ziemia, Despota – jest teraz
odnawiane, tyle że w formie wyrażenia subiektywnej i prywatnej
reterytorializacji: Edyp staje się obalonym, wygnanym i
zdeterytorializowanym despotą, jednocześnie reterytorializuje się go w
postaci taty-mamy-mnie przeciętnego człowieka współczesnego.
Psychoanaliza i kompleks Edypa przygarniają każde wierzenie, gromadzą
wszystko, w co do tej pory wierzyła ludzkość, jednak po to, by doprowadzić
je do stanu z a p r z e c z e n i a, który zachowuje wierzenie bez wiary (to
tylko sen: dzisiejsza pobożność, nawet ta najsurowsza, nie prosi o nic
więcej…). Stąd podwójne wrażenie, że psychoanaliza w równej mierze
przeciwstawia się mitologiom, co mitologom, choć jednocześnie nadaje
mitowi i tragedii status subiektywnego powszechnika: jeśli Edyp „nie ma
kompleksu”, kompleksowi Edypa brakuje Edypa, tak jak narcyzmowi
Narcyza294. Ta ambiwalencja przenika psychoanalizę i wykracza poza wąską
problematykę mitu i tragedii: psychoanaliza, jedną ręką rozwiązując system
przedstawień obiektywnych (mit, tragedię) na rzecz subiektywnej istoty
pojmowanej jako produkcja pragnąca, drugą ręką obraca porządek produkcji
w system subiektywnych przedstawień (marzenia senne, fantazje, w których
mit i tragedia są ujmowane jako projekcje lub stadia rozwojowe). Obrazy,
nic poza obrazami. Na koniec pozostaje intymny i rodzinny teatr. Teatr
człowieka prywatnego, który nie jest już ani produkcją pragnącą, ani
przedstawieniem obiektywnym. Nieświadomość jako scena. Teatr
zastępujący produkcję, teatr, który zniekształca ją bardziej, niż mogłyby to
uczynić mit i tragedia, zredukowane do swych antycznych źródeł.
Mit, tragedia, marzenie senne, fantazja – a zarazem mit i tragedia
odczytywane w odniesieniu do snu i fantazji – oto seria przedstawiająca,
którą psychoanaliza zastępuje linię produkcyjną, produkcję społeczną i
pragnącą. Seria teatru w miejsce serii produkcji. Ale dlaczego akurat
przedstawienie, które stało się subiektywne, przyjmuje formę teatralną
(„tajemnicza więź teatru z psychoanalizą…”)? Znamy wybitnie nowoczesną
odpowiedź niektórych współczesnych autorów: teatr uwypukla skończoną
strukturę nieskończonego przedstawienia subiektywnego. Znaczenie tego
„uwypuklenia” jest niezwykle złożone, gdyż struktura może prezentować
tylko własną nieobecność albo przedstawiać to, co jest nieprzedstawione w
przedstawieniu: ale, jak mówią, przywilejem teatru jest inscenizowanie owej
metaforycznej i metonimicznej przyczynowości, która wskazuje zarówno na
obecność, jak i nieobecność struktury w swoich skutkach. André Green,
nawet wtedy, gdy zgłasza zastrzeżenia do struktury, czyni to wyłącznie w
imię teatru, który jest niezbędny do aktualizacji tejże, który odgrywa rolę
objawiciela, miejsca, dzięki któremu struktura staje się widoczna295. W
swojej wspaniałej analizie zjawiska wiary Octave Mannoni przyjmuje ten
sam model teatru po to, by pokazać, jak zaprzeczenie wiary zakłada jej
przekształcenie pod wpływem struktury, którą teatr wciela lub
inscenizuje296. Musimy zrozumieć, że przedstawienie – kiedy przestaje być
obiektywne, kiedy staje się nieskończenie subiektywne, to znaczy
wyobrażeniowe – w rzeczywistości traci wszelką spoistość, chyba że odsyła
do struktury, która określa miejsce i funkcje podmiotu przedstawienia,
obiektów przedstawionych jako obrazy, oraz formalnych stosunków między
nimi. Symboliczne nie odsyła już od tej pory do stosunku przedstawienia z
przedmiotowością jako elementem, lecz do ostatecznych elementów,
czystych znaczących, czystych nieprzedstawionych przedstawicieli, z
których równocześnie wyłaniają się podmioty, obiekty i ich stosunki. W ten
sposób struktura oznacza nieświadomość przedstawienia subiektywnego.
Seria tego przedstawienia wygląda obecnie następująco: (wyobrażone)
nieskończone przedstawienie subiektywne – przedstawienie teatralne –
przedstawienie strukturalne. Właśnie dlatego, że teatr ma inscenizować
strukturę latentną, jak również wcielać jej elementy i relacje, potrafi
objawiać uniwersalność tej struktury, w tym przedstawień obiektywnych,
które przecina i reinterpretuje w kategorii przedstawień ukrytych, ich
migracji i zmiennych relacji. Każde wierzenie jest zbierane i ożywiane w
imię struktury nieświadomości: wciąż jesteśmy pobożni. Gdziekolwiek
spojrzeć, wielka gra symbolicznego znaczącego, które wciela się w
znaczone wyobrażeniowego – Edyp jako uniwersalna metafora.
Dlaczego teatr? Jakże dziwaczna jest owa teatralna nieświadomość,
nieświadomość z dykty! Teatr pojmowany jako model produkcji. Nawet u
Althussera jesteśmy świadkami następującej operacji: odkrycie produkcji
społecznej jako „maszyny” lub „maszynerii”, nieredukowalnej do świata
przedstawienia obiektywnego (Vorstellung); ale dalej następuje
natychmiastowa redukcja maszyny do struktury, utożsamienie produkcji z
przedstawieniem strukturalnym i teatralnym (Darstellung)297. Otóż podobna
sytuacja zachodzi w przypadku produkcji pragnącej i produkcji społecznej:
za każdym razem, gdy produkcja – zamiast być ujmowana w jej
oryginalności, w jej rzeczywistości – jest w ten sposób n a k ł a d a n a na
przestrzeń przedstawienia, nie może mieć już innej wartości niż własną
nieobecność oraz nie może ujawniać się w tej przestrzeni inaczej niż w
formie braku. Poszukując struktury w psychoanalizie, Moustafa Safouan
może ją przedstawiać jako „wkład w teorię braku”. To właśnie w strukturze
dochodzi do spojenia pragnienia z tym, co niemożliwe, a kastracja staje się
definicją braku. To właśnie ze struktury wznosi się najsurowsza pieśń na
cześć kastracji: tak, tak, wkraczamy w porządek pragnienia za
pośrednictwem kastracji – odtąd produkcja pragnąca rozciąga się w
przestrzeni przedstawienia, które pozwala jej trwać wyłącznie jako brakowi i
nieobecności w sobie samym. Stąd maszynom pragnącym zostaje narzucona
j e d n o ś ć s t r u k t u r a l n a, która łączy je wszystkie w układ molowy;
obiekty częściowe odnosi ona do totalności, która może ukazywać się tylko
w postaci tego, czego im brakuje, oraz tego, czego jej samej brakuje, gdy
wybrakowuje tamte (Wielkie Znaczące „dające się symbolizować, dzięki
inherencji «-1» w zbiorze znaczących”). Jak daleko zajdziemy w tym
rozwoju braku braku, który przenika strukturę? Tym właśnie jest operacja
strukturalna: urządzaniem braku w układzie molowym. Granica produkcji
pragnącej – granica, która rozdziela układy molowe i ich elementy
molekularne, przedstawienia obiektywne i maszyny pragnące – jest teraz
całkowicie przemieszczona. Przebiega już tylko w zbiorze molowym, skoro
ten żłobiony jest przez bruzdę kastracji. Formalnymi operacjami struktury są
operacje ekstrapolacji, aplikacji, wzajemnego ujednoznacznienia, które
wyjściowy zbiór społeczny nakładają na rodzinny zbiór docelowy, dzięki
czemu relacja rodzinna staje się „metaforyczna jak każda inna”, oraz
powstrzymują molekularne elementy wytwórcze przed podążaniem własną
linią ujścia. Kiedy Green szuka uzasadnień dla tezy o podobieństwie
psychoanalizy do teatralnego przedstawienia i uwidaczniającej je struktury,
wymienia dwie, szczególnie uderzające przyczyny: teatr wynosi relację
rodzinną do stanu uniwersalnego, metaforycznego, strukturalnego związku,
z którego wynika wyobrażeniowa gra i miejsce osób; i odwrotnie, teatr
wyrzuca grę i funkcjonowanie maszyn za kulisy, na drugą stronę granicy,
która okazuje się nieprzekraczalna (zupełnie jak w fantazji, gdzie maszyny
są obecne, choć z a m u r e m) . Krótko mówiąc, przemieszczona granica
nie przebiega już między przedstawieniem obiektywnym i produkcją
pragnącą, lecz między dwoma biegunami przedstawienia subiektywnego
jako nieskończonego przedstawienia subiektywnego i skończonego
przedstawienia strukturalnego. Odtąd możliwe staje się przeciwstawienie
tych dwóch aspektów: wariacji wyobrażeniowych, które ciążą ku nocy
nieokreślonego i nieodróżnionego, oraz symbolicznego inwariantu, który
wyznacza ścieżkę zróżnicowań: po obu stronach to samo, zgodnie z regułą
stosunku odwróconego czy double bind. Wszelka produkcja prowadzi do
podwójnego impasu przedstawienia subiektywnego. Zawsze można
przypisać Edypa do porządku wyobrażeniowego, lecz i tak powróci
silniejszy, pełniejszy, bardziej nieobecny i zwycięski, ponieważ
wybrakowany – powróci w całości w symbolicznej kastracji. Z pewnością
struktura nie oferuje nam możliwości wydostania się z familializmu.
Przeciwnie, jeszcze mocniej krępuje, przyznaje rodzinie uniwersalną
wartość metaforyczną, odkąd ta utraciła swoją dosłowną i obiektywną
wartość. Psychoanaliza wprost przyznaje się do swoich ambicji: pragnie
odciążyć słabnącą rodzinę, zastąpić roztrzaskane łoże rodzinne kozetką
psychoanalityka, sprawić, by „sytuacja analityczna” stała się w s w o j e j
i s t o c i e k a z i r o d c z a, by stała się dowodem lub gwarancją samej
siebie, by stała się równoważna z Rzeczywistością298. W ostatecznym
rozrachunku, jak wykazuje Octave Mannoni, chodzi w rzeczywistości o to:
jak nadal wierzyć po wyrzeczeniu się wiary, jak nadal być pobożnym?
Odrzuciliśmy i wyzbyliśmy wszelkich wierzeń, które przechodziły przez
przedstawienia obiektywne. Ziemia jest martwa, pustynia się rozrasta: stary
ojciec, ojciec terytorialny, nie żyje, martwy jest też syn, Edyp despota.
Pozostawieni z naszym nieczystym sumieniem, z naszym lękiem, z naszym
życiem, w którym nic się nie wydarza; nic poza obrazami, które obracają się
w nieskończonym przedstawieniu subiektywnym. Ze wszystkich sił staramy
się wierzyć w te obrazy, szukamy podstaw dla struktury, która rządzi naszym
podejściem do nich, naszymi utożsamieniami, tak jak tyloma efektami
symbolicznego znaczącego. „Udane utożsamienia”… Jesteśmy jak Chéri-
Bibi299 w teatrze, wołający przed Edypem: wreszcie typ taki jak ja, ktoś taki
jak ja! Odtwarza się wszystko, mit ziemi, tragedię despoty, jak cienie
rzucane na scenę. Wielkie terytorializmy legły w gruzach, lecz struktura
przystępuje do subiektywnych i prywatnych reterytorializacji. Cóż za
perwersyjną operacją jest psychoanaliza, w której kulminuje ten
neoidealizm, ten odnowiony kult kastracji, ta ideologia braku:
a n t r o p o m o r f i c z n e p r z e d s t a w i e n i e p ł ci! Zaprawdę, nie
wiedzą, co czynią ani jakiemu mechanizmowi represji służą, albowiem ich
zamiary często są postępowe. Każdy, kto dzisiaj wchodzi do gabinetu
analityka, wie, że wszystko jest z góry r o z s t r z y g n i ę t e: Edyp i
kastracja, wyobrażeniowe i symboliczne, wielka lekcja niedostatku bycia lub
wycofania… Psychoanaliza jako gadżet, Edyp jako reterytorializacja,
zalesienie „skały” kastracji człowiekiem nowoczesnym.
Zupełnie inną ścieżką podąża Lacan. Nie zadowala się, niczym
analityczny chomik, biegiem w kole wyobrażeniowego i symbolicznego,
edypalnego wyobrażeniowego i struktury edypalizującej, wyobrażonej
tożsamości osób i strukturalnej jedności maszyn, co chwila potykając się o
impasy przedstawienia molowgo, w jakim zatrzasnęła się rodzina. Czemu
ma służyć przechodzenie z dwojakiego porządku wyobrażeniowego do
trojakiego (lub czworakiego) porządku symbolicznego, jeśli ten ostatni jest
wzajemnie ujednoznaczniający, pierwszy zaś wzajemnie ujednoznaczniony?
Maszyny pragnące jako obiekty częściowe są poddawane dwukrotnej
totalizacji, za pierwszym razem wtedy, gdy socius nadaje im strukturalną
jedność w formie symbolicznego znaczącego działającego jak nieobecność
lub brak w zbiorze wyjściowym, za drugim – gdy rodzina narzuca im
osobową jedność za pomocą wyobrażeniowych znaczonych, które
rozprowadzają czy też „wakuolizują” brak w zbiorze docelowym; dwukrotne
uprowadzenie maszyn: raz struktura włącza je w swoją artykulację, raz
rodzice kładą na nich swoje łapy. Wywodzenie obrazów ze struktury nie
miałoby większego sensu ani nie umożliwiłoby wyjścia poza dziedzinę
przedstawienia, g d y b y n i e o d w r o t n a s t r o n a s t r u k t u r y,
która jest niczym realna produkcja pragnienia. Ta odwrotna strona jest
„realnym niezorganizowaniem” elementów molekularnych: obiekty
częściowe wchodzą w syntezy lub interakcje pośrednie, gdyż są nie tyle
częściowe w znaczeniu części ekstensywnych, ile raczej „stronnicze”
(partiaux) jako intensywności, w których materia stale wypełnia przestrzeń
w różnym stopniu (oko, usta, anus jako poziomy materii); czyste, pozytywne
wielości, gdzie wszystko jest możliwe, bez ekskluzji czy negacji, syntezy
operujące bez planu, gdzie połączenia są poprzeczne, dysjunkcje włączajace,
koniunkcje wieloznaczne, obojętne względem swojego nośnika, ponieważ
materia, która służy im za nośnik, nie ma żadnego określenia w strukturalnej
czy osobowej jedności, lecz ujawnia się jako ciało bez organów, które
wypełnia przestrzeń za każdym razem, gdy wypełnia ją intensywność; znaki
pragnienia, które składają łańcuch znaczący, lecz same nie są znaczące,
odpowiadając nie tyle zasadom gry w językowe szachy, ile loterii, w której
czasem wylosuje się słowo, czasem rysunek, czasem rzecz, a czasem zarys
rzeczy, uzależnione od siebie jedynie w losowym porządku i zachowujące
całość jedynie przez brak związku (niedające się zlokalizować powiązania),
niemające statusu innego niż tylko status rozproszonych elementów maszyn
pragnących, które same w sobie są rozproszone300. Tę właśnie odwrotną
stronę struktury odkrywa Lacan, wraz z „a” odpowiadającym maszynie oraz
„A” odpowiadającym nieludzkiej płci: schizofrenizować analityczne pola
zamiast edypalizować pole psychotyczne.
To, w jaki sposób w y c h o d z i z tego struktura, zależy od
płaszczyzn konsystencji, linii selekcji, które odpowiadają wielkim układom
statystycznym lub formacjom molowym oraz określają wiązania i nakładają
produkcję na przedstawienie: tutaj właśnie dysjunkcje stają się
wykluczające, połączenia globalne, a koniunkcje wzajemnie jednoznaczne,
nośnik zaś znajduje określenie w jedności strukturalnej, znaki z kolei same
stają się znaczące w wyniku działania despotycznego symbolu, który je
totalizuje w imię własnej nieobecności i własnego wycofania. Tak, w rzeczy
samej, produkcja pragnienia może tutaj być p r z e d s t a w i o n a tylko w
odniesieniu do ekstrapolowanego znaku, który łączy ze sobą wszystkie
elementy w jedną całość, samemu nie wchodząc w skład owej całości. Tutaj
brak związku musi ujawniać się jako nieobecność, nie zaś jako siła
pozytywna. Tutaj pragnienie z konieczności wiąże się z brakującym
terminem, którego istotą jest brakowanie. Znaki pragnienia, niebędące
znaczącymi, stają się znaczące w przedstawieniu tylko wtedy, gdy odnoszą
się do znaczącego nieobecności lub braku. Struktura wykształca się i
ujawnia tylko wtedy, gdy odnosi się do terminu symbolicznego,
zdefiniowanego jako brak. Wielki Inny jako nieludzka płeć ustępuje – w
przedstawieniu – znaczącemu wielkiego Innego jako stale brakującemu
terminowi, płci arcyludzkiej, fallusowi kastracji molowej301. Ale również
tutaj podejście Lacana w pełni ujawnia swoją złożoność; z pewnością nie
domyka on nieświadomości strukturą edypalną. Przeciwnie, pokazuje, że
Edyp należy do porządku wyobrażeniowego, jest niczym innym, jak tylko
obrazem, mitem; że ten czy inny obraz są wytwarzane przez strukturę
edypalną, struktura ta działa zaś tylko pod warunkiem, że odtwarza element
kastracji, który sam w sobie nie jest wyobrażeniowy, lecz symboliczny. Oto
trzy wielkie płaszczyzny strukturyzacji, odpowiadające układom molowym:
Edyp jako wyobrażeniowa reterytorializacja, wytwarzana w strukturalnych
warunkach kapitalizmu, o ile ten odtwarza i wskrzesza imperialny symbol
lub zmarłego despotę. Koniecznie trzy naraz: właśnie po to, by doprowadzić
Edypa do punktu samokrytyki. Doprowadzenie Edypa do takiego punktu to
właśnie zadanie, jakiego podejmuje się Lacan (tudzież Élisabeth
Roudinesco, która dobrze pojęła, że hipoteza nieświadomości-języka,
stawiana przez Lacana, nie zamyka nieświadomości w strukturze językowej,
lecz doprowadza językoznawstwo do punktu samokrytyki, ukazując, że
strukturalna organizacja znaczących wciąż jest uzależniona od wielkiego
Znaczącego despotycznego, działającego jako archaizm)302. Czym jest ów
punkt samokrytyki? To w nim struktura – poza obrazami, które ją
wypełniają, oraz symbolicznością, która ją warunkuje w przedstawieniu –
odkrywa swoją odwrotną stronę jako pozytywną zasadę nie-spójności, która
ją rozwiązuje: to punkt, w którym pragnienie obracane jest w porządek
produkcji, odnoszone do jego elementów molekularnych, w którym niczego
mu nie brakuje, ponieważ jest definiowane j a k o n a t u r a l n y i
z m y s ł o w y b y t o b i e k t y w n y, jednocześnie zaś realne
definiowane jest jako b y t o b i e k t y w n y p r a g n i e n i a. Albowiem
nieświadomość schizoanalizy nie zna osób, układów i praw; obrazów,
struktur i symboli. Jest sierotą, ale też anarchistką i ateistką. Jest osierocona
nie w tym znaczeniu, w jakim imię ojca odnosiłoby się do nieobecności, lecz
w znaczeniu, w jakim sama wytwarza się wszędzie tam, gdzie imiona
historii odsyłają do obecnych intensywności („morza imion własnych”). Nie
jest figuratywna, gdyż jej figuralność jest abstrakcyjna. Jest figurą-schizem.
Nie jest ani strukturalna, ani symboliczna, gdyż jej rzeczywistość należy do
porządku Realnego w jego produkcji, w jego niezorganizowaniu. Nie ma
natury przedstawiającej, a jedynie mechaniczną i wytwórczą.
Burzyć, burzyć: schizoanaliza podąża ścieżką zniszczenia – absolutnej
czystki, wyskrobania nieświadomości. Obalić Edypa, zburzyć złudzenie
„ja”, marionetkę „nad-ja”, skończyć z winą, prawem, kastracją… Nie chodzi
tu o uświęconą destrukcję, jakiej dopuszcza się psychoanaliza pod pozorem
życzliwej neutralności analityka. Ta bowiem ma więcej wspólnego z
Heglem, ze sposobami konserwacji. Jakże ma nas nie rozśmieszać osławiona
bezstronność, ale również to, co psychoanaliza nazywa, czy ośmiela się
nazywać, zniknięciem lub rozwiązaniem kompleksu Edypa? Powiada się
nam, że Edyp jest nieodzowny, że jest źródłem wszelkich możliwych
zróżnicowań, że ratuje nas przed straszliwą, niezróżnicowaną matką. Lecz ta
przerażająca matka – sfinks – należy do Edypa: jej nieróżnicowanie to
zaledwie odwrotna strona zróżnicowań wykluczających, jakie Edyp stwarza,
sama zaś jest stworzona przez Edypa: Edyp musi funkcjonować w formie
tego podwójnego impasu. Powiada się nam, że Edypa należy z kolei
przekroczyć, co możliwie jest za pośrednictwem kastracji, utajenia,
deseksualizacji i sublimacji. Czym wszakże jest kastracja, jeśli nie Edypem
podniesionym do n-tej potęgi, Edypem, który teraz stał się symboliczny, a co
za tym idzie, jeszcze bardziej zaraźliwy? I czym jest utajenie, owa czysta
fikcja, jeśli nie uciszeniem maszyn pragnących po to, by Edyp mógł w nas
się rozwinąć, wzmocnić, zgromadzić swoje jadowite nasienie, zyskać czas
niezbędny do rozmnożenia się i zarażania naszych przyszłych dzieci? I czym
z kolei jest wyeliminowanie lęku kastracyjnego, czym jest deseksualizacja i
sublimacja, jeśli nie boską akceptacją nieczystego sumienia, bezgranicznym
wyrzeczeniem, które w przypadku kobiet opiera się na „przekształceniu
życzenia posiadania penisa w życzenie posiadania dziecka i zdobycia
mężczyzny, który ma penisa”, a w przypadku mężczyzny na przyjęciu
biernej postawy i „poddania się zastępstwu ojca”?303 Tak bardzo
„wyzwalamy” się z Edypa, że stajemy się żywym przykładem, reklamą,
teorematem w działaniu, po to, by włączyć w niego nasze dzieci: w Edypie
się rozwinęliśmy, w Edypie się ustrukturyzowaliśmy, pod bezstronnym i
życzliwym okiem substytutu nauczyliśmy się pieśni kastracji, braku-w-
istnieniu-które-jest-życiem: „tak, to dzięki kastracji / dostępujemy /
Pragnieeeenia”. To, co określa się mianem zaniku Edypa, to Edyp
przekształcony w ideę. Tylko idea może wstrzyknąć truciznę. Edyp musi
stać się ideą, by za każdym razem odrastały mu nogi, ręce, usta i wąsy:
„Wskrzeszając martwe wspomnienia, pańskie ja staje się niejako
mineralnym teorematem, nieustannym dowodem marności życia”304. W
Edypie zostaliśmy striangulowani i w nim będziemy się triangulować. Z
rodziny do pary, z pary do rodziny. Bezstronna życzliwość analityka w
rzeczywistości ma swoje granice: kończy się wtedy, gdy przestajemy
odpowiadać „tata-mama”. Kończy się, gdy przynosimy do gabinetu
analityka małą maszynę pragnącą, magnetofon. Kończy się, gdy
wywołujemy przepływ, którego nie potrafi zatamować Edyp, piętno trójkąta
(wówczas mówią, że nasze libido jest zbyt lepkie, zbyt płynne, co w
psychoanalizie jest przeciwwskazane). Kiedy Fromm potępia istnienie
psychoanalitycznej biurokracji, nie jest w tym wystarczająco radykalny,
gdyż nie dostrzega, co jest stemplem owej biurokracji, nie rozumie, że
odwołanie się do przededypalności nie wystarcza, by jej uniknąć: stadium
przededypalne, podobnie jak poedypalne, nadal jest sposobem, w jaki
sprowadza się do Edypa produkcję pragnącą, czyli anedypalność. Kiedy
Reich demaskuje to, w jaki sposób psychoanaliza przysługuje się opresji
społecznej, nie jest w tym wystarczająco radykalny, gdyż nie dostrzega, że
związek psychoanalizy z kapitalizmem ma nie tylko ideologiczny charakter,
że jest nieskończenie głębszy, nieskończenie bliższy; nie dostrzega, że
psychoanaliza jest bezpośrednio uzależniona od mechanizmu
ekonomicznego (stąd stosunek, jaki zachowuje z pieniędzmi), za którego
pośrednictwem zdekodowane przepływy pragnienia, uchwycone w
aksjomatyce kapitalizmu, muszą nakładać się na pole rodzinne, w którym
zastosowanie tej aksjomatyki się urzeczywistnia: Edyp jako ostatnie słowo
kapitalistycznej konsumpcji, przyssanie do taty i mamy, zatamowane i
triangulacja na kozetce, „a zatem to…”. Psychoanaliza, w tej samej mierze,
co aparat biurokratyczny czy wojskowy, jest mechanizmem absorpcji
nadwyżki; nie jest to mechanizm zewnętrzny, dodatkowy, lecz sama forma i
celowość pozostaje naznaczona tą społeczną funkcją. To nie perwers ani
nawet autyk wymykają się psychoanalizie, to cała psychoanaliza jest
gigantyczną perwersją. Jest narkotykiem, radykalnym odcięciem od
rzeczywistości, poczynając od rzeczywistości pragnienia, narcyzmem,
monstrualnym autyzmem: autyzmem właściwym i perwersją nieodłączną od
maszyny kapitału. Psychoanaliza nie otwiera się na żadne zewnętrze, nie ma
już rzeczywistości, która byłaby dla niej miarą, lecz sama staje się próbą
rzeczywistości i rękojmią własnej próby, rzeczywistością ujmowaną jako
brak, do którego sprowadza się wnętrze i zewnętrze, punkt wyjścia i dojścia:
psychoanaliza index sui, niemająca innego o d n i e s i e n i a poza sobą
bądź „sytuacją analityczną”.
Psychoanaliza słusznie zauważa, że nie da się pojąć nieświadomego
przedstawienia niezależnie od zniekształceń, przeistoczeń czy
przemieszczeń, jakim jest poddawane. Nieświadome przedstawienie
zasadniczo składa się, na mocy swego p r a w a, z elementu
przedstawionego przemieszczonego względem bezustannie
przemieszczającej się instancji. Jednak wyprowadzane są z tego dwa
nieuprawnione wnioski: możliwość odkrycia owej instancji na podstawie
przemieszczonego elementu przedstawionego; oraz że owa instancja sama
należy do przedstawienia, w charakterze nieprzedstawionego
przedstawiciela albo w charakterze braku, „który zaznacza się w nadmiarze
przedstawienia”. Wynika to stąd, że przemieszczenie odsyła do różnych
rodzajów ruchu: czasem chodzi o ruch, za sprawą którego produkcja
pragnąca nieustannie przekracza granicę, deterytorializuje się, znajduje
ujścia dla przepływów, przekracza próg przedstawienia; czasem natomiast
chodzi o ruch, dzięki któremu granica jest przemieszczana, przechodzi do
wnętrza przedstawienia, które dokonuje sztucznych reterytorializacji
pragnienia. Jeśli możliwe jest wywiedzenie elementu przemieszczającego z
elementu przemieszczonego, to jedynie w drugim znaczeniu, w którym
molowe przedstawienie organizuje się wokół przedstawiciela, który
przemieszcza to, co przedstawione. Z pewnością nie jest to możliwe w
pierwszym znaczeniu, w którym elementy molekularne przedostają się przez
ogniwa łańcuchów. Wychodząc z tej perspektywy, zauważyliśmy, jak prawo
przedstawienia wypacza siły wytwórcze nieświadomości, a nawet
wprowadza do jej struktury fałszywy obraz, zastawiający swoją pułapkę na
pragnienie (niemożliwość wywiedzenia z zakazu tego, co w istocie jest
zakazane). Tak, Edyp rzeczywiście jest przemieszczonym elementem
przedstawionym; tak, kastracja rzeczywiście jest przedstawicielem,
elementem przemieszczającym, znaczącym – jednak żadne z nich ani nie
tworzy nieświadomego materiału, ani nie dotyczy produkcji
nieświadomości. Każde mieści się raczej na przecięciu dwóch operacji
wychwytu, gdzie z jednej strony wierzenia zastępują represyjną produkcję
społeczną, a z drugiej strony wyparta produkcja pragnąca zostaje zastąpiona
przedstawieniem. Z pewnością to nie psychoanaliza każe nam wierzyć:
wymaga się od nas Edypa i kastracji, bez końca się ich domaga, a takie
żądania pochodzą z innych, głębszych źródeł. Psychoanaliza jednak odkryła
następujący sposób i spełnia następującą funkcję: niech wierzenia przetrwają
nawet po ich odrzuceniu! Niech nadal wierzą ci, którzy nie wierzą już w nic!
Odnowić ich prywatny terytorializm, prywatne Urstaat, prywatny kapitał
(marzenie senne jako kapitał – powie Freud). Dlatego schizoanaliza,
przeciwnie, musi ze wszystkich sił poświęcić się zadaniu koniecznej
destrukcji. Zburzyć wierzenia i przedstawienia, zburzyć sceny teatralne.
Nigdy nie jest zbyt nieprzyjazna, gdy spełnia owo zadanie. Wysadzić Edypa
i kastrację, z całą bezwzględnością interweniować za każdym razem, gdy
podmiot zaczyna intonować pieśń mitu czy recytować wersy tragedii, z
powrotem sprowadzając go do f a b r y k i. Zgodnie z powiedzeniem
barona de Charlus: „Mamy gdzieś naszą starą babcię, co, mały łajdaku!”.
Edyp i kastracja są niczym innym, jak tylko formacjami reaktywnymi,
oporami, blokadami i pancerzami, których zniszczenie nie następuje
wystarczająco szybko. Reich przeczuwa fundamentalną zasadę
schizoanalizy, gdy zauważa, że zniszczenie oporów nie musi czekać na
odkrycie materiału305. Ale jest to prawda z jeszcze bardziej radykalnego
powodu, niż sądził: nie ma bowiem materiału nieświadomego, a tym samym
schizoanaliza nie ma nic do interpretowania. Istnieją tylko opory, a poza
nimi: maszyny, maszyny pragnące. Edyp jest formą oporu; jeśli potrafiliśmy
opisać z istoty perwersyjny charakter psychoanalizy, to dlatego, że perwersja
w ogóle jest sztuczną reterytorializacją przepływów pragnienia,
reterytorializacją, której maszyny są z kolei wskaźnikami
zdeterytorializowanej produkcji. Psychoanaliza dokonuje reterytorializacji
na kozetce, w przedstawieniu Edypa i kastracji. Schizoanaliza natomiast
wymaga uwolnienia zdeterytorializowanych przepływów pragnienia w
molekularnych elementach produkcji pragnącej. Przypomnijmy sobie
praktyczną regułę, jaką sformułował Leclaire w ślad za Lacanem, regułę
prawa zarówno do nonsensu, jak i braku związku: nigdy nie dotrzesz do
ostatecznego i nieredukowalnego terminu nieświadomości, dopóki
odkrywasz lub przywracasz związek między dwoma elementami (zresztą,
dlaczego w skrajnym rozproszeniu – w maszynach rozproszonych w każdej
maszynie – widzi się jedynie czystą „fikcję”, od której wymaga się, aby
ustąpiła Rzeczywistości pojmowanej jako brak, Edyp i kastracja, które
powracają galopem, podczas gdy brak związku jest sprowadzany do
„znaczącego” braku odpowiedzialnego za jego przedstawianie, za samo jego
wiązanie, za to, że jesteśmy zmuszeni co chwila przechodzić z jednego
bieguna przemieszczenia na drugi? Znowu wpadamy w molową dziurę, gdy
utrzymujemy, że demaskujemy realne).
Wszystko komplikuje się przez to, że produkcja pragnąca wymaga
wywnioskowania z przedstawienia, odkrycia za sprawą jej linii ujścia; dzieje
się to jednak w sposób zupełnie odmienny, niż sądzi psychoanaliza.
Zdekodowane przepływy pragnienia tworzą wolną energię (libido) maszyn
pragnących. Maszyny pragnące zarysowują się i wskazują na styczną
deterytorializacji, która przecina okręgi przedstawiające i ciągnie się wzdłuż
ciała bez organów. Odchodzić, uchodzić, lecz uchodząc, stwarzać ujście.
Same maszyny pragnące są przepływami-schizami lub przepływami-
cięciami, które równocześnie przepływają i przecinają się na ciele bez
organów: nie jest to przedstawiona w kastracji otwarta rana, lecz tysiące
drobnych połączeń, dysjunkcji, koniunkcji, dzięki którym każda maszyna
wytwarza przepływ względem innego przepływu, który go przecina, oraz
przecina przepływ, który wytwarza inna maszyna. Ale dlaczego owe
zdekodowane i zdeterytorializowane przepływy produkcji pragnącej nie
miałyby nakładać się na dowolny, przedstawiający terytorializm, dlaczego
nie miałyby tworzyć z siebie jeszcze jednego terytorializmu, choćby na ciele
bez organów jako obojętnym nośniku ostatniego przedstawienia? Nawet
najbardziej wprawni w „odchodzeniu”, którzy z odchodzenia uczynili rzecz
równie naturalną, co śmierć i narodziny, ci, którzy zatopili się w badaniach
nad nieludzką płcią – Lawrence, Miller – gdzieś w oddali wznoszą
terytorializm, który wciąż tworzy antropomorficzne i falliczne
przedstawienie, Wschód, Meksyk czy Peru. Nawet przechadzka lub podróż
schizofreniczna nie wywoływałyby potężnych ruchów deterytorializacji,
gdyby nie zapożyczenia z terytorialnych obejść i obiegów: niepewny chód
Molloya i jego rower zachowują pokój matki jako celową pozostałość;
chwiejne spirale Nienazywalnego utrzymują jako niepewny środek rodzinną
wieżę, w której nieustanie się obraca, drepcząc po swoich śladach; dla
nieskończonej serii niezlokalizowanych i krzyżujących się parków Watta
odniesieniem jest dom Pana Knotta, jedyny zdolny „wypchnąć duszę na
zewnątrz”, jak również przywołać ją do siebie. Wszyscy jesteśmy pieskami,
potrzebujemy dokonania obchodu, potrzebujemy wyprowadzenia na spacer.
Nawet ci, którzy najlepiej wiedzą, jak się odłączyć, jak się rozłączyć,
wchodzą w połączenia maszyn pragnących, które tworzą nowe skrawki
ziemi. Nawet wielcy zdeterytorializowani, jakich opisuje Gisela Pankow, są
zmuszeni odkrywać obraz rodzinnego pałacu u korzeni wykorzenionego
drzewa, które przenika ich ciało bez organów306. Wyróżniliśmy uprzednio
dwa bieguny szaleństwa: molekularną i schizofreniczną linię ujścia oraz
paranoiczną i molową inwestycję; ale tak jak perwersyjny biegun
przeciwstawia się biegunowi schizofrenicznemu, tak też odtworzenie
terytorializmów przeciwstawia się ruchowi deterytorializacji. I jeśli
perwersja w najwęższym znaczeniu wywołuje pewien szczególny typ
reterytorializacji w sztuczności, to perwersja w szerszym znaczeniu
obejmuje wszystkie typy reterytorializacji, nie tylko sztuczne, ale i
egzotyczne, archaiczne, rezydualne, prywatne itd.: stąd Edyp i psychoanaliza
jako perwersja. Nawet schizofreniczne maszyny Raymonda Roussela
przeistaczają się w perwersyjne maszyny teatru przedstawiającego Afrykę.
Krótko mówiąc, nie ma deterytorializacji przepływów schizofrenicznego
pragnienia, której nie towarzyszyłyby globalne bądź lokalne
reterytorializacje, które ciągle formują brzegi przedstawienia. Co więcej, siłę
i upór deterytorializacji można ocenić jedynie za sprawą typów
reterytorializacji, która ją przedstawia; pierwsza jest odwrotną stroną
drugiej. Nasze miłości są kompleksami deterytorializacji i reterytorializacji.
Zawsze kochamy się w pewnym Mulacie lub pewnej Mulatce. Nigdy nie
można uchwycić deterytorializacji samej w sobie, można uchwycić tylko jej
wskaźniki w stosunku do przedstawień terytorialnych. Na przykład marzenie
senne: owszem, marzenie senne jest edypalne i nie ma w tym nic dziwnego,
gdyż jest ono perwersyjną reterytorializacją w stosunku do deterytorializacji
snu i koszmaru. Ale d l a c z e g o p o w r a c a ć d o m a r z e n i a
s e n n e g o, dlaczego czynić z niego królewską drogę do nieświadomości i
pragnienia, skoro w istocie jest manifestacją „nad-ja”, wszechmocnego i
wszech-archaizowanego „ja” (Urszene Urstaat, Prasceną Prapaństwa)? A
jednak w samym sercu marzenia sennego, tak samo jak fantazji i obłędu,
maszyny funkcjonują jako wskaźniki deterytorializacji. W snach zawsze
występują maszyny obdarzone dziwną właściwością przechodzenia z ręki do
ręki, uciekania i przelewania się, przenoszenia i bycia przenoszonym.
Samolot spółkowania rodziców, samochód ojca, maszyna do szycia babci,
rowerek braciszka, wszystkie latające i skradzione obiekty, w podwójnym
znaczeniu słowa „voler”… W rodzinnym śnie maszyna jest zawsze maszyną
piekielną. Wprowadza cięcia i przepływy, które sprawiają, że marzenie
senne nie może zamknąć się na swojej scenie, usystematyzować w swoim
przedstawieniu. Wykorzystuje nieredukowalny czynnik nonsensu, który
rozwinie się gdzie indziej, na zewnątrz, w koniunkcjach realnego jako
takiego. W swoim edypalnym uporze psychoanaliza nie ma o tym
najmniejszego pojęcia; reterytorializacje bowiem prowadzi się na osobach i
otoczeniu, deterytorializacje zaś na maszynach. Czy ojciec Schrebera
oddziałuje za pośrednictwem maszyn, czy wręcz przeciwnie, to maszyny
działają za pośrednictwem ojca? P s y c h o a n a l i z a z a t r z y m u j e
się na strukturalnych i wyobrażeniowych
p r z e d s t a w i c i e l a c h r e t e r y t o r i a l i z a c j i, p o d c z a s
gdy schizoanaliza podąża za maszynowymi
w s k a ź n i k a m i d e t e r y t o r i a l i z a c j i. Neurotyk na kozetce –
jako ostateczna i wyjałowiona ziemia, ostatnia wyczerpana kolonia – bez
końca przeciwstawia się schizofrenikowi na przechadzce w obiegu
zdeterytorializowanym.
Fragment artykułu Michela Cournota o Chaplinie pozwala zrozumieć,
czym jest schizofreniczny śmiech, czym jest linia ujścia lub schizofreniczny
wyłom oraz proces jako deterytorializacja, wraz z jego mechanicznymi
wskaźnikami: „Chaplin prowokuje widza do śmiechu, kiedy po raz drugi na
jego głowę spada deska (gest psychotyczny). Dobrze, ale co to za śmiech? I
o jakiego widza tu chodzi? Na przykład nie chodzi już wcale o to, czy w tym
momencie filmu widz musi spodziewać się nadchodzącego wypadku, czy
raczej powinien być nim zaskoczony. Tak jakby widz, właśnie w tym
momencie, już nie siedział w swoim fotelu, nie był obserwatorem zdarzeń.
Pewnego rodzaju gimnastyka percepcyjna powoli doprowadziła go nie tyle
do utożsamiania się z bohaterem Dzisiejszych czasów, ile do tak
bezpośredniego doświadczania oporu wydarzeń, że staje się on
współtowarzyszem tej postaci, dzieli z nią te same zaskoczenia, te same
domysły, te same nawyki. Tak jest ze słynną m a s z y n ą d o
j e d z e n i a, która w pewnym sensie, ze względu na swoją przesadę, nie
należy do filmu (Chaplin wymyślił ją dwadzieścia dwa lata przed jego
nakręceniem). Jest całkowicie formalną wprawką, która prowadzi do –
również psychotycznego – zachowania robotnika uwięzionego w maszynie,
z której wystaje jedynie odwrócona głowa, podczas gdy Chaplin podaje mu
śniadanie, bo akurat nadszedł czas posiłku. Jeśli śmiech jest reakcją
przybierającą kształt pewnego obiegu, można powiedzieć, że w miarę
rozwoju sekwencji filmu Chaplin stopniowo p r z e m i e s z c z a reakcje,
odwleka je, krok po kroku, aż do momentu, w którym widz już nie panuje
nad swoim obiegiem, zmuszony spontanicznie wybierać albo skróconą,
nieprzejezdną czy zablokowaną ścieżkę, albo taką, która jest wyraźnie
oznakowana jako prowadząca donikąd. Usuwając widza jako takiego,
Chaplin wynaturza śmiech, który staje się nieczym z w a r c i e
o d ł ą c z o n e g o m e c h a n i z m u. Niekiedy mówi się o pesymizmie
Dzisiejszych czasów i optymizmie finałowej sceny. Oba pojęcia nie pasują
do filmu. W Dzisiejszych czasach Chaplin szkicuje raczej – ostrą kreską i
n a b a r d z o m a ł ą s k a l ę – schemat kilku fundamentalnych i
opresyjnych manifestacji. Główna postać, grana przez Chaplina, nie jest ani
czynna, ani bierna, nie jest ani uległa, ani niepokorna, ponieważ jest
końcówką ołówka kreślącego schemat; on sam jest kreską. […] Dlatego
finałowy obraz nie ma w sobie nic optymistycznego. Nie wiadomo, co
optymizm miałby uczynić z wnioskiem takiego ustalenia. Mężczyzna i
kobieta widziani od tyłu, czarne sylwetki, ich cieni nie rzuca żadne słońce,
zmierzają donikąd. Nagie słupy telegraficzne ciągnące się wzdłuż drogi po
lewej stronie oraz szpaler bezlistnych drzew po prawej nie łączą się na
horyzoncie. Nie ma horyzontu. Naprzeciw nich puste wzgórza tworzą linię,
która zlewa się z wiszącą nad nimi pustką. Ten mężczyzna i ta kobieta już
nie żyją. To jasne. Ale nie jest to pesymistyczny obraz. Stało się, co się
miało stać. Nie zabili się. Nie złapała ich policja. Nie ma potrzeby szukać
alibi dla wypadku. Chaplin nie rozwodzi się nad tym. Jak zwykle posuwa się
szybkim krokiem. Nakreślił schemat”307.
Schizoanaliza musi przystąpić do swojego destrukcyjnego zadania tak
szybko, jak to możliwe, a zarazem powinna przystępować do niego z wielką
cierpliwością, z wielką rozwagą, sukcesywnie rozwiązując przedstawiające
terytorialności i procesy reterytorializacji, przez które w swojej
indywidualnej historii przechodzi podmiot. Istnieje bowiem kilka warstw,
kilka płaszczyzn oporu, pochodzących z wnętrza bądź narzuconych z
zewnątrz. Zarówno schizofrenia, jak i deterytorializacja jako proces ściśle
wiążą się z przestojami, które wstrzymują proces albo go nasilają, lub
sprawiają, że kręci się on w kółko, i reterytorializują go w nerwicę,
perwersję, psychozę. Do tego stopnia, że proces nie może się rozpocząć, nie
może trwać ani się wypełnić, dopóki nie jest zdolny do stworzenia –
właściwie czego? – nowej ziemi. W każdym przypadku należy z powrotem
przejść przez dawne ziemie, studiować ich naturę, badać ich gęstość, to, jak
na każdej z nich grupują się mechaniczne wskaźniki, które pozwalają na ich
przekroczenie. Edypalno-rodzinne ziemie nerwicy, sztuczne ziemie
perwersji, odosobnione ziemie psychozy: jak za każdym razem odzyskiwać
na nich proces? Jak bezustannie wznawiać podróż? W poszukiwaniu
straconego czasu jako wielkie przedsięwzięcie schizoanalizy: wszystkie
płaszczyzny są przekraczane, aż osiągnie się molekularną linię ujścia,
schizofreniczny wyłom; tak jest w przypadku pocałunku, gdy twarz
Albertyny przeskakuje z jednej płaszczyzny spójności na drugą, by
ostatecznie rozwiązać się w mgławicy molekuł. Czytelnikowi zawsze grozi,
że zatrzyma się na określonej płaszczyźnie, orzeknie: tak, właśnie tu ukazuje
się Proust. Tymczasem narrator-pająk nie przestaje rozpruwać sieci i
rozwiązywać płaszczyzn, wznawia podróż, czai się na znaki i wskazówki,
które operują niczym maszyny i wyprawiają go w dalszą drogę. Właśnie ten
ruch jest humorem, czarnym humorem. Narrator nie umieszcza się na
rodzinnych i nerwicowych ziemiach Edypa, tam, gdzie ustanawiają się
połączenia globalne i osobowe. Nie spoczywa w miejscu, przechodzi przez
nie, przebija, profanuje, nawet likwiduje własną babcię maszyną do wiązania
butów. Perwersyjne ziemie homoseksualizmu, gdzie ustanawiają się
dysjunkcje rozłączne kobiet z kobietami, mężczyzn z mężczyznami, które
rozsadzają się zgodnie z podminowującymi je maszynowymi wskaźnikami.
Psychotyczne ziemie, z ich miejscowymi koniunkcjami (Charlus z
pewnością jest stuknięty, może więc i Albertyna), są z kolei przekraczane aż
do punktu, w którym problem już nie powstaje, nie daje się w ten sposób
sformułować. Narrator dalej zajmuje się swoimi sprawami, dopóki nie
osiągnie n i e z n a n e j o j c z y z n y, n i e z n a n e g o l ą d u, który
sam stwarza własne dzieło w drodze, W poszukiwaniu straconego czasu „in
progress”, działające niczym maszyna pragnąca, zdolna do gromadzenia i
obrabiania każdego wskaźnika. Zmierza ku nowym regionom, gdzie
połączenia są zawsze częściowe i nieosobowe, koniunkcje nomadyczne i
wieloznaczne, a dysjunkcje włączające, gdzie n i e m o ż n a już odróżnić
homoseksualności i heteroseksualności: świata komunikacji poprzecznych,
gdzie wreszcie podbita nieludzka płeć miesza się z kwiatami; nowego lądu,
gdzie pragnienie działa zgodnie ze swoimi molekularnymi elementami i
przepływami. Taka podróż nie musi zakładać potężnych ruchów
ekstensywnych. Odbywa się w spoczynku, w pokoju, na ciele bez organów;
to intensywna podróż, która niszczy każdy ląd na rzecz ziemi, którą stwarza.
Cierpliwe wznawianie procesu, czy przeciwnie, jego zatrzymanie: oba
rozwiązania są tak ściśle ze sobą związane, że każde z nich daje się ocenić
tylko z perspektywy drugiego. Jak możliwa byłaby podróż schizofreniczna
bez kilku obiegów? Jak mogłaby obyć się bez jakiejś ziemi? Ale czy, w
przeciwnym razie, możemy mieć pewność, że takie obiegi nie odtwarzają aż
nadto znajomych ziem zakładu odosobnienia, sztuczności czy rodziny?
Bezustannie powracamy do tego samego pytania: na co cierpi schizofrenik
(on, którego cierpienia nie dają się wyrazić)? Cierpi na proces czy raczej na
jego zatrzymanie, jak wtedy, gdy neurotyzuje się go wewnątrz rodziny na
ziemi Edypa, czy wtedy, gdy psychotyzuje się go w zakładzie, jeśli nie
pozwala się zedypalizować, lub wtedy, gdy tworzy się z niego perwersa w
sztucznym środowisku, jeśli ucieka z zakładu i rodziny? Być może nie ma
innej choroby niż nerwica – ta edypalna zgorzel, która jest miarą każdego
patogennego zatrzymania procesu. Większości współczesnych podejść –
począwszy od szpitali dziennych i nocnych, grup wsparcia, po opiekę
domową, instytucjonalizację, a nawet ruchy antypsychiatryczne – grozi
niebezpieczeństwo, które tak dogłębnie potrafił przeanalizować Jean Oury:
jak uniknąć sytuacji, w której instytucja odtwarza strukturę odosobnienia lub
tworzy perwersyjne i reformistyczne sztuczne społeczności czy też
matkujące albo paternalistyczne szczątkowe pseudorodziny? Nie mamy na
myśli starań podejmowanych przez tak zwaną psychiatrię środowiskową,
której jasno określonym celem jest triangulowanie, edypalizowanie
wszystkiego (ludzi, zwierząt, rzeczy) aż do momentu, w którym ujrzymy
nową rasę chorych, w reakcji na edypalizację błagających o przywrócenie
im zakładu lub skrawka Beckettowskiej ziemi, kubła na śmieci, by w kącie
pogrążyć się w stanie katatonii. Któż jednak, w mniej otwarcie represyjny
sposób, twierdzi, że rodzina jest właściwym miejscem, właściwym obiegiem
dla zdeterytorializowanego schizola? Mówienie o „potencjalnie
terapeutycznych właściwościach środowiska rodzinnego” byłoby cokolwiek
zaskakujące… A więc całe miasto czy dzielnica? Która jednostka molowa
stworzy obieg wystarczająco nomadyczny? Jak powstrzymać wybraną
jednostkę, choćby specyficzną instytucję, przed wytworzeniem perwersyjnej
społeczności zrozumienia, grupy wsparcia, która ukrywa prawdziwe
problemy? Czy uratuje ją struktura instytucji? Lecz w jaki sposób struktura
zerwie swój związek z kastracją, która wywołuje nerwice, perwersje,
psychozy? Jak wytworzy coś innego niż grupę ujarzmioną? W jaki sposób
nada procesowi wolny bieg, jeśli funkcją jej molowej organizacji jest
wiązanie procesu molekularnego? Nawet antypsychiatria, wrażliwa na
schizofreniczny wyłom i intensywną podróż, wyczerpuje się w
przedstawianiu obrazu grupy ujarzmionej, która natychmiast poddaje się
perwersji i w której dawni schizofrenicy są odpowiedzialni za opiekę nad
zupełnie nowymi, a zarazem utrzymuje w odwodzie kapliczki albo, jeszcze
lepiej, klasztor na Cejlonie.
Z tego impasu może nas uratować tylko rzeczywiste upolitycznienie
psychiatrii. Nie ma wątpliwości, że antypsychiatria, w osobach Lainga i
Coopera, zaszła w tym kierunku szczególnie daleko. Wydaje się nam jednak,
że wciąż myślą oni o tym upolitycznieniu w kategoriach struktury i
wydarzenia zamiast w kategoriach procesu. Co więcej, umieszczają
wyobcowanie społeczne i wyobcowanie umysłowe na tej samej linii,
skłaniają się do ich utożsamiania, gdy pokazują, jak instancja rodzinna
przedłuża pierwszy typ wyobcowania w drugi308. Stosunek między nimi jest
raczej stosunkiem d y s j u n k c j i w ł ą c z a j ą c e j – z tej racji, że
dekodowanie i deterytorializacja przepływów definiują proces kapitalizmu,
to znaczy jego istotę, jego tendencję i jego granice zewnętrzne. Wiemy
jednak, że proces jest nieustanie wstrzymywany, tendencja zwalczana, a
granica przemieszczana przez subiektywne reterytorializacje i
przedstawienia, które operują zarówno na poziomie kapitału jako podmiotu
(aksjomatyki), jak i na poziomie osób, które go urzeczywistniają
(zastosowania aksjomatyki). Daremnie więc usiłujemy przypisać
wyobcowanie społeczne i wyobcowanie umysłowe czy to jednej, czy to
drugiej stronie, dopóki ich wzajemny stosunek jest stosunkiem wykluczenia.
Deterytorializacja przepływów przeważnie łączy się w rzeczywistości z
wyobcowaniem umysłowym, o ile o b e j m u j e reterytorializacje, które
pozwalają jej trwać jedynie w stanie szczególnego przepływu – przepływu
szaleństwa, który jest tak określany, ponieważ odpowiada za przedstawianie
tego wszystkiego, co wymyka się aksjomatykom i zastosowaniom
reterytorializacji w innych przepływach. I odwrotnie, w każdej
reterytorializacji kapitalizmu da się rozpoznać formy społecznego
wyobcowania w działaniu, o ile uniemożliwiają one przepływom uchodzenie
z systemu oraz utrzymują pracę w ramach aksjomatyki własności, a
pragnienie w zaaplikowanych ramach rodziny; przy czym takie
wyobcowanie społeczne obejmuje z kolei wyobcowanie umysłowe, które
znajduje swoje przedstawienie w nerwicy, perwersji i psychozie (chorobach
psychicznych).
Prawdziwa polityka psychiatrii czy też antypsychiatrii opierałaby się
tym samym na: 1) rozbiciu wszelkich reterytorializacji, które przekształcają
szaleństwo w chorobę umysłową; 2) wyzwoleniu w każdym przepływie
schizoidalnego ruchu deterytorializacji w taki sposób, że określenie to nie
mogłoby już definiować określonego rezyduum jako przepływu szaleństwa,
lecz wpływało zarazem na przypływ pracy i pragnienia, produkcji, wiedzy i
twórczości w ich najgłębszej tendencji. Szaleństwo nie istniałoby jako
szaleństwo, nie dlatego, że przekształcałoby się w „chorobę psychiczną”,
lecz raczej dlatego, że otrzymywałoby wsparcie w każdym innym
przepływie, w tym przepływach nauki i sztuki – byłoby bowiem jasne, że
jest ono nazywane szaleństwem i tak też się przejawia tylko dlatego, że jest
pozbawione tego wsparcia i zostaje zredukowane do samotnego
zaświadczania o deterytorializacji jako uniwersalnym procesie. Tylko przez
niesłuszne uprzywilejowanie, uprzywilejowanie ponad swoje możliwości,
szaleństwo wariuje. W tym znaczeniu Foucault zapowiadał, że nastaną
kiedyś czasy, w których zniknie szaleństwo, nie tylko dlatego, że miałoby
ono zostać przeniesione do kontrolowanej przestrzeni choroby umysłowej
(„wielkich letnich akwariów”), co raczej z tej racji, że zewnętrzna granica,
do której odsyła, zostałaby przekroczona przez inne przepływy, które
wymykają się kontroli i pociągają nas za nimi309. Musimy więc powiedzieć,
że nigdy nie zajdziemy zbyt daleko w deterytorializacji: nie widzieliście
jeszcze wszystkiego – nieodwracalnego procesu. A gdy uwzględniamy
głęboką sztuczność tego, co występuje w perwersyjnych reterytorializacjach,
ale także w szpitalnych reterytorializacjach psychotycznych bądź rodzinnych
reterytorializacjach nerwicowych, wołamy do siebie: jeszcze więcej
perwersji, jeszcze więcej sztuczności! Aż ziemia stanie się tak sztuczna, że
ruch deterytorializacji sam z siebie zmuszony będzie stworzyć nową ziemię.
Psychoanaliza jest pod tym względem szczególnie zadowalająca: cała jej
perwersyjna terapia opiera się na przekształcaniu nerwicy rodzinnej w
sztuczną nerwicę (przeniesienie), na wyniesieniu kozetki – wysepki z
niepodzielnym władcą, psychoanalitykiem – do poziomu autonomicznego
terytorializmu i ostatecznej sztuczności. Wystarcza więc odrobina
dodatkowego wysiłku, żeby wszystko wywrócić i w końcu porwać nas ku
innym, odległym lądom. Pstryczek schizoanalizy wznawiający ruch znowu
wiąże się z tendencją i popycha symulakra do punktu, w którym przestają
być sztucznymi obrazami, by stać się wskaźnikami nowej ziemi. Tym
właśnie jest wypełnienie procesu: nie uprzednio istniejącą ziemią obiecaną,
lecz ziemią stwarzającą się w przebiegu swej tendencji, swojego rozwiązania
i deterytorializacji. Ruch teatru okrucieństwa. Z teatrem produkcji mamy
bowiem do czynienia tam, gdzie przepływy przekraczają próg
deterytorializacji i wytwarzają nową ziemię (bynajmniej nie nadzieja, lecz
zwykły „protokół”, „schemat”, w ramach którego ten, kto uchodzi, stwarza
ujścia i kreśli ziemię w trakcie swojej deterytorializacji). Czynny punkt
ujścia, gdzie rewolucyjne, artystyczne, naukowe i schizo-(analityczne)
maszyny stają się nawzajem swoimi częściami.
5. Drugie zadanie
Różnica reżimów nie może jednak sprawić, że zapomnimy o tożsamości
natury. Istnieją w zasadzie dwa bieguny; ale jeśli mamy oba przedstawiać w
postaci dualności formacji molowych i formacji molekularnych, nie wolno
nam zadowalać się takim sposobem prezentacji, ponieważ nie ma formacji
molekularnej, która sama nie byłaby inwestycją formacji molowej. Nie ma
maszyn pragnących, które istniałyby poza maszynami społecznymi, jakie
tworzą na wielką skalę; nie ma również maszyn społecznych bez maszyn
pragnących, które zaludniają je na małą skalę. Nie ma także łańcucha
molekularnego, który nie przechwytywałby całych bloków kodu lub
aksjomatyki molowej, a żaden z tych bloków nie zawierałby lub nie zlepiał
fragmentów łańcucha molekularnego. Sekwencja pragnienia znajduje swoje
przedłużenie w sekwencji społecznej; lub inaczej: trybami maszyny
społecznej są części maszyn pragnących. Mikrowielości pragnące mają
charakter równie zbiorowy, co wielkie układy społeczne, ściśle nieoddzielne
i będące tą samą produkcją. Z tego punktu widzenia dualność biegunów
przebiega nie tyle między molowością a molekularnością, ile wewnątrz
molowych inwestycji społecznych, skoro formacje molekularne t a k c z y
i n a c z e j są takimi inwestycjami. Z tego też powodu zmienialiśmy naszą
terminologię w zależności od opisywanego bieguna. Niekiedy
przeciwstawiliśmy sobie molowość i molekularność jako paranoiczne,
znaczące, ustrukturyzowane linie integracji oraz schizofreniczne,
maszynowe i rozproszone linie ujścia; lub jako wykres perwersyjnych
reterytorializacji oraz ruch deterytorializacji schizofrenicznych. Innym
razem z kolei przeciwstawialiśmy je jako dwa wielkie typy jednakowo
społecznych inwestycji, jeden osiadły i wzajemnie-ujednoznaczniony, o
tendencji reakcyjnej lub faszystowskiej, drugi nomadyczny i wieloznaczny,
o tendencji rewolucyjnej. W rzeczywistości w deklaracjach schizoidalnych
„od wieków należę do podrzędnej rasy”, „jestem bydlęciem, czarnym”,
„wszyscy jesteśmy niemieckimi Żydami”, pole społeczno-historyczne jest
zainwestowane w równym stopniu, co w paranoicznym zwrocie „jestem
jednym z was, jesteśmy u siebie, jestem czystym aryjczykiem, na zawsze z
wyższej rasy”… Z punktu widzenia inwestycji libidynalnych między jedną a
drugą formułą możliwa jest każda oscylacja. Jak to możliwe? Jak
schizofreniczne ujście w swoim molekularnym rozproszeniu może tworzyć
inwestycję równie silną i określoną, co druga inwestycja? Dlaczego dwie
inwestycje społeczne, odpowiadające dwóm biegunom? Otóż dlatego, że
wszędzie natrafiamy na molowość o r a z molekularność: ich dysjunkcja
jest stosunkiem dysjunkcji włączającej, która zmienia się jedynie zgodnie z
dwoma kierunkami podporządkowania, w zależności od tego, czy zjawiska
molekularne podporządkowują się wielkim układom, czy przeciwnie,
podporządkowują je sobie. Na jednym biegunie wielkie układy, wielkie
formy stadne, nie powstrzymują uchodzenia, które je przenosi, i
przeciwstawiają mu inwestycję paranoiczną jako „ucieczkę przed ucieczką”.
Na drugim biegunie ujście schizofreniczne opiera się nie tylko na wycofaniu
społecznym lub życiu na uboczu: wywołuje uchodzenie tego, co społeczne,
przez wielość otworów, które przegryzają się i przebiją przez to, co
społeczne, zawsze bezpośrednio na nim zaczepione, rozmieszczając ładunki
molekularne, które wysadzą to, co należy wysadzić, obalą to, co należy
obalić, zmuszą do ucieczki to, co musi uchodzić, w każdym punkcie
dokonując przekształcenia schizofrenii jako procesu w siłę rzeczywiście
rewolucyjną. Czym bowiem jest schizol, jeśli nie nade wszystko tym, kto nie
potrafi już znieść „tego wszystkiego”, pieniędzy, giełdy, sił śmierci – czy, jak
mówił Niżyński, wartości, obyczajów, ojczyzn, religii, prywatnych
przekonań? Zasadnicza różnica między schizofrenikiem i rewolucjonistą to
różnica między tym, kto ucieka, a tym, kto wywołuje ucieczkę tego, przed
czym ucieka, gdy przebija się przez nieczysty kanał, sprowadza powódź,
uwalnia przepływ, przecina schiz. Schizofrenik nie jest rewolucjonistą, lecz
proces schizofreniczny (w którym schizol jest niczym innym, jak tylko
zerwaniem bądź kontynuacją w pustce) niesie w sobie potencjał
rewolucyjny. Tym, którzy mówią, że ucieczka to wyraz braku odwagi,
odpowiadamy: czy istnieje coś, co nie byłoby ucieczką, a z a r a z e m
i n w e s t y c j ą s p o ł e c z n ą? Można wybierać tylko między dwoma
biegunami: paranoicznym przeciw-ujściem, kierującym każdą reakcyjną,
konformistyczną i faszystowską inwestycją, a schizofrenicznym ujściem,
które może przekształcić się w inwestycję rewolucyjną. Blanchot opisuje w
godny podziwu sposób to rewolucyjne ujście, ten upadek, o którym należy
myśleć i którego należy dokonać, jako coś nadzwyczaj pozytywnego:
„Czym jest ta ucieczka? Tak źle dobrane słowo nie może zadowalać. Wszak
odwaga jest raczej akceptacją ucieczki niż spokojnym i obłudnym życiem w
fałszywym schronieniu. Wartości, obyczaje, ojczyzny, religie i owe
prywatne przekonania, którymi szczodrze obdarza nas własna próżność i
samozadowolenie, są tak samo oszukańczym zamieszkaniem, co świat
urządzony dla tych, którzy myślą, że trwają w wyprostowanej i nieruchomej
pozie wśród rzeczy stałych. Nie mają pojęcia o tej bezmiernej ucieczce, gdy,
nieświadomi siebie, podążają w jednostajnym szumie swych pospiesznych
kroków, bezosobowo przenoszeni w wielkim niezmiennym ruchu. Ucieczką
przed ucieczką. Tak jak człowiek, któremu objawiona została tajemnica
zbłąkania, nie może już znieść życia w fałszywych pozorach osiadłości.
Najpierw stara się przypisać ten ruch samemu sobie. Chciałby się wycofać
osobiście. Żyć na uboczu… Ale być może właśnie ten upadek nie może już
być osobistym przeznaczeniem, lecz losem każdego z nas”325. W tym
względzie pierwsza teza schizoanalizy jest następująca: każda inwestycja
jest społeczna i w każdym przypadku oddziałuje na pole społeczno-
historyczne.
Przypomnijmy główne cechy formacji molowej lub formy stadnej:
unifikacja, totalizacja sił molekularnych przez statystyczną akumulację,
która podlega prawu wielkich liczb. Tak uzyskana jedność może być
biologiczną jednością g a t u n k ó w lub strukturalną jednością socius:
społeczny lub żyjący organizm jest całością złożoną, całościowym czy
kompletnym obiektem. To właśnie w odniesieniu do tego nowego porządku
obiekty częściowe ujawniają się w postaci braku, a całość uważa się za
brakującą w obiektach częściowych. Tak pragnienie stapia się z brakiem.
Przepływ tysiąca cięć, które określają pozytywne rozproszenie w
wielkościach molekularnych, rozkłada się na wakuolach braku, które
wykonują owo spojenie w układach statystycznych porządku molowego. W
tym sensie Freud istotnie pokazał, jak wygląda przejście ze stanu
rozproszenia wielości psychotycznych, opartych na cięciach lub schizach, do
wielkich określonych całościowo wakuoli typu nerwicowego czy
kastracyjnego: neurotyk potrzebuje całościowego obiektu, wobec którego
obiekty częściowe mogą być określane jako brak, i odwrotnie326. Ale na
jeszcze ogólniejszym poziomie statystyczne przekształcenie wielości
molekularnych w układ molowy organizuje brak na wielką skalę. Taki typ
organizacji ze swej istoty należy do organizmu biologicznego lub
społecznego, gatunku lub socius. Nie ma społeczeństwa, które nie
zarządzałoby brakiem we własnym łonie, za pomocą różnorakich środków,
które są mu właściwe (owe środki różnią się od siebie, na przykład w
społeczeństwie typu despotycznego czy w społeczeństwie kapitalistycznym,
gdzie rynkowa gospodarka wynosi je do poziomu doskonałości do tej pory
nieznanego). Owo spojenie pragnienia z brakiem jest tym, co wyznacza
zbiorowe i jednostkowe cele, plany i zamiary – zamiast pragnienia
ujmowanego w rzeczywistym porządku swojej produkcji, która zachowuje
się tak, jak pozbawione celów i zamiarów zjawiska molekularne. Toteż nie
należy sądzić, że statystyczna akumulacja jest losowa albo że przynosi
przypadkowe wyniki. Przeciwnie, jest owocem selekcji dokonanej na
elementach losowych. Gdy Nietzsche mówi, że przeprowadza się selekcję
przeważnie n a k o r z y ś ć w i e l k i c h l i c z b, dzieli się zasadniczą
intuicją, która zainspiruje nowoczesną myśl. Idzie mu bowiem o to, że
wielkie liczby czy wielkie układy nie istnieją przed selektywnym naciskiem,
który uwalnia z nich linie osobliwości, choć również o to, że, zupełnie
przeciwnie, z nich powstaje ten selektywny nacisk, który zgniata, eliminuje i
reguluje osobliwości. Nie tyle selekcja zakłada pierwotną stadność, ile
stadność zakłada selekcję, z której powstaje. „Kultura” jako selektywny
proces znakowania lub zapisywania odkrywa wielkie liczby, na rzecz
których jest wdrażana. Toteż statystyka nie ma charakteru funkcjonalnego,
lecz strukturalny, odnosi się do łańcucha zjawisk, które selekcja już
częściowo uzależniła (łańcuch Markowa). To samo możemy zaobserwować
w kodzie genetycznym. Innymi słowy, formy stadne nigdy nie są dowolne,
odsyłają do form ujakościowionych, które je wytwarzają, twórczo
selekcjonując. Nie mamy do czynienia z kolejnością: stadność → selekcja,
lecz raczej: mnogość molekularna → formy stadne dokonujące selekcji →
układy molowe lub stadne, które z nich wynikają.
Czym są owe formy ujakościowione czy, jak mówił Nietzsche,
„formacje suwerenne”, które odgrywają rolę przedmiotowości
totalizujących, unifikujących, znaczących, utrwalających organizacje, braki i
cele? To ciała pełne określające modi socius, prawdziwe masywne układy
ziemi, despoty i kapitału, ciała pełne lub materie odziane, które odróżniają
się od pełnego ciała bez organów czy nagiej materii molekularnej produkcji
pragnącej. Gdyby dociekać pochodzenia tych form m o c y, oczywiste
stanie się, że nie dają się one wyjaśnić żadnym planem ani żadnym celem,
same bowiem wyznaczają cele i określają plany. Forma tego czy innego
socius, ciała ziemi, ciała despoty czy ciała kapitału-pieniądza jest
uzależniona od stanu bądź poziomu rozwoju intensywnego sił wytwórczych,
jako że siły te określają człowieka-naturę, niezależnie od wszelkich formacji
społecznych, czy raczej wspólnie dla każdej formacji (to, co marksiści
nazywają „określoną pracą użyteczną”). Forma lub jakość socius sama jest
więc wytwarzana, ale jako niewytworzona – to znaczy jako naturalne czy
boskie założenie produkcji odpowiadające danemu poziomowi, któremu
przyznaje strukturalną jedność i wyznacza pozorne cele, na które się
nakłada, oraz których siły przywłaszcza, określając selekcje, akumulacje i
siły przyciągania, bez których nie przyjęłyby społecznego charakteru.
Właśnie w tym znaczeniu produkcja jest produkcją pragnącą w
o k r e ś l o n y c h w a r u n k a c h. Te określone warunki są zatem
formami stadności, jako socius czy ciało pełne, na podstawie którego
formacje molekularne ustanawiają molowe układy.
Możemy więc przedstawić drugą tezę schizoanalizy: w ramach
inwestycji społecznych wyodrębnimy nieświadomą inwestycję libidynalną
grupy czy pragnienia oraz przedświadomą inwestycję interesu czy klasy. Ta
ostatnia przechodzi przez wielkie cele społeczne i odnosi się do organizmu
lub organów zbiorowych, w tym urządzonych wakuoli braku. Klasa jest
definiowana przez reżim syntez, przez stan połączeń globalnych, przez
wykluczające dysjunkcje, przez szczątkowe koniunkcje, które
charakteryzują dany układ. Przynależność klasowa odsyła do roli w
produkcji i antyprodukcji, miejsca w inskrypcji, udziału, jaki przypada
podmiotom. Przedświadomy interes klasowy odnosi się zatem do elementów
pobranych z przepływu, odłączonych z kodów, subiektywnych resztek lub
zysków. Z tego punktu widzenia prawdą jest, że układ p r a k t y c z n i e
nie obejmuje innej klasy niż ta, która ma interes w danym reżimie. Jednym
sposobem, w jaki inna klasa może się ustanowić, jest przeciw-inwestycja
stwarzająca własny interes w postaci nowych celów społecznych, nowych
organów i środków, nowych możliwości syntez społecznych. Stąd ta inna
klasa potrzebuje reprezentacji w aparacie partyjnym, który wyznacza owe
cele i owe środki, a w dziedzinie przedświadomości dokonuje
rewolucyjnego cięcia (na przykład cięcia leninowskiego). Toteż w tej
dziedzinie przedświadomych inwestycji klasy czy interesu łatwo odróżnić
to, co reakcyjne czy reformistyczne, od tego, co ma charakter rewolucyjny.
Ale ci, którzy w tym znaczeniu mają interes, są zawsze w mniejszości w
stosunku do tych, których interes niejako jest „posiadany” czy
„reprezentowany”: klasa z punktu widzenia praktyki jest nieskończenie
węższa i mniej liczna niż klasa rozpatrywana teoretycznie. Stąd sprzeczności
utrzymujące się w łonie klasy panującej, to znaczy klasy po prostu. Jest to
oczywiste w systemie kapitalistycznym, gdzie, na przykład, dochodzi do
akumulacji pierwotnej wyłącznie na rzecz wąskiej frakcji w układzie klasy
panującej327. Nie jest to jednak tak oczywiste w przypadku rewolucji
rosyjskiej, w obliczu wytworzenia się jej aparatu partyjnego.
Niemniej tak przedstawiona sytuacja nie rozwiąże następującego
problemu: dlaczego wielu z tych, którzy mają lub powinni mieć obiektywny
interes rewolucyjny, zachowuje przedświadome inwestycje o charakterze
reakcyjnym, podczas gdy innym zdarza się, choć rzadko, dokonywać
przedświadomych inwestycji rewolucyjnych, mimo że obiektywnie ich
interes jest reakcyjny? Czy należy powoływać się w jednym przypadku na
pragnienie sprawiedliwości, ideologicznie słuszną pozycję oraz słuszny i
sprawiedliwy pogląd, w innym przypadku zaś na zaślepienie, owoc
ideologicznego złudzenia czy oszustwa? Rewolucjoniści często zapominają
bądź nie chcą przyznać, że rewolucji żąda się i dokonuje z pragnienia, a nie
z obowiązku. Tak jak wszędzie indziej, pojęcie ideologii jest tu nieznośne,
gdyż ukrywa rzeczywiste problemy, które zawsze są problemami natury
organizacyjnej. Jeśli Reich zadał najistotniejsze pytanie: „dlaczego masy
pragnęły faszyzmu?”, zadowalając się przy tym odpowiedzią, która
powołuje się na ideologiczność, subiektywność, irracjonalność, negatywność
i zahamowanie, to dlatego, że pozostawał więźniem pojęć pochodnych, które
sprawiły, że nie potrafił tworzyć materialistycznej psychiatrii, o jakiej
marzył, nie pozwoliły mu dostrzec, w jakiej mierze pragnienie jest częścią
bazy, oraz zamknęły go w dualizmie obiektywności i subiektywności (wobec
czego psychoanaliza została związana z subiektywnością, określoną przez
ideologię). Ale wszystko jest subiektywne lub obiektywne – jak kto sobie
życzy. Nie ma tu dystynkcji: prawdziwa dystynkcja przebiega w bazie
ekonomicznej i j e j i n w e s t y c j a c h. Ekonomia libidynalna jest
równie obiektywna, co ekonomia polityczna, a polityczność równie
subiektywna, co libidynalna, choć obie sfery odpowiadają dwóm sposobom
różnych inwestycji tej samej rzeczywistości jako rzeczywistości społecznej.
Nieświadoma inwestycja libidynalna pragnienia niekoniecznie pokrywa się z
przedświadomymi inwestycjami interesu. Ale potrafi wyjaśnić, dlaczego te
ostatnie mogą stać się zaburzone i perwersyjne w „najmroczniejszej
organizacji”, poniżej wszelkiej ideologii.
Inwestycje libidynalne nie odnoszą się do reżimów syntez społecznych,
lecz do poziomu rozwoju sił lub energii, od których owe syntezy są
uzależnione. Nie odnoszą się do pobrań, odłączeń i resztek, jakie niosą ze
sobą owe syntezy, lecz do natury przepływów i kodów, które je warunkują.
Nie odnoszą się do celów i środków społecznych, lecz do ciała bez organów
jako socius, do form władzy dla siebie, która jest obdarta ze znaczenia i celu,
gdyż to z niej wypływają znaczenia i cele, a nie na odwrót. Bez wątpienia
interesy predestynują nas do tej czy innej inwestycji libidynalnej, ale nie są z
nią tożsame. Co więcej, to nieświadome inwestycje skłaniają nas do
szukania interesu raczej po tej niż po drugiej stronie, określania naszych
celów zgodnie z wybraną ścieżką, w przekonaniu, że właśnie z nią związane
są nasze szanse, skoro tam prowadzi nas miłość. Syntezy jawne są tylko
przedświadomymi gradiometrami poziomu rozwoju, a interesy i cele
pozorne to tylko przedświadome wykładniki społecznego ciała pełnego. Jak
zauważa Klossowski w swoim wyjątkowym komentarzu do Nietzschego,
forma władzy utożsamia się z przemocą, której się dopuszcza za sprawą
samej swojej niedorzeczności; może jednak dopuszczać się tej przemocy
tylko wtedy, gdy przypisuje sobie cele i znaczenia, które podzielają nawet
najbardziej zniewolone elementy: „(suwerenne) formacje nie mają innego
celu niż ukrywanie b r a k u c e l u i s e n s u swej suwerenności pod
maską o r g a n i c z n e g o c e l u, jakim jest ich powstanie”, a tym
samym przekształcanie niedorzeczności w duchowość328. Dlatego próby
wyodrębniania w danym społeczeństwie tego, co racjonalne, i tego, co
irracjonalne, są tak jałowe. Oczywiście rola, miejsce czy udział, jakie
przypadają komuś w społeczeństwie i które ten ktoś dziedziczy zgodnie z
prawami społecznej reprodukcji, skłaniają libido do inwestowania w dany
socius jako ciało pełne – w tę niedorzeczną władzę, w której uczestniczymy
bądź mamy okazję uczestniczyć pod osłoną interesów i celów. Niemniej
spotykamy się z bezinteresowną miłością do maszyny społecznej, do formy
władzy i poziomu rozwoju, dla nich samych; nawet u kogoś, kto ma w nich
interes, a mimo to kocha je miłością inną niż ta wynikająca z własnego
interesu; nawet u kogoś, kto nie ma żadnego interesu i zastępuje ową
przeciw-inwestycję siłą osobliwej miłości. Przepływy, które spływają po
porowatym ciele pełnym socius – oto obiekt pragnienia, wyższy ponad
wszelkie cele. Nigdy nie popłynie za daleko, nigdy nie przetnie i nigdy nie
zakoduje wystarczająco – i to właśnie w ten sposób! Cóż za piękna
maszyna! Oficer z Kolonii karnej udowadnia, czym może być inwestycja
libidynalna w maszynę o charakterze nie tylko o technicznym, ale i
społecznym, inwestycją, poprzez którą pragnienie pragnie własnej represji.
Zauważyliśmy, jak maszyna kapitalistyczna ustanawia system immanencji
graniczący z wielkim zmiennym przepływem, nie-posesywnym i
nieopanowanym, spływając po pełnym ciele kapitału i tworząc niedorzeczną
władzę. Każdy, podług swojej klasy i osoby, otrzymuje cząstkę owej mocy
albo zostaje z niej wykluczony, o ile wielki przepływ przekształca się w
dochody, w pensje pracowników lub przychody firmy, które określają cele
lub strefy interesu, pobrania, odłączenia i udziały. Inwestowanie w sam
przepływ i jego aksjomatykę nie wymaga, naturalnie, dokładnej znajomości
ekonomii politycznej; to raczej kwestia nieświadomego libido, o ile jest ono
zakładane przez cele. Zdarza się nam widzieć najmniej uprzywilejowanych,
najbardziej wykluczonych, z zapałem inwestujących w system, który ich
uciska i w którym nieustanie z n a j d u j ą interes, gdyż tam właśnie go
szukają i w nim znajdują miarę. Interes zawsze przychodzi później.
Antyprodukcja rozlewa się w systemie: kocha się ją dla niej samej, podobnie
jak sposób, w jaki pragnienie tłumi samo siebie w wielkim układzie
kapitalistycznym. Tłumić pragnienia nie tylko u innych, ale i u siebie, być
gliniarzem dla innych, jak i dla samego siebie – oto, co podnieca. I nie jest to
kwestia ideologii, lecz ekonomii. Kapitalizm gromadzi i opanowuje moc
celów i interesów (w ł a d z ę) , lecz odczuwa bezinteresowną miłość do
niedorzecznej i nieopanowanej maszyny. Och, to jasne, że kapitalista nie
pracuje ani dla siebie, ani dla swoich dzieci, ale dla nieśmiertelności
systemu. Przemoc bez celu, radość, czysta radość z poczucia, że jest się
trybem w maszynie, że jest się zanurzonym w przepływach, przeciętym
schizmami. Z zajęcia pozycji, w której przenika, przecina i rucha cię socius,
ze znalezienia właściwego miejsca, gdzie, zgodnie z celami i interesami,
jakie nam przypisano, mamy poczucie dostępu do czegoś bezinteresownego
i bezcelowego. Rodzaj sztuki dla sztuki w libido, posmak dobrze wykonanej
roboty, każdy na swoim miejscu, bankier, gliniarz, żołnierz, technokrata,
biurokrata – a dlaczegóż by nie robotnik czy związkowiec… Szeroko
otwarte pragnienie.
Nie tylko inwestycje pola społecznego potrafią zaburzyć inwestycje
interesu i zmusić najmniej uprzywilejowanych i najbardziej wyzyskiwanych
do poszukiwania własnych celów w opresyjnej maszynie, ale również
elementy reakcyjne lub rewolucyjne w przedświadomej inwestycji interesu
niekoniecznie muszą pokrywać się z elementami reakcyjnymi i
rewolucyjnymi w nieświadomej inwestycji libidynalnej. Przedświadoma
inwestycja rewolucyjna odnosi się do nowych celów, nowych syntez
społecznych, nowej władzy. Ale może być również tak, że nieświadome
libido co najmniej częściowo nadal inwestuje w dawne ciało, w dawną
formę mocy, w jej kody i przepływy. To o tyle prostsze, a sprzeczność jest
tym zręczniej ukryta, że stan sił nie przewyższa dawnego stanu bez
zachowywania lub wskrzeszania starego ciała pełnego jako szczątkowej i
podporządkowanej terytorialności (w ten sposób maszyna kapitalistyczna
wskrzesza despotyczne Urstaat, a maszyna socjalistyczna zachowuje
państwowy i rynkowy kapitalizm monopolistyczny). Lecz co ważniejsze:
nawet wtedy, gdy libido przyjmuje w zupełności nowe ciało, nową moc,
która odpowiada celom i syntezom rzeczywiście rewolucyjnym z punktu
widzenia przedświadomości, nie jest wcale pewne, że libidynalna inwestycja
nieświadoma sama w sobie jest rewolucyjna. Albowiem na poziomie
nieświadomych pragnień i przedświadomych interesów przebiegają inne
cięcia. Przedświadome cięcie rewolucyjne jest wystarczająco zdefiniowane
przez awans socius jako ciała pełnego, nosiciela nowych celów, jako formy
mocy lub formacji suwerennej, która w nowych warunkach
podporządkowuje sobie produkcję pragnącą. Ale jakkolwiek libido
odpowiada za inwestowanie w taki socius, to jego inwestycja niekoniecznie
jest rewolucyjna w tym samym znaczeniu, co inwestycja przedświadoma. W
istocie nieświadome cięcie rewolucyjne ze swej strony zakłada ciało bez
organów jako granicę socius, który produkcja pragnąca z kolei
podporządkowuje sobie, pod warunkiem odwrócenia mocy, odwrócenia
podporządkowania. Przedświadoma rewolucja odnosi się do nowego reżimu
produkcji społecznej, który stwarza, dystrybuuje i zaspokaja nowe cele i
interesy; nieświadoma rewolucja nie odnosi się tylko do socius, który
warunkuje tę zmianę jako formę mocy; w obrębie tego socius odsyła do
produkcji pragnącej jako odwróconej mocy na ciele bez organów. To inny
stan przepływów i schizów: w pierwszym przypadku cięcie przebiega
między dwoma formami socius, gdzie miarą drugiej formy jest zdolność do
wprowadzania przepływów pragnienia w nowy kod i nową aksjomatykę
interesu; w drugim przypadku cięcie przebiega w samym socius, mając
zdolność wywoływania przepływów pragnienia zgodnie z ich pozytywnymi
liniami ujścia oraz przecinania ich zgodnie z cięciami cięć wytwórczych.
Najogólniejsza zasada schizoanalizy brzmi: pragnienie jest zawsze
konstytutywne dla pola społecznego. W każdym razie należy do bazy, a nie
do ideologii: pragnienie jest w ramach produkcji jako produkcji społecznej,
tak jak produkcja – w ramach pragnienia jako produkcji pragnącej. Ale te
sformułowania można rozumieć dwojako, w zależności od tego, czy
pragnienie poddaje się ustrukturyzowanemu układowi molowemu, jaki
ustanawia w danej formie mocy i stadności, czy też podporządkowuje wielki
układ funkcjonalnym wielościom, jakie samo tworzy w skali molekularnej
(w tym, podobnie jak w drugim przypadku, nie chodzi już o jednostki czy
osoby). Jeśli więc przedświadome cięcie rewolucyjne pojawia się na
pierwszym poziomie, a charakterystyka nowego układu je definiuje, to
nieświadomość czy libidynalność należy do drugiego poziomu i jest
określana przez napędową rolę produkcji pragnącej i pozycji jej wielości.
Jest więc zrozumiałe, że grupa może być rewolucyjna z perspektywy
interesu klasowego i jej przedświadomych inwestycji, lecz taka nie być, a
nawet pozostawać faszystowska czy policyjna z punktu widzenia jej
inwestycji libidynalnych. Prawdziwie rewolucyjne interesy przedświadome
niekoniecznie zakładają nieświadome inwestycje o takiej samej naturze;
nigdy nie da się zastąpić maszyny pragnienia aparatem interesu.
Grupa rewolucyjna na poziomie przedświadomym pozostaje g r u p ą
u j a r z m i o n ą nawet wtedy, gdy zdobywa władzę, ponieważ owa władza
odsyła do formy mocy, która nadal zniewala i zgniata produkcję pragnącą.
Odkąd taka grupa staje się rewolucyjnie przedświadoma, wciąż prezentuje
nieświadomą charakterystykę grupy ujarzmionej: podporządkowanie socius
jako trwałej podstawie, która przypisuje sobie siły wytwórcze,
wyprowadzając i absorbując wartość dodatkową; rozproszenie antyprodukcji
i elementów śmiercionośnych w systemie, który czuje się i pragnie zostać
tym bardziej nieśmiertelny; zjawiska wzmacniania „nad-ja”, narcyzmu i
hierarchii grupowej, mechanizmy represji pragnienia. G r u p a
p o d m i o t o w a natomiast jest grupą, której inwestycje libidynalne same
w sobie są rewolucyjne; zmusza pragnienie do przeniknięcia w pole
społeczne i podporządkowania socius lub formy mocy produkcji pragnącej;
jest wytwórcą pragnienia i pragnieniem, które wytwarza, wynajduje zawsze
śmiertelne formacje, które zwalczają w niej rozpraszanie się instynktu
śmierci; symbolicznym określeniom podporządkowania przeciwstawia
rzeczywiste współczynniki poprzeczności, pozbawione hierarchii czy „nad-
ja” grupy. To prawda, że wszystko komplikuje się dlatego, że te same osoby
mogą należeć do obu grup w różnoraki sposób (Saint-Just, Lenin), albo
dlatego, że ta sama grupa może mieć równocześnie oba zestawy cech, w
odmiennych, lecz współistniejących sytuacjach. Grupa rewolucyjna może
wciąż przyjmować formę grupy ujarzmionej, a jednak w pewnych
warunkach skłaniać się ku odgrywaniu roli grupy podmiotowej. Nieustannie
przechodzi się z jednej grupy do drugiej. Grupy podmiotowe nieustannie
wywodzą się z grup podporządkowanych, gdy z nimi zrywają: przenoszą
pragnienie i przecinają je coraz dalej, przekraczają progi, wiążą maszyny
społeczne z tworzącymi je siłami elementarnymi329. Ale i odwrotnie, także
nieustannie się zamykają, przemodelowują na obraz grup ujarzmionych:
przywracają wewnętrzne granice, przekształcają wielkie cięcie, którego
przepływy nie potrafią przekroczyć, poddając maszyny pragnące układom
represyjnym, które tworzą na wielką skalę. Istnieje prędkość, z jaką
ujarzmienie przeciwstawia się współczynnikom poprzeczności. Czy znajdzie
się rewolucja, która nie odczuwałaby pokusy zwrócenia się przeciw swoim
grupom podmiotowym, naznaczenia i usunięcia anarchistów lub elementów
wywrotowych? Jak zwalczać tę nieszczęsną skłonność, która zmusza
pragnienie do przechodzenia od rewolucyjnych inwestycji libidynalnych do
rewolucyjnych inwestycji, które są już tylko przedświadome czy związane z
interesem, potem zaś do inwestycji przedświadomych, które są już tylko
reformistyczne? I gdzie umiejscowić tę czy inną grupę? Czy w ogóle tworzy
ona nieświadome inwestycje rewolucyjne? Grupa surrealistyczna, z jej
niesłychanym podporządkowaniem, z jej narcyzmem i „nad-ja”? (Czasem
jedna osoba działa niczym przepływ-schiz, niczym grupa-podmiot, zrywając
z grupą ujarzmioną, z której się wyklucza lub zostaje z niej wykluczona:
Artaud schizol). A grupa psychoanalityczna, gdzie ją umiejscowić w tej
złożoności inwestycji społecznych? Za każdym razem, gdy zastanawiamy
się nad tym, kiedy sprawy zaczęły przybierać zły obrót, trzeba cofać się
coraz dalej. Freud jako grupowe nad-ja, edypalizujący dziadek,
ustanawiający Edypa jako granicę wewnętrzną, otoczony wszelkiego rodzaju
małymi Narcyzami, oraz zmarginalizowany Reich, kreślący styczną
deterytorializacji, wywołujący przepływy pragnienia, zrywający granicę,
przekraczający mur. Nie chodzi wszak tylko o literaturę czy nawet o
psychoanalizę. Chodzi o politykę, chociaż – jak wkrótce się przekonamy –
nie jest to kwestia p r o g r a m u.
Zadaniem schizoanalizy jest zatem dotarcie do inwestycji
nieświadomego pragnienia pola społecznego, o ile te odróżniają się od
przedświadomych inwestycji interesu i potrafią nie tylko je zwalczać, ale i
współistnieć z nimi w sposób przeciwstawny. Bywa, że w pokoleniowym
konflikcie starzy zarzucają młodym, wysoce nieprzychylnym tonem, że ci
przedkładają własne pragnienia (samochód, kredyt, pożyczka, relacje w
związku) nad własny interes (praca, oszczędności, dobre małżeństwo). Ale
w tym, co innym wydaje się nieokrzesanym pragnieniem, wciąż ujawniają
się kompleksy pragnienia i interesu oraz mieszanka obu tych form, wyraźnie
reakcyjnych i mgliście rewolucyjnych. Sytuacja jest niezmiernie
zagmatwana. Wydaje się, że schizoanaliza, chcąc rozwikłać, na poziomie
grupowym czy jednostkowym, inwestycje libidynalne pola społecznego, nie
dysponuje niczym poza wskaźnikami – wskaźnikami maszynowymi. W tym
przypadku to właśnie seksualność konstytuuje owe wskaźniki. Potencjał
rewolucyjny nie może być oceniany w kategoriach obiektów, celów czy
źródeł seksualnych popędów kierującymi jednostkami czy grupami;
niewątpliwie perwersja, a nawet wyzwolenie seksualne nie oferują żadnego
przywileju, dopóki seksualność pozostaje zamknięta w ramach „drobnego
świńskiego sekretu”. Rozgłaszanie sekretu nie ma większego sensu,
podobnie jak powoływanie się na prawo do jawności; można go nawet
odkażać, leczyć na sposób naukowy czy psychoanalityczny, narażając się w
ten sposób na ryzyko uśmiercenia pragnienia bądź narzucenia mu form
wyzwolenia posępniejszych niż najokrutniejsze więzienie – dopóki nie
wyrwało się seksualności z kategorii sekretu, nawet ujawnionego, nawet
odkażonego, to znaczy ze źródeł edypalno-narcystycznych, jakie narzuca mu
się w formie kłamstwa, w której sekret staje się jedynie cyniczny, wstydliwy
czy martwy. Oto kłamstwo wyzwolenia seksualności, domagania się dla niej
praw obiektu, celu i źródła, podczas gdy w kodzie edypalnym zostają
utrzymane odpowiednie granice (konflikt, regresja, rozwiązanie, sublimacja
Edypa…), gdy wciąż narzuca się jej formę lub motywację familialistyczną
czy masturbacyjną, która z góry udaremnia wszelkie szanse na wyzwolenie.
Na przykład niemożliwy jest żaden „front homoseksualny”, dopóki
homoseksualność pozostaje w stosunku wykluczającej dysjunkcji względem
heteroseksualności, która odnosi obie formy do wspólnego edypalnego i
kastracyjnego korzenia, odpowiedzialnego jedynie za ich różnicowanie w
dwóch nieskomunikowanych seriach, zamiast ujawniać ich wzajemną
inkluzję i poprzeczną komunikację w zdekodowanych przepływach
pragnienia (dysjunkcje włączające, połączenia lokalne, koniunkcje
nomadyczne). Krótko mówiąc, seksualne stłumienie przetrwa – w jeszcze
bardziej zaciekłej formie niż kiedykolwiek – wszelkie rozpropagowania,
manifestacje, emancypacje, protesty zmierzające do wyzwolenia obiektów,
celów czy źródeł, dopóki seksualność, świadomie bądź nieświadomie,
zachowa koordynaty narcystyczne, edypalne i kastracyjne, które okażą się
na tyle trwałe, by zatriumfowali najsurowsi cenzorzy, owe szare poczciwiny,
o których pisał Lawrence.
Lawrence doskonale pokazuje, że seksualność, w tym
wstrzemięźliwość, jest kwestią przepływów, „nieskończoności różnych czy
nawet przeciwstawnych przepływów”. Wszystko zależy od sposobu, w jaki
owe przepływy – bez względu na obiekt, źródło czy cel – są kodowane i
odcinane, na podstawie stałych figur, bądź przeciwnie, ujmowane w
łańcuchach dekodowania, które przecinają je zgodnie z ruchomymi i
niefiguratywnymi punktami (przepływami-schizami). Lawrence szydzi z
nędzy niezmiennie identycznych obrazów, figuratywnych ról, które tak silnie
zaciskają się na przepływach seksualności: „narzeczona, kochanka, żona,
matka” – można by również dodać: „homoseksualiści, heteroseksualiści” itd.
– każda z tych ról jest rozprowadzana przez trójkąt edypalny, tatę-mamę-ja,
przedstawiające „ja”, które rzekomo znajduje swoje określenie w
odniesieniu do przedstawień taty i mamy, drogą fiksacji, regresji,
wyniesienia, sublimacji – i to zgodnie z jaką zasadą? Zasadą wielkiego
Fallusa, którego nikt nie posiada, znaczącego despotycznego, które podsyca
do najpodlejszej walki, wspólnej nieobecności dla wszystkich wzajemnych
wykluczeń, w której nieczyste sumienie i resentyment wysuszają i
wyczerpują przepływy: „Wyniesienie kobiety na piedestał albo odebranie jej
jakiegokolwiek znaczenia: stworzenie z niej w z o r o w e j gospodyni
domowej, w z o r o w e j matki czy małżonki, to najprostszy sposób, by
uchylić się przed kontaktem z nią. K o b i e t a n i e j e s t w z o r e m
n i c z e g o. N i e m a o d r ę b n e j i o k r e ś l o n e j
o s o b o w o ś c i… Kobieta jest osobliwym i delikatnym rozdrganiem
powietrza, które roznosi się, niezauważone i nieświadome, szukając
odpowiadanego drżenia. Tudzież drżeniem nieznośnym, rozstrojonym i
przykrym dla ucha, raniącym każdego, kto znajduje się w pobliżu. N i e
i n a c z e j j e s t z m ę ż c z y z n ą” 330. Nie drwijmy zbyt pospiesznie z
panteizmu przepływów, obecnego w podobnego rodzaju tekstach: niełatwo
od-edypalizować przyrodę, nawet krajobraz, w stopniu, w jakim potrafił
uczynić to Lawrence. Zasadnicza różnica między psychoanalizą i
schizoanalizą jest następująca: schizoanaliza dociera do niefiguratywnej i
niesymbolicznej nieświadomości, czysto abstrakcyjnej figuralności
(abstrakcyjnej w tym znaczeniu, w jakim mówi się o malarstwie
abstrakcyjnym), do przepływów-schizów, realnego-pragnienia, ujętego
poniżej minimalnych warunków tożsamości.
Cóż innego robi psychoanaliza, przede wszystkim zaś Freud, jeśli nie
utrzymuje seksualności pod śmiertelnym jarzmem drobnego sekretu,
odkrywając zarazem medyczny środek jego upublicznienia, przekształcenia
go w tajemnicę poliszynela, w analitycznego Edypa? Mówią nam:
„zrozumcie, to zupełnie normalne, wszyscy tacy są”, ale nadal tworzy się z
seksualności koncepcję równie wstydliwą i upadlającą, równie figuratywną,
c o k o n c e p c j a c e n z o r ó w. Niewątpliwie psychoanaliza nie
przeszła własnej rewolucji malarskiej. Teza, do której Freud jest wyjątkowo
przywiązany: libido inwestuje w pole społeczne jako takie tylko pod
warunkiem własnej deseksualizacji i sublimacji. Jego przywiązanie wynika z
tego, że chciałby utrzymać seksualność w wąskiej ramie Narcyza i Edypa,
„ja” i rodziny. Odtąd każda seksualna inwestycja libidynalna o wymiarze
społecznym wydaje mu się świadectwem stanu patogennego, „fiksacji”
narcystycznej bądź „regresji” do Edypa i stadiów przededypalnych, którymi
wyjaśni zarówno homoseksualność jako wzmocniony popęd, jak i paranoję
jako mechanizm obronny331. Zauważyliśmy, że libido inwestuje – poprzez
miłość i seksualność – w samo pole społeczne w jego określeniach
ekonomicznych, politycznych, historycznych, rasowych, kulturowych itd.:
libido nieustannie odtwarza Historię, kontynenty, królestwa, rasy, kultury.
Nie w tym rzecz, aby zastępować przedstawieniami historycznymi rodzinne
przedstawienia nieświadomości freudowskiej czy nawet archetypy
nieświadomości zbiorowej. Chodzi wyłącznie o to, by przyznać, że nasze
wybory miłosne znajdują się na skrzyżowaniu „wibracji”, to znaczy
wyrażają połączenia, dysjunkcje, koniunkcje przepływów, które przenikają
społeczeństwo, wchodzą w nie i z niego się wydostają, wiążą je z innymi
społeczeństwami, dawnymi czy dzisiejszymi, odległymi czy zaginionymi,
umarłymi czy nienarodzonymi, afrykańskimi czy orientalnymi, zawsze
płynąc z podziemnym nurtem libido. Nie tyle geohistoryczne figury i posągi,
choć łatwiej przychodzi nam terminowanie z nimi – z książkami,
opowieściami, reprodukcjami – niż z naszą matką; prędzej przepływy i kody
socius, które na niczym się nie wzorują, ale jedynie d e s y g n u j ą strefy
libidynalnej intensywności na ciele bez organów. Przepływy i kody
emitowane, uchwytywane i przechwytywane przez istotę, którą jesteśmy
zmuszeni pokochać, podobną do punktu-znaku, osobliwego punktu w każdej
sieci ciała intensywnego, które reaguje na Historię i z nią wibruje. Freud
nigdy nie był tego tak blisko, jak w Gradivie… Krótko mówiąc, nasze
libidynalne inwestycje w pole społeczne, rewolucyjne czy reakcyjne są tak
dobrze ukryte, tak nieuświadomione, tak przykryte inwestycjami
przedświadomymi, że mogą ujawnić się tylko w naszych seksualnych
wyborach ukochanych obiektów. Miłość nie jest ani rewolucyjna, ani
reakcyjna, lecz jest wskaźnikiem reakcyjnego bądź rewolucyjnego
charakteru społecznych inwestycji libido. Pragnące stosunki seksualne
mężczyzny i kobiety (albo mężczyzny i mężczyzny, albo kobiety i kobiety)
są wskaźnikiem społecznych stosunków międzyludzkich. Miłość i
seksualność są wykładnikami lub gradiometrami – tym razem
nieświadomymi – libidynalnych inwestycji pola społecznego. Za każdą
umiłowaną czy upragnioną istotą stoi czynnik zbiorowego wypowiadania. I
nie jest wcale oczywiste, jak sądził Freud, że libido, by móc zainwestować w
społeczeństwo i jego przepływy, musi się zdeseksualizować i
wysublimować. Wręcz przeciwnie: miłość, pragnienie i ich przepływy
ukazują bezpośrednio społeczny charakter niewysublimowanego libido i
jego seksualnych inwestycji.
Poszukującym tematu do rozprawy o psychoanalizie nie należy
doradzać szerokich badań nad epistemologią psychoanalityczną, lecz raczej
skromne i ograniczone wątki. Na przykład: teoria służących i pomocy
domowych w myśli Freuda. Tutaj znajdziemy prawdziwe wskazówki. W
zagadnieniu służących, na każdym kroku obecnym w studiowanych przez
Freuda przypadkach, ujawnia się wzorcowe niezdecydowanie Freudowskiej
myśli, nader szybko rozstrzygnięte na rzecz tego, co zmieni się w
psychoanalityczny dogmat. Philippe Girard w swoim nieopublikowanym
komentarzu, który naszym zdaniem przedstawia wielką wartość, stawia
problem na kilku poziomach. Po pierwsze, Freud odkrywa „własnego”
Edypa w złożonym kontekście społecznym, który obejmuje starszego
przyrodniego brata z majętnej strony rodziny oraz podkradającą gosposię w
roli ubogiej kobiety. Po drugie, romans rodzinny i fantazjowanie są
najczęściej przedstawiane przez Freuda jako prawdziwy dryf pola
społecznego, w którym rodziców zastępuje się osobami o w y ż s z y m
l u b n i ż s z y m s t a t u s i e (syn księżnej uprowadzony przez
Cyganów albo syn biedaków przygarnięty przez burżujów); tak zresztą
czynił już Edyp, gdy powoływał się na swoje niskie pochodzenie. Po trzecie,
Człowiek od Szczurów nie tylko umieszcza swoją nerwicę w na wskroś
wojskowym polu społecznym, nie tylko każe jej obracać się wokół tortur o
orientalnej proweniencji, ale również zmusza nerwicę, by przechodziła
między dwoma biegunami, wyznaczanymi przez b o g a t ą i u b o g ą
k o b i e t ę, pod wpływem osobliwej nieświadomej komunikacji z
nieświadomością ojca. Pierwszym, który podkreślił znaczenie tych wątków,
całkowicie podważających Edypa, był Lacan; zwrócił on uwagę na
występowanie „kompleksu społecznego”, w którym podmiot niekiedy
próbuje zaakceptować własną rolę, lecz za cenę rozszczepienia obiektu
seksualnego na kobietę bogatą i kobietę biedną, innym razem zaś utrzymuje
jednolitość obiektu seksualnego, tym razem jednak za cenę rozszczepienia
„własnej funkcji społecznej” na drugim końcu łańcucha. Po czwarte,
Człowiek od Wilków przejawia silne upodobanie do ubogich kobiet: chłopki
robiącej pranie na czworakach czy służącej myjącej podłogę332. Otóż
zasadniczy problem w związku z tymi tekstami jest następujący: czy w tych
s e k s u a l n o-s p o ł e c z n y c h inwestycjach oraz w tych wyborach
obiektów należy widzieć prostą zależność od rodzinnego Edypa? Czy
musimy za wszelką cenę ocalać Edypa, interpretując takie inwestycje i
wybory obiektów jako obronę przed kazirodztwem (tak należałoby
odczytywać romans rodzinny albo życzenie samego Edypa, by urodzić się w
ubogiej rodzinie, co miałoby go uwolnić od ciężaru zbrodni)? Czy należy
doszukiwać się w nich kompromisu i substytutu kazirodztwa? (wówczas w
przypadku C z ł o w i e k a o d W i l k ó w chłopka staje się substytutem
siostry, nosząc to samo imię, co ona, albo osoba pracująca na czworakach
staje się substytutem matki zaskoczonej podczas stosunku; a w przypadku
C z ł o w i e k a o d S z c z u r ó w należałoby doszukiwać się ukrytego
powtórzenia sytuacji rodzicielskiej, nawet jeśli znaczy to wzbogacenie lub
zapłodnienie Edypa czwartym, „symbolicznym” terminem,
odpowiedzialnym za uwzględnianie rozszczepień, poprzez które libido
inwestuje w pole społeczne). Freud stanowczo opowiada się za wybraniem
powyższej ścieżki; tym bardziej że jego stanowczość, jak sam przyznaje,
wynika z chęci rozliczenia się z Jungiem i Adlerem. I rozpoznawszy u
Człowieka od Wilków „skłonność do poniżania” kobiety jako miłosnego
obiektu, wyprowadza wniosek, że chodzi jedynie o „racjonalizację”, a
„prawdziwa i ukryta determinacja” prowadzi nas jak zwykle do siostry i
mamy, ujmowanych jako zaledwie „pobudki czysto erotyczne”!
Podchwytując odwieczną piosnkę Edypa, odwieczną kołysankę, napisze:
„dziecko pomija różnice społeczne, które jeszcze niewiele dlań znaczą, i
nawet ludzi niższego stanu zalicza w poczet rodziców, jeśli tylko – podobnie
jak rodzice – darzą je miłością”333.
Nieustanie wpadamy w fałszywą alternatywę, w którą zapędził Freuda
Edyp, później zaś utwierdził go w niej spór z Jungiem i Adlerem: albo –
powiada Freud – porzucicie seksualną pozycję libido na rzecz indywidualnej
czy społecznej woli mocy bądź prehistorycznej nieświadomości zbiorowej,
albo uznacie Edypa, uczynicie z niego seksualną siedzibę libido, a z mamy i
taty „pobudkę czysto erotyczną”. Edyp, kamień pobierczy nieskalanego
psychoanalityka, na którym wygładza on ostrze u d a n e j k a s t r a c j i.
Jak zatem wygląda inny kierunek, dostrzeżony przez Freuda w romansie
rodzinnym, chwilę przed zatrzaśnięciem się pułapki edypalnej? Odkrywa go
Philippe Girard, przynajmniej hipotetycznie: nie ma rodziny, w której nie
byłoby urządzonych wakuoli, w której nie ujawniałyby się cięcia
pozarodzinne, w których pogrąża się libido, by seksualnie zainwestować w
to, co nie jest rodziną – to znaczy: i n n ą k l a s ę w empirycznej postaci
„najbogatszych lub najuboższych”, niekiedy zaś w obu postaciach
jednocześnie. Czyż wielki Inny, nieodzowny do ustanowienia pragnienia, nie
jest Innym społecznym, różnicą społeczną ujętą i obsadzoną w postaci tego,
co nie jest rodziną wewnątrz rodziny? Libido wcale nie rozpoznaje w innej
klasie wyniosłego lub upodlonego obrazu matki, lecz obcego, nie-matkę,
nie-ojca, nie-rodzinę, w s k a ź n i k t e g o, c o w p ł c i
n i e l u d z k i e, a bez czego libido nie mogłoby złożyć swoich maszyn
pragnących. Walka klasowa przenika do samego serca zmagań pragnienia.
Romans rodzinny nie jest pochodną Edypa. To Edyp jest pochodną romansu
rodzinnego, a co za tym idzie, pola społecznego. Nie w tym rzecz, by
odmawiać znaczenia spółkowaniu rodziców i pozycji matki; ale kiedy jej
pozycja upodabnia się do pomywaczki podłóg lub zwierzęcia, co upoważnia
Freuda do stwierdzenia, że zwierzę czy służąca zastępuje matkę, niezależnie
od społecznych czy gatunkowych różnic, zamiast do wyprowadzenia
wniosku, że matka funkcjonuje również jako coś innego niż matka i podsyca
w dziecięcym libido zróżnicowane inwestycje społeczne, a zarazem otwiera
na relację z płcią nieludzką? Bowiem to, czy matka pracuje, czy pochodzi z
bogatszej czy z biedniejszej rodziny niż ojciec, wiąże się z cięciami i
przepływami, które przenikają rodzinę, lecz z każdej strony wykraczają poza
nią i nie mają charakteru rodzinnego. Od początku zastanawialiśmy się nad
tym, czy libido uznaje matkę i ojca czy raczej sprowadza działanie rodziców
do czegoś innego – do czynników produkcji związanych z innymi
czynnikami w produkcji społeczno-pragnącej. Z perspektywy inwestycji
libidynalnej rodzice nie tylko otwierają się na innych, ale i sami są
przecinani i rozszczepiani przez innych, którzy ich defamilizują, zgodnie z
prawami produkcji społecznej i produkcji pragnącej: matka funkcjonuje w
roli zamożnej lub ubogiej kobiety, służącej lub księżniczki, pięknej
dziewczyny lub starszej pani, zwierzęcia lub Najświętszej Panny, czasem w
obu postaciach równocześnie. Całość odbywa się w maszynie, która rozbija
określenia ściśle rodzinne. Sieroce libido inwestuje w pole społecznego
pragnienia, pole produkcji i antyprodukcji, razem z jego cięciami i
przepływami, gdzie rodzice sprawują funkcje i odgrywają role
nierodzicielskie, skonfrontowani z innymi funkcjami i innymi rolami. Czy
należy przez to rozumieć, że rodzice nie odgrywają żadnej nieświadomej
roli? Oczywiście, że odgrywają, lecz na dwa ściśle określone sposoby, które
tym bardziej pozbawiają ich rzekomej autonomii. Zgodnie ze stosowanym
przez embriologów odnośnie do jaja rozróżnieniem na bodźce i czynniki
organizujące, rodzice są b o d ź c a m i o d o w o l n e j w a r t o ś c i,
które uruchamiają proces podziału gradientów czy obszarów intensywności
na ciele bez organów: to w odniesieniu do nich, odpowiednio do każdego
przypadku, rozmieszczą się nędza i bogactwo, względnie bogatsi i ubożsi,
jako empiryczne formy różnicy społecznej – dlatego w ramach tej różnicy
wyłaniają się na nowo, przydzieleni do tego czy innego obszaru, jednak w
innej formie niż w postaci rodziców. Czynnikiem organizującym jest
społeczne pole pragnienia, które samo d e s y g n u j e obszary
intensywności, wraz z zaludniającymi je istotami, oraz określa ich
inwestycje libidynalne. Po drugie, rodzice jako rodzice są warunkiem
aplikacji, wyrażającej operację nałożenia pola społecznego, w które
zainwestowało libido, na skończony zbiór docelowy, gdzie libido napotyka
już tylko impasy i blokady, zgodnie z mechanizmami represji i wyparcia
działającymi w ramach tego pola: tym właśnie jest Edyp. W każdym z tych
znaczeń trzecia teza schizoanalizy ustanawia pierwszeństwo libidynalnych
inwestycji pola społecznego przed inwestycjami rodzinnymi, zarówno z
punktu widzenia obwiązywania, jak i stanu faktycznego: dowolny bodziec w
punkcie wyjściowym, zewnętrzny rezultat w punkcie dojścia. Relacja z tym,
co nie jest rodziną, pojawia się zawsze pierwsza, przyjmując formę
seksualności pola w produkcji społecznej oraz nieludzkiej płci w produkcji
pragnącej (gigantyzm i karłowatość).
Często można odnieść wrażenie, że rodziny zbyt dobrze pojęły lekcję
psychoanalizy, nasiąkając duchem czasów czy nawet przyglądając się jej z
dystansu: r o d z i n y b a w i ą s i ę w E d y p a, to cudowne alibi. A
jednak kryje się za tym sytuacja ekonomiczna: matka zredukowana do
zarządzania domem czy zmuszona do męczącej i nieciekawej pracy, dzieci o
niepewnej przyszłości, ojciec, który ma już dosyć bycia żywicielem rodziny
– słowem, zasadnicza relacja ze światem zewnętrznym, od której
psychoanalityk umywa ręce, zbyt zabsorbowany tym, czy jego klienci
grzecznie bawią się zabawkami. Otóż sytuacja ekonomiczna i relacja z
światem zewnętrznym są właśnie tym, w co libido inwestuje i przeciw-
inwestuje jako libido seksualne. Podnieca się przepływami i ich cięciami
Zatrzymajmy się na chwilę i zastanówmy nad motywacjami skłaniającymi
do poddania się psychoanalizie: terapia wymaga znalezienia się w sytuacji
ekonomicznej zależności, która staje się nieznośna dla pragnienia albo na
tyle przepełniona konfliktami, że pragnienie nie może w nią zainwestować.
Psychoanalityk, który tyle mówi o nieodzowności pieniędzy w terapii, jest
nadzwyczaj obojętny na pytanie, kto za nią płaci. Na przykład wtedy, gdy
analiza ujawnia nieuświadomiony konflikt żony z mężem, ale to mąż płaci
za jej analizę. Nie pierwszy raz spotykamy się z dualnością pieniądza jako
struktury zewnętrznego finansowania oraz jako wewnętrznego środka
płatniczego, nieodłączanej od systemu kapitalistycznego obiektywnej
„obłudy”, jaką dualność ta za sobą pociąga. Ale interesująco jest odkryć, jak
ta zasadnicza obłuda panoszy się, w zminiaturyzowanej wersji, w gabinecie
psychoanalityka. Analityk przemawia o Edypie, opowiada o kastracji i
fallusie, o konieczności pogodzenia z własną płciowością – jak mówi Freud
– z ludzką płciowością, o konieczności wyrzeczenia się penisa u kobiet,
rezygnacji z męskiego protestu u mężczyzn… My natomiast twierdzimy, że
nie ma ani kobiety, ani dziecka – w szczególności takiego, które potrafiłoby
„pogodzić się” z własną sytuacją ekonomiczną w społeczeństwie
kapitalistycznym – właśnie dlatego, że sytuacja ta nie ma nic wspólnego z
fallusem czy kastracją, lecz ściśle wiąże się z ekonomiczną zależnością,
która jest nie do zniesienia. A kobiety i dzieci, którym udaje się z nią
„pogodzić”, czynią to jedynie dzięki wybiegom i określeniom całkowicie
odmiennym od ich bycia-kobietą czy bycia-dzieckiem. Fallus nie ma z tym
nic wspólnego, wiele zaś – seksualność jako pragnienie. Fallus bowiem
nigdy nie był obiektem ani przyczyną pragnienia; sam w sobie jest maszyną
do kastracji, maszyną do wybrakowywania pragnienia, osuszania każdego
przepływu, przerabiania każdego cięcia z e w n ę t r z n e g o czy
r e a l n e g o w jedno i to samo zerwanie z t y m, co zewnętrzne, z
t y m, co realne. Do gabinetu analityka przenika zbyt wiele zewnętrznego
świata. Zbyt wiele w jego mniemaniu. Nawet zamknięta scena rodzinna
wydaje się mu przesadnie zewnętrzna. Promuje czystą scenę analityczną,
gabinetowego Edypa i gabinetową kastrację, która powinna być sama dla
siebie własną rzeczywistością, własnym dowodem, i wbrew ruchowi
sprawdzać się tylko wtedy, gdy nie działa i nie ma końca. Psychoanaliza
staje się ogłupiającym narkotykiem, gdzie przedziwny stosunek osobistej
zależności pozwala rozłożonym na kozetce klientom zapomnieć w trakcie
sesji o zależności ekonomicznej, która popycha ich do gabinetu (trochę jak
proces dekodowania przepływów, który pociąga za sobą wzmocnienie
poddaństwa). Czy psychoanalitycy wiedzą, co czynią, gdy edypalizują
kobiety, dzieci, czarnych, zwierzęta? Marzy nam się sytuacja, w której
wkraczamy do ich gabinetów, otwieramy okna, wołając: „okropny zaduch,
potrzeba nam trochę relacji ze światem zewnętrznym”. Pragnienie bowiem
nie przetrwa odcięte od zewnętrznego świata, odcięte od społeczno-
ekonomicznych inwestycji i przeciw-inwestycji. A jeśli istnieje jakaś
„pobudka czysto erotyczna”, mówiąc językiem Freuda, nie jest wcale
pewne, czy to Edyp ją przyjmuje, czy to fallus ją porusza, czy to kastracja ją
przenosi. Pobudka erotyczna, czysto erotyczna, przenika każdy odcinek pola
społecznego, wszędzie tam, gdzie w maszynach społecznych skupiają się i
rozpraszają maszyny pragnące, gdzie dochodzi do wyboru obiektów
miłosnych na skrzyżowaniu, zgodnie z liniami ujścia lub liniami integracji.
Czy nastanie dzień, gdy Aaron odejdzie ze swoim fletem, który nie jest
fallusem, lecz maszyną pragnącą i procesem deterytorializacji?
Załóżmy, że przyzna się nam wszystko: nie stanie się to wcześniej, lecz
dopiero „po czasie”. Dopiero „po czasie”, od pewnego momentu, libido
miałoby inwestować w pole społeczne, „tworzyć” to, co społeczne i
metafizyczne. Takie rozwiązanie pozwala zachować wyjściowe stanowisko
Freuda, zgodnie z którym libido musi się zdeseksualizować, żeby móc
przeprowadzić taki typ inwestycji; zacząć należy jednak od Edypa, od ojca,
od matki i ode mnie (przededypalne stadia pozostają w eschatologicznym
lub strukturalnym związku z organizacją edypalną). Zauważyliśmy, że taka
koncepcja „następstwa” wikła się w radykalne sprzeczności dotyczące
natury czynników aktualnych. Albo molekularna produkcja pragnąca już
uchwytuje libido, które, podobnie jak o osobach, nie wie nic o „ja”, nawet o
„ja” narcystycznym, niemal niezróżnicowanym, gdyż inwestycje libido są
już zróżnicowane, zgodnie z przedosobowym reżimem obiektów
częściowych, osobliwości, intensywności, trybów i części maszyn
pragnienia, gdzie niełatwo rozpoznać ojca, matkę czy mnie (widzieliśmy, ile
sprzeczności rodzi powoływanie się na obiekty częściowe i tworzenie z nich
przedstawicieli osób rodzicielskich czy nośników relacji rodzinnych). Albo
libido inwestuje w osoby i we mnie, lecz jest już ujęte przez produkcję
społeczną i maszyny społeczne, które różnicują osoby nie tyle jako istoty
rodzinne, ile jako pochodne układu molowego, do którego należą w tym
drugim reżimie. Istotnie prawdą jest, że wymiar społeczny i wymiar
metafizyczny pojawiają się razem, zgodnie z dwoma równoczesnymi
znaczeniami p r o c e s u: historycznego procesu produkcji społecznej oraz
metafizycznego procesu produkcji pragnącej. Nie pojawiają się jednak
„później”. Raz jeszcze spójrzmy na obraz Richarda Lindnera, na którym
tłusty chłopiec już zdążył podłączyć maszynę pragnącą do maszyny
społecznej, tym samym obchodząc rodziców, którzy odgrywają wyłącznie
rolę czynników produkcji i antyprodukcji, zarówno w tym, jak i w każdym
innym przypadku. Nie ma tu nic poza tym, co społeczne i metafizyczne.
Jeśli coś wydarza się później, z pewnością nie są to inwestycje społeczne i
metafizyczne libido lub syntezy nieświadomości; przeciwnie, prędzej jest to
Edyp, narcyzm i cały szereg pojęć psychoanalitycznych. Czynniki produkcji
są zawsze „aktualne”, i to już od najwcześniejszego dzieciństwa: aktualność
nie oznacza wydarzeń niedawnych, w przeciwieństwie do wydarzeń z
wczesnego dzieciństwa, lecz to, co jest czynne, w przeciwieństwie do tego,
co jest wirtualne i wydarzy się w pewnych warunkach. Edyp jest wirtualny i
reakcyjny. Zastanówmy się wobec tego, w jakich warunkach wydarza się
Edyp: zbiór wyjściowy – nieskończony, złożony ze wszystkich obiektów,
czynników i relacji produkcji społeczno-pragnącej – zostaje zredukowany do
skończonego zbioru rodzinnego jako zbioru docelowego (o minimum trzech
terminach, których liczbę można, a nawet należy powiększać, choć nie w
nieskończoność). To z a s t o s o w a n i e (a p l i k a c j a) zakłada czwarty,
ruchomy i ekstrapolowany termin, fallusa symbolicznego, który odpowiada
za przeprowadzanie fałdowania lub za ustalenie relacji odpowiedniości; w
rzeczywistości jednak operuje na trzech osobach, składających się na
minimalny zbiór rodzinny: ojcu, matce i dziecku, bądź na ich substytutach.
To jednak nie koniec, ponieważ owe trzy terminy dążą do zredukowania się
do dwóch, czy to w scenie kastracji, gdy ojciec zabija dziecko, czy to w
scenie kazirodczej, gdy dziecko zabija ojca, czy też w scenie okrutnej matki,
gdy matka zabija ojca lub dziecko. Następnie z dwóch przechodzi się do
jednego w narcyzmie, który w żadnym wypadku nie poprzedza Edypa, lecz
jest jego wytworem. Z tego powodu mówiliśmy o maszynie edypalno-
narcystycznej, na której końcu „ja” spotyka własną śmierć jako zerowy
termin czystego wygaszenia, od początku nawiedzającego zedypalizowane
pragnienie, które teraz, na końcu, zostaje utożsamione z Tanatosem. 4, 3, 2,
1, 0: Edyp, wyścig ku śmierci.
Od XIX wieku badania nad chorobami umysłowymi i obłędem
pozostają zakładnikami postulatu familialistycznego oraz jego korelatów:
postulatu personologiczego i „jaźniowego”. Za Foucaultem zauważyliśmy,
że dziewiętnastowieczna psychiatria widziała w rodzinie zarazem przyczynę,
jak i sędziego choroby, w zakładzie odosobnienia zaś rodzinę sztuczną, na
której ciąży zadanie uwewnętrznienia winy i ustalenia odpowiedzialności, a
zatem otoczenia w tym samym stopniu szaleństwa, co leczenia
wszechobecną relacją ojca z dzieckiem. W tej mierze psychoanaliza, daleka
od zerwania z psychiatrią, przeniosła jej wymogi poza mury zakładu,
narzuciwszy wpierw pewne „wolne”, wewnętrzne, intensywne i
fantazmatyczne użycie rodziny, które wydawało się szczególnie odpowiadać
temu, co wyodrębniono w postaci nerwic. Jednak opór psychotyczny z
jednej strony oraz konieczność uwzględnienia etiologii społecznej z drugiej
zmusiły psychiatrów i psychoanalityków do ponownego rozwinięcia – tym
razem w warunkach otwartych – porządku rodziny poszerzonej, z powodu
ich wiary, że to w rodzinie ukrywa się tajemnica choroby, jak i leczenia.
Uwewnętrzniwszy rodzinę w Edypie, uzewnętrznia się Edypa w porządek
symboliczny, w porządek instytucjonalny, w porządek środowiskowy,
sektorowy itd. Ten wątek stale przewija się we wszystkich nowoczesnych
stanowiskach. A choć taka tendencja najmocniej ujawnia się pod naiwną
postacią środowiskowej psychiatrii adaptacyjnej – w „terapeutycznym
powrocie do rodziny”, powrocie do osobowej tożsamości i integralności
„ja”, z błogosławieństwem udanej kastracji w świętej formie trójkątnej –
działa ona też, pod lepiej skrytymi postaciami, w innych nurtach.
Nieprzypadkowo sprzeniewierzono się Lacanowskiemu porządkowi
symbolicznemu i go wykorzystano, by podbudować Edypa struktury,
dającego się zastosować w psychozie, oraz rozciągnąć koordynaty
familiastyczne poza ich realną czy nawet wyobrażeniową dziedzinę.
Nieprzypadkowo psychiatrii instytucjonalnej trudno ustrzec się przed
odtwarzaniem sztucznych rodzin, w których porządek symboliczny,
wcielony w instytucje, na nowo tworzy Edypów grupowych, ze wszystkimi
śmiertelnymi cechami grup ujarzmionych. Co więcej, antypsychiatria
poszukiwała w przeorganizowanych rodzinach tajemnicy przyczynowości
zarazem społecznej i schizogennej. Być może właśnie tu najsilniej ujawnia
się mistyfikacja, ponieważ antypsychiatria, z racji niektórych swoich
aspektów, miała najlepszą sposobność do rozbicia tradycyjnych odniesień
rodzinnych. Cóż takiego znajdujemy w amerykańskich badaniach nad
rodzinami, takich, których podejmuje się i które rozwija antypsychiatria?
„Schizogennymi” nazywa się całkowicie zwyczajne rodziny, całkowicie
pospolite mechanizmy rodzinne, codzienną, zaledwie neurotyzującą logikę
rodzinną. W monografiach tak zwanych rodzin schizofrenicznych każdy bez
trudu rozpozna własnego tatę i własną mamę. Na przykład „podwójny
impas” czy „podwójny uchwyt” (double bind) Batesona: czy znajdzie się
ojciec, który nie wypowiadałby równocześnie dwóch sprzecznych ze sobą
nakazów: „Zostańmy przyjaciółmi, synu, jestem twoim najlepszym
przyjacielem”, oraz „Uważaj, synu, nie traktuj mnie jak kumpla”? To nie
wystarczający powód, by zostać schizofrenikiem. W tym sensie
zauważyliśmy, że podwójny impas w żadnym wypadku nie określa
specyficznego mechanizmu schizogennego, a jedynie charakteryzuje Edypa
w całej jego rozciągłości. Jeśli szukać prawdziwego impasu, prawdziwej
sprzeczności, to jest nią raczej sprzeczność, w którą wpada sam badacz,
kiedy stara się przypisać charakter schizogenny mechanizmom społecznym,
zarazem odkrywając je w porządku rodziny, której wymyka się zarówno
produkcja społeczna, jak i proces schizofreniczny. Być może sprzeczność ta
jest szczególnie widoczna u Lainga, ponieważ jest on antypsychiatrą
najbardziej rewolucyjnym. Ale w tej samej chwili, gdy zrywa z praktyką
psychiatryczną, gdy stawia sobie za cel wskazanie na rzeczywiście
społeczne pochodzenie psychozy, gdy za warunek terapii uznaje
konieczność nieprzerywania „podróży”, w tej mierze, w jakiej jest ona
procesem i rozbija „normalne ja”, wpada w najgorsze familialistyczne,
personologiczne czy „jaźniowe” postulaty, tak że przywołane środki
zaradcze okazują się być niczym innym, jak „autentycznym wzajemnym
potwierdzeniem między rodzicami”, „uznaniem osoby”, odkrywaniem siebie
czy swojego prawdziwego „ja”, niczym u Martina Bubera334. Być może to
nie wrogość tradycyjnej władzy, ale właśnie to jest źródłem dotychczasowej
porażki ruchów antypsychiatrycznych, ich przechwycenia przez adaptacyjne
formy psychoterapii rodzinnej czy psychiatrii środowiskowej oraz ucieczki
samego Lainga w Daleki Wschód. I czyż na innej, lecz analogicznej
płaszczyźnie nie ma sprzeczności w próbach ponaglania nauki Lacana, kiedy
umieszcza się ją znowu na osi rodzinnej i personologicznej, podczas gdy
Lacan za przyczynę pragnienia uznał „obiekt” nie-ludzki, obcy wobec
osoby, leżący poniżej minimalnych warunków tożsamości, wymykający się
tak koordynatom intersubiektywnym, jak i światu sygnifikacji?
Niech żyją Ndembu, ponieważ zgodnie z opowieścią szczegółowo
opisaną przez etnologa Turnera tylko uzdrowiciel Ndembu umiał dostrzec w
Edypie pozór, dekorację; tylko on potrafił wznieść się na poziom
nieświadomych inwestycji libidynalnych pola społecznego. Familializm
edypalny, szczególnie w swoich współczesnych formach, uniemożliwia
odkrycie tego, czego ponoć poszukuje się obecnie, mianowicie schizogennej
produkcji społecznej. Po pierwsze, daremne są zapewnienia, że rodzina
wyraża głębsze sprzeczności społeczne, skoro nadaje się jej wartość
mikrokosmosu, przyznaje rolę odwodów niezbędnych do tego, by
przekształcić wyobcowanie społeczne w wyobcowanie umysłowe; mało
tego, postępuje się tak, jakby libido nie inwestowało bezpośrednio w
sprzeczności jako takie oraz było zmuszone przekładać owe sprzeczności
zgodnie z kodem rodzinnym, żeby wyjść z uśpienia. Z tego też powodu
produkcja społeczna została już zastąpiona przyczynowością lub ekspresją
rodzinną, a my z powrotem grzęźniemy w kategoriach psychiatrii
idealistycznej. Jakkolwiek by było, tak oto społeczeństwo zostaje
usprawiedliwione: nie pozostaje wówczas już nic poza mglistymi
rozważaniami o chorym charakterze rodziny, czy jeszcze ogólniej, o
nowoczesnym sposobie życia. Pomija się zatem rzecz najważniejszą: to, że
schizofrenizacja społeczeństwa odbywa się na poziomie jego bazy, jego
sposobów produkcji, jego najściślejszych obiegów gospodarczych; to, że
libido inwestuje w to pole nie tyle w formie, w której byłoby wyrażane i
tłumaczone przez rodzinny mikrokosmos, ile w takiej formie, w której
wprowadza przepływy elementów nierodzinnych, które jako takie zostają
zainwestowane; a zatem to, że inwestycje rodzinne zawsze są rezultatem
społeczno-pragnących inwestycji libidynalnych, które jako jedyne są
pierwotne; w końcu to, że wyobcowanie umysłowe wprost odsyła do tych
inwestycji i ma równie społeczny charakter, co wyobcowanie społeczne,
które z kolei odsyła do przedświadomych inwestycji interesu.
Świadczy to nie tylko o niezdolności do właściwej oceny produkcji
społecznej w jej patogenicznej naturze, lecz – w drugiej kolejności – o
niezrozumieniu schizofrenicznego procesu oraz jego związku ze
schizofrenią jako chorobą. Próbuje się bowiem zneurotyzować wszystko.
Niewątpliwie tym samym dostosowuje się do misji rodziny polegającej na
wytwarzaniu neurotyków za pomocą edypalizacji, systemu impasów,
oddelegowanego wyparcia, bez którego społeczna represja nigdy nie
znalazłaby posłusznych i zrezygnowanych podmiotów i nigdy nie udałoby
się jej zamulić linii ujścia przepływów. W żadnej mierze nie należy brać pod
uwagę tego, co psychoanaliza uważa za proces uleczenia nerwicy, skoro
dopatruje się uleczenia w nieskończonej rozmowie, w nieskończonej
rezygnacji, w dostępie do pragnienia drogą kastracji!… oraz w ustanowieniu
warunków, w których podmiot jest zdolny raczej się rozplenić, przekazać
chorobę swojemu potomstwu, niż zdychać samotnie, impotentnie i
masturbacyjnie. Co więcej, możliwe, że nadejdzie dzień, w którym okaże
się, że j e d y n ą n i e u l e c z a l n ą c h o r o b ą j e s t n e r w i c a (a
co za tym idzie, że psychoanaliza nie ma końca). Z zadowoleniem przyjmuje
się każdego schizofrenika, którego udało się przeobrazić w paranoika lub
neurotyka. Być może tutaj kryje się źródło tak wielu nieporozumień.
Albowiem schizofrenik wymyka się wszelkim edypalnym, rodzinnym czy
personologicznym odniesieniom: nigdy więcej nie powiem „ja”, nie powiem
„mama i tata” – i dotrzymuje słowa. Należy więc najpierw zastanowić się,
czy choruje on właśnie przez to, czy wręcz przeciwnie, czy na tym właśnie
nie polega proces schizofreniczny, który nie jest chorobą, nie jest
„załamaniem”, lecz „wyłomem”, nawet jeśli niepokojącym i ryzykownym:
przekraczaniem murów lub granicy, która oddziela nas od produkcji
pragnącej, wywoływaniem przepływów pragnienia. Wielkość Lainga polega
na tym, że wychodząc od pewnych intuicji, które były wciąż niejasne u
Jaspersa, zdołał nakreślić niesłychany zasięg tej podróży. Dlatego nie ma
schizoanalizy, która nie łączyłaby swoich zadań pozytywnych z nieustanie
burzycielskim zadaniem rozkładania tak zwanego normalnego „ja”.
Lawrence, Miller, następnie zaś Laing potrafili to pokazać bardzo dogłębnie:
oczywiście mężczyzna i kobieta nie są jasno określonymi osobowościami,
lecz wibracjami, przepływami, schizmami czy „węzłami”. „Ja” odsyła do
koordynatów personologicznych, osoby z kolei odsyłają do koordynatów
rodzinnych. Wkrótce przekonamy się, do czego z kolei odsyła układ
rodzinny, aby wytworzyć osoby. Zadaniem schizoanalizy jest niestrudzone
rozbijanie „ja” i jego założeń, wyzwalanie przedosobowych osobliwości,
które „ja” wypiera i więzi, uwalnianie przepływów, które byłoby zdolne
emitować, odbierać lub przechwytywać, ustalanie coraz dalszych i coraz
ostrzejszych schizów i cięć, poniżej warunków tożsamości, składanie
maszyn pragnących, które przecinają każdego i łączą w grupy z innymi.
Każdy jest bowiem niczym grupuskuła (un groupuscule) i tak też musi żyć –
albo jak filiżanka herbaty zen rozbita na tysiące kawałków, z których każdy
wymaga połączenia lepiszczem ze złota, albo jak płyta kościelnej posadzki,
której każdą szczelinę uwydatnia się pociągnięciem pędzla czy warstewką
wapna (w przeciwieństwie do scalonego, zmolaryzowanego, ukrytego,
zabliźnionego i niewytwórczego pęknięcia kastracji). Schizoanaliza
zawdzięcza swoją nazwę temu, że nie opiera swojej terapii na neurotyzacji,
jak czyni to psychoanaliza, lecz na schizofrenizacji.
Na co choruje schizofrenik, jeśli przyczyn choroby nie należy
doszukiwać się w schizofrenii jako procesie? Co przekształca wyłom w
załamanie? To raczej wymuszone przerwanie procesu lub jego kontynuacja
w próżni, lub sposób, w jaki zmusza się proces do uznania siebie za cel.
Zwróciliśmy uwagę na to, jak produkcja społeczna wytwarzała chorych
schizoli: kapitalizm, skonstruowany ze zdekodowanych przepływów, które
ustanawiają jego głęboką tendencję lub bezwzględną granicę, nieustanie
zmaga się z ową tendencją, zwalcza ową granicę, zastępując ją
wewnętrznymi granicami względnymi, które odtwarza na coraz większą
skalę, albo aksjomatyką przepływów, która poddaje tendencję najsurowszym
formom despotyzmu i represji. W tym znaczeniu sprzeczność umieszcza się
nie tyle na poziomie przepływów przenikających pole społeczne, co na
poziomie ich libidynalnych inwestycji, które są ich częściami
konstytutywnymi – między paranoiczną rekonstrukcją despotycznego
Urstaat a pozytywnymi schizofrenicznymi liniami ujścia. Odtąd zarysowują
się trzy możliwości: po pierwsze, albo wstrzymuje się proces, przemieszcza i
przekręca granicę produkcji pragnącej, która teraz przechodzi do podzbioru
edypalnego. Wówczas rzeczywiście neurotyzuje się schizofrenika, i właśnie
ta neurotyzacja konstytuuje jego chorobę; neurotyzacja bowiem poprzedza
nerwicę, która jest jej efektem. Albo schizofrenik opiera się neurotyzacji,
opiera się edypalizacji. Nawet przy użyciu najnowszych środków – czystej
sceny analitycznej, symbolicznego fallusa, strukturalnego wykluczenia,
imienia ojca – nie jest się w stanie nim zawładnąć (jeśli zaś chodzi o te
nowoczesne środki: jak dziwaczny użytek czyni się z odkryć Lacana, który
przecież jako pierwszy schizofrenizował pole analityczne…). W tym drugim
przypadku proces – skonfrontowany z neurotyzacją, której się opiera, lecz
która okazuje się na tyle potężna, żeby osaczyć go ze wszystkich stron –
zmuszony jest uznać siebie za cel: wytwarza się psychotyka, który wymyka
się oddelegowanemu procesowi właściwego wyparcia, aby szukać
schronienia w wyparciu źródłowym, odgrodzić się ciałem bez organów,
uciszyć maszyny pragnące. Prędzej katatonia niż nerwica, prędzej katatonia
niż Edyp i kastracja – wciąż jednak mamy do czynienia ze skutkiem
neurotyzacji, przeciwstawnym skutkiem tej samej choroby. Wreszcie trzecia
możliwość: proces zaczyna obracać się w pustce. Proces deterytorializacji
nie może już poszukiwać i stwarzać swojej nowej ziemi. Skonfrontowany z
edypalną reterytorializacją, archaiczną, szczątkową i komicznie ograniczoną
ziemią, tworzy ziemie jeszcze sztuczniejsze, którym udaje się, wyjąwszy
nieprzewidziane wypadki, układać z narzuconym porządkiem: perwers. W
końcu już Edyp był sztucznym lądem (rodzina!). A opór przed Edypem,
powrót do ciała bez organów, również był sztucznym lądem (zakład!). Tak
oto wszystko jest perwersją. Lecz równie dobrze można powiedzieć, że
wszystko jest perwersją i paranoją, skoro wszystko jest uruchamiane przez
przeciw-inwestycję pola społecznego, która wytwarza psychotyka. Co
więcej, wszystko jest nerwicą, skutkiem neurotyzacji, która przeciwstawia
się procesowi. I wreszcie, wszystko jest procesem, schizofrenią jako
procesem, skoro to schizofrenia, jej przebieg, jej nerwicowe przestoje,
perwersyjne przeciąganie w pustce i psychotyczne zakończenia służą za
miarę wszystkiego.
O ile Edyp powstaje z zastosowania całości pola społecznego do
skończonej figury rodzinnej, wynika stąd, że libido przeprowadza w tym
polu nie dowolną inwestycję, lecz bardzo szczególny typ inwestycji, który
sprawia, że ta aplikacja jest możliwa i konieczna. Z tego powodu Edyp
wydał się nam ideą paranoika, zanim stał się uczuciem neurotyka.
Paranoiczna inwestycja w istocie opiera się na poddaniu molekularnej
produkcji pragnącej układowi molowemu, który tworzy ona na powierzchni
ciała bez organów, na podporządkowaniu jej formie socius, pełniącej w
określonych warunkach funkcję ciała pełnego. Paranoik montuje masy, bez
przerwy formuje wielkie układy, wynajduje ciężkie aparaty do wcielania i
represjonowania maszyn pragnących. Oczywiście nietrudno mu uchodzić za
racjonalnego, gdy powołuje się na zbiorowe cele i interesy, na konieczne
reformy, czasem nawet na nieuchronne przewroty. Lecz spod
reformistycznych bądź reakcyjnych i faszystowskich inwestycji przebija
obłęd, przyjmujący pozór rozumu jedynie w świetle przedświadomości,
kierujący dziwacznym dyskursem organizacji społeczeństwa. Nawet jego
język jest obłąkany. Posłuchajcie ministra, generała, szefa przedsiębiorstwa,
eksperta… Wsłuchajcie się w wielki paranoiczny szum poniżej dyskursu
rozumu przemawiającego za innych, mówiącego w imieniu milczących.
Otóż pod przedświadomymi celami i interesami wznosi się zupełnie
nieświadoma inwestycja, która zwraca się ku ciału pełnemu ze względu na
nie i bez względu na cel, koncentruje się na poziomie rozwoju dla niego
samego, bez żadnego uzasadnienia: właśnie ten poziom, a nie inny, żadnego
dalszego kroku, właśnie ten socius, a nie inny, nie dotykaj. Bezinteresowna
miłość do maszyny molowej, prawdziwa rozkosz połączona z nieodłączną
nienawiścią do tych, którzy się nie podporządkowali: na szali wszak leży
całe libido. Z punktu widzenia libidynalnych inwestycji nie ma istotnej
różnicy między reformistą, faszystą a czasem niektórymi rewolucjonistami;
wszyscy różnią się jedynie w sposób przedświadomy, lecz ich nieświadome
inwestycje są zupełnie podobne, nawet jeśli nie należą do wspólnej
organizacji. Nie możemy zgodzić się z Maud Mannoni, gdy dopatruje się
pierwszego historycznego aktu antypsychiatrii w wyroku z 1902 roku, który
przywraca Schreberowi wolność i poczytalność, mimo utrzymania
rozpoznanego obłąkania idei335. Nie bez powodu można powątpiewać, czy
zapadłby podobny wyrok, gdyby Schreber był raczej schizofrenikiem niż
paranoikiem, gdyby uznał siebie za Murzyna czy Żyda, a nie za czystego
Aryjczyka, gdyby nie okazał się tak sprawnym zarządcą własnego majątku,
a jego szaleństwo nie byłoby świadectwem socius o już silnie
sfaszyzowanych inwestycjach libidynalnych. Maszyny społeczne jako
maszyny ujarzmienia wzbudzają miłości, których nie można porównać do
niczego innego, których nie da się wyjaśnić interesem, gdyż to z nich
wypływają interesy. Szaleństwo leży u podstaw społeczeństwa, jest bowiem
inwestycją w socius jako taki, poza wszelką celowością. Miłość prowadzi
paranoika nie tylko do ciała despoty, ale też do ciała kapitału-pieniądza albo
nowego ciała rewolucyjnego, z chwilą, gdy to przekształca się w formę
władzy czy stadności. Bycie zawładniętym przez nie, a zarazem władanie
nim, montowanie grup ujarzmionych, w których samemu jest się jednym z
trybików, wnikanie do wnętrza maszyny, aby tam wreszcie zaznać rozkoszy
mechanizmów kruszących pragnienie.
Edyp sprawia wrażenie czegoś stosunkowo niewinnego, prywatnej
przypadłości, którą przerabia się w gabinecie analityka. My jednak
dociekamy, jakiego typu nieświadome inwestycje społeczne Edyp zakłada –
ponieważ psychoanaliza go nie wynalazła; zadowala się raczej tym, że może
z niego żyć, może go rozwijać, umacniać, nadawać mu rynkową formę
leczenia. Skoro paranoiczna inwestycja zniewala produkcję pragnącą, jest
dla niej niezwykle istotne, aby granica tej produkcji przemieściła się,
przeszła do wnętrza socius jako granica rozdzielająca dwa układy, dwa
zbiory molowe: społeczny zbiór wyjściowy oraz rodzinny podzbiór
docelowy, który rzekomo mu odpowiada, tak że pragnienie wpada w
pułapkę rodzinnego wyparcia, które wzmacnia represję społeczną. Paranoik
przystosowuje i aplikuje swój obłęd do rodziny, własnej rodziny, najpierw
jednak swoim obłędem ogarnia rasy, hierarchie, klasy i historię powszechną.
Edyp angażuje w nieświadomości całą paranoiczną i reakcyjną inwestycję
pola społecznego, która oddziałuje jako czynnik edypalizujący i która może
zarówno zasilać, jak i zwalczać inwestycje przedświadome. Z perspektywy
schizoanalizy analiza Edypa opiera się zatem na wywiedzeniu z
pogmatwanych uczuć synowskich obłąkanych idei rodzicielskich lub
kierunków inwestycji, jakich dokonują rodzice, ich przedstawiciele, ich
substytuty – nie tyle w celu dotarcia do układu rodziny, która jest tylko
miejscem aplikacji i reprodukcji, ile dotarcia do społecznych i politycznych
jednostek inwestycji libidynalnej. Toteż cała psychoanaliza, z
psychoanalitykiem na czele, podlega osądowi schizoanalizy. Jedyny
sensowny sposób spędzania czasu na kozetce to schizoanalizowanie
psychoanalityka. Powiedzieliśmy, że nieświadome inwestycje pragnienia w
samym ich znaczeniu społecznym, z racji różnicy natury z
przedświadomymi inwestycjami interesu, utrzymują seksualność jako swój
wskaźnik. Z pewnością inwestowanie w ubogą kobietę, służącą czy dziwkę
nie wystarczy, by mówić o rewolucyjnej miłości. Nie ma miłości
rewolucyjnej lub reakcyjnej; tak jak nie da się zdefiniować miłości poprzez
jej obiekty, tak też nie da się jej zdefiniować przez źródła i cele pragnień czy
popędów. Istnieją jednak f o r m y miłości, które są wskaźnikami
reakcyjnego lub rewolucyjnego charakteru inwestycji dokonywanych przez
libido pola społeczno-historycznego lub geograficznego, z którego ukochane
i upragnione istoty czerpią swoje określenia. Edyp jest jedną z takich form,
wskaźnikiem reakcyjnej inwestycji. Natomiast figury wyraźnie określone,
role ściśle zdefiniowane, osoby ściśle wyodrębnione, słowem, obrazy-
modele, o których mówił Lawrence – matka, narzeczona, kochanka, żona,
święta i dziwka, księżniczka i służąca, bogata i uboga kobieta – pozostają w
bliskim związku z Edypem nawet wtedy, gdy są obalane lub zastępowane.
Forma tych obrazów, części z nich wycięte oraz cały zbiór ich możliwych
relacji są wytworami kodu bądź aksjomatyki społecznej, na którą libido
nakierowuje się poprzez owe relacje. Osoby są symulakrami-pochodnymi
układu społecznego, w którym inwestuje się nieświadomie w kod dla niego
samego. Dlatego miłość czy pragnienie tworzą wskaźniki reakcyjne bądź
rewolucyjne; te ostatnie zaś wyłaniają się jako wskaźniki niefiguratywne, w
których osoby ustępują zdekodowanym przepływom pragnienia, liniom
wibracji, w których wycięte obrazy ustępują miejsca schizom, które
ustanawiają punkty osobliwości, wielowymiarowe punkty-znaki wywołujące
przepływy, zamiast je anulować. Miłości niefiguratywne, wskaźniki
rewolucyjne inwestycji pola społecznego, które nie są edypalne ani
przededypalne, ponieważ oba stadia są tym samym; są raczej niewinnie
anedypalne. To one pozwalają rewolucjoniście powiedzieć: „Edyp? Nie
kojarzę”. Rozwiązywać formy osobowe i formy „ja” nie tyle na rzecz
przededypalnego niezróżnicowania, co anedypalnych linii osobliwości,
maszyn pragnących. Istnieje bowiem rewolucja seksualna, która nie dotyczy
ani obiektów, ani celów, ani źródeł, a jedynie form lub wskaźników
maszynowych.
Czwarta i ostatnia teza schizoanalizy opiera się zatem na rozróżnieniu
dwóch biegunów społecznej inwestycji libidynalnej: jednego paranoicznego,
reakcyjnego i faszyzującego, drugiego zaś rewolucyjno-schozoidalnego.
Powtórzmy: nie widzimy żadnych przeszkód, aby społeczne inwestycje
nieświadomości charakteryzować za pomocą terminów odziedziczonych z
psychiatrii, pod warunkiem utraty wszelkich konotacji familialnych, które
czyniłyby z tych terminów zwykłe projekcje, a także jeśli uznamy, że obłęd
niesie ze sobą pierwotną treść społeczną, która jest bezpośrednio adekwatna.
Tym, co definiuje oba bieguny, jest w p i e r w s z y m p r z y p a d k u
podporządkowanie produkcji i maszyn pragnących układom stadnym, które
maszyny te tworzą na wielką skalę w danej formie władzy czy selektywnej
suwerenności; w d r u g i m p r z y p a d k u mamy odwrócenie
podporządkowania i obalenie władzy; w p i e r w s z y m te
ustrukturyzowane i molowe układy, które przygniatają i regulują
osobliwości, selekcjonując z nich te, które utrzymują się w kodach lub
aksjomatykach; w d r u g i m molekularna wielość osobliwości, która
obchodzi się z wielkimi układami jak z masą materiału nadającą się do
obróbki; w p i e r w s z y m linie integracji lub terytorializacji, które
zatrzymują przepływy, zaciskają się na nich, odwracają ich bieg lub
przecinają je zgodnie z wewnętrznymi granicami systemu, tak że
wytwarzane przez nie obrazy wypełniają pole immanencji właściwe temu
systemowi lub układowi; w d r u g i m linie ujścia, które podążą za
zdekodowanymi i zdeterytorializowanymi przepływami, wynajdują własne
cięcia lub własne schizy niefiguratywne, tworzące nowe przepływy, stale
przekraczają zakodowane mury lub granice terytorialne oddzielające je od
produkcji pragnącej. Podsumowując powyższe określenia: pierwszy biegun
jest zdefiniowany przez grupy ujarzmione, drugi przez grupy podmiotowe.
To prawda, że bezustannie potykamy się o wszelkiego rodzaju problemy
wynikające z tych rozróżnień. W jakim znaczeniu inwestycja schizoidalna,
podobnie jak paranoidalna, jest realną inwestycją pola społeczno-
historycznego, a nie zwykłą utopią? W jakim znaczeniu linie ujścia są
zbiorowe, pozytywne i twórcze? W jakim związku pozostają oba bieguny
nieświadomości oraz jaki związek tworzą z przedświadomymi inwestycjami
interesu?
Zauważyliśmy, że nieświadome inwestycje paranoiczne są skierowane
na socius jako pełne ciała bez organów, niezależnie od przedświadomych
celów i interesów, które socius wyznacza i rozdziela. Niemniej inwestycja ta
nie znosi, gdy wydobywa się ją na światło dzienne: zawsze musi ukrywać
się za ściśle określonymi celami i interesami, przedstawianymi jako cele i
interesy ogółu, nawet jeśli w istocie reprezentują jedynie interes klasy
panującej lub jej frakcji. Czy formacja suwerenna lub ustalony i określony
układ stadny mogłyby znieść to, że inwestuje się w nie ze względu na ich
czystą moc, ich przemoc, ich niedorzeczność? Tego by nie przeżyły. Nawet
najbardziej zadeklarowany faszysta mówi językiem celów, prawa, porządku
i rozumu. Nawet najbardziej obłąkany kapitalista przemawia w imieniu
racjonalności ekonomicznej. Jest to nieuniknione, gdyż właśnie w
irracjonalności ciała pełnego, w sposób niemożliwy do rozwikłania, ustala
się porządek racji, poniżej kodu, poniżej aksjomatyki, które o nim
rozstrzygają. Co więcej, wystarczyłoby ujawnić, że nieświadome inwestycje
reakcyjne są pozbawione wszelkiej celowości, aby całkowicie je
przekształcić, zmusić do przejścia na drugi biegun libido, to jest biegun
schizo-rewolucyjny, ponieważ nie da się tego osiągnąć bez obalenia władzy,
bez odwrócenia stosunków podporządkowania, bez z w r ó c e n i a
p r a g n i e n i u s a m e j p r o d u k c j i; bowiem tylko pragnienie żyje z
braku celu. Molekularna produkcja pragnąca odzyskiwałaby z kolei swoją
wolność do podporządkowywania sobie układów molowych w formie
władzy lub odwróconej suwerenności. Z tego powodu Klossowski, który
teorię dwubiegunowości inwestycji doprowadził najdalej, choć wciąż
opisuje ją w kategoriach aktywnej utopii, może napisać: „wszelka
s u w e r e n n a f o r m a c j a powinna p r z e w i d y w a ć moment swej
dezintegracji […]. Żadna f o r m a c j a s u w e r e n n o ś c i nie zdoła się
jednak wykrystalizować na gruncie takiej świadomości: odkąd bowiem staje
się świadoma w indywiduach, jakie się na nią składają, zapoczątkowują
o n e j e j r o z k ł a d. […] Za pomocą wybiegu, jaki stwarza nauka i
sztuka, byt ludzki wielokrotnie już zbuntował się przeciwko tej
n i e z m i e n n o ś c i, porzucając troskę o swe gatunkowe przetrwanie: a
jednak, mimo tej zdolności, stadny popęd, przejawiający się w nauce i
poprzez naukę, powodował porażkę tego zerwania. Gdyby byt ludzki
uzyskał możność działania na sposób zjawisk pozbawionych intencji –
wszelka intencja w przypadku bytu ludzkiego podlega zawsze wymogowi
jego zachowania, jego trwałości – integralność istnienia wyrażana byłaby
przez całkiem nowe stworzenie. […] Nauka […] dowodzi własnym
postępowaniem, że ś r o d k i, jakie nieustannie wypracowuje, służą jedynie
odtworzeniu na z e w n ą t r z g r y s i ł samych w sobie
p o z b a w i o n y c h c e l u i k r e s u, których kombinacje prowadzą
do takiego czy innego r e z u l t a t u. […] wszelako żadna nauka nie może
się rozwinąć poza istniejąca grupą społeczną. Ażeby zapobiec
zakwestionowaniu grup społecznych przez naukę, grupy te przejmują ją we
władanie […] [a wtedy nauka okazuje się] w pełni zintegrowana z różnymi
postaciami industrialnego panowania [;] jej autonomia wydaje się, prawdę
mówiąc, czymś niepojętym. [Konspiracja łącząca naukę i sztukę zakłada
rozbicie wszystkich naszych instytucji i całkowity przewrót w obrębie
środków produkcji]. Jeśli, jak chce Nietzsche, pewna konspiracja musiała
łączyć n a u k ę i s z t u k ę z podejrzanymi celami, to wydaje się, że
społeczeństwo industrialne z góry tę konspirację rozbraja dzięki jej pewnego
rodzaju «reżyserii», usuwając w ten sposób ryzyko r z e c z y w i s t e g o
doznawania tego, co owa konspiracja ze sobą niesie: mianowicie ryzyko
rozbicia konstytuujących społeczeństwo instytucjonalnych struktur na wiele
eksperymentalnych sfer, ujawniających wreszcie autentyczne oblicze
nowoczesności – ostatnią fazę, do której doprowadza, zdaniem Nietzschego,
ewolucja społeczeństw. W tej perspektywie sztuka i nauka wyłaniałyby się
jako suwerenne formacje, o których Nietzsche mawiał, iż stanowią
przedmiot jego przeciw-«socjologii», albowiem sztuka i nauka
ustanawiałyby się wówczas, na gruzach instytucji, jako w ł a d c z e
p o t ę g i” 336.
Na co te wezwania do sztuki i nauki, w świecie, w którym uczeni i
eksperci, a nawet artyści, oraz sama nauka i sztuka, tak ściśle współpracują z
ustanowionymi władzami (czy nie chodzi po prostu o strukturę
finansowania)? Na to, że sztuka, skoro tylko osiąga własną wielkość, własną
genialność, stwarza łańcuchy dekodowania i deterytorializacji. Ustanawiają
one maszyny pragnące i odpowiadają za ich funkcjonowanie. Niech za
przykład posłuży wenecka szkoła malarstwa: w tym samym czasie, gdy
Wenecja rozwija najpotężniejszą formę kapitalizmu kupieckiego
graniczącego z Urstaat, zapewniającego mu szeroką autonomię, wenecka
szkoła malarska przeistacza się w bizantyjski kod, gdzie nawet kolory i linie
podporządkowują się znaczącemu, które wyznacza ich hierarchie w
porządku wertykalnym. Jednak w połowie XV wieku, gdy kapitalizm
wenecki zaczyna mierzyć się z pierwszymi oznakami własnego schyłku, w
malarstwie coś pęka, można by rzec: otwiera się nowy świat, i n n a sztuka,
gdzie linie deterytorializują się, kolory dekodują, odsyłając już tylko do
stosunków, w jakie wzajemnie ze sobą wchodzą. Rodzi się pozioma lub
poprzeczna organizacja płótna, z liniami ujścia lub liniami wyłomu. Ciało
Chrystusa jest maszynizowane ze wszystkich stron i na wszelkie sposoby,
rozciągane w każdym kierunku, odgrywając rolę pełnego ciała bez organów,
miejsca zaczepienia dla każdej maszyny pragnienia, miejsca
sadomasochistycznych praktyk, w których promieniuje radość artysty. A
nawet Chrystusów-pedałów. Organy stają się bezpośrednimi mocami ciała
bez organów i emitują na nim przepływy, które niczym strzały świętego
Sebastiana tną i przecinają, wytwarzając inne przepływy. Osoby i organy
przestają być kodowane zgodnie ze zbiorowymi i zhierarchizowanymi
inwestycjami; każda osoba i każdy organ odpowiada za siebie i zajmuje się
swoim sprawami: gdy dzieciątko Jezus spogląda z jednej strony, Madonna
nasłuchuje z drugiej; Jezus odpowiada każdemu pragnącemu dziecku, Matka
Boska zaś każdej pragnącej kobiecie, a pod tą uogólnioną prywatyzacją
rozkwita radosna profanacja. Tintoretto maluje stworzenie świata jako bieg
wzdłuż płótna, gdzie Bóg, zajmując ostatnie miejsce po prawej stronie
obrazu, daje znak do rozpoczęcia wyścigu w przeciwnym kierunku.
Znienacka wyłania się obraz Lotta, który równie dobrze mógłby powstać w
wieku XIX. Oczywiście takie procesy dekodowania przepływów malarskich,
takie schizoidalne linie ujścia są podejmowane w urywkach dawnych kodów
albo wnoszone do nowych kodów, a nade wszystko do aksjomatyki ściśle
malarskiej, która zaciska pętle na ujściach, domyka zbiór poprzecznych
stosunków między liniami i kolorami oraz nakłada ów zbiór na archaiczne
lub nowe terytorializmy (takie jak na przykład perspektywa). To prawda, że
nie da się zrozumieć ruchu deterytorializacji, o ile nie uzna się jej za
odwrotną stronę terytorializmów, nawet szczątkowych, sztucznych czy
podrobionych. Jednak coś się pojawiło, coś, co rozrywa kody, rozwiązuje
znaczące, co wydarza się poniżej struktury, wywołuje przepływy i wykonuje
cięcia na granicy pragnienia: wyłom. Nie wystarczy powiedzieć, że w
środku XV wieku znajdziemy już wiek XIX, gdyż to samo należałoby z
kolei powiedzieć o wieku XIX, jak również o kodzie bizantyjskim, w
którym płynęły już osobliwe wyzwolone przepływy. Zwróciliśmy na to
uwagę przy malarstwie Turnera i jego najbardziej udanych obrazów, które
czasem nazywa się „nieukończonymi”: skoro tylko pojawia się geniusz,
wydarza się coś, co nie przynależy do żadnej szkoły, do żadnej epoki, i
przynosi wyłom – sztuka jako p r o c e s bez celu, który jednak, jako taki,
się wypełnia.
Kody i ich znaczące, aksjomatyki i ich struktury, a także
wyobrażeniowe figury, które wypełniają te struktury równie dobrze, jak to
czynią stosunki czysto symboliczne, które je mierzą, są swoiście
estetycznymi układami molowymi, charakteryzowanymi przez cele, szkoły i
epoki. Wiążą się one z szerszymi układami społecznymi, znajdując w nich
zastosowanie, wszędzie podporządkowując sztukę wielkiej kastrującej
maszynie suwerennej. Sztuka również ma bowiem biegun reakcyjnych
inwestycji, mroczną organizację paranoiczno-edypalno-narcystyczną.
Wstrętny użytek z malarstwa, kręcenie się wokół małego świńskiego
sekretu, pojawia się nawet w malarstwie abstrakcyjnym, które obchodzi się
bez figur: w malarstwie, którego tajemną istotą jest skatologia i które
edypalizuje nawet po zerwaniu z Trójcą Świętą jako edypalnym obrazem, w
malarstwie neurotycznym i neurotyzującym, czyniącym z procesu cel albo
zastój, zerwanie albo kontynuację w pustce. Taki typ malarstwa rozkwita
wokół nas niczym trujący kwiat, uzurpując sobie miano nowoczesnego.
Każe to jednemu z bohaterów Lawrence’a powiedzieć: „To prawie jak
zabójstwo… – A kogo się morduje? – Miłosierne łono, jakie każdy w sobie
odczuwa… – A może zabija się głupotę, ckliwą głupotę, zachichotał artysta.
– Tak sądzisz? Mnie się wydaje, że wszystkie te rury i te drgania blachy
falistej są głupsze niż cokolwiek innego, przy tym dość sentymentalne.
Świadczą raczej o wielkim użalaniu się nad sobą, wielkiej znerwicowanej
próżności”337. Wytwórcze cięcia rzutowane na potężne niewytwórcze cięcie
kastracji, przepływy, które stały się przepływami blachy falistej, zewsząd
zatykane wyłomy. I może właśnie w tym, na co już zwróciliśmy uwagę, tkwi
istota wartości rynkowej sztuki czy literatury: paranoiczna f o r m a
w y r a ż e n i a, która nie potrzebuje już nawet „oznaczać” swoich
reakcyjnych inwestycji libidynalnych, skoro owe inwestycje posługują się
nią jako znaczącym; edypalna f o r m a t r e ś c i, która nie musi już nawet
przedstawiać Edypa, skoro wystarcza „struktura”. Lecz na drugim,
schizorewolucyjnym biegunie jedyną miarą wartości sztuki są
zdeterytorializowane i zdekodowane przepływy, przebiegające poniżej
znaczącego zredukowanego do ciszy, poniżej warunków tożsamości
parametrów, na wskroś struktury sprowadzonej do niemocy; pismo o
obojętnym, pneumatycznym, elektronicznym czy gazowym nośniku, które
intelektualistom wydaje się tym bardziej intelektualne i trudniejsze, gdyż jest
przystępne dla ułomnych, niepiśmiennych czy schizofreników, przyjmując
wszystko, co płynie i przecina, odruch miłosierdzia nieznający celu czy
sensu (doświadczenie Artauda, doświadczenie Burroughsa). To właśnie tutaj
sztuka dociera do swojej autentycznej nowoczesności, która opiera się na
wyzwalaniu tego, co od wieków było w sztuce obecne, ukrywając się jednak
pod celami czy obiektami, choćby i estetycznymi, pod rekodowaniem i
aksjomatyką: czystego procesu, który spełnia się i nie przestaje się spełniać,
ponieważ się dokonuje; do sztuki jako „eksperymentacji”338.
To samo dotyczy nauki: zdekodowane przepływy wiedzy są najpierw
wiązane w aksjomatyki ściśle naukowe, lecz również one wyrażają
dwubiegunowe rozchwianie. Jednym z biegunów jest wielka aksjomatyka
społeczna, która zachowuje z nauki to, co należy zachować ze względu na
potrzeby rynkowe oraz obszary technicznych innowacji: wielki społeczny
zbiór, który tworzy z podzbiorów naukowych tyle zastosowań, ile mu
odpowiada – słowem, zbiór metod, który nie tyle zadowala się
przywracaniem „rozsądku” wśród uczonych, co zapobiega wszelkim
odchyleniom z ich strony, narzuca im cele, a z nauki i naukowców czyni
instancję całkowicie podległą formacji suwerennej (przykład: stopień, do
jakiego tolerowano indeterminizm, tylko po to, by później zmusić go do
pogodzenia się z determinizmem). Drugi biegun jest biegunem
schizoidalnym, w jego pobliżu przepływy wiedzy schizofrenizują i nie tylko
wydostają się z aksjomatyki społecznej, ale również przekraczają własną
aksjomatykę, tworzą coraz bardziej zdeterytorializowane znaki,
niefiguratywne i nieustrukturyzowane figury-schizy, które odtwarzają lub
wytwarzają nieskończoną i bezcelową grę zjawisk: naukę jako
eksperymentację, w zdefiniowanym powyżej znaczeniu. Czyż zarówno w
tej, jak i w innych dziedzinach nie dochodzi do typowo libidynalnego
konfliktu elementów paranoiczno-edypalizujących z elementami schizo-
rewolucyjnymi? To właśnie ze względu na ten konflikt Lacan mówi o
istnieniu dramatu uczonych (takich jak: „J.R. Mayer, Georg Cantor, choć nie
mam zamiaru sporządzać tu całej listy laureatów, których dramat niekiedy
prowadzi do obłędu… listy, na którą nie można wciągnąć Edypa, nie
narażając przy tym na zakwestionowanie [jego istnienia – przyp. tłum.]”:
ponieważ Edyp w istocie nie odgrywa w tym dramacie roli figury rodzinnej
czy nawet struktury psychicznej; pojawia się raczej pod postacią
aksjomatyki, która działa jak czynnik edypalizujący i z której wynika Edyp
specyficznie naukowy)339. Pieśń Lautréamonta wznosi się wokół
paranoiczno-edypalno-narcystycznego bieguna (S r o g a
m a t e m a t y k o! A r y t m e t y k o ! A l g e b r o! G e o m e t r i o !
T r ó j c o p o t ę ż n a! T r ó j k ą c i e ś w i e t l i s t y!), lecz zagłusza ją
inna pieśń: schizofreniczna Matematyko! Obłąkana i nieujarzmiona
maszyno pragnąca!
W kapitalistycznej formacji suwerennej (ciele pełnym kapitału-
pieniądza pojmowanego jako socius) wielka aksjomatyka społeczna
zastąpiła kody terytorialne i nadkodowania despotyczne, znamionujące
wcześniejsze formacje; uformował się molowy, stadny układ, w którym
ujarzmienie nie ma sobie równych. Widzieliśmy, na jakich podstawach
opierało się funkcjonowanie tego układu: pole immanencji, które odtwarza
się na coraz większą skalę i nieustanie pomnaża swoje aksjomaty, o ile
zachodzi taka potrzeba, pole, które wypełnia się obrazami i obrazami
obrazów, przez które pragnienie zdeterminowane jest do pragnienia własnej
represji (i m p e r i a l i z m) ; bezprecedensowe dekodowanie i
deterytorializacja, które ustanawiają koniugację jako system stosunków
różniczkowych między przepływami zdekodowanymi i
zdeterytorializowanymi, przez co inskrypcja i represja społeczna nawet nie
potrzebują bezpośrednio zwracać się ku ciałom i osobom, ale wręcz je
poprzedzają (aksjomatyka, regulacja i aplikacja); wartość dodatkowa
określona jako wartość dodatkowa przepływu, do której wyłudzenia nie
dochodzi za sprawą zwykłej różnicy arytmetycznej między dwoma ilościami
jednorodnymi i należącymi do tego samego kodu, lecz za sprawą stosunku
różniczkowego dwóch niejednorodnych wielkości o różnej mocy: przepływu
kapitału i przepływu pracy jako ludzkiej wartości dodatkowej w przypadku
istoty przemysłowej kapitalizmu, przepływu finansowania i przepływu
wynagrodzenia lub dochodu w przypadku monetarnej inskrypcji
kapitalizmu, przepływu rynku i przepływu innowacji jako maszynowej
wartości dodatkowej w przypadku funkcjonowania kapitalizmu (w a r t o ś ć
d o d a t k o w a jako pierwszy aspekt immanencji); klasa panująca, która
jest tym bardziej bezlitosna, że nie zaprzęga maszyn we własną służbę, lecz
sama służy maszynie kapitalistycznej: w tym znaczeniu to jedyna klasa,
która zadowala się czerpaniem przychodów, które, nawet jeśli gigantyczne,
różnią się zaledwie arytmetycznie od przychodów-płac robotników, podczas
gdy sama pełni funkcję twórcy, regulatora i strażnika wielkiego przepływu,
który – nieprzywłaszczony i niezawładnięty, niewspółmierny z płacami i
zyskami – wyznacza co chwila wewnętrzne granice kapitalizmu, świadcząc
o ich nieustannym przemieszczaniu i reprodukcji na powiększoną skalę
(p r z e n o s z e n i e g r a n i c w e w n ę t r z n y c h jako drugi aspekt
kapitalistycznego pola immanencji, określany przez okrężny stosunek:
„wielki przepływ finansowania – odpływ dochodów w wynagrodzeniach –
napływ czystego zysku”); antyprodukcja rozlewająca się wewnątrz
produkcji, gdy wartość dodatkowa jest realizowana lub absorbowana,
wskutek czego aparat wojskowy, biurokratyczny i policyjny staje się
podstawą gospodarki, bezpośrednio wytwarzającej libidynalne inwestycje
represjonowania pragnienia (a n t y p r o d u k c j a jako trzeci aspekt
kapitalistycznej immanencji, wyrażającej podwójną naturę kapitalizmu:
wytwarzanie dla wytwarzania, lecz w warunkach określonych przez kapitał).
Nie ma takiego aspektu, takiej operacji ani takiego przemysłowego czy
finansowego mechanizmu, które nie ujawniałyby obłąkania maszyny
kapitalistycznej oraz patologicznego charakteru jej racjonalności (nie chodzi
wcale o fałszywą racjonalność, lecz o prawdziwą racjonalność t e j
patologii, t e g o obłąkania, „albowiem maszyny pracują, tego bądźcie
pewni”). Nie grozi jej, że stanie się obłąkana. Obłąkana jest od początku i w
całej rozciągłości, na tym opiera się jej racjonalność. Czarny humor Marksa,
źródło Kapitału, wynika z jego fascynacji podobnymi maszynami: jak mogło
dojść do złożenia tej maszyny; na podstawie jakich procesów dekodowania i
deterytorializacji; jak ona działa, coraz bardziej zdekodowana i
zdeterytorializowana; jakim sposobem aksjomatyka i koniugacja
przepływów mogą wzmacniać jej działanie; jak wytwarza przerażającą klasę
szarych ludzi, którzy podtrzymują jej trwanie; dlaczego nie grozi jej samotna
śmierć, lecz to raczej nas skazuje ona na umieranie, wzniecając aż do końca
inwestycje pragnienia, które nawet nie przechodzą przez zwodniczą i
subiektywną ideologię, ale sprawiają, że do końca wołamy: N i e c h
ż y j e k a p i t a ł w s w o j e j r z e c z y w i s t o ś c i, w s w o j e j
o b i e k t y w n e j o b ł u d z i e! Poza ideologią nigdy nie istniał
kapitalizm o ludzkim, liberalnym czy ojcowskim obliczu. Istotą kapitalizmu
jest okrucieństwo nieporównywalne z pierwotnym systemem okrucieństwa,
terror nieporównywalny z despotycznym reżimem terroru. Wzrost płac,
wyższa stopa życiowa – to rzeczywistość, jednak rzeczywistość, która
wypływa z tego czy innego dodatkowego aksjomatu, które kapitalizm potrafi
bezustannie dodawać do swojej aksjomatyki, gdy stawką jest poszerzanie
własnych granic (umówmy się na Nowy Ład, uznajmy silne związki
zawodowe, promujmy uczestnictwo, poszerzajmy jedyną klasę, zróbmy krok
w stronę Rosji, która tyleż kroków uczyniła w naszą stronę itd.). Lecz w
ramach rozszerzonej rzeczywistości, która warunkuje te wysepki, nieustanie
zaostrza się wyzysk, w najbardziej naukowy sposób zarządza się
niedoborem, w najdrobniejszych szczegółach planuje się ostateczne
rozwiązania kolejnych „kwestii żydowskich”, a Trzeci Świat zostaje
włączony do kapitalizmu jako jego integralna część. Z reprodukcji
wewnętrznych granic kapitalizmu na coraz większą skalę wynika wiele
konsekwencji: wzrost stopy życiowej w centrum, przemieszczenie
najbardziej jawnych form wyzysku na peryferie, ale także rozrost
przeludnionych enklaw w samym centrum, wsparcie tak zwanych
socjalistycznych formacji (socjalizm kibucowy wcale nie przeraża
syjonistycznego państwa, podobnie jak światowemu kapitalizmowi nie
przeszkadza socjalizm rosyjski). Nie jest przenośnią stwierdzenie, że fabryka
to więzienie. Fabryka nie przypomina więzienia, ona nim jest.
Ten system jest na wskroś obłąkany: zdekodowane i
zdeterytorializowane przepływy zasilają maszynę kapitalistyczną; maszyna z
kolei dekoduje i deterytorializuje je coraz dalej, zarazem przepuszczając je
przez aparat aksjomatyczny, który sprzęga je ze sobą, a w punktach
sprzężenia wytwarza pseudokody i sztuczne reterytorializacje. W tym sensie
aksjomatyka kapitalistyczna nie może obyć się bez wskrzeszania coraz to
nowych terytorializmów, bez odradzania nowego despotycznego Urstaat.
Wielki zmienny przepływ kapitału jest czystą deterytorializacją, ale w tej
samej mierze dokonuje reterytorializacji, gdy przeistacza się w odpływ
środków płatniczych. Trzeci Świat jest zdeterytorializowany w stosunku do
kapitalistycznego centrum, lecz pozostaje częścią kapitalizmu. Jest jego
czystym terytorializmem peryferyjnym. W systemie roi się od
przedświadomych inwestycji klasowych i inwestycji interesu. A tymi, którzy
przede wszystkim mają interes w kapitalizmie, są kapitaliści. Ta banalna
konstatacja służy tu do czegoś innego: oznacza, że j e d y n y m interesem,
jaki w kapitalizmie mają kapitaliści, jest czerpanie przyszłych zysków, które
z niego wyprowadzają i które, jakkolwiek ogromne, nie definiują
kapitalizmu. Temu, co definiuje kapitalizm, temu, co warunkuje zyski,
przypisana jest inwestycja pragnienia o zupełnie innej naturze, libidynalno-
nieświadomej, której nie da się wyjaśnić możliwymi zyskami; przeciwnie, to
ona wyjaśnia, dlaczego drobny kapitalista, bez widoków i nadziei na zysk,
podtrzymuje w całości swoje inwestycje libidynalne: libido zainwestowane
w wielki przepływ, który pozostaje niewymienny, jako taki niezawłaszczony,
„zaprzeczenie własności i bogactwa” – jak mówi Bernard Schmitt, który ma
nieporównywalną przewagę nad innymi współczesnymi ekonomistami w
przedstawianiu obłąkanej interpretacji równie obłąkanego systemu
ekonomicznego (przynajmniej nie cofa się przed niczym). Krótko mówąc,
prawdziwie nieświadome libido, bezinteresowna miłość: cóż za wspaniała
maszyna. Wychodząc od tautologicznej konstatacji uczynionej powyżej,
można zrozumieć, jak ludzie, których przedświadome inwestycje interesu
nie dążą lub nie powinny dążyć w kierunku, jaki wyznacza kapitalizm,
utrzymują nieświadome inwestycje libidynalne zgodne z kapitalizmem albo
takie, które wcale nie są dla niego zagrożeniem. Na przykład wyodrębniają i
umiejscawiają swój przedświadomy interes w takich kwestiach, jak
podniesienie stopy życiowej czy wzrost pensji; w potężnych organizacjach,
które rozsierdza samo wyrażanie wątpliwości co do natury obranych celów
(„od razu po was widać, że nie jesteście robotnikami, nie macie pojęcia o
prawdziwej walce, należy atakować zyski w celu poprawy zarządzania
systemem, głosujcie na budżet obywatelski, przywitajmy pana Breżniewa”).
Zaiste, dlaczego ktoś miałby nie znaleźć własnego interesu w dziurze, w
której sam się pogrążył, wewnątrz kapitalizmu? Rozpatrzmy też drugi
przypadek, gdy dochodzi do prawdziwych inwestycji w nowo określony
interes, w nowo wytyczone cele zakładające inne ciało niż ciało kapitału-
pieniądza; gdy wyzyskiwani uświadamiają sobie swój przedświadomy
interes klasowy. W tym przypadku można mówić o prawdziwie
rewolucyjnym interesie, wielkim zerwaniu z p r z e d ś w i a d o m y m
p u n k t e m w i d z e n i a. Lecz to, że libido inwestuje w nowe ciało
społeczne odpowiadające tym nowym celom, nie wystarcza, by na poziomie
nieświadomym dochodziło do równie rewolucyjnego zerwania, co na
poziomie przedświadomym. Ściśle mówiąc, oba poziomy nie działają w ten
sam sposób. Nowy socius, w który libido zainwestowało jako w ciało pełne,
może wyjątkowo sprawnie funkcjonować jako terytorializm autonomiczny,
tyle że zamknięty i zakleszczony w maszynie kapitalistycznej, dający się z
łatwością zamknąć w niszy rynkowej. Wielki przepływ zmiennego kapitału
przesuwa bowiem swoje granice, dodaje nowe aksjomaty, utrzymuje
pragnienie w ruchomych ramach swoich poszerzonych granic. Może w nim
dojść do przedświadomego zerwania rewolucyjnego bez zerwania
prawdziwie rewolucyjnego, libidynalnego i nieświadomego. Kolejność
przedstawia się w następującym porządku: najpierw rzeczywiste zerwanie
libidynalno-nieświadome, które następnie przechodzi w proste rewolucyjne
zerwanie z celami i interesami, by w końcu przekształcić się w zaledwie
specyficzny reterytorializm, specyficzne ciało na pełnym ciele kapitału. Z
rewolucyjnych grup podmiotowych nieustanie wywodzą się grupy
ujarzmione. Kolejny dodatkowy aksjomat. Nie jest to historia bardziej
złożona od historii malarstwa abstrakcyjnego. Wszystko zaczyna się wraz z
Marksem, toczy się dalej z Leninem, by zakończyć się na „serdecznym
powitaniu pana Breżniewa”. Czy mamy wówczas nadal do czynienia z
rewolucjonistami przemawiającymi do innych rewolucjonistów czy raczej z
zapadłą dziurą, w której huczy na wieść o przybyciu nowego prefekta? A
jeśli zapytać, kiedy sprawy przyjmują zły obrót, jak daleko należy się
cofnąć? Aż do Lenina? Do Marksa? W ten sposób różnorodne i
przeciwstawne inwestycje potrafią ze sobą współistnieć w ramach
kompleksów, które nie tyle wiążą się z Edypem, ile odnoszą się do pola
społeczno-historycznego, jego konfliktów, jego przedświadomych i
nieświadomych sprzeczności, kompleksów, o których można powiedzieć, że
jedynie nakładają się na Edypa, Marksa-ojca, Lenina-ojca, Breżniewa-ojca.
Coraz mniej osób w to wierzy, choć nie ma to większego znaczenia, skoro
kapitalizm jest niczym chrześcijaństwo: nie potrzebuje wiary, żyje z braku
wiary – pstrokaty obraz wszystkiego, w co do tej pory wierzono.
Ale prawdziwa jest również sytuacja odwrotna: kapitalizm uchodzi ze
wszystkich stron. Jego produkcje, jego sztuka, jego nauka tworzą przepływy
zdekodowane i zdeterytorializowane, które nie tylko poddają się
odpowiedniej aksjomatyce, ale też niektóre ze swoich prądów przepuszczają
przez ogniwa aksjomatyki, poniżej rekodowań i reterytorializacji. Z kolei
grupy podmiotowe wyłaniają się poprzez zerwanie z grupami ujarzmionymi.
Kapitalizm nieustanie zaciska się na przepływach, przecina je i odwleka ich
przecięcie, a jednak przepływy nieustanie przelewają się, przecinają
nawzajem, według schizów, które obracają się przeciw kapitalizmowi i go
nacinają. I choć kapitalizm stale jest gotów poszerzać swoje granice
wewnętrzne, nieustannie zagraża mu granica zewnętrzna, której nadejście
naraża go jeszcze na większe niebezpieczeństwo niż poszerzające się granice
wewnętrzne. Z tego powodu linie ujścia są wyjątkowo twórcze i pozytywne:
ustanawiają inwestycję pola społecznego równie kompletną, równie totalną,
co inwestycja odwrotna. Inwestycja paranoiczna oraz inwestycja
schizoidalna są niczym dwa przeciwstawne bieguny, z których pierwszy
podporządkowuje produkcję pragnącą formacji suwerennej oraz układowi
stadnemu, który z niej wypływa, drugi zaś dokonuje odwrotnego
podporządkowania, obala władzę i poddaje zbiór stadny molekularnym
wielościom produkcji pragnienia. I jeśli prawdą jest, że pragnienie pokrywa
się z polem społecznym, to w każdym przypadku szaleństwa dostrzegamy
współistnienie obu biegunów oraz współwystępowanie fragmentów
rewolucyjnych inwestycji schizoidalnych z reakcyjnymi inwestycjami
paranoicznymi. Oscylowanie między dwoma biegunami jest
konstytutywnym elementem szaleństwa. Niemniej wydaje się, że oscylacja
jest nierówna, a biegun schizoidalny ma raczej charakter potencjalny, gdy
zestawi się go z aktualnym biegunem paranoicznym (jak inaczej polegać na
sztuce i nauce niż jako na potencjalnościach, skoro nawet ich aktualność z
łatwością kontrolują formacje suwerenne?). Otóż jest tak, gdyż oba bieguny
nieświadomych inwestycji libidynalnych nie są w tym samym stosunku ani
nie zachowują tej samej formy stosunku z przedświadomymi inwestycjami
interesu. Z jednej strony inwestycja interesu w zasadzie ukrywa paranoiczną
inwestycję pragnienia, tyleż ją ukrywając, co wzmacniając: przykrywa jej
irracjonalny charakter istniejącym porządkiem interesów, środków i celów,
motywów i uzasadnień; lub ulega samopobudzeniu i stwarza takie interesy,
które racjonalizują inwestycję paranoiczną; lub w istocie rewolucyjna
przedświadoma inwestycja utrzymuje inwestycję paranoiczną w całości na
poziomie libido, o ile nowy socius nadal podporządkowuje sobie każdą
produkcję pragnącą w imię wyższych interesów rewolucyjnych i
nieuniknionych ciągów przyczynowych. Natomiast w drugim przypadku
interes przedświadomy musi odkrywać konieczność inwestycji innego
rodzaju, niejako zrywać z przyczynowością, jak również podważać
zasadność celów i interesów. Otóż w obu przypadkach mamy do czynienia z
różnymi problemami: nie wystarcza skonstruować nowy socius jako ciało
pełne, należy również przejść na drugą stronę pełnego ciała społecznego,
gdzie działają i zapisują się formacje molekularne pragnienia, które muszą
opanować układ molowy. Tylko tam docieramy do cięcia oraz
nieświadomych inwestycji rewolucyjnych libido. A nie można osiągnąć tego
inaczej niż kosztem zerwania z przyczynowością i dzięki temu zerwaniu.
Pragnienie jest wygnaniem, pragnienie jest pustynią, która przecina ciało bez
organów, skazuje nas na przechodzenie z jednej strony na drugą. Nigdy nie
jest wygnaniem indywidualnym i nigdy nie jest osobistą pustynią.
Pragnienie jest zbiorowym wygnaniem i zbiorową pustynią. Jest samo przez
się zrozumiałe, że los rewolucji pozostaje nieodłącznie związany z interesem
zdominowanych i wyzyskiwanych mas. Jednak natura tego związku jest
problematyczna: chodzi o ustalony związek przyczynowy czy o powiązanie
innego rodzaju? Problem zasadza się więc na tym, jak urzeczywistnia się
potencjał rewolucyjny w swym stosunku z wyzyskiwanymi masami lub z
„najsłabszym ogniwem” danego systemu. Czy masy bądź ogniwa pozostają
na swoim miejscu, działając zgodnie z porządkiem przyczyn i celów, czy
raczej są miejscami lub czynnikami zupełnie nieoczekiwanego wtargnięcia,
wtargnięcia pragnienia, które zrywa z przyczynami i celami, ukazując przy
tym inne oblicze? W przypadku grup ujarzmionych pragnienie, które splata
całość systemu z sieci mikroskopijnych relacji określających wielkie układy
w formacji suwerennej, wciąż jest definiowane przez porządek przyczyn i
celów. Tymczasem jedyną przyczyną grup podmiotowych jest zerwanie z
przyczynowością, rewolucyjna linia ujścia; i chociaż można i należy
wskazywać na czynniki obiektywne jako umożliwiające takie zerwanie i
istnienie takich najsłabszych ogniw, jedynie to, co wywodzi się z porządku
pragnienia i jego wtargnięcia, odzwierciedla rzeczywistość, w której w
określonym czasie i określonym miejscu dochodzi do zerwania340.
Oczywiście wszystko miesza się ze sobą i współistnieje, tak jak w „cięciu
leninowskim”, gdy bolszewicka grupa lub przynajmniej jej odłam dostrzega
możliwość natychmiastowej rewolucji proletariackiej, która nie tyle
podążałaby za oczekiwanym porządkiem przyczynowym stosunków sił, ile
osobliwie przyspieszyła bieg wydarzeń przez gwałtowny wyłom (ujście albo
„rewolucyjny defetyzm”). Tak, wszystko ze sobą współistnieje: pełne
wątpliwości inwestycje przedświadome u tych, którzy nie wierzą w taką
możliwość, przedświadome inwestycje rewolucyjne u tych, którzy
„dostrzegają” możliwość stworzenia nowego socius, lecz utrzymują ją w
porządku molowej przyczynowości, która już z góry należy do nowej formy
suwerenności, wreszcie nieświadome inwestycje rewolucyjne dokonujące
prawdziwego zerwania z przyczynowością w ramach porządku pragnienia.
U tych samych osób najrozmaitsze typy inwestycji potrafią ze sobą
współistnieć w określonym momencie, dwa rodzaje grup mogą się
wzajemnie przenikać. Obie grupy przypominają bowiem determinizm i
wolność u Kanta: podzielają wspólny „cel” – produkcja społeczna nigdy zaś
nie jest czymś innym niż produkcją pragnącą, i na odwrót – lecz nie mają
tego samego prawa i tego samego reżimu. Aktualizację potencjału
rewolucyjnego wyjaśnia nie tyle stan przedświadomej przyczynowości, w
jakim mimo wszystko się on zawiera, lecz efektywność cięcia libidynalnego
w ściśle określonym momencie, schiz, którego jedyną przyczyną jest
pragnienie, to znaczy zerwanie z przyczynowością, które zmusza do
przepisania historii na poziomie realnego oraz wytwarza ten osobliwy i
wieloznaczny moment, w którym wszystko jest możliwe. Oczywiście ukryta
praca celów, przyczyn i interesów przygotowuje nadejście schizu;
oczywiście takiemu porządkowi przyczyn grozi zamknięcie i zasklepienie
wyłomu w imię nowego socius i jego interesów. Oczywiście można zawsze
po fakcie powiedzieć, że historią od wieków rządzą te same prawa wielkich
liczb i ogólności. Niemniej schiz może zaistnieć tylko przy udziale
bezpodstawnego i bezcelowego pragnienia, które go wytycza i z nim się
wiąże. Niemożliwy bez porządku przyczynowego, urzeczywistnia się za
sprawą czegoś, co pochodzi z innego porządku: pragnienia, pragnienia-
pustyni, inwestycji pragnienia rewolucyjnego. I to właśnie podkopuje
kapitalizm: skąd nadejdzie rewolucja? I jaką formę przyjmie w
wyzyskiwanych masach? Jest niczym śmierć: skąd i kiedy?
Zdeterytorializowany, zdekodowany przepływ, który płynie za daleko i
przecina zbyt wcześnie, uchylając się aksjomatyce kapitalizmu. Czy w
osobie Castro, postaci Araba, Czarnej Pantery, Chińczyka na horyzoncie?
Nadejdzie z Majem ʼ68 roku, z domorosłym maoistą, usadowionym, jak
eremita, na fabrycznym kominie? Zawsze znajdzie się dodatkowy aksjomat,
by zasklepić dopiero co powstały wyłom; znajdą się faszystowscy
pułkownicy zatopieni w lekturze przewodniczącego Mao: „nie damy się już
nabrać”; Castro jest już nie do zniesienia, nawet jak na niego; wyodrębni się
wakuole, utworzy się getta, na pomoc wezwie się związki zawodowe,
wynajdzie się najbardziej złowieszcze środki „perswazji”, wzmocni się
formy represji interesu – ale skąd wtargnie nowa forma pragnienia?341
Być może czytelnicy, którzy dotarli z nami aż dotąd, mają nam wiele do
zarzucenia: pokładanie zbyt dużej wiary w czystą potencjalność nauki czy
nawet sztuki; odrzucanie lub umniejszanie roli, jaką odgrywają klasy i walka
klasowa; obstawanie przy irracjonalności pragnienia; utożsamienie
rewolucjonisty ze schizofrenikiem; wpadanie w każdą z tych zbyt dobrze
znanych pułapek. Takie odczytanie nie byłoby właściwe. Nie wiemy zresztą,
co jest lepsze: niewłaściwe odczytanie czy zarzucenie lektury. Z pewnością
jest wiele innych, poważniejszych zarzutów, z których nawet nie zdajemy
sobie sprawy. Co się jednak tyczy powyższych, musimy jasno powiedzieć,
że – w pierwszym rzędzie – sztuka i nauka niosą rewolucyjną potencjalność
i nic poza nią, a owa potencjalność ujawnia się tym bardziej, im mniej
dociekamy, co nauka i sztuka znaczą z punktu widzenia znaczonych i
znaczących, które są z konieczności zastrzeżone dla wąskiego grona
specjalistów; jednak nauka i sztuka sprawiają, że przez socius przebiegają
coraz silniej odczuwalne zdekodowane i zdeterytorializowane przepływy,
które wymuszają na aksjomatyce społecznej coraz większy stopień
komplikacji, coraz większe nasycenie samej siebie, do tego stopnia, że
artysta i uczony mogą zacząć być skłonni do włączenia się w obiektywnie
rewolucyjnej sytuacji, w reakcji na autorytarne planowanie państwa, które z
istoty jest niekompetentne, a ponad wszystko ma charakter kastrujący
(państwo bowiem narzuca Edypa ściśle artystycznego, Edypa ściśle
naukowego). Po drugie, wcale nie umniejszaliśmy znaczenia
przedświadomych inwestycji klasy czy interesu, które opierają się
bezpośrednio na bazie; przywiązujemy do nich tym większą wagę, że w
owej bazie są one wskaźnikiem inwestycji libidynalnych o zupełnie innej
naturze i potrafią się z nimi zgadzać bądź przeciw nim występować.
Prowadzi nas to do pytania „jak rewolucja może zostać zdradzona?”, choć
wiemy, że zdrada nie czeka na dogodny moment, lecz kryje się w rewolucji
od początku (zachowanie się nieświadomych inwestycji paranoicznych w
grupach rewolucyjnych). Jeśli zaś powołujemy się na pragnienie jako
instancję rewolucyjną, to dlatego, że naszym zdaniem społeczeństwo
kapitalistyczne potrafi wspierać wiele przejawów interesu, lecz żadnego
przejawu pragnienia, które wystarczyłoby do wysadzenia jego struktur
bazowych, nawet na poziomie przedszkola. Wierzymy w pragnienie jako
irracjonalny element każdej postaci racjonalności. Nie dlatego, że pragnienie
jest brakiem, żądzą czy aspiracją, ale dlatego, że jest produkcją pragnienia,
pragnieniem, które wytwarza, realnym-pragnieniem lub realnym samym w
sobie. I wreszcie, w żadnym razie nie uważamy rewolucjonisty za
schizofrenika ani schizofrenika za rewolucjonistę. Wręcz przeciwnie,
bezustannie odróżnialiśmy schizofrenika w znaczeniu jednostki od
schizofrenii pojmowanej jako proces; zdefiniowanie tej pierwszej wymaga
zestawienia jej ze wstrzymaniem procesu, jego kontynuacją w pustce bądź
teleologicznymi złudzeniami, jakie mu narzuca represja. Z tego też powodu
mówiliśmy tylko o schizoidalnym biegunie w inwestycji libidynalnej pola
społecznego, aby uniknąć, o ile to możliwe, pomylenia procesu
schizofrenicznego z wytwarzaniem schizofrenii. Proces schizofreniczny
(biegun schizoidalny) jest rewolucyjny w tym znaczeniu, w jakim
postępowanie paranoiczne jest reakcyjne i faszystowskie; nie jest tak, że
przywołane kategorie psychiatryczne, oczyszczone z wszelkiego
familializmu, pozwalają nam zrozumieć określenia ekonomiczno-polityczne,
lecz dokładnie na odwrót.
Poza tym wcale nie szukamy wymówek, utrzymując, że schizoanaliza
j a k o t a k a nie ma do zaproponowania żadnego programu
politycznego. Gdyby takim programem dysponowała, byłby groteskowy, a
zarazem niepokojący. Schizoanaliza nie uważa się za partię czy grupę, nie
rości sobie praw do przemawiania w imieniu mas. Nie ma programu
politycznego, który mógłby rozwinąć się w jej ramach. Słowem, nie jest
czymś, co utrzymuje, że przemawia w czyimkolwiek imieniu, a zwłaszcza w
imieniu psychoanalizy: nie oferuje niczego poza wrażeniem, ogólnym
wrażeniem, że coś jest nie tak z psychoanalizą, że właściwie jest z nią źle od
początku. Ale wciąż jesteśmy zbyt kompetentni, wolelibyśmy przemawiać w
imieniu absolutnej niekompetencji. Ktoś zapytał nas, czy widzieliśmy kiedyś
schizofrenika na własne oczy. Otóż nie, nigdy nie mieliśmy z nim do
czynienia. Jeśli ktoś sądzi, że psychoanaliza ma się wyśmienicie, nie jest
osobą, do której mówimy, i specjalnie dla niej wycofujemy się ze
wszystkiego, co dotychczas powiedzieliśmy. Jak zatem wygląda stosunek
schizoanalizy do polityki z jednej strony oraz psychoanalizy z drugiej?
Wszystko zależy od maszyn pragnących i produkcji pragnienia.
Schizoanaliza jako taka nie zajmuje się kwestią natury socius, jaki musi
stworzyć rewolucja; absolutnie nie należy jej uważać za odpowiednik
rewolucji. Gdy chodzi o socius, schizoanaliza docieka jedynie tego, jakie
miejsce zajmuje w nim produkcja pragnąca, jaką napędową rolę odgrywa w
nim pragnienie, w jakiej formie dochodzi w nim do pogodzenia reżimu
produkcji pragnącej z reżimem produkcji społecznej, skoro w obu
przypadkach jest to ta sama produkcja, lecz podporządkowana różnym
reżimom – a zatem docieka, czy na socius jako ciele pełnym istnieje
możliwość przechodzenia z jednej strony na drugą, to znaczy ze strony,
gdzie organizują się układy molowe produkcji społecznej, na drugą, równie
zbiorową stronę, gdzie tworzą się molekularne wielości produkcji pragnącej;
czy taki socius jest zdolny (i w jakim stopniu) wspierać odwrócenie władzy,
przez co produkcja pragnąca może podporządkować sobie produkcję
społeczną, mimo to jej nie niszcząc, gdyż są tym samym, lecz różnią się co
do reżimu; czy i w jaki sposób możliwe jest uformowanie się grup
podmiotowych itd. A jeśli ktoś zarzuci nam, że powołujemy się na
osławione prawo do lenistwa, prawo do bezproduktywności lub prawo do
wytwarzania marzenia i fantazji, przyjmujemy taki argument z radością,
ponieważ bez końca podkreślaliśmy coś zupełnie przeciwnego, mianowicie
to, że produkcja pragnąca wytwarza realne, że pragnienie ma niewiele
wspólnego z marzeniem czy fantazją. W przeciwieństwie do Reicha
schizoanaliza nie czyni rozróżnienia między naturą ekonomii politycznej i
ekonomii libidynalnej. Pyta jedynie o to, jakie mechaniczne, społeczne i
techniczne wskaźniki pojawiają się na socius, wskaźniki, które otwierają się
na maszyny pragnące, które wchodzą w skład części, trybów i silników
takich maszyn, pozwalając im zarazem wchodzić w skład własnych części,
trybów i silników. Każdy wie, że schizofrenik jest maszyną. Powie to każdy
schizofrenik, nie tylko mały Joey. Należy jednak zastanowić się, czy
schizofrenicy są żyjącymi maszynami martwej pracy, które tym samym
należy przeciwstawić martwym maszynom pracy żywej, organizowanym w
kapitalizmie, czy raczej maszyny pragnące, techniczne i społeczne łączą się
ze sobą w procesie schizofrenicznej produkcji, która od tej pory nie ma już
żadnego schizofrenika do wytworzenia. W swoim Lettre aux ministres
(Liście do ministrów) Maud Mannoni pisze: „Jeden z nastolatków, o którym
orzeczono, że jest niezdolny do nauki, poradził sobie zupełnie przyzwoicie z
przejściem do trzeciej klasy, lecz tylko dlatego, że mógł pracować w
warsztacie samochodowym. Jego pasją jest mechanika samochodowa. Jego
najlepszym terapeutą jest właściciel garażu. Jeśli odbierzemy mu możliwość
pracy w warsztacie, znowu stanie się schizofrenikiem”. Wychwalanie zalet
ergoterapii czy adaptacji społecznej nie jest intencją Mannoni. Wskazuje ona
raczej, że maszyny techniczne, maszyny społeczne i maszyny pragnące są ze
sobą ściśle związane, a ich reżimy – skomunikowane. Zadaje pytanie, czy
społeczeństwo jest na coś takiego przygotowane, a jeśli nie, jaka jest jego
wartość. Taki jest właśnie kierunek maszyn społecznych, technicznych,
naukowych, artystycznych, gdy stają się rewolucyjne: tworzyć maszyny
pragnące, których wskaźnikami są już w ich reżimie, podczas gdy maszyny
pragnące tworzą je we własnym reżimie oraz w postaci pozycji pragnienia.
Czym wobec tego różni się schizoanaliza od psychoanalizy, gdy
bierzemy pod uwagę jej negatywne i pozytywne zadania rozpatrywane w
całości? Nieustanie przeciwstawialiśmy dwa rodzaje nieświadomości, dwie
interpretacje tego, czym jest nieświadomość: schizoanalityczną –
psychoanalitycznej; schizofreniczną – nerwicowo-edypalnej; abstrakcyjną i
niefiguratywną – wyobrażeniowej; ale też rzeczywiście konkretną –
symbolicznej; maszynową – strukturalnej; molekularną, mikopsychiczną czy
mikrologiczną – molowej lub statystycznej; materialną – ideologicznej;
wytwórczą – ekspresywnej. Widzieliśmy, z jaką brutalnością i
gwałtownością musi interweniować schizoanaliza w swoim negatywnym
zadaniu: obalać familiaryzm, odwracać edypalizację, kastrację, fallicyzację,
rozbijać teatr, fantazję i marzenie, dekodować i deterytorializować –
przerażające wyskrobywanie, całkowita nieżyczliwość. Wszystko to jednak
odbywa się równocześnie. Równocześnie bowiem wyzwala się proces,
proces produkcji pragnącej biegnący wzdłuż jej molekularnych linii ujścia,
które już przyznały schizoanalitykowi zadanie mechanika. Linie ujścia są
wciąż pełne inwestycji molowych i społecznych, które zaciskają się na
całości pola społecznego: dlatego zadaniem schizoanalizy jest ostatecznie
odkrycie w każdym analizowanym przypadku natury libidynalnych
inwestycji pola społecznego, ich możliwych konfliktów wewnętrznych, ich
związków z przedświadomymi inwestycjami tegoż pola, ich możliwych
konfliktów z tymi inwestycjami – słowem, całej gry maszyn pragnących z
represją pragnienia. Wypełniać, a nie wstrzymywać proces, nie skazywać go
na obracanie się w pustce, nie nadawać mu celu. Nigdy nie zajdziemy za
daleko w deterytorializacji, w dekodowaniu przepływów. Albowiem nowej
ziemi („Zaprawdę, siedliskiem uzdrowienia stać się jeszcze winna
ziemia”342) nie należy poszukiwać w nerwicowych czy perwersyjnych
reterytorializacjach, które zatrzymują proces lub wiążą go z celem. Nowa
ziemia nie leży przed nami ani za nami, rozwija się wraz z wypełnianiem
procesu produkcji pragnącej, a ów proces od zawsze już jest ziszczony, o ile
przebiega i dopóki przebiega. A jak te różnorakie zadania schizoanalizy
przebiegają – realnie i równocześnie – to się jeszcze okaże.
DODATEK
Bilans-program
dla maszyn pragnących343
Maszyny pragnące nie mają nic wspólnego z gadżetami ani z fantazjami, ani
tym bardziej z drobnymi wynalazkami z konkursu Lépine’a. Czy raczej:
istnieje między nimi związek, lecz w odwrotnym znaczeniu, ponieważ
gadżety, zmyślne wynalazki czy fantazje są resztkami maszyn pragnących,
które podlegają specyficznym prawom zewnętrznego rynku
kapitalistycznego lub wewnętrznego rynku psychoanalizy (istotą
psychoanalitycznego „kontraktu” jest zredukowanie przeżytych stanów
pacjenta, przełożenie ich na fantazje). Maszyny pragnące nie dają się
sprowadzić do przystosowywania rzeczywistych maszyn – czy fragmentów
rzeczywistych maszyn – do działania symbolicznego, a urojenia maszyn
fantastycznych do działania wyobrażeniowego. W obu przypadkach
jesteśmy świadkami przekształcenia elementu wytwórczego w maszynę
indywidualnej konsumpcji. Jest zrozumiałe samo przez się, że psychoanaliza
w otoczeniu gadżetów i fantazji czuje się jak ryba w wodzie, mogąc wśród
nich swobodnie rozwijać swoje edypalno-kastracyjne obsesje. Nie mówi
nam to jednak nic o istotności maszyny oraz jej związku z pragnieniem.
Wyobraźnia artystyczna i literacka poczęła liczne maszyny, których
niedorzeczność wynika czy to z nieokreślonej natury napędu lub źródła
energii, czy to z fizycznej niemożliwości organizacji części ruchomych, czy
też z logicznej niemożliwości mechanizmu transmisji. Na przykład Dancer-
Danger Man Raya, o podtytule „niemożliwość”, przedstawia niedorzeczność
dwustopniową: grupa zębatek jest równie niezdolna do funkcjonowania, co
wielka przekładnia. O ile taka maszyna ma w domyśle przedstawiać obroty
hiszpańskiego tancerza, o tyle można powiedzieć, że tłumaczy –
mechanicznie i niedorzecznie – niemożliwość wykonania podobnego ruchu
przez maszynę (tancerz nie jest maszyną). Lecz można również powiedzieć:
musi w tym przypadku istnieć tancerz będący częścią maszyny, a owa część
maszyny nie może być niczym innym niż tancerzem; a zatem mamy do
czynienia z maszyną, której tancerz jest częścią. Nie chodzi już o
zestawianie człowieka z maszyną w celu ocenienia ich możliwej lub
niemożliwej odpowiedniości, ich wzajemnego przedłużenia, ich substytucji,
lecz raczej o ich skomunikowanie, a tym samym pokazanie, że człowiek
j e s t c z ę ś c i ą s k ł a d o w ą maszyny lub częścią czegoś innego, co
ukonstytuuje maszynę. Czymś innym może być narzędzie, inni ludzie, a
nawet zwierzę. Nie mówimy jednak o maszynach w przenośni: człowiek
t w o r z y m a s z y n ę, od kiedy tylko jest rekurencyjnie skomunikowany
z układem, w którego skład wchodzi w ściśle określonych warunkach. Układ
człowiek-koń-łuk tworzy nomadyczną maszynę wojenną w warunkach
stepu. Ludzie tworzą maszynę pracy w biurokratycznych warunkach
wielkich imperiów. Grecki piechur tworzy maszynę ze swoją bronią w
warunkach falangi. Tancerz tworzy maszynę wraz z parkietem w
niebezpiecznych warunkach miłości i śmierci… Wychodzimy nie tyle od
metaforycznego użycia słowa „maszyna”, ile od hipotezy (niepewnej) jej
pochodzenia: sposobu, w jaki dowolne elementy są zmuszone utworzyć
maszynę przez r e k u r e n c j ę i k o m u n i k a c j ę; istnienia „gromady
mechanicznej”. Do takiego punktu widzenia zbliża się ergonomia, gdy nie
rozważa problematyki swojej dziedziny w kategoriach adaptacji czy
substytucji – przystosowania człowieka do maszyny lub maszyny do
człowieka – lecz w kategoriach rekurencyjnej komunikacji w ramach
systemów złożonych z ludzi i maszyn. Prawdą jest, że nawet wtedy, gdy
ergonomia jest przekonana, że dzięki temu zachowuje podejście czysto
technologiczne, podnosi kwestie władzy, opresji, rewolucji i pragnienia ze
stanowczością mimowolnie nieskończenie większą niż stanowiska
adaptatywne.
Man Ray, Dancer-Danger (Niemożliwość)
Rube Goldberg, You Sap, Mail that Letter
Rube Goldberg, Simple Reducing Machine
Jacques Hochman, Pour une psychiatrie communautaire, Éditions du Seuil, Paris 1971, rozdz. 4 (zob.:
tenże, Le postulat fusionnel, „Information psychiatrique”, septembre 1969).
103
David Cooper, Psychiatry and Anti-Psychiatry, Ballantine Books, New York 1971, s. 44.
104
Frantz Fanon, Wyklęty lud ziemi, przeł. Hanna Tygielska, Państwowy Instytut Wydawniczy,
Warszawa 1985, s. 178.
105
Witold Gombrowicz, „L’Herne” 1971, no 14, s. 230.
106
Jacques Lacan, Écrits, dz. cyt., s. 870 (na temat specyficznej roli bogatej i biednej kobiety w
przypadku Człowieka od Szczurów zob. analizy Lacana w artykule: tenże, Mit indywidualny
neurotyka, przeł. Tomasz Gajda, Janusz Kotara, Jacek Waga, Wydawnictwo Naukowe PWN,
Warszawa 2015).
107
Gérard Mendel, La Révolte contre le père, Payot, Paris 1968, s. 422.
108
Fryderyk Engels, Pochodzenie rodziny, własności prywatnej i państwa. W związku z badaniami
Lewisa H. Morgana, przeł. Ludwik Krzywicki, Książka i Wiedza, Warszawa 1969, s. 15.
109
Friedrich Nietzsche, Radosna wiedza, przeł. Małgorzata Łukasiewicz, słowo/obraz terytoria,
Gdańsk 2008, cz. 5, par. 346, s. 235; Karol Marks, Rękopisy ekonomiczno-filozoficzne z 1844, dz.
cyt.
110
Jacques Hochmann, Pour une psychiatrie communautaire, dz. cyt., s. 38.
111
Malcolm Lowry, Selected Letters of Malcolm Lowry, ed. Harvey Breit, Margerie Bonner Lowry,
J.B. Lippincott, Philadelphia–New York 1965, s. 66.
112
Henry Miller, Hamlet, Carrefour, Puerto Rico 1939, s. 124–126.
113
Sigmund Freud, Rozwiązanie kompleksu Edypa, [w:] tegoż, Życie seksualne, przeł. Robert Reszke,
KR, Warszawa 1999.
114
Tenże, Totem i tabu, [w:] tegoż, Pisma społeczne, dz. cyt., s. 346.
115
David H. Lawrence, Psychoanalysis and the Unconscious, [w:] tegoż, Psychanalysis and the
Unconscious and Fantasia of the Unconscious, Viking Press, New York 1969, s. 11–30.
116
Zob. dwa klasyczne ujęcia: Wilhelm Reich, Funkcja orgazmu, dz. cyt., s. 111–172; Herbert
Marcuse, Eros i cywilizacja, przeł. Hanna Jankowska, Arnold Pawelski, Wydawnictwo Muza,
Warszawa 1998, pierwsze rozdziały. Zagadnienie to zostało niedawno na nowo podjęte w dwóch
doskonałych artykułach opublikowanych w „Partisans”, février 1969, no 46: François Gantheret,
Freud et la question socio-politique; Jean-Marie Brohma, Psychanalyse et resolution (s. 85, 97).
117
Antonin Artaud, Ainsi donc la question..., „Tel Quel” 1967, no 30.
118
Dwa artykuły z 1924 roku poświęcone temu zagadnieniu to: Nerwica i psychoza oraz Utrata
rzeczywistości w wypadku nerwicy i psychozy, [w:] Sigmund Freud, Psychologia nieświadomości,
przeł. Robert Reszke, Wydawnictwo KR, Warszawa 2009. Zob. również: Joseph Capgras et
Carrette, Illusion des sosies et complexe d’Œdipe, „Annales médico-psychologiques”, mai 1924.
Artykuł o fetyszyzmie z roku 1927 nie tyle zmienia to rozróżnienie, jak niektórzy często utrzymują,
ile raczej je potwierdza („Mogę tym samym utrzymać moje założenie…” itd. Sigmund Freud,
Fetyszyzm, [w:] tegoż, Psychologia nieświadomości, dz. cyt.).
119
Jacques Lacan, La Famille, [w:] Encyclopédie française, t. 8, Société de gestion de l’Encyclopédie
française, Paris 1938.
120
Jacques Besse, La Grande Pâque, dz. cyt., s. 27, 61.
121
Termin wprowadzony przez matematyka i filozofa René Thoma [przyp. tłum.].
122
Zob.: Gérard de Nerval, Sylwia, [w:] tegoż, Sylwia i inne opowiadania, przeł. Leon Choromański,
Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1960 [przyp. tłum.].
123
Parafraza wersu z wiersza El Desdichado Nervala (za przekładem Adama Ważyka): Et j’ai deux
fois vainqueur traversé l’Achéron. W oryginale jednak mowa o „dwukrotnym zwycięstwie”.
Antologia poezji francuskiej, t. 3: Od Chateaubrianda do Germaina Nouveau, red. Jerzy Lisowski,
„Czytelnik”, Warszawa 2000, s. 241 [przyp. tłum.].
124
Wilhelm Reich, Funkcja orgazmu, dz. cyt., s. 107: „Wszystkie fantazje neurotyczne wywodzą się z
wczesnodziecięcych związków z rodzicami. Jednak sam konflikt między pomiędzy dzieckiem a
rodzicami nie mógłby doprowadzić do trwałego zaburzenia równowagi psychicznej, gdyby nie był
przez cały czas wzmacniany aktualnym zablokowaniem energii, które sam na początku wywołał”.
125
Jean Laplanche, La Réalité dans la névrose et la psychose (referat na konferencji Francuskiego
Towarzystwa Psychoanalitycznego, 1961). Zob. też: Jean Laplanche, Jean-Bernard Pontalis,
Słownik psychoanalizy, przeł. Ewa Modzelewska, Ewa Wojciechowska, Wydawnictwa Szkolne i
Pedagogiczne, Warszawa 1996, hasła: „Frustracja” (s. 67–68) oraz „Nerwica aktualna” (s. 158–
159).
126
Ta sama uwaga odnosi się do Ottona Ranka: trauma narodzin nie znaczy jedynie wyjścia poza
Edypa czy okres przededypalny, ale musi być również środkiem skrócenia leczenia. Freud ma to na
uwadze, gdy w Analizie skończonej i nieskończonej złośliwie zauważa: „Rank miał nadzieję, że
dzięki późniejszemu analitycznemu zlikwidowaniu owej traumy pierwotnej udało się też
zlikwidować całą nerwicę i że w ten sposób, wykonując kawałeczek analizy, będziemy mogli
oszczędzić sobie całej reszty pracy analitycznej”. Sigmund Freud, Analiza skończona i
nieskończona, dz. cyt., s. 315.
127
Carl Gustav Jung, La guerison psychologique, trad. Roland Cohen, Georg, Genève 1953, rozdz. 1–
4.
128
„Nurek Kartezjusza” to nazwa eksperymentu, w którym w wypełnionym wodą naczyniu z
elastycznego materiału – to znaczy takiego, który poddaje się zewnętrznemu uciskowi – umieszcza
się „nurka”, czyli zamkniętą probówkę wypełnioną z kolei częściowo wodą i powietrzem.
Naciskanie naczynia powoduje zmianę wewnętrznego ciśnienia; w efekcie nurek opada na dno, a
gdy nacisk ustaje, unosi się, wracając do wyjściowej pozycji [przyp. tłum.].
129
Gisela Pankow, L’Homme et sa psychose, Aubier, Paris 1969, s. 24–26 (odsyłamy również do
wspaniałej teorii znaku wypracowanej przez Pankow w Structuration dynamique dans la
schizophrénie, Huber, Paris 1956). O krytyce pojęcia regresji przez Brunona Bettelheima zob. jego
The Empty Fortress, dz. cyt., s. 369–374.
130
Ronald David Laing, Polityka doświadczenia. Rajski ptak, dz. cyt., s. 132, 136, 140–141, 147. W
bardzo podobnym tonie wyraził się Michel Foucault: „Być może kiedyś nie będzie już wiadomo,
czym bywało szaleństwo. […] Artauda uzna się za podłoże (a nie zerwanie) naszej mowy. […] Co
odczuwamy dzisiaj jako granicę, obcość, rzecz nie do wytrzymania, zyska serenitas pozytywności.
Co określamy obecnie mianem Zewnętrza, kto wie, czy któregoś dnia nie będzie nas określało”.
Michel Foucault, Szaleństwo, nieobecność dzieła, przeł. Tadeusz Komendant, [w:] tegoż,
Powiedziane, napisane. Szaleństwo i literatura, Fundacja Aletheia, Warszawa 1999, s. 151.
131
Fryderyk Engels, List do Margaret Harkness, kwiecień 1888, [w:] Karol Marks, Fryderyk Engels,
Dzieła, t. 37, Książka i Wiedza, Warszawa 1977 [przyp. red.].
132
Vincent van Gogh, List z 8 września 1888. [W polskim przekładzie listów van Gogha (Vincent van
Gogh, Listy do brata, przeł. Joanna Guze, Maciej Chełkowski, „Czytelnik”, Warszawa 2002) nie
odnaleziono tego zdania – przyp. red.].
133
Karol Marks, Zarys krytyki ekonomii politycznej, przeł. Zygmunt J. Wyrozembski, Książka i
Wiedza, Warszawa 1986, s. 109–112. Komentarz Maurice’a Godeliera: „Zachodni kierunek
rozwoju wcale nie ma charakteru powszechnego dlatego, że miałby pojawiać się wszędzie;
przeciwnie, wydaje się powszechny, ponieważ nie pojawia się nigdzie indziej […]. Jest typowy,
ponieważ w trakcie swojego niepowtarzalnego rozwoju zaowocował uniwersalnym rezultatem.
Dostarczył bazy praktycznej (gospodarki przemysłowej) i teoretycznej koncepcji (socjalizmu), by
samemu wydobyć się lub przyczynić się do wydobycia z warunków wyzysku człowieka przez
człowieka w każdej formie społecznej, od najbardziej starożytnych po całkiem niedawne […].
Prawdziwa powszechność zachodniego kierunku rozwoju tkwi zatem w jego jednostkowości, a nie
poza nią, w jego odmienności, a nie w jego podobieństwie do innych kierunków”. Maurice
Godelier, Sur le mode de production asiatique, Éditions Sociales, Paris 1969, s. 92–96.
134
Lewis Mumford, La Première mégamachine, „Diogène”, juillet 1966.
135
Meyer Fortes, Recherches voltaïques, CNRS, Paris 1967, s. 135–137.
136
Paul Parin et. al., Les Blancs pensent trop, trad. Aude Wilm, Payot, Paris 1963: „Przedobiektowe
relacje z matką przechodzą i składają się na relacje utożsamienia z grupą rówieśniczą. Konflikt z
ojcem jest neutralizowany przez relacje utożsamienia z grupą starszych braci” (s. 428–436).
Podobną analizę i podobne wnioski znajdujemy w: Marie-Cécile Ortigues, Edmond Ortigues,
Œdipe africain, dz. cyt., s. 302–305. Wspomniani autorzy oddają się jednak zadziwiającej
gimnastyce tylko po to, by zachować kompleks Edypa lub problematykę edypalną, choć przeczą
temu wszystkie racje, które podają, i chociaż, jak sami przyznają, sam kompleks nie jest „dostępny
klinicznie”.
137
Friedrich Nietzsche, Z genealogii moralności, przeł. Grzegorz Sowiński, Wydawnictwo
Uniwersytetu Jagiellońskiego, Kraków 2011, s. 55.
138
Tamże, s. 64.
139
Tamże, s. 57–58.
140
Należy podkreślić, że autorzy posługują się słowem alliance w co najmniej poczwórnym
znaczeniu: rozumieją je: 1) jako stosunek powinowactwa, zgodnie ze strukturalnym
przeciwstawieniem powinowactwa i filiacji; 2) jako związek małżeński między członkami
odrębnych rodów; 3) jako sojusz polityczny; 4) w znaczeniu teologicznym, jako przymierze z
Bogiem. Dlatego tłumaczymy to pojęcie po prostu jako alians, w niektórych kontekstach decydując
się na zawężenie jego zakresu [przyp. tłum.].
141
Edmund R. Leach, Rethinking Anthropology, Athlone Press, London 1966, s. 122–123.
142
Louis Berthe, Ainés et cadets, l’alliance et la hiérarchie chez les Baduj, „L’Homme”, juillet 1965.
Zob. także stwierdzenie Luca de Heusha w: Lévi-Strauss, „L’Arc” 1965, no 26: „System
pokrewieństwa jest również i przede wszystkim praktyką” (s. 11).
143
Lorenz G. Löffler, L’Alliance asymétrique chez les Mru, „L’Homme”, juillet 1966, s. 79–79.
Edmund Leach w Rethinking Anthropology, dz. cyt., analizuje różnicę między ideologią i praktyką,
opisując małżeństwa Kaczinów (s. 81–82), przeprowadza również dogłębną krytykę koncepcji
pokrewieństwa jako systemu zamkniętego (s. 89–90).
144
Pierre Clastres, L’Arc et le panier, „L’Homme”, avril 1966, s. 20.
145
Edmund R. Leach, Rethinking Anthropology, dz. cyt., s. 89. Zob. także krytykę Leacha pod adresem
Lévi-Straussa: „Lévi-Strauss słusznie utrzymuje, że strukturalne implikacje małżeństwa można
zrozumieć tylko, jeśli potraktujemy je jak jeden z elementów w całościowej serii transakcji między
grupami spokrewnionymi. Dotąd wszystko się zgadza. Jednak w żadnym z przykładów, jakie
dostarcza jego książka, zasada ta nie jest dostatecznie spełniana […]. W istocie [Lévi-Strauss –
przyp. tłum.] nie jest zainteresowany naturą lub znaczeniem odwzajemnionychświadczeń, które
służą za ekwiwalent kobiet w omawianych przez niego systemach […]. Wychodząc z pierwotnych
założeń, nie potrafimy przewidzieć, jaki typ równowagi zostanie osiągnięty, gdyż nie wiemy, w jaki
sposób różne kategorie wymian zostaną ocenione w określonych wspólnotach […]. Konieczne jest
odróżnianie dóbr, które dają się spożytkować, od tych, które takimi nie są. Trzeba również zdać
sobie sprawę, że dość nienamacalne elementy, takie jak prawo czy autorytet, wchodzą w skład
całościowego inwentarza rzeczy wymiennych” (s. 90, 100).
146
Claude Lévi-Strauss, Antropologia strukturalna, przeł. Krzysztof Pomian, Wydawnictwo Aletheia,
Warszawa 2000, s. 108 [cytat zmieniony – przyp. tlum.].
147
Jeanne Favret, La Segmentarité au Maghreb, „L’Homme”, avril 1966; Pierre Clastres, Echange et
pouvoir, „L’Homme”, janvier 1962.
148
Edward E. Evans-Pritchard, The Nuer of the Southern Sudan, [w:] African Political Systems, ed.
Meyer Fortes, Edward E. Evans-Pritchard, Oxford University Press, London 1958, s. 287.
149
Nommo – imię najważniejszego bóstwa w mitologii Dogonów, zamieszkujących obszar
dzisiejszego Mali [przyp. tłum.].
150
Zob.: Marcel Griaule, Bóg wody, przeł. Ewa Klekot, Arnold Lebeuf, Wydawnictwo Marek
Derewiecki, Kęty 2006, w szczególności s. 56–63.
151
Claude Lévi-Strauss, Elementarne struktury pokrewieństwa, przeł. Maciej Falski, Oficyna
Wydawnicza Volumen, Warszawa 2011, s. 173.
152
Marcel Griaule, Remarques sur l’oncle utérin au Soudan, „Cahiers internationaux de sociologie”,
janvier 1954; Alfred Adler, Michel Cartry, La Transgression et sa derision, „L’Homme”, juillet
1971.
153
W myśl dziewiętnastowiecznej teorii dziedziczenia Augusta Weismanna każdy organizm miał się
składać z dwóch rodzajów komórek: rozrodczych i somatycznych. W procesie dziedziczenia
uczestniczyłyby jedynie komórki rozrodcze, które w nowym organizmie tworzą zarazem swoje
odpowiedniki, jak i komórki somatyczne [przyp. tłum.].
154
Trofim Denicovitch Lyssenko, La Situation dans la science biologique. Session de l’Académie
Lénine des sciences agricoles de l’URSS. 31 juillet – 7 août 1948, Éditions en langues étrangères,
Moscou 1949, s. 16.
155
Claude Lévi-Strauss, Elementarne struktury pokrewieństwa, dz. cyt., s. 555–559.
156
Robert Jaulin, La Mort sara, dz. cyt., s. 284.
157
Alfred Adler, Michel Cartry, La Transgression et sa derision, dz. cyt. Jacques Derrida w swoim
komentarzu do Rousseau pisze: „Przed świętem nie istniało kazirodztwo, ponieważ nie istniał zakaz
kazirodztwa ani społeczeństwo. Po święcie nie istnieje już kazirodztwo, ponieważ jest zakazane
[…]. S a m o święto byłoby s a m y m kazirodztwem, gdyby coś takiego – owo s a m o – mogło
m i e ć m i e j s c e”. Jacques Derrida, O gramatologii, przeł. Bogdan Banasiak, Wydawnictwo
Aletheia, Warszawa 1999, s. 344.
158
Claude Lévi-Strauss, Elementarne struktury pokrewieństwa, dz. cyt., s. 365 (Lévi-Strauss analizuje
z pozoru anormalne czy paradoksalne przypadki beneficjentów wymian małżeńskich).
159
Lorenz G. Löffler, L’Alliance asymétrique chez les Mru, dz. cyt., s. 80.
160
Georges Devereux, Considérations ethnopsychanalytiques sur la notion de parenté, „L’Homme”,
juillet 1965.
161
Victor Turner, Uzdrowiciel Ndembu w praktyce, [w]: tegoż, Las symboli. Aspekty rytuałów u ludu
Ndembu, przeł. Andrzej Szyjewski, Zakład Wydawniczy „Nomos”, Kraków 2006, s. 407–445.
162
Robert Jaulin, La Paix blanche, introduction à l’ethnocide, Éditions du Seuil, Paris 1970, s. 309.
Jaulin opisuje sytuację tych Indian, którzy zostali „przekonani” przez kapucynów do porzucenia
wspólnego domu na rzecz „mniejszych osobowych domostw” (s. 391–400). We wspólnym
gospodarstwie życie prywatne i przestrzeń rodzinna w takim stopniu opierały się na relacji z
sąsiadem jako s p o w i n o w a c o n y m, że związki między rodzinami pokrywały się z całym
polem społecznym. W nowej sytuacji doszło do „nadmiernego rozkładu elementów na pary” oraz
ich dzieci, tak że ograniczona rodzina zamknęła się w ekspresywnym mikrokosmosie, w którym
każdy członek rodziny odzwierciedlał własną linię pochodzenia, podczas gdy rozwój społeczny i
wytwórczy stopniowo mu umykały. Albowiem Edyp to nie tylko proces ideologiczny, ale również
rezultat zniszczenia środowiska, habitatu itd.
163
Marie-Cécile Ortigues, Edmond Ortigues, Œdipe africain, dz. cyt., s. 305.
164
Géza Róheim, Psychoanalysis and Anthropology, International Universities Press, New York 1950,
s. 490–491.
165
Edmund Leach, Magical Hair, [w:] tegoż, Myth and Cosmos, Doubleday, Garden City (NY) 1967,
s. 92.
166
Wilhelm Reich, Der Einbruch der Sexualmoral, Verlag für Sexualpolitik, Kopenhagen 1932, s. 6.
167
W swoich badaniach nad wyspami Markizów Abram Kardiner ukazał zbiorową lub ekonomiczną
funkcję lęku pokarmowego, której nawet z perspektywy nieświadomości nie da się zredukować do
familiarnej relacji z matką. Zob.: Abram Kardiner, The Individual and his Society, Columbia
University Press, New York 1939, s. 223.
168
Herbert Marcuse, Eros i cywilizacja, dz. cyt., s. 241.
169
Mikel Dufrenne, analizując pojęcie stosowane przez Kardinera, postawił fundamentalne pytania:
czy rodzina jest czymś „pierwotnym”, a wymiar polityczny, ekonomiczny i społeczny – tylko
czymś wtórnym? Czy z punktu widzenia libido pierwotna jest inwestycja rodzinna, czy raczej
inwestycja społeczna? Czy z perspektywy metodologicznej konieczne jest przechodzenie od
dziecka do dorosłego, czy może od dorosłego do dziecka? (Mikel Dufrenne, La Personnalité de
base, P.U.F., Paris 1953, s. 287).
170
Laura Bohannan, Paul Bohannan, The Tiv of Central Nigeria, International African Institute,
London 1953.
171
Abram Kardiner, The Individual and his Society, dz. cyt., s. 248.
172
Paul Parin et. al., Les Blancs pensent trop, dz. cyt., s. 432. Na temat wspólnego zakresu małżeństw i
pierwotnego pola społecznego zob. uwagi Jaulina w La Paix blanche, dz. cyt., s. 256. „Prawa
pokrewieństwa nie kierują małżeństwami; podlegają one o wiele bardziej złożonej i mniej
skostniałej dynamice, w której pomysłowość w dowolnym momencie korzysta ze z n a c z n i e
większej liczby punktów współrzędnych […]. Małżeństwa są o wiele bardziej spekulacją na temat
przyszłości niż przeszłości; tak czy inaczej małżeństwa i związana z nimi spekulacja są uzależnione
od złożoności – nie od struktur elementarnych, nigdy zaś od sztywnych reguł. W żadnym wypadku
nie wynika to z tego, że człowiek zna reguły tylko po to, by je łamać”. Tu w pełni ukazuje się
idiotyzm pojęcia transgresji.
173
Roger Bastide wypracował systematyczną teorię dwóch dziedziny symbolicznych (Roger Bastide,
Sociologie et psychanalyse, P.U.F., Paris 1950). Badania doprowadziły Edmunda R. Leacha,
wychodzącego z analogicznej perspektywy, do przemieszczenia tego dualizmu, przejścia od
zagadnienia znaczenia do kwestii użycia, a tym samym – do zmiany zakresu problemu. Zob.:
Edmund R. Leach, Magical Hair, dz. cyt.
174
Victor Turner, Themes in Symbolism of Ndembu Hunting Ritual, [w:] tegoż, Myth and Cosmos, dz.
cyt., s. 249–269.
175
Pierre Bonnafé, Objet magique, sorcellerie et fétichisme?, „Nouvelle revue de psychanalyse” 1970,
no 2: „Kukuya utrzymują, że nieistotna jest natura obiektu: najważniejsze jest to, że działa”. Zob.
też: Alfred Adler, L’Ethnologue et les fétiches, tamże. Warto zwrócić uwagę, że w tym numerze
„NRP”, poświęconym „obiektom fetyszyzmu”, etnologowie w swoich tekstach nie zajmują się
przeciwstawianiem jednej teorii drugiej, lecz zastanawiają się nad znaczeniem interpretacji
psychoanalitycznych dla ich praktyki etnologicznej, jak również dla praktyk społecznych, które
badają. W artykule zatytułowanym Les interprétations de Turner (Interpretacje Turnera) Eric
Laurent zdołał dogłębnie sformułować problem metody, wskazując na konieczność
przeprowadzenia wielu zwrotów, a co za tym idzie, uprzywilejowania kwestii użycia kosztem
egzegezy czy uzasadnienia, wyniesienia wymiaru produktywności nad wymiar ekspresywny,
uprzywilejowania aktualnego stanu pola społecznego nad mity kosmologiczne, konkretnych
rytuałów nad modele strukturalne, „dramatu społecznego”, taktyk i strategii politycznych nad
diagramy pokrewieństwa.
176
Claude Lévi-Strauss, Wprowadzenie do twórczości Marcela Maussa, [w:] Marcel Mauss,
Socjologia i antropologia, przeł. Marcin Król, Krzysztof Pomian, Jerzy Szacki,
Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa 1973; Claude Lévi-Strauss, Elementarne
struktury pokrewieństwa, dz. cyt.: „[przedstawia wyjaśnienie – przyp. tłum.],
dlaczego system wymiany uogólnionej pozostaje podskórny i z jakich
przyczyn system jawny został sformułowany w zupełnie różnych
terminach” (s. 229). W kwestii tego, w jaki sposób, wychodząc z tej
zasady, Lévi-Strauss doszedł do koncepcji nieświadomości jako pustej formy, obojętnej
względem popędów pragnienia, zob.: Claude Lévi-Strauss, Antropologia strukturalna, dz. cyt., s.
182–183. To prawda, że Lévi-Strauss wypracował w serii Mitologii teorię pierwotnych kodów,
kodowania przepływu i organów, która pod każdym względem wychodzi poza koncepcję wymiany.
177
Michel Cartry, Clans, lignages et groupements familiaux chez les Gourmantché, „L’Homme”, avril
1966, s. 74.
178
Claude Lévi-Strauss, Elementarne struktury pokrewieństwa, dz. cyt., s. 321–322. Zob. również, jak
prezentuje argumenty Leacha, s. 289–299. Na ten temat zob. też: Edmund R. Leach, Rethinking
Anthropology, dz. cyt., s. 60–64, 81–95.
179
Claude Lévi-Strauss, Elementarne struktury pokrewieństwa, dz. cyt., s. 240–242 (zob. statystyczne
porównanie ze stronnikami „cykliczności”).
180
Emmanuel Terray, Le Marxisme devant les sociétés primitives, Maspero, Paris 1969, s. 164.
181
André Leroi-Gourhan, Le Geste et la parole, technique et langage, Albin Michel, Paris 1964, s.
270, 290.
182
Michel Cartry, La Calebasse de l’excision en pays gourmantché, „Journal de la Société des
africanistes”, 1968, no 2, s. 223–225.
183
Pierre Clastres, Chroniques des Indiens Guayaki, Plon, Paris 1972.
184
Friedrich Nietzsche, Z genealogii moralności, dz. cyt., s. 63 [przyp. tłum.].
185
Tamże, s. 86–87.
186
Tamże, s. 86.
187
Tamże, s. 92.
188
Jean Steinmann, Saint Jean-Baptiste et la spiritualité du désert, Éditions du Seuil, Paris 1959, s. 69.
189
Karol Marks, Zarys krytyki ekonomii politycznej, dz. cyt., s. 371–373.
190
Frierdrich Nietzsche, Z genealogii moralności, dz. cyt., s. 86.
191
Franz Kafka, Stara kartka, przeł. Elżbieta Ptaszyńska-Sadowska, [w:] tegoż, Opowieści i
przypowieści, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2016, s. 336.
192
Friedrich Nietzsche, Z genealogii moralności, dz. cyt., s. 76.
193
Étienne Balazs, La Bureaucratie céleste, Gallimard, Paris 1968, rozdział 13: Narodziny kapitalizmu
w Chinach (w szczególności, na temat państwa i pieniądza oraz niemożliwości uzyskania autonomii
przez kupców, s. 229–300). O formacjach imperialnych opartych raczej na kontroli handlu niż na
realizacji wielkich projektów, na przykład takich jak te występujące w Afryce Subsaharyjskiej, zob.
komentarze Maurice’a Godeliera oraz Jeana Suret-Canale’a w: Sur le mode de production
asiatique, dz. cyt., s. 87–88, 120–122.
194
Michel Foucault, Leçons sur la volonté de savoir: Cours au Collège de France (1970–1971),
Gallimard, Paris 2011 [przyp. tłum.].
195
Sens czterowiersza: „wierzyciel zawsze może żądać zwrotu długu, ale gdy chodzi o udzielenie
pożyczki, trzeba mu pozwolić na wybranie dogodnej chwili”. Fragment wiersza pochodzącego z
rozdziału 11 Sylvie and Bruno; Paweł „pożycza” w nim Piotrowi kwotę, wystawiając weksel na
przyszłą datę, ale nie dając gotówki, by za miesiąc zgłosić się po odbiór należności (wydanie
polskie – Lewis Carroll, Przygody Sylwii i Bruna, przeł. Maciej Słomczyński, Zielona Sowa,
Kraków 2002 – to skrót obejmujący niewielką część oryginalnego tekstu, dlatego nie ma w nim
tego fragmentu) [przyp. tłum.].
196
Franz Kafka, Budowa chińskiego muru, przeł. Alfred Kowalkowski, [w:] tegoż, Opowieści i
przypowieści, dz. cyt., s. 327–328, 330.
197
Pierre Gordon, L’Initiation sexuelle et l’évolution religieuse, P.U.F., Paris 1946, s. 146: „Uświęcona
postać […] nie żyła w małej, rolniczej wiosce, lecz mieszkała w lasach, niczym Enkidu z
chaldejskiego eposu, lub w górach, w świętym zamknięciu. Uprawa roli nie należała do
obowiązków tego człowieka. Zajmował się pasterstwem lub łowiectwem. Konieczność zwracania
się do niego w celu zawarcia uświęconego małżeństwa, jedynego związku, który polepszał pozycję
kobiety, pociągała za sobą rodzaj e g z o g a m i i. W tej sytuacji tylko młode dziewczyny, które
należały do tej samej grupy, co pozbawiający dziewictwa, mogły wchodzić w związki
e n d o g a m i c z n e”.
198
Luc de Heusch, Essais sur le symbolism de l’incest royal en Afrique, dz. cyt., s. 72–74.
199
Jacques Derrida, O gramatologii, dz. cyt.; tenże Freud i scena pisma, [w:] tegoż, Pismo i różnica,
przeł. Krzysztof Kłosiński, Wydawnictwo KR, Warszawa 2004.
200
Jean-François Lyotard przywraca do łask zanadto lekceważoną teorię czystej desygnacji. Wskazuje
na nieredukowalny rozstęp między słowem i rzeczą w relacji desygnacji, która kojarzy je ze sobą.
Za sprawą tego rozstępu obiekt desygnowany staje się znakiem, ujawniając nieznane oblicze jako
treść ukrytą (słowa nie są znakami samymi przez się, lecz rzeczy lub ciała nimi nazywane
przekształcają w znaki). Jednocześnie właśnie słowo desygnujące staje się widzialne, poza
wszelkim zapisem-odczytem, ujawniając zadziwiającą zdolność bycia widzialnym (i nieczytanym).
Zob.: Jean-François Lyotard, Discours, figure, Klincksieck, Paris 1971, s. 41–82: „Słowa nie są
znakami, lecz z chwilą, gdy zaistnieje słowo, desygnowany przedmiot staje się znakiem, co znaczy
właściwie, że zataja ukrytą treść w swojej jawnej tożsamości, zachowuje inne oblicze dla innego,
zwróconego na niego spojrzenia […], [oblicze – przyp. tłum.], które być może nigdy nie zostanie
pochwycone” – ale za to zostanie uchwycone w samym słowie.
201
András Zempléni, L’Interprétation et la thérapie traditionnelles du désordre mental chez les Wolof
et les Lebou, t. 2, Université de Paris, Paris 1968, s. 380, 506.
202
Bernard Pautrat próbuje zestawić myśli Nietzschego i de Saussure’a, wychodząc od problemu
panowania i poddaństwa (Versions du Soleil: Figures et système de Nie-tzsche, Éditions du Seuil,
Paris 1971, s. 207). Bardzo słusznie zauważa, że Nietzsche – w przeciwieństwie do Hegla –
wprowadza relację pana i niewolnika rozumianą jako związek, do którego dochodzi za sprawą
języka, a nie za sprawą pracy. Jednak gdy Pautrat zaczyna porównywać takie ujęcie z koncepcją de
Saussure’a, zachowuje język w formie systemu, któremu podporządkowane są masy, przy czym
odrzuca, jako czystą fikcję, nietzscheańską myśl o języku panów, poprzez który dochodzi do
ujarzmienia.
203
Jean Nougayrol, [w:] L’Ecriture et la psychologie des peuples, Armand-Colin, Paris 1963, s. 90.
204
Zob. doskonały artykuł Élisabeth Roudinesco na temat Lacana, w którym analizuje podwójny
aspekt analitycznego łańcucha znaczącego i transcendentnego znaczącego, od którego łańcuch jest
uzależniony. W tym sensie udowadnia, że teorii Lacana nie powinno się interpretować jako
lingwistycznej koncepcji nieświadomości, ale raczej jako krytykę językoznawstwa w imię
nieświadomości: Élisabeth Roudinesco, L’Action d’une métaphore, „La Pensée”, février 1972.
205
Guy Rosalato, Essais sur le symbolique, Gallimard, Paris 1969, s. 25–28.
206
William Shakespeare, Juliusz Cezar, akt I, scena 2, [w:] tegoż, Tragedie i kroniki, przeł. Stanisław
Barańczak, Znak, Kraków 2013 , s. 145 [przyp. red.].
207
Na temat przejścia od królewskiego systemu sprawiedliwości, opartego na mowie magiczno-
religijnej, do systemu sprawiedliwości miasta-państwa, ufundowanego na mowie-dialogu, a także
na temat zmiany „suwerenności”, która odpowiada temu przejściu, zob.: Louis Gerner, Droit et
prédroit en Grèce ancienne, „L’Année sociologique”, 1948–1949; Marcel Détienne, Les Maîtres de
vérité en Grèce archaïque, Maspero, Paris 1967; Michel Foucault, La Volonté de savoir, dz. cyt.
208
Księga Kapłańska 26,25, Biblia Tysiąclecia, Wydawnictwo Pallotinum, Poznań–Warszawa 1987
[przyp. tłum.].
209
Friedrich Nietzsche, Z genealogii moralności, dz. cyt., s. 86 [cytat zmieniony, wtrącenia i
wyróżnienie autorów – przyp. tłum.].
210
Friedrich Nietzsche, Z genealogii moralności, dz. cyt., s. 86–88.
211
Historycy religii i psychoanalitycy doskonale znają problemem maskulinizacji imperialnej trójcy, w
związku z wprowadzoną do niej relacją ojcowsko-synowską. Nietzsche słusznie dostrzega w niej
kluczowy moment w rozwoju nieskończonego długu, gdy stajemy przed owym „genialnym
pomysłem c h r z e ś c i j a ń s t w a: bóg sam siebie ofiarujący za winę człowieka, bóg sam sobie
udzielający spłaty, bóg jako jedyny, kto może od człowieka odłączyć (dług), który dla człowieka
jest już nieodłączny (odeń) – wierzyciel ofiarujący się za swego dłużnika, z m i ł o ś c i
(mielibyśmyw to uwierzyć?), z miłości do swego dłużnika!”. Friedrich Nietzsche, Z genealogii
moralności, dz. cyt., s. 93.
212
O systemie prywatnej własności, istniejącej już w państwie despotycznym, zob.: Karl Wittfogel,
Władza totalna. Studium porównawcze despotyzmu orientalnego, przeł. Marcin Suchomski, Maciej
Rytczak i in., Wydawnictwo Adam Marszałek, Toruń 2004. O imperium chińskim zob.: La
Bureaucratie céleste, dz. cyt., rozdz. 7–9. O dwóch sposobach przejścia od państwa despotycznego
do feudalizmu, w zależności od tego, czy produkcja towarowa przyłącza się do własności
prywatnej, zob.: Maurice Godelier, Sur le mode de production asiatique, dz. cyt., s. 90–92.
213
O możliwości lub braku pogodzenia tak zwanej azjatyckiej produkcji z pięcioma etapami rozwoju,
o przyczynach, które popchnęły Engelsa do odrzucenia wspomnianej kategorii w Pochodzeniu
rodziny, oraz oporze rosyjskich i chińskich marksistów wobec tej kategorii zob.: Maurice Godelier,
Sur le mode de production asiatique, dz. cyt. Można przypomnieć obelgi, jakie kierowano pod
adresem Wittfogla za zadanie tego prostego pytania: czy kategoria wschodniego państwa
despotycznego nie została podważona ze względów, które wskazują na jego szczególny,
paradygmatyczny status jako horyzontu nowoczesnych państw socjalistycznych?
214
Jean-Pierre Vernant, Źródła myśli greckiej, przeł. Jerzy Szacki, Państwowe Wydawnictwo
Naukowe, Warszawa 1969, s. 96.
215
Maurice Dobb pokazał, w jak różnorodny sposób rozwój handlu, rynku i pieniądza wpływał na
feudalizm, czasami wzmacniając pańszczyznę i całą strukturę feudalną: Studies in the Development
of Capitalism, Oxford Univeristy Press, London 1946, s. 33–83. François Hincker ukuł pojęcie
„feudalizmu państwowego”, aby wykazać, w jaki sposób monarchia absolutna, w szczególności
francuska, zachowywała siły wytwórcze i produkcję towarową w ramach feudalizmu, który nie
zakończył się wcześniej niż w XVIII wieku. François Hincker, Sur le féodalisme, Éditions Sociales,
Paris 1971, s. 61–66.
216
Karol Marks, Wprowadzenie do krytyki ekonomii politycznej, [w:] Karol Marks, Fryderyk Engels,
Dzieła, t. 13, przeł. Antoni Bal, Książka i Wiedza, Warszawa 1966, s. 724.
217
Gilbert Simondon, Du mode d’existence des obiets techniques, Aubier, Paris 1969, s. 25–49.
218
Jacques Lacarrière wskazał postacie i momenty ascetyzmu chrześcijańskiego w Egipcie, Palestynie
i Syrii od początku III wieku w: Les Hommes ivres de Dieu, Arthaud, Paris 1961. Z początku
łagodni paranoicy osiedlają się w okolicach wioski, by później oddalić się na pustynię, gdzie
odkrywają zadziwiające maszyny ascetyczne, wyrażające ich walkę z dawnymi filiacjami i
aliansami (stadium świętego Antoniego). Następnie powstają wspólnoty uczniów, klasztory,
których zasadnicza działalność polega na o p i s y w a n i u życia świętego założyciela; tworzą się
maszyny celibatowe służące militarnej dyscyplinie, gdzie mnich „odtwarza wokół siebie, w formie
ascetycznych czy zbiorowych środków przymusu, napastliwy świat dawnych prześladowań”
(stadium świętego Pachomiusza). Wreszcie powrót do miasta lub wioski uzbrojonych grup
perwersów, którzy oddają się walce z ginącym pogaństwem (stadium Schnoudiego). Na temat
związków między zakonem i miastem, w bardziej ogólnym sensie, zob. studium Lewisa Mumforda,
piszącego o „wytworzeniu się nowej formy miejskiej strukturyzacji” w opozycji do zakonów: The
City in History, Harcourt, Brace & World, New York 1961, s. 246 i n., 258–259.
219
Friedrich Nietzsche, Z genealogii moralności, dz. cyt., s. 93.
220
Karol Marks, List do redakcji „Otieczestwiennyje zapiski” (listopad 1877), [w:] Karol
Marks, Fryderyk Engles, Dzieła, t. 19, przeł. Antoni Bal, Stefan
Bergman, Książka i Wiedza, Warszawa 1972, s. 128.
221
Fernand Braudel, Kultura materialna, gospodarka i kapitalizm XV–XVII wiek, t. 1, przeł. Maryna
Ochab, Piotr Graff, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1992, s. 340.
222
Karol Marks, Rękopisy ekonomiczno-filozoficzne z 1844, dz. cyt., s. 591.
223
Zob. komentarz Balibara w: Louis Althusser i in., Czytanie „Kapitału”, dz. cyt., s. 404. „Tak więc
jedność cechująca ukształtowaną już strukturę kapitalistyczną nie występuje na jej zapleczu […].
Wystarczy, by nastąpiło – i zostało precyzyjnie ujęte myślowo – s p o t k a n i e między owymi
elementami rozpoznanymi w wyniku ich połączenia [conjonction], oraz obszarem historycznym, w
którego obrębie należy rozpatrywać ich własną historię, niemającą w swym pojęciu nic wspólnego
z owym wynikiem, ponieważ określoną przez strukturę innego sposobu produkcji. W tym obszarze
historycznym (jaki stanowi poprzedni sposób produkcji) elementy, których genealogię się
sporządza, znajdują się właśnie w sytuacji «marginalnej», czyli nie decydującej” [tłumaczenie
zmienione – przyp. tłum.].
224
Maurice Dobb, Studies in the Development of Capitalism, dz. cyt., s. 189–199.
225
Karol Marks, Zarys krytyki ekonomii politycznej, dz. cyt., s. 55.
226
Tenże, Kapitał, t. 1, [w:] Karol Marks, Fryderyk Engels, Dzieła, t. 23, Książka i Wiedza, Warszawa
1968, rozdz. 4, s. 179.
227
Tamże, rozdz. 6, s. 243.
228
Tamże, rozdz. 10, s. 269.
229
Suzanne de Brunhoff, L’Offre de monnaie, critique d’un concept, Maspero, Paris 1971. Także: taż,
La Monnaie chez Marx, Éditions Sociales, Paris 1967 (krytyka tez stawianych przez Hilferdinga, s.
16).
230
Suzanne de Brunhoff, L’Offre de monnaie, dz. cyt., s. 124. „Samo pojęcie masy pieniężnej może
mieć sens wyłącznie w odniesieniu do funkcjonowania systemu kredytowego, w którym łączą się
różne formy pieniądza. Bez takiego systemu mielibyśmy tylko sumę środków płatniczych, które nie
dawałyby dostępu do społecznego charakteru powszechnego ekwiwalentu, działając jedynie w
ograniczonych, lokalnych obiegach. Nie istniałaby tym samym powszechna cyrkulacja monetarna.
Jedynie w scentralizowanym systemie pieniądz może nabrać jednorodnego charakteru, ukazać się w
postaci elementów składających się na połączoną całość”. Na temat obiektywnej dysymulacji w
ramach tego systemu zob. s. 110, 114.
231
Karol Marks, Kapitał, t. 3, przeł. Edward Lipiński, Julian Maliniak, przypisy przeł. Marek
Jaroszewski, [w:] Karol Marks, Fryderyk Engels, Dzieła, t. 25, cz. 1, Książka i Wiedza, Warszawa
1983–1984, rozdz. 15, s. 378: „Produkcja kapitalistyczna dąży nieustannie do przekroczenia tych
swoich immanentnych granic, lecz przekracza je jedynie za pomocą środków, które przywracają
znów te granice, i to w coraz większej skali. P r a w d z i w ą g r a n i c ą produkcji
kapitalistycznej jest s a m k a p i t a ł”.
232
Jean-Joseph Goux, Dérivable et indérivable, „Critique”, janvier 1970, s. 48–49.
233
Samir Amin, L’Accumulation à l’échelle mondiale, Anthropos, Paris 1970, s. 373.
234
Maurice Clavel, Qui est aliéné?, dz. cyt., s. 110–124, 320–327 (zob. również wspaniały rozdział
Marksa o automatyzacji w Zarysie krytyki ekonomii politycznej, dz. cyt., 564 i n.).
235
Paul Baran, Paul Sweezy, Kapitał monopolistyczny, przeł. Stanisław Łypacewicz, Państwowe
Wydawnictwo Ekonomiczne, Warszawa 1968, s. 142–146.
236
Na temat koncepcji amortyzacji wynikającej z tego twierdzenia zob.: tamże, s. 148–153.
237
Karol Marks, Kapitał, t. 3, dz. cyt., s. 378.
238
André Gorz, Stratégie ouvrière et néocapitalisme, Édidions du Seuil, Paris 1964, s. 57.
239
Paul Baran, Paul Sweezy, Kapitał monopolistyczny, dz. cyt., s. 400.
240
Bernard Schmitt, Monnaie, salaires et profits, P.U.F., Paris 1966, s. 234–236.
241
Tamże, s. 292.
242
Marshall McLuhan, Zrozumieć media. Przedłużenie człowieka, przeł. Natalia Szczucka,
Wydawnictwo Naukowo-Techniczne, Warszawa 2004, s. 39–40. „Światło elektryczne jest czystą
informacją. To środek przekazu bez przekazu, dopóki nie zostanie wykorzystany do przesłania
jakiegoś werbalnego komunikatu lub nazwy firmowej. Ten fakt, charakterystyczny dla wszystkich
środków przekazu, oznacza, że «treścią» dowolnego środka przekazu jest inny środek przekazu.
Treścią pisma jest mowa, tak jak słowo pisane jest treścią druku, a druk jest treścią telegrafu”.
243
Michel Serres, Messager, „Bulletin de la Société française de philosophie”, novembre 1967.
244
Na przykład Nicolas Ruwet wypomina Hjelmslevowi, że ten wypracował teorię, która znajduje
zastosowanie w takich dziełach, jak Jabberwocky czy Finnegans Wake (Introduction à la
grammaire générative, Plon, Paris 1967, s. 54; o obojętności Hjelmsleva na „porządek elementów”
zob. s. 345). André Martinet podkreśla znaczenie, jakie niesie utrata warunków tożsamości w teorii
Hjelmsleva (André Martinet, Au sujet des fondements de la théorie linguistique de Louis Hjemlslev,
2 éd., Poulet, Paris 1946).
245
Jean-François Lyotard, Discours, figure, dz. cyt., s. 326.
246
Zob. analizę funkcjonalnego języka „administracji totalnej” (w szczególności analizę skróconych
nazw instytucji, płynnych konfiguracji złożonych z figur i liter): Herbert Marcuse, Człowiek
jednowymiarowy, przeł. Stanisław Konopacki i in., tekst oprac. Wiesław Gromczyński, Państwowe
Wydawnictwo Naukowe, Warszawa 1991, rozdz. 4, s. 114–137.
247
„W tych warunkach pracę dodatkową dla nominalnego właściciela ziemi można z nich wycisnąć
jedynie w drodze pozaekonomicznego przymusu, niezależnie od formy tego przymusu”. Karol
Marks, Kapitał, t. 3, dz. cyt., s. 514.
248
Tamże, t. 1, dz. cyt., s. 176.
249
Friedrich Nietzsche, Tako rzecze Zaratustra, dz. cyt., cz. 2: Z krainy oświaty, s. 108 [przyp. tłum.].
250
Na temat wszystkich omawianych argumentów zob.: Maurice Dobb, Studies in the Development of
Capitalism, dz. cyt., s. 23–25, 161–167, 193–210.
251
Gueorgui Plekhanov, Augustin Thierry et la conception matérialiste de l’histoire, [w:] tegoż, Les
Questions fondamentales du marxisme, Éditions Sociales, Paris 1895.
252
Karol Marks, Kapitał, t. 1, dz. cyt., s. 706.
253
Wilhelm Reich,Was ist Klassbewusstein?, „Zeitschrift für Politische Psychologie und
Sexualökonomie” 1934, Bd. 1, Nr. 3/4, s. 13.
254
Karol Marks, Zarys krytyki ekonomii politycznej, dz. cyt., s. 55.
255
Tenże, Kapitał, t. 3, dz. cyt., cz. 1, s. 379.
256
Tenże, Rękopisy ekonomiczno-filozoficzne z 1844, dz. cyt., s. 570.
257
Suzanne de Brunhoff, La monnaie chez Marx, dz. cyt., s. 147 „Dlatego w ramach kapitalizmu
nawet kredyt tworzący system łączy w sobie niejednorodne elementy, części
p r z e d k a p i t a l i s t y c z n e (pieniądz, handel pieniądzem) i p o s t k a p i t a l i s t y c z n e
(obieg kredytowy będący najwyższym rodzajem cyrkulacji…). Kredyt przystosowany do potrzeb
kapitalizmu nigdy nie jest w istocie współczesny z kapitałem. System finansowy, który narodził się
z kapitalistycznych środków produkcji, pozostaje bękartem”.
258
Zob. analizę różniczkową sposobów produkcji, jaką przeprowadził Emmanuel Terray w Le
marxisme devant sociétés primitives, dz. cyt., s. 140–155 (pokazuje, dlaczego w społeczeństwach
przedkapitalistycznych „reprodukcja struktury ekonomicznej i społecznej pozostaje w znacznym
stopniu zależna od warunków, w jakich dokonuje się fizyczna reprodukcja grupy”).
259
Na temat wytwarzania „kapitalisty” zob.: Karol Marks, Zarys krytyki ekonomii politycznej, dz. cyt.,
s. 389–403; tenże, Kapitał, t. 1, dz. cyt., rozdz. 24 (Tak zwana akumulacja pierwotna).
260
Tenże, Kapitał, t. 3, dz. cyt., s. 576.
261
Jacques Lacan, Lettres de l’école freudienne, 7 mars 1970, s. 42.
262
David H. Lawrence, Art and Morality, [w:] tegoż, Phoenix, Viking Press, New York 1936, s. 522–
526 (O „rzeczywistości” współczesnego człowieka jako niejednorodnego i pstrokatego obrazu zob.:
Friedrich Nietzsche, Tako rzecze Zaratustra, cz. 2: Z krainy oświaty).
263
Karol Marks, Zarys krytyki ekonomii politycznej, dz. cyt., s. 100–104.
264
Erich Fromm doskonale ukazał, szczególnie w przypadku analizy małego Hansa, postępującą
ewolucję stanowiska Freuda, ciążącą w stronę obarczenia winą dziecka i rozgrzeszenia autorytetu
rodzicielskiego. Erich Fromm, Kryzys psychoanalizy, przeł. Wojsław Brydak, Rebis, Poznań 2000,
s. 109–122.
265
Claude Lévi-Strauss, Surowe i gotowane, przeł. Maciej Falski, Wydawnictwo Aletheia, Warszawa
2010, s. 53–54.
266
Chodzi o amerykański film Bigger than life (Życie na szali) z 1956 roku [przyp. tłum.].
267
Joseph Gabel, Délire politique chez un paranoïde, „L’Evolution psychiatrique” 1952, no 2.
268
Abram Kardiner, The Individual and his Society, dz. cyt., s. 223 (O dwóch możliwych drogach,
biegnących od dziecka do dorosłego oraz od dorosłego do dziecka, zob. komentarz Mikela
Dufrenne’a w jego La personnalité de base, dz. cyt., s. 287–320).
269
Kwestia komunikacji nieświadomości, również z perspektywy marginalnego zjawiska okultyzmu,
została po raz pierwszy podniesiona w siedemnastym liście Spinozy do Ballinga, następnie pojawia
się u Myersa, Jamesa, Bergsona itd.
270
George Jackson (1941–1971) – członek Czarnych Panter, pisarz i aktywista. Zastrzelony podczas
ucieczki z więzienia San Quentin. Kontrowersje wokół okoliczności jego śmierci poruszyły nie
tylko amerykańską opinię publiczną, ale przyciągnęły również uwagę francuskich intelektualistów
(głos w sprawie zabierali między innymi Michel Foucault, Jean Genet czy Jean-Paul Sartre).
271
Allen Ginsberg, Kadysz, [w:] tegoż, Kadysz i inne wiersze, przeł. Grzegorz Musiał, Pomorze,
Bydgoszcz 1992, s. 53–55.
272
Elias Canetti, Masa i władza, przeł. Eliza Borg, Maria Przybyłowska, „Czytelnik”, Warszawa 1996,
s. 499: „W jego umyśle funkcjonują cztery różne masy: jego armia, jego pieniądze, jego trupy i
dwór, który połączony jest ze stolicą. Bezustannie nimi manipuluje; powiększa jedną kosztem
drugiej […]. Cokolwiek by przedsiębrał, j e d n ą ze swych mas potrafi zawsze zachować dla
siebie. W żadnych okolicznościach nie rezygnuje z zabijania. Stos trupów przed jego pałacem
należy do stałych widoków”.
273
W artykule Nieświadomość z 1913 roku Freud wykazuje, że psychoza – w przeciwieństwie do
nerwicy, która wymaga obiektu całościowego – wyprowadza niewielkie wielości, na przykład
wielość luk (choć akurat to zjawisko psychotyczne wyjaśnia, powołując się na moc przedstawień
werbalnych).
274
Samuel Butler, Erewhon, E.P. Dutton-J.M. Dent, New York–London 1965, rozdz. 24, 25, s. 144–
160.
275
Tamże, s. 148.
276
Tamże, s. 156.
277
Tamże, s. 159.
278
Raymond Ruyer, La Genèse des formes vivantes, Flammarion, Paris 1958, s. 80–81. Ruyer,
podejmując niektóre z wątków poruszanych przez Bohra, Schrödingera, Jordana i Lilliego,
wykazuje, że życie pozostaje w ścisłym związku z indywidualnymi zjawiskami atomowymi,
niezależnie od efektów masowych, które manifestują się zarówno w wewnętrznym obiegu
mechanicznym, jak i zewnętrznych działaniach technicznych: „Klasyczna fizyka zajmuje się
wyłącznie zjawiskami masy. Mikrofizyka natomiast w logiczny sposób prowadzi do biologii.
Wychodząc od indywidualnych zjawisk atomowych, można podążać w dwóch kierunkach.
Statystyczna akumulacja tych zjawisk prowadzi nas do praw pospolitej fizyki. Niemniej
indywidualne zjawiska, w trakcie systematycznych interakcji, stopniowo się komplikują,
zachowując przy tym indywidualność w ramach molekuły, następnie makromolekuły, następnie
wirusa, następnie jednokomórkowca, poddając się zjawiskom masowym; dochodzimy wreszcie do
organizmu, który, bez względu na jego wielkość, w tym znaczeniu pozostaje mikroskopowy” (s.
54). Szersze omówienie tych wątków znajduje się w: tenże, Néo-finalisme, P.U.F., Paris 1952.
279
Jacques Monod, Przypadek i konieczność, przeł. Jędrzej Bukowski, Głos, Warszawa 1979, s. 52
[wyróżnienia autorów – przyp. red.] (oraz s. 64–65: „Już białko globularne, w skali cząsteczkowej,
jest prawdziwie skomplikowanym układem dzięki swoim właściwościom, a nie, jak to widzimy
teraz, dzięki strukturze podstawowej, w której ujawnia się jedynie gra ślepych kombinacji.
Przypadek przechwycony, zachowany, odtworzony przez maszynerię niezmienności i w ten sposób
przekształcony w uporządkowanie, regułę, konieczność”).
280
Na temat łańcuchów Markowa oraz ich zastosowania względem żyjących gatunków, jak również
tworów kulturowych zob.: Raymond Ruyer, La Genèse des formes vivantes, dz. cyt., rozdz. 8.
Zjawisko wartości dodatkowej kodu zostaje doskonale wyjaśnione z perspektywy „na wpół
przypadkowych sekwencji”. Ruyer kilkakrotnie zestawia je z językiem schizofrenicznym.
281
Lipót Szondi, Diagnostic expérimental des pulsions, trad. Ruth Bejarano-Pruschy, P.U.F., Paris
1947. Szondi jako pierwszy ustalił fundamentalny związek między psychoanalizą i genetyką. Warto
także zwrócić uwagę na ostatnie prace André Greena, które nawiązują do postępów, jakie poczyniła
biologia molekularna. André Green, Répétition et instinct de mort, „Revue française de
psychanalyse”, mai 1970.
282
Reich podsumowuje całość swoich studiów biokosmicznych i biogenetycznych w końcowej części
Funkcji orgazmu (dz. cyt., rozdz. 9). Pierwszeństwo seksualności nad prokreacją i reprodukcją
opiera się na cyklu seksualności (napięcie mechaniczne – ładunek elektryczny itd.), który prowadzi
do podziału komórkowego (s. 247–248). Jednak już w swoich wczesnych pracach Reich zarzuca
Freudowi porzucenie ujęcia seksualności. N i e t y l k o j e d n a k f r e u d o w s c y odstępcy
zarzucili takie stanowisko, lecz, w p e w n y m s e n s i e, d o k o n a ł t e g o i F r e u d: za
pierwszym razem, gdy wprowadził pojęcie instynktu śmierci, gdy zamiast o seksualności zaczął
mówić o Erosie (tamże, s. 116–118); po raz kolejny, gdy z lęku uczynił przyczynę wyparcia
seksualności zamiast jej rezultat (s. 126); w końcu, gdy powrócił do tradycyjnej tezy o
pierwszeństwie prokreacji nad seksualnością („ R e p r o d u k c j a j e s t w i ę c f u n k c j ą
s e k s u a l n o ś c i, a nie, jak sądzono dotychczas, na odwrót. Freud wystąpił z takim
twierdzeniem w ramach psychologii seksualności oddzielając od siebie pojęcia «seksualny» i
«genitalny». Jednak z niepojętego dla mnie powodu w końcu ponownie postawił «genitalność
okresu dojrzewania» służbie «reprodukcji»”. Tamże, s. 246). Oczywiście Reich ma na myśli
schopenhauerowskie czy też weismannowskie teksty Freuda, w których seksualność przechodzi w
zależność gatunkową i rozrodczą; na przykład: Sigmund Freud, W kwestii wprowadzenia narcyzmu,
[w:] tegoż, Psychologia nieświadomości, dz. cyt.
283
„Osoby, które nie w pełni uwolniły się od stadium narcyzmu – a więc takie osoby, które posiadają
jakieś utrwalenie w tym stadium mogące oddziaływać jako dyspozycja chorobowa – wystawione są
na niebezpieczeństwo, że przypływ libido, który nie znajdzie żadnego innego ujścia, podda ich
popędy społęczne seksualizacji, tym samy zaś zawróci sublimacje, jakie zdobyli w trakcie procesu
rozwoju. Do takiego rezultatu może prowadzić wszystko, co wywołuje regresywny nurt libido
(«regresję») […] paranoicy p r ó b u j ą s i ę b r o n i ć p r z e d t a k ą s e k s u a l i z a c j ą
i c h s p o ł e c z n y c h o b s a d z e ń p o p ę d ó w”. Sigmund Freud, Psychoanalityczne
uwagi o autobiograficznie…, dz. cyt., s. 149.
284
Karol Marks, Rękopisy ekonomiczno-filozoficzne z 1844, dz. cyt., s. 576.
285
Karol Marks, Przyczynek do krytyki heglowskiej filozofii prawa, [w:] Karol Marks, Fryderyk
Engels, Dzieła, t. 1, dz. cyt., s. 355. Zob. wspaniały komentarz tego tekstu Marksa w: Jean-François
Lyotard, Discours, figure, dz. cyt., s. 138–141 [Marks używa słowa Geschlecht, oznaczającego tak
płeć, jak płeć kulturową oraz ród i rodzaj gramatyczny; polscy tłumacze oddają to wyrażenie jako
„rodzaj ludzki i rodzaj nieludzki” – przyp. red.].
286
W.G. Niederland odkrył i odtworzył maszyny skonstruowane przez ojca Schrebera. Zob. zwłaszcza:
Schreber, Father and Son, „Psychoanalytic Quaterly” 1958, Vol. 28, s. 159–169. Podobne
instrumenty tortur pedagogicznych znajdziemy u hrabiny de Ségur: a więc „pas dobrej postawy”, „z
żelazną płytą na plecy i pręcikiem służącym do podtrzymywania podbródka” (Comédies et
proverbes, On ne prend pas les mouches ...).
287
Henry Miller, Hamlet, dz. cyt., s. 124–129.
288
Michel Foucault, Słowa i rzeczy, dz. cyt., s. 192 (na temat przeciwieństwa pragnienia lub produkcji
pragnącej i przedstawienia, s. 189–192; na temat przeciwieństwa produkcji społecznej i
przedstawienia u Adama Smitha, przede wszystkim zaś u Ricarda, s. 229–239).
289
Didier Anzieu wyróżnia w szczególności dwa okresy: 1906–1920, który „ustanawia wielką epokę
prac mitologicznych w dziejach psychoanalizy”, oraz późniejszy okres względnej niełaski, w miarę
jak Freud kieruje się w stronę problematyki związanej z drugą topiką oraz związkami pragnienia z
instytucjami, stopniowo tracąc zainteresowanie badaniem mitów. Didier Anzieu, Freud et la
mythologie, „Incidences de la psychanalyse”, 1970, no 1, s. 126–129.
290
O micie rozumianym jako wyraz organizacji władzy despotycznej, która wypiera Ziemię, zob.:
Jean-Pierre Vernant, Źródła myśli greckiej, dz. cyt., s. 111–113; pojmowanie tragedii jako wyrazu
organizacji miasta-państwa, które z kolei wypiera obalonego despotę, zob.: tenże, Œdipe sans
complexe, „Raison présente”, août 1967.
291
Nie można zatem powiedzieć, że psychoanaliza dodaje jakiś kod psychologiczny do kodów
społecznych, za których pomocą historycy i mitolodzy wyjaśniają mity. Freud podkreślał to już w
przypadku marzeń sennych: nie chodzi o rozszyfrowywanie zgodne z kodem. Zob.: Jacques
Derrida, Pismo i różnica, dz. cyt., s. 367: „Pracuje ono [pismo snu – przyp. tłum.] niewątpliwie za
pomocą całej masy elementów skodyfikowanych w trakcie pewnej jednostkowej lub zbiorowej
historii. Lecz w jego działaniach, w jego słowniku i składni, nieprzekraczalne jest pewne residuum
czystej idiomatyki, na którym spoczywa cały cieżar interpretacji w komunikacji między
nieświadomościami. Śniący wynajduje własną gramatykę”.
292
Karol Marks, Wprowadzenie do krytyki ekonomii politycznej, dz. cyt., s. 726–727 [przyp. tłum.].
293
Foucault wykazuje, że „nauki humanistyczne” odnalazły swoją zasadę w produkcji i
ukonstytuowały się na upadku przedstawienia, lecz natychmiast odnowiły nowy typ przedstawienia
jako przedstawienia nieświadomego. Michel Foucault, Słowa i rzeczy, dz. cyt., s. 313–329.
294
Zob.: Didier Anzieu, Freud et la mythologie, dz. cyt., s. 124, 128: „Freud nie przyznaje mitowi
żadnej swoistości. To jeden z tych punktów, które najmocniej zaciążyły na późniejszych relacjach
psychoanalityków z antropologami […]. Freud dokonuje prawdziwego spłaszczenia […]. W kwestii
wprowadzenia narcyzmu, tekst będący znaczącym krokiem w kierunku rewizji teorii popędów, nie
zawiera żadnej aluzji do mitu Narcyza”.
295
André Green idzie o wiele dalej w analizie stosunków przedstawienia – struktury –
nieświadomości. Zob.: André Green, Un oeil en trop, Éditions de Minuit, Paris 1969, Wstęp (w
szczególności s. 43 na temat „przedstawienia tego, co jest nieprzedstawione w przedstawieniu”).
Jednakże krytyka struktury, jakiej dopuszcza się Green, nie jest krytyką przeprowadzoną w imię
produkcji, lecz przedstawienia. Powołuje się ona na konieczność czynników pozastrukturalnych,
które muszą jedynie objawiać strukturę, ta zaś objawia się jako edypalna.
296
Octave Mannoni, Clefs pour l’imaginaire ou l’Autre Scène, Éditions du Seuil, Paris 1969, rozdz. 1,
7.
297
Louis Althusser, Étienne Balibar, Czytanie „Kapitału”, dz. cyt., s. 149–156 (o strukturze jako
obecności i nieobecności).
298
Serge Leclaire, Démasquer le réel, Éditions du Seuil, 1971, s. 28–31.
299
Chodzi prawdopodobnie o bohatera popularnej powieści Gastona Leroux z początku XX wieku.
Bohater zostaje niesprawiedliwe skazany; w więzieniu poddaje się chirurgicznej zmianie „twarzy”.
Podszywając się pod kogoś innego (markiza T.), ucieka z więzienia i odkrywa szczęście u boku
żony tegoż markiza, by w końcu dowiedzieć się, że to właśnie tamten był sprawcą zbrodni, za którą
on został skazany [przyp. tłum.].
300
Jacques Lacan, Écrits, dz. cyt., s. 657–659. Z tej perspektywy Serge Leclaire spróbował
zdefiniować odwrotną stronę struktury jako „czysty byt pragnienia” (Serge Leclaire, La Réalité du
désir, dz. cyt., s. 242–249). W pragnieniu dostrzega wielość przedosobowych osobliwości czy też
dowolne elementy, które definiuje właśnie brak związku. Ten brak związku, a także znaczenia, ma
przy tym charakter pozytywny, „ustanawia specyficzną siłę spójności tego zbioru”. Oczywiście
zawsze można przywrócić znaczenie i związek, choćby włączając rzekomo zapomniane fragmenty:
taką funkcję w zasadzie spełnia Edyp. Ale „jeśli analiza odkrywa związek między dwoma
elementami, jest to znak, że nie są one ostatecznymi, nieredukowalnymi terminami
nieświadomości”. Zauważmy, że Leclaire używa w tym kontekście takiego samego kryterium
rozróżnienia, jakie znajdujemy u Spinozy czy Leibniza: ostateczne elementy (nieskończone atrybuty)
dają się przypisać Bogu, ponieważ są wzajemnie niezależne i w żadnej mierze nie zachodzi między
nimi stosunek przeciwstawienia czy sprzeczności. To właśnie brak jakiegokolwiek bezpośredniego
związku zapewnia im wspólną przynależność do boskiej substancji. Podobnie jest z obiektami
częściowymi i ciałem bez organów: ciało bez organów jest samą substancją, a obiekty częściowe –
jego atrybutami lub ostatecznymi elementami.
301
Jacques Lacan, Écrits, dz. cyt., s. 819. („Bez tego znaczącego wszystkie inne znaczące niczego by
nie przedstawiały…”). Serge Leclaire pokazuje, jak struktura organizuje się wokół brakującego
terminu, czy raczej wokół znaczącego braku: „Na wybrane znaczące braku związku, fallusa,
natrafiamy w wyjątkowym przywileju jego stosunku z istotą braku, emblematem różnicy w całym
tego słowa znaczeniu – różnicy nieredukowalnej, różnicy płciowej […]. Jeśli człowiek zdolny jest
mówić, to dlatego, że w pewnym punkcie językowego systemu istnieje poręczyciel
nieredukowalności braku: znaczące falliczne”. Serge Leclaire, La Réalité du désir, dz. cyt., s. 251.
Jakież to wszystko dziwaczne…
302
Élisabeth Roudinesco, L’Action d’une métaphore, dz. cyt. (w jaki sposób Lacan ponad „symbol
zerowy” w znaczeniu językoznawczym wynosi ideę „znaczącego braku tego symbolu, zob.:
Jacques Lacan, Écrits, dz. cyt., s. 251).
303
Sigmund Freud, Analiza skończona i nieskończona, dz. cyt., s. 350 [cytat zmieniony – przyp. red.].
304
Henry Miller, Hamlet, dz. cyt., s. 156.
305
Wilhelm Reich, Funkcja orgazmu, dz. cyt., s. 113–114. Także: tenże, Charakteranalyse, Sexpol,
Wien 1933.
306
Gisela Pankow, L’Homme et sa psychose, dz. cyt., s. 68–72. Na temat roli domu: taż, La
Dynamique de l’espace et le temps vécu, „Critique”, février 1972.
307
Michel Cournot, „Le Nouvel Observateur”, 1 novembre 1971.
308
David Cooper, Aliénation mentale et aliénation sociale, „Recherches”, décembre 1968, s. 48–49:
„Wyobcowanie społeczne w znacznym stopniu pokrywa się z różnymi formami wyobcowania
umysłowego […]. Ci, którzy zostali przyjęci do szpitala psychiatrycznego, nie znajdują się tam z
racji choroby, lecz dlatego, że w mniej lub bardziej adekwatny sposób przeciwstawiają się
porządkowi społecznemu. System społeczny, w jaki zostali pochwyceni, wzmacnia w ten sposób
szkody wytworzone przez system rodzinny, w którym wyrastali. Owa autonomia, którą usiłują
potwierdzić w odniesieniu do mikrospołeczności, działa jak objaw potężnego wyobcowania
wywoływanego przez całe społeczeństwo”.
309
Michel Foucault, Szaleństwo, nieobecność dzieła, dz. cyt., s. 151: „Co odczuwamy dzisiaj jako
granicę, obcość, rzecz nie do wytrzymania, zyska serenitas pozytywności”.
310
David H. Lawrence, Psychoanalysis and the Unconscious, dz. cyt., s. 30.
311
Serge Leclaire, La Réalité du désir, dz. cyt., s. 245. Także: tenże, Séminaire Vincennes, Fayard,
Paris 1969, s. 31–34 (przeciwstawienie „ciała erogennego” i organizmu).
312
Z listu Mozarta cytowanego przez Marcela Moré, Le Dieu de Mozart et le monde des oiseaux,
Gallimard, Paris 1971, s. 124. „Po osiągnięciu pełnoletniości odkrył sposób na ukrycie swojej
boskości, oddając się skatologicznym żartom”. Moré dobitnie pokazuje, jak poniżej edypalnej
„klatki” i przeciwko niej działa maszyna skatologiczna.
313
W swoim szkicu Objet magique, sorcellerie et fétichisme, dz. cyt., Pierre Bonnafé ukazuje
ograniczoność takich pojęć jak „ciało rozczłonkowane”: „Istotnie dochodzi do rozczłonkowania
ciała, jednak wcale nie towarzyszy mu uczucie utraty czy degradacji. Wręcz przeciwnie, zarówno
dla posiadacza ciała, jak i dla innych osób, ciało dzieli się na fragmenty dzięki pomnożeniu: inni nie
mają już do czynienia ze zwykłą osobą, ale z c z ł o w i e k i e m d o x + y + z p o t ę g i,
którego życie wzrasta, rozprasza się i łączy z innym naturalnymi siłami [...], ponieważ jego
istnienie nie znajduje już oparcia w centrum jego osoby, lecz ukrywa się w kilku odległych i
niedostępnych miejscach”. Bonnafé rozpoznaje w obiekcie magicznym istnienie trzech syntez
pragnących: syntezę łączącą, która składa fragmenty osób z fragmentami zwierząt i roślin; syntezę
rozłączną włączającą, która zapisuje złożenia człowieka-zwierzęcia; i syntezę koniunktywną, która
zakłada prawdziwą wędrówkę resztek czy rezyduum.
314
Jacques Monod, Przypadek i konieczność, dz. cyt., s. 65.
315
Maurice Blanchot, Przestrzeń literacka, przeł. Tomasz Falkowski, Wydawnictwo Naukowe PWN,
Warszawa 2016, s. 182; o „podwójnej śmierci” zob. s. 180–183.
316
Arthur Rimbaud, list do Paula Demeny’ego, 15 maja 1871.
317
Wilhelm Reich, Funkcja orgazmu, dz. cyt., s. 117–118. U Paula Ricœura znajdziemy słuszną, choć
naznaczoną idealizmem interpretację teorii kultury u Freuda i jej katastrofalnej ewolucji, gdy wiąże
się z poczuciem winy; na temat śmierci i „śmierci śmierci” zob.: Paul Ricœur, O interpretacji,
przeł. Maciej Falski, oprac. Robert Reszke, Wydawnictwo KR, Warszawa 2008, s. 284–290.
318
Sigmund Freud, Zahamowanie, symptom i lęk, [w:] tegoż, Histeria i lęk, przeł. Robert Reszke,
Wydawnictwo KR, Warszawa 2001, s. 235.
319
O niemożliwości natychmiastowych przekształceń jakościowych i konieczności przejścia przez
energię zerową zob.: Sigmund Freud, „Ja” i „to”, [w:] tegoż, Psychologia nieświadomości, dz.
cyt., s. 245–251. Naszym zdaniem nie da się zrozumieć tej niemożliwości, tej konieczności, jeśli
zgodzimy się z Jeanem Laplanche’em, że „popęd śmierci nie ma własnej energii” (Jean Laplanche,
Vie et mort en psychanalyse, Flammarion, Paris 1970, s. 211). Popęd śmierci nie mógłby tym
samym wejść w prawdziwy dualizm albo musiałby stać się nieodróżnialny od energii zerowej,
czemu Freud zaprzecza.
320
Friedrich Nietzsche, Z genealogii moralności, dz. cyt., s. 128–129.
321
David H. Lawrence, Aaron’s Rod, dz. cyt., s. 101.
322
Henry Miller, Sexus, dz. cyt., s. 323–324 (nasze uwagi w nawiasach). Odsyłamy do komicznej
psychoanalizy, jaka jest praktykowana w Sexusie.
323
Louis-Ferdinand Céline, „L’Herne” 1963, no 3, s. 171.
324
Friedrich Nietzsche, Z genealogii moralności, dz. cyt., s. 64–67.
325
Maurice Blachot, L’Amitié, Gallimard, Paris 1971, s. 232–233.
326
Zob.: Sigmund Freud, Nieświadomość, [w:] tegoż, Psychologia nieświadomości, dz. cyt., s. 126–
127. Podwójne użycie skarpetki: psychotyczne, w którym jest molekularną mnogością oczek, oraz
nerwicowe, w którym jest obiektem całościowym i brakiem molowym.
327
Maurice Dobb, Studies in the Development of Capitalism, Routledge & Kegan Paul, London 1959,
s. 178. „Istnieją powody, dla których pełen rozkwit kapitalizmu przemysłowego wymaga nie tylko
transferu uprawnień majątkowych na rzecz klasy burżuazyjnej, ale również koncentracji
posiadanego bogactwa w rękach jeszcze węższej grupy”.
328
Pierre Klossowski, Nietzsche i błędne koło, dz. cyt., s. 162. Komentarz Klossowskiego o
formacjach suwerennych (Herrschaftsgebilde) u Nietzschego, ich niedorzecznej mocy i
bezcelowości oraz celach i znaczeniach, jakie dla siebie wynajdują do poziomu rozwoju energii,
jest pod każdym względem fundamentalny.
329
O grupie oraz zerwaniu czy schizie zob.: Jean-Pierre Faye, Eclats, Le très sombre noyau, „Change”
1970, no 7, s. 217: „To, co się liczy, co naszym zdaniem jest skuteczne, to nie dana grupa, lecz
rozproszenie lub Diaspora, którą tworzą jej odpryski” (także s. 212–213, o nieuchronnie
wieloznacznym charakterze grup podmiotowych i ich literaturze).
330
David H. Lawrence, We Need One Another, [w:] tegoż, Phoenix, dz. cyt., s. 191. Także: tenże,
Pornography and obscenity, [w:] tegoż, Late Essays and Articles, ed. James T. Boulton, Cambridge
University Press, Cambridge 2004.
331
Sigmund Freud, Psychoanalityczne uwagi o autobiograficznie…, dz. cyt., s. 133.
332
Na temat pierwszego punktu: Ernest Jones, The Life and Work of Sigmund Freud, t. 1, Basic Books,
New York 1953, rozdz. 1. Odnośnie do drugiego: Sigmund Freud, Romans rodzinny neurotyków,
[w:] tegoż, Pisma psychologiczne, przeł. Robert Reszke, Wydawnictwo KR, Warszawa 1997. Do
punktu trzeciego: Jacques Lacan, Mit indywidualny neurotyka, dz. cyt., s. 17–27 (oraz s. 38, o
konieczności „krytyki całego schematu edypalnego”). Do punktu czwartego: Sigmund Freud, Z
historii nerwicy dziecięcej, [w:] Dwie nerwice dziecięce, przeł. Robert Reszke, Wydawnictwo KR,
Warszawa 2009, s. 170–172.
333
Sigmund Freud, Z historii nerwicy dziecięcej, dz. cyt., s. 176.
334
Ronald David Laing, „Ja” i inni, przeł. Bogdan Mizia, Wydawnictwo Rebis, Poznań 1997, s. 115,
122–123.
335
Maud Mannoni, Le Psychiatrie, son fou et la psychanalyse, Éditions du Seuil, Paris 1970, rozdz. 7.
336
Pierre Klossowski, Nietzsche i błędne koło, dz. cyt., s. 163, 181, 187–188 [wtrącenia pochodzą od
redakcji; wtrąconego zdania nie ma w polskim przekładzie książki – przyp. red.]. Przeciwstawienie
układów stadnych i wielości osobliwości opisane jest w tej książce, jak również w: tenże, La
monnaie vivante, Losfeld, Paris 1970.
337
Zob.: David H. Lawrence, We Need One Another, dz. cyt., s. 191; Henry Miller, Sexus, dz. cyt., s.
317–324 [przyp. red.].
338
Zob. wszystkie utwory Johna Cage’a oraz jego książkę Silence, Wesleyan University Press,
Middletown (CT) 1961: „Słowo e k s p e r y m e n t a l n y wydaje się trafne o tyle, o ile nie
rozumie się przez nie aktu ocenianego z perspektywy sukcesu lub porażki, a jedynie akt, którego
rezultat jest nieznany” (s. 13). Odnośnie do pojęć d e k o d o w a n i a i
d e s t r u k t u r y z a c j i w ich aktywnym czy praktycznym wymiarze, a także pojmowania
dzieła jako p r o c e s u, odsyłamy do wyśmienitego komentarza Daniela Charlesa o Cage’u,
Musique et anarchie, „Bulletin de de la Société française de philosophie”, juillet 1971 (warto
również zwrócić uwagę na wściekłą reakcję niektórych uczestników dyskusji na pogląd, że kod nie
istnieje…).
339
Jacques Lacan, Écrits, dz. cyt., s. 870.
340
W kwestii analizy grup podmiotowych oraz ich związków z pragnieniem i przyczynowością zob.:
Jean-Paul Sartre, Critique de la raison dialectique, Gallimard, Paris 1970.
341
André Glucksmann przeanalizował tę szczególną aksjomatykę kontrrewolucyjną w: Discours de la
guerre, L’Herne, Paris 1967.
342
Friedrich Nietzsche, Tako rzecze Zaratustra, dz. cyt., s. 68 [przyp. red.].
343
Tekst po raz pierwszy opublikowano w: „Minuit”, janvier 1973, no 2.
344
Géza Róheim, Psychanalyse et anthropologie, trad. Marie Moscovici, Gallimard, Paris 1967, s.
190–192.
345
Pierre Auger, L’homme microscopique, Flammarion, Paris 1952, s. 138.
346
Michel M’Uzan, Un cas de masochisme pervers: esquisse d’une théorie, [w:] Ilse Barander et. al.,
La sexualité perverse, Payot, Paris 1972, s. 3–37.
347
O mechanicznej ciągłości i braku ciągłości zob.: André Leroi-Gourhan, Milieu et techniques, Albin
Michel, Paris 1945 s. 366.
348
Róheim wciąż ukazuje związek Edypa, projekcji i przedstawienia.
349
Marcel Moré, Le très curieux Jules Verne, Gallimard, Paris 1960; tenże, Nouvelles explorations de
Jules Verne, Gallimard, Paris 1963.
350
Pojęcie ekranu-wspomnieniowego (souvenir-écran) oddaje Freudowski termin Deckerinnerung, w
polskiej terminologii zwykle tłumaczony jako „wspomnienie maskujące”. Sigmund Freud,
Psychopatologia życia codziennego, przeł. Włodzimierz Szewczuk, Państwowe Wydawnictwo
Naukowe, Warszawa 1987, rozdz. O wspomnieniach dziecięcych i tzw. maskujących [przyp. tłum.].
351
Roger Dadoun, Les ombilics du rêve, „Nouvelle revue de psychanalyse” 1972, no 5: L’espace du
rêve (na temat snu-programu zob.: Sarane Alexandriane, Le rêve dans le surréalisme, tamże).
352
Dolfi Trost, Vision dans le cristal, Les Éditions de l’Oubli, Bucharest 1945; tenże, Visible et
Invisible, Éditions Arcanes, Paris 1953; tenże, Librement mécanique, Éditions Arcanes, Paris 1955;
Gherasim Luca, Le vampire passif, Éditions de l’Oubli, Bucharest 1945.
353
Serge Leclaire, La Réalité du désir, dz. cyt.
354
O losowości, „wektorze obłędu” oraz ich zastosowaniach politycznych zob. książki Pierre’a
Vendryesa: Vie et probabilité, Albin Michel, Paris 1945; La probabilité en histoire, Albin Michel,
Paris 1952; Déterminisme et autonomie, Armand Colin, Paris 1956. Odnośnie do „maszyny
podrywu” o ruchach brownowskich zob.: Guy Hocquenghem, Le Désir homosexuel, Éditions
Universitaires, Paris 1972.
355
Blaise Pascal, Myśli, przeł. Tadeusz Boy-Żeleński, Instytut Wydawniczy PAX, Warszawa 1972, s.
195 [przyp. red.].
356
Ivan Illich, Re-tooling Society, „Le Nouvel Observateur”, 11 septembre 1972 (o wielkości i małości
w maszynie zob.: Gilbert Simondon, Du mode d’existence des objects techniques, dz. cyt., s. 132–
133).
357
David Robinson, Buster Keaton, „Revue de cinéma”, décembre 1969, no 234 (w tekście tym
znajdziemy analizę maszyn Keatona).
358
Odnośnie do innego schematu biologicznego, opartego na typach organizacji, zob.: Karol Marks,
Kapitał, t. 1, Posłowie, [w:] Karol Marks, Fryderyk Engels, Dzieła, t. 23, dz. cyt., s. 12–14.
359
„Każde zerwanie powstałe wskutek wtargnięcia zjawiska maszynowego połączy się ściśle z tym, co
nazwiemy systemem antyprodukcji, specyficznym przedstawieniowym modusem struktury…
Antyprodukcja byłaby między innymi tym, co zostało wprowadzone do zapisu stosunków
produkcji”.
360
Odnośnie do roli maszyn w futuryzmie i dadaizmie zob.: Noémi Blumenkranz, L’esthétique de la
machine, Société d’esthétique; taż, Spirale, „Revue d’esthétique” 1972.
Przekład: Tomasz Kaszubski
Redakcja: Joanna Bednarek
Korekta: Magdalena Jankowska
Projekt okładki, układ typograficzny, skład: Katarzyna Błahuta
Druk i oprawa: Białostockie Zakłady Graficzne SA
Wydawnictwo Krytyki Politycznej
ul. Foksal 16, II p
00-372 Warszawa
redakcja@krytykapolityczna.pl
www.krytykapolityczna.pl
Książki Wydawnictwa Krytyki Politycznej dostępne są w redakcji Krytyki Politycznej (ul. Foksal 16,
Warszawa), Świetlicy KP w Trójmieście (Nowe Ogrody 35, Gdańsk), Świetlicy KP w Cieszynie (al.
Jana Łyska 3) oraz księgarni internetowej KP (https://wydawnictwo.krytykapolityczna.pl/).