Download as pdf or txt
Download as pdf or txt
You are on page 1of 285

1

styczeń 2021

Kiedy Rędzia otworzył oczy, wciąż był jedenastoletnim chłopcem ze swojego

snu. A może nie snu, tylko majaku, którego rozmazane obrazy podsuwał mu

udręczony gorączką mózg. Znów nie miał pojęcia, gdzie jest, co robi w  tym

więzieniu, w którym znalazł się na własne życzenie, i dlaczego nie może się

ruszyć. Wytłumaczeniem był ból. Każdy, nawet najmniejszy ruch okupiony

był bólem. Nie był ogromny, ale męczący, bo dotyczył każdej części ciała,

nawet skóry. Kaszel nie pomagał. Było tak źle, że Rędzia brał pod uwagę

najgorsze: liczył się nawet ze śmiercią. I  był sam, bez możliwości zwrócenia

się o pomoc do kogokolwiek.

Mózg znów wiruje. Jest jak wehikuł czasu, przenosi Rędzię ponad

trzydzieści lat w przeszłość. Tomek siedzi w szkolnej toalecie. Jest przerwa,

na korytarzach panuje chaos. Słyszy przez drzwi, jak do łazienki wchodzi

kilku chłopaków. Zachowują się głośno, śmieją się i  przekrzykują. Poznaje

głos jednego z nich. To Trawiński, „przerośnięty” z ósmej klasy: wielki, rudy

chłopak o  rumianych policzkach i  sińcach pod oczami, który lubi wywijać

sobie powieki i  straszyć dziewczyny na szkolnym korytarzu. Kiedyś uciekł

z  domu i  podobno kilka dni ukrywał się w  ogromnej stercie desek koło

warsztatu stolarskiego na tyłach ulicy Reymonta.

Zatrzaskują się drzwi w kabinie obok.

– Dawaj – słyszy głos Trawińskiego.

– Co takie pogniecione? – pyta inny głos.

– Źle ci? To nie pal!

Trzask zapałki potartej o  draskę na pudełku. Drażniący swąd palonej

siarki, a po chwili dymu tytoniowego.

– Dmuchaj w stronę tej kratki, debilu – mówi Trawiński.

Tomek czuje, jak przyśpiesza mu puls. Nie spuszcza wody, tylko cicho

odsuwa zasuwkę i  wychodzi z  kabiny jak najciszej. Zza drzwi obok słychać

chichot i ciche pokasływanie.

Wychodzi na korytarz i kilka metrów dalej natyka się na nauczyciela ZPT.

Nazywa się Kwiatkowski, jest wysokim, barczystym mężczyzną


z budzącymi respekt czarnymi wąsiskami.

–  Proszę pana – zaczepia go nieśmiało i  kiedy Kwiatkowski pochyla się

nad nim, mówi: – Bo w łazience palą papierosy…

– Taak? – Nauczyciel prostuje się i spogląda w stronę toalety. – No dobra,

to trzeba coś z tym zrobić…

Rusza zdecydowanym krokiem w jej stronę, a Tomek, z poczuciem dobrze

spełnionego obowiązku, idzie do swojej klasy.

Po południu idą z  mamą na pocztę, bo tata ma dzwonić z  morza. Czekają

półtorej godziny, a kiedy pani z okienka krzyczy, że w kabinie numer jeden

oczekuje połączenie, rzuca się do telefonu. Tysiące kilometrów stąd trawler

taty zszedł z  łowiska i  zawinął do jednego z  afrykańskich portów. Gadają

z  ojcem, czasem jego głos znika w  szumie, czasem jakiś inny głos wcina się

w  rozmowę zabawnym pytaniem „mówi się?”. Mówi się. Mówi się jak

najszybciej i  jak najwięcej. Co w  szkole, co w  domu, co u  mamy, choć ona

zaraz i  tak sama mu to powie. Tomek opowiada ojcu o  sytuacji w  szkolnej

toalecie. Jest z siebie dumny i spodziewa się pochwały, jednak w słuchawce

panuje dziwna cisza.

– Tato? – Boi się, że znów zerwało połączenie.

–  Jestem, jestem – odpowiada ojciec i  Tomek oddycha z  ulgą. – Zostałeś

skarżypytą, synu?

Czuje, jak oblewa go fala gorąca.

– Jak… Jak to? Przecież oni zrobili źle! Przecież nie wolno palić?

–  Tak, Tomek, masz rację, ale… Czasem nie trzeba wtrącać się w  nie

swoje sprawy, kiedy nikt nie cierpi.

– Tato, zło to zło.

–  Zgadza się, ale trzeba umieć znaleźć granicę, rozumiesz? To dotyczyło

tylko ich, nikomu nie robili krzywdy. Nie zawsze trzeba reagować. Czasami

jest to po prostu niepotrzebne. Co zrobił ten nauczyciel?

– Nie wiem… Poszedł do nich.

– A ty?

– Ja poszedłem do klasy. Nie chciałem, żeby wiedzieli, że to ja…

– Czyli czułeś, że nie do końca dobrze zrobiłeś?

– Zrobiłem dobrze. Ale oni mogliby się mścić, gdyby się dowiedzieli.

–  Zgadza się. I  zobacz: naraziłbyś się na zemstę szkolnych chuliganów,

mimo że teoretycznie zrobiłeś dobrze.

– Praktycznie też…
–  Tak, praktycznie też. Ale to ryzyko było niepotrzebne. Nie wtrącaj się

w  takie sprawy, nawet dla zasady. Zasady są ważne, ale własne zdrowie

również. Następnym razem odpowiedz sobie najpierw na pytanie: czy

w  danej sytuacji ktoś niewinny ucierpi. Jeśli tak, reagujesz. Jeśli nie,

odpuszczasz. To nigdy nie będzie proste i musisz się z tym liczyć. To nie jest

matematyka, synu, gdzie dwa plus dwa to zawsze będzie cztery. I  pamiętaj

o tym. Trzeba wiedzieć, kiedy odpuścić…

–  Zło to zło – upiera się Tomek, trochę wkurzony na tatę, a  potem oddaje

słuchawkę zniecierpliwionej mamie.

„Zło to zło”. Wehikuł czasu w głowie ruszył i czterdziestopięcioletni Rędzia

parsknął śmiechem, a potem skulił się, kiedy mięśnie odpowiedziały bólem.

Gdyby na świecie istniało tylko takie zło, jakiego był świadkiem w szkolnym

kiblu… Gdyby tak faktycznie było, nie miałby pracy, a  przynajmniej nie

taką. I  nie siedziałby tu sam, chory i  skończony. Tak, skończony. Ciemny

tunel, w  którym mógłby wypatrywać światełka, nie był tunelem, tylko

jaskinią bez wyjścia.

Nie myślał za dużo o ojcu, w końcu od jego śmierci minęło wiele lat. Teraz

jego obraz podsunął mu zmącony wysoką temperaturą umysł, a  kilka dni

temu przypomniało mu o  nim coś innego: pozbawione szkła resztki

stalowych ram szklarni wyglądające jak wrak przewróconego do góry dnem

i  odartego z  poszycia statku, które ujrzał w  świetle księżyca, kiedy na

samym początku pobytu tutaj wyszedł pogrzebać zwłoki pewnej kobiety.

Z  trudem uniósł głowę i  rozejrzał się zamglonym wzrokiem po

pomieszczeniu bez okien. Rozciągnięte sprężyny pod cienkim, zaplamionym

materacem brzęknęły, jak zwykle przy najmniejszym ruchu, a potem głowa

Rędzi opadła na poduszkę.

Komisarz wciąż nie wiedział, kiedy dokładnie zaczął się ciąg zdarzeń,

który przywiódł go do tego miejsca. I  czy to, gdzie i  kiedy ten początek

nastąpił, miało w  ogóle znaczenie. A  im więcej się nad tym zastanawiał,

a  miał na to naprawdę bardzo dużo czasu, tym mocniej utwierdzał się

w  przekonaniu, że już nic nie miało znaczenia. I  tak się składało, że gwizd

pociągów przejeżdżających nieopodal kilka razy dziennie sprawiał, że

krótka wycieczka w  jedną stronę, na tory, stawała się coraz bardziej

kuszącą perspektywą. Tak pomyślał, a  potem znów roześmiał się gorzko

i  skulił na materacu. Nie był w  stanie doczołgać się nawet do toalety, a  co

dopiero na tory…
2
 

październik 2020

Rędzia posłuchał lekarza i  zgodził się zostać w  szpitalu na obserwacji.

W  uszach dalej mu szumiało i  miał zawroty głowy. Z  Załomia zdołał wrócić

jakoś do miasta, choć jechał jak pijany, aż dziw, że żaden z kierowców go nie

zatrzymał i  nie wyciągnął kluczyków ze stacyjki, albo chociaż zadzwonił po

policję, żeby to zrobiła. On za to zadzwonił po drodze do Bożeny i powiedział

jej, że upadł i  uderzył się mocno w  głowę, a  potem zgłosił się na SOR do

szpitala na Unii Lubelskiej, gdzie kilka tygodni, a  właściwie miesięcy

wcześniej zaczęła się cała historia, którą on zakończył teraz w  dawnym

domu sekty Gajdamowicza.

Musiał wszystko zostawić tak, jak skończyło się na torach w Załomiu. Nie

mógł i nie chciał podkładać się na własne życzenie i tym samym udowodnić,

jaki dał popis niekompetencji, i że tylko szczęściu i opanowaniu zawdzięcza

to, że w  ogóle żyje. Śmierć sprawcy morderstw dawnych członków Kościoła

Jedynie Prawdziwego Objawienia Syna Bożego kończyła sprawę. Musiał

poczekać, aż system mozolnie przemieli dane, a  potem wypluje wyniki,

dopasowując profil DNA nieznanych zwłok z  wypadku do śladów, jakie

morderca zostawił na ciałach swoich ofiar.

I tyle.

Rędzia nie był szczęśliwy z  powodu hospitalizacji, ale dolegliwości

spowodowane ciosem w  głowę i  późniejszym wysiłkiem, który tylko je

pogłębił, były na tyle poważne, że nie miał innego wyjścia. Mógł za to na

spokojnie przemyśleć kilka spraw. Poza tym czekał na telefon.

O osiemnastej miał dzwonić jego prześladowca; człowiek, który szantażował

jego i prokurator Agnieszkę Rybarczyk. Z opowieści Agnieszki wiedział już,

czego będzie dotyczyć rozmowa, choć nie spodziewał się wyjaśnienia

wszystkiego. Na to było chyba za wcześnie.

Zadzwonił punktualnie. Rędzia był na korytarzu, czekał z  komórką przy

sobie, jakimś cudem wiedział, że telefon zawibruje mu w  dłoni dokładnie

o umówionej godzinie.

Odebrał.
– Rędzia – rzucił cicho przez zaciśnięte zęby.

– Rozumiem, że wczorajsze ustalenia są aktualne, nie przeszkadzam panu

i  możemy spokojnie rozmawiać? – Zmieniony elektronicznie głos był

opanowany.

– Słucham. – Głos komisarza również był spokojny, ale tylko pozornie.

Obrazy w jego głowie kompletnie do niego nie przystawały.

– Wie pan, w jakiej sprawie dzwonię.

– Mniej więcej. Ale raczej mniej niż więcej.

– Nie dowie się pan dziś zbyt wiele. Dzwonię po to, żeby pana przygotować

do współpracy, a  w  zasadzie przyzwyczaić do myśli, że będziemy pana

potrzebować. Pana i pani prokurator Rybarczyk.

– Jacy my?

–  Rozumiem pana ciekawość, ale tego akurat nie dowie się pan nigdy.

Środki, jakimi się posługujemy, mają na celu uświadomienie wam, że

współpraca z  waszej strony ma być pełna i  bezkrytyczna, cokolwiek sobie

pomyślicie. Ja wiem, że kocha pan swoją rodzinę, panie komisarzu. Nie

będę wnikał w  pana relacje z  małżonką w  świetle zdarzeń, które mamy

uwiecznione na zdjęciach, ale za swoich chłopaków to byłby pan w  stanie

oddać życie, prawda? Nie chce pan ich krzywdy, co?

Rędzia zagryzł wargi. Cisnęły mu się na nie najgorsze słowa, ale musiał

nad sobą panować. Skurwiel miał rację. I miał go też w garści.

–  Widzę, że próbuje pan zrzucić winę na mnie – powiedział w  miarę

spokojnie. – Spowodować wyrzuty sumienia, żeby łatwiej mnie potem

urobić. Totalitarne metody. Słabe to jest. I nie działa na mnie.

– Trzeba było nie skakać w bok. Albo się myśli o dzieciach, albo się myśli

drugą głową. Nie da się zjeść ciastka i mieć ciastko.

–  Takie to proste? – żachnął się Rędzia. – Dobra, dajmy sobie spokój

z tymi dyrdymałami, człowieku bez skazy. To psychologia w kapciach…

– Nie jestem potworem. To pan im wyrządzi krzywdę, jeśli nie będzie pan

współpracował, panie komisarzu. Kiedy pana żona dostanie te zdjęcia, które

wysłałem panu kilka tygodni temu, skończy się jak zwykle w  takich

sytuacjach. Rozwód z  winy pozwanego, dzieci przyznane matce, wizyta co

drugi weekend na godzinę albo dwie, alimenty, na które pana nie stać…

Brzmi znajomo? Na pewno zna pan takie historie, prawda? Nawet jeśli

pańska żona nie zażąda rozwodu, to i  tak nie da się już tego posklejać

sensownie do kupy, a  to będzie miało wpływ na synów. Ogromny

i negatywny wpływ. I pan to wie. Nie raz pan to widział w swojej pracy. Ale
pan tego nie chce, prawda? Zrobi pan dla nich wszystko, a  ja nie żądam od

pana wszystkiego. Chcę tylko jednej, małej rzeczy.

– Skończ już pieprzyć i gadaj, czego chcesz.

–  Wkrótce ktoś zginie. I  nic pan z  tym nie zrobi: nie może pan temu

zapobiec. Ja też nie, i  nawet nie zamierzam próbować, to bezcelowe. Na

pocieszenie dodam, że ofiara ma sporo na sumieniu, gdyby pan miał z  tym

jakiś problem.

–  Problem? – zdziwił się Rędzia. – Nie, skąd, dlaczego miałbym mieć

z tym jakiś problem?

Zmieniony modulatorem głosu śmiech zabrzęczał w telefonie.

– Chyba źle się wyraziłem…

– Chyba nie. Wyraził pan dokładnie to, co miał na myśli.

– No, możliwe… W każdym razie ten człowiek zginie. Zginie w Szczecinie.

A pan ma zrobić wszystko, żeby dostać sprawę tego zabójstwa.

–  Mam niezłe statystyki, jeśli chodzi o  wykrywalność zabójstw. Pan na

pewno wie, co robi?

–  Owszem. Ja zawsze bardzo dobrze wiem, co robię, panie komisarzu.

Ludzie, dla których pracuję, płacą mi za to, żebym wszystko dobrze

wiedział, i  nie tolerują pomyłek. Dlatego właśnie zwróciłem się do pana,

przygotowawszy sobie grunt pod naszą współpracę. Chcę tylko, żeby pan nie

przykładał się za bardzo do swojej roboty, kiedy już pan dostanie tę sprawę,

rozumiemy się?

– Jak mam to niby zrobić?

– To już pana zmartwienie.

– To bardzo trudne do zrobienia, może nawet być tak, że…

–  W  ogóle mnie to nie interesuje. – Głos stwardniał. – Ma pan tak to

załatwić, żeby się dało. Jeśli jednak faktycznie się nie da i  sprawę dostanie

ktoś inny, będzie pan się starał, żeby niewiele w  niej zrobił, czy to jasne?

Czy to dużo za święty spokój i  rodzinną sielankę? Człowiek, o  którym

mówię, w  zasadzie nie zasługuje na to, żeby żyć. Wytwarza tylko smród

i  jest sprawcą ludzkiej krzywdy. Niech pan jednak doceni to, że nie każę

panu nikogo zabić.

–  Gdyby tak było, kazałbym wam spierdalać i  sam pokazał te brudne

zdjęcia swojej żonie.

–  Tak też podejrzewałem. Na szczęście nie musimy uciekać się do

ostateczności. Czyli jest wola współpracy? Przynajmniej w  tym zakresie?


Świetnie. Naprawdę, nie chcę się uciekać do metod, jakimi posłużyli się moi

mocodawcy w stosunku do pani Rybarczyk. Mówię to szczerze.

–  Nie brnij w  to dalej, człowieku – warknął Rędzia. – Uderzenie w  nią

poprzez Artura było uderzeniem również we mnie.

–  Oczywiście, choć zakładamy, że z  racji okoliczności nie ma pan żadnego

związku emocjonalnego z  waszym synem. Zdaje się, że pańska relacja

z  panią prokurator również jest już przeszłością. Dlatego poszliśmy inną

ścieżką…

Rędzia zamknął oczy. To było jak skok w  przepaść, ale za sobą miał taką

samą przepaść i nie wiadomo, jak znalazł się takim miejscu.

– Zrobię, co chcecie, i spieprzajcie z mojego życia – powiedział powoli.

–  Myślę, że cena nie jest wygórowana. Kiedy dowie się pan

w  odpowiednim czasie, o  kogo chodzi, mówię o  ofierze, sam pan uzna, że

łatwo się pan wywinął.

–  I  oczywiście mam uwierzyć, że te zdjęcia nie wypłyną przy jakiejś

następnej okazji, albo znów nie zechcecie ich wykorzystać jako narzędzie

szantażu, kiedy będziecie mnie potrzebować następnym razem? Pan mnie

ma za debila?

–  Nie wypłyną, i  nie będzie następnej okazji, panie komisarzu. Kiedy ta

sprawa się skończy, nie będzie po prostu sensu, żeby tych okazji szukać,

proszę mi wierzyć. Najmniejszego sensu. Damy wam spokój. Nigdy więcej

pan o  nas nie usłyszy. Ani pan, ani pani Agnieszka. Zadzwonię niedługo.

Dobrego wieczoru, mimo wszystko.

Rędzia nie odpowiedział, tylko opuścił spoconą dłoń zaciśniętą na

telefonie. Miał sucho w ustach.

– W porządku? – zapytała przechodząca korytarzem pielęgniarka.

Spojrzał na nią nieprzytomnie.

– T-tak… – wydukał. – Mniej więcej…

Patrzył za nią, kiedy szła do siebie, ale myślami był daleko stąd. Bardzo

daleko.

Przez kilka ostatnich miesięcy w jego życiu wydarzyło się więcej niż przez

dwadzieścia lat. Dowiedział się, że ma syna z  koleżanką z  klasy, z  którą

sypiał w  liceum. Potem okazało się, że choć nieinformowanie go o  ciąży

i  urodzeniu dziecka było decyzją wyłącznie Agnieszki, a  ich ponowne

spotkanie częściowo przypadkiem, to decyzję o  zacieśnieniu kontaktu,

a  w  zasadzie udokumentowanie tego, ktoś podjął za nią. Ci sami ludzie,

którzy najpierw grozili jej, a  potem przysłali mu zdjęcia z  wydarzeń


będących owocem owego spotkania. I  mimo że komisarz sam uciął tę

pozamałżeńską relację, pozostały jej trwałe ślady, którymi teraz był

szantażowany. Wił się jak piskorz, usiłując odnaleźć w tym wszystkim sens

i  poukładać bądź naprawić to jakoś bez strat. Tylko że sposób na to nie

istniał i  Rędzia miał tego świadomość. Straty były nieuniknione, czy tego

chciał, czy nie. I jedyne, co mógł zrobić, to tylko ograniczyć je do minimum.

Co niniejszym czynił…
3
 

Następnego dnia wyszedł ze szpitala i  poszedł na kilkudniowe zwolnienie.

Po południu pojechał do Agnieszki do domu. Wpuściła go do środka bez

słowa, widząc jego ponurą minę.

– Dzwonili do mnie – powiedział, odmówiwszy czegokolwiek do picia.

Usiadł na kanapie. Patrzyli sobie przez jakiś czas w oczy i milczeli.

– Czego chcieli? – zapytała wreszcie Agnieszka.

Miała w oczach coś niepokojącego.

– Chcesz mi coś powiedzieć? – zapytał ją.

– N-n-nie – odpowiedziała niepewnie, uciekając spojrzeniem. – Więc czego

chcieli?

–  Jeszcze niczego konkretnego. – Rędzia westchnął. – Zaanonsowali się

tylko. Bałem się, że będą mi kazali złożyć wniosek o  przeniesienie gdzieś,

tak jak tobie kazali przenieść się do Szczecina, ale nie. Wiem tylko, że chcą

kogoś zabić, a  ja mam prowadzić śledztwo. Tak mam je prowadzić, żeby

skończyło się niczym. Więc wszystko rozegra się tutaj, u nas.

– Policja nie prowadzi śledztwa, tylko prokuratura. – Zmarszczyła brwi. –

Nie wiedzą tego?

–  Z  pewnością to wiedzą. Dlatego najpierw porwali twojego… – komisarz

urwał i  poprawił się – …naszego syna. Zaczęli od prokuratora,

przypominam ci. Od ciebie.

–  Myślisz, że to morderstwo zostanie popełnione na obszarze właściwym

dla mojej jednostki?

–  Najprawdopodobniej. Inaczej to nie miałoby sensu. W  końcu z  jakiegoś

powodu wciągnęli w to nas oboje, tak?

– I co?

– Co: co?

– Co zamierzasz zrobić?

– A jak myślisz?

– Nie wiem.

–  A  co mogę zrobić, Agnieszka? – Oblizał usta. – Słuchaj, mógłbym cię

jednak poprosić o wodę?


Wstała, poszła do kuchni i  po chwili wróciła z  wysoką szklanką pełną po

brzegi. Rędzia wypił połowę jednym łykiem, ale nie odstawił szklanki na

stolik, tylko objął dłońmi i trzymał jak coś cennego.

–  Długo to trwało. Mam na myśli czas, który minął od ich pierwszych

ruchów. Musieli zacząć ponad rok temu, kiedy zmusili cię do przejścia tutaj.

– I przez ten czas nic się nie działo.

–  Tego nie wiemy. Wątpię, żeby cała rzecz opierała się tylko na nas.

Organizowali pewnie wszystko inne, cokolwiek to jest.

– Sprawdzałaś numer, z którego do ciebie dzwonili?

–  Po co? Pewnie karta prepaidowa z  kraju, w  którym nie obowiązują

regulacje, jak te polskie, wynikające z  ustawy antyterrorystycznej, albo

nasza, na fałszywy dowód… To profesjonaliści, sądzisz, że przegapiliby coś

takiego?

Znów zapadło milczenie. Myśli Rędzi krążyły wokół tej sytuacji. Miał tylko

nadzieję, że wszystko zakończy się szczęśliwie. Jak na razie, tylko ta

nadzieja go ratowała. Kiedy podniósł głowę, zorientował się, że Agnieszka

uważnie mu się przygląda.

Patrzyła na niego tak, że poczuł lekkie mrowienie w podbrzuszu. Nie mylił

się ani niczego nie nadinterpretowywał, był tego pewien. Wtedy, w  marcu,

kiedy podczas nieobecności Bożeny i  chłopaków wpadła do jego mieszkania

na ser i  winogrona, też w  pewnym momencie spojrzała na niego takim

samym wzrokiem, a  chwilę później tarzali się po dywanie, zdzierając

z siebie ubrania.

– Możemy pogadać o czymś innym? – zapytała cicho i miękko.

– O czym?

Zmrużyła oczy i  zmarszczyła lekko nos, a  jej usta rozchyliły się

w uśmiechu. Nie był wesoły, raczej melancholijny i trochę wymuszony.

–  Nie miałbyś czasem ochoty na… powtórkę? – Przekrzywiła głowę

i  obrzuciła go powłóczystym spojrzeniem. – Ot tak, bez żadnych

zobowiązań…

Jakoś nad sobą zapanował. Musiał.

–  Dlaczego sobie kogoś nie znajdziesz? – zapytał wprost. – Jesteś bardzo

atrakcyjna, kontaktowa, mądra…

–  Związki są przereklamowane. – Skrzywiła się, odwracając głowę. –

Dlatego.

– A jaki jest prawdziwy powód?

Wróciła wzrokiem do jego twarzy.


–  Nie będę się z  nikim wiązać w  sytuacji, w  której jestem, Tomek –

odparła. – Nie zrobię tego temu komuś. Ani sobie. Nie wiem, jak to się

skończy. Ktoś grozi śmiercią mojemu synowi. Ktoś najprawdopodobniej każe

mi popełnić przestępstwo i  ja to zrobię, bo chcę ochronić syna i  nie zgłoszę

tego, komu trzeba, bo nie wierzę, że zdołają nas ochronić, a nie chcę żyć jak

ścigane zwierzę.

– I zrobisz wszystko, żeby go chronić? Naprawdę wszystko?

–  Nie, wszystkiego nie. Są granice. Kiedy każą mi je przekroczyć, nie

pozostanie mi nic innego, jak jednak oddać się pod ochronę państwa.

W  każdym razie nie jest to komfortowa sytuacja do tego, żeby budować

z  kimś poważną relację, prawda? Bardzo cię lubię i  ufam ci. Przyjaźnimy

się. Mam potrzeby, jak każdy, ty je zaspokajałeś nie tylko w  wymiarze

seksualnym…

–  Dziękuję. – Uśmiechnął się lekko, ale zaraz spoważniał. To nie była

łatwa rozmowa.

– Podjąłeś jednak decyzję i ją szanuję. Nie rozumiem jej do końca, ale…

–  Czego nie rozumiesz? – przerwał jej zdziwiony. – Że nie widzę

możliwości życia w dwóch związkach jednocześnie?

– To było tylko przyjacielskie bzykanie.

–  Słuchałaś mnie wtedy, kiedy mówiłem ci, że między nami koniec?

Zrozumiałaś, co miałem na myśli, mówiąc o zaangażowaniu z mojej strony?

Dla mnie to przestało być przyjacielskie bzykanie, Aga, i  miałem do

wyboru: albo to uciąć odpowiednio wcześnie, albo przepaść. A  gdybym

wybrał tę drugą opcję, skończyłoby się to tak, jak zwykle kończy się

w  przypadku żonatych facetów w  średnim wieku, którym jakaś babka

zawróciła w  głowie. Smutno. Zwłaszcza że nie planowałaś się ze mną

wiązać. Pomijam fakt, że wszystko zmierza powoli w  stronę tego smutnego

zakończenia, i  nie obwiniam o  to ciebie, żeby było jasne. To o  czym my

rozmawiamy?

Spuściła głowę.

–  Przepraszam. Czasem czuję się po prostu samotna. A  czasem

kopnęłabym w  dupę każdego faceta, który mi się nawinie. Gdyby nie ja,

miałbyś teraz spokój, co? Nie musiałbyś drżeć o swoje małżeństwo.

–  Nie chodzi o  to, co ty zrobiłaś, tylko co zrobili oni, Agnieszka. To oni są

winni tej całej sytuacji. Nie ulegaj temu mechanizmowi brania winy na

siebie, bo tego właśnie chcą, wtedy łatwiej tobą sterować, rozumiesz? I  nie
chodzi też o moje małżeństwo. To znaczy też, to bardzo ważne, ale… Chodzi

również, a może jednak przede wszystkim, o Artura. O jego życie.

Wzięła głęboki oddech.

– Nie widziałam go od tamtej pory, wiesz? Tylko przez komunikatory. Nie

chcę, żeby tu przyjeżdżał, nie chcę pojechać do niego. Mam takie poczucie,

że jeśli będziemy daleko od siebie, to mu pomoże. W  jakiś sposób będę go

trzymać od tego z daleka. I będzie bezpieczny.

– Gdzie mieszka?

– Wynajmuje mieszkanie z dwoma kolegami. Na Ożarowskiej, na Kole.

– Hmm, może to i dobrze, że nie mieszka sam. Nie ma dziewczyny?

– O ile wiem, to nie. Albo nie mówi, że ma.

– O ile wiem? – zdziwił się. – Myślałem, że matki wiedzą takie rzeczy.

– Ty powiedziałeś swojej o nas w czwartej klasie?

– To co innego…

– Naprawdę?

–  Uważam, że tak. I  przypominam, że nie byłaś formalnie moją

dziewczyną.

– No nie – przyznała po chwili.

– Jest dorosły, na swoim, podobno jesteście ze sobą blisko, a nie wiesz, czy

ma dziewczynę. Może jest gejem?

–  Nawet jeśli, to co z  tego? – Wzruszyła ramionami. – Ma być szczęśliwy,

homo czy hetero.

–  Zgoda, ale chodzi o  sam fakt. – Upił łyk wody. – Dla mnie to trochę

dziwne. Po prostu.

–  O  co ci chodzi, Tomek? – Pochyliła się lekko, przyglądając mu się

z uwagą.

–  O  nic. – Wzruszył ramionami. – W  końcu to też mój syn, choć obcy. To

chyba naturalne, że chciałbym się czegoś o nim dowiedzieć?

– Sprawa dziewczyny jest najważniejsza?

–  Wiesz, faceci podchodzą chyba do tego nieco inaczej. Mnie też zawsze

pytali wujkowie: jak tam, masz już dziewczynę?

– Otóż to. – Pokiwała głową. – I to znaczy, że masz te idiotyzmy powielać?

Masz być jak ci głupawi wujkowie? A  nie przyjdzie ci do głowy zapytać,

czym się interesuje, czy jest wrażliwy i  mądry, czy chorował na coś

poważnego w dzieciństwie?

– A chorował?
–  Tak. Miał chłoniaka w  wieku piętnastu lat… Ale teraz wszystko

w porządku.

Rędzia milczał przez chwilę, kręcąc szklanką i  obserwując, jak wirująca

woda omywa jej ścianki.

– Musiało was to sporo kosztować? Nerwów, bólu…

– Owszem.

–  Tym bardziej mam wyrzuty sumienia, że mnie z  wami nie było –

mruknął.

–  Powiedziałam ci już, to była moja decyzja. Niczemu nie jesteś winien.

Absolutnie niczemu, Tomek. Artur jest fantastycznym gościem, jest też

wysoko wrażliwy, czasem potrzebuje resetu, jest też pracowity

i  zaangażowany na sto procent w  to, co robi. Skończył informatykę

i  ekonomię, ma także zdolności plastyczne i  połączył to: pracuje w  branży

gamingowej. Nieźle zarabia i świetnie się przy tym bawi.

– Nieźle zarabia i wynajmuje mieszkanie z kumplami?

– To Warszawa, Tomek. A on dopiero zaczyna. Witaj w realnym świecie.

–  Dobra, dobra… – Znów zagapił się we wnętrze szklanki. – Dziwi mnie

tylko, że nie ma dziewczyny, co ci poradzę… Mam udawać, że mnie to nie

interesuje?

Westchnęła.

–  Nie pytam go o  pewne rzeczy, uznając, że skoro mi o  nich nie mówi, to

nie chce. Ja mu też nie mówię o swoich przygodnych znajomościach. Po co?

– A miewasz takie?

– A jak myślisz?

– W sumie nie moja sprawa… – Wzruszył ramionami, choć poczuł ukłucie

zazdrości.

Zdał sobie sprawę, że jest kompletnie nieuzasadnione i  delikatne jak

twardy, skręcony włos drażniący skórę: nie boleśnie, ale upierdliwie.

– No nic, będę leciał. – Westchnął. – Dam ci znać, jak coś się w tej sprawie

zmieni.

Zanim odstawił szklankę na stół, zdążyła wyciągnąć rękę i  wziąć ją od

niego. Przez moment poczuł na swoich palcach dotyk jej palców. Spojrzał jej

przelotnie w  oczy, walcząc przez chwilę z  pokusą objęcia jej. To nie był

dobry moment. A może był, lecz w tej sytuacji wolał unikać takich gestów.

Wyszedł bez słowa i pojechał do domu.


4
 

styczeń 2021

Rędzia poczuł mrowienie skóry na karku, kiedy zerknął na wyświetlacz

telefonu i zobaczył znajomy numer. Mimowolnie zapamiętał te kilka cyfr, bo

były jak zapowiedź nieszczęścia; jak wiadomość z  piekła. Był wieczór. Nie

sądził, żeby ten człowiek dzwonił po to, by się na przykład przypomnieć, tak

jak trzy miesiące temu. Zaczęło się. Cokolwiek to miało być, zacznie się,

w  momencie gdy Rędzia naciśnie symbol zielonej słuchawki i  przyłoży

komórkę do ucha. Korciło go, żeby tego nie robić. Nie odbierać, albo nawet

odrzucić połączenie. A  może właśnie odebrać i  powiedzieć mu kilka

niewybrednych słów. Ale wiedział, że tak nie zrobi. Wszystko zabrnęło już

za daleko, stawka była zbyt wysoka, żeby kończyć to w  tak

nieodpowiedzialny sposób.

Dlatego odebrał, nie pozwalając, by myśli zmieniły się w słowa, wpełzły do

telefonu i wybrzmiały tamtemu w ucho inwektywami.

– Halo – powiedział matowym głosem.

–  Dzień dobry, panie komisarzu. – Metaliczny, beznamiętny głos wwiercił

mu się w  mózg. – Ryszard Sekulski, Panie nie świeć nad jego duszą. Ktoś

niedługo powinien się natknąć na jego ciało. Czy to nazwisko jest panu

znane?

– Owszem.

–  I  co, lepiej panu? – Mimo elektronicznego zniekształcenia w  głosie dało

się wyczuć lekkie rozbawienie.

Komisarz milczał.

–  Wie pan, co robić, prawda? – padło kolejne pytanie, już bez cienia

wesołości.

Rędzia tylko bezsilnie zacisnął zęby.

–  Proszę o  potwierdzenie. – To nie była prośba, tylko żądanie. – Czy

wszystko jest jasne?

– Tak – odpowiedział, kiedy już zdołał odrobinę rozluźnić szczęki.

– Cieszę się. – W telefonie coś kliknęło i zapadła cisza.


Rozmowa była skończona. Rędzia schował komórkę do kieszeni

i bezwiednie zacisnął pięści. Przez głowę przeszła mu myśl, żeby zadzwonić

do Agnieszki, ale nie zrobił tego. Chciał ochłonąć, dzwonienie do niej w  tej

chwili nie było konieczne. Faktycznie słyszał o  tym człowieku, widział go

nawet kiedyś w  czasach, gdy pracował w  wojewódzkiej, choć nigdy się nie

spotkali. Ale to, co słyszał o nim od chłopaków, faktycznie stawiało wszystko

w  nieco innym świetle. Rędzia zdawał sobie sprawę, że gdyby chodziło

o przysłowiowego Kowalskiego, czułby się teraz źle, bardzo źle. Ale Sekulski

nie był przysłowiowym Kowalskim i  Rędzia złapał się na myśli, że jego

tajemniczy prześladowca miał trochę racji, twierdząc, że nie będzie kogo

żałować. Tylko że komisarz nie mógł myśleć w taki sposób, nie on.

Czy mógł teraz coś zrobić? Cokolwiek? Klasyczny dylemat wagonika, choć

Rędzia wiedział, w  jakiej pozycji zostanie wajcha zwrotnicy. Wiedział,

którym torem pojedzie wagonik i kogo zabije, a kogo oszczędzi.

Kiedy godzinę później szykował się do snu, po umyciu zębów patrzył

w lustrze na swoją twarz i zastanawiał się, co teraz.

Nieraz bywał w czarnym dupsku, ale jeszcze nigdy tak głęboko.


5
 

Granatowe bmw serii 7 stało przy krawężniku na ulicy Niemierzyńskiej,

nieopodal Muzeum Techniki. Zaparkowane po stronie Ogrodu

Dendrologicznego było jednym z niewielu samochodów, przynajmniej dopóki

nie otoczyły go radiowozy i  cywilne samochody policji oraz niebiesko-biała

taśma z  oznaczeniami POLICJA. Od strony ulicy zasłaniał bmw parawan,

również granatowy, za którym uwijał się technik i  policyjny fotograf.

Z  ruchu wyłączono całą jezdnię prowadzącą w  stronę centrum,

funkcjonariusze drogówki kierowali nim wahadłowo, po torowisku

tramwajowym, bo zwyczajowo skrajny pas po drugiej stronie zajęty był przez

zaparkowane na nim samochody. Reakcje kierowców mijających miejsce

oględzin samochodów, którzy rzucali ciekawskie spojrzenia w  stronę

parawanu, spowalniały ruch jeszcze bardziej, generując coraz większy

korek. Co jakiś czas rozlegało się trąbienie jakiegoś nerwusa.

Rędzia był już na miejscu, specjalista medycyny sądowej Knapik też.

Jarek Berdak miał dziś wolne, co komisarza cieszyło, bo mogło być tak, że

naczelnik zdecyduje o  wysłaniu ich razem, a  to nie było Rędzi na rękę. Był

przekonany, że dostanie to śledztwo; jakby co, zamierzał nawet włazić

w  tyłek naczelnikowi Kurylakowi, żeby osiągnąć swój cel, a  obecność

Berdaka pomieszałaby mu szyki. Razem z  nim wysłano co prawda Darka

Gertha z  dochodzeniówki, ale to i  tak było lepsze niż obecność Berdaka.

Ucieszył się też, że dziś dyżur w  prokuraturze pełniła Agnieszka i  to ona

przyjechała do trupa. On, jadąc tu, miał nadzieję, że prokurator, który

pojawi się na miejscu, będzie z  tych, co to lubią wyręczać się policją, a  tu

taka niespodzianka. Kiedy jednak zobaczył jej minę, ta radość przeszła mu

jak ręką odjął, bo natychmiast zdał sobie sprawę, że ona też nie była tu

przypadkiem. I  już nie musiał do niej dzwonić; musieli za to pogadać na

osobności.

Pobrudzony krwią denat siedział za kierownicą. Nie było jej dużo, ale na

szyi, białym jak śnieg materiale koszuli widocznym między połami szarej,

casualowej marynarki i  na jasnych dżinsach wyglądała, jakby ktoś nią go

oblał. Na twarzy o  niebieskim odcieniu skóry zastygł grymas cierpienia,

wysunięty z  sinych ust spuchnięty i  siny język wyglądał jak kawałek


zepsutego mięsa. Białka wytrzeszczonych oczu upstrzone były

wybroczynami: siateczką czerwonych żyłek i  plamek, górną wargę tuż pod

nosem znaczyła zaschnięta strużka krwi. Ciało nie opadło na bok, bo

stalowa linka owinięta wokół szyi tak ciasno, że niemal znikała w  fałdzie

skóry, przytrzymywała je w  pozycji siedzącej. Jedno ramię zwisało wzdłuż

ciała, drugie, zgięte w  łokciu, przyciśnięte było do boku. Tuż przed

zadzierzgnięciem linki mężczyzna zdążył wsunąć za nią jeden palec.

Niewiele mu to pomogło, a wręcz nawet zaszkodziło, bo tą ręką mógł chociaż

spróbować sięgnąć twarzy swojego oprawcy, siedzącego z  tyłu. Instynkt

wziął górę. Kiedy Rędzia zajrzał do tyłu, stwierdził, że ofiara miałaby chyba

jednak marne szanse na dosięgnięcie mordercy.

– Patrzcie. – Pokazał przymocowany za zagłówkiem kierowcy chromowany

wieszak, wokół którego owinięto końce linki. – Typ mógł sobie siedzieć

oparty jak w kinie i czekać, aż ofiara się udusi.

–  Taka fura i  wieszak na marynarkę jak w  służbowej skodzie

przedstawiciela handlowego psiej karmy. – Darek Gerth z  dochodzeniowo-

śledczego, który też był na miejscu, z dezaprobatą pokręcił głową. – No i nie

pomogło mu to, faktycznie… Zadziałało jak garota.

Miał zapewne na myśli nie ręczne narzędzie skrytobójców, tylko

urządzenie używane do lat siedemdziesiątych do wykonywania egzekucji

w  krajach iberyjskich i  ich niektórych dawnych koloniach, gdzie skazany

siedział na krześle lub stał przy słupie, a  kat powoli zaciskał na jego szyi

gruby sznur, zakręcając go z tyłu kijem.

–  Tak, tylko nie miażdżąca, a  klasyczna. Linka nie przecięła naczyń ani

nawet skóry szyi – wyjaśnił Knapik. – Ta krew jest z  palca, z  pękniętej

opuszki. Gdyby użyto garoty tnącej, auto nadawałoby się do kasacji, bo

krew byłaby wszędzie, również tam skąd nie dałoby się jej usunąć. Po

jakimś czasie smród odstraszyłby nawet szczury. Sprawca też byłby cały

zakrwawiony, nawet gdyby siedział daleko z  tyłu. A  tak mamy

zadzierzgnięcie, ucisk na narządy szyi i  blokadę naczyń żylnych. Jednym

słowem krew jest tłoczona głębiej położonymi tętnicami do głowy, ale nie ma

odpływu zaciśniętymi żyłami. Stąd wylewy i kolor twarzy. Śmierć następuje

mniej więcej po czterech minutach i sprawca chyba o tym wiedział.

– Bo?

–  Sami to zauważyliście: zamiast się siłować, po prostu obwiązał linkę

wokół wieszaka na marynarkę i czekał.


–  A… ofiara walczyła – zauważył Rędzia, wskazując jedną nogę denata,

która znajdowała się w przestrzeni pasażera.

W  ostatniej chwili powstrzymał się przed wypowiedzeniem nazwiska

trupa. Chryste, musiał się skupić.

–  Kto by nie walczył? – zapytał filozoficznie Gerth, kiedy komisarz

obrzucał wnętrze samochodu uważnym spojrzeniem.

Rędzia wyprostował się po chwili, podszedł do technika i zapytał:

– Tożsamość?

Ten podniósł dowód osobisty.

–  Miał portfel w  wewnętrznej kieszeni marynarki. Z  plikiem setek

i dokumentami. Tylko portfel, nie ma telefonu. Dziwne, że komórkę zabrał,

a  portfel zostawił, przecież jest w  nim tyle forsy… Nazywał się Ryszard

Sekulski.

–  Bejca? – W  głosie Rędzi było zdziwienie pomieszane z  czymś w  rodzaju

dziwnej radości, starał się też, żeby brzmiało to autentycznie. – Ktoś

załatwił Bejcę?

– Znasz go? – zapytał Gerth.

–  Znać to nie, ale wiem, kim jest… był – odparł. – Taki lokalny gangus

o nieco wyższym od przeciętnego dla tego gatunku ilorazie inteligencji…

Znów pochylił się, zajrzał do wnętrza samochodu, zachowując niezbędny

dystans, i  przyjrzał się dokładniej trupowi, w  ostatniej chwili powstrzymał

się przed odsunięciem ręką kabelka od kamerki smętnie zwisającego spod

lusterka wstecznego.

–  No, Bejca – mruknął, oglądając się na prokurator Rybarczyk, i  oboje

wymienili szybkie spojrzenia. – Ledwo go można rozpoznać, ale to on.

–  Panie doktorze, proszę jeszcze skrupulatnie obejrzeć denata, zanim go

odetniemy, panów proszę o  dokładne sfotografowanie węzłów linki, dobrze?

– poleciła Agnieszka.

Nikt nie dyskutował, choć Knapik obrzucił ją lekko zdziwionym

spojrzeniem, ale zgodnie z  poleceniem kucnął przy otwartych drzwiach

i zaczął oglądać szyję Sekulskiego.

Rędzia odszedł na bok, wzrokiem zachęcając Agnieszkę do tego samego,

choć podejrzewał, że również chciała to zrobić i  dlatego znalazła medykowi

zajęcie. Gerthowi na szczęście nie przyszło do głowy iść za nimi. Poszli

w  głąb parku i  przystanęli obok pnia jednego z  okazałych drzew, skąd

przyglądali się Knapikowi i technikom, którzy znów zajęli się robotą.

– To nie przypadek, że jesteś tu akurat ty? – zapytał.


– Nie.

Rędzia wypuścił powietrze nosem i spojrzał na swoje buty. Stopniały szron

osiadł na noskach.

–  Kiedy do ciebie zadzwonili? – zapytał, nie odrywając od nich oczu. –

Wczoraj?

– Nikt wczoraj nie dzwonił.

Zaskoczony, przeniósł szybko wzrok na Agnieszkę, w  samą porę, by

zobaczyć, jak wzrusza ramionami.

– To skąd wiesz, że to nie przypadek?

– Bo ty tu jesteś…

Nie wiedział do końca, co ma na myśli.

– Do mnie zadzwonił wczoraj wieczorem – bąknął.

– Czemu mi nie powiedziałeś?

– Chciałem to zrobić dzisiaj – odparł trochę skrępowany.

Powinien był zrobić to od razu. Wczoraj wieczorem zastanawiał się,

dlaczego ona tego nie zrobiła, ale teraz wiedział, że nie miała powodu.

Dziwne…

–  O  tej porze, o  której dzwonił do mnie, Bejca jeszcze żył, chociaż mówił

o nim tak, jakby było już po wszystkim. Pewny siebie skurwysyn…

– Myślisz, że mógłbyś coś zrobić? Jakoś go ocalić? – zapytała zaskoczona.

Spojrzał na nią.

–  Nie – rzucił twardo. – Zresztą on mi powiedział poprzednim razem, że

nie będę w  stanie niczego zrobić i  żebym nawet nie próbował. Co mogłem

zrobić, skoro wczoraj dostałem tylko nazwisko? Miałem zadzwonić do Bejcy

i  powiedzieć, żeby zabierał dupę w  troki i  spieprzał? Wysłać patrol do jego

mieszkania? – Podniósł głos i machnął ręką w stronę bmw.

Był wkurzony. Pytanie Agnieszki w  niezamierzony sposób wzbudziło

w nim jakieś poczucie winy. Mógł nic nie mówić, przecież sam zwrócił jej na

to uwagę, choć zapewne i  bez jego pomocy powiązałaby te fakty – czas

zgonu i  porę telefonu. Było niemal pewne, że Sekulski zginął w  nocy, bo

skoro zbrodnia była zaplanowana, morderca raczej nie ryzykowałby,

wybierając wieczorną porę, kiedy mimo wszystko kręciło się tu trochę ludzi.

–  Musiał mi powiedzieć, kto to będzie, bo zawsze jest ryzyko, że

w  półmilionowym mieście zdarzy się nawet kilka zabójstw w  jednym czasie

– wycedził. – Bywało i  tak. Musiał mieć pewność, że wezmę właściwe

śledztwo. A  równocześnie była to próba, rozumiesz? Sprawdzał, jak się

zachowam. Gdybym zareagował nie po jego myśli, sama wiesz, co by się


stało, prawda? Więc nie pytaj mnie, czy mógłbym Sekulskiego ocalić, bo

mógłbym, kurwa, spróbować, ale wtedy zapłaciłby za to Artur, tak?

Pokiwała w milczeniu głową.

–  Wciąż nie mam pojęcia, skąd wiedziałaś, że to nie przypadek, skoro do

ciebie nie dzwonili? – zapytał.

– Bo ty tu jesteś.

–  Nie do końca rozumiem. A  ty? Najpierw myślałem, że masz po prostu

dyżur, ale tak na mnie spojrzałaś…

–  Mają mój plan dyżurów na ten miesiąc – wyszeptała. – Więc skoro

spotkaliśmy się na miejscu zbrodni, stwierdziłam, że tym razem to nie

kwestia przypadku, jak wtedy z Adolfem…

– Skąd go mają?

– Dałam im go. Dzwonili trzy tygodnie temu, nie wczoraj.

– Chryste… – Rędzia bezwiednie zacisnął dłonie, czując, że zaraz opieprzy

ją jak niesforne dziecko, bo tak się zachowywała. Wiedział już, skąd to

częste uciekanie spojrzeniem, gdy rozmawiali o  tamtych. – Czemu mi nie

powiedziałaś?

–  Po co? Chciałam zrobić, co trzeba, i  już. Miałam nadzieję, że ciebie

jednak w to nie włączą. Nie wiedziałam, że to będzie zabójstwo…

–  To teraz już wiesz – prychnął. – Przecież wiadomo, że mieli nas

wykorzystać razem, a nie osobno!

Pochyliła głowę jak do natarcia.

–  Niczego nie wiadomo, Tomek, nie rozumiesz? – powiedziała zduszonym

głosem. – Tu niczego, do cholery, nie wiadomo. Ja… Ja już nie wiem… –

Podbródek zaczął jej niebezpiecznie drżeć, a  oczy zaszły łzami. – Ile można

tak żyć?

Rędzia mało jej nie przytulił, ale w  ostatniej chwili się powstrzymał.

Zamiast tego upewnił się, że nikt z ulicy tego nie zauważy, i pogłaskał ją po

przedramieniu, a potem delikatnie zacisnął na nim palce.

– Musi się pani ogarnąć, pani prokurator – powiedział poważnie. – Od tej

pory żadnych tajemnic. Teraz pełna współpraca, zresztą tego chcą.

Spieprzmy to śledztwo jak należy, dobrze? Zleć nam jak najwięcej czynności,

wezmę to na siebie.

–  A  on? – Skinęła głową w  kierunku Gertha, który stał nieopodal bmw

i  kryjąc w  ramionach gołą szyję przed podmuchami lodowatego wietrzyku,

palił papierosa. – Też w tym siedzi?


–  Nie sądzę. – Rędzia wzruszył ramionami. – Chyba najważniejszymi

ogniwami jesteśmy my: kryminalny i prokurator.

– Jaki kierunek? Porachunki gangów?

–  Być może, chociaż nikt w  to chyba nie uwierzy. On w  zasadzie nie był

powiązany z  żadną grupą. Pogadam jeszcze z  naszymi chłopakami, którzy

siedzą w  zorganizowanej bandyterce, ale z  tego, co wiem… – Przerwał

nagle, kiedy zobaczył, jak technik przyzywa ich machaniem ręki.

Zeszli na ulicę i zbliżyli się do samochodu.

–  Panie komisarzu, mamy coś w  tej lince – obwieścił nagle jeden

z techników, jego oczy uśmiechały się znad krawędzi maseczki.

– Co? – Rędzia poczuł lekkie ukłucie niepokoju.

Niedobrze: im więcej śladów, tym gorzej. Taki paradoks gliniarza, który

ma coś za uszami.

–  W  sploty linki wbity jest mały kawałek paznokcia. Co prawda ofiara,

broniąc się tą wolną ręką, uszkodziła płytki swoich paznokci, ale nie sądzę,

żeby sięgnęła aż tak daleko.

–  Zgadzam się. – Knapik pokiwał głową. – W  pozycji, w  której ten twój

bandzior się znajdował po unieruchomieniu za pomocą linki, nie mógł tam

sięgnąć bez względu na to, jakby się rzucał. Anatomia na to nie pozwoli.

– To nie jest „mój” bandzior – zaprotestował z niesmakiem Rędzia.

Wiedział, co Knapik ma na myśli, nie było też możliwości, żeby wiedział,

w  jakiej komisarz jest sytuacji, ale był już chyba przewrażliwiony na tym

punkcie.

W tej samej chwili podszedł do niego jeden z policjantów.

–  Auto zarejestrowane na firmę leasingową, użytkownikiem jest Sekulski

Ryszard.

– Okej – mruknął.

To w  zasadzie niewiele zmieniało. Przynajmniej dla Sekulskiego, bo

trupem był bez żadnych wątpliwości on, w  czyimkolwiek samochodzie by

siedział.

– Tomek? – zwrócił się do Knapika. – Jak tam?

–  Widzicie sami, jak zginął. Wszystko sprawdzę na stole i  to się zapewne

potwierdzi, a  tak na szybko: nie ma obrażeń obronnych. Tę linkę sprawca

zarzucił mu niespodziewanie, musiał siedzieć wcześniej z  tyłu i  pewnie

rozmawiali. Gdyby wsiadł znienacka, ofiara by się odwróciła, pewnie

zasłoniła rękami, a  na twarzy, przedramionach i  nadgarstkach widniałyby

ślady otarć. A  tu nic, zdążył tylko włożyć ten palec, choć równie dobrze
niczego nieświadomy mógł chcieć się podrapać w szyję albo głowę i sprawca

zaskoczył go w  pół tego ruchu. Jeśli chodzi o  ruch, to nie miał dużo

możliwości, bo nogi blokowała kierownica. Jedną, wolną ręką niewiele mógł

zdziałać. I tyle.

– Czas zgonu?

–  W  nocy było zimno – powiedział, jakby teraz nie było. – Myślę, że kilka

godzin. Jest trochę przed dziewiątą, czyli zginął gdzieś tak między

dwudziestą drugą a północą.

– Okej… – mruknął Rędzia.

Knapik zapiął puchową kurtkę pod samą szyję. Miał czerwony nos

i policzki.

– Pojadę sobie już, co? – poprosił.

Agnieszka skinęła w milczeniu głową, więc Knapik włożył czapkę, przybił

żółwika z Rędzią i poszedł sobie. Odprowadzili go kawałek wzrokiem.

–  Trzeba zabezpieczyć nagrania kamer z  Technoparku i  Muzeum

Techniki – powiedziała cicho Agnieszka.

–  Wątpię, żeby coś wyłapały. – Rędzia pociągnął nosem. – Technopark

i muzeum są od siebie sporo oddalone, a auto stoi prawie dokładnie między

nimi, to raz. Dwa: po tej samej stronie co one są te ogródki działkowe, a po

drugiej jest park. Facet wiedział, co robi. Pewnie umówili się wieczorem lub

w  nocy, on przyszedł od strony Słowackiego, gdzie zostawił swoje auto,

zrobił, co trzeba, wrócił przez park i pojechał do domciu.

– Będziemy wiedzieli przynajmniej, kiedy Sekulski tu przyjechał.

–  Może. Jeśli w  ogóle obejmują ten obszar. Zobaczymy, co znajdą, kiedy

przewiozą auto do laboratorium.

– Oby jak najmniej.

– Morderca nie był chyba głupi?

– A paznokieć?

–  Też mnie to zastanawia. Pan „płacą mi, żebym myślał o  wszystkim” był

chyba zbyt pewny siebie, nawet jeśli to nie on był mordercą. Zawsze jednak

może się zdarzyć coś nieprzewidzianego. Nie da się wszystkiego zaplanować

w  stu procentach. Zabrał mu telefon i  kamerkę samochodową, ale zostawił

paznokieć? Zaciągał tę linkę gołymi rękami? Pociąłby sobie przecież palce

o wystające druty…

– Tak powiedział? „Płacą mi, żebym myślał o wszystkim”?

– Mniej więcej taki był sens. No nic, postaram się być przy trzepaniu auta,

ty bądź przy sekcji. Nie odpuszczaj sobie tego, dobra? – Zerknął na nią.
Obowiązkiem prokuratora jest uczestniczenie w  oględzinach sądowo-

lekarskich, jednak równocześnie przyjął się dość powszechny, nieoficjalny

zwyczaj, że w  przypadkach niebudzących większych wątpliwości co do

braku udziału osób trzecich w  skutkującym zgonem zdarzeniu urzędnicy

odpuszczali sobie wizyty w  zakładzie medycyny sądowej. Tu co prawda

udział osób trzecich był bezsporny, ale różnie to bywało i  oboje o  tym

wiedzieli.

–  I  tak nic nie zrobię, kiedy coś znajdą. – Agnieszka poprawiła wełniany

szal i spojrzała na Rędzię.

–  Tak, ale chodzi o  to, żeby dowiedzieć się o  tym jak najszybciej, a  nie

z raportu. Musimy mieć jak najwięcej czasu na ewentualne reakcje.

– Jasne…

Kilkanaście minut później zaczął się ruch. Ostrożnie przecięto linkę

przytrzymującą szyję denata. Górna część bezwładnego ciała

przytrzymywana delikatnie przez pracowników zakładu pogrzebowego

opadła sztywno na bok, na zewnątrz. Zablokowało się w  tej pozycji, więc

trzeba było odsunąć siedzenie, co tylko potwierdzało teorię Knapika, że

Sekulski nie miał praktycznie żadnej możliwości obrony przed

napastnikiem. Ciało ułożono następnie na wymoszczonych otwartym

workiem na zwłoki noszach, potem zaciągnięto suwak zamka i  chwilę

później makabryczny pakunek zniknął we wnętrzu srebrnego vana. Później

do pracy wziął się człowiek z  pomocy drogowej. Tymczasem ustalono

właścicieli dwóch samochodów zaparkowanych przed autem Bejcy. Obaj

pracowali w Technoparku „Pomerania” i dość szybko zjawili się na miejscu.

Byli jednakowo zdenerwowani, żaden z  nich podczas parkowania nie

zauważył trupa za kierownicą bmw, a  ich odpowiedzi były niemal

identyczne: śpieszyłem się, było jeszcze ciemno. Kiedy już usunęli swoje

samochody, mógł się w  ich miejsce zmieścić wóz pomocy drogowej. Jego

kierowca pilnowany przez techników podczepił bmw do haka i  uruchomił

wciągarkę. Wszyscy w  milczeniu patrzyli, jak puste już auto wjeżdża na

platformę w  ciszy przerywanej tylko co jakiś czas zgrzytem metalu

ocierającego się o metal.

Pół godziny później już nic nie świadczyło o tym, że na urokliwym odcinku

ulicy Niemierzyńskiej zamordowano człowieka. Zwinięto taśmę i  ekrany,

przywrócono ruch, zniknęli technicy, policjanci i  gapie, a  puste miejsce po

odholowanym bmw zajęły inne samochody.

Życie nie znosi pustki.


Rędzia wracał do komendy razem z  Gerthem, Darek prowadził i  na

szczęście siedział cicho, więc komisarz mógł się skupić. Gapiąc się na

miasto, przez które się przedzierali, myślał nieustannie o  swojej sytuacji.

Czy miał pozwolić, żeby komuś uszło bezkarnie zabójstwo, tylko dlatego, że

ów ktoś groził mu zniszczeniem jego małżeństwa? Nawet zrobieniem

krzywdy jego nieślubnemu synowi? Grożono mu nie pierwszy raz, ale nigdy

wcześniej, z wyjątkiem „Nietykalnego”, sprawa nie była aż tak poważna. Ci

ludzie przygotowali się solidnie do wykonania swojego planu. Czytali

w  Rędzi, i  nie tylko w  Rędzi, bo w  Agnieszce też, jak w  książce i  nie było

w  tym nic trudnego, bo najlepiej grać na najważniejszych emocjach

człowieka. Prawie każdy rodzic jest w  stanie dla dziecka poświęcić

wszystko, nawet własne życie. Nie trzeba być wybitnym psychologiem czy

znawcą życia, żeby o  tym wiedzieć. I  oni doskonale dobierali środki

perswazji. Agnieszce zagrozili w najgorszy możliwy sposób tylko dlatego, że

nie była w  związku ani nie miała niczego innego do stracenia. Jego

wystarczyło zaszantażować dowodami zdrady, którą zresztą samemu się

zaaranżowało. Nie musieli grozić mu krzywdą synów, choć Rędzia nie miał

wątpliwości, że posunęliby się i  do tego. I  dlatego, mimo że zrobił coś, co

robiło z osiemdziesiąt procent mężczyzn i kto wie ile procent kobiet, dał się

zaszantażować. Mógł się przyznać Bożenie, prosić o  wybaczenie, w  końcu

nawet to, że sam uciął romans, świadczyło jakoś na jego korzyść, ale nie

zrobił tego. Nie ze strachu. Nie przyznał się, bo tamten miał rację. Miał

cholerną rację, przejrzeli Rędzię na wylot i  komisarz zastanawiał się, skąd

oni to wiedzieli. Znali go? Słyszeli o  nim? Kochał swoich synów i  w  tym

całym bajzlu myślał wyłącznie o  chłopakach. O  Bożenie też, zresztą kochał

ją i nie miał żadnych wątpliwości, że nie chce niczego zmieniać, ale chłopcy

byli najważniejsi. I już.

Ale było inne pytanie, które trzeba było sobie zadać, a  brzmiało ono:

w  kim jeszcze ci ludzie czytają jak w  książce oprócz niego i  Agnieszki?

Komu jeszcze grozili? Na kogo mają haki i  jakie? Kogo jeszcze postawili

przed takim wyborem?

Rędzia znał przykład takiego wyboru z własnego życia. I z życia własnego

ojca. Właśnie teraz po niego sięgnął, jak po plik zapisany na twardym

dysku. Obrazy tamtych wydarzeń, mimo że nieprzywoływane od lat, były

tak świeże, jakby zdarzyły się nie dalej niż miesiąc, dwa wcześniej, mimo że

Rędzia był wtedy chłopakiem. To był przykład, który pokazywał, że wybór

nie zawsze jest jednoznaczny, nie zawsze łatwy, ale trzeba dokonywać go
z pewną świadomością: po pierwsze istnienia rzeczy fundamentalnych, a po

drugie… Po drugie tego, że czasem jest się bezsilnym. Rzecz zdarzyła się

ponad trzydzieści lat temu i  była dobrą lekcją życia, a  Rędzia wyciągnął

z  niej wnioski. Wiedzę, którą z  tej lekcji wyniósł, stosował teraz

w praktyce…
6
 

Lekcja się zaczęła, kiedy któregoś dnia jesienią osiemdziesiątego

dziewiątego roku wracali z  Pilchowa od ciotki. Stali na skrzyżowaniu ulicy

Leśnej z główną drogą prowadzącą ze Szczecina do Tanowa i dalej do Polic.

Było już dość późno, słońce stało nisko i ich oślepiało. Ojciec patrzył w lewo,

Tomek widział, że od strony miasta nadjeżdża jakaś ciężarówka. Nagle

kątem oka zauważył, jak obok ich sierry zatrzymał się czerwony polonez.

Odwrócił głowę i  popatrzył na jego kierowcę. Ciemnowłosy mężczyzna

z  krótkimi wąsami miał potężne bicepsy wystające z  krótkich rękawów

żółtej koszulki polo. Przedramiona były owłosione, dłonie zaciśnięte na

kierownicy. Kiedy kierowca zorientował się, że chłopak na niego patrzy,

obrzucił uważnym spojrzeniem ich forda, a  potem spojrzał na Tomka i  jego

twarz wykrzywił brzydki grymas. Tomkowi wydawało się, że zaraz opluje

ich auto przez uchyloną szybę, ale nagle polonez ruszył z  piskiem opon

i  skręcił w  prawo. Przez chwilę mignęła mu sylwetka pasażera, a  potem

wszystko stało się jednocześnie. Skowyt hamulców wielkiej ciężarówki, huk

i  zgrzyt miażdżonych blach zlewają się w  jeden ogłuszający dźwięk. Tomek

widzi, jak polonez wylatuje z  drogi, kręci się wokół własnej osi i  uderza

w  słup stojący na poboczu, owijając się wokół niego, jakby był zrobiony

z  plasteliny. Wywrotka zbacza ze swojego pasa, zjeżdża na przeciwny

i  w  uszy uderza kolejny huk, kiedy mały fiat, żółty jak koszulka polo

kierowcy poloneza, wbija się pod kabinę stara. Grzechot drobnych

odłamków rozbitej szyby przypomina gwałtowny grad bijący w  okna, spod

zmiażdżonego malucha wypływa olej, znacząc asfalt czarną plamą. Tomek

wie, że maluch ma silnik z  tyłu, więc to nie może być olej z  niego, tylko ze

stara, co może świadczyć, jak głęboko autko wbiło się pod ciężarówkę.

Panuje absurdalna cisza. Ojciec siedzi jak zamurowany, z otwartymi ustami

i  usiłuje ogarnąć spojrzeniem bezmiar zniszczenia. Wszystko przypomina

kadr filmu – bezruch i  ta niezwykła cisza. A  potem wszystko rusza.

Otwierają się drzwi kabiny wywrotki. Tata zjeżdża na bok. Wysiadają

razem z  samochodu, biegną kilkadziesiąt metrów w  kierunku poloneza,

owiniętego prawym bokiem wokół słupa. W  środku ktoś się rusza, próbuje

wydostać przez otwartą od impetu uderzenia klapę bagażnika. Kiedy


podbiegają do auta, górna połowa ciała wystaje już na zewnątrz. Żółta

koszulka polo poplamiona jest miejscami krwią: czerwone plamy pstrzą żółć

jak na obrazie abstrakcjonisty. W  środku widać siedzącego za kierownicą

człowieka, którego głowa wygięta jest w bok pod nienaturalnym kątem.

Pomagają mężczyźnie wydostać się na zewnątrz i  ostrożnie kładą go na

trawie porastającej pobocze. Traci przytomność, ale oddycha. Twarz ma

pokaleczoną, może odłamkami szkła, znaczą ją drobne rany pokryte

jasnoczerwoną krwią. Krople krwi są również między włoskami na

przedramionach, przypominają trochę Tomkowi czerwone krople rosy na

źdźbłach trawy. Łapie się na tej myśli i  stwierdza, że nie ma czasu się bać,

choć jest przerażony widokiem krwi, rannych ludzi i  nieboszczyka, bo

człowiek w polonezie musi być martwy: nie da się żyć w takim stanie. Myśli

Tomka są jasne, jakby na stres reagował natychmiastowym wzięciem się

w  garść. To mu zostanie. Zimna krew nieraz uratuje mu życie, choć wtedy

jeszcze o tym nie wie.

–  Nie do wiary, że ten za kółkiem zginął, a  pasażerowi nic nie jest… –

powiedział ojciec.

– Tato…

– Jezu, przepraszam cię, synku, nie powinieneś takich rzeczy oglądać, ale

ratowaliśmy ludzkie życie. Jesteś bohaterem, wiesz? – Ojciec oddychał

szybko, ale jego zmęczoną twarz rozjaśnił lekki uśmiech.

– Ale, tato…

– Co?

– To nie jest pasażer!

– Jak to nie?

– To kierowca.

– Przecież za kierownicą ktoś jest!

–  To on siedział za kierownicą, kiedy staliśmy na skrzyżowaniu. –

Wskazuje na nieruchomą, zakrwawioną postać: żółta koszulka, czerwone

plamy i  zieleń trawy kontrastują ze sobą w  mocnym świetle słońca, aż bolą

oczy. – On! Przysięgam!

–  To musiało ich tam nieźle skotłować w  tym poldku. – Spojrzał na niego

uważniej. – Wszystko w porządku? Jesteś biały jak prześcieradło.

– Ty też. – Uśmiechnął się słabo i dodał: – Wszystko w porządku.

–  Ten z  fiata pobiegł chyba do tego domu, pewnie zatelefonować po

karetkę i  milicję. – Ojciec wskazał gdzieś w  stronę wywrotki stojącej

w  kałuży ciemnego oleju i  Tomek pomyślał znów o  krwi, tyle że krwi


samochodu. – Jak przyjadą, zostawię im adres i  numer telefonu

i pojedziemy do domu, tak?

–  Po co im twój adres? – zaniepokoił się. – Przecież ty nic nie zrobiłeś,

prawda?

– Jestem świadkiem. Świadkiem zdarzenia.

– Aha. A ja?

–  Ty? Ty też, ale jesteś niepełnoletni. Ja im wystarczę i  tamten ze stara

też. Szkoda tylko kierowcy malucha. Nie ma co zbierać… Straszna

tragedia…

Wrócili do tego kilka tygodni później. Lekcja życia trwała.

–  Tomek, słuchaj, jest sprawa. – Ojciec zamknął drzwi i  przysiadł na

skraju łóżka.

– Tak? – Odłożył książkę zaciekawiony.

– Pamiętasz ten wypadek?

– No pewnie, a co? – Poczuł lekkie ukłucie niepokoju.

–  Kiedy byłeś w  szkole, przyszedł do nas ten człowiek, którego

uratowaliśmy. Ten z poloneza.

– Skąd znał nasz adres?

Ojciec z zaskoczenia aż otworzył usta.

– Ależ ty jesteś dociekliwy. Ale to dobre pytanie. – Uśmiechnął się.

– A znasz odpowiedź?

Uśmiech zbladł i zniknął.

– Jest milicjantem – wyjaśnił ojciec i tyle Tomkowi wystarczyło.

– Czego chciał? – zapytał.

–  Toczy się sprawa. Kierowca stara był pod wpływem alkoholu, nie był

bardzo pijany, ale jednak coś wydmuchał. Trzeba ustalić wszystkie

okoliczności wypadku, żeby prawidłowo ocenić, kto był winny i jaką część tej

winy ponosi. Tak to działa, rozumiesz?

– Uhm. – Pokiwał głową.

– On… Ten milicjant z poloneza…

– Ale to nie był przecież radiowóz?

–  Nie, on nie był wtedy na służbie, jechał gdzieś z  kolegą, nieważne… –

Ojciec potarł czoło wpatrzony w podłogę. – Pamiętasz, mówiłeś wtedy, że to

on prowadził tego poloneza, a nie ten drugi.

– No tak. Tak było.

–  Jesteś absolutnie pewien? – Ojciec spojrzał na niego poważnym

wzrokiem.
– Oczywiście! Ale o co chodzi?

– Nie wydawało ci się może? To nie było tak, że coś sobie dopowiedziałeś?

– No skąd!

– Jesteś tak pewien, że mógłbyś przysiąc na wszystkie świętości?

– Tak, tato – powiedział najpoważniejszym tonem, na jaki było go stać.

– No dobra…

– A co się stało?

– Widzisz… W sumie masz już dwanaście lat…

– Prawie trzynaście.

–  Dobrze, trzynaście. Prawie. Pamiętasz naszą rozmowę o  chłopakach

kopcących papierochy w toalecie?

– Pamiętam. – Tomek spuścił ze wstydem oczy.

– Pamiętasz, co ci wtedy powiedziałem? Chodzi mi o podsumowanie.

–  Że jeśli widzimy zło, trzeba reagować, ale trzeba też znać granicę. Jeśli

ktoś wyrządza je sobie, to nie ma sprawy, ale jeśli mają ucierpieć inni, to już

co innego.

– Bardzo ładnie. Sam bym tego lepiej nie ujął.

– Oj, tato…

Ojciec wstał i  stanął przy oknie, zakładając ręce z  tyłu i  nie patrząc na

Tomka, tylko na widok za szybą.

–  Ja wtedy nawet nie wiedziałem, że jakiś samochód stanął obok nas.

Patrzyłem w  lewo, bo widziałem, jak nadjeżdża ten star i  wiedziałem, że

jeszcze chwilę będziemy musieli poczekać, zwłaszcza że za nim jechało

jeszcze jedno auto. A  teraz, kiedy ustalają winę, okazało się, że poloneza

prowadził nie ten milicjant, tylko jego kolega, który zginął.

– To niemożliwe.

–  On tak twierdzi. Kierowca stara nie widział niczego, tylko tył ich

samochodu, kiedy już mu wyjechali przed maskę. Ci państwo z  malucha…

Jechała w nim dwójka starszych ludzi… Oni zginęli, a ten fiat, który jechał

za starem, był za daleko, a  widok zasłaniała paka stara. Jesteś jedyną

osobą, która widziała, kto naprawdę prowadził poldka.

– Po co on do ciebie przyszedł, tato?

Ojciec odwrócił się w  jego stronę. Na tle jasnego okna widział tylko jego

ciemną sylwetkę.

–  Wypytać, co widziałem. Będę zeznawał w  tej sprawie, Tomek, i  on jest

tego świadomy. Próbował mnie wysondować, co powiem.

– I co mu odpowiedziałeś?
– Że powiem prawdę. Takich słów użyłem: powiem prawdę.

– I co on wtedy zrobił?

– Wyszedł.

– Więc powiesz, że nie widziałeś, że to on?

–  Nie, Tomek. Zamierzam powiedzieć prawdę, rozumiesz? Powiem, jak

było, a nie, co widziałem.

– Ale nie widziałeś, jak było?

–  Nie. Ale ty widziałeś, ja ci ufam, wiem, że mnie nie okłamiesz, a  ty

wiesz, co widziałeś.

– To ja to powiem!

– Nie. – Ojciec odrobinę podniósł głos. – Nie… Nie mieszajmy cię do tego.

To nie ma sensu. Nie obraź się, ale jesteś tylko dzieckiem, mam na myśli, że

oni tak będą rozumować. Słowo dziecka przeciw słowu milicjanta. Jak

myślisz, komu uwierzą?

Podszedł do łóżka i znów usiadł w tym samym miejscu.

–  To skomplikowane. Robisz się coraz starszy i  coraz więcej rzeczy

będziesz zauważać. Również tych złych. Zobaczysz, że ten świat nie jest

jednak taki piękny i że są na nim także źli ludzie, przed którymi zawsze cię

z  mamą chroniliśmy. Ale są rzeczy uniwersalne, rozumiesz to słowo?

Podstawowe zasady, których każdy porządny człowiek powinien się trzymać.

Między innymi prawda. A  prawda jest jedna, Tomek. Tym razem też.

Tamten człowiek twierdzi, że skoro jego kolega nie żyje, to nikomu krzywda

się już nie stanie. Dawał mi do zrozumienia, że tak mamy to załatwić.

Zwalić na kolegę. Mówił mi, że ma obiecany awans, że ma dzieci, że też jest

ofiarą tego wypadku… Obiecywał nawet, że coś załatwi. Na przykład

paszport… – Ojciec wybuchnął krótkim śmiechem, ale już chwilę później

znów był śmiertelnie poważny. – On wie, że my wiemy.

– Ma trochę racji – bąknął Tomek. – Mógłbyś to dla niego zrobić, skoro to

nie ma aż takiego znaczenia, bo ten drugi umarł.

Ojciec spojrzał na niego zagadkowo.

–  No, właśnie tu pojawia się problem. Ta granica, o  której przekraczaniu

mówiłem ci wtedy, kiedy nakablowałeś nauczycielowi na tych chłopaków.

Kiedy nie musisz się wtrącać, bo konsekwencje poniesie tylko winowajca

i  sprawa jest czysta. Bo on też był pijany, Tomek. Obaj byli: i  on, i  kolega,

ale prowadził milicjant. I  teraz, jeśli wszystko zwalą na tamtego, to jego

rodzina nie dostanie odszkodowania za jego śmierć. A  on był jedynym

żywicielem rodziny, wiesz, co to znaczy?


– Wiem.

–  Już rozumiesz? Tu sprawa jest jasna. Jeśli powiem, jak było naprawdę,

ludzie w  potrzebie dostaną pieniądze: marna to pociecha, ale zawsze,

przynajmniej będą mogli jakoś żyć przez jakiś czas, aż coś wymyślą,

w  końcu właśnie po to jest polisa, prawda? Tamten poniesie konsekwencje,

pewnie nawet pójdzie do więzienia. A  jeśli nie powiem… Uratuję cztery

litery milicjantowi, ale skrzywdzę tamtych. A to byłoby nie fair.

– On sam jest sobie winny, tato – powiedział Tomek.

–  Właśnie. – Ojciec pokiwał głową. – Otóż to, i  cieszę się, że to

rozumiesz… Z  jego winy zginęły trzy osoby. To nie był wypadek. Wypadek

jest wtedy, kiedy nie zauważysz plamy oleju na asfalcie, wpadniesz

w poślizg, nie opanujesz go i zderzysz się z innym samochodem. Albo jak ci

sarna wbiegnie przed maskę. A  to… I  jeszcze alkohol… To właśnie są

konsekwencje. Trzeba je ponosić. Nie mogę powiedzieć, że nic nie

widziałem, choć to przecież byłaby prawda. Sumienie mi nie pozwoli. A więc

skłamię, ale nie do końca, wiesz, o czym mówię?

– Tak.

–  Powiedzmy, że byłeś w  tamtej chwili moimi oczami. Dlatego tak mi

zależało, żebyś mi powiedział, czy jesteś tego na sto procent pewny.

– Jestem. Na dwieście.

–  W  porządku, więc postanowione. Zrobimy to jak należy, Tomek. Zawsze

trzeba być uczciwym, chciałbym, żebyś to wiedział. Nie kryształowo

uczciwym, bo tak się nie da, sam kiedyś zobaczysz, kiedy poznasz trochę

życie, ale ważne jest, żebyś nie musiał odwracać głowy od lustra, kiedy się

golisz, rozumiesz, co mam na myśli?

– Ja się jeszcze nie golę.

– Nie szkodzi. Rozumiesz?

– No, przecież żartuję. Pewnie, że tak.

–  Cieszę się. Zapamiętaj tę rozmowę. Ciągle nie ma mnie w  domu, więc

słabo u  nas z  tym ojcowskim wychowaniem, ale to jest ten moment,

w  którym cię czegoś uczę. Czegoś ważnego, synu. Chodź tu do mnie. –

Ojciec wyciągnął ręce, więc Tomek przesunął się na łóżku i wśliznął mu się

w ramiona.

Był trochę skrępowany. Na palcach jednej ręki mógł policzyć momenty,

w  których tata go przytulał, i  to nie tylko dlatego, że przez sześć miesięcy

w  roku był w  rejsach. Tata był twardzielem, jak każdy marynarz. O  ile

przytulanie przez mamę było jak najbardziej naturalne – choć ostatnio też
zaczynało go to trochę krępować – o tyle przez ojca – już nie. Ale poddał się

uściskowi, przytulił się do niego mocno i  wtedy właśnie zdał sobie sprawę,

jak ważna jest ta chwila.

Miał ją pamiętać do końca życia, nie tylko z powodu tego, czego się wtedy

nauczył, ale również dlatego, że to był ostatni raz, kiedy tata go przytulił.

Lekcja nie skończyła się tamtego dnia, to była tylko przerwa, jak w szkole.

Miała ciąg dalszy, ale jej przebieg był zgoła inny od oczekiwanego. Nie tak

zaplanował ją ojciec, bo ktoś inny zrobił to za niego. I ta lekcja była gorzka,

bardzo gorzka i dlatego właśnie Rędzia wspominał ją teraz.

Jakiś czas później Tomek znalazł na środku dużego pokoju pudełko

papierosów „Stołecznych”. Był zdziwiony, bo tata nie palił, mama tym

bardziej. Kiedy powiedział o  tym ojcu, on też nie wiedział, o  co chodzi.

A  kiedy kilka dni później wychodzili z  bloku, pod klatką zobaczyli

mężczyznę, który patrząc ojcu w  oczy, zapalił papierosa. W  jednej dłoni

trzymał zapalniczkę z  logo ALDI, w  drugiej niebieskie pudełko

„Stołecznych”. Na knykciach widać było wyraźnie czarne włoski. Twarz

znaczyły ledwo widoczne strupki, była nimi usiana jak bliznami po ospie.

Tomek poznał go od razu. To był kierowca poloneza. Poczuł, jak ojciec

ciągnie go nagle za rękę i ten ruch pełen wściekłości, napięcia i bezradności

zapamiętał najlepiej, bo wyrwał go prawie z  butów. Odprowadzało ich

długie spojrzenie tamtego człowieka i  zapach tytoniu z  wydmuchniętego

dymu, który snuł się za nimi przez chwilę. Zapytał, czy to nie był czasami

ten człowiek z  poloneza, ale ojciec nic nie odpowiedział, tylko w  milczeniu

ciągnął go za sobą, stawiając szybko długie kroki, tak że Tomek musiał

podbiec, żeby go dogonić. Ojciec milczał i  nie wracali do tego. Jakiś czas

później zapytał go, co powiedział w  sprawie wypadku. Chciał to wiedzieć.

Ojciec popatrzył mu smutno w oczy.

–  Czasem musisz robić pewne rzeczy wbrew sobie, synu… – powiedział

cicho poważnym tonem, sadzając go przed sobą przy stole w  kuchni – …ale

jeśli w  takim wypadku chodzi o  dobro rodziny, to jesteś w  pełni

usprawiedliwiony. Możesz spokojnie patrzeć sobie w twarz w lustrze, bo nic

innego nie mogłeś zrobić. Czasem jesteś bezsilny i  robisz to, co musisz, dla

dobra bliskich. Ale wierzę, że istnieje sprawiedliwość. Że jeśli nawet nie jest

wymierzona od razu, to w  końcu kiedyś przyjdzie na to czas i  ona

zatriumfuje. Ktoś ją wymierzy za ciebie. Los, przypadek, życie, pan Bóg;

wybierz sobie z tego, co chcesz…

– Czyli powiedziałeś, że prowadził tamten, który zginął?


Nie musiał zadawać tego pytania, było niepotrzebne. Sens słów ojca był

przecież jasny, mimo że nie powiedział tego wprost. W głosie Tomka słychać

było jednak lekki zawód, jakby tata sprawił mu go swoją postawą, i  tak

faktycznie było. Jakby bohater, którym od zawsze był w  jego oczach, nagle

stchórzył. Dziś Rędzia bardzo żałował, że zadał to pytanie. Dziś wiedział,

jak ojciec musiał się wtedy poczuć.

Kiedy chwila niezręcznej ciszy wreszcie minęła, ojciec pokiwał głową tak

nieznacznie, że Tomek nie był pewien, czy mu się nie przywidziało. I  nie

dociekał już więcej, skoro znał odpowiedź. Potem tata wstał, podszedł do

kuchenki i  wziął do ręki czajnik. Zdjął gwizdek i  odkręcił wodę w  kranie,

podstawiając pod niego wylot: zawsze tak robił, zamiast zdjąć pokrywkę

i  nalać wody normalnie. Z  ręką na kurku kranu patrzył, jak naczynie

napełnia się wodą, a  Tomek go obserwował. Kiedy tata postawił czajnik na

gazie, odwrócił się i jego twarz była już pogodniejsza.

– No nic, nie będziemy martwić się rzeczami, na które nie mamy wpływu,

co? I  niech ta cała historia zostanie między nami, Tomek, nie mów nic

mamie, niech się nie denerwuje. Będziemy unikać tego człowieka, bo skoro

dostał, czego chciał, nie będzie się już wtrącał w  nasze życie. Tak jak ci

mówiłem: trzeba wiedzieć, kiedy odpuścić. Idziemy na lody?

To był koniec tej lekcji i  ostatni raz, kiedy jedli razem lody u  Grotzkiego,

na skrzyżowaniu Mickiewicza i  Traugutta. Dwa miesiące później w  Zatoce

Biskajskiej zatonął masowiec z  dwudziestodwuosobową załogą: greckim

kapitanem i  samymi Polakami. Ojciec Tomka, trzeci oficer, był wśród nich.

Nie odnaleziono ani statku, ani żadnego z ciał. Nawet pustej szalupy.

Tomek z  mamą zostali sami. Nie było więcej lekcji życia od taty.

Wszystkie, jakie odebrał potem, kosztowały go ból, łzy, utratę krwi czy

zębów. Nauczył się, że kiedy nie ma obok kogoś silnego, samemu trzeba być

silnym, nawet jeśli jest się słabym. Że czasem trzeba zaakceptować kogoś

tylko dlatego, że stał się bliski dla bliskiej osoby. Że jeśli inni cię nie

akceptują, nie trzeba za wszelką cenę starać się tego zmienić, bo robienie

czegoś na siłę przypomina walenie głową w  mur. Niszczy się wyłącznie

głowę, a  nie mur, a  nikt nie zaakceptuje cię nagle tylko dlatego, że

rozpaczliwie tego chcesz.

Życie to nie sztuka wyboru. Choć często trzeba ich w  nim dokonywać,

okazuje się, że to tylko pozory, bo ktoś wybrał już za ciebie i  gówno go

interesowało, co o tym myślisz.


7
 

Obserwacja pogrzebów ofiar zabójstw jest częstą praktyką stosowaną przez

kryminalnych. Wielokrotnie zdarzało się, że mordercy zjawiali się na

cmentarzu powodowani albo chorą potrzebą towarzyszenia swojej ofierze

w  jej ostatniej drodze, albo chęcią napawania się swoim czynem lub

cierpieniem krewnych. Powody były różne i  było ich tyle, ilu morderców

i często nie miało znaczenia nawet to, czy wcześniej znali ofiary, czy nie. Ich

specyficzne zachowanie albo chociaż sam fakt, że się pojawiali na pogrzebie,

będąc zupełnie obcymi ludźmi, sprawiały, że skupiali na sobie uwagę

dyskretnie obserwujących ceremonię funkcjonariuszy.

Rędzia nie robił tego dyskretnie. Darował sobie ostatnie pożegnanie

w  kaplicy, gdzie i  tak mogła być tylko najbliższa rodzina, której Sekulski

praktycznie nie miał. Potem trumna przewieziona została na miejsce

pochówku w  rejon cmentarza, który dawniej użytkowało wojsko. Ta jego

część pozbawiona była drzew i jakiegokolwiek uroku: jej krajobraz stanowiły

wyłącznie rzędy świeżych grobów, niczym w  makabrycznym, rozciągniętym

na ziemi arkuszu Excela, tylko nie wiadomo było, gdzie są wiersze, a  gdzie

kolumny.

Teraz komisarz stał trochę z  boku, choć niedaleko, ponieważ miał gdzieś,

czy ktoś go rozpozna. Tak czy siak wyróżniał się spośród zgromadzonych, bo

uznał, że skórzana brązowa kurtka i  dżinsy będą wystarczającą oznaką

szacunku dla zmarłego i  wyglądało na to, że pozostali mieli w  tej kwestii

odmienne zdanie. On sam znał z  widzenia paru z  nich, a  byli to niemal

wyłącznie mężczyźni. Wszyscy wyglądali co najmniej dziwnie: czarne

skórzane kurtki nie pasowały do spodni i  pantofli, mimo że te również były

czarne. Sprawiało to wrażenie, jakby w  ostatniej chwili próbowali dobrać

strój na niespodziewany pogrzeb, a  jedynym kryterium były kolor i  fakt

posiadania danego elementu garderoby w  domu, nawet jeśli leżał na dnie

szafy albo w  piwnicy co najmniej od dekady. Wśród nich była jedyna

kobieta, również ubrana na czarno. I  tylko ona, prócz księdza, miała na

twarzy maseczkę.

Choć stała najbliżej trumny, również można było powiedzieć, że trzyma się

z  boku. I  nie wynikało to nawet z  obostrzeń epidemiologicznych, które


niemal wszyscy z  kolegów Bejcy mieli gdzieś. Cała jej postawa i  wygląd

mówiły: niech tylko ktoś z was się do mnie zbliży… Wielkie, ciemne okulary

zasłaniały tę część twarzy, której nie zakrywała czarna maseczka, więc

Rędzia nawet nie miał pojęcia, jak kobieta wygląda ani ile ma lat. Nie był

nawet pewien koloru włosów upiętych pod kapeluszem z  szerokim rondem,

choć między bielą skóry jej karku a  jego skrajem widział również czerń. Za

to z  całą pewnością mógł stwierdzić, że kobieta była atrakcyjna. Zgrabne

nogi opięte czarnymi, kryjącymi pończochami albo legginsami, czy cholera

wie czym, wyłaniały się z  czarnej, wąskiej spódnicy, a  ta spod czarnej

kurteczki z lakierowanej skóry. Pod pachą ściskała coś niewielkiego, a złota

klamra była jedynym elementem stroju w  kolorze innym niż ta żałobna

czerń.

Rędzia zgadywał, że kobieta była partnerką Bejcy. Nie płakała. Stała

nieruchomo, wpatrzona gdzieś w  odległą gęstwinę wiekowych drzew, jakby

nic jej nie obchodziło i  była tu tylko z  obowiązku. Reszta żałobników,

stłoczona jak stado ochraniające się wzajemnie przed zimnem albo jakimś

zagrożeniem, stała obok, przestrzegając niewidzialnej bariery, jaką

stworzyła sobie kobieta. Nagły zaśpiew księdza rozbawił Rędzię tak, że

prawie parsknął śmiechem.

Było coś niestosownego, wręcz grubiańskiego w  fakcie, że ceremonii

przewodził ksiądz. Jakiegokolwiek wyznania był duchowny, Rędzia zupełnie

nie po chrześcijańsku uważał, że Bejcy należy się co najwyżej adnotacja

o  zgonie w  rejestrach USC, a  poza tym pamięć po nim powinna zginąć po

wsze czasy, jak po każdym skurwielu, który przez całe życie nie zrobił nic

dobrego. Znów przyszło mu do głowy, czy tajemniczy właściciel zmienionego

wokoderem głosu nie miał trochę racji, twierdząc, że nie będzie kogo

żałować. Nie było. Ale niestety w  życiu jest tak, że nawet jeśli zabije się

taką gnidę jak Bejca, to idzie się siedzieć jak za człowieka. I  zadaniem

Rędzi było odnaleźć kogoś, kto gnidę zgniótł, nawet jeśli nie życzył sobie

tego jego tajemniczy prześladowca.

I niewykluczone nawet, że była to ta sama osoba.

To właśnie wpadło komisarzowi do głowy, kiedy patrzył na kobietę

w  czerni stojącą nad grobem, do którego opuszczano trumnę. Miał

torpedować własne śledztwo, ale to nie oznaczało, że ma nic nie robić. Bo

chciał robić to, co zwykle, a jedyną różnicę mogło stanowić to, że efekty jego

pracy miał pozostawić dla siebie. Bo tylko takie postępowanie mogło go

przybliżyć do rozwiązania dużo ważniejszej zagadki: kto szantażował jego


i Agnieszkę. Jeśli odkryje, kto zabił Bejcę i dlaczego, z pewnością przybliży

go to do grupy trzymającej ich w  szachu. Tyle teorii. Jak to miało wyjść

w  praktyce, miał się dopiero przekonać i  aż go dłonie świerzbiły, żeby

zabrać się do roboty.

Kiedy prawe ręce ubranych na czarno mężczyzn zatańczyły niezgrabnie

przy twarzach i  korpusach w  nieudolnie wykonanym znaku krzyża, Rędzia

odsunął się nieco dalej. Patrzył, jak wszyscy się rozchodzą i  zbierają po

drodze w  dwu-, trzyosobowe grupki podążające w  kierunku bramy. Kobieta

stała jeszcze przez chwilę nad mogiłą, ale chyba wyłącznie dlatego, żeby nie

musieć iść z  pozostałymi. Minutę później zerknęła w  bok, potwierdzając

podejrzenia Rędzi, bo kiedy upewniła się, że nikogo koło niej nie ma,

również ruszyła w  kierunku wyjścia z  cmentarza. Komisarz został na

miejscu, odprowadzając ją wzrokiem, a  potem powoli podszedł do grobu.

Kopiec był niemal goły. Wbity w niego krzyż był równie samotny, jak ten na

Giewoncie. Żadnych wieńców, jedynie kilka małych wiązanek przeważnie ze

sztucznych kwiatów kupionych na chybcika w  kwiaciarni przy bramie

i kilkanaście zniczy ustawionych przed mogiłą.

Jakie życie, taka śmierć.

Prosto z cmentarza Rędzia pojechał na Jasne Błonia.

Sekulski mieszkał w  apartamentowcu na rogu Moniuszki i  Tuwima.

Komisarz był tam już z Gerthem w dniu morderstwa. Dokonali komisyjnego

otwarcia mieszkania na ostatnim piętrze z widokiem na błonia, przejrzeli je

pobieżnie, ewentualne dalsze kroki postanowili odłożyć na czas, aż

skontaktują się z  jakąś dalszą rodziną. Matka Bejcy była w  domu opieki

w  Komarowie i  zgodnie z  tym, co powiedział tamtejszy lekarz, nie bardzo

wiedziała, na jakim świecie żyje: nie zdawała sobie sprawy nawet z tego, że

w  ogóle żyje, a  jej aktywność ograniczała się wyłącznie do fizjologii

wspomaganej aparaturą. Sekulskiego nie widziano tam od miesięcy, nawet

nie dzwonił, żeby się dowiedzieć o  stan matki, za to opłaty były regularne

jak w zegarku. Jego ojciec z kolei nie żył, Bejca nie miał też rodzeństwa, co

mogło wyjaśniać skromną oprawę pogrzebu i  wzbudzało równocześnie

u  Rędzi ciekawość, kto zorganizował uroczystość. Podobno żył mieszkający

od dwudziestu lat w  Norwegii stryj, o  czym poinformował ochroniarz, gdy

wpuszczał ich na górę, ale komisarz nie przypominał sobie, żeby na

pogrzebie widział kogoś starszego niż pięćdziesiąt lat. Może załatwił

wszystko zdalnie? Albo go nie wpuścili do kraju przez pandemiczne

obostrzenia?
Teraz Rędzia wrócił na Jasne Błonia, żeby pogadać z  sąsiadami. Nie od

dziś wiadomo, że są oni najlepszym źródłem informacji i  bywa, że wiedzą

o ludziach nawet więcej niż członkowie rodziny. Tak już jest i trzeba było to

skrzętnie wykorzystać.

Najoczywistsza wydawała się rozmowa z sąsiadem z naprzeciwka, choć ze

względu na rozplanowanie budynku właściwszym sformułowaniem byłoby:

sąsiadem z  najbliższej okolicy. Okazało się, że jest nim kobieta. Niewysoka

sześćdziesięciolatka w  okularach z  gęstymi blond włosami była zadbana

i  całkiem atrakcyjna, i  Rędzia, oceniając ją tak, był świadomy, że jeszcze

dwadzieścia lat temu na takie określenie kobiety w tym wieku nigdy by się

nie zdobył. Ale on się starzał, a  kobiety miały coraz więcej czasu na

młodnienie, nie tylko dzięki chirurgii plastycznej, ale również zdrowemu

trybowi życia. Justyna Wróbel z  pewnością była zwolennikiem tego

drugiego rozwiązania. Miała zdrową cerę, mocne włosy i  błyszczące życiem

oczy.

Rędzia przedstawił się grzecznie i zapytał, czy mógłby wejść, porozmawiać

o  sąsiedzie, panu Ryszardzie Sekulskim. Obrzuciła akceptującym

spojrzeniem jego maseczkę z  napisem POLICJA, której używał wyłącznie

przy specjalnych okazjach, na przykład takich jak ta.

–  Miałam iść zaraz na kijki, ale zapraszam – powiedziała, odsuwając się,

więc minął ją i wszedł do środka.

Apartament był jasny i przestronny, zaaranżowany nowocześnie, ale kilka

starych bibelotów nadawało mu przytulny charakter. Wróbel posadziła go

na niskiej kanapie składającej się z  miękkich prostopadłościanów

i  w  zasadzie Rędzi by nawet to pasowało, z  jednym wyjątkiem: te za

plecami były wyjątkowo niskie i chyba miały zabezpieczać gospodarza przed

zbyt długą wizytą gości, bo nie mieli o  co się oprzeć, a  wymuszona tym

samym pozycja do wygodnych nie należała. No, chyba żeby się na niej

rozłożyć, ale na to komisarz się nie odważył. Chociaż kusiło go.

– Pan w sprawie Ryśka? – Kobieta westchnęła ciężko. – Co za dramat…

– Skąd pani wie, że sąsiad nie żyje? – zdziwił się lekko.

Wzruszyła ramionami.

– Cały blok wie…

Rędzia pomyślał, że w  bloku to mieszka on, ale nic nie powiedział.

Podejrzewał za to, że ochroniarz musiał przelecieć się po piętrach od razu,

gdy tylko w  dzień śmierci Sekulskiego opuścili z  Gerthem budynek.

Przynajmniej oszczędzi mu to trochę czasu.


– No to wie pani również, o czym będę chciał rozmawiać.

–  Nie znałam dobrze Ryśka – zastrzegła od razu. – W  zasadzie prawie

wcale go nie znałam.

– Ale byliście po imieniu?

–  No, zaproponował po jakimś czasie mówienia „dzień dobry”, kiedy się

mijaliśmy gdzieś w budynku.  

– On pani? Był sporo młodszy…

– Wie pan, ja nie jestem jakaś bardzo zasadnicza. Mieszkamy obok siebie,

mijamy się prawie codziennie… – Wzruszyła ramionami. – Co mi szkodziło?

– A wiedziała pani, co robił w życiu? Gdzie na przykład pracował?

–  Panie, a  wiadomo, gdzie tacy pracują? Jakieś interesy robią przez

internet albo jeżdżą gdzieś ciągle i  nikt nie wie, z  czego żyją. Ja, proszę

pana, całe życie uczciwie pracowałam, składałam, oszczędzałam, mądrze

inwestowałam. A  on? Kiedy się tu wprowadził, przyszedł się przedstawić,

z  butelką wina. Dał mi ją, powiedział, że będzie tu mieszkał, i  że nie jest

uciążliwy, czasem tylko zaprosi kilku znajomych. Pomyślałam, że to bardzo

miłe i  eleganckie i  nawet się ucieszyłam, że jakiś fajny człowiek będzie

moim sąsiadem, choć z  wyglądu… Hmm, wie pan, wygląd bywa mylący.

O  panu też nie powiedziałabym, że jest pan z  policji… To znaczy, wie pan,

o co mi chodzi… – Stropiła się.

–  Wiem. – Rędzia pokiwał głową z  uspokajającym uśmiechem,

zastanawiając się, co by powiedziała na widok kilku jego kolegów

z komendy.

–  Ale jeszcze tego samego dnia widziałam go pod urzędem miejskim

z jakimś pijaczkiem… – kontynuowała – …i pomyślałam, że jednak miałam

nosa. A jak go zabili, to już w ogóle byłam tego pewna.

– Skąd pani wie, że to był pijaczek?

– Ten pod urzędem? Bo wyglądał jak pijaczek.

– Czyli jak?

– To pan nie wie?

– Interesuje mnie pani opinia.

–  Miał nalaną, pijacką mordę, jeszcze był czerwony, jakby go z  meliny

właśnie wyciągnęli. Chociaż ubrany był w  garnitur, z  lumpeksu chyba, bo

wisiał na nim jak na strachu na wróble, ale krawat miał.

– Co robili?

–  Stali przy wejściu i  przeglądali jakieś papiery. Rysiek coś mu tam

tłumaczył, tamten kiwał głową, ale chyba się nie dogadywali, bo w pewnym
momencie na niego się wydarł. Odwróciłam głowę, żeby mnie nie poznał, nie

chciałam się w  to mieszać i  wstyd mi za niego było. Niby pijaczek, ale tak

się drzeć na kogoś w publicznym miejscu?

– Może rejestrowali samochód? Nie miał ze sobą tablic?

– Nie. Tylko te papiery.

– I co?

–  Nic. Poszłam do domu. I  jeszcze coś: jakiś czas temu wracałam w  nocy

z  kolacji ze znajomymi, była okazja, wie pan, niby na wynos, ale udało się

usiąść… – mrugnęła porozumiewawczo – …i  spotkałam go na korytarzu.

Był jakiś taki nabuzowany i miał plamę krwi na koszuli, wie pan? Aż mnie

zgroza zdjęła, ale zaczął się śmiać i powiedział, że dał komuś w nos, bo mu

kobietę podrywał. Nie komentowałam, wie pan? Ale swoje wiedziałam. –

Spojrzała na niego niemal drapieżnym wzrokiem. – To był gangster,

prawda?

Rędzia zrobił odpowiednią minę. Już dawno temu zauważył, że mimiką

można oszczędzić sobie dużo śliny, a  dodatkowym atutem takiego sposobu

odpowiadania jest to, że zwykle rozmówca otrzymuje całkowicie

satysfakcjonującą go odpowiedź bez względu na to, jaka jest ta mina.

– Wiedziałam, czułam to. – Pokiwała głową. – Taka porządna okolica, taki

blok, a tu proszę… Bandyta.

–  No nic, nie będę zabierał pani więcej czasu. – Komisarz nie bez

trudności dźwignął się z kanapy. – Serdecznie dziękuję za rozmowę. Miłego

spaceru.

–  Znajdziecie go? – zapytała, zniżając konspiracyjnie głos, kiedy szli do

drzwi.

–  Robimy wszystko, co w  naszej mocy, proszę pani – zapewnił, rzucając

wyświechtany frazes. – Statystyki są po naszej stronie.

Jej usta zrobiły się malutkie, kiedy wessała wargi i  pokiwała głową, więc

Rędzia wyszedł czym prędzej, zanim zechciała mu wyjaśnić sens swojej

reakcji.

Zszedł na dół, dotarł do samochodu zaparkowanego kilkadziesiąt metrów

dalej obok księgarniokawiarni „Między Wierszami” i  wsiadł do niego,

walcząc z  pokusą odwiedzenia tej wspaniałej hybrydy, choć bynajmniej nie

z  powodu książek, tylko dla kubka gorącej czekolady. Potem wyciągnął

z kieszeni telefon i wszedł w zakładkę z kontaktami.

Aspirant Przemek Żarski pracował w  wywiadzie kryminalnym KWP,

Rędzia znał go jeszcze ze starych czasów, miał w  telefonie jego numer.


Zadzwonił więc do niego z  samochodu, zanim jeszcze uruchomił silnik

i gapiąc się na ludzi wychodzących z księgarniokawiarni z lodami i kawą na

wynos, czekał, aż Żarski odbierze. Odebrał. Okazało się, że Przemek jest na

miejscu w  komendzie, więc Rędzia od razu pojechał na Małopolską, koniec

końców odpuszczając sobie czekoladę.


8
 

To miała być nieoficjalna rozmowa, nie zamierzał nawet robić notatki

służbowej, zresztą Żarski miał być jedynie drogowskazem, który

ewentualnie nakieruje go na właściwych ludzi. A  co będzie potem, to się

zobaczy.

Spotkali się w  przedsionku budynku komendy wojewódzkiej. Rędzia nie

chciał wchodzić do środka, choć korciło go, żeby odwiedzić stare śmieci, nie

miał jednak ochoty na rozmowy o tym, jak mu jest w nowym miejscu pracy.

Usiedli przy stoliku i  Rędzia przyjrzał się koledze. Przemek nie zmienił

się, może tylko włosy miał rzadsze i  bardziej siwe, a  na nieco szerszej niż

pamiętał twarzy przybyło kilka zmarszczek.

–  Ile to już? – zapytał Żarski, również przyglądając się Rędzi i  zapewne

mając podobne spostrzeżenia. – Dwa lata?

–  Jakoś tak – mruknął komisarz i  przeszedł do konkretów, zanim

Przemek się rozkręci. – Bejcę wyekspediowali na tamten świat i  chciałem

cię o niego podpytać, bo prowadzę tę sprawę.

–  No, słyszałem. – Żarski uśmiechnął się szeroko. – Linką, tak? Ktoś się

przysłużył ludzkości. Szkoda, że to pewnie był taki sam skurwiel jak on.

Tyle lat w  tej robocie jestem i  dalej mnie rozczula, jak ci debile sami się

eliminują.

– Powiesz mi o nim coś więcej?

–  Hmm. – Żarski wzruszył ramionami. – Bejca to nie był typowy gangus.

To w ogóle nie był gangus. Nie trzymał z tymi albo z tamtymi. To był raczej

taki wolny strzelec i  to też za dużo powiedziane. On po prostu znał ich

wszystkich, a  oni go szanowali. Znał się z  nimi z  podwórka, z  klubu

bokserskiego, z  imprez, w  ogóle miał łatwość nawiązywania kontaktów,

umiał szybko załatwiać i  organizować różne rzeczy, pomagał często

bezinteresownie i  zbierał punkty. W  istocie ta bezinteresowność była

pozorna, bo na dłuższą metę mu się opłaciła. Miał łeb na karku, oficjalnie

żył ze swojej firmy i tu w zasadzie nie było się czego przyczepić, w papierach

księgowych miał czysto, co potwierdziło kilka kontroli Urzędu Skarbowego.

Po prostu nieźle mu to szło, niektórym się to podobno przytrafia. Wielki

miłośnik bmw, stąd ta głupawa ksywka. Ja tak często skarpetek nie


zmieniam, jak on zmieniał te fury. Był inteligentny, a  to się rzadko zdarza

w  tym środowisku. Dyskretny i  opanowany, jeśli chodzi o  interesy. Dobry

negocjator. Wiemy, że kilka razy wystąpił w takiej roli między zwaśnionymi

grupami i nawet doszli do porozumienia. Potrafił przekonać gorące głowy, że

lepiej się dogadać i  zarobić, niż się wzajemnie odpalać. I  to było trochę

zastanawiające, bo sam dość łatwo wpadał w  złość. Zdarzało mu się

wkurwić o byle błahostkę i zachować stoicki spokój w sytuacji, w której inni

tracą opanowanie. Jakby miał dwie natury. Przez jakiś czas uważano go za

rezydenta którejś z  warszawskich albo okołowarszawskich grup

przestępczych; podobno raz był to Mokotów, innym razem Pruszków. Miał

mieć oko na sytuację tutaj: lokalnie i  jako wyjście na Europę, ewentualnie

wejście, bo prochy latają w obie strony. Ale dla mnie to legenda. Chłopaków

z  Warszawy też pewnie znał, podobnie jak z  Trójmiasta czy innych, ale nie

był z nikim związany i nie pracował dla nikogo. Ktoś też mówił, że Bejca ma

na koncie mokrą robotę, ale bez szczegółów. Faktycznie, był w  orbicie

zainteresowań organów ścigania w  związku z  jakimś morderstwem, to było

chyba już po twoim transferze do miejskiej, ale sprawa się rypła. Okazało

się, że to nie on, choć odsiedział trochę w  areszcie. Burkał coś

o odszkodowaniu, ale chyba kazali mu siedzieć cicho i się uspokoił.

– Kto mówił o tej mokrej robocie?

Żarski wykrzywił usta, widać było, że niechętnie dzieli się informacją.

–  Jest taki jeden diler, gówniarz, nazywa się Bigda, swoi nazywają go

Dżejson. Gaduła. Mamy taki układzik: my go nie ruszamy, on nam mówi, co

słychać na mieście. Jak mu ktoś się wbija w interes w klubach, to daje nam

cynk i  typa zwijamy. Gość jest śliczny i  ma gadane, panny tych wszystkich

gangusów go lubią i  paplają mu wszystko, a  że woli kiełbaski, to nie ma

ryzyka, że im je puknie, więc go tolerują. Poukładali sobie ten swój światek,

co?

– Jak eunuch w haremie?

–  Mniej więcej, tylko z  instrumentarium na miejscu. Dziwny układ:

śmieją mu się w  oczy, że pedzio, zero poważania, ale puszczają z  nim na

imprezy te swoje dziunie, jak muszą wyjechać w  interesach. Może ma na

nie oko i ma im kablować, jakby co? Nie wiem.

– Gdzie mieszka?

–  Na Ojca Beyzyma. – Podał mu dokładny adres. – Tylko mam prośbę,

Tomek: zabierz go gdzieś na miasto, dobra? Nie zbliżamy się do jego

gniazdka, żeby przypadkiem nikt z  jego towarzystwa nie wyniuchał, że


mamy układy. Trzyma trochę towaru w  domu, więc tym bardziej nie

ryzykujmy, jeszcze się zdenerwuje i coś mu odjebie.

– Jasne – mruknął Rędzia. – Dzięki, Przemo.

– Spoko. – Żarski się uśmiechnął.

Odsunęli się od siebie jak gdyby nigdy nic: dokładnie tak samo jak na

początku rozmowy Przemek najmniejszym ruchem ciała nie dał sygnału, że

chce się pożegnać w  tradycyjny sposób: podaniem ręki albo żółwikiem.

Nawyk z roboty, kiedy najmniejszy, świadczący o jakiejś zażyłości czy nawet

zwykłej znajomości ruch mógł zniweczyć miesiące pracy operacyjnej.

Rędzia od razu pojechał na Ojca Beyzyma. Pamiętał, że jego tata nazywał

tę ulicę ulicą Ojca Benzyny, bo kiedyś nieopodal, na rogu Gorkiego i Wojska

Polskiego znajdowała się stacja CPN, na której tankował.

Komisarz lubił takie ciągi, gdy informacje udzielane mu przez kolejnych

ludzi układały się jak kostki domina i  wystarczyło popchnąć tę pierwszą,

żeby pozostałe pięknie się położyły, a  on mógł je śledzić i  iść za nimi,

dokądkolwiek by ten wężyk prowadził. Bo przecież zawsze prowadził

dokądś, wystarczyło uważnie słuchać.

Nacisnął przycisk domofonu i czekał. Kiedy cisza przedłużała się, nacisnął

przycisk jeszcze raz, ale tym razem zostawił na nim palec na dobre pięć

sekund. Nie miał pojęcia, czy mu to coś da, ale jeśli dzwonek w mieszkaniu

brzmiał ciągłym sygnałem, to na miejscu lokatora leciałby teraz do drzwi na

złamanie karku.

Chyba że lokatora nie było…

Był.

– Co jest? – odezwał się lekko zaspany mężczyzna.

Rędzia zdumiony zerknął na zegarek i dopiero po chwili uświadomił sobie,

że Bigda „pracował” na nocną zmianę.

–  Dżejson, zejdź na dół, musimy pogadać, dobra? – powiedział na jednym

wydechu, jakby mu się bardzo spieszyło.

– Znamy się?

–  No, kurwa, jak nie, jak tak. – Rędzia postarał się, żeby w  jego głosie

zabrzmiało niebotyczne zdumienie.

– Dobra, czekaj, schodzę…

Rędzia rozpiął kurtkę i  rozchylił jej poły w  samą porę, by wychodzący

z  klatki Bigda zobaczył na jego piersi policyjną odznakę. Stanął jak wryty,

a  komisarz błyskawicznie zapiął się pod szyję i  machnął ręką w  stronę

parku, w którym kiedyś znajdował się cmentarz żydowski.


– Zapraszam cię na spacer – rzucił.

– Wcale się nie znamy – odparł chłopak oskarżycielskim tonem.

– Ale ja o tobie słyszałem, więc to trochę tak, jakbyśmy się znali.

– To było nieładne – poskarżył się Bigda, zerkając na domofon.

– Za to skuteczne. I może wyciągniesz z tego wnioski na przyszłość, bo jak

na twoją branżę, to jesteś mało ostrożny. Chodź.

–  Może się ubiorę? – Chłopak miał na bosych stopach klapki, na nogach

spodnie od dresu, a  puchowa kurteczka z  logo Hilfigera narzucona była na

zwykły bawełniany T-shirt.

– Wytrzymasz, młody jesteś – stwierdził komisarz, przyglądając się mu. –

Zapnij się po prostu.

– Słabe to jest.

– Nie marudź, tylko chodź, czasu nie mam…

Obserwował go kątem oka, kiedy szli w  kierunku parku. Chłopak

faktycznie był przystojny: wysoki, śniady, ciemnowłosy, z wypielęgnowanym

zarostem. Z  taką aparycją mógłby być modelem, utrzymankiem, robić

karierę w  wielu branżach, a  został dilerem narkotyków. Brak

perspektywicznego myślenia był często spotykany u  młodych ludzi, tak już

skonstruowała to natura, ale czasami skala ich bezmyślności, jeśli chodzi

o  kierowanie własnym życiem, aż przerażała. Nie to, że Rędzia nie był

kiedyś młody, bo był, i  też miewał głupie pomysły, ale znał granice. Bigda

nie znał i było prawie pewne, że kiedyś za to zapłaci.

I to drogo.

Kiedy w milczeniu doszli do grupy macew ustawionych w rogu skweru na

pamiątkę dawnego kirkutu, Rędzia zaczął:

– Interesuje mnie Sekulski.

– Nie jest w moim typie.

– Już w niczyim nie jest, a ty nie próbuj imponować mi takimi ripostami,

dobra? Znałeś go?

– Nie. Słyszałem tylko o nim różne rzeczy.

– W takim razie ja też ich z ciekawością posłucham.

–  To był taki typiarz, co lubił się zadawać z  bandytami, choć sam raczej

w takie sprawy się nie mieszał. Nie wiem, czy mu to imponowało, ale z nimi

trzymał; jakieś wspólne wypady na Kretę i  do Mielna. Nie lubiłem go,

chociaż spotkaliśmy się tylko raz w jakimś klubie, ale od razu ściana. To był

psychol, tylko w  eleganckim opakowaniu. Miał dziwne oczy. Tak patrzył,

jakby chciał człowieka rozerwać i zobaczyć, co jest w środku. Masakra…


– Podobno kogoś skasował?

– Podobno…

– Wiesz coś więcej?

–  Nie. Myślę, że byłoby go na to stać, ale to może być legenda. Żadne

konkrety. Kiedyś był co prawda o  coś podejrzany, ale puścili go, bo nie miał

z  tym nic wspólnego. Może chciał pokazać, że jest twardziel i  sam puścił

taką plotę?

– O co był podejrzany?

–  No właśnie o  zabójstwo. Jakiegoś dilera. – Bigda splunął na trawę, tuż

obok chodnika.

Może dlatego, że ze względu na profesję ofiary brał to osobiście?

– Dawno?

– Dwa lata temu? Półtora roku? Nie wiem dokładnie.

Rędzia zmarszczył brwi. Wyglądało na to, że najprawdopodobniej Sekulski

upaprał się tylko przypadkiem szambem, w  które wpadł ktoś inny. Ale tak

to jest, kiedy nieładnie się bawisz.

–  Słyszałeś coś o  jego kontaktach, powiedzmy, biznesowych, czymkolwiek

się zajmował?

–  Różnymi rzeczami się zajmował. Prowadził sklep internetowy

z  suplementami, ziołami, herbatkami bio, maściami i  innymi takimi.

Całkiem nieźle mu szło. Ale słyszałem też, że Bejcy ktoś zaproponował deal.

Podobno coś prostego i  pomysłowego, z  czego miał mieć ładną,

siedmiocyfrową sumkę, choć dopiero za jakiś czas. Miał być cierpliwy. I był,

bo kasy mu przecież nie brakowało. No i tak wyszedł na tym interesie, że go

skasowali…

– Skąd wiesz o tym jego interesie?

– Wróble ćwierkały.

–  Podobno był dyskretny i  nie kłapał jadaczką. To jak to się ma do tych

twoich rewelacji? Skąd wróble wiedziały?

– Nie wiem. Mówię, co słyszałem.

– Od kogo? I daj już tym wróblom spokój.

– Od jego dupy.

Rędzia wzniósł oczy do nieba i utkwił wzrok w koronach sosen.

– Chcesz mi powiedzieć, że Bejca miał aparat mowy w odbycie?

– Od jego kobiety, no… Co pan taki ą, ę…?

– Masz na nią jakieś namiary?

– Nazywa się Marzena.


– Nie nazywa się, tylko ma na imię. A ja chcę nazwisko.

– Pan się minął z powołaniem, powinien pan uczyć pol…

– Jak ta Marzena ma na nazwisko?

– Nie wiem. Znam ją tylko z imienia.

– Gdzie ją można znaleźć?

–  Nie wiem, gdzie mieszka, wiem tylko, że pracuje w  butiku z  drogimi

ciuchami na Manhattanie. To nawet jest jej biznes, a nie, że dla kogoś robi.

W sensie, że to nie sieciówka. Bejca ją tam wyczaił, kiedy chciał kupić jakiś

ekstraciuch dla tej swojej Eweliny, no i  efekt był taki, że jak tam polazł, to

zapomniał o  Ewelinie i  spiknął się z  tą Marzeną. Przynajmniej nie musiał

kupować jej ciuchów, bo ona ma swoje, a  w  tym butiku szmaty poniżej

dwóch koła nie uświadczysz, chyba że pasek. Życie, panie komisarzu…

Jakie to banalne, co nie?

–  To taka wysoka brunetka, opięta w  czarną skórę od stóp do szyi? –

Rędzia przypomniał sobie kobietę w  wielkich, zasłaniających pół twarzy

ciemnych okularach, przez całą ceremonię ściskającą pod pachą torebkę

wielkości portfela, a może na odwrót.

– Pewnie o tej samej mówimy – zgodził się Bigda. – Takie właśnie szmaty

ma w  tym swoim sklepie Marzena, więc to pewnie ona. A  że w  czarnej

skórze? Skoro ma tego towaru w cholerę, to w czym ma chodzić?

– Powiedz mi jedną rzecz: jak blisko znasz się z Marzeną, której nazwisko

nie jest ci znane?

– Że co?

– Że jajco. Jak dobrze ją znasz?

–  Gadaliśmy kilka razy, spotkaliśmy się raz czy dwa w  jakimś lokalu…

Ale o co panu teraz chodzi?

–  Gadaliście dwa razy w  życiu i  ona opowiedziała ci o  interesach swojego

faceta? To mi chcesz wmówić?

– Pijana była i gadatliwa…

– W co ty ze mną pogrywasz, chłopaczku, co? – Rędzia zniżył głos. – Chcę

znać dokładnie okoliczności, w  jakich ona powiedziała ci o  sprawie, przez

którą być może zginął Bejca. Więc powiesz mi wszystko albo następnym

gościem, którego zwiną w  jakimś klubie za dilowanie, będziesz ty. Chcę

wiedzieć wszystko, rozumiesz? Odpowiesz mi na każde, podkreślam: każde

pytanie, które uznam za stosowne ci zadać, piękny kawalerze, rozumiemy

się?

Bigda spojrzał na komisarza kpiąco.


– Może jeszcze mnie pan pobije? – zapytał.

–  Ja nie biję. Zamiast pięści używam mózgu. Wysługuję się ludźmi,

zamiast brudzić sobie ręce, więc powiem ci, jak to się skończy. Którejś nocy

wylądujesz na dołku, my przetrzepiemy ci chatę, a  potem będziesz miał

proces o  narkotyki i  trafisz za kraty. Zostaniesz przecwelony, bo tam tylko

czekają na takich pięknisiów jak ty i uwierz mi, twoje preferencje w niczym

ci nie pomogą, bo to nie będą pachnący Burberry chłopcy z dyskoteki, tylko

włochate małpy śmierdzące potem i  smakujące moczem. A  twoje miejsce

zajmie ktoś inny, mądrzejszy; ktoś, kto będzie wiedział, że jak ma się dobre

układy z  psami, które nie gryzą, to się im rzuca od czasu do czasu jakiś

smaczny ochłapek, a  nie daje kopa w  dupę, co właśnie robisz, śliczny

Dżejsonie. Dziękuję za uwagę. Więc jak?

Bigda poczerwieniał. Rędzia zmarszczył brwi, bo coś przyszło mu do

głowy.

– Czyżbyś ją posuwał, przystojniaku? – Spojrzał na niego rozbawiony.

–  Na jakiejś imprezie powiedziała, że ładny jestem, pogładziła mnie po

kroczu i byłem gotowy. Nie moja wina. Pan by się opanował?

Rędzia milczał.

– Przecież wolisz facetów? – zapytał nagle. – Czy jesteś bi?

–  Moje preferencje seksualne znalazły się w  sferze zainteresowania

policji? Dostał pan odpowiedź? To niech się pan nią cieszy. Coś jeszcze?

Zajęty jestem.

– Och, nie wątpię. – Rędzia westchnął. – Idź i nie grzesz więcej.

Bigda odwrócił się jak na komendę i ruszył w kierunku swojego domu. Na

pożegnanie spojrzał za siebie i  poczęstował komisarza tajemniczym

uśmiechem, który nie zrobił na nim najmniejszego wrażenia. Myślami był

już na Manhattanie, niestety tym szczecińskim, czyli na targowisku na

Niebuszewie czy raczej Bolinku.


9
 

Okres chwilowej pandemicznej odwilży i  poluzowania obostrzeń sprawił, że

spragnieni wolności ludzie, wyposzczeni i  tęskniący za prostą

przyjemnością poszwendania się po sklepach nie przepuścili okazji, by to

zrobić. Nie odstraszały ich nawet wiszące w  witrynach informacje

o  ograniczonej liczbie osób, które mogły przebywać w  sklepie, w  zależności

od aktualnych wytycznych Ministerstwa Zdrowia.

Butik z  ekskluzywną odzieżą skórzaną „Black Heaven” mieścił się trochę

na uboczu targowiska. „N” w  nazwie na kasetonie nad wejściem było

fikuśnie zakręcone i  zakończone diabelskim ogonem, aż Rędzia, kiedy

wszedł do środka, oprócz bardzo intensywnego zapachu skóry poczuł ten

dreszczyk emocji, które obiecywała literka. Sam butik nie był duży, nie było

w  nim dużo towaru, za to ten, który komisarz widział, sprawiał na nim

wrażenie lekkiego wyuzdania. Nie była to w  żadnym wypadku odzież

erotyczna, jednak konotacje garderoby skórzanej z  niemieckimi

produkcjami niezależnego kina dla dorosłych były u  Rędzi, podobnie jak

u  wielu innych ludzi w  jego wieku, niemal wdrukowane. Zastanawiał się

przez chwilę, czy Bożena miałaby ochotę włożyć coś takiego i  czy on też

miałby ochotę, żeby to włożyła. Musiał przyznać, że mimo przekroczonej

czterdziestki miała warunki, on też nie był jakimś zaściankowym bigotem,

niemniej musiałby to jeszcze trochę przemyśleć. Inna sprawa, że zgodnie

z  tym, co powiedział Bigda, na jeden taki ciuch musiałby zbierać ze dwa

miesiące i  to przy założeniu, że będzie się przy tym żywił wyłącznie

bułkami i jogurtami.

– W czym mogę panu pomóc? – Zza kontuaru wyszła brunetka.

Była żywą reklamą towaru swojego sklepu, przez chwilę nawet Rędzia

poważnie zastanawiał się, czy zdążyła się przebrać po pogrzebie Bejcy, bo

wyglądała niemal tak samo jak przedwczoraj na cmentarzu. Brakowało

tylko torebkoportfela i wielkich okularów przeciwsłonecznych. Zamiast nich

miała na nosie lecznicze, nawet gustowne, podkreślające linię brwi i  lekko

skośne, mocno umalowane oczy. No i  spódniczka. Na pogrzebie była, tu

raczej nie, chyba że tak należało potraktować wąski pas materiału

opinający biodra Marzeny. Oczywiście również skórzany. Coś jednak w  tym


idealnym obrazie komisarzowi nie pasowało. Gdzieś wyczuwał fałsz i  nie

chodziło o prawdopodobną obecność ciał i substancji obcych w jej ciele.

–  Mam nadzieję, że faktycznie może mi pani pomóc – powiedział Rędzia,

wyciągając legitymację.

Entuzjazm minął Marzenie jak płomień świecy zdmuchnięty przeciągiem.

– Poważnie? – zapytała kąśliwie. – W pracy chcecie mnie męczyć?

Komisarz obejrzał się za siebie, w  kierunku wejścia, które z  racji tego, że

był w środku, stało się wyjściem.

–  Nie ma pani dużego ruchu, a  ja chciałem pani oszczędzić kłopotu –

powiedział. – I  pokazać, że policja potrafi traktować kobiety z  szacunkiem,

a nie tylko je bić. Lepiej?

–  Zgrywus, co? – Mlasnęła i  wydęła szyderczo wargi, kładąc ręce na

biodrach i rozstawiając szerzej nogi.

Wyglądała trochę jak Pamela „Żyleta” Anderson, tylko w  czarnej peruce

i trochę młodsza.

–  Ładnie tu u  pani. – Rędzia zawiesił wzrok na czarnej sukni

z rozcięciem, z którego wyłaniało się marmurowo białe udo manekina.

Materiał opinał go niczym druga skóra.

– Rajcuje cię to? – Marzena zmrużyła lekko oczy.

–  Pochodzę z  domu o  raczej tradycyjnych wartościach, więc szczytem

perwersji były dla mnie gumowe rękawiczki nasmarowane oliwą – oznajmił

beztrosko, po czym dodał, zamykając temat. – Chciałem z  panią

porozmawiać o Bejcy.

Postanowił uparcie trzymać się tej formy grzecznościowej i  nie reagować

na próby skrócenia dystansu. W końcu był w robocie.

–  Dla mnie on nie był żadnym Bejcą, tylko Ryśkiem. – Marzenie nie

spodobał się chyba ton Rędzi.

– Długo się znaliście?

–  Co ma na celu to przesłuchanie? – Wróciła za kontuar i  usiadła na

czymś wysokim, chyba stołku barowym, bo teraz wystawało jej więcej, niż

kiedy zza lady wchodziła.

– To nie jest żadne przesłuchanie – poinformował ją.

– A co to jest? Nieprzesłuchanie?

– Może być nieprzesłuchanie, jeśli to pani w czymś pomoże. A ma na celu

zdobycie przeze mnie informacji, które posłużą mi do odnalezienia mordercy

pani… – Rędzia utknął.


Dobry Boże, naprawdę nie miał pojęcia, jak stosownie określić „Bejcę”: nie

chodziło nawet o  to, żeby nie urazić Marzeny, tylko o  aspekt czysto

formalny. Określenie „konkubent” nie pasowało mu tu zupełnie, miał

nieodparte wrażenie, że użycie go zniszczy całkowicie wątłą nić

porozumienia, jaką zdążył już nawiązać z  Marzeną inteligentną rozmową

i ripostami. Choć biorąc pod uwagę jej wiek, mogła nawet nie wiedzieć, co to

słowo oznacza. Wszystko to przemknęło Rędzi przez głowę w  stosunkowo

krótkim czasie, więc Marzena nie zorientowała się, że komisarz ma kłopoty.

–  …chłopaka – dokończył, uznając to rozwiązanie za salomonowe

i zastanawiając się przy okazji, czy znałaby również to pojęcie.

Wyraźnie spokorniała.

–  No dobra. – Spojrzała na niego spod zbyt mocno podkreślonych

tatuażem brwi. – Niech pan pyta…

Rędzia pomyślał z  zadowoleniem, że musiał nią lekko wstrząsnąć, skoro

przeszła nagle na „pan”. Wreszcie zachowywała się jak normalna

dwudziestoparolatka.

Chyba że normalne dwudziestoparolatki zachowują się właśnie tak, jak

Marzena do tej chwili.

– Wiedziała pani cokolwiek o jego interesach? – zapytał, kując żelazo póki

gorące.

– Ryśka?

–  Yyy… Tak. Ryśka. Mówimy o  Ryszardzie Sekulskim. Ja przynajmniej

o niego pytam. – Nie mógł sobie odpuścić sarkazmu.

– Niewiele.

– A konkretnie?

– No, mówię przecież, że niewiele?

– Czyli jednak coś, tak? I o tym chciałbym porozmawiać.

– Nie mogę rozmawiać o interesach swojego partnera z obcymi ludźmi.

– Przecież pani partner nie żyje. – Rędzia na serio zaczął się zastanawiać,

czy Marzena aby o tym fakcie nie zapomniała w nawale obowiązków.

Nie należała chyba do najinteligentniejszych osób, które spotkał w  swoim

życiu, ale żeby aż tak? I najwyraźniej Bigda nie był jednak jej tak obcy, jak

chłopak usiłował mu wmówić.

–  Co z  tego? – prychnęła. – Pan by chciał, żeby rodzina obgadywała pana

po śmierci?

–  Pani Marzeno – powiedział łagodnie jak do dziecka, bo nie wykluczał

już, że w  tym atrakcyjnym ciele dwudziestoparolatki tkwiło właśnie


dziecko. – To są dwie różne rzeczy. Pani pewnie nie wie, ale w  wielu,

naprawdę wielu przypadkach zabójstw ich sprawcami były osoby powiązane

z  ofiarami biznesowo. Już pani rozumie, czemu o  to pytam i  czemu tak

ważne jest, żeby mi pani o tym opowiedziała? I dodam, że wszystko zostanie

między nami. W porządku?

– W porządku.

– Więc co pani wie o jego interesach?

–  Niewiele. Znaliśmy się niedługo, nie sądzi pan chyba, że po kilku

miesiącach bzykania będziemy sobie zdradzać wszystkie tajemnice?

– Rozumiem. – Rędzia pokiwał głową.

Faktycznie, jeśli wcześniej miał jakieś wątpliwości, to w  tym momencie

zrozumiał dokładnie, jaki charakter miał związek Marzeny i  Bejcy.

Zrozumiał też, że nie tędy droga, jeśli chciał się dowiedzieć czegoś więcej

o  interesach Sekulskiego. Znów rozejrzał się po butiku i  jego wzrok

ponownie przyciągnęło alabastrowo białe udo manekina. Kojarzyło mu się

trochę z  topielcem, i  z  pewnością nie było w  nim nic pociągającego, o  ile

w ogóle manekin może kogoś pociągać. A może po prostu był stary?

–  Podobno miał zarobić sporo kasy za coś niezbyt trudnego, prawda to? –

zagaił ponownie.

– Skąd pan wie?

– Wiem. Czyli prawda. Co to było?

–  Nie mam pojęcia. Powiedział, że ktoś zaproponował mu współpracę.

Miał załatwić kilka prostych rzeczy, trochę pojeździć, pogadać z  ludźmi,

zakręcić się za czymś. Wszystko było precyzyjnie zaplanowane, a on miał to

tylko robić.

– Dla kogo?

–  Nie chciał zdradzić. Powiedział tylko, że to niebezpieczni ludzie, ale

dopóki robi, co chcą, to wszystko jest okej. Zawdzięczał im coś. Mówił, że to

coś w  rodzaju długu, ale miał na tym sporo zarobić, więc się nie

zastanawiał.

– Czyli jednak sporo pani wie?

– To jest sporo? – zdziwiła się.

– Zawsze coś – mruknął Rędzia, bo faktycznie nie były to żadne konkrety,

ale z pewnością jakiś punkt zaczepienia. – Niczego więcej nie powiedział? –

upewnił się jeszcze.

Marzena pokręciła głową.

– Ten sklep należy do pani? – zapytał nagle komisarz.


– Tak.

– Skąd pomysł?

– A co, miałam iść do urzędu? Albo na kasę? – Spojrzała na kasę fiskalną,

o którą prawie opierała się łokciem, i dodała: – Znaczy do Biedronki?

–  Sporo musiało kosztować rozkręcenie takiego interesu? – zaczął

ostrożnie Rędzia.

– Mój były mi pomógł.

– To miło… Czyli po rozstaniu pozostaliście w dobrych stosunkach?

– Pomógł mi, kiedy jeszcze byliśmy razem.

– Aha, rozumiem… Dawno się rozstaliście?

– A co, jego też chce pan w to wciągnąć?

– Broń Boże. – Roześmiał się.

–  To był Tadeusz Wnuk – rzuciła niespodziewanie i  w  jej oczach Rędzia

zobaczył coś w rodzaju dumy, jakby jeden z najbogatszych szczecinian, który

zaczynał na targowisku w  Lubieszynie od budy z  papierosami, a  skończył

jako właściciel hurtowni przynoszącej niebotyczne zyski, był jej trofeum;

wiszącym na ścianie łbem dzikiego zwierza, który można pokazać

znajomym. Sprawdzała jego reakcję na tę informację, ale Rędzia miał

kamienną twarz.

–  Rysiek planował coś w  związku z  waszą wspólną przyszłością? –

zapytał, ucinając temat.

– Znaczy, czy chciał się ze mną ożenić?

– Na przykład.

– Błagam, znaliśmy się trzy miesiące.

– Jaki był?

– W jakim sensie? Czy dobry w łóżku?

–  Nie, to akurat mnie w  ogóle nie interesuje… Mam raczej na myśli, czy

był miły, ciepły, czy raczej szorstki, burkliwy?

– Ja wiem?

– Hmm… A jakby pani przez chwilę się zastanowiła?

–  Był, jaki był. Jak to faceci. Czasem warknął, wiadomo, potem kwiaty

przyniósł i jak poszliśmy do łóżka, to wszystko znów było okej.

– Często się widywaliście?

–  Dwa, trzy razy w  tygodniu. Przychodził często do butiku, zresztą tu się

poznaliśmy… Wieczorami zwykle był zajęty. Weekendy spędzaliśmy razem,

przeważnie u niego, bo teraz nie da się przecież nigdzie pójść, co nie?

– Fakt, nie da się…


– No właśnie. – Marzena roześmiała się niespodziewanie.

Odchyliła do tyłu głowę i  poprawiła włosy, rozrzucając je sobie na

ramionach, jakby go kokietowała. Jej śmiech był niski, w szeroko otwartych

ustach błyskały idealnie równe zęby, jaśniejące śnieżną bielą na różowym

tle podniebienia. Kiedy uniosła ramiona, jej piersi rozsunęły się, niemal nie

zmieniając kształtu, co dla Rędzi było ewidentną oznaką ingerencji

chirurgicznej. Ale było coś jeszcze i  teraz wiedział już, co mu nie grało,

kiedy Marzena wyłoniła się zza kontuaru niczym Wenus z  morskiej piany.

Nie tylko proporcje jej ciała. Opięta na biodrach minispódniczka opięła się

na nich jeszcze bardziej i przez ułamek sekundy widać było, że interwencja

chirurga nie objęła tego jednego miejsca.

Wiedział już też, jaką tajemnicę skrywał uśmiech Bigdy, którym chłopak

obdarzył go na pożegnanie. Prawie się roześmiał na głos, wyobrażając sobie,

jaki Dżejson musiał mieć z niego ubaw.

– Jak masz naprawdę na imię? – zapytał.

– Co?

–  Jak masz na imię? Bo rozumiem, że Marzena to coś w  rodzaju

pseudonimu?

–  Nie wiem, o  czym pan mówi. – Rumieniec zaczął wypełzać na policzki,

a potem obejmować całą twarz.

–  Wiesz, o  czym mówię. Mam wymieniać wszystkie męskie imiona, które

mi przyjdą do głowy, czy mi po prostu powiesz? Nie zmuszaj mnie do

wylegitymowania cię. Mam gdzieś, czy jest ci to potrzebne do życia, czy

tylko do zabawy. Nie interesują mnie twoje preferencje seksualne ani płeć,

tylko prawda, rozumiesz? Wyłącznie.

Naprawdę nie interesowało go, czy Marzena jest osobą transseksualną,

czy tylko fetyszystą, a jeśli tą pierwszą, to na jakim etapie korekty płci jest

obecnie. Był to po prostu bardzo istotny aspekt całej sprawy i  skoro już na

niego wpadł, to musiał go sprawdzić.

– Robert…

– Okej. Wolisz Marzenę czy Roberta?

– W jakim sensie?

Rędzia uśmiechnął się jak do dziecka.

–  Jak mam się do ciebie zwracać? Jak do kobiety czy do mężczyzny? Nie

wiem, jak bardzo to dla ciebie istotne i nie wnikam. Robert czy Marzena?

– Marzena.

– Dobrze. Rozumiem, że Rysiek to akceptował?


–  A  jak pan myśli? – Przekrzywiła kpiąco głowę i  obdarzyła go takim

samym spojrzeniem, przed jakim Rędzia powstrzymywał się przez całą

rozmowę.

– Był gejem? – upewnił się.

–  Nie. Za pierwszym razem był totalnie zaskoczony, myślałam, że mnie

uderzy, ale spodobało mu się. I  został. Nie wiedziałam, na jak długo, ale

został. Cały czas go to rajcowało…

– Dobra, bez szczegółów. Kto jeszcze o tobie wie?

– Ci, z którymi spałam. – Marzena wzruszyła ramionami.

– Któryś z nich miał pretensje, że przestałaś się z nim spotkać, a zaczęłaś

z Ryśkiem? Na przykład Wnuk?

–  Żaden z  nich nie dawał mi do zrozumienia, że jest na mnie zły. Wracali

do swoich żon albo zostawiali je, bo dochodzili do wniosku, że jednak po tej

drugiej stronie granicy jest im lepiej.

– Nie chcieli do ciebie wracać? Albo chociaż spotkać się jeszcze tylko jeden

raz?

– Zdarzało się. Ale kiedy z kimś byłam, to nie wchodziło w grę.

– Bo to ty decydowałaś, do kiedy z kimś jesteś?

– To źle? – Wydęła wargi.

Rędzia uśmiechnął się samymi ustami.

–  Dobra, to nie moja sprawa. Zostawię ci wizytówkę, gdyby coś ci się

przypomniało albo gdyby nagle zjawił się ktoś, kto szukałby Ryśka lub pytał

o niego.

– Przecież on nie żyje, to kto ma go szukać? – zapytała, kiedy podawał jej

kartonik.

–  Może ktoś będzie szukał nie jego, tylko czegoś, co on miał? – odparł

i ruszył w kierunku wyjścia.

– Nie powie pan nikomu? – usłyszał nagle.

Zatrzymał się w pół kroku.

–  Nie jestem chujem, tylko gliniarzem – rzucił. – Wbrew pozorom to nie

zawsze oznacza to samo.

– To fajnie…

Odwrócił się do niej.

–  A  nie sądzisz, że w  końcu to wyjdzie na jaw? – zapytał. – I  któryś cię

nagra, i będzie szantażował?

Rędzia sam nie miał pojęcia, dlaczego tak powiedział. Czyżby pod

wpływem natchnienia własnym przykładem?


–  A  jeśli to ja ich nagrywam? – Oczy Marzeny się zwęziły, a  usta wygięły

w drapieżnym uśmiechu.

–  Kusisz los, wiesz o  tym? – powiedział poważnie i  przypomniał sobie

nagle, w jakich okolicznościach powstało zdjęcie z nim.

–  Oni tego nie zrobią. – Kąciki ust Marzeny zjechały w  dół. – To macho,

którym zachciało się odmiany. A  żaden macho nie przyzna, że rajcuje go

kutas, panie komisarzu. To byłby ich koniec. Więc mamy wspólne tajemnice,

które zostają między nami. Równowaga to podstawa.

Rędzia pomyślał, że Marzena wcale nie jest taka głupia, na jaką wygląda,

czy też na jaką usiłuje pozować. Mogła sobie jednak tylko wyobrażać, że nad

czymś panuje. Nagle dla komisarza jasny stał się powód, z którego być może

jej „były”, znany biznesmen, dał jej kasę na rozruch sklepu: niekoniecznie

dlatego, że ładnie prosiła, tylko dlatego, że żądała. Taka subtelna różnica…

I  chyba jasne stało się również to, dlaczego kolesie Bejcy podczas pogrzebu

trzymali się od Marzeny na dystans.

Bo może jednak wiedzieli? Tylko dlaczego Bejca wcześniej nie wiedział?

Czy jednak wiedział, wbrew temu, co opowiadała Marzena o jego reakcji na

widok swojej nowej dziewczyny prezentującej mu po raz pierwszy swe

nietypowe wdzięki?

Rędzia wyszedł na zewnątrz. Zapachniało ciastem bezowym z  pobliskiej

cukierni i komisarz z rozkoszą wciągnął zapach w nozdrza. Ostatecznie też

pożegnał się z myślą, że kupi Bożenie skórzany ciuch.

Nie ścierpiałby tego zapachu.


10
 

Była sobota. Rędzia leżał na kanapie, a  na uszach miał słuchawki,

z  których sączyły się kawałki z  Suspirii Thoma Yorke’a. Nie dał rady

całkowicie odciąć się od myśli, które krążyły mu w  głowie i  w  zasadzie

wszystkie dotyczyły jednej sprawy.

Wciąż zastanawiał się, jaki to tajemniczy interes prowadził Sekulski.

Interes, który miał mu przynieść sporo kasy, choć niezbyt szybko.

Zakładając oczywiście, że jego śmierć miała z  tym związek. Jeśli tak, to

dlaczego zginął? Podobno nieźle żył ze swojego interesu „bio”, więc po co na

to poszedł? Bo ten, kto ma dużo, chce jeszcze więcej? Nie mógł się z  niego

wycofać? Nie chciał? A  może zrobił, co miał zrobić, ale jego mocodawca

stwierdził, że zamiast odpalić Bejcy dolę, taniej będzie odpalić „Bejcę”?

I  jaki to miało związek z  ludźmi, którzy mieli teraz w  garści jego

i  Agnieszkę? Dlaczego właśnie sprawa Bejcy miała zostać nierozwiązana?

Istotny był też szczegół, o  którym wspomniała Marzena. Sekulski

zawdzięczał coś tym ludziom. Co? Pomogli mu? Chronili go? Ustalenie tego

mogłoby przybliżyć go o  krok do rozwiązania tej zagadki, każdy jednak

krok, jaki miał zrobić, musiał być wyjątkowo ostrożny. Stąpanie po kruchym

lodzie nie jest dobrym pomysłem, chyba że nie masz innej drogi. A  on nie

miał, więc szedł, słysząc w głowie, jak trzeszczy pod stopami, a pod nim czai

się niezbadana głębia.

Kiedy poczuł wibracje telefonu, zdjął słuchawki i wyjął go z kieszeni.

Dzwoniła Agnieszka. Nie miał ochoty odbierać, ale musiał. Zdjął nogi

z kanapy i usiadł.

– Hej – rzucił, starając się wykrzesać z siebie odrobinę entuzjazmu.

– Hej. Byłam wczoraj na sekcji Sekulskiego.

–  I  jak? – Entuzjazm, nawet jeśli jakiś się pojawił, zniknął w  tej samej

sekundzie.

–  Przyczyna śmierci potwierdziła się: zadzierzgnięcie. Miał też złamanie

chrząstek krtani, sprawca był silny…

– A jakieś niespodziewane odkrycia?

–  Owszem, niestety – odparła i  Rędzia pomyślał sobie, że to brzmi

kuriozalnie w  ustach prokuratora, a  fakt, że jego też to zmartwiło, tylko to


wrażenie pogłębiał.

– Bardzo źle? – zapytał krótko.

– Zasadniczo oprócz tego paznokcia było czysto, żadnych śladów naskórka

pod paznokciami, żadnych wydzielin, ale Knapik znalazł włos, który nie

należał do ofiary. Był w ustach.

–  W  ustach? Bandzior Bejca całował czyjeś włosy? – Próbował trzymać

fason. – Jakie to romantyczne.

–  Nie mam pojęcia, Tomek. – Agnieszka nie była w  nastroju do żartów. –

Być może sprawca nachylił się nad nim od tyłu, kiedy zarzucał mu linkę na

szyję…

–  No, to świetnie – sarknął Rędzia. – Coraz lepiej. Dowodu osobistego

dusiciela gdzieś tam nie było? Knapik dobrze szukał?

Agnieszka milczała.

–  Dopóki nie ma wyników badań DNA, nie ma pewności, że paznokieć

i  włos należały do tej samej osoby, w  domyśle: sprawcy – powiedziała po

chwili.

–  A  jeśli należały? Bo to chyba prawie pewne? Teoretycznie paznokieć

w  lince może należeć na przykład do gościa z  Castoramy, który ją

sprzedawał, a  włos do kobiety, z  którą Bejca się spotykał, ale jeśli jednak

ich profil jest zgodny, to trudno nazwać to przypadkiem, prawda?

–  Nawet gdyby tak było, to nie wiadomo jeszcze, czy ten profil figuruje

w bazie GENOM.

–  I  to by nas ratowało. Póki będzie anonimowy, to pół biedy. Bo inaczej

mamy pozamiatane, Aga.

– Wiem.

–  Szlag by to trafił. Jak się okazuje, trudno coś spieprzyć nawet

specjalnie…

–  Da się coś zrobić, żeby te próbki… Ten włos… Nie wiem, zgubił się?

Knapik to twój kolega.

– Mam do niego pójść i powiedzieć: słuchaj, Tomek, weź zgub włos, bo nikt

nie może dowiedzieć się, kto jest zabójcą, inaczej ja i prokurator Rybarczyk

mamy przesrane? Albo może mam podrzucić swoje próbki do analizy, skoro

mamy pewność, że nie figurują w GENOM-ie? Poza tym paznokieć technicy

zabezpieczyli na miejscu, w  samochodzie Bejcy. Na to już w  ogóle nie mam

wpływu.

–  Nie wiem, Tomek, głośno myślę. – Zdenerwowała się lekko, a  on w  tym

momencie ochłonął.
– Przepraszam – mruknął.

– Okej…

–  Już i  tak jest za późno, bo poszły na badanie DNA i  za kilka dni będą

wyniki, a potem laboratorium wyśle profile do CLKP i będziemy się trząść,

czy będzie trafienie, czy nie. No nic, czekamy, nie mamy wyjścia.

– Boże, jest coraz gorzej, Tomek. Coraz gorzej to znoszę.

– Zdaję sobie sprawę.

– Po co to zrobiłam? Dlaczego im uległam? Zamiast zwrócić się o pomoc do

swoich, ja…

–  Już nic nie zrobisz – powiedział beznamiętnie. – Gdyby człowiek

wiedział, że się przewróci, toby się wcześniej położył.

–  Bałam się, wiesz? – Głos jej drżał. – Bałam się zaryzykować. Bo pewne

rzeczy są nieodwracalne. W  takich sytuacjach nie ufasz już nikomu.

Nikomu, rozumiesz? Wciąż mam przed oczami ten widok, kiedy nacinają

Arturowi skórę na brzuchu…

–  Rozumiem – przytaknął, trochę dla świętego spokoju, bo wracanie do

przeszłości nie miało sensu.

Mówiąc o nieodwracalnym, miała na myśli śmierć Artura w razie odmowy

wykonania ich poleceń, ale on uważał, że powinna była jednak załatwić to

inaczej. Chociaż spróbować. Cóż, stało się. On też mógł to załatwić inaczej.

A  konsekwencje były również nieodwracalne, i  dlatego też nie odważył się

wytykać jej czegokolwiek. Znał strach o  dziecko z  własnego doświadczenia.

To jeden z  najgorszych strachów. Możesz walczyć z  obawą przed lataniem,

pająkami czy burzą. Są na to sposoby i  terapie. Ale na strach o  własne

dziecko nie ma lekarstwa i  dlatego rozumiał Agnieszkę. Poza tym była

kobietą. Twardą, zdecydowaną, choć ostatnio trochę rozchwianą

emocjonalnie, ale jednak kobietą. I matką. Przede wszystkim matką i o tym

nie mógł zapominać.

–  Nie martw się na zapas, Aga – powiedział cicho. – Wyjdziemy z  tego

cało, obiecuję ci. Może lekko poobijani, ale jednak cali.

– Dzięki. – Jakimś cudem usłyszał, że się lekko uśmiecha.

– Pa – szepnął.

– Pa – odpowiedziała i rozłączyła się.

Odłożył telefon na podłokietnik i  zapatrzył się w  telewizor. W  ciemnym

ekranie widział siebie rozpartego na kanapie z szeroko rozłożonymi nogami,

jak człowiek, który właśnie zasiadł, żeby się zrelaksować. Nie miał ochoty
na relaks, a  może miał, ale wiedział, że to nie ma sensu, bo nie da rady.

Niby jak?

Drgnął, kiedy do pokoju zajrzała Bożena.

– Skoczysz szybko do Lidla po śmietanę? – zapytała. – Zrobię naleśniki.

Westchnął.

– Jasne. – Zabrał komórkę z kanapy i wstał. – Coś jeszcze kupić?

–  Nie, tylko śmietanę. Osiemnastkę. – Bożena wróciła do kuchni, a  on

poszedł się ubrać, nawet zadowolony, że będzie miał okazję się przewietrzyć.

Włożył kurtkę i  sięgnął do wiklinowego koszyka stojącego na szafce na

buty przy drzwiach wyjściowych, gdzie trzymał swoje klucze do domu,

latarkę i  inne drobiazgi, które dobrze mieć pod ręką, kiedy się człowiek

spieszy. Gdy nie znalazł w  niej kluczy, pomacał się po kieszeniach kurtki,

a  potem dla pewności włożył w  nie ręce, ale podobnie jak w  przypadku

Kubusia Puchatka, im bardziej ich szukał, tym bardziej ich tam nie było.

Nigdzie ich nie było.

– Gdzie moje klucze?! – zawołał. – Hej, czy ktoś mnie słyszy? Gdzie są, do

cholery, moje klucze?

Po chwili z  pokoju chłopaków wyszedł Patryk. Wyciągnął rękę w  jego

stronę: w  palcach dyndał pęk kluczy z  breloczkiem z  logo Harleya-

Davidsona.

– Czemu wziąłeś moje? – zapytał Rędzia. – Swoich nie masz?

– N-n-no…

– No?

– Zgubiłem…

– Kiedy?

– Jakiś czas temu…

– Jaki czas temu?

– Nie pamiętam… Jeszcze do szkoły chodziłem.

–  Przeszedłeś na zdalne w  październiku. To są trzy miesiące, Patryk.

Mogę wiedzieć, czemu ich sobie jeszcze nie dorobiłeś?

– No jak miałem dorobić, skoro siedzę tu jak w więzieniu?

– Nie przesadzaj, wyskoczyć możesz przecież, tak?

– Ale mama zabrania mi szwendać się bez potrzeby. Pieprzona pandemia-

sremia…

– Dorobienie kluczy chyba jest potrzebą?

– Skąd miałem wziąć na wzór? Ciebie ciągle nie ma…


– Ciągle!? Chłopie. – Rędzia podniósł ostrzegawczo palec. – Nie przeginaj.

Jakoś teraz mogłeś mi je podebrać. Od mamy nie mogłeś wziąć? Od Piotrka?

– Nie chciałem mamie mówić…

– Piotrkowi też nie? Czemu nie wziąłeś od niego?

– Zaraz by nakablował.

– To jak chciałeś ten problem rozwiązać, możesz mnie oświecić?

– N-n-no…

–  Chciałeś podkradać klucze innym, żeby się nie wydało? Albo dzwonić

domofonem i  mówić, że zapomniałeś? I  ile czasu planowałeś tak robić?

Wiecznie? Myślałeś, że nikt się nie zorientuje? Że w  cudowny sposób to

będzie trwać, aż te klucze sobie wreszcie wyczarujesz? Ile ty masz lat, synu?

Pięć? W  jednorożce też jeszcze wierzysz? – Podniósł głos, aż z  kuchni

wyjrzała Bożena.

–  Co się stało? – zapytała z  niepokojem, patrząc na niego wzrokiem

niedźwiedzicy osłaniającej małe przed mierzącym do nich ze sztucera

myśliwym.

–  Nic się nie stało, co się miało stać? – Rędzia machnął ręką. –

Przeprowadzamy męską rozmowę.

– Krzycząc?

– O Jezu… – Zerknął na syna. – Czy ktoś tu krzyczy?

Patryk pokręcił głową.

– No widzisz. – Komisarz spojrzał z satysfakcją na Bożenę, a ta wróciła do

kuchni.

Rędzia znów popatrzył na syna, który wyraźnie unikał jego wzroku.

– Więc jak, mistrzu? Wierzysz w te jednorożce?

– Tato, no…

–  Patryk, zrozum, nie chodzi mi o  to, że zgubiłeś klucze. Zdarza się.

Chodzi mi o to, że zamiast załatwić problem od razu, zwlekasz, czekając nie

wiadomo na co. To się nazywa prokrastynacja i  jest bardzo groźne, bo się

pogłębia, kiedy nic z  tym nie robisz. A  ty, jak widzę, nie robisz. Potem

zaczniesz odkładać na później inne rzeczy: lekcje, robotę, dentystę, badania

lekarskie i  skończy się to smutno. Daję ci teraz lekcję życia, chłopie, żebyś

ten temat zawczasu ogarnął. Więc weźmiesz klucze od Piotrka i  dorobisz

sobie swoje na Turzynie. W maseczce, a potem zdezynfekujesz ręce i mama

będzie szczęśliwa. Jasne?

– Jasne.

– Załatwisz to?
– Załatwię…

– No. A teraz poproszę moje klucze. – Wyciągnął rękę i metal brzęknął. –

A tak na przyszłość: jestem twoim ojcem, więc co moje, to i twoje, i niczego

ci nie żałuję, ale następnym razem pytaj, czy możesz wziąć coś, co należy do

mnie, okej?

– Dobrze. Mogę wziąć twoje auto?

– Co!?

– Żartowałem…

Rędzia zastygł na moment w bezruchu i zerknął na zegarek.

– A chcesz dziś pojeździć?

– Pewnie! Nowe Warpno?

Co jakiś czas jechali gdzieś daleko, na mało uczęszczane drogi, gdzie

Rędzia dawał chłopakom poprowadzić auto. Miał nadzieję, że dzięki temu

zdadzą kiedyś egzamin na prawo jazdy za pierwszym razem i  będą jeździć

w  miarę odpowiedzialnie. Poza tym była to jedna z  niewielu atrakcyjnych

rzeczy, jakie mógł im zaoferować jako zapracowany ojciec.

– Ubieraj się – zdecydował. – I Piotrkowi powiedz.

– A musimy go brać? Będzie marudził, że też chce.

–  Niby czemu ma nie chcieć? – Rędzia poprawił kurtkę. –

W  Dobieszczynie wsiądziesz za kółko, w  Nowym Warpnie oddasz je

Piotrkowi. Ty tam, on z powrotem.


11
 

W  poniedziałek o  dziewiątej zaczęła się cotygodniowa narada Wydziału

Kryminalnego KMP Szczecin. Niewielki gabinet Kurylaka był tak

napakowany funkcjonariuszami, że przemytnicy ludzi albo upychacze

w  tokijskim metrze mogliby się uczyć. Naczelnik poinformował krótko

o  nowych zarządzeniach i  rzucił porcję innych newsów na rozpoczynający

się tydzień, po czym od razu przeszedł do rzeczy, czyli omówienia bieżącej

sytuacji w prowadzonych przez wydział postępowaniach.

–  Jak tam ten twój Bejca, Tomek? – zapytał, zaczynając nie wiedzieć

czemu od Rędzi.

–  Dalej martwy. – Żart był czerstwy, ale Rędzia nie miał nastroju na

wymyślanie dobrych.

– Coś się ruszyło?

–  Na razie nic nowego. Zwyczajowe rozpytanie, ustalanie trybu życia,

grona znajomych… Środowisko, w  którym się obracał, z  wiadomych

względów nie jest skore do współpracy, tam nie ma praktycznie żadnego

punktu zaczepienia, choć oczywiste jest, że zabójstwo ma

najprawdopodobniej związek właśnie z  nim. Wiemy tylko, że nie był ściśle

powiązany z  półświatkiem. Był blisko, ale to nie była ścisła zależność.

Rozmawiałem już z jego, powiedzmy, dziewczyną.

– I co?

–  To była relacja o  wyjątkowo słabej więzi emocjonalnej, taka typowa

zależność: jej imponuje, że on jest starszy i  mocny, jego kręci jej młoda

dupcia i… I  to, że jej imponuje, i  nie wiadomo, która z  tych dwóch rzeczy

kręci go bardziej. Kręciła… – Postanowił nie wspominać o  swoim odkryciu,

nie miało to praktycznie żadnego znaczenia, a  jeśli miało i  on na to

wpadnie, tym bardziej będzie musiał zachować to dla siebie. – To gówniara.

Jej potrzeby życiowe zamykają się w trójkącie gabinet kosmetyczny – klub –

spotkanie z  psiapsiółkami. Tipsiara. Z  odrobiną klasy, ale tipsiara.

Myślałem również o  wątku zazdrości, jest dość atrakcyjna. – Rędzia

podrapał się w nos. – Miała wielu partnerów, ale z tego, co mówiła, to raczej

ona decydowała o zakończeniu związku.

– Dane poprzedników Sekulskiego?


–  Myślę, że do ustalenia w  razie potrzeby, ale wiem, że jeden z  nich to

Wnuk. TEN Wnuk. – Rędzia pomyślał, że to mógłby być bezpieczny

kierunek.

A  może właśnie nie? Może jednak nie powinien za dużo mówić, za to

więcej ukrywać?

–  Co ze sprawą tego zdarzenia drogowego? – zapytał Kurylak. – Tego

pobicia? To jest w toku?

W  aktach sprawy Rędzia miał przekazane przez Wydział Ruchu

Drogowego KWP materiały dotyczące zdarzenia, w  którym brał jakiś czas

temu Sekulski. Oficjalnie nazywało się to zdarzeniem, a  tak naprawdę

Bejca pobił po prostu kierowcę innego samochodu. Miał do niego jakieś

pretensje o  zachowanie na drodze. Zajechał mu przed maskę i  pięścią

wymierzył sprawiedliwość. Z  tego, co Rędzia wyczytał z  akt toczącej się

przed sądem sprawy, Sekulski nie miał oczywiście racji. I  jakoś to

komisarza nie dziwiło.

–  Tak, miał zatrzymane prawo jazdy i  skierowanie na badanie

psychologiczne za akt agresji drogowej – powiedział. – W  sądzie toczy się

sprawa, ale ślimaczy się z oczywistych powodów.

– Tamten drugi kierowca… Rozmawiałeś z nim?

– Myśli naczelnik, że to on mógł…

– Takie rzeczy chyba warto sprawdzić w pierwszej kolejności, co?

– Czy ja wiem…?

– Ale ja wiem. Zrób to, okej?

– Myślałem, żeby skupić się jednak bardziej na tym wątku gangsterskim.

– To było bezpieczne, bo jak wspomniał przed chwilą, ta ścieżka była

ciemna, kręta i bez jakiejkolwiek pewności, że dokądś doprowadzi.

– Rozumiem… – zgodził się Kurylak – …ale to wcale nie oznacza, że masz

zostawić pozostałe wątki, również dość prawdopodobne.

– Jasne – bąknął.

Dalszej części nasiadówy słuchał jednym uchem, bo głowę zaprzątała mu

oczywiście inna sprawa. Czy mógł się jeszcze wycofać, czy wszystko zaszło

już za daleko? Co jakiś czas łapał się na myśli, że mogą się jeszcze wycofać.

Ukryć Artura, zgłosić sprawę do odpowiedniej komórki i  próbować walczyć.

Nie zrobili jeszcze nic złego. Przeniesienie się Agnieszki do innej

prokuratury nie było przestępstwem. On też jeszcze żadnego nie popełnił.

Pieprzyć zdjęcia, tak naprawdę chodziło przecież wyłącznie

o  bezpieczeństwo Artura. A  potem wyobrażał sobie, jak Bożena patrzy na


niego szeroko otwartymi, nic nierozumiejącymi oczami, które wypełniają

łzy. Wyobrażał sobie, co myślą o  nim chłopcy, widząc płaczącą matkę, i  już

nic nie było takie proste.

–  Dobra, koniec pieprzenia. – Głos Kurylaka wyrwał go z  zamyślenia. –

Tomek, zostań jeszcze, reszta może wracać do roboty. Aha, wiecie już

pewnie, że Baszak złapał covida. Na razie dobrze się czuje i oby tak zostało:

trzymajcie ręce na pulsie, Jarek, wyznaczam cię na zastępstwo, miej oko na

jego sprawy. To wszystko.

Usiadł za biurkiem, a  po chwili pokój opustoszał i  zrobiło się luźniej.

Rędzia poprawił się na krześle. Kurylak złożył dłonie, stykając je opuszkami

palców, i  zaczął lekko kiwać się w  fotelu w  przód i  w  tył, jakby chciał

wjechać nim głębiej pod stół. Komisarz czekał.

–  Wszystko w  porządku? – zapytał w  końcu Kurylak, taksując go

spojrzeniem.

–  W  jakim sensie? – Postarał się, żeby na jego twarzy odmalowało się

zdziwienie.

–  W  takim, czy wszystko w  porządku, Tomek. – Kurylak zaakcentował

słowo „wszystko”.

– Tak.

– W domu też? Nie masz jakichś kłopotów?

–  Z  całym szacunkiem, naczelniku, ale nie chciałbym, żeby ktokolwiek

zaglądał mi do łóżka, nawet własny szef. A może zwłaszcza szef…

– Nie mówię o łóżku. A pytam właśnie jako szef, któremu zależy, żeby jego

podwładni robili swoją robotę jak należy. Bo kiedy coś im się pierdoli

w  życiu prywatnym, to przekłada się to bezpośrednio na pracę, prawda?

Dlatego pytam.

– Naczelnik ma jakieś zastrzeżenia do mojej pracy?

Kurylak popatrzył na niego i odchylił się do tyłu, jakby chciał mieć lepszy

widok.

–  Jesteś tu jednym z  najlepszych, Tomek, obaj to wiemy – stwierdził. –

Cieszę się, że do nas trafiłeś. Masz wszystko to, co powinien mieć dobry

kryminalny. Starasz się… Do tej pory się starałeś. Coś się dzieje, a  ja nie

wiem co. Mogę się tylko domyślać, że masz kłopoty w  domu i  to skutkuje

twoim… Stępieniem zawodowego pazura, tak to ujmijmy.

–  W  domu wszystko w  porządku, naczelniku. W  absolutnym. Wiadomo,

pandemia, więc jest trochę bardziej nerwowo, ale to nic, co mogłoby

naczelnika martwić.
– Nie jesteś zmęczony? Robotą?

– Ja? – Rędzia roześmiał się.

–  Może się po prostu wypaliłeś? Zdarza się, sam widziałem to kilka razy

u ludzi. O to chodzi?

–  Nie – powiedział twardo Rędzia. – Nie wypaliłem się. Nie wyobrażam

sobie życia bez tej roboty.

W  oczach Kurylaka dostrzegł lekką ulgę. Mówił prawdę. Prawdy

o  pozostałych sprawach powiedzieć nie mógł, a  kłamać nie chciał. Ulga

z  oczu naczelnika zniknęła po chwili, bo problem wciąż był nierozwiązany,

i znów pojawiła się w nich troska. Autentyczna.

– Pewnie dobrze zrobiłoby ci kilka dni odpoczynku, ale nie dam ci urlopu,

wiesz przecież, co się dzieje…

– Wiem. Nie chcę wolnego. Dobra, naczelniku. – Rędzia westchnął. – Może

faktycznie trochę przysnąłem z  tym śledztwem, ale… – Urwał, szukając

natchnienia w suficie.

– To tylko jebany gangus, tak?

–  Mniej więcej – przyznał, maskując radość z  powodu wspaniałej

podpowiedzi, jaką sprezentował mu szef. – Wiem, że wykrywalność, że

ciężar gatunkowy i tak dalej…

– Nie chcę tego słuchać, Tomek. – Kurylak pokręcił zdecydowanie głową. –

Chcę widzieć, że ci dalej zależy. Rusz cztery litery i  weź się do roboty. Po

owocach pracy ich poznacie, znasz to? Przynieś mi pieprzony kosz owoców,

a  na wierzchu niech leży łeb mordercy Sekulskiego. To wszystko, możesz

wracać do siebie, dziękuję za rozmowę.

Wrócił więc do siebie i kiedy zaczął organizować spotkanie, okazało się, że

pobity przez Sekulskiego kierowca, Mateusz Bliziński, mieszka na stałe

w  Anglii, w  Woking, nieopodal Londynu. Dlatego Rędzia postanowił

skorzystać z dobrodziejstw techniki oraz dających taką możliwość przepisów

kodeksu karnego i połączyć się z ofiarą Sekulskiego zdalnie, przez Teamsa.

Po wymianie kilku maili mieli dogadane spotkanie na trzynastą czasu

polskiego i  Rędzię bardzo cieszyło, że wszystko dało się tak szybko

i  sprawnie załatwić. Nie chciał za bardzo tracić nawet tych kilku minut,

które potrzebne były na obejrzenie filmu z  występem Bejcy. Rozmowa

z  Blizińskim była czynnością, która z  pewnością nie mogła wnieść do

śledztwa niczego istotnego: była tylko pozorem, który Rędzia chciał stworzyć

dla mydlenia oczu. Zrobi z  niej notatkę, poinformuje Kurylaka o  jej


dokonaniu, w  teczce znajdzie się jeszcze jeden świstek. A  że mało istotny?

W tym wypadku obowiązywało motto z armii: sztuka jest sztuka.

Robił to wbrew sobie, swojej wrodzonej lub wyuczonej potrzebie

doprowadzania rzeczy ważnych do końca i  robienia tego porządnie. Teraz

musiał odpuścić, choć przynajmniej mógł stwarzać te nieszczęsne pozory.

Kiedy na ekranie pojawiła się twarz szczupłego mężczyzny, poprawił

kamerkę i powiedział:

– Dzień dobry, słyszy mnie pan?

Mężczyzna się poruszył. Szybki ruch rozmył jego obraz na ekranie laptopa

i  wyglądał przez chwilę jak zjawa z  taniego horroru. Obok pojawił się ktoś

jeszcze: ubrana w  garsonkę kobieta o  gładko zaczesanych do tyłu ciemnych

włosach i  okularach o  kształcie nawiązującym do kocich oczu. Miała

sympatyczny uśmiech, który kontrastował ze zestresowaną miną

mężczyzny.

– Tak, widzimy się i słyszymy – odparł Bliziński.

–  Nadkomisarz Tomasz Rędzia, komenda miejska policji w  Szczecinie. –

Rędzia dopełnił formalności.

–  Dzień dobry, Mateusz Bliziński. To jest pani mecenas Anna Rozenberg,

moja prawniczka, będzie uczestniczyć w rozmowie.

–  Oczywiście, nie ma problemu – powiedział komisarz. – Podkreślam raz

jeszcze, to nie jest żadne formalne przesłuchanie, ani tym bardziej

składanie wyjaśnień ani nic podobnego, żeby było jasne. Nie występuje pan

w charakterze świadka ani podejrzanego: to zwykła rozmowa.

– Rozpytanie? – zapytała Rozenberg.

–  Tak, to tylko postępowania sprawdzające, więc traktujmy to jako

rozpytanie.

–  Rozumiem. – Prawniczka skinęła głową. – Proszę. Zastrzegam sobie

tylko prawo do konsultacji z klientem w każdym momencie rozmowy.

–  Oczywiście – zgodził się Rędzia obojętnie. – To zacznijmy. Zgłoszenie

aktu agresji drogowej do skrzynki mailowej KWP nastąpiło w  lutym

zeszłego roku. Kierowca bmw zajechał panu drogę na ulicy Taczaka, zmusił

do zatrzymania na zwężeniu jezdni, wysiadł i uderzył pana w twarz, tak?

–  Tak, tyle że to już było na Szerokiej. Widziałem go w  lusterku

wstecznym, kiedy stałem na czerwonym na skrzyżowaniu Taczaka

z Łukasińskiego. Jechał szybko, zatrzymał się gwałtownie za mną, staliśmy

na lewym pasie. Kiedy zapaliło się zielone, ruszyłem z lekkim opóźnieniem,

bo wciąż patrzyłem w  to lusterko. On zatrąbił, więc odmachałem


w  przepraszającym geście i  dość gwałtownie ruszyłem. Samochód obok

również, więc przyśpieszyłem, bo chciałem zjechać tamtemu z  drogi, widać

było wyraźnie, że jedzie agresywnie, a  ja nie lubię wikłać się w  takie

sytuacje. Minąłem skrzyżowanie i  chciałem zjechać na prawy pas, wciąż

dość szybko. Patrzyłem w  lusterko, czy tamten samochód, który jechał

prawym, jest wystarczająco daleko, żebym mógł się zmieścić, i  tak

zjechałem na ten pas, wciąż z  dość dużą prędkością. A  ten z  bmw minął

mnie lewym i  próbował wjechać przede mnie. I  nie byłoby problemu,

wpuściłbym go i  już, ale tam jezdnia zwęża się do jednego pasa, więc przez

tę prędkość ledwie się zmieścił. Zahamował gwałtownie, tak że prawie

wjechałem mu w tył, wysiadł i podbiegł do mojego auta. Otworzyłem szybę,

ale zanim otworzyłem usta, ryknął na mnie: „Jak jeździsz chuju

pierdolony?”. Powiedziałem, że mam z tyłu dziecko, a on na to, że chuj go to

obchodzi i  mam wysiadać, bo mi zaraz przyjebie. Pokazałem mu kamerkę,

a on podszedł. „Kamerką będziesz mnie straszył, kutasie jebany?” – zapytał,

włożył rękę przez okno i  uderzył mnie w  nos, dwa razy. Złamał mi okulary,

a  mój syn zaczął okropnie płakać. Facet, jak to zobaczył, chyba się

zreflektował, bo pobiegł do swojego auta i  odjechał z  piskiem opon. Ktoś

wezwał karetkę, zadzwoniłem po żonę, żeby zabrała syna, teściowie

mieszkają niedaleko tego miejsca, na Żyznej… I tyle.

Rędzia słuchał i wyobrażał sobie całą sytuację.

– Co było potem?

–  Nie chciałem wzywać policji na miejsce, bo zaraz wracaliśmy do Anglii,

ale pojechałem na obdukcję, a potem wysłałem filmik na skrzynkę komendy

wojewódzkiej. Teść jest byłym policjantem, ustanowiłem go swoim

pełnomocnikiem i  miał się zająć resztą. Naruszenie nietykalności cielesnej

jest przestępstwem, więc sprawa została z  automatu skierowana do sądu.

Dostał też mandat i czasowo zatrzymano mu prawo jazdy za spowodowanie

ryzyka katastrofy w  ruchu czy coś takiego… Mimo przewidywanych

trudności z  przyjazdem na rozprawy i  mimo że liczyłem się z  tym, że

sprawa będzie się ciągnąć – nie odpuściłem. Przed pandemią odbyła się

jedna rozprawa, tuż przed pierwszym lockdownem. Mamrotał jakieś

przeprosiny, ale to było na pokaz, chciał się wybielić. Nie było w  tym krzty

szczerości ani chęci zadośćuczynienia. Widział pan filmik? – Rędzia

przywołał na twarz nieokreślony grymas, który miał oznaczać odpowiedź,

jakiej Bliziński się spodziewał, a  równocześnie dla bezpieczeństwa nie

dawał jej wprost. – Gnój groził mi przy moim małym dziecku. Wrzeszczał, że
mnie dojedzie, chciał, żebym wysiadł, to mi przypierdoli. Jak pan wie, nie

musiałem wysiadać, zrobił to przez okno. Nie chodzi o  to, że jestem wątłej

budowy ciała, że nigdy się nie biłem i  pewnie by mnie stłukł jeszcze

mocniej, gdybym wysiadł. Nie chodzi o  moją urażoną dumę, bo mam to

w  dupie, rozumie pan? Nie chodzi nawet o  rozbite okulary i  nos. Chodzi

o  to, że skurwiel tak bardzo przestraszył dziecko, że musimy teraz chodzić

do psychologa. Synek zaczął się moczyć w  nocy, nie chce spać sam, zaczęły

się problemy ze szkołą, jakby tej cholernej pandemii było mało. Nie

chciałem darować gnojowi. Nie mogłem. Zgłosiłem to dla swojego dziecka.

I  konsekwentnie to ciągnąłem. A  najgorsze, że i  tak żaden wyrok nie

sprawi, że on zrozumie, co zrobił. Jaką krzywdę wyrządził mojemu dziecku.

Ale tak trzeba było zrobić… Może zastanowi się przynajmniej następnym

razem, zanim zrobi coś podobnego, choćby z  tego powodu, że znów straci

prawo jazdy, może nawet na zawsze. Kto wie, czy to nie uratuje następnego

dziecka przed problemami, jakie ma teraz moje.

Rędzia zamknął na chwilę oczy. Znów poczuł ten uścisk ręki, tę siłę

wyrywającą go z  butów, znów zobaczył oczy tamtego człowieka i  niemal

poczuł zapach papierosów. Który z  tych ojców zrobił dobrze? Jego, który

odpuścił człowiekowi winnemu śmierci kilku osób w  imię bezpieczeństwa

rodziny, czy ten młody człowiek, który zawziął się na gangstera, nie

zważając na nic? I czy to było takie ważne, który miał rację? Obaj zrobili to

dla dzieci. Swoich i nie swoich. Dla ich bezpieczeństwa.

– Dziękuję, panie Mateuszu – mruknął. – To wszystko, nie zajmuję więcej

czasu. Życzę panu powodzenia. I  dużo zdrowia synowi… Pani mecenas… –

Skinął głową.

–  Wie pan. – Bliziński zawahał się przez sekundę i  zerknął szybko na

Rozenberg. – Może nie powinienem tego mówić, ale ja… Nie żałuję go. Nie

mogę mieć pewności, jakim był człowiekiem, ale wiem, że nie był dobry. To

nie była sytuacja, która czasem zdarza się nam wszystkim, kiedy mamy zły

dzień i  coś nas wyprowadzi z  równowagi, tak że tracimy nad sobą

panowanie. On taki po prostu był. Przekonanym o  własnej sile

skurwysynem, nieuznającym żadnych świętości. Zero empatii. Zero litości.

Zero mózgu.

Rędzia wiedział, że ten incydent będzie tkwił w  Blizińskim do końca

życia. I  oby tylko w  nim, a  nie w  jego dziecku, bo on sobie z  tym poradzi,

a  ono prawdopodobnie nie… Rozłączył się i  jeszcze przez jakiś czas

wpatrywał w  granatowe pole, na którym przed chwilą byli Bliziński i  jego


prawniczka. Potem napisał krótką notatkę, którą wydrukował i  dołączył do

akt śledztwa. Nie miał złudzeń, że pomimo ogromu nieszczęścia, jaki krył

się w jej treści, dla sprawy była gówno warta.

I  choć znów przeszło Rędzi przez myśl, że ów ktoś, kto na zawsze odciął

Sekulskiemu dopływ powietrza, naprawdę przysłużył się społeczeństwu, to

nie zmieniało to faktu, że tak miało być: gówniana notatka w  gównianym

śledztwie.
12
 

Plama krwi na koszuli Sekulskiego, którą pewnej nocy widziała jego

sąsiadka, nie dawała Rędzi spokoju. Nie dawała tak bardzo, że pojechał na

Jasne Błonia, żeby jeszcze raz porozmawiać z  Justyną Wróbel. Miał

nadzieję, że nie wyszła na kijki i zastanie ją w domu.

Nie wyszła. Brzęknął domofon, potem na posadzce wewnętrznego patio

rozległo się cichutkie skrzypienie podeszew jego butów, a  na końcu

szczęknął zamek w  drzwiach jej mieszkania. Wpuściła go do środka. Nie

zamierzał co prawda się rozgaszczać, bo rozmowa miała być króciutka, ale

przecież nie mógł stać przy drzwiach. Wszedł więc do salonu i znów uderzył

go kontrast między jego widną przestrzenią a  ciasnotą jego „M” na osiedlu

Przyjaźni.

– Kilka szybkich pytań, pani Justyno – powiedział, siadając na kanapie. –

Mówiła pani, że widziała niedawno Sekulskiego na klatce schodowej,

zakrwawionego.

–  No, zakrwawionego to przesada. Miał dużą plamę na koszuli, ale

mówiłam panu, że podobno z kimś się pobił…

– Duża była ta plama?

– Bardzo. Wielkości, ja wiem… – Rozejrzała się po pokoju, szukając czegoś

do porównania, ale zrezygnowała z tego po chwili. – No, duża.

– A Sekulski nie miał śladów pobicia na twarzy?

– On? Nie, nie miał.

– Na pewno?

– Z całą pewnością.

– Pamięta pani, kiedy to było?

– Oczywiście.

– Naprawdę? – Rędzia spojrzał na nią podejrzliwie.

– Tego dnia miałam urodziny, byłam na kolacji z przyjaciółmi.

– No tak, wspominała pani o kolacji… Czyli kiedy?

– Jedenastego grudnia. No, dwunastego, bo było już po północy. A to takie

ważne? – Jej oczy znów błysnęły drapieżnie.

–  Jeszcze nie wiem. – Dał jej nadzieję nikłym uśmiechem. – Być może.

Serdeczne dzięki.
Wyszedł na zewnątrz i  tym razem nie zdołał się opanować. Wpadł do

„Między Wierszami”, kupił kubek gorącej czekolady i  wyszedł przed lokal,

a potem stojąc na schodkach i gapiąc się na nagie gałęzie platanów, popijał

ją drobnymi łyczkami, rozmyślając o  Bejcy i  bardzo dużej plamie krwi na

koszuli.

Skoro Sekulski nie miał na twarzy śladów pobicia, to krew musiała być

kogo innego. Mógł co prawda dostać lekko w  nos, który jest przecież mocno

unaczyniony i krwotoki z niego bywają obfite, ale gdyby tak było, plama nie

byłaby duża, bo Sekulski od razu próbowałby go zatamować. To musiała być

albo ostra bitka, w  której wobec braku widocznych obrażeń to Sekulski był

zdecydowanie górą, albo…

Coś Rędzi mówiło, że wie, o  co może chodzić. Dopił czekoladę, wyrzucił

kubek i  poszedł do auta. Od razu po powrocie do komendy sprawdził

w  policyjnym systemie rejestrującym zgłoszenia zdarzeń dzień, w  którym

sąsiadka Bejcy widziała go zakrwawionego. Poczuł mrowienie na karku,

kiedy okazało się, że rano dwunastego grudnia w  okolicach przedszkola na

Cegielskiego znaleziono zwłoki Marcina Skowrońskiego. Zginął od ciosu

zadanego ostrym narzędziem prosto w  serce. A  przy takich obrażeniach

zwykle jest dużo krwi, która tryska z  niewielkiej często rany pod sporym

ciśnieniem. Czynności w  sprawie w  komendzie wykonywał Baszak, a  więc

Jarek Berdak, którego naczelnik wyznaczył na zastępstwo, może coś

wiedzieć. Ale najpierw Rędzia zadzwonił do dzielnicowego z  rejonu

zamieszkania Skowrońskiego, który udzielił mu informacji, na jakich Rędzi

zależało. A najbardziej na danych koleżków od kieliszka.

Pojechał tam niezwłocznie.

Ta część Niebuszewa traciła powoli swój klimat, porównywalny z  tym

z  warszawskiej Pragi. Na pustych do tej pory miejscach pojawiały się

plomby i  nowoczesne osiedla, którymi deweloperzy prowokowali napływ

nowej ludności o  nieco innych upodobaniach, perspektywach i  celach

życiowych niż te, które miała, a  raczej których nie miała, zdecydowana

większość żyjących tu od pokoleń ludzi. Proces ten prócz powstawania nowej

zabudowy objawiał się również zatrzęsieniem samochodów, powstawianych

w każdą wolną przestrzeń, której nie zajęły budynki. Zabudowa tego rejonu

miasta stanowiła przedziwną mieszankę typowej dla niemieckiej

urbanistyki okresu przedwojennego proletariackiej zabudowy, bloczysk

z czasów słusznie minionych i cudów architektury współczesnej w wydaniu

wczesnego okresu po transformacji ustrojowej.


Andrzej Sidorczak mieszkał na Dembowskiego w poniemieckim budynku.

Zajmował coś w  rodzaju kawalerki wyodrębnionej dawno temu z  większego

mieszkania, w  czasach, kiedy obowiązywały przydziały i  kwaterunki,

a  każdy dodatkowy metr kwadratowy powierzchni był na wagę złota. Okna

zatęchłego i  zaniedbanego mieszkanka wychodziły na wąski zadrzewiony

skwer w  kształcie klina wbitego między ulicę a  tory kolejowe. Za

pozbawionymi liści drzewami majaczyły nowe wysokościowce osiedla

Jarzębinowego, upchnięte w  owym klinie od strony torów. Rędzia stał przy

oknie, patrzył na ten smutny widok i  usiłował powstrzymać cofającą się

czekoladę. Była już chyba w okolicach przełyku i komisarz wręcz modlił się,

żeby utrzymać chociaż taki stan. Smród był wręcz nieznośny. Nie mógł

wyjść z  Sidorczakiem na zewnątrz, bo ten leżał w  łóżku ze złamaną nogą:

ledwo dokuśtykał do drzwi, żeby komisarza wpuścić. Elektryczne

„słoneczko” stojące przy łóżku gospodarza rozgrzało otoczenie do

temperatury właściwej saunie tureckiej i  wszystkie zapachy i  smrody

mieszały się ze sobą niesione słupem gorącego powietrza znad grzejnika.

Istna mieszanka wybuchowa. Rędzia był o  krok od otwarcia okna, ale

walczył dalej, bo bał się, że tlen tylko pogorszy sytuację i nastąpi zapłon od

rozgrzanej do czerwoności spirali. Zacisnął mocniej na nosie metalowy

pasek maseczki, ale to niewiele pomogło, smród i  tak wpełzał przez szpary

na załamaniach.

– Już mnie policja pytała o Pelego. – Sidorczak machnął ręką.

– Pelego? – Komisarz odwrócił się od okna.

–  Tak tu wszyscy mówili na Skowrońskiego. Jak był mały, podobno

w trampkarzach Pogoni grał. Ale zamienił piłkę na wódkę.

Rędzia milczał przez chwilę, zastanawiając się, co zamienił Sidorczak, po

czym stwierdził, że go to nie interesuje

– I co im pan powiedział? – zapytał.

–  Nic. – Ręce leżące na nie pierwszej czystości kołdrze uniosły się lekko

i  opadły. – Nie wiem, kto go zaciukał. Pewnie się komuś naprzykrzał. Od

paru lat miał zjazd, panie, prościutko do grobu na własne życzenie jechał.

Chlał na umór, męczył ludzi o drobne na piwko, wpieprzał się na libacje, na

które nikt go nie zapraszał, byle tylko się napić. Czegokolwiek. Razem

z  Tapicerem, zresztą obaj chyba się ścigali, który pierwszy, i  Tapicer

wygrał, wie pan? Zachlał się na śmierć pierwszy. Ale życie jest dziwne, bo

Pele przeżył go tylko o dwa dni. Ledwo Tapicera w worku z domu wynieśli,

Pelego zaciukali. Na to chyba się mówi prawo serii, co nie?


– Jak się nazywał ten tapicer?

– Tapicer to ksywa, bo taki miał zawód wyuczony, chociaż w życiu to obijał

chyba tylko mordy, a nie meble. Misiek Uhlig się nazywał.

– Czyli Michał?

– No, Michał…

– Ci dwaj trzymali się razem?

–  Taa, od lat. Razem chlali i  razem umarli. No, prawie razem. Jeszcze

jakieś interesy też razem robili, ale chyba coś im nie szło. Wspólnik trochę

do nich nie pasował. – Roześmiał się chrapliwie.

– Oni robili interesy? – Rędzia zmarszczył brwi. – Z kim?

– Przyjeżdżał taki jeden, przywoził „łychę” i gadali. To były zwykłe chamy,

więc poprosili, żeby następnym razem przywiózł zwykłą czystą, bo oni nie

chcą pić jakiegoś gówna. Whisky była dla nich gównem, co prawda zwykły

czerwony Jaś Wędrowniczek, ale zawsze whisky, co nie? – Sidorczak

pociągnął nosem z  miną konesera. – W  każdym razie gadali z  nim

o interesach. Pytaliśmy czasem z chłopakami o jakich, to nie chcieli mówić.

Zabronił podobno. Zabrał ich raz do miasta, do magistratu i wyrobił dowody

osobiste, bo Misiek miał nieważny, a  Pele w  ogóle zgubił, bo on wszystko

gubił, a  mózg to chyba jeszcze w  dzieciństwie. Potem ten gość przywoził

jakieś kwity do podpisania, z  komputerem siedzieli w  tej jego lymuzynie,

znaczy on siedział, a  oni stali obok, dwóch gołodupców, bo ich nie chciał

wpuścić, żeby mu nie zanieczyścili chyba… – Znów wybuchnął śmiechem

brzmiącym jak uszkodzony samochodzik zabawka z  kołem zamachowym. –

Pół dzielnicy się z nich śmiało, z biznesmenów z koziej dupy.

–  Kiedy to było? – Rędzia całkiem zapomniał o  czekoladzie i  truciźnie,

którą oddychał przez ostatnie kilka minut.

–  A  bo ja pamiętam? W  zeszłym roku na pewno, już ta plandemia była.

Ciepło było wtedy na dworze.

– Jakie to było auto?

– Buma. Ładna – dodał Sidorczak tonem znawcy.

Rędzia chciał zapytać, czy przypadkiem nie zapamiętał numeru

rejestracyjnego, ale pomyślał, że tylko by się wygłupił. Miał już chyba

wszystkie potrzebne informacje. Zrobił spory krok naprzód, kosztem

męczarni, jakie przeszedł w toksycznym środowisku, ale chyba warto było.

– Dobrze, dziękuję, to wszystko… – Czuł, że przegrywa walkę ze swoją

słabością, unoszącą się w powietrzu trucizną i czekoladą.


–  Niech pan tylko zatrzaśnie za sobą drzwi, już nie będę wstawał. I  tak

koledzy potem przyjdą pomóc…

Rędzia nie pytał, w  czym pomóc, tylko ruszył do wyjścia i  wypadł na

klatkę schodową, jakby kończył bieg o  życie. Odetchnął głęboko kilka razy

i  zbiegł na dół, żeby jak najszybciej wydostać się na świeże powietrze. Na

ulicy znów wziął kilka głębokich wdechów, spojrzał w  górę, na okna nory

Sidorczaka i prawie się roześmiał.

Żył.

A potem przypomniał sobie, po co tu przyjechał i mina mu zrzedła.


13
 

–  Hej – rzucił lekko zdyszany do telefonu, kiedy Agnieszka odebrała. –

Słyszałaś może o  niejakim Marcinie Skowrońskim? Śledztwo musiała

prowadzić twoja prokuratura.

– Dlaczego pytasz? – zapytała ostrożnie.

–  Sekulski był widziany w  okolicach urzędu miejskiego z  pewnym żulem.

Załatwiali jakieś papierkowe sprawy. Potem dowiedziałem się, że to

najprawdopodobniej Bejca przyjeżdżał do dwóch pijaczków z  Niebuszewa.

Jednego z nich niedawno zaciukano. Właśnie Skowrońskiego.

Agnieszka milczała dłuższą chwilę.

– Wpadnij do mnie, najlepiej jak najszybciej, co?

Zrobił, jak prosiła. Zgłosił Kurylakowi wyjście w sprawie Sekulskiego, nie

wnikając za bardzo w  szczegóły, i  pojechał na Wawrzyniaka. Kiedy siadał

na krześle w  gabinecie prokurator Rybarczyk, czuł, jak bije mu serce. Od

jakiegoś czasu smartwatch informował, że wzrosło mu tętno spoczynkowe.

Za mało się ruszał, za dużo denerwował. Pomyślał, że chyba czas zacząć

mierzyć sobie ciśnienie.

– Co z tym Skowrońskim? – zapytał z niepokojem.

Agnieszka siedziała za swoim biurkiem. Zdjęła okulary i  ścisnęła sobie

nasadę nosa, lekko zaczerwienioną od ucisku oprawek.

–  Od jakiegoś czasu prowadzę sprawy dwóch zgonów. To znaczy jedną

umorzyłam, z powodu braku znamion czynu zabronionego. Denaci to drobne

pijaczki spod osiedlowego sklepu. Jednego znaleziono zapitego na śmierć

w jego norze na Cegielskiego, drugiego w krzakach, też na Cegielskiego.

– Pele i Tapicer…

– Kto?

– Takie mieli ksywy.

–  Śmierć tego pierwszego, nazywał się Uhlig, nastąpiła z  przyczyn,

powiedzmy, naturalnych. Był wyniszczony, w  chwili zgonu był kompletnie

pijany. Ten drugi to właśnie Skowroński. Też miał we krwi prawie trzy

promile, został pchnięty nożem, hipoteza była taka, że to sprawka któregoś

kumpla od kieliszka: wiesz, standard.

– Co ich łączyło?


–  Wtedy? Nic z  wyjątkiem statusu społecznego, zbliżonego wieku

i  nieodległego czasu zgonu oraz miejsca zamieszkania. Pewnie nawet się

znali.

– Owszem, znali się – potwierdził ponuro Rędzia.

–  No widzisz… Mimo tych związków w  ogóle ich ze sobą nie wiązałam,

w  końcu to Niebko, prawda? A  tam się nie takie rzeczy dzieją. Ale ostatnio

okazało się, że obaj byli właścicielami firm.

– Słupy?

–  Dokładnie. Obaj prowadzili działalność gospodarczą. Żule spod sklepu,

rozumiesz? Profil tych firm obejmował chyba połowę PKD, od obsługi rynku

nieruchomości po produkcję i  handel niemal wszystkim, czym się da. No

dobra, przesadzam, ale wiesz, o co mi chodzi.

– I?

–  Działały od niedawna, obie założono niemal w  tym samym czasie,

w  połowie zeszłego roku. Obie nie miały żadnych przychodów, na ich

kontach nie było żadnych operacji z  wyjątkiem przelewów do ZUS-u. Aż

miesiąc temu w  krótkim czasie pojawiło się na nich w  sumie trzy i  pół

miliona złotych tytułem zapłaty za faktury wystawione na rzecz kilku

przedsiębiorstw.

– Za co ta kasa?

– Za wykonanie konstrukcji stalowych, sprzedaż specjalistycznego sprzętu

budowlanego, jakichś nawozów. W tytułach przelewów były podane numery

faktur i  tak dalej, wszystko wyglądało na normalną transakcję zapłaty.

Tylko że nie zgadzał się numer konta, które należało do firm naszych

pijaczków.

– Skąd to wszystko wiedzieli? Znaczy, Sekulski?

–  Dziwne, prawda? Miał pełną wiedzę o  zleceniach między tymi firmami.

Mówię o tych oszukanych i tych, pod które się podszyli.

– Phising? – zapytał Rędzia.

Była to coraz popularniejsza metoda ataku cybernetycznego w  celu

dokonania oszustwa polegająca na podszywaniu się pod inną osobę czy

firmę, z  pominięciem łamania wszystkich wymyślnych zabezpieczeń

stosowanych przez użytkowników systemów informatycznych. Była prosta

i  skuteczna właśnie dlatego, że celowała nie w  system, tylko

w nieświadomego podstępu użytkownika.

– Też, ale…
– To zapewne Sekulski ich wykorzystał – przerwał jej. – Wszystko pasuje.

Tylko o ile wiem, Bejca nie był jakimś informatycznym geniuszem.

– Nie musiał. Może kogoś miał, choć to wbrew pozorom niestety wcale nie

jest zbyt skomplikowane. Chodzi o  to, jak zaczęli. Żadne wyszukane

podchody, wykradanie danych, instalowanie oprogramowania do

przejmowania haseł. Nie było prób włamania się na skrzynki, nic takiego.

Te firmy, trzy, zrobiły coś w  rodzaju audytu informatycznego: specjaliści

stwierdzili, że nie było wycieku danych, które mogłyby pozwolić na zrobienie

takiego numeru. Wszystko zbiegło się w  czasie, w  jednym przypadku

sprowokowano nawet jakieś opóźnienie, bo zapewne chodziło im o to, żeby te

przelewy poszły w jeden dzień. I poszły. A tych pieniędzy, jak się domyślasz,

już na tych kontach nie ma. Wytransferowano je na zagraniczne konta,

zamieniając najpierw na euro przez internetowy kantor.

– Skąd więc mieli te dane?

–  Parę miesięcy wcześniej w  Szczecinie zdarzyło się kilka napadów na

listonoszy, pamiętasz?

–  Tak. Za żadnym razem nie skradziono kasy, bo oni jej po prostu przy

sobie nie mieli. Trochę huczeliśmy z tych partaczy.

– Ale ich nie znaleźliście?

– No, nie…

–  Im nie chodziło o  kasę, Tomek. Wszystkie dane potrzebne do przekrętu

mieli z  papierowej korespondencji ukradzionej listonoszom. Poprosiłam

pocztę o  sprawdzenie list wysyłkowych, taką korespondencję zwykle

przesyła się za zwrotnym potwierdzeniem odbioru albo chociaż poleconym.

Wśród skradzionych przesyłek były wysłane przez tych kilka firm, które

potem zostały oszukane: oryginały faktur, jakieś umowy, ogólna

korespondencja i  tak dalej. Papier firmowy, pieczątki, dane kilku

pracowników. To wystarczyło, żeby zorientować się w  charakterze

współpracy oraz poznać trzy firmy, na których się skupili. To dość

powszechne oszustwo, jego ofiarami padają spółki państwowe, samorządowe

i  prywatne. Straty to zwykle minimum kilkadziesiąt tysięcy w  przypadku

małych firm. A  tu mamy duże firmy. Wykonawcy robót publicznych, gdzie

mamy do czynienia z  dużymi pieniędzmi. Prokuratura okręgowa prowadzi

śledztwo w sprawie tych oszustw i kiedy powiązali numery wykorzystanych

kont z  prawdziwymi firmami, wyszły nazwiska tych moich trupów, więc

zwrócili się do mnie. Myślisz, że właśnie tego mieliśmy nie odkryć?

– Możliwe.
– Co z tym zrobimy? Spodziewam się, że obejmą tę sprawę nadzorem.

–  Nic nie robimy. – Rędzia wzruszył ramionami. – W  zasadzie ty nic nie

zrobisz. Chyba że okręgówka faktycznie wetknie nos i  na przykład każą ci

podjąć śledztwo w  sprawie tego zapitego, ale wtedy się nie śpiesz. Z  tym

Skowrońskim też się nie śpiesz. Nie ma oficjalnego powiązania Sekulskiego

z tymi dwoma i to nas ratuje. Dobra, powęszę dalej, nieoficjalnie. Nic z tego

nie znajdzie się w papierach, ale może dowiemy się o nich czegoś więcej.

– Po co?

– A nie chcesz wiedzieć, kto spieprzył ci życie?

–  Jest chyba coś ważniejszego niż ta wiedza, Tomek. Bezpieczeństwo

Artura. Pamiętasz jeszcze o nim?

–  Tak. Zrobimy, co chcą: popchniemy śledztwo na manowce, ale tylko

oficjalnie. O  to im chodzi, tak? Przecież to nie dotyczy Bejcy, prawda? Nie

wiedzą, że my wiemy o  tym związku z  oszustwami. Posłuchaj… Czy kiedy

dostałaś sprawy tamtych zgonów pijaczków, też wcześniej kazali ci podać

daty dyżurów?

–  Chyba tak. Tak, pamiętam, że to się zdarzyło dwa razy: teraz

i  wcześniej. Ale mówiłam ci: sprawę pierwszego zgonu umorzyłam z  braku

cech świadczących o  udziale osób trzecich, a  drugi… U  ciebie prowadzi

śledztwo ten… Baszak, chyba, tak się nazywa?

– Tak.

–  Sprawca pozostaje niewykryty, jako motyw przyjęto pijacką kłótnię:

jeden cios prosto w  serce, zapewne bez mierzenia. Wszystko stało się

w krzakach. Myślisz, że Baszak… – Zawiesiła na chwilę głos. – Też?

– Nie sądzę. Nie wiem – oznajmił Rędzia po chwili zastanowienia. – Ale to

byłoby dziwne, skoro mieli mnie. A  nie wzbudziło twoich podejrzeń to, że

chcieli znać te daty, kiedy jesteś na miejscu, a potem zdarzyły się zgony?

–  Nie. Może to brzmi dziwnie, ale w  tamtej chwili w  ogóle tego nie

wiązałam. Przecież wiesz, ile podobnych spraw jest rocznie?

–  Niby tak. – Westchnął. – Czyli chcieli mieć pewność, że to właśnie ty

pojedziesz na miejsce zdarzenia, cokolwiek miało nim być. Żule: ty. Bejca:

ty. Wszystko akurat w  dzień twojego dyżuru. I  wszystko to na obszarze

działania twojej prokuratury.

–  Kazali mi wtedy wybrać jakąkolwiek rejonówkę w  Szczecinie. Skąd

wiedzieli, że akurat Szczecin–Niebuszewo?

–  Bo to nie miało wtedy znaczenia. Ważny był Szczecin. Skoro dostałaś

posadę w  Niebuszewie, to zabili Bejcę w  tym rejonie. Z  Uhligiem


i Skowrońskim to samo: wybrali żuli z Niebuszewa. I już…

– Fakt… A listonosze?

–  To nie mogłaś być ty. Nie chcieli, żebyśmy to powiązali. Te dwie sprawy

nie mogły być powiązane… Zresztą tam nikt nie zginął, nie ukradziono

pieniędzy, więc nie było wielkiej afery.

– Ale związek w pewnym momencie stał się oczywisty?

– Dla nas. I czy oni zakładali, że może się tak stać?

– Myślę, że głupotą byłoby mieć pewność, że nie. A oni głupi nie są.

–  Właśnie, i  to mnie zastanawia. Bo skoro ci nie powiedzieli, że masz ich

kryć, to po co zabili tych żuli akurat na twoim dyżurze? Ryzyko powiązania

tych spraw wzrosło, bo mogłaś to jakoś połączyć, skoro nie zabronili ci

działać normalnie. Co najwyżej mogło chodzić o  maksymalne opóźnienie

odkrycia tego związku, tylko wciąż nie wiemy po co…

–  Ten alkoholik, ten pierwszy… Tam naprawdę nie było śladów działania

osób trzecich, Tomek. Może to przypadek?

– Ile miał promili?

–  Cztery i  pół. Ale przyczyną zgonu była ostra niewydolność trzustki.

Dziwiło mnie, że nikt go nie słyszał, to jeden z  najsilniejszych bólów, jaki

może odczuwać człowiek. Medyk stwierdził, że musiał być nieprzytomny

i chociaż tyle mu się udało: umarł bez bólu…

– Mogli go napoić na siłę.

–  Alkoholika, na siłę? On miał w  żyłach więcej cząsteczek alkoholu niż

czerwonych krwinek.

–  Ale aż cztery i  pół promila? Zlecałaś szczegółowe badania

toksykologiczne po sekcji?

–  Nie. Uznałam, że nie ma potrzeby, skoro były promile i  cechy ostrej

niewydolności trzustki.

– No to już się nie dowiemy.

– A Sekulski? Nasz wspólny trup?

–  I  to jest kolejna zastanawiająca rzecz. Dziwi mnie, czemu zrobili to

z  takim hukiem. Zamiast po cichu usunąć Bejcę, podali nam go na tacy.

Każda gazeta o  tym trąbiła. Nawet śladów nie zatarli. Tego nie rozumiem.

Partactwo? Odwrócenie uwagi od czegoś istotnego? To jest właśnie jeszcze

jedna rzecz, która mnie bardzo zastanawia. Po co ten cyrk z torpedowaniem

śledztwa? Zobacz, rozkręcają całą akcję, w której tyle rzeczy może nie wyjść,

więc muszą mieć przygotowane plany awaryjne. Logistyka, pieniądze,


ludzie, którzy są w  to zaangażowani, a  wiadomo, że im więcej ludzi, tym

trudniej utrzymać wszystko w tajemnicy…

– Noo?

–  A  wystarczyłoby przecież, żeby Bejca zniknął bez śladu. To najprostsze

rozwiązanie! Myślisz, że to dla nich problem? Skoro mają ludzi od porwań,

tych, którzy zajęli się Arturem, mają kogoś od zabójstw, bo ktoś Bejcę zabił,

to dlaczego nikt od nich nie może zająć się profesjonalnym pozbyciem się

zwłok? Można je rozpuścić w kwasie, zabetonować, utopić na środku Jeziora

Dąbskiego, cholera, sposobów jest mnóstwo, a  jednak pozwalają, żeby

zwłoki zostały znalezione i  żeby zajęli się nimi śledczy. I  tak jak niedawno

wspomniałaś, to nie ja prowadzę śledztwo, tylko wykonuję większość

związanych z  nim czynności. Ty je zlecasz mnie i  różnym instytucjom.

I nawet jeśli my dwoje ich kryjemy, to przecież inni mogą znaleźć coś, na co

nie mamy wpływu. Na przykład anatomopatolog… No przecież to się kupy

nie trzyma!

–  Właśnie po to jesteśmy, Tomek: jeśli ktoś coś znajdzie, my to mamy

zgubić.

–  Dokładnie, Aga. Tylko pytam jeszcze raz po co. Przecież gdy nie ma

zwłok, nie ma śledztwa. Nawet gdyby ktoś zgłosił zaginięcie Bejcy, tylko

byśmy na komendzie parsknęli śmiechem… No, wiesz, o  co mi chodzi.

I  dlatego boję się, że możemy się jeszcze zdziwić. Boję się po prostu, że oni

szykują coś grubego. I  zastanawiam się, jakie role w  tym teatrzyku

zaplanowali dla nas.

– Może po prostu przedobrzyli?

Rędzia spojrzał na Agnieszkę ciężko.

–  Coraz bardziej w  to wątpię. A  wiesz dlaczego? Bo przypomniało się, co

powiedział ten „łącznik”, kiedy rozmawialiśmy pierwszy raz. „Płacą mi za

to, żebym dobrze wiedział, co robię”. I jak na razie wszystko wskazuje na to,

że tak właśnie jest. Że oni dobrze wiedzą, co robią… I  jeszcze jedna rzecz:

nie gadamy o sprawie przez telefon, dobrze?

– Dlaczego?

– Na wszelki wypadek.

– Myślisz, że mogą nas podsłuchiwać?

–  Nie wiem. Zakładam najgorsze. Więc jeśli będziesz chciała pilnie o  tym

pogadać, to po prostu spotykamy się w twarzą w twarz, dobra?

Spojrzała na niego szeroko otwartymi oczami.

– Nie przesadzasz?
–  Nie – odparł twardo. – To podstawowy środek bezpieczeństwa, nie

wymaga specjalistycznego sprzętu ani nakładów finansowych. Po prostu

ostrożność. To się opłaca, Aga. Na dłuższą metę zawsze…


14
 

Na zewnątrz panował już mrok, jak zwykle o tej porze zimą. Była trudna do

określenia pora, coś pomiędzy późnym popołudniem a  wieczorem, kiedy

człowiek ma już świadomość, że powoli zbliża się koniec dnia, ale jest

jeszcze sporo do zrobienia. Rędzia czyścił sprzęt grający, poświęcając temu

zajęciu maksimum uwagi. Odprężało go to, bo choć przez chwilę mógł nie

myśleć o  sprawie Sekulskiego. Czy raczej o  swojej sprawie… Nagle z  tego

błogiego stanu wyrwał go głos Bożeny, która siedziała przy komputerze

w sypialni.

– Tomek, chodź no!

Westchnął i odłożył delikatną szmatkę, którą przecierał amplituner.

–  Co się stało? – Stanął w  drzwiach ich sypialni, która nieodwołalnie

musiała stać się w końcu pokojem Patryka albo Piotrka.

Chłopcy rośli, powoli zaczynały się konflikty na tle terytorialnym.

– Popatrz… – Bożena pokazała mu monitor.

Zobaczył logo ich banku, więc zorientował się, że sprawdza stan konta.

– Co? Pięćset plus nie przyszło? – zapytał żartobliwie.

Może nie żyli na krechę, ale rzadko kiedy stan ich finansów przekraczał

sumę ich pensji.

–  Pięćset razy trzysta, a  nie pięćset plus – powiedziała z  wyraźnym

zaskoczeniem w głosie. – Sto pięćdziesiąt tysięcy.

–  No to jesteśmy bogaci. – Rędzia się roześmiał. – Dali ci podwyżkę? Czy

to wyrównanie?

– Chyba za dwa pokolenia wstecz – mruknęła, też rozbawiona. – Co teraz?

–  Nic. – Rędzia wzruszył ramionami. – Trzeba zadzwonić do banku

i wyjaśnić pomyłkę. Skąd ten przelew?

– Od jakiegoś Michała.

– Za co?

– Nic nie ma w rubryce tytułu przelewu. Gość się walnął.

–  Jak można walnąć się na sto pięćdziesiąt koła, Bożena? To chyba

wymaga jakichś potwierdzeń w banku?

–  Nie wiem, nie mam doświadczenia. – Popatrzyła na niego znacząco. –

Ty masz?
Rędzia gapił się w  ciąg sześciu magicznych cyfr i  myślał, że to naprawdę

przyjemnie wygląda.

–  Ciekawe, czy się już zorientował? Jak tak, to pewnie osiwiał. To fajne

uczucie, wiedzieć, że ma się taką kupę forsy. Proponuję je zapamiętać, bo to

więcej się nie zdarzy. Zadzwonisz do banku?

– Tak. A zrobisz mi w tym czasie kawy?

– Jasne. – Uśmiechnął się do niej i poszedł do kuchni.

Włączył ekspres, wsypał kawę, napełnił zbiornik na wodę i  słuchając

odgłosów mielenia ziaren, patrzył w okno, na otulone lekką mgiełką ogródki

działkowe: jak okiem sięgnąć gołe, pozbawione liści gałęzie. Na zewnątrz

było obrzydliwie. Z  pokoju dochodził cichy głos Bożeny rozmawiającej przez

telefon, ale umilkł dość szybko. Nagle Rędzia poczuł, jak serce niemal staje

mu w  piersiach. Odwrócił się jak automat od okna i  pomaszerował do

pokoju. Kiedy stanął w  drzwiach, Bożena obejrzała się i  widząc go,

powiedziała:

–  Nie trzeba składać nawet reklamacji, trzeba zrobić przelew zwrotny,

w tytule wpisać na przykład „zwrot omyłkowo przelanej kwoty”, i tyle. Co…

Co ci się stało? Tomek?

Wszedł do pokoju na sztywnych nogach.

– Pokaż mi to – zażądał nieswoim głosem.

Odsunęła się lekko, a  on jej pomógł, trochę za mocno ściskając

nadgarstek.

– Au, co ty wyprawiasz? – fuknęła.

– Przesuń się, proszę. – Nie patrzył na nią, tylko wbijał wzrok w monitor,

jakby chciał go przepalić na wylot.

– Co się z tobą dzieje, człowieku?

– Przelałaś z powrotem? – Spojrzał na nią nieprzytomnie.

– Tak, powiedziałam ci, co mówili w banku…

– Czemu nie poczekałaś?

– Na co?

Oblizał usta. Właśnie, na co? Wszedł w  historię operacji i  sprawdził dane

nadawcy dziwnego przelewu. Faktycznie, nie było tytułu, z  jakiego go

dokonano, ale dane osoby, która go zrobiła, powiedziały Rędzi wszystko.

Facet nazywał się Michał Uhlig.

– Tomek, co się stało? – Głos Bożeny dochodził do niego jak przez watę.

Działo się coś, nad czym nie miał kontroli. Pytanie, od jak dawna jej nie

miał.
– Nic się nie stało. – Wstał od biurka. – Muszę wyskoczyć na chwilę.

– Gdzie?

– Służbowo.

– Służbowo? – Bożena spojrzała na niego krzywo. – Mam szykować miskę?

– Nie, wrócę góra za godzinę. Przepraszam. – Wziął ją za rękę i pogłaskał.

– Chyba za mocno cię ścisnąłem.

– Owszem, bolało. A ja dalej nie wiem, o co chodzi.

– O nic nie chodzi. – Z trudem przywołał na twarz uśmiech. – Coś mi nie

pasuje, nie lubię takich dziwnych pomyłek. Wiesz, że jestem podejrzliwy.

– To się już przeradza w jakąś obsesję, Tomasz.

– Możliwe – przyznał.

– Zamierzasz coś z tym zrobić?

– Tak. – Pochylił się i pocałował ją w czoło. – Zamierzam…

Nawet nie dzwonił, tylko pojechał prosto do Agnieszki; droga do niej zajęła

mu niecałe siedem minut. Zanim wysiadł, sprawdził jeszcze coś w  telefonie

i znów go zmroziło, choć jeszcze chwilę wcześniej łudził się, że panikuje bez

sensu, a  wszystko jest naprawdę bardzo dziwnym przypadkiem. Potem

wysiadł i  wszedł do bramy, drzwi znów były otwarte. Wbiegł na górę,

zadzwonił do jej drzwi i  wszedł do mieszkania, zanim jeszcze zdążyła na

dobre je otworzyć.

– Co się stało? – zapytała zaskoczona.

Usiadł na kanapie i ukrył twarz w dłoniach.

– Jak się nazywały te firmy?

– Jakie firmy?

–  Te, których właścicielami byli Skowroński i  Uhlig? Ci od listonoszy

i wałków z fakturami?

– Po co ci to?

– Pamiętasz czy nie?

– Jezu, nie bardzo… A po co ci to akurat teraz?

– Spróbuj sobie przypomnieć, dobra?

– Tomek, nie pamiętam, naprawdę…

– Borvix, przez „v” i „x”. Mówi ci to coś?

–  Wiesz co… Możliwe, że jedna z  nich tak się nazywała. W  nazwie miała

na pewno „x”, tyle pamiętam, być może to faktycznie to, a co?

– Kurwa… – szepnął.

– Co się stało?

– Coś się dzieje, Aga. Chyba coś nie idzie tak, jak miało iść.
– W jakim sensie? – zaniepokoiła się.

–  Dziś dostaliśmy omyłkowy przelew na nasze konto; moje i  Bożeny.

Mamy wspólne.

– To się zdarza. Pomyłka, nie wspólne konto.

– Pomyłka na sto pięćdziesiąt tysięcy?

– Jeezu…

– Jezus nie ma z tym nic wspólnego.

– Kto był nadawcą?

– Michał Uhlig. Pisane przez „h”. To nie przypadek, choć przez chwilę się

łudziłem, że to może zbieżność nazwisk. Ale skoro facet ma firmę…

– Tomek…

–  Sprawdziłem typa. Wyskoczył mi KRS i  spółka „Borvix”. Wtedy

zacząłem się już naprawdę denerwować.

– Przecież on nie żyje! Kto zrobił przelew?

– Jego mocodawca.

– Sekulski też nie żyje!

–  Bo on nie był mocodawcą, tylko również słupem. Oczywiście tego nie

wiedział, myślał, że to on pociąga za sznurki. A  kiedy sobie uświadomił, że

jednak nie do końca, nie mógł już zrobić nic poza wsadzeniem palca pod tę

cholerną linkę, którą go uduszono. Tyle zdążył…

– Chryste… Co zrobiłeś z pieniędzmi?

–  Jak to co? Przelałem z  powrotem na konto nadawcy, co innego miałem

zrobić?

– Dzwoniłeś do banku?

– Tak. Znaczy… Bożena dzwoniła.

– I co?

– Nic. Nawet reklamacji nie trzeba było składać. Poradzili, żeby po prostu

oddać, napisać, że pomyłka i po sprawie.

– O co tu może chodzić?

Rędzia poczuł oblewającą go falę gorąca, jakby to pytanie właśnie teraz

w pełni uświadomiło mu zagrożenie. Jeszcze niesprecyzowane, ale pewne.

–  Ktoś mnie wrabia, Agnieszka – powiedział. – Ktoś mi kręci pętlę na

szyję, tak to wygląda. Ty nie zauważyłaś niczego podejrzanego w  swoim

otoczeniu? Dziwnych akcji, przelewów, prezentów pod drzwiami?

– Nie… – odparła z wahaniem. – Myślisz, że…

–  Nie wiem. Jakby co, nic o  sobie nie wiemy, Aga. Łączyły nas sprawy

zawodowe, i  tyle. Nie wiesz niczego o  moim życiu prywatnym, ja nic nie
wiem o  twoim… – Zastanowił się przez chwilę i  zdał sobie sprawę, że to

drugie jest akurat prawdą.

–  A  jeśli wyjdzie nasz… romans? – zapytała cicho. – Pamiętaj, że mają

nasze zdjęcia.

Rędzia znów się zamyślił. To niestety było prawdopodobne. W  razie czego

to pierwsza rzecz, jaka wyjdzie na jaw. Posłużą się tym w  pierwszej

kolejności, jeśli będą chcieli ich skompromitować.

– Bzyknęliśmy się raz, i tyle – powiedział zdecydowanie. – Byliśmy pijani,

wspominaliśmy dawne czasy, straciliśmy kontrolę nad sytuacją, zdarza się.

I  więcej nic. Nie było między nami niczego poza tym. Trzymamy się tego,

choćby nie wiem co. Zresztą… Przecież tak było, prawda? – Zawiesił głos.

Nie odpowiadała, tylko oddychała przez nos.

– Nie do końca, Tomek – powiedziała po chwili.

– Było. – Popatrzył jej twardo w oczy. – Nie zastanawiaj się nad tym. Nie

odbiegaj od tej wersji i  nie wracajmy do tamtej, dobrze? Prawdopodobnie

musimy szykować się na najgorsze.

– Czyli?

–  Nie mam pojęcia – przyznał bezradnie. – Lecę. Trzymaj się, Aga.

Cokolwiek by się działo, trzymaj się.

– Mówisz tak, jakbyś się żegnał.

– Co? – Roześmiał się. – Skąd ci to przyszło do głowy?

– Mnie już wszystko przychodzi do głowy, Tomek, rozumiesz? Wszystko!

–  Będzie dobrze. Róbmy swoje i  miejmy nadzieję, że się od nas w  końcu

odpierdolą. – Spojrzał jej w oczy. – Tak?

– Tak – szepnęła.

Martwił się o  nią. Była w  złej formie i  to się chyba pogłębiało. Jemu też

nie było łatwo, ale nie pozostawało mu nic innego, jak robić to, o  czym

wspomniał przed chwilą: czyli robić swoje.

Wrócił do domu akurat na kolację.


15
 

Minęło kilka dni. W  tym czasie nic się nie działo, co powinno komisarza

trochę uspokoić, ale tak się nie stało. Wciąż myślał o  tajemniczym

przelewie, a  także o  innych rzeczach. Obecnie był w  fazie ostrożnego

optymizmu: skoro nic się nie działo, to może faktycznie przelanie pieniędzy

z powrotem załatwiło sprawę?

Znów był wieczór, tym razem bardzo mroźny. Rędzia miał tego dnia wolne.

Teraz brał prysznic.

–  Tomek. – Bożena zajrzała do łazienki, przez zachlapaną i  zaparowaną

szybę kabiny zobaczył jej rozmazaną postać z  uniesioną ręką, w  której coś

trzymała. – Twoja mama dzwoni.

Wiedział, że jego żona nie ma ochoty odbierać, najważniejsze kobiety jego

życia jakoś nigdy za sobą nie przepadały, więc zakręcił prysznic, otrzepał

rękę z  wody, odsunął drzwi kabiny i  wystawił dłoń po telefon. Bożena dała

mu go i wyszła, zamykając za sobą drzwi łazienki. Zobaczył ze zdziwieniem,

że to była komórka Bożeny, a nie jego.

–  Co się stało, mamo? – zapytał lekko zaniepokojony: było dość późno,

nigdy wcześniej nie dzwoniła o takiej porze, bo zwykle kładła się spać sporo

przed dwudziestą drugą.

–  Cześć, Tomek. – Głos Berdaka był dziwny, jakby Jarek zmuszał się do

wypowiadania słów wbrew swojej woli. – Powiem ci tylko jedno, bo dla mnie

jesteś zajebistym facetem i  bardzo cię lubię. Jeśli chodzi o  Bejcę, to nie

wiem dlaczego, mam tylko nadzieję, że faktycznie miałeś powód. Naprawdę

dobry powód.

– Jarecki, o czym ty mówisz? – Rędzia starł sobie wodę z twarzy i wyszedł

spod prysznica, czując, jak przyspiesza mu puls. – Dlaczego w  ogóle

dzwonisz do Bożeny, a  nie do mnie i  z  telefonu mojej matki? Co ty u  niej

robisz?

–  To nie jest na sto procent, ale traktuj, jakby było: jutro o  szóstej rano

będą po ciebie.

–  Jarecki, czy ty kurwa coś brałeś? – Rędzia zaczął się nie na żarty

denerwować.

– Tylko tyle mogę zrobić. Muszę kończyć. Powodzenia.


– Halo! Jarek! Halo!!! – krzyczał do telefonu.

Kiedy Bożena znów weszła do łazienki, stał z komórką w ręku, wpatrzony

w wyświetlacz z miną wyrażającą kompletne niedowierzanie.

– Jezu, co się stało? – zapytała.

Przełknął ślinę i spojrzał na żonę pustym wzrokiem.

– Miał zły sen – powiedział.

– Kto? – Otworzyła szeroko oczy.

–  Miała – poprawił się. – Mama miała zły sen, więc zadzwoniła. Śniło jej

się, że coś mi się stało…

– Ale czemu tak na nią krzyczałeś?

– Wpadła w panikę i nic do niej nie docierało.

– I to był powód do krzyku?

Tak – pomyślał Rędzia. – Mam też jakieś sto pięćdziesiąt tysięcy innych

powodów do krzyku.

– Chciałem nią wstrząsnąć…

Bożena obrzuciła go taksującym spojrzeniem.

– Jezu – mruknęła. – Jesteś blady jak śmierć. Cały biały…

–  Zmarzłem trochę. Wejdę jeszcze raz pod prysznic, żeby się rozgrzać. –

Oddał jej telefon.

Bożena wyszła, a Rędzia wrócił do kabiny. Jego ruchy były drewniane jak

u marionetki. Odkręcił wodę i wystawił twarz pod deszczownicę, czując, jak

drobne, gorące bicze chłostają skórę na czole i  policzkach i  boleśnie

uderzają w  oczy przez zamknięte powieki. Zaczął się trząść, więc zwiększył

temperaturę wody.

Paznokieć i  włos na miejscu zbrodni. Zgubione, a  właściwie ukradzione

Patrykowi klucze. Idiotyczna pomyłka z  przelewem, która nie była ani

pomyłką, ani tym bardziej idiotyczną. Wszystko nabrało nagle sensu.

Komisarz przetarł dłonią zaparowaną szybę i  wbił wzrok w  mały metalowy

kubełek na śmieci, gdzie trafiało wszystko to, co zostawało z wieczornej czy

porannej toalety.

Był w  czarnej dupie. Chryste, był skończony. Nie miał wątpliwości, że

kiedy go wsadzą, żaden sąd nie zgodzi się na kaucję, poręczenie majątkowe.

Zresztą skąd miałby wziąć kilkaset tysięcy, bo pewnie na takiej sumie się

skończy? Będzie siedział w areszcie do procesu, a kiedy go już skażą, zgnije

w  więzieniu. Albo prędzej dostanie pod żebro szydłem, kiedy już rozejdzie

się, kim był na wolności. Nie miał złudzeń, że ten, kto go wrobił, zaplanował

wszystko dokładnie. Jemu nie pozostawało nic do planowania, tamten zrobił


to za niego. Sam wlazł mu w  łapska, idąc początkowo na współpracę,

zamiast wziąć wszystko na klatę jak facet, przyznać się Bożenie do

romansu, błagać o  wybaczenie i  żyć dalej bez względu na to, co by zrobiła:

wybaczyła czy wyrzuciła z  domu. Gdyby zareagował inaczej na samym

początku, przekonał Agnieszkę do zgłoszenia sprawy i  ukrycia gdzieś

Artura, to może nawet sprawa zdjęć by nie wyszła? Ale teraz nie było już

odwrotu. Po prostu nie miał wyjścia. Przez głowę przeszła mu nagle myśl.

Absurdalna, ale kiedy zaczął się nad tym zastanawiać, jej bezsens znikał,

nabierała coraz wyraźniejszych kształtów, aż wreszcie skrystalizowała się

w pełni.

Rędzia działał od zawsze w  trybie zadaniowym. Szybko i  zdecydowanie.

Nigdy nie mógł mieć pewności, czy takie działanie, często pośpieszne,

przynosiło więcej szkód niż korzyści, ale w  jego fachu liczył się przede

wszystkim czas. Teraz też liczył się czas. Zerknął na smartwatch. Było

prawie wpół do jedenastej wieczorem, więc miał niecałe osiem godzin.

Wystarczająco dużo i koszmarnie mało jednocześnie.

Podjął decyzję. Jej konsekwencje dotykały przede wszystkim jego samego,

ale niestety również chłopaków i  Bożeny. Był jednak zdania, że w  obecnej

sytuacji nie ma po prostu innego wyjścia, a to, które wybrał, będzie nie tyle

najlepsze, ile najlepsze ze wszystkich złych, bo innych nie było.

Zaczął się machinalnie wycierać, wpatrzony niewidzącym wzrokiem

w  zaparowane lustro. Bał się, ale musiał to zrobić. Dla dobra rodziny. I  dla

swojego.

Kiedy się już ubrał i wysuszył włosy, zszedł do piwnicy. Otworzył drzwi do

ich pakamerki, potem przymknął je za sobą i  zdjął ze ściany rowery

chłopaków. Obok jednego z  haków, na którym wisiały, była pozostałość po

skrzynce elektrycznej, pusta, odkąd w  bloku pociągnięto nową instalację.

W  niej, w  aluminiowym pudełku Rędzia od kilku lat odkładał wszystkie

pieniądze, o  jakich nie wiedziała Bożena. Nie żadne łapówki, tylko po

prostu ekstrasy, które wpadały mu co jakiś czas, a  które zamiast na konto,

pobierał w  kasie komendy. Mundurówka, okolicznościowe nagrody i  tym

podobne. Zebrało się tego już około trzech tysięcy. To był żelazny zapas na

wypadek katastrofy: gdyby na przykład ktoś zgolił ich konto, któreś z nich –

Bożena lub on – zostało zwolnione z  pracy albo trzeba by na gwałt kupić

jakiś sprzęt AGD. Nikt nie wiedział o  skrytce ani o  pieniądzach. Rędzia

wyjął je z  pudełka i  włożył za gumkę od slipów na biodrze, następnie

z kieszeni wyjął komórkę i rozłożył ją, wyjął kartę SIM. Wszystkie te rzeczy
włożył osobno do pudełka i  zamknął wieczko, a  potem drzwiczki i  kiedy

wszystko wyglądało jak przedtem, powiesił na ścianie rowery. Kiedy wrócił

na górę, Bożena leżała już w  łóżku, a  synowie zamknięci w  swoim pokoju

pewnie w coś grali.

Położył się do łóżka i wziął książkę. Jakiś czas później Bożena powiedziała

do niego z rozbawieniem:

– Zapomniałeś, jak się czyta?

– Co?

– Gapisz się od kilku minut na tę samą stronę.

– Matka mnie wkurzyła, nie mogę się skupić…

– To idź spać. Ja już idę. Mogę zgasić światło?

– Tak. Dobranoc.

– Dobranoc.

Pochylił się i pocałował ją mocno. Bardzo mocno.

– Co z ciebie taki donżuan się zrobił? – Roześmiała się, a jej oczy błysnęły.

– Nic z tego, ogierze, nie dziś, mam jeszcze okres.

– Okej – mruknął, choć przez moment ogarnął go niepokój.

Marny byłby teraz z niego kochanek…

Gdy Bożena zasnęła, siedział oparty o  ustawioną pionowo poduszkę

i  wpatrywał się w  cienie na ścianie, usiłując dojść ze sobą do porządku.

Wymyślić, jak to się stało i  przede wszystkim dlaczego. „Kto?” też było

bardzo ważnym pytaniem, na które musiał znaleźć odpowiedź…

Tuż przed pierwszą wstał i  po ciemku wyjął z  szafy kilka par slipów

i  skarpet oraz T-shirtów. Dołożył do tego trzy bluzy i  tyle samo par spodni.

W  korytarzyku, starając się zachować jak najciszej, wyciągnął z  pawlacza

zimową kurtkę oraz sportową torbę i  schował do niej wszystko. Potem

postawił ją przy drzwiach, westchnął i  ostrożnie otworzył drzwi do pokoju

chłopców. Spali. Wśliznął się do środka i podszedł do łóżka Patryka.

–  Cco jest? – wymamrotał syn, kiedy Rędzia delikatnie potrząsnął go za

ramię.

– Ćśśś, nie obudź Piotrka – wyszeptał.

–  Co się stało, która godzina? – Patryk mrugał, komisarz widział jego

twarz w poświacie wpadającej przez okno.

– Późno jest, środek nocy, nieważne. Posłuchaj mnie… Obudziłeś się?

– Tak. – Przetarł powieki i usiadł wygodniej na łóżku.

– Stało się coś strasznego, synu. Nie mogę powiedzieć ci co, ale chciałbym,

żebyś wiedział jedno: jestem niewinny.


– Tato, co ty…?

–  Słuchaj mnie teraz, Patryk. – Ścisnął jego szczupłe ramiona. – Będą

mówić o  mnie okropne rzeczy i  nic z  tego nie będzie prawdą. Nic. Kiedy

mnie nie będzie, będą męczyć mamę, wypytywać ją, być może was też… –

Starał się zebrać myśli, wszystkie kłębiły się w  jego głowie, zmieniały

w słowa i chciały wydostać się z niej jednocześnie. – Nie zrobiłem nic złego,

rozumiesz? Jestem niewinny i  to się w  końcu jakoś wyjaśni. Kocham was.

Nie wolno ci powiedzieć nikomu, że z  tobą rozmawiałem, masz tylko

pocieszać mamę i  brata, i  babcię Zochę też, a  najlepiej niczego jej nie

mówcie, albo że wyjechałem na tajny kurs i nie ma ze mną kontaktu. Masz

być teraz głównym facetem w  tej rodzinie. I  jeśli mówię, że masz nie

wierzyć w nic, co powiedzą, to mam na myśli wszystko. Nie wierzysz nawet

w  najgorsze i  najstraszniejsze rzeczy, tak? Nie mogę powiedzieć ci

wszystkiego, ale jesteś mądry, więc zrozumiesz. Jak to się wydarzy, wtedy

pojmiesz, co miałem na myśli, chodzi mi zwłaszcza o tę najgorszą rzecz.

– Tato, ale ja nic nie rozumiem…

Widział, jak w oczach syna błyszczą łzy i jego serce ścisnęło się z bólu.

–  Ja też nie, uwierz mi… – szepnął. – Postaraj się teraz zasnąć, chociaż

wiem, że będzie ci trudno. Muszę lecieć i pamiętaj, co powiedziałem. Gdyby

ktoś cię pytał, nie było tej rozmowy, a  ja wcześniej zachowywałem się

normalnie, tak? To bardzo ważne, Patryk. Liczę na ciebie, synu, jak nigdy

wcześniej.

– Czy to coś jak wtedy, kiedy mieszkaliśmy u tego gangstera, bo na ciebie

polował ten psychol?

–  Nie. – Rędzia spuścił głowę. – Obawiam się, że to coś dużo gorszego, za

to tym razem wy przynajmniej jesteście bezpieczni. Właśnie dzięki temu, co

zrobię, co muszę zrobić. Tylko pamiętaj, co ci powiedziałem, to bardzo

ważne. – Przytulił syna mocno i po męsku.

Zostawił go siedzącego na łóżku, ze łzami w  oczach. Sam też miał

w  oczach łzy, pierwszy raz od wielu lat. W  sieni włożył buty i  kurtkę

i  ostatnim spojrzeniem obrzucił mieszkanie. Jego wzrok zatrzymał się na

szafce, na której zawsze leżały klucze do domu, kluczyki do auta i  inne

drobiazgi. Wszystkie tam pozostały, kiedy Rędzia z  torbą w  ręku cichutko

zamykał za sobą drzwi.

Jeszcze na osiedlu złapał taksówkę. Stała na niemal pustym parkingu

przy Lidlu, więc wsiadł do niej. Kierowca odłożył książkę i  obejrzał się,
chcąc zobaczyć pasażera, zanim jeszcze zgasła podsufitowa lampka

uruchamiana otwarciem drzwi.

– Dokąd? – zapytał.

–  Do centrum – odparł Rędzia. – W  okolice mostu Długiego. A  potem się

zobaczy…

Jechali w milczeniu i komisarz był nawet za to wdzięczny taksówkarzowi.

Ulice już prawie opustoszały, był środek tygodnia. Światła na większości

skrzyżowań migały na pomarańczowo. Dojechali nad Odrę w  niecałe

dziesięć minut i  kiedy kierowca zwolnił w  okolicach przystanku na

Wyszyńskiego, Rędzia pochylił się i położył rękę na zagłówku jego fotela.

– Poproszę tutaj – mruknął.

– Tu?

– Tak, tu będzie dobrze.

– Proszę uprzejmie… Dwadzieścia osiem pięćdziesiąt.

Rędzia dał mu trzy dychy i  machnął ręką na resztę. Wysiadł z  taksówki,

zadarł głowę, odetchnął głęboko zimnym powietrzem i  ścisnął mocno rączki

torby, a  potem ruszył powoli w  kierunku mostu. Kilka minut później, gdy

szedł wzdłuż barierek, był już zdecydowany. Jeszcze w  taksówce

zastanawiał się, czy nie zawrócić i  nie spróbować załatwić tego inaczej, ale

doszedł do wniosku, że inaczej się po prostu nie da. I  teraz z  biciem serca

rzucał przerażone spojrzenia na taflę czarnej wody i  drgające na jej

powierzchni refleksy świateł miasta. Czuł się pusty w  środku. Czuł, jakby

był martwy.

Przystanął i rozejrzał się. Nikogo. Pusto. Chwycił barierkę i zacisnął palce

na zimnej stali. Odbił się mocno nogami i  przerzucił ciało na drugą stronę,

zeskakując na wąski występ krawędzi przęsła. Boże, jak bardzo się bał.

Znów przypomniał sobie, jak parę lat temu topił się zaledwie kilkaset

metrów stąd, w  marinie i  wtedy też było ciemno jak teraz, a  toń miała ten

sam nieprzyjazny blask i lekko słonawy zapach. Wtedy jednak był tam ktoś,

kto mógł mu podać pomocną dłoń. I podał. A teraz? Teraz Rędzia był sam.

Przechylił się nad barierką, chwycił torbę leżącą na chodniku, podniósł ją

i założył sobie jej rączki na szyję. Znów zacisnął palce na barierce, ostrożnie

postawił na niej torbę, starając się zrobić to stabilnie, odwrócił głowę na

tyle, na ile pozwalały mu uchwyty, i  spojrzał w  dół. Za plecami, kilka

metrów niżej płynęła rzeka. Nie była głęboka, ale dla niego nie miało to

znaczenia. Dla niego nawet te trzy metry były jak otchłań bez dna, jak

oceaniczna głębia. Wspomniał ojca i  znów zadał sobie to pytanie, które


zadawał sobie przez kilka lat po jego śmierci: czy kiedy statek tonął, tata

widział, jak tafla wzburzonej wody zbliża się do burty i  pochłania ich

stopniowo, a  może to stało się błyskawicznie? Podejrzewał, że ostatnią

rzeczą, jaką widział jego ojciec tuż przed śmiercią, była taka właśnie głębia.

A potem nie było już niczego…

Ścisnął barierkę jeszcze mocniej i pozwolił, by torba z niej spadła, a stopy

zsunęły się z przęsła.

Wtedy rozluźnił zaciśnięte palce i puścił zimną stal.


16
 

Nie przyszli do mieszkania Rędzi o  szóstej, jak zapowiedział Berdak.

Przyszli tuż po czwartej.

Kiedy Bożena usłyszała dzwonek domofonu, mruknęła tylko z  nosem

wciśniętym w  poduszkę: „Tomek, zobacz, kto to”, a  kiedy nie doczekała się

żadnej reakcji, otworzyła zaspane oczy i  zorientowała się, że jest w  łóżku

sama.

– Tomek? – zawołała cicho, unosząc głowę.

Cisza. Poprawiła ramiączko koszuli nocnej i  wstała. Wychodząc z  pokoju,

zerknęła w  stronę łazienki, ale za uchylonymi drzwiami była taka sama

ciemność jak w  całym mieszkaniu. Podeszła do domofonu, nie zapalając

światła, po omacku chwyciła słuchawkę i przyłożyła ją do ucha.

– Halo?

–  Dzień dobry, nadkomisarz Kurylak, jestem przełożonym pani męża.

Możemy wejść?

Poczuła, że jej serce nagle przyśpiesza i  zaczyna bić w  klatce piersiowej

jak oszalałe. Wcisnęła przycisk i  odłożyła słuchawkę. Jak w  transie

odwróciła się i  zrobiła dwa kroki w  kierunku pokoju chłopców, potem

uświadomiła sobie, że musi otworzyć drzwi, więc zawróciła i  stanęła pod

nimi, bojąc się to zrobić. Kiedy usłyszała za nimi głosy, nie miała już

wyjścia.

Na klatce stało troje mundurowych, naczelnik Kurylak i  jeszcze jeden

mężczyzna w jasnym płaszczu. Pomyślała głupio, że zimą nie nosi się takich

płaszczy, i nagle zaschło jej w gardle.

– Dzień dobry, pani Bożeno – powiedział cicho Kurylak.

– Co się dzieje? – zapytała, pełna jak najgorszych przeczuć.

–  Może wejdźmy do środka, dobrze? – zaproponował mężczyzna

w  płaszczu, a  ona jak automat odsunęła się od drzwi i  patrzyła tylko, jak

przybysze po kolei wchodzą do mieszkania i  gromadzą się w  ciszy

w  przedpokoju. Zamknęła drzwi, powoli i  starannie, bezwiednie opóźniając

moment, w  którym będzie musiała odwrócić się i  spojrzeć im w  twarz.

Działo się coś strasznego, coś, czego nie potrafiła sobie wytłumaczyć, i sama
nie wiedziała, czy jest gotowa na to, żeby ktoś to zrobił za nią. Bo zapewne

temu służyła niespodziewana wizyta.

–  Co się stało? – Patryk wyjrzał z  pokoju i  przecierając zaspane oczy,

patrzył to na nią, to na przybyszów.

Miał błędny wzrok.

–  Idź do pokoju, kochanie, dobrze? – powiedziała tak spokojnie, jak tylko

potrafiła. – Potem do was przyjdę…

Drzwi się zamknęły.

– Gdzie mąż trzyma służbową broń? – zapytał ten w płaszczu.

– W szafie, w kasetce…

– Gdzie jest ta szafa?

– W sypialni…

– Możemy zobaczyć?

Przełknęła ślinę i ruszyła do pokoju. Wszyscy poszli za nią.

– Jest na klucz czy na zamek szyfrowy? – dopytywał cywil.

– Na szyfr – odpowiedziała, nie oglądając się.

– Zna go pani?

– Tak.

– Dlaczego?

– Nie rozumiem, co to za pytanie?

Weszli do sypialni.

– Dlaczego mąż go pani zdradził?

Bożena obejrzała się i spojrzała zdumiona na człowieka w płaszczu.

– Bo jakby co, miałam go wziąć i się bronić…

– Przed czym?

– Gdyby nas tu napadnięto, a mąż nie był w stanie tego zrobić.

– Dlaczego ktoś miałby na was napaść w mieszkaniu?

–  To się czasem zdarza, prawda? Poza tym mąż w  pracy kilka razy miał

problemy z  ludźmi z  marginesu. – Zauważyła, jak cywil znacząco zerka na

Kurylaka, i nie spodobało się jej to.

–  Od dawna miał te problemy? – zapytał, wracając spojrzeniem do jej

twarzy.

–  Komisarz Rędzia w  poprzednim miejscu pracy miał osobistego wroga,

niezrównoważonego psychicznie człowieka, który kilka lat temu zabijał

ludzi. O to pani chodzi, tak? – wtrącił się Kurylak.

–  T-tak… – potwierdziła. – Musieliśmy się nawet z  dziećmi czasowo

ukrywać.
– A te inne okoliczności? – zapytał natychmiast cywil.

– Słucham?

–  Powiedziała pani: kilka razy. Miał problemy kilka razy, to pani słowa –

wyjaśnił bardzo cierpliwie, bez cienia irytacji, patrząc jej prosto w oczy.

–  Przecież jest funkcjonariuszem służby kryminalnej, cały czas ktoś im

grozi. – Bożena bezradnie spojrzała na Kurylaka, jakby szukała u  niego

pomocy.

–  Dobrze, panie prokuratorze, sprawdźmy tę broń. – Na szczęście

zareagował. – Może pani…?

Bożena drgnęła, słysząc słowo „prokurator”. Podeszła do szafy, uchyliła

drzwi i z najwyższej półki z trudem wyciągnęła małą, czarną, ognioodporną

walizeczkę. Położyła ją na jeszcze ciepłym łóżku, przekręciła kółeczka

zamka szyfrowego i  uchyliła wieko. Nie miała zamiaru robić nic więcej, ale

prokurator doskoczył nagle do niej i chwycił ją za nadgarstek.

–  Pani pozwoli, że dalej ja się tym zajmę, dobrze? – Uśmiechał się, znów

bez cienia złości.

Odsunęła się, odruchowo masując nadgarstek, mimo że uścisk nie był

mocny. Ale zaskoczył ją.

– Jest – powiedział z ulgą. – Przynajmniej jeden problem z głowy.

Patrzyła, jak prokurator zakłada gumowe rękawiczki i  ostrożnie wyjmuje

pistolet z  kasetki. Następnie zwolnił blokadę magazynka, wysunął go sobie

na dłoń i  obejrzał, kiwając lekko głową, jakby oglądał jakiś rzadki i  cenny

artefakt. A  potem głośno odczytał numer seryjny broni i  zerknął na

Kurylaka, który miał w ręku jakąś karteczkę.

– Zgadza się – potwierdził policjant.

–  Zabieramy to – rzucił prokurator nie wiadomo do kogo, a  Bożena miała

wrażenie, że z  tego wszystkiego nie zaoponowałaby nawet wtedy, gdyby

chcieli zabrać meble.

Schował broń do kasetki i wziął ją pod pachę.

–  Czy ktoś mi wreszcie powie, co się stało? – zapytała Bożena. – O  ile

wiem, nie macie prawa nachodzić ludzi przed szóstą rano.

–  To prawda, ale pani mówi o  czynnościach zatrzymania czy

przeszukania, a  tu… Tu sytuacja jest niecierpiąca zwłoki – wyjaśnił

prokurator, a Kurylak spojrzał w tym momencie w ciemne okno.

–  Może mi się pan jeszcze raz przedstawić, panie prokuratorze, bo nie

usłyszałam pana nazwiska? – Bożena powoli odzyskiwała zimną krew.


–  Przepraszam, faktycznie, nie przedstawiłem się. Budrycki. Prokurator

prokuratury okręgowej Krystian Budrycki.

– To teraz proszę jeszcze o wyjaśnienie powodów wizyty o takiej porze.

– Proszę usiąść.

– Słucham?

–  Proszę usiąść – powtórzył Budrycki z  tą samą cierpliwością, która

zaczynała już Bożenę wkurzać.

– Dlaczego?

– Obawiam się, że mamy nieprzyjemną wiadomość.

Poczuła, jak drętwieje jej szyja i  ramiona. Chciała się odruchowo

podrapać, ale ręce nie chciały jej słuchać. Podejrzewała najgorsze, odkąd

tylko usłyszała głos Kurylaka w  domofonie, ale dopóki są to tylko

podejrzenia, dopóty jest nadzieja.

–  Co to z-znaczy? – zająknęła się; zabrzmiało to jak niespodziewane

czknięcie.

Dłoń Budryckiego zaciążyła nagle na jej ramieniu, a  ona poddała się

naciskowi i  usiadła bezwiednie na łóżku. Zauważyła, że policjantka zbliża

się do niej z  napięciem wymalowanym na twarzy. Wtedy Kurylak spojrzał

jej w oczy.

–  Pani mąż najprawdopodobniej podjął próbę samobójczą, jednak nie

odnaleziono jeszcze ciała, więc nie mamy wciąż pewności, czy była

skuteczna – powiedział.

– Co pan opowiada? – Spojrzała na niego szeroko otwartymi oczami. – Co

pan mówi? Tomek? Samobójstwo? Kiedy?

–  Parę godzin temu operator miejskiego monitoringu zauważył, że ktoś

skacze z  mostu Długiego do Odry. Kiedy na miejsce przyjechała załoga

radiowozu, znaleźli koło barierki kurtkę, a  w  niej legitymację służbową

Tomka. Tak jak wspomniał pan prokurator, nie odnaleziono ciała, więc jest

jeszcze nadzieja, pani Bożeno, proszę jeszcze nie myśleć o  najgorszym. Ale

jest pani żoną policjanta, więc powiem też, że trzeba się jednak z tym liczyć.

–  To ma znaczenie, że jestem żoną policjanta? – Spojrzała na niego

z  wyrzutem. – I  czy to ma znaczenie, że nie odnaleziono ciała? Całe życie

z nim podświadomie czułam, że coś mu się stanie, ale… Samobójstwo? Skok

z mostu? Przecież on nie umiał pływać…

– Pani Bożeno, przykro mi, ale musimy działać szybko.

–  Po co? – Wzruszyła ramionami, zaczynało ogarniać ją odrętwienie

i obojętność. – Przecież nie żyje…


– Czy mąż zabrał ze sobą telefon?

– A skąd mam wiedzieć?

– Może pani sprawdzić?

Bezradnie rozejrzała się po sypialni, omiatając wzrokiem stojącą przy

łóżku szaę nocną Tomka.

– Nie ma jego telefonu…

– Może pani zadzwonić pod jego numer? Może gdzieś go usłyszymy?

– Po co wam jego telefon?

– Proszę to zrobić – powiedział prokurator z napięciem.

Wzięła swoją komórkę z  łóżka i  wybrała numer. Przyłożyła ją do ucha

i  usłyszała: „przepraszamy, abonent jest czasowo niedostępny;

poinformujemy cię…”, więc odsunęła telefon od ucha i pokręciła głową.

– Dobrze, może nam pani pokazać komputer męża?

– To nasz wspólny komputer – zaprotestowała.

– To proszę pokazać wasz wspólny komputer. Laptop, tak?

– Tak.

– Będziemy musieli go zabrać. Są jeszcze jakieś urządzenia? Inne laptopy,

tablet, telefony inne niż pani?

– Są laptopy, chłopcy mają…

– Chciałbym je również zobaczyć.

–  Nie oddam wam komputera! – zawołała, jakby się nagle ocknęła,

zupełnie nie wiedząc, o co chodzi. – Jestem nauczycielką, to moje narzędzie

pracy!

– Przykro mi. Musi pani wykonać moje polecenie…

–  Co wy robicie? – zapytała zduszonym głosem. – Co wy robicie, do

cholery??? Nie oddam wam komputerów synów, bo nie będą mieli jak

uczestniczyć w lekcjach!

– Czy mąż ich używał?

– Nie. Używał tylko naszego.

Budrycki spojrzał ciężko na Kurylaka.

– Dobrze. – Westchnął. – Weźmiemy tylko ten. Niniejszym wzywam panią

do dobrowolnego wydania rzeczy w  postaci laptopa, za który zostanie

wystawione pokwitowanie.

–  Dlaczego? Czy ktoś mi to wreszcie wyjaśni? – Rozejrzała się po

wszystkich twarzach ze skargą w oczach.

–  Czy zachowanie męża w  ostatnim czasie wskazywało, że może

zdecydować się na taki krok? – zapytał Budrycki.


– Nie – odpowiedziała automatycznie.

–  No właśnie. Musimy dokładnie prześledzić jego kontakty,

korespondencję mailową, wszystko, co pomoże nam to zrozumieć. I  dlatego

musi nam pani w  tym pomóc. Pomoże pani? – Pochylił lekko głowę

i przekrzywił ją, żeby spojrzeć jej w twarz.

Wtedy wybuchnęła płaczem. Odsunęła policjantkę, minęła prokuratora

i resztę funkcjonariuszy i poszła do pokoju synów.


17
 

W  ciasnym pokoju naczelnika Wydziału Kryminalnego KMP w  Szczecinie

panował minorowy nastrój. W  środku znajdowało się pięcioro ludzi, z  czego

troje stanowiło kierownictwo wydziału: naczelnik Kurylak i  jego

zastępczyni Agnieszka Wojdas oraz komendant miejski, inspektor Grzegorz

Brudnik. Pozostała dwójka była z  zewnątrz. Kurylak siedział przy swoim

biurku, komisarz Wojdas przy stole dosuniętym do biurka i  tuż przy nim,

naprzeciwko niej siedział komendant. Po przeciwnej stronie stołu miejsca

zajęli prokurator okręgowy Janusz Kalwas oraz jego podwładny, Krystian

Budrycki. Na blacie stały stygnące kawy, długopis w  palcach Kurylaka

stukał co jakiś czas miarowo jak metronom nastawiony na najszybsze

tempo. Atmosfera była gorąca, ledwie kilka godzin temu komisarz Tomasz

Rędzia z  Wydziału Kryminalnego KMP podjął próbę samobójczą,

rozważaną jako ucieczka od odpowiedzialności za dokonanie zabójstwa oraz

kilku innych przestępstw, a  sprawa była rozwojowa i  nikt nie wiedział,

czego jeszcze można się spodziewać. A  już najmniej wiedzieli to policjanci

powiadomieni o wszystkim niespełna kilka godzin wcześniej, i to wyłącznie

z powodu tego, co zrobił Rędzia na moście w środku nocy.

Prokurator Kalwas potoczył wzrokiem po policjantach.

–  Sytuacja jest bardzo trudna i  wszyscy to wiemy – powiedział

niepotrzebnie, skoro wszyscy to wiedzieli. – Spotkaliśmy się tutaj, żeby

zrobić małe podsumowanie i  naradę, nie ukrywam, że liczę na pełną

współpracę. Wiecie już państwo, że natychmiast po zidentyfikowaniu śladów

biologicznych sprawcy, ujawnionych na ciele Ryszarda Sekulskiego

i  narzędziu zbrodni jako należących do komisarza Rędzi, poczyniono

odpowiednie kroki mające skutkować zatrzymaniem, do którego nie doszło,

o  czym później powiem. Jednak już wcześniej mieliśmy sygnały świadczące

o  tym, że komisarz Rędzia zaangażowany jest w  jakieś dziwne układy ze

światem przestępczym…

– Jakie to sygnały i skąd? – zapytał Brudnik.

–  Niestety, to akurat jest objęte tajemnicą służbową – odezwał się

Budrycki. – W  każdym razie takie sygnały były: mocne i  jak się niestety

okazało, niebezpodstawne. Z  tego powodu objęto go obserwacją


i  sprawdzeniem. Pan naczelnik do dziś nie był tego świadomy, ponieważ

była to z  oczywistych względów niejawna operacja Biura Spraw

Wewnętrznych policji, które miało na komisarza Rędzię od jakiegoś czasu

oko…

– Jakie były wyniki tej obserwacji?

–  Och, komisarz był bardzo ostrożny i  w  tym okresie nie podejmował

żadnych czynności mogących świadczyć na jego niekorzyść pod tym

względem. Ale były inne rzeczy. Na przykład ten dziwny przelew kilka dni

temu.

– Tak, wspominał pan o tym przez telefon – mruknął Kurylak. – Tylko że

to była pomyłka. Zdarza się…

–  Pomyłka? „Przepraszam, omyłkowo przelałem panu sto pięćdziesiąt

tysięcy, odda mi pan, tak do środy, byłbym wdzięczny?” – Budrycki

roześmiał się. – W  dodatku przelew zrobiony został przez ducha, bo

właściciel konta nie żyje. Ja rozumiem, że to pana podwładny i  broni go

pan, ale chyba sam pan w to nie wierzy.

–  To jakaś sugestia, ten tekst o  podwładnym i  bronieniu go, bo nie do

końca rozumiem?

–  To żadna sugestia, panie naczelniku, ja zwykle niczego nie sugeruję,

tylko mówię wprost. Kwestia odpowiedzialności przełożonych za działania

podwładnych to jedno, ale mi chodzi o  to, że zapewne broni pan członka

zespołu jako jego szef, być może nawet lubi pan komisarza Rędzię. Ale

proszę posługiwać się racjonalnymi argumentami. Proszę to robić z sensem.

–  Naprawdę nie potrafi pan sobie wyobrazić, że to mogła być pomyłka?

Zdarzały się dziwniejsze i dobrze pan o tym wie.

–  Owszem. Ale w  połączeniu z  pozostałymi, późniejszymi zdarzeniami

dotyczącymi pana komisarza to już chyba nie możemy mówić o  pomyłce,

prawda? Właścicielem konta, z  którego przyszedł przelew, jest osoba, która

brała udział w  oszustwie finansowym. Ta osoba nie żyje, to ofiara

zabójstwa, a  pieniądze zwrócone przez komisarza Rędzię zostały

przetransferowane przez internetowy kantor na konta w  bankach

cypryjskim i  luksemburskim już po jej śmierci. Podobnie jak całość sumy

uzyskanej w  wyniku oszustwa od kilku dużych firm. Razem ponad trzy

miliony, proszę państwa…

Zapadła cisza.

–  Trzeba wyjaśnić wszystkie okoliczności nie tylko śmierci komisarza

Rędzi, ale i  jego związków z  zabójstwami, tak, w  liczbie mnogiej, bo nie


mówimy już tylko o Sekulskim, a także przekrętami finansowymi – zwrócił

się bezpośrednio do Kurylaka Kalwas. – Chodzi i  o  to, kto jeszcze był w  to

zaangażowany, niestety musimy liczyć się z  tym, że dotyczy to niektórych

funkcjonariuszy wydziału kryminalnego, a  może nawet innych wydziałów.

Ucieczka i samobójstwo komisarza tuż przed planowanym zatrzymaniem są

zastanawiające. A jeśli chodzi o okoliczności jego śmierci, to pan prokurator

Budrycki ma pewną tezę i  jestem nawet skłonny się ku niej przychylić.

Proszę, Krystian, referuj.

Budrycki ze spuszczonym wzrokiem skinął głową i uśmiechnął się lekko.

– Tak, to prawda. Od razu przeanalizowałem zapis z kamery monitoringu

i  przyszło mi do głowy, że to całe samobójstwo dość dziwnie wygląda. Po

pierwsze sposób, w  jaki to zrobił. Kryminalny prędzej sobie strzeli w  łeb,

niż skoczy z mostu.

– To domysły – prychnął Kurylak.

– Na razie wszystko jest domysłem. – Prokurator uśmiechnął się ciepło. –

Ale proszę posłuchać mnie do końca. Z  akt personalnych udostępnionych

przez pana komendanta, mam na myśli profil psychologiczny i  oceny

przełożonych, wynika, że komisarz Rędzia prezentował cechy jak

najbardziej pożądane u  funkcjonariusza służby kryminalnej. Żeby nie

rzucać tutaj terminami z  psychologii i  tak dalej, powiem w  skrócie, że to

facet z jajami. Takie odniosłem wrażenie; oczywiście proszę mnie poprawić,

jeśli to jednak jest wrażenie… – Rozejrzał się i  zatrzymał wzrok na

Kurylaku i Wojdas, a potem przeniósł go na komendanta Brudnika.

Nic nie powiedzieli, patrzyli tylko obojętnie na Budryckiego.

– No właśnie. – Cmoknął. – Facet z charakterem nie będzie narażał się na

bezsensowne cierpienie. Facet z  jajami nie pozwoli sobie na wątpliwości,

chwile namysłu, jakie zwykle towarzyszą tuż przed, nawet kiedy ktoś jest

zdecydowany. To prawda, że samobójstwo popełnia się często w  stanie

ograniczonej poczytalności spowodowanej okolicznościami, ale to mnie nie

przekonuje, nie w tym wypadku.

–  Nie można uogólniać – mruknęła Wojdas. – Okoliczności każdego

z samobójstw są inne.

– Pani komisarz ma rację – wtrącił Brudnik.

–  To prawda. I  nikt nie ma pojęcia, co naprawdę czuje i  myśli samobójca,

kiedy targa się na własne życie, kiedy postępuje wbrew instynktowi

i  naturalnej woli życia. Opowieści niedoszłych samobójców dzielę na pół,

a wiecie państwo dlaczego? Bo to niedoszli samobójcy. – Zaakcentował słowo


„niedoszli”. – Dziewięćdziesiąt dziewięć procent z  nich chciało być

uratowanych: to był krzyk o  pomoc. Ale wróćmy do komisarza Rędzi: nie

umiał pływać, jak twierdzi żona; dziwne, myślałem, że umiejętność

pływania to jeden z  warunków przyjęcia do policji, ale okej. Tylko że to też

moim zdaniem nie jest argument, jeśli chodzi o  wybór. Miał w  domu broń,

proszę państwa. Idealne narzędzie do zadania sobie szybkiej i  bezbolesnej

śmierci. Mógł po prostu pojechać do lasu albo dokądkolwiek i zastrzelić się.

Jedni robili to w  swoim pokoju w  komisariacie albo komendzie. Inni na

ławce w  parku. I  przeważnie w  ten sam sposób: przez strzał w  głowę. A  on

nagle skacze z mostu do rzeki. I zostawia na nim kurtkę z blachą.

–  Może nie chciał straszyć dzieci w  parku albo własnych, albo robić tego

kolegom z pracy? – zauważyła Wojdas. – Może jako odpowiedzialny człowiek

nie chciał zostawiać przy swoim ciele broni, z  której ktoś mógłby potem

skorzystać? I  może nie chciał zniknąć bez śladu, tylko wolał, żeby wszyscy

wiedzieli. Sprawy spadkowe i  tak dalej… Poza tym to wygląda, jakby się

zdecydował nagle. Może faktycznie zdecydował się na ucieczkę, o  czym

świadczy torba, ale po przemyśleniu sprawy kazał kierowcy zatrzymać

taksówkę, poszedł na most i skoczył…

– Można tak to zinterpretować – przyznał Budrycki i nagle podniósł palec.

– Ale… Zwróćcie uwagę, że wybrał most Długi, a  nie Trasę Zamkową.

Z  mostu do lustra wody jest ze trzy metry, a  z  Trasy… Nie wiem, pewnie

ponad dziesięć?

–  Przecież w  takiej sytuacji nie chodzi o  śmierć od upadku z  wysokości,

tylko utopienie się – zauważył Kurylak.

–  A  jednak śmiem twierdzić, że wysokość ma tu kolosalne znaczenie,

i  zaraz wyjaśnię dlaczego. To raz. Dwa: zobaczcie, w  którym miejscu on

skoczył. To jest… Trzy metry od nabrzeża? Dwa? – Puknął w  klawisz

laptopa, budząc go z  uśpienia, i  odwrócił w  stronę policjantów. – Tak

wygląda konstrukcja mostu. Kratownica. Duża. Cofnięta w  stosunku do

wspornikowo wysuniętej kładki o  jakiś metr, półtora? Wydaje mi się, że

zręczny i  wysportowany mężczyzna, który bez problemu zrobi trzydzieści

pompek albo dziesięć podciągnięć, będzie w  stanie przemieścić się na tę

konstrukcję…

– Nawet z torbą na szyi? – przerwał Kurylak.

–  W  tej torbie było tylko trochę ciuchów, przynajmniej tak twierdzi jego

żona – wtrącił Kalwas.


–  O, i  tu dochodzimy do kolejnej niejasności: żona po przejrzeniu

garderoby stwierdziła, że brakuje kurtki zimowej. W  zasadzie dwóch.

W  jednej wyszedł z  domu i  zapewne to ją właśnie znaleziono na moście.

Drugą miał w  torbie. A  skoro planował popełnić samobójstwo, po cholerę

wziął tę drugą? Po co w  ogóle brał ciuchy? Taksówkarz, który wiózł Rędzię

do miasta, zeznał, że pasażer zachowywał się normalnie. Był milczący, ale

komunikatywny, nie sprawiał wrażenia rozemocjonowanego, był raczej

skoncentrowany.

– To jego wrażenia…

–  Owszem, ale umówmy się, taksówkarze mają spore doświadczenie

w obserwacji ludzi. To jest wpisane trochę w ich zawód, jak u barmanów.

–  Myślałem, że prokurator opiera się na faktach, a  nie domysłach. Oraz

wrażeniach – stwierdził kąśliwie Brudnik.

–  Dobra, niech będzie, wracamy do faktów. Facet planuje popełnić

samobójstwo. Zabiera zapasową odzież, jedzie do centrum i  w  doskonale

widocznym dla kamer monitoringu miejscu skacze z  mostu z  torbą

zawieszoną na szyi.

–  Wracając do kwestii ciężaru torby: to, że w  szafie brakowało iluś

ciuchów, nie oznacza, że nie było w  niej czegoś, o  czym żona nie miała

pojęcia – zauważył Kurylak.

– Na przykład sporej ilości gotówki? – Budrycki uniósł brwi, a kąciki jego

ust podjechały do góry. – Przelew to jedno, ale wszyscy wiemy, że przestępcy

wolą żywą gotówkę, którą trudniej wyśledzić.

Znów zapadła cisza. Spojrzenia niemal wszystkich zmętniały, kiedy

pogrążyli się we własnych, niewesołych myślach. Budrycki znów potoczył

wzrokiem dookoła, jak głodny lew, który napotkał na sawannie stado

antylop i teraz wybiera sobie tę najsłabszą.

–  Komisarz Rędzia doskonale orientował się w  umiejscowieniu kamer

miejskiego monitoringu, bo korzystał z  jego zapisów wielokrotnie przy

prowadzonych przez siebie sprawach, to oczywiste. – Ogłosił to tak pewnym

głosem, jakby ta kwestia nie pozostawiała najmniejszych wątpliwości. –

Wiedział, że uchwycą go kamery ze skrzyżowania Wyszyńskiego i Nabrzeża

Wieleckiego, ale od strony Zbożowej tych kamer nie ma, chociaż sprawdzimy

to jeszcze w biurowcu Lastadia. On chciał, żeby wszyscy widzieli, że to robi.

To było przedstawienie. Nie wołanie o  pomoc, tylko teatrzyk, występ, który

miał wszystkich przekonać, że nie ma już po co szukać komisarza Rędzi,

przynajmniej żywego. W  jednym pani komisarz Wojdas miała rację. –


Wycelował w  nią palec. – Że komisarz Rędzia zniknął bez śladu. Z  tym

jestem w  stanie się zgodzić na sto procent. Ale tylko z  tym. Mamy zbiega,

proszę państwa… Pozostaje kwestia, gdzie się ukrył. Wobec istniejących

obecnie utrudnień związanych z  sytuacją sanitarną, praktycznie nie ma

szans na przekroczenie granicy. Na każdym przejściu granicznym, nawet na

ścieżce rowerowej w  środku lasu, stoją patrole. Podejrzewam, że pan

komisarz gdzieś się przyczaił, proszę państwa. Nie pozostaje nam nic

innego, jak dowiedzieć się gdzie, a  także wyśledzić jego powiązania

finansowe i  poznać szczegóły. Nie ma żadnych wątpliwości, że uzyskane

w  nieustalonej kwocie sumy mają pomóc mu zrealizować plan ucieczki za

granicę. Wykorzystajmy tę cholerną pandemię, skoro dała nam mocną

kartę. Znajdźmy go jak najszybciej…

Jego usta rozciągnęły się w  uśmiechu, ale tym razem nie był to cierpliwy

i  ciepły uśmiech, jakim częstował wszystkich od momentu pojawienia się

w  komendzie. Tym razem był to pozbawiony radości drapieżny uśmiech

odsłaniający niemal wszystkie zęby.

Lew zwietrzył zwierzynę i szykował się do polowania.


18
 

Rędzia przebiegł pod mostem wzdłuż nabrzeża i  od razu za nim skręcił

w  stronę kępy drzew oddzielających parking dla TIR-ów od ulicy

Energetyków. Osłonięty ciemnością dotarł do Celnej, przekroczył ją

i  biegnąc za budynkami przychodni Portowej i  EuroAfriki, dotarł do ulicy

św. Floriana. Tu uznał, że jest już bezpiecznie, więc zwolnił, uspokoił

oddech, poprawił wiszącą na ramieniu torbę i  ruszył już spokojnym, choć

wciąż szybkim krokiem w stronę głównej drogi.

To, że nagle podjął decyzję o  ucieczce, mogło mu dać przewagę i  być jego

atutem. Nie zostawił za sobą żadnych śladów, które pojawiłyby się, gdyby

planował to od dłuższego czasu. Niewykluczone, że jakiś trop jednak

pozostał, ale i  tak nie miał innego wyjścia. Nie zniósłby więzienia, hańby,

zapewne rozwodu i  utraty kontaktu z  synami. Wciąż był zdania, że zrobił

najlepiej, jak mógł, choć żadne wyjście w  jego sytuacji nie było dobre,

a  jedynie najlepsze z  najgorszych. Mógł tylko konsekwentnie brnąć w  to

dalej, próbując dojść, co się stało. Dlaczego on i Agnieszka.

Nie wtajemniczył jej w  swój plan. Telefon do niej w  środku nocy był

wykluczony, to byłby wyraźny ślad. Pewnie od jakiegoś czasu był na

podsłuchu, nie miał co do tego żadnych wątpliwości, pytanie tylko, od kiedy

i co zdążyli podsłuchać. Oraz jak można było to zinterpretować. Został sam,

bo jedynie w  ten sposób mógł być bezpieczny, choć równocześnie zdawał

sobie sprawę, że sam nic nie zdziała w  sprawie wyjaśnienia zagadki. Ale

tym zamierzał martwić się później. Najpierw musiał dotrzeć do miejsca,

gdzie nikt go nie odnajdzie, bo nikomu nie przyjdzie do głowy tam go

szukać.

Cała droga zajęła mu prawie trzy godziny. Nie chciał korzystać z  nocnej

komunikacji publicznej czy taksówek. Pozostały własne nogi. Minął most na

Parnicy, wciąż oglądając się za siebie z  obawy, że może go zaskoczyć jakiś

patrol, i  tak z  duszą na ramieniu dotarł do Gdańskiej, gdzie złapał stopa.

Oglądanie się za siebie miało również dobre strony, bo kiedy widział światła

wielkich ciężarówek, stawał i  machał ręką. W  końcu w  okolicach

elektrociepłowni ktoś się zatrzymał. Litewski kierowca miał na imię

Vytautas i  nie widział problemu w  podrzuceniu nocnego autostopowicza,


zresztą postura i aparycja kierowcy skutecznie zniechęcały do ewentualnych

prób ataku, z  czego pewnie doskonale zdawał sobie sprawę. Jechał do

Świnoujścia i dalej do Göteborga z ładunkiem nawozu sztucznego z Polic, co

Rędzię bardzo ucieszyło, bo odpowiadało jego marszrucie. Gadali jakiś czas

łamanym angielskim, potem komisarz poprosił o  wysadzenie w  okolicach

Tczewskiej, gdzie pożegnali się i komisarz ruszył w stronę Załomia, ostatni

odcinek pokonując torami kolejowymi.

Nie narzekał na kondycję, ale spacer szybkim tempem i  w  przymrozku

dał mu w kość. Był kurewsko zmęczony, zgrzany i zmarznięty jednocześnie,

pełen niepokoju o  przyszłość, ale z  coraz mocniejszym przekonaniem, że

wszystko się dobrze skończy. Tylko dzięki tej myśli trzymał się jeszcze

jakoś…

Była prawie czwarta nad ranem, gdy stanął przed ogromnym domem na

skraju lasu, w  którym był ostatnio w  październiku, przy okazji śledztwa

prowadzonego w  sprawie sekty Gajdamowicza. Już wtedy dom stał pusty,

choć zdarzenia z  końcowej fazy tamtego śledztwa pokazały, że wbrew

pozorom ostał się w nim jeden mieszkaniec. Sprawa zakończyła się niczym.

Ustalono co prawda sprawcę morderstw, jednak z  racji okoliczności Rędzia

uznał, że nie powinien dzielić się z  kolegami z  wydziału pewnymi faktami,

które poznał, a  przede wszystkim tym, jak to się prawie zakończyło dla

niego.

Na płocie wciąż wisiały tabliczki ostrzegające przed wejściem, wciąż

straszyły w nim duchy, które nie były duszami zmarłych mieszkańców, tylko

echem zabobonów towarzyszących człowiekowi od zarania dziejów. Połać

niezbyt stromego dachu pokryta była śniegiem i  jaśniała w  półmroku nocy

rozświetlonym wąskim sierpem księżyca. Tak samo bielał ogród, który nie

był już ogrodem, tylko zachwaszczonym skrawkiem ziemi z  resztkami

szklarni i  marniejącymi drzewkami owocowymi, o  które nie było już komu

dbać. Wszystko w tym domu umierało. Ludzie, rośliny, marzenia i miłość…

Rędzia nie podchodził do bramy. Nie chciał zostawić widocznych na śniegu

śladów, które od razu powiedziałyby każdemu, że ktoś jednak miał gdzieś

ostrzeżenia wiszące na płocie. Ruszył dalej w  stronę lasu, gdzie prawie nie

było śniegu, bo nie dotarł do poszycia, tylko zatrzymał się na gęstych

koronach sosen. Wszedł między pierwsze drzewa, zbliżył się do drucianej

siatki, przerzucił przez nią torbę i  wdrapał się na chyboczące się przęsło

rozpięte dość luźno między dwoma drewnianymi palami. Dotarł do domu od


tyłu, nie musiał nawet używać latarki, bo księżyc dawał wystarczającą ilość

światła, dzięki czemu wszystko widoczne było jak na dłoni.

Okienko do piwnicy zabite płytą OSB zostało wejściem: niezbyt

wygodnym, za to w  miarę bezpiecznym. Kiedy Rędzia znalazł się już

w  środku, zasłonił okno z  powrotem, wciskając płytę w  węgarki, tak że

trzymała się jeszcze mocniej niż przedtem. Z  kieszeni wyciągnął latarkę,

którą zabrał ze swojej komórki razem z gotówką. Kiedy słabe światło zalało

pomieszczenie, zorientował się, że jest w  zasieku na koks, którym kiedyś

musiano opalać dom. Ściany pomieszczenia wciąż były pobrudzone miałem

niemal do wysokości stropu. Rędzia wyszedł na korytarz i  po krótkim

kluczeniu odnalazł schody na górę. Zgasił latarkę, kiedy znalazł się

w  wielkiej sali dawnej jadalni. Przez ogromne okna wpadało do środka

sporo księżycowego światła, więc nie musiał się bać, że uderzy się w któryś

z leżących na podłodze stołów. Rozejrzał się. Kredens był na swoim miejscu.

Podszedł do niego i  odsunął go w  lewo. Nic się nie zmieniło: odjechał lekko

na bok, a  za nim ukazał się otwór w  ścianie. Kiedy Rędzia zabrał rękę

z  mebla i  wyciągnął nogę, żeby zejść na dół, kredens zaczął się toczyć

z  powrotem na swoje miejsce. Komisarz przytrzymał go, znów z  podziwem

myśląc o  prostocie i  jednocześnie niezwykłości mechanizmu

wykorzystującego kilka stalowych rurek i  drobną pochyłość podłogi.

A  potem zszedł do odciętego od reszty piwnicy pomieszczenia, w  którym

zamierzał się ukrywać nie wiadomo jak długo.

W połowie schodów poczuł nieprzyjemny zapach, który na dole zmienił się

w nieznośny, kwaśny smród powodujący mdłości. Komisarz zasunął na usta

i  nos bawełniany komin i  uczucie mdłości ustąpiło, choć nadal oddychanie

nie było przyjemne. Pamiętał, że w  pomieszczeniu było światło. Nie musiał

się obawiać się, że ktoś z  zewnątrz je zauważy: nie stało się to przez

poprzednie lata, nie było więc obawy, że zdarzy się teraz. O  pokoju,

w  którym się znajdował, nie wiedział nikt prócz trojga ludzi. Dwoje z  nich

nie żyło, on zaś był tym trzecim.

Kiedy nacisnął kontakt i pomieszczenie zalało bladożółte światło, zobaczył

ze zgrozą, że źródłem nieznośnego smrodu była jedna z  owych dwóch

nieżyjących osób. Zmumifikowane ciało Arlety wciąż leżało na podłodze, tak

jak zostawił je kilka miesięcy temu. O ile wtedy jeszcze jakoś dało się znieść

widok, o  tyle teraz procesy gnilne sprawiły, że trudno było nie odwrócić od

truchła głowy. Rędzia zamknął oczy. Jeśli chciał się ukrywać akurat tu,

a  nie widział innej możliwości, musiał zrobić z  tym porządek. Na zewnątrz


było jeszcze ciemno, więc mimo koszmarnego zmęczenia postanowił to

wykorzystać.

Nie było na co czekać.

Wyszedł na górę i  zszedł do ogólnej piwnicy, latarkę zapalił dopiero na

schodach. Kiedy był już na dole, ze zdumieniem się zorientował, że trafił do

czegoś w  rodzaju podziemnego miasta. Korytarze i  pomieszczenia

piwniczne rozciągały się chyba pod całym domem, a  nawet wychodziły poza

jego obrys. Większość była pusta, część wciąż zamknięta, a  w  tych, do

których zdołał się bez problemu dostać, znajdował przedziwne rzeczy,

których obecność w tym miejscu była zaskakująca. Na regałach leżały części

samochodowe i  do motocykli, rowery, wózki inwalidzkie, bele materiałów

i  mnóstwo kartonowych pudeł, do których Rędzia w  pewnym momencie

przestał mieć ochotę zaglądać. Od razu odłożył na bok kołdrę i  kilka koców

oraz poduszek, które mogły mu się przydać. Kiedy natknął się na belę

grubej, żółtawej folii, stwierdził, że nada się znakomicie.

Wrócił z  nią do pomieszczenia, w  którym leżało ciało Arlety, i  na chwilę

zamknął oczy, próbując przygotować się psychicznie do tego, co ma za chwilę

zrobić. A  potem znów zasunął komin na usta i  nos i  rozwinął folię na

podłodze, obok zwłok. Następnie ostrożnie przeniósł poszczególne części

ciała na folię i  pozawijał je w  niewielkie pakunki, dla pewności

przewiązując je jeszcze znalezionym w  piwnicach sznurkiem. Paczki nie

były ciężkie, w końcu ciało całkowicie pozbawione było wody i jakichkolwiek

płynów, z  wyjątkiem tych, które wstrzykiwał w  nie ostatni mieszkaniec

domu. Dzięki temu, mimo koszmarnego zmęczenia, Rędzia nie miał

problemu z wyniesieniem ich na górę.

Wyszedł do ogrodu tylnym wyjściem. Księżyc schował się już za lasem, ale

niebo wciąż jaśniało jego poświatą, więc komisarz bez problemu trafił do

resztek szklarni. Odsunął stertę desek, jedna po drugiej, licząc na to, że

ziemia pod nimi nie będzie zmrożona. Miał rację. Wykopał płytki dół

i  poszedł po pakunki złożone przy wyjściu do ogrodu i  po kolei przeniósł je

do grobu, w którym miały spocząć. Zasypał je ziemią, ale zamiast na powrót

ułożyć w tym miejscu deski, przytargał granitowy głaz, który leżał tuż obok

tego, co pozostało ze szklarni. Ułożył go nad ciałem, postał chwilę

w  milczeniu wpatrzony w  miejsce, w  którym spoczywało, i  wrócił do domu,

czując, że zaczyna marznąć.

Kryjówka wyglądała teraz zupełnie inaczej. Przy odrobinie dobrej woli

można by ją nazwać nawet przytulną. Pomieszczenie nie miało wprawdzie


okien, ale jego oszczędny wystrój sprawiał nagle przyjemne wrażenie, choć

to tutaj przecież komisarz przeżył jedne z  najgorszych chwil swojego życia,

niemal się z  nim żegnając. Rozejrzał się. Prymitywne łóżko, na którym

kiedyś już leżał. Stół, na którym wciąż było mnóstwo buteleczek

i  strzykawek. Biurko pod ścianą, na które wtedy nie zwrócił uwagi, a  na

nim książki, zeszyty i  czajnik elektryczny. Komoda z  telewizorem.

Umywalka z  powieszonym nad nią zaśniedziałym lustrem. Przede

wszystkim w  pokoju było sucho, choć nie najcieplej, więc Rędzia, niewiele

myśląc, podszedł do piecyka olejowego stojącego obok biurka i  wcisnął

wtyczkę w  gniazdko. Czerwona lampka się zaświeciła, dając nadzieję na

zmianę temperatury.

Rędzia złapał się na myśli, że nagła zmiana odbioru tej przestrzeni, która

miała zostać jego domem przez jakiś czas, wynikała głównie z  pozbycia się

ciała i smrodu. Na szczęście, kiedy usunął źródło przykrej woni, ta zniknęła

razem z  nim. Środki chemiczne, którymi przez lata nasączone było ciało

Arlety, sprawiły, że rozkład nie następował jednak bardzo dynamicznie

i  godzinę później Rędzia nie czuł już nawet śladu zapachu. A  może po

prostu przyzwyczaił się do niego? W  pamięci pozostał mu jedynie przykry

widok i  wspomnienie sytuacji z  jesieni. Zrobił, co trzeba było zrobić, bo

zwłoki nie mogły tu leżeć.

To on miał tu zostać, a  to pomieszczenie było jedynym, w  którym mógł

zapalić światło bez zwracania uwagi kogoś z zewnątrz…

Uciekł w  zasadzie tak, jak stał, bez długofalowego planu na przeżycie co

najmniej kilku następnych tygodni, podczas których miał dowiedzieć się, kto

spierdolił mu życie, rzecz jasna poza nim samym. Teraz, po przejściu się po

piwnicach, okazało się, że świetnie trafił, choć zawdzięczał to wyłącznie

szczęściu, a nie własnej przemyślności. Stwierdził, że zanim położy się spać,

pomyszkuje jeszcze trochę w  podziemiach domu, więc znów powtórzył

wędrówkę w  górę i  w  dół. W  kolejnym pomieszczeniu piwnic znalazł dwie

wielkie pralki i  suszarki, jakie zwykle spotyka się w  hotelach. Oprócz tego

magiel i  składarkę do pościeli. A  kiedy natknął się na spiżarnię, poczuł się

niemal jak w  domu. Regały zastawione były puszkami, pudłami

z  makaronem i  ryżem, zgrzewkami z  wodą. Daty ważności minęły co

prawda w  większości około roku temu, ale znalazł trochę jeszcze zdatnych

do spożycia, które kupił zapewne ostatni lokator tego domu.

–  Rędzia, ty pieprzony farciarzu… – mruknął do siebie, pakując do

znalezionej torby z  logo Auchan kilka paczek makaronu, konserwy


z warzywami i mięsem oraz kilka paczek suszonych owoców.

Wyglądało na to, że członkowie sekty Gajdamowicza albo nie przepadali

za zbyt częstym jeżdżeniem po zakupy, albo spodziewali się Armagedonu.

I  coś w  tym rodzaju w  końcu nadeszło, choć sekta już nie istniała, a  ludzie

na zewnątrz nazywali to lockdownem.

W pewnym momencie komisarz poczuł, że zaraz upadnie i od razu zaśnie.

Dochodziła szósta rano, zapasy adrenaliny najwyraźniej się wyczerpały

i  teraz Rędzia nadawał się wyłącznie do łóżka. Dowlókł się do materaca

ułożonego na ramie przypominającej do złudzenia tę, na której spał

w  wojsku. Rzucił na poduszkę poszewkę przyniesioną z  piwnicy i  tak jak

stał, w  ubraniu i  butach, walnął się na to prymitywne łóżko i  zasnął kilka

sekund później.

Kiedy się obudził, nie wiedział, gdzie jest. Doszedł do siebie po dłuższej

chwili i  przypomniał sobie, jak się tu znalazł i  z  jakiego powodu. Kiedy

ostrożnie wyszedł na górę i  odsunął kredens, zorientował się, że na

zewnątrz jest ciemno, ale nie wciąż, tylko znów.

Wtedy z  zaskoczeniem uświadomił sobie, że przespał cały boży dzień.

Pierwszy dzień ucieczki.


19
 

Przez cały następny dzień Rędzia urządzał się w  nowym lokum. Jeszcze

przez jakiś czas czuł się lekko nieswojo na myśl, że w  tym pomieszczeniu

znajdowały się zwłoki, ale ponieważ nie był przesądny ani strachliwy, oswoił

się z tą myślą bez większych trudności. Wszystko tkwi w głowie i jeśli się to

poukłada, problem znika, zwłaszcza że miał większe problemy niż nieżywy

człowiek. Martwi nikomu krzywdy nie zrobią, za to żywi owszem i  to ich

trzeba się obawiać. Dlatego dał sobie spokój z  rozpamiętywaniem sprawy

sekty i skupił się na tym, co tu i teraz.

Potrzebował kilku dni spokoju. Po pierwsze, chciał odpocząć. Po drugie,

zdawał sobie sprawę, co dzieje się na zewnątrz, jak zaczął nazywać

wszystko, co było poza jego tymczasowym domem. Z  jednej strony chciał to

jak najszybciej zakończyć, z drugiej – pośpiech był złym doradcą. Miotał się

trochę w tym niezdecydowaniu, ale na razie i tak niewiele mógł zrobić.

Przesunął sobie rytm dobowy o  kilka godzin, tak żeby spać w  dzień, albo

przynajmniej jego większość spędzać w łóżku. W nocy wychodził na dwór na

kilkanaście minut, żeby pooddychać świeżym powietrzem i  pogapić się na

księżyc albo padający śnieg. Oprócz bezustannego zastanawiania się nad

tym, co dalej, czytał książki i  oglądał telewizję. Telewizor odbierał co

prawda tylko stacje naziemne, za to nie było problemu z  książkami.

Odkrycia dokonał w  pokoju, który musiał być gabinetem samego

Gajdamowicza.

Kiedy tam wszedł, uderzył go kontrast między ascetycznym wystrojem

wnętrza domu, prostych pokoi urządzonych jak w koszarach czy klasztorze,

a  tym wielkim pokojem. Na bogato rzeźbionym poniemieckim biurku

z  blatem pokrytym zakurzonym zielonym suknem stała maszyna do

pisania. Jedną ze ścian stanowił ogromny regał z  mnóstwem książek:

począwszy od Houellebecqa, na McCarthym skończywszy. Było też sporo

lżejszych rzeczy, w  tym klasyków sensacji, i  Rędzia z  lubością pomyślał

o chwili, w której zanurzy się w nocy w świat swojej młodości. Ciekawostką

był sejf, który okazał się otwarty i  pusty, ale jeszcze ciekawszym

znaleziskiem był barek ukryty za jedną z półek regału z książkami – obficie


zaopatrzony w  trunki już sprzed kilku lat, ale wciąż zdatne do picia, co

komisarz skrzętnie wykorzystał, przenosząc połowę zawartości na dół.

Wykorzystał też piecyk olejowy, którego musiał używać również poprzedni

lokator. Znalezioną w piwnicy pościelą zasłał łóżko, na szczęście lekko tylko

czuć ją było wilgocią. Zrobił też zapasy trochę przeterminowanych konserw,

sucharów i  owoców w  puszkach, a  jedyną niedogodnością było to, że żeby

skorzystać z toalety i prysznica, musiał wychynąć z nory i iść na górę.

Kiedy pod koniec drugiego dnia ucieczki skończył aranżację swojego

pokoju, rozejrzał się po nim z  satysfakcją. Teraz mógł zająć się właściwymi

rzeczami, czyli wymyślaniem, jak wydobyć się z głębokiego szamba, w które

wpadł, czy też został wrzucony, a  może jednak sam wskoczył z  głupoty.

Odkręcił półlitrową butelkę whisky i  nie bawiąc się w  konwenanse, czyli

użycie szklaneczki, zaczął się zastanawiać. Im bardziej opróżniał butelkę,

tym bardziej nie mógł się na myśleniu skupić, aż w  końcu doszedł do

wniosku, że popełnił błąd, otwierając ją przed myśleniem, a  nie po.

Zastanawianie się nad sytuacją postanowił odłożyć do jutra, bo był po

prostu narąbany. Pokiwał markotnie głową nad własną głupotą, podszedł do

stołu, odstawił prawie już pustą butelkę i  sięgnął po nóż, żeby ukroić sobie

kilka plasterków mielonki, które zamierzał ułożyć na sucharach. Nagle

usłyszał szmer i  kiedy spojrzał w  prawo, niespodziewanie napotkał czyjeś

spojrzenie. Wielkie oczy jarzyły się bursztynowo. Biało-rudy, spasiony kot

stał w  bezruchu, tylko końcówka jego ogona wiła się jak głowa węża

schwytanego w  uścisk szczęk ichneumona. Wyglądał jak maskotka,

przypominał trochę Garfielda, a puszyste, błyszczące futro świadczyło z całą

pewnością o  tym, że kocur nie był bezdomnym sierściuchem, żyjącym na

ulicy i z tego, co mu ulica dała.

–  Jak tu wlazłeś? – zapytał zdumiony Rędzia, patrząc na niego szeroko

otwartymi oczami.

Przez chwilę myślał, że to odpowiednik białych myszek, ale po chwili

uświadomił sobie, że wypił tylko pół litra i że to jednak najprawdziwszy kot,

który jakoś dostał się do domu, a  potem musiał się przecisnąć pod

kredensem, albo za nim i  dotrzeć tu, być może zwabiony zapachem

mielonki.

– Kici… – mruknął bez przekonania.

Kocisko oblizało różowy nos czubkiem języka i  rozejrzało się, jakby nie

mogło zdecydować, co robić. Lekko przygięte łapki i  zniżony łebek

świadczyły o gotowości do ucieczki.


–  No, chodź. – Powoli wyciągnął do niego rękę. – Mam coś dla ciebie,

chcesz? Mięsko. Prawie, bo mięska jest tam tyle, że nawet ty byś tyle nie

napłakał. Ale przynajmniej smakuje jak mięsko. To co? Chcesz? – Rzucił

kotu ochłapek.

Zwierzę podeszło nieufnie, popatrując na niego, zbliżyło się do mielonki

i powąchało ją. Potem kot zgiął łapy, przycupnął obok, powąchał ją ponownie

i delikatnie wziął w zęby. Po chwili po mielonce została tylko mokra plamka

na posadzce.

–  Dobre, co? – Rędzia uśmiechnął się, jakby był kucharzem podrzędnej

restauracyjki, który właśnie zaserwował Magdzie Gessler najlepszy posiłek

w  jej życiu. – Chcesz jeszcze? Pewnie, że chcesz. Widać po tobie, że nie

lubisz odmawiać…

Położył na podłodze jeszcze jeden ochłapek i  tym razem kot się nie

zastanawiał, tylko rzucił na niego i  pożarł z  zabawnym chrumkaniem.

Potem oblizał nos i znieruchomiał w pozie sfinksa.

–  Cholera – powiedział Rędzia, czując, jak plącze mu się skołowaciały

język. – Będę szczery: nigdy nie przepadałem za kotami, ale sam rozumiesz,

jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma. Nawet fajny jesteś. Tylko

trzeba by cię jakoś nazwać. Nie może być tak, że gadam do kogoś, kto się nie

nazywa, nie? W ogóle nie może być tak, że kot nie ma imienia. Pewnie masz

już jakieś, ale ponieważ go nie znam, to dla mnie będziesz Wilsonem. Może

być? Nie jakiś banalny Mruczek, Garfield też nie, tylko Wilson. Tak

arystokratycznie, choć z  zacięciem sportowym. No, chodź, grubasie, daj się

wreszcie pogłaskać… – Kucnął powoli i wyciągnął rękę.

Kot jakby nagle się zdecydował. Wstał, wyprężył ogon i  leniwie podszedł

do Rędzi, powąchał jego palec, a  potem wcisnął łebek pod dłoń. Miał

miękką, puszystą sierść. Komisarz wczepił w  nią palce i  podrapał go po

grzbiecie. Wilson zmrużył bursztynowe oczy i zaczął mruczeć.

– Skoro już jesteś, to może chciałbyś wysłuchać mojej historii, co ty na to?

Bo ja, widzisz, teraz głośno myślę. Próbuję, znaczy… Tak sobie właśnie

myślę, o  co tu może chodzić, i  może pomyślimy o  tym razem, Wilson, co ty

na to? Wiem, że jesteś tylko kotem, ale znam sporo ludzi głupszych od

zwierząt, więc na ciebie liczę. Pomożesz mi?

Wilson patrzył na niego przymrużonymi oczami i  mruczał. Łapki

podwinął pod siebie i  przypominał teraz pokryty rudym futrem bochenek

chleba.
–  Dobra – zdecydował Rędzia, machając nieco niezbornie ręką. – Zrobimy

tak: ja ci będę opowiadał, ty będziesz słuchał i  może wpadniemy na coś

razem. Wszystko zaczęło się od tych cholernych zdjęć… – coś zadrapało go

w  gardle, więc zakaszlał – …chociaż nie, zaczęło się wcześniej, kiedy

porwali syna Agnieszki. Naszego syna… Nie będę ci opowiadał, to nie ma

znaczenia, a przynajmniej nie zasadnicze, nieważne. Potem były napady na

listonoszy. Wiemy już, że z  ukradzionej korespondencji oni zorientowali się

w rozliczeniach między dużymi firmami i podszywając się pod wykonawców,

wyłudzili kupę szmalu. Później forsę przelano z  kont na inne konta,

następnie jeszcze na inne w zagranicznych bankach i szukaj wiatru w polu.

A  właściciele tych kont, na które firmy przelały tę kasę, to pijaczki spod

osiedlowego sklepu, którym ktoś zaproponował założenie firmy na ich

nazwisko oraz parę stówek za to. Ten ktoś to taki jeden Bejca, bandzior

pierdolony, Wilson, unikaj takich ludzi. I  oni zostali zabici. A  ten skurwiel,

który najprawdopodobniej zakładał im te konta, dołączył do nich wkrótce

potem. Ja prowadziłem śledztwo w  sprawie zabójstwa tego gnoja, Wilson,

ja. I zostałem grzecznie poproszony, kurwa, żebym się za bardzo nie starał,

rozumiesz to? Żebym torpedował własne śledztwo… I nagle na moim koncie

pojawia się sto pięćdziesiąt koła, znaczy tysięcy, kolega dzwoni do mnie

z telefonu mojej matki, że mnie zaraz zwiną i już wiem, że ślady biologiczne

znalezione na zwłokach należą do mnie… Żeby było jasne, kocie, ja tego nie

zrobiłem, tak? No… I teraz pytanie brzmi: kto za tym stoi. Ktoś zadał sobie

sporo trudu, żeby to zorganizować, a potem wszystko ładnie posprzątał. Nie

mam pojęcia, kim oni są. Taki misterny plan, a chodziło jak zwykle o forsę,

dużą forsę, Wilson, wiesz? Wiem, że dla kotów forsa jest nieistotna, dla was

ważne jest, żeby w misce było żarcie i żeby wam się za bardzo nie wpieprzać

w  wasze kocie życie, i  wtedy jest wam dobrze. Ale ludzie dla forsy są

w  stanie zrobić wszystko. Wszystko, Wilson. Nawet zabić innego człowieka.

Wyobrażasz sobie, że mógłbyś zabić innego kota za miskę żarcia? Podrapać

go pazurami tak, ale zabić? A  ludzie zabijają. Jesteśmy gorsi od was,

Wilson. Macie nad nami moralną prze… przewagę. I  co z  tego? – Rędzia

pociągnął ostatni łyk, spojrzał na butelkę i powiedział cicho, już do siebie: –

Ja pierdolę, rozmawiam z kotem…

Westchnął i  odstawił pustą butelkę pod ścianę. Zadrżał. Szumiało mu

trochę w głowie i łamało go w kościach, czuł, jakby coś pełzało mu po rękach

i z tyłu głowy.
–  Coś kiepsko się czuję, Wilson, wiesz? – powiedział. – Chyba się

podziębiłem, kiedy tu do ciebie lazłem. Albo jak chowałem ciało. Myślisz, że

bracia i  siostry mieli tu jakieś proszki, co? Tabletki, znaczy, bo proszek to

miał ojczulek. – Roześmiał się, Wilson natomiast nie. – Gdzie tu może być

apteczka?

Zapominając o  kocie, lekko chwiejnym krokiem ruszył na poszukiwania

i  omal nie spadł ze schodów na samym początku wycieczki po domu. Trzy

kwadranse później ze sporym zdziwieniem stwierdził, że w całym domu nie

ma żadnych leków, a  przynajmniej nie w  miejscach, które przyszło mu do

głowy sprawdzić. Nie znalazł niczego, choćby najgłupszej polopiryny czy

kremu na zajady. Jak gdyby mieszkańcy tego domu nigdy ich nie używali.

Rędzia pokręcił zdumiony głową i zakaszlał. Nie do wiary…

Wrócił do siebie, a  Wilson leżący teraz w  rogu materaca przywitał go

obojętnym spojrzeniem. Podszedł do łóżka i  usiadł na nim. Kot nie ruszył

się z miejsca.

–  Zdrzemniemy się, co? – zapytał go Rędzia, przykrywając się kocem

i starając się przy tym nie kopnąć Wilsona.

Zasnął bardzo szybko, a  kiedy się obudził, bolały go wszystkie mięśnie

i  głowa. Miał język wyschnięty na wiór, było mu lekko niedobrze, zaczynał

się kac. Postanowił, że skoro nie ma żadnych leków, przynajmniej zaparzy

sobie mocnej i  gorzkiej herbaty i  wleje do niej coś mocniejszego z  zapasów

przyniesionych z  barku Gajdamowicza. Podszedł do stolika, włączył czajnik

i  podkręcił piecyk olejowy na pełną moc, bo znów wstrząsały nim dreszcze.

Pomyślał, że zanim wleje kilka kropel koniaku do herbaty, sposobem babci

zaaplikuje sobie lek bezpośrednio i w nieco większej ilości.

–  Chcesz trochę? – rzucił do zwiniętego w  kłębek Wilsona, odkręcając

butelkę, i w tej samej chwili zdrętwiał nagle jak porażony.

Nie poczuł zapachu alkoholu. Podstawił szyjkę pod sam nos i zaciągnął się

mocno. Nic. Przytknął ją do ust i  wlał sobie odrobinę na język. Koniak

smakował zupełnie inaczej, jakoś tępo i  mdło. Przez chwilę Rędzia łudził

się, że wziął zwietrzały, który stał w barku od paru lat, ale nadzieja umarła

bardzo szybko. Nie był zwietrzały.

Odstawił koniak na stolik ruchem robota i odwrócił się w stronę łóżka.

–  Chyba mamy problem, Wilson – powiedział do kota chrapliwie. –

Złapałem jakimś sposobem to gówno…


20
 

Bożena stała w  milczeniu przy kuchence i  pustym wzrokiem wpatrywała

się w  małe gejzery buzującego w  garnku wrzątku. Kiedy gorąca kropla

prysnęła jej na dłoń, ocknęła się z  zamyślenia. Sięgnęła do szai po ryż

i  wyciągnęła jedną torebkę. Odłożyła pudełko na miejsce i  chwyciła jej

skraj, żeby ją naderwać i  wsypać ryż do garnka. W  zamyśleniu użyła zbyt

dużo siły: plastik rozerwał się całkowicie i  ziarenka rozsypały się po całej

kuchni, w  dodatku uderzyła jedną ręką w  garnek, który przesunął się

gwałtownie i  odrobina wrzątku ochlapała jej udo. Krzyknęła krótko z  bólu

i wściekłości, a potem nagle się rozpłakała.

Kiedy Patryk wszedł do kuchni, siedziała na podłodze z  twarzą ukrytą

w dłoniach i łkała. Kucnął obok niej i położył jej rękę na ramieniu.

– Mamo. – Nie zareagowała. – Mamo!

Podniosła głowę, wycierając łzy. Rozejrzała się dookoła i westchnęła.

– Ale bałaganu narobiłam…

Pomógł jej wstać.

– Niedługo obiad. Powiedz Piotrkowi. Zrobię makaron zamiast ryżu.

Pokiwał głową i  wyszedł z  kuchni. Pozamiatała rozsypane ziarenka,

starannie i  metodycznie, wkładając w  tę czynność całą uwagę, żeby tylko

nie myśleć o  Tomku. Do wciąż gotującego się wrzątku wsypała makaron

i  nastawiła timer na dziesięć minut. Reszta, czyli mięso i  czerwona

kapusta, była już gotowa. Kiedy makaron dochodził, uświadomiła sobie, że

zapomniała go posolić, więc wysypała do garnka sól, mając nadzieję, że to

wystarczy.

Przy obiedzie żadne z  nich się nie odzywało. Nie zapytała, czy im

smakuje, oni nie pochwalili. Makaron prawie w  ogóle nie był słony, ale ani

Patryk, ani Piotrek nic nie powiedzieli. Kiedy skończyli, podziękowali cicho,

odnieśli talerze do kuchni, a nawet włożyli je do zmywarki, co się prawie nie

zdarzało, i poszli do swojego pokoju.

Wieczorem kazała im wyłączyć komputery. Siedzieli więc wszyscy przed

telewizorem; ona na fotelu, chłopcy na kanapie, każdy na swoim końcu.

Panowała przerażająca cisza, żadne z  nich nie wiedziało, co mówić, tylko

tkwiło na swoim miejscu zatopione we własnych myślach. Bożena nie miała


pojęcia, co działo się w  głowach chłopców, wiedziała tylko, że w  jej nie jest

najlepiej. Musiała być twarda i  zacząć organizować ich życie na nowo,

cokolwiek się działo. Musiała dowiedzieć się, o  co chodzi i  dlaczego Tomek

zdecydował się na taki krok. To było do niego niepodobne. Po prostu nie

w jego stylu.

Piotrek obojętnie skakał po kanałach, Patryk siedział z  założonymi na

piersi rękami i  pustym wzrokiem wpatrywał się w  migoczące obrazy.

W  pewnym momencie Piotrek zastygł z  wyciągniętym pilotem, z  kciukiem

wiszącym nad przyciskiem. Na ekranie młody człowiek w  maseczce z  logo

TVN stał pod parasolem z mikrofonem w ręce. W tle, za jego plecami, widać

było budynek Urzędu Celnego, zamek książąt pomorskich i  Trasę

Zamkową.

…Nie milkną echa samobójczej śmierci funkcjonariusza szczecińskiej

policji, który kilka dni temu skoczył z  mostu do Odry. Z  naszych ustaleń

wynika, że powodem desperackiego kroku mogły być niejasne powiązania

policjanta ze światem przestępczym. Od niedawna przeciwko niemu toczyło

się postępowanie mające na celu ich wyjaśnienie, dodatkowo niewykluczone

jest, że funkcjonariusz ten ma bezpośredni związek z  zabójstwem lokalnego

biznesmena, podobno również powiązanego z  kilkoma bandyckimi

grupami…

– Wyłącz to – zażądała Bożena.

– Ale ja chcę obejrzeć – bąknął Patryk, zabierając bratu pilota.

Prokuratura Okręgowa w  Szczecinie nie udziela żadnych informacji,

rzecznik prasowy uzasadnia to dobrem prowadzonego postępowania, nam

jednak udało się dowiedzieć nieoficjalnie, że zmarły komisarz Tomasz R.

bezpośrednio zaangażowany był w  śledztwo w  sprawie śmierci owego

biznesmena, co w niezbyt dobrym świetle stawia…

– Wyłącz to!!! – wrzasnęła nagle, aż pilot wypadł Patrykowi z ręki.

Chłopak spojrzał na matkę zastygłą w  fotelu z  wypisanym na twarzy

wyrazem przerażenia własną reakcją. Schylił się i podniósł pilota z podłogi.

–  To są bzdury – powiedział spokojnie, przygarniając roztrzęsionego

Piotrka i  wyłączając telewizor. – Słyszycie? Nie wierzcie im, bo pieprzą

głupoty!

–  Skąd ty to możesz wiedzieć? – zapytała słabo, czując, że zaraz się

rozsypie.

Przypomniał się jej ryż na podłodze kuchni i  pomyślała, że zaraz coś

takiego stanie się z nią. Rozsypie się na milion kawałków.


–  A  jak ty możesz w  to wierzyć, mamo? – odpowiedział pytaniem. – W  te

bzdury? Jak możesz wątpić w tatę? Naprawdę myślisz, że mógł to zrobić?

– Nie wiem! – krzyknęła.

Nie miała pojęcia, jak wyjaśnić synom, że czasem rzeczy wydają się

zupełnie inne, niż wszystko na to wskazuje. Że bogobojni tatusiowie okazują

się dziwkarzami. Że cudowne na pozór mamy tyranizują własne dzieci,

które wyrastają na zahukanych dorosłych, niepotrafiących sobie poradzić

w  życiu. Że sympatyczny pan w  przebraniu klauna rozweselający chore

dzieci w szpitalach po pracy może gwałcić i zabijać kobiety. Że ludzie często

noszą maski, za którymi są zupełnie inne twarze. I  teraz okazywało się, że

jej mąż, ich ojciec, też nosił taką maskę, a pod nią skrywał twarz, której nie

znała, bo nigdy jej nie pokazał ani jej, ani im.

–  Tata tego nie zrobił. – Patryk wycelował pilota w  ciemny telewizor. –

Nawet nie próbujcie tego powtarzać.

Spojrzała na niego.

– Czy ty coś wiesz? – zapytała.

Przez kilka sekund wytrzymywał jej spojrzenie, aż w  końcu spuścił oczy.

Wstała gwałtownie ze swojego fotela i usiadła na kanapie obok syna.

– Patryk, popatrz na mnie – zażądała.

Zrobił to. Widziała, jak drży mu podbródek, jak walczy, żeby się nie

rozpłakać: młody mężczyzna u  progu dorosłości, który nie chciał pokazać

słabości własnej matce. I to ją też zabolało, choć zdawała sobie sprawę, że to

naturalny etap dorastania.

– Co wiesz? – zapytała już łagodnie, jak dziecko, którym przestawał być. –

Czy ty coś widziałeś? Coś słyszałeś? Powiedz mi, proszę, bo nie

wytrzymam…

Otworzył lekko usta.

–  Wiem, że tata nic nie zrobił – powiedział cicho. – Jest niewinny.

Niewinny…

Wstał i  wyszedł wolnym krokiem z  pokoju. Nie zatrzymywała go.

Przysunęła się do młodszego syna i  przytuliła go. Poddał się temu, objął ją

i tak siedzieli razem, kiwając się lekko, jakby próbowała go ukołysać do snu.

Słuchała jego oddechu i uspokajała swój.

–  Wszystko będzie dobrze, synku – szepnęła Piotrkowi do ucha. –

Poradzimy sobie jakoś. Musimy. Musimy być dzielni…


21
 

Rędzię obudził jakiś hałas. Wilson nie przychodził, od kiedy przestał go

dokarmiać. Zjawił się jeszcze ze trzy razy, ale komisarz nie miał siły wstać,

żeby otworzyć jakąś konserwę, więc kot chyba uznał, że mięsne eldorado się

skończyło i szkoda czasu na wizyty.

Minął tydzień od pierwszych objawów choroby i  Rędzia przechodził ją

ciężko. Nie miał siły wstawać, żeby zjeść, żeby się umyć, czasem nawet po to,

żeby się załatwić. Czuł własny smród, ale nie obchodziło go to. Pójście do

toalety było nadludzkim wysiłkiem, w  końcu z  jednej z  nielicznych

wycieczek na górę okupionych koszmarnym wysiłkiem i  kaszlem przyniósł

wiadro, które od tej pory pełniło funkcję toalety. Czuł, że nie da rady.

A  najgorszy był ten kaszel; nieustanny i  sprawiający, że Rędzia całkowicie

opadł z  sił. Stracił też rachubę czasu, smartwatch rozładował się i  nie

wiedział nawet, która jest godzina ani czy jest dzień, czy noc. Mógł włączyć

telewizor i  to sprawdzić, ale doszedł do wniosku, że to bez znaczenia, za to

kosztuje zbyt dużo wysiłku. I tak miał już niewiele tych sił, ledwie tyle, żeby

przewrócić się z boku na bok.

Kiedy usłyszał hałas, pomyślał, że Wilson jednak wrócił. Otworzył

z  trudem powieki, były lepkie niczym oblane syropem, przez co obraz był

rozmazany, nie na tyle jednak, by komisarz nie widział, co się dzieje.

Zmartwiał.

Przez chwilę był pewien, że to halucynacje z  gorączki i  pomyślał, że jest

naprawdę bardzo źle, lecz kiedy uświadomił sobie, że to, co widzi, jest

prawdziwe, sam nie był już pewien, czy się cieszyć, czy nie. W drzwiach, na

szeroko rozstawionych nogach i  z  głową wciśniętą w  owinięty wokół szyi

szal stał niski, grubawy mężczyzna z  bronią wycelowaną prosto

w komisarza. W drugiej ręce ściskał rączkę skórzanej teczki. Rędzia skupił

się, bo twarz mężczyzny wydawała mu się znajoma, aż wreszcie rozpoznał

go: widzieli się ostatnio przy okazji śledztwa w  sprawie sekty

Gajdamowicza. Mężczyzna, który teraz trzymał Rędzię na muszce, nazywał

się Jacek Laube i  był bratankiem Ojca, a  przy okazji prawnikiem, który

dbał o sprawy jego i sekty. Między innymi o ten dom, w którym teraz byli.
– To… To pan? Komisarz… Rędzina? – wydukał Laube, opuszczając nieco

lufę pistoletu. – Pan żyje? Co… O co tu chodzi, na litość boską?

–  Rędzia – wycharczał komisarz, nie będąc w  stanie ruszyć nawet ręką,

tak bolały go stawy. – I tak mi pan nie uwierzy. Nikt mi nie wierzy…

Laube opuścił całkowicie broń i rozejrzał się zdumiony po pomieszczeniu.

–  Niech pan spróbuje – powiedział powoli. – Zdziwiłby się pan, jakie

historie już słyszałem…

– Później, dobra? Nie mam siły…

– Źle się pan czuje?

– Niech pan do mnie nie podchodzi. Mam koronę…

–  Przeszedłem dwa tygodnie temu, niemal bezobjawowo – odparł Laube

obojętnym tonem, schował pistolet do torby i  zrobił krok w  stronę Rędzi,

zachowując jednak dystans.

– Szczęściarz… – mruknął komisarz.

–  Trzeba pana zabrać do szpitala. Może pan tu umrzeć, zdaje pan sobie

sprawę?

–  Ja już umarłem, panie mecenasie. – Rędzia zakaszlał, czując, jak

rozrywają mu się płuca.

–  Też tak słyszałem, choć jak widzę, jednak nie do końca – stwierdził

kwaśno Laube. – Ale to może być tylko kwestia czasu, żeby tak się stało.

Wezwę pogotowie.

–  Nie! – Rędzia niemal nadludzkim i  okupionym koszmarnym bólem

wysiłkiem uniósł rękę. – Nie… Niech mnie pan zostawi, proszę. Nie mogę

się ujawnić.

– Lepiej umrzeć?

–  Tak. – Rędzia wpatrywał się w  ścianę za plecami prawnika. – Lepiej

umrzeć.

Laube przyglądał mu się w milczeniu.

– Ma pan kłopoty z oddychaniem? – zapytał.

–  Nie – odparł komisarz. – Jestem tylko zmęczony kaszlem, i  tyle. I  ten

kurewski ból wszystkiego…

– A leki? Ma pan jakieś? Przeciwgorączkowe, przeciwbólowe?

Rędzia nieznacznie pokręcił głową, na nic więcej nie było go stać.

–  Pan naprawdę prosi się o  śmierć, a  ta z  powodu uduszenia jest

naprawdę bolesna i  koszmarna. Niech pan jeszcze przemyśli kwestię

pojechania do szpitala.
–  Przemyślałem. Miałem naprawdę dużo czasu na myślenie. Ma pan coś

przeciwbólowego? – Popatrzył łakomym wzrokiem na torbę Laubego.

– Nie przy sobie.

Rędzia zamilkł. Zastanawiał się, co teraz.

–  Przywiozę panu coś. – Prawnik wciąż wpatrywał się w  niego

wyłupiastymi oczami. – W ciągu godziny.

–  Wróci pan sam czy z  kimś? – Rędzia wiedział, że to może być

równoznaczne z końcem.

Końcem wszystkiego.

Mecenas zagryzł wargę i znów rozejrzał się po pomieszczeniu.

– Z kim miałbym wrócić? – zapytał po chwili.

– Z moimi kolegami – parsknął Rędzia.

– Zrobił pan to?

– Zrobiłem: co?

– To, o co jest pan oskarżany?

– A ma to dla pana jakieś znaczenie?

–  Jestem przyzwyczajony do występowania w  obronie ludzi, którzy mają

sporo na sumieniu. Taki mam zawód.

– Ja nie mam nic na sumieniu…

– Cóż, oni też tak często mówią. Zdecydowana większość, wie pan?

– Jestem niewinny i udowodnię to.

– Uhm…

W  tym z  pozoru zgodnym przytaknięciu było tyle powątpiewania, że

Rędzia tylko utwierdził się w  swoim przekonaniu pokazania wszystkim,

i  Laubemu również, że miał rację. Że jest po dobrej stronie. Pozostał tylko

problem, jak, do kurwy nędzy, ma to zrobić w  tym stanie. I  nie chodziło

tylko o zdrowie.

– Skąd pan wiedział, że tu jestem? – zapytał Laubego, pokasłując.

–  Dostałem zastanawiająco wysoki rachunek za prąd. Przyjechałem

sprawdzić. – Mecenas rozejrzał się po pokoju. – Czajnik, piecyk… Niby

niedużo, ale od dłuższego czasu nie było żadnego poboru, aż tu nagle coś się

zadziało. Pomyślałem, że może ktoś się podpiął…

– A jak pan wpadł na to, że jestem akurat tu?

–  W  jadalni zwróciłem uwagę na lekko przesunięty kredens, a  potem

zobaczyłem za nim kawałek drzwi, o  których istnieniu nie miałem pojęcia,

więc zajrzałem.

– Nie zasunął się do końca… – szepnął do siebie Rędzia.


Nic już nie mógł na to poradzić. Wszystko przez złe samopoczucie…

Laube popatrzył na niego.

–  Mógłbym również zapytać, skąd pan wiedział o  istnieniu tego pokoju.

Nawet ja o nim nie wiedziałem.

Rędzia milczał.

– Tu ukrywał się człowiek, który był ostatnią ofiarą zatrucia grzybami.

– O czym pan mówi? Skąd ma pan takie informacje?

– Mam. Niech mi pan wierzy, wiem, o czym mówię.

Laube milczał przez chwilę, chyba przetrawiał to, co właśnie usłyszał.

–  Nie bardzo rozumiem, dlaczego akurat tu? – Rozejrzał się po

pomieszczeniu. – Miał do dyspozycji cały dom. Opiekował się nim. Dlaczego

miałby egzystować w piwnicy? W takiej… norze?

– Nie wiem, gdzie mieszkał, pewnie na górze, ale tu trzymał zwłoki swojej

żony.

Mecenas zmierzył komisarza chłodnym spojrzeniem. Rysy jego twarzy

stężały w nieokreślonym grymasie ni to zdziwienia, ni niezdecydowania.

–  Jest pan w  błędzie. On nie miał żony – powiedział sucho i  zapytał. –

Mierzył pan sobie gorączkę?

Rędzia poczuł, jak ogarnia go zwątpienie. Nie było sensu mu teraz niczego

tłumaczyć. Chciał zasnąć, ale wiedział, że kiedy spróbuje, będzie się tylko

przewracał z  boku na bok, a  każdy ruch będzie okupiony bólem natrętnym

jak komar w środku nocy.

– Nie mam termometru – wyszeptał zrezygnowany. – Trzęsie mnie i mam

rozpalone czoło, więc to z pewnością gorączka.

–  Dobrze, nie ma co tracić czasu. – Mecenas wstał, chwycił torbę i  ruszył

w stronę drzwi. – Przyjdę niedługo z lekami i resztą. Niech pan postara się

zdrzemnąć.

–  Tak z  zawodowej ciekawości. – Słaby głos Rędzi zatrzymał go w  pół

kroku. – Ma pan pozwolenie na broń?

Laube obejrzał się przez ramię i przekrzywił lekko głowę.

– A jak pan myśli?

– To nie jest odpowiedź na moje pytanie.

– Oczywiście, że mam, panie komisarzu. Nie tylko na tę…

Laube wrócił godzinę później, choć Rędzi ten czas wydawał się

wiecznością nie tylko ze względu na ból. Tępy, pulsujący, obejmujący każdy

kawałek jego ciała, nawet skórę na głowie; był tym większy, im bardziej

komisarz wyobrażał sobie, jak maleje dzięki lekom, które miał przywieźć
prawnik. Minuty wlokły się jedna za drugą, a  Rędzia zastanawiał się, czy

Laube wróci sam, jak obiecał, czy jednak z kimś. I czy w ogóle wróci. Nawet

nie zauważył, jak wyczerpany gorączką i  bólem zasnął, a  właściwie

pogrążył się w  pełnym majaków letargu, z  którego wybudziło go czyjeś

chrząknięcie.

Laube wrócił sam.

Był w maseczce chirurgicznej. Usiadł przy łóżku i wyciągnął z torby małą

papierową torebkę z  logo jakiejś apteki. W  środku zagrzechotały

opakowania z tabletkami.

–  Mówią, że ibuprofen nie jest najlepszy w  przypadku koronawirusa, ale

są różne opinie – powiedział, rozpakowując pudełko. – Mam go

w kapsułkach, zadziałają szybciej niż tabletki.

– I bardzo dobrze – zgodził się Rędzia skwapliwie.

–  Powinien się pan przenieść na górę, atmosfera w  tym pokoju nie jest

najzdrowsza. Skoro już wiem, że pan tu jest, nic nie stoi na przeszkodzie,

żeby się pan rozgościł w nieco lepszych warunkach.

– Na górze ktoś może mnie zobaczyć przez okno. – Rędzia, drżąc na całym

ciele, wpatrywał się w  kapsułkę, którą Laube wyłuskiwał z  blistra: jej

czerwony kolor był tak cudownie intensywny.

– Tu nikt nie wchodzi. – Mecenas się skrzywił. – To miejsce cieszy się złą

sławą. Duchy i tym podobne sprawy.

– Słyszałem… – szepnął Rędzia.

–  Nie ukrywam, że mam swój udział w  rozprzestrzenianiu się tej bzdury.

– Laube uśmiechnął się. – To lepsze, niż zainstalowanie tu kogoś na stałe.

A dobry samochód, który pojawia się co jakiś czas przed bramą, też trzyma

miejscowych z  daleka. Niech pan połknie dwie. – Podał Rędzi kapsułki

i  plastikowy kubek z  wodą. – Odwodnił się pan, a  to niedobrze. Musi pan

wypić do końca dnia co najmniej tę butelkę. – Wskazał na stolik przy łóżku,

na którym postawił półtoralitrową wodę mineralną. – Zaraz zrobię panu coś

ciepłego. Zupę.

Komisarz włożył kapsułki do ust, połknął je łapczywie, popił kilkoma

łykami wody, oddał kubeczek Laubemu i  opadł na łóżko. Czuł się, jakby

przebiegł ultramaraton.

– Dlaczego? – zapytał cicho.

– Co: dlaczego?

– Dlaczego pan to robi?

– Dlaczego panu pomagam?


– Tak. Od razu powiem, że mam niewiele pieniędzy, więc…

Laube wybuchnął krótkim śmiechem.

–  Tak się składa, że ja nie narzekam na ich brak. – Pokręcił

z  rozbawieniem głową i  dodał już poważnym tonem: – Nie chodzi

o pieniądze.

– Więc o co?

– Pan nigdy nikomu nie pomógł?

–  Pomogłem. Na przykład staruszce przejść przez pasy. I  daję co rok na

WOŚP. Ale nigdy nie pomogłem poszukiwanemu przestępcy ukrywającemu

się w moim domu.

– Ten dom nie jest mój. Należy do wspólnoty.

– To nieistotne. Ja też przecież nie jestem przestępcą… Zresztą wspólnota

nie istnieje, prawda? Pana stryj zmarł?

–  Tak. A  z  nim dzieło jego życia. – Laube rozejrzał się, wzdychając. –

Wciąż zastanawiam się, co z  tym zrobić. Sytuacja prawna tego wszystkiego

jest dość skomplikowana.

– Nie odpowiedział mi pan na pytanie, mecenasie.

– Taki pan ciekawy?

–  Tak. Niech pan spróbuje mnie zrozumieć. Właśnie wyobrażam sobie, że

to element jakiegoś wyrafinowanego planu wykończenia mnie: najpierw

daje mi pan nadzieję, a  potem srru. Taka już ze mnie nie tyle ciekawa, ile

podejrzliwa świnia.

– Sam się zastanawiam, dlaczego panu pomagam. – Laube uśmiechnął się

lekko. – Nie jestem samarytaninem z  powołania. Nie mam w  sobie

pokładów miłości do bliźniego, nie byłem we wspólnocie, pomagałem tylko

stryjowi prawnie, to wszystko… – Przerwał na chwilę i  zmarszczył brwi. –

Ciekawi pana, czy wiedziałem o narkotykach?

– Aż tak to widać?

– Owszem, nawet bardzo. Dlatego o to zapytałem.

– A wiedział pan?

– Wyłącznie to, że stryj ma jakieś źródło sporego i regularnego przychodu,

ale nigdy mi nie zdradził, skąd brał te pieniądze.

– Niczego pan nie podejrzewał? Zwłaszcza jako jego prawnik?

–  To przecież był mój stryj – stwierdził mecenas, jakby to wszystko

wyjaśniało.

–  Dobrze. – Rędzia westchnął, doszedłszy do wniosku, że i  tak nie

interesuje go, czy Laube mówi prawdę, ani nawet nie zależy mu na samej
prawdzie. – Wróćmy do mnie. Dlaczego?

Mecenas przypatrywał mu się przez jakiś czas.

–  Ludzie, którzy tu mieszkali, byli dobrzy. Prości, może nieco spolegliwi,

na pewno pod sporym wpływem stryja, ale porządni.

– Z paroma wyjątkami. I nie mówię tylko o Ojcu. Ani o… O nim.

– Chyba musimy porozmawiać, panie komisarzu. Pan naprawdę sporo wie

o Kościele…

– Najpierw pan.

Laube westchnął.

–  Wygląda pan dokładnie jak dawni mieszkańcy tego domu – powiedział.

– Dobrze panu z oczu patrzy. Myślę, że znam się na ludziach, a pan jest po

prostu dobrym człowiekiem. Solidnym, powiedziałbym. To dobre słowo.

Zdaję sobie sprawę, że stać pana na niejedno skurwysyństwo, inaczej nie

wykonywałby pan dobrze swojej roboty, ale co do zasady stoi pan po stronie

dobra. Nie wiem, czy bezwarunkowo, ale jednak.

Rędzia poczuł, że swędzi go w  pachwinie, ale po tym, co usłyszał teraz od

Laubego, chyba nie wypadało się drapać akurat tam. Pomyślał tylko, jak

proza życia nie przystaje czasem do wielkich słów i  dlaczego to spotyka

akurat jego. Wolałby teraz siedzieć przy stoliku w  dobrej restauracji

i  docenić opinię mecenasa wzniesieniem kieliszka wina albo pokala

z  kraftowym piwem, ale nie: siedział w  dobrowolnym więzieniu zarośnięty

od brudu, chory i  odczłowieczony. A  potem przypomniał sobie, że knajpy są

zamknięte, bo jest lockdown, i  zrobiło mu się odrobinę lepiej. Tylko

odrobinę, ale zawsze coś.

–  Mnie jednak pan nie zna, a  po oczach to się poznaje najwyżej, czy ktoś

coś wziął albo wypalił – powiedział w końcu Laubemu. – Ryzykuje pan.

–  Wiem – odparł prawnik, wyciągając palec wskazujący i  celując nim

w komisarza. – A pan mi nie pomaga swoim podejściem.

– Ja się tylko głośno zastanawiam, czy pan na pewno wie, co robi.

–  Tak. Raczej tak. I  zdziwi się pan, ale te pana sarkastyczne uwagi tylko

utwierdzają mnie w przekonaniu, że robię dobrze.

–  Jeśli ktoś dowie się, że pomagał pan przestępcy… To będzie pański

koniec, i  nie mówię o  ewentualnej odsiadce. Mówię o  pańskiej karierze

prawnika.

–  Nie przestępcy, tylko podejrzanemu. Poza tym to trzeba jeszcze

udowodnić. A przede wszystkim odkryć to. A chyba nikomu z naszej dwójki

na tym nie zależy, prawda? Niech pan się teraz prześpi, to chyba jest
najlepsze lekarstwo. Zaraz zrobię tę zupę, z proszku, ale zawsze, i zostawię

panu świeże pieczywo, trochę nabiału i  wędlin. A  jak wrócę jutro, to

dokończymy rozmowę.

– Mam jeszcze jedną prośbę. – Rędzia zawahał się przez chwilę, czując, że

nie może nadużywać dobroci mecenasa, ale stwierdził, że ma to gdzieś. –

Gdyby mógł pan jakoś dyskretnie dowiedzieć się, czy… Skoro ja mam covid,

a  byłem tu sam, to musiałem zarazić się tuż przed ucieczką. Nie wiem, co

z moją rodziną… Mam żonę i dwóch synów.

Laube popatrzył na niego w milczeniu.

– Proszę mi dać numer do żony.

– Chodzi o dyskrecję. Nie może się domyślić, że żyję.

– Rozumiem, dlatego poproszę numer.

Rędzia nie dyskutował już, tylko podał Laubemu numer do Bożeny,

a  potem patrzył, jak prawnik przykłada komórkę do ucha, nie wiedząc, co

o tym myśleć.

–  Dzień dobry, z  tej strony sanepid, chciałbym potwierdzić zgłoszenie

covid-19 u  pani Domżalskiej… Pomyłka? To nie pani zgłaszała? A  mogę

prosić pani nazwisko? Nie Domżalska? Mam podany ten numer… Tak…

A  pani nie ma objawów? A  pozostali domownicy? Tak, to w  porządku,

przepraszam za nieporozumienie, do widzenia… – Odsunął komórkę od

ucha i rozłączył się, popatrując na Rędzię.

–  No, to rozumiem – mruknął komisarz, podziwiając refleks prawnika;

zapytał o domowników, a nie o synów, o których przecież nie mógł wiedzieć,

skoro to była pomyłka.

Bożena pewnie od razu by to zauważyła.

– Dziękuję – dodał.

Laube poszedł na górę przygotować jedzenie i  Rędzia został sam.

Nieoczekiwane spotkanie wlało w  jego serce odrobinę nadziei. Pojawił się

cień szansy na to, by choć spróbować się wykaraskać z  kłopotów, w  które

wpadł praktycznie na własne życzenie. Laube mógł być jego kontaktem ze

światem zewnętrznym, jego oczami, mógł dowiadywać się różnych rzeczy.

Był jego jedynym sprzymierzeńcem.

Kiedy mecenas zszedł z  jedzeniem, Rędzia rzucił się na nie łapczywie.

Podła zupka z  torebki i  odgrzewane polędwiczki drobiowe z  makaronem

smakowały jak wykwintny obiad. Laube pomyślał nawet o  surówce z  pora.

Im bardziej Rędzia napełniał żołądek, tym większa nadzieja kiełkowała

w  jego sercu. Nadzieja na lepsze. Znał tę prawidłowość, ale nie


przeszkadzało mu to cieszyć się, że wreszcie coś idzie dobrze, nawet jeśli to

były tylko ciepłe produkty garmażeryjne i  mglista zapowiedź pomocy od

bliżej przecież nieznanego człowieka.

–  Do jutra, panie komisarzu – powiedział Laube, kiedy Rędzia skończył

jeść. – Niech pan się wyśpi. Niech pan dużo śpi. Sen to podobno najlepsze

lekarstwo.
22
 

Bożena stała w  budynku prokuratury okręgowej pod drzwiami, które

wskazano jej w  sekretariacie, i  patrzyła na zegarek. Miała wezwanie na

dziesiątą i chciała być dokładnie o czasie. Lubiła punktualność, która teraz

dodatkowo dawała jej oparcie w chaosie panującym wokół niej.

Kiedy wychodziła z domu, na klatce schodowej minęła ją sąsiadka, z którą

znały się od piętnastu lat. Nie była to jakaś wielka przyjaźń, ale przez ten

czas zdążyły poznać się całkiem nieźle, a przynajmniej tak sądziła. Dlatego

właśnie przeżyła szok, kiedy rzucając jej zmęczone „cześć” i licząc na jakieś

słowa pociechy, nic nie usłyszała. Zderzyła się ze ścianą milczenia i zimnym

wzrokiem, którym Alicja zmierzyła ją od stóp do głów, jakby zobaczyła

podejrzanego typa stojącego przy ogrodzeniu przedszkola i  obserwującego

bawiące się na placu zabaw dzieci. Jej spojrzenie było pełne namacalnego

obrzydzenia, jakby Bożena była winna czemukolwiek. Prawie się popłakała,

ale postanowiła, że nie da po sobie niczego poznać.

Niczego.

Kiedy wskazówka sekundnika dobiła do dwunastki, weszła bez pukania

do pokoju, w którym urzędował prokurator Krystian Budrycki.

Wstał zza biurka, kiedy zobaczył ją w  drzwiach. Był w  garniturze

i  wyglądał na człowieka, który rzadko nosi coś innego, chyba że dresy, bo

wydawał się jej zadbany i wysportowany.

– Dzień dobry, proszę, proszę wejść i usiąść. – Wskazał jej krzesło stojące

naprzeciwko biurka, zza którego wyszedł.

Biurko należało zapewne do niego, bo w  pomieszczeniu były jeszcze dwa,

a  przy jednym z  nich, pod oknem siedział młody człowiek, również

w garniturze.

–  To pan Arkadiusz Miciak, asesor, będzie uczestniczył w  rozmowie –

powiedział Budrycki, kiedy zauważył, że zerka w jego stronę. – Zapraszam.

Usiadła nieśmiało na brzeżku krzesła i  położyła torebkę na kolanach.

Poczekała, aż on też usiadł.

– Oszukał mnie pan – stwierdziła.

–  Nie przypominam sobie. – Zmarszczył brwi, gładząc blat biurka, jakby

sprawdzał, czy nie jest zakurzone.


Z  pewnością nie było, panował na nim wzorowy ład, wręcz sterylny

porządek.

–  To ja panu przypomnę. Kiedy zapytałam, po co zabieracie komputer,

powiedział pan, że trzeba wyjaśnić przyczyny samobójstwa mojego męża,

a  w  nim może być coś, co w  tym pomoże. Ale nie o  to panu chodziło,

prawda?

–  O  to. Samobójstwo pani męża było bezpośrednio związane z  tym, co

zrobił wcześniej.

–  A  co zrobił? – Uniosła głos. – Dlaczego nikt mi nic nie mówi? Dlaczego

dziennikarze wiedzą, że mój mąż był zamieszany w  jakieś zabójstwo,

szwindle, a  ja tego nie wiem? Jego żona! W  telewizji mówią o  nim takie

rzeczy, że się wierzyć nie chce, a ja nie wiem, o co chodzi! Sąsiedzi patrzą na

mnie, jakbym zabiła im dzieci albo mieli zaraz na mnie zwymiotować… Wie

pan, jakie to uczucie?

–  To raczej dobrze, że pani nie wie, co zrobił mąż – odparł Budrycki

spokojnie. – W przeciwnym razie pewnie inaczej byśmy teraz rozmawiali…

Poczuła, jakby dostała policzek.

– Dobrze się pani czuje? – zapytał, przyglądając się jej uważnie.

– A jak pan myśli? – prychnęła.

–  Zdaję sobie sprawę, że nie jest pani łatwo, ale muszę się upewnić, że

pani samopoczucie jest na tyle dobre, by ta rozmowa mogła się odbyć. Nie

chciałbym, żeby w jej trakcie coś się pani stało, pani Bożeno.

–  Moje samopoczucie jest na tyle dobre, by ta rozmowa mogła się odbyć,

więc miejmy już to za sobą. Chcę wrócić do domu.

– Rozumiem. Jak pani teściowa? Jak ona to znosi?

– Dlaczego pyta pan akurat o teściową? – zdziwiła się.

–  To chyba naturalne pytanie? – Budrycki spojrzał na nią krzywo. –

Jestem przede wszystkim człowiekiem, a  dopiero potem prokuratorem.

Więc jak?

– Ona… – Bożena się zawahała. – Ona nie wie.

– Nie wie?

–  Nie. Powiedzieliśmy jej, że Tomek wyjechał na szkolenie i  nie będzie

mógł przez jakiś czas się kontaktować z  nikim z  rodziny. Chcemy ją

przygotować, jeśli to w  ogóle możliwe… – Spojrzała w  bok niewidzącym

spojrzeniem.

– Może to i rozsądne. – Budrycki pokiwał głową.

– Syn to zasugerował.
– Mądry chłopak. Ile ma lat?

– Szesnaście.

– Ma pani jeszcze jedno dziecko, prawda?

–  Tak, mamy dwóch synów. – Popatrzyła mu w  oczy. – Młodszy ma

czternaście.

– To już prawie mężczyźni.

– Prawie – szepnęła.

– Jak to znoszą?

–  Pan pyta, jak to znoszą? – Tylko troska w  jego oczach powstrzymała ją

przed ostrzejszym tonem. – A  jak młodzi chłopcy mogą znosić śmierć ojca,

kiedy na dodatek wszyscy mówią o  nim takie rzeczy? Cieszę się, że nie

chodzą do szkoły, dopiero by się tam nasłuchali…

–  Dobrze, pani Bożeno, przepraszam, ale spotkaliśmy się tu z  powodu

przykrego obowiązku. Muszę zadać pani kilka pytań dotyczących męża.

– Chce pan wiedzieć, dlaczego targnął się na swoje życie? – Roześmiała się

nerwowo. – Nie odpowiem panu. Ja tego też nie wiem.

Budrycki popatrzył na nią uważnie.

–  Ja być może znam przyczyny jego kroku – powiedział cicho. –

I zaprosiłem panią tutaj, żeby pewne rzeczy wyjaśnić.

– Słucham?

Budrycki wyprostował się i  przybrał wyjątkowo poważny wyraz twarzy.

Miciak obserwował go i  cieszył się w  głębi duszy, że może uczyć się od

najlepszych.

–  Pani mąż jest… Jest, czy był, podejrzany o  popełnienie przestępstw.

Niestety bardzo poważnych. Mówię o  zabójstwie, oszustwach finansowych

na szkodę kilku spółek, być może o  kolejnych zabójstwach i  współpracy ze

zorganizowaną grupą przestępczą.

– Jezus Maria. – Westchnęła, czując, jak świat wiruje jej przed oczami.

Zaczęła rozglądać się po pokoju, żeby tylko nie musieć patrzeć

prokuratorowi w twarz.

–  Wiem, że to dla pani ciężkie przeżycie, przykro mi. Życzy pani sobie

wody?

– Nie.

– Jakby co, proszę się nie krępować.

–  Nie będę. – Odchrząknęła, bo zaschło jej w  gardle, ale nie zamierzała

prosić o wodę, ponieważ nie chciała tej rozmowy przedłużać.

Chciała stąd wyjść jak najszybciej.


–  Czy zachowanie męża zmieniło się w  ostatnim czasie? – zapytał

Budrycki.

Kiedy Bożena wzięła oddech, żeby odpowiedzieć na to pytanie bez

zastanowienia, nagle zawahała się i  znów jej wzrok uciekł gdzieś w  kąt

pomieszczenia. Prokurator zerknął na Miciaka porozumiewawczo. Po chwili

obaj wbijali w  nią wzrok, jak głodne drapieżniki na zapędzoną w  kozi róg

ofiarę.

Bożena nie widziała tego, bo nagle jej oczy zaszły łzami, a ramiona zaczęły

się trząść w  bezdźwięcznym szlochu. Skuliła się, schowała twarz w  dłoni

i  siedziała tak, płacząc bezgłośnie przez dobrą minutę. Kiedy Budrycki

zobaczył kątem oka, jak Miciak sięga po stojące na biurku pudełko

z  chusteczkami, powstrzymał go ruchem ręki i  znów zastygł w  bezruchu,

zakładając ręce na piersi. Miciak oklapł na swoim krześle i też czekał.

Bożena nagle się wyprostowała, wierzchem dłoni otarła łzy z  policzków

i  wbiła wzrok w  okno. Jej oczy błyszczały nienaturalnie, nos był

zaczerwieniony od płaczu. Wyglądała na załamaną, jakby w tej jednej chwili

puściły wszystkie liny, które trzymały jej emocje w  ryzach, i  te wylały się

wraz ze łzami, przy świadkach, w pokoju budynku prokuratury.

– Czy życzy pani sobie chusteczkę? – zapytał Budrycki.

– Poproszę – rzuciła drewnianym głosem.

Tym razem nie miała wyjścia.

Wyciągnęła kilka z  pudełka, które podsunął jej Miciak, i  skorzystała

z  jednej, potem zawinęła mokrą kulkę w  drugą chusteczkę i  schowała do

torebki, którą odwiesiła na oparcie. Poprawiła się na krześle. Wyglądała już

dużo lepiej, ale widać było, że to, co stało się przed chwilą, było punktem

zwrotnym w  tej rozmowie. Wiedział to i  Budrycki, i  Miciak, i  ona również.

Wiedziała, że nie ma sensu zaprzeczanie rzeczywistości. Chciała poznać

prawdę.

–  Mąż był ostatnio jakiś dziwny – zaczęła i  nagle przerwała, jakby nie

wiedziała, co powiedzieć dalej.

– Rozumiem, że jego zachowanie zaczęło odbiegać od normy.

– T-tak…

– Na czym to polegało?

– Był bardziej nerwowy niż zwykle. Tomek w zasadzie był raczej w gorącej

wodzie kąpany, ale nigdy nie tracił panowania nad sobą. A  ostatnio kilka

razy zdarzyło mu się wybuchnąć z  jakiegoś powodu. A  to najechał na syna


za zgubione klucze, a  to na mnie, że na naszym koncie znalazły się jakieś

pieniądze, zupełnie jakbym miała z tym coś wspólnego…

– No właśnie, ten przelew… Trochę dziwne, prawda?

– A co w tym dziwnego, że ktoś się pomylił?

– Sto pięćdziesiąty tysięcy? Dość kosztowna pomyłka.

– Zdarza się.

– Trochę mnie dziwi, że sporo osób tak uważa.

–  Nawet w  banku tak powiedzieli, kiedy tam zadzwoniłam, żeby to

wyjaśnić.

–  Teoretycznie tak, choć taka suma może budzić pewne… zdziwienie? Co

najmniej zdziwienie.

–  Proszę pana, ja jestem nauczycielką, mąż policjantem. Jakie my

możemy mieć wyobrażenie o takich sumach, skoro nie zarabiamy tyle nawet

razem przez rok?

–  No dobrze… I  co mąż zrobił, kiedy się państwo dowiedzieliście o  tej

pomyłce?

–  Śmiał się, ja zresztą też. Wyobrażaliśmy sobie, co byśmy zrobili z  tymi

pieniędzmi, gdyby były nasze. Ale nie były, więc po prostu przelaliśmy je na

to samo konto, z którego przyszły.

– Mówiła pani przed chwilą, że mąż najechał na panią za to?

– N-no, tak…

– Kiedy to się stało?

– Od razu.

– Nie rozumiem, najpierw się śmiał, a chwilę później najechał na panią za

to?

–  Mniej więcej… Wtedy już coraz częściej chodził zamyślony i  łatwo się

denerwował, jak na syna za zgubione klucze. W  zasadzie chyba bardziej za

to, że syn wziął jego, zamiast powiedzieć, że zgubił swoje. A  z  tym

przelewem to nagle zaczął mieć pretensje, że powinniśmy to byli inaczej

załatwić.

– Jak inaczej?

– Że trzeba było kontaktować się z bankiem, składać jakieś reklamacje…

– Skontaktowała się pani przecież?

–  Tak, ale to dało się załatwić bez problemu, bez żadnych procedur. –

Wzruszyła ramionami.

– Jak pani myśli, skąd te nerwy u zwykle opanowanego człowieka?


–  Mąż ma w  pracy do czynienia z  najgorszym ludzkim plugastwem,

proszę pana. Ociera się o to codziennie. Uznałam, że po prostu reaguje na to

wszystko nieco bardziej nerwowo niż zwykle, ale że to minie. Każdy ma

czasem gorsze dni w pracy, a on sam przyznawał, że tak jest. Zapytałam go

o to kilka razy.

– Mówił coś konkretnego?

–  Nie, tylko że ma małe kłopoty w  robocie, ale to nic, z  czym nie mógłby

sobie poradzić.

–  Uhm… Czy znikał z  domu o  niespodziewanych porach? Zamykał się

z telefonem i rozmawiał albo wychodził z domu, żeby to zrobić?

– Przecież jest policjantem, tak? Miał często nienormowane godziny pracy,

dyżury, wolne za nadgodziny i  niespodziewane wezwania. Musiałam to

akceptować, choć nie było łatwo, zwłaszcza kiedy chłopcy byli mniejsi.

– A czy często wychodził z domu sam? Kiedy miał wolne?

–  Zdarzało się, a  to takie dziwne? – Zastanowiła się nagle nad swoim

pytaniem, teraz wszystko wyglądało inaczej.

– Mówił, dokąd się wybiera?

–  Tak. Chyba że brał rower, wtedy po prostu mówił, że jedzie się

przejechać. Nie pytałam, gdzie jedzie, bardziej chciałam wiedzieć, o  której

mniej więcej wróci.

– Często jeździł na rowerze?

– Nie. Kilka razy w miesiącu.

– Uhm… Czy wiadomo pani, żeby mąż spotykał się poza godzinami pracy

z ludźmi, których pani nie znała?

– Nie, nic o tym nie wiem.

– Czy miewał jakieś telefony o niespodziewanych porach?

– Czasem z pracy.

– Ale mnie chodzi o takie nie z pracy.

– Nawet jeśli, to o tym nie wiem… – Poniewczasie przyszło jej do głowy, że

źle sformułowała odpowiedź, bo sugerowała, że takie telefony mogły być. –

Ale raczej nie było. Nie jestem podejrzliwą żoną, ale gdybym coś takiego

zauważyła, na pewno bym zareagowała.

Miała nadzieję, że naprawiła swój błąd. Nie chciała być nielojalna wobec

Tomka, choć zaczynała podejrzewać, że on w  stosunku do niej był. Nie

mogła uwierzyć w zabójstwa i szwindle, ale coś było na rzeczy. Inaczej by jej

tu nie było. Inaczej Tomek by żył…


– Czy pamięta pani, gdzie mąż był w nocy z siódmego na ósmy stycznia? –

zapytał Budrycki.

– Albo w pracy, albo w domu.

–  W  pracy go nie było. Nie miał wtedy służby. Ósmego stycznia przyszedł

rano do pracy i z marszu pojechał na wezwanie. Sprawdziłem to.

– Więc był w domu. – Wzruszyła ramionami.

– Pamięta to pani?

– Jeśli nie miał nocki, to musiał być w domu – powtórzyła uparcie.

– O której chodzicie państwo spać?

– Różnie. O co panu chodzi?

–  Czy jest możliwe, że mąż mógł niepostrzeżenie opuścić dom na jakiś

czas, kiedy pani spała?

– Nie, to nie jest możliwe.

–  A  jednak nie zauważyła pani, że wyszedł z  domu, mam na myśli noc,

w którą… targnął się na swoje życie?

Spuściła głowę. Tu ją miał.

– Czyli to mogło zdarzyć się wcześniej? – Prokurator próbował spojrzeć jej

w oczy, ale uparcie trzymała głowę spuszczoną.

–  Mogło – wyszeptała wreszcie zgodnie z  prawdą, bo upieranie się przy

swoim nie miałoby sensu. – Nie odpowiem panu na to pytanie…

Chciała niepostrzeżenie zerknąć na zegarek i kiedy drgnął jej nadgarstek,

Budrycki zorientował się chyba, co zamierzała zrobić. Uśmiechnął się, choć

niewesoło, stwierdzając:

–  Nie będę pani dłużej męczył, pani Bożeno. Dziękuję, że pani przyszła,

i jeszcze raz przepraszam, ale to moja praca.

Zagryzła wargi i pokiwała głową, nie patrząc mu w oczy, a potem wstała.

–  Do widzenia – szepnęła, obejrzała się na Miciaka i  powtórzyła nieco

głośniej w jego stronę. – Do widzenia panu.

Obaj patrzyli, jak wychodzi i  cicho zamyka za sobą drzwi. Kiedy się

zatrzasnęły, Budrycki odczekał chwilę i  rozparł się na fotelu, zakładając

ręce za głowę.

– I co myślisz? – zapytał Miciaka.

– Dziwna sprawa z tym przelewem.

– Pewnie, że dziwna. – Prokurator roześmiał się cicho.

–  Ale mnie chodzi o  to, że Rędzia najpierw się z  tego śmiał, a  dopiero

potem zdenerwował. Gdyby to były brudne pieniądze, które jego kumple


przelali mu naprawdę przez fatalną pomyłkę, od razu zareagowałby

nerwowo. Chciałby to jakoś ukryć przed żoną, nie wiem…

– Może ten śmiech coś maskował, nie przyszło ci do głowy?

–  Możliwe… – Miciak się skrzywił. – Tylko po co zepsuł potem efekt tym

ochrzanianiem jej?

– Bo na przykład puścił mu wentyl?

–  Ale że nie miał swojego konta, tylko to wspólne z  żoną? Przecież nawet

w tajemnicy przed nią mógł sobie jakieś otworzyć, co to za problem?

– To domniemanie. Nie: nie miał swojego konta, tylko: nie znaleźliśmy go.

Jeszcze…

– Fakt, to możliwe, choć wciąż coś mi tu nie gra. Głupie to jakieś.

– Byłeś u jego matki?

– Tak, oczywiście, jak pan kazał.

– I jak?

–  Chyba coś mam. U  matki komisarza Rędzi był policjant. Wieczorem

w  noc ucieczki. Dzwonił gdzieś z  jej telefonu. Ona nie wie, kim był. Miał

odznakę i wyglądał jak policjant.

– Co to znaczy?

–  Tak powiedziała: ten pan pokazał odznakę, zresztą wyglądał na

policjanta i poprosił mnie o telefon.

– Nie przedstawił się jej?

– Twierdzi, że nie.

– Nie pytała?

– Nie.

–  Starsi ludzie sami proszą się o  kłopoty. I  to matka policjanta… –

Westchnął. – Była przy tej rozmowie?

–  Nie. Zamknął się podobno w  kibelku. I  dlatego nie wiedziała, do kogo

dzwonił.

– Nie mogła tego sprawdzić w historii połączeń?

– Nie pytałem o to.

– To błąd. I to bardzo poważny, panie asesorze…

–  Po krótkiej rozmowie uznałem, że jej kondycja umysłowa ze względu na

wiek nie jest najlepsza, więc poprosiłem o  telefon i  sam sprawdziłem

połączenia z tamtego wieczoru.

–  Bardzo dobrze, cofam słowa nagany i  niniejszym kajam się. Do kogo

dzwoniła?
– Do synowej. Bożena Rędzia. – Miciak teatralnym gestem wskazał drzwi,

za którymi przed chwilą zniknęła.

–  Sprytne… Typ musiał wiedzieć, że telefon Rędzi był już na podsłuchu.

Ostrzegł go. To jeszcze jeden argument za tym, że mam rację i  pan

komisarz po prostu spierdolił. Powiedziała coś jeszcze?

– Nie.

– Pytałeś o wygląd tego gliny?

– Jasne.

– Czyli jednak powiedziała coś jeszcze?

– N-no, tak… Myślałem, że chodzi panu o…

– Bądź precyzyjny, tak? To podstawa w tym fachu. Pre-cyz-ja. Więc?

–  Wysoki, krótko ostrzyżony. Taki męski. Takiego sformułowania użyła:

męski.

– Coś jeszcze?

– Niestety nie.

–  Bardzo precyzyjny opis, bardzo. Ty również do niego pasujesz. Ja

pewnie też.

–  To komplement, panie prokuratorze? – Kiedy Budrycki nie zareagował

na żart, Miciak zapytał: – Może pokazać jej zdjęcia?

– Jakie zdjęcia?

–  Jego kolegów z  wydziału. To musiał być ktoś, kto pozostaje z  nim

w  bliskich relacjach, skoro zaryzykował aż tyle. Trzeba podpytać, z  kim

trzyma się bliżej…

– Ma kolegów nie tylko z wydziału, ale pewnie w całej komendzie.

– O zatrzymaniu funkcjonariusza wie bardzo mało osób, prawda?

– Tak, ale tajemnica jest tylko wtedy tajemnicą, kiedy zna ją jedna osoba.

Tam ploty latają po korytarzach jak wszędzie indziej, nie wyłączając tych

w  naszym budynku. Informację równie dobrze mógł przekazać nawet ktoś

z  BSW, skoro oni przygotowywali zatrzymanie. U  nas wiedziałem o  tym

tylko ja i  szef. Zbyt dużo osób może wchodzić w  grę, to nierealne zdobyć te

zdjęcia. Gra niewarta świeczki. Nieważne. W końcu dojdę, kto to był, i wbiję

mu zęby w dupsko, aż zawyje z bólu.

–  Bardzo obrazowe porównanie, panie prokuratorze. Pan poluje, jeśli

mogę zapytać?

Budrycki spojrzał na niego zagadkowo: powaga w  jego jasnych oczach

mieszała się z rozbawieniem.

– Owszem – odparł. – Ale tylko na ludzi. Potem trafiają do niewoli…


Miciak uśmiechnął się i  nagle z  zaskoczeniem zauważył, jak twarz jego

patrona tężeje w jakimś dziwnym grymasie.

– Rower… – wyszeptał Budrycki.

– Słucham?

– Powiedziała, że lubił jeździć na rowerze…

– Ja też lubię.

– Czekaj, gdzie mój telefon… Potrzebny mi do niej numer!

– Do kogo?

– Do żony Rędzi! Załatw go jakoś.

– Jak? – Miciak zrobił wielkie oczy.

Budrycki spojrzał na niego ze zdumieniem.

–  Ty mnie pytasz jak? Wysil się trochę, w  końcu prokuratorem chcesz

zostać, tak?
23
 

Bożena siedziała w  taksówce i  myślała nad tym, co usłyszała

w  prokuraturze. Odpowiedzi, których udzielała na dziwne pytania

Budryckiego, nie wyjaśniły jej zbyt wiele: wiedziała tylko, że Tomek wplątał

się w coś niedobrego. Boże, zabójstwo… Walczyła ze sobą. Nie była w stanie

uwierzyć, że mógł kogoś zabić, a nawet w to, że ukradł jakieś pieniądze, ale

to, jak zachowywał się ostatnimi czasy, wyraźnie świadczyło, że miał coś na

sumieniu i  że nie był z  nią szczery. Nagle usłyszała dochodzący z  torebki

stłumiony dźwięk komórki. Zerknęła na numer, nie był mu

przyporządkowany żaden kontakt z listy. Odebrała.

– Pani Bożeno, tu jeszcze raz Krystian Budrycki.

– Dopiero się rozstaliśmy?

–  Tak, ale coś nagle przyszło mi do głowy. Wspomniała pani, że mąż

wybierał się czasami na przejażdżki na rowerze.

– Tak.

– Gdzie go trzymał?

– W piwnicy. To znaczy w komórce lokatorskiej w piwnicy. A o co chodzi?

– Dojechała już pani do domu?

– Nie, jestem jeszcze w taksówce.

– Chciałbym do pani przyjechać, natychmiast.

– Po co?

– Muszę zobaczyć tę piwnicę.

– Ale dlaczego? Rozumiem komputer, ale rower?

–  Nie chodzi o  rower. Pani Bożeno, proszę, żeby pani poczekała pod

blokiem, już do pani jadę, w tej chwili wsiadam do samochodu, będę za jakiś

kwadrans.

– Dlaczego chce pan przeszukać piwnicę?

– Pani wybaczy, ale to rutynowe działania.

– Ma pan nakaz?

– Nie potrzebuję go teraz. To sprawa niecierpiąca zwłoki, ja mogę dokonać

przeszukania w  każdej chwili, a  postanowienie o  jego zatwierdzeniu

dostarczyć pani w  ciągu siedmiu dni, jeśli pani tego zażąda do protokołu,
o czym panią niniejszym pouczam. Proszę nie utrudniać, dobrze? Jestem za

kwadrans.

Odłożyła telefon do torebki i  pokręciła głową. Kiedy taksówka zajechała

pod jej blok, zapłaciła za kurs i wjechała na górę, bo klucze do piwnicy były

w  skrzynce przy drzwiach. Potem zjechała na dół i  chodząc przed wejściem

do klatki, czekała na Budryckiego. Przyjechał kilka minut później, podszedł

do niej od razu i zapytał:

– Idziemy?

Zaprowadziła go na dół, do piwnicy i  otworzyła ich komórkę, od razu

włączyła światło. Wszedł ostrożnie i  rozejrzał się. Komórka nie była duża,

przestrzeni wystarczyło ledwie tyle, by zmieściły się rowery, opony zimowe

i trochę gratów, których nigdy się nie wyrzuca, bo mogą się kiedyś przydać.

Budrycki dotykał po kolei każdej rzeczy, aż nagle zatrzymał się, przyjrzał

się czemuś na ścianie i podszedł do niej, otrzepując dłonie z kurzu.

– Co to? – zapytał.

– Rower. – Spojrzała na niego jak na idiotę.

Roześmiał się.

– Nie, mam namyśli to, co jest w ścianie za rowerem.

– Nie wiem, chyba skrzynka elektryczna. Nie znam się na tym.

Włożył rękę między ramę i  koło wiszącego na ścianie roweru i  spróbował

otworzyć brudnobiałe metalowe drzwiczki. Oparły się o ramę, a w powstałą

szparę nie dało się wetknąć nawet palca.

–  Proszę się odsunąć – polecił, a  ona to zrobiła, wychodząc na korytarz

piwnicy. Patrzyła, jak zdejmuje rower z haków i odkłada go na bok, a potem

otwiera drzwiczki i  coś wyjmuje ze skrzynki. W  słabym świetle lampy

mignął srebrzyście jakiś metal. Z  osłupieniem patrzyła na pudełko.

Budrycki otworzył je i zajrzał, a jego twarz rozjaśnił zmęczony uśmiech.

–  Proszę zobaczyć. – Wyciągnął ręce i  wysunął pudełko w  jej stronę. –

Niech pani wejdzie…

Przecisnęła się obok roweru i  zajrzała. Zobaczyła rozłożony na części

telefon Tomka.

– Jego?

– Chyba tak.

–  Sprawdzimy – mruknął i  jeszcze raz podsunął jej pudełko, tym razem

niemal pod sam nos. – Widzi pani? Aluminiowe pudełko. Telefon jest

wyłączony i  ma wyjętą baterię, więc teoretycznie nie ma żadnej możliwości

wyśledzenia jego lokalizacji. Mimo to niektórzy sądzą, że współczesna


technologia jednak na to pozwala. Zwłaszcza jeśli to chiński telefon.

I  dlatego dla mnie to jest ewidentna próba ukrycia sygnału. – Potrząsnął

pudełkiem. – Takie rzeczy ludzie robią, kiedy chcą być pewni, że telefon nie

zostanie wyśledzony.

–  Nie rozumiem? Skoro Tomek go tu zostawił, to jak miał zostać

wyśledzony po sygnale komórki? Przecież nie miał się czego obawiać?

Budrycki spojrzał na nią poważnie.

–  On to wszystko przygotował wcześniej, pani Bożeno, przykro mi.

Wygląda na to, że musi się pani z tym pogodzić. I to tylko potwierdza moje

przypuszczenia…

– Jakie przypuszczenia? – zapytała ponuro.

Przeniósł wzrok z pudełka na jej twarz i zatrzymał go na niej.

– Dziękuję za udostępnienie piwnicy, pani pozwoli, że zabiorę ten telefon?

Wzruszyła ramionami. Powoli zaczynała ją ogarniać jakaś dziwna

obojętność, jak gdyby jej umysł stwierdził, że już więcej złych rzeczy nie

przyjmie, że już dość.

– Proszę odwiesić rower na miejsce – powiedziała obojętnie.

Budrycki chrząknął i zrobił, o co prosiła. Pożegnała go chłodno, zamknęła

komórkę i  poszła do windy. Kiedy weszła do mieszkania, z  pokoju wyjrzał

Patryk.

– I jak? – zapytał. – Co mówili?

– Gdzie Piotrek?

– Poszedł do Pawła pograć.

Paweł był ich sąsiadem, równolatkiem Piotrka, mieszkał dwa piętra niżej.

Rodzice Pawła byli chyba jedynymi ludźmi w  bloku, którzy nie dali jej

odczuć, co o  tym wszystkim sądzą. Albo jej współczuli, albo nie wierzyli

w winę Tomka, albo po prostu swoje zdanie zachowywali dla siebie. I nawet

za to ostatnie była im wdzięczna.

Bożena odłożyła klucze do piwnicy do skrzyneczki i  spojrzała na syna

ciężkim wzrokiem.

– Wygląda na to, że mówili prawdę. W telewizji…

Patryk zrobił oburzoną minę.

– Chyba… Chyba nie chcesz powiedzieć, że im uwierzyłaś?! – zawołał.

– Powiedział mi to prokurator, który prowadzi tę sprawę. Sądzisz, że mnie

okłamał?

– Nie o to chodzi – żachnął się Patryk. – Nie pomyślałaś, że oni tylko tak

sądzą? Że się mylą?


– Mają dowody. Twarde dowody.

–  Daj spokój, mamo. – Machnął ręką. – Dowody… Na jakim świecie ty

żyjesz?

Podeszła do niego i  spojrzała mu z  bliska w  oczy, musiała lekko unieść

głowę, bo był już wyższy od niej.

–  Jesteś specjalistą od dowodów, Patryk? Wątpisz w  nie, chociaż ich nie

widziałeś na oczy?

– A ty widziałaś? – zaperzył się.

Odsunęła się lekko.

– Tak. Widziałam jeden i mi to wystarczy…

– To niemożliwe – upierał się. – Wszyscy się mylicie…

–  Powiedz mi, co wiesz – zażądała nagle. – Powiedz mi natychmiast. Nie

będę ci grozić, że jak nie powiesz, to ci obetnę internet, bo przestałeś być

dzieckiem, kiedy tata… Chcę wiedzieć, co ty wiesz. Bo coś wiesz, prawda?

Patryk zagryzł wargi i obejrzał się za siebie, jakby zapomniał, że brata nie

ma, i obawiał się, że nagle wyjdzie z ich pokoju.

– Jeśli komuś powiesz, ucieknę z domu, przysięgam…

Zmrużyła oczy.

–  Nie masz prawa stawiać mi takiego ultimatum, rozumiesz? Nie masz

prawa!

–  Przysiągłem mu, że nikomu nie powiem… Ty też nie możesz.

Przysięgniesz?

–  Tak. – Zamknęła oczy; w  tym jednym, krótkim słowie było wszystko:

ulga, nadzieja i złość.

Opowiedział jej o  wizycie ojca w  ich pokoju w  noc, w  którą zniknął.

Słuchała z  zamkniętymi oczami i  uczucia buzowały w  niej jak

w  pomrukującym wulkanie, kiedy płynna magma szuka ujścia, a  ciśnienie

rozsadza szczeliny w  skale, przez które zaraz się przeciśnie, żeby znaleźć

ujście i eksplodować: od ulgi, przez zwątpienie po wściekłość.

– Dokładnie tak powiedział? – zapytała mimo wszystko spokojnie.

–  Tak. Mamy nie wierzyć w  nic, co powiedzą, a  zwłaszcza w  to najgorsze.

Co może być gorszego od jego śmierci?

Przeciągnęła dłońmi po twarzy tak mocno, jakby chciała zetrzeć z  niej

wszystko, nawet brwi, oczy, usta i  nos. Lekki ból naciągniętej skóry ją

otrzeźwił.

– Nie mówmy Piotrkowi, dobra? – poprosił Patryk.


Pokiwała głową. Przytuliła syna, choć objęły go tylko ramiona. Ręce,

zamiast położyć się na jego plecach, zwarły się w pięści.

–  Pójdę się przejść – powiedziała, odsuwając go od siebie. – Potrzebuję

świeżego powietrza.

– Nie powiesz? – zapytał zdenerwowany.

–  Nie. – Z  trudem przełknęła ślinę. – I  tak nikt by w  to nie uwierzył,

prawda?
24
 

Rędzia siedział na łóżku ze zwieszoną głową i  wyglądał jak skazaniec

spowiadający się księdzu tuż przed egzekucją. Dłonie wcisnął między uda,

luźne ramiona zwisały wzdłuż ciała; po prostu obraz nędzy i  rozpaczy.

Dochodził do siebie po chorobie, ale nie to było przyczyną jego wyglądu, choć

niewątpliwie wirus też odcisnął na nim swoje piętno. Komisarz schudł kilka

kilogramów, miał zapadnięte oczy i  policzki, które pokrywał prawie

dwutygodniowy zarost, a w zasadzie już broda. Powoli odzyskiwał smak, ale

z węchem było jeszcze kiepsko. Może to i dobrze, bo zdawał sobie sprawę, że

smród jego ciała trudno znieść, choć zdążył się już raz wykąpać po

ponadtygodniowym niemyciu się. Chodziło o  to, że pierwszy raz opowiadał

komuś historię zdarzeń, które przywiodły go do tego miejsca. Nie było to

coś, czym należało się chwalić, ale skoro już zyskał sojusznika w  walce

z  siłami ciemności, nie mógł zataić tych faktów. A  przynajmniej znaczącej

większości. I  właśnie dlatego tak podle się czuł. Coś jak podczas pierwszej

spowiedzi, kiedy ksiądz pyta, czy oglądałeś z  kolegami filmy, których nie

powinieneś…

Mecenas Laube siedział przy stole i  wpatrywał się w  komisarza tymi

swoimi rybimi oczami skrytymi za błyskającymi zielonkawymi refleksami

szkłami okularów.

– Jak to się zaczęło? – zapytał, ściskając uszko kubka z herbatą.

Rędzia wzruszył ramionami, sam zaskoczony tym, jak wszystko się

potoczyło.

– Ktoś zaczął szantażować mnie i moją bliską znajomą, prokurator.

– Rozumiem, że mieli na was jakieś haki?

–  Jej grozili, że zrobią krzywdę synowi, i  która matka nie zgodziłaby się

zrobić naprawdę wiele, by tego uniknąć…

– A pan?

Rędzia milczał.

– Jak ona się nazywa?

– Agnieszka Rybarczyk.

Twarz Laubego rozjaśnił na chwilę nikły uśmiech. Tak ludzie uśmiechają

się do swoich wspomnień, choć nie da się jednoznacznie określić, czy


dobrych, czy złych. I Rędzia też nie potrafił tego ocenić.

– Zna pan ją? – zapytał tylko.

–  Spotkaliśmy się z  dwa, trzy razy z  okazji rozpraw, ona jest tu od

niedawna, prawda? No właśnie. Miła osoba, choć odrobinę impulsywna.

Ścięliśmy się raz na korytarzu sądu. I tyle. To jak?

Rędzia westchnął. Wyjaśnianie wszystkiego i  cofanie się w  czasie

o  dwadzieścia pięć lat nie miało sensu, więc powiedział tylko to, co było

najistotniejsze. Nie pominął udziału Agnieszki we wrobieniu go, ale

wytłumaczył, co nią powodowało. A  potem opowiedział resztę: o  napadach

na listonoszy i zabójstwie Bejcy.

–  Wiele w  życiu słyszałem nieprawdopodobnych historii, ale ta przebija

wszystkie, wie pan?

– Zdaję sobie sprawę. I co pan na to?

– Muszę się z tym przespać.

– Proszę bardzo.

Laube westchnął i rozejrzał się krytycznie po pokoju.

– Doskwiera panu samotność, co? – zapytał.

– Mówię do kota – odparł Rędzia. – To już chyba naprawdę źle.

– Nie. Naprawdę źle jest wtedy, kiedy kot odpowiada. Odpowiada?

– Wie pan, raz miałem wrażenie, że się odezwie, kiedy go o coś zapytałem,

ale nie. Może nie znał odpowiedzi?

Mecenas wyszczerzył zęby, a Rędzia westchnął głęboko i zakaszlał.

–  Za to teraz naprawdę dobrze wiem, co musiał czuć on, tutaj – rzucił

nagle gdzieś przed siebie.

Laube wiedział, o kim mowa, więc pokiwał głową.

–  To był bardzo dobry człowiek, któremu zabrano wszystko, co miał, choć

na własne życzenie miał tak niewiele – powiedział po chwili.

– Wszystko sprzysięgło się przeciwko niemu – dodał Rędzia. – I wszyscy…

A  potem, kierowany jakimś impulsem, opowiedział Laubemu o  sprawie

sekty Gajdamowicza. Od tej chwili Laube był jedyną poza nim samym

osobą, która naprawdę wiedziała, kto był winny kilku zgonów, rozłożonych

w czasie. Kto naprawdę był winny tego huraganu, który przetoczył się przez

spokojne życie zamieszkującej ten dom wspólnoty, niszcząc ją stopniowo, ale

skutecznie. Laube był jej jedynym spadkobiercą, więc komisarz uznał, że ta

wiedza mu się po prostu należy. I nie dbał o to, co mecenas zrobi z nią dalej,

choć był przekonany, że wszystko zostanie między nimi. Naprawdę

wszystko.
–  Pochowałem to, co z  niej zostało, w  ogrodzie – powiedział na koniec. –

Koło szklarni, bo tam ziemia była najmniej zamarznięta. Pod kamieniem,

obok sterty desek. Niech pan zdecyduje, co zrobić dalej. Jej matka odwiedza

pusty grób. Można jej tego oszczędzić, a  można powiedzieć prawdę, ale to

nie moja decyzja, przykro mi…

Laube wpatrywał się w kubek z herbatą i skubał jego uszko, przesuwając

palcem w górę i w dół, po śliskiej powierzchni glazury.

–  Dobrze, pomyślę o  tym – obiecał. – A  co dalej z  panem? Zastanowił się

pan?

– Tak. Proszę się skontaktować dyskretnie z Jarkiem Berdakiem z mojego

wydziału. Może niech pan tu go przywiezie?

– Jest pan pewien, że chce włączać w to kogoś jeszcze? Na razie o tym, że

pan żyje, wiedzą dwie osoby, czyli my. Jeszcze jedna to już tłum. I tajemnica

przestaje być tajemnicą.

–  Jak pokazuje przykład dawnych mieszkańców tego domu, można

utrzymać wiele rzeczy w tajemnicy w kręgu nawet i trzydziestu osób.

– To byli w pewnym sensie wyjątkowi ludzie, panie komisarzu, i niech pan

o tym pamięta. Tu, w tym domu, był inny świat, nie zauważył pan?

– Berdakowi można zaufać – upierał się Rędzia. – Na sto procent.

–  Nikomu nie można ufać na sto procent. Poza tym ja też ryzykuję,

dopuszczając kogoś jeszcze do naszej małej tajemnicy.

– Bez niego nic nie zrobię, rozumie pan? Nic.

Laube wzruszył lekko ramionami.

– Cóż, jak pan chce… – Westchnął. – A pani Rybarczyk?

– Nie, ona nie. Jeszcze nie teraz. Najpierw Berdak.

– Podejrzewa ją pan?

– Nie o to chodzi. Jest w takiej samej sytuacji jak ja, mówiłem panu.

– Nie sądzę, żeby była w takiej samej sytuacji jak pan – mruknął Laube.

– Mam na myśli to, że wrobili nas oboje. Ona musi być przekonana, że nie

żyję, żeby była autentyczna, kiedy przyjdzie czas ją włączyć.

– W co włączyć?

Rędzia westchnął głęboko.

–  Muszę jakoś oczyścić się z  tego gówna, panie mecenasie. Mogę albo

naprawdę się zabić i  zostawić rodzinę okrytą hańbą, albo zrobić coś z  tym,

z waszą pomocą. Odkryć, o co tu chodzi i dlaczego ja. Dlaczego my.

– A jeśli pani prokurator też za tym stoi?

– To niemożliwe. – Rędzia zamrugał gwałtownie. – Nie, nie wierzę w to.


– Nie wierzy pan czy po prostu nie chce uwierzyć?

Spojrzał na Laubego w zamyśleniu.

– To dobre pytanie, panie mecenasie – stwierdził po chwili. – Obiektywnie

rzecz ujmując, to faktycznie jest dobre pytanie.

–  Musiał pan się nad tym już zastanawiać. – Laube patrzył mu w  oczy,

więc Rędzia spuścił po kilku sekundach wzrok, dając za wygraną.

– Zastanawiałem się, i to wielokrotnie – przyznał.

–  Niech pan się zastanawia dalej. I  nie radziłbym jednak przywozić tu

nikogo. To miejsce to pana atut, ale tylko dopóki nikt o  nim nie wie. Może

pan przecież spotkać się z kolegą gdzieś na mieście.

– Mam stąd wyjść? – Rędzia spojrzał na Laubego jak na wariata.

–  Więzienie potrafi zmienić człowieka, zabić w  nim wolę, widziałem to

wiele razy, wie pan? Ludzie są tak bardzo przybici odosobnieniem i  nową

rzeczywistością, do której muszą się dostosować, że nie wyobrażają sobie

już, jak to będzie, kiedy wyjdą. Inna sprawa, że to pomaga przeżyć za

murami, pomaga nie zwariować. Choć są i  tacy, którym dodaje skrzydeł

myśl o  tym, co ich czeka za murami. Ale pan należy do tych pierwszych.

Dostosował się pan i  nie potrafi wyobrazić sobie, że można wyjść na

zewnątrz.

–  Jestem realistą. Obecnie: ukrywającym się realistą. A  to nie jest

więzienie, tylko właśnie kryjówka.

–  To są obie te rzeczy, panie komisarzu. A  jeśli chodzi o  wyjście na

zewnątrz… Widział pan się w  lustrze? Wygląda pan zupełnie inaczej niż

wtedy, gdy się widzieliśmy ostatnio. Schudł pan dobre kilka kilo, nie golił

się pan, zresztą i tak wszyscy chodzą teraz w maseczkach.

Rędzia zamknął oczy. Przypomniał sobie trzy portrety pamięciowe tego

samego człowieka, które miał w ręku nie tak dawno temu, i poczuł, że dałby

wszystko, żeby cofnąć się w  czasie i  nie być tu. Nie być w  ogóle w  takim

położeniu. Dokąd musiałby się cofnąć? Do chwili, w  której stwierdził, że

finguje własną śmierć? Do momentu, gdy Agnieszka przyszła do niego

wtedy, wiosną, a on pozwolił sobie na romans? Czy może o ćwierć wieku, do

czwartej klasy, kiedy poszli ze sobą do łóżka pierwszy raz?

– Zawsze jest ryzyko kontroli, zwłaszcza kiedy się tak wygląda – mruknął,

niezbyt przekonany, ale z  tlącą się gdzieś w  środku nieśmiałą, choć

podszytą radością nadzieją, że będzie mógł wreszcie wyjść z  nory choć na

chwilę.

– Zapomniałem o najważniejszym: pan przecież nie żyje, prawda?


– Mówię o sytuacji, kiedy wyjdę na zewnątrz i jednak komuś przyjdzie do

głowy mnie wylegitymować.

– Załatwię panu jakiś dokument – powiedział Laube.

–  Słucham? – Rędzia trochę bał się o  to zapytać, ale zapytał: – Jakim

cudem?

–  Zostało trochę dowodów osobistych po braciach wspólnoty. Coś

wybierzemy. – Mecenas miał w  oczach iskry, jak mały chłopiec, który

planuje wrzucić karbid do muszli w  szkolnej toalecie. – Choroba stępiła

panu pazury, panie komisarzu. Mam uwierzyć, że chciał się pan tu ukrywać

do końca życia?

–  Nie – przyznał Rędzia. – Oczywiście, że nie. Ale musiałem odczekać

trochę, żeby sytuacja się nieco uspokoiła. Musiałem przemyśleć też kilka

rzeczy, zrobić jakiś plan działania. A przede wszystkim musiałem dać sobie

trochę czasu. Tylko że zachorowałem i przez to sporo go straciłem.

– Ile już minęło?

– Cały wiek – burknął. – Albo dwa.

Laube zmrużył oczy, potem zamknął je i na chwilę odchylił do tyłu głowę.

–  Jeśli dobrze liczę, od pańskiej śmierci upłynęły jakieś dwa tygodnie. –

Otworzył oczy. – Najwyższy czas zmartwychwstać, panie komisarzu. Niech

pan się tylko do końca wykuruje i zaczynamy.

– Przepraszam, my?

–  Wie pan, jakie życie prawnika potrafi być czasem kurewsko nudne? –

Rędzia nie wiedział, czy krótki błysk, który zauważył, był refleksem światła

odbitego w  okularach mecenasa, czy jednak entuzjazmem pałającym

w oczach.

Nie wiedział, co powiedzieć.

–  No, chyba że pan sobie jednak nie życzy mojej pomocy. – Laube cofnął

się lekko, zapewne nieświadomie. – Nie będę się narzucał…

– Myślałem, że pańska oferta pomocy kończy się na opiece tutaj. Przecież

już tyle mi pan pomógł. Po tym, co pan usłyszał, dalej pan ją podtrzymuje?

– Oczywiście.

– Jeśli chodzi o wynagrodzenie…

–  Już o  tym rozmawialiśmy i  prosiłbym, żebyśmy do tego nie wracali,

dobrze?

Rędzia patrzył mu w twarz.

– Ale od razu zastrzegę, że nie będę w stanie się odwdzięczyć na przykład

czymś związanym z moją pracą, pan to rozumie?


–  Oczywiście. Jak sądzę, jest pan człowiekiem, który uczy się na błędach.

Jeden wystarczy i  rozumiem to. Obiecuję, że nie będę żądał rewanżu

w postaci informacji czy załatwienia czegoś.

– Cieszę się. W takim razie witam na pokładzie, panie mecenasie. A jeśli

już chce pan przysłużyć się sprawie… Proszę się dyskretnie dowiedzieć, czy

pani prokurator Rybarczyk ma jakieś kłopoty w pracy, dobrze?

– Jakiej natury?

–  Służbowej? Osobistej? Nie wiem, może została oskarżona o  kradzież

w  sklepie albo jazdę po pijaku? Chodzi o  coś kompromitującego. To

niekoniecznie może być nagłośnione, ale na tyle uciążliwe, żeby zaważyć na

jej karierze. Liczę, że jakby co, w  środowisku prawniczym takie rzeczy

odbijają się jakimś echem, więc jeśli da pan radę to ustalić, będę wdzięczny.

–  Postaram się. – Spojrzał na zegarek i  odsunął od siebie kubek

z  herbatą. – No nic, będę się zbierał. Porozmawiam z  pana kolegą jak

najszybciej, choć proponowałbym załatwić to nieco inaczej, a  na pewno

prościej…
25
 

Bożena była bardzo zaskoczona, gdy w  głośniku domofonu rozległ się głos

prokuratora Budryckiego. Wpuściła go na klatkę i  poczekała przy

półotwartych drzwiach, zastanawiając się, czego chce. Nie skorzystał

z  windy, tylko wszedł schodami. Właściwie wbiegł, bo zajęło mu to

kilkanaście sekund i widziała, jak pokonuje skokami kilka ostatnich stopni.

–  Dzień dobry. Mogę wejść na chwilę? – zapytał, stając przed drzwiami;

nie był nawet odrobinę zdyszany.

– Będziemy znów schodzić do piwnicy?

– Nie, tym razem nie. Teraz chciałem z panią po prostu porozmawiać.

– A mogę odmówić?

–  Oczywiście. – Rozłożył ręce. – Nie będę się narzucał, choć wtedy znów

będę musiał wezwać panią do siebie.

– To groźba?

–  Groźba? – Wyraźnie posmutniał i  wyglądał, jakby to pytanie naprawdę

go zabolało. – Absolutnie nie. Muszę z panią porozmawiać. To ukłon z mojej

strony, że przyszedłem do pani. Zwykle to działa odwrotnie, ludzie stawiają

się w  prokuraturze, pani zresztą też to nie ominęło. Ale ponieważ

przychodzę, powiedzmy, nieformalnie…

Nie wiedziała, co o  tym sądzić. Wiedziała tylko, że Budrycki ma rację, to

było oczywiste, jako żona policjanta miała jakąś podstawową świadomość

obowiązujących w tym zakresie zasad. Była po prostu zła. Na Tomka, za to,

co zrobił jej i  dzieciakom, na siebie, że nie odczytała żadnych sygnałów

nadciągającej tragedii, o ile to, co działo się ostatnio z Tomkiem, można było

tak odczytywać. I  była zła na wszystkich, których jego śmierć w  to

wciągnęła i związała ze sobą. Na Budryckiego też. Zastanawiała się też, o co

mu chodzi: był u  niej już trzeci raz wbrew temu, co twierdził o  zasadach

spotkań z prokuratorem.

– Proszę, niech pan wejdzie. – Odsunęła się od drzwi, robiąc mu miejsce.

Wszedł do środka ostrożnie, z  pochyloną głową, jakby pełen szacunku dla

rodzinnej tragedii, a może bał się, że uderzy nią w nadproże. Dopiero teraz

uświadomiła sobie, jaki był wysoki, choć być może był to optyczny efekt

wynikający z  ciasnoty jej mieszkania w  porównaniu z  pokojem, w  którym


Budrycki urzędował w  prokuraturze. Zdjął szary płaszcz i  z  lekkim

wahaniem odwiesił na wieszak obok drzwi. Nie przeszkadzała mu, chciała

zobaczyć, jak będzie się zachowywał. Nie wierzyła w  dobre intencje

przedstawicieli organów ścigania. Nie teraz i  nie w  sprawie, w  której

zapewne Budrycki przyszedł.

– Mogę zostać w butach? – zapytał z przyjaznym uśmiechem.

Uznała go za miły, ale wciąż kłuła ją gdzieś ta zadra podejrzliwości.

– Tak, oczywiście – odpowiedziała machinalnie.

Ruszył przed siebie, dopiero po chwili stanął niezdecydowanie, nie

wiedząc, dokąd ma iść.

– Zapraszam pana do kuchni – pomogła mu. – Robię obiad.

Znów pochylił głowę i  skierował się do kuchni widocznej przez otwarte

drzwi. Dochodził z  niej zapach gulaszu. Usiadł przy małym stoliku, przy

którym zwykle Tomek połykał przed wyjściem śniadanie; bokiem do niego,

najpierw przestawiając krzesło oparciem do ściany. Bożena zajrzała pod

pokrywkę garnka, zmniejszyła moc grzania na płycie indukcyjnej, usiadła

po przeciwnej stronie stolika i  podparła się łokciami. Prawa ręka

Budryckiego leżała na blacie. Zwróciła uwagę na zadbane paznokcie i dłonie

prokuratora. Zauważyła to dopiero teraz, co uznała za dobry omen. Tam,

w  prokuraturze, była roztrzęsiona i  nie zwracała uwagi na takie szczegóły,

zapewne również dlatego, że nie miały zupełnie znaczenia. Teraz też nie

miały, ale mimo to zauważała je, bo była dużo spokojniejsza. I  na swoim

terenie. Wiedziała też, że nie może czuć się zbyt pewnie. Budrycki nie był

żółtodziobem, a ona nie mogła pokazać po sobie, że wie o Tomku coś więcej

ponad to, co już mu powiedziała.

– Słucham – odezwała się.

Odwrócił głowę w jej stronę.

–  Przychodzę do pani, ponieważ… – palce drgnęły lekko i  paznokcie

puknęły po kolei w blat – …wydaje mi się, że mam dobrą wiadomość…

– Nie wyobrażam sobie, jak może w tej sytuacji brzmieć dobra wiadomość

– odparła gorzko i poczuła, jak na gardle zaciska się jej niewidzialna obręcz.

– Znaleziono jego ciało?

– Nie, nie znaleziono, nie o to chodzi…

– Więc?

Zamilkł.

– W zasadzie nie jest to informacja, która powinna wyjść poza wąski krąg

osób zaangażowanych w  śledztwo w  sprawie pani męża, ale uznałem, że


powinienem dać pani coś w  rodzaju dobrej rady, a  może właśnie nadziei.

Powiem tyle: niech pani nie chowa męża za prędko.

–  Nie rozumiem. Nawet jeśli nie odnaleziono ciała, to trzeba będzie

w końcu wszcząć procedurę uznania go za zmarłego…

– Będę się upierał: niech pani jeszcze o tym nie myśli.

– Dlaczego?

Budrycki westchnął, włożył dłonie pod kolana i  spojrzał na sufit, a  z  jego

ust wyrwało się ciche westchnięcie. Bożena nie wiedziała, czy to poza, jakaś

gra, czy brak kontroli nad własnym ciałem, bo tak raczej nie zachowują się

poważni urzędnicy, w  dodatku przychodzący w  takich okolicznościach

i takiej sprawie. Przeważnie siedzą wtedy bez ruchu i poważnym wzrokiem

usiłują podkreślić wagę swoich słów. Zakładała więc, że to pierwsze, bo

jakoś nie potrafiła sobie wyobrazić, żeby człowiek tej profesji nie potrafił się

kontrolować, nawet jeśli to miało dotyczyć tylko mowy ciała. A może przede

wszystkim mowy ciała. Postanowiła być ostrożna.

–  Przyszedłem z  panią porozmawiać i  nie ukrywam, że liczę na pani

szczerość. – Głos prokuratora ścichł. – Ja pani oferuję to samo: szczerość.

I odrobinę nadziei.

– Nie rozumiem, o co panu chodzi? – zapytała zimno.

Budrycki zaczynał ją lekko denerwować.

–  Przypuszczam, że pani mąż żyje. Nie zabił się, tylko sfingował własną

śmierć i ukrywa się…

– Co pan… Co pan opowiada, na miłość boską?

Więc Patryk miał rację… Poczuła, jak ogarnia ją niemal euforia. Fala

opadła, kiedy uświadomiła sobie, że wciąż jeszcze nie może być niczego

pewna. Niczego.

–  Nie mogę oczywiście powiedzieć pani wszystkiego, ale to są naprawdę

mocne domysły, poparte pewnymi spostrzeżeniami. A  także tym, co

znaleźliśmy w państwa piwnicy…

– To żart?

–  Nie. Ja nie żartuję z  takich spraw, ja w  ogóle bardzo rzadko żartuję,

pani Bożeno. Rozumiem pani szok i  niedowierzanie, ale z  dwojga złego

lepiej mieć męża w  więzieniu niż na cmentarzu, prawda? I  ojca też, myślę

teraz o pani synach…

Bożena milczała długą chwilę, trawiąc w myślach słowa Budryckiego. Była

skołowana. Chciała wierzyć w  jego słowa, chciała wierzyć synowi, ale jako

racjonalistka zdawała sobie sprawę z  tego, że obaj mogą się mylić. I  że


w którymś momencie trzeba będzie przyznać przed samą sobą i dziećmi, że

Tomek nie żyje. Co nie oznacza, że miała się z tym szybko pogodzić, o nie.

– Dlaczego w więzieniu? – zapytała nagle.

Budrycki spojrzał na nią lekko zdziwiony.

– Ma trochę na sumieniu, prawda?

– Na przykład co? To, o czym trąbią w telewizji?

–  Zabójstwo, oszustwo finansowe… To najpoważniejsze zarzuty. Jest

jeszcze kilka innych, lżejszych, ale to nie poprawia jego sytuacji. Jest

fatalna.

– Chyba za wcześnie na ferowanie wyroków? I to chyba działka sądu?

Chciała dać sobie trochę czasu na uporządkowanie chaosu, jaki miała

teraz w głowie.

–  Tak, ale sąd robi to na podstawie moich ustaleń. A  te są takie, jakie

przed chwilą powiedziałem. Obawiam się, że niepodważalne…

– To już jednak ustali sąd.

–  Oczywiście. – Budrycki ustąpił nagle i  trochę niespodziewanie, co

Bożenę lekko zdziwiło. – Oczywiście, ma pani absolutną rację.

–  Przyszedł pan tylko po to, żeby poinformować mnie o  swoich…

podejrzeniach? – zapytała nieco za ostro.

– A to mało? – Budrycki się zdziwił. – Dałem pani poniekąd nadzieję.

–  Nie, to nie jest nadzieja – odparła gorzko. – Panu się tylko tak wydaje.

Tak jak nikt nie jest winny, dopóki się go nie skaże na podstawie dowodów,

tak nie ma nadziei na podstawie jakichś tam podejrzeń. Po co pan

przyszedł? Tak naprawdę?

Prokurator uśmiechnął się lekko, właściwie samymi oczami, bo wargi

pozostały bez ruchu. A więc jednak się kontrolował.

–  No dobrze. – Westchnął, prostując się, i  znów był pełnym powagi

i chłodnego dystansu urzędnikiem. – Ja byłem wobec pani szczery i liczę na

rewanż z  pani strony. Zdaję sobie sprawę, że jako żona będzie pani chronić

męża i raczej nie powie nam, jeśli się z panią skontaktuje…

–  Dlaczego miałby się ze mną kontaktować? – zapytała szybko. –

Zakładając, że ma pan rację i on żyje.

–  Z  różnych powodów. Z  tęsknoty, z  prośbą o  pomoc finansową albo

o  ukrycie… Tak to zwykle wygląda. Ludzie poszukiwani i  ukrywający się

przeważnie w pewnym momencie są wyczerpani warunkami, w jakich żyją.

Wyczerpani stresem związanym z  grożącą im karą, nie mają pieniędzy ani

miejsca, w  którym mogliby przebywać w  miarę bezpiecznie. I  w  związku


z tym mam prośbę. Nie chodzi o to, żeby pani dała mi znać, kiedy przyjdzie,

nie. Bądźmy realistami, nawet na to nie liczę. Otóż chciałbym, żeby pani na

niego wpłynęła. Przemówiła mu do rozumu. W  końcu jest pani kobietą,

a  kobiety działają raczej na chłodno, racjonalnie. Proszę mu wytłumaczyć,

że ukrywanie się nie ma sensu i  żeby się sam zgłosił. Nie mogę mu

zapewnić bezkarności, nie wobec tego, co zrobił, ale na pewno będzie to

argument na jego korzyść przy wnioskowaniu o  wysokość kary. Ugra kilka

lat życia. Proszę mu to powiedzieć. Uświadomić. To moja propozycja. Ja

niezmiernie rzadko układam się z  podejrzanymi czy oskarżonymi, i  zwykle

wnioskuję o  maksymalny wymiar kary, adekwatny do winy. I  chlubię się

tym. Dlatego proszę to docenić. Składam swoją propozycję tylko raz i to też

proszę mężowi przekazać.

– A jeśli ją odrzuci?

–  Sam go znajdę. Ale wtedy, jak wspomniałem, moja oferta będzie już

nieaktualna.

– Jest pan bardzo pewny siebie.

–  Owszem, ale nie bezpodstawnie. Mam bardzo dobre wyniki i  jak się

uprę, to nie popuszczę. Taki już jestem. Ścigam, aż dopadnę. Jedni z  pasji

sklejają modele samolotów, inni latają na paralotni. A  ja ścigam ludzi. Do

upadłego. I  przeważnie to tamci upadają, pani Bożeno. Jestem gorszy niż

Tommy Lee Jones w Ściganym, wie pani? I jestem z tego dumny. Cieszę się,

że jestem częścią machiny sprawiedliwości, i  to dość ważną częścią,

zważywszy na wyniki. I  to proszę mężowi też powiedzieć, dobrze? Może

nawet przede wszystkim to. – Budrycki podniósł się z  krzesła i  teraz stał

nad Bożeną, patrząc na nią z góry z tym swoim całkiem miłym uśmiechem,

który jednak wciąż wyglądał, jakby był przylepiony do twarzy.

Popatrzyła mu śmiało w  oczy i  też wstała. Powoli, jakby z  namysłem, nie

chcąc mu pokazać, że wzbudził w  niej strach czy jakieś poczucie winy, choć

w środku aż się cała trzęsła.

–  Poproszę o  wizytówkę. – Jej głos był odrobinę niższy niż na początku

rozmowy.

Zaschło jej w gardle.

Budrycki sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki i  wyciągnął z  niej

niklowany wizytownik, na którym były inicjały TB. Otworzył wieczko, wyjął

jeden kartonik i podał jej.

–  Proszę. O  każdej porze, pani Bożeno. – Przytrzymał jeszcze róg

wizytówki, kiedy ona już ściskała ją w palcach. – O każdej, nawet w środku


nocy. Mówiłem absolutnie poważnie…

Patrzyła, jak w  przedpokoju wkłada płaszcz, poprawia kołnierz i  układa

poły. Wychodząc, uśmiechnął się jeszcze, ale jej twarz pozostała bez wyrazu.

Żołądek bolał ją tak, jakby miał zaraz wybuchnąć. Zamknęła drzwi na

zamek i poszła do łazienki po Ranigast.


26
 

– Jarek, podejdziesz do mnie? – Głos Kurylaka zaglądającego do ich pokoju

był napięty, co wzbudziło w Jarku Berdaku lekki niepokój.

– Jasne, szefie. – Odwrócił się od ekranu komputera. – Teraz?

– Tak. Od razu. Chodź.

Kiedy weszli do sekretariatu, Joasia nie podniosła nawet głowy, zajęta

obsługą ekspresu do kawy. Gdy przeszli do gabinetu naczelnika wydziału,

Jarek od razu zauważył Budryckiego. Siedział przy stoliku konferencyjnym,

który uparcie stał ukośnie względem ścian, co z jakichś powodów wyjątkowo

denerwowało Berdaka od pierwszego dnia pracy. Teraz dodatkowo

zdenerwował go widok prokuratora. Budrycki udawał, że jest strasznie

zajęty bazgraniem w  swoim brulionie. Mocne, błyszczące zdrowiem lekko

płowiejące blond włosy zaczesane na bok przypominały Berdakowi fryzurę

Hansa Klossa.

– Pan prokurator ma do ciebie kilka pytań – mruknął Kurylak, nie bawiąc

się w formalności, i usiadł za swoim biurkiem.

–  Niech pan siada, panie aspirancie. – Budrycki uniósł głowę znad

brulionu i uśmiechnął się, całkiem sympatycznie, czym nieco osłabił fatalne

wrażenie, jakie zrobił na Berdaku ni to poleceniem, ni prośbą o  zajęcie

miejsca.

Berdak usiadł, nie spuszczając z  prokuratora wzroku. Wiedział, o  czym

będzie mowa. Tylko głupek by nie wiedział, choć oczywiście mógł się mylić.

I chciał, bardzo chciał się mylić.

–  Pan był blisko z  komisarzem Rędzią, prawda? – Pierwsze pytanie

pozbawiło go resztek złudzeń.

– Co pan ma na myśli? – Zmarszczył brwi.

–  Niedosłownie, oczywiście – rzucił protekcjonalnie Budrycki. – Mówię

o relacji przyjacielskiej, współpracowaliście też ze sobą w ramach wydziału,

takiej przynajmniej informacji udzielił mi pan naczelnik. – Dłoń

o wypielęgnowanych paznokciach wskazała Kurylaka.

– Co z tego?

– Czyli to prawda?

– Prawda, ale co z tego?


–  Skoro pan go dobrze znał, pewnie najlepiej ze wszystkich

funkcjonariuszy komendy, to może panu są znane powody jego ucieczki?

– Czego?

–  Ucieczki. Komisarz Rędzia nie skoczył z  mostu, tylko uciekł

i  najprawdopodobniej gdzieś się ukrywa. Widzę po pana minie, że jest pan

autentycznie zaskoczony, co w pewien sposób mnie cieszy.

– Dlaczego pana to cieszy? – wyjąkał Berdak.

–  Bo to może świadczyć o  tym, że nie ma pan nic wspólnego z  tym

zniknięciem.

– Co? Ja… W co ty koleś ze mną pogrywasz?

–  Jarek… – Kurylak, który do tej pory przysłuchiwał się rozmowie

w milczeniu, uniósł ostrzegawczo dłoń.

– Przepraszam, szefie, ale ten człowiek sugeruje… Nie będę słuchał takich

bredni!

–  Co sugeruję, panie aspirancie? – Uśmiech Budryckiego zniknął jak

zdmuchnięty powiewem lodowatego wiatru. – Niczego nie sugeruję,

zwracam jedynie uwagę na fakt, że ktoś jednak ostrzegł pana przyjaciela

przed zatrzymaniem. I  to w  ostatniej chwili, tuż przed zjawieniem się

policji. A  tym samym umożliwił mu ucieczkę. Nie twierdzę, że to był pan,

jestem jednak zdania, że musiał być to ktoś z  jego najbliższych

współpracowników. Ale na wszelki wypadek chciałbym wykluczyć wszelkie

wątpliwości i skonfrontować pana z kimś.

–  Słucham? – Berdak wiedział, że najlepszą obroną jest atak, ale musiał

być ostrożny i  nie mógł przegiąć: mimo wszystko musiał zachowywać się

naturalnie. – To jakiś żart?

– Można poprosić panią Zofię? – zapytał Budrycki Kurylaka.

Naczelnik wstał i  posyłając Berdakowi długie spojrzenie, które nie

wiadomo co miało oznaczać, wyszedł z  gabinetu. Jarek wpatrywał się

z  kolei w  Budryckiego, który nic sobie z  tego nie robił, tylko sam rozglądał

się po pomieszczeniu, zatrzymując wzrok na niektórych sprzętach, jakby

oceniał jego wystrój. Potem odchylił głowę i  gapił się na okno połaciowe,

które zamiast wlewać w  serce nadzieję widokiem nieba zwiastującym

nadejście wiosny, dziś było tylko burym prostokątem na suficie. No, ale

w końcu był dopiero koniec stycznia.

Budrycki westchnął nagle i popatrzył na Jarka.

–  Matka komisarza Rędzi nie wie, co się stało – powiedział. – Jej synowa

podjęła decyzję o  nieinformowaniu jej jeszcze o  całej sytuacji, więc proszę


o uszanowanie tego, cokolwiek by się działo. Oficjalnie komisarz Rędzia jest

na szkoleniu w nieznanym miejscu i ma zakaz kontaktowania się z rodziną.

Berdak patrzył na Budryckiego nieruchomym wzrokiem. Nie drgnął

nawet, kiedy drzwi otworzyły się nagle i  Kurylak wprowadził do gabinetu

starszą panią. Mama Rędzi rozejrzała się z  wahaniem po ciasnym

pomieszczeniu i  zatrzymała spojrzenie najpierw na Budryckim, potem na

Berdaku.

–  Pani Zofio. – Prokurator wstał i  podszedł do niej, po czym ujął jej

przedramię, włożył sobie pod pachę i  podprowadził kobietę do stolika. –

Proszę powiedzieć, czy poznaje pani człowieka siedzącego przy stole?

– A powinnam? – zapytała zdenerwowana.

–  Proszę się niczym nie sugerować. Proszę mu się przyjrzeć i  powiedzieć,

czy nie wydaje się pani znajomy.

– Nie – odparła po krótkim wahaniu.

–  Nie przypomina pani policjanta, który jakiś czas temu wieczorem

odwiedził panią i poprosił o telefon, po czym zadzwonił gdzieś z niego?

– To prawda, był taki młody człowiek, który mnie odwiedził i pytał o syna.

Poprosił, żebym mu pokazała telefon, ale to nie było wieczorem, tylko około

południa. Jakiś tydzień temu?

–  Nie, to był mój współpracownik, a  mnie chodzi o  wieczór, około

dwudziestej drugiej – wyjaśnił cierpliwie Budrycki. – Odwiedził panią

wtedy jakiś policjant i poprosił o telefon.

– Aa, o to panu chodzi?

–  Taak, właśnie. – Usta prokuratora rozciągnęły się w  uśmiechu. –

O wieczór. Czy to był ten człowiek, który siedzi tutaj? – Wskazał Berdaka.

– Ale ja nie wiem, proszę pana.

– Nie pamięta pani?

–  Nie, no już pamiętam, ale nie mam pojęcia, czy to był on. – Wzruszyła

ramionami.

– Dlaczego?

– Bo ten policjant miał wtedy maseczkę na twarzy.

Uśmiech prokuratora gasł, w miarę jak docierało do niego, co powiedziała

Zofia Rędzia.

–  Nie zdjął jej nawet na chwilę? – zapytał jeszcze, a  jego policzki

czerwieniały.

–  Proszę pana, ja mam siedemdziesiąt pięć lat i  szanuję swoje zdrowie –

obruszyła się. – Nawet bym mu na to nie pozwoliła. Mam dla kogo żyć, mam
syna i wnuki…

–  Rozumiem… Cóż, dziękuję, to chyba wszystko… Panie naczelniku, czy

ktoś mógłby odprowadzić panią do wyjścia?

– Pan mnie nie odwiezie do domu? – zdziwiła się.

–  Odwiozę, spokojnie, tylko muszę jeszcze skończyć rozmowę z  panami.

A pani sobie poczeka na dole, dobrze?

– Noo, dobrze. A czy mogę mieć pytanie, skoro już tu jestem?

– Proszę. – Grdyka Budryckiego drgnęła lekko.

– Kiedy mój syn wróci ze szkolenia i czy mogę się z nim skontaktować?

– Obawiam się, że to na razie niemożliwe, pani Zofio. Pan komisarz został

oddelegowany do niejawnego zadania i nie ma obecnie możliwości kontaktu

z nim.

– A długo to potrwa?

–  Jeszcze nie wiemy. Kiedy pojawi się taka możliwość, to natychmiast do

pani zadzwoni, dobrze? Możemy się tak umówić?

– Dobrze. A można mu coś przekazać?

Budrycki zastygł w bezruchu.

– Tak, proszę… – szepnął.

– Żeby na siebie uważał.

–  Oczywiście, przekażemy mu, kiedy tylko się da. Ale myślę, że on to

doskonale wie. Na pewno bardzo na siebie uważa, prawda, panowie?

Kurylak wyprowadził staruszkę z  gabinetu. Berdak wciąż siedział na

swoim miejscu i patrzył, jak Budrycki przechadza się po pokoju: trzy kroki,

zwrot, i kolejne trzy kroki. Potem kolejny zwrot.

Berdak ochłonął. Był już raczej bezpieczny, choć czuł, że spocił się jak

mysz.

– Mogę wiedzieć, co to było? – zapytał leniwie, już spokojny jak niedzielny

poranek.

– Element mojego śledztwa – wycedził Budrycki, zatrzymując się nagle.

– Od kiedy tak to się załatwia?

– Jestem nieszablonowy w działaniu i mam jeden cel: odnaleźć pańskiego

kolegę, który jest przestępcą. I  któremu ktoś pomógł uciec, ostrzegając go.

Z  telefonu jego matki, dzwoniąc na telefon jego żony. Czyli ten spryciarz

wiedział, że telefon Rędzi jest od kilku dni na podsłuchu operacyjnym.

–  Skąd miałbym w  ogóle wiedzieć o  jego zatrzymaniu? – Berdak ściszył

głos, kiedy drzwi otworzyły się i znów pojawił się w nich Kurylak.
– Tego nie wiem. – Prokurator wzruszył ramionami. – Wiem tylko, że ktoś

go ostrzegł.

–  Aha. I  w  związku z  tym najlepiej pójść po linii najmniejszego oporu

i podejrzewać o to jego kumpla, tak? A naczelnika pan już pytał? Naczelnik

na pewno musiał wiedzieć o zatrzymaniu. I jeszcze komendant, jego też pan

już pytał?

Pokazał na drzwi, w których pojawił się Kurylak.

–  Dobra, Jarek, daj już spokój… – powiedział naczelnik zmęczonym

głosem, siadając za swoim biureczkiem.

–  Przepraszam, szefie, ale nie znoszę, jak mi ktoś coś wciska

bezpodstawnie. Mogę się odmeldować? – Zerknął na Budryckiego. – Czy

jeszcze trochę się powygłupiamy?

– Jasne, możesz uciekać, dzięki – mruknął Kurylak.

Berdak wstał i zasunął za sobą krzesło.

–  Brawo, panie prokuratorze – powiedział cierpko. – Gratulacje. Jak pan

tak będzie szukał Tomka, jak z  tą panią, to nie wróżę sukcesu. I  mam

nadzieję, że to jednak prawda, że Tomek żyje…

Wyszedł z  gabinetu naczelnika i  ruszył do siebie. Usiadł przy swoim

biurku i  poczuł, że nogi mu same chodzą. Musiał się przejść. Wziął

z  wieszaka kurtkę i  nie wkładając jej, wyszedł na korytarz, przeszedł do

części budynku, w której była klatka schodowa oraz winda, i zjechał na dół.

Kiedy wychodził do holu, zobaczył Budryckiego. Stał pod ścianą tyłem do

niego i  rozmawiał z  kimś przez telefon. Jarek przystanął i  nadstawiając

ucha, zaczął bardzo powoli nakładać kurtkę.

–  Jak mam to traktować? – Głos prokuratora kipiał gniewem. – Co ty,

próbujesz mi namieszać w  śledztwie? Pakuj manatki i  nie pojawiaj się

więcej w  moim biurze… Zrobiłeś ze mnie idiotę przy ludziach, a  takich

rzeczy nie wybaczam. Gówno mnie to obchodzi, trzeba było myśleć

przedtem. Wybierz sobie innego patrona, a  najlepiej daj sobie spokój

z  aplikacją prokuratorską. Zostań papugą. Tyle mogę ci doradzić na koniec

współpracy. Przynajmniej dom sobie wybudujesz przed czterdziestką. Cześć.

Berdak uśmiechał się do siebie, patrząc, jak Budrycki oddycha głęboko,

a  potem zamyka oczy i  odchyla głowę do tyłu. Odetchnął tak kilka razy,

otworzył oczy i podrzucił telefon w dłoni, po czym wybrał jakiś numer, więc

Jarek znów skupił się na tym, co mówi.

–  Żartowałem, panie asesorze. Jutro normalnie, u  mnie w  biurze.

I postaraj się więcej niczego nie spieprzyć, bo nie będzie kolejnej szansy. To,
co się stało, potraktuj jako ostrzeżenie i nauczkę. Gra? No to do jutra…

Nie czekając, aż Budrycki odwróci się i  go zauważy, zbiegł schodkami do

wyjścia i po chwili zniknął za wielkimi drzwiami.


27
 

Była szósta dwadzieścia pięć. Jarek Berdak wyszedł przed swój blok

i  skręcił w  prawo. Wczoraj dopiero w  okolicy Pasterskiej znalazł miejsce,

w którym dało się zaparkować. Wcisnął ręce w kieszenie kurtki i zamyślony

ruszył wąskim chodnikiem, ale po chwili coś zwróciło jego uwagę. Grafitowy

mercedes jechał osiedlową uliczką tuż obok niego. Jarek widział go kątem

oka, ale wciąż szedł chodnikiem w  kierunku swojego samochodu. Po chwili

silnik zabulgotał nieco głośniej i  auto przyśpieszyło, jednak zatrzymało się

kilkanaście metrów dalej. Berdak widział, jak opuszcza się szyba od strony

pasażera. Nie zwolnił ani nie przyspieszył kroku.

–  Dzień dobry, panie Jarku – rozległ się cichy głos; dobiegał z  wnętrza

mercedesa, którego właśnie mijał.

Berdak nie zareagował, dalej nie zmieniał tempa marszu ani nie odwracał

głowy.

–  Halo, panie Jarku! – Auto ruszyło powoli, jechało teraz równo z  nim,

oddzielone od niego rzędem zaparkowanych przy krawężniku samochodów.

– Nie znamy się – poinformował jego kierowcę, nie zatrzymując się.

– Wiem – odparł głos. – Ale mamy wspólnego znajomego, od którego mam

wiadomość dla pana. Wsiądzie pan?

–  Spierdalaj. – Berdak wysunął z  kieszeni odznakę i  mignął nią

dyskretnie w  stronę samochodu, wciąż patrząc przed siebie. – Nie mamy

wspólnych znajomych.

–  Mamy jednego. Uprawia bardzo niebezpieczny i  nietypowy sport: nocne

skoki do wody. – Berdak zatrzymał się nagle w pół kroku. – To jak, wsiądzie

pan?

Zacisnął zęby i  zszedł z  chodnika. Otworzył drzwi i  wsiadł do mercedesa,

zerknąwszy na kierowcę i za oparcia: na tylnej kanapie nie było nikogo.

–  Bez numerów. – Jarek poklepał się znacząco w  okolicach lewej pachy,

a potem dla pewności wsunął dłoń za pazuchę.

– Spokojnie. Podwiozę pana do pracy na Kaszubską.

–  Nie, dziękuję. Załatwmy to tu, na miejscu. Potem nie będę miał jak

wrócić do domu – odparł, rozglądając się i  na wszelki wypadek nie

wyciągając ręki zza pazuchy kurtki.


–  To weźmiesz Bolta, marudo – usłyszał znany sobie głos i  poczuł, jak

drobne włoski na karku stają mu dęba.

Obejrzał się, ale na tylnej kanapie dalej nikogo nie było. Dopiero kiedy

przeniósł wzrok w  dół, zobaczył między jej siedziskiem a  oparciami foteli

skotłowany ciemny koc, spod którego wydobywał się Rędzia.

– Kurwa – szepnął.

Kierowca zjechał na bok, wcisnął się w  wolne miejsce między

samochodami i  zgasił silnik. Zerknął na Berdaka i  obejrzał się do tyłu na

Rędzię, który siedział już w  normalnej pozycji. Na głowę wciśniętą miał

czarną czapkę z daszkiem.

– Idę się przejść. Kwadrans panom wystarczy? – zapytał kierowca.

Komisarz pokiwał głową, więc Laube wysiadł i  zamknął drzwi.

Odprowadzili go wzrokiem, patrząc, jak wkłada ręce do kieszeni płaszcza

i  odchodzi wolnym krokiem w  kierunku skwerku z  kilkoma drzewami,

a potem przysiada na ławce.

–  W  takich furach nawet drzwi zamykają się z  takim eleganckim,

miękkim odgłosem. – Berdak westchnął.

Widać było, że bije się z  myślami i  nie bardzo wie, jak zacząć rozmowę.

Zaczął ją więc Rędzia.

–  Pamiętasz, niedawno powiedziałeś mi, że gdyby coś się stało, to służysz

pomocą?

–  To prawda. – Jarek poprawił się w  fotelu, żeby mieć lepszy widok na

Rędzię. – Ale jeszcze wtedy nie wiedziałem, że kogoś zabijesz. A  nawet gdy

już się dowiedziałem, to i  tak ci pomogłem. Nie pamiętasz telefonu od

mamy?

– Fakt, dzięki tobie nie gniję teraz pod celą.

– Sam widzisz.

– Wierzysz w to? Wierzysz, że zabiłem Bejcę?

– Ty mi powiedz, czy mam w to wierzyć.

–  Nie, Jarek. Wiem, że dowody świadczą przeciwko mnie. Ten pieprzony

przelew…

Berdak gapił się przez szybę na bloki.

–  Wiem już trochę więcej niż wtedy – powiedział po chwili. – Tamtego

dnia, kiedy zadzwoniłem do ciebie od twojej matki, usłyszałem coś

przypadkiem od kolegi. Że kogoś od nas mają zdjąć i to za coś grubego. Nie

powiedział mi kogo, ale patrzył tak dziwnie. Ja wiedziałem, że nie o  mnie

chodzi, bo nie mam nic na sumieniu, ale pamiętałem, że ostatnio


zachowywałeś się specyficznie. Jakbyś coś ukrywał. Zwłaszcza w  śledztwie

w  sprawie Bejcy. Dodałem dwa do dwóch i  wyszło mi, że chodzi o  ciebie,

choć pewności nie miałem. Ale pojechałem wieczorem do twojej mamy

i  zadzwoniłem. To był trochę taki test, chciałem zobaczyć, jak zareagujesz,

i  kiedy byłeś taki autentycznie zdziwiony, to się nawet ucieszyłem.

Pomyślałem jeszcze, że to jednak nie o  ciebie chodziło, i  najwyżej

następnego dnia w  robocie będziesz mnie męczył, co mi odjebało, że

dzwoniłem… A  kiedy zniknąłeś… Zabiłeś się… To wiedziałem już, że

miałem rację. Potem słyszałem, że BSW obserwowało cię od jakiegoś czasu.

Kojarzysz, jeden ze śladów biologicznych znalezionych przy Bejcy to był

kawałek paznokcia. To był kawałek twojego paznokcia, Tomek. Skoro był

wbity w linkę, którą go uduszono, to nie mógł się tam znaleźć przypadkiem

podczas oględzin, bo tam przecież niczego nie dotykałeś. Pamiętasz, jak ci

mówiłem, żebyś po robocie zawsze mył kubek po herbacie? Zdarzało ci się

zostawiać…

– Wybacz, Jarecki, że urażę twoje uczucia, ale mycie kubka po herbacie od

razu po jej wypiciu nie jest dla mnie czynnością istotną dla życia.

–  Wiem, mówiłeś mi to już… Ale zmierzam do tego, że Kurylak zabrał

twój kubek z  biurka, bo chcieli mieć próbkę DNA do badań. Trochę jakbyś

sam im ją dał, nie myjąc tego cholernego kubka, co nie?

– To się już więcej nie powtórzy – sarknął Rędzia. – Może być?

–  W  każdym razie Bartek mi powiedział, widział to przypadkiem, kiedy

wszedł do pokoju, ale szef kazał mu wtedy trzymać gębę na kłódkę pod

groźbą sankcji. Co miał robić? Mnie powiedział, kiedy już… umarłeś.

– Wiem chyba, skąd się tam wziął mój paznokieć. I włos, bo na trupie był

również włos. Więc zakładam, że mój.

– Aż się boję.

–  Nie, nie tak jak myślisz. Z  mojej łazienki, Jarecki. Ukradli klucze

mojemu synowi, wjebali mi się na chatę i zabrali zawartość kosza na śmieci,

który stoi w  łazience. Mogliby się postarać bardziej w  tym laboratorium

i obejrzeć paznokieć porządnie, zamiast preparować z niego tylko próbkę na

test genetyczny. Zobaczyliby, że jest obcięty, a  nie złamany czy oderwany.

Z włosem to samo: przecież widać nawet pod gównianym mikroskopem, czy

jest wyrwany z cebulką, urwany w połowie, czy obcięty maszynką. Przez tę

pieprzoną pandemię strzygła mnie Bożena, a nie fryzjer.

– Skąd wiedzieli, że wyciągają z kosza akurat twój paznokieć i twój włos?

Macie osobne? Podpisane? – Jarek podniósł ręce w  obronnym geście


i odchylił się. – Jestem tylko adwokatem diabła!

–  Bożena jest blondynką i  ma długie włosy. Patryk sobie farbuje, tleni

znaczy, bo taka moda, Piotrek też ma blond, po Bożenie. Wystarczyło trochę

nas poobserwować…

– A paznokieć?

Rędzia podniósł dłoń i  Berdak miał już jasność. Kobiety i  dzieci nie mają

dłoni jak dusiciele.

–  Gdybym miał drobne dłonie, skończyłoby się pewnie tylko na włosie,

a  tak nie mieli wątpliwości, że to mój. Wrobili mnie, wrabiali mnie od

jakiegoś czasu, krok po kroczku, Jarek – powiedział. – Tylko skąd

wewnętrzni wiedzieli, kogo typować? Skąd wiedzieli, że to akurat ja? Nie

wiem, w którym momencie BSW wzięło mnie na celownik. Jeśli po tym, jak

się okazało, że to mój paznokieć, to sprawa jasna. Ale jeśli wcześniej,

a  takie mam podejrzenia, to by oznaczało, że ktoś im mnie wskazał. Ktoś

musiał zwrócić ich uwagę na mnie. Najzwyczajniej w  świecie mnie

podpierdolił.

–  Podobno anonim. Jest mi wiadome, że funkcjonariusz policji Tomasz

Rędzia ma coś wspólnego z zabójstwem znanego gangstera Bejcy…

– Jakie to proste, co? – parsknął Rędzia. – Pomijając fakt, że Bejca nie był

żadnym znanym gangsterem… I  teraz pytanie, kto był sygnalistą. Tego

muszę się jakoś dowiedzieć.

– Jak chcesz to zrobić?

–  Z  twoją pomocą. I  z  pomocą mecenasa. Trochę już nad tym myślałem.

Nie będą mnie szukać, przecież nie żyję.

– No widzisz… – Berdak zmarkotniał. – Oni nie są już tego tacy pewni…

– Co? Skąd…? – Zaskoczenie było aż bolesne i Rędzia pomyślał, że Patryk

jednak się wygadał. – Więc to miałeś na myśli, mówiąc: jednak żyjesz?

–  Tak. Jest taki prokurator z  okręgówki, Budrycki. On twierdzi, że wcale

nie popełniłeś samobójstwa, tylko je sfingowałeś.

– Szlag by to trafił…

– Noo…

Rędzia żuł dolną wargę. To całkowicie zmieniało postać rzeczy.

–  Obiektywnie rzecz biorąc, ma rację – stwierdził w  końcu filozoficznie. –

Jak się tego domyślił?

– Analizował zapis z kamery, która cię objęła na moście.

–  Przecież z  tej perspektywy nie widać, co się dzieje za barierką? Były

jakieś kamery w biurowcu na Łasztowni?


– Nie wiem, ale jesteś nieoficjalnie poszukiwany.

– Nie ma czegoś takiego, jak nieoficjalnie poszukiwany.

– Możliwe, tylko właśnie zostałeś pierwszym. – Berdak spojrzał na Rędzię

krzywo. – Ale teatrzyk odstawiłeś…

– Widać nie tak dobrze, jakbym chciał, skoro ktoś miał wątpliwości.

– On miał. I uwierzyli mu. A facet się zawziął. Powiedział, że znajdzie cię

wszędzie: dorwie na Bahamach, czy gdziekolwiek jesteś, albo nawet

wykopie spod ziemi. To as z  okręgówki. Nie interesują go kwestie

polityczne, kariera też nie: on tylko tropi ludzkie mendy i  zgniata je. Biorą

go do najcięższych spraw. Próbowali go ściągnąć do Katowic, do tego zespołu

na grube ryby z  mafii, ale nie chciał. Lubi swój staw. Nie ma żony ani

dzieci, siedzi w robocie do nocy, w weekendy bierze dyżury za innych.

– Twardziel.

– A ja twierdzę, że pojeb.

– Jedno nie wyklucza drugiego.

– Możliwe…

– Musi mieć słabe strony.

–  Pewnie tak. Jak każdy, co nie? – Berdak wbił spojrzenie w  Rędzię. –

Dlaczego ty?

– Co: dlaczego ja?

– Dlaczego wrobili akurat ciebie?

– Bo widać tak było najłatwiej.

– A bez metafor?

– Bo im się trochę sam podłożyłem. I wykorzystali to.

– Jak? Wziąłeś od kogoś, od kogo nie powinieneś?

Rędzia wysunął do przodu żuchwę, a Jarek wiedział już, że lekko przegiął.

Ten ruch świadczył o  tym, że komisarza ktoś najzwyczajniej w  świecie

wkurwił. Nie: zdenerwował, tylko właśnie wkurwił.

–  Nigdy nie wziąłem, Jarecki – warknął. – Niczego i  od nikogo, czy to

jasne?

– Tylko pytam, bo okropnie tajemniczy jesteś.

Rędzia westchnął i  popatrzył na Jarka, który gładził palcem chromowany

element deski rozdzielczej. Robił to delikatnie i z czułością.

Musiał powiedzieć Berdakowi o  wszystkim. Kolejnej osobie. No i  jeszcze

wygadał się kotu, nie mógł przecież zapomnieć o  kocie. Już nawet nie

chodziło o zaufanie, bo nie miał innego wyjścia i komuś musiał zaufać, jeśli

chciał zrobić to, co planował. Pomyślał, że na maszynie do pisania Ojca


Gajdamowicza powinien napisać książkę pod tytułem „Jak wpieprzyłem się

w  szambo na własne życzenie”, zrobić kilka kopii i  zamiast klepać raz po

raz historię ostatnich miesięcy swojego życia, zacząć rozdawać ją spisaną

wszystkim zainteresowanym, najlepiej z  dedykacją na stronie tytułowej.

„Zapłacz nad moją głupotą, nie idź tą drogą”. Pocieszał się też, że za drugim

razem jest łatwiej, no i Berdak był mu o wiele bliższy niż Laube.

–  Pamiętasz tę prokuratorkę, która prowadziła sprawę Adolfa w  zeszłym

roku? – zapytał.

– Pamiętam. Fajna. Twoja dawna koleżanka z liceum.

–  Nie tylko koleżanka. – Rędzia zamknął oczy, odchylił głowę i  oparł ją

o zagłówek. – Mamy dziecko. Syna.

– Kurwa… Poważnie? Bożena wie?

–  Jest już dorosły, to stara historia. Nie miałem pojęcia, że istnieje.

Wpadliśmy w  maturalnej, dowiedziałem się tego w  marcu, tyle że

Agnieszka wtedy mi powiedziała, że ciążę usunęła. A  kilka miesięcy temu

okazało się, że nie usunęła, tylko urodziła dziecko. W tajemnicy.

– Rozumiem, że nastolatka rodzi w tajemnicy, ale jak to możliwe, że ty nie

wiedziałeś? Jako ojciec?

–  Straciliśmy kontakt po liceum, a  ona uznała, że tak postąpi, i  już

nieważne… – Machnął ręką. – Kiedy wróciła do Szczecina, spotkaliśmy się

u  mnie i  poszliśmy do łóżka. Potem jeszcze raz, a  później ja to uciąłem, bo

sprawy zaszły za daleko.

– Znowu wpadliście?

– Jarek, błagam, daj mi skończyć…

–  Sorry, to jak serial na Netfliksie. Nie mogę się doczekać następnego

odcinka… Okej, już będę cicho.

–  Zacząłem się angażować, więc odpuściłem sobie. A  potem ktoś przysłał

mi zdjęcie. Do komendy. Była na nim Agnieszka i chłopiec, podobny do mnie

niemal jak dwie krople wody. Tak właśnie się dowiedziałem, że mam

trzeciego syna, czy raczej pierwszego. Wytłumaczyła mi, dlaczego zachowała

to w  tajemnicy, ale nie potrafiła powiedzieć, kto przysłał zdjęcie i  skąd je

miał.

– Czekaj, to wtedy prosiłeś mnie, żebym zostawił cię samego?

– Chyba tak.

– Chyba?

– Bo nie pamiętam, czy to było wtedy, czy za drugim razem…

– Drugim razem?
–  Wkrótce dostałem drugie zdjęcie, jak się bzykamy u  mnie

w  mieszkaniu. Też do komendy, do rąk własnych. I  znów nie wiedziałem,

kto mi je przysłał, za to tym razem wiedziałem, kto je zrobił.

– Kto?

– Ona.

Berdak chciał coś powiedzieć, ale widząc wzrok kolegi, zrezygnował.

Zresztą nawet nie wiedział, co powiedzieć.

–  Okazało się, że ktoś groził naszemu synowi. Porwano go, zraniono

i  wypuszczono, a  nagranie z  wydarzenia poszło na żywo do Agnieszki,

sprawiając, że zrobiła to, co chcieli. A  chcieli, żeby przeniosła się do

Szczecina. Potem, żeby mnie usidliła i  zrobiła kilka fotek. Nie miała

wyjścia. A  później jakiś typ zadzwonił do mnie i  kazał mi być gotowym do

współpracy na sygnał, który dostanę.

– I co?

– Pamiętasz te napady na listonoszy?

– Uhm.

– Sprawców nie wykryto.

– No bo jak? Podejrzani: zero. Świadkowie: zero.

–  Skradzione listy posłużyły do wytypowania firm, które potem oszukano

na grubą forsę. Mniejsza o  mechanizm, potrzebne były do tego inne firmy,

które założono na „słupy”, dwóch meneli. Obaj zginęli: jedną śmierć uznano

za naturalną, drugą za efekt pijackiej awantury. A  potem zdarzyło się

zabójstwo Bejcy.

– Twoja sprawa.

– No…

– Co on miał z tym wspólnego?

–  Najprawdopodobniej on zorganizował „słupy”, pozakładał konta i  tak

dalej. Może nawet on napadł na listonoszy, ale tego już się pewnie nie

dowiemy. Za to z dużym prawdopodobieństwem zabił tych meneli.

– Czyli to on cię wrobił? Był szefem?

– Nie. On był tylko jedyną nitką łączącą dół z górą. Kiedy wszyscy na dole

zrobili swoje, zostali przez niego wyeliminowani. A  potem wyeliminowany

został on, i tym samym zostali tylko ci na górze. Nieosiągalni. Jak na razie.

– Na czym miała polegać ta twoja współpraca z nimi?

–  To proste: żebym niewiele w  sprawie zabójstwa Sekulskiego robił.

Sprawca miał zostać niewykryty.


–  Uhm. Dziwiłem się nawet trochę, że jakoś tak bez entuzjazmu do tego

podchodzisz, ale faktycznie, nie było się o co zahaczyć.

–  Było… I  nawet dość szybko pewne rzeczy stały się jasne. Ale oficjalnie

błądziłem jak dziecko we mgle, tak jak chcieli.

–  Potem, kiedy zginąłeś, domyśliłem się, dlaczego tak opornie to szło. Bo

ścigałeś samego siebie, tak to przynajmniej wyglądało.

– Ja to wiem, Jarecki. Stawką było nie tylko moje małżeństwo, ale i życie

mojego syna. Ale to była tylko część ich planu. Bo potem zwalili wszystko na

mnie i  tego nie przewidziałem. Pomyłka w  przelewie, a  wcześniej kradzież

kluczy Patrykowi i zwinięcie zawartości kosza na śmieci z łazienki… I tyle.

Tak to jest, jak się układasz ze skurwysynami. Dasz palec, to biorą głowę.

Mogłem od razu powiedzieć „nie”, a  nie brnąć w  to. Pocieszam się, że nie

chodziło tylko o  mnie, ale również o  Agnieszkę i  naszego syna. Tu nic nie

mogłem zrobić. Nie miałem wyjścia, Jarek, rozumiesz? Cokolwiek bym

zrobił, byłoby źle, więc wybrałem najmniejsze zło. Planowałem, że jakoś to

wyprostuję. Że dowiem się, kto to, nikomu nie powiem i  sam to jakoś

załatwię, po swojemu i w tajemnicy.

– Jakoś sam załatwię, to znaczy jak?

–  Nie wiem. – Rędzia wzruszył ramionami. – Najpierw chciałem się

dowiedzieć, kto za tym stoi. Później miałem myśleć, jak to załatwię.

– Tymczasem to oni załatwili ciebie.

– Dokładnie, Jarecki. Dokładnie…

– A teraz już wiesz, jak to załatwisz?

– Nie. Jeszcze nie. I po to właśnie poprosiłem mecenasa, żeby cię zgarnął.

Musiałem z tobą pogadać.

– W tej sprawie?

– Tak. Pomożesz?

– Gdzie się ukrywasz?

–  Czy to ważne, Jarek? Im mniej wiesz, tym krócej będziesz

przesłuchiwany.

–  U  niego? – Berdak wysunął podbródek w  stronę małej postaci okutanej

w szary, wełniany płaszcz z wysoko postawionym kołnierzem, przycupniętej

na krawędzi ławki i zerkającej na zegarek.

– Nie. On nie ma z tym nic wspólnego. Zetknęło nas szczęśliwe zrządzenie

losu.

– Ty nie wierzysz w los. Ani tym bardziej w jego szczęśliwe zrządzenia.

– Więc zetknął nas przypadek.


– Już lepiej. Na pewno przypadek?

– Na pewno.

– To śliski typ. Kim on jest? Mecenas to ksywa czy zawód?

– Jest prawnikiem.

– Czyli dobrze go wyczułem, że śliski…

– To bratanek Gajdamowicza.

– Kto?

– Jego bratanek. Jacek Laube.

Jarek zmarszczył brwi.

– Byłeś kiedyś u niego, kiedy mieliśmy na tapecie te trupy z sekty…

– Zgadza się.

– Jesteś absolutnie pewien, że wiesz, co robisz?

– Tak. Teraz już tak – skłamał. – Wszystko jest pod kontrolą, dobra?

– Dobra – mruknął Berdak i dodał: – Oby… To co mam robić?

– Słuchać. Patrzeć. Trzymać rękę na pulsie. Nie bądź nachalny w próbach

zdobycia informacji na temat śledztwa w mojej sprawie, ale trzymaj tę rękę

na pulsie. Myślę, że twoje zainteresowanie jest w  tym wypadku naturalne

i nikogo nie będzie to dziwić. Nie wiem, czy cię obserwują, mam nadzieję, że

nie, i  nie obskoczą nas zaraz czarni. Ale bądź ostrożny. Dam ci numer do

Laubego, kontaktuj się wyłącznie z nim, on nie jest ze mną w żaden sposób

powiązany. Jakby co, on też będzie do ciebie dzwonił. I jeszcze jedno. Wrzuć

na bęben Bernarda Świerczaka. Od tego zacznij.

– Kto to?

–  Nie mam pojęcia. Muszę tylko wiedzieć, czy nie jest poszukiwany albo

martwy.

– A po co?

Rędzia zastanawiał się, czy mu powiedzieć. I czy zbyt ścisłe trzymanie się

zasady „nie ufaj nikomu” nie oznaczało w  praktyce obstrukcji

uniemożliwiającej jakiekolwiek efektywne działanie.

–  To będę nowy ja – wyznał w  końcu niechętnie. – Typ jest do mnie

podobny, ale zniknął gdzieś razem z  innymi dziećmi Ojca Gajdamowicza.

Został po nim tylko dowód.

– Miło cię poznać, Bernardzie. – Berdak się wyszczerzył.

–  Sprawdź najpierw, żebym się nie zdziwił, jak mnie rzucą na glebę

podczas przypadkowej kontroli, bo się okaże, że gość jest poszukiwany. I daj

znać Laubemu. Jak najszybciej, dobra?


–  Jasne, sprawdzę od razu po przyjściu do fabryki. – Berdak sięgnął do

klamki.

– I, Jarek… – zatrzymał go cichy głos Rędzi.

– No? – Odwrócił się.

– Dzięki. Nie odwdzięczę ci się nigdy, ale wiedz…

–  Proszę, przestań, nie chcę, żebyś widział moje łzy wzruszenia –

parsknął, otworzył drzwi i  wystawił nogę na zewnątrz, odruchowo

sprawdzając, czy na dywaniku nie zostało błoto albo piasek z jego butów.

Rędzia odprowadził go wzrokiem. Chwilę później zjawił się z  powrotem

Laube. Wsiadł do auta, zabierając ze sobą do środka odrobinę zimnego

powietrza.

– I jak? – zapytał, przekręcając kluczyk w stacyjce.

–  W  porządku – mruknął Rędzia, a  jego głos rozmył się w  cichym

pomruku silnika.

– Odwiozę pana – zaproponował mecenas, a komisarz tylko leniwie skinął

głową.

Spotkanie z  Berdakiem trochę go uspokoiło. Miał poczucie, że zaczyna

dziać się coś pozytywnego. Nareszcie.

Kiedy przejeżdżali przez osiedle w kierunku Wilczej, Rędzia zobaczył, jak

Jarek wsiada do swojego pełnoletniego audi, i  pomyślał, że nieźle jest mieć

wokół siebie dobrych ludzi.


28
 

Prokurator Agnieszka Rybarczyk siedziała u  siebie w  gabinecie.

Graniczącym z obsesją skupieniem na pracy starała się zagłuszyć wszystkie

targające nią emocje. Miała do wyboru albo to, albo poddanie się im, co nie

skończyłoby się dobrze. I  tak od jakiegoś czasu funkcjonowała dzięki lekom

przepisanym przez znajomego psychiatrę.

Miała poczucie, że została sama. Wciąż nie wierzyła w to, co zrobił Tomek.

Wbrew krążącym plotkom nie dopuszczała do siebie myśli, że popełnił

samobójstwo. To nie było w jego stylu i dlatego właśnie bała się, że ktoś mu

pomógł. Ciągle dźwięczały jej w  uszach słowa Tomka: dlaczego im się

poddała, dlaczego nie zawiadomiła odpowiednich instytucji? Sama do końca

tego nie wiedziała. Tłumaczyła to strachem o  syna, strachem, który nie

malał z  upływem czasu, kiedy wydarzenia, które go wywołały, blakną

w  pamięci. U  niej nie zblakły. W  jej głowie były wciąż żywe, jakby widziała

to wszystko wczoraj: twarz Artura wykrzywioną bólem, czerwoną krechę na

jego brzuchu i  spokojne, nieludzko opanowane słowa tamtego człowieka

w  gumowej masce. Nie wiedziała też, czego spodziewać się w  przyszłości,

i  tak było do chwili, aż zadzwonili oni, dwa dni po śmierci Tomka. Mimo

woli wróciła myślami do chwili, kiedy to się stało. Telefon ją zaskoczył.

– Pan komisarz wywinął nieładny numer, pani prokurator. – Mechaniczny

głos był zimny i bezosobowy.

–  Dziwi się pan? – wyrzuciła z  siebie, zastanawiając się gorączkowo, jak

przebiegnie rozmowa i  co mówić, a  potem emocje wzięły górę, chociaż nie

powinny. – Wrobiliście go! Nie taka była umowa! Mnie też chcecie zmusić do

tego, co? Obiecywaliście, że jeśli zrobimy, czego chcecie, zostawicie nas

w spokoju, skurwysyny… – Czuła, że zaraz się rozpłacze.

Jej pretensje, choć uzasadnione, były w tej sytuacji po prostu głupie. Była

jak żaba z  bajki, umierająca od jadu skorpiona i  wypominająca mu

wcześniejszą obietnicę, że jeśli przeprawi go przez rzekę na własnym

grzbiecie, to jej nie zabije. Skorpion jest tylko skorpionem. Zabija, bo tak

ma.

– Proszę się uspokoić. I proszę to potraktować jako ostrzeżenie. Zdaje się,

że pan komisarz nie był z nami do końca szczery i wbrew umowie węszył.
– Umowa była taka, że nie będzie postępów w śledztwie. – Opanowała się.

– I nie było, o czym świadczą akta sprawy. A wy zmusiliście go do tego!

– Jest pani pewna, że pan komisarz mówił pani o wszystkim? – Pytanie ją

zmroziło. – Że był do końca szczery wobec pani?

– O co wam chodzi? – wyszeptała.

–  Proszę robić swoje. I  się nie wychylać. Żadnych nerwowych ruchów.

Próba ucieczki będzie ukarana. Dotyczy to również pani syna. Ukrywanie

się nic nie da, bo was wytropimy. Nie chce pani ryzykować, prawda?

Wszystko zostaje po staremu. Obserwujemy panią, pani Agnieszko. I proszę

o tym nie zapominać. Sprawa Sekulskiego pozostaje w zawieszeniu…

Melodyjny terkot stojącego na biurku telefonu wyrwał ją z  zamyślenia,

a  powrót do rzeczywistości okupiła nieprzyjemnym, szybkim biciem serca

i uderzeniem gorąca. Odchrząknęła i odebrała.

– Prokurator Rybarczyk – rzuciła do słuchawki.

– Pani Agnieszko, poproszę panią do mnie na chwilę, dobrze? – Usłyszała

głos swojego przełożonego. – Ktoś z okręgowej chciałby z panią rozmawiać.

Odłożyła słuchawkę i  wstała. Przystanęła przy lustrze wiszącym obok

drzwi i przyjrzała się sobie przez chwilę. Była blada, miała podkrążone oczy

i  nawet makijaż nie mógł przykryć do końca sinej skóry. Zagryzła wargi

i odwróciła się.

W  sekretariacie pomachała Ani i  bez pukania weszła do gabinetu

prokuratora rejonowego Marka Ludwiczaka.

Przy oknie, tyłem do pomieszczenia, stał jakiś mężczyzna. Widziała tylko

ciemną plamę jego sylwetki na jasnym tle szarego jak zakurzona wata

nieba.

–  Zapraszam, pani Agnieszko. – Szef prawie wybiegł zza biurka, kiedy

tylko zobaczył ją w drzwiach.

–  Takie spotkanie nie powinno być wcześniej umówione? – Spojrzała na

niego zdziwiona.

–  Powinno – odpowiedział Budrycki zamiast Ludwiczaka, odwracając się

od okna. – Ale to raczej pilna sprawa. Niecierpiąca zwłoki, że się tak

wyrażę…

– Krystian? – teraz zdziwiła się jeszcze bardziej. – Hej… To ty chciałeś ze

mną rozmawiać?

– Tak. Miło cię widzieć w Szczecinie. Widzę, że wróciłaś do domu?

– Znacie się państwo? – zapytał Ludwiczak.


–  Owszem, poznaliśmy się na szkoleniu w… Falentach, tak? – Budrycki

spojrzał na nią.

–  Tak, jakiś rok temu z  okładem, wtedy jeszcze pracowałam

w Sulechowie. – Uśmiechnęła się, spuszczając wzrok, dobrze wiedział, gdzie

się spotkali, ale miło z jego strony, że nie dał tego po sobie tego poznać.

Dla niego zapewne to szkolenie też z  pewnych względów było

sympatyczne.

–  Siadaj, proszę. – Budrycki nieświadomie, a  może właśnie świadomie

przejął obowiązki gospodarza, czemu jej szef nie raczył się sprzeciwić i to jej

nie dziwiło.

–  Dobra, zostawiam was, nikt wam nie będzie przeszkadzał – rzucił tylko

z usłużnym uśmiechem i zniknął za drzwiami.

Usiadła na krześle, które podsunął jej Budrycki.

–  Pamiętam, pamiętam – powiedział z  porozumiewawczym uśmiechem,

siadając naprzeciwko niej, tak że patrzyli sobie prosto w oczy nierozdzieleni

stołem czy czymkolwiek innym.

Założyła nogę na nogę, obracając się lekko w  bok, i  poprawiła spódnicę.

Nie chciała mu dawać żadnych sygnałów, które mógłby błędnie

zinterpretować.

– Ja też pamiętam, ale to było dawno – dodała dla pewności, kładąc dłonie

na swoim kolanie. – O czym chciałeś rozmawiać?

Spoważniał. Przeczesał siwiejące po bokach włosy, starannie ułożone

z  przedziałkiem z  boku, teraz nieco zmierzwione, ale w  granicach

przyzwoitości, trzymane w  ryzach pomadą. Wiedziała, że to pomada, a  nie

banalny lakier.

–  Prowadzę sprawę pewnego policjanta z  komendy miejskiej – zaczął,

a ona poczuła, że zaraz spadnie z tego cholernego krzesła.

Ledwo się po tych słowach pozbierała i  przez dobrych kilkanaście sekund

nie wiedziała, co powiedzieć.

–  Mówisz o  Tomku Rędzi? – zapytała w  końcu, żeby przerwać tę

nieznośną ciszę.

–  Tak, o  nim. O  panu komisarzu Rędzi, który popełnił spektakularne

poniekąd samobójstwo…

Nie mogła Budryckiemu powiedzieć, że Tomek nie popełnił samobójstwa,

tylko został zabity, nawet jeśli rzeczywiście skoczył bez niczyjej pomocy.

Przestępstwo wspomaganego samobójstwa, niezależnie od kwalifikacji

w kodeksie karnym i dyskusji karnistów, było dla niej zabójstwem, i tyle.


– Znaleźli jego ciało, tak? – wyjąkała tylko.

– Nie, nurkowie już dawno dali sobie spokój. I nie chodzi o to, że wypłynie

gdzieś sam za jakiś czas. Bo on się wcale nie zabił, wiesz?

– Co ty mówisz? – Nie wiedziała, czy się śmiać, czy płakać.

Obserwował jej twarz, przyglądał się jej jak wyjątkowemu okazowi

w terrarium. Tak to czuła.

–  Facet zmylił tropy i  zniknął. To mówię. Rozumiem, że nie masz z  tym

nic wspólnego?

Wciąż była w szoku i nie słyszała, o co zapytał.

– Skąd możesz to wiedzieć?! Przecież podobno kamery nagrały, jak skacze

z tego mostu…

–  Och, nagrały to, co on chciał, żeby nagrały. Musisz zrozumieć, że nie

o  wszystkim mogę ci powiedzieć. Dobrze, do rzeczy. Z  ramienia swojej

prokuratury prowadzisz śledztwo w  sprawie zabójstwa Ryszarda

Sekulskiego. Rędzia odpowiadał za czynności wykonywane przez policję.

W  praktyce okazało się, że najprawdopodobniej ścigał samego siebie.

Dlatego chcę się upewnić i  zapytam jeszcze raz: nie masz z  tym nic

wspólnego?

– Z czym? Z zabójstwem Sekulskiego?

Westchnął.

–  Widzisz, to jest grubsza sprawa. Nie chodzi tylko o  zabójstwo, ale o  to

wszystko, co zdarzyło się wcześniej. On był w coś umoczony, w jakieś ciemne

interesy, razem z  tym Sekulskim. Badam tę sprawę i  dlatego między

innymi zwróciłem się do was, a tu takie zaskoczenie… – Uśmiech na chwilę

wrócił na jego twarz. – Chciałbym wiedzieć, czy w jakikolwiek sposób dał po

sobie znać, że coś jest nie tak? Prosiłbym o  wgląd w  materiały twojego

śledztwa.

– Oczywiście, przecież reprezentujesz jednostkę zwierzchnią. – Przełknęła

ślinę i  miała wrażenie, że ten odgłos słychać było w  całym budynku. – Ale

obawiam się, że jeszcze niewiele mamy. To dopiero wstępna faza…

–  Rozumiem, absolutnie nie zarzucam ci żadnych uchybień, nie o  to

chodzi. Nasze sprawy łączą się w jakiś sposób. A ja chcę go dorwać. Bardzo

chcę. Nie znoszę, kiedy ktoś jawnie kpi sobie ze mnie, mam na myśli urząd,

który reprezentuję. A  jeśli w  dodatku to stróż prawa, który przeszedł na

ciemną stronę mocy, to już w  ogóle toczę pianę z  ust. Streść mi, proszę,

dotychczasowy przebieg śledztwa, dobrze?


Opowiedziała mu pokrótce, co zdążyli ustalić. Od razu, kiedy zorientowała

się, że Budrycki będzie drążył sprawę, postanowiła, że podrzuci mu tylko

kilka bezpiecznych faktów, które nie miały nic wspólnego z  powodem

śmierci Sekulskiego. W  końcu w  papierach było niewiele, wszystkich

dotychczasowych ustaleń dokonali z  Tomkiem na gębę. Teraz rozumiała

jego ostrożność i, jak sądziła, przewrażliwienie. Tylko że on wcale nie był

przewrażliwiony. On po prostu miał rację…

Budrycki kiwał głową, słuchając jej uważnie.

–  Faktycznie niewiele, ale w  końcu masz chyba przełom, co? – zapytał,

kiedy skończyła. – Nowy podejrzany, mocne dowody…

– Poszlaki, Krystian – zaprotestowała słabo. – Nie dowody.

Przyglądał się jej przez chwilę. Znów poczuła się jak płaz w terrarium.

– Lubiany był ten nasz pan komisarz, co? – Zmrużył oczy. – Nie tylko tam

u niego, w komendzie?

– Skąd to przypuszczenie?

–  Wszyscy go biorą w  obronę. Zwracają uwagę, że ustalone fakty nie

muszą oznaczać jeszcze najgorszego i tak dalej…

–  Chyba zdajesz sobie sprawę, jak trudno uwierzyć w  coś takiego? –

zapytała.

Nagle poczuła, jak zaciska się jej gardło. Przez jedną, krótką jak mgnienie

oka, straszną chwilę była pewna, że się załamie. Tu i  teraz. Że pokonana

przez napięcie, w jakim żyła, pobita tragedią Tomka i całą resztą zdecyduje

się komuś zaufać i będzie to Krystian Budrycki. Bardziej przeraziła się tego

uczucia niż konsekwencji. Nie mogła tego zrobić. Nie mogła zrzucić swojego

ciężaru, nie teraz, kiedy okazało się, że Tomek może żyć. Bardzo bolało ją

to, co powiedział Budrycki. Nie wierzyła w  to, nie on… A  jeśli? Tylko

dlaczego to zrobił? Ukrywał coś przed nią? To on był jednym z  nich i  tylko

udawał przed nią, że jest wrabiany? Może to on zdecydował, że ma im zrobić

zdjęcia, kiedy uprawiają seks, przecież to stało się dopiero za drugim

razem? Czy może zemścił się za to, że nie powiedziała mu o  Arturze? Te

wszystkie myśli przebiegły jej przez głowę w  kilka sekund. W  tym czasie

wyglądała jak w  stuporze: zapatrzona w  okno szklanym wzrokiem,

nieruchoma, zastygła jak kamień w  pozycji, którą przyjęła tuż przed

odlotem w  pustkę. Budrycki z  pewnością to widział, więc ona z  kolei

musiała się postarać, żeby to wyglądało jak coś naturalnego w  tej sytuacji.

Opanowała się w końcu jakoś i westchnęła.


–  Jezu, w  liceum chodziłam z  nim do klasy… – Pokręciła głową

z niedowierzaniem. – Zawsze był inny, ale w gruncie rzeczy porządny.

– To nie było wasze pierwsze wspólne śledztwo?

– Nie. Spotkaliśmy się tuż po tym, jak przeniosłam się do Szczecina. Przy

zabójstwie.

– Jak układała się wtedy wasza współpraca?

– Bez zastrzeżeń. Jakichkolwiek, Krystian.

– A teraz?

–  Teraz? – Wzruszyła ramionami, zastanawiając się, co powiedzieć. –

Teraz też… Nie mogę w to uwierzyć.

– W splot linki zadzierzgniętej na szyi ofiary wbity był ułamany paznokieć

komisarza Rędzi, a  do wargi denata przylepiony jego włos. Czego więcej

trzeba, żeby uwierzyć? Przecież widziałaś papiery?

Spojrzała na niego jak na kogoś niespełna rozumu.

– On jest kryminalnym, Krystian. O takich rzeczach jak ślady biologiczne

wie równie dobrze jak my.

–  Skąd w  takim razie się tam wzięły? Mylisz się, w  jego sprawie nie ma

już poszlak, tylko twarde dowody. Poza tym to nie musiała być

wyrachowana zbrodnia, wszystko mogło zdarzyć się gwałtownie. Wymyślne

zbrodnie zaplanowane do najdrobniejszego szczegółu to domena pisarzy

kryminałów, w realnym świecie króluje chaos, emocje i przypadek. A także

alkohol.

Akurat – pomyślała.

–  I  tak by go zostawił w  samochodzie na środku ulicy? To tak, jakby się

podpisał… – powiedziała.

–  Milion rzeczy mogło się wtedy zdarzyć, prawda? To wszystko przebiega

w  sposób gwałtowny i  niekontrolowany. Chaotyczny. Kto wie? Ważne, co

mówią ślady.

– Były odciski palców?

– No nie – przyznał z wahaniem Budrycki. – Przecież wiesz, że nie było.

– Nie dziwi cię to?

–  Absolutnie nie. – Spojrzał na nią jak na idiotkę. – Słyszałaś

o  rękawiczkach? Zresztą w  lince były włókna i  drobiny PCV z  rękawic

roboczych.

– Masz na myśli takie rękawiczki ze specjalnymi otworami na paznokcie?

– zakpiła.

Budrycki westchnął.
–  Mógł przygotować linkę wcześniej gołymi rękami, przecież nie da się

zdjąć paluchów z czegoś takiego i on o tym wie. Ale paznokieć zgubił…

–  Nie pomyślał, że to możliwe? A  pot? Naskórek? Przy dzisiejszych

możliwościach techniki kryminalistycznej?

– Nie szukaj dziury w całym, proszę cię. – Lekko się zdenerwował.

Takiego jeszcze go nie widziała.

– Wiec żyje, tak? – zapytała po chwili.

– Tak uważam. W tym kierunku idziemy, mój szef zgodził się ze mną i dał

mi wolną rękę. On gdzieś się ukrywa. Jak dobrze się znacie?

Zdumiało ją takie szybkie przejście od stwierdzenia do pytania, które

teoretycznie nie miały ze sobą nic wspólnego, ale podtekst był dla niej

oczywisty.

– Mało subtelne i bardzo bezpośrednie, Krystian – powiedziała cicho.

Skrzywił się i rozłożył ręce.

–  Przykro mi, mam mało czasu. Twój szef mówił, że on bywał czasami

u ciebie w pracy bez związku ze sprawami zawodowymi, więc jest dla mnie

jasne, że utrzymywaliście kontakty również towarzyskie.

– A skąd mój szef to wie?

–  To pytanie nie do mnie, tylko do niego. Tak mi powiedział. Ale to mnie

oczywiście w  ogóle nie dziwi, zwłaszcza w  kontekście tego, co powiedziałaś:

że znacie się z  liceum. Przecież odwiedzanie się w  miejscu pracy to nie

przestępstwo. Szukam punktu zaczepienia, badam wszystkie możliwości,

nawet te mało prawdopodobne.

–  Przykro mi, ale nie pomogę ci – stwierdziła chłodno. – Podsumowując:

nie mam pojęcia, dlaczego to zrobił, choć dalej wątpię, że to faktycznie on.

Nic nie wskazywało, że mógł mieć z  tym coś wspólnego. Nie mam pojęcia,

gdzie jest, jeśli faktycznie żyje. Tak, lubię go, ale to niczego nie zmienia, bo

mam swoje zasady, a  jedna z  nich głosi, że za winę ponosi się karę. To

wszystko, co mam na ten temat do powiedzenia, tak? Rozwiałam twoje

wątpliwości?

– Na pewno wszystko? – Pochylił się lekko w jej stronę.

– Uważasz, że cię okłamuję? – Spojrzała mu prosto w oczy, choć wiele ją to

kosztowało.

–  Tego nie powiedziałem. Kłamstwo to wypowiedziana nieprawda. Tego,

co nie zostało powiedziane, nie można zatem nazwać kłamstwem.

– Do czego zmierzasz?

– Mam wrażenie, że coś przede mną ukrywasz, Agnieszko…


Nie cierpiała, kiedy ktoś mówił do niej „Agnieszko”. Kojarzyło się jej

z „towarzyszko”.

–  Zgadza się, masz rację. – Poczęstowała go zmęczonym uśmiechem

i  kiedy jego brwi wędrowały do góry, dodała: – Bo to tylko wrażenie,

Krystian. Nic więcej, tylko wrażenie. Zrobię ci oczywiście kopie akt śledztwa

sprawy zabójstwa Ryszarda Sekulskiego, choć nie spodziewaj się rewelacji,

jest jeszcze na wczesnym etapie…

–  I  najprawdopodobniej komisarz Rędzia zrobił sporo, żeby za szybko nie

przeszło w bardziej zaawansowaną fazę, co?

– Sugerujesz, że nie miałam nad tym kontroli?

– Nie. Wierzę, że się starałaś. Przecież to nie twoja wina, prawda?

– Prawda. Mogę już iść? Mam masę roboty.

Kiedy nic nie powiedział, tylko patrzył na nią, wstała i  zasunęła za sobą

krzesło. Drgnął nagle i  znów się uśmiechnął. Miał ładne zmarszczki, takie

męskie. Ciało też miał niezłe, jak na pięćdziesięciolatka, zresztą w jej wieku

już się tak nie wybrzydzało jak dawniej.

–  Miałabyś ochotę kiedyś jeszcze spotkać się ze mną na gruncie

prywatnym? – zapytał, jakby czytając jej w  myślach. – W  Falentach było

naprawdę fajnie, co?

Trzymała oparcie krzesła, traktując je jak podporę. Zabawne, niedawno

zaproponowała coś podobnego Tomkowi. A może to wcale nie było zabawne?

–  Przykro mi. – Pokręciła głową. – Na piwo na mieście, kiedy wróci

normalność, możesz liczyć. Ale na więcej nie. Owszem, było miło, ale co się

wydarzyło w Falentach, zostało w Falentach, możemy się tak umówić?

– Oczywiście, piwo też jest okej. – Uśmiechnął się jeszcze szerzej, ale tym

razem to była maska kryjąca niezadowolenie z odmowy, i ona to widziała.

– Do zobaczenia, panie prokuratorze – powiedziała od drzwi.

–  Do zobaczenia, pani prokurator. – Ukłonił się szarmancko, nie wstając

z krzesła.

Wyszła, zamknęła drzwi i  z  ulgą odetchnęła. Było jej gorąco, czuła, jak

bielizna lepi się do ciała. Jej szef właśnie wszedł do pustego sekretariatu.

– Już? – zapytał, rozciągając wąskie usta w nieszczerym uśmiechu.

–  Już – potwierdziła. – Pan prokurator został w  pana gabinecie, ale my

już skończyliśmy.

– Oczywiście, pani Agnieszko.

– Będę mogła trochę wcześniej wyjść?


–  Myślę, że nie będzie problemu. – Spojrzał na nią uważnie. – Wszystko

w porządku?

– Tak, po prostu źle się czuję…

–  Rozumiem, kobiece sprawy? – Obrzucił ją współczującym spojrzeniem,

w którym wyczuła jednak prymitywną chęć przypodobania się jej.

Wiedziała, że gapi się na nią, kiedy myśli, że tego nie widzi.

Gówno cię to obchodzi, pomyślała.

Wyszła z  budynku prokuratury kilka minut później i  pierwsze kroki

skierowała w  stronę stacji Orlenu na styku Wawrzyniaka i  Bohaterów

Warszawy. Weszła do sklepu, kupiła paczkę westów z zapalniczką i ruszyła

w  górę Mickiewicza uzbrojona w  paczkę dwudziestu nowych, serdecznych

przyjaciół.

Nie paliła od czasu choroby Artura. Była niewierząca, ale kiedy on

zachorował, obiecała temu komuś, kto być może istniał, choć nigdy w  życiu

nie dał jej znaku swojej obecności, że jeśli syn wyzdrowieje, rzuci palenie.

Oboje dotrzymali umowy i od tej pory pozostawali we wciąż nacechowanych

z  jej strony ostrożnością przyjaznych stosunkach. Dziś, po raz pierwszy od

dziesięciu lat, trzymała w  ustach białą papierową rurkę wypełnioną ciasno

ubitym ersatzem rozkoszy. Płomień zapalniczki drżał lekko, kiedy

przytykała go do końcówki papierosa. Zaciągnęła się mocno ciepłym

dymem, przytrzymała go w płucach i wydmuchnęła daleko przed siebie. Nie

zakaszlała. Powtórzyła to jeszcze raz i  jeszcze, aż żar dotarł do połowy

długości papierosa i  wtedy zrobiło się jej lekko niedobrze. Wyjęła go z  ust

i  rozejrzała się, dostrzegła kosz na śmieci, podeszła do niego i  wyrzuciła

najpierw niedopałek, a  potem całą paczkę swoich nowych przyjaciół. Stała

przez chwilę nad koszem osowiała ze zmęczenia i  stresu, aż w  końcu

zdecydowała, że czas pójść do domu.


29
 

–  Proszę, oto pańska nowa tożsamość. – Laube podał Rędzi plastikowy

prostokącik.

Właśnie przyjechał z  małymi zakupami: bułkami, żółtym serem,

twarogiem i  gorzką czekoladą, czym sprawił komisarzowi autentyczną

radość.

Rędzia wziął dowód osobisty i  przyjrzał się zdjęciu mężczyzny, który był

jego prawowitym właścicielem. Bernard Świerczak miał pięćdziesiąt lat,

wyglądał na lekko przestraszonego i  przypominał Rędzię w  jakichś

sześćdziesięciu procentach. Też miał oczy, nos i usta oraz ciemne włosy. Ale

im dłużej komisarz mu się przyglądał, tym więcej podobieństwa widział,

zwłaszcza kiedy przypomniał sobie własną twarz, którą widział rano

w  lustrze: wychudzoną i  zarośniętą. Broda, tak dziś popularna, mogła być

jego atutem. Dowód wydał burmistrz Polic w dwa tysiące jedenastym roku,

za kilka miesięcy ważność dokumentu się kończyła, ale to akurat było

najmniejszym zmartwieniem Rędzi. Pozostało dziękować, brać i  nie zginać,

a posłuży tak długo, jak będzie go potrzebował.

Oby jak najkrócej…

–  Pański kolega aspirant Berdak poinformował mnie, że Świerczak żyje,

a  przynajmniej w  aktach nie odnotowano jego zgonu – powiedział Laube. –

Miejsce pobytu nieznane. Nie jest poszukiwany za przestępstwa, brak

wykroczeń, nie figuruje w  rejestrze dłużników. Nie zgłoszono zaginięcia.

Jak się wyraził pan Jarek: czysty jak łza anioła.

– Świetnie. – Komisarz jeszcze raz z lekkim rozbawieniem spojrzał w oczy

swojego alter ego. – Serdecznie dziękuję. Mam jeszcze jedną prośbę…

– Tak?

– Myślałem trochę nad planem dalszego działania.

– To bardzo dobrze.

– Też tak myślę, panie mecenasie. – Wyszczerzył się do Laubego. – Chodzi

o to, że oprócz dokumentów potrzebuję samochodu i „czystego” telefonu.

– Co pan chce zrobić?

– Ruszyć tyłek. Muszę pojechać do Warszawy i z kimś porozmawiać.

– W Warszawie? – Laube zmarszczył brwi.


–  Tak, wiem tyle, że tam sięgają macki tej sprawy. Nie będę podawał

szczegółów, pan rozumie…

–  Dysponuję tylko busem, którego używała wspólnota… – Kiedy mecenas

zobaczył minę Rędzi, dodał od razu: – Jest sprawny, ma aktualne badania

i  polisę. Od czasu do czasu pożyczam go koledze, który jeździ na saksy.

Obecnie ze zrozumiałych względów pauzuje, więc nic nie stoi na

przeszkodzie, żebym go panu użyczył, co pan na to?

– Wie pan, w tej sytuacji nie będę zaglądał w zęby darowanemu koniowi…

Laube roześmiał się.

–  Wiem, wolałby pan, żebym pożyczył panu mercedesa, ale moja wola

pomocy nie sięga aż tak daleko. Za bardzo lubię to auto.

–  Jasne. – Komisarz uśmiechnął się półgębkiem, bo taka myśl faktycznie

przeszła mu przez głowę. – A telefon?

– Z tym nie będzie najmniejszego problemu. Ostatnio z kancelarii odszedł

jeden aplikant, zresztą syn mojego zmarłego kilka lat temu wspólnika,

Wieśka Szabiełły. Chce iść na swoje, a ja mu nie będę bronił. Jego służbowa

komórka jest wolna i przywiozę ją panu. Tylko karta…

– To nie problem.

– Rozumiem. Czy coś jeszcze?

Rędzia zagryzł wargę. Miał stosunkowo niewiele pieniędzy. Sam przejazd

tam i z powrotem pochłonie kilka stów, chyba że oszczędzi na bramkach na

autostradzie i  pojedzie inną trasą; dłuższą, wolniejszą, za to darmową. Na

paliwie nie oszczędzi, z tym musiał się pogodzić. Pociągiem jechać nie chciał

z oczywistych względów, poza tym musiał się jakoś poruszać już na miejscu.

Tam prześpi się w  busie, gdzieś na parkingu, jadł będzie byle co i  byle

taniej. Stwierdził, że jakoś da radę i  postanowił nie prosić Laubego

o pożyczenie forsy. Miał te swoje trzy tysiące, powinny wystarczyć na długo,

jeśli będzie oszczędny.

– Nie, to chyba wszystko – powiedział, lekko zamyślony.

– No dobrze. – Laube klepnął się w uda i wstał z lekkim trudem. – Prosił

mnie pan, żebym się dyskretnie zorientował, czy pani Agnieszka Rybarczyk

nie ma w pracy żadnych kłopotów.

–  Tak. – Rędzia ocknął się z  zamyślenia. – Udało się panu tego

dowiedzieć?

–  Owszem. Wygląda na to, że nic się nie dzieje, przynajmniej pod tym

względem. Pracuje normalnie, jest podobno tylko bardzo zdenerwowana. Co

jest chyba w tej sytuacji dość zrozumiałe – dodał.


Komisarz odetchnął z lekką ulgą. Przynajmniej jej dali spokój. Ale czy na

pewno? Laube miał rację z  tymi podejrzeniami. Rędzia chciał czy nie,

musiał brać pod uwagę, że Agnieszka współpracowała z  nimi z  innych

powodów niż strach przed skrzywdzeniem syna. Nie potrafił sobie jednak

wyobrazić matki, która mogłaby się zgodzić na coś takiego, jak poświęcenie

zdrowia syna w  imię uprawdopodobnienia intrygi, bez względu na przyszłe

zyski. O  Artura był spokojny. Kierowanie się przez śledczych przeczuciem

było mitem, ale on czuł, czuł jak cholera, że chłopak nie ma z  tym nic

wspólnego.

Co niestety nie wykluczało prawdopodobieństwa, że jego matka owszem.

Oczywiście jako śledczy musiał zakładać wszystko, dlatego podróż do

Warszawy była nieodzowna, żeby się przekonać, czy Artur faktycznie

zasługiwał na jego zaufanie.

–  Mam jeszcze niezbyt dobrą wiadomość… – Laube zawiesił głos, ale nie

w celu dawkowania napięcia: on chyba naprawdę przejął się tym, co miał za

chwilę Rędzi oznajmić, i komisarz widział to po jego twarzy.

– Śmiało – zachęcił go, choć nie za bardzo miał ochotę to usłyszeć.

– Pana sprawę prowadzi w prokuraturze niejaki Krystian Budrycki.

Rędzia znów odetchnął.

– Wiem, panie mecenasie. – Machnął ręką. – Jarek mi o tym wspominał.

– A mówił coś więcej?

– Tak. Że typ jest uparty i skupiony na swojej pracy.

– Hm. – Laube mrugnął i jego wielkie, brązowe oczy zniknęły na chwilę za

mięsistymi powiekami, co tak zmieniło mu twarz, że aż to Rędzię

autentycznie zaskoczyło. – Uparty i  skupiony na pracy… to

niedopowiedzenie.

– Mam się martwić?

–  Krystian Budrycki to jeden z  najlepszych prokuratorów w  kraju, panie

Tomaszu.

– Też tak słyszałem.

–  Można dyskutować o  tym, kto jak podchodzi do swojej pracy, jakie ma

priorytety i  tak dalej, a  ten facet… Bez żadnych wątpliwości, choć mam

osobiste powody, by go nie lubić, jest to człowiek bardzo zdolny

i  inteligentny. Podobno kryształowy, ale równocześnie bezlitosny

i bezwzględny. Dla podsądnych, oczywiście.

– To jeszcze nie zbrodnia – bąknął Rędzia.


–  Oczywiście, że nie. – Laube się roześmiał. – Ale w  pana sytuacji

perspektywa trochę się zmienia, co?

– Raczej tak – przyznał komisarz.

–  No właśnie… Pamięta pan, kilka lat temu głośna była sprawa

szczecińskiej policjantki, która kosztem życia kilku funkcjonariuszy

przejęła ładunek narkotyków i  dużą, choć nieustaloną dokładnie sumę

pieniędzy. Nie odnaleziono ich nigdy. Nazywała się Marta Kielan, była

funkcjonariuszką KWP, oficerem w  Biurze Współpracy Międzynarodowej

Policji.

–  Pamiętam, oczywiście. – Rędzia zapatrzył się w  ścianę. – Znałem ją

z  widzenia, z  dawnej pracy. Znałem również policjanta, który był o  to

początkowo podejrzewany. Już nie żyje…

– Proces nie trwał długo, odbywał się za zamkniętymi drzwiami, ponieważ

wiele aspektów sprawy dotyczyło niejawnych działań policji. W  każdym

razie oskarżycielem był Budrycki.

– To chyba dobrze? Suka dostała, na co zasłużyła…

–  Owszem. – Laube spuścił wzrok. – Kara dożywotniego pozbawienia

wolności z  możliwością ubiegania się o  warunkowe zwolnienie po

czterdziestu latach. Przy czym wiadomo, że prawdopodobnie nikt się do

takiego wniosku nie przychyli.

– Więc w czym problem?

Laube westchnął.

–  Wie pan, spodziewany wymiar kary dla tej kobiety był oczywisty dla

wszystkich, dla niej samej również. Obronie chodziło o  tę możliwość

przedterminowego zwolnienia, tu tkwił haczyk. Wnioskowano o dwadzieścia

pięć lat, co dałoby jej chociaż szansę na starość po tej lepszej stronie krat,

ale sąd do wniosku obrony się nie przychylił. Pan prokurator odmalował

taki obraz oskarżonej, że obronie pozostawało tylko pozbierać odłamki.

Obrońca, zresztą wysokiej klasy, został dosłownie zmiażdżony przez

Budryckiego, wie pan? To było jak atak nosorożca. Jak rozjechanie walcem.

Uniknął śmieszności nie dlatego, że proces był niejawny, bo dla plotek to nie

jest żadna przeszkoda, tylko dlatego, że wszystkim było go żal, ponieważ

sprawa była z  góry przegrana, a  każdy w  tym środowisku wie, jaki

Budrycki jest. Ale przyjemne to nie było…

–  Kto był obrońcą? – zapytał Rędzia, choć już się domyślał, jaka będzie

odpowiedź.

Laube uśmiechnął się smutno.


– Ja.

Komisarz pokiwał współczująco głową.

–  W  naszym środowisku Budrycki nazywany jest Tommy Lee Jonesem –

kontynuował mecenas. – Wie pan, o co chodzi?

– Wiem.

–  Jeździ na akcje z  policją i  nawet upiera się, żeby być niemal na

pierwszej linii. Jakby nie miał instynktu samozachowawczego.

Zastanawiałem się wielokrotnie, dlaczego on taki jest, i  wie pan, co

wymyśliłem?

– Nie mam pojęcia.

– Dlatego, że jest „resortowym dzieckiem”.

–  Znam kilkoro prawników o  takim pochodzeniu. – Rędzia wzruszył

ramionami. – I nie tylko prawników.

– Nie wątpię, ja również i nie uważam, żeby fakt, że czyjś ojciec czy matka

pełnił za komuny funkcję prokuratora albo był milicjantem, mógł być

powodem do skreślenia kogoś takiego z  listy ludzi uczciwych. To nie ma

związku. Ale w przypadku Budryckiego jest odrobinę inaczej. Jego ojciec był

esbekiem, panie komisarzu. Tadeusz Budrycki, porucznik Służby

Bezpieczeństwa, był kojarzony ze sprawą Bartosza Glińskiego,

szczecińskiego działacza „Solidarności”, który został pobity przez

nieznanych sprawców i  zamarzł w  parku Żeromskiego w  lutym

osiemdziesiątego drugiego. Wszyscy wiedzieli, że to sprawka SB, po

przełomie komisja nadzwyczajna do zbadania działalności MSW wykazała

jednoznacznie związek Budryckiego ze śmiercią Glińskiego. Nie przeszedł

weryfikacji na początku lat dziewięćdziesiątych i  w  końcu popełnił

samobójstwo. Uważam, panie komisarzu, że prokurator Budrycki w  ten

sposób zmazuje winy ojca. Usiłuje wszystkim naokoło udowodnić, że nie jest

taki jak on, i robi to niemal obsesyjnie, choć przyznaję: niewątpliwie z jakąś

korzyścią dla społeczeństwa. Chce pokazać, że to nie jest kwestia genów,

krwi, wychowania i tak dalej. Służy dobru najlepiej, jak umie. Poświęcił się

temu bez reszty. I  dlatego jest niebezpieczny. Bo każda skrajność jest

niebezpieczna, panie Tomaszu, nieważne, po której stronie osi. Skrajność

wypacza punkt widzenia, zaburza zdolność prawidłowego osądu. Więc

dlatego obawiam się o  pana dalszy los. On po prostu nie spocznie, dopóki

pana nie dorwie. I nie boję się o siebie, żeby było jasne; nie daję panu teraz

do zrozumienia, że musimy się pożegnać i od tej pory musi pan radzić sobie

sam. Wiem, że nawet jeśli trafi pan w  jego łapska, to mnie pan nie wyda,
nie wyjawi mojej roli w  pana zniknięciu. Polubiłem pana i  martwię się.

Pomyślałem po prostu, że powinien pan wiedzieć, z kim walczy.

Rędzia uśmiechnął się słabo.

– Dziękuję – powiedział. – Doceniam tę troskę.

–  Zostawiam pana z  tym i  zbieram się. – Mecenas westchnął. – Wpadnę

jutro z  telefonem. Kiedy już będzie pan gotowy, zabiorę pana do pewnej

firmy, gdzie parkuję busa, weźmie go pan sobie.

– Świetnie, jeszcze raz serdeczne dzięki.

–  Aha… Nie wiem tylko, czy to dobry pomysł przyjeżdżać nim

bezpośrednio tutaj. Okoliczni mieszkańcy prawdopodobnie pamiętają go

jeszcze z  dawnych czasów. Jego pojawienie się tutaj może wzbudzić

niezdrową sensację, rozumie pan, o co mi chodzi?

– Rozumiem. Będę go zostawiał koło zabudowań, przed lasem.

– Tak chyba będzie lepiej…

Kiedy Laube wyszedł, Rędzia położył się na łóżku z  książką, żeby się

odstresować, i  to właśnie robił aż do wieczora. Było mu dużo lżej na duszy,

nic nie wkurzało go bardziej niż bezproduktywne siedzenie na tyłku, a  oto

coś zaczynało się dziać i to coś, na co wreszcie mógł mieć wpływ.

Wieczorem niespodziewanie wrócił Wilson, kot marnotrawny, więc

nakarmił go mielonką, na którą sam już nie mógł patrzeć. Tuż przed

zaśnięciem, gdy jak zwykle myślał, co dalej, przyszło mu do głowy, że Artur

jest jedyną pozostałą przy życiu i  znaną mu, przynajmniej ze słyszenia,

osobą, która miała coś wspólnego z  tamtymi. To „coś” było co prawda tylko

fizycznym kontaktem, ale tak traumatycznym, że z  pewnością wryło się

chłopakowi w  pamięć. Trzeba było tylko umiejętnie to stamtąd wyłuskać.

Złapał się na tym, że zaczął nazywać prześladowców grupą trzymającą

władzę. Bo mieli ją: nad nim i Agnieszką oraz kilkoma innymi osobami, dla

których te rządy skończyły się smutno. I  to źle wróżyło na przyszłość jemu

i  Agnieszce. Wciąż się o  nią martwił, choć równocześnie uważał, że jest

jeszcze zbyt wcześnie, żeby się kontaktować. Miał nadzieję, że jest

bezpieczna, właśnie dzięki temu, co zrobił. Budrycki nie mógł mieć

pewności, że tylko sfingował swoją śmierć, bo póki nie było na to twardych

dowodów, pozostawało to w  sferze domysłów. Rędzia nie mógł też serio

traktować zapewnień tego, który dzwonił w imieniu grupy, że po wszystkim

zostawią ich w  spokoju. Jak na razie słabo na tych zapewnieniach

wychodził.
Nie czuł już, kiedy kot przeniósł się z  rogu materaca między jego kolana;

spał jak zabity, pokrzepiony wcześniej dobrym jedzeniem i  takimi samymi

wiadomościami.
30
 

Podróż do Warszawy minęła bez przygód. Jechał nocą z soboty na niedzielę,

przez Piłę, Włocławek i  Płock, mniej więcej tak, jak jeździło się do stolicy

w  czasach, kiedy w  Polsce dróg szybkiego ruchu było jak na lekarstwo, i  to

takie na bardzo rzadką chorobę.

Przed wyjazdem obejrzał się w  lustrze, z  którego patrzył na niego

wynędzniały typ o  wychudłej twarzy, zapadniętych policzkach porośniętych

długą, siwiejącą szczeciną, z  podkrążonymi oczami i  bladą jak pergamin

skórą. Oczywiście dalej był podobny do siebie, uważał jednak, że nawet ktoś,

kto go znał, nie rozpoznałby go na pierwszy rzut oka. Włożył na głowę

czarną czapkę z  daszkiem oraz maseczkę i  bardzo poszukiwany człowiek

Tomasz Rędzia zniknął, a  zamiast niego w  lustrze pojawił się nikomu

nieznany Bernard Świerczak. Komisarz zastanawiał się, czy miał prawo

jazdy. Jeśli nie, w razie zatrzymania do kontroli groził mu mandat i koniec

podróży busem. I  będzie miał szczęście, jeśli zakończy się to tylko

mandatem, a  nie rozpoznaniem… A  przecież mógł poprosić Berdaka, żeby

sprawdził również i to.

Bus, kilkunastoletni srebrny volkswagen Caravelle T5, zaparkowany był

niedaleko, przy leśnej drodze pożarowej przebiegającej zaraz obok domu.

Rędzia rzucił torbę z  ciuchami za oparcie, sprawdził na telefonie trasę

i ruszył w drogę, drżąc nawet nie tyle z zimna, ile z emocji. Była dwudziesta

druga z minutami. Samochód był już zatankowany i gotowy do drogi.

Podróż zajęła Rędzi nieco ponad osiem godzin. Na obszarze zabudowanym

jechał zgodnie z  przepisami, przyśpieszał trochę na pustych odcinkach

i  zatrzymał się tylko raz, w  przydrożnym barze, na ruskie pierogi, którymi

rumiana, milcząca kobieta sprawiła mu ogromną frajdę. Bar wyraźnie

podupadł, Rędzia podejrzewał, że obsługuje już wyłącznie lokalny ruch

i utrzymuje się tylko dzięki tym pierogom.

Kiedy dotarł do Warszawy o  szóstej rano, pojechał od razu na Koło.

Zaparkował na Ożarowskiej, gdzie, jak twierdziła Agnieszka, mieszkał

Artur. Istniało ryzyko, że zdążył się przeprowadzić, ale Rędzia stwierdził, że

będzie się o  to martwił dopiero wtedy, kiedy nie wypali plan, który sobie

ułożył.
Nie miał możliwości dopytania Agnieszki o  dokładny adres Artura. Już

nie i  jeszcze nie, a  czas uciekał. Nie mógł poprosić ani Laubego, ani nawet

Jarka o  kontakt z  nią i  zadanie jej tego pytania, ponieważ to od razu

wzbudziłoby jej podejrzenia, a tego nie chciał. Nie chciał jej straszyć ani nie

chciał dawać jej jakichkolwiek podstaw do podejrzeń, że jednak żyje. Nawet

jeśli Budrycki rozmawiał z  nią o  tym, to wciąż były to jedynie domysły.

Agnieszka musiała być absolutnie czysta. Sprawdzenie go w  systemach

policyjnych przez Jarka również było wykluczone. Dlatego musiał teraz

polegać wyłącznie na sobie.

Jego plan nie należał z  pewnością do błyskotliwych, w  innych czasach

i  w  innych okolicznościach Rędzia nazwałby go po prostu głupim

i  niemającym szans powodzenia, i  pewnie nawet nie próbowałby go wcielać

w  życie. Nie był też na pewno zbyt skomplikowany i  opierał się głównie na

założeniu, że w  niedzielę ludzie przeważnie siedzą w  domach, zwłaszcza że

z  racji lockdownu nie bardzo było dokąd iść. Dlatego właśnie Rędzia na

termin swojej wycieczki do stolicy wybrał weekend. Zamierzał zrealizować

swój plan po południu, teraz chciał się chwilę zdrzemnąć. Spał przed

wyjazdem, ale organizm był wciąż wycieńczony chorobą, noc za kółkiem

dała mu w  kość i  nic nie stało na przeszkodzie, żeby zrobić sobie małą

przerwę. Bus miał przyciemniane szyby i  dosyć wygodne siedzenia,

wystarczyło więc opatulić się szczelnie dwoma grubymi kocami i  jakoś dało

się znieść spartańskie warunki. Przynajmniej nie ryzykował meldowania

się w  hostelu ani nie spał pod mostem czy w  noclegowni. Na zewnątrz było

cholernie zimno i wietrznie.

Obudził się o  jedenastej, w  miarę wypoczęty i  gotowy do działania.

W  pierwszej kolejności pojechał do salonu jednego z  operatorów telefonii

komórkowej i  kupił kartę prepaidową, posługując się dowodem osobistym

Świerczaka. Nic nie wzbudziło podejrzliwości konsultanta, który poprosił

tylko o  zdjęcie maseczki i  czapki, a  zerknięcie na twarz komisarza i  na tę

w  dowodzie zajęło mu mniej czasu niż mrugnięcie okiem. Kiedy telefon

zaczął już działać, Rędzia wrócił na Koło, sprawdził okoliczne pizzerie

i  podjechał do jednej na ulicy Siedzikówny „Inki”. Zamówił dwie pizze na

wynos: jedną od razu zjadł w  samochodzie, a  z  drugą wrócił na Ożarowską

i zaczął działać.

Jako że był raczej metodyczny, zaczął od początku, czyli od numeru jeden.

Ożarowska była niewielką i  raczej kameralną, choć długą uliczką.

Wielorodzinne, jednakowe budynki w  zabudowie grzebieniowej


wprowadzały wrażenie monotonii i  napawały Rędzię pesymizmem: każda

klatka to kilkanaście mieszkań, kilka klatek na budynek i  kilkanaście

trzykondygnacyjnych budynków do obejścia. W nie każdym mieszkaniu ktoś

będzie, więc obliczał szacunkowo, że jeśli dobrze pójdzie, to w  kilka godzin

zdoła obskoczyć najwyżej trzydzieści procent, ale nic innego nie

przychodziło mu do głowy. Z  pudełkiem pizzy i  duszą na ramieniu wcisnął

pierwszy przycisk i kiedy usłyszał w głośniku czyjś głos, powiedział:

– Dzień dobry, pizza, zamówienie dla Artura Rybarczyka.

– Pomyłka.

I  tak mniej więcej było przez następną godzinę. W  blisko piętnastu

procentach mieszkań nikt nie odpowiedział i komisarz zaznaczał te numery

na kartce, żeby wrócić tam później. W  wielu znalazł amatorów na pizzę,

choć żaden z  nich nie nazywał się Artur Rybarczyk. Dwa razy został

obrzucony obelgami, a  raz dostał propozycję pójścia do łóżka, tyle że złożył

ją mężczyzna.

Szczęście uśmiechnęło się do niego pół godziny później.

–  Pizza, zamówienie dla Artura Rybarczyka – powiedział zmęczonym

głosem, a  od ciągłego powtarzania słowa pizza doznał wrażenia satiacji

semantycznej.

Wiedział, że placek z serem, pomidorami i szynką plus ekstra dodatki już

nigdy nie będzie smakować mu tak jak wcześniej.

– Arturo zamówił pizzę? – usłyszał w głośniku zdziwiony głos.

–  Nazwisko Rybarczyk, tak? – Poczuł, jak serce skacze mu z  dzikiej

radości.

– Tak, mieszka tu. Zamówił na pewno na ten adres?

– Tak mam napisane.

– Przecież jest w pracy, nie mówił, że będzie wcześniej… No, nie ma go…

– Muszę doręczyć zamówienie. Weźmie pan tę pizzę?

– Ile?

– Zapłacone.

–  A  to pewnie, że wezmę. – Natychmiastowy brzęczyk domofonu to

potwierdził.

Rędzia wbiegł na górę co drugi stopień, na pierwszym piętrze upuścił

pudełko, które upadło na posadzkę z  głośnym plaśnięciem. Cicho zmełł

w  ustach przekleństwo, podniósł ostrożnie karton, otworzył, poprawił

placek i zamknął wieczko. Kiedy dotarł pod właściwe drzwi, zobaczył w nich

długowłosego, na oko dwudziestoparoletniego chłopaka, który za plecami


miał kolegę, dla odmiany ogolonego na łyso. Błysk w  ich oczach na widok

pizzy świadczył o tym, że mały wypadek, jaki zdarzył się komisarzowi piętro

niżej, pozostał jego słodką tajemnicą. Rędzia, zapuszczając żurawia do

wnętrza mieszkania, wyciągnął płaskie pudło przed siebie i  ręka

długowłosego wystrzeliła zachłannie w  jego kierunku, zaraz jednak

odskoczyła jak oparzona.

– Panie, to jest zimne jak z lodówki!

– Daleko mam – mruknął Rędzia.

–  Przecież to od „Tokarza”. – Chłopak spojrzał na niego jak na wariata. –

Przez Pruszków pan jechał czy co?

– Mróz dzisiaj jest. To jak?

Chłopak zmarszczył nos i obrzucił pudło sceptycznym spojrzeniem.

– Da pan to, do mikrofali włożymy i się zje… – stwierdził, wyjmując pizzę

z rąk komisarza.

–  Miłego dnia – mruknął Rędzia, odwrócił się, zszedł na dół i  wrócił do

busa, żeby przestawić go pod właściwy blok. Teraz pozostało tylko czekać.

Czekał tak do wieczora i  niemal przez cały ten czas zastanawiał się, jak

zacząć. Odkąd poznał prawdę, wiele razy wyobrażał sobie, jak będzie

wyglądała ta chwila, kiedy już dojdzie do spotkania, choć równocześnie nie

zakładał, że padną sobie w ramiona albo będą szlochać.

Było już sporo po dwudziestej, kiedy zobaczył go, jak idzie od strony ulicy

Deotymy i  chociaż nie był jeszcze dość blisko, Rędzia czuł, że to on.

Przeczucie zmieniło się w  pewność, kiedy chłopak wszedł w  plamę światła

następnej, bliższej latarni. Nie był wysoki, miał sprężysty chód i  mimo

zimna nie nosił czapki. Zdjęcie, które pokazała Rędzi Agnieszka, nie

oddawało w  pełni podobieństwa i  kiedy Artur mijał busa, a  Rędzia

schowany za bezpieczną czernią szyby, z  przyklejoną do niej twarzą,

obserwował uważnie chłopaka, czuł, jak mocno bije mu serce. Czuł się

dziwnie, naprawdę dziwnie.

Patrzył, jak Artur znika za drzwiami klatki schodowej. Mógł spokojnie iść

spać. Skoczył jeszcze do sklepiku po bułki, jogurt i  kilka innych rzeczy na

prostą kolację, po czym zjadł ją w  busie przy świetle podsufitowej lampki,

a  potem opatulił się kocami i  położył na siedzeniach, podkurczając nogi.

Znów uderzył go w nozdrza niemiły zapach własnego ciała.

Dałby ze dwie pensje za długi, gorący prysznic.


31
 

Obudził go nastawiony na szóstą alarm w  telefonie. Przetarł oczy,

przeciągnął się i  usiadł ze wzrokiem wbitym w  drzwi budynku, gdzie

mieszkał Artur. Znów czekanie, powoli zaczął się przyzwyczajać. O  wpół do

ósmej zobaczył długowłosego i łysego, jak wychodzą razem na ulicę, i uznał,

że dłużej już nie ma na co czekać. Włożył czapkę z  daszkiem i  maseczkę,

wyskoczył z  samochodu i  pobiegł pod blok. Miał szczęście, bo drzwi akurat

się za kimś zamykały, zresztą była to pora, o której ludzie zwykle wychodzą

do pracy. Przytrzymał je w  ostatniej chwili i  pobiegł na górę, chcąc złapać

Artura, zanim i  on to zrobi. Zapukał mocno, zacisnął ręce w  pieści i  czekał

z bijącym sercem.

Do tej pory myślał, że jest za stary na takie emocje, że za dużo w  pracy

widział i  za dużo przeżył. Teraz dopiero zdał sobie sprawę, jak bardzo się

mylił.

Drzwi się uchyliły i  Rędzia popatrzył swojemu synowi prosto w  oczy.

Teraz, w  pełnym świetle, widział siebie dwadzieścia lat młodszego. Gdzieś

migało podobieństwo do Agnieszki, jak to zawsze u  dzieci, kiedy cechy

obojga rodziców tak się mieszają, że w  zależności od miny raz widzi się

w dziecku jego matkę, innym razem ojca.

– Cześć – powiedział po prostu. – Ty jesteś Artur, prawda?

Chłopak stał jak zamurowany. Miał minę jak Tym w  Misiu, w  scenie

z  wizytą Ochódzkiego, kiedy Paluch otworzył mu drzwi. Ale zamiast

wspomnieć o  lustrze, chłopak wciąż wpatrywał się w  niego z  tym samym

wyrazem twarzy. A Rędzia miał chyba identyczny.

–  Nazywam się Tomek Rędzia – powiedział wreszcie komisarz. – Widzę,

że właśnie zorientowałeś się, kim jestem, i  nie dziwię się. Może teraz nie

wyglądam jak okaz zdrowia, ale kilka tygodni temu byliśmy jeszcze bardziej

do siebie podobni. Nie wiem też, jakie masz relacje z  facetem, którego

zawsze uważałeś za swojego ojca, ale być może będziesz je musiał nieco

zweryfikować. Przykro mi…

– Nie utrzymuję kontaktów z moim… ojcem. – Głos Artura był matowy.

– Uhm… – Rędzia pokiwał głową. – W tej sytuacji to chyba nawet dobrze,

co? To w jakiś sposób upraszcza sprawę.


–  To w  tej… – chłopak zawiesił na chwilę głos, jakby szukał dobrego

określenia – …sprawie jest coś prostego?

– Życie na ogół nie jest proste, prawda? Mogę wejść?

Artur cofnął się powoli w głąb mieszkania.

– Sam jesteś? Koledzy wyszli? – upewnił się jeszcze komisarz.

Gdyby nie byli do siebie tak podobni fizycznie, to pytanie zapewne

spowodowałoby zmianę zdania u  Artura i  natychmiastowe zamknięcie

drzwi tuż przed nosem Rędzi. A tak chłopak tylko lekko się zawahał.

– Tak, do pracy, a skąd pan… Skąd wiesz? O kolegach, i że wyszli?

–  Siedziałem trochę pod blokiem. – Rędzia przeszedł obok syna do

wnętrza małego mieszkania.

– Trochę? – Artur obejrzał się za nim i zamknął drzwi.

–  Wczoraj i  dziś. To raczej intymne, rodzinne spotkanie i  chciałem się

upewnić, że nikt nam nie będzie przeszkadzał…

Rozglądał się po mieszkaniu, zwykłym, tanio umeblowanym lokalu do

wynajęcia dla studentów i „słoików”. W środku panował lekki zaduch, jak to

u  wspólnie mieszkających facetów, dbających o  rzeczy naprawdę ważne

i  spychających te mniej ważne, na przykład częste sprzątanie, na dalszy

plan.

–  Pracujesz w  niedzielę? – zapytał. – Twoja robota to jakaś współczesna

forma niewolnictwa?

–  Nie, to mój wybór, kończyliśmy ważny projekt – odparł niezmieszany

Artur i zapytał: – Ta pizza z wczoraj to twoja sprawka?

– Tak.

– Ale chłopaki mieli miny, kiedy im po powrocie powiedziałem, że niczego

nie zamówiłem. Myśleli, że jakiś świr chciał ich otruć… – Urwał nagle

i mina mu zrzedła.

– A ty co myślałeś? – zapytał szybko Rędzia.

– Nieważne. – Artur nie patrzył mu w oczy. – Dlaczego tak dziwnie?

–  Bo musiałem cię jakoś znaleźć i  nikt nie mógł wiedzieć, że cię szukam.

A wiedziałem tylko, że mieszkasz przy Ożarowskiej.

– Skąd?

– Od twojej matki.

– To nie mogła podać ci dokładnego adresu?

–  Kiedy ostatnio o  tobie rozmawialiśmy, padła tylko nazwa ulicy.

A potem… Potem nie miałem okazji spytać, to dość skomplikowane, później

ci wyjaśnię. I  możesz mówić mi po imieniu, tak chyba będzie najprościej.


Rozumiem, że słowo „tato” raczej nie będzie cisnęło ci się na usta i  ja też

szczerze mówiąc, czułbym się lekko niepewnie.

– Jesteś dość bezpośredni.

–  Wiem. Ale jesteśmy dwoma dorosłymi facetami. Mamy się bawić

w półsłówka?

– Słusznie. Napijesz się czegoś?

– Wody. Dużo.

Artur wrócił z półtoralitrową butelką „Nałęczowianki” i podał mu ją.

– Wyglądasz… Wyglądasz, jakbyś odbył długą podróż – powiedział.

–  Tak właśnie było – potwierdził Rędzia, zerkając, czy woda jest

gazowana.

– Gdzie mieszkasz? W Szczecinie, jak mama?

– Tak.

– A gdzie się zatrzymałeś w Warszawie?

– Nigdzie. Mieszkam w samochodzie – odparł Rędzia tonem, jakby to była

najnaturalniejsza rzecz pod słońcem, i  zaczął odkręcać butelkę. – Byłbym

wdzięczny, gdybym mógł potem skorzystać z prysznica. Kosmetyki i ręcznik

mam swoje, brakuje mi jedynie ciepłej wody.

–  Wiem, że hotele są zamknięte, ale to trochę hardcore’owo, jak na faceta

w  twoim wieku… Nie obraź się, oczywiście. – Patrzył, jak Rędzia przytyka

butelkę do ust i pije łapczywie.

–  Mam swoje powody, zaraz ci wszystko opowiem. – Komisarz otarł usta

i odstawił butelkę. – Ale może najpierw ty.

– Co: ja?

– Opowiesz mi o sobie?

Artur stropił się lekko.

– A co chcesz wiedzieć?

Rędzia uśmiechnął się.

– To może zacznij od najważniejszych rzeczy, co?

– Urodziłem się, kiedy mama była na studiach. Mówiła, że ojciec nie chciał

mnie wychowywać, a ona nie miała z tym problemu. Pierwsze parę lat życia

spędziłem z  dziadkami, mama przyjeżdżała z  Poznania na weekendy, ale

tego nawet nie pamiętam, bo byłem malutki. Potem wyjechaliśmy do

Sulechowa. Skończyłem ogólniak, pojechałem na studia informatyczne

i ekonomiczne do Warszawy, niedawno zrobiłem dyplom, znalazłem świetną

robotę, która odpowiada mi pod każdym względem. Nie mam na razie

dziewczyny, mieszkam z  kumplami, odkładam kasę i  mam nadzieję, że


niedługo będzie mnie stać, żeby wynająć coś samemu. To jest moja historia.

Tato – dodał sarkastycznie.

Rędzia puścił to mimo uszu.

–  Nie zastanowiło cię, że coś się nie zgadza w  datach? – zapytał. – Że

brakuje około roku, skoro urodziłeś się w  czasie, kiedy była jeszcze

w liceum, a nie na pierwszym roku studiów, jak mówiła?

Przypomniał sobie, jak zapytał Agnieszkę o dziewczynę Artura. Jak dziwił

się, że ona tego nie wie. I wtedy nagle zadał sobie pytanie, czego on nie wie

o  swoich synach. Nie byli już w  wieku, w  którym ma się raczej mało

tajemnic przed rodzicami. Trzymał ich może nie krótko, ale pewnych zasad

musieli przestrzegać, mimo że świat parł na przód, co przejawiało się

czasami rozluźnieniem obyczajów i nadmierną swobodą.

Może chciał, żeby uniknęli jego błędów?

– Nie wnikałem w to – powiedział Artur. – Ty wiesz, w którym roku twoja

mama zdawała maturę? Pewnie, że można to obliczyć po dacie urodzenia,

ale może poszła wcześniej do szkoły, albo powtarzała klasę?

– Fakt, to bez znaczenia. – Rędzia westchnął.

– To teraz moja kolej na trudne pytanie.

– Wal.

– Dlaczego nie chciałeś mnie wychowywać?

–  Tak się składa, że jeszcze kilka miesięcy temu nie miałem pojęcia, że

istniejesz. Twoja mama nie powiedziała mi, że jest w  ciąży. Jeszcze przed

maturą straciliśmy kontakt, potem nie widzieliśmy się aż do marca zeszłego

roku. Reszty nie będę ci opowiadał, niech zrobi to twoja matka. Niech ci

wszystko wyjaśni, mnie też, a  najlepiej, jak porozmawiamy sobie we trójkę,

kiedy to już będzie możliwe. Tak chyba wypada.

– Zgadza się. – Artur pokiwał w zamyśleniu głową. – Tak wypada.

–  Teraz posłuchaj mnie uważnie. Nie przyjechałem do ciebie po to, żeby

odnowić rodzinne relacje… – Zastanowił się nagle nad tym, co przed chwilą

powiedział, i trochę poniewczasie się zreflektował. – To znaczy ja oczywiście

chcę cię poznać bliżej, skoro już wiem, że jesteś, bo wcześniej nie

wiedziałem… Dobra, kurwa, Artur, do rzeczy. Tak się składa, że jestem

policjantem, pracuję w  Szczecinie, w  wydziale kryminalnym komendy

miejskiej. Jakiś czas temu okazało się, że twoja mama i  ja zostaliśmy

zmuszeni do zrobienia czegoś wbrew prawu. Wiesz, dlaczego ona to zrobiła,

prawda?

– To ma coś wspólnego z tym moim porwaniem?


– Tak. Mnie szantażowano czymś innym, ale skoro jesteś moim synem, to

i  tak nie miało znaczenia, bo musieliśmy tańczyć, jak nam zagrali,

rozumiesz? – Artur potwierdził skinieniem głowy. – Oni skądś wiedzieli, że

ja i  Agnieszka mamy dziecko. Nawet ja tego nie wiedziałem, a  oni tak.

I  zapamiętaj ten szczegół. W  każdym razie zrobiliśmy to, czego od nas

chcieli, nie będę teraz wnikał, co to było. O  tym, że twoja mama to zrobiła,

nikt nie wie, jednak ze mną było trochę inaczej. Okazało się, że tamci ludzie

wrobili mnie w morderstwo, a może nawet kilka oraz finansowe wałki, które

wobec tych pierwszych rzeczy są niczym. Ale są… Groziło mi aresztowanie,

proces i  odsiadka, bo dowody były niepodważalne. Oczywiście nie zrobiłem

tego, ale wszystko, naprawdę wszystko, świadczyło przeciwko mnie. Więc

się zabiłem. Sfingowałem własną śmierć i  zacząłem się ukrywać, a  potem

z pomocą kogoś dobrego zacząłem prowadzić własne śledztwo. Jesteś jedyną

osobą, przed którą się ujawniłem…

– Przecież powiedziałeś, że działasz z czyjąś pomocą?

–  Miałem na myśli, że z  własnej woli, ale dobrze kombinujesz. – Spojrzał

na niego z  uznaniem, ale po chwili jego wzrok spoważniał. – Nawet twoja

matka sądzi, że nie żyję, i  tak ma na razie pozostać dla waszego

bezpieczeństwa. Nie będę tu apelował do twojego rozsądku, poczucia

odpowiedzialności i  tak dalej, tylko powiem wprost: jeśli zdradzisz komuś,

że żyję, zginie twoja matka i  ja też. Ty także, Artur. Oni wiedzą naprawdę

dużo, a  w  razie zagrożenia nie zawahają się nas usunąć, tak jak nie

zawahali się usunąć tych, o  których zabójstwo mnie oskarżono. Tamci

zostali sprzątnięci, dosłownie. Zmieceni, bo byli jak ślady prowadzące do

nich. Rozumiesz?

– Rozumiem. – Chłopak pobladł.

–  Opowiedz mi o  tym twoim porwaniu. Postaraj się przypomnieć sobie

tamten moment. Po kolei. Jak do ciebie podeszli, jak wsiadałeś do

samochodu, jak cię wieźli, może zorientowałeś się gdzie… Nawet najmniej

istotne informacje mogą się przydać.

– Do czego?

–  Do zidentyfikowania chociaż jednego z  nich. A  potem, jak już chwycimy

nitkę, to dojdziemy do kłębka.

–  Jestem informatykiem. I  grafikiem. I  marketingowcem. Znam się na

robieniu kampanii reklamowych w  branży IT i  gamingowej. A  ty chcesz,

żebym tropił gnojów, którzy porywają i  zabijają ludzi? Oszalałeś? To jakaś

chora akcja!
–  Nie każę ci ich tropić, Artur. To moja broszka. A  od ciebie chcę tylko

informacji. Przykro mi, tkwisz w tym po uszy, czy tego chcesz, czy nie, a ja

chcę ci oszczędzić tylu związanych z  tym kłopotów, ile tylko się da. Kiedy

skończymy, masz wrócić do siebie i  zachowywać się jak zwykle: chodzić do

pracy, z kumplami na piwo…

– Pandemia jest…

–  Nieważne, mówię ogólnie. A  kiedy będziesz rozmawiał z  mamą, nawet

słowem nie zająkniesz się o  mnie i  o  całej sprawie, tak? Nie wiem, czy nie

mają twojego telefonu na podsłuchu. Albo jej. A  teraz proszę: od początku.

Jak to było?

Chłopak zgarbił się lekko, splótł dłonie, włożył je między kolana i ścisnął.

–  Wracałem z  imprezy, z  lokalu na Zbawixie. Było jeszcze wcześnie, na

pewno przed północą. Szedłem do autobusu, nawet nie byłem zawiany,

i  nagle drogę zajechał mi samochód. Wysiadł z  niego gość i  powiedział

uprzejmym tonem: „Pan pojedzie z  nami”. Zgłupiałem. Nie zapytałem

o powód, o legitymację, dopiero potem uświadomiłem sobie, że on nawet nie

powiedział, że są z policji. Wsiadłem do tego samochodu, jak jakiś retard…

– Jaki to był samochód?

–  Nie wiem. – Wzruszył ramionami. – Duży. Było ciemno i  ten samochód

też był na pewno ciemny, choć koloru nie jestem pewien. Na pewno osobowy,

nie kombi. Może insignia?

– Nie widziałeś znaczka na kierownicy?

– Nic nie widziałem.

– Czy to mogło być bmw? Siódemka?

–  Tomek, nie wiem, okej? Słabo znam się na samochodach. Chociaż logo

BMW to bym poznał, bez przesady, ale nie widziałem. Nie patrzyłem, co

innego na głowie miałem…

– No dobra, to lecimy dalej… Ilu ich było?

–  Trzech. Kierowca, drugi z  przodu i  ten, który mnie zgarnął, siedział

z tyłu.

– Rysopisy. Bo rozumiem, że nie byli zamaskowani?

– Nie, wtedy nie. Przecież bym nie wsiadł…

– Więc jak wyglądali?

Artur parsknął krótkim śmiechem.

–  Tak samo. Dosłownie, jak sklonowani. Krótko ostrzyżeni, w  skórach,

byczki. I tyle mogę ci powiedzieć…

– Mówili coś? Rozmawiali ze sobą?


– Nie.

– A ty?

– Raz zapytałem, o co chodzi.

– I co?

– Nikt nic nie powiedział.

– I co zrobiłeś?

–  Nic… Wtedy dopiero zacząłem mieć złe przeczucia, ale mimo to nic nie

zrobiłem.

– Czemu?

–  Jestem informatykiem, grafikiem i  marketingowcem. – Chłopak

wyprostował się i  spojrzał hardziej na Rędzię. – Wspominałem już o  tym,

nie?

– Tylko pytam, Artur, spokojnie. Gdzie cię zawieźli?

–  Nie mam pojęcia. W  pewnej chwili ten obok mnie objął mnie za szyję

i  przycisnął do siebie, do brzucha. Wtedy zacząłem się naprawdę bać, ale

tak że niemal się zesrałem, rozumiesz? Myślałem, że chce, żeby mu zrobić

loda. Zacząłem płakać, a on… Pogłaskał mnie po głowie i zaczął mruczeć.

– Co zrobił?

–  Głaskał mnie po włosach i  mruczał: ćśśś… Jak do dziecka. Nie

wiedziałem, co mam myśleć. Ani co zrobić. To było kompletnie chore

i pojebane.

– W którym miejscu cię położył? Gdzie wtedy byliście, na jakiej ulicy?

–  Koło ruskiej ambasady, czyli jechaliśmy na południe, pewnie w  stronę

Wilanowa. Ale nie sądzę, żeby to miało znaczenie, bo jeśli liczysz na to, że

zapamiętywałem potem zakręty i  tak dalej, to cię rozczaruję. Nie mam też

pojęcia, ile czasu to trwało. Miałem wrażenie, że jakiś rok, ale rozumiesz; to

tylko wrażenie…

Rędzia rozumiał. Świetnie to rozumiał…

– I kiedy tak jechaliśmy, myślałem tylko o tym, że zaraz zginę, i żeby nie

popuścić.

– Dzięki za szczerość. – Komisarz się uśmiechnął.

– Nie ma sprawy. – Artur otarł łzy. – W końcu jesteś moim ojcem, nie?

– Dobra, przyjechaliście na miejsce, gdziekolwiek to było…

–  Do jakiejś hali. Wysiedliśmy na zewnątrz, ale to było coś w  rodzaju

podwórza, za wysoką i  szczelną bramą. Stało tam dużo samochodów. Było

sporo drzew i  w  ogóle pachniało lasem. To był taki inny zapach niż
w  mieście. Wprowadzili mnie do tej hali, założyli takie maski z  ludzkimi

twarzami, ale karykaturami: wiesz, takie gumowe, stare dziady…

– Wiem.

–  W  środku był jeszcze jeden facet, już w  masce. Położyli mnie na stole,

przytrzymali i  zadarli koszulkę. Jeden z  nich podszedł z  telefonem i  zaczął

filmować. Potem mama mi powiedziała, że urządził wideopołączenie. I  że

ona to wszystko widziała. Na żywo, kurwa…

Zapadła chwila ciszy, Rędzia nie przerywał mu, tylko czekał. Kilkanaście

sekund później Artur podjął wątek.

–  Ten, który już tam był, to chyba lekarz. Wyjął z  torby skalpel

i przejechał mi nim po brzuchu. Nawet za bardzo nie bolało, bo byłem chyba

w  szoku, ale jak zobaczyłem krew i  błysk ostrza, to zacząłem wrzeszczeć.

Boję się widoku krwi, nic na to nie poradzę.

– Nie ty jeden.

–  Później polał to jakimś środkiem, ale nie szczypało, było tylko zimne.

Wytarł, obłożył gazikami i  zrobił mi zastrzyk w  brzuch. Jeszcze bardziej

wyłem, bo igieł też nie lubię. A  potem zaczął szyć. Chyba odleciałem na

moment. W  dodatku on wszystko mówił, co będzie robił. „To jest

znieczulenie miejscowe, ostrzyknę tu jakąś tam kainą, teraz będę szył, nie

ruszaj się, będzie ładna blizna”… I  tak pierdolił przez cały czas. Ocucił

mnie czymś, kiedy skończył, i  powiedział, jak mam sobie za tydzień

wyciągnąć szwy. Pokazał mi. A  tamci stali w  milczeniu, trzymali mnie za

ręce i  nogi i  gapili się. Widziałem ich oczy przez te dziury w  maskach.

Chore… Chore, kurwa… A  potem odwieźli mnie do domu. W  ten sam

sposób, tylko ten chuj już mnie nie głaskał po głowie. A  na koniec

powiedział: Z  tobą już skończyliśmy, jeśli mamusia będzie grzeczna, to

więcej się nie spotkamy, a  jeśli nie będzie, to zobaczymy się ponownie, ale

już nie wrócisz do domu i ona też nie…

Rędzia oddychał spokojnie, choć spokojny wcale nie był. Nie do wiary.

Wiedział, że takie rzeczy się dzieją, znał to z  praktyki, ale nigdy by nie

pomyślał, że przydarzą się komuś mu bliskiemu.

– Zwróciłeś uwagę na jakiś szczegół u któregoś z nich? Może mieli tatuaż,

znamiona na dłoniach, szyi?

– Nie przypominam sobie niczego takiego…

– A coś charakterystycznego?

– No…

– No?
–  Ten lekarz… Mówił normalnie po polsku, ale zaciągał, jakby był ze

wschodu. Z Podlasia albo w ogóle z Ukrainy, może Rosji albo Białorusi?

– Skąd w ogóle pomysł, że był lekarzem?

–  Robił to bardzo fachowo. Nie znam się, ale zachowywał się

profesjonalnie.

– Pokaż bliznę – zażądał nagle Rędzia.

Przyszedł czas na test.

– Co?

– Pokaż mi brzuch, chciałbym zobaczyć tę bliznę.

Artur z  ociąganiem wyciągnął skraj koszuli zza spodni i  podciągnął ją,

pokazując brzuch. Komisarz pochylił się i  przyjrzał uważnie bliźnie. Miała

jakieś dwadzieścia centymetrów długości i  była prawie niewidoczna. Z  obu

stron ujrzał kilkanaście też prawie niewidocznych kropek, maleńkich

śladów po szwach.

– Faktycznie, wygląda porządnie, czyli wiedział, co robi.

– Lekarze nie robią takich rzeczy – zaprotestował Artur.

–  Może był lekarzem pozbawionym prawa wykonywania zawodu? Bo

faktycznie: który lekarz pracujący w zawodzie zgodziłby się na coś takiego.

– Może mieli na niego haka? Jak na ciebie i mamę?

– Możliwe. Po pierwsze: nie szkodzić. Podstawowa zasada lekarza. Widać,

czasami jej się nie stosuje. No nic, raczej go nie znajdziemy. W  Warszawie

są pewnie tysiące lekarzy, zresztą mógł być spoza Warszawy.

–  Wiesz co, coś mi się przypomniało. On miał lekarską torbę z  wężem

Eskulapa, to się chyba nazywa laska Asklepiosa. Taką staromodną. I  na

niej było takie eleganckie wytłoczenie w  skórze. I  na tym wężu była litera

V.  Może to pierwsza litera jego nazwiska? I  nie jest Polakiem. W  polskiej

transkrypcji rosyjskich nazwisk używa się litery V zamiast W. Może to jakiś

trop? – Chłopak zapalił się do swojego pomysłu.

Rędzia uśmiechnął się.

–  Tak, masz rację, to cenny trop. Bo to nie był jednak lekarz, a  ta litera

nie jest inicjałem jego nazwiska.

– Nie lekarz?

– To znaczy nie taki, który leczy ludzi. To weterynarz, Artur. Weterynarz.

– Co? Kroił mnie konował od psów?

– Sam mówiłeś, że się postarał. – Wskazał na jego brzuch.

– Nie o to chodzi – burknął Artur, głaszcząc się po nim odruchowo, i nagle

machnął ręką. – Coś jeszcze mi się przypomniało w  związku z  tym


samochodem.

– No? – Rędzia zachęcił go uśmiechem.

–  Za zagłówkiem fotela kierowcy był wieszak. Taki na marynarkę. To coś

istotnego?

Komisarz lekko wzruszył ramionami.

–  Jest to jakiś nietypowy element, który może nam pomóc – powiedział

z lekkim ociąganiem. – Zobaczymy. Coś jeszcze?

– Nie. To już chyba naprawdę wszystko…

Rędzia wziął do ręki butelkę z  wodą. Pijąc, zastanawiał się nad tym, co

powiedział Artur.

To mogło być auto Bejcy, choć nie musiało. Mimo że w  jego samochodzie

był taki wieszak, nie dawało to stuprocentowej pewności, że Artur jechał

wtedy właśnie nim i  na dodatek z  Bejcą za kierownicą. Lecz jeśli tak, to

świadczyło, że Sekulski miał ewidentnie związek z  całą sprawą i  to

naprawdę całą: brał udział nie tylko w  przekręcie finansowym, a  potem

ucinaniu powiązań z  grupą trzymającą władzę, ale również

w przygotowaniu intrygi, która udupiła jego, Rędzię. Komisarz dalej jednak

uważał go jedynie za ogniwo łączące górę z  dołem, czyli zarządzających

z podwykonawcami; ważne, ale mimo wszystko ogniwo. Jak miał dotrzeć do

trzonu grupy? Musiał uderzyć jeszcze z  jednej strony i  znów czekała go

żmudna robota. Zakręcił butelkę, spojrzał na chłopaka i zapytał wesoło:

– Będę mógł skorzystać z prysznica, zanim twoi koledzy wrócą?

Artur spojrzał na niego przeciągle.

–  Szczerze mówiąc, nawet gdybyś nie zapytał, to sam bym ci to

zaproponował…
32
 

– Ty jesteś niezły w te klocki, co? – rzucił Rędzia, patrząc, jak palce Artura

śmigają po klawiaturze.

W  jego głosie był nieukrywany podziw. Włożył mały palec do ucha, żeby

ewakuować odrobinę wody, która została tam po prysznicu i  przytkała je

lekko.

–  To moje życie – mruknął chłopak, nie odwracając się. – Co prawda nie

włamuję się teraz na serwery CIA, tylko używam wyszukiwarki, ale

dzięki…

–  Kiedyś zobaczysz, jak twój dzieciak śmiga po czymś, czego jeszcze nie

wynaleziono i  czego nie będziesz ogarniał, i  poczujesz to, co ja teraz. –

Rędzia z przekonaniem pokiwał głową.

Słyszał już normalnie.

–  Trzeba być ciągle na bieżąco, to klucz do sukcesu… Skupiamy się tylko

na Warszawie?

– Myślę, że tak. Pewnie tu jest milion gabinetów weterynaryjnych.

–  Ty naprawdę chcesz to zrobić? – Artur odwrócił się od komputera. –

Przecież to nie ma sensu…

– Ciebie znalazłem…

– To nawet nie ma porównania!

Komisarz westchnął głęboko.

–  Nie mam innego sposobu, Artur – powiedział smętnie. – Mamy tylko

weterynarza ze wschodnim akcentem, nic ponadto. Póki tu jestem, poświęcę

tyle czasu na jego znalezienie, ile tylko będę mógł. Bo nie mam wyjścia. –

Spojrzał na zegarek. – I będziemy się ewentualnie spotykać na mieście. Daj

mi swój numer.

– Ale to zabrzmiało…

– To jest śmiertelnie poważna sprawa, Artur. Nie przesadzam, rozumiesz?

Zginęło już kilka osób i  nie chcę, żeby ginęły kolejne. A  zwłaszcza nasza

trójka. Więc, proszę nie komentuj, tylko postępuj zgodnie z  moimi

wskazówkami, dobra?

– Dobra, dobra…

– O której wracają twoi koledzy?


– Późno, mamy jeszcze czas. Jaki jest klucz poszukiwań gabinetu?

–  Nie wiem. Po prostu nie wiem. Trzeba jakiś wymyślić. Poza tym…

Czekaj, przecież to nie musiał być właściciel czy pracownik gabinetu

weterynaryjnego, tylko wiejski weterynarz albo taki, który pracuje w rzeźni

czy gospodarstwie hodowlanym…

– Otóż to. To gorzej niż szukanie igły w stogu siana. Jesteś pewien?

Rędzia jakby go nie słyszał.

– Co prawda ci z rzeźni nie operują zwierząt, ale teoretyczną wiedzę mają.

–  Myślę, że to było zbyt fachowo zrobione jak na teoretyczną wiedzę… –

burknął Artur, głaszcząc się po brzuchu.

–  Zgadza się, ale wiesz co? Mnie do tego, co ci zrobili, bardziej pasuje

właśnie taki od dużych zwierząt niż kotów, psów i  chomików. Taki rzeźnik,

który się nie cacka, ale ma duże doświadczenie… Może…

–  Słuchaj… Powiedziałeś, że zginęło już kilka osób, które były z  tym

związane?

– Co? N-no, tak. A o czym myślisz?

– Daj mi chwilę, może na coś wpadłem.

Rędzia pochylił mu się nad głową i wbił wzrok w monitor.

–  Dam ci znać, jak coś znajdę, dobra? – Artur spojrzał na niego znacząco,

więc komisarz odsunął się, a potem usiadł na wersalce.

– A czego szukasz? – zapytał z bezpiecznej odległości.

– Dam ci znać – powtórzył Artur i pomachał ręką, nie odwracając się.

Rędzia siedział więc przez jakiś czas w milczeniu, rozglądając się z nudów

po mieszkaniu i  słuchając klikania klawiszy i  myszy. Minuty wlekły się

i komisarz poczuł, że zmęczenie daje o sobie znać, bo zaczyna odlatywać do

krainy snów. Nagle Artur odjechał krzesłem od biurka i pokazał na monitor.

– Co o tym myślisz? – zapytał.

Rędzia przetarł oczy, zerwał się z  kanapy i  przypadł do biurka. Na

monitorze wyświetlała się strona toru wyścigowego na Służewcu.

– Wyścigi konne? – Zmarszczył brwi.

– Tutaj. – Artur pokazał mu czarne pole, więc pochylił się jeszcze bardziej,

skupił na nim wzrok i zaczął czytać na głos.

Z  ogromnym smutkiem i  zaskoczeniem przyjęliśmy wiadomość

o  niespodziewanej i  tragicznej śmierci naszego wieloletniego

współpracownika, lekarza weterynarii Alaksandra Olehnovicha. Zapisał się


w  historii naszej służewieckiej wspólnoty jako znakomity fachowiec. Będzie

nam go brakowało. Alinko, jesteśmy z Tobą.

– Noo. – Rędzia spojrzał na syna z podziwem.

–  Nie, nie wpisałem w  Google’a  „śmierć”, „weterynarz” i  „Warszawa”; to

trochę bardziej skomplikowane. – Artur uśmiechnął się, widząc jego minę.

– Uczą tego na tych twoich studiach?

– Z tym się rodzisz.

– To chyba masz to po matce – stwierdził komisarz.

– Możliwe…

– Pytanie, czy chodzi o niego. Nie wiadomo, jak zginął…

–  Nie wiem, czy chodzi o  niego, ale obczaj jeszcze to. – Artur sięgnął po

mysz i  zamknął stronę; pojawiła się następna, internetowego wydania

„Gazety Wyborczej”, z datą sprzed kilkunastu dni.

Dzisiejszej nocy na ulicy Francuskiej dokonano zabójstwa Alaksandra O.,

obywatela polskiego pochodzenia białoruskiego, który został brutalnie

zamordowany, gdy późnym wieczorem wracał do domu. Sprawca pozostaje

niezidentyfikowany. Policja poszukuje ewentualnych świadków zdarzenia

i  prosi o  kontakt wszystkich, którzy mogliby przyczynić się do ustalenia

sprawcy tej wstrząsającej zbrodni, pod numer ogólny KSP lub w  najbliższej

jednostce policji.

– I jak? Pasuje?

Pytanie Artura zawisło w powietrzu. Rędzia czuł swój przyśpieszony puls:

jak delikatny tik z boku szyi.

–  Żebyś wiedział, że pasuje… – odpowiedział w  zamyśleniu. – Aż za

bardzo.

–  Chcesz namiary na żonę tego weterynarza? Albo córkę, bo nie jestem

pewien?

– Mówisz o tej Alinie?

– Tak.

– Skąd je weźmiesz?

–  Oj, tato… – Rędzia wiedział, że to żart, ale mimo to poczuł jakieś

dziwne ukłucie w piersi.

Zrobił nieokreśloną minę. Przybranie tej niezobowiązującej maski było

próbą ukrycia tego, że nie jest jeszcze w  pełni gotowy na takie żarty,
a  właściwie na to, do czego nawiązują. Potrzebował czasu. Musiał sobie

pewne rzeczy poprzestawiać, z  innymi się pogodzić, a  teraz nie miał czasu

na takie przemyślenia. Teraz walczył o życie. O odzyskanie starego, a może

o nowe, jeśli to pierwsze okaże się niemożliwe, w każdym razie teraz musiał

skupić się na czymś innym.

– Zaimponuj mi – mruknął tylko, a Artur przeskoczył na kolejną stronę.

–  Proszę uprzejmie – powiedział cicho. – Oszczędziłem ci sporo czasu, bo

jak zdążyłem cię poznać, to schodziłbyś całą Saską Kępę. Tam właśnie jest

ulica Francuska. Na Saskiej.

– Cholera, chyba sam bym na to wpadł – stwierdził Rędzia, widząc stronę

kwiaciarni „Lawendowe Wzgórze”, prowadzoną przez Alinę Olehnovich.

–  Ależ nie wątpię. Teraz wpisałem po prostu „Alina Olehnovich”

w Google’u. Już prościej się nie da.

– Dlatego właśnie mówię, że sam bym na to wpadł…

Pogadali jeszcze chwilę, a  potem Rędzia włożył kurtkę. Stojąc przy

drzwiach, spojrzał synowi w  oczy i  zaczął mówić to, co układał sobie

w głowie przez te dwie godziny, które spędził tutaj.

–  Nie wiem, kiedy zobaczymy się następny raz, ale na pewno się

zobaczymy. Powiem ci wtedy wszystko to, czego nie mogłem, nie chciałem

albo bałem się powiedzieć teraz, Artur. Na spokojnie. Jestem w  bardzo

trudnej sytuacji, twoja matka również i ma to swoje konsekwencje także dla

ciebie. Kiedy to wszystko się skończy, poukładamy to sobie jakoś. Cieszę się,

że cię poznałem. Cieszę się, że mój syn jest porządnym facetem, mimo że nie

przyłożyłem do jego wychowania nawet palca. Ale nie miałem szansy,

i  postaraj się to zrozumieć. Gdybym czegoś potrzebował od ciebie,

zadzwonię. Uważaj na siebie, prowadź normalny tryb życia, nie mów mamie

pod żadnym pozorem o mojej wizycie. Nawet nie poruszaj tematu ojca, okej?

– Nie poruszałem go od jakichś piętnastu lat.

– Jasne… Ale wiesz, jakby co…

–  Wiem. Będę pamiętał. Na razie, Tomek. – Artur przerwał męczarnie

Rędzi i wyciągnął rękę.

Uścisnęli sobie dłonie, a potem komisarz odwrócił się i zbiegł na dół.


33
 

Na Saskiej Kępie wcale nie pachniało bzem, tylko dymem z  kominów

i spalinami. Był początek lutego, a nie maj, bez tworzył tylko gąszcz nagich

gałęzi, a  na ulicy Francuskiej było dokładnie tak samo szaro i  ponuro, jak

wszędzie indziej w Warszawie i na całej półkuli północnej.

Rędzia zaparkował busa pod kwiaciarnią. Wszedł tam w  maseczce

i  stanął za mężczyzną, który właśnie zamówił bukiet. Układała go młoda

dziewczyna z  warkoczem wiszącym na lewym ramieniu, na sobie miała

fioletowy fartuszek z  logo kwiaciarni i  Rędzia domyślił się, że kolor

fartuszka to nie fiolet, tylko lawendowy właśnie. Żona, córka, pracownica? –

zastanawiał się, czekając. Kiedy rozglądał się po wnętrzu, zauważył kogoś

na zapleczu, widocznym przez pozbawiony drzwi otwór, który zasłaniały

sznurki z  nanizanymi na nie koralikami. Niewyraźny kształt majaczył za

zasłoną.

– Dzień dobry, szukam pani Aliny Olehnovich – powiedział do dziewczyny.

Zastygła na moment w bezruchu, a potem obejrzała się w stronę zaplecza.

Niemal natychmiast sznurki się rozsunęły i  wyjrzała zza nich mniej więcej

pięćdziesięcioletnia kobieta o wielkich, smutnych oczach.

– Słucham pana. – Spojrzała na niego.

Wymowa świadczyła, że również może być Białorusinką.

– Czy mogę z panią porozmawiać chwilę na osobności?

– A o co chodzi? – spytała zaniepokojona.

–  Wolałbym bez świadków. – Zerknął znacząco w  stronę zaplecza,

doskonałego miejsca na rozmowę.

Nie spuszczając komisarza z oczu, uchyliła blat i wpuściła go dalej.

– Tu? – Przesunął palcami po koralikach i sznurki się zakołysały.

– Tak, proszę – mruknęła.

–  To córka? – zapytał cicho, kiedy kwiaciarka weszła za nim i  zasłona

opadła z lekkim grzechotaniem koralików.

–  Nie, pracownica, nie mam dzieci. O  co chodzi? Pan jest z… – Obrzuciła

go uważnym spojrzeniem od stóp do głowy.

–  Nazywam się Bernard Świerczak i  nie jestem z  żadnej instytucji, która

mogłaby czegoś od pani chcieć. Jestem prywatnym detektywem. Na zlecenie


osoby, która straciła kogoś bliskiego w  dramatycznych okolicznościach,

prowadzę pewną sprawę. Nie mogę zdradzać szczegółów, ale wygląda na to,

że to w jakiś sposób łączy się z zabójstwem pani męża…

–  Nie rozumiem, to podobno był zwykły napad rabunkowy, tak

powiedzieli… Chce pan powiedzieć, że to ma drugie dno?

Rędzia zagryzł wargę. Myślał intensywnie, jak przekonać żonę

Olehnovicha, żeby zdradziła cokolwiek. Postanowił postawić na szczerość.

Przynajmniej pozorną.

– Oczywiście nie musi pani ze mną rozmawiać. Jestem świadomy, że skoro

ja nie chcę, a w zasadzie nie mogę udzielić pani informacji, pani również nie

musi tego robić. Ale będę wdzięczny za cokolwiek. – Widząc jej lekko

sceptyczne spojrzenie, dał z  siebie wszystko. – Mogę się pani

wylegitymować, choć nie licencją, tylko dowodem osobistym.

– Nie trzeba, wierzę panu – powiedziała cicho.

Rędzia nie spuszczał wzroku z jej smutnej twarzy.

– Opowie mi pani, jak to się stało? – zapytał.

–  Wracał do domu. W  ciemnym zaułku ktoś na niego napadł i  zadał cios

nożem. Zabrał mu portfel i zegarek. Wykrwawił się na chodniku, kiedy ktoś

go znalazł, już nie żył. – Jej oczy zwilgotniały.

Komisarz nie czekał, aż zaleje ją fala rozpaczy, tylko parł naprzód,

świadomy, że zasypanie Aliny Olehnovich pytaniami pozwoli tego uniknąć.

Przynajmniej taką miał nadzieję.

– Rozmawiała pani z kimś z policji albo prokuratury? – zapytał szybko.

– Był policjant. – Otarła kąciki oczu. – Pytał o różne rzeczy.

– O co na przykład?

–  Noo, o  różne. Nie powiem panu teraz dokładnie, byłam przecież

w stresie, dopiero mi męża zabili.

– Pytał o tryb życia?

– Nie, dlaczego? Co to ma do rzeczy?

–  Nie był zainteresowany, dlaczego mąż wracał o  tej porze do domu

i skąd? Nie pytał o znajomych?

– Mówiłam panu, oni uważają, że to zwykły napad rabunkowy.

– A pani?

–  Ja? A  co ja mogę uważać? Przecież się nie znam na policyjnych

procedurach. Pan się zna?

– Byłem kiedyś policjantem – bąknął Rędzia. – Mnie by to interesowało…

– No widzi pan, a jego nie.


I to jest właśnie dziwne, pomyślał komisarz, a na głos zapytał:

– Jak się nazywał ten policjant?

– Przykro mi, nie pamiętam.

–  Nie zostawił pani wizytówki, numeru telefonu, nawet do dyżurnego

komendy, jeśli nie do siebie bezpośrednio?

– Nie. Ma to jakieś znaczenie?

– Wszystko może mieć znaczenie.

– A wie pan co… – Ożywiła się nagle lekko, jakby te słowa ją natchnęły. –

Była taka jedna rzecz, która zwróciła moją uwagę. To znaczy uświadomiłam

sobie to dopiero później, a nie wtedy, kiedy mnie przepytywał.

– Co to było?

–  Kiedy zadał mi jakieś pytanie, powiedział o  mężu „Aleks”. My jesteśmy

Białorusinami, jego imię to Alaksandr, a nie Aleksander.

–  To dość subtelna różnica, mógł się przejęzyczyć, albo nawet tego nie

wiedzieć…

–  Powiedział o  nim Aleks, nie Aleksander. Tak do męża mówili znajomi

z toru. Skąd on mógł to wiedzieć?

Rędzię również bardzo ten fakt zastanawiał, ale zostawił to sobie na

później.

– Czy mąż miał jakieś problemy? – zapytał ostrożnie.

– Owszem. – Spuściła głowę. – Ale to było kiedyś.

– Jakiej natury?

Milczała. Zauważyła nagle na fartuchu jakiś paproszek i  starannie

zebrała go paznokciami, a  potem strzepnęła na podłogę. Rędzia śledził

zieloną kuleczkę, zapewne pozostałość jakiegoś kwiatu, która podskakując

sprężyście, potoczyła mu się pod nogi.

–  Grał na wyścigach – powiedziała wreszcie kwiaciarka. – Ktoś go kiedyś

namówił, coś tam wygrał i  spodobało mu się tak bardzo, że w  końcu nie

mógł bez tego żyć. Sporo wiedział o  koniach, doglądał ich na torze

i w stajniach, orientował się, na co którego stać, i myślał, że to mu pomoże.

Czasem trafił, ale częściej przegrywał. Coraz częściej i  coraz więcej. Zaczął

wyprzedawać różne rzeczy i  postawiłam mu ultimatum: albo on z  tym

zrywa, albo ja z  nim. Kazałam mu zrezygnować z  pracy na Służewcu, ale

nie chciał. Był dobrym specjalistą, bał się, że nie znajdzie innej tak dobrze

płatnej roboty… Uważałam, że jeśli nie odetnie się od tego całkiem, to nic

z  tego nie będzie i  w  końcu przegra wszystko. Ogarnął się jednak i  od

tamtej pory nie grał.


– Nigdy?

Spojrzała na niego zdumiona.

– Nigdy – odparła twardo.

– Jest pani pewna?

–  Wie pan… Nigdy mnie nie oszukiwał. Dlaczego miałby to robić? Poza

tym… Poza tym bym się zorientowała. Wtedy zauważyłam, że z  domu

znikają różne rzeczy – bibeloty, biżuteria.

– Kiedy postawiła mu pani to ultimatum?

– Jakieś dwa lata temu.

– I od tej pory nic nie zniknęło?

– Nie. Nic.

Jeśli to miało być dowodem na to, że jej mąż zerwał z hazardem, to bardzo

słabym i  nieprzekonującym. Nikt nie potrafi tak dobrze ukrywać się przed

najbliższymi jak nałogowiec. Zrobi wszystko, żeby zmylić tropy. Co robił

Olehnovich? Dla Rędzi było to oczywiste. Kradł lub pożyczał, i  raczej to

drugie, bo dobra passa przy kradzieży rzadko kiedy trwa tak długo. Więc

jeśli pożyczał, to zapewne od niewłaściwych ludzi. Historia stara jak świat

i powtarzająca się codziennie w każdym miejscu kuli ziemskiej. Nikt z nich

nie uczył się na błędach poprzedników, bo nałóg jest silniejszy niż zdrowy

rozsądek. I co z tego, że każde dziecko to wie? Ano nic.

Olehnovich drgnęła nagle. Jej ręka uniosła się lekko, jak gdyby chciała

dotknąć Rędzi, ale zaraz opadła, kiedy kobieta zreflektowała się, co robi.

– Czy… Czy on jednak mnie oszukiwał? – zapytała. – To o to chodzi z tym

drugim dnem? Czy to ma coś wspólnego z końmi?

Rędzia zastanawiał się, co powiedzieć. I tak źle, i tak niedobrze, pomijając

fakt, że nie mógł mieć jednak żadnej pewności co do prawdziwych

okoliczności śmierci Olehnovicha.

–  Jeżeli odkryję, że śmierć pani męża nie była przypadkiem, dowie się

pani o tym. Tyle mogę pani obiecać. Chciałaby pani?

– Poznać prawdę? – Jej oczy błysnęły, a szczęki zacisnęły na chwilę. – Tak.

Nieważne, jaka będzie. Chcę wiedzieć…

Tak ją zostawił. Nie z  nadzieją, że coś się wyjaśni, bo wyjaśnienie mogło

być gorsze niż niepewność, i ona była tego świadoma. Ale z jakichś powodów

jej podbródek był wyżej niż na początku, a  spojrzenie bardziej harde. Być

może uważała, że nawet najgorsza prawda nada śmierci jej męża jakiś sens.

I jeśli to miało jej pomóc żyć dalej, to Rędzia nie widział problemu.
W  przeciwieństwie do niej on w  żadnej śmierci nie widział sensu. A  już

najmniejszy w swojej, tej, którą sam sfingował.


34
 

Rędzia zastanawiał się, czy poprosić Berdaka o  sprawdzenie, kto

w  komendzie stołecznej prowadzi sprawę zabójstwa Olehnovicha, ale

stwierdził, że to zbyt ryzykowne. Każde sprawdzenie zostawia w  systemie

ślad prowadzący do użytkownika. Rędzia nie miał pewności, czy ktoś jeszcze

z  jego komendy jest trybikiem w  machinie intrygi, i  nie chciał ryzykować,

gdyby tak faktycznie było. Musiał to załatwić inaczej, po swojemu. Szkopuł

w  tym, że nie mógł do tego użyć swojego telefonu. Czy też telefonu

Świerczaka.

Namierzenie numeru po połączeniu z  jednostką policji nie stanowiło

najmniejszego problemu, i  o  ile mógł korzystać z  tego telefonu

w  rozmowach z  Berdakiem, Laubem czy Arturem, nie ryzykując

powiązania Bernarda Świerczaka z  Tomaszem Rędzią, o  tyle z  policją

sytuacja była inna. Powiązanie wciąż było wykluczone, ale nie mógł

sprowokować ich do poszukiwania Świerczaka, co było możliwe po tym, co

zamierzał zrobić. Potrzebował jeszcze tej przykrywki, poza tym istniało

ryzyko, że da się jakoś wykazać powiązania Świerczaka ze Szczecinem, a to

mógł być już dla tamtych jakiś trop. Rędzi pozostawało więc jedynie

skorzystanie z  prostych mechanizmów psychotechniki, czyli manipulacji

jednostką w  celu uzyskania pożądanego zachowania. W  tym celu musiał

upatrzyć ofiarę – osobę, która spełni jego prośbę, a  właściwie polecenie

wydane grzecznym, acz nie znoszącym sprzeciwu tonem.

Zaparkował busa przy krawężniku i  wysiadł. Był gdzieś na Woli. Założył

maseczkę jak pan premier w rozporządzeniu przykazał i zaczął obserwować

ludzi, skupiając się na kobietach. Potrzebował najlepiej takiej w  średnim

wieku, może trochę starszej, trochę nieśmiałej i  z  wyglądu spolegliwej. Po

kilku minutach upatrzył sobie ofiarę, z  którą, jak sądził, pójdzie mu dość

łatwo. Niewysoka kobieta w  okularach, włóczkowym berecie i  zielonym

płaszczu szła powoli wpatrzona w  przestrzeń przed sobą. W  zgięciu łokcia

wisiała torebka, przyciśnięta do boku jak najcenniejszy skarb. Rędzia

zbliżył się do niej, ale nie zastąpił jej drogi, tylko zrównał się z nią.

– Przepraszam panią – zagadnął. – Potrzebuję pomocy. Przed chwilą mnie

okradziono i  potrzebuję telefonu, żeby zadzwonić na policję. Pomoże mi


pani?

Odpowiednia modulacja głosu i  szczere spojrzenie oczu błyszczących

w  szczelinie między krawędzią maseczki a  daszkiem czapki miały

gwarantować komisarzowi sukces.

–  Dobrze, proszę pana – powiedziała wyjątkowo zdecydowanym tonem, co

od razu wzbudziło w  Rędzi ukłucie niepokoju. – Ale to ja wybiorę numer

i będę pana obserwować.

Rędzia lekko osłupiał. Tego się nie spodziewał, choć to w  niewielkim

stopniu komplikowało jego plan. No, ale tak to jest, jak człowiek myśli

stereotypami. Patrzył, jak kobieta starannie wybiera numer, zerkając na

ekran znad okularów, a  potem przykłada komórkę do ucha. Nagle nabrała

głęboko powietrza i starannie modulowanym tonem powiedziała:

–  Dzień dobry, proszę pana, zaczepił mnie przed chwilą nieznajomy

mężczyzna, twierdząc, że go okradziono. Chce zgłosić kradzież na policję.

Przekazuję telefon. – Podała Rędzi komórkę, zerkając na niego znacząco.

– Dzień dobry, czy to policja? – Przyłożył aparat do ucha.

–  Zgadza się, dyżurny komendy stołecznej policji, starszy aspirant

sztabowy Mariusz Łabuń.

– Chciałbym coś zgłosić. – Oddalił się dwa kroki i obrócił bokiem, ściszając

głos.

– Proszę bardzo.

– Mam informację w sprawie zabójstwa Alaksandra Olehnovicha.

– Słucham pana.

– Ale ja chciałbym rozmawiać z policjantem, który prowadzi śledztwo.

– Proszę pana, policjant nie prowadzi śledztwa, tylko prokurator. Jeśli ma

pan jakieś informacje, to ja pana wysłucham, a  potem to również ja

zdecyduję, co dalej…

– Powtarzam, chciałbym bezpośrednio.

– Ja panu też powtarzam, że…

–  Połącz mnie, człowieku z  odpowiednią osobą, albo chuja znajdziecie

zabójcę… – rzucił do telefonu, udając, że traci nad sobą panowanie.

Właściwie to niewiele mu brakowało…

– Chwileczkę… – Głos dyżurnego był beznamiętny.

Na takim stanowisku pracują zwykle ludzie, których niesłychanie trudno

obrazić. Najgorsze inwektywy spływają po nich jak po kaczce, wykazują się

sporą dozą nieprawdopodobnej wręcz cierpliwości i  wyrozumiałości.

Widzieli i słyszeli już niejedno. Rędzię dawno by już coś strzeliło i zapewne
z tego powodu zajmował się w policji czymś zupełnie innym. Jednak chętnie

by się teraz z dyżurnym KSP zamienił miejscami.

– Sawczuk, słucham… Halo? – usłyszał nagle w telefonie.

Ogarnął się i zebrał myśli.

–  Chcesz wiedzieć, kto zajebał doktorka od koni? – zapytał, starając się

mówić lekko niewyraźnie.

–  Z  kim rozmawiam? – Ten też był cierpliwy, choć dało się wyczuć jakąś

ostrożność.

– Nie rób sobie jaj. Chcesz czy nie?

– Wiesz, ilu dzwoni do mnie takich wszystkowiedzących świrów? Weź leki

i nie blokuj linii, dobra?

Ale dla Rędzi ta ostrożność nie była efektem rozmowy z  nieznajomym

świrem. Coś wzbudziło w Sawczuku czujność.

– A ilu z tych świrów wie o tajemniczych telefonach z użyciem modulatora

głosu? – uderzył.

Strzelał na ślepo. I  wtedy usłyszał gwałtowne wciągnięcie powietrza, po

czym zapadła cisza. Wiedział już, że zaliczył trafienie w sam środek tarczy.

–  Chcesz poznać szczegóły, to bądź o  dziewiętnastej na parkingu Wola

Park – powiedział szybko. – Staniesz pod pylonem z  reklamą, tam sobie

pogadamy.

Rozłączył się, podszedł do właścicielki telefonu i  oddał go jej. Kobieta

miała już przygotowaną chusteczkę. Starannie wytarła nią komórkę

i  obrzuciła Rędzię dziwnym spojrzeniem, aż zaczął zastanawiać się, czy coś

usłyszała. Ukłonił się szarmancko i  oddalił czym prędzej, zanim przyjdzie

jej do głowy pytać go o to.

Wiedział, że Sawczuk przyjedzie. Wiedział, że będzie sam. Rędzia

zakładał oczywiście podjęcie odpowiednich środków ostrożności, ale na

dziewięćdziesiąt dziewięć procent był pewien, że policjant przyjedzie jednak

sam. Pozostały jeden procent to liczenie się z  czymś niespodziewanym.

Każdy ma w  życiu taki moment, że doprowadzony do ostateczności działa

niestandardowo, niezgodnie z  przewidywaniami i  wbrew zdrowemu

rozsądkowi.

W  życiu Rędzi ten moment właśnie trwał i  lekko się przedłużał. Czy taki

moment nadchodził również w  życiu funkcjonariusza Sawczuka? Rędzia

miał się niedługo o tym przekonać.


35
 

Ciemny peugeot wpasował się w  miejsce parkingowe. Jego kierowca jakby

specjalnie wybrał okryty mrokiem rejon, do którego nie sięgały światła

latarni. Rędzia, od kilku godzin czekający na miejscu, od razu zwrócił na

niego uwagę, bo ruchu praktycznie nie było. Sklepy wielkopowierzchniowe

i  galerie handlowe działały na pół, a  może nawet na ćwierć gwizdka,

wydając wyłącznie zamówienia internetowe, sezon wiosenny jeszcze nie

ruszył, bo ledwo zaczął się luty, a  ludzie i  tak mieli na głowie inne rzeczy.

Komisarz patrzył przez okno busa, jak w peugeocie gasną światła i wysiada

z  niego mężczyzna w  krótkiej kurtce i  bez czapki. Sawczuk, przynajmniej

taką Rędzia miał nadzieję. Był jednak sam, chyba że ktoś zrobił taki numer,

jak Rędzia przed pierwszym spotkaniem z  Berdakiem po ucieczce. W  grę

wchodziło jeszcze ubezpieczenie z  innego samochodu, na przykład tego,

który przyjechał dziesięć minut wcześniej, ale komisarz uznał to za mało

prawdopodobne. Jeśli jego podejrzenia miały się sprawdzić, Sawczuk był

w swoich rozterkach równie samotny jak Rędzia.

Obserwował, jak policjant idzie w kierunku pylonu zwieńczonego wielkim

blokiem z  reklamą hipermarketu, staje pod nim i  zapala papierosa.

Chmura dymu ulatywała co chwilę do góry, najpierw z  pierwszego, potem

z drugiego. Przerwy między sztachnięciami były krótkie, jakby Sawczuk się

bał, że ktoś zaraz przyjdzie i  zabierze mu fajki. Stał tak w  plamie światła

padającego z ogromnej latarni obok pylonu, doskonale widoczny i chyba czuł

się z  tym lekko nieswojo, bo rozglądał się co chwila na boki. Przed trzecim

papierosem zrobił sobie krótką przerwę, podczas której kilka razy

niecierpliwie zerknął na zegarek. Minął jakiś kwadrans, zanim uznał, że

ktoś wystawił go do wiatru. Zapalając tego trzeciego, ruszył wolnym

krokiem w  stronę swojego samochodu. Rędzia wysiadł z  drugiej strony

busa, tak żeby być zasłoniętym przed wzrokiem Sawczuka, wcześniej

specjalnie stanął w  małej grupie zostawionych na parkingu samochodów.

Teraz obszedł je przygięty do ziemi, wciąż ukryty za nimi i  w  półmroku.

W  przerwach między autami widział Sawczuka zbliżającego się do swojego

peugeota i  dopalającego papierosa. Kiedy policjant stanął obok niego

i  zaciągnął się ostatni raz, Rędzia ruszył w  jego kierunku. Ręce wciśnięte
miał w  kieszenie kurtki, połowę twarzy zasłaniał daszek czapki, spod

którego obserwował tamtego. Sawczuk rzucił niedopałek pod samochód,

wydmuchnął resztę dymu i  otworzył drzwi pilotem. Kiedy wsiadał do

samochodu, Rędzia był już tylko trzy metry od niego. Gdy zamruczał silnik,

komisarz sięgał do klamki tylnych drzwi. Potem wszystko potoczyło się

błyskawicznie. Rędzia znalazł się wewnątrz w  ułamku sekundy. Kiedy

drzwi zatrzaskiwały się, sięgał już ramieniem pod brodą tamtego,

obejmując jego szyję i  przyciskając głowę do zagłówka. Drugą ręką

gorączkowo szperał pod jego kurtką w  poszukiwaniu broni. Kiedy trafił na

metal, zacisnął dłoń i  wysunął pistolet z  kabury, a  potem przystawił do

karku, wsuwając lufę w  przestrzeń między zagłówkiem a  oparciem. Ramię

zsunęło się z  szyi i  Rędzia poczuł, jak policjant wiotczeje. Puścił jego szyję

i po chwili zadyndał mu przed oczami kajdankami.

– Kuj się – polecił, a właściwie warknął. – Wiesz jak; przez kierownicę.

– Kim…

– Kuj się, kurwa, nie dyskutuj! – Uniósł się z kanapy i sięgnął do lusterka

wstecznego, przekręcając je maksymalnie w prawo.

Miał co prawda czapeczkę i  maseczkę zasłaniającą twarz, ale po co kusić

los. Wciąż przyciskając lufę do karku Sawczuka, patrzył, jak policjant

zatrzaskuje sobie na lewym nadgarstku obręcz kajdanek, potem drugą,

wiszącą na łańcuszku, opuszcza za kołem kierownicy i robi to samo z prawą

ręką.

–  Od kogo jesteś? – zapytał Sawczuk, kiedy skończył, a  ręce zacisnęły się

na kierownicy.

Jego głos drżał odrobinę. Nie ma dla policjanta nic gorszego, niż dać się

obezwładnić i sterroryzować własną bronią. Rędzia znał to uczucie. Milczał.

Czekał.

–  Od nich? – zapytał znów policjant. – Przecież robię, co chcecie, tak?

Spierdoliłem wszystko, co było można. W  końcu się skumają, będę rżnął

głupa, ale to nie są idioci, czarno na białym będzie widać, że ja to torpeduję.

Więc czego, kurwa, jeszcze chcecie? Mam się bardziej podłożyć? I co wtedy?

– Oddychał szybko, para z  jego ust zasnuwała lekką mgiełką przednią

szybę.

– Co na ciebie mają? – zapytał Rędzia szeptem.

– Cco…? – Sawczuk zaczął odwracać głowę.

– Nie ruszaj się – ostrzegł go.

– Kim ty, człowieku, jesteś? To ty do mnie dzwoniłeś, tak?


– Co na ciebie mają?

Sawczuk zastanawiał się przez chwilę, a potem wydukał:

– Chuj cię to obchodzi. Od kogo jesteś?

Rędzia docisnął lufę, wbijając ją w wyrostek kolczysty, aż tamten jęknął.

–  Nawet nie wiesz, jak bardzo mnie to obchodzi – wysyczał, czując, jak

gotuje się w środku.

Sawczuk chyba też to jakoś wyczuł, bo spuścił z tonu.

–  Jakie to ma znaczenie, co na mnie mają? – powiedział już ciszej

i z rezygnacją.

Milczeli przez chwilę. Rędzia poluzował nieco ucisk.

–  Zadłużyłem się – powiedział nagle Sawczuk. – Jestem jebanym

hazardzistą. Obstawiam konie. Mam pięćdziesiąt tysięcy długu

u  chłopaków z  miasta. Tylko i  aż. Znam gościa, który ma prawie dwieście,

ale to w  sumie żadna różnica: pięćdziesiąt czy dwieście patoli. Z  dupy nie

wezmę tej forsy, tak? Powiedzieli, że spłacą mnie u gangusów, jak spierdolę

śledztwo w sprawie zabójstwa jednego typa…

– Konkretnie: Olehnovicha, tak?

–  Tak. Miałem tę sprawę wychodzić u  swojego naczelnika, a  potem robić

wszystko, żeby nic się w  niej nie działo. Albo raczej działo się mnóstwo,

tylko bez efektów.

Rędzia zacisnął zęby. Jak to znajomo brzmiało…

– A prokurator? – zapytał. – Też w tym jest?

–  Skąd mam wiedzieć? – zdziwił się Sawczuk i  dodał po chwili: – Co,

kurwa, miałem go o to zapytać?

– Znałeś się z Olehnovichem?

–  Tak, i  co z  tego? To tylko znajomy. Czasem dawał mi cynk o  kondycji

konia, który miał iść w  wyścigu, i  tyle. Tylko że jemu też słabo szło. To on

miał te dwieście w plecy…

– Czegoś się dowiedziałeś?

– O czym ty mówisz?

–  O  jego zabójstwie. Jakoś to prowadziłeś, tak? Gadałeś z  ludźmi,

świadkami, znajomymi…

– No tak.

– I co?

– Kurwa, facet, o co ci chodzi!?

–  Nie musiałeś ze wszystkiego robić notatek. Nie musiałeś o  wszystkim

informować przełożonego czy prokuratora. Mogłeś niszczyć dowody. Ale coś


wiesz, jakieś wnioski musiałeś wyciągnąć. I  teraz pytam, czy z  tego, co

wiesz, wyłania się jakiś obraz. Cokolwiek.

– Dlaczego chcesz to wiedzieć?

Rędzia westchnął ciężko. Kończyły mu się pomysły, a  Sawczuk się

rozkręcał.

– Odpowiesz mi na pytanie czy mam przestać być uprzejmy? – zapytał.

Sawczuk zaczął się śmiać. Jak wariat. Potrząsał nadgarstkami, łańcuszek

kajdanek brzęczał, ocierając się o  kierownicę, a  on trząsł się od śmiechu,

w którym nie było śladu wesołości.

–  Nie jesteś od nich – oznajmił, kiedy się uspokoił, a  w  jego głosie

zabrzmiała rezygnacja. – Nie pytałbyś o  takie rzeczy. A  gdybyś chciał mnie

odpalić, zrobiłbyś to od razu. Gówno mnie obchodzi w mojej obecnej sytuacji

życiowej, kto zabił Aleksa. Muszę myśleć o  sobie, rozumiesz? Mam szansę

naprawić to swoje życie i skorzystam z niej, cokolwiek sobie o mnie myślisz.

A  ty? Ty jesteś lepszy? Rozgryzłem cię. – Szarpnął się do przodu i  uderzył

plecami w  oparcie. – Też jesteś psem, co? Albo prokuratorem? Też coś na

ciebie mają i  teraz kombinujesz, jak się z  tego wywinąć? Konsultacji ci się,

kurwa, zachciało? Taki cwany jesteś? Ale wiesz co? Dam ci radę, dobrą radę.

Rób to co ja. Nie kombinuj. Nie interesuj się. Chcesz żyć, rób, co każą. Nie

masz wyjścia. Mają cię jak na widelcu albo na talerzu i jak będziesz fikał, to

ci wbiją ten widelec w  nochal, który wtykasz gdzie nie trzeba. Posłuchaj

mnie lepiej, człowieku. Dla swojego dobra…

– Łatwo się poddajesz… – powiedział cicho Rędzia.

–  Taak? – Sawczuk chciał się obejrzeć, ale mógł tylko odrobinę wykręcić

głowę do tyłu, co niewiele mu dało. – Taki chojrak z ciebie, co nigdy w zbroję

nie nasrał? A  może masz za mało do stracenia? To proszę, kopnij leżącego,

kolego po fachu! Jebnij mu w  łeb, może zdechnie, a  ty będziesz z  siebie

dumny!

Rędzia odsunął lufę od jego karku. Nie chciało mu się gadać. Wiedział, że

plan mu się trochę posypał, ale to, co usłyszał, wystarczyło. Bez szczegółów,

ale jednak. A  dobra rada była w  jego przypadku gówno warta. Może

Sawczuk faktycznie miał jeszcze szansę na wyjście z  tego: bez twarzy, bez

honoru, ale z  perspektywą na nowe życie, które pewnie i  tak sobie znów

spieprzy na własne życzenie. A on nie miał już żadnych szans, z wyjątkiem

jednej, którą mógł dać sobie sam. Musiał znaleźć tych, którzy za tym stali.

Oczywiście nie mógł tego wszystkiego powiedzieć Sawczukowi.


–  Jesteś tam, cwaniaku? – Sawczuk zabrzęczał kajdankami. – Długo tak

będziesz myślał? Trafiłem, co? Trafiłem bez pudła. Jakbym tak kurwa

trafiał w totka, tobym miał hajsu jak lodu…

Rędzia wysunął magazynek z  jego broni i  sprawdził, czy w  komorze nie

ma naboju. Uniósł się lekko i  położył pistolet na przednim siedzeniu, obok

Sawczuka.

–  Magazynek zostawiam na dachu – poinformował go obojętnie. –

I  oglądaj się za siebie, bo niemal wszyscy, którzy byli w  to zaplątani, nie

żyją.

Policjant jakby nie słyszał drugiej części wypowiedzi.

– A kluczyki?

Wrzucił je pod nogi Sawczuka.

–  I  co mam teraz zrobić? Kutasem je podnieść? – Wściekł się i  miotał na

siedzeniu.

–  Pomyśl – poradził mu Rędzia, sięgając do klamki i  poprawiając czapkę.

– Zdejmij sobie buty i  użyj stóp. Ale jak wolisz kutasem, to ci nie będę

bronił. Kolego…

Wysiadł, zatrzasnął drzwi, zgodnie z  obietnicą położył magazynek na

dachu auta i  ruszył przed siebie. Niecałe pół minuty później usłyszał

wrzask Sawczuka, przetaczający się po niemal pustym parkingu.

– Jesteś taki sam jak ja, słyszysz? Taki sam, kurwa! Wal się, kutasie! Wal

się!!!

Rędzia pomyślał, że szybko mu poszło z  tymi butami. Może miał takie

wsuwane? Po chwili powietrze przeszył ryk przegazowanego silnika i  pisk

opon, a potem wszystko ucichło.

Kiedy dotarł do busa, ochłonął trochę, a  następnie pojechał na najbliższą

stację benzynową. Zaparkował za budynkiem sklepu, przeszedł do tyłu, nie

wysiadając z  auta, tylko przeciskając się między oparciami foteli, i  rozwalił

się na tylnych siedzeniach, żeby zrobić małe podsumowanie wątku

warszawskiego.

Był niemal stuprocentowo pewien, że nie chodziło o  długi, wyścigi ani

cynki o  koniach. Śmierć weterynarza była co prawda konsekwencją jego

nałogu, ale nie bezpośrednio. Olehnovich nadawał się z  tego samego

powodu, z  którego wciągnięto w  to Sawczuka: miał długi, które oni obiecali

spłacić, a  on nie miał wyjścia. Swoją drogą, kto mu napożyczał tyle kasy?

Oni, szykując grunt pod współpracę? Bez sensu. Zapewne tylko wiedzieli

o długu, ale to już było dla Rędzi mniej istotne. Olehnovich zginął wyłącznie
z  tego powodu, że brał udział w  porwaniu Artura. Został skasowany jak

Pele i  Tapicer w  Szczecinie: marionetki w  teatrzyku, którym po

przedstawieniu ucięto linki i  które wyrzucono na śmietnik, bo nie były

dłużej potrzebne, za to prowadziły do kolejnego ogniwa. Czyli Bejcy.

Wyglądało na to, że bez względu na to, z  której strony Rędzia się w  to

wgryzał, tropy i  tak się urywały. Wiedział, że nie ma najmniejszych szans

na odnalezienie „karków”, którzy towarzyszyli Sekulskiemu

i  Olehnovichowi podczas porwania Artura. Albo Sekulski przywiózł ich ze

sobą ze Szczecina, albo najął kogoś na miejscu, co było całkiem możliwie,

skoro według Żarskiego miał jakieś kontakty z  chłopcami z  Warszawy lub

okolic. Pomyślał jeszcze o  Sawczuku: skoro wciąż żył, to mogło oznaczać, że

albo boją się tykać policjanta, albo nic nie wie i  tak ma pozostać, o  co

zadbali, obiecując, że spłacą jego dług. Czy to faktycznie zrobią, to już inna

sprawa. Chyba że to była tylko kwestia czasu, co również wydawało się

całkiem prawdopodobne, zważywszy na to, co zrobili Rędzi. Wystarczyło nie

dać Sawczukowi kasy; obiecanych pięćdziesięciu tysięcy, a  „wierzyciele”

zrobią swoje…

Koniec końców Rędzia doszedł do wniosku, że wątek warszawski całej

sprawy wynikał wyłącznie z  tego, że tu właśnie mieszkał Artur, dzięki

któremu dotarli do właściwego celu, czyli Agnieszki.

Poprawił się na kanapie i  jeszcze raz zaczął śledzić koleje swojego

dochodzenia, tym razem od początku, od momentu gdy w zimny styczniowy

poranek pochylał się nad zachlapanym krwią Sekulskim przywiązanym za

szyję do zagłówka fotela swojego ukochanego bmw. Krok po kroku: miejsce

zbrodni na Niemierzyńskiej, rozmowy z Agnieszką, pogrzeb Bejcy, rozmowa

z Żarskim, a potem Dżejsonem…

I wtedy nagle go olśniło.

Stało się to w  chwili, w  której w  swoich rozmyślaniach doszedł do

spotkania z  Marzeną, która naprawdę była Robertem. Przypomniał sobie,

nad czym się zastanawiał, kiedy odgadł, że Marzena jest mężczyzną

i  usiłował dojść, czy chodzi o  seksualne preferencje czy realny problem

tożsamości płciowej. Nie mógł tego rozstrzygnąć jedynie na podstawie jej

wyglądu, bo wygląd, a w zasadzie powierzchowność, była niejako wynikiem,

a  nie istotą zagadnienia. I  o  to właśnie chodziło. O  pozbawienie głębszego

znaczenia i  skupienie się na tej powierzchowności. To zawsze był błąd, ale

w  bezpośrednim przełożeniu na sytuację Rędzi chyba działało to w  drugą

stronę. Tym razem błędem było zbyt dogłębne analizowanie. Od początku za


bardzo skupiał się na tym, przyjąwszy pewne założenie. Z  biegiem czasu

przyzwyczajał się do niego, jakby było prawdziwe, a przecież stanowiło tylko

hipotezę i  to tak naprawdę podaną mu na tacy, a  on ją wziął, bezmyślnie,

tak jak dziecko bierze cukierka od nieznajomego. Wystarczyło stworzyć

pozory, zgrabne i  przekonujące pozory, żeby oszukać każdego. Jego też.

I  Agnieszkę. Sekulskiego i  Sawczuka również. Ale wszystkiego nie dało się

ukryć. Zawsze zostawało coś, wprawdzie schowane jak najgłębiej, ale

istniało. U  Marzeny jeden przypadkowy ruch zdradził tajemnicę, znaną

jedynie tym, którym ona pozwoliła ją poznać. Nie mogli zdradzić jej dalej,

nie narażając się na śmieszność, mimo świadomości, że byli inni, których

może nawet znali osobiście. Tajemniczy właściciel metalicznego głosu dawał

do zrozumienia istnienie grupy, której podlegał. Pieprzonej grupy

trzymającej władzę. A może tylko stworzył pozory? Jak Marzena sztucznym

biustem, makijażem i  ciuchami przekonała wszystkich, że jest kobietą, tak

on przekonał Rędzię i  Agnieszkę, że pracuje dla kogoś, i  o  ile Marzena

miała naprawdę sporo przekonujących atrybutów, tamten nie pokazał

niczego. To były tylko słowa. Słowa, których nie mogli sprawdzić, ale

właśnie na tym to polegało. A  przecież to wcale nie musiała być żadna

grupa. Intryga nie była aż tak skomplikowana, jak sądzili na początku.

Wystarczyło kilku wynajętych ludzi, których kontrolował Bejca. Kiedy

wszyscy zrobili swoje, zostali wyeliminowani: może przez Sekulskiego,

a może przez tego człowieka, który kontrolował Bejcę? Nie: tych ludzi, tylko

właśnie tego człowieka? A  później wystarczyło przeciąć jedną, jedyną już

nić, która tę osobę łączyła z resztą poprzez Bejcę.

Czyli Bejcę…

Nagle wszystko zrobiło się jakby prostsze. Może nie całkiem proste, ale na

pewno o  wiele mniej skomplikowane. Rędzia uśmiechnął się do siebie.

Jakkolwiek głupio by to brzmiało, musiał teraz znaleźć taki odpowiednik

kuśki. Drobiazg. Dobrze ukryty, ale taki, którego nigdy nie da się porządnie

ukryć, bo wystarczy dobrze się przyjrzeć i  pomyśleć, a  wychodzi na jaw

i  wręcz kole w  oko. I  jak Marzena odchyleniem się zbyt mocno do tyłu

nieświadomie odkryła przed komisarzem swoją tajemnicę, tak tamten

człowiek musiał w końcu pokazać swoją. Na to, że zrobi to nieświadomie jak

Marzena, Rędzia nie mógł liczyć. Musiał więc go jakoś sprowokować.

W  tej samej chwili zdecydował, że czas wracać do Szczecina. Dochodziła

dwudziesta. Postanowił zdrzemnąć się trochę i  jeszcze przed północą

wyruszyć w drogę.
Nie mógł powiedzieć, że przyjazd do Warszawy nic mu nie dał, bo owszem,

dał. Nie zdobył może jakichś kluczowych informacji, ale te, które uzyskał,

pozwalały mu sądzić, że zrobił spory krok naprzód. Teraz musiał zrobić

następne, i to jak najszybciej.


36
 

Rędzia spotkał się z  Jarkiem w  parku Brodowskim. Spacerowali z  rękami

w  kieszeniach ścieżką w  pobliżu stawu, patrząc na taflę lodu pokrytą

resztkami śniegu i  nieregularnymi ciemnymi plamami niezamarzniętych

miejsc. Powietrze było mało przejrzyste od wilgoci i  dymu z  kominów,

oblepiających wszystko i wszystkich.

– Co teraz? – zapytał Berdak.

Rędzia pociągnął nosem, potarł go, zrobił wydech, żeby ogrzać śluzówkę,

i nasunął wyżej bawełniany komin.

–  Kiedyś, jak byłem gówniarzem, spędzałem jedne wakacje z  kolegą na

wsi – powiedział. – U  jego dziadków. Pewnego dnia nudziliśmy się i  z  tych

nudów podpaliliśmy stóg siana. Na szczęście nie było pożaru, ale nawet nie

o  to chodzi. Kiedy to siano zaczęło się palić, zobaczyliśmy, jak spod niego

uciekają myszy polne. Były ich dziesiątki. Ale to był widok. I  teraz chcę

zrobić coś podobnego. Chcę podpalić stóg siana i  patrzeć, jak czmychają

myszy. Któraś z nich jest bardzo niedobrą myszą, Jarek. Tą, której szukam.

– Mówiłeś wcześniej coś o grupie?

– Tak, tak mówiłem. Ale doszedłem do wniosku, że to niekoniecznie musi

być grupa. To znaczy na pewno brało w  tym udział kilka osób, ale to nie

jakiś pieprzony syndykat zbrodni, tylko łebski gość, który dobrał sobie kilku

współpracowników. Tak uważam. Pewności nie mam, dlatego chcę zobaczyć,

co się stanie, kiedy podpalę ten stóg. Tylko że z  oczywistych względów nie

będę mógł się temu potem przyglądać. Dlatego zrobisz to ty, dobra?

– Jasne. A jakieś szczegóły?

–  Napiszę anonim, że zmarły rzekomo funkcjonariusz policji ukrywa się

w  pustostanie na Mickiewicza, naprzeciwko budynku uniwersytetu. Wiesz,

tam przy skrzyżowaniu z Waryńskiego jest ten niedokończony dom.

– Kojarzę.

–  Wyślę go jeszcze dziś, dotrze jutro i  podejrzewam, że około południa

zacznie się ruch. Będziesz musiał spędzić trochę czasu gdzieś w  pobliżu.

Weź na jutro wolne. Powiedz, że ci dziecko zachorowało, że masz chyba

covid, cokolwiek, żebyś tylko dostał wolny dzień.

– Przecież ja nie mam dzieci…


– Wiem, przecież covida też nie masz… Załatwię ci auto, bardzo wygodne

i dyskretne, da się z niego filować bez ryzyka odkrycia.

– Skąd uciekinier ma auto? – zdziwił się Berdak.

– Grunt to dobra organizacja.

– Ale skąd?

– Jarek, nie wnikaj, mówiłem ci: im mniej wiesz i tak dalej…

– Sprawdzę tablice.

–  Nic ci to nie da. Auto jest czyste. Podjadę nim rano do ciebie, a  ty już

sam pojedziesz na miejsce. Zainstaluj się gdzieś w  pobliżu i  obserwuj, czy

nie pojawił się na akcji ktoś, kogo nie powinno tam być, czy wydarzy się coś

niezwykłego i tak dalej. Może nagraj mi to komórką?

– Nie ma sprawy. Sądzisz, że coś z tego wyjdzie?

–  Nie wiem. To wciąż macanie, ale już nie na ślepo, tak jak na samym

początku. Teraz coś już wiadomo, przynajmniej tak mi się wydaje.

Zobaczymy, Jarecki. Jutro się okaże…


37
 

Jarek Berdak rozparty na tylnej kanapie srebrnego busa i  ukryty za

przyciemnianymi szybami czekał, aż coś się wydarzy. Budynek, na który

gapił się jak sroka w  gnat od kilku godzin z  przerwami na zerknięcie

w  telefon i  na krótkie wycieczki na stronę, był w  stanie surowym

zamkniętym. Miał dach i  okna, ale był nieocieplony i  wyglądało na to, że

z  powodu samowoli budowlanej prace nie posuną się już nigdy naprzód.

Wielorodzinny budynek mieszkalny stał opuszczony, niszczejąc tak od kilku

lat.

Berdak zaparkował na Waryńskiego, niedaleko charakterystycznego

budynku dawnej Kasy Oszczędnościowej. Miał ze sobą lornetkę, butelkę

z  wodą, „słonycze”, czyli słone paluszki i  chipsy, oraz coraz mniej zapału.

Zbliżał się wieczór, fizjologia nieubłaganie dawała o  sobie znać, a  tu ani

widu, ani słychu jakichkolwiek służb. Panował normalny ruch, nie widział

żadnych podejrzanych ludzi czy samochodów świadczących o tym, że zaczęła

się obserwacja miejsca. Nie miał pojęcia, czy akcja będzie tak dyskretna, że

nikt się nawet nie zorientuje, że ją przeprowadzono, czy wręcz przeciwnie,

będzie to nalot dywanowy na bombach i z użyciem husarii.

Wcześniej, po siedemnastej, zadzwonił Rędzia.

– Jak tam? – zapytał. – Ciągle nic?

– Ano nic. – Jarek westchnął.

–  Nie rozumiem – warknął komisarz. – Co jest grane? Nawet żadnych

„cieni”?

Podejrzewali, że zanim nastąpi wejście, okolicę spenetruje kilku

wywiadowców, ale widać przygotowujący akcję nie chcieli ryzykować.

Rędzia znał ich prawie wszystkich, choćby z widzenia.

–  Nie – odparł Berdak. – Specjalnie wypatrywałem. Tylko kilku

pijaczków, wyglądający jak płetwonurek biegacz, który chyba skręcił tam za

potrzebą i parę dzieciaków.

–  À propos, jak sobie radzisz z  potrzebami? Sorry, nie sądziłem, że to tak

długo potrwa. Byłem przekonany, że to będzie ekspres… Może list nie

dotarł?
–  Dotarł. Gerth mi napisał wiadomość. Czekali na ruch prokuratury. Tak

to jest, kiedy zamiast działać, próbujesz coś ustalać z  panami w  gajerkach

i  krawatach. – Berdak nie przepadał za prokuratorami. – Obstrukcja. Sam

widzisz, jaki jest efekt. A jak sobie radzę? Dwa razy byłem na uczelni, a raz

wpuścili mnie do siedziby PiS-u i to tylko dlatego, że miałem już chyba żółte

oczy. Jeśli zostanę tu dłużej, to z  grubszymi rzeczami skoczę na działki na

Twardowskiego. Bo rozumiem, że siedzę tu do skutku?

– Będę wdzięczny…

–  Mogłem wziąć pieluchę. – Berdak miał chorego na alzheimera teścia,

którego często pielęgnowali na zmianę z żoną.

– Nie przywiozę ci.

– No raczej.

– Zadzwoń do Hanki.

– Oficjalnie jestem w robocie. A w robocie oficjalnie jestem w domu…

–  Jak z  tym profesorem, który miał i  żonę, i  kochankę. Żona myślała, że

jest u kochanki, kochanka, że u żony, a on spokojnie tup, tup, do biblioteki.

–  Szczęśliwy człowiek. – Berdak westchnął. – No nic, puszczę ci esa, jak

się zacznie.

–  Dobra. Oby jak najszybciej. Może to błąd, ale dużo sobie po tym

obiecuję…

– Masz rację – stwierdził Berdak. – To błąd. Na razie.

Odłożył telefon na siedzenie, z troską zerkając na symbol baterii. Była już

w  połowie rozładowana, więc przełączył komórkę na tryb oszczędny

i  postanowił nie tykać przez jakiś czas internetu. A  potem poprawił się na

kanapie i znów wbił wzrok w pomarańczowe straszydło.

Noc minęła spokojnie. Jarek przysypiał co jakiś czas, dwa razy rozmawiał

z  Rędzią, ustalając w  końcu około drugiej, że jeśli nic nie wydarzy się do

siódmej, Berdak wróci do domu, weźmie prysznic i pojedzie do roboty.

Zdarzyło się o  szóstej. Jarek podejrzewał, że jeśli komuś w  prokuraturze

minie wreszcie to zatwardzenie, to o  tej właśnie porze zaczną, dlatego

czuwał od piątej trzydzieści, zmarznięty jak cholera. Gdyby nie koce, które

były w  busie, konsekwencją przysługi, którą wyświadczał kumplowi, byłoby

pewnie zapalenie płuc. Kiedy między nagimi koronami drzew zobaczył

niebieskie błyski zbliżające się od strony Wiaduktu Akademickiego,

przygotował komórkę, modląc się, żeby bateria nie padła zbyt szybko.

Włączył nagrywanie i  przyłożył ją do szyby, którą wcześniej przetarł

starannie z pary.
Nagle do błysków dołączyły jęki syren i  wszystko wskazywało na to, że

zwyciężyła opcja nalotu i ataku husarii.


38
 

Rędzia z Berdakiem siedzieli w busie, niemal stykając się głowami.

–  Puść jeszcze raz – poprosił komisarz i  Jarek dotknął białego trójkącika

na wyświetlaczu.

Obraz drgnął, pojazdy i  ludzie zaczęli się poruszać i  Rędzia znów wbił

wzrok w telefon Berdaka.

Było ciemno, błyski kogutów barwiących wszystko na zimne odcienie

błękitu w  rozedrganym, pozbawionym regularnego rytmu pulsowaniu nie

pomagały w  odbiorze. Kamera w  telefonie Jarka nie poradziła sobie w  tak

nietypowych warunkach, ale trudno było się na nią wściekać.

–  Kurwa, jak na imprezie techno – sarknął komisarz, gryząc paznokieć

i  żałując koszmarnie, że nie załatwił Berdakowi jakiegoś porządnego

sprzętu.

– Poszedłbym… – mruknął Berdak.

Na filmie widać było właśnie, jak kontrterroryści wysypują się z  dwóch

furgonetek i  z  bronią gotową do strzału otaczają budynek, a  przynajmniej

starają się to zrobić, co było dość trudne, zważywszy na jego długość.

– Dobra, „czarnych” i tak nie rozpoznamy, bo są zamaskowani – stwierdził

Rędzia.

– Myślisz, że któryś z nich… – Berdak zawiesił głos.

– Nie mam pojęcia, może któryś też został przekonany do współpracy i ma

być lekko nerwowy, kiedy się na mnie natknie? Rozumiesz; za szybko mu

palec drgnie? – Rędzia wskazał nagle palcem jakąś postać. – Ten to kto?

Kojarzysz? Ledwo go widać…

– Ja widziałem lepiej. Typ jest z BSW. Miciak, na imię ma jakoś dziwnie,

Bogusz chyba.

– Znasz go?

– Nie osobiście, ale Robert, bratanek mojej Hanki, studiował prawo z jego

synem, zgadaliśmy się kiedyś przypadkiem o nim.

– Okej, akurat jego obecność jest jak najbardziej na miejscu…

Patrzyli dalej, przez chwilę nic się nie działo, tylko te cholerne błyski

wciąż waliły po oczach. Nagle pojawiły się kolejne: tym razem białe, które

rozjaśniły na ułamki sekund kilka czarnych kwadratów okien.


– Na bogato… – Rędzia westchnął.

–  No, bawią się chłopaki hucznie – potwierdził Berdak sarkastycznie. –

Jeśli w środku był jakiś bezdomny, to zapamięta ten wieczór do końca życia.

Jeśli go przeżyje…

Przez kilka kolejnych minut nic się nie działo, a potem jeden z „czarnych”

przeszedł przez ulicę i  podszedł do zaparkowanego pod sklepem

spożywczym cywilnego samochodu.

–  Jeest, nasz ogar, naczelny pies gończy Rzeczypospolitej. – Berdak

roześmiał się.

– Budrycki? – Rędzi jakoś nie było do śmiechu.

– Tak.

– Na pewno?

–  Na pewno, zerkałem przez lornetkę. Zobacz, jak na safari. Kojarzysz

tych bogatych zjebów, którzy płacą kupę hajsu za wyprawę do Afryki

i  prawo odstrzelenia lwa albo słonia, jadą tam wyekwipowani

w  ekstrasprzęt, potem lokalsi wiozą ich na miejsce, naganiacze

podprowadzają im zwierzynę pod nos, a  oni tylko celują i  naciskają spust,

i wszyscy są szczęśliwi, jak przy okazji nie trafią kogoś postronnego. Potem

taki wrzuca na fejsa swoje zdjęcie, na którym stoi z  nogą na głowie

martwego zwierzaka, dumny, jakby kurwa ocalił świat albo dokonał innego

bohaterskiego czynu, i jest na nim oczywiście sam. – Wskazał Budryckiego.

– Ten gość jest trochę jak oni, co? Też przyjechał sobie i  czeka, aż mu cię

przyprowadzą, a zamiast wrzucać fotę na fejsa, wystąpi w telewizji i powie,

jak się napracował.

– Z tego, co słyszałem, on akurat sporo pracuje?

Berdak spojrzał na Rędzię krzywo.

– Słyszę w twoim głosie podziw. I to nie jest normalne, Tomek.

– Jestem po prostu obiektywny, Jarecki.

–  Jak chcesz, ja tam wiem swoje. Gerth pisał, że ściągali go z  urlopu,

wyobrażasz sobie? Ryzykowali, że podejrzany im spierdzieli, i  czekali, aż

pan prokurator łaskawie stawi się w pracy.

–  To nie do końca tak, Jarek. Pamiętaj, że nie jestem oficjalnie

poszukiwany. Pełno jest też świrów, foliarzy i  szurów, którzy lubią narobić

trochę hałasu i  pławić się potem w  samozadowoleniu. I  choćby z  tych

powodów mogli to potraktować luźniej. No i  przede wszystkim, to on jest

gospodarzem tego śledztwa. Taka prawda.

– Obiektywna prawda komisarza Rędzi?


– Jeśli tak wolisz. – Komisarz wzruszył ramionami.

– Tommy Lee Jones niczego nie traktuje luźno.

– Był na urlopie.

– Jezu, ty chcesz, żeby on cię dorwał? – Berdak podniósł lekko głos.

Rędzia spojrzał na niego zdziwiony.

–  Nie, Jarek. Powtarzam ci: staram się być obiektywny. Nie mogę go nie

doceniać…

– A przeceniać?

– To już bezpieczniejsze.

– Dobra, nie będę się z tobą kłócił, to twój wróg, a ty jesteś dorosły. Jakie

wnioski? – Podniósł telefon; film nie zarejestrował nic ciekawego, akcja

skończyła się równie nagle i niespodziewanie, jak się zaczęła.

Rędzia zapatrzył się w szybę.

–  Nie wiem. Wszystko wyglądało normalnie. Nie pojawił się tam nikt,

kogo obecność byłaby dziwna. Wiesz, jakaś szycha albo przypadkowy

nieznajomy, któremu ktoś zezwolił na udział w  tej imprezie. – Przeniósł

wzrok na Jarka. – Być może to był chybiony strzał, z  tym też trzeba się

liczyć.

– Miałeś wielkie nadzieje, pamiętasz?

–  Owszem. Właśnie umarły, ale się nie poddaję. Wpadłem jeszcze na coś,

co trzeba sprawdzić. I tym razem muszę poprosić o pomoc kogoś innego.

– Sekciarza?

Rędzia się roześmiał.

– Tyle w tobie tolerancji i miłości do bliźniego, młody człowieku… To tylko

zwykły prawnik.

–  Nie ufam mu. – Berdak powiercił się przez chwilę, jakby przeszkadzało

mu coś w  siedzisku. – Po prostu nie ufam typowi. To u  mnie organiczne

i nic z tym nie zrobię.

– Nie o niego mi chodzi – uspokoił go Rędzia.

– A o kogo? – Oczy Berdaka błysnęły ciekawością.

–  Czas się ujawnić kolejnej osobie. – Komisarz uśmiechnął się. – Dziwne

uczucie. Trochę jakbym zmartwychwstawał, co?


39
 

Prokurator Agnieszka Rybarczyk wychodziła właśnie z  budynku

prokuratury, kiedy zaczepił ją pan Władziu, pełniący funkcję połączonych

służb dozoru i porządkowych.

– Pani Agnieszko, mam coś dla pani! – zawołał ze swojego stanowiska.

Podeszła do niego zaskoczona.

– Ktoś to dla pani zostawił przed południem. – Podał jej szarą, papierową

kopertę.

Wzięła ją od niego, machinalnie skinęła głową i wyszła na zewnątrz przed

budynek. Tam przystanęła przy murku, otworzyła kopertę i  lekko się

zdziwiła, kiedy zobaczyła w  niej telefon. Po chwili tknęło ją złe przeczucie.

Do wyświetlacza przylepiona była maleńka, jaskrawożółta karteczka

z  dziewięciocyfrowym numerem. Wzięła telefon do ręki i  odruchowo się

rozejrzała. Potem zawiesiła torebkę na ramieniu i uaktywniła komórkę. Nie

musiała jej odblokowywać, od razu pojawiła się systemowa tapeta z godziną

i datą. Niezdecydowanie wbiła cyfry w telefon i kliknęła symbol połączenia,

a  potem przyłożyła go do ucha, czując, jak trzepocze jej serce. Kiedy

usłyszała głos osoby, która odebrała, wybuchnęła płaczem.

– Agnieszka, spokojnie, tak? – poprosił Rędzia. – Już wszystko dobrze…

Opuściła telefon i  usiadła na murku, bo poczuła, że nogi odmawiają jej

posłuszeństwa. Bała się, że upadnie, kiedy ugną się pod nią w  reakcji na

głos Tomka.

– Aga… – Nie słyszała, tylko wolną ręką ocierała łzy.

–  Jezu, Tomek, co ty narobiłeś? – jęknęła, kiedy była już w  stanie

rozmawiać.

– Będąc na moim miejscu, widziałabyś jakieś inne wyjście?

– I co teraz? Przecież on w końcu cię znajdzie…

– Mówisz o Tommym Lee Jonesie?

– Tak, o Krystianie.

– Znasz go?

– Znam. Mieliśmy ze sobą do czynienia w przeszłości.

– To wszystko prawda, co o nim mówią?

– Owszem.
Rędzia przez chwilę poczuł się niewyraźnie.

–  Nie mogłem cię w  to włączyć, rozumiesz? – powiedział. – Przepraszam,

ale musiałem zachować absolutną tajemnicę. Skoro wrobili w  morderstwo

tylko mnie, a  na to wtedy wyglądało, to nie miałem innego wyjścia, jak

odciąć cię od tego. Nikt nie wiedział. Nikt. Potem musiałem komuś

powiedzieć, bo jednak sam niczego bym nie zdziałał.

– A teraz jak to wygląda?

– Mam na myśli to, że ciebie zostawili w spokoju…

Opowiedziała mu o telefonie, który dostała po jego zniknięciu.

– We względnym spokoju – skomentował Rędzia, kiedy skończyła.

– Tomek, czy… Czy ty mnie podejrzewałeś? – zapytała cicho.

– Miewałem momenty zwątpienia – przyznał komisarz po chwili.

Wiedział, że ona i tak była tego pewna. I nic dziwnego.

– Czyli tak…

–  Podejrzewałem wszystkich, Aga. W  pewnej chwili ogarnęło mnie takie

zwątpienie, że podejrzewałem nawet siebie…

– Głupi jesteś… – mruknęła przez łzy.

–  Trochę żartuję, ale tylko trochę. Zobacz, do czego nas doprowadzili. To

zarządzanie przez strach, rozumiesz? Sianie wątpliwości, skłócanie. Sama

przed chwilą mówiłaś, co sugerowali ci na mój temat. Że nie byłem szczery

wobec ciebie. Przecież to typowe techniki kontroli całych społeczeństw, które

pięknie przekładają się na manipulację jednostkami. Stąd wzięły się

sposoby przesłuchań. Każdy, kto czyta kryminały, to wie. Ale teoria to

jedno, a  praktyka to coś zupełnie innego, Agnieszka. Ilu z  nas jest

przekonanych, że w razie zagrożenia pierwszy rzuci się komuś na ratunek?

A kiedy przychodzi co do czego, stoją jak słupy sparaliżowani strachem. Nie

wiemy, na ile nas stać, dopóki nas nie sprawdzą, Aga. I  nie ma w  tym nic

złego, jesteśmy, jacy jesteśmy, i  nie zmienimy tego. A  oni to wykorzystali.

Matczyną troskę o dziecko. Poczucie odpowiedzialności za rodzinę.

– Gdzie jesteś?

–  W  bezpiecznym miejscu. Dowiedziałem się już trochę więcej. Nie wiem

jeszcze wszystkiego, ale chyba jestem blisko…

– Powiesz mi?

–  Nie. – Głos Rędzi był zdecydowany. – Nie, Agnieszka. Powiem ci tylko,

że widziałem się z Arturem.

–  Co!? – prawie krzyknęła i  przez chwilę zabrakło jej tchu. – Żartujesz?

Wciągnąłeś go w to?
– Nie ja. Działam w drugą stronę. Ja was z tego wyciągam. Właściwie nas

wszystkich.

– Przepraszam – zreflektowała się. – I… I jak?

– To było bardzo miłe spotkanie. Posłuchaj… Nie ma sensu przeciągać tej

rozmowy, nadrobimy to już niedługo, przynajmniej taką mam nadzieję.

Dzwonię z  dwóch powodów. Po pierwsze, żeby zapytać, czy masz jakieś

miejsce, w  którym moglibyście się z  Arturem zaszyć na tydzień, dwa?

Takie, o którym nikt nie wie?

– Mogę się zaszyć gdziekolwiek. Podziemie hotelowe kwitnie…

Wiedział, co ma na myśli: mimo wynikających z obostrzeń pandemicznych

ograniczeń w  przyjmowaniu gości, hotele i  pensjonaty radziły sobie, jak

tylko mogły.

–  Chodzi o  to, żebyś nie musiała szukać czegoś przez internet albo pytać

znajomych, rozumiesz? Bez śladu, Aga.

– Może mam… – powiedziała po zastanowieniu.

– Nie mów mi tego, okej? Kiedy dam ci sygnał na ten telefon, natychmiast

tam się zaszyjesz razem z  Arturem. Pojedziesz do niego, wyciągniesz go

z  pracy, z  domu, nawet z  toalety i  wyjedziecie razem w  to miejsce,

rozumiesz? Dosłownie minutę po tym, jak zadzwonię, ruszasz do Warszawy.

– Co chcesz zrobić?

–  Już zrobiłem. Szum. Teraz zrobię jeszcze większy. Teraz to ja będę

manipulował.

–  Boże, jak ja lubię, kiedy faceci są tak pewni siebie… – Agnieszka

westchnęła. – Nie chciałabym, żebyś popełnił jakiś błąd.

– Już mi to kiedyś mówiłaś. Być może już go popełniłem.

– Jaki i kiedy? – zaniepokoiła się.

– Może powinienem być pewny siebie dużo wcześniej niż teraz?

Milczeli oboje przez chwilę.

–  Dobra, teraz sprawa numer dwa – powiedział Rędzia. – Sekulski był

jakiś czas temu w  kręgu zainteresowania organów ścigania w  sprawie

jakiegoś zabójstwa. Nie wiem do końca, o  co chodziło, ale trzeba by to

sprawdzić i zorientować się, kto jeszcze był w to zamieszany.

– Po co?

–  Myślę, że to może mieć związek. Chodzi o  zwerbowanie Bejcy do tej

roboty. Facet o niezłej pozycji finansowej zaczyna bawić się w jakieś brudne

sprawy. Brakowało mu w  życiu adrenaliny czy po prostu nie miał wyjścia?


Sprawdzenie tego może być trochę ryzykowne, ale bez tego nie ruszymy

dalej. Zaryzykujesz?

– Tak – powiedziała zdecydowanie.

– Kiedy możesz to sprawdzić?

– Właśnie wyszłam z pracy, ale mogę wrócić.

– Zrób to – poprosił. – Im szybciej, tym lepiej.

– Dobrze, zadzwonię, gdy tylko coś znajdę.

– Czekam.

– Tomek? – rzuciła jeszcze, kierowana jakimś impulsem.

– Tak?

– Ja… Brakowało mi ciebie…

Zapadła niezręczna cisza. Rędzia nie wiedział, co Agnieszka ma dokładnie

na myśli, ona też to sobie uświadomiła.

– Pogadamy później – powiedział łagodnie. – Sprawdź i zadzwoń. Pa.

Rozłączyła się. Zawróciła na pięcie i  z  powrotem poszła do pracy. Przy

biurku włączyła komputer, zalogowała się do systemu informatycznego

prokuratury i  zaczęła poszukiwania. Kilkanaście minut później miała już

efekty. Faktycznie, w  dwa tysiące dziewiętnastym roku Ryszard Sekulski

był podejrzanym w  sprawie o  zabójstwo niejakiego Roberta Żeglińskiego,

zastosowano nawet wobec niego areszt tymczasowy. Został uwolniony od

zarzutów, kiedy okazało się, że zbrodni dokonał ktoś inny. Sekulski był

nawet świadkiem w tej sprawie, która ostatecznie zakończyła się skazaniem

dwudziestopięcioletniego mieszkańca Szczecina, Adriana Brejzy.

Zadzwoniła do Tomka.

– Hej. I jak? – zapytał.

Powiedziała mu, co znalazła.

–  Dobrze, a  czy możesz wymienić mi wszystkie nazwiska osób

zaangażowanych w  sprawę na każdym etapie: od postępowania

przygotowawczego do procesu, i  to z  obu stron – policjanci, podejrzani,

świadkowie, obrońca. Cokolwiek, co masz w aktach?

– Tak.

Przeglądając informacje i  skany dokumentów, zaczęła wymieniać mu

nazwiska, które w nich znalazła.

–  Czekaj – przerwał jej po chwili. – Jeszcze raz, jak powiedziałaś?

Obrońca tego Brejzy?

– Szabiełło. Obrońcą był mecenas Szabiełło. A co?

Rędzia zamknął oczy. Coś mu mówiło to nazwisko.


– Nie, nic – mruknął. – Dobra, lećmy dalej.

Słuchał Agnieszki wymieniającej kolejne osoby, które przewinęły się przez

sprawę Sekulskiego i wtedy go olśniło.

– Stop – powiedział nagle. – Ja już chyba wiem…

– Kto? – wydusiła.

–  Nie powiem ci. Nie chcę, żebyś zachowywała się inaczej, kiedy

przypadkiem się spotkacie, a  może tak być. Dlatego wyjeżdżajcie, Aga.

Natychmiast, tak jak ustaliliśmy. I zadzwoń za tydzień.

– Pod ten numer?

–  Lepiej do Jarka, bo ten może być nieaktualny. Podejrzewam, że za

tydzień będzie już po wszystkim…


40
 

Rędzia podjechał wieczorem do Berdaka i  ściągnął go na dół esemesem.

Kiedy Jarek wyszedł przed blok, mignął światłami, żeby zwrócić jego

uwagę. Reflektory na ułamek sekundy wyłowiły z  ciemności tysiące

sznurów wody, które składały się na ulewny deszcz. Po chwili Jarek,

strzepując krople z włosów, mościł się na siedzeniu obok komisarza.

–  Nie polubiliśmy się z  tym autem – stwierdził cierpko. – Miałem

odleżyny po tej spędzonej w nim nocy.

–  Ja spędziłem w  nim ich kilka i  nie narzekam. Dobra, słuchaj, sprawa

jest taka: sprawdź mi proszę Artura Rybarczyka, Michała Uhliga, Marcina

Skowrońskiego i  Alaksandra Olehnovicha. Te cztery nazwiska, wyślę ci je

zaraz esem. Żebyś się nie zdziwił: żyje tylko ten pierwszy, a  ten ostatni to

z pochodzenia Białorusin, ale z polskim obywatelstwem.

– I co?

– I nic. Wrzuć to na bęben i już. O resztę się nie martw.

– I to wszystko?

– Na razie tak. Tym razem się nie zawiodę.

– Znowu zaczynasz? Powiedz, ty lubisz się umartwiać?

– Nie robię niczego innego od paru tygodni.

– Jaki jest tego cel? Tego sprawdzenia?

–  To podpucha. Ktoś ma się na nią nabrać. Ta mysz spod stogu. Pożar

trochę przygasł i trzeba tam trochę dmuchnąć, żeby znów się hajcowało.

– I co będzie potem?

– Potem przyjdzie i znajdzie mnie.

– Jakim cudem?

– Ktoś go do mnie przyprowadzi.

– Kto?

– Mam nadzieję, że to będziesz ty.

–  C… Co? Tomek, odosobnienie ci nie służy, przecież ja nawet nie wiem,

gdzie się ukrywasz! Czy ty mnie, kurwa, podejrzewasz? To już zalatuje

paranoją. To ja ci pomagam, a ty…

– Jarek. – Rędzia poniósł dłoń. – Spokojnie, nie podejrzewam cię, nie o to

chodzi… Ty jesteś tylko przynętą.


Berdak opadł na fotel. Patrzył przez chwilę na ciężkie krople rozbijające

się o  przednią szybę. Jej dół był zaparowany, ale szary nalot pełznął już

w górę. To samo działo się na bocznych szybach.

– Nie zapytałeś, czy się zgadzam być przynętą – burknął.

–  Zgodziłeś się mi pomóc. Myślałeś, że będziesz siedział w  internecie

i sprawdzał mi rzeczy w Wikipedii?

– Żartowałem, chłopie. Zdziadziałeś w tej norze.

–  Aha, to pośmieję się potem. Posłuchaj, będę też w  miarę szybko

potrzebował kilku rzeczy, nie wiem, jak to załatwisz, jakby co dam ci kasę…

– Jakich rzeczy?

Rędzia mu powiedział. Jarek był trochę zdziwiony, ale nie widział

problemu, co Rędzię ucieszyło. On by widział na jego miejscu.

– Przywieziesz mi to? – zapytał.

– Jasne. A nie spotkamy się tu?

– Nie, musisz przywieźć to do mnie. O to właśnie chodzi.

– Czyli gdzie?

– Tam gdzie się ukrywam.

– Jezu, jak ja cię czasem nie cierpię… Czyli?

– Do Załomia.

Twarz Jarka się wydłużyła.

– Chyba nie chcesz powiedzieć…

–  To właśnie chcę powiedzieć. – Rędzia uśmiechnął się szeroko. –

Dokładnie tam.

– Ale… Ale ty nie wstąpiłeś do tej cholernej sekty?

–  Jarecki, nie da się wstąpić do czegoś, co nie istnieje. Tam mam tylko

metę, Laube mi pozwolił. Spakuj to wszystko tak, żeby nie było widać, co to

jest, i przywieź mi, dobra? Jak najszybciej się da. Najlepiej wieczorem. I nie

spiesz się, jadąc tam. Powoli i  spokojnie, choć też bez przesady. Nie możesz

wzbudzać żadnych podejrzeń. Żadnych, Jarek.

Berdak pokiwał głową i rozejrzał się po wnętrzu samochodu.

– Furę też ci pożycza? – zapytał z chytrym uśmiechem.

– Tak.

Berdak ze zdumienia otworzył usta.

– Pieprzysz… – wydukał.

–  Ale nie merca. – Rędzia roześmiał się. – Czasem muszę coś załatwić na

zewnątrz i  wtedy daje mi busa. Właśnie tego. Należał do wspólnoty

Gajdamowicza.
Jarek, nie patrząc na Rędzię, w zamyśleniu pokiwał głową.

– Myślałem, że cię znam, ale przez ostatnie kilka tygodni zadziwiłeś mnie

tyle razy, że zwątpiłem. – Sięgnął do klamki. – Z  Bogiem, bracie Tomaszu.

Zadzwonię, jak tylko zorganizuję sprzęt.

–  Tylko pamiętaj, żeby to spakować jakoś sensownie. Nie chcę, żeby ktoś

zobaczył, co tam targasz.

– Kto na tym zadupiu może cokolwiek zobaczyć? Jeże?

–  Jeże jeszcze śpią. A  ludzie nie. Ludzie lubią wypatrywać i  wtykać

nochale w nie swoje sprawy.

Chwilę później Rędzia patrzył, jak Berdak truchta przez ścianę zimnego

deszczu w  kierunku swojego bloku. Nie tylko on w  niego zwątpił. Rędzia

wiedział, że się zmienił, że nie jest już tym samym człowiekiem, którym był

jeszcze miesiąc czy dwa temu. Powoli zaczynał się przyzwyczajać do myśli,

która wciąż jeszcze była nadzieją, ale już nie płonną, że wkrótce wszystko

się skończy. Pozostawało jednak pytanie, które od jakiegoś czasu chodziło

mu po głowie. Jak jego życie będzie wyglądać potem? Czy jest w  ogóle

możliwe, żeby wszystko wróciło do normy? W  pracy, w  domu… Szczerze

w  to wątpił. Był wręcz pewien, że nie. Ta sprawa go przeczołgała,

naznaczyła piętnem, którego nie da się zmyć już nigdy. Wycisnęła je nie

tylko w  jego psychice, ale również w  psychice innych. I  nie chodziło

o Berdaka czy nawet o Agnieszkę.

Najbardziej marzył o  powrocie do domu, ale bał się tej chwili jak cholera.

Mroziła go świadomość, że będzie musiał stanąć przed Bożeną, Patrykiem

i Piotrkiem i coś im powiedzieć. Wytłumaczyć się. Wyjaśnić.

I nie miał pojęcia jak.


41
 

Następnego dnia zaświeciło słońce. Było dla Rędzi jak dobra wróżba, i kiedy

w okolicach południa w Załomiu pojawił się Laube, komisarz zaproponował

mu krótki spacer po ogrodzie na tyłach domu. Wyszli tylnymi drzwiami

i  przechadzali się powoli ścieżką, która przypominała spacerniak na

więziennym dziedzińcu. Ale cudowne słońce przyjemnie grzało w  twarz

i  Rędzia wystawiał ją do niego, głodny światła, świeżego powietrza

i swobody.

– Mam prośbę, żeby nie pojawiał się pan tutaj przez kilka dni – powiedział

do Laubego i widząc jego minę, dodał: – Wiem, jak to brzmi, ale chodzi o to,

że powoli zbliżam się do końca. Myślę, że w  tym czasie wszystko się

rozstrzygnie.

–  Oczywiście. – Laube uśmiechnął się lekko. – Bardzo się cieszę. Jako

troskliwy opiekun tego budynku chciałbym jednak zapytać, czy w  związku

z  tym zakończeniem jakoś ucierpi? Mówię o  jakimś spektakularnym

zakończeniu, na przykład z  użyciem materiałów pirotechnicznych, co już

miało tu kiedyś miejsce?

–  Absolutnie nie, to wykluczone. Spodziewam się raczej cichego końca.

W  tej sprawie nikomu nie zależy na rozgłosie, a  już najmniej ludziom,

którzy za tym stoją.

–  Rozumiem. – Adwokat obrzucił komisarza cieplejszym spojrzeniem. –

Pewnie już nie może się pan doczekać, aż wróci do rodziny i  spotka się

z synem?

Rędzia już chciał energicznie pokiwać głową, kiedy poczuł, jak kark mu

sztywnieje, a  twarz tężeje w  grymasie zaskoczenia. Przystanął nagle w  pół

kroku i  patrzył na plecy Laubego, który tego nie zauważył i  dreptał dalej

przed siebie.

– Chciałbym pana o coś zapytać, panie mecenasie – powiedział cicho.

Laube odwrócił się zaskoczony; szkła okularów błysnęły zielonkawo.

Komisarz widział, że zorientował się, co przed chwilą powiedział, i  próbuje

zachować pokerową twarz, ale było już za późno. Zrobił coś, czego się przy

zielonym stoliku nie robi: przypadkiem pokazał karty. Przegrał

w najgłupszy możliwy sposób. Przez nieostrożność.


Rędzia doskoczył do niego, chwycił za rękę, wykręcił ją i rzucił Laubego na

śnieg. Klęknął obok niego. Jedno kolano przyciskało jego kark, ale niezbyt

mocno: Rędzia nie chciał go uszkadzać. Chciał porozmawiać.

– Co pan robi, na miłość boską!? – wycharczał mecenas.

–  Ogarnęły mnie nagłe wątpliwości co do pańskich intencji – oznajmił

Rędzia, pochylając się i  patrząc mu prosto w  oczy. – O  moim nieślubnym

synu wie tylko on sam, jego matka, czyli prokurator Rybarczyk, Jarek

Berdak oraz człowiek, który mnie wrobił. Nie jest pan ani moim synem, ani

Agnieszką, ani Jarkiem. Zostaje jedna możliwość. Wytłumaczy mi pan to?

Poluzował ucisk, żeby Laube mógł powiedzieć coś w  zrozumiały sposób.

Prawnik prychnął, wypluwając bryłki zmieszanego z  ziemią śniegu

i  zamrugał powiekami zasłaniającymi lekko wyłupiaste oczy jak przesłona

w  aparacie robiącym serię zdjęć, jedno po drugim. Okulary spadły i  leżały

gdzieś zakopane w mokrym śniegu.

– Proszę, panie komisarzu, żeby pan nie wyciągał pochopnych wniosków –

wysapał mecenas. – Kiedy rozmawiał pan z  kolegą w  moim samochodzie,

cały czas działała kamerka. Jako prawnik, osoba zaangażowana w  pomoc

panu i  człowiek po prostu ciekawski, nie mogłem sobie odmówić

odsłuchania, o czym mówiliście. Liczyłem na jakieś szczegóły, które pozwolą

mi lepiej zrozumieć sprawę, a  o  których pan zapomniał mi powiedzieć, lub

które pominął z  jakichś względów celowo. Można powiedzieć, że

z  premedytacją podsłuchiwałem, tylko nie w  czasie rzeczywistym. Czy to

wyjaśnienie pana zadowala? – Pulchna twarz zanurzona prawą stroną

w  śniegu zaokrągliła się jeszcze bardziej, kiedy błyszczący policzek uniósł

się w uśmiechu, w którym dało się zauważyć lekkie zażenowanie.

Rędzia był zawsze przekonany, że u  prawników takie sygnały nie mają

prawa wystąpić, ale widać się mylił lub błędnie zinterpretował jego mimikę.

Albo Laube po prostu grał, i to dobrze. Niemniej komisarz musiał przyznać

sam przed sobą, że wyjaśnienie brzmi prawdopodobnie. Że jest proste

i logiczne. I tylko do siebie mógł mieć pretensje, że nie pomyślał wtedy o tej

pieprzonej kamerce, którą wożą teraz ze sobą niemal wszyscy kierowcy.

Zwłaszcza w  takich furach, jaką miał mecenas, co pozwala czasem sporo

zaoszczędzić w  razie umyślnych czy nieumyślnych uszkodzeń. To się po

prostu opłacało. I  jak widać, mecenasowi nie tylko w  aspekcie finansowym.

W końcu wiedza to bogactwo.

Zdjął kolano z  pleców Laubego, wstał i  zaczął go niezgrabnie podnosić

z ziemi, otrzepując wełniany płaszcz na barkach i rękawach. Kiedy prawnik


stał już na obu nogach, roześmiał się niespodziewanie.

–  Do tej pory nie miałem pojęcia, jakie moje życie było monotonne

i  pozbawione emocji poza tymi na sali sądowej. Dzięki panu zaczynam

dostrzegać, w jakiej bańce żyję…

–  Ja… Przepraszam, panie mecenasie, nie chciałem… – Rędzia zauważył

nagle błysk na śniegu i schylił się po okulary Laubego, modląc się, żeby były

całe.

Były całe, tylko utytłane. Podał mu je i  patrzył, jak prawnik czyści szkła

jedwabnym szalikiem, wciąż się śmiejąc.

–  Nie ma pan za co przepraszać. – Machnął końcówką szalika. – To moja

wina. Co innego mógł pan sobie pomyśleć?

– Żyję ostatnio w ciągłym napięciu – tłumaczył się dalej Rędzia.

–  I  tak chyba potraktował mnie pan ulgowo, co? – Laube założył okulary

i przyjrzał się komisarzowi, jakby sprawdzał, czy szkła są idealnie czyste. –

Naprawdę nie ma sprawy.

Stał w  pomiętym płaszczu upstrzonym ciemniejszymi plamami wilgoci.

Na jego twarzy wciąż jeszcze malował się wyraz zaskoczenia i  wyglądał

przezabawnie, choć Rędzi nie było do śmiechu. Cieszył się, że nie uszkodził

człowieka. Działał faktycznie w  emocjach, choć nie powinien, ale w  jakiejś

mierze czuł się usprawiedliwiony.

– Mam przeczucie, że już wkrótce wszystko się wyjaśni, panie mecenasie –

powiedział niskim z napięcia głosem. – Już naprawdę niedługo.

–  I  chwała Bogu, panie komisarzu – odparł Laube poważnie. – I  chwała

Bogu… Chyba wszyscy jesteśmy już zmęczeni tą sprawą. A pan najbardziej.

– Na pewno pan się nie gniewa? – zapytał jeszcze, wskazując płaszcz.

– Absolutnie nie…

Rozstali się chwilę później. Kiedy prawnik odjeżdżał, Rędzia patrzył na

jego mercedesa przez okno. Śledził go wzrokiem, a  w  momencie gdy

samochód znikał za ścianą lasu, poczuł, jak w  kieszeni krótko zawibrował

telefon. Esemes od Jarka: Berdak był już gotowy. Nie zwlekając, zadzwonił

do niego.

– Czekamy do wieczora? – zapytał od razu Jarek.

–  Może być o  szóstej. I  tak jak ci mówiłem: opakowanie niesugerujące

zawartości, nieprzezierne i jedziesz powoli. Aha i weź broń, dobra?

– Spodziewasz się strzelanki?

–  Nie. Ale weź, na wszelki wypadek. I  bądź ostrożny, moja ty przynęto.

Nie chciałbym, żeby ktoś połknął cię za szybko…


Kiedy Jarek przyjechał, Rędzia jeszcze przez kwadrans wyglądał przez

okno przy zgaszonym świetle. Był pewien, że gdzieś w  pobliżu krąży jego

prześladowca. Może już zniknął, ale z  pewnością przez chwilę był blisko,

bardzo blisko, jak nigdy wcześniej. Miał nadzieję, że jednak jechał za

Berdakiem i dlatego nie mówił Jarkowi, żeby zwracał uwagę na trzymające

się blisko samochody. Nie wyjaśnił mu, co ma na myśli, mówiąc, że ma go

przyprowadzić do kryjówki, bo chciał, żeby Jarek zachowywał się

normalnie. Rędzia obawiał się też trochę, że przeciwnik może chcieć uderzyć

od razu, i  dlatego kazał Jarkowi wziąć broń, choć równocześnie uważał, że

ryzyko jest relatywnie małe: tamten wolał zapewne zakończyć wszystko bez

świadków.

–  Sprawdzałeś te nazwiska? – zapytał Berdaka, nie odwracając się od

okna.

– Tak, tak jak chciałeś.

–  Okej… – Znów przyłożył dłonie do twarzy i  przycisnął czoło do zimnej

szyby, żeby lepiej widzieć to, co na zewnątrz.

Gdy uznał, że nie ma sensu dłużej gapić się w  ciemność, zeszli na dół do

kryjówki Rędzi i wzięli się do roboty.

–  Hanka myśli, że mam babę na boku – powiedział w  pewnej chwili

Berdak, rozpakowując karton po mikserze kuchennym.

– A masz? – zapytał Rędzia.

–  Mam, ale nie babę, tylko ciebie. Uznała moje nagłe wyjścia

o nieoczekiwanych porach za podejrzane.

– Spokojnie, niedługo wszystko wróci do normy…

Kiedy zobaczył, jak Berdak na niego patrzy, skrzywił się lekko.

– Przynajmniej u ciebie – dodał, a potem rozejrzał się po pokoju i pokazał

Jarkowi jakieś miejsce na ścianie. – Tam. Tam chyba będzie optymalnie.


42
 

Rędzia ocknął się z  drzemki, kiedy smartwatch zabrzęczał mu na

nadgarstku. Ktoś wszedł w pole działania czujnika ruchu na górze i nie był

to Wilson. Komisarz poczuł, jak serce zaczyna bić mu szybciej, a  w  żyłach,

razem z  krwią, zaczyna płynąć adrenalina. Przetarł szybko oczy, sprawdził

telefon, poprawił się pod kocem, a  potem zastygł w  pozycji, którą przyjął,

i czekał.

Po wyjeździe Berdaka zostawił odsunięty kredens, blokując go klinem

z  ułamanej deski. Prostokątny otwór ział w  ścianie, prowokując do

zbadania, co jest za nim. Był jak wejście do sezamu kuszące obietnicą

tajemniczego bogactwa i  nawet nie trzeba było znać tajemnego hasła.

Wystarczyło zejść na dół i ktoś właśnie to robił.

– Dzień dobry, panie komisarzu – rozległ się nagle cichy głos.

Rędzia milczał. Czekał. Promień latarki oślepił go przez chwilę, omiótł

ściany pomieszczenia, a  potem nagle zalało je światło, kiedy przybysz

znalazł kontakt i włączył go.

–  A  może powinienem powiedzieć: Alleluja? W  końcu nie co dzień widuje

się na własne oczy zmartwychwstałych.

Komisarz patrzył na przybysza. Nie widział go nigdy wcześniej, choć

wiedział, kim jest, ale nie zdradził się ze swoją wiedzą. I cieszył się, że miał

trochę racji w  swoich rozważaniach. Tyle jego w  tej całej aferze. Chociaż

tyle…

– Kim pan jest? – zapytał mimo to.

– Myśliwym, panie komisarzu. I właśnie pana upolowałem.

– Brawo. – Rędzia wzruszył ramionami.

Przybysz rozejrzał się po pomieszczeniu i skrzywił lekko.

–  Zawsze zastanawiało mnie, jak uciekinierzy wytrzymują w  takim syfie

tyle czasu – powiedział.

– Kwestia priorytetów. Poza tym sprzątanie nie jest moją mocną stroną.

–  Słusznie. – Przystojną twarz rozjaśnił sympatyczny uśmiech. – To

zawsze kwestia oceny priorytetów. Skoro więc nie wie pan, kim jestem, to

wypada się przedstawić. Nazywam się Krystian Budrycki. Prokurator

Krystian Budrycki. Jak się pan zapewne domyśla, prowadzę pana sprawę…
–  Nie słyszę syren ani kroków moich kolegów. Żadnych krzyków,

ostrzeżeń…

–  Nie. – Budrycki pokręcił głową. – I  to nie jest kwestia uszkodzenia

słuchu.

– Bo jest pan sam.

– Zgadza się.

– To trochę dziwne.

–  Nawet nie trochę, panie komisarzu. – Budrycki rozglądał się ciekawie,

ale kątem oka ciągle popatrywał na Rędzię. – To kurewsko dziwne. Ale cała

ta sprawa jest bardzo dziwna, prawda?

–  Prawda. – Rędzia potarł grzbiet nosa i  usiadł wygodniej, wszystko

zaczynało się powoli wyjaśniać.

Prokurator popatrzył na komisarza, sięgnął pod płaszcz i  wyjął pistolet.

Przyjrzał mu się z  taką miną, jak gdyby sam był zdziwiony, skąd się tam

wziął. Pomimo cholernego zdenerwowania Rędzia był lekko rozbawiony

faktem, że już drugi raz, odkąd jest w  tym pomieszczeniu, ktoś przychodzi

do niego z bronią. Liczył się z tym, że ten, który pojawi się w jego kryjówce,

będzie ją miał, zakładał jednak, że nie z  intencją jej użycia, a  jedynie

wykorzystania jako środka perswazji. Jeśli wszystko miało się skończyć po

myśli tamtego, broń była raczej wykluczona. Oczywiście, komisarz zawsze

mógł się mylić, ale ryzyko stało się ostatnio jego drugim imieniem. Trzecim,

zaraz po „kłopoty to moja specjalność”.

–  Właśnie przygotowywana jest operacja zatrzymania pana. – Budrycki

nie spuszczał z  komisarza wzroku. – Pańscy koledzy spodziewają się

kłopotów, więc kreślą różne scenariusze, nawet te krwawe. W końcu nie ma

pan nic do stracenia…

–  Nieprawda, nic nie jest przygotowywane, bo nikt z  nich nie wie, że tu

jestem – stwierdził Rędzia. – Pan też nie przyjechał mnie zatrzymać. Pan

przyjechał mnie zabić, prawda?


43
 

areszt śledczy w Szczecinie, listopad 2019

W  pokoju przesłuchań w  areszcie śledczym było gorąco jak w  piekle.

Grzejnik nastawiony na maksimum promieniował tropikalnym gorącem,

które buchało z jego ścianek. Powietrze niemal falowało, jak nad rozgrzaną

drogą w  skwarny letni dzień. Przy stole na środku pomieszczenia siedziało

dwóch mężczyzn, jeden z nich miał ręce skute kajdankami, a przed drugim,

tęgawym i  łysiejącym, leżała skórzana teczka z  rączką wyślizganą do

gładkości przez lata noszenia jej po sądowych korytarzach. Mężczyzna

w  kajdankach nazywał się Ryszard Sekulski i  był podejrzany o  dokonanie

zabójstwa, drugi natomiast, Janusz Szmyt, był adwokatem tego pierwszego.

W  pomieszczeniu przebywał jeszcze ktoś. Włączał właśnie kamerę

ustawioną na statywie i  skierowaną na stół i  siedzących za nim mężczyzn.

Był to prokurator Krystian Budrycki.

–  Panie mecenasie, życzy pan sobie wody? – zapytał Szmyta, widząc, jak

ten ociera sobie zroszone potem czoło.

– Tak, jeśli można, to poproszę.

Budrycki wyciągnął rękę z kieszeni marynarki, podszedł do dystrybutora,

stanął przed nim plecami do Sekulskiego i  Szmyta, wyjął z  uchwytu

papierowy kubek i  podstawił go pod kranik. Prawnik z  podejrzanym

patrzyli na jego zgarbioną sylwetkę, kiedy pochylał się, żeby sięgnąć kranu.

Panowała cisza mącona ciurkaniem wody, wszystko wydawało się

nieznośnie wręcz powolne: i  cienki strumyk wody, i  ruchy prokuratora.

Nagle rozległ się głośny bulgot, kiedy do butli dostało się powietrze i dźwięk

wielkiego bąbla pękającego w  środku przerwał ten dziwny i  ślamazarny

epizod spotkania. Budrycki wyprostował się i  wolno podszedł do mecenasa.

Postawił kubeczek na stole, tuż przed nim, patrząc w  oczy Sekulskiemu.

Prokurator wciąż wyglądał, jakby mu się nigdzie nie spieszyło,

w  przeciwieństwie do Szmyta, który chwycił kubek i  wypił jego zawartość

jednym haustem.

–  Dobrze, to będziemy zaczynać – stwierdził Budrycki, siadając

i  otwierając teczkę. – Ryszard Marian Sekulski, syn Zdzisława, urodzony


osiemnastego kwietnia tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego dziewiątego roku

w  Gdańsku. Zostaje panu przedstawiony zarzut dokonania zbrodni

zabójstwa, to jest czynu z  artykułu sto czterdzieści osiem paragraf dwa

ustęp pierwszy kodeksu karnego. Zarzucam panu, że czternastego września

bieżącego roku, działając z zamiarem bezpośrednim, dokonał pan zabójstwa

ze szczególnym okrucieństwem Roberta Żeglińskiego, poprzez zadanie mu

trzech ran kłutych w  obrębie tułowia oraz spowodowanie u  niego licznych

obrażeń ciała w  postaci obrażeń głowy, czym doprowadził do zgonu

pokrzywdzonego. Proszę podejrzanego o ustosunkowanie się do zarzutów.

–  Mój klient nie przyznaje się do zarzucanych mu czynów. – Głos

adwokata był obojętny, jakby taką procedurę przechodził już tyle razy, że

nie robiła na nim wrażenia.

I  zapewne tak było; zwykle pod wrażeniem byli jego klienci, którzy

przechodzili ją albo pierwszy raz, albo kolejny, co i tak nie zmieniało postaci

rzeczy, bo dotyczyła ich bezpośrednio.

Szmyt spojrzał na Budryckiego z  lekkim rozbawieniem, był starym

sądowym wygą i  w  związku z  tym uważał, że wszystko, co dzieje się tu,

a  potem na sali sądowej, jest swego rodzaju grą, w  której czasem chodzi

o  to, kto ugra jak najwięcej dla siebie, tudzież dla swojego klienta. Jeśli

wina była bezsporna, grało się o  cokolwiek, jeśli po tamtej stronie kartami

były tylko marne poszlaki, można było grać o  wszystko. I  tak właśnie

uważał mecenas Szmyt; w  tej grze prokurator miał tylko blotki, a  gra była

możliwa jedynie dlatego, że za prokuratorem stał system, a  za jego

klientem tylko on.

–  Po zapoznaniu się z  zebranymi materiałami stwierdzam, że zeznania

świadków, którymi dysponuje prokuratura, mają w  mojej ocenie charakter

pomówień – powiedział spokojnie, choć dobitnie. – Pana Sekulskiego nie

było na miejscu, znajomość z  ofiarą, w  dodatku luźna, nie jest w  żadnym

wypadku okolicznością obciążającą, zresztą nie byli skonfliktowani.

–  Samochód należący do pana klienta był widziany przez świadków

w  pobliżu miejsca zdarzenia niemal dokładnie w  czasie odpowiadającym

temu, jaki został ustalony jako moment zgonu ofiary. Poszlaki są mocne,

a dowody jeszcze zapewne się znajdą.

–  Czy to normalne, że postępowanie toczy się w  prokuraturze okręgowej,

a  nie rejonowej? – zapytał nagle Szmyt, nieco zbijając Budryckiego

z pantałyku.
Prokurator pozbierał się jednak szybko i  wbił w  adwokata jadowite

spojrzenie.

–  Przepraszam, mecenasie, ale czy pan mi właśnie zarzuca nieznajomość

przepisów prawa? – zapytał z  lekkim niedowierzaniem. – W  dodatku

dotyczących działania prokuratury?

–  Absolutnie nie, chodzi mi o  to, że w  swojej wieloletniej praktyce nie

spotkałem się z  taką sytuacją. Co najwyżej śledztwo objęte było nadzorem

zwierzchnim przez okręgówkę.

– Skoro przepisy tego nie wykluczają, to chyba nie ma o co kruszyć kopii?

– Ja chciałbym tylko poznać powód. – Szmyt wycofywał się niezręcznie.

– To nie jest istotą sprawy, panie mecenasie. Niech pan się skupi na tym,

co jest rzeczywiście ważne. Informuję panów, że zamierzam wystąpić do

sądu z  wnioskiem o  wydanie postanowienia o  zastosowaniu środka

zapobiegawczego w postaci aresztu tymczasowego na okres trzech miesięcy.

Panie mecenasie, wszystko w porządku?

–  Przepraszam. – Adwokat nagle wyprostował się, a  potem zgiął wpół

i chwycił się za brzuch.

– Coś się stało? – zaniepokoił się Budrycki.

–  Ja… Chyba… Mam jakieś sensacje żołądkowe… To przez wodę, nie

powinienem był pić takiej zimnej i  tak szybko. Muszę na chwilę

przeprosić…

–  Oczywiście, toaleta jest na końcu korytarza. Proszę korzystać, pana

klient chyba nie odwali żadnego numeru, prawda? – Budrycki spojrzał

z uśmiechem na Sekulskiego, który miał obojętną minę.

–  Proszę nie odpowiadać na żadne pytania, dopóki nie wrócę, panie

Ryszardzie – ostrzegł swojego klienta Szmyt i  wciąż trzymając się za

brzuch, opuścił pokój przesłuchań.

–  To ci historia – mruknął Budrycki, splatając dłonie za plecami, i  zaczął

się powoli przechadzać wokół pomieszczenia.

Sekulski obojętnie przyglądał się kajdankom na swoich nadgarstkach.

Prokurator obserwował go, a kiedy mijał statyw z kamerą, nagle zatrzymał

się i włączył pauzę.

– Szkoda taśmy? – Sekulski uśmiechnął się kącikiem ust.

– Twardziel, co? – zapytał Budrycki, mrużąc oczy, obszedł kamerę i stanął

przy narożniku stołu.

– Bo nic na mnie nie macie.

– Owszem, mamy. I nie wywiniesz się.


– Nie będę więcej z panem gadał…

–  Hm, a  ja właśnie chciałem pogadać. Wody? Spokojnie, twoja będzie

czysta.

– Nie rozumiem?

–  Pan mecenas dostał właśnie torsji, a  może nawet rozwolnienia i  nie

będzie go dłuższą chwilę. Pomogłem mu stąd wyjść, bo chciałem z  tobą

porozmawiać bez świadków.

– A jakby nie chciał wody? – Sekulski skinął głową w kierunku drzwi.

– Dwie godziny temu nastawiłem grzejnik na full. Naprawdę mała szansa,

że przy jego tuszy i  kondycji nie chciało mu się pić. A  nawet jeśli, to

znalazłbym inny sposób na pogawędkę, może później. Uwierz mi, to jest

akurat dla mnie najmniejszy problem.

–  Nie idę na to. Dobrze wiem, co będzie. Każecie mi się przyznać,

obiecacie niższy wyrok, a  potem pomachacie zeznaniami sędziemu i  tak

dostanę maksa.

–  A  gdybym ci obiecał, że w  ogóle nie będzie wyroku? I  że nawet nie

staniesz przed sądem?

– Co?

–  Siedź, tak jak siedzisz, i  nie wychylaj się na boki. Kamery za mną, pod

sufitem, nie mogę wyłączyć, ale ona nie nagrywa dźwięku. Tylko że ja

jestem bardzo ostrożny, a z ruchu warg też coś się da odczytać.

– O co tu chodzi? – Sekulski obejrzał się na drzwi.

–  Twojemu papudze naprawdę zajmie to trochę czasu, a  my sobie

spokojnie porozmawiamy. Zabiłeś Żeglińskiego, prawda? Ja to wiem, nie

zaprzeczaj teraz; teraz ja będę mówił. I  widzę, że sprawiło ci to

przyjemność. Może nie samo zabicie, co świadomość, że to zrobiłeś. Że

zrobiłeś coś, na co nie odważyłoby się wielu. To przyszło później, kiedy już

ochłonąłeś, ale przyszło. Mam rację? Jednak nie byłeś aż tak sprytny, skoro

tu trafiłeś.

–  Nie wiem, o  czym pan mówi. Nikogo nie zabiłem. Nie macie żadnych

dowodów, poszlaki są wątpliwe, żaden sąd na to nie pójdzie.

–  Coś mi mówi, że sąd nie będzie miał wątpliwości, jeśli chodzi o  areszt.

A potem się zobaczy. Przez trzy miesiące dużo może się zdarzyć.

–  Bo co, bo mam kolegów z  półświatka? To już, kurwa, za znajomości też

wsadzacie?

–  Nie, za znajomości nie. Wsadziłem cię, bo cię potrzebuję, i  nie obchodzi

mnie, że zadźgałeś tamtego typa. To był tylko krok, który musieliśmy zrobić
w stronę naszej przyszłej współpracy.

– My? O czym pan mówi? Co to za wałek?

–  Wiem, że stać cię na wiele, na bardzo wiele, a  równocześnie jesteś

inteligentnym człowiekiem. To często się nie zdarza. Chciałbyś zarobić

milion złotych? Bez podatku, oczywiście.

–  Pan pozwoli, panie, kurwa, prokuratorze, że ja jednak poczekam, aż

wróci mój adwokat. Nie zamierzam powiedzieć ani słowa więcej.

– To będzie dość długa cisza. – Budrycki się skrzywił, nieruchoma pozycja

zaczynała mu przeszkadzać, więc przeniósł ciężar ciała na drugą nogę. – Do

rzeczy. Pewna grupa ludzi, niewielka grupa, wąskie grono zaufanych osób

zamierza zrobić pewien przekręt na grubszą forsę. Zajmie to kilka miesięcy,

do roku. Zostało mi zleconych kilka rzeczy, między innymi znalezienie kogoś

rozsądnego, kto będzie musiał załatwić parę spraw, powiedzmy w  terenie.

I  właśnie znalazłem. Słyszałem, że masz znajomości w  Warszawie, że

w  ogóle masz znajomości, a  niewykluczone, że trzeba będzie wynająć

człowieka albo dwóch. Oczywiście będą wiedzieć tyle, ile jest niezbędne,

żeby zrobić, co trzeba. Od ciebie będę wymagał najwięcej. Bo chodzi o to, że

pod koniec operacji trzeba się będzie liczyć z usunięciem paru ludzi. To jest

moja propozycja, którą składam ci w imieniu tych ludzi. Jak się domyślasz,

to nie są podrzędni bandyci, tylko mocni gracze w  garniturach, którzy tych

podrzędnych wciągają nosem. Teraz zastanów się przez kilka minut. Jeśli

ten czas jest za krótki, przemyśl to w celi. Masz tydzień.

Budrycki przypatrywał się uważnie twarzy Sekulskiego. Początkowy szok

i  niedowierzanie, jakie miał na niej wypisane, powoli znikały. Prokurator

widział wyraźnie, że facet zaczyna się zastanawiać i  krótki odstęp czasu

między tymi znakami cieszył go niepomiernie. Bo to świadczyło o  szybkim

refleksie i  zdolności szybkiego dostosowania się do nowej, zaskakującej

sytuacji. Na to liczył i wyglądało, że się nie przeliczył.

Sekulski oblizał usta, więc Budrycki z ulgą ruszył się z miejsca i podszedł

do dystrybutora z wodą. Nalał jej trochę do kubka i postawił go przed Bejcą,

a ten chwycił jego brzeżki obiema rękami i uniósł do ust.

– Jeszcze? – zapytał Budrycki.

– Na pewno nie dostanę sraczki?

– Na pewno.

– To poproszę…

Budrycki powtórzył operację, tym razem nalał wody po brzegi. Sekulski

pił ją powoli i  prokurator wiedział, że robi to specjalnie, wykorzystując ten


czas na przemyślenie sprawy.

I dobrze.

– To jak? – zapytał, kiedy dno kubka stuknęło o blat stołu.

Stał znowu przed Sekulskim, zasłaniając go sobą przed obiektywem

kamery pod sufitem.

–  A  jeśli powiem pana przełożonym, jaką mi pan złożył propozycję? Na

pewno dostałbym wtedy łagodniejszy wyrok.

Budrycki pokiwał powoli głową. Rzecz jasna spodziewał się tego. Byłby

wręcz zdziwiony, gdyby takie pytanie nie padło.

–  Załóżmy przez chwilę, że faktycznie ugrałbyś w  ten sposób kilka lat –

odparł. – Ile? Rok? Dwa lata? Trzy? Z  minimum dwunastu za tę

kwalifikację, ale raczej dwudziestu pięciu, ze względu na niskie pobudki

czynu? A grozi ci nawet dożywocie.

– Nawet rok to zawsze coś…

–  Skoro tak uważasz… Tylko że to czysta teoria, bo ja ci powiem, jak

będzie w  praktyce. Otóż kiedy wyjdziesz i  opowiesz komuś o  mojej

propozycji, dowiem się o  tym pierwszy, to zrozumiałe. Nie raz, nie dwa

podejrzani zarzucali mi różne rzeczy, uwierz mi. To były oczywiście

konfabulacje i  wszyscy to wiedzą. Tak samo będzie w  tym wypadku.

Naprawdę sądzisz, że ktoś uwierzy w  takie brednie? Prokurator

zaproponował mi milion za finansowy wałek i zabicie kilku osób. Błagam…

I  kiedy dowiem się o  tym, stwierdzę, że mam wątpliwości co do twojej

poczytalności i  skieruję cię na detencję. Posiedzisz kilka miesięcy albo pół

roku w  psychiatryku. Jesteś bojowy, więc nie będziesz sobie dawał w  kaszę

dmuchać, ale tylko przez jakiś kwadrans po przyjeździe tam. Bo jak

wierzgniesz, to dostaniesz zastrzyk i będziesz dostawał następne, gdy tylko

spróbujesz jeszcze raz. Aż staniesz się zaślinionym i  potarganym

przygłupem wpatrującym się tępo w  ścianę, a  na twoim ciele nie będzie

praktycznie nieukłutych miejsc. Twój biznes pójdzie się pieprzyć. Stracisz

wszystko… Druga opcja jest taka, że ci ludzie, o  których wspomniałem,

zrobią ci krzywdę. Obleją cię benzyną i  podpalą albo żywego wrzucą do

beczki z  cementem. To gra, w  której można sporo wygrać, a  przegrać tylko

na własne życzenie.

Sekulski przejechał językiem po zębach; jego górna warga nabrzmiała

nagle i  wybrzuszenie przesunęło się z  jednego kącika ust do drugiego,

a potem to samo powtórzyło się na dolnej, tylko w drugą stronę.

– Powiedział pan: milion? – zapytał leniwie.


–  Już lepiej. – Budrycki uśmiechnął się z  satysfakcją. – Tak, tak właśnie

powiedziałem. Oczywiście są pewne warunki. Jeśli to ma działać, musisz mi

się bezwzględnie podporządkować. Stawiam na szali wszystko: swoją

karierę i  życie, więc żadnych własnych pomysłów, żadnych improwizacji,

tylko ścisłe wykonywanie poleceń. Nie jesteś głupi. Umiesz liczyć, umiesz

kalkulować, masz inne zalety i dlatego wybrałem ciebie. Zarobimy mnóstwo

hajsu, a  potem będziemy żyć długo i  szczęśliwie, oczywiście osobno, a  nie

razem.

–  Po co miałbym to robić? – zapytał leniwie Sekulski. – Mam z  czego żyć,

mam niezły biznes z perspektywami…

–  Ty mnie chyba nie słuchałeś albo za wszelką cenę usiłujesz mi coś

pokazać, ale tylko się kompromitujesz, co sprawia, że zaczynam się

zastawiać, czy aby na pewno dobrze wybrałem. Bo ty nie masz wyboru,

rozumiesz? Nie masz żadnego wyboru poza tym, który ja ci daję. I  albo

bierzesz to, co daję, albo idziesz garować, a  kiedy wyjdziesz, będziesz

pomarszczony jak suszona śliwka i  nie stanie ci nawet po całym blistrze

viagry. Czy przekonało cię to obrazowe porównanie?

– A ile pan będzie z tego miał?

Budrycki cmoknął.

–  No, kurwa, a  ten znowu, no… Chłopie, pojąłeś, co mówiłem? Żadnych

pytań, żadnych wątpliwości, pełna współpraca i  bezwzględne wykonywanie

poleceń. Jak mam to powiedzieć jeszcze prościej?

– Rozumiem. Nie trzeba prościej.

–  Nareszcie. Dostaniesz swój milion i  nie interesuje cię nic poza tym.

Moja działka też nie. Wchodzisz w to?

– A mam wyjście?

– Otóż to: nie masz. Czyli wchodzisz?

– Wchodzę. – Sekulski westchnął.

– Świetnie, mów mi Krystian i pozwól, że darujemy sobie uścisk dłoni.

–  Jesteś walnięty… Jesteś kompletnie pojebany, ale… Ale podoba mi się

to.

– I dobrze. Aha, jeszcze jedno. Musisz mi pomóc kogoś wrobić. U mnie nie

ma niezakończonych spraw. Bilans musi się zgadzać. Było zabójstwo, ktoś

musi iść siedzieć. Nie ty, to ktoś inny.

– Jak mam to zrobić?

–  Masz kogoś w  miarę kumatego, kto potrafi nauczyć się na pamięć

kilkunastu linijek tekstu i jest na tyle ogarnięty, że nie pogubi się w lekkim
stresie?

– Mam.

– Kto to?

– Kumpel. Sprawdzony.

– Będziemy potrzebować drugiego świadka.

– A kto będzie pierwszym?

– Ty. Zeznasz, że widziałeś, kto zabił. Ja ci powiem, kto to był.

– Kto?

–  Jest taki jeden skurwysynek, który zalazł mi za skórę. Brejza się

nazywa. Myśli, że jest sprytny, bo nie jestem w stanie mu udowodnić jednej

sprawy, więc udowodnimy mu coś innego. Dasz mi namiar na tego twojego

kumpla, ja go poinstruuję, co ma mówić, żeby wszystko się zgadzało. Muszę

złożyć ten wniosek o  areszt, ale nie przejmuj się. Po góra tygodniu wobec

nowych dowodów uchylę ci go swoim postanowieniem, a  twój status zmieni

się z  podejrzanego na świadka. Zobaczymy się już na świeżym powietrzu

i zaczniemy działać.

– Jak długo to potrwa? Ten numer?

– Mówiłem ci: tyle, ile trzeba. Nie licz na szybką forsę, ale bądź pewien, że

ci się to opłaci. I  nie próbuj mnie wyrolować, bo wrócisz tutaj, a  potem

pojedziesz do Goleniowa, albo gdzieś w  Polskę na długie wczasy w  ośrodku

wypoczynkowym resortu sprawiedliwości.

–  Niby jak? Jak to wszystko odkręcisz? – Sekulski potoczył złączonymi

kajdankami rękoma przed sobą. – Jak już zostanę oczyszczony z  zarzutów,

to nikt poważny nie wsadzi mnie jeszcze raz za kraty.

–  W  porządku, to coś ci pokażę. – Budrycki westchnął i  sięgnął do

wewnętrznej kieszeni marynarki po telefon.

Kiedy położył go przed Sekulskim, na ekranie pojawiały się właśnie

pierwsze kadry filmu. Widać na nich było ciemne bmw z  doskonale

widoczną tablicą rejestracyjną bielejącą na tle karoserii. Ktoś, kto filmował,

zrobił przez moment zbliżenie. Nie było żadnych wątpliwości, że samochód

należał do Sekulskiego. Tak samo nie było wątpliwości, że to on rozmawia

z  drugim mężczyzną. Był nim Robert Żegliński. Obaj stali nieopodal

samochodu. Sekulski z  rękami założonymi na piersi, chłopak gestykulował,

był jakiś nakręcony. Nie było dźwięku, ale dźwięk nie był potrzebny, bo

obraz mówił wszystko.

– Poznajesz miejsce i bohaterów? – zapytał cicho Budrycki.


Sekulski siedział jak wryty i  wybałuszonymi oczami wpatrywał się

w komórkę.

Wszystko zdarzyło się błyskawicznie. Żegliński nagle sięgnął po coś do

kieszeni, a  Bejca, jakby przewidując to, co miało się zdarzyć, cofnął się

lekko, opuszczając ręce. Ruch ręki tamtego był szybki, ale Sekulski

bezbłędnie odczytał jego intencje. Złapał go obiema rękami za nadgarstek

ręki trzymającej nóż i  podniósł ją, a  następnie błyskawicznie uderzył

kolanem w  krocze Żeglińskiego. Chłopak upadł na ziemię i  zwinął się

w  kłębek, chowając ręce między udami i  przyciskając je do genitaliów.

Sekulski stał nad nim przez chwilę, a  potem powoli, z  namysłem, obszedł

go, schylił się, podniósł z ziemi nóż, który wypadł chłopakowi z dłoni, i wbił

go z  całej siły w  jego bok. Żegliński drgnął, odgiął głowę do tyłu i  po chwili

zaczął się kołysać w  pozycji embrionalnej. Wtedy Sekulski uderzył

ponownie, dwoma szybkimi ruchami, w  to samo miejsce. Głowa chłopaka

opadła i nagle przestał się ruszać. Sekulski spojrzał na nóż, potem na ciało

i  nagle jakby coś w  niego wstąpiło: z  wściekłością zaczął kopać

umierającego w  głowę. Robił to z  całej siły, zamaszyście i  z  zaciekłością;

przy każdym kopnięciu głowa podskakiwała bezładnie. Kiedy skończył,

wytarł nóż o koszulę Żeglińskiego, potem jakby ocknął się i ruszył w stronę

samochodu. Po chwili na bruku zostało już tylko samotne ciało i  w  tym

momencie film się skończył.

Budrycki stał wciąż nieruchomo, wpatrując się w twarz Sekulskiego.

– Mówiłem ci, że ich naprawdę na wiele stać…

Sekulski nie mógł wykrztusić słowa.

– Przekonałem cię? – zapytał spokojnie prokurator.

– Skąd…? Skąd, kurwa, skąd to masz!?

– Mógłbyś się łaskawie tak nie drzeć?

–  To nie jest monitoring miejski. – Sekulski był blady, opalenizna z  lata,

a  może jeszcze świeża z  jakiejś tropikalnej wyspy, nie była w  stanie

przykryć nagłego odpływu krwi z twarzy. – Ktoś to filmował…

– Brawo, geniuszu.

– To… To byłeś ty?

– Zgadza się.

– Ale jak to możliwe?

– Ty mi powiedz.

– Wysłali go do mnie? Miał mnie załatwić?


–  Zgadza się. Kiedy im już ciebie wskazałem, dostałem dyspozycje, kiedy

i gdzie mam pojechać z kamerą. Powiedzmy, że to był test.

– A gdyby mu się udało?

– Dobrze ci idzie, może domyśl się wszystkiego.

–  To on by teraz siedział na moim miejscu? – Oczy Sekulskiego niemal

wychodziły z orbit.

– Na to wygląda…

Bejca oddychał szybko, nieznaczne ruchy mimiczne jego twarzy

świadczyły o tym, że przez jego głowę przebiegają setki myśli.

–  Ten filmik tylko udowadnia, że jestem niewinny – powiedział nieswoim

głosem, odsuwając leżący przed sobą telefon, jakby się go brzydził. – To była

obrona konieczna.

– Nie, Rysiu. Żegliński leżał na ziemi i próbował pozbierać się do kupy, co

po takim ciosie w  genitalia jeszcze długo nie było możliwe. To nie była

obrona konieczna. Przekroczyłeś jej granice w  momencie, w  którym

podniosłeś nóż z  ziemi i  wbiłeś mu go w  serce. O  kopaniu w  głowę nie

wspominając. To jest nie do obrony, twój adwokat z  pewnością by to

potwierdził, oczywiście, gdyby zobaczył film. Chciałbyś zaryzykować?

Naprawdę chciałbyś?

Sekulski milczał przez chwilę wpatrzony w blat.

–  Miałem go puścić? Musiałem go zajebać, inaczej spróbowałby jeszcze

raz. Przecież nie miałem wyjścia, nie? – Spojrzał na prokuratora wzrokiem

pełnym skargi. – Chciał mnie zabić…

Budrycki pochylił się nad stołem i lekko klepnął Bejcę w ramię.

– Wiesz co? – powiedział wesoło. – Cieszę się, że to jednak tobie się udało,

a nie jemu.

– Ty jesteś naprawdę niebezpieczny. – W głosie Sekulskiego pobrzmiewała

lekka ulga i coś, co można było uznać za podziw.

A może za zazdrość.

–  Wiem. Dlatego nie próbuj niczego głupiego. To ci się po prostu nie

opłaci… – Nagle drzwi się otworzyły i policjant wpuścił do pokoju Szmyta.

Adwokat był blady, spocony i lekko trzęsły mu się ręce.

– O, świetnie, że pan jest, panie mecenasie. Już lepiej? – zapytał Budrycki

z troską w głosie.

–  Tak, chyba tak, jeszcze raz przepraszam za tę sytuację – wysapał

adwokat i spojrzał na swojego klienta. – Wszystko w porządku?


– W jak najlepszym, panie mecenasie. – Sekulski uśmiechnął się szeroko.

– Tak jak pan kazał, nie pisnąłem ani słowa.

– I bardzo dobrze. – Szmyt zajął miejsce obok niego.

–  Skoro pan mecenas wrócił, to możemy kontynuować. – Budrycki

podszedł do kamery i  włączył nagrywanie. – Czyli dalej nie przyznaje się

pan do zarzucanego mu czynu i odmawia składania dalszych wyjaśnień?

– Tak.

– Proszę podejrzanego o precyzyjną odpowiedź. To były dwa pytania.

–  Nie przyznaję się i  odmawiam składania wyjaśnień. I  nie mam w  tej

sprawie nic więcej do powiedzenia…


44
 

Przyjechał pan, żeby pozbyć się mnie, jak wszystkich innych słupów

w  pańskiej intrydze – stwierdził Rędzia. – Też byłem słupem. Tylko nie

wiem dlaczego. Dlaczego akurat ja. Ja i Agnieszka.

–  Brawo… – Usta prokuratora rozciągnęły się w  złośliwym uśmiechu. –

Nie doceniałem pana. I  taki numer mi pan wywinął… Przyznam, że

w pewnym momencie miałem chwilę zwątpienia.

– Nie pan jeden mnie nie doceniał. Więc?

– Nie domyśla się pan?

– Nie. Jedyne, co myślę, to to, że jest mi pan winny jakieś wyjaśnienie.

Budrycki rozejrzał się trochę niezdecydowanie, potem skierował w  stronę

biurka i przysiadł na krawędzi blatu z lekkim obrzydzeniem wypisanym na

twarzy. Zgarbił się lekko.

– Nic panu nie mówi moje nazwisko? – zapytał zdziwiony.

– Co ma mi mówić?

– Nie wie pan, kim był Tadeusz Budrycki?

–  To pana ojciec. Były funkcjonariusz SB. Zdaje się, że miał na sumieniu

pewnego działacza „Solidarności”. Zmarł na początku lat

dziewięćdziesiątych, tyle wiem.

– Zgadza się. Mniej więcej, bez tej środkowej części. Coś jeszcze?

– Nie.

–  Hmm… – Prokurator był autentycznie zafrasowany. – Nie pamięta pan

wypadku w Pilchowie?

Rędzia poczuł, jakby ktoś walnął go czymś miękkim, ale ciężkim w głowę.

– Byłem wtedy dzieckiem… – wyszeptał zdrewniałymi wargami.

– Poważnie? – W oczach Budryckiego była jawna kpina.

Komisarz wziął się w garść.

– Co to ma wspólnego? Skąd pan o tym w ogóle wie?

– Bo to mój staruszek go spowodował.

Rędzi zrobiło się gorąco. Przypomniał sobie uścisk ręki pod blokiem, kiedy

ojciec szarpnął go za nią i  w  milczeniu pociągnął za sobą po spotkaniu

kierowcy poloneza pod ich domem. Przypomniał sobie oczy ojca, kiedy

zapytał, co zeznał w sprawie wypadku.


– Tak, ludzie w jego wieku często mają dzieci – powiedział cicho Budrycki.

– I on też miał. Syna. Mnie.

Rędzia poczuł, jak jego ciało robi się ciężkie niczym z ołowiu.

Nigdy nie poznał nazwiska tamtego milicjanta. Ojciec tak zawsze o  nim

mówił: ten milicjant. Nawet nie esbek, tylko milicjant; zresztą gdy się miało

trzynaście lat w  drugiej połowie lat osiemdziesiątych, to człowiek myślał

o  piłce, kumplach, filmach ze Schwarzeneggerem na wideo, a  nie

o  strukturze organów ścigania i  bezpieczeństwa. I  tak właśnie, jak to

dzieciak, zapomniał o  wypadku, choć nigdy o  słowach ojca. Czasem wracał

do niego widok zwłok pasażera poloneza, pierwszego trupa, jakiego zobaczył

w  życiu, ale po latach był już to tylko pojedynczy obraz niezwiązany

z  wypadkiem żadnym świadomym kontekstem. Po prostu biała twarz,

wgniecenie z  boku głowy, jakby jajku pękła skorupka, i  otwarte usta

wypełnione krwią. A kiedy tata nie wrócił z morza, miał już inne rzeczy na

głowie.

– Więc to zemsta? – zapytał niemal bez tchu. – Prymitywna zemsta?

– Nie, to nie takie proste. Powiedzmy, że to dwie pieczenie upieczone przy

jednym ogniu, tak bym to ujął. Przy czym, wbrew pozorom, ta pańska

pieczeń jest mniej istotna. Bo chodziło przede wszystkim o  pieniądze, a  nie

o zemstę, która była niejako przy okazji. Szczerze mówiąc, sam pan się o to

prosił swoją niesubordynacją. Tak więc nie będę tu oryginalny, zrobiłem to

po prostu dla pieniędzy. – Głos prokuratora był niemal beztroski. – Kiedy

wpadłem na pomysł, jak ich trochę zarobić, zdałem sobie sprawę, że będę

potrzebował do tego kilku ludzi. Pijaczków, na których mógłbym założyć

firmy i  konta, paru osiłków oraz jakiegoś spolegliwego prokuratora tu na

miejscu oraz podobnego do niego policjanta z sekcji kryminalnej. Ci ostatni

mieli być na wszelki wypadek, gdyby coś wymknęło się spod kontroli:

przypadkowe ujawnienie zwłok, które miały zniknąć lub coś podobnego.

Takie zabezpieczenie. Oczywiście wtedy nie miałem pojęcia o  pańskim

istnieniu. Panią Rybarczyk, która pracowała wtedy w  sulechowskiej

okręgówce, poznałem kiedyś na szkoleniu. Trochę wypiliśmy, poszliśmy do

łóżka… Boli to pana?

– Nie – burknął Rędzia, patrząc Budryckiemu prosto w oczy.

–  A  już myślałem… No więc poszliśmy do łóżka, następnego dnia znów

wypiliśmy i  znów poszliśmy do łóżka. Jak się pije i  leży w  łóżku, nie mając

więcej sił na seks, to się rozmawia. Nie była bardzo wylewna, ale alkohol

i  intymne okoliczności, sam pan rozumie… Okazało się, że pochodzi ze


Szczecina i  gdyby studiowała tu, a  nie w  Poznaniu, pewnie znalibyśmy się

wcześniej. Pokazała mi też zdjęcie swojego syna. Ja mam pamięć do twarzy,

wie pan? To przydatna cecha w  naszym fachu. A  twarz i  nazwisko pana

ojca mam wryte w  pamięć jak swoją twarz i  swoje nazwisko. Jest tam

wypalona. Niezmazywalna. I  na tamtym zdjęciu zobaczyłem twarz pana

ojca. Zdziwiło mnie to podobieństwo, nie w  sensie dziedziczenia genów,

które muszą być bardzo silne, skoro przedstawiciele trzech pokoleń są tak

do siebie podobni. Ale oczywiście nie temu się dziwiłem, tylko temu, co

wspólnego mógł mieć syn pewnej pani prokurator z  człowiekiem, który

zniszczył życie mojemu ojcu? Szczecin był punktem wspólnym, i  to już było

zastanawiające, a  potem wystarczyło poklikać. W  internecie nic nie ginie.

Nasza Klasa, pamięta pan ten portal? Klasa „e” w siedemnastym LO. Klasa

maturalna, rocznik dziewięćdziesiąt pięć. Agnieszka Rybarczyk, Tomasz

Rędzia. Z  racji funkcji, jaką pełnię, nie sprawiło mi problemu ustalenie, co

się z  panem dzieje. I  kiedy okazało się, że jest pan gliniarzem, i  to

w  dodatku kryminalnym, aż podskoczyłem z  radości. Naprawdę, pamiętam

to uczucie, kiedy nagle zwizualizował mi się cały plan, niemal we

wszystkich szczegółach. Ze spolegliwym prokuratorem jest o  tyle ciężka

sprawa, że prokuratorzy zwykle są ludźmi o  silnym charakterze. Ale

każdego można złamać. Jednego pieniędzmi. Drugiego groźbą delegacji

w  odległy rejon Polski. Innego obietnicą awansu i  to, o  dziwo, nie kłóci się

z  tą siłą charakteru. Ale wszystkich, wszystkich bez wyjątku, można

złamać, grożąc ich najbliższym. To najprostszy sposób. Naprawdę.

– Tatuś pana tego nauczył, co?

–  Cóż, nie wybieramy rodziny, w  której przychodzimy na świat,

nieprawdaż? W  każdym razie sprawiłem bez większego trudu, że pani

Rybarczyk przeniosła się do Szczecina. To było prostsze i  chyba nawet

zabawniejsze niż organizowanie kogoś tu na miejscu. Uzyskałem też dostęp

do pewnych rzeczy dotyczących jej przeszłości…

– Ech, te wasze prawnicze eufemizmy. Nie może pan powiedzieć po prostu,

że wpierdolił się pan z buciorami do jej życia i domu i przeszukał szuflady?

Tak było?

–  Jeśli pan tak woli… Ponieważ z  racji tego, że jestem człowiekiem

samotnym z wyboru, pokręciłem się trochę za panią prokurator. I niech pan

sobie wyobrazi, co poczułem, kiedy zobaczyłem, jak wchodzi do pana bloku

wieczorem, a  wychodzi z  niego rano. Stara miłość nie rdzewieje. Wyobraża

pan sobie, jak mi to zagrało? Potem wystarczyło polecić pani prokurator,


żeby nagrała kompromitujący materiał i  miałem już haka na pana. Proste,

prawda? Sam pan widzi, że nie potrzeba żadnych skomplikowanych planów,

czasem człowiek dostaje do rąk gotowe narzędzia, którymi musi się już tylko

posłużyć, żeby zrealizować cel.

– Czyli popełnić przestępstwo i zbrodnię, a potem zatrzeć ślady.

–  Właśnie. Możemy sobie dyskutować o  wartości życia ludzkiego,

rozważać dylemat wagonika i  tak dalej, ale to nic nie da. Odpowiadam za

śmierć dwóch pijaczków, hazardzisty i  gnoja, który miał na sumieniu

ludzkie życie.

–  Alkoholizm i  uzależnienie od hazardu to zbrodnia zasługująca na

śmierć?

– Dwa nic niewarte ludzkie śmiecie. A ten koński konował próbował mnie

szantażować: chciał jeszcze więcej pieniędzy. Doprosił się, Rychu nie widział

problemu w drobnej przysłudze, nawet nie chciał za to dodatkowej kasy. No

i na dokładkę on sam, wielokrotny zabójca. Zacne towarzystwo, co?

– Wielokrotny na pańskie polecenie…

–  Zabójca to zabójca. Sekulski był zwierzęciem, panie komisarzu. To tacy

ludzie jak on w  czasie wojny popełniali najgorsze zbrodnie. Mieli na to

przyzwolenie, ale samo przyzwolenie nie wystarczy, bo trzeba jeszcze chcieć

to zrobić. Trzeba mieć naturę mordercy. I  Sekulski ją miał. Był idealnym

narzędziem, które dostałem w  swoje ręce. Ale w  pewnym momencie się

rozbestwił, na szczęście w  końcowej fazie. To chyba był już kompleks Boga.

Myślał, że może wszystko, że już nikt mu nie podskoczy, i  zaczął świrować,

jak z tym kierowcą, którego pobił za zajechanie drogi. Takie zachowanie jest

nieostrożne, bo przyciąga uwagę. – Budrycki spojrzał na Rędzię. –

Oczywiście od początku zakładałem, że Bejca podzieli los słupów.

– A Sawczuk? – zapytał komisarz. – Też już nie żyje?

–  Dlaczego miałby nie żyć? Po prostu wolałem się zabezpieczyć i  sprawie

zabójstwa Olehnovicha też ukręcić łeb. Sawczuk i  Olehnovich znali się ze

Służewca. Obaj grali i  obaj przegrywali. Nie było trudno przekonać

komisarza Sawczuka, żeby się nie przykładał do śledztwa. On nie musiał

ginąć, zresztą umówmy się: zabiciem policjanta tylko bym wszystko

popsuł…

– Lepiej zmusić policjanta do popełnienia samobójstwa, co?

–  Sam pan dokonał wyboru. – Budrycki rozłożył szeroko ręce. – I  gwoli

ścisłości: własnoręcznie zabiłem tylko Sekulskiego. Nie bez satysfakcji,

dodam.
45
 

styczeń 2021

Było zimno jak cholera, ale Budrycki nie przejmował się tym. Schowany

w  ciemności przygotowywał się do ostatniej fazy operacji. Na dłoniach miał

lateksowe rękawiczki, na wszelki wypadek po dwie na każdej dłoni. Koło

niego leżały pakunki z  odzieżą sportową, którą kupił pół roku temu

w  Decathlonie. Były jeszcze nieotwarte. Teraz rozpakowywał je po kolei

i  wkładał na siebie, a  puste folie lądowały w  plecaczku leżącym przy

drzewie, za którym się ukrył. Światło latarni ulicznych prawie nie

dochodziło do miejsca, w  którym był, sprawdził to wcześniej: stojąc na

chodniku, widziało się tylko nieprzeniknioną czerń z  wyjątkiem pni

pierwszej linii drzew. Ukryty w  niej kończył się ubierać, gotując się

psychicznie do tego, co miał zaraz zrobić.

Był zdecydowany, od dawna. Nie było innej możliwości zakończenia tej

współpracy i  wiedział to nawet nie tyle od dawna, ile praktycznie od

początku. Przez niemal ćwierć wieku swojej kariery prokuratorskiej

wysłuchał kilkunastu opowieści o zabiciu człowieka. Wychodziły z ust, oczu

i  duszy ludzi, którzy dokonali zabójstw. Dokonali ich w  różnych

okolicznościach, każde z  nich było kompletnie inną historią, choć

z jednakowym finałem, a on słuchał tych ludzi i zastanawiał się, jak to jest

pozbawić kogoś tego czegoś, co ludzkość uznała za najwyższą wartość.

Większością zabójców gardził, innych podziwiał, jak kobietę, która po raz

kolejny podduszona przez znęcającego się od lat męża wbiła mu nóż w szyję.

Patrzył jej w  twarz, kiedy opowiadała mu o  przebiegu zdarzeń, w  jej

słowach była niespójność, w  oczach niewypowiedziana prośba o  litość

i prawdziwe dno tej historii. Wiedział, że nie zrobiła tego na oślep, że to nie

była typowa zbrodnia kuchenna. Wiedział to wbrew temu, co twierdziła. Był

pewien, że w  tamtej chwili nawet nie broniła swojego życia, bo skurwiel

robił jej to kilka razy i zawsze odpuszczał z okrutnym uśmiechem tchnącym

obietnicą powtórki. Ale ona w  końcu powiedziała dość. Nikt nie mógł i  nie

chciał jej pomóc, więc sięgnęła po ostateczne rozwiązanie i  za to ją

podziwiał. Obrona wnioskowała o  najniższy możliwy wyrok ze względu na


fakt popełnienia czynu pod wpływem silnego wzburzenia

usprawiedliwionego okolicznościami: rok pozbawienia wolności. Jego

zdaniem takich okoliczności nie było. Ale zabiła ludzkiego śmiecia i  za to

choćby należał się jej szacunek. Od siebie dał trzy, sąd wydał salomonowy

wyrok: półtora z  uwzględnieniem aresztu. Zastanawiał się potem, jak żyje

się później z takim brzemieniem, a może to wcale nie było brzemię?

Zaraz miał się przekonać, jak to jest, choć równocześnie wiedział, że

w jego przypadku nie będzie mowy o brzemieniu. Zabił już kilka osób, i choć

zrobił to nie swoimi rękami, odpowiadał za to tak, jakby tak było. Tylko że

dla niego to nie było zabójstwo, już raczej utylizacja śmieci. A  teraz został

mu ostatni, którym miał się zająć, tym razem osobiście.

Był gotowy. Naciągnął na głowę kominiarkę i  lampkę czołówkę na

elastycznej taśmie, zarzucił plecak na ramię i  poprawił przytroczoną do

pasa saszetkę, przesuwając ją na bok. Wyglądał teraz jak biegacz, który nie

zważając na lekki mróz i  nocną porę, wybrał się na przebieżkę pustymi

ulicami. Sam był jednym z  tych zapaleńców, dla których nie ma złej pory

i  złych warunków, a  do tego nie mają czasu w  dzień. Widywał podczas

swoich wypadów takich ludzi biegnących w  ciszy pustymi ulicami i  uznał,

że taki kamuflaż będzie najlepszy.

Wyszedł na chodnik i  znów poprawił pasek z  saszetką. Od jego

wewnętrznej strony przymocowana była stalowa linka o  przekroju trzech

milimetrów i  długości około dwóch metrów. Założył jeszcze rękawice,

których wewnętrzna strona palców i  dłoni nakrapiana była żółtymi

kropkami z  PCV wzmacniającymi chwyt, kilka razy zgiął i  wyprostował

palce, żeby wszystkie warstwy wygodnie się ułożyły. Dotknął tarczy

zegarka: Sekulski powinien przyjechać za dwie minuty. Wymagał od niego

bezwzględnej punktualności i  na szczęście Bejca, w  przeciwieństwie do

kilku innych rzeczy, akurat z tym nie miał problemu.

Umówił się z nim wcześniej, wmawiając mu, że tak jest najbezpieczniej.

Widywali się rzadko, zwykle w  ukryciu, żadne publiczne miejsce nie

wchodziło w  grę. Pozostawali w  kontakcie telefonicznym; komórki załatwił

on, a Sekulski miał bezwzględny zakaz noszenia tej swojej ze sobą. W razie

nagłej sytuacji Budrycki miał dzwonić do niego na jego osobisty numer;

chodziło o  to, że w  razie jakiejś wpadki niezwiązanej z  ich planem

w  telefonie Sekulskiego nie mogło być numeru prokuratora Budryckiego.

Nawet gdyby jakimś cudem ktoś odkrył, że w tym uczestniczył, miał parasol

ochronny w  postaci tajemniczych ludzi, którym podlegał. Oczywiście nie


było nikogo takiego. Był tylko on. Prokurator Krystian Budrycki był jak

Keyser Söze i  Gruppenführer Wolf w  jednym. Tak prosty i  skuteczny,

a równocześnie ograny sposób manipulacji i zabezpieczenia się przed pełną

odpowiedzialnością wciąż miał w  sobie tyle potencjału. Jak oszustwo na

wnuczka albo spadek z  Afryki. Wszyscy znali ten mechanizm, a  jednak

wciąż nabierali się na to kolejni naiwni. Nawet ci, którzy uważali, że są na

to odporni.

Chodziło tylko o  wabik. O  ilość pieniędzy, jakie można było zarobić. Im

bardziej rosła wysokość sumy, tym bardziej łatwowierni robili się ludzie.

Oczywiście istniała granica, której przekroczenie biło już w  oczy

śmiesznością, ale zastanawiające było, jak daleko leżała.

Bejca był w  gruncie rzeczy jedną z  takich osób. Miał co prawda dużo do

stracenia i to był główny powód, z którego decydował się na współpracę, ale

nie chodziło tylko o  to. Mimo niewątpliwej inteligencji, dał się w  to

wciągnąć i  dlatego nie dyskutował o  okolicznościach nocnego spotkania,

chociaż ze względu na nie musiał podejrzewać, że Budrycki może wywinąć

mu jakiś numer. Czuł się jednak zapewne bardzo mocny i  Budrycki to

rozumiał. Rozumiał, że zabicie kilku ludzi w  poczuciu bezkarności może

sprawić, że człowiek czuje się niemal Bogiem. A  zaraz miał to pojąć jeszcze

lepiej.

Wybiegł na ulicę i  truchtając w  miejscu, wypatrywał bmw. Po kilkunastu

sekundach w  oddali pojawiły się dwa punkty ostrego światła ksenonowych

reflektorów. Wyszedł na ulicę i kiedy bmw zbliżyło się na tyle, by mógł mieć

pewność, że to auto Bejcy, pomachał i  cofnął się na chodnik, żeby Sekuski

mógł zaparkować przy krawężniku. Kiedy mruczenie silnika ucichło,

podszedł do auta. Przez szybę zobaczył leżący na siedzeniu pasażera laptop

i  pomyślał, że to świetnie, bo oszczędzi mu tłumaczenia, więc zanim

Sekulski zdążył go zabrać, on władował się z  tyłu. Siedzieli teraz na skos.

Sekulski odwrócił głowę i obrzucił Budryckiego zdumionym spojrzeniem.

–  Że ci się chce… – mruknął. – I  kurwa, wyłącz to światło, bo wyglądasz

jak górnik…

Sam miał na sobie białą jak śnieg koszulę i  marynarkę. Wewnątrz auta

było bardzo ciepło i Budrycki poczuł, jak pod kominiarką na czoło występuje

mu pot.

–  Chce mi się – odparł, wyłączając czołówkę i  moszcząc się wygodniej na

siedzeniu.

– To co, kończymy? – zapytał Sekulski.


– Kończymy. – Budrycki uśmiechnął się. – Zasłużyłeś na ten milion, stary.

Muszę przyznać, że sprawdziłeś się. Wyrazy uznania ze strony moich

mocodawców…

Nie mógł się powstrzymać, nawet mając świadomość, że za kilka minut

będzie po wszystkim. Jak grać, to do końca.

– Może to powtórzymy? – zapytał ochoczo Bejca.

–  Niee, takie numery robi się raz. Trzeba znać umiar, Rysiu, i  wiedzieć,

kiedy skończyć. Mało ci?

– Nie o to chodzi. – Sekulski się skrzywił. – Skoro tak żarło…

– Wykluczone. I nie radziłbym ci próbować na własną rękę. Szkoda by było

zobaczyć cię w  wiadomościach leżącego na podłodze z  kolanem

kontrterrorysty na kręgosłupie. Na swoich plecach też nie chciałbym poczuć

czegoś takiego, to chyba zrozumiałe?

Sekulski mlasnął. Chyba odmalował mu to w  wystarczająco ciemnych

barwach, by nie zamierzał próbować, choć i  tak nie miało to żadnego

znaczenia. Uspokoił go też przy okazji, bo domyślał się, że Rysio wciąż

zastanawia się nad okolicznościami spotkania. Nie zmieniało to jednak

faktu, że historia życia i  podłych uczynków Ryszarda „Bejcy” Sekulskiego

właśnie się kończyła.

– Co z filmem? – zapytał Bejca.

– Uwierzyłbyś mi, gdybym ci powiedział, że go skasuję?

– Nie. Dlatego pytam: co z nim?

–  Nic. – Budrycki wzruszył ramionami, a  jego palce sięgnęły do paska. –

Zostanie u  mnie, gdyby ci przyszło do głowy żądać więcej kasy, jak

Olehnovich. W twoim przypadku nie chciałbym się uciekać do takich metod

jak z nim.

–  Tylko, że nie masz nikogo pewnego, kto odwali za ciebie brudną robotę,

co?

–  Masz trochę racji. I  dlatego właśnie proponuję taką formę względnej

równowagi… To chyba fair?

Stalowa linka już była w jego palcach. Cicho i zdradliwie jak wąż wiła się

wokół dłoni, którymi Budrycki niepostrzeżenie wykonywał oszczędne,

koliste ruchy.

–  Masz mnie, kurwa, za idiotę? – zapytał Sekulski, lekko odwracając

głowę. – A jak to tobie przyjdzie do głowy żądać kasy ode mnie?

Budrycki roześmiał się głośno.


–  Rysiu, kpisz sobie? Ja od ciebie? Teraz to ty jesteś przy mnie biedak,

rozumiesz? Szara mysz. A  ja znikam i  nie pojawiam się więcej w  tym

pojebanym kraju.

Końce linki miał już nawinięte na dłonie, jej długość wynosiła jakieś

półtora metra i  specjalnie zostawił aż tyle, kiedy podczas wsiadania

zobaczył, co jest zamontowane na oparciu fotela kierowcy. Powoli przełożył

nogę nad przetłoczeniem podłogi między fotelami i  lekko przesunął ciało

w  lewo, jakby chciał zajrzeć między oparciami do przedniej części wnętrza

samochodu.

–  Dobra, róbmy ten przelew, bo mi dupa zmarznie… – warknął Sekulski,

sięgając na siedzenie pasażera po laptop, i  w  tym samym momencie

Budrycki zaatakował.

Błyskawicznie przesunął się za fotel kierowcy, a  pętla przeleciała nad

głową Sekulskiego. Bejca musiał zobaczył ten ruch w  lusterku wstecznym,

bo zdążył się wyprostować i  podnieść jedną dłoń, ale niewiele mu to

pomogło. Budrycki zaciągnął linkę, zaciskając równocześnie zęby. Oparł się,

zapierając mocno nogami, i  ciągnął. Sekulski zaczął miotać się w  fotelu

i charczeć. Głuche odgłosy stóp uderzających w podłogę i kolan stukających

o  kolumnę kierownicy były jak nierytmiczne werble towarzyszące kiedyś

publicznym egzekucjom. Charkot nie ustawał, powietrze wciąż było w stanie

przedostawać się przez gardło, ale nic ponadto. Krew przestała odpływać

z  głowy, choć serce wciąż ją tam tłoczyło i  Sekulski powoli zaczynał tracić

przytomność. Słabł.

–  Zdychaj, gnoju. – Spomiędzy odsłoniętych i  wciąż zaciśniętych zębów

Budryckiego wydobywał się warkot. – Zdychaj, skurwysynu.

Czuł, jak mocno bije mu serce, a mięśnie palą z wysiłku. Kiedy poczuł, że

ruchy Sekulskiego stają się mniej gwałtowne, zaczął owijać linkę wokół

końców wieszaka, dbając, żeby była wciąż maksymalnie napięta. I  nagle

zobaczył, jak ręka Bejcy, ta wolna, która nie utknęła pod pętlą, unosi się jak

w zwolnionym tempie, jak gdyby ciężar, który w niej ściskał, uniemożliwiał

mu szybszy ruch. Tym ciężarem był… pistolet.

Budrycki miał szczęście. Końce linki solidnie obwiązał wokół wieszaka,

a  Sekulski był już prawie nieprzytomny. Sięgnięcie po broń było ostatnim

odruchem obronnym, jaki podjął jego mózg we współpracy z  ciałem, które

odmówiło jednak posłuszeństwa w  krytycznej chwili. Prokurator po prostu

sięgnął i  wyjął pistolet z  niemal bezwładnych palców Sekulskiego, a  potem

położył gnata na siedzeniu obok siebie.


Oparł się i  zaczął spazmatycznie oddychać, usiłując się uspokoić. Teraz

musiał chwilę poczekać na zgon Bejcy. Stwierdził, że zabójstwo to jednak

ciężka robota, a potem spojrzał na swoje ręce – trzęsły się. Próbował skupić

wzrok, z  wysiłku i  emocji wszystko latało mu przed oczami; palce

rozmywały się w  tym drżeniu, jakby widział je przez niedopasowane

okulary. Zdjął rękawice i schował je do torebki przy pasie, na dłoniach wciąż

miał dwie pary lateksowych. Z  kieszeni wyjął pudełeczko, w  którym była

pęsetka o  działaniu odwrotnym. W  jej szczypczykach tkwił kawałek

paznokcia. Włączył czołówkę, której światło skupione było do wąziutkiego

promienia o  przekroju nie większym niż średnica ołówka i  starannie

umieścił paznokieć w  splocie stalowych drutów, wbijając go tak mocno, jak

tylko mógł, żeby go nie złamać. Potem wyciągnął małą fiolkę z  patyczkiem

do czyszczenia uszu. Pochylił się między oparciami foteli i delikatnie wytarł

nim wargę Sekulskiego. Kierując światło na to miejsce, upewnił się, że włos

został na śluzówce. Przez chwilę przyglądał się jeszcze nabrzmiałej twarzy

swojej ofiary – wytrzeszczonym oczom i  językowi, potem opadł z  powrotem

na tylną kanapę i  schował patyczek tam, gdzie chwilę wcześniej zniknęła

pusta pęseta.

Zrobione. Pozostawanie zbyt długo na miejscu zbrodni było oczywiście

ryzykowne, ale uważał, że kilkadziesiąt sekund go nie zbawi. I  tak musiał

chwilę odczekać, by upewnić się, czy nic nie nadjeżdża albo ktoś

przypadkowy nie szlaja się po nocy. Sięgnął po pistolet i  przyjrzał się mu.

CZ-75 w  wersji z  lat osiemdziesiątych. Uśmiechnął się. Jednak Sekulski

spodziewał się czegoś po nim. Popatrzył na nieruchomy czubek głowy

wystający znad zagłówka i  pomyślał, że Bejca nie przewidział wszystkiego.

Cóż, nie da się przewidzieć wszystkiego i  on to wiedział, choć starał się

równocześnie robić wszystko, żeby przewidzieć jak najwięcej, a  na pewno

być przygotowanym na wiele niespodzianek.

Budrycki obejrzał się i  zerknął przez tylną szybę, czy nic nie nadjeżdża.

Potem wyjrzał do przodu; też pusto. Przełączył czołówkę na szeroki snop

i  rozejrzał się po wnętrzu, czy nic nie zostawił. Później sięgnął po kamerkę

zainstalowaną obok lusterka wstecznego, zdjął ją i  schował do plecaczka,

gdzie chwilę wcześniej trafił pistolet. Małym problemem pozostawał laptop.

Nie chciał go zostawiać, ale nocny jogger z  takim sprzętem pod pachą to

dość podejrzana sprawa. Miał do przejścia, czy raczej przetruchtania

odcinek do końca Niemierzyńskiej, przechodzącej na skrzyżowaniu

z  Wszystkich Świętych w  Arkońską. Zostawił samochód przy ogrodzeniu


działek na Serbskiej, której wlot był naprzeciwko głównego wjazdu do

szpitala wojewódzkiego. Zdecydował, że w  razie czego odrzuci go gdzieś

w  krzaki, miał przy sobie legitymację służbową, więc nawet w  najgorszym

razie jakoś się wytłumaczy. A  potem najwyżej wróci do bmw Sekulskiego,

ubierze się w  covidowy kombinezon, który miał ze sobą, przeniesie

skurwiela na tylne siedzenie albo do bagażnika i wywiezie, nawet na swoją

działkę za Tanowem.

Plan wrobienia komisarza Rędzi co prawda diabli by wzięli, no, ale trzeba

być elastycznym.

A on był…
46
 

Rędzia siedział jak na rozżarzonych węglach. Zaklinał los, żeby wszystko

ułożyło się po jego myśli, żeby nic nie zawiodło, bo przeważnie jest tak, że

w  krytycznym momencie coś lubi się zepsuć. Miał nadzieję, że w  tym

wypadku nic się nie zepsuje. On sam napsuł już wystarczająco dużo.

–  Planowałem to prawie dwa lata, a  Sekulski nadawał się do tego

znakomicie – kontynuował Budrycki. – Ubiliśmy interes, a w interesach jest

czasem tak, że tylko jedna strona wychodzi na nich dobrze. Czy warto było?

Skoro to zrobiłem, to oznacza, że tak. I  tyle. Nie ma się co nad tym za

bardzo rozwodzić.

–  Pański ojciec też zabijał – zauważył Rędzia. – Trzy osoby na

skrzyżowaniu w Pilchowie.

– Wierzy pan w jakieś przeznaczenie? Chichot losu, karmę? – Prokurator

spojrzał na niego zdziwiony.

–  Nie, to tylko uwaga na marginesie. Wierzę w  przypadek. To jest

przypadek. Smutny, ale przypadek.

–  Też tak uważam. A  skoro pan już do tematu wrócił; być może pan tego

nie wie, ale sąd uznał, że winny był kolega taty, siedzący za kierownicą. Tak

też zeznał pana ojciec.

– Wiem. To akurat wiem.

–  I  wszystko byłoby dobrze, tylko że przyszedł czerwiec osiemdziesiątego

dziewiątego. Syn tych starszych ludzi, którzy zginęli w  maluchu, miał

zasługi dla podziemia, dla solidarnościowej opozycji. Czasy się zmieniły,

mógł teraz podnieść głowę i głośno krzyczeć, zamiast oglądać się za siebie ze

strachem w oczach. Został kimś ważnym w jakimś ministerstwie i wzruszył

sprawę, mimo że wyrok był prawomocny. Zaczął kłapać coś o  zbrodni

komunistycznej, że to mógł być zamach na niego, bo mógł jechać wtedy

z  rodzicami. Moim zdaniem jego stan psychiczny pozostawiał wiele do

życzenia, ale cóż, nastał czas, że takie słowa podchwytywano i  powtarzano

jak mantrę. A  jego ujadanie niosło się daleko, więc wszystko zaczęło się

jeszcze raz. W  dodatku ojciec nie przeszedł weryfikacji

w  dziewięćdziesiątym i  został bez pracy. Był niewiele znaczącym esbekiem,

a potraktowali go, jakby co najmniej zabił Popiełuszkę… No i na podstawie


opinii biegłych, którzy ocenili, że to niemożliwe, żeby kolega prowadził auto,

skazali tatę na osiem lat. A  on stwierdził, że mając do wyboru więzienie,

a potem pracę jako stróż na parkingu, nie da im tej satysfakcji i powiesił się

w garażu.

– Nie zabił Popiełuszki, ale Glińskiego już tak?

–  Błagam. – Budrycki westchnął. – Śledził faceta przez miesiąc i  ustalał

jego zwyczaje. I  tyle. Nawet jeśli esbecy faktycznie pomogli Glińskiemu

opuścić ten świat, to mój ojciec nie miał z  tym nic wspólnego. Poza tym to

nie ma nic do rzeczy. Mówimy o  zniszczeniu człowieka. O  karze

niewspółmiernej do winy.

Rędzia prychnął.

–  Jak pan w  ogóle został prokuratorem, co? Pana ojciec chciał się

wyślizgać z  odpowiedzialności za tragedię, do której się bezpośrednio

przyczynił. Oczywiście, że wina nie była zamierzona, ale to niewiele

zmienia. Przez niego zginęły trzy osoby. Gdyby nie był pijany, gdyby nie

zachowywał się arogancko za kierownicą, nie doszłoby do tego. Ilu pan

takich skazał w  swojej karierze? Takich, co to nie chcieli? Takich, co im

samo wyszło i  teraz bardzo żałują, że wypili i  wsiedli za kółko? Miał pan

wtedy jakieś wątpliwości, kiedy tak panu łkali na sali sądowej? O ile wiem,

to nie. Pan zawsze żądał maksymalnego wymiaru kary. Trochę to

schizofreniczne, nie sądzi pan?

Budrycki wyglądał, jakby go nie słuchał. Nie ruszał się, siedział tylko ze

wzrokiem wbitym w podłogę; może widział gdzieś tam jakiś fragment swojej

przeszłości. Wzdrygnął się nagle i spojrzał na Rędzię.

–  Swoją drogą, kiedy mój ojciec dowiedział się, że pański zginął

w  katastrofie morskiej, potraktował to jako akt sprawiedliwości dziejowej,

co nie powstrzymało go jednak przed powieszeniem się – powiedział

i  machnął nagle ręką. – Ale zostawmy już to, panie komisarzu. Naprawdę,

niech pan nie przecenia roli, którą w  tym wszystkim odegrało zdarzenie

z  udziałem naszych ojców. To było dawno temu i  przyznam panu trochę

racji, mój ojciec zasłużył na karę, choć nie na karę śmierci, którą niejako

sam sobie wymierzył. Może faktycznie ja też mściłem się za to na tych

wszystkich oskarżonych?

– Freud byłby z pana dumny.

Budrycki roześmiał się.

–  Samotność ma tę dobrą stronę, że ma się czas na myślenie. Na analizę.

Nikt nie przeszkadza: wrzeszczące dzieciaki, ględząca żona, kumple


wpadający do domu bez zapowiedzi. Tylko święty spokój.

– Jest pan bardzo nieszczęśliwym człowiekiem.

–  Być może, być może… Ale już niedługo, zapewniam pana. Znane

powiedzenie, że pieniądze szczęście nie dają, jest jednym z  największych

kłamstw, jakie wymyśliła ludzkość, zaraz po demokracji, Bogu

i  równouprawnieniu płci. Bo owszem, pieniądze dają szczęście, zwłaszcza

jeśli jest to trzy i  pół miliona. Zamierzam się o  tym sam przekonać, choć

niekoniecznie komuś to udowadniać, sam pan rozumie, dyskrecja jest ze

wszech miar wskazana. O  pana nie muszę się martwić, pan oczywiście

zdaje sobie z tego sprawę?

– Dziwi mnie tylko jedno: skoro dostał pan już tę forsę, dlaczego po prostu

pan nie zniknął? Odnoszę wrażenie, że kwestia zemsty nie była jednak tak

mało istotna, jak pan usiłuje mi wmówić. Chciał pan widzieć mój upadek.

Budrycki się skrzywił. Jego przystojna twarz wyglądała przez chwilę jak

zmięta maska i Rędzi przypomniała się opowieść Agnieszki, a potem Artura

o jego porwaniu i okaleczeniu.

–  I  tak, i  nie. Do pewnego etapu faktycznie miałem dwie opcje i  mogłem

zakończyć pana udział w tym wszystkim, jak w przypadku pani prokurator

Rybarczyk. Po prostu odwalilibyście swoją robotę, i  już. Jednak w  pewnym

momencie uznałem, że powinien pan ponieść karę za swoją winę.

–  To jakiś żart? Chciał mnie pan posłać do więzienia, być może nawet do

końca życia, za zdradę żony? Jak tamtego chłopaka, Brejzę, którego też pan

ma na sumieniu?

– „On nawet nie patrzył wtedy w moją stronę, to ten gówniarz musiał mu

wszystko opowiedzieć…” Te słowa mam wciąż w  uszach, panie komisarzu.

Gryzł się tym mój ojciec, gryzłem się ja. Gdyby nie było tam małego chłopca,

który rozglądał się na boki, być może wszystko wyglądałoby teraz inaczej.

Mój ojciec by się nie powiesił, ja nie musiałbym robić tego, co zrobiłem… Ale

przyznam też, że obserwowanie pana upadku było nawet zabawne. A  co do

mojego zniknięcia… To delikatna kwestia pewnego wyczucia sytuacji. Nie

mogłem zniknąć zbyt wcześnie i  nagle, bo to byłoby podejrzane. Zbyt późno

też nie, bo z każdym dniem rosło ryzyko, że ktoś odkryje prawdę.

– Jak ja…

– Jak pan – przyznał.

–  Słyszałem o  seryjnych mordercach inspirujących się znanymi

poprzednikami – powiedział Rędzia. – Ale nie sądziłem, że to dotyczy także

złodziei zdolnych do wyrachowanego zabójstwa. Mówię o  Marcie Kielan…


Ta sprawa, której kulisy pan doskonale znał, stała się dla pana inspiracją,

co? Widzę po pana minie, że tak.

Oczy Budryckiego powiększyły się odrobinę. Był wyraźnie zaskoczony.

Opanował się jednak szybko.

– Naprawdę pana nie doceniałem – mruknął. – Tym bardziej będziemy już

kończyć. Tak, ma pan rację, sprawa komisarz Kielan była dla mnie

inspiracją. Tylko że ona popełniła dwa podstawowe błędy….

– Nie doceniła swojego szefa – wszedł mu w słowo Rędzia.

–  Nie, nie o  tym mówię. Doprowadziła do śmierci funkcjonariuszy policji

i  nie pozbyła się na czas swojego wspólnika. O  ile ten drugi błąd,

przynajmniej dla mnie, ma marginalne znaczenie, o  tyle pierwszy już nie.

Dlatego walczyłem, żeby otrzymała maksymalny wyrok.

–  I  znów to powiem: to schizofreniczne, co pan twierdzi, zdaje pan sobie

z tego sprawę?

–  Nie. – Prokurator pokręcił głową. – Tu nie ma nic schizofrenicznego.

Pan żyje w  świecie szarości. Ja w  czarno-białym. Pan wszystko sobie

komplikuje, ja upraszczam. Policjanci są dobrzy, gangsterzy źli i  nie mówię

teraz o jednostkach, bo pewnie, że w naszym koszyku są i zgniłe jabłka. Co

do zasady reprezentujemy siły dobra, tamci siły zła. Wartościowanie rzeczy

skalą szarości jest bez sensu. Jeśli wyrządzasz jakiekolwiek zło, albo

chociaż godzisz się na nie, jesteś zły, a nie trochę zły. Nie wyrządzałem zła,

panie komisarzu. Posprzątałem kilka śmieci. Uwolniłem świat od paru

bezwartościowych ludzi, których tak nazywano tylko dlatego, że wyglądali

jak ludzie. I to też nie do końca, mówię o tych dwóch menelach. A w ramach

zapłaty przywłaszczyłem sobie trochę pieniędzy, bo czemu nie?

–  A  pan? Pan jest biały czy czarny? – zapytał Rędzia, sam nie wierząc

w to, co słyszy.

Budrycki patrzył na niego spod przymrużonych powiek.

–  Powiem panu, jak to się skończy ze mną. – Uśmiechnął się. – Za kilka

dni moi współpracownicy zobaczą, jak siedzę nago w  swoim biurze. Kiedy

zapytają, co się stało, powiem, że nie wiem, o co im chodzi. Potem zacznę się

śmiać. Wezwą pogotowie, dadzą coś na uspokojenie, poleżę kilka dni

w  szpitalu i  przyznam, że nie wytrzymałem nerwowo napięcia związanego

z pracą. Poproszę o urlop, a później w ogóle zrezygnuję z zawodu. I wyjadę.

Z  ponad trzema milionami w  kieszeni, czy raczej na zagranicznym koncie,

jest sporo kierunków, które mogę sobie wybrać, wie pan? I  już. Bo mam

dość. Dość sprzątania śmieci, dość czyszczenia tej kloaki. Teraz z  kolei
mówię o  innych śmieciach: tych, na których patrzyłem na salach sądowych.

Pięćdziesiątka na karku, panie komisarzu. Czas odpocząć. Czas godnie

odpocząć, bo poświęciłem pracy całe zawodowe życie. Prywatne też. Prawie

dwadzieścia pięć lat. Pewnie, że to był mój wybór, ale można powiedzieć, że

to mi się po prostu należało. Taka nagroda jubileuszowa, którą

zorganizowałem sobie sam…

Rędzia wiedział, że to już koniec. Dawał mu się wygadać, bo oni wszyscy

zawsze musieli w  końcu się wygadać. To takie ludzkie. Przeważnie

wyrzucali z  siebie opowieść o  swych występkach, przestępstwach

i  zbrodniach powodowani poczuciem winy, jak kowal z  baśni braci Grimm,

który zabił człowieka i  nie mogąc znieść wyrzutów sumienia, pobiegł nad

jezioro, wykopał w  ziemi na jego brzegu dołek i  wykrzyczał do niego swoją

winę. Ulżyło mu i  żył wiele lat w  spokoju, a  nikt nie wiedział, co zrobił.

Kiedyś jednak w  tym miejscu nad jeziorem wyrosły trzciny, a  kiedy wiał

wiatr, szumiały i  wśród tego szumu dało się usłyszeć opowieść kowala

o  zbrodni, którą popełnił. I  powiesili go. Rędzia uwielbiał tę baśń, bo choć

była nieprawdopodobna, to jak każda baśń zawierała ziarno prawdy i ważne

przesłanie. Ale Budrycki nie był takim przypadkiem. Nie był kowalem

wykrzykującym do dołka w  piasku opis zbrodni, którą popełnił. On musiał

się pochwalić. Musiał powiedzieć to komuś, żeby zrobić sobie dobrze,

połechtać swoje ego, pokazać komuś, jaki jest świetny. Na to właśnie Rędzia

liczył. I nie przeliczył się…

Budrycki sięgnął nagle do kieszeni marynarki, wyciągnął z  niej coś

maleńkiego i podniósł rękę.

– To dla pana – powiedział. – Proszę zażyć. Wtedy nie będzie bolało.

– Może pan sobie prosić.

– Jeśli pan tego nie połknie, zastrzelę pana.

– I jak się pan z tego wytłumaczy? Cały plan pójdzie w diabły.

– Niekoniecznie. Plan A zakładał, że popełnił pan samobójstwo, notabene

przez powieszenie, mając dość ukrywania się i  perspektywy spędzenia

reszty życia w  więzieniu. Ale jeśli nie będzie pan współpracował, wdrożę

plan B.  Zdobyłem informację o  miejscu pana pobytu, pojechałem tam

uzbrojony w  broń służbową, do czego mam pełne prawo jako prokurator,

znalazłem pana, a  ponieważ rzucił się pan na mnie z  nożem, strzeliłem.

Oczywiście, nie powinienem jechać sam, to wbrew procedurom i  tak dalej,

ale wszyscy wiedzą, że jestem psem, który jak złapie trop, to nie puści.

Rozejdzie się po kościach, zapewniam pana. Ale to już mój problem.


Natomiast teraz daję panu wybór: albo połknie pan tabletkę sam i  umrze

bezboleśnie, w  nieświadomości, albo będzie pan przed śmiercią cierpiał.

Bardzo. I  długo. Nie jestem sadystą, ale nie lubię, kiedy mi się ktoś

sprzeciwia.

–  Albo nie przemyślał pan planu, w  co nie wierzę, albo mnie pan

okłamuje, co jest o  wiele bardziej prawdopodobne. Od kiedy prokuratorom

dają zabytki techniki? – Rędzia wskazał broń oczami. – To cezetka?

Budrycki uśmiechnął się lekko.

– Proszę, proszę…

– Pamiątka po tatusiu? – zapytał komisarz z przekąsem.

–  Nie po tatusiu… No dobrze, plan był taki, że znalazłem pana, pan

wyciągnął broń nieustalonego pochodzenia i  zaczęliśmy walczyć. Podczas

szarpaniny pada przypadkowy strzał, pan dostaje, ja wygrywam, koniec.

– Przygotowany na każdą ewentualność?

–  Jak zawsze. – Prokurator wzruszył ramionami. – Ale spokojnie, wciąż

daję panu szansę na bezbolesną śmierć. Kulkę dostanie pan, kiedy będzie

już nieprzytomny. To nie trucizna, to tabletka gwałtu.

– Chce mnie pan zgwałcić?

Budrycki spojrzał na niego zmęczony.

– Mam podziwiać pańską odwagę w obliczu śmierci?

–  Nie. Boję się śmierci jak każdy. Może nawet bardziej, bo kilka razy się

o  nią otarłem. Poza tym po cholerę tabletka gwałtu, skoro chce mnie pan

zastrzelić? Pan wciąż realizuje plan A. Mam się powiesić, prawda? Nie może

mi pan przedtem dać w  łeb, bo zostaną podejrzane ślady, więc chce pan

mnie uśpić. Zasnę, pan wszystko przygotuje, a kiedy GHB zniknie z mojego

organizmu, a  ja zacznę dochodzić do siebie, pan mnie powiesi. Kolejny akt

dziejowej sprawiedliwości, co?

– Mamy tu spryciarza…

–  Staram się… Ale moje zachowanie nie wynika z  odwagi, a  raczej

z pewności, że nie umrę. A przynajmniej nie teraz. I nie tutaj.

– Skąd ta pewność? Taka, widzę, niezachwiana?

–  Bo wszystko zależy od tego, z  której strony się na coś patrzy, panie

prokuratorze Budrycki.

Budrycki zmrużył oczy i  odchylił się lekko do tyłu. Mimo świadomości

przewagi, był wyraźnie ciekaw karty, którą jego ofiara chciała zagrać.

Ludzie pokroju Budryckiego, ryzykanci grający o  wysokie stawki

i  przekonani o  własnej mocy, nie zdzierżyliby myśli, że przed ostatecznym


zwycięstwem mogliby uniknąć jeszcze jednego małego starcia, w  dodatku,

jak sądzili, nie do przegrania.

Trzciny rosły i zaczynały szumieć…

– A jaśniej, panie komisarzu? – zapytał w końcu prokurator.

– Wcale mnie pan nie znalazł.

–  To co tutaj robię? – Rozejrzał się z  udawanym zdumieniem, nie

spuszczając wzroku z  Rędzi, i  był to kolejny pokaz siły, zupełnie

niepotrzebny i gówniarski.

– To ja dałem się panu znaleźć… – oznajmił spokojnie Rędzia.

– Nie przekonał mnie pan. Proszę wziąć i połknąć tabletkę, albo bę…

–  W  pewnym momencie stwierdziłem, że wśród stojących za tym ludzi

musi być ktoś, kto wie, jak działa system. Ba, nie tylko wie, ale w nim tkwi.

Jest jego częścią. Wie na przykład, że list zaadresowany imiennie do

funkcjonariusza nie będzie otwarty w  kancelarii, tylko zostanie mu

dostarczony do rąk bez otwierania koperty. Ma dostęp do baz danych, wie,

co w  trawie piszczy… I  tak kombinowałem, aż w  końcu dotarło do mnie, że

ma nawet wpływ na przebieg śledztwa. To musiał być ktoś z  wewnątrz.

Krąg podejrzanych był spory, ale wystarczyła jedna pułapka, żeby złapać

tego ktosia. No, dwie…

Rędzia zobaczył, jak Budrycki lekko pobladł na twarzy. Palce zbielały,

kiedy mocniej zacisnął je na kolbie pistoletu. Ale lufa wciąż skierowana była

w  dół. Jeszcze czuł się pewnie, choć coraz mniej, na tyle jednak, by nie

celować w swoją ofiarę.

– Starałem się myśleć jak mózg tej całej afery – kontynuował komisarz. –

Jak, mając w  ręku tyle świetnych narzędzi, próbowałbym mieć nad tym

wszystkim kontrolę. Jak bym to ogarniał? Zapewne co jakiś czas

sprawdzałbym te bazy danych. KSIP, prokuratorską Librę i  inne. To

robiłbym na pewno. Choćby po to, żeby wiedzieć, czy osoby pozostające

w  kręgu moich zainteresowań, czyli te słupy albo wynajęte gangusy, są już

przedmiotem zainteresowania organów ścigania, co mogłoby świadczyć

o  tym, że ktoś złapał trop. W  ten sposób można również kontrolować

Agnieszkę i  mnie, czy faktycznie jesteśmy posłuszni i  niezbyt się staramy,

prowadząc nasze śledztwa: czyli unikamy sprawdzania pewnych osób

mogących mieć powiązania ze sprawą, którą powinniśmy torpedować na

polecenie naszych prześladowców. Kiedy poprosiłem swojego kolegę z  pracy

o sprawdzenie nazwiska Artura Rybarczyka i paru innych osób związanych

ze sprawą, zdawałem sobie sprawę, że zostanie ślad w systemie. Zapiszą się


wszystkie dane: kto, gdzie i kiedy to sprawdzał. Oczywiście, nie wiedziałem,

że to pan za tym stoi; wtedy był pan dla mnie psem gończym, który siedział

mi na karku, i  nie wiedziałem, że nasz tajemniczy prześladowca, oszust

finansowy, morderca i  pan to ta sama osoba. I  dlatego też kazałem

Berdakowi, który gmerał w  nazwiskach osób powiązanych z  aferą,

przyjechać w  ostatnim czasie do Załomia. Bo jeśli moje podejrzenia miały

okazać się słuszne, to ów ktoś, policjant lub prokurator, w  przekonaniu,

jakże słusznym, że Jarek mnie kryje i  mi pomaga, będzie go śledził,

a potem tu przyjdzie, bo przecież musi mnie uciszyć, skoro jestem tak blisko

odkrycia prawdy. I wtedy zjawił się pan.

– Brawo. Jestem pod wrażeniem, choć myli się pan co do jednego: niedługo

pan umrze. Tutaj. Myślę, że będziemy już kończyć. Najwyższy czas. –

Budrycki lufą pistoletu odsunął rękaw płaszcza i  zgiął nadgarstek, żeby

zegarek ukazał się spod krawędzi skórzanej rękawiczki.

–  Fakt, już czas – przyznał niechętnie komisarz. – Jestem zmęczony, tak

bardzo zmęczony, że nawet nie ma pan pojęcia.

– Ulżę panu zaraz. Tabletka czy kulka?

– Pan jest tu sam, ale ja nie. To koniec.

–  Kłamie pan. Pan też jest tu sam. Tkwiłem w  lesie od kilku godzin

i  obserwowałem dom. Nie ma tu nikogo, prócz nas dwóch. – Budrycki

zmrużył oczy i  syknął: – I  nie wkurwiaj mnie już, tylko bierz tę pieprzoną

tabletkę albo wywalę ci w  bebechy pół magazynka i  będziesz tu zdychał

przez kilka godzin.

Rędzia uśmiechnął się smutno, wstał i ruszył w kierunku prokuratora.

–  Powiem panu jeszcze tylko, że podejrzewałem go od jakiegoś czasu.

Zacząłem po nieudanej akcji zatrzymania mnie w  tym pustostanie. To była

ta pierwsza pułapka. A wie pan dlaczego? Bo pan nie wysiadł z samochodu.

Szeryf, który zawsze szedł w pierwszej linii, nie wysiadł z samochodu, żeby

dorwać człowieka, którego tropił z taką pasją. Dlaczego? Bo wiedział pan, że

mnie tam nie będzie, ponieważ był pan tam zapewne wcześniej. Sam. Tak

jak teraz. Z  takim samym planem zabiciem mnie. Urlop, z  którego pana

ściągali tak długo, był jednodniowy, na żądanie, prawda? Kiedy tylko pan

się dowiedział o  anonimie, opóźnił pan akcję, żeby to sprawdzić. Nie

wiedziałem wciąż, czy jako wysłannik jakiejś grupy, czy jednak sam, choć

wtedy nabrałem już przekonania, że to wszystko uknuł jeden człowiek, bo to

wbrew pozorom było dość proste. A  kiedy okazało się, że prowadził pan

sprawę, w  której Sekulski był podejrzany o  morderstwo, zyskałem niemal


stuprocentową pewność. Wcześniej dowiedziałem się przypadkiem, że był

pan również oskarżycielem w  procesie Marty Kielan. Dodałem do siebie to

wszystko i wyszło mi, że postanowił pan powtórzyć numer, który odwaliła ta

pani, tylko po swojemu. W sprawie Sekulskiego zrobił pan to samo, co kazał

zrobić mnie i  Agnieszce. Tak poprowadził pan śledztwo, żeby włos mu

z  głowy nie spadł. Wielu ludzi zrobiłoby wszystko za piętnaście czy

dwadzieścia pięć lat życia, które pan mu podarował, nawet by zabiło.

A  Sekulski na pewno. I  kiedy byłem już tego wszystkiego prawie pewien,

zwabiłem pana jeszcze raz, tym razem skutecznie i  we właściwie miejsce.

Ale nie mogłem pozwolić sobie na sprowadzenie tu zastępów moich kolegów.

– Rędzia wzruszył ramionami, rozkładając szeroko ręce. – Zawsze jednak

mogłem się mylić, w  przeciwieństwie do pana ja dopuszczam taką

możliwość. Nie miałem też pewności, kiedy ta chwila nastąpi, a  próba

poinformowania policji czy prokuratury skończyłaby się dla mnie smutno.

Nikt by mi przecież nie uwierzył. Musiałem załatwić to nieco inaczej.

Jestem więc sam, ale nie do końca, bo mam dwóch świadków. A  niedługo

będą ich dziesiątki, jeśli nie setki. – Rędzia odwrócił się powoli i  spojrzał

w  górę, w  narożnik pomieszczenia, tuż pod sufitem. – Jak tam, panie

mecenasie, Jarecki, transmisja przebiega bez zakłóceń? Mamy to?

Kiedy wrócił wzrokiem do twarzy Budryckiego, zobaczył szeroko otwarte

usta i  oczy. Zobaczył też, jak jego ramię lekko drga, kiedy napina mięśnie,

żeby unieść broń. Wtedy komisarz błyskawicznie sięgnął do tylnej kieszeni

spodni, wyciągnął z  niej pojemnik z  gazem, wsunął palce pod

zabezpieczenie spustu, nacisnął go i  trysnął gęstą strugą żelu prosto w  te

wielkie, zdumione oczy, i  dla pewności uskoczył w  bok. Kiedy Budrycki

krzyknął krótko, odruchowo sięgając rękami ku twarzy, Rędzia obszedł go,

doskoczył do niego od tyłu, chwycił jedną ręką za pistolet, drugą za palce

i wykręcił je, wyszarpując broń.

Budrycki był kompletnie zaskoczony i  niezdolny do jakiejkolwiek reakcji

poza przyciskaniem rąk do oczu i  bluzganiem stekiem wyzwisk. Nagle

wyciągnął przed siebie ręce i  mrugając jak ślepiec, zaczął nimi na oślep

wymachiwać. Rozczapierzone i  wygięte na kształt szponów palce szukały

twarzy komisarza, pistoletu, czegokolwiek, co pomogłoby prokuratorowi

odzyskać przewagę i choć spróbować się ratować.

–  Daj spokój, chłopie. – Zimny głos Rędzi pozbawił go złudzeń. – To

naprawdę koniec.
Komisarz nie chciał więcej ryzykować. Bez skrupułów mocnym

kopnięciem w kostkę podciął Budryckiemu nogi i beznamiętnie patrzył, jak

ten wali się na posadzkę. Oszołomionego obrócił twarzą do podłogi,

przycisnął kolano do jego kręgosłupa, siłą oderwał wciąż przytknięte do

oczu ręce, wykręcił je do tyłu i  skuł kajdankami, które przywiózł mu

Berdak. Potem spokojnie wstał i  odwrócił się do kamery w  rogu sufitu,

a jego twarz rozjaśnił szeroki uśmiech śmiertelnie zmęczonego człowieka.

Kiedy poczuł wibracje telefonu w  kieszeni spodni, sięgnął po niego

i odebrał.

–  Kurwa, nie mam już paznokci. – Usłyszał rozemocjonowany głos Jarka.

– Szykuj się, jedziemy. Poczekaj, ktoś chce z tobą rozmawiać…

– Cieszę się, Tomek. – Głos Kurylaka był jak zwykle opanowany. – Tyle na

razie, bo potem będzie magiel. Po ludzku się cieszę, że zawsze byłeś jednak

po tej dobrej stronie…

–  Dzięki, naczelniku – mruknął Rędzia, patrząc na Budryckiego, który

zrezygnowany, z  załzawionymi i  czerwonymi oczami wpatrywał się

w  posadzkę tuż przed swoim nosem. – Nie mam co prawda kosza owoców,

ale daję panu łeb zabójcy.

Włożył telefon do kieszeni i usiadł na łóżku. Był kurewsko zmęczony.

–  Chcesz wiedzieć, dlaczego ci nie wyszło? – zapytał Budryckiego, nie

mogąc odmówić sobie uśmiechu satysfakcji. – Bo plan był świetny, nie

powiem. Faktycznie, w  porównaniu z  Kielan, nieźle go udoskonaliłeś.

Z  tymi listonoszami też dobre: bez zbędnych ludzi, informatyków, bez

śladów w sieci… Tylko że ty nie mogłeś po prostu wziąć kasy i zniknąć, jak

każe zdrowy rozsądek? Nie mogłeś, bo musiałeś pomanipulować ludźmi.

Poczuć się jak Bóg, co? Napawać się. Dlatego właśnie wszyscy tak kończycie,

myślicie, że możecie wszystko. Zarzucałeś to Sekulskiemu, a  jesteś

dokładnie taki sam. A  najdziwniejsze dla mnie jest to, że doskonale znasz

ten mechanizm, bo widziałeś go setki razy w  pracy. Patrzyłeś w  oczy

ludziom, którzy wpadli właśnie przez to. I  mimo to popełniłeś ten

najgłupszy z  możliwych błąd w  imię nawet nie wiem czego, ponieważ sam

przyznałeś, że zemsta za ojca była tylko przy okazji. Nie jest pan ani czarny,

ani biały, panie prokuratorze Budrycki. Pan jest po prostu aroganckim

bucem.

Położył się na łóżku z cezetką w ręku, nie spuszczając na wszelki wypadek

Budryckiego z  oczu. Niewiele jest rzeczy groźniejszych od człowieka, który


nie ma już nic do stracenia. To dotyczyło również jego, Rędzi, o  czym

przekonał się przed chwilą Budrycki.

Było po wszystkim. Teraz należało zacząć wszystko odkręcać. Mógł

wypłynąć z  tej głębi, w  której tkwił, i  nabrać powietrza. Mógł wreszcie

zmartwychwstać i wrócić do domu.


47
 

Zadzwonił do drzwi, czując, jak wali mu serce. Choć od kilku godzin,

a właściwie od kilku dni intensywnie myślał, jak się wytłumaczyć, wciąż nie

miał pojęcia, co powiedzieć. Jak wyjaśnić to wszystko, od początku. Nie

wszystko mógł powiedzieć, nie wszystko chciał. Podrapał się po brodzie

i  zdążył jeszcze pomyśleć, z  jaką radością wreszcie się jej pozbędzie,

a potem drzwi otworzyły się i stanął w nich Patryk.

–  M-mamo… – wyjąkał tylko, odwracając głowę, ale jego oczy wciąż

skierowane były na ojca, a  zwłaszcza na zmierzwione kłaki okalające

wychudzoną twarz.

– Cześć, mistrzu. – Rędzia uśmiechnął się do syna szeroko.

Patryk skoczył na ojca. Rędzia chwycił go pod udami i  poczuł, jak silny

uścisk wątłych ramion syna pozbawia go dostępu powietrza.

–  Zrobiłem, jak kazałeś – szepnął mu do ucha chłopak. – Nie uwierzyłem

w  nic, a  zwłaszcza w  to, że się zabiłeś. Nikomu nie powiedziałem, tylko

mamie, potem, jak już jej nie męczyli. Ale tylko to, że nie skoczyłeś wcale

z tego mostu. Piotrka też uspokajałem, jak mogłem…

–  Mądry gość z  ciebie. – Rędzia ostrożnie opuścił go na podłogę, bo

kończyły mu się zapasy tlenu.

– Patryk? – Z mieszkania dobiegł cichy głos Bożeny. – Kto to?

Stanęła w  drzwiach i  zastygła w  bezruchu, z  bezbrzeżnym zdumieniem

wypisanym na twarzy. Zbladła, jej grdyka poruszyła się, kiedy próbowała

przełknąć ślinę przez zaciśnięte gardło.

– Jestem… – powiedział Rędzia.

Tylko tyle. Wciąż tak stała, kiedy przekraczał próg, a  potem brał ją

w  ramiona. Właściwie próbował, bo gdy tylko ją objął, ocknęła się

z osłupienia i wyrwała, a na jej twarzy pojawił się gniew.

– Jak mogłeś nam to zrobić!? Mnie i dzieciom!? Jak mogłeś, jak, jak, jak!?

– krzyczała, bijąc go pięściami w klatkę piersiową. – Kim ty jesteś? Jakbym

cię w ogóle nie znała!

–  Wróciłem – powiedział spokojnie Rędzia, chwycił jej pięści, zacisnął je

w swoich palcach i spojrzał w szeroko otwarte, zagniewane oczy żony.


– Nie wierzę ci – wyszeptała z rękami uwięzionymi w jego uścisku, kręcąc

gwałtownie głową, a spływające po policzkach łzy leciały Rędzi na szyję.

Przytulił ją mocno, spojrzał nad jej ramieniem na oniemiałych chłopaków

i  poczuł, jak stężałe od ciągłego napięcia mięśnie i  ścięgna puszczają

i rozluźniają się.

– Jestem – szepnął, zamykając oczy i czując palce Bożeny wczepiające mu

się w łopatki. – Wszystko wam wytłumaczę…

Szczecin/Pilchowo, 24.01 – 19.05.2021


PODZIĘKOWANIA
 

Pani komisarz Agnieszce Paszkowskiej dziękuję za wyrozumiałość, za to, że

zawsze z anielską cierpliwością odpowiada na moje pytania dotyczące pracy

policji, a  szczególnie sekcji kryminalnej. Od razu też wyjaśnię, że na

niektóre pytania nie może i nie ma nawet prawa mi odpowiedzieć (i tego się

trzyma), co paradoksalnie pozostawia mi pole manewru, bo mogę wtedy

najzwyczajniej w  świecie „szyć”, choć oczywiście w  granicach rozsądku.

W  paru sytuacjach opisanych w  tej historii pozwoliłem sobie również nieco

odejść od znanych mi dzięki niej realiów, nie na tyle jednak, by całość

przestała być prawdopodobna. To drobiazgi, które nie mają chyba

znaczenia, za to pozwoliły mi nadać tej historii nieco dynamiki.

Prokuratorowi Mateuszowi Michalczykowi nieustająco dziękuję za to, że

pomaga mi knuć i zawsze znajdzie wyjście z patowych sytuacji, które nieraz

przytrafiają mi się w  trakcie konstruowania fabuły. Która to już nasza

wspólna książka!? Liczę, że nie ostatnia. Dzięki, Mateusz. Jesteś gość.

Podczas pisania tej historii zdarzyły się momenty, w  których utykałem

i  wtedy mogłem liczyć na pomoc: lekarza weterynarii Bartka Tarasewicza,

pani Moniki Hohenzy-Chmist z banku PKO BP SA, kumpla i sąsiada Pawła

Molińskiego. Wam również serdecznie dziękuję.

Sylwia Depa i  Kamil Antol: przeczytaliście tę historię jako pierwsi,

odcedzając ziarna od plew i mam głęboką nadzieję, że dobrze się bawiliście.

Oszczędziliście mi też sporo wstydu za głupie wpadki, a  za te, które

ewentualnie zostały (oby nie), jak zwykle winę ponoszę wyłącznie ja.

Korzystając z  okazji, nadrabiam też niezręczne niedopatrzenie z  Sekty,

w której jakimś cudem nie znalazły się podziękowania dla Marty Kosteckiej

za pomoc w kwestii grzybów. Kajam się!

I  na koniec: podziękowania należą się też chyba Patrykowi Mierzwie

z  Wydawnictwa Filia, bo można powiedzieć, że to właściwie on skierował

losy komisarza Rędzi akurat w tę stronę, za co serdeczne dzięki. I za resztę,

oczywiście też!
SPIS TREŚCI
 

Karta tytułowa

10

11

12

13

14

15

16

17

18

19

20

21

22

23

24

25

26

27
28

29

30

31

32

33

34

35

36

37

38

39

40

41

42

43

44

45

46

47

PODZIĘKOWANIA

Reklama

Karta redakcyjna
Copyright © by Marek Stelar, 2021

Copyright © by Wydawnictwo FILIA, 2021

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez

wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz

rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.

Wydanie I, Poznań 2021

Projekt okładki: © Mariusz Banachowicz

Zdjęcia na okładce: © stormseeker/Unsplash

© Will Porada/Unsplash

Redakcja: Jacek Ring

Korekta: Dorota Wojciechowska

Skład i łamanie: Jacek Antoniuk

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:

„DARKHART”

Dariusz Nowacki

darkhart@wp.pl

eISBN: 978-83-8195-695-6

Wydawnictwo Filia

ul. Kleeberga 2

61-615 Poznań

wydawnictwofilia.pl

kontakt@ wydawnictwofilia.pl

Seria: FILIA Mroczna Strona

mrocznastrona.pl

Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.

You might also like