Download as pdf or txt
Download as pdf or txt
You are on page 1of 252

Spis treści

Podróż, kot i pierwsze spotkanie, czyli co z tego wynikło i kto kogo ma


przepraszać
Ona, syn i sąsiadka, czyli jak nie dać się przeciwnościom losu
Romans, dziecko i praca, czyli dlaczego nieszczęścia chodzą parami albo
nawet czwórkami
Migrena, starzy znajomi i telefon, czyli jak można to połączyć i dojść do
ładu ze starymi rachunkami
Córka, szpital i dziadkowie, czyli czemu czasami nie warto zwlekać
Jesień, hotel i lekarz, czyli jak wszystko połączyć i nie dać się melancholii
Piękna kobieta, dobre jedzenie i rodzice, czyli jak można zepsuć wszystko
raz jeszcze
Powrót, odwiedziny i nowy znajomy, czyli jak zawiązuje się intryga
Zabawki, cmentarz i kolacja, czyli jak po raz drugi można zmarnować
okazję
Pożar, policja i domysły, czyli kto jaki miał w tym interes
Basen, terapia i przyjaciele, czyli nie ma jak pogawędki w dobrym
towarzystwie
Spadek, święta i starowiercy, czyli jak zaskoczyć przeciwnika
Pluszowy miś, wisior i oszczędności, czyli co było powodem udanego
spotkania w Gałkowie
Monika, tajne e-maile i wróżby, czyli jak udało się wszystko doprowadzić
do finału i zacząć od początku
Podróż, kot i pierwsze spotkanie,
czyli co z tego wynikło i kto kogo ma przepraszać
Pogoda nie sprzyjała wyjazdom, mimo że zaczęło się astronomiczne lato.
Padało i było bardzo zimno, całkiem nieadekwatnie do tej pory roku. Piotr
był tego świadomy, ale obiecał ojcu, że w końcu załatwi sprawę ze
spadkiem po babce Zosi. Prawie pół roku temu, tuż przed świętami Bożego
Narodzenia, dostał wiadomość o jej śmierci.
Wyszła po prostu przed dom, przewróciła się i straciła przytomność.
Karetka przyjechała po godzinie, ale ona już nie żyła. Znalazła ją sąsiadka,
która robiła jej zakupy i opiekowała się od czasu do czasu, o ile pani Zofia
zgadzała się na taką opiekę. Była bardzo uparta, samodzielna i pozwalała
sobie pomagać właściwie tylko z zakupami, bo z Gałkowa do sklepu miała
prawie pięć kilometrów, trochę dużo jak na jej osiemdziesiąt sześć lat. Całą
resztą zajmowała się sama. Gotowała, sprzątała, hodowała kilka kurek,
królików, uprawiała małe poletko z warzywami.
Piotr w tym czasie był w Egipcie ze swoją nową zdobyczą, Eweliną.
Ponętną, dwudziestotrzyletnią studentką stosunków międzynarodowych.
Mimo że ojciec nalegał, nie przerwał urlopu. Wiedział, że drugi raz Ewelina
nie da się skusić na taki wyjazd. Miała wielu adoratorów i Piotr ledwie
wcisnął się przed długi szereg. Jak potem wyszło na jaw, był to ich
pierwszy i ostatni taki wyjazd… Ewelina okazała się pustą, rozkapryszoną i
zepsutą już przez licznych bogatych facetów dziewczyną i mimo że była
dobra w łóżku, znajomość z nią przetrwała jedynie miesiąc. Zresztą tak, jak
prawie z każdą, którą poznawał do tej pory. Nie miał szczęścia do
dłuższych związków. A może wcale ich nie pragnął?
Zbliżała się godzina dwudziesta pierwsza. Deszcz zacinał coraz
bardziej. Piotr, znużony długą jazdą i zajęty myślami o tamtym ostatnim
grudniu, nie zauważył jak na jezdnię wpadł kot. Wielki i czarny. Zatrzymał
się na środku drogi. Piotr w jednym, długim ułamku sekundy zobaczył jego
szeroko rozwarte, błyszczące oczy, w których odbiły się światła
samochodu, a jednocześnie zerknął na szybkościomierz. Sto dziesięć
kilometrów na godzinę. W tym samym momencie podjął decyzję, żeby nie
zdejmować nogi z gazu. Wiedział, że jedzie za szybko i hamowanie w
takich warunkach na pewno nie skończyłoby się dla niego dobrze. Następna
sekunda przyniosła huk i nieprzyjemne, tępe uderzenie w przód jego
nowego, czarnego audi. Nie był z tego zadowolony. Na pewno będzie miał
uszkodzony przód, a w wersji optymistycznej może zdarty lakier.
Wściekł się. Nie tak miał wyglądać ten wyjazd. Obiecał sobie tylko
spotkać się z prawnikiem i po otwarciu testamentu dać mu pełnomocnictwo
na sprzedaż nieruchomości po babce (bo zapewne całość zapisała na niego
– tak jak zawsze mówiła).
Minął tablicę z napisem „Szczytno – 5 kilometrów”. No tak, jeszcze
prawie godzina drogi do Gałkowa. Nie chciał już dalej jechać tego
wieczoru. Zjechał na pobocze. Wyszedł z samochodu i zapalił papierosa. W
zasadzie to nie palił, ale ten wypadek z kotem trochę wyprowadził go z
równowagi. Zamyślił się. Nawet nie czuł kropli deszczu, które nadal
niefrasobliwie padały z ciemniejącego z minuty na minutę nieba.
Postanowił zajechać do pierwszego motelu, jaki spotka po drodze. Prześpi
się i rano ruszy dalej. Miał nadzieję, że do południa załatwi wszelkie
formalności i wieczorem będzie z powrotem w Poznaniu.
Tym pierwszym zajazdem okazał się Pensjonat Teresa. Bez problemu
dostał pokój z łazienką. Wziął prysznic i już w trochę lepszym humorze
zszedł do baru. Po zjedzeniu pysznej jajecznicy z pomidorami i małym
flircie z właścicielką zasnął jak niemowlę.
Obudził się o szóstej rano cały spocony, ale nie dlatego, że było tak
gorąco. Śniły mu się obrazy z jego podróży. Kot, który wbiega mu
niespodziewanie na jezdnię, a przede wszystkim jego oczy. We śnie były
jeszcze większe i bardziej przerażające. Jakieś niejasne uczucie strachu
spowodowało, że godzinę po obudzeniu czuł dreszcze i zimno. Zganił
siebie w duchu, że podchodzi do sprawy tak emocjonalnie. Przecież nic
wielkiego się nie stało i prawdę mówiąc, nawet nie miał wyboru: albo on,
albo kot.
W końcu, gdzieś po siódmej, wstał. Długo zmywał pod prysznicem
nocne upiory. Przebrał się w nowe, czarne, sztruksowe spodnie. Do tego
włożył błękitną, sportową koszulę i rozpinany, czarny sweter. Zastanawiał
się chwilę nad krawatem, ale pomyślał, że tu, na tych landach i tak będzie
uważany za wystarczająco dobrze ubranego. Wyjrzał przez okno. Nie
padało już, a nawet wydawało mu się, że gdzieś przez chmury przebijało się
nieśmiało słońce. Dobry znak. Właścicielka osobiście żegnała go przed
domem, zapraszając ponownie. Zapewnił głośno, że oczywiście, ale miał
nadzieję, iż nie będzie musiał więcej zapuszczać się w te strony. Na
wakacje zdecydowanie wolał cieplejsze rejony Europy, a po załatwieniu
spraw spadkowych nie myślał więcej odwiedzać tych stron, tym bardziej że
babka Zosia była ostatnią krewną, jaką tu miał.
Ustawił GPS na Gałkowo. Głos Hołowczyca oznajmił mu, że ma do
przejechania jeszcze czterdzieści pięć i pół kilometra i że powinno mu to
zająć ponad godzinę. Uśmiechnął się do siebie. Jemu zajmie to co najwyżej
czterdzieści minut. Niestety, nie wziął jednak pod uwagę, że ostatnio był tu,
kiedy miał siedemnaście lat. Pozmieniały się drogi, a te, którymi woził go
ojciec, dziś były w remoncie i zarządzono objazdy leśnymi duktami. Tak
więc obiecana przez Hołowczyca godzina i dziesięć minut zmieniła się w
ponad dwie godziny. Następne piętnaście minut stracił na szukanie domku
babki Zosi. Wiedział tylko, że jest mały, drewniany i pomalowany na
czarno. Ale tu wszystkie domki były małe, drewniane i pomalowane na
czarno. Różniły się tylko stopniem zadbania. Przez moment nawet
zachwyciły go te mikroskopijne ogródki przed domkami, pełne
różnorakiego kwiecia. Gdzieniegdzie, wśród wysokich malw, ukrywały się
drewniane rzeźby mazurskich świątków.
Od razu powinien skojarzyć, że dom jego babci nie będzie miał tak
wspaniałej kwiatowej scenerii. Zatrzymał samochód tuż przed bramą. Stara
i zniszczona, od wielu lat nieremontowana, przedstawiała się marnie. Przez
moment poczuł się głupio. Razem z ojcem prowadził w okolicach Poznania
nowoczesny i dosyć spory tartak, a jego babka mieszkała w tak opłakanych
warunkach. Ale szybko odegnał od siebie te myśli. Jeszcze dziś pozbędzie
się tego balastu. Zanim jednak otworzył bramkę na podwórko, usłyszał za
sobą całkiem miły, kobiecy głos.
 – Przepraszam pana bardzo, ale tam nikt nie mieszka. Chyba się pan
pomylił. Pani Zofia zmarła jakieś pół roku temu!
Odwrócił się i już miał ostro odpowiedzieć na takie wtrącanie się w
cudze sprawy, ale jego oczom ukazał się całkiem przyjemny widok. Po
drugiej stronie drogi, tuż obok prawie nowiutkiego terenowego nissana,
stała nieziemsko piękna kobieta. Na jego oko miała około trzydziestu
dwóch, trzydziestu trzech lat, czyli była niemal w jego wieku. Gładko
zaczesane włosy miała upięte w duży kok, przewiązany dodatkowo
fantazyjną i cienką chustką. Błękitne dżinsy zgrabnie opinały jej nogi.
Wielobarwna, zwiewna tunika miękko układała się wokół jej bioder. Na
ramionach miała niedbale zarzucony granatowy sweter. Dosyć wysoka i
szczupła. Przeszła na drugą stronę drogi.
 – Może się przedstawię i wtedy pani zrozumie, dlaczego tu jestem.
Piotr Tylewski. Jestem wnukiem pani Zofii Tylewskiej. Przyjechałem, żeby
załatwić sprawy związane ze spadkiem i zbyciem tej nieruchomości –
odpowiedział, patrząc cały czas w wielkie i zielone oczy nowej znajomej.
Podała mu rękę.
 – Witam pana. Bernadeta Kołacka – odpowiedziała trochę drżącym
głosem. – Jestem… a właściwie byłam sąsiadką pana babci. To ja
znalazłam ją nieprzytomną przed domem i zawiadomiłam pogotowie, ale
niestety było już za późno – dodała.
 – Bardzo mi miło – odpowiedział.
 – Dlaczego mówi pan o zbyciu tej nieruchomości? Z tego, co wiem, to
pańska babcia nie chciała tego sprzedawać, a nawet zastrzegła to sobie w
testamencie. – Ostatnie zdanie kobieta dopowiedziała dosyć ostrym tonem.
Widząc jednak zmieszanie na twarzy Piotra, szybko dodała wyjaśniająco: –
Przepraszam, ale bardzo lubiłam pana babcię i odkąd tu zamieszkałam z
synem, była dla mnie jak rodzina, jak przyjaciółka.
O dziwo, nie wiadomość o zakazie sprzedaży domu, ale informacja, że
to piękne zjawisko ma syna, a co za tym idzie zapewne także męża, była zła
dla Piotra.
 – Wie pani, jeszcze nie czytałem testamentu. Dopiero dziś wybieram
się do prawnika, do Mrągowa, ale jakie nie byłoby postanowienie mojej
nieżyjącej babci, to i tak będę chciał pozbyć się tej starej rudery –
odpowiedział najmilszym tonem, na jaki mógł się zdobyć.
Mimo niewątpliwej urody swojej rozmówczyni zaczął się lekko
irytować. Chciał ją oczarować (jak zwykle zresztą w podobnych
sytuacjach), ale z każdym wypowiedzianym zdaniem czuł, że traci
pozytywne punkty.
 – Spieszę się, ale jak będzie pan chciał porozmawiać o pani Zofii, to
mieszkam naprzeciwko. Do widzenia – dodała już dosyć zimnym tonem.
 – Do widzenia – odpowiedział.
 „Oj, chyba nie zrobiłem na niej zbyt dobrego wrażenia” – pomyślał
Piotr. Ale fakt, że być może więcej już się nie spotkają, całkowicie go
rozgrzeszył. Odprowadził ją tylko wzrokiem do samochodu, pochwalił w
myślach zgrabną sylwetkę i grację, z jaką szła. Usłyszał jeszcze parę
czułych zdań, które wymawiała do wnętrza samochodu. Odpaliła nissana i
ruszyła w przeciwną stronę, niż on sam zamierzał jechać.
Piotr zrezygnował z wejścia do domu babki. Chciał teraz możliwie jak
najszybciej zapoznać się z treścią testamentu. Zaczęło go to nawet
intrygować. Choć może lepszym określeniem stanu jego ducha byłoby –
irytować. Nie przewidywał kłopotów, więc te małe dygresje babcinej
sąsiadki były mu nie na rękę.
W Mrągowie okazało się, że prawie godzinę musi czekać na prawnika,
bo ten akurat ma rozprawę w sądzie, a że głód zaczął mu trochę
doskwierać, postanowił coś zjeść i koniecznie wypić swoją ulubioną czarną
kawę. Było widać, iż w tym małym, ale urokliwym wakacyjnym kurorcie
zaczął się sezon. Na ulicach i chodnikach pełno było ludzi: młodzieży i
wakacyjnie ubranych letników. Poranne, nieśmiałe słoneczko teraz nawet
nieźle przygrzewało. Było ciepło, ale nie na tyle, aby zdjąć marynarkę.
Piotr nie musiał zbyt długo szukać, żeby znaleźć małą i ustronną knajpkę.
W mieście wprost roiło się od pubów, restauracji, ogródków barowych i
knajp wszelkiej maści. Zamówił sandacza zapiekanego z ziołami w
delikatnej, złocistej panierce. Już sama nazwa zachęcała do spróbowania.
Zanim doczekał się miejscowego specjału, z przyjemnością wypił kawę, a
nawet zdążył przejrzeć regionalną gazetę pozostawioną na stoliku
prawdopodobnie przez poprzedniego konsumenta. Jego uwagę przykuła
rubryka ogłoszeniowa. Odruchowo sprawdził ceny nieruchomości i działek
w okolicach Gałkowa. Od razu poprawił mu się humor, a po zjedzeniu
naprawdę dobrze przyrządzonej ryby miał przeczucie, że spotkanie z
prawnikiem przebiegnie po jego myśli. Nawet nie przypuszczał, jak bardzo
się rozczaruje.
Adwokat okazał się dosyć wiekowym, ale jeszcze bardzo sprawnie
funkcjonującym staruszkiem. Przez moment nawet myślał, że pomylił
kancelarie. Ale nie. Jeszcze raz spojrzał na drzwi, a potem na wizytówkę,
którą parę dni przed wyjazdem wręczył mu ojciec: „Alojzy Wenzel –
adwokat”.
 – Proszę do środka. Zapewne pan Piotr Tylewski. Spodziewałem się
pana. Dzwonił pański ojciec i mnie uprzedził. Ale nawet nie musiał i tak
bym pana poznał. Jest pan bardzo podobny do ojca, kiedy był w pana
wieku. Bardzo dobrze go znałem. Mój syn i pana ojciec razem broili w
mrągowskim liceum, a potem razem studiowali w Poznaniu, ale na różnych
uczelniach – powiedział starszy pan, a potem zamyślił się i kurcząc się w
sobie, dodał: – Adam utonął w jeziorze na rok przed ukończeniem aplikacji
adwokackiej.
Piotr poczuł się jak intruz.
 – Przepraszam, panie Wenzel. Ojciec nic mi nie mówił.
 – Nie szkodzi. Ot, staremu przychodzą na myśl takie sprawy. Nawet
nie wie, kiedy i po co. Ale zaraz sięgam po pański testament. Pana ojciec
nie miał czasu, a może nie chciał otwierać go w dniu pogrzebu. Powiedział,
że to pańska sprawa, bo jego matka, znaczy się pani Zofia, zawsze
powtarzała, że wszystko, co ma, przepisze na swojego jedynego wnuka,
czyli na pana.
 – Tak, wiem. Chciałbym, wie pan, załatwić sprawę tego spadku jak
najszybciej. Cały tartak i zarządzanie zostawiłem na głowie ojca, a on już
nie za bardzo sobie z nim radzi. – Piotr musiał bardzo się starać, aby nie
okazywać starszemu panu swojego zniecierpliwienia.
Po otwarciu wielkiej, zabytkowej i zapewne pamiętającej
przedwojenne czasy kasy pancernej adwokat wydobył szarą teczkę. Piotr
odczytał z pierwszej strony zapisane wielkimi literami imię swojej babki.
Zofia. Nic więcej, tylko Zofia. Trochę dziwne jak na teczkę z dokumentami,
ale nie pokazał tego po sobie.
 – Proszę, niech pan czyta – powiedział adwokat, podając mu teczkę do
rąk. – Powinienem sam to panu przeczytać, ale wspomnienia trochę mnie
rozstrajają – rzekł, siadając w wielkim, skórzanym fotelu i kierując wzrok
na okna.
Piotr zaczął czytać. Wraz z upływem czasu robił się coraz bardziej
czerwony, a co za tym idzie, także niesamowicie wściekły. „Co ta stara
baba znowu wymyśliła? Przecież to niemożliwe! Jakie muzeum? Gdzie? W
tej starej, rozwalającej się szopie?” Piotr wstał ze swojego fotela i czytając
po raz kolejny testament, zaczął chodzić po kancelarii. Zawsze tak robił,
kiedy miał do rozwiązania jakiś problem albo gdy coś wyprowadziło go z
równowagi. Ale czarno na białym było napisane, że Zofia, owszem,
wszystko zapisuje swojemu wnukowi, ale jednocześnie darowiznę
obwarowała dwoma warunkami. Pierwszy to taki, że obdarowany musi
zameldować się i zamieszkać w nieruchomości. Gdyby jednak nie chciał tu
mieszkać, pozostawała druga opcja. Nie może ani domu, ani ziemi
sprzedać, tylko musi utworzyć w tym miejscu muzeum lub skansen z
możliwością udostępnienia go zwiedzającym. „To jakieś chore!” – Piotr nie
mógł w to uwierzyć. Przecież to niemożliwe. Na pewno ktoś namówił jego
babkę do tego niedorzecznego pomysłu. I on już się dowie kto!
 – Panie Wenzel, nawet nie wyobraża pan sobie, jak jestem
zszokowany decyzją mojej babki – odezwał się w końcu Piotr do
zapatrzonego w okno adwokata. – Nie zamierzam tu zamieszkać, a już na
pewno tworzyć jakiegoś muzeum! Musi być sposób, aby to obejść. Ja chcę
to tylko dobrze sprzedać i pozbyć się kłopotu. Przeglądałem dziś w lokalnej
gazecie oferty i można na takiej transakcji nieźle zarobić. Dam panu
dziesięć procent, jeżeli uda się to jakoś załatwić. Panie Wenzel? Słucha
mnie pan? – Piotr trochę się zdenerwował brakiem reakcji ze strony
starszego pana.
 – Pani Zofia mi mówiła, że pan na pewno tak zareaguje na ten zapis,
więc trochę się napracowałem, aby tak sformułować testament, żeby był nie
do podważenia. A niech mi pan wierzy, że zjadłem na czymś takim zęby. I
to dosłownie. – Starszy pan zaśmiał się bezgłośnie. – Niech pan przeczyta
ostatni punkt – dodał jeszcze.
No tak. „[…] w razie niemożliwości wykonania postanowień
niniejszego testamentu całość spadku przechodzi na dzieci bezpośredniego
spadkobiercy w równych częściach, zaś całą masą spadkową ma zarządzać
do tego czasu pani Bernadeta Kołacka przy udziale i pomocy kancelarii
prawniczej, w której złożony został niniejszy dokument”.
 – Ale to bezprawne! – Piotr nie umiał już dłużej opanować złości i
rozczarowania. – Nie możecie tego zrobić! Przecież to jest moje i mogę
zrobić z tym, co mi się żywnie podoba! – nie dawał za wygraną.
 – Możemy – powiedział adwokat, wstając. – Niech pan to wszystko
spokojnie przemyśli, przeanalizuje i da mi odpowiedź. Wyobrażam sobie,
jak bardzo jest pan rozczarowany, ale Zofia obawiała się, że będzie pan
chciał się pozbyć spadku. A dla niej ten dom, ogród z tymi wszystkimi
owocowymi drzewami, a w szczególności te rzeczy, które zbierała przez
całe życie, były największym skarbem. Nie chciała, żeby to poszło w
zapomnienie i na zmarnowanie.
 – Ale niech mnie pan zrozumie. Ja mam już swoje miejsce, w którym
mieszkam i pracuję. Nie chcę się tu przenosić. A utrzymywanie tego
kawałka rozwalającej się chałupy jest po prostu nieopłacalne, nawet biorąc
pod uwagę, że dwa razy do roku – „albo jeszcze rzadziej” – dodał w
myślach – przyjadę tu na jakieś wakacje. – Piotr nie dawał za wygraną.
Adwokat tylko bezradnie rozłożył ręce.
 – Nic nie poradzę. Taka była wola pana babki. Dla mnie jako jej
adwokata, a także przyjaciela, testament to rzecz święta.
Piotr jeszcze przez dłuższy czas siedział w samochodzie, zanim zapalił
silnik. Nie przewidział takiego scenariusza. Myślał, że jednego dnia
wszystko załatwi i wieczorem wróci do Poznania. Oparł głowę o
kierownicę. Za pieniądze ze sprzedaży babcinej chaty i ziemi planował
rozpocząć budowę swojego domu. Nie chciał już się gnieździć w
dwupokojowym mieszkaniu. Mimo że było w dobrym punkcie Poznania i
tylko pół godziny drogi od firmy. Miał trzydzieści pięć lat i pragnął już
jakiejś stabilizacji. Żony i dziecka. Jeszcze nikogo nie miał, ale tym się
akurat nie przejmował. Z zawieraniem znajomości z kobietami nigdy nie
miał problemu, a chętnych do założenia rodziny nie brakowało. Trochę
tylko niepokoił go fakt, że nigdy tak naprawdę nikogo nie kochał. Chyba
nawet nie wiedział, na czym to wszystko polega. Dostawał to, czego chciał,
zabawił się, a potem pod byle pretekstem zrywał. Był typem zdobywcy.
Typem niezbyt wymagającym, dlatego może tak łatwo szło mu z
podbojami.
Teraz całe plany z nowym domem wzięły w łeb.
 – Cholera! – zaklął pod nosem. W myślach szybko szukał kogoś
winnego. I znalazł! Ta sąsiadka babki, ta cała Bernadeta. Co za okropne
imię! Taka ładna, nawet śliczna, a taka wredna! To na pewno ona tak
omotała babkę, że ta wymyśliła taki szatański plan. A może sama chce
położyć na tym łapę? Widać, że jest zamożna. Samochód, te ubrania na
pewno nie z byle marketu. Może chciała pomnożyć jeszcze swój majątek?
Bogaci tak mają, ciągle im mało.
Wiedział już, co ma zrobić. Postanowił spotkać się z nią i wygarnąć jej
wszystko. Zanim wyjechał z Mrągowa, stracił dobre pół godziny. No tak,
piątek. Wielu turystów zjeżdżało na weekend do miasta i okolic.
O szesnastej znowu stał pod rodzinnym domem swojego ojca. Jeszcze
raz otaksował wzrokiem drewnianą chatę, z białymi zapewne kiedyś
firankami. W oknach stały uschnięte badyle jakichś kwiatków. Z trudem
otworzył furtkę. Dawno nieotwierana i nienaoliwiona wydała żałosny i
zgrzytający odgłos. Długo nie mógł dopasować klucza do drzwi
wejściowych. Tuż przed wyjazdem ojciec wręczył mu cały pęk ze
stwierdzeniem, że teraz on staje się ich właścicielem. Poczuł się jak
klucznik zaklętego dworu. Kiedy ostatni zamek puścił i otworzył w końcu
drzwi, w twarz buchnął mu zapach dawno niewietrzonego i nieużywanego
domostwa. Poczuł mieszaninę odoru stęchlizny, wilgoci i jeszcze czegoś
bliżej nieokreślonego. Z parapetów pozdejmował doniczki z uschniętymi
kwiatami i otworzył okna. Lekki przeciąg spowodował, że po chwili można
było oddychać w miarę spokojnie. Kuchnia, dwa mikroskopijne pokoje.
Byle jaka łazienka ze starą, poniemiecką umywalką i muszlą, także
pamiętającą wczesne lata powojenne, z rezerwuarem zawieszonym tuż pod
sufitem. Odruchowo pociągnął za porcelanową rączkę. O dziwo, jeszcze
działał. Do muszli poleciała lekko rdzawa woda. Chodząc po dawnym
domostwie swojej babki, miał wrażenie, jakby czas się tu zatrzymał.
Ostatnie jego miłe wspomnienie z tego miejsca to wakacje, gdy miał
siedem albo osiem lat. Przyjechał z ojcem. Pamiętał, że cały samochód
zapakowany był różnymi produktami, bardzo deficytowymi jak na tamte
czasy. Pościele, ręczniki, kołdra, poduszki. Jakieś rzeczy przeznaczone
tylko dla babci – rajstopy, skarpety, chustki, kupony materiału, włóczka,
nowy sprzęt gospodarstwa domowego, talerze, kubki. Niektóre z nich
dojrzał jeszcze dziś na blacie maleńkiego starego kredensu. Matka nigdy tu
nie przyjeżdżała. Raz tylko opowiadała, że babka jej nie lubiła. Zarzucała,
że jest słabą partią dla jej kochanego i jedynego syna. Tuż po ślubie tak się
pokłóciły, że od tamtego razu nie spotykały się i nie rozmawiały. Mimo
tego nie zabraniała jeździć ojcu, a potem jemu na wakacje czy święta, ale
ojciec był coraz bardziej zapracowany, a i odległość nie sprzyjała częstym
odwiedzinom. Piotr, kiedy podrósł, wolał wakacje spędzać z rodzicami w
Maroku albo Bułgarii, Francji czy we Włoszech, a potem już z przyjaciółmi
polubił wędrówki po górach. Na Mazury zawsze było mu nie po drodze. W
tamte wakacje chodził z ojcem na ryby, pływał łódką po jeziorze. Zbierali
grzyby i jagody, z których babcia robiła pyszne pierogi. Przed powrotem do
Poznania zabrali ze sobą pełen bagażnik słoików z konfiturami, maślakami,
borowikami w occie, marmolady z jabłek oraz świeżych owoców, które tak
hojnie dojrzewały w babcinym sadzie. Pamiętał, że mama bardziej
ucieszyła się z tych różnych pyszności w słoikach niż babcia z prezentów
taty.
Wziąwszy ze sobą pęk kluczy, wyszedł na podwórko. Przez całą jego
długość ciągnęła się drewniana szopa – dosyć wysoka i nawet w niezłym
stanie. Kamienna podmurówka robiła wrażenie solidnej i niezniszczalnej.
Trzy pary drzwi opatrzone były wielkimi kłódkami. Otworzył pierwsze i
jego oczom ukazało się wielkie pomieszczenie, wypełnione po brzegi
różnymi sprzętami gospodarskimi. Każdy z nich był stary, w różnym
stopniu zniszczony lub zaniedbany. Jakieś koryta, kosze wiklinowe,
skrzynie malowane lub wymyślnie rzeźbione. Na półkach pod ścianami
stały gliniane dzbany i naczynia, niektóre bardzo misternie zdobione
ludowym ornamentem. W drugim pomieszczeniu odkrył piękne szafy,
zachowane w dobrym stanie, których wnętrza wypełnione były
koronkowymi pościelami i wielobarwnymi narzutami. Trzecia komórka,
najmniejsza, zajęta była różnymi krzesłami i stołeczkami. Ba, nawet pod
ścianą stał stół bez dwóch nóg. Pomyślał sobie, że babcia musiała być
niezłą dziwaczką, skoro chciało jej się to wszystko gromadzić i trzymać.
 – Dzień dobry, panie Piotrze! Widzę, że wrócił pan jednak. Jak tam
wizyta u pana Alojzego? – Ten sam głos po raz kolejny witał go w domu
jego babci.
 – Witam panią! Pani Bernadeto…
 – Znajomi mówią mi Benia – przerwała mu.
 – No więc, pani Bernadeto – nie dał jej dojść do głosu. – Jest pani
zadowolona? Tego pani chciała? – Piotr nie miał zamiaru udawać, że
sprawy poszły po jego myśli.
Kobieta wyglądała na zdziwioną. Rozejrzała się dookoła, jakby
odniosła wrażenie, że te słowa nie są przeznaczone dla niej.
 – Ile pani zarobiła na tym, że tak namieszała w głowie starej kobiecie?
Co pani z tego będzie miała? To pani namówiła moją babkę, żeby
sporządziła taki, a nie inny testament? To pani przecież była jej najbliższą
sąsiadką? – Ton jego głosu był bardzo wysoki i groźny. Twarz ze złości
zrobiła się czerwona. Czuł, że zaczyna tracić panowanie nad sobą. I kiedy
chciał stanowczo wyprosić kobietę z podwórka, usłyszał najpierw płacz, a
potem zobaczył chowające się za długą spódnicą dziecko. Kobieta uklękła
przed nim, wyciągnęła chusteczkę i wytarła mu buzię.
 – No już dobrze, dobrze, nie bój się. Pan nic nam nie zrobi. Zaraz
idziemy. Mama da ci pyszne ciasteczko. Takie, jakie lubisz, a potem
obejrzymy bajki w telewizji.
Buzia chłopca, może na oko sześcioletniego, rozpogodziła się.
 – Naprawdę da mi mama ciasteczko? Te, co lubię? – mówiąc bardzo
wolno, malec upewnił się co do intencji matki. Potem podał jej rękę i
zapomniawszy o całym incydencie, zaczął ciągnąć ją w stronę furtki. Piotr
zdziwiony patrzył na tę scenę. Już na pierwszy rzut oka było widać, że
chłopiec ma zespół Downa. Skośne, charakterystyczne oczy i otwarta,
śliniąca się buzia utwierdziły go w tym całkowicie. Poczuł się jak ostatni
dupek. Doszło do niego, jak głupie i w zasadzie bezpodstawne były jego
oskarżenia. Teraz on otworzył szeroko usta i zdziwiony odprowadził
kobietę wzrokiem do furtki. Podszedł dwa kroki, chciał coś powiedzieć,
przeprosić, ale palący wstyd nie pozwolił mu wydusić z siebie choćby
słowa.
 „Cholera! Zachowałem się jak idiota. Pan z wielkiego miasta, a
zachowuje się jak ostatni cham”. – Piotr nie szczędził sobie wyrzutów. W
tym momencie pożałował całego tego pomysłu z przyjeżdżaniem. Najpierw
ten kot na drodze, później treść testamentu, która całkowicie przeszła jego
oczekiwania, potem jego okropne zachowanie. Spojrzał na zegarek.
Dochodziła dziewiętnasta. Na podróż z powrotem było trochę za późno. Nie
chciał ryzykować wielogodzinnej jazdy w nocy, zwłaszcza po wczorajszej
przygodzie z kotem. Przypomniał sobie, że kilkaset metrów od domu babki
mijał ogłoszenie o wynajmie pokoi. Może będą jeszcze jakieś wolne.
Pozamykał szopki. Upewnił się, czy domknął odpowiednio okna.
Odruchowo poustawiał doniczki na parapecie. Omiótł jeszcze raz cały dom
wzrokiem, obiecując sobie więcej tu nie wracać. Jeszcze nie wiedział, co
postanowi ze spadkiem, ale noga jego tu już nie postanie. Nawet nie
przypuszczał, jak bardzo się mylił.
Mimo rozpoczętego sezonu turystycznego nie miał problemu z
wynajęciem pokoju. Nie był tani jak na wiejskie możliwości, ale nie miał
ochoty na jakikolwiek komentarz. W cenie była kolacja, więc najadłszy się,
postanowił zwiedzić resztę wsi, tę część, która biegła już za domem babci.
Pomimo tego, że deszcz nie padał, nie było ciepło. Założył szary golf i
nieprzemakalną, lekko pikowaną, także szarą kurtkę. Na wszelki wypadek
wziął parasol, który zawsze woził ze sobą w aucie.
Po stojącym pod domem samochodzie wywnioskował, że sąsiadka
jego babki jest w domu. Przez chwilę wahał się, czy nie iść i nie przeprosić
jej za swoje gburowate zachowanie. Ale nie za bardzo wiedział, jak miałby
to uczynić. Poza tym, co zrobi, gdy wyjdzie jej mąż? Zawsze raczej to
Piotra przepraszano. To on był szefem wielkiego zakładu obrabiającego
drewno. W jego gestii było zatrudnianie i zwalnianie ludzi. On decydował o
płacach, premiach i naganach. Był panem i władcą. Ojciec zajmował się
produkcją i zbytem. On – zasobami ludzkimi, jak mawiał jego przyjaciel
Krzysztof. Dobry i bardzo oddany kumpel jeszcze z czasów studenckich.
Żonaty i mający dwójkę dzieci, nie mógł zrozumieć tej samotności i pustki,
jaką otaczał się Piotr. Choć Piotr uparcie przekonywał go (przyprowadzając
coraz to nowe zdobycze do jego domu), że ani przez chwilę nie czuje się
sam. Krzysztof ciągle go straszył, że kiedyś ocknie się i obudzi z ręką w
nocniku. Tak często to powtarzał, że powiedzenie to weszło do kanonu
nieustających żartów na każdej wspólnej imprezie.
Idąc środkiem drogi, przepuszczał co jakiś czas pędzące samochody,
najczęściej na warszawskich rejestracjach. Wesołe odgłosy dochodzące z
ich wnętrza pozwalały domyślać się, że wiara dobrze się bawi. Kiedy
skończyły się rzędy małych, i tu musiał przyznać, malowniczych i
urokliwych domków, jego oczom ukazały się wielkie przestrzenie łąk
oddzielonych od siebie drewnianymi płotami. Pasły się tam mniejszymi i
większymi stadami konie. Te, które miał okazję oglądać z bliska, robiły na
nim niesamowite wrażenie. Mimo usilnych starań ojca nigdy nie odważył
się wsiąść na żadnego z nich. Ani ojcu, ani nikomu nigdy się nie przyznał,
że po prostu bał się tych wielkich zwierząt.
Zmęczony kilkukilometrowym marszem oparł się o drewnianą
balustradę. Zamyślony nie zauważył, jak dereszowata klacz podeszła do
niego dosyć blisko, pewnie szukając jakiegoś ukrytego smakołyku. W
pierwszej chwili się przestraszył, ale poczuł się pewniej, widząc, że koń
zatrzymał się jakiś metr od niego. Sam też, na wszelki wypadek, odsunął się
od ogrodzenia. Chwilę jeszcze popodziwiał konie i zawrócił do pensjonatu.
Dopiero teraz zdał sobie sprawę, jak daleko odszedł. Powoli zapadał
zmierzch i zaczął padać deszcz. Rozłożył nad sobą parasol i wracał już
szybszym krokiem. W oknach jego sąsiadki paliło się jeszcze światło.
„Ciekawe, co robiła o tej porze?” – zadał sobie w myślach pytanie. Trochę
intrygowała go jej osoba, trochę niepokoiła, a trochę drażniła. Spotkał ją
tylko dwa razy, a za każdym razem rozstawali się w niemiłych
okolicznościach. Nie wiedząc czemu, nie czuł się z tym komfortowo.
 – No myślołem, żeś pan gdzieś zgubił drogę. Już chciołem syna
wysyłać po pana. Ale moja kobita zobaczyła, że pan lizie drogą, więc
dołem spokój – odezwał się na powitanie zapewne ojciec właściciela
pensjonatu.
 – A nie było tak źle. W końcu kiedyś tu przyjeżdżałem na wakacje i
trochę okolicę znam – odpowiedział Piotr, jakby faktycznie bywał tu co rok.
 – A do kogo przyjeżdżałeś pan tu do nos? Jakoś nie widziołem nigdy!
– zapytał z zaciekawieniem starszy pan. Widać miał wielką ochotę z kimś
porozmawiać. Jak to zazwyczaj mają starsi ludzie. Piotr najpierw chciał
zbyć staruszka, ale potem pomyślał, że może dowiedziałby się czegoś o
swojej (nie wiedząc czemu, tak o niej zaczął myśleć) sąsiadce.
 – Nazywam się Piotr Tylewski. Jestem wnukiem Zofii Tylewskiej –
przedstawił się starszemu panu.
 – Oj, Zosia… – Starszy pan głęboko westchnął. – To była złota
kobieta. A jaka piękna. Kiedy tu przyjechała, tuż po wojnie, już była
wdową. Miała tylko jednego syna, ale nie chciała żadnego innego chłopa.
Zawsze twierdziła, że mo już jednego i jej starczy. A panie, kto się do niej
nie zalecał! Nawet z sąsiednich wsi przyjeżdżali zalotnicy. Jo też panie, ale
ona nikogo nie chciała. Sama gospodarzyła na tych swoich morgach. Syna
wyszkoliła w wielkich miastach i została sama, ale wtedy też nie chciała
nikogo.
 – A może mi pan powiedzieć, kto mieszka naprzeciwko mojej babci.
Wie pan… jestem ciekawy sąsiadów – przerwał wspomnienia Piotr,
przechodząc do sedna swojej sprawy.
 – Na przećko? A to młoda Kaczmarczykówna. Po mężu znaczy się
Kołacka. Z synem mieszka. Ale on chory jakiś. Przyjechała tu parę lat temu
z nim i została. Rodzice jej pomerli, starzy byli. Bo byli już dobrze po
czterdziestce, jak się urodziła. Chuchali, dmuchali na nią, a ona jak tylko
skończyła osiemnaście lat, wyfrunęła do wielkiego miasta i tam ostała.
Wyszła bardzo bogato za mąż. Przyjeżdżała do matki i ojca. Nawet chciała
ich wziąć do Olsztyna, ale oni nie chcieli. Tu ostali i tu pomerli, prawie w
jednym roku. A kiedy zmarł jej mąż, musi miał raka, to już na stałe tu
przyjechała. Ciągle tylko z tym synem chodzi, nim się zajmuje. Ludzi nie
bardzo ciekawa. Tylko z pana babką sobie gadała, pomagała jej, a i dzieciak
bardzo Zośkę lubił. Zastępował jej wnuka, którego nie miała. Kamilek, ma
na imię Kamilek, tak jak mój piąty wnuczek. A tak to mam same
wnuczki… – Dziadek chętnie jeszcze by pogadał, ale Piotr usłyszawszy to,
co chciał wiedzieć, pożegnał się grzecznie i poszedł do siebie do pokoju.
Rozebrał się, założył piżamę i nakrywszy się kołdrą po same uszy,
jeszcze chwilę rozmyślał o tym, co usłyszał przed chwilą od starszego pana.
Taka piękna kobieta wolała tu, na takie zadupie przyjechać, niż żyć w
wielkim mieście? Każda, którą poznawał do tej pory, najchętniej, za
wszelką cenę, zapomniałaby o swoim pochodzeniu, byle tylko brylować
gdzieś na salonach w mieście.
***
Do końca nie wiedział, co go obudziło. Czy znowu ten koszmarny sen o
świecących ślepiach przejechanego przez niego kota, czy jakieś bliżej
nieokreślone dźwięki? Spojrzał na fosforyzujące wskazówki swojego
zegarka. Dochodziła piąta. Za oknem usłyszał bębnienie o parapet kropli
deszczu, ale nie to go obudziło. Telefon. To jego telefon, który odezwał się
po raz kolejny. Nie spojrzawszy nawet na wyświetlający się numer, dosyć
podniesionym głosem zawołał:
 – Tak, słucham!
Po drugiej stronie odezwał się jakże znajomy głos jego przyjaciela, a
zarazem zastępcy:
 – Piotrze, gdzie jesteś? Tartak się pali! Musisz tu zaraz przyjechać.
Policja i straż są już na miejscu, ale chcą rozmawiać z właścicielem
zakładu!
Piotr zdrętwiał, usłyszawszy takie wieści. To najgorsza rzecz, jaka
może się przydarzyć w zakładzie, którym zarządzał. Samo drewno, byle
iskra robiła niewyobrażalne straty.
 – Krzysztof, proszę, opanuj się! – krzyknął do słuchawki. – Jestem
ponad czterysta kilometrów od Poznania. Zanim dojadę, minie z pięć
godzin. Ty musisz tam pojechać. Weź zapasowe klucze od wszystkich
możliwych pomieszczeń i ratuj, co się da. Ojciec wie? – zapytał jeszcze.
 – Tak. Dowiedział się pierwszy. Już tam pojechał. Pożar
prawdopodobnie zaczął się od suszarni. Zauważył go dozorca, ale wiesz,
jak to idzie. Kończę i też tam jadę. A ty wracaj jak najszybciej…
 – Halo… halo… – Piotr stracił zasięg.
Wstał szybko, spakował te parę rzeczy, które miał ze sobą. Umył tylko
zęby, golenie zostawił na potem. Nie było czasu na takie sprawy. Chyba po
raz pierwszy pomyślał, że nie powinien zabijać tego kota. To on zgotował
mu te wszystkie niepowodzenia i nieszczęścia. Nawet nie chciał myśleć, co
jeszcze może mu przynieść. Dobrze, że z góry zapłacił za pokój. Teraz
spokojnie może wyjechać. Żałował tylko, że nie zdąży pożegnać się z
gościnnymi gospodarzami, ale jakże się mylił. Gdy zszedł na dół, wokół
unosił się już zapach świeżo zmielonej i zaparzonej kawy. Na stole zaś stały
ledwo co usmażone naleśniki.
 – Wiedziałam, że będzie pan chciał rano ruszać, więc wstałam i
zrobiłam śniadanie. Źle tak na czczo wyjeżdżać w daleką podróż.
Uszykowałam też parę kanapek na drogę. Pani Zofia by mi nigdy nie
darowała, gdybym jej wnuka tak bez niczego w drogę wyprawiła. – Żona
jego wczorajszego rozmówcy zaprosiła go do stołu. Piotr poczuł
wzruszenie. Nie spodziewał się tego po tych prostych ludziach.
 – Dziękuję pani bardzo. Nawet nie wie pani, jak mi jest miło.
Faktycznie bardzo się spieszę. Dostałem właśnie wiadomość, że zakład
pracy, którego jestem właścicielem, się pali. Muszę tam być jak najszybciej.
– Piotr nawet nie wiedział, czemu opowiada to wszystko całkiem przecież
obcym ludziom. A może nie obcym? Przecież znali jego babkę. I chyba po
raz pierwszy od pobytu tutaj pomyślał o niej jakby cieplej.
 – Oj, to niedobrze, niedobrze… To jedź pan chociaż ostrożnie. A jak
będzie pan znowu w tych stronach, to zapraszamy serdecznie. Zapraszamy.
 – Dziękuję, może kiedyś skorzystam – odpowiedział już w drzwiach.
Drogę przebył w niespełna pięć godzin. Ceną tego pośpiechu były dwa
mandaty za przekroczenie prędkości. Dzięki kanapkom i zimnej coli nie
musiał zatrzymywać się po drodze. Jedynie raz i to dosłownie na pięć
minut, na rozprostowanie kości.
Kiedy dojechał na miejsce, po ogniu nie było śladu. Jedynie dwa wozy
strażackie dogaszały pogorzelisko. Odetchnął z ulgą. Całe pomieszczenie z
maszynami i samochodami oraz magazyny z częściami zamiennymi były
nietknięte. Tak samo biuro i całe zaplecze socjalne pracowników. Choć
straty i tak były duże, bo spłonął całoroczny zapas drewna do obróbki.
Znowu sięgnął po papierosa. Ręce jeszcze mu drżały, gdy go przypalał.
Wciągnął dym głęboko w płuca, ale źle mu to zrobiło, bo zaczął kaszleć i
się krztusić.
 – Jeszcze mało ci dymu, synu? – zapytał ojciec i jednocześnie
wyciągnął dłoń na powitanie. – Na szczęście w porę zauważono ogień, a i
straż przyjechała szybko. Pozwoliło to na uratowanie całej produkcji, ale i
tak nie wiem, czy damy radę się z tego podnieść – dodał smutnym i trochę
zrezygnowanym tonem. Piotr dopiero teraz spostrzegł, jak bardzo ojciec
jest zmęczony. Ubranie na nim było nadpalone, czoło i twarz brudne od
sadzy i gdzieniegdzie zadrapane. Na szyi zobaczył zastygłą krew.
 – Tato, nic ci nie jest? Może powinieneś pojechać do szpitala?
Zawiozę cię.
Piotr nie na żarty przestraszył się stanem ojca. Przecież nie był młody.
Za dwa lata stuknie mu siedemdziesiątka. Już z mamą umawiali się na
wielką fetę. Nie wie, czemu przyszło mu to teraz do głowy. Może to stres?
 – Nie, nic mi nie jest – odpowiedział ojciec.
 – Czy już wiadomo, co było przyczyną pożaru? – zapytał Piotr, aby
tylko coś powiedzieć, bo łzy same zaczęły cisnąć mu się do oczu.
 – Nie, jeszcze nie. Strażacy dopiero teraz mogą dojść do miejsca,
gdzie zaczął się pożar. Chodźmy do biura, trzeba coś postanowić. Do
gaszenia przyszli prawie wszyscy pracownicy. Też chcą wiedzieć, co dalej
będzie z nimi, z zakładem.
Na schodach, wokół nich i na parkingu stało mnóstwo ludzi.
Mężczyźni pracujący w tartaku, ich rodziny, a także nastoletnie dzieci.
Niektórzy, podobnie jak właściciel, mieli nadpalone ubrania i osmalone
twarze.
 – Dziękuję wam wszystkim za pomoc przy gaszeniu. Nie wiemy
jeszcze, co z zakładem. Mimo że sprzęt ocalał, to nie wiemy, kiedy ruszymy
i czy w ogóle ruszymy z produkcją. Dziś jest sobota. Bądźcie w pracy w
poniedziałek na dziesiątą godzinę. Myślę, że wtedy będziemy już wiedzieli,
co dalej – powiedział ojciec Piotra i wszedł do środka, nie spojrzawszy na
nikogo. Piotr ruszył za nim. Tłum także powoli zaczął się rozchodzić.
Ona, syn i sąsiadka,
czyli jak nie dać się przeciwnościom losu
Bernadeta po raz pierwszy w życiu miała do czynienia z takim gburem i
nieokrzesanym typem. Tym bardziej była zbulwersowana, że był to wnuk
jej kochanej pani Zosi. Tyle dobrego się o nim nasłuchała od swojej
sąsiadki, mimo że wcale nie zasługiwał na takie pochwały. Nigdy nie
widziała go odwiedzającego swoją babcię – ani w wakacje, ani w święta.
Pani Zofia święta spędzała od paru lat z Bernadetą i jej synem.
Wcześniej, kiedy jeszcze żył jej mąż, Michał, nie przyjeżdżali do
Gałkowa tak często, a już na pewno nie na święta. W ogóle było inaczej,
kiedy żył jej mąż. Był taki czuły i kochający. Wprost ją uwielbiał. Robił dla
niej wszystko. A gdy po paru latach walki o posiadanie dziecka w końcu
okazało się, że jest w ciąży, szalał ze szczęścia. Bernadeta uśmiechnęła się
na to wspomnienie. Od pierwszego dnia musiała zrezygnować z pracy na
uczelni. Mimo że nie była to ciężka praca, tylko przyjemne wykłady z
historii sztuki oraz kilka godzin warsztatów tkackich i pracy nad
materiałem. Nawet wtedy, kiedy się okazało, że Kamilek urodził się z
trisomią dwudziestego pierwszego genu i kiedy ona przez dwa tygodnie
leżała w łóżku wpatrzona w sufit, ale nie dlatego, że urodziła chore dziecko,
bo dla niej nie miało to żadnego znaczenia, i tak je kochała, ale dlatego że
tak zawiodła Michała, on robił wszystko, żeby wyprowadzić ją z tego stanu.
Dowiedziała się wtedy, że i tak to właśnie na niej najbardziej zależy
Michałowi. I kiedy w końcu po kilku spotkaniach z psychologiem dotarło to
do niej, skończyła się depresja i całe leżenie w łóżku. Zajęła się dzieckiem i
razem z mężem patrzyli, jak ich największy skarb, Kamilek, mimo
niewątpliwego upośledzenia robi szybkie postępy. Poświęciła wiele godzin
na studiowanie przyczyn choroby, potocznie nazywanej mongolizmem i na
sposoby rehabilitacji dzieci nią dotkniętych. Zapisała się do stowarzyszenia
zajmującego się pomaganiem osobom z tym schorzeniem. Ba, nawet była
dosyć aktywną członkinią, a czasami firma Michała sponsorowała innym
dzieciom wyjazdy na obozy rehabilitacyjne.
Definitywnie rzuciła pracę na uczelni, za to aktywnie korzystała ze
swoich umiejętności pielęgniarskich nabytych w czasie pracy w szpitalu, bo
zanim została panią Michałową, pracowała na chirurgii urazowej. Tam go
poznała, kiedy z połamanymi żebrami został przywieziony na ostry dyżur.
Zakochali się w sobie od pierwszego, no, może drugiego wejrzenia. Na
pewno już pod koniec pobytu Michała na oddziale wiedzieli, że muszą być
razem. Spotykali się odtąd codziennie albo prawie codziennie. Po pół roku
znajomości wzięli ślub w kościele w Ukcie. Kiedy po roku od ślubu nie
doczekali się upragnionego dziecka, mąż poradził jej, aby zaczęła studia na
Akademii Sztuk Pięknych. Widział, jak pięknie rysuje, wyszywa makatki i
robi cudne kwiaty z materiału. Chciał, by inni też mogli podziwiać te
wspaniałości. Dała się namówić i to były piękne lata. Mogła przebywać
wśród ludzi, bo Michał był bardzo zajętym człowiekiem i mimo całej
wielkiej, niewątpliwej miłości do niej, nie mógł żonie poświęcać tyle czasu,
ile by chciał. Organizacja, a potem rozwój pierwszej tak wielkiej firmy
komputerowej na Warmii pochłaniały go prawie bez reszty. Potem ona
została na uczelni, usilnie proszona przez swoją panią promotor. Do
szczęścia brakowało im tylko dziecka i kiedy ono w końcu pojawiło się na
świecie, tętniak, który pękł Michałowi w mózgu, zakończył ten szczęśliwy
etap w jej życiu. Rodzice zmarli trzy lata wcześniej. Michał zdążył tylko
zrobić remont ich domu, żeby ona, kiedy tylko będzie chciała, mogła
przyjeżdżać tu na wakacje. Domek, drewniany na zewnątrz, w środku był
bardzo nowocześnie wykończony. Mała, ale funkcjonalna łazienka, kuchnia
ze zmywarką, lodówką, mikrofalówką, kuchenką gazową (to na wypadek,
gdyby zabrakło prądu) i wszystkim innym, co było potrzebne. Na tyłach
domu, za sadem, zainstalował baterie słoneczne, aby mieć niezależne źródło
ciepła. Na razie sprawowały się jak należy. Jeden pokój był sypialnią jej i
Kamilka, a drugi minisalonem, gdzie czasami razem siadali i patrzyli na
bawiącego się i śmiejącego syna. Trzeci to pokój rehabilitacyjny Kamila.
Pół roku przed śmiercią Michał zdążył doprowadzić, w większości na swój
koszt, internet. Chciał mieć kontakt z żoną nie tylko telefoniczny. Gdy
bywała tu z Kamilkiem, mogli widzieć się i rozmawiać przez Skype’a.
Wielu mieszkańców, a już na pewno wiele dzieciaków i młodzieży, było mu
za to wdzięcznych. Gmina jeszcze przez długie lata nie miała w planie
podciągnięcia tu takiej linii. Wtedy prawie wszystkie ich oszczędności
poszły na remont i utrzymanie tego domku.
Po śmierci Michała nie chciała już sama mieszkać w Olsztynie.
Sprzedała ich wspólne mieszkanie, udziały Michała w firmie i przyjechała
na stałe do Gałkowa. Stwierdziła, że klimat i świeże powietrze będą dla
dziecka najlepsze. Całe szczęście, że w momencie nagłej śmierci Michała
miała Kamila przy sobie. Dla niego musiała wziąć się w garść, a nie użalać
się nad sobą. Rodzice Michała rozumieli jej decyzję, obiecali w miarę
możliwości odwiedzać ich na wsi, a i ona też czasami bywała u nich. W
budynku gospodarczym urządziła sobie pracownię. Ustawiła tam warsztat
tkacki i kiedy Kamilek czuł się lepiej i mógł zająć się trochę zabawkami
albo kiedy pani Zofia zabierała go na spacer, tkała swoje drzewa. Ten
motyw lubiła najbardziej. Sosny, brzozy czy rosochate wierzby ożywały
pod jej palcami. Parę takich narzut i makatek sprzedała, ale nie dlatego, że
potrzebne były jej pieniądze, ale dlatego, że podobały się jej nabywcom.
Najpierw je rozdawała, ale pani Zofia poradziła jej, żeby sprzedawała, bo
wtedy ludzie będą je „lepiej szanować”, jak się wyraziła.
 „Pani Zofia…” Los ciągle zabierał jej ukochanych. Rodzice, potem
Michał, a pół roku temu pani Zofia. Wszystkich, których pokochała…
Może nie powinna tak kochać, przywiązywać się?
Ludzie we wsi najpierw przyjęli ją nieufnie. Niby swoja, ale kiedyś
wyjechała stąd i zostawiła swoich starych rodziców samych. Dopiero gdy
zaprzyjaźniła się najbliższą sąsiadką, panią Zofią, równie samotną jak ona,
miejscowi nabrali do niej zaufania. Odpowiadali na jej pozdrowienia, pytali
o zdrowie Kamilka, ofiarowywali mleko, jajka, nawet kury i kaczki. Przed
ostatnimi świętami miała taki zapas kiełbas, kaszanki i mięsa, że musiała je
zamrozić. Odmówić nie mogła, bo by ich obraziła, a tego nie chciała. Kiedy
jednak utkała piękną i w miarę wierną kopię obrazu Matki Boskiej
Częstochowskiej i podarowała kościołowi, całkowicie się do niej
przekonali. Co niedziela, tak jak większość minispołeczności, zasiadała w
ławach kościoła w Ukcie i nabożnie wysłuchiwała mszy. Zauważyła, że
Kamilek bardzo lubi chwile w kościele, mimo że tu, w tym miejscu, ludzie
jakby natarczywiej przyglądali się jej i dziecku, a czasami nawet
komentowali każde inne, odbiegające według nich od normalności,
zachowanie syna. Na początku bardzo się tym przejmowała. Czerwieniła
się, czasami płakała, ale potem się przyzwyczaiła. Nie było nikogo, kto by
jej świadomie sprawiał przykrość, nigdy też nie spotkała się z wrogością w
stosunku do swojego syna. Inaczej było w Olsztynie. Tam wprost
przeciwnie. Prawie każdego dnia była narażona na różne nieprzyjemne, a
czasami wręcz agresywne komentarze i zachowania. Dlatego między
innymi zdecydowała się przyjechać do Gałkowa. Wrócić do siebie, do
domu…
Pani Zofia już od pierwszych dni starała się na swój sposób pomóc jej
w trudnej sytuacji adaptowania się do nowej rzeczywistości. Nie pytała o
nic, tylko obserwowała i słuchała. Czasami przynosiła świeżo ugotowane
ziemniaki, okraszone słoniną, posypane koperkiem i jadły je razem z jednej
miski. Czasami była to nalewka z głogu, ale po wypiciu jednego kieliszka
zabierała ją z powrotem. Bernadeta początkowo myślała, że pani Zosia jest
trochę, lecz nieszkodliwie, pomylona, później jednak doszła do wniosku, że
to po prostu lata własnych, niełatwych doświadczeń każą jej się właśnie tak
zachowywać. Kiedy już przyszedł czas na etap pogaduszek, gadania – jak
mawiała pani Zosia – starsza pani okazała się niezrównaną rozmówczynią i
gawędziarką. Nawet Kamilek siadał wtedy w swoim foteliku i słuchając
Baby, jak ją nazywał, momentalnie się uspokajał. W zanadrzu miała tyle
różnorakich historii i opowiadań, że czasami Bernadeta zastanawiała się,
czy aby nie zmyślała ich na poczekaniu. Po jakimś czasie zaproponowała,
by je wszystkie spisać. Pani Zofia przystała na to z niesłychaną ochotą.
Wtedy Bernadeta po raz pierwszy usłyszała o planach utworzenia muzeum
w jej domu. Zobaczyła też cały zbiór staroci, które pani Zofia tak
skwapliwie zbierała przez ostatnie lata. Spisane historie miałyby być
uzupełnieniem jej zbiorów. Bernadeta tak zaangażowała się w spisywanie
opowiadań, że nawet wymyśliła, jak będzie można je potem
wyeksponować, aby ludzie mogli je przeczytać. Myślała też nad ich
wydaniem w postaci dwóch zbiorów. Jeden przeznaczony byłby dla dzieci,
a drugi, z bardziej drastycznymi i smutnymi opowiadaniami z lat wojny
oraz okresu powojennego, dla dorosłych. Książki można byłoby nabywać
na miejscu w muzeum. Dochód można by wtedy przeznaczyć na
utrzymywanie muzeum i konserwację zebranych eksponatów.
Niestety, pani Zofia jakimś tylko sobie wiadomym siódmym zmysłem
przeczuwała, że nie doczeka tej chwili. Wpadła wtedy na pomysł spisania
testamentu i sporządzenia swojej woli odnośnie muzeum. Nie chciała
jednak zbyt radykalnie podchodzić do tematu i swojemu spadkobiercy, czyli
jedynemu wnukowi, dała jako alternatywę dla powstania muzeum
możliwość zamieszkania w Gałkowie, w jej domu. Treść testamentu
przedyskutowała najpierw z Bernadetą, przyjmując z pokorą wszelkie jej
uwagi i sugestie. Potem wspólnie wybrały się do jej znajomego mecenasa,
pana Alojzego. Po kilku wizytach, licznych poprawkach i zmianach,
ostatnia wola pani Zofii została przypieczętowana podpisem Bernadety jako
świadka i mecenasa Wenzla.
Tydzień po tym wydarzeniu pani Zofia już nie żyła. Zupełnie tak,
jakby ze śmiercią czekała do momentu zakończenia tej sprawy.
Najdziwniejsze jednak było to, że w zasadzie nic jej nie dolegało, na nic się
nie skarżyła. Na pogrzeb, mimo że było bardzo zimno, przybyła prawie cała
wieś. Z rodziny był tylko syn i jego żona, która chyba po raz pierwszy była
widziana przez tutejszych mieszkańców. Bernadeta ciągle miała nadzieję,
że pojawi się także wnuk pani Zofii, ale się nie doczekała. Po raz pierwszy
zobaczyła go dopiero tego piątkowego ranka i tak, jak się spodziewała, nie
zrobił na niej najlepszego wrażenia, a właściwie lepiej byłoby powiedzieć,
że żadnego. Myślała, że może usiądą spokojnie i porozmawiają o planach
pani Zofii, jej marzeniach o utworzeniu muzeum. Bernadeta z całego serca
popierała ten pomysł. Miała nawet w głowie parę propozycji z nim
związanych. Jakoś nie wierzyła, że ktokolwiek z rodziny będzie chciał
zamieszkać w Gałkowie. Natomiast muzeum w tym miejscu byłoby
świetnym magnesem dla turystów odwiedzających region.
Radykalizm i upór wnuka pani Zofii w kwestii sprzedaży
nieruchomości najpierw przeraził, a następnie zasmucił Bernadetę. Nie tak
to sobie wyobrażała. Po pierwsze, ze słów jej sąsiadki wynikało, że przede
wszystkim jest on młodszy, a po drugie, nie myślała, że będzie taki
przystojny. Postawą, wyglądem i barwą głosu trochę przypominał jej
Michała z pierwszych lat ich małżeństwa. Przez moment nawet myślała, że
czas się cofnął. Jednak dosyć szorstka i krótka wymiana zdań rozwiała
wszelkie złudzenia co do nowo poznanego mężczyzny. „Przyjaciółmi to my
już nie zostaniemy!” – pomyślała sobie po ich pierwszym spotkaniu.
Romans, dziecko i praca,
czyli dlaczego nieszczęścia chodzą parami
albo nawet czwórkami
Następne dni dla Piotra były pasmem niekończących się niepowodzeń. Co
do pożaru okazało się, że sprawcą był jeden z ostatnio zwolnionych przez
niego pracowników. Nawet już dobrze nie pamiętał, dlaczego go zwolnił.
Chyba chodziło o to, że nie przyszedł jednego dnia do pracy, nie
zawiadamiając nikogo o tym fakcie, a że tego samego dnia zepsuła się
jedna z maszyn do cięcia drewna i Piotr był wściekły, więc łatwo przyszła
mu decyzja o zwolnieniu niesolidnego pracownika. Może w innym
przypadku dałby mu upomnienie albo chociaż wysłuchałby jego
usprawiedliwienia. Ale nie tego feralnego dnia.
Potem, gdy emocje związane z pożarem opadły, sekretarka
powiadomiła go, że w ciągu dwóch dni jego nieobecności jakaś kobieta
koniecznie chciała się z nim skontaktować. W końcu zostawiła mu list.
Trzymał go teraz w ręku, ale nie miał ochoty otwierać. Czuł, że nie będą to
dobre wiadomości. Jak żadne w ciągu ostatnich dni.
Dwa dni po pożarze znowu śnił mu się koszmar o przejechanym kocie.
Obraz świecących oczu ze zwężonymi źrenicami spowodował, że obudził
się z jakimś bliżej nieokreślonym poczuciem strachu. Jeszcze trochę, a
zacznie się bać zasypiać. Dziś postanowił umówić się z Magdą. Zostanie u
niej na noc i może zapomni o dręczącym go śnie. Poznał ją niedawno przy
okazji załatwiania jakichś spraw w urzędzie miasta. Umówili się na kawę
jeszcze tego samego dnia, a potem spotykali się od czasu do czasu. Kolejna,
niezobowiązująca znajomość. Przynajmniej z jego strony. Ale tym razem
spotkała go uprzejma, lecz stanowcza odmowa. Magda poznała kogoś i nie
chciała już ciągnąć tej wątpliwej, jak to określiła, znajomości. „Cholera!” –
zaklął pod nosem. Nikt inny nie przychodził mu na myśl. Z kłopotu
wybawiła go matka. Zadzwoniła z zaproszeniem na sobotni obiad.
Odpowiedział, że chętnie. Na rodziców jednak zawsze mógł liczyć.
Porozmawia w końcu z ojcem na temat testamentu babci Zosi, bo przez
pożar w zakładzie jakoś wcześniej nie mieli czasu.
Była dwudziesta, gdy wychodził z biura. Zabrał teczkę, laptopa i kiedy
cofnął się jeszcze po klucze od samochodu, w oczy rzuciła mu się koperta
od tajemniczej kobiety. Zwykła, biała, lekko wypchana. Wsadził ją szybkim
ruchem do kieszeni i obiecał sobie zajrzeć do niej wieczorem w domu przy
piwie.
Był już przy drugim, kiedy przypomniał sobie o kopercie. Wstał,
sięgnął do marynarki. Przez moment miał nadzieję, że jej tam nie będzie.
Ale nie. Szybkim ruchem rozerwał ją i wyciągnął z niej list. Jednocześnie
na podłogę wysypały się trzy zdjęcia małej i ślicznej, ale smutnej, może
pięcioletniej dziewczynki. List nie był długi, ale usiadł, żeby go przeczytać.
Pociągnął jeszcze z butelki łyk piwa i zaczął czytać.
Piotrze!
Dzwoniłam do Ciebie. Chciałam z Tobą porozmawiać, ale nie było
Cię, a nie mogłam dłużej czekać. Gdy będziesz czytał ten list, ja będę
już daleko stąd. Pewnie jeszcze nie domyślasz się, kim jestem i co
chcę od Ciebie. Ale zaraz Ci to wyjaśnię.
Poznaliśmy się jakieś sześć lat temu. Pracowałam u Ciebie w firmie
jako asystentka Twojego ojca, a potem Twoja. Aneta. Tak mam na
imię. Zakochałam się w Tobie od pierwszego wejrzenia i kiedy
zwróciłeś na mnie uwagę, a potem zacząłeś się ze mną umawiać,
myślałam, że Ty także. Ale jakże się myliłam. Kiedy zostawiłeś mnie
dla innej kobiety, a na dodatek zwolniłeś z pracy, byłam już w ciąży.
Jakże Cię wtedy nienawidziłam. Nienawidziłam Ciebie i tego dziecka.
Nie mówiąc Ci o ciąży i dziecku, chciałam ukarać Cię za to, co mi
zrobiłeś. Przez Ciebie straciłam następną pracę i następną, bo nikt nie
chciał mnie zatrudnić w ciąży, a potem z małym dzieckiem. Wróciłam
do rodziców na wieś i tam pomagałam im w gospodarstwie, a oni w
wychowaniu naszej córki. Nawet nie próbuj zaprzeczać, że to Twoje
dziecko. Byłeś moim pierwszym i jak do tej pory jedynym mężczyzną.
O pomyłce nie ma więc mowy. I pewnie do tej pory nie dowiedziałbyś
się o jej istnieniu, gdyby nie mój wyjazd. Znajomi załatwili mi dobrą
pracę we Francji. Niestety, nie mogłam zabrać ze sobą Gabrysi. I tu
moja prośba. Moi rodzice są już starzy i nie mogą za bardzo
opiekować się wnuczką. A ona powinna iść do przedszkola, potem do
szkoły. Ja nie wiem, kiedy wrócę. Na pewno nieprędko. Pomyślałam
wtedy o Tobie. Może Gabrysia powinna wiedzieć, kto jest jej ojcem?
A Ty łożyć na nią i być z nią albo chociaż pomagać w wychowaniu
moim rodzicom. Ja ze swojej strony postaram się jak najszybciej
uwolnić Ciebie od tego ciężaru. Planuję zabrać ją do siebie, jak tylko
będę miała taką możliwość.
Do listu załączam kilka zdjęć Gabrysi oraz adres moich rodziców.
Powiadomiłam ich, że możesz się u nich pojawić. Nie będą robić Ci
trudności (musiałam ich o to bardzo prosić).
Mam jeszcze jedną prośbę do Ciebie. Gabi powiedziałam, że jej tata
wyjechał bardzo daleko i dlatego nie mógł z nią być. Niech tak więc
zostanie. Nie mąć jej w głowie. Jak będzie większa, może uda nam się
powiedzieć jej razem, jak było naprawdę.
Aneta
Piotr przeczytał list jeszcze raz, a potem jeszcze raz. Mimo to nie
docierał do niego fakt, że być może jest ojcem pięcioletniej dziewczynki.
Odstawił piwo na stół. Ręce zanurzył we włosach i pochylony na swojej
kanapie zaczął kiwać się w tył i przód.
 – Nie, to nie możliwe. To na pewno nie ja – zaczął na głos powtarzać
kwestię jak mantrę. – Dlaczego ja?
Nie chciał być ojcem! Nie teraz! Może kiedyś, za dwa, trzy lata brał
coś takiego pod uwagę, ale chciał się najpierw ożenić. Wcześniej
wybudować dom.
Jak przez mgłę przypominał sobie Anetę. Szara myszka, ale ładniutka.
Faktycznie, mieszkała gdzieś pod Poznaniem, ale nie pamiętał już gdzie,
mimo że raz odwoził ją po jakiejś firmowej imprezie. Od pierwszego dnia,
kiedy ją poznał, widział, jak wodzi za nim oczami. Była taka nieśmiała.
Miał wiele przyjemności w podrywaniu jej. Trzeba przyznać, że w pracy
radziła sobie świetnie. Bystra, w lot pojęła, o co chodzi na stanowisku
asystentki takiej firmy. Wcale jej nie zwolnili, ale po prostu nie przedłużyli
po raz kolejny umowy. Piotr chciał przyjąć inną dziewczynę polecaną
bardzo przez Krzysztofa, jego przyjaciela.
Piotr ponownie wziął list do rąk, ale tylko po to, żeby go podrzeć.
Spojrzał na zdjęcia. Podniósł się i wrzucił je do szuflady. Jakoś nie
starczyło mu odwagi, by podzieliły los listu. Podszedł do barku i
zdecydowanym ruchem nalał sobie kieliszek koniaku. Wypił jednym
haustem. Potem nalał drugi raz i trzeci… Gdzieś na dnie czuł jednak, że list
może zawierać prawdę.
Po kolejnym koniaku ubzdurał sobie, że te wszystkie niepomyślne
wydarzenia, które go ostatnio dopadły, to wina czarnego kota. Postanowił
pogadać o tym jutro ze swoją matką. I to było jego ostatnie postanowienie
tuż przed tym, jak zasnął na swojej kanapie, nie zdążywszy nawet rozebrać
się i przejść do sypialni.
***
Rano obudził go tępy ból głowy. Powoli wstał i niepewnym krokiem
podszedł do komody, w której trzymał swoją awaryjną apteczkę. Wyjął
dwie aspiryny, rozpuścił w szklance i wypił. Znowu śnił mu się kot, jego
ślepia i jakieś bliżej nieznane twarze. Tylko jedną rozpoznał – twarz
sąsiadki jego babki. Miała takie same kocie, zielone oczy; rozpuszczone,
czarne włosy i chciała mu coś powiedzieć. Ale co? Tego już nie pamiętał.
Godzinę zajęło mu dojście do siebie. Zjadł lekkie śniadanie: tost i
jeden mały jogurt naturalny. Czuł, że więcej by nie przełknął. Dochodziła
dwunasta. Jeśli nie chciał spóźnić się na obiad do swojej matki, musiał się
ruszyć i wziąć prysznic. Po drodze nastawił jeszcze pralkę. Nikt tego nie
robił za niego. Nawet to lubił. Od czasu do czasu robił takie porządki.
Pranie, odkurzanie. Kuchnię miał całkowicie zmechanizowaną. Zmywarka,
ekspres ciśnieniowy, mikrofalówka z grillem i innymi bajerami. Najgorzej
szło mu z prasowaniem, ale z czasem nabrał wprawy. Nawet śmiał się
czasem w rozmowach z matką, że robi to lepiej niż te wszystkie panienki,
które miały okazję pomieszkiwać u niego.
Pod prysznicem zmył z siebie wszystkie nocne koszmary. Tylko jedna
rzecz nie wychodziła mu z głowy. Córka. Prawdziwa czy nie, ta myśl nie
dawała mu się skupić na niczym innym. Zastanawiał się, czy w ogóle
mówić o tym rodzicom. Nie wiedział, jak zareagują. Jest ich jedynym
synem, a to by była ich pierwsza wnuczka. Ojciec zapewne będzie kazał
zrobić mu testy DNA, a matka? No cóż, znał ją, ale w tym wypadku
zupełnie nie umiał przewidzieć jej reakcji. Sam podjął już decyzję, że da
dziadkom dziewczynki jakąś pulę pieniędzy i umywa ręce. Przecież nie ma
czasu na jakiekolwiek kontakty z nią. Poza tym, co miałby robić z całkiem
obcym dzieckiem?
Przejrzał się jeszcze w lustrze. Zastanowił się, czy ma wziąć krawat,
ale machnął ręką. Marynarka do ręki i był gotowy do wyjścia. Zadzwonił
telefon. Matka upewniała się, czy na pewno wyjechał z domu, bo wstawiła
już pieczeń do piekarnika. Postanowił jeszcze dziś spotkać się z Krzyśkiem
i pogadać o całej tej chorej sytuacji. Może mu coś doradzi? On zawsze miał
dobre pomysły. Czemu od razu o nim nie pomyślał? Uruchomił swoje audi i
ruszył w dół ulicy. Do rodziców miał równe pół godziny drogi, jeżeli nie
natrafi na korki. Postanowił jeszcze zadzwonić i ustalić godzinę spotkania.
Krzysztof odebrał po czwartym sygnale.
 – No co tam, kolego?
 – Witaj, stary, chciałbym pogadać z tobą. Mam taki mały problem.
 – Ty masz problem? – Krzysztof był szczerze zdziwiony.
 – Tak, tak, mi też czasami się zdarza. Znajdziesz trochę czasu dla
mnie? Najlepiej dziś wieczorem. Może być u mnie, jeżeli twoja żona nie
będzie miała nic przeciwko temu.
 – No nie wiem, obiecałem jej i dzieciom kino. I jakieś zakupy w
galerii Plaza. A może pójdziesz z nami? Dzieciaki chętnie się z tobą
spotkają. Wiesz, jak cię lubią.
 – No tak, dzieci. Może powinienem się przyzwyczajać?
 – Przyzwyczajać?
 – Eee… tak mi się powiedziało.
 – No to jesteśmy umówieni. Dziś w Plazie o siedemnastej –
powiedział Krzysztof.
 – OK. Będę.
Mimo soboty ruch na drodze wzmagał się z każdą minutą. I jeszcze
korek na rondzie Śródka. Spojrzał na zegarek. Chyba nie zdąży na
umówioną godzinę. Wiedział, jak matka tego nie lubi. Zawsze powtarzała,
że spóźnianie się to brak szacunku dla danej osoby. A dziś nie chciał
widzieć jej w złym humorze. Na końcówce pomarańczowego światła
próbował zjechać z ronda. Nie przewidział tylko, że pieszym zapala się
wtedy zielone. Ostro zahamował, gdy jakiś niecierpliwy nastolatek wszedł
na pasy. Poczuł uderzenie w tył samochodu.
 – Cholera!
Za nim jeszcze jeden desperat spróbował tego samego, co on: zjechać
z ronda na pomarańczowym. Teraz mają kłopoty. Dobrze, że dzieciakowi
nic się nie stało. Zjechał możliwie jak najbardziej na prawą stronę jezdni,
aby nie utrudniać ruchu drogowego. Był ubezpieczony, więc liczył na jakieś
polubowne załatwienie sprawy, choć w myśl przepisów winny był ten,
który nie zachował odstępu od jadącego przed nim. Wyłączył silnik i
wysiadł z samochodu. Obejrzał tył. Nie było tak tragicznie. Niewielkie
wgniecenie. Gorzej było z drugim samochodem. Fiat uno nieźle oberwał.
Cały przedni zderzak do wymiany. I jedna lampa. Młody chłopak, który
wysiadł z samochodu, był cały roztrzęsiony.
 – Przepraszam pana. Myślałem, że zdążę. Spieszę się do szpitala. Ojca
mi zawieźli. Dopiero się dowiedziałem. Przepraszam. Co ja teraz zrobię?
Trzeba wezwać policję. Ja jestem ubezpieczony… wie pan… – gadał jak
najęty, mając prawie łzy w oczach.
 – OK, kolego. Spokojnie. Nie wzywamy żadnej policji. Faktem jest,
że to pan jest winny tej kolizji, ale zarówno panu, jak i mi się spieszy.
Spiszmy swoje dane. Potem się spotkamy i ustalimy, jak to załatwimy. A
teraz podrzucę pana do tego szpitala. Już mi wszystko jedno, i tak jestem
spóźniony.
Piotr całą tę sytuację przyjął, o dziwo, bardzo spokojnie. Ostatni ciąg
niefortunnych zdarzeń przyzwyczaił go do nieustającego pecha. Jadąc już
powoli i zgodnie z przepisami, kątem oka spojrzał na zdenerwowanego
jeszcze młodzieńca – na oko dwudziestoletniego.
 – Chłopie, uspokój się. Będzie dobrze. Ja mam opłacone OC i AC.
Zwrócą mi za te niewielkie uszkodzenia, a co do twojego wozu, mogę ci
polecić taniego i dobrego fachowca. Jesteś z Poznania? – zapytał jeszcze.
 – Tak, z Poznania – trochę nieprzytomnie odpowiedział jego pasażer.
Piotr wyciągnął z portfela wizytówkę mechanika.
 – Proszę. A tu jest jeszcze moja, gdybym był potrzebny – dodał.
 – Dziękuję panu. Wie pan, od niedawna mam prawo jazdy. Generalnie
ojciec nie pozwala mi za bardzo pożyczać od niego samochodu.
Pomyślałem jednak, że w takiej sytuacji będzie to usprawiedliwione…
 – Czasami tak się zdarza. Niech pan o tym nie myśli. Najważniejsze,
aby pana ojciec wyzdrowiał.
 – Tak. Jeszcze raz bardzo dziękuję.
 – Do zobaczenia, może już w przyjemniejszych okolicznościach –
powiedział na zakończenie Piotr.
***
U matki pojawił się spóźniony jakieś dziesięć minut. Zobaczył zmarszczone
brwi, ale obyło się bez wymówek.
 – Wiem, wiem. – Piotr wymownie spojrzał na zegarek. – Zaraz się
wytłumaczę. Chyba zacznę od początku. Nie opowiadałem wam jeszcze, co
załatwiłem na Mazurach, a w zasadzie czego nie załatwiłem.
 – Nie załatwiłem? Myślałam, że ta twoja podróż to tylko formalność.
– Pani Tylewska była szczerze zdziwiona.
 – Kochanie, daj mówić Piotrowi, bo nigdy się nie dowiemy, co z tym
testamentem. – Ojciec Piotra nie krył zniecierpliwienia.
 – Wiecie, że wyjechałem wtedy późno. Dosyć szybko zastał mnie
zmierzch, no i w porę nie zauważyłem, jak pod koła wbiega mi wielki,
czarny kot. Nie będę ukrywać, że jechałem dosyć szybko i na bezpieczne
hamowanie nie miałem szans… No i kot, niestety, zginął. I od tej pory
ciągle przytrafia mi się coś pechowego.
 – Chyba nie wierzysz w takie bzdury? Piotrze! – Ojciec, pragmatyk,
twardo stąpający po ziemi realista, trochę się obruszył i uśmiechnął nawet
pod nosem.
 – No ciekawe, czy nie zmienisz zdania, jak powiem, co było w
testamencie babci Zofii.
 – A co miało być? Przepisała ci wszystko tak, jak zawsze obiecywała.
 – Otóż myli się tata. Przepisała, ale pod pewnymi warunkami.
Pierwszy: nie mogę sprzedać nieruchomości ani ziemi, jedynie zamieszkać
albo… i to jest najlepsze! Babka wymyśliła sobie, że jak nie będę chciał
tam żyć, siać i orać, to ma tam powstać muzeum. W szopie obok domu
odkryłem niezłą kolekcję starych mebli, talerzy, obrazów, jakichś sprzętów
gospodarskich. Ona chyba już od dawna o tym myślała.
 – Coś takiego! – Starszy pan Tylewski był szczerze zdziwiony. –
Nigdy o tym nie wspomniała.
 – A ja nie jestem zdziwiona. Ona wiedziała, że nikt z nas tam nigdy
nie zamieszka, a oddawać tego w obce ręce nie chciała. To było do
przewidzenia – dodała pani Tylewska. – No i co postanowiłeś w takim
razie? – tu z pytaniem zwróciła się do syna.
 – Nie wiem. Doprawdy nie wiem.
 – Dobrze kochani, siadajcie do stołu, bo obiad nam wystygnie.
 – Tak mamo, siadamy. Nie możemy pozwolić, aby takie pyszne
jedzonko na nas czekało.
 – Ale to jeszcze nie wszystko – kontynuował po chwili Piotr. – Niby
ja jestem spadkobiercą, ale wykonawcą testamentu babka ustanowiła
mecenasa Wenzla i swoją sąsiadkę, Bernadetę Kołacką.
 – Jaką Kołacką? W pobliżu babki nikt nie mieszka o tym nazwisku –
powiedział ojciec, coraz bardziej zaaferowany opowieścią.
 – Po mężu jest Kołacka, a z domu bodajże Kaczmarczyk albo jakoś
tak – wyjaśnił Piotr zdziwionemu ojcu.
 – Aaaaa… teraz pamiętam. Mieszkali naprzeciwko matki. Długo nie
mogli mieć dzieci. Ale jakoś tak ze trzy lata przed moim ślubem urodziła
się im córka.
Na te słowa Piotr zakrztusił się zupą.
 – To ile ona ma lat? Wydawało mi się, że jest w moim wieku?
 – No tak, skoro ty masz trzydzieści pięć, to ona ma gdzieś
czterdzieści, no może czterdzieści jeden, ale nie więcej. Ale dlaczego
pytasz? – Ojciec po raz kolejny spojrzał na syna.
 – Nie, tak tylko… To bardzo ładna kobieta. Miałem okazję ją poznać i
nawet porozmawiać… – tu urwał trochę zmieszany. Faktycznie, nie bardzo
miał się, czym pochwalić. Zachował się trochę grubiańsko w stosunku do
niej. Zazwyczaj się tak nie zachowywał. Ale wtedy coś w niego wstąpiło.
Nie spodziewał się kłopotów, gdy tam jechał, a potem osaczyły go z każdej
strony. Piotr nie wiedział czemu, ale wiadomość o wieku pani Kołackiej
jakoś go zasmuciła. Starsza o prawie sześć lat. Dużo. A jeszcze to chore
dziecko. Odrzucił od siebie jedną myśl jako niedorzeczną. Ale potem tonem
usprawiedliwienia dodał w myślach, że nie wyglądała na taką starą. A
potem już głośno, nakładając ziemniaki i mięso na talerz, powiedział:
 – Myślałem, że może jeszcze porozmawiam z tą sąsiadką babki, ale
dostałem telefon o pożarze. Zaraz wracałem i zostawiłem na później
podjęcie decyzji w sprawie spadku. Prawdę mówiąc, to liczę na waszą
pomoc, bo naprawdę nie wiem, co mam teraz zrobić z domem babki. Z tymi
wszystkimi starociami. Naprawdę dużo tego było. Żal, żeby się
zmarnowało.
 – Tak, masz rację. To problem. Po pożarze nie ma za wiele pieniędzy.
Jak chcemy dalej ciągnąć produkcję, musimy wziąć nowe kredyty. A i
część naszych oszczędności pójdzie na ponowny rozruch. Po zakończeniu
śledztwa może ubezpieczenie wypłaci nam jakieś pieniądze, ale to i tak
niewiele. Nikt nam nie da kredytu, zanim nie spłacimy poprzednich, a tych
jeszcze sporo. Trochę się zaplątaliśmy. Porozmawiam z naszym
prawnikiem w sprawie spadku babki, ale podejrzewam, że nie uda nam się
go podważyć – ciągnął już jakoś smutno starszy pan.
 – No jedzcie, jedzcie, bo wam wystygnie. Resztę obgadacie przy
kawie.
 – Mamo, ale jeszcze nie powiedziałem wam wszystkiego! – Piotr
zawiesił głos. – Jadąc tu, miałem drobną stłuczkę.
 – O rany… I mówisz to tak spokojnie? – Matka aż wstała. – Nic ci się
nie stało?
 – Nie. Nic. – Piotr w ostatniej chwili rozmyślił się i nie powiedział im,
że być może ma córkę. Stwierdził, że jednak za wcześnie na takie
„rewelacje”. Może to wcale nie jest prawda? – A to wszystko przez tego
czarnego kota! – dodał jeszcze Piotr. – Poza tym on ciągle mi się śni po
nocach. Zaczynam się bać kłaść spać wieczorem w obawie, że mi się
przyśni. Chyba zacznę brać jakieś środki na sen.
Matka, skończywszy jeść, odłożyła sztućce i ze zmartwieniem
spojrzała na syna.
 – Mówisz, że śni się ci czarny kot? – I po dłuższym zastanowieniu
dodała: – Tak, będę musiała porozmawiać z naszą gosposią. Ona zawsze ma
dobre rady w takich sprawach. Pomóż mi sprzątnąć ze stołu. Pani Genia
będzie dopiero wieczorem.
Piotr wziął ze stołu talerze. Idąc za matką, z podziwem na nią patrzył.
Na jej zgrabną sylwetkę, która z wiekiem nabierała krągłości, ale nigdy nie
można było powiedzieć, że jest gruba czy przy tuszy. Zawsze elegancka i
zadbana, ale nie wyzywająca. Łagodna, cierpliwa, ale także stanowcza i
umiejąca postawić na swoim.
 „Ciekawe, jakby zareagowała na to, że być może jest już babcią?” –
pomyślał, wracając do salonu. Dziś nie chciał tego sprawdzać.
 – Piotrze, zanim mama zrobi nam kawę, chodź do ogrodu. Dziś
wyjątkowo ładna pogoda. Warto ją wykorzystać – mówiąc to, ojciec
podprowadził go w stronę altany. Po ostatniej, nie najlepszej pogodzie,
obydwaj z przyjemnością wdychali letnie powietrze.
 – Zanim doszło do tego pożaru, miałem taki pomysł, aby całą firmę
przekazać tobie, Piotrze. Teraz już nie wiem. – Starszy pan Tylewski
przeciągnął dłonią po głowie. Zawsze tak robił, kiedy miał coś ważnego do
powiedzenia.
 – Nie wiem, jak sobie z tym wszystkim poradzisz. Chciałem przejść
na emeryturę. Trochę więcej czasu spędzić z twoją mamą. Zająć się
ogrodem. Może gdzieś wyjechać. Teraz już nie wiem – powtórzył. – Mam
swoje lata, nie najlepsze zdrowie…
 – Tato, coś ci jest? – Piotr się zaniepokoił. Obejrzał się, czy czasami
matka nie idzie za nimi. – Jeżeli to coś poważnego, to spróbuję załatwić
dobrych specjalistów. Mnie możesz powiedzieć.
 – Nie, nie. Nie jest ze mną aż tak źle. Ale nie chcę czekać, aż będzie.
Czasami serce mi szwankuje, ale biorę leki. Tylko lekarz kazał mi zwolnić
tempo. Mama też wierci mi dziurę w brzuchu, że za dużo pracuję. Odkąd
przeszła na emeryturę, ciągle namawia mnie, żebym zrobił to samo. Wiesz,
marzą się nam już wnuki, chętnie byśmy je porozpieszczali. Mama na
pewno podejmie ten temat przy kawie.
 – Oj, tato. Wiesz, jak jest. Jeszcze nie trafiłem na taką, która by mnie
chciała – próbował zbagatelizować temat Piotr, zresztą jak zwykle. – A czy
mi jest tak źle? – zapytał, żeby zapytać. Nie oczekiwał odpowiedzi, bo w
zasadzie wiedział, że dla ojca to żaden argument. – Ale jak to dla was taki
problem, to obiecuję, że się zastanowię.
 – Nad czym się, kochanie, zastanowisz?
Usłyszeli głos matki, która przyniosła właśnie aromatyczną kawę i
ciasto.
 – Ciasto, twoje ulubione, Piotrusiu. Pani Genia piekła je specjalnie dla
ciebie. No, to co tam obiecujesz? Bo chyba wam przerwałam? – dodała
zaraz.
 – Siadaj, kochanie. Piotr obiecał, że w końcu się ożeni i da nam parę
wnuków.
 – Oj, tato! Wcale tak nie mówiłem. Znowu coś przekręcasz –
zaprzeczył dosyć słabo i niemrawo Piotr. – Ale pomyślę nad tym. Tylko
żebyście nie byli zaskoczeni, jak już coś wymyślę. Pyszne ciasto.
Podziękuj, mamo, ode mnie pani Geni – szybko zmienił drażliwy dla siebie
temat Piotr. Nagle do głowy przyszła mu myśl, by o wszystkim powiedzieć
rodzicom, ale znowu naszły go wątpliwości. Nie, dziś zdecydowanie jest na
to za wcześnie.
 – Kiedy chciałbyś odejść z firmy, tato? Masz jakąś konkretną datę, czy
na razie tylko rzucasz hasło? – spytał Piotr po dłuższej chwili milczenia.
 – No nie wiem. – Ojciec spojrzał wymownie na małżonkę. –
Myśleliśmy, że może od pierwszego września. Ale jak ci to nie pasuje, to
może być od października.
Nastała cisza.
Piotr był zaskoczony taką szybką rezygnacją. Nie chciał jednak dać
tego po sobie poznać. Znowu na myśl przyszedł mu nieszczęsny kot. W
przeciągu zaledwie trzech tygodni od niefortunnego zdarzenia prawie
całkowicie zmienia się jego życie. Zmienia na gorsze. Aż dziw, że jemu
samemu nic złego się nie stało. Może właśnie to jakiś znak? Może właśnie
przyszedł czas, żeby dorosnąć, ożenić się, zrobić rachunek zysków i strat?
 – Może nie ma sensu zaczynać od nowa produkcji? Może należałoby
się zastanowić nad sprzedażą i rozejrzeniem się za czymś nowym? –
wyszedł z nieoczekiwaną propozycją ojciec.
 – Hej! Synu! Co się tak zamyśliłeś? – wyrwała go z filozoficznych
rozważań matka. – Nie martw się tak, masz przecież jeszcze Krzysztofa. To
świetny wspólnik i przyjaciel na dodatek. A my też przecież nie
wyjeżdżamy na koniec świata. Będziemy na miejscu i zawsze będziemy ci
służyć radą i pomocą. Prawda, Antoni? – zwróciła się do męża.
 – No tak, oczywiście – potwierdził.
 – Może to i niegłupi pomysł. Zrobię bilans wszystkich strat i
aktywów, które są w mojej dyspozycji i podejmę jakąś decyzję. Szkoda mi
tak żegnać się z zakładem, w którym spędziłem tyle lat, ale życie płynie
dalej. Trzeba iść naprzód, a nie się cofać. – I zaraz dodał: – Przepraszam
was, ale właśnie na dziś jestem też umówiony z Krzysztofem. Idziemy
razem z jego żoną i dziećmi do kina. Do tego tematu na pewno wrócimy, i
to pewnie dosyć szybko.
 – No właśnie…– Matka westchnęła ciężko. – A czemu nie ze swoimi?
 – Oj, mamo! – Pocałował ją w czoło. – No to lecę. Zdzwonimy się. A
ty, mamo, przepytaj Genowefę co do tego kota, skoro już obiecałaś.
Ojcu podał rękę i ruszył do wyjścia.
 – Nie odprowadzajcie mnie – rzekł, widząc, że rodzice podnoszą się z
krzeseł. – Niepodobna, żebym nie trafił do wyjścia. Przecież tu się
wychowałem.
Rodzice roześmiali się i pomachali mu na pożegnanie ręką.
Na drogach zrobiło się już luźniej i bez przeszkód dotarł do Plazy.
Krzysztof z rodziną już na niego czekali.
 – Ubłagałem Ingę i sama pójdzie z dzieciakami do kina. Możemy
sobie swobodnie pogadać. Ale, niestety, pęd po sklepach mnie nie ominął –
zaczął Krzysztof zamiast tradycyjnego powitania.
 – Dzięki, Ingusiu. – Piotr był jej bardzo wdzięczny. – Masz u mnie
dużą kawę.
Inga skinęła tylko z uśmiechem głową, zgarnęła dzieci i ruszyła w
kierunku sali kinowej. Dziesięcioletni Marcin i pięcioletnia Zuzia już nie
mogli się doczekać.
 – No to chodź. Na razie ciebie zabieram na kawę – powiedział Piotr i
pociągnął przyjaciela do pierwszej z brzegu kawiarenki.
 – Ja już piłem kawę u matki, więc wezmę może jakiś sok. Ale ty
wypijesz?
 – Tak, poproszę. Wiesz, jaką lubię. No mów, o co chodzi? Bo strasznie
mnie zaintrygowałeś tym telefonem. – Krzysztof nawet nie chciał ukrywać,
że ciekawość po prostu go zżera.
 – Mam córkę – wypalił prosto z mostu Piotr.
 – Co takiego?! Ty?! Córkę?! Jak to? Z kim? Dlaczego nie mówiłeś o
tym wcześniej? – I pewnie Krzysztof zadałby jeszcze kilkanaście
podobnych pytań, gdyby Piotr mu w końcu nie przerwał.
 – No jeszcze tak do końca nie wiem, czy mam.
 – Stary, w co ty grasz? Najpierw mówisz, że masz córkę, potem, że
nie wiesz? – Krzysztof poczuł się bardzo zdezorientowany.
 – Wczoraj dostałem list od Anety… No… Pamiętasz ją może?
Pracowała u nas jako asystentka parę lat temu. Miałem z nią romans.
 – O rany… z nią też? Przecież to taka szara myszka. Całkiem nie w
twoim guście. – Krzysztof był bardzo zdziwiony. – I co? To z nią masz to
dziecko? Nie, to niemożliwe.
 – Tak. Niestety, to jest możliwe. To znaczy mam nadzieję, że nie jest
to prawda.
 – Czekaj, czekaj, ale to było jakieś pięć, sześć lat temu. To ona jest
teraz w wieku mojej Zuzi. Chłopie, ale nieźle wdepnąłeś.
 – No dzięki, stary. Tego właśnie potrzebowałem! Żebyś się ze mnie
nabijał! – Piotr powoli żałował, że tak pospieszył się ze swoimi
zwierzeniami.
 – Hej! Żartowałem! To nawet fajnie. Będziemy teraz razem chodzić
do kina, na plac zabaw, a może nawet zapiszemy je do tego samego
przedszkola, a potem do szkoły – dalej nie dawał za wygraną Krzysztof.
 – To nie jest śmieszne!
 – Przepraszam, ale zaskoczyłeś mnie. Wszystkiego mogłem się po
tobie spodziewać, ale nie tego, że zostaniesz ojcem!
 – Ja też nie. Nie wiem, co mam teraz robić! Chyba pierwszy raz w
życiu nie wiem, co robić. – Piotr zwiesił głowę.
 – Hej, stary, widzę, że ty faktycznie się tym przejmujesz. Choć prawdę
mówiąc, nie raz uprzedzałem cię, że to się może tak skończyć. No tak, ale
nie powiedziałeś mi jeszcze, dlaczego ta Aneta dopiero teraz postanowiła ci
o wszystkim powiedzieć.
 – Ona wyjechała do Francji, do pracy i mała została pod opieką
dziadków. Ale oni są starzy i Aneta chce, żebym pomógł jej rodzicom w
opiece. Tylko że ja się do tego kompletnie nie nadaję! – Piotr zdawał się
być coraz bardziej przygnębiony.
Krzysztof dopił resztki ze swojej szklanki, odstawił ją, potem znowu
wziął do ręki. Nie mieściło mu się w głowie, że tak z dnia na dzień można
zostać ojcem. Było mu żal przyjaciela, ale zdawał sobie sprawę, że przejść
koło tego obojętnie nie można. Przychodzi taki czas w życiu każdego
faceta, że trzeba być odpowiedzialnym i to zamierzał powiedzieć Piotrowi.
Sam miał dzieci i wiedział, jak one przeżywają każdą sytuację. A tu
pięcioletnia dziewczynka nie dość, że nigdy nie poznała ojca, to jeszcze, w
pewnym sensie, traci matkę.
 – Co zamierzasz zrobić? Jak to sobie wyobrażasz? A może to znak,
żebyś się w końcu ustatkował, założył rodzinę…?
 – Ja? Rodzinę? Z kim? Z Anetą? Chyba żartujesz! Ja nic do niej nie
czuję, a poza tym ona wyjechała.
 – No niekoniecznie z Anetą. Przecież miałeś kogoś ostatnio.
 – Nieaktualne. Ma już innego – nie pozwolił mu kontynuować tego
tematu Piotr. Nie wiadomo, co jeszcze przyjaciel mógłby wyciągnąć z jego
przeszłości.
 – Wiesz, że chciałem się powoli ustatkować, jak mawia moja matka,
kupiłem działkę budowlaną, a z pieniędzy po spadku babki chciałem
postawić dom, ale nie wypaliło. Potem ten pożar, znowu straty. W ogóle te
ostatnie tygodnie mam jakieś pechowe – powiedział Piotr, ale w myślach
tylko dodał, że wie, dlaczego tak się dzieje. – Krzysztof, powiedz mi, co
byś zrobił na moim miejscu? Powiedz, ale tak szczerze. – Piotr spojrzał
przyjacielowi prosto w oczy, oczekując jakiegoś cudu albo zaprzeczenia
całej tej dziwnej sytuacji. Ale cudu nie było.
 – Już ci powiedziałem. Musisz być odpowiedzialny. Musisz
zaopiekować się tym dzieckiem. Jeżeli oczywiście na pewno jest twoje.
 – Wiesz, może to dziwne, ale wierzę, że właśnie tak jest. Wierzę, że
Gabrysia, bo tak ma na imię, to moja córka. Może do dziś jeszcze nie
wierzyłem, ale po rozmowie z tobą nabrałem jakiejś irracjonalnej pewności.
 – Twoi rodzice wiedzą już, że są dziadkami? – zapytał
niespodziewanie Krzysztof.
 – Nie… Nie wiedzą.
 – Wiesz, że dla nich to będzie szok. Choć jak przejdą pierwszą fazę, to
myślę, że nawet się ucieszą.
 – Mam nadzieję.
 – No i jak? Nagadaliście się? – Do stolika zbliżyła się Inga.
 – A tak, dziękuję, że wypożyczyłaś mi męża. – Piotr wstał, aby
pożegnać się z przyjaciółmi. Chciał jeszcze raz w spokoju wszystko
przemyśleć, przeanalizować i może coś postanowić.
 – To do zobaczenia, Krzysztofie. Do jutra w firmie – powiedział,
wyciągając rękę.
Jadąc z powrotem, ciągle myślał o ostatnich tygodniach. O tym, co go
spotkało od momentu przejechania tego przeklętego kota. Testament,
niemiła wymiana zdań z Bernadetą, pożar w firmie, córka i na koniec
stłuczka. Co jeszcze złego go spotka? Wolał już nie myśleć. Musi coś z tym
zrobić! I choć nigdy nie był zabobonny, to chyba zadzwoni do matki, żeby
porozmawiała z gosposią. Skoro taka z niej znawczyni, to na pewno coś
zaradzi. Do domu dotarł bez przygód. Wziął prysznic, zrobił sobie drinka,
wyjął z szuflady zdjęcia Gabrysi i jeszcze raz je obejrzał. Doszukał się paru
podobieństw, a może chciał je znaleźć? Na odwrocie znalazł dane i adres
dziewczynki.
 „Tak. Jutro tam pojadę. W końcu to tylko niecałe czterdzieści
kilometrów” – postanowił i od razu lepiej się poczuł.
***
Rano obudził go dzwonek telefonu.
 – Co za cholera?! – Piotr nie ukrywał poirytowania. Spojrzał na
zegarek. Dopiero siódma. Za piętnaście minut miał zadzwonić budzik. Ktoś
mu ukradł tyle snu. Dziś spał, o dziwo, spokojnie. Żadne koszmary nie
przerywały mu nocy. Na wyświetlaczu pojawiła się roześmiana twarz
matki. Uchwycił ją kiedyś taką w ogrodzie.
 – Tak, mamo? – zapytał już spokojnie.
 – Piotrusiu, kochanie. Rozmawiałam z Genowefą. Dała mi adres
zaufanej wróżki…
 – Mamo! Jakiej wróżki? Chyba żartujesz! Nie pójdę do żadnej wróżki!
 – Myślałam, że chcesz coś zrobić z tym swoim pechem – nie dawała
za wygraną matka.
 – Ale nie chodzić do wróżki! Przecież to co najmniej śmieszne.
 – To już nie wiem, jak mogłabym ci pomóc. Może uda się to jakoś
przeczekać. Ale gdybyś się namyślił, to powiedz.
 – Prędzej pójdę do psychologa, mamo. Na jakiś seans albo… nie
wiem na co… Może racjonalnie wytłumaczy mi, jak to się dzieje, że ten sen
wciąż do mnie powraca.
 – Jak chcesz. W takim razie do usłyszenia. Przepraszam, że cię
obudziłam. Wiesz, dopiero spojrzałam na zegarek. Myślałam, że jest
później. Odezwij się od czasu do czasu. Pa.
Matka tak jak szybko zaczęła, tak i skończyła rozmowę. Piotr,
wytrącony ze snu, przewrócił się na plecy, założył ręce pod głowę i zaczął
jeszcze raz analizować rozmowę z matką. Nie pomyślałby, że matka, taka
racjonalna i trzeźwo myśląca osoba będzie mu doradzać pójście do wróżki.
Ale psycholog to może i dobry pomysł. Nigdy nie korzystał z pomocy
takiego specjalisty, ale może kiedyś musi być pierwszy raz. Poprosi
sekretarkę, by go umówiła jeszcze w tym tygodniu.
***
Kiedy pojawił się w swoim gabinecie, była równo dziewiąta. Pierwsza
rzecz, jaką zrobił, to poproszenie pani Ani, sekretarki, o wyszukanie i
umówienie go z jakimś dobrym psychologiem. Mimo że nie bardzo udało
jej się ukryć zdziwienie, słysząc takie nietypowe polecenie od swojego
pracodawcy, obiecała jak najszybciej zająć się sprawą. Położyła na biurku
sprawozdanie finansowe z ostatniego miesiąca, spytała jeszcze: „Czy już
podać kawę?” i usłyszawszy odpowiedź twierdzącą, wyszła. Piotr usiadł za
biurkiem, wziął papiery do ręki, ale tak naprawdę myślał o popołudniowym
wyjeździe do Uzarzewa, gdzie prawdopodobnie przebywała „może” jego
córka. Jakoś łatwo przychodziło mu myśleć o tym dziecku w tych
kategoriach. Jakby powoli przyzwyczajał się do tego, że być może
naprawdę będzie ojcem… „Jest ojcem” – szybko poprawił się w myślach.
Co za dziwne uczucie! Nie ekscytował się tym cudem przez dziewięć
miesięcy, nie był przy porodzie, nie widział pierwszego, wyrzynającego się
ząbka czy niezdarnie stawianych pierwszych kroków, ale jednak gdzieś tam
w głębi, zaczęły kłębić się nieznane dotąd uczucia.
Czas leciał mu bardzo powoli. Pewnie dlatego, że tak naprawdę nie
potrafił skupić się na żadnej konkretnej rzeczy. W końcu wyszedł na
zewnątrz. Poszedł obejrzeć, jak idzie robota pracownikom przy uprzątaniu
spalonej hali magazynowej. Z ojcem wstępnie postanowili nie reaktywować
zakładu. Straty były zbyt duże, a żeby wszystko postawić na nogi,
musieliby zaciągnąć ogromne kredyty. Krzysztof powoli przygotowywał się
do takiej ewentualności. Gorzej było z pracownikami. Niektórzy pracowali
tu kilka ładnych lat i byli w wieku, w którym niełatwo o nową pracę. Nie
czuł się z tym dobrze, bo sam w zanadrzu już od kilku miesięcy miał
propozycję lukratywnego stanowiska w największym, dobrze
prosperującym zakładzie produkującym meble sosnowe. Zakład prowadził
przyjaciel jego ojca i chciał mieć kogoś zaufanego na stanowisku swojego
zastępcy, bo obecny lada moment miał odejść na emeryturę. Jeszcze
miesiąc temu Piotr nie brał tego w ogóle pod uwagę. Miał zamiar
całkowicie przejąć po ojcu obowiązki w tartaku, ale teraz sam nie
wiedział… Tartak może niewielki, ale dawał dosyć dobre utrzymanie i
życie na odpowiednim poziomie. Jeszcze przed pożarem kupił sobie
nowiutkie audi, nie nadwyrężając zbytnio konta firmy, ale teraz czuł, że
będzie musiał je sprzedać i kupić coś używanego i tańszego w utrzymaniu.
 – Witamy, panie prezesie!
Usłyszał tuż przed sobą. Zamyślony, nie zauważył, jak doszedł na
miejsce.
 – Jeszcze parę dni i możemy zaczynać od nowa! – zakomunikował mu
z niesamowitym optymizmem jeden z pracowników.
 – A tak, tak… Widzę, że idzie wam bardzo dobrze – mówiąc te słowa,
Piotr aż się zaczerwienił. Żeby oni wiedzieli to, co on wie, nie
przyjmowaliby go tak przyjaźnie. Obiecał sobie tylko, by w całości dostali
ostatnie wynagrodzenie. Cały skład zgromadzonego drewna spalił się
doszczętnie. Co też podkusiło tego wyrzuconego pracownika, żeby to
zrobić? Nie dość, że pójdzie siedzieć i zapewne zostanie obarczony
kosztami, to na dodatek pozbawił tylu ludzi pracy. Nie wiadomo czemu,
Piotrowi zrobiło się żal tego człowieka, mimo że to właśnie on najwięcej na
tym straci. Będzie dobrze, gdy po sprzedaży wszystkiego, spłacie kredytów,
zaległych faktur i zapłacie za spalone drewno, wyjdzie na zero.
Nie mógł dłużej się przyglądać, jak ochoczo i z entuzjazmem ludzie
wykonywali żmudną i brudną robotę. Zawrócił do biura. I całe szczęście, bo
już przed wejściem czekał na niego jeden z jego strategicznych
kontrahentów. Coraz więcej zgłaszało się do niego osobiście, obawiając się,
że po pożarze może być niewypłacalny, a biznes jest biznesem i nie ma tu
miejsca na sentymenty ani na nieprzewidziane wypadki losowe. Nikt nie
chciał być ofiarą.
Skończyli trudne rozmowy o odroczeniu płatności i ewentualnym
rozłożeniu należności na raty równo z godziną szesnastą. Piotr pośpiesznie
pożegnał się z mocno otyłym jegomościem. Dopił zimną już kawę,
zapakował trochę faktur i zestawień do teczki, aby ze spokojem przyjrzeć
się im w domu. Sprawdził, czy ma w kieszeni zdjęcia z adresem córki i
usiadł za kierownicą może już wkrótce nie jego samochodu.
Korki w mieście, spowodowane letnim nasileniem się remontów na
dwóch dojazdowych drogach do Poznania, nie działały na niego zbyt
dobrze. Z jednej strony chciał jak najszybciej mieć tę sprawę za sobą, a z
drugiej najchętniej odroczyłby spotkanie na jak najdalszy termin. Droga na
Gniezno nie była już tak zatłoczona. Po czterdziestu minutach minął tablicę
informacyjną z napisem „Uzarzewo”. Jego oczom ukazała się typowa
popegeerowska wieś. Biedna i zaniedbana. Nieliczne tylko zabudowania
pokazywały zamożność mieszkańców. Numer, który widniał na zdjęciu
Gabrysi, ujrzał na dwupiętrowym bloku, wyjątkowo obskurnym i
zniszczonym. Wszedł do klatki, na której unosił się zapach kocich
odchodów, moczu i świeżego dymu papierosowego. Wszystko to tworzyło
zaduch, który mógł doprowadzić do torsji co wrażliwszą osobę. Piotr z
bijącym mocno sercem, nie widząc nigdzie dzwonka, zapukał do drzwi z
numerem cztery.
Migrena, starzy znajomi i telefon,
czyli jak można to połączyć i dojść do ładu
ze starymi rachunkami
Bernadeta nie czuła się dzisiaj dobrze. Zaraz po obudzeniu pulsujący ból z
jednej strony głowy przesyłał jej informację, że chyba znowu zbliża się
trzydniowa migrena. Sięgnęła po tabletki, które miała zawsze pod ręką na
swojej malutkiej nocnej szafce. Excedrin Migraine już od kilku lat ratował
jej życie.
Kamil, leciutko pomrukując pod nosem, przewrócił się na bok. Do
czoła przykleiły mu się kosmyki jasnych, cienkich włosków. Wzięła
chusteczkę i wytarła ślinę, która wyciekła mu z otwartych ust. Od lat ciągle
ten sam gest, ten sam rozczulający początek dnia.
 – Moje maleństwo – powiedziała, wpatrując się jeszcze przez jakiś
czas w syna. – Moje szczęście. Jak dobrze, że cię mam.
Powtarzała to niemal każdego dnia od śmierci Michała. Postanowiła
poleżeć jeszcze kilka minut, aby przekonać się, czy i tym razem tabletki
zadziałają tak jak trzeba. Przymknęła oczy. Kiedy ponownie się obudziła,
dochodziła dziesiąta. Syn już nie spał. Leżał z otwartymi oczyma i bawił się
czerwonym samochodzikiem, prezentem, który dostał wczoraj od Marka,
jej znajomego jeszcze z Olsztyna, jej i Michała. Wpadał do Gałkowa od
czasu do czasu na konie. Ostatnio coraz częściej, za każdym razem
odwiedzając także ją, Bernadetę. Nie wiedziała, co ma myśleć o tych
odwiedzinach. Marek miał czterdzieści pięć lat, żonę i dwóch synów.
Właśnie wczoraj oznajmił jej, że się rozwodzi. Na moment wtedy
zaniemówiła.
 – Jak to? Ty i Małgorzata się rozwodzicie. Wydawało mi się, że
jesteście wyjątkowo zgodnym i kochającym się małżeństwem? – Bernadeta
nie mogła w to uwierzyć.
 – To Małgorzata wystąpiła o rozwód. Stwierdziła, że dusi się już w
naszym związku, chce swobody i wolności. Zawsze tego chciała. A teraz
wymyśliła, że skoro dzieci są już samodzielne, to może spokojnie
rozpocząć nowe życie – odpowiedział Marek bez emocji i jednym tchem.
 – Tak mi przykro.
 – Niepotrzebnie. Już od kilku miesięcy przewidywałem, że tak będzie.
A właściwie od momentu, jak zobaczyłem ją kiedyś wychodzącą z firmy z
jakimś młodym facetem. Byli tak zajęci sobą, że nie zauważyli mnie,
stojącego nieopodal. Nie robiłem jej wymówek. Czekałem, co będzie dalej,
no i się doczekałem. Ale nie chcę się tu tobie żalić.
 – OK. Nie ma sprawy. Jesteśmy, można by tak powiedzieć,
przyjaciółmi. Zapraszam w takim razie do siebie na ogródek, na jakąś kawę.
Pogadamy.
 – Bardzo chętnie – ochoczo przystał na jej propozycję Marek, aż była
zdziwiona.
 – Mam w samochodzie butelkę dobrego wina, gdybyś miała ochotę.
Wyskoczę tylko z tych moich kowbojek i zaraz będę. Zaczekasz?
 – Dobrze, poczekam – odpowiedziała, odprowadzając go wzrokiem do
stajni, gdzie wprowadzał śliczną klacz Roksanę.
Dalsze spotkanie przebiegało w równie miłej atmosferze. Marek był
ciekawym gawędziarzem i wesołym kompanem, a po winie język
wyjątkowo mu się rozplątywał.
 – Bo wiesz, Beniu, ja to taki wariatuńcio jestem. Zresztą, co ci będę
opowiadał, trochę mnie znasz. Szkoda, że twój mąż… – Tu spojrzał na
posmutniałą nagle twarz i urwał zdanie w połowie. – Przepraszam…
I mimo że Marek starał się, jak mógł, rozweselić Bernadetę, nie udało
mu się sprawić, żeby wcześniejszy nastrój powrócił. Kiedy po kilku
minutach ciszy Bernadeta nie podjęła tematu, wstał od stołu.
 – To ja już pójdę. Na pewno chcesz położyć Kamila spać.
 – Tak. Muszę go położyć. Dziękuję za prezent. Kamilek uwielbia
samochodziki, a ten spodobał mu się wyjątkowo.
 – Eee… nie ma za co. Spotkamy się jutro? Wracam do Olsztyna
dopiero wieczorem. – Marek z nadzieją spojrzał na Bernadetę.
 – Tak, chyba tak. Nie mam nic zaplanowanego.
Dziś przypomniała sobie całą rozmowę. Lubiła Marka, ale nic więcej.
Traktowała go jak brata. Bała się, że po tych rewelacjach o jego rozwodzie
Marek będzie chciał się pocieszyć w jej towarzystwie. Ale ona nie
nadawała się do tego. Sama ledwie radziła sobie z tęsknotą po Michale.
Można w zasadzie powiedzieć, że wróciła do jako takiej równowagi.
Od śmierci Michała minęły już dwa lata, a ona ani razu nie
zainteresowała się żadnym facetem. Jedynym mężczyzną, który absorbował
ją w każdym aspekcie, był jej syn. Czasami, ale bardzo rzadko, myślała, że
może czas to zmienić, ale nie robiła w tym kierunku żadnych ruchów.
Ból głowy nie przechodził, ale osłabł na tyle, że mogła jako tako
funkcjonować. Ubrała Kamilka, zwracała przy tym uwagę, aby syn jej w
tym pomagał. Nie żałowała czasu ani energii na jak najwcześniejsze
nauczenie go samodzielności. Potem śniadanie. Kamilek uwielbiał
wszelkiego rodzaju płatki śniadaniowe. Miała ich zawsze duży wybór.
Zagrzała mleko w mikrofalówce. Syn samodzielnie nabierał łyżką jedzenie
(wybierał zawsze tę największą, „tatową” jak mawiał) i słuchając zachęt
matki, starannie kierował ją do buzi. W tym czasie Bernadeta się umyła,
długie włosy spięła tradycyjnie w kok. Czesała się tak od śmierci Michała,
niejako na znak żałoby po nim. Spoglądając w lustro, coraz częściej
zauważała pojedyncze siwe włosy. Na razie nic z tym nie robiła, ale
wiedziała, że już niedługo będzie musiała sięgnąć po jakąś farbę. Ubrała
białe, lniane spodnie i luźną, fioletową tunikę. Lubiła dobrze wyglądać.
Choć na wsi mało kto zwracał na to uwagę. Zrobiła delikatny makijaż.
Uśmiechnęła się do syna.
 – I jak, podobam ci się?
Kamilek skinął głową.
 – Już nie chcę – zakomunikował. Wiedziała, że nie ma co prosić, żeby
zjadł więcej. Na pewno odmówi. Sam zdecyduje, kiedy będzie chciał
następną porcję. Czas spędzony razem z nim w Gałkowie nauczył ją wielu
ważnych rzeczy potrzebnych w opiece nad synem. Jedną z nich była
umiejętność rozumienia własnego dziecka, jego potrzeb i pragnień. Kiedy
sama zjadła śniadanie i wypiła kawę, przystąpiła do ćwiczeń i masażu.
Nigdy z nich nie rezygnowała. Dziś także, mimo że głowa pulsowała coraz
bardziej. Na szczęście Kamil traktował te ćwiczenia jak zabawę. Sama
zresztą miała przy tym wiele przyjemności. Gdy skończyli, Kamil wziął
znowu swój samochodzik i poprosił matkę, aby wyszli przed dom, gdzie na
równej ścieżce zaczął wyczyniać nim różne akrobacje. Bernadeta
zaopatrzyła się w szklankę wody mineralnej, a dla syna w sok marchwiowy
i ciasteczka i wyszła razem z nim. Zanim zdążyła usiąść w swoim
ulubionym fotelu, zobaczyła, jak do furtki zbliża się pan Franio, miejscowy
listonosz. Odłożyła szklanki i talerzyki na stolik i podeszła do niego.
 – Witam, panie Franiu! Jakie mamy dziś wieści?
 – O, pani Bernadeto! Mam parę listów, pewnie jakieś rachunki,
reklamy, no i pani gazetki. Dziś wyjątkowo dużo. I chyba jakaś książka, bo
taka gruba paczka.
 – Dziękuję, musiało być panu ciężko.
 – Oj, nie tak bardzo. Na szczęście mam swojego fiacika i on dźwiga
wszystko. Nie wiem tylko, co mam zrobić z listami i rachunkami dla pani
Zofii. Mam już tego tyle, że brakuje miejsca w skrzynce. Wie pani, dziwię
się – tu ściszył głos, mimo że w pobliżu nie było nikogo. – Ja to się
naprawdę dziwię, że jeszcze nikt tu nie przyjechał. Marnieje ta chałupina.
Jeszcze trochę, a nie będzie tu czego ratować. Mogliby chociaż sprzedać
jakimś letnikom. Mnie tam ciągle ktoś pyta, czy nie ma tu jakiegoś domu na
zbyciu. A warszawiacy dużo by zapłacili.
Bernadeta do końca i ze spokojem wysłuchała pana Frania.
 – Wie pan, może ja wezmę całą korespondencję pani Zosi. Znam jej
wnuka, to kiedyś przy okazji mu ją podrzucę – zaproponowała, bo
wiedziała, że tu na wsi praktykuje się zostawianie poczty sąsiadom i nigdy
jeszcze nie było skarg.
 – A bardzo chętnie się jej pozbędę. Dużo się tego nazbierało.
Najwięcej to monitów do zapłacenia zaległych rachunków.
 – Dziękuję, panie Franiu. Miłego dnia życzę.
 – Do widzenia, pani Kołacka.
 – Do widzenia.
No faktycznie, dużo tego było. Najwięcej rachunków za prąd. Aż dziw,
że jeszcze go nie odcięli. Inne za wodę, podatek od nieruchomości, a i parę
z banku, z ubezpieczalni. Ułożyła je równiutko i zapakowała w grubą
reklamówkę. Obiecała sobie jak najszybciej skontaktować się z panem
Wenzlem, adwokatem pani Zofii, aby coś z tym zrobił, to znaczy
powiadomił kogo trzeba.
W tym czasie Kamilek, najwyraźniej znudzony zabawą
samochodzikiem, podszedł do niej i przytulił się do jej nogi.
 – Kocham mamę. Mamo, nie idź.
 – Nie, kochanie, nigdzie nie idę. Zostaję z Kamilkiem. A może
ciasteczko? – zapytała, biorąc jego buzię w ręce i całując pieszczotliwie w
czółko, a potem w nosek. Bardzo to lubił. – Zjemy razem takie pyszniutkie?
– zapytała jeszcze.
 – Tak. Kamilek chce ciastko.
Zapomniała na moment o swojej migrenie i zbyt szybko podniosła się
z klęczek. W głowie jej zawirowało, a ból doszedł aż do oczu, obejmując
jednocześnie połowę twarzy. Odczekała chwilę i podeszła do stolika, na
którym położyła smakołyki oraz napoje dla siebie i syna. Ciemny, chłodny
pokój i całkowita cisza bardzo by jej pomogły, ale od kiedy została sama z
Kamilkiem, nie mogła sobie na to pozwolić. Na szczęście, takie dni jak dziś
nie zdarzały się jej zbyt często. Z wiekiem coraz rzadziej. Spojrzała na
zegarek. Czas na leki dla Kamilka. A potem może przejdą się w stronę
stadniny koni państwa F. Syn miał tam wykupione lekcje jazdy na kucyku.
Hipoterapia świetnie działała na niego i jego wiotkie mięśnie, a ona miała
godzinkę na przejrzenie prasy czy poczytanie książki. Pewnie zastanie tam
też Marka. Nie chciała ponownie zapraszać go do domu. Obawiała się, że
mógłby źle to odebrać, a już na pewno nie tak, jak by tego oczekiwała. Na
razie nie była gotowa na żaden nowy związek, a Marka w ogóle nie brała
pod uwagę.
Pogoda sprzyjała spacerom. Wzięła wózek dla Kamilka, bo konne
treningi bardzo go wyczerpywały i powrotnej drogi nie dałby rady przejść
samodzielnie. Samochodu postanowiła dziś nie wyciągać z garażu. Syn był
spokojny, mało absorbujący, więc miała chwilę na rozmyślania.
Zastanawiała się nad losem domu pani Zofii. Listonosz miał rację. Jeżeli
przed zimą nie będą zrobione niezbędne remonty, to ten piękny, drewniany
dom pójdzie na zmarnowanie, jakby powiedziała starsza pani. Pamiętała ich
ostatnią rozmowę. Zofia tak bardzo prosiła ją, by zajęła się jej domem, aby
nie pozwoliła go sprzedać ani zaprzepaścić tylu lat zbierania tych
wszystkich starych i zabytkowych już mebli, porcelany, obrazów, a nawet
kilku ikon.
Obiecała, że wszystkiego dopilnuje. Nie przewidziała tylko, że będzie
to takie trudne. Aby dotrzymać słowa, musiałaby mieć pozwolenie i
przychylność nowego właściciela, a on nie za bardzo chciał
współpracować. Wręcz przeciwnie, wyglądało na to, że pragnął jak
najszybciej pozbyć się kłopotu, za jaki niewątpliwie uważał stary dom. Źle
się z tym czuła. Wzięła na siebie za dużą odpowiedzialność, ale jeszcze nie
chciała się poddawać.
Tak, jak podejrzewała, Marek był jeszcze w stadninie. Zdziwił się,
ujrzawszy ją tutaj.
 – Niepotrzebnie szłaś taki kawał, przyjechałbym do ciebie –
powiedział.
 – Oj, nie chciałam cię fatygować, a i tak na dziś Kamilek ma
zamówioną przejażdżkę na kucykach. Mamy godzinkę na rozmowę i
wypicie czegoś.
 – Oczywiście, zapraszam cię do Kuźni.
Usiedli tak, by Bernadeta nie traciła z oczu swojego syna. Ciągle mu
machała i nagradzała uśmiechem każdy jego większy wyczyn. Marek
widział to i był pełen podziwu dla niej, dla jej oddania. Do końca życia
będzie potrzebna Kamilowi, a on uzależniony od niej. Przyjeżdżając tu już
od kilku lat, zawsze podziwiał Michała i Bernadetę za stosunek, jaki mieli
do swojego syna. Było widać, że mimo jego ułomności kochali go
bezgranicznie i bezwarunkowo. Sobie tej miłości też nie szczędzili. Były
momenty, że po prostu, tak po ludzku, zazdrościł Michałowi takiej kobiety.
Pięknej, mądrej i takiej wrażliwej. I kiedy żona powiedziała mu o
rozwodzie, to pomyślał właśnie o Bernadecie. Może dostał swoją szansę?
W końcu jest sama. Może nie od razu, ale z czasem uda mu się ją przekonać
do siebie? Może nawet go pokocha?
Siedząc naprzeciwko niej i patrząc na jej klasyczny profil, kosmyki
włosów wymykające się spod szpilek i uśmiech, pomyślał, że byłby bardzo
szczęśliwy nawet wtedy, gdyby tylko pozwoliła wziąć się za rękę…
 – Beniu…
 – Tak, Marku.
 – Myślałaś kiedyś, co będziesz robić za trzy, może pięć lat? Zostaniesz
tu, czy wrócisz do Olsztyna?
Spojrzał na jej twarz i już wiedział, że nie powinien był zadawać tego
typu pytań. Bernadeta zmarszczyła czoło i pochyliła się po szklankę soku.
Upiwszy łyk, odpowiedziała mu dosyć szorstko:
 – Nie wiem, co będę robiła za ten czas, ale na pewno wiem jedno, że
będę tam, gdzie będzie mój syn. Jeżeli okaże się, że musimy wyjechać do
Warszawy, to pojedziemy do Warszawy. Jeżeli lekarz powie, że potrzebny
jest wyjazd na przykład do Paryża, to też tam będę razem z nim. Moje życie
podporządkowałam jemu i nie chcę tego zmieniać. Na razie zanosi się na to,
że to właśnie tu, w Gałkowie spędzimy przyszłe miesiące i uwierz mi, że
bardzo bym chciała, aby przyszłe lata też. Nie dla mnie już wielkie miasta:
ten hałas i zgiełk. Mam tu wszystko, co mi jest potrzebne do szczęścia. Nic
więcej mi nie trzeba. Spełniam się, wychowując syna, a oprócz tego mogę
zajmować się swoją pasją, czyli sztuką. Nie widziałeś mojego warsztatu
tkackiego? – zapytała, zmieniając drażliwy dla niej temat. – Jak będziesz
jeszcze kiedyś w Gałkowie, to zapraszam. Pokażę ci, jakie cudeńka mi
wychodzą.
 – Na pewno skorzystam z zaproszenia – odpowiedział, wstając i
zdając sobie sprawę, że tę pierwszą rundę przegrał.
 – Marku?
 – Tak?
 – Mógłbyś odwieźć mnie i Kamila do domu? Chmurzy się i boję się,
że moglibyśmy nie zdążyć przed deszczem.
 – Oczywiście, Beniu. Wiesz, że możesz mnie prosić, o co chcesz.
Zgrabnie zapakował wózek do swojego jeepa. Bernadeta usiadła z
przodu z synem na kolanach.
 – Marku, rozwód to nie koniec świata. Tak naprawdę to nikogo nie
tracisz, tylko zmieniasz punkt odniesienia. Jeszcze ułożysz sobie życie.
Znajdziesz sobie kogoś. Tacy faceci jak ty długo nie pozostają sami –
powiedziała Bernadeta, wyczuwając jego nie najlepsze samopoczucie.
Jednocześnie dała mu do zrozumienia, że tym kimś na pewno nie będzie
ona.
 – Zawsze mówiłem Michałowi, że oprócz pięknej ma jeszcze mądrą
żonę. – Marek uśmiechnął się do niej najłagodniej, jak umiał. Pożegnali się
przy furtce. Krótko, zdawkowo. Tylko Marek zapowiedział, że będzie się
cieszył z każdego spotkania…
Bernadeta położyła zmęczonego Kamila spać, a sama usiadła do
komputera. Przejrzała pocztę, weszła na portal poświęcony Olsztynowi,
potem gminie Piecki. Przejrzała, jakie są możliwości otrzymania środków
unijnych na projekty dotyczące kultury i promowania turystyki. Pomysł
wykorzystania tego w przedsięwzięciu pani Zofii spłynął na nią podczas
jazdy samochodem. Gdyby tak zachęcić do niego jej spadkobiercę… Może
dzięki temu udałoby się popchnąć sprawę do przodu. Musi tylko z nim
porozmawiać… I tu pojawiał się problem, gdyż po ich spotkaniu kilka
tygodni temu mogła podejrzewać, że nie będzie to proste. Postanowiła
zadzwonić do mecenasa Wenzla. Gdzieś w swoim notatniku miała zapisany
numer. Pani Zofia często przychodziła do niej porozmawiać ze swoim
adwokatem i przyjacielem jednocześnie. Odebrał prawie natychmiast.
 – Halo! Słucham? – zapytał głośno i dobitnie głos po drugiej stronie
słuchawki.
 – Dzień dobry. Z tej strony Bernadeta Kołacka, sąsiadka pani Zofii.
 – Tak, tak, pamiętam panią. Coś się stało?
 – Nie, nie… nic się nie stało. Mam tylko prośbę. Chciałabym dostać
od pana jakieś namiary na wnuka pani Zofii. Nazbierało się trochę
rachunków i spraw do uzgodnienia. Chciałabym z nim porozmawiać i może
przekonać do tego muzeum. Obiecałam pani Zosi, że będę jej orędowniczką
w tej sprawie, jak jej zabraknie… – Tu Benia zawiesiła głos, bo czuła, że
zaczyna ściskać ją w gardle.
Starszy pan wyczuł, co się dzieje i odpowiedział:
 – Tak, pani Bernadeto. Pan Piotr Tylewski zostawił mi swój telefon i
adres do kontaktu. Zaraz pani podyktuję, chyba nawet mam to na wierzchu.
Bernadeta zanotowała, porozmawiała jeszcze chwilę, podziękowała za
pomoc i odłożyła słuchawkę. Spojrzała na zegarek. Późno. Dziś nie będzie
dzwonić, może jutro. Musi się trochę przygotować do rozmowy. Nie
wiadomo czemu, poczuła podekscytowanie na myśl, że będzie rozmawiać z
Piotrem. „Panem Piotrem” – dodała w myślach. Może nawet zarumieniła
się lekko. Od czasu śmierci Michała ani razu nie odczuła czegoś takiego.
Przez całe to zamieszanie z Markiem, potem rozmowę z adwokatem,
nie zauważyła, kiedy minął ból głowy. Ucieszyła się, obawiała się bowiem
tradycyjnej trzydniówki. Zostawiła otwarte drzwi od pokoju Kamila i sama
przeszła do swojego warsztatu. Na podłodze, obok krosna, leżał gruby
dywan, na którym porozrzucane były zabawki Kamila. Syn często
towarzyszył jej przy pracy. Była wtedy najszczęśliwsza na świecie. Mogła
oddawać się swojej pasji, a jednocześnie obserwować zmagania swojej
latorośli. Od września postanowiła sama nauczać Kamila. Szkoła
podstawowa w Ukcie niechętnie chciała się tego podjąć. Dyrektorka
tłumaczyła się brakiem fachowej kadry, ale Benia podejrzewała, że po
prostu tak było wygodniej. Odmówić, byle nie było problemu. Postanowiła
kupić identyczne podręczniki i według nich uczyć Kamilka. A na koniec
poprosi o egzamin. Miała nadzieję, że takie minimum jest w stanie mu
wpoić. A jak sobie nie będzie mogła poradzić, poprosi o indywidualny tok
nauczania. Jak będzie trzeba, będzie go nawet codziennie wozić do Piecek
albo do Rucianego.
Po godzinie zauważyła, że nic w zasadzie nie zrobiła. Zajęta
planowaniem edukacji dziecka bezmyślnie przerzucała w rękach kawałki
grubej, kolorowej wełny. Potem jej myśli powędrowały ku organizacji
muzeum. Dużo brała na swoje barki. Zaczynała się trochę obawiać, że może
sobie po prostu nie poradzić. A tak naprawdę na nikogo do końca nie mogła
liczyć. W opiece nad Kamilem pomagali jej tylko teściowie i od czasu do
czasu siostra Michała. I to tylko wtedy, kiedy znajdowała czas, kiedy akurat
nie grała w jakiejś sztuce. Była aktorką. Grała w teatrze w Olsztynie, a od
jakiegoś czasu także niewielką rolę w serialu telewizyjnym. Była bardzo
ładna, zgrabna i utalentowana. Oboje z Michałem kibicowali jej w karierze.
Mania była matką chrzestną Kamilka i kochała go prawie taką samą
miłością jak Bernadeta. Sama nie założyła jeszcze rodziny, na dzieci nie
czekała z niecierpliwością, ale chrześniaka hołubiła ogromnie, a malec
odpłacał jej największą miłością, jaką miał w swoim małym serduszku.
Także w tym roku Mania obiecała spędzić z Kamilkiem parę dni. Bernadeta
w tym czasie może wyjedzie na dwa–trzy dni nad morze. Naładuje
akumulatory, jak mawiała. Bo jeżeli wyklaruje się sprawa ze spadkiem po
pani Zofii, to może mieć dużo pracy.
Kiedy już ustaliła wszystkie priorytety, wzięła się w końcu za tkanie.
Spojrzała jeszcze raz na zdjęcie samotnej, rosochatej wierzby, które zrobiła,
spacerując kiedyś nad Krutynią. Michał bawił się wtedy z synem, a ona
swoim nikonem narobiła wtedy całe mnóstwo zdjęć. Tylko to jedno
wydrukowała i postanowiła odtworzyć wełnianymi kolorami. Już wiedziała,
że tej pracy nie sprzeda. Za to znalazła miejsce, gdzie będzie wisiała.
Po kolejnej godzinie wstała i wyprostowała obolałe plecy. Uniosła
ramiona do góry i stanęła na palcach. Takie ćwiczenia zawsze przynosiły jej
ulgę. Zamknęła warsztacik i wróciła do domu. Zjadła prostą kolację złożoną
z pomidora, ogórka, mozzarelli i świeżej bazylii, którą hodowała tuż pod
oknami. Do tego, obowiązkowo o tej porze, zielona herbata z cytryną.
Zajrzała do Kamilka. Wytarła mu buzię i spocone czoło. Lato
osiągnęło swój punkt kulminacyjny i upały nie odpuszczały. Noce były
parne. Chwilowe ochłodzenia i deszcze jeszcze bardziej wzmagały uczucie
unoszącej się w powietrzu duchoty. Przebrała się w cieniutką koszulkę na
ramiączkach, delikatnie opinającą jej zgrabne i młode jeszcze ciało,
niedotknięte cellulitem ani zbyt dużą ilością zmarszczek. Rzadko kiedy ktoś
dawał jej trzydzieści dziewięć lat. Wyglądała najwyżej na trzydzieści
cztery, trzydzieści pięć. A niektórzy komplemenciarze dawali jej jeszcze
mniej. Ale dopiero kiedy poznała Michała, tak rozkwitła. W szkole
podstawowej, a potem w liceum nie odznaczała się jakąś wybitną urodą.
Chłopcy nie zwracali na nią uwagi. No może tylko wtedy, gdy potrzebne
były lekcje albo ściąga na polskim. Nie ubolewała nad tym jakoś
szczególnie. Nie bawiły ją damsko-męskie gierki. Wcale nie żałowała, że
tym pierwszym i ostatnim zarazem mężczyzną był Michał. Przy nim
poczuła się kobietą spełnioną. Jego siostra nauczyła ją, jak ma się ubierać,
malować i doceniać szczupłą figurę, jaką dostała od Boga w prezencie.
Nigdy nie musiała katować się żadnymi dietami, aby wyglądać wspaniale.
Ani razu nie była u kosmetyczki, wizażystki czy manikiurzystki. Jedynie
fryzjerowi dawała zarobić od czasu do czasu, ale od momentu gdy na stałe
osiadła w Gałkowie, fryzjer poszedł w odstawkę. Pozwoliła rosnąć czarnym
włosom bez ograniczeń. Dopiero dziś po raz pierwszy od niepamiętnych
czasów zastanowiła się, czy ich czasem nie przyciąć. Może czas skończyć z
tym żałobnym kokiem. Zasypiała z postanowieniem, że jak tylko będzie w
Olsztynie, odwiedzi znajomego fryzjera. I pomyśleć, że to jedno intrygujące
i burzliwe spotkanie z wnukiem pani Zofii wywołało u niej takie
zamieszanie.
***
Ranne wstawanie znowu rozpoczęło się od bólu głowy i brania tabletek. Na
szczęście Kamil jeszcze spał i mogła fazę najgorszego bólu znowu
przeleżeć w łóżku. Nie dała rady zjeść śniadania, bo uczucie mdłości i
nudności powodowało, że cokolwiek brała do ust, napawało ją wstrętem.
Ledwie przełknęła filiżankę czarnej, mocnej kawy. Rzadko taką piła, ale
czasami pomagała na jej dolegliwości. Kiedy Kamil w końcu się obudził,
ubrała go i nakarmiła. Potem wystawiła samochód i postanowiła pojechać
do Mrągowa na zakupy, gdzie na targu zaopatrywała się w prawie
wszystkie potrzebne jej artykuły. Lubiła tam jeździć, mieszać się z ludźmi.
Miała wrażenie, że Kamilek też lubił te wyprawy. Głośno komentował
kolorowe stragany, ale rzadko domagał się kupna jakiejś rzeczy. No, ale on
nie był typowym sześciolatkiem. Choć na pewno nie brakowało w nim
takiej normalnej, dziecięcej ufności i pogody ducha. Bardzo się z tego
cieszyła. Czasami, gdy z nim rozmawiała albo pokazywała kolorowe
obrazki, zadziwiał ją swoją elokwencją i bystrością, połączoną z jakąś
cudownie pogmatwaną umiejętnością wczuwania się w jej nastrój. Kiedy
była wesoła i on był wesoły. Kiedy tylko się smuciła, przychodził do niej,
obejmował małymi rączkami i tak trwał z nią w smutku do momentu, aż się
nie roześmiała. Kochała go za to do szaleństwa.
Ludzi, jak to w pełni sezonu, było całe mnóstwo, ale bawiło ich to
przepychanie się wśród ciżby różnych osób. Starych, młodych. Kobiet,
mężczyzn idących potulnie za swoimi żonami z wypchanymi po brzegi
kolorowymi siatkami. Na jednym ze straganów dojrzała starą, porcelanową
wazę. Niemieckie napisy życzyły smacznego ewentualnemu nabywcy.
Pomyślała zaraz o pani Zofii i jej pasji zbierania właśnie takich rzeczy.
Spytała o cenę. Była bardziej niż przystępna. Postanowiła ją kupić i
dołączyć do kolekcji.
 „Będzie i coś ode mnie” – pomyślała. Włożyła starannie zawiniętą w
gazetę wazę do ekologicznej torby, załatwiła pozostałe zakupy i wróciła do
samochodu. Kamilek trochę marudził i prosił, aby jeszcze pochodzili po
targu, ale było już południe i nie chciała wracać w szczycie upału. Obiecała
mu za to, że staną w Pieckach na lody. Odkąd pamiętała, właśnie tam, w
miejscowej cukierni, mieli właśnie takie, jakie lubiła najbardziej. Nie
wspominając o wielkim wyborze smaków. Synowi kupiła jagodowe, sobie
zaś wzięła jogurtowe.
***
Tak jak, niestety, się spodziewała, Kamil zasnął w samochodzie. Aby go nie
budzić, delikatnie rozpięła pasy fotelika i przeniosła go do jego łóżeczka.
Sama zrobiła sobie mrożoną kawę z odrobiną bitej śmietany. Korzystając z
tego, że syn spał, postanowiła zadzwonić do Piotra w sprawie zaległych
rachunków. Jednocześnie może delikatnie podpyta go o testament.
Po piątym sygnale odezwała się poczta głosowa. Bernadeta dosyć
ściśniętym głosem się przedstawiła i poprosiła o jak najszybszy kontakt.
Chyba przez moment ucieszyła się z takiego obrotu sprawy. Nie
podejrzewała, że dzwonieniu w tak błahej sprawie będą jej towarzyszyć aż
takie emocje. Serce jeszcze jej waliło jak oszalałe, gdy odkładała
słuchawkę. Była bardzo zdziwiona swoją reakcją.
Późnym popołudniem spróbowała jeszcze raz. Zanim odetchnęła,
usłyszała w słuchawce nieuprzejme albo po prostu niecierpliwie:
 – Słucham!
 – Dzień dobry. Z tej strony Bernadeta Kołacka. Jeżeli pan nie pamięta,
to przypomnę panu, że jestem sąsiadką pana babci…
 – Pamiętam panią – przerwał jej już zdecydowanie łagodniejszym
tonem. – Jakbym mógł nie pamiętać tej sytuacji, w której zachowałem się
jak ostatni dupek. – Nie słysząc odpowiedzi, ciągnął dalej: – Chciałem
wtedy wieczorem wejść i przeprosić panią za moje zachowanie… ale
zabrakło mi odwagi. Jeżeli to coś znaczy dla pani, to chciałbym, pani
Beniu…
 – Dla pana „pani Bernadeto”, tylko dla znajomych i przyjaciół jestem
Benia… – szorstko przerwał głos po drugiej stronie słuchawki.
 – Tak, przepraszam panią. Znowu nietakt. Oczywiście. Pani
Bernadeto, chciałbym bardzo przeprosić za moje zachowanie. Nie wiem, co
mnie wtedy ugryzło.
 – OK. Przyjmuję pana przeprosiny, ale nie dzwonię do pana w tej
sprawie. Pana numer telefonu w swej uprzejmości dał mi pan Alojzy,
adwokat pana babci. Tym sposobem uprzedzam pana ewentualne pytanie,
skąd mam pana prywatny numer. A dzwonię w sprawie pana rachunków, bo
przecież po śmierci pani Zofii, czy chce pan, czy nie, to właśnie pan jest
właścicielem posesji numer cztery w Gałkowie. Są to rachunki za prąd,
wodę, ścieki, podatki gminne, podatki od nieruchomości. Sporo się tego
nazbierało. A są już takie z naliczonymi odsetkami. Pana babcia na pewno
już się w grobie przewraca. Byłam u niej na cmentarzu ostatnio i chyba
wtedy natchnęła mnie, żebym do pana zadzwoniła. Proszę coś z tym zrobić,
bo listonosz wszystkie rachunki i awiza zostawia u mnie.
 – Tak. Tak, oczywiście, zrobię. Zajmę się tym, tylko teraz nie mogę…
Trochę mi się życie pokomplikowało… Nie mogę się stąd wyrwać. – Piotr
próbował najłagodniej, jak mógł odpowiedzieć Bernadecie.
 – Wie pan, mam tu komputer i internet. Może prześlę panu numery
kont tych wszystkich rachunków i kwoty do zapłacenia albo po prostu
zeskanuję i pana sekretarka… bo zapewne ma pan sekretarkę? – dodała nie
bez odrobiny sarkazmu. – Ureguluje te wszystkie zaległości. I niech pan
zostawi we wszystkich tych instytucjach swój adres kontaktowy.
 – No tak, nie pomyślałem o tym. Dziękuję pani za zainteresowanie.
 – To chyba byłoby wszystko. Proszę tylko, aby SMS-em przysłał mi
pan adres e-mailowy, na który mogę przesłać te rachunki.
 – Tak, zaraz to zrobię.
 – W takim razie dziękuję panu i do widzenia – szybko zakończyła
rozmowę Bernadeta.
Po chwili przyszedł SMS z adresem e-mailowym. Od razu usiadła do
komputera i drukarki. W międzyczasie Kamil wgramolił się jej na kolana i
koniecznie chciał robić wszystko to, co ona. Benia cierpliwie tłumaczyła
mu wszelkie zawiłości. Kolejne rachunki już skanował sam, przy
nieznacznych wskazówkach matki. Zarówno on, jak i Bernadeta mieli z
tego niezłą zabawę. Ona była wprost zachwycona umiejętnościami syna w
tej dziedzinie. Czasami pozwalała mu na granie w różne komputerowe
gierki. Pilnowała tylko, by były to gry logiczne, działające na wyobraźnię i
ćwiczenie koncentracji. Chciała, żeby w tych sprawach był jak inne dzieci.
Po zeskanowaniu i wysłaniu wszystkich rachunków czuła jeszcze jakiś
niedosyt. Przypomniała sobie, że będąc tak zdenerwowaną, zapomniała
spytać o spadek. Co z domem pani Zofii? Ale nie będzie już do niego
dzwonić. Może potem napisze e-maila. A może sam się odezwie? Dla niej
byłaby to najlepsza opcja.
Kolejny wieczór kładła się spać, myśląc o Piotrze. Nie czuła się z tym
komfortowo. Od momentu poznania Michała i wyjścia za niego za mąż,
żaden mężczyzna nie zmącił w ten sposób jej myśli. Trochę bała się tego
uczucia, które od pewnego czasu zagnieździło się w jej sercu. Nie czekała
na nie, nie myślała o nim. Przyszło tak nagle, niespodziewanie. Zburzyło
pewny i spokojny obraz jej przyszłości. Nagle zapragnęła czegoś więcej od
życia niż tylko szczęścia u boku swojego syna. Nie tylko jego przyszłość
zaczęła dręczyć jej sumienie, ale także własna. Zaczęła niezdarnie zadawać
sobie pytania, które kiedyś w ogóle nie przyszłyby jej do głowy. Jedno
szczególnie wierciło jej dziurę w głowie. Czy mając chorego syna, ma
prawo myśleć jeszcze o sobie, o tym by być szczęśliwą z kimś innym? Być
szczęśliwą tak, jak kiedyś z Michałem?
Córka, szpital i dziadkowie,
czyli czemu czasami nie warto zwlekać
Piotr już trzecią godzinę siedział na twardych i niewygodnych krzesłach
przed salą operacyjną w szpitalu na Krysiewicza. Nie wiedział, co o tym
myśleć. Wydawało mu się, że po raz kolejny ten okropny, czarny kot,
przejechany wtedy na drodze na Mazurach, zbiera żniwo swojej śmierci.
Przecież nie chciał go przejechać. Wybrał wtedy po prostu mniejsze zło. To
był czysty przypadek. Zastanawiał się, jak długo będzie go prześladował
pech związany z tą sytuacją.
Gdy jechał na wieś, do córki, nie spodziewał się, że zastanie zamknięte
drzwi. Jakiś podchmielony facet, który wynurzył się wtedy z naprzeciwka,
mało przyjemnie poinformował go, że „starzy zabrali wnuczkę i pojechali
do szpitala, bo dziewczynce coś było”. Kiedy zapytał, co jej było, zbył go
ruchem ramion i odszedł chwiejnym krokiem, unosząc za sobą woń
przetrawionego piwa i dawno niemytego ciała.
Nie wiedząc, co ma robić, rozejrzał się bezradnie dookoła. Potem
wyszedł przed klatkę obskurnego i zaniedbanego bloku. Postanowił spytać
kogokolwiek o dziadków dziewczynki. Przecież to mała wioska. Wszyscy
tu się znają. I nie pomylił się. Napatoczyła mu się gdzieś czternastoletnia na
oko dziewczynka i poinformowała, że karetka zabrała Gabi do szpitala, bo
bolał ją brzuch. Dodała tylko jeszcze, że do Poznania. Nie namyślając się
długo, wsiadł do samochodu i nie zważając na znaki, ograniczenia
prędkości i rowerzystów, w trzydzieści pięć minut był przy tablicy
obwieszczającej miasto Poznań. Z opowiadań Krzysztofa zapamiętał, że
jeden dziecięcy szpital mieści się na Krysiewicza, gdzieś niedaleko starego
miasta. Postanowił najpierw tam pojechać.
W recepcji długo nie mógł wytłumaczyć, kim właściwie jest dla
dziewczynki. Ale użył po raz kolejny swojego wdzięku i umiejętności w
rozmowach z kobietami, a po paru minutach wiedział, z jakiego powodu
została przyjęta i gdzie obecnie znajduje się jego córka. Na korytarzu przed
salą operacyjną spotkał dwoje starszych i bardzo zmartwionych ludzi.
Domyślił się, że mogą to być dziadkowie Gabrysi. Dłuższą chwilę się
wahał, ale w końcu podszedł do nich.
 – Przepraszam. Państwo pewnie mnie nie znają, ale ja jestem
znajomym państwa córki i prawdopodobnie ojcem Gabrysi. Nazywam się
Piotr Tylewski.
 – Tak, wiemy, kim pan jest – pierwszy odezwał się starszy pan. –
Widzieliśmy pana na zdjęciu. Nasza córka uprzedziła nas, że może się pan
zjawić.
 – No właśnie, byłem dziś u państwa w domu, ale nikogo nie zastałem.
Sąsiedzi powiedzieli mi, że karetka zabrała Gabrysię, znaczy się państwa
wnuczkę, do szpitala. Możecie mi państwo powiedzieć, co się jej właściwie
stało?
Starsi państwo spojrzeli najpierw na siebie, potem na Piotra.
 – Lekarze powiedzieli nam, że to chyba wyrostek, choć u tak małego
dziecka to się rzadko zdarza. Okaże się po zabiegu. Szkoda, że Aneta nie
może przyjechać. Dzwoniliśmy do niej, ale ona dopiero co zaczęła pracę i
nie może ot tak jej porzucić. Mieliśmy do pana dzwonić, no bo ktoś musi
być przy dziecku, jak się obudzi.
 – No tak, ale ona mnie jeszcze nie zna, to może być dla niej szok. –
Piotr nigdy nie czuł się tak bezradny. W duchu zaczął sobie wyrzucać, że od
razu nie zainteresował się dziewczynką. Może by do tego nie doszło. – Ile
trwa już ta operacja? – zapytał jeszcze dziadków dziewczynki.
 – Niedawno zaczęli. Długo trwały badania. Pobierali jej krew, robili
usg, a ona nawet nie płakała, tylko jakoś tak leciała im przez ręce… – nie
dokończyła starsza pani, bo zaczęła płakać.
 – Ona tak tęskniła za matką. Anetka nie powinna jej tak zostawiać…
tylko na naszej głowie… – dodał dziadek dziewczynki, odwróciwszy się
tyłem do Piotra i ukradkiem wycierając łzy, które mimowolnie napłynęły
mu do oczu. – Ona taka malutka, taka drobniutka. Prawie nic nie jadła od
wyjazdu matki. To musiało się tak skończyć – dodał.
Starsza pani zaczęła czegoś szukać w foliowej reklamówce. Piotr
dopiero zwrócił uwagę, jak nędznie oboje wyglądają. Zniszczone, ale czyste
ubranie wiele mówiło o tym, jak biednie musieli żyć. Jeżeli oni, to i także
jego córka. I nie była to dla niego komfortowa sytuacja. Nagle poczuł się
zły i wściekły na Anetę o to, że tyle czasu nie dawała znać, że ma córkę.
Przecież by się jej nie wyparł, a mógłby sprawić, że córka i ona żyłyby w
miarę godnie i dostatnio. Spojrzał na zegarek. Już godzinę stał przed
drzwiami z napisem „Sala operacyjna”. Ale minęła druga godzina, zanim
się otworzyły i wyszedł zza nich lekarz.
 – Panie doktorze, co z moją córką? – zapytał z taką determinacją, że
sam stanął bardzo zdziwiony.
 – Chyba dobrze. Następne godziny powiedzą, czy z tego wyjdzie. Ale
trzeba być dobrej myśli. To był jednak wyrostek, ale trochę taki nietypowy.
Porozmawiamy później, bo jestem znowu pilnie wzywany na izbę przyjęć.
 – Czy to znaczy, że może tego nie…? – Piotrowi nawet przez gardło
nie chciało przejść to słowo…
 – Niech pan od razu nie myśli o najgorszym… Przepraszam… – urwał
lekarz i odszedł.
Piotr spojrzał na pobielałe ze smutku twarze dziadków. Sam zapewne
nie miał lepszej miny. Usiadł na krześle i zanurzył twarz w swoich
dłoniach.
 – Dlaczego? Dlaczego? – szeptał prawie niesłyszalnie do siebie.
Kiedy po raz kolejny otworzyły się drzwi sali operacyjnej, zobaczył
wózek, a na nim maleńką istotkę po szyję przykrytą kolorową kołderką. Nie
umiał opisać wszystkich uczuć, które w tak nagły sposób na niego spłynęły.
Ponownie łzy napłynęły mu do oczu i mógł tylko powiedzieć:
 – Gabrysiu, dziecko.
***
Siedział już trzecią godzinę przy córce, gdy po raz kolejny natarczywy
dzwonek komórki dał znać o sobie. Spojrzał na wyświetlacz, ale zobaczył
jakiś nieznany numer. Odruchowo nacisnął guzik z zieloną słuchawką.
 – Słucham! – odezwał się trochę nieuprzejmie, ale kiedy usłyszał głos
niedawno poznanej sąsiadki jego babki z Gałkowa, momentalnie
złagodniał. Nie chciał po raz kolejny okazać się niewychowanym gburem.
Próbował jak najłagodniej rozmawiać z Bernadetą, ale do końca nie
wiedział, czy udało mu się ponownie jej nie urazić. Po zakończonej
rozmowie szybko wysłał jej SMS-em obiecany adres e-mailowy. Myślał
jeszcze, żeby zadzwonić do matki, ale na salę powrócili starsi państwo i nie
chciał tego robić przy nich.
 – I co? Obudziła się? – zapytała babcia.
 – No jeszcze nie, ale trochę wierciła się i pojękiwała. Pielęgniarka
obiecała podać jakiś środek przeciwbólowy – odpowiedział.
 – Może teraz pan pójdzie coś zjeść albo się napić. My będziemy przy
niej – zaproponował dziadek.
 – Nie, nie… Chcę być przy niej, jak się obudzi. Przecież muszę jej
powiedzieć, że jej tata wrócił… Nie wiem czemu, ale musi to wiedzieć ode
mnie.
Dziadkowie widząc taką determinację w jego głosie, więcej nie
oponowali.
Zapadła cisza. Każde z nich, zajęte swoimi myślami, spoglądało to na
twarz śpiącego dziecka, to na obrazy monitorów rozstawionych wokół jej
łóżeczka. Na szczęście nie działo się na nich nic niepokojącego. W pewnym
momencie dziecko poruszyło rączkami, jakby chciało złapać kogoś za
rękaw. Otworzyło oczy. Zamglony wzrok padł najpierw na twarz Piotra, a
potem, już łagodniejszy, na dziadków. Buzia wykrzywiła się najpierw od
bólu, a potem usteczka zaczęły jej drżeć i z oczu popłynęły bezgłośne łzy.
 – Gabi, kochanie, Gabi. Już dobrze. Babcia jest przy tobie. Już dobrze.
Kiedy uspokojone dziecko przeniosło załzawione i zdziwione oczy na
Piotra, starsza pani uśmiechnęła się i powiedziała:
 – Popatrz, Gabi, tata do ciebie przyjechał. Dowiedział się, że jesteś
chora i przyjechał.
 – Tata? Taki prawdziwy? I na pewno przyjechał do mnie? – Dziecko
szeroko otworzyło oczy ze zdziwienia.
 – Tak, kruszynko – drżącym głosem odpowiedział Piotr i więcej już
nic nie przeszło mu przez ściśnięte gardło.
 – I tata zostanie ze mną? Już nie wyjedzie?
 – Oczywiście, że nie. Już nigdy się nie rozstaniemy.
 – A mama? Mama też przyjedzie?
 – Mama na razie nie może przyjechać, dlatego poprosiła tatę, ale
wróci do ciebie najszybciej, jak będzie mogła.
 – Cieszysz się? – zapytał jeszcze wnuczkę dziadek.
Gabrysia już nie odpowiedziała. Jej drobniutka główka przekręciła się
na bok i dziecko ponownie zasnęło z szerokim uśmiechem na twarzy.
 – Dziękuję, państwu, bardzo dziękuję, że pozwoliliście mi tu być
razem z wami – dziękował po raz kolejny staruszkom Piotr.
 – Ale jak mogliśmy nie pozwolić?
 – Jesteście państwo na pewno zmęczeni. Może pojedziecie do domu,
odpoczniecie, a ja przy niej posiedzę?
 – To będzie trudne. Nie mamy już żadnego połączenia. Musimy chyba
zostać w szpitalu do rana i jechać porannym pociągiem. Może nas nie
wyrzucą?
 – To może ja państwa odwiozę? Uprzedzimy pielęgniarkę, aby w
razie, gdyby Gabi się obudziła i nikogo nie zastała, powiedziała jej, że tylko
na chwilę wyszliśmy, że tata wróci.
Po krótkim wyjaśnieniu nocnej zmianie ich sytuacji Piotr zapakował
dziadków do samochodu i skierował się znowu ku drodze na Gniezno. Było
już późno i na drogach nie było większego ruchu. Po półtorej godzinie był z
powrotem. Na szczęście Gabi się nie obudziła. Następna dawka leków
pozwoliła spać jej smacznie aż do rana. Piotr, gdy został przy dziecku sam,
nie mógł oprzeć się chęci wzięcia jej drobnej rączki w swoje dłonie.
Kiedy rano Gabi się obudziła, zastała go z głową opartą przy jej
ramieniu.
 – Tato, tato! Obudź się. Już nie śpię – głos dziecka, który dotarł do
jego świadomości, najpierw sprawił, że na jego twarzy zarysowało się
zdziwienie, ale po uprzytomnieniu sobie zaistniałej sytuacji rozpromienił
się.
 – Ooo… moja córcia już nie śpi! Powiedz, co ci się śniło?
 – Nie wiem, chyba nic mi się nie śniło. Ale ty nigdzie nie pojedziesz?
 – Oczywiście, że nie, kochanie. – Piotr zdał sobie nagle sprawę, jak to
dziecko musiało czuć się samotne i nieszczęśliwe po wyjeździe matki.
Siedząc tak blisko niej, miał dopiero okazję, żeby jej się przyjrzeć. Była
podobna do Anety, ale włoski i oczy miała ciemne jak on. I uszy. Uszy
miała identyczne jak jego. Duże, ale mocno przylegające do głowy. Nosek
mały i lekko zadarty. Ogólnie bardzo drobna. Miał nawet wrażenie, że aż
wychudzona. Solennie obiecał sobie to zmienić.
 – Pić – poprosiła cieniutkim głosem.
 – Zaraz, kochanie. Nie wiem, czy już możesz, ale zaraz spytam –
odpowiedział i wstał z zamiarem poszukania pielęgniarki.
 – Nie!!! – Piotra zatrzymał w miejscu dramatyczny głos małej. – Nie,
nie idź!
 – Daleko nie idę, tylko po pielęgniarkę. Zaraz wracam, skarbie –
powiedział najłagodniej, jak umiał. – Nigdy już cię nie zostawię.
Jeszcze drżącymi usteczkami, ale zgodziła się, by wyszedł na moment.
Wrócił z młodą pielęgniarką. Młodą i bardzo ładną. Pewnie w innych
warunkach już zagadywałby ją i flirtował, ale nie dzisiaj. Dzisiaj
najważniejsza była dla niego jego świeżo odzyskana córka.
 – Czy Gabrysia dostanie dziś coś do jedzenia? Jest bardzo głodna –
zapytał z nadzieją w głosie. – Jak tylko coś trzeba, to ja zaraz dostarczę.
 – Nie, nie trzeba. Mamy wszystko na oddziale. Ale niestety, dziś
jeszcze tylko płyny w kroplówkach, antybiotyk oraz leki przeciwbólowe.
Dopiero jutro rano córka dostanie kisiel z jabłkiem na śniadanie, na obiad
ziemniaki z sosem i zupę. A w międzyczasie herbatkę. Ale może pan kupić
jej ręcznik, mydło, szczoteczkę do zębów, pastę. Może coś do zabawy, na
przykład kolorowanki, bo jeszcze trochę, a będzie nam się tu nudzić. I
dobrze by było dostarczyć jakąś bieliznę, piżamę, kubeczek, najlepiej jej
ulubiony, aby choć troszeczkę poczuła się jak w domu.
Piotr słuchał tego z otwartymi ustami. Nie miał pojęcia, że będą jej
potrzebne takie rzeczy. W ogóle nic nie wiedział o takich małych
dziewczynkach. Musiałby wyjść i porobić najniezbędniejsze zakupy. Ale
jak tu wyjść, jak mała dostaje histerii, nawet gdy wychodzi na moment?
Pomyślał o swojej matce. Musi jej o wszystkim powiedzieć i poprosić o
pomoc, a potem zadzwoni do Krzysztofa i uprzedzi, że może przez kilka
dni będzie pracował sam.
Jak było do przewidzenia, matka aż zaniemówiła po usłyszeniu historii
z Gabrielą. Długo nie mogła zrozumieć, dlaczego tak późno dowiedział się,
że jest ojcem. Na koniec obiecała zająć się zakupami. Najpierw jednak
chciała zobaczyć swoją wnuczkę. Piotr nie wiedział, jak to zrobiła, ale już
pół godziny później jego matka była w szpitalu. Ucałowała go w policzek i
zaraz podeszła do Gabrysi.
 – Witaj, kochanie. Mam na imię Maria. Jak chcesz, to możesz tak do
mnie mówić. Jestem mamą twojego… taty – zawahała się na moment.
Spojrzała na twarz Piotra, ale nie zauważyła na niej żadnego zmieszania czy
konsternacji. – Jak myślisz, czy możemy się trochę zaprzyjaźnić? Powiesz
mi, jak się czujesz?
Gabrysia, trochę zaskoczona zamieszaniem wokół swojej osoby,
skierowała oczy na Piotra, jakby w nim szukając wyjścia z nowej dla siebie
sytuacji. Potem spojrzała na wkłuty w jej drobną rączkę venflon i zaczęła
skubać brzeg plastra. W końcu wyszeptała po cichu:
 – Dobrze, proszę pani.
 – Boli cię coś? – zapytała ponownie mama Piotra.
 – Nie – odpowiedziało znowu niepewnie dziecko.
 – Wiesz, idę dziś do takiego wielkiego sklepu i chciałabym kupić ci
coś ciekawego. Masz może jakąś ulubioną zabawkę albo książeczkę?
 – Tak mam, ale w domu. Mama mi kupiła. Babcia powiedziała, że mi
przywiezie – dodała już pewniejszym głosikiem. Poprawiła się na łóżku,
położyła rączki wzdłuż ciała i czekała na dalsze pytania. Twarzyczkę miała
lekko zaczerwienioną. Nie bardzo wiadomo, czy z emocji, czy z powodu
choroby. Oczka jej błyszczały. Na pewno była to dziwna dla niej sytuacja.
Po wyjeździe matki, kiedy została sama z dziadkami, straciła poczucie
bezpieczeństwa. W maleńkiej główce niebezpiecznie zakiełkowała myśl, że
już na zawsze będzie sama, że mama jej nie kocha i nie wróci do niej. A tu
nagle znalazł się tata, potem ta starsza pani, która jest dla niej bardzo miła.
Nie wiedziała, co robić i jak się zachować, aby ich nie stracić. Jeżeli powie,
że chce zabawki, to może kupią i pójdą sobie. A jeśli nie będzie chciała, to
się pogniewają i pomyślą, że jest taka niegrzeczna. Bródka zaczęła jej się
trząść, oczka zaszły łzami… Rączkami jeszcze raz wygładziła brzegi
kolorowej kołderki… i rozpłakała się.
Piotr podszedł do niej szybko, podniósł jej maleńkie ciało i przytulił do
siebie.
 – Hej, skarbie, nie płacz. Tata jest z tobą i już nigdy cię nie zostawi.
Ciiii… nie płacz. Już dobrze. Dziadek i babcia przyjadą dziś do ciebie,
przywiozą ci twoją ulubioną zabawkę. No, już dobrze.
Piotr jeszcze chwilę potrzymał w ramionach dziecko i, o dziwo, dobrze
się z tym czuł. Ogarnęła go fala jakichś niewytłumaczalnych, dawno
zapomnianych uczuć i doznań. Zapragnął już tak na stałe tego doświadczać.
Odsunął twarz dziecka od siebie i spytał:
 – Gabrysiu, powiedz, co chciałabyś, żebym ci kupił? Ładną lalkę czy
może pluszowego misia? No, co byś chciała?
 – Lalkę… Albo misia… Ja nie wiem. – Jej buzia rozjaśniła się trochę,
gdy zaczęła się nad tym zastanawiać.
 – W takim razie kupimy jedno i drugie – wybawiła ich z kłopotu
Maria. – I może kolorowe książeczki i kredki do rysowania – dodała
uradowana, że może coś jeszcze zaproponować. – W takim razie idę na
zakupy. Zapytam jeszcze lekarza, co możesz jeść i pić.
Było widać, że Maria była bardzo podekscytowana całą sytuacją, choć
Piotr wiedział, że i tak nie uniknie wielu niewygodnych pytań ze strony
matki.
Kiedy wyszła, posiedział jeszcze z małą, póki nie zasnęła. Potem
wyszedł zamyślony na korytarz. Dochodziła szesnasta. Nie spał już od
dwudziestu czterech godzin, oprócz krótkiej drzemki przy łóżku dziecka.
Gdy w toalecie zobaczył swoją twarz, przeraził się. Musi koniecznie pójść
do domu, wykąpać się, zmienić ubranie i może trochę się przespać. Matka
na pewno da się namówić i posiedzi trochę z Gabrysią. Swoją drogą ładne
imię. Bardzo mu się podobało. Chyba jest zadowolony, że właśnie tak ma
na imię. Nie był w stanie teraz myśleć o dalszych problemach związanych z
ustaleniem ojcostwa, o nadaniu dziecku swojego nazwiska… Choć z
drugiej strony nawet nie przypuszczał, że przyjdzie mu z taką łatwością
przestawienie się z roli wolnego ptaka w rolę ojca. Cieszył się, że los
wybrał za niego, bo sam nigdy by się nie zdecydował na ojcostwo, w
każdym razie nie tak szybko.
Kiedy wrócił na salę, jego matka już tam była. Siedziała cichutko na
brzegu krzesła i wpatrywała się w twarz dziecka. Obok niej stały dwie torby
pełne zabawek, książek i jeszcze czegoś, czego nie dało się zobaczyć przez
białawe opakowanie reklamówek. Cała matka. Zawsze tak było. Jak chciał
samochodzik, matka kupowała mu trzy do wyboru. Książek miał całe półki,
mimo że do większości nawet nie zajrzał. Rozpieszczała go bardzo, a teraz
zaczyna robić to samo z Gabrysią.
 – Mamo. Mam prośbę. Możesz zostać dwie, trzy godziny z Gabrysią?
Chciałbym wlecieć do domu, wykąpać się, zjeść coś, godzinkę się przespać,
a nie chciałbym zostawiać jej samej. Nie teraz, gdy nie ma przy niej jej
matki ani dziadków.
 – Oczywiście, kochanie. Posiedzę tutaj, a jak się obudzi, to wszystko
jej wytłumaczę.
Piotr wychodził bardzo niechętnie. Odkąd w jego życiu pojawiła się
Gabrysia, nabrało ono całkiem innego wymiaru. Miał co prawda w głowie
zamęt, ale gdzieś w zakamarkach umysłu jaśniała myśl, że to może się
udać. Niepewność, która towarzyszyła mu na początku, teraz odeszła, a na
jej miejscu pojawiła się determinacja. Chciał doprowadzić wszystko do
szczęśliwego finału. Jeszcze nie wiedział, jak się do tego zabrać, ale
najważniejsze stało się zdrowie Gabrysi i na tym chciał się teraz skupić.
W domu z przyjemnością wszedł pod prysznic. Potem, ubrany tylko w
szlafrok, zrobił sobie coś do zjedzenia. Zazwyczaj jadał na mieście albo
wpadał do matki, ale dziś nie był zwykły dzień. Zadzwonił jeszcze do
Krzysztofa, żeby upewnić się, że w tartaku wszystko idzie jak należy.
 – Cholera! – zaklął nagle pod nosem. Miał popłacić rachunki
pozostałe po babce. Otworzył laptopa. Wszedł na pocztę. Zobaczył, że pani
Kołacka wywiązała się z tego, co obiecywała. Wszystkie rachunki były
zeskanowane. Wprowadził dane i po kolei zapłacił za wszystkie. Sporo
tego, ale nie chciał niczego zostawiać na później. Przez moment zatrzymał
się myślami przy tej zjawiskowo pięknej, ale chyba też niezrozumiałej dla
niego kobiecie. Wrócił do rachunków, a na później zostawił napisanie pism,
żeby rachunki przychodziły bezpośrednio do niego, na jego poznański
adres. Odebrał także pozostałe e-maile. Jeden przyszedł od jego sekretarki.
Umówiła go z psychologiem. Za dwa dni. Jeszcze nie wiedział, czy na
pewno pójdzie, ale zakodował sobie w głowie datę i godzinę. Zapisał ją dla
pewności także w komórce. Spojrzał na zegarek. Chyba już nie zdąży się
przespać. Ubrał popielate spodnie i niebieską koszulę w paski. Zerknął w
lustro. Dziś wyglądał wyjątkowo źle. Nieprzespana noc odbiła się na jego
twarzy. Sine cienie pod oczami i przekrwione oczy nie dodawały mu uroku.
Ale to było dla niego nieważne. Najważniejsza była Gabrysia i jej zdrowie.
W szpitalu znowu otoczył go zapach wszechobecnej choroby i
przygnębienia. Mijając kolejne sale, widział matki i ojców nachylających
się nad swoimi dziećmi. Coś ścisnęło go za serce, gdy pomyślał, że nad
jego córką mógłby nikt się nie pochylać. Matka we Francji, dziadkowie
niedołężni, a on najnormalniej w świecie nie wiedziałby, że ma córkę.
Chyba tak naprawdę po raz pierwszy poczuł złość na Anetę, że od razu nie
powiedziała mu o ciąży albo chociaż o dziecku. Zanim wszedł na salę,
gdzie leżała Gabrysia, zobaczył swoją matkę, jak pochyla się nad łóżkiem
dziewczynki. Coś jej tłumaczyła, śmiały się. Nie przypuszczał, że dozna aż
takiego wzruszenia. Jeszcze kilka dni temu nie wiedział, że jest ojcem, a
teraz nie oddałby tej chwili za żadne skarby. Przyszedł mu na myśl czarny
kot, który tak niefortunnie zakończył żywot pod kołami jego samochodu.
Może zła passa minęła…
 – Hej, moje panie! – Piotr w końcu wszedł do sali. – Jak tam zdrowie
mojej księżniczki? Widzę, że dobrze się bawicie.
 – O jesteś, Piotrze! Był tu lekarz i powiedział, że z Gabrysią już jest
dobrze. Gorączka minęła, ale będzie jeszcze dostawała antybiotyk przez
trzy dni. Dziś jeszcze kroplówki, a od jutra powoli bierzemy się za jedzenie.
Prawda, kochanie?
Ostatnie słowa pani Maria skierowała już do Gabrysi. Na twarzy
dziewczynki nie pozostało już nic z porannego zmieszania,
spowodowanego niespodziewaną wizytą Piotra i jego matki. Mała w jednej
rączce trzymała złotowłosą lalkę, a obok poduszki leżał duży, brązowy,
pluszowy miś z fantazyjnie przewiązaną czerwoną wstążeczką. Na stoliku
zaś leżały kredki i książeczki do kolorowania.
 – Tak, proszę pani – odpowiedziała cichutko, ale już całkiem pewnie
mała pacjentka. – Będziemy jeszcze kolorować?
 – Dobrze, ale już będziesz ze swoim tatusiem, bo ja muszę wracać.
Ale jutro, jak chcesz, mogę przyjść znowu. Chcesz?
 – Tak, proszę pani. A jutro też pani przyniesie kolorowanki? Bo ja
bardzo lubię kolorować i rysować – dodała.
 – Oczywiście. Tyle, ile zechcesz. Zostaniesz troszeczkę sama,
Gabrysiu? Muszę porozmawiać z twoim tatą.
 – Dobrze, proszę pani.
 – Piotrze, co zamierzasz zrobić? Przecież ona nie może wrócić po
operacji tam, do dziadków, na wieś! Widzisz, jaka ona zabiedzona, a teraz
będzie wymagała szczególnej opieki i troski. Ile lat mają jej dziadkowie?
Podołają temu? – zaatakowała go matka, zupełnie tak, jak się tego
spodziewał. Spojrzał na nią z uśmiechem. Wiedział do czego dążyła.
Chciała wymóc na nim obietnicę, że po szpitalu Gabi będzie u niej. Nie
miał nic przeciwko temu, bo wiedział, że sam sobie nie poradzi w opiece
nad takim małym dzieckiem. Problem wynikał z czegoś innego. Obawiał
się, że dziadkowie Gabi nie będą chcieli zgodzić się na takie rozwiązanie, a
i dla Gabrysi mógłby to być za duży stres. Najpierw choroba i pobyt w
szpitalu, potem on, który pojawia się tak nagle i mówi, że jest jej ojcem, a
teraz całkowita zmiana środowiska i ludzi. To chyba za dużo jak na takie
małe dziecko. Jeszcze na dodatek nie ma przy niej najważniejszej dla niej
osoby – matki.
 – Mamo, wiem, o co ci chodzi. Ale bez zgody rodziców Anety nic nie
mogę zrobić. Przecież nie jestem formalnie jej ojcem. W majestacie prawa
jestem dla niej całkowicie obcym człowiekiem. Poza tym sama Gabrysia
musi wyrazić na to zgodę, mimo że jest jeszcze dzieckiem. Sam mam
mętlik w głowie. Tak nagle spadło na mnie to ojcostwo. Nie wiem, jak mam
się do tego ustosunkować, choć nie ukrywam, że dobrze się z tym czuję.
Ale ostatnimi czasy za dużo spraw mi się zagmatwało. Spadek po babci, w
którym zapis jest całkowicie nie po mojej myśli, pożar tartaku, teraz ta
sprawa z Gabi. Gubię się już w tym. Nie wiem, co mam najpierw zrobić. A
jeszcze na dodatek ten sen o czarnym kocie mnie dobija. Nie jestem
przesądny, ale ciągle mi się wydaje, że wszystkie te nieszczęścia to właśnie
przez niego. Cały czas mam wrażenie, że to, co się teraz ze mną dzieje, ma
związek z tym wypadkiem i nie umiem z tego wybrnąć.
 – Ależ Piotrze, mówiłam ci przecież, że umówię cię z wróżką.
 – OK. Dobrze – odpowiedział zrezygnowany, bo na pewno nie chciał
z tym problemem zostać sam. – Wracajmy do Gabi, bo na pewno już się
niepokoi. Jak tylko przyjadą jej dziadkowie, postaram się z nimi
porozmawiać. Wydaje mi się, że pójdą na jakiś kompromis, ale na siłę nie
będę nic robił. Nie chcę ich zrazić do siebie, a poza tym to jedyna bliska
rodzina dla mojej córki. A teraz na jej szczęściu zależy mi najbardziej.
Matka podeszła do niego i ucałowała w policzek.
 – Widzę, że dobrze cię wychowałam, Piotrze. Bez względu na to, co
tu załatwisz i postanowisz, idę przygotować dla niej pokój. Niech będzie u
nas do momentu, zanim przyzwyczaisz się do roli ojca. Ze wszystkimi tego
konsekwencjami. Powiedz też jej dziadkom, że będą mogli ją odwiedzać,
kiedy tylko zechcą, a i ona może przecież jeździć do nich. – Maria już
mocno weszła w rolę babci i nie wyobrażała sobie, że mogłoby być inaczej.
– Śliczną masz córkę – dodała jeszcze, machając na pożegnanie dziecku.
Gabi uśmiechnęła się także i pomachała jej wolną od kroplówek rączką.
***
Piotra przerażała trochę wizja kolejnej nieprzespanej nocy, ale nie chciał
Gabi zostawiać samej. Miał nadzieję, że może chociaż babcia dziewczynki
pojawi się wieczorem i go zastąpi. I nie pomylił się. Przywitał się ze starszą
panią bardzo serdecznie, czym był niemniej zdziwiony niż ona sama. Buzia
Gabrysi też rozjaśniła się w uśmiechu, gdy tylko babcia pojawiła się na
horyzoncie. Wyciągnęła chude i anemiczne rączki, objęła nimi babcię za
szyję i uściskała.
 – Babciu, zobacz, co dostałam od takiej jednej pani. I misia, i lalkę, i
kolorowanki. I jeszcze mam dostać więcej… jak będę grzeczna. Cieszysz
się, babciu?
 – Tak, kochanie. To dobrze, nie będziesz się nudzić. – Starsza pani z
niepokojem na twarzy spojrzała na Piotra.
 – Chce nam pan ją zabrać? – bardziej stwierdziła, niż zapytała.
 – Nie, nie. Chcę, by miała tu wszystko, aby szybko wróciła do
zdrowia. Ale skoro zaczęła pani ten temat, to nie będę ukrywał, że
chciałbym, aby Gabrysia po wypisaniu ze szpitala zamieszkała najpierw z
moją matką, a potem, jak się wszyscy oswoimy z całą sytuacją, ze mną. Ale
chcę pani powiedzieć, że nie zrobię nic wbrew Gabi. Jeżeli ona albo pani
będziecie mieli jakiekolwiek wątpliwości, to ja się dostosuję.
 – Wiem, że Gabi to pańska córka, Aneta nie kłamałaby w tak ważnej
kwestii. Nie może sama zająć się dzieckiem, więc musi zrobić to pan. My
jesteśmy już starzy i żadne z nas towarzystwo dla małego dziecka.
Chcielibyśmy tylko móc się z nią spotykać i w miarę możliwości
uczestniczyć w jej życiu.
Piotr najchętniej rzuciłby się na szyję starszej pani. Nie podejrzewał,
że sprawa rozwiąże się niejako sama.
 – Bardzo pani dziękuję. Nawet nie wie pani, ile to dla mnie znaczy.
Niech mi pani wierzy, że zrobię dosłownie wszystko dla Gabrysi, byle tylko
była szczęśliwa. I bardzo się cieszę, że właśnie także przy pani udziale.
Będziemy z córką często do pani przyjeżdżać. Pani z mężem oczywiście
będziecie u nas mile widziani. Mój samochód zawsze będzie do państwa
dyspozycji, bo wiem, jaki trudny jest dojazd do Poznania z waszej wsi.
 – Mogę dziś zostać z wnuczką na noc? Mąż musiał zostać w domu.
Mamy kury i króliki do karmienia i nie chciał ich zostawić samych kolejny
dzień.
 – Ależ oczywiście. Powiem nawet, że trochę na to liczyłem. Nie
jestem przyzwyczajony do nieprzespanych nocy w szpitalu. Poza tym
muszę zajrzeć do pracy. Obiecuję, że będę jutro koło południa razem ze
swoją matką. Poznacie się panie. A potem odwiozę panią do domu.
Piotr ucieszył się z takiego obrotu sprawy. Pożegnał się z Gabrysią.
Obiecał, że jutro na pewno przyjedzie do niej i przywiezie coś miłego.
Kiedy przekroczył próg domu, minęła dziesiąta. Cóż to był za długi
dzień. Czuł głód, ale jednocześnie był tak zmęczony, że postawił na spanie,
a nie na jedzenie. Wziął długi i gorący prysznic. Z małym drinkiem w dłoni
włączył telewizor i próbował poukładać w jakąś logiczną całość wszystkie
wydarzenia ostatnich tygodni. Najpierw myśli biegły mu przez głowę
szybko, potem, ułagodzone trochę przez alkohol, coraz wolniej i wolniej…
aż zasnął z pustą szklanką w dłoni.
Zaczął gwałtownie hamować, ale samochód wcale go nie słuchał.
Zdawało mu się nawet, że przyspiesza. Potem usłyszał przeraźliwe,
mrożące krew w żyłach jęki zranionego śmiertelnie kota. Ogarniająca i
przenikająca go na wskroś ciemność spotęgowała uczucie strachu i
nieuchronność niepewnej przyszłości. Obudził się cały zlany potem. Usiadł
na łóżku i sięgnął po szklankę. Była pusta i leżała obok. Nadal nie wiedział,
dlaczego ten sen wciąż go prześladował. I zaczynał szczerze wątpić, czy
jakiekolwiek sesje z psychologiem położą temu kres. Myślał, że takie
rzeczy zdarzają się tylko w filmach i kiepskich powieściach. Wskazówki na
zegarku pokazywały trzecią pięćdziesiąt. Za wcześnie, by wstać i coś robić.
Sięgnął po niedokończoną od tygodnia książkę Chłopiec z błękitnym
latawcem. Może ona pozwoli mu przetrwać noc. Zasnął po kilku stronach.
Obudził go natrętny dzwonek budzika. Przez moment nie wiedział, gdzie
jest. Trochę nieprzytomny rozglądał się dookoła w poszukiwaniu córki i
stojaka od kroplówki, który nieodmiennie zaczynał mu się kojarzyć z
pobytem w szpitalu. W końcu zebrał się w sobie i poczłapał do łazienki. Po
porannych ablucjach nieco doszedł do siebie. Nastawił kawę w ekspresie,
szybko zrobił dwa tosty, na jeden położył ser i pomidor. Drugi posmarował
ulubionym dżemem morelowym. Kawa całkowicie postawiła go na nogi.
Ubrał się w swój dzienny garnitur, ciemnoszary w prążki, do tego włożył
błękitną koszulę i stalowy krawat w ukośne paski. Przeglądając się w
lustrze i czesząc niesforne, mokre jeszcze lekko włosy, jego wzrok przykuły
pierwsze srebrne, prześwitujące gdzieniegdzie nitki. „O rany, to już?” –
pomyślał. Trzydzieści pięć lat. Czas się ustatkować. Dziwnie zaczął, bo od
córki zamiast od zaręczyn, ślubu, ciąży… Ale widocznie tak mu pisane.
Przypomniał sobie jeszcze, że obiecał Krzysztofowi jakieś materiały
dotyczące firmy, które wziął do ponownego przeanalizowania. Nie zajrzał
do nich, ale może dziś w tartaku uda mu się to zrobić. Tyle spraw się
nazbierało. Powoli robiły się zaległości, a to nie było w jego stylu!
***
Pogorzelisko, które powstało po spaleniu magazynów, było uprzątnięte i
mimo że nie wiadomo było, czy ruszą dalej z produkcją, ludzie normalnie
przyszli do pracy. Każdy chciał się do czegoś przydać. Bali się też o swoje
stanowiska i przyszłość. Zarabiali dobrze i gdy produkcja szła pełną parą,
premie też były wysokie. Teraz wszystko mogli stracić. Piotr zdawał sobie z
tego sprawę równie wyraźnie, jak oni. Dla niego sytuacja też nie była
komfortowa. Poważnie zastanawiał się nad zamknięciem tartaku albo
sprzedażą swoich udziałów. Właśnie dziś chciałby porozmawiać o tym z
Krzysztofem. Jak mógł się spodziewać, jego wspólnik był już na miejscu.
 – Chłopie, gdzieś się podziewał tyle czasu? Kawy? Świeżo parzona.
 – Nie, dzięki. Piłem w domu.
 – To opowiadaj, co udało ci się załatwić w sprawie córki? Widziałeś
się z nią?
 – Tak, widziałem – odpowiedział Piotr i usiadł na skórzanej kanapie,
będącej jedynym luksusowym wyposażeniem jego gabinetu. – Choć nic nie
odbyło się tak, jakbym sobie tego życzył. – Piotr ze szczegółami zdał
przyjacielowi relację z tego, co wydarzyło się przez te ostatnie dni. – Nie
myślałem, że ta mała tak zawładnie moim sercem. Po tych kilku dniach
łapię się na tym, że nie pamiętam, jak wyglądało moje życie, zanim
zobaczyłem Gabrysię – zakończył swój wywód Piotr.
 – Widzę stary, że strasznie wzięło cię to ojcostwo. Takiego… jakby to
powiedzieć… zaangażowanego w cudze życie, to ja cię jeszcze nie
widziałem.
 – Jakie cudze?!!! – Piotr poczuł się trochę urażony. – Przecież to moja
córka!
 – Oj, sorry… źle to ująłem. Ale wiesz… Bardzo się cieszę. Może
nareszcie ustatkujesz się, założysz rodzinę…
 – To, że mam córkę, nie znaczy, że chcę zakładać rodzinę… – trochę
niegrzecznie przerwał przyjacielowi Piotr. Nie chciał już dalej ciągnąć tego
tematu.
 – A co tu dzieje się w tartaku? Są jakieś widoki na reaktywowanie
produkcji? Czy jednak myślimy o zamknięciu? – Piotr miał jeszcze w
głowie to, co powiedział mu niedawno ojciec. Sam nie wiedział tak
naprawdę, czy chce nadal być wspólnikiem. Po pożarze stracił cały zapał i
zaangażowanie w prowadzenie tartaku. A jeżeli jeszcze miałby zarządzać
nim bez udziału ojca, to całkowicie ogarniało go zniechęcenie. Chyba tak w
zasadzie tylko ojciec motywował go do tej pracy, bo sam czuł, że nie jest to
zajęcie, którym chciałby parać się przez całe życie. Może teraz jest
właściwy moment na rozejrzenie się za czymś innym? Prowadzenie tartaku
pochłaniało go bez reszty. A przecież teraz ma córkę, której musiałby
poświęcić trochę więcej czasu niż te parę chwil wieczorem i w weekendy.
Córka. Jak szybko zmieniły mu się priorytety. Czekała go trudna rozmowa
z Krzysztofem, ale nie wiedział, jak ma się do niej zabrać. Z kłopotu
wybawiła go sekretarka, która poinformowała o wizycie policji.
Funkcjonariusze wcześniej chodzili po pogorzelisku, przepytywali
pracowników i zapisywali coś w swoich notatnikach. Teraz chcieli
rozmawiać z właścicielami.
 – Witam! Piotr Tylewski, a to jest mój wspólnik Krzysztof Kowalski.
Myślałem, że oględziny mamy już za sobą – dodał zdziwiony i zaskoczony
wizytą.
 – Aspirant Wrocki. Chcieliśmy jeszcze wyjaśnić parę spraw. Popytać
pracowników… no i panów. Pan Antoni Tylewski – tu zajrzał do notatnika
– to pana ojciec?
 – Tak, to mój ojciec. Jest trzecim współudziałowcem firmy –
odpowiedział coraz bardziej zdziwiony Piotr.
 – Chcielibyśmy, aby wszyscy panowie zgłosili się do nas na komendę
w celu złożenia dodatkowych wyjaśnień.
 – Wydaje nam się, że wszystko już panom powiedzieliśmy na temat
okoliczności pożaru – odpowiedział nie mniej zdenerwowany Krzysztof
zamiast Piotra. – Ale jeżeli ma to pomóc w śledztwie, to oczywiście. Kiedy
mamy się zgłosić?
 – Wie pan… najlepiej już jutro.
 – W takim razie jesteśmy umówieni – zakończył szybko rozmowę
Piotr. Czuł, że jutrzejsza wizyta na komisariacie nie będzie zbyt miła. Zaraz
na myśl przyszedł mu dzisiejszy sen, a właściwie koszmar, który nie
pozwolił mu go dokończyć. Kiedy tylko go miał, zaraz po nim następowały
jakieś niepomyślne dla niego wydarzenia.
Popołudnie spędzili z Krzysztofem na omawianiu kwestii
ewentualnych wyjaśnień dla policji i towarzystwa ubezpieczeniowego. Nie
mieli nic do ukrycia, ale takie dodatkowe węszenie przez policję nie
wróżyło niczego dobrego. Wieczór chciał spędzić w szpitalu z Gabrysią.
Wstąpił jeszcze po drodze po zabawkę dla małej. Przechodząc obok stoiska
z samochodzikami, nie wiedząc czemu, przypomniał mu się syn Bernadety.
Pewnie ucieszyłby się z takiego czerwonego ferrari na baterie. Wyciągnął
rękę po pudełko z autem, ale cofnął ją. Przecież to niedorzeczne. Nie miał
zamiaru mu go wręczyć. Nie miał zamiaru w ogóle tam jechać. Ale przez
moment uśmiechnął się na wspomnienie eterycznej, uroczej i trochę
zagadkowej kobiety. Mógł sobie nawet wyobrazić, jak idą razem za rękę
polną drogą, jakich wiele opodal wsi. Nie wiedział czemu, tylko z takim
pejzażem, wiejskim i spokojnym, kojarzyła mu się ta kobieta. Kiedy w
koszyku pojawiła się trzecia lalka, opamiętał się i ruszył do kasy. Szybko
zapłacił i wyszedł. Wspomnienie o wyjeździe na Mazury ostatnio
nachodziło go dosyć często. Nie wiadomo, czy spowodowało to jego
nieoczekiwane ojcostwo, czy może fatalne zdarzenie z kotem. W końcu,
zanim wsiadł do samochodu, obiecał sobie zadzwonić do sąsiadki swojej
babki. I był to raczej impuls niż konkretna potrzeba.
Gabrysia na jego widok uśmiechnęła się. Wyciągnęła swoje drobne
rączki, pokazując mu, że już nie ma żadnych podłączonych do nich
wężyków. Piotr po raz kolejny poczuł ukłucie gdzieś w okolicy serca.
Ukłucie żalu, że stracił być może wiele takich intymnych i miłych chwil ze
swoją córką. Podszedł do niej z torbą z lalkami. Podał je, domagając się
jednocześnie buziaka. Przez moment był bardzo zdziwiony tym, jak łatwo
przychodzą mu takie czułości. Nie przeszkadzała nawet obecność babci
Gabi, matki Anety. I tak jak do Gabrysi czuł niewyobrażalną wprost miłość
ojcowską, tak do jej matki obojętność. Trochę go to niepokoiło, bo nie
wiedział, jak miałyby ułożyć się ich relacje, gdyby chciała wrócić z Francji.
Po przywitaniu się z Gabrysią, podał rękę starszej pani, która odwzajemniła
mu się uśmiechem.
 – Lekarze mówili, że pojutrze można już Gabi odebrać ze szpitala. – I
tu uśmiech znikł z jej twarzy. Jego miejsce zajęła niepewność i pytanie: „co
dalej?”.
 – Proszę się nie martwić, a jednocześnie pozwolić, żeby Gabrysia
zamieszkała ze mną. Wiem, że Aneta chciałaby tego. To znaczy na
początku zamieszka z moją matką. Ja będę tam codziennie bywał. A
państwo zawsze, kiedy tylko zechcą. Potem, jak ustabilizują mi się sprawy
w firmie, zabiorę ją do siebie. Pójdzie do najlepszego przedszkola, a
popołudniami zajmie się nią moja matka. Obiecuję także, że będziemy
odwiedzać państwa tak często, jak się da… A jeśli pani sobie zażyczy i
mała będzie chciała, to nawet zostawałaby na weekendy. Nie chciałbym, z
wiadomych przyczyn, tak radykalnie zmieniać jej życia. Wiem przecież, że
to właśnie wy byliście dla niej najbliżsi przez pięć lat jej życia.
Starsza pani uśmiechnęła się smutno.
 – Tak, to dobre rozwiązanie. Mała musi iść do przedszkola, uczyć się i
być między dziećmi, swoimi rówieśnikami. Cóż my jej możemy
zaoferować? We wsi nie ma przedszkola. Ani szkoły. Do najbliższego
musielibyśmy dowozić ją autobusem ponad dziesięć kilometrów. Latem to
jeszcze, ale zimą… – Kobieta westchnęła. – Będzie nam jej bardzo
brakowało. Była naszym słoneczkiem i pociechą na starość.
Gabrysia z zainteresowaniem przysłuchiwała się rozmowie dwóch
najbardziej bliskich jej osób. Do końca nieświadoma tego, co się wokół niej
dzieje, w swej główce układała przyjemne wrażenia. Tata, jej tata, za
którym tak bardzo tęskniła, jest z nią. Kupuje jej prezenty, słodycze,
rozmawia z nią. Musi wszystko opowiedzieć swojej mamie, jak tylko wróci
z daleka, z jakiejś tam Francji.
 – Proszę się nie martwić. Wszystko z czasem się ułoży. Chciałbym
tylko porozmawiać z Anetą. Na pewno macie państwo jakiś numer telefonu
do niej?
 – To Aneta zawsze do nas dzwoni, ale powiemy jej, żeby podała swój
numer. A może pan poda swój i dam jej, jak tylko będę z nią rozmawiać.
 – Dobrze. – Piotr podał jej swoją wizytówkę z prywatnym i
służbowym numerem telefonu.
 – Na razie żegnam panią, ale w obecnych okolicznościach myślę, że
będziemy spotykać się częściej. I proszę mi wierzyć, będzie mi bardzo
miło.
 – Mnie również. – Kobieta niepewnie spojrzała na Piotra, nie bardzo
wiedząc, co też może się kryć za tymi słowami.
***
Następne dni były szybkie i szalone. W środę odebrał Gabi ze szpitala i
zawiózł ją do matki. Był pod wrażeniem tego, co matka zrobiła z jego
dawnym pokojem. Kiedy zdziwiony spojrzał na nią, tylko uśmiechnęła się i
powiedziała, że jego rzeczy przeniosła do nieużywanego pokoju na strychu.
Pokój, całkowicie zmieniony, bardzo podobał się Gabrysi. Jemu też.
Podszedł do matki i ucałował ją w policzek.
 – Dziękuję, mamo.
 – Oj, nie ma za co, synku.
Popołudnie spędził na posterunku policji. Tak jak obawiali się z
Krzysztofem, policja zaczęła prowadzić dochodzenie pod kątem ich
domniemanego udziału w podpaleniu składu drewna w celu wyłudzenia
ewentualnego odszkodowania. Inspektor tak prowadził ich przesłuchania,
że do końca nie wiedzieli, co może z tego dla nich wyniknąć. Wyszedł
stamtąd zły, zmęczony i z bólem głowy. I tylko widok zadowolonej córki
poprawił mu humor tego wieczoru.
Kolejne dwa dni spędził ze wspólnikiem i ojcem, opracowując plany
uruchomienia zakładu, ale już bez niego. Krzysztof, w wiadomy tylko dla
siebie sposób, obiecał zdobyć środki na spłatę części ojca. Piotr miał
jeszcze pracować przez pół roku jako doradca i szef działu spedycji, ale po
tym czasie planował przejście do firmy produkującej luksusowe meble.
Osiem do dziesięciu godzin pracy, służbowy samochód, urlop… to było to,
czego teraz chciał, aby jak najwięcej czasu móc spędzać z córką.
W ferworze pracy, przesłuchań na policji i bycia z córką prawie
zapomniał, że był umówiony z psychologiem w sprawie swoich
koszmarów.
Spóźnił się dziesięć minut. W poczekalni nie było nikogo. Zapukał do
drzwi z napisem „Gabinet psychoterapeutyczny” i wszedł, nie czekając na
odpowiedź.
Znad mahoniowego biurka, zasłanego różnymi papierami, zobaczył
twarz niemłodej kobiety, z blond włosami, zaczesanymi do góry i
przewiązanymi kolorową apaszką, wyglądała trochę groteskowo. Brak
białego fartucha dał mu do zrozumienia, że nie jest to zwykła wizyta
lekarska.
 – Pan Tylewski?
 – Tak, przepraszam za spóźnienie.
 – Proszę, niech pan usiądzie.
Piotr rozejrzał się po gabinecie, poszukując czegoś do siedzenia, ale
zobaczył tylko wielki, skórzany fotel, przykryty cienkim kocem oraz
typową, taką, jaką często oglądał w filmach, sofę przykrytą niebieskim
prześcieradłem. Zdecydowanie wolał fotel, ale intuicja mówiła mu, że dla
niego raczej przygotowana jest niebieska sofa. Rozśmieszyła go ta sytuacja.
Nie podejrzewał, że w polskich realiach też będzie to tak wyglądało.
Myślał, że po prostu usiądzie naprzeciw pani psycholog i powie jej, co mu
leży na wątrobie. Już żałował, że dał się namówić na przyjście. Coś mu
mówiło, że za chwilę może być tylko gorzej. Usiadł na brzegu, czując, że
nie będzie mu się wygodnie siedziało. Sytuacja robiła się komiczna. Musiał
bardzo się powstrzymywać, żeby nie parsknąć śmiechem. „Ale raz kozie
śmierć, a raczej kotu…” – pomyślał, nie przestając się uśmiechać.
Pani psycholog usiadła, tak jak przewidywał, w fotelu.
 – Jeżeli panu będzie wygodniej, może się pan położyć. Niektórzy
pacjenci to lubią.
 – Nie, dziękuję, posiedzę. Zapewne długo to nie potrwa.
 – To zależy od problemu. Ale najpierw muszę zadać panu parę pytań.
 – Tak. Niech pani pyta.
 – Zaczniemy typowo od imienia i nazwiska, data urodzenia.
 – Może da mi pani ten kwestionariusz. Sam wypełnię, będzie szybciej
– zaproponował, trochę już poirytowany Piotr.
 – Nie, proszę pana. To tak nie działa. Mamy ze sobą rozmawiać.
 – Aha, dobrze. Mam problem z pewnym… – Piotr chciał szczegółowo
opowiedzieć, co mu się przydarzyło w czasie jazdy na Mazury, ale pani
psycholog przerwała, zadając pytanie niezwiązane z jego zwierzeniami:
 – Jest pan żonaty?
 – Nie, nie jestem. Ale co to ma do rzeczy?
 – A jaki charakter ma pana praca? Jest to praca umysłowa, fizyczna?
 – Wie pani, to zależy…
 – Proszę odpowiadać konkretnie – głos kobiety przybrał dosyć wysoki
ton. Piotrowi coraz mniej podobała się wizyta u pani psycholog. Poczuł się
jak uczeń odpytywany przy tablicy.
 – Proszę więc napisać, że pracę mam fizyczno-umysłową. I co jeszcze
chce pani wiedzieć? Jaki numer buta noszę, rozmiar koszuli i co jadam na
kolację? Po co to wszystko pani? Przyszedłem tutaj z konkretnym
problemem, a pani wyjeżdża mi tu z jakimiś bzdurnymi pytaniami! – Piotr
nie potrafił już zapanować nad swoimi emocjami. Zwykle tak się nie
zachowywał, ale wydarzenia ostatnich tygodni i dni trochę nadwyrężyły
jego dobre maniery.
Pani psycholog zdjęła okulary, przetarła oczy dłońmi i ponownie
spojrzała na Piotra.
 – Muszę trochę dowiedzieć się o panu, żeby potem móc pomóc. Jakoś
nikt do tej pory się nie skarżył na formę mojej pracy. Rozumiem, że może
być pan zmęczony albo poirytowany całą sytuacją, ale szybko przejdziemy
przez ten wstęp, potem opowie mi pan, co pana gryzie. Wiele osób czuje się
nieswojo, przychodząc do mnie, bo wydaje im się, że przychodzą do
psychiatry, który na pewno w diagnozie wpisze im chorobę psychiczną,
czego oczywiście boją się jak ognia. Niech mi pan wierzy, tu tak to nie
działa. To co? Zaczynamy od początku?
 – Tak, przepraszam, ale tyle ostatnio dzieje się w moim życiu, że
czasami nerwy mi puszczają. To na czym skończyliśmy?
Piotr już ze spokojem i dosyć obszernie odpowiadał na pytania pani
psycholog. Jedynie pytanie o stan cywilny i jego ewentualne kontakty z
kobietami na chwilę spowodowały konsternację, bo na takie nie był
przygotowany. Opowiadając o wszystkich swoich związkach, zauważył, że
żaden nie przetrwał dłużej niż miesiąc czy dwa. Żadna kobieta nie
zainteresowała go na tyle, by chciał być z nią dłużej albo zapragnął stać się
jej mężem. Odkrycie to bardzo nim wstrząsnęło. Tak bardzo, że na moment
pogubił się w tym, co mówiła pani psycholog. I żeby było śmieszniej, to
właśnie w sobie zaczął podejrzewać jakąś wadę, przyczynę tego stanu
rzeczy. Może nie potrafił kochać? Może nie potrafił z nikim stworzyć
głębszych relacji? A może nie chciał? Co więc teraz z Gabrysią? Czy
potrafi na tyle ją pokochać, żeby móc zatrzymać ją na stałe? A co będzie,
gdy po dwóch, trzech miesiącach okaże się, że dziecko go nudzi, nie spełnia
jego oczekiwań? Zrobiło mu się zimno, potem spocił się bardzo, bo taka
wersja była dla niego szokująca. Czyżby był aż tak zimnym draniem,
pozbawionym skrupułów i uczuć?
 – Czy możemy na dzisiaj skończyć? – zapytał niespodziewanie panią
psycholog.
 – Tak, oczywiście. Nawet chciałam to panu zaproponować, bo widzę,
że to, co pan tu przed chwilą powiedział, w jakiś sposób wstrząsnęło panem
samym. Nie rozwiązaliśmy pana problemu, ale myślę, że jeszcze dwie, trzy
sesje i dojdziemy do tego, co pana tak trapi. Proszę się nie obawiać,
poradzimy sobie z tym.
Pani psycholog wstając, dała mu znak, że czas przeznaczony dla niego
się skończył. Pożegnali się uściskiem dłoni. Następne spotkanie ustalili
dokładnie za tydzień o tej samej porze. Piotr nie potrafił powiedzieć, czy
coś wyniósł z tej sesji, ale dzisiejszy dzień dał mu iskierkę nadziei, że może
zdoła jakoś poukładać swoje życie i umieścić w nim na stałe Gabrysię. Na
chwilę jakby zapomniał, że przyszedł tu po to, aby nie musieć już
przeżywać powtarzającego się co noc kociego koszmaru. Nie zdążył
powiedzieć o nim pani psycholog, ale wiedział, iż następna wizyta powinna
mu podsunąć jakieś rozwiązanie.
Jesień, hotel i lekarz,
czyli jak wszystko połączyć i nie dać się melancholii
Za oknem kolejny buroszary dzień przypomniał Bernadecie, że jesień
powoli ustępuje miejsca nielubianej przez nią zimie. Od dzieciństwa nie
znosiła chłodu, chlapy towarzyszącej roztopom, płatków śniegu
przylepiających się do twarzy i ubrań. Dziwiła się tym wszystkim
pasjonatom nart, zimowych spacerów, zabaw na świeżym powietrzu, kiedy
na dworze minus dziesięć stopni albo i więcej. W takie dni lubiła napalić w
kominku, usiąść blisko niego z książką w ręku i czytać o dalekich ciepłych
krajach, o turkusowych, przejrzystych wodach mórz, w których można było
kąpać się przez cały rok. Otuliła się ciepłą chustą, którą dostała od pani
Zofii tuż przed jej śmiercią. Jak dawno to było? Niby dziesięć miesięcy
temu, a jakby wieczność. Wtedy nie zastanawiała się, dlaczego nie na
Gwiazdkę, ale kilka dni przed pani Zofia przyszła dać jej prezent. Czyżby
przeczuwała, że nie spotkają się tak, jak co roku przy wigilijnym stole?
Może to zadziwiająca intuicja starszej, doświadczonej przez życie kobiety?
Oprócz pięknej, z ludowymi ornamentami na czarnym tle, chusty pani Zofia
przyniosła także drewnianego konika z rozchwianą i wyleniałą grzywą dla
Kamilka. Dała go chłopcu, mówiąc, że była to ulubiona zabawka jej wnuka
w czasach, kiedy, rzadko, bo rzadko, ale ją odwiedzał. Za pazuchą starego,
sfilcowanego, o nieokreślonym kolorze swetra, starsza kobieta miała coś
jeszcze. Najpierw długo przyglądała się zabawie Kamilka z konikiem, a
potem jakby od niechcenia położyła na stoliku niby album, niby książkę, w
wytartej drewnianej oprawie.
 – Niewiele tego, ale trochę się zachowało. To zdjęcia moich rodziców,
moje i mojej siostry. Jest też jedno z moim mężem… Józiem… najlepszym
mężczyzną na świecie… A wiesz, że był mniejszy ode mnie? Miałam
dwadzieścia pięć lat, jak wychodziłam za mąż. Na tamte czasy to już stara
panna byłam. Matka bała się, że już tak zostanę… Co za wstyd dla całej
rodziny… I wtedy trafił mi się mój Józiu. Nic mu nie brakowało… tylko
wzrostu. Trochę mi nijako było, jak na wiejskich zabawach tańczył za
mną… taki pół głowy niższy… Udawałam, że to nic dla mnie nie znaczy,
ale widziałam, gdy koleżanki śmiały się ze mnie po kątach. Lecz te same
koleżanki nie wiedziały, jaki ten mój Józiu był dla mnie dobry. Nie
pozwalał mi nic ciężkiego robić w domu. Wodę nosił, drwa rąbał, robił przy
zwierzakach, a czasami to nawet pomagał mi przy gotowaniu i pieczeniu. A
jak potrafił po rękach całować, piękne słowa mówić i jakoś tak przytulić, że
nic tylko tak zostać. Ech, Bernadetko… nie ma już takich chłopów…
 – Są, pani Zofio, są, tylko trzeba dobrze się rozglądać. Mój Michał też
był dobry…
Bernadeta się zamyśliła. Nie wiedząc czemu, tak bardzo utkwiła jej w
pamięci ta rozmowa, jedna z ostatnich z jej nieżyjącą już sąsiadką.
Czy ona już do końca życia zostanie sama? „No nie sama!!!” – zganiła
siebie w duchu, przecież ma syna. Swoje największe szczęście.
Kamilek bawił się swoimi ulubionymi klockami, nieświadomy burzy
w głowie swojej mamy. Wbrew obawom lekarzy wada serca, ujawniona tuż
po jego narodzinach, nie dawała się obecnie za bardzo we znaki chłopcu.
Zdarzyło się parę razy, zwłaszcza kiedy mieszkali jeszcze w Olsztynie, że
tylko szybki przyjazd karetki ratował mu życie. Siniał cały, krztusił się, a
potem wiotczał w jej ramionach. Niejednokrotnie myślała, że to koniec, że
oto Bóg zabiera jej ukochanego synka, a ona nic nie może zrobić. Ale z
czasem ataki były coraz rzadsze, coraz słabsze i wraz z przeprowadzką do
Gałkowa ustały. Prawie jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Między
innymi, a może przede wszystkim dlatego, zdecydowała się osiąść tu już na
stałe. I nigdy nie żałowała tej decyzji. A umocniła się w niej, kiedy poznała
i zaprzyjaźniła się z panią Tylewską. Jej optymizm, energia oraz wiara w
ludzi i ich wewnętrzne dobro spowodowały, że w tym wszystkim znalazła
sens życia i ukojenie po śmierci męża. Teraz, kiedy zabrakło jej dobrego
ducha w osobie pani Zofii, trochę się pogubiła. Może gdyby jeszcze wnuk
pani Zofii okazał się innym człowiekiem, łatwiej byłoby jej teraz znosić tę
samotność i smutek. Nie spodziewała się, że będzie łatwo nakłonić
dorosłego mężczyznę do zmiany życia, do przeprowadzki na wieś, ale
myślała, że może Piotr Tylewski nie będzie przynajmniej robił trudności w
uruchomieniu muzeum lub czegoś na kształt skansenu. I jeszcze na dodatek
każde spotkanie z wnukiem pani Zofii jakoś bardzo ją stresowało i
powodowało, że przez kilka godzin nie mogła dojść do siebie. Ganiła siebie
na początku za tak emocjonalne podejście do sprawy, ale teraz wiedziała, że
nie może inaczej, skoro chce zrobić coś pożytecznego z tym miejscem,
jeżeli chce spełnić obietnicę daną kiedyś tej przemiłej staruszce. Wiedziała
też, że robiąc coś dla innych, dla wsi, w której się urodziła i wychowała,
robi także coś dla siebie i dla swojego syna. Może nie w pełni świadomego,
bo obarczonego chorobą, ale chciała, aby kiedyś był z niej dumny. I kiedy
te wszystkie myśli kłębiły jej się w głowie, wpadła na genialny pomysł.
Pojedzie tam! Pojedzie tam, do Poznania, spotka się z Piotrem Tylewskim i
porozmawia z nim na temat skansenu. Może na swoim gruncie będzie
bardziej ugodowy, bardziej rozmowny? A może wciągnie w to wszystko
jego rodziców. Niemożliwe, żeby nie chcieli w jakiś sposób upamiętnić
osoby pani Zofii? Bernadeta aż wstała z fotela podekscytowana myślą, jaka
wpadła jej do głowy. Aby nie wyglądało to na jakiś fortel z jej strony,
umówi się także na kontrolną wizytę w poznańskiej klinice kardiologii oraz
na spotkanie z tamtejszym Towarzystwem Chorób Downa, z którym od
paru lat była w kontakcie e-mailowym i telefonicznym. Tak bardzo zapaliła
się do tego projektu, że natychmiast włączyła komputer, weszła na stronę
towarzystwa i ustaliła wstępne terminy. Gorzej poszło jej z kliniką
kardiologii. Bardzo długi czas oczekiwań spowodował, że na wizytę
umówiła się na koniec maja, ale nie odpuszczała tak szybko. Przydały jej
się teraz znajomości z pracy, kiedy jako pielęgniarka pracowała w szpitalu
wojewódzkim. Dwa telefony i miała termin zarezerwowany na piątek w
następnym tygodniu. Zostało jej osiem dni na przygotowanie pana
Tylewskiego do spotkania. Wbrew pozorom była to najtrudniejsza część jej
planu. Jakiś wewnętrzny opór powodował, że dopiero nazajutrz
skontaktowała się z Piotrem. Nie była to łatwa rozmowa, bo w zasadzie nie
wiedziała, od czego zacząć, potem, jakich użyć argumentów, by
zaaranżować spotkanie. A na koniec zwykła, wrodzona nieśmiałość w
kontaktach z mężczyznami, którzy jej się podobali albo intrygowali,
spowodowała, że rozmowa się nie kleiła. W końcu to Piotr Tylewski
zaproponował spotkanie i to chyba ze zwykłej uprzejmości, a nie dla
omówienia jakichś ważnych kwestii związanych ze spadkiem po babce.
Odetchnęła, gdy powoli odłożyła słuchawkę telefonu. Była z siebie
zadowolona. Miała wrażenie, że pani Zofia gdzieś tam w górze poczuła się
tak samo. Była pewna, że wszystko idzie w dobrym kierunku. Ma dokładnie
tydzień na przygotowanie scenariusza spotkania, poszukanie argumentów,
projektów rozwiązań lokalowych. Następną myślą było pójście do gminy i
zorientowanie się, jak widzieliby jej projekt zorganizowania muzeum.
Dotacje unijne! Tak, na tym także powinna się skupić. To może być całkiem
dobry wabik dla niezdecydowanego pana Tylewskiego. Musi też
wspomnieć, że jego nazwisko byłoby we wszystkich dokumentach,
folderach, przewodnikach i reklamach. Faceci to lubią. Rozmarzona
uśmiechnęła się do siebie. Wiedziała, że jej się uda. Nie będzie łatwo, ale da
radę.
***
Tydzień szybko minął. Jednego dnia nawet wydawało jej się, że z wyjazdu
nici, bo po sobotnim długim spacerze Kamilek nagle wieczorem dostał
temperatury. Natychmiast nafaszerowała go domowymi specyfikami,
których tajemnicę zdradziła jej pani Zofia i na drugi dzień po temperaturze i
przeziębieniu nie było już śladu. Powtórzyła kurację następnego dnia dla
pewności. Wyjazd zaplanowała na cztery dni. Czwartek podróż, piątek
wizyta w ośrodku kardiologicznym. Na spotkanie z Tylewskim zaplanowała
sobotę i ewentualnie niedzielę, gdyby nie udało jej się przekonać go
pierwszego dnia. Powrót w poniedziałek. Hotel, który zarezerwowała, znała
wcześniej. Wraz z Michałem spędziła w nim kilka dni, gdy on przebywał w
Poznaniu na jakimś kilkudniowym, ważnym sympozjum. Te ważne
spotkania odbywały się rano, najczęściej do szesnastej, a potem mieli całe
popołudnia tylko dla siebie. Hotel Park usytuowany był tuż przy Jeziorze
Maltańskim i jego pięknych obszarach rekreacyjnych. Wieczorami,
zmęczeni zwiedzaniem miasta i lokalnych knajpek, z przyjemnością robili
piesze wycieczki nad jeziorem.
Z rezerwacją w tym okresie nie miała problemu. Nie dostała co prawda
tego samego pokoju, w którym wtedy przebywali, ale stało się tak ze
zwykłej i bardzo prozaicznej przyczyny. Hotel był po generalnym remoncie
i wystrój zmienił się prawie całkowicie, a wnętrza w szczególności.
Wyruszała wcześnie rano. Kamilek, w sobie tylko znany sposób,
wyczuł, że dzieje się coś ważnego. Był cichutki, we wszystkim pomocny
mamie i bez przekory wczuwał się we wszystkie jej intencje. Nie
protestował, gdy musiał usiąść w nowym foteliku samochodowym,
kupionym specjalnie na tę okazję. Zapewne był większy i bardziej wygodny
od poprzedniego. Chłopiec miał w nim przecież spędzić ponad sześć
godzin. Bernadeta nie zamierzała się spieszyć. Nie pozwalała na to ani
pogoda, ani stan jej dziecka. Nie chciała niczym ryzykować. Poza tym
miała to być przyjemna, aczkolwiek trochę długa wycieczka. Odchodząca
już powoli jesień spowodowała, że krajobrazy za oknami samochodu
układały się w przecudne, różnobarwne wzory. Aż dziw, że stworzyła je
sama natura. A może dlatego są takie piękne, że to właśnie ona je
stworzyła? Obiecała sobie, że po powrocie musi je uwiecznić na jednym z
kilimów. Motyw drzew, który tak lubiła, będzie wszechobecny. Na jednym
z postojów, w Piasecznie, nad tajemniczym jeziorem, porobiła całe
mnóstwo zdjęć, które miała nadzieję wykorzystać przy następnym swoim
dziele. Kamilek pół drogi przespał, a przez część rozglądał się ciekawie,
goniąc wzrokiem uciekające kolorowe drzewa i domy. Czasami wyciągał
rączki i śmiał się zadowolony, próbując coś w nie chwycić. Bernadetę
przepełniała wtedy cała ta niewytłumaczalna, niewyobrażalnie niezgłębiona
miłość, jaką ma w sobie matka do nieuleczalnie chorego dziecka. Oddałaby
wiele, żeby dowiedzieć się, o czym myśli jej dziecko, jakie ma pragnienia.
Cieszyła się bardzo na każdy widoczny dowód jego rozwoju, na każde
nowe słowo wypowiedziane do niej, każdy gest przepełniony miłością i
bezgranicznym zaufaniem. Uwielbiała, kiedy synek chwytał ją czasami
brudnymi, lepiącymi się od lukru rączkami za szyję. Przepadał za pączkami
i dlatego zawsze miała je w kuchni zamknięte w szafce. Musiała je
zamykać po pewnym małym incydencie, gdy chłopczyk zjadł ich siedem
naraz. Cały zapas kupiony na weekend. Nie obyło się bez wizyty u lekarza,
bo po takiej ilości brzuszek bardzo go rozbolał. Często sama smażyła je z
panią Zofią, a Kamil zawsze wtedy dostawał swoją miskę i swoje ciasto,
które musiał wyrobić. Najprzyjemniejsza zabawa była przy jedzeniu, bo
nigdy nie było wiadomo, czym nadziano dany pączek. Spiżarnia pani Zofii
była niezgłębiona i bardzo różnoraka. Od truskawkowego dżemu
zaczynając, a kończąc na galaretkach z płatków róży, powideł z pigwy czy
marmolady z dyni i pomarańczy. Oczami wyobraźni widziała jedno
pomieszczenie w skansenie czy też w muzeum przeznaczone tylko na takie
specjały. Wraz z przepisami mogłoby uchodzić za nie lada atrakcję.
Zatrudniłoby się jedną kobietę do robienia i sprzedawania tego typu
wyrobów. Jeszcze nie było nawet projektu, a wyobraźnia Bernadety działała
na pełnych obrotach… Uśmiechnęła się sama do siebie. Tyle planów, tyle
marzeń, tyle obietnic danych pani Zofii! Czy uda jej się zrealizować choć
niektóre z nich?
 „GPS. Jaki piękny wynalazek naszych czasów” – pomyślała
Bernadeta. Bez tego na pewno nie udałoby się jej bezbłędnie dojechać na
miejsce. Poznań od czasu, gdy była w nim z Michałem, bardzo się zmienił.
Nowe drogi, nowe budynki, wieżowce biurowców, supermarkety i tak
modne w ostatnich czasach galerie. Prawie na wprost, w niewielkiej
odległości od hotelu, mimo zapadających ciemności zauważyła wielki
gmach z napisem „Galeria Malta”. Tego na pewno nie było, kiedy
zwiedzała okoliczne tereny z mężem. Chyba nie ominie jej wizyta we
wnętrzu tego budynku. Potrzebuje paru nowych rzeczy dla siebie, a także
dla rosnącego jak na drożdżach Kamilka. Chciała też kupić parę prezentów
dla swoich sąsiadek i znajomych, którzy zawsze tak hojnie obdarowywali ją
swoimi wyrobami kulinarnymi w okolicy obydwu świąt. Teraz jednak
marzyła tylko o kąpieli i położeniu zmęczonego i trochę marudzącego syna
do łóżka.
***
Następnego dnia nie obudziła jej cisza gałkowskich okolic, ale ruch
samochodów i zgiełk wielkiego miasta. Spojrzała na sąsiednie łóżko.
Kamilek jeszcze spał. Widocznie hałas nie przeszkadzał mu w marzeniach
sennych. Wytarła ślinę spływającą mu z ust, przykryła delikatnie zsuniętą
na brzeg łóżka kołdrą i przyglądała się, jak oddycha.
Gdy tylko upewniła się, że dziecko jeszcze trochę pośpi, weszła do
pięknie urządzonej i dobrze wyposażonej hotelowej łazienki. Całość
utrzymana była w zielono-piaskowych kolorach. Przezroczyste umywalki i
dopasowana wzorem armatura wprost zachęcały do korzystania z niej. Pod
prysznicem zmyła z siebie wczorajsze zmęczenie spowodowane jazdą i
dzisiejszy sen, a właściwie brak snów. Nic jej się nie śniło. Spała twardo i
mocno. Musiała być bardzo zmęczona, bo zazwyczaj budziła się
kilkakrotnie w ciągu nocy, sprawdzając, co dzieje się z synkiem i w razie
czego interweniowała, kiedy chłopiec nie mógł spokojnie zasnąć. Dziś jej
się to nie zdarzyło, chyba że tego nie pamiętała. Pozwoliła wodzie długo
obmywać jej ciało. Otaczające ją zewsząd lustra ukazywały atrakcyjną
kobietę. Bez cellulitu, rozstępów. Z rozpuszczonymi, długimi i czarnymi
włosami wyglądała jak wodna rusałka. Rzadko miała okazję oglądać siebie.
W domu, w Gałkowie, nie było miejsca na lustra w łazience. Jedyne, jakie
miała, stało na podłodze w jej sypialni, bo było za ciężkie, żeby zawiesić je
na drewnianej i mocno już naruszonej zębem czasu i korników ścianie.
Dlatego musiała kucać, gdy chciała zobaczyć się całą. Tu widziała siebie w
całej krasie. Zawsze czerwieniła się i spuszczała oczy, kiedy Michał widział
ją nagą i mówił, jaka jest piękna. Nie dowierzała mu i ze śmiechem szybko
się ubierała, nie pozwalając na dalsze komplementy. A on wtedy powtarzał,
że czy nagą, czy ubraną, kocha ją tak samo… Michał… Jakże dawno to
było. Czy jeszcze usłyszy takie słowa?
Nie odpowiedziała sobie na to pytanie, bo z pokoju rozległ się płacz
Kamilka. Przez krótką chwilkę zapomniała, że jest matką chorego dziecka.
Była zła na siebie za zamyślenie i wspomnienia. Szybko opasała się
ręcznikiem i wbiegła do pokoju. Przytuliła stojącego na środku pokoju
zapłakanego syna. Powinna była przewidzieć, że malec, obudziwszy się w
nowym miejscu, może się przestraszyć i płakać.
 „Co za wyrodna matka ze mnie!” – jeszcze raz zganiła siebie w duchu.
Szybko go uspokoiła. Ubrała się najpierw sama, potem chłopca. Umyli
razem zęby w łazience, a potem zeszli na śniadanie. Przez chwilę wahała
się, czy nie zamówić śniadania do pokoju, ale chciała wyjść do ludzi, może
z kimś porozmawiać, nie tylko z Kamilkiem czy swoimi myślami.
Śniadanie wśród hotelowych gości to był nawet bardzo dobry pomysł.
Poprawiło jej samopoczucie, a u chłopca spowodowało wzrost
zainteresowania. Aż dziw, że dziecko wychowujące się tylko z nią, nie bało
się masy ludzi przewijających się przez hotelową restaurację. Dla małego
zamówiła zupę mleczną z kluseczkami dyniowymi i grzanki z dżemem
morelowym, a sobie wybrała z menu coś nietypowego jak na śniadanie, ale
co tam… Była w wielkim mieście i chciała pozwolić sobie na małe
szaleństwo. „Carpaccio z tuńczyka marynowanego w soli morskiej z
ogrodowym vinaigrette i parmezanem” brzmiało wystarczająco oryginalnie
i smacznie. Wzięła jeszcze grzanki, gdyby okazało się, że będzie głodna po
takim daniu. I już wiedziała, że na obiad zamówi rosół z bażanta i pierożki
z mięsem kaczki ze smażonymi borowikami. Na jedenastą była umówiona z
kardiologiem, miała więc trochę czasu na zwiedzenie otoczenia hotelu.
Było przepiękne. Mimo że pogoda nie zachęcała specjalnie, to ubrawszy
ciepło syna, wyszła na mały spacer. Jezioro było puste, nie było kajaków i
zbyt wielu chętnych do zwiedzania tego urokliwego niewątpliwie zakątka
Poznania, ale i tak z przyjemnością patrzyła na pofalowaną taflę jeziora.
Wizyta u lekarza przeciągnęła się do późnych godzin popołudniowych.
Na miejscu zrobiono mu wiele badań i wszystkie wyniki miały być na cito,
ale to i tak kazało jej czekać na nie kilka godzin. Najważniejsze jednak, że
nie będzie musiała przyjeżdżać tu jeszcze raz. Na koniec dostała nowe
wytyczne i zalecenia co do dalszego leczenia. Na razie leczenia
zachowawczego. Zabieg na sercu przesunięty został znowu o parę lat.
Bardzo się z tego cieszyła. Wrócili dosyć późno do hotelu. Zjedli
obiadokolację. Chłopiec padł od razu. Położyła go w sypialni, przykryła z
czułością jego ulubionym kocykiem, który zawsze towarzyszył im w
podróżach. Zostawiła otwarte drzwi, by mieć go na oku, a sama, zdjąwszy
wyjściową sukienkę i buty na wysokim obcasie, założyła wygodny dres. Do
wysokiej szklanki nalała sobie soku, usiadła na sofie i położyła nogi na
oparciu fotela. Zamyśliła się. Jutro oprócz spotkania w siedzibie
Stowarzyszenia Na Tak przy ulicy Ognik czekało ją spotkanie z wnukiem
pani Zofii. I tego bała się najbardziej. Wzięła do ręki teczkę z materiałami,
które przygotowała jako argumenty na poparcie swojej propozycji. Jej
wyniki rozmów w gminie z urzędnikami od dotacji unijnych oraz swoje
małe szkice i plany pomieszczeń wystawowych. Centralnym miejscem miał
być dom pani Zofii, ale wiedziała, że to będzie za mało i trzeba będzie
sprowadzić albo zrekonstruować jeszcze jedną taką mazurską chatę. Miała
już taką na oku. Prawie na końcu wsi wypatrzyła nieużytkowaną,
zapuszczoną i chyba nikomu już niepotrzebną. Właściciel co prawda
przebywał za granicą, lecz w gminie dali jej namiary na wnuki, z którymi
skontaktuje się zaraz po przyjeździe. Miała nadzieję, że jakoś przeforsuje z
nimi pomysł odkupienia chaty. Tylko czy uda się jej przekonać najbardziej
zainteresowanego… albo raczej najmniej…? Uśmiechnęła się sama do
siebie. Postanowiła zadzwonić do Piotra Tylewskiego, przypomnieć mu, że
są umówieni na jutro. Pamiętał i wydawało jej się, że chyba bardzo cieszył
się na to spotkanie. Spotkanie wyznaczyli sobie na Starym Rynku, w
restauracji Ratuszowa. Nie była tam nigdy, ale nie wystrój ją interesował,
jedynie fakt, by jej misja utworzenia skansenu w Gałkowie się powiodła.
Piękna kobieta, dobre jedzenie i rodzice,
czyli jak można zepsuć wszystko raz jeszcze
Piotr miał wyraźną tremę przed spotkaniem z sąsiadką swojej babki.
Zastanawiał się, czy jej obecność w Poznaniu i spotkanie z nim to nie
kolejny i realizowany uparcie punkt jej planu przejęcia jego spadku na jakiś
tam skansen. Obiecał sobie, że będzie konsekwentny. Z gracją i pełną
kulturą będzie odmawiał wszelkiej współpracy. Nie wyobrażał sobie ani
powrotu i mieszkania w tej zagubionej na końcu świata wsi, ani
organizowania tam jakiegokolwiek muzeum. Nie miał na to po prostu
pieniędzy ani zapału potrzebnego do realizowania tego typu przedsięwzięć.
Ale na pewno będzie chciał spędzić miły wieczór z uroczą panią
Bernadetą Kołacką. Zarezerwował stolik, kupił kwiaty. Bukiet różnych
gatunków kwiatów, przewiązany fantazyjną wstążką. Jeżeli lubi wieś, to
powinien jej się spodobać. Trochę niepokoiła go cała otoczka związana z
tym spotkaniem. Jeszcze żadnym nie był tak przejęty, nie myślał o tylu
drobiazgach i o tym, jak to wszystko wypadnie. Jak on sam wypadnie?! Po
dwóch wpadkach, chciał teraz naprawdę zrobić na niej dobre wrażenie,
jednocześnie nie zgadzając się na wszystko, co zaproponuje. Nawet wręcz
przeciwnie, będzie próbował nakłonić ją do swoich, niewątpliwie słusznych
racji. Długo zastanawiał się nad wyborem odpowiedniego ubrania.
Najpierw chciał iść ubrany w dżinsy i koszulę, ale potem postanowił
włożyć garnitur. Godzinę wybierał krawat, dziwiąc się, że można na to
stracić aż tyle czasu. Skropił się jeszcze dobrą wodą, swoim ulubionym
zapachem od Giorgia Armaniego. Przejrzał się ostatni raz w lustrze i
zadowolony z ogólnego wrażenia wyszedł do samochodu.
Na miejscu był dobre dwadzieścia minut za wcześnie. Nie chciał, żeby
to ona na niego czekała. Kazał kelnerowi wstawić bukiet do wody i cieszył
się, że ma parę minut na ochłonięcie i przemyślenie tego, co jej powie na
powitanie.
Zobaczył ją pierwszy. Weszła nieśmiało, rozglądając się po sali. I tak,
jak się spodziewał i zapamiętał, jego oczom ukazała się nieziemsko piękna i
zgrabna kobieta ubrana w sukienkę w granatowym kolorze. Sznur
bladoniebieskich kamieni swobodnie układał się na jej szyi i dekolcie.
Potem nachyliła się i zobaczył, że nie jest sama. Trochę zbiło go to z tropu.
Nie spodziewał się, że przyjdzie z synem. Krzyżowało to trochę jego plany
wspólnego wieczoru. Poza tym chyba fakt, że dziecko jest chore, trochę go
onieśmielał. Wiedział, że wszyscy lub prawie wszyscy będą mniej lub
bardziej dyskretnie spoglądać w ich stronę. Wstał, podszedł do niej i
podprowadził do stolika. Tu dopiero się przywitał, całując ją w rękę. Podał
kwiaty. Stolik kazał przygotować na dwie osoby, więc kelnerzy szybko
dostawili trzecie nakrycie. Chłopiec czuł się całkiem swobodnie,
uśmiechając się do wszystkich niezwykle przyjaźnie. Ubrany w bardzo
luźne czarne spodnie i kolorową bluzę, co chwila wstawał i siadał na
krzesło. Kiedy już sprawdził wytrzymałość mebla i cierpliwość Piotra,
zastygł i zaczął intensywnie się wpatrywać w mężczyznę. Układane od
kilku godzin zdania i słowa ugrzęzły gdzieś w gardle Piotra. Na szczęście z
opresji wybawił ich kelner, podając menu.
Piotr bardziej myślał nad tym, co ma powiedzieć, jak zacząć rozmowę
niż nad wyborem dań. Zamówił karkówkę w ziołach z grilla. Jego gość zaś
zestaw sałatek oraz kurczaka. Mały natomiast miał dostać sok i kawałek
sernika.
 – Jak podoba się pani Poznań? – zaczął w końcu rozmowę, aby nie
wyjść na nieokrzesanego gbura.
 – Od mojego ostatniego razu, kiedy byłam tu z mężem, miasto bardzo
się zmieniło. Chociaż Starówka pozostała prawie taka sama.
 – Czyli nie jest to pani pierwszy pobyt w Poznaniu i tu, na Starym
Mieście?
 – Nie. – Zamyśliła się i po chwili dodała: – Lubiliśmy tu przychodzić.
To znaczy na Stary Rynek, wieczorami, gdy mąż miał wolne od tych
wszystkich szkoleń i przynudnawych wykładów. Trochę tu dla mnie za
głośno, ale miło tak od czasu do czasu zrobić sobie małą odmianę. Z
Kamilem zwiedziliśmy razem już parę galerii, porobiliśmy małe zakupy.
Nie mogę go zabrać w inne miejsca, bo bardzo szybko się nudzi i musimy
zaraz wychodzić, a w tych wielkich sklepach jest tyle atrakcji, że
najchętniej syn by z nich wcale nie wychodził. Tu chyba też nie zabawimy
za długo, choć przyniosłam ze sobą jego ulubione zabawki i kolorowanki.
A pan? Pan pewnie w takim wielkim mieście czuje się jak ryba w wodzie?
– zapytała, nie chcąc opowiadać tylko o sobie.
 – Ja? Tak. Tu się urodziłem, wychowałem, teraz pracuję i mieszkam.
Nie spieszy mi się do przeprowadzki na jakąś zapadłą wieś – dokończył
trochę podniesionym tonem. I zaraz tego pożałował, zobaczywszy
zmarszczone brwi swojego gościa.
 – Gałkowo to nie jest jakaś zapadła wieś – odpowiedziała cicho, ale
stanowczo. – Nie poznał jej pan. Ani wsi, ani jej mieszkańców, a wydaje
wyroki. Nie pomieszkał pan tam nawet tygodnia, a wie najlepiej, jak tam
jest. Na pewno komuś, kto uwielbia miasto i życie w tym zgiełku cisza i
spokój zapadłej, jak to pan określa, wsi muszą wydawać się nudne i
nieciekawe. Ale wcale tak nie musi być. Wszystko zależy od tego, jakie ma
się pasje, zainteresowania i co chce się naprawdę robić w życiu. Ja tej wsi
nie zamieniłabym na żadne inne miejsce.
 – Przepraszam, nie chciałem pani urazić. Naprawdę przepraszam. –
Piotr odłożył sztućce i delikatnie nachylił się w stronę Bernadety. – Nie
wiem, jak to się dzieje, że nasze spotkania już od pierwszego razu są
zawsze takie napięte i kończą się zazwyczaj kłótnią. Niech mi pani wierzy,
że bardzo tego żałuję. To, że mamy inne poglądy na te same sprawy, nie
powinno przeszkadzać nam w zaprzyjaźnieniu się.
 – Nie, nie powinno – odpowiedziała już spokojniej Bernadeta.
 – Pani Bernadeto, zamówmy szampana, wypijmy na zgodę i
zacznijmy naszą znajomość od początku. Co pani na to?
 – Ja jestem za.
Zjedli kolację i już w lepszych nastrojach kontynuowali spotkanie.
Piotr zdał sobie sprawę, że jeśli chce przeforsować swoje racje, nie może
zachowywać się tak porywczo i irracjonalnie. Postanowił, że zanim zacznie
rozmowę na temat spadku, zwróci uwagę na bawiącego się kredkami
Kamila. Od samego początku zauważył, z jaką miłością i oddaniem zwraca
się do niego jego matka. Na szacunek zasługuje fakt, że przyszła tu z nim,
nie obawiając się spojrzeń i domysłów otaczających ją ludzi. Nie wstydziła
się jego, jego choroby i nie wstydziła się pokazać, jak bardzo jest dla niej
ważny i wyjątkowy. Piotr złapał się nawet na tym, że jest pełen podziwu dla
jej odwagi. Zaimponowała mu. Zaraz na myśl przyszła mu jego własna
córka. Nawet nie pomyślał, by wziąć ją na to spotkanie. Zupełnie tak, jakby
się jej wstydził. To nowe uczucie, które naszło go w tej chwili, nie było dla
niego miłe. Siedziało natrętnie w głowie i już do końca spotkania nie
dawało spokoju.
 – Bardzo kocha pani swojego syna? Zresztą nie musi pani odpowiadać
– szybko dodał Piotr – to widać.
 – Wie pani, ja też mam córkę – oznajmił po chwili.
Kiedy zobaczył zdziwioną minę Bernadety, uśmiechnął się.
 – Tak, widzę, że jest pani zdziwiona. Ja też byłem, gdy dowiedziałem
się o tym miesiąc temu. Owoc krótkiego i namiętnego romansu. Ma pięć lat
i na imię Gabrysia.
Chciał jeszcze coś powiedzieć, ale kelner właśnie wjechał ze
schłodzonym szampanem i kieliszkami.
 – Może przejdziemy w końcu na ty – zaproponował nieśmiało Piotr. –
Raz już to zrobiliśmy, ale z marnym skutkiem. Może teraz nam pójdzie
lepiej?
 – Tak, to dobry pomysł. I dobry szampan – powiedziała Bernadeta,
wypiwszy swój kieliszek.
 – Bernadeto… – zaczął, ale jego gość mu przerwał.
 – Mów mi, proszę, Beniu. Tak mówią do mnie prawie wszyscy, tak
jestem przyzwyczajona. Bernadeta to takie oficjalne i mało przyjazne.
 – Beniu, chciałem powiedzieć, że jesteś bardzo śliczną i interesującą
kobietą… – i tu się zatrzymał. Wcale nie chciał tego powiedzieć, nie teraz,
nie tutaj, ale myśli, które w nim krążyły od samego momentu przyjścia do
restauracji, w końcu zwyciężyły i wymknęły się z jego głowy.
 – Oj, widzę, że szampan robi swoje. – Roześmiała się na tak
zaskakujący komplement. – Muszę uważać i za dużo nie wypić, bo też
powiem coś, co może cię wprawić w zakłopotanie, tak jak mnie teraz. –
Uśmiechnęła się. – Może jednak przejdziemy do sprawy, która nas tu oboje
sprowadziła? – szybko zmieniła temat jego towarzyszka. – Wiesz, Kamilek
zaczyna się już nudzić. Zaraz pewnie będziemy musieli iść.
Piotr zawsze taki elokwentny, wygadany, tym razem nie wiedział, jak
zacząć kłopotliwy temat. Najchętniej wcale by o nim nie mówił, a skupił się
na samej rozmówczyni. Coś go do niej ciągnęło. Może uroda, może jej
spokój, powierzchowność, a może fakt, że tak dobrze czuł się w jej
obecności? Nie chciał ranić jej swoim stanowczym postanowieniem
odmowy współpracy nad tworzeniem muzeum. I nagle wpadł na genialny
pomysł, który odsuwał w czasie tę przykrą rozmowę.
 – Beniu, co byś powiedziała na to, żebyśmy spotkali się jutro u mnie
na obiedzie? To znaczy u mojej mamy. Poznałabyś moją rodzinę, a przede
wszystkim moją córkę. – Piotr z nadzieją spojrzał w twarz swojej
rozmówczyni.
 – No nie wiem, nie mieliśmy nic zaplanowane z Kamilkiem, ale nie
chciałabym robić problemu… – odrzekła niepewnym głosem. Zaskoczona,
nie bardzo wiedziała, co odpowiedzieć.
 – Moglibyśmy ze spokojem porozmawiać na temat spadku, bo moja
mama zajęłaby się Kamilkiem. Przyjechałbym po was około trzynastej. Co
ty na to? – Piotr po minie kobiety już widział, że zwyciężył w tej rundzie.
Bernadeta wahała się jeszcze trochę, ale w końcu poparła jego projekt.
Spojrzała jeszcze na zegarek i wstała od stołu.
 – Dziękuję za miły wieczór – powiedział, podając dłoń na pożegnanie.
Piotr dłużej niż powinien, przytrzymał jej rękę i nie wiedzieć czemu,
sprawiło mu to niewymowną przyjemność. Potem przyklęknął koło
Kamilka i powiedział: – I ty, mój mały przyjacielu, też jesteś zaproszony. A
teraz przybij piątkę i do jutra.
Kamil spojrzał na niego z otwartą buzią, bródka zaczęła mu się trząść i
schował się szybko za mamą.
 – Przepraszam za niego, ale nie jest przyzwyczajony do takich
powiedzeń ani zachowań. Ale jak pozna cię lepiej, to się od ciebie nie
odlepi. – Roześmiała się, jednocześnie łagodząc zaistniałą sytuację.
 – Kamilku, powiedz panu Piotrowi „do widzenia” – zwróciła się z
czułością do syna.
 – Do widzenia… I piątka. – Uśmiechnął się od ucha do ucha i zaraz
ponownie schował się za sukienką mamy. – Idziemy do domu – dodał,
ciągnąc już mamę za sobą. Kobieta pozbierała jeszcze zabawki i
kolorowanki syna, zapakowała do torebki i spojrzawszy na Piotra,
potwierdziła jutrzejsze spotkanie, dodając, że mieszkają w hotelu Park.
 – Tak, znam ten hotel. Bywam tam często… na różnych spotkaniach
biznesowych… – O mało nie wygadał się, że to jego ulubione miejsce
spotkań z nowo poznanymi kobietami. Wystrój i atmosfera tego hotelu
zawsze nad wyraz pozytywnie wpływają na jego wybranki. Zaczerwienił
się zażenowany, gdy to sobie uświadomił.
 – To do jutra! – zawołał i pomachał jej jeszcze ręką, gdy wsiadała do
taksówki. Sam też zamówił taksówkę, zostawiając auto na parkingu. Nie
chciał ryzykować jazdy po szampanie. Czuł się wyśmienicie, choć miałby
problem z określeniem, czy po szampanie, czy na skutek spotkania z tą
niesamowicie piękną kobietą.
Czekając na taksówkę, zadzwonił do matki i uprzedził ją, że na
jutrzejszy obiad zaprosił gości. Matka przyzwyczajona do takich
niespodzianek syna, nawet nie spytała, kogo będzie gościć. Zgodziła się bez
większych oporów. Zawsze była ciekawa nowych towarzyszek syna, choć
w skrytości ducha nie popierała takich szybkich i często zawieranych
znajomości. Chciała, żeby syn w końcu znalazł sobie porządną i bogatą
dziewczynę. Ożenił się, miał dzieci, a ona wnuki, które mogłaby
rozpieszczać. Gabrysia spadła jej jak z nieba. Od pierwszego wejrzenia
pokochała to dziecko i przelała na nie wszystkie babcine uczucia, które od
dawna tak pielęgnowała w sobie.
Po przyjeździe do domu Piotr jeszcze długo nie mógł ochłonąć z
wrażenia, jakie na nim wywarła Bernadeta. Piękna, wrażliwa, taka czuła,
ciepła i pełna jakiegoś wewnętrznego spokoju. Nie taka, jak te wszystkie
ładne, ale egzaltowane dziewczęta, które spotykał do tej pory. Wypił
jeszcze dwie szklaneczki ulubionej whiskey i zasnął.
Obudził się w środku nocy zlany potem i z jakimś nieokreślonym
poczuciem strachu. Znów ten jego sen, powracający jak bumerang, o
zabitym czarnym kocie. A już prawie o nim zapomniał. Serce biło mu jak
oszalałe. Czegoś się bał w tym śnie i był to tak sugestywny strach, że aż
zapalił światło i usiadł w pościeli, czując, że drży na całym ciele. Musi coś
z tym zrobić! Przecież nie może stać się niewolnikiem własnych snów!
Dobiegała czwarta godzina, ale on nie mógł już zasnąć. Zapalił światło i
wziął książkę. Próbując czytać, starał się zapomnieć o minionym, nocnym
koszmarze. Jednocześnie obiecał sobie jak najszybciej iść na następną
wizytę do psychologa. Może po zrozumieniu istoty tego snu, łatwiej się go
pozbędzie?
Ranek zastał go leżącego w pozycji embrionalnej z książką pod głową.
Zapalone światło przypomniało mu o nocnych koszmarach. Wstał, wypił
mocną kawę z ekspresu i dopiero zaczął funkcjonować. Długi prysznic
pozwolił mu dojść do formy. Dobiegała jedenasta, kiedy uświadomił sobie,
że zaprosił Bernadetę i jej syna na obiad do swojej matki. Dziś nie chciał
wyglądać tak oficjalnie jak na wczorajszej kolacji w Ratuszowej. Ubrał
dżinsy, koszulę w kratę i swoją ulubioną ciemnooliwkową marynarkę.
Zamówił taksówkę. Przecież musiał odebrać samochód z okolic Starego
Rynku i pojechać po swojego gościa. Nie zostało mu już dużo czasu. A na
pewno nie chciał, żeby Bernadeta na niego czekała.
***
Po drodze prawie nie rozmawiali. Kamil ciekawie rozglądał się wokół, od
czasu do czasu wskazując palcem na coś intrygującego przez szybę
samochodu. Siedział na kolanach matki, co zaraz uświadomiło Piotrowi, że
koniecznie musi kupić fotelik dla Gabrysi. Przecież nie może wozić małej
samochodem bez zabezpieczenia. Nie mógł skupić się na jeździe, bo ciągle
zerkał we wsteczne lusterko. Wzrok mu uciekał do tej zjawiskowej osoby.
Z włosami upiętymi w luźny kok i rozpiętej, sportowej kurtce, odsłaniającej
piękny dekolt czerwonego sweterka, wyglądała uroczo. Na pewno nie na
swoje trzydzieści osiem, trzydzieści dziewięć lat. Najwyżej na trzydzieści
cztery albo i mniej. Na twarzy miała delikatny makijaż, który całkowicie
retuszował wszystkie zmarszczki, jeżeli w ogóle je miała. I te delikatne
dołeczki, które się pojawiały, gdy uśmiechała się do swojego syna. Nie
mógł oderwać od nich wzroku. Kiedy gwałtownie musiał hamować, zdał
sobie sprawę, że jednak musi skupić się na jeździe, a nie na pasażerce, bo
przy swoim ostatnim pechu mógłby doprowadzić do jakiejś kolizji.
Na miejsce dotarli punktualnie. Tak właśnie chciał, bo wiedział, jak
jego matka to lubi. Ubawił się, widząc jej zdziwioną minę, gdy zobaczyła,
kogo dziś przyprowadził na obiad. A w osłupienie wręcz wprawił, gdy
przedstawił jej synka. Ojciec od razu poznał Bernadetę. Zapamiętał ją z
pogrzebu swojej matki. Nie uszła jego uwadze niebanalna uroda sąsiadki i
to, jak bardzo płakała na tym pogrzebie. Chyba tylko ona jedyna. Nie
robiono wtedy żadnej stypy, nie było więc i okazji do porozmawiania czy
powspominania zmarłej.
Obiad minął w prawie całkowitym milczeniu. Gabrysia ciekawie
zerkała na Kamilka, ale bała się nawiązać z nim jakiś kontakt. Chłopiec
trochę marudził przy jedzeniu. Pewnie ani zupa pomidorowa, ani pieczony
kurczak na ostro, ani żeberka z owocami nie były jego ulubionymi
potrawami. Na szczęście kopytka, czyli po poznańsku szagówki, już
bardziej mu smakowały. Poprosił nawet o dokładkę, z czego bardzo
ucieszyła się pani domu, bo robiła je osobiście. Rozmowa się nie kleiła,
póki dzieci nie odeszły od stołu i nie zaczęły bawić się wspólnie lalkami i
misiami Gabrysi.
 – Widzę, że nasze dzieci się polubiły – pierwszy zaczął rozmowę
Piotr.
 – Tak, tego najbardziej brakuje Kamilkowi, rodzeństwa –
odpowiedziała Bernadeta, jednocześnie zaczerwieniła się, zdając sobie
sprawę z niestosowności tej odpowiedzi. – Przepraszam, nie to chciałam
powiedzieć. W Gałkowie nie ma aż tylu okazji na wspólne zabawy dzieci.
Syn nie mógł chodzić do przedszkola, bo tam, przystosowanego specjalnie
dla takich dzieci nie ma. Ale udało mi się zapisać go do szkoły z klasą
integracyjną i myślę, że teraz szybko nadrobimy wszystkie towarzyskie
zaległości.
 – A nie lepiej byłoby Kamilkowi w większym mieście, gdzie miałby
swobodny dostęp do wszelkich udogodnień, szkół, rehabilitacji? – wtrąciła
starsza pani.
 – Nie, na pewno nie! – odpowiedziała dosyć prędko i stanowczo
Bernadeta. – Duże miasto bardzo źle na niego działa. Taki wesoły i
uśmiechnięty jest tylko w Gałkowie. Raz w miesiącu jeździmy na
konsultacje do specjalistów, do Olsztyna. Odwiedzamy przy okazji
dziadków ze strony mojego męża. I to nam w zupełności wystarcza.
Rehabilitację prowadzę w domu oraz pobliskiej stadninie koni. Jest tam
sekcja zajmująca się tylko dziećmi wymagającymi specjalnej troski.
Hipoterapia, tak to się fachowo nazywa. A raz w roku zwracam się z prośbą
o przebadanie syna pod względem kardiologicznym, tak jak to ma miejsce
podczas obecnej wizyty w Poznaniu. Jutro już wyjeżdżamy, z samego rana.
 – Skoro więc nasze dzieci tak świetnie się bawią, może przejdziemy
do salonu na kawę i ciasto – zaproponowała pani domu.
 – Bardzo chętnie. Chciałabym przedstawić państwu i… Piotrowi –
dodała z lekkim wahaniem – propozycję utworzenia muzeum w Gałkowie.
Moją, ale przede wszystkim nieżyjącej już pani Zofii.
 – Chętnie wysłuchamy pani propozycji – odpowiedział pan Antoni,
uprzedzając swojego syna.
Piotr z niekłamanym zainteresowaniem patrzył, jak Bernadeta układa
na stole różne dokumenty, szkice i notatki. „Przyjechała tu na prawdziwe
negocjacje” – pomyślał. I zrobiło mu się przykro, że będzie musiał
zniweczyć wszystkie jej plany. Nadal nie zamierzał dostosować się do treści
testamentu swojej babki. Już podjął pewne kroki w celu obalenia zapisu.
 – Chciałam na początek powiedzieć, że pomysł powstania muzeum
nie jest moim pomysłem. Kiedy poznałam panią Zofię, ona już powoli
realizowała swoje marzenia. Skupowała i gromadziła różne ciekawe
przedmioty: meble, porcelanę, dokumenty związane z tym regionem.
Poprzez liczne nasze spotkania wciągnęła mnie w to wszystko. Mogę
powiedzieć, że zaraziła. – Gość Piotra uśmiechnął się, spoglądając w twarze
osób tak bliskich jej znajomej. – Realizacja tego przedsięwzięcia pociągnie
za sobą pewne koszty, ale byłam w gminie i jest duża szansa, aby uzyskać
dotacje unijne na ten cel. Tu mam wszystkie potrzebne dokumenty, które
należy wypełnić i złożyć. Tylko ja nie mogę tego zrobić, chyba że zrobisz
mnie, Piotrze, pełnomocnikiem. Choć zdecydowanie wolałabym, abyś zajął
się tym osobiście, jako nowy właściciel – skończyła Bernadeta i z
niepokojem spojrzała najpierw na Piotra, a potem na jego ojca i matkę. –
Jeżeli chodzi o zarobek – zaczęła kontynuować, widząc pewne zakłopotanie
na twarzach swoich słuchaczy – to w pierwszym roku na pewno go nie
będzie, ale w następnych latach, po odpowiedniej reklamie i nagłośnieniu w
mediach, przedsięwzięcie powinno być już dochodowe. Spisałam też
opowieści pani Zofii i chciałabym je wydać w dwóch tomikach. Jedne to
krótkie bajeczki i opowiadania dla dzieci, a drugie to opowiadania dla
dorosłych, mówiące o życiu ludzi i zdarzeniach jeszcze sprzed wojny.
Proszę mi uwierzyć, to bardzo ciekawe historie. Sprzedawalibyśmy je
zwiedzającym muzeum.
 – Widzę, że bardzo zaangażowała się pani w ten projekt, tylko z tego,
co wiem, syn raczej wolałby sprzedać ten majątek, a pieniądze
zainwestować w coś tu, w Poznaniu lub okolicach. Prawda, Piotrze? –
zwróciła się starsza pani do syna.
 – Tak, Beniu, moja mama ma rację. Nie chcę tam ani mieszkać, ani
angażować się w coś tak wątpliwego jak muzeum czy skansen. Poza tym
chyba się do tego nie nadaję. Tu mam rodzinę, mieszkanie, pracę i nie chcę
tego zmieniać tylko dlatego, że moja babka miała taką fanaberię…
 – To nie była jakaś fanaberia! – zareagowała ostro na te słowa
Bernadeta. – Pańska babka żyła tam przez ostatnie swoje lata. Widziała w
tym cel i potrzebę. Chciała zostawić coś po sobie dla potomnych, dla
swojego wnuka i może prawnuków! A ty, Piotrze, chcesz to wszystko
zniszczyć i zaprzepaścić, kierując się tak przyziemnymi racjami! –
Bernadecie trudno było ukryć swoje emocje. Ale nie skończyła na tym.
Ciągnęła dalej: – Ale cóż ty możesz wiedzieć o marzeniach swojej babki,
co możesz wiedzieć o tamtych ziemiach, ludziach, skoro wakacje zamiast u
babci, która tak tęskniła za tobą, wolałeś spędzać na Karaibach, w Egipcie
lub Bóg wie jeszcze gdzie…?!
Cisza, która nastała po tych słowach, wszystkich przykuła do krzeseł.
Nikt nie chciał pierwszy jej przerwać.
 – Przepraszam – odezwała się ponownie Bernadeta. – Przepraszam.
Nie chciałam, aby tak to wyszło, ale byłam bardzo związana z panią Zofią.
Przez ostatnie lata była, zaraz po Kamilku, najbliższą mi osobą.
Gdy nadal nikt się nie odzywał, Bernadeta pozbierała wszystkie
dokumenty, ułożyła równo w teczce i wstała.
 – Na nas już pora. Rano wcześnie wyjeżdżamy.
 – Pani Bernadeto – odezwał się jako pierwszy ojciec Piotra. – My
bardzo dobrze panią rozumiemy. Ale i pani musi nas zrozumieć. Dawno już
proponowałem mojej matce sprzedaż gospodarstwa i przeniesienie się do
nas, ale ona była taka uparta. Ona była jakby z innego świata.
 – Myślę, że pani propozycja współpracy jest warta przemyślenia i
obiecuję, że dam sobie trochę czasu, żeby siąść jeszcze raz nad tym. Wraz z
moim prawnikiem zobaczymy, co można z tym zapisem w testamencie
jeszcze zrobić, aby tak do końca nie rezygnować z marzeń mojej babki. –
Spokojny i opanowany głos Piotra w końcu rozluźnił napiętą atmosferę. Nie
tak to sobie wyobrażał. Było mu po prostu przykro, że nie może nic w tej
materii zrobić, nic, co by było po myśli tej upartej kobiety. Nie chciał się
tak z nią rozstawać. Musi naprędce coś wymyślić, żeby móc się jeszcze z
nią spotkać. – Mogę pani obiecać, że na wiosnę przyjadę do Gałkowa i na
miejscu postaram się coś wymyślić. A teraz będę wdzięczny za przesyłanie
mi nadal wszystkich rachunków i opiekowanie się domem mojej babki.
 – Tak, postaram się.
Aż do pożegnania pod hotelem zły nastrój nie opuszczał Piotra. Kiedy
wziął ją za rękę, słowa uwięzły mu w gardle.
 – Myślę, że do zobaczenia, Piotrze – pierwsza odezwała się
Bernadeta. – Ma pan miłą i czarującą córeczkę – dodała po chwili. – Bardzo
do pana podobna. Może na wiosnę przyjedzie pan z nią. Widać, że nasze
dzieci bardzo się polubiły. Obojgu im brakuje rodzeństwa. – Uśmiechnęła
się. – Powinno dać ci to do myślenia – dodała trochę zażenowana
czynieniem takich aluzji.
 – A tobie nie? – odpowiedział pytaniem na jej propozycję, ale już nie
doczekał się potwierdzenia.
Gdy zniknęła wraz z synem za szklanymi drzwiami hotelu, poczuł się
bardzo samotny. Samotny i jakiś markotny. Marznąc od przenikliwego
wiatru, zastanawiał się jeszcze, kiedy znowu ją spotka. W jakich
okolicznościach i czy pech, związany z czarnym kotem, dotyczy także tej
znajomości?
Nie za bardzo wiedział, co ma w tej chwili ze sobą zrobić. W
pierwszym odruchu chciał jechać do domu i tam przy butelce whiskey
jeszcze raz przeanalizować dzień. Jednak przypomniał sobie, co obiecał
Gabrysi. Przyrzekł jej, że jeszcze dziś się spotkają, a i rodzice na pewno
będą chcieli porozmawiać o dziwnej znajomej jego babki. Nie mógł ich
zawieść. Ani ich, ani swojej córki. „Córki – jak to fajnie brzmi” – pomyślał
i uśmiechnął się do siebie.
Powrót, odwiedziny i nowy znajomy,
czyli jak zawiązuje się intryga
Przystojny, inteligentny… ale jakże uparty! Bernadeta nie mogła inaczej o
nim myśleć. Nie chciała tego, ale jego osoba siedziała w jej głowie i ciągle
przypominała o fiasku, jakie poniosła. Jednak zanim położyła Kamilka
spać, wiedziała, że tak łatwo się nie podda. Nie odpuści, choćby nie wiem
co. Tak długo będzie negocjować, namawiać… aż go przekona. Użyje
wszelkich sposobów i kobiecych metod. Może to nie fair, ale chciała nawet
wykorzystać fakt, że mu się podoba. Bo że się podoba, to wiedziała na
pewno. Widziała, jak na nią patrzył w czasie jazdy samochodem, jak
zwracał się do niej z czułością w głosie… tak, jak kiedyś Michał… Łzy
zakręciły jej się w oczach. Ach te wspomnienia… Tak chciała ukryć je
gdzieś głęboko, na dnie duszy, ale one i tak powracały… Uparcie. Zawsze
wtedy, gdy nie była na nie gotowa. Coraz częściej porównywała Piotra ze
swoim nieżyjącym mężem. Tyle ich łączyło. Obaj przystojni, inteligentni,
mieli podobne poglądy i obaj uparci…
Dzięki tej ostatniej cesze Michał dorobił się tak dużych pieniędzy,
dzięki którym mogła teraz spokojnie żyć i zajmować się synem. To Michał
uparł się, żeby nie sprzedawać domu i ziemi po jej rodzicach (jest mu za to
dziś dozgonnie wdzięczna). Na remont i modernizację wydał majątek, ale
teraz ona ma swój kąt na ziemi. Tu czuje się jak u siebie i chyba jest
szczęśliwa, mimo że mijały trzy lata od jego śmierci. Wszystkie tęsknoty
przelała na syna. W trosce o niego znalazła sens życia. To on trzyma ją przy
życiu i jest motorem jej działań. Dla niego też chce utworzyć ten skansen.
Dla niego i dla pani Zofii.
Jadąc z powrotem, całe swoje myśli skupiła na obmyślaniu planu, jak
wymóc zgodę na Piotrze. Wiedziała, że musi porozmawiać z mecenasem
Wenzlem. Może razem coś wymyślą? Przed zimą musi też zabezpieczyć
dom i zbiory. Pewnie będzie musiała kogoś poprosić o pomoc. Pierwszą
osobą, która przyszła jej na myśl, był Marek, ale szybko z niego
zrezygnowała. Mógłby opacznie to zrozumieć, mieć jakieś nadzieje… a
tych nie mogła mu dać, nie jemu.
 – Hej, Kamilku! Wiem, jak to zrobimy! Wiem, jak spowodujemy, że
pan Piotr przyjedzie do tej zapadłej wsi na końcu świata – mówiąc to,
Bernadeta odwróciła się do syna.
 – Dobrze, mamusiu. Chcę siusiu. – Kamil tą wiadomością sprowadził
ją na ziemię. Zatrzymali się w najbliższym motelu. Skorzystali z łazienki.
Bernadeta wypiła mocną kawę z ekspresu, a Kamilek wybiegał się nad
brzegiem jeziora, gdzie stał motel. Nigdzie się nie spieszyli, a pogoda
sprzyjała spacerom. Po godzinie ruszyli ponownie w drogę. Widząc, że syn
zasnął, nie robiła więcej przystanków. Zmierzchało się, gdy podjechała pod
bramę swojego domostwa. Gdy tylko silnik przestał chodzić, Kamil się
obudził. Bernadeta wzięła go na ręce i zaniosła do dziecięcego pokoju.
Położyła na łóżko. Dała do rąk ulubionego misia i zapowiedziawszy, że
zaraz przyjdzie, poszła do samochodu po bagaże. Była zmęczona podróżą, a
pewnie Kamilek przez to, że wyspał się po drodze, będzie ją absorbował do
późna. Gdyby był Michał, wyręczyłby ją przynajmniej w rozpakowywaniu
bagaży. Zawsze to robił, kiedy tu przyjeżdżali. Ona w tym czasie
zajmowała się synem. Potem, po usadowieniu go w kojcu, razem robili
jedzenie. Wymyślali nowe potrawy ze wszystkiego, co przywozili ze sobą
do Gałkowa. A nie było tego mało. I znowu wspomnienia. W ostatnich
dniach wracała do nich bardzo często.
I tak jak się spodziewała, Kamil, wyspawszy się w samochodzie,
domagał się uwagi i zainteresowania. Na szczęście jednak szybko zajął się
swoim koszem z zabawkami, z którymi nie miał do czynienia przez kilka
dni. Ona spokojnie zajęła się rozpakowywaniem wszystkiego, w co
zaopatrzyła się podczas odwiedzania wielkich centrów handlowych w
Poznaniu. Najwięcej naprzywoziła przypraw, różnokolorowych
makaronów, sosów indyjskich, chińskich i japońskich, których w Gałkowie
i okolicach nie mogła nigdzie znaleźć. Trochę zabawek, ubranek dla syna i
dla siebie. Na koniec rozpakowała pudło z różnymi naczyniami i ceramiką,
które przeznaczyła na prezenty dla zaprzyjaźnionych sąsiadek. Choć w ten
sposób chciała odwdzięczyć się za kaszanki, kiełbasy, szynki czy inne
przetwory, którymi była regularnie obdarowywana. Nagle zrobiło się
późno. Teraz, w listopadzie, dni były coraz krótsze. To był dla niej
najgorszy czas. Pogoda najczęściej nie zachęcała do spacerów, a jej
warsztat był nieogrzewany, więc pozostawał jej salonik i zabawy z synem.
Rzadko ktoś wlatywał na pogaduchy, najczęściej rozmowy nawiązywała w
pobliskim sklepie lub urzędach.
Razem z Kamilkiem zjadła kolację, wykąpała go i już zasypiającego w
jej ramionach położyła do łóżka. Delikatnie przykryła kołderką. Rozgrzany
kąpielą i zaróżowiony wydał się jej najpiękniejszym dzieckiem na świecie.
Wytarła jeszcze ślinę z jego ust, ucałowała w policzek i musnęła palcami
delikatne blond włoski. Takie same miał Michał…
Z zadumy wyrwał ją dźwięk domowego telefonu.
 – Halo? – zawołała do słuchawki. Nie zerknęła na przychodzący
numer, nie miała takiego nawyku.
Tak rzadko ktoś dzwonił, że chętnie odbierała wszystkie telefony. Ale
dziś nie miała ochoty na wieczorne rozmowy. Była zbyt zmęczona podróżą
i chciała jak najszybciej położyć się spać. Dochodziła prawie dwudziesta
druga.
 – Witaj, Bernadeto!
 – Cześć, Marku! – odpowiedziała lekko zdziwiona jego telefonem.
 – Dzwoniłem kilka razy, ale nikt nie odbierał.
 – Nie było mnie w domu przez ostatnie dni. – Bernadeta nie miała
zamiaru spowiadać się z tego, co robiła ostatnio. Chciała prędko skończyć
tę rozmowę. Marek był dosyć natrętny ostatnimi czasy.
 – Wyjeżdżałaś gdzieś? Do Olsztyna? Dlaczego nie dałaś mi znać?
Moglibyśmy się spotkać.
 – Nie, nie byłam w Olsztynie, w Poznaniu. Byłam w Poznaniu z
Kamilkiem na badaniach. A coś się stało? Bo dzwonisz tak późno.
 – Nie, nic się nie stało. Martwiłem się tylko. Ale słyszę, że wszystko u
ciebie w porządku.
 – Tak, w porządku. Nic się nie dzieje. Właśnie kładłam się spać.
 – To nie przeszkadzam. Może zadzwonię jutro, to porozmawiamy
dłużej. Dobrze?
Bernadeta najchętniej odpowiedziałaby, że wcale nie ma ochoty na
rozmowy z nim, ale nie chciała być niegrzeczna. Wiedziała, o co mu
chodzi. Po rozstaniu z żoną Marek próbował po raz kolejny wypłakiwać się
na jej ramieniu. Na początku pocieszała go, jak umiała. Ale kiedy
zauważyła, że ich spotkania zaczynają przypominać randki, próbowała
zakończyć tę znajomość. Marek jednak albo tego nie zauważał, albo mu to
nie przeszkadzało. Miała wrażenie, że ubzdurał sobie, iż ona może coś do
niego czuć. Nic bardziej mylnego. O Marku myślała tylko i wyłącznie w
kategoriach znajomego.
 – Zadzwoń. Jeżeli masz taką potrzebę – odpowiedziała zrezygnowana.
Wiedziała, że tak łatwo się go nie pozbędzie.
 – Będziesz po południu w domu?
 – Tak, powinnam już być.
 – To jesteśmy umówieni. Do zobaczenia.
 – Pa – opowiedziała. Ale dopiero po kilku minutach doszło do niej, co
powiedział w ostatnim zdaniu. – Tylko nie to – mruknęła zła do siebie. –
Mam nadzieję, że się tu jutro nie pojawi.
Nie kładła się spać w dobrym humorze.
***
Jej złe przeczucia się spełniły. Dokładnie o godzinie szesnastej usłyszała
melodyjkę znanej biesiadnej piosenki, która oznajmiała, że ktoś czekał u jej
drzwi. Spojrzała na Kamilka rysującego wielkiego, kolorowego ptaka w
nowej kolorowance. Upewniwszy się, że nic mu się nie stanie przez tę
chwilę, gdy wyjdzie do drzwi, przycisnęła najpierw guzik zwalniający
zamek furtki, a potem otworzyła drzwi domu. Nie myliła się. Z bukietem
róż na progu stał Marek.
 – Wejdź, proszę. – Ręką wskazała mu wnętrze salonu.
 – Nie jesteś zdziwiona?
 – Jak widać nie. Chyba już trochę cię znam, a poza tym powiedziałeś
wczoraj, że „do zobaczenia” – odpowiedziała, uśmiechając się trochę na
myśl o swojej przenikliwości.
 – Czyli niespodzianka się nie udała? A kwiaty są dla ciebie – dodał,
jakby wokół kłębił się tłum innych kobiet, czyhających tylko na jego
bukiet.
 – Dziękuję. Piękne – odpowiedziała, zamykając drzwi.
Na progu salonu stał już Kamilek, z zaciekawieniem przyglądając się
gościowi. Rozpoznając jednak postać pana, który co jakiś czas pojawiał się
w jego życiu, podszedł do niego i ujął za rękę. Marek, chcąc nie chcąc,
musiał zobaczyć i popodziwiać wszystkie jego rysunki. Spoglądając jednak
co chwila na jego matkę, szukał wybawienia z tej sytuacji. Przecież nie
przyszedł tu dla dziecka, ale dla niej. Bernadeta jednak ani myślała
pozbawiać syna takiej atrakcji.
 – Napijesz się czegoś? – zapytała tylko, nastawiając ekspres do kawy.
 – Tak, poproszę. Kawę, czarną, bez cukru – odpowiedział skwapliwie,
mając nadzieję na szybkie wybawienie. Nie przewidział jednak, że nie
zaprzyjaźniając się z Kamilem, nie ma szans na jakikolwiek związek z
Bernadetą. Jeżeli chciał do niej dotrzeć, powinien zacząć od jej syna. Dla
niego było to jednak zbyt ogromne poświęcenie. Widział siebie u boku
Bernadety, ale nie widział tam już miejsca dla nikogo innego.
Bernadeta spojrzała na niego, stawiając filiżanki z kawą na stole.
Domyślała się jego uczuć do niej, ale zdawała sobie sprawę, że on nigdy nie
zaakceptowałby jej syna. A ona bez niego nie wyobrażała sobie życia. Był
dla niej najważniejszy. I każdy, kto chciałby ją zdobyć, musiał najpierw
zdobyć miłość i zaufanie jej dziecka.
 – Niestety, nie mam nic do kawy. Nie zdążyłam ani nic upiec, ani
kupić. Zostały tylko jakieś maślane ciasteczka.
 – Nic nie szkodzi. Przywiozłem coś ze sobą. Torbę zostawiłem w
samochodzie. Zaraz ją przyniosę – dodał szczęśliwy, że może zająć się
czymś innym niż zabawianiem Kamila.
Szybko podniósł się z klęczek i pobiegł do samochodu. Papierowa
torba z nadrukiem „Tesco” była wypełniona po brzegi.
Bernadeta trochę przestraszyła się rozmiarów zakupów, bo nie
planowała gościć go dłużej niż do kolacji. Zawartość torby pewnie
starczyłaby na kilka dni. Coraz mniej podobała jej się wizyta starego
kumpla męża. Tak go traktowała i nie chciała w tych układach niczego
zmieniać. Po dosyć obfitej kolacji i kolejnej kawie postanowiła jakoś
wybrnąć z niezręcznej sytuacji. Kiedy jednak zaczęła rozmowę na ten
temat, Kamilek zaczął płakać, a potem, tuląc się do niej, wskazał na
brzuszek. Już wiedziała. Często tak miał. Teraz dołączy gorączka i trzy dni
leżenia w łóżku jej synek ma zapewnione. Spojrzała na Marka.
 – Przepraszam cię, ale muszę zająć się synem. Pewnie zareagował tak
na wydarzenia ostatnich dni. Myślę, że musisz się zbierać. Spotkamy się
przy okazji mojej wizyty w Olsztynie.
 – Tak, tak. Oczywiście. Daj znać, jak będziesz w mieście. Dziękuję za
miły wieczór. – Marek poczuł się trochę nieswojo, jak intruz. Przy drzwiach
rzucił jeszcze: – Dobranoc. – I wyszedł.
Bernadeta po wyjściu Marka długo uspokajała synka, trzymając go
przy sobie. Tuliła w ramionach i cichutko śpiewała kołysanki. Dopiero gdy
leki przeciwgorączkowe i uspokajające zaczęły działać, położyła go do
swojego łóżka. Szybko posprzątała talerze i resztki po kolacji, umyła się i
położyła obok syna. Myślała, że szybko zaśnie. Jednak wizyta Marka
wytrąciła ją trochę z równowagi. Wiedziała, że nie odpuści, a nie miała
ochoty na kontynuację tej znajomości. Z drugiej strony wiedziała, że Marek
ze swoimi szerokimi kontaktami może jej bardzo pomóc przy realizacji
projektu. Po odmowie współpracy ze strony Tylewskich jeszcze bardziej
zapragnęła doprowadzić do realizacji marzeń swojej sąsiadki. Na przekór
wszelkim przeciwnościom. Gdzieś tam głęboko w swojej świadomości
zapowiedziała sobie, że jak doprowadzi do powstania skansenu, to całe jej
życie jakoś dobrze się ułoży. Zajmując się synkiem, prowadząc muzeum i
oddając się jednocześnie swoim tkackim pasjom, będzie po prostu
szczęśliwa. Zasnęła, układając plan…
***
Zima przyszła już w listopadzie. Zaskoczyła nie tylko drogowców.
Gałkowo było zasypane prawie do połowy okien. Na nic zdało się
codzienne odśnieżanie. Rano każdy budził się zdziwiony, że wczorajsza
praca poszła na marne. Od czasu do czasu przejechał traktor z pługiem i
można było jako tako poruszać się główną drogą przechodzącą przez środek
wsi. Aby wyjechać z garażu, Bernadeta musiała pół dnia machać
energicznie łopatą. Potem już szło łatwiej, bo miała samochód z napędem
na cztery koła. Poza tym na szczęście dosyć wcześnie zmieniła opony z
letnich na zimowe. Na dziś zaplanowała jazdę do Mrągowa. Chciała zrobić
jakieś niewielkie zakupy na weekend. Ale głównym powodem była wizyta
u adwokata pani Zofii, pana Alojzego Wenzla. Próbowała się do niego
dodzwonić, ale ciągle nikt nie odbierał. Pomyślała sobie, że może jakaś
awaria linii telefonicznych. Tu zdarzało się to dosyć często. Postanowiła
więc osobiście się z nim spotkać.
Jazda, która trwała normalnie pół godziny, dziś zajęła jej prawie dwie.
Gdyby wiedziała, jak to wygląda w rzeczywistości, nie zdecydowałaby się
na taką podróż. Tym bardziej że Kamilek od rana był jakiś nieswój, a teraz
bardzo marudził, znudzony przedłużającą się jazdą.
Na miejscu najpierw weszła do Biedronki, potem do Maxa. Na wszelki
wypadek kupiła większe zapasy wszystkich produktów. Nie wiadomo, do
kiedy zima będzie tak trzymać. Prognozy raczej nie były zachęcające. W
jednej z niewielu otwartych o tej porze roku restauracji zjadła razem z
synem obiad. Wypiła mocną, czarną kawę i ruszyła z Kamilem na rękach do
domu mecenasa, będącego jednocześnie jego kancelarią. Spotkało ją
rozczarowanie. Na drzwiach zastała kartkę z wiadomością, że kancelaria
będzie nieczynna aż do odwołania. Zaniepokojona zadzwoniła do drzwi
mieszkania. Długo nikt nie otwierał i gdy już chciała odejść, w drzwiach
ukazała się starsza, siwa już mocno kobiecina.
 – Przepraszam, ja do mecenasa Wenzla. Jest w domu? – zapytała.
 – Pani pewnie nie stąd? – pytaniem na pytanie odpowiedziała jej
starsza pani.
 – Tak, przyjechałam z Gałkowa. Pan mecenas zajmuje się spadkiem
mojej sąsiadki. Ja w tej sprawie. – Postawiła Kamila na nogi, bo zaczął jej
się wiercić w ramionach.
 – To pewnie pani nie wie, że pan mecenas nie żyje. Miał udar. Tydzień
temu, w taką zawieję był jego pogrzeb.
 – To niemożliwe! – Bernadeta nie wierzyła w to, co usłyszała.
 – Tak, tak… Na każdego przychodzi pora. A wie pani, że on miał
osiemdziesiąt dziewięć lat? Kancelaria ma być czynna dopiero po nowym
roku. Proszę przyjść wtedy.
 – Tak, dobrze… Do widzenia pani. – Bernadeta nie miała już tu czego
szukać. Wróci za miesiąc.
Tylko czy miała po co wracać? Teraz, bez dobrotliwego pana
Alojzego, może mieć duży problem z przekonaniem Tylewskich do swoich
racji.
Bernadeta nawet nie wiedziała, jak jej minęła podróż powrotna do
domu. Kamil zasnął w samochodzie, nie marudził. Miała czas na
przemyślenia. Śmierć mecenasa Wenzla wytrąciła ją trochę z równowagi.
Myślała, że znajdzie w nim sojusznika, a teraz okazuje się, że zostaje sama
na polu bitwy. Chyba pierwszy raz naszły ją wątpliwości. Uparła się na ten
skansen, jakby od niego miało zależeć jej życie. Może ta śmierć to znak, że
powinna raczej zająć się własnym synem i swoimi sprawami, a nie
spadkiem, który nawet nie należał do niej?
Podjechała najbliżej, jak mogła, pod bramę swojej posesji. Śnieg
spowodował, że nie wprowadzała samochodu do garażu, bo rano mogłoby
się okazać, że bez ponownego odgarniania nie może z niego wyjechać.
Kamil jeszcze spał. Postanowiła najpierw zanieść do domu torby z
zakupami, a potem wnieść śpiącego syna. Kiedy po dłuższej chwili wyszła
z powrotem na dwór, zobaczyła tułów nieznajomego mężczyzny, który do
połowy nachylony w samochodzie coś majstrował na tylnym siedzeniu.
 – Niech pan go zostawi! – z krzykiem przerażenia rzuciła się w stronę
auta. Nieznajoma postać opuściła wnętrze samochodu. – Co pan tu robi? –
Jej głos nie był nastawiony przyjaźnie. Bernadeta szybko zajrzała do środka
wozu. Zobaczyła tam syna ze śladami łez na policzkach. Szybko wypięła go
z pasów i przytuliła do siebie. Jak mogła być tak nierozważna? Zostawić
syna samego w samochodzie!
 – Przepraszam, ale usłyszałem płacz dziecka. Chciałem zobaczyć, co
się dzieje.
Bernadeta, już łagodniej, spojrzała na nieznajomego mężczyznę
ubranego w grubą, puchową kurtkę w kolorze zgniłej zieleni. Czarne,
ocieplane spodnie i buty trapery dopełniały strój. Zdziwiło ją tylko, że jest
bez nakrycia głowy. Spojrzawszy jednak na bujną, przetykaną
gdzieniegdzie siwymi włosami fryzurę mężczyzny, doszła do wniosku, że
mogło być ono w tym wypadku niekoniecznie potrzebne.
 – To ja przepraszam. Zanosiłam zakupy do domu. Myślałam, że
Kamilek nie obudzi się, ale dzieci zawsze robią coś akurat odwrotnego, niż
podejrzewają rodzice.
 – Przechodziłem obok, kiedy usłyszałem płacz.
 – Tak, dziękuję panu. Wejdzie pan na gorącą herbatę? – I zaraz
pożałowała tych słów. Chyba za szybko zaprosiła całkiem obcego
mężczyznę do swojego domu.
 – A wie pani, że chętnie. Jestem tu przejazdem u znajomych. Nie
znam za wielu osób i tak prawdę mówiąc, nudzę się tu trochę.
Weszli do środka. Bernadeta zajęła się Kamilem, a nieznajomemu
kazała rozebrać się i przejść do salonu. Po chwili na stole, w filiżankach
przywiezionych z Petersburga, z ich ostatniej wspólnej podróży z
Michałem, parował aromatyczny napój.
 – Herbata bardzo dobra. Pewnie jakaś mieszanka, bo nigdy takiej nie
piłem.
 – Tak. Sama ją robię. Mieszam wszystko, co akurat mam pod ręką.
Dlatego za każdym razem smakuje inaczej, ale zawsze jest pyszna.
 – Przepraszam, nie przedstawiłem się jeszcze. Nazywam się Karol
Schtern. Na stałe mieszkam w Niemczech, ale bardzo często bywam w
Polsce. Tu się urodziłem. To znaczy, urodziłem się w Mikołajkach, ale
pierwsze siedem lat życia spędziłem wraz z rodzicami w Wojnowie. Potem
wyjechałem z nimi do Niemiec. Po ich śmierci zapragnąłem odwiedzić kraj
moich przodków i tak od kilku lat przyjeżdżam tu regularnie. Śmiejąc się,
mówię do znajomych, że tu nabieram wiatru w żagle.
 – Jak na wychowanego już w Niemczech bardzo dobrze mówi pan po
polsku? – raczej zapytała, niż stwierdziła Bernadeta.
 – A to zasługa mojej matki. To ona pilnowała, żeby w domu wszyscy
mówili po polsku. Ja i moi dwaj bracia świetnie operujemy językiem
polskim, a oprócz tego angielskim, francuskim, no i oczywiście
niemieckim. A pani? Nie powiedziała mi pani nawet, jak ma na imię.
 – Oj, przepraszam. Bernadeta Kołacka, z domu Kaczmarczyk. Mój
synek ma na imię Kamil. W tym domu mieszkam od urodzenia. Z małymi
przerwami – dodała po chwili zamyślona. – Przeniosłam się tu po śmierci
męża. Oczywiście dom kiedyś wyglądał całkiem inaczej, ale
wyremontowaliśmy go i unowocześniliśmy trochę. Teraz mieszka się w nim
w miarę wygodnie i przyjemnie. Postawiliśmy na ekologię, dlatego mamy
tu i ekologiczne szambo, i baterie słoneczne, które ogrzewają dom i
dostarczają ciepłej wody. Mam internet i własny, niezależny agregat
prądotwórczy.
 – Czyli może się pani tu zakopać na długie miesiące? – roześmiał się
Schtern.
 – Tak, mogłabym. Pod warunkiem, że ktoś dostarczałby mi jedzenie.
Choć ludzie są tu tak życzliwi, że zapewne nie daliby mi umrzeć z głodu.
Niedługo święta i na pewno znowu będę obdarowana szynkami i wyrobami
własnej produkcji. Mam tak co roku. Tu naprawdę mieszkają bardzo dobrzy
i gościnni ludzie.
 – Zazdroszczę pani tego. Ja, mając ponad czterdzieści lat, nadal nie
wiem, czy jestem Niemcem z polskimi korzeniami, czy Polakiem z
niemieckimi tradycjami. Prawdę mówiąc, przyjeżdżam tu, żeby
odpowiedzieć sobie na to pytanie. Na szczęście mam wolny zawód. Jestem
po trosze dziennikarzem, felietonistą, po trosze tłumaczem, a trochę takim
bibliografem własnej rodziny. – Karol spojrzał na zegarek. – Zasiedziałem
się trochę u pani, ale tak tu przyjemnie. Pójdę już – powiedział, wstając od
stołu. – Było mi bardzo miło poznać tak uroczą i piękną kobietę. Mam tylko
nadzieję, że nie będzie to nasze ostatnie spotkanie. Mam wrażenie, że
mamy jeszcze sobie wiele do powiedzenia, pani Bernadeto.
Bernadeta nie zatrzymywała już gościa. Odprowadziła go do drzwi.
Podziękowała za miły wieczór i nie dała jednoznacznej odpowiedzi na
ostatnie pytanie.
 – Myślę, że będzie miło jeszcze kiedyś się spotkać – odpowiedziała
tylko.
Kiedy zamknęła drzwi za swoim niespodziewanym gościem, chwilę
jeszcze stała w korytarzu. Dopiero co poznany mężczyzna zrobił na niej
wielkie wrażenie. Wysoki, przystojny, z takimi szarymi oczami i ciemnymi
brwiami. Niewątpliwie inteligentny i elokwentny.
 „Może się jeszcze spotkamy, panie Karolu” – dodała w myślach i
poszła sprawdzić, czy Kamilkowi czegoś nie trzeba.
Zabawki, cmentarz i kolacja,
czyli jak po raz drugi można zmarnować okazję
Minęły tygodnie od wyjazdu Bernadety, a Piotr ciągle o niej myślał. Nawet
teraz, będąc na obiedzie u rodziców, rozmowa zeszła na jej temat. Matka
usilnie odwodziła go od decyzji zaakceptowania pomysłu swojej teściowej,
a jego babki.
 – Piotrze, przecież to niedorzeczne. Co miałbyś tam robić? Na tej
zapadłej wsi?
 – Ależ mamo! Ja nie chcę tam mieszkać. Rozważam tylko możliwość
bywania tam od czasu do czasu. Gdyby ten skansen miał powstać, to
wszystkim zajęłaby się Bernadeta.
 – Ale co takiego się stało, synu, że zmieniłeś decyzję? Jeszcze
niedawno nawet nie chciałeś słyszeć o zakładaniu muzeum, a teraz stałeś
się prawie orędownikiem tej nieznanej kobiety? – nie dawała za wygraną
matka.
 – Gabi, usiądź prosto – zwracając się do córki, Piotr próbował zmienić
temat. – Co będziemy robić po obiedzie? Może przejdziemy się na sanki?
Albo jeszcze lepiej kupimy dla ciebie narty i zaczniemy naukę jazdy na
nartach. Co ty na to?
 – Eee, nie chcę jeździć na nartach. Obiecałeś kupić mi nową lalkę
Barbie, razem z domkiem. – Gabi śmiesznie przechyliła głowę na bok,
patrząc ojcu prosto w oczy.
 – Tak, obiecałem, ale jeszcze nie teraz – odpowiedział.
Lalka ze wszystkimi akcesoriami była już dawno kupiona i leżała
zamknięta w garażu, czekając, jako główny prezent, na Boże Narodzenie.
Leżał tam jeszcze wielki pluszowy miś i kilka ubranek dla Gabi. Piotr
znajdował wyjątkową przyjemność w kupowaniu prezentów dla córki i
każde wyjście do galerii handlowych zawsze kończyło się zakupami. Łapał
się na tym, że idąc po jakąś rzecz dla siebie, wracał z niczym, ale dla córki
niósł zawsze pełne reklamówki książek, firmowych zabawek czy ubranek.
Czasami w myślach śmiał się sam do siebie, że nie wydawał tylu pieniędzy
na żadną kobietę. Teraz koniecznie chciał zabrać Gabrysię na jakiś spacer,
by uniknąć wścibskich pytań matki. Nawet sam przed sobą nie potrafił
odpowiedzieć na pytania zadawane mu przez matkę. Coś go ciągnęło do tej
wyjątkowo pięknej kobiety. I wcale nie przeszkadzało mu, że jest od niego
starsza ani to, że jej syn jest chory. Wręcz przeciwnie, był pełen podziwu
dla jej oddania i przywiązania do niego. W jej oczach widział miłość za
każdym razem, kiedy się do niego zwracała, brała na ręce czy bawiła się z
nim. Przez pryzmat spotkania z nią patrzył teraz na swoją córkę. Cieszył
się, że jest zdrowa, wesoła, że z każdym dniem coraz bardziej przyzwyczaja
się do niego. I to jej „tatko” powiedziane do niego któregoś ranka, tuż po
przebudzeniu, rozczulało go całkowicie.
Nie chciał jeszcze wracać do domu, ale robiło się późno. Rano
pobudka i kolejny dzień w pracy. W tartaku miał pracować tylko do końca
roku, potem obejmował kierownicze stanowisko w nowym, wielkim
zakładzie produkującym meble bardzo wysokiej jakości. Głównie na
eksport. Udziały z tartaku ulokował na razie na koncie, nie za bardzo
wiedząc, jak je zainwestować. Początkowo chciał uzbroić działkę
budowlaną kupioną pod Poznaniem i zacząć budować dom, a wykończyć
go za pieniądze uzyskane ze sprzedaży domu po babce. Ale teraz nie
wiedział, co ma dalej robić. Radził się rodziców, którzy byli dla niego
wyrocznią w wielu sprawach, lecz oni widzieli tylko konserwatywne
rozwiązania. Dom, praca, założenie rodziny, najlepiej z którąś z córek ich
dobrych znajomych. Nie tego chciał, przynajmniej teraz, gdy
niespodziewanie stał się ojcem małej Gabrysi. Chciał dla niej dobrej, czułej
i odpowiedzialnej matki. Takiej jak Bernadeta? Ta myśl poraziła go
bardziej, niż się spodziewał. Czyżby podświadomie tego chciał?
Kolejne dni nie przyniosły mu odpowiedzi na te pytania. Zdawał sobie
sprawę, że nie zachowuje się racjonalnie. Nic nie mówiąc rodzicom,
wycofał sprawę obalenia testamentu swojej babki. Adwokat nie był
zdziwiony decyzją swojego klienta. Pewnie nie raz przyszło mu borykać się
z takimi sprawami i klientami. Spytał tylko, czy Piotr przemyślał dokładnie
wszelkie za i przeciw, i podziękował za współpracę, życząc powodzenia.
Wychodząc z kancelarii, Piotr odczuł niejaką ulgę. Od początku wiedział,
że to nie było fair wobec jego babki. No, może nie od początku.
Powiedzmy, że po którymś spotkaniu z Bernadetą. Teraz rozmyślał, co
począć z tą decyzją. Jak powiadomić o tym Bernadetę? Jak wytłumaczyć
się ze zmiany tak radykalnego wcześniej stanowiska? Postanowił
wykorzystać fakt, że zbliżała się rocznica śmierci jego babki. Najpierw
planował zadzwonić w tej sprawie do jej przyjaciółki, ale potem postanowił
wykorzystać poprawę zimowej pogody i po prostu tam pojechać. Przez
chwilę rozważał nawet spędzenie tam Bożego Narodzenia i sylwestra, ale
nie chciał pozbawiać rodziców przyjemności obchodzenia świąt po raz
pierwszy z wnuczką.
***
Jazda w zimowej scenerii bardzo różniła się od tej latem. Przyszła odwilż.
Odsłoniła wszystkie brzydkie strony tej pory roku. Dopiero gdy minął
Działdowo, warstwy niestopniałego jeszcze śniegu stworzyły piękny i
niezapomniany mazurski pejzaż. Samochód prowadził ostrożnie i
bezpiecznie, mając jeszcze we wspomnieniach ostatnią jazdę i wypadek z
kotem. Za nic na świecie nie chciał tego powtórzyć. Tego wieczoru, gdy
powziął decyzję o wyjeździe do Gałkowa, czarny stwór znów nawiedził go
we śnie. Na nowo słyszał trzask i zobaczył zielone, szeroko rozwarte oczy
zwierzaka. Na samo wspomnienie dostawał gęsiej skórki. Zapadł już
zmierzch, kiedy dotarł do Gałkowa. Miał wyjechać wcześnie rano, ale Gabi
uparła się, że chce rano buzi od taty na pożegnanie. Nie chciał jej budzić tak
wcześnie, więc czekał, aż sama wstanie. Rodzicom powiedział, że jedzie
rozeznać się w sytuacji i odwiedzić grób babki. Ojciec jak zwykle nie
skomentował jego decyzji, ale matka nie omieszkała powiedzieć, żeby nie
dał się omamić „tej kobiecie”, bo „ona” na pewno nie ma czystych intencji.
Wzruszył tylko ramionami, ucałował ich oboje, przytulił ciepłą jeszcze od
snu córkę i wyruszył w drogę.
W Gałkowie czekał na niego ten sam pokój co poprzednio. Przemili
gospodarze doskonale pamiętali go z ostatniego pobytu. Zapytali nawet o
pożar w tartaku. Zrobiło mu się miło, że nie pozostał w ich pamięci tylko
anonimowym turystą. Ciepła jajecznica na tłustym boczku, z wielką ilością
cebuli, smakowała mu wyjątkowo. Do tego na stole pojawiły się
marynowane borowiki, biały ser własnej roboty, kiełbasa z dzika i świeży
chleb – jak się okazało – własnoręcznie pieczony. Chcąc już udać się do
swojego pokoju, musiał wymigać się wielkim zmęczeniem po podróży, aby
nie urazić gościnnych gospodarzy. O tej porze roku rzadko zdarzali się
chętni na wypoczynek na wsi. Stęsknieni towarzystwa właściciele
pensjonatu z wyraźnym żalem zakończyli rozmowę.
Rano obudziła go niesamowita cisza. Żadnych samochodów,
tramwajów ani dźwięków wielkiego miasta. Tylko psie ujadanie gdzieś w
oddali. Spojrzał na zegarek. Dochodziła dziewiąta, mimo że za oknem zza
chmur dopiero pokazywało się słońce. W pokoju było chłodno. Przykrył się
puchową kołdrą i postanowił pospać jeszcze parę minut. Nie spieszył się
nigdzie, a na rozmowę z Bernadetą miał całe dwa dni. Nie chciał załatwić
tego byle jak. Musi jeszcze raz to sobie poukładać w głowie. Za nic w
świecie nie chciałby dać poznać po sobie, że tak naprawdę to na niej
najbardziej mu zależy, a nie na skansenie. Coś podpowiadało mu, że taka
kolejność na pewno by się jej nie spodobała. Długo wahał się, czy
uprzedzić ją o swoim przybyciu. Założył jednak, że z powodu zimy i
utrudnień na drogach Bernadeta nie będzie ruszała się z domu. Prawie na
pewno zastanie ją na miejscu. Gdy rezerwował pokój, jakby przypadkiem
spytał o panią Kołacką, że niby ma do niej jakąś przesyłkę. Nikt nic nie
wiedział, żeby miała gdzieś wyjechać. Codziennie, o ile pozwalała na to
pogoda, widywali ją na spacerze z synem. Zadowolony z usłyszanych
wiadomości postanowił nic nie mówić o swoim przyjeździe Bernadecie.
Śniadanie zjadł o dwunastej. Pomyślał, że to dobra godzina na
odwiedziny. Podziękował za pyszny posiłek, umówił się na późny obiad, a
właściwie obiadokolację. Chciał jeszcze odwiedzić cmentarz i grób swojej
babki. Po to przecież przyjechał. Uśmiechnął się do siebie. Nie podejrzewał
siebie o taki cynizm i w tym momencie zmienił decyzję. Postanowił
najpierw pojechać na grób, a potem do Bernadety.
 – Jak to wszystko może mieć znaczenie – powiedział szeptem do
siebie. Pod cmentarzem stał już jeden samochód. Trochę zdziwiony faktem,
że o tak wczesnej porze chciało się komuś tu przyjeżdżać, wyjął z
bagażnika znicze i donicę ze sztucznymi kwiatami, zrobionymi specjalnie
dla jego babki. Pani Agnieszka dołożyła wszelkich starań, żeby kompozycja
przypadła do gustu panu Piotrowi. To jeden z jej najlepszych klientów.
Nigdy nie skąpił na kwiaty dla swoich znajomych i sympatii. Często też
zamawiał duże ilości róż dla swojej matki.
Na grobie babki Piotr był latem i nie za bardzo pamiętał, jak wyglądał,
ani w której części cmentarza leżała jego babka. Szedł wzdłuż, jak mu się
zdawało, znajomej alei, ale doszedłszy do końca, nie dostrzegł pomnika z
napisem „Zofia Tylewska”. Przeszedł między grobami do drugiej alejki i
wtedy zobaczył Bernadetę. Pochylała się nad jakimś grobem i małą
miotełką zgarniała śnieg z płyty. Kosmyki włosów niesfornie wypadały jej
spod futrzanej, jasnej czapki. Próbowała wolną ręką wsunąć je z powrotem
pod czapkę, ale bezskutecznie. Podszedł bliżej. Widział teraz dokładnie jej
zaróżowione od mrozu policzki, karminową pomadkę na ustach i firanki
rzęs wokół oczu. Wyglądała niesamowicie kobieco w brązowej, ciepłej
kurtce, obcisłych czarnych spodniach i kozaczkach na wysokich szpilkach.
Zdążył tylko pomyśleć o tym, jak ciężko chodzi się w takich butach zimą,
po śliskiej drodze, kiedy kobieta wyprostowała się i odwróciła w jego
stronę. Zerknęła na niego przelotnie i ponownie zajęła się porządkowaniem
grobu.
 „Nie poznała mnie” – pomyślał trochę rozczarowany. Postanowił
podejść jeszcze bliżej, ponieważ przeczucie mówiło mu, że to właśnie grób
jego babki tak pieczołowicie odśnieża Bernadeta.
 – Witaj, Beniu – odezwał się tuż za jej plecami.
Jak mógł przewidzieć, Bernadeta przestraszyła się, słysząc tak
niespodziewanie jakiś głos za sobą.
 – Ojej, ale mnie pan przestraszył. – Nastała chwila ciszy. – Aaa, to ty!
– dodała, uśmiechając się.
Może sobie schlebiał, ale był pewien, że zauważył, jak jej twarz jakby
pojaśniała na jego widok. Chyba ucieszyła się z tego niespodziewanego
spotkania. Chwalił siebie w duchu za decyzję o przyjeździe najpierw na
cmentarz.
 – Dziś rocznica śmierci babci. Nie byłem na pogrzebie, to chciałem
chociaż być w rocznicę jej śmierci – powiedział jakby trochę do siebie.
Wydało mu się, że Bernadeta spojrzała na niego z zaciekawieniem.
 – Nie podejrzewałabym ciebie o taki sentymentalizm. Nie byłeś
przecież mocno związany z babką. Wręcz przeciwnie. – Bernadeta chciała
dodać jeszcze parę uszczypliwości, ale zreflektowała się, że są na
cmentarzu przy grobie pani Zofii i nie chciała robić jej przykrości. Tak, jej.
Swojej przyjaciółce, mimo że od roku nieżyjącej. – Wiesz, kiedyś twoja
babka powiedziała, że chciałaby mieć koło swojego grobu świerk. Myślisz,
że udałoby się tutaj jakiś posadzić? – zapytała Bernadeta. Piotr rozejrzał się
dookoła.
 – Myślę, że tak. Może są jakieś karłowate świerki, które nie rosną zbyt
szybko i zbyt rozlegle? – Uśmiechnął się do Bernadety. – Mogę już
postawić te kwiaty na grobie, bo strasznie ciężkie to pieroństwo? Oj,
przepraszam – dodał zaraz, gdy zorientował się w niestosowności swojego
słownictwa.
 – Tak. Piękna kompozycja. Spodobałaby się pańskiej babci. Lubiła
taki miszmasz. – Bernadeta ponownie pochyliła się nad grobem, próbując
zapalić znicze, które przyniosła ze sobą. Jednak wiatr, zawsze silnie wiejący
w tej części cmentarza, spowodował, że trwało to dobrą chwilę.
 – A gdzie Kamilek? Nie ma go z tobą? – zapytał, gdy nastała
niezręczna cisza.
 – Został w domu z dziadkami. Przyjechali na parę dni. Jutro
wyjeżdżają – dodała, widząc rozczarowanie na jego twarzy. Bardzo ją to
rozśmieszyło.
 – A tak, nie ma to jak dziadkowie. Moi też przepadają za Gabrysią,
mimo że bycie dziadkami spadło na nich jak grom z jasnego nieba. Ale
teraz za wnuczkę daliby się pociąć na paski i posolić. Oj, znowu!
Przepraszam, nie mam pojęcia, czemu na cmentarzu nie mogę zachować się
odpowiednio.
 – Nie przepraszaj. Twojej babce bardzo by się to spodobało. Nie lubiła
ponuraków ani pesymistów. Masz to po niej. I to nie jedyna cecha, jaką
masz po niej – dodała tajemniczo.
Postali jeszcze chwilę w ciszy. Każde jednak z inną modlitwą w
głowie. Bernadeta usiłowała w myślach odmawiać tekst za zmarłych,
„Wieczny odpoczynek racz jej dać Panie…”, ale obecność mężczyzny nie
pozwalała jej się skupić. Piotr z kolei dziękował w duchu za spotkanie z tą
kobietą, sam nie wiedząc komu, bo przecież nie uważał się za wierzącego.
 – Na dzisiaj chyba wystarczy tego sprzątania grobu. Pora wracać –
dała hasło do powrotu Bernadeta. Wolnym krokiem ruszyli w stronę
wyjścia.
 – Zostanę w Gałkowie jeszcze dzień albo dwa, może spotkalibyśmy
się? – zaproponował Piotr już przy bramie cmentarza.
 – Tak, chętnie.
 – Może wybierzemy się do jakiejś restauracji?
 – Tu, o tej porze, to raczej niemożliwe. Musielibyśmy jechać do
Mikołajek albo Mrągowa. Chociaż nie! – Bernadecie przypomniało się, że
pomimo martwego zimowego sezonu restauracja Pod Dębem w Nidzie cały
rok serwowała dobre, rybne dania. – Czy dziś około szesnastej mogłoby
być? Pojedziemy moim samochodem, bo ma napęd na cztery koła, opony
zimowe, a droga może sprawić nam niespodzianki – zaproponowała.
 – Nie widzę przeszkód. To jesteśmy umówieni? – zapytał bardziej dla
formalności Piotr.
Bernadeta skinęła głową na potwierdzenie. Uśmiechnęła się jeszcze na
koniec spotkania i wsiadła do samochodu.
 – Aha! To spotykamy się koło mojego domu?
 – Tak, oczywiście – odpowiedział Piotr.
Nawet nie przypuszczał, że umówienie się z nią przyjdzie mu z taką
łatwością. Co prawda nie wspomniał o prawdziwej przyczynie spotkania,
ale wiedział, że temat skansenu wcześniej czy później sam wypłynie
podczas kolacji.
***
W restauracji byli jedynymi gośćmi. Personel, latem zajęty licznymi
klientami, teraz, w środku grudniowego miesiąca, nie miał za wiele do
roboty. Na większości stołów leżały ozdoby choinkowe, łańcuchy lampek i
papierowe bibeloty. Po sali krzątały się dwie starsze już kobiety i młody
mężczyzna, jak się okazało, kelner. Przyjął zamówienie na lina pod
pierzynką ze szpinakiem w sosie beszamelowym oraz halibuta w sosie
pieprzowym. Do tego buraczki i surówka z białej kapusty i pieczone
ziemniaki. Potem wrócił do przerwanego dekorowania wielkiej sali.
Piotr i Bernadeta siedzieli w rogu sali pod oknem. Mieli widok na w
połowie zamarznięte Jezioro Nidzkie, na którego plaży zalegały dziesiątki
jachtów. Wszystkie zabezpieczone brezentem i nieprzemakalnymi
płachtami. Czekały na kolejne lato. Rozmowa jakoś się nie kleiła. Piotr,
mimo swojej decyzji o odstąpieniu od podważenia testamentu babki, nie był
tak do końca przekonany o słuszności powstania muzeum w Gałkowie. Nie
chciał się tym zajmować osobiście. Przyjazdy na wieś parę razy w miesiącu
nie wchodziły w rachubę. Z drugiej strony nie chciał też wszystkiego
zrzucać na barki Bernadety. Tak naprawdę to sam nie wiedział dokładnie,
czego oczekuje. To znaczy wiedział jedno: chciał w jakiś sposób zbliżyć się
do Bernadety. Nawiązać z nią jakąś bliższą znajomość. Najchętniej
namówiłby ją na wyjazd z tej dziury.
 – Dziwnie wyglądają te jachty na brzegu. Pozbawione ożaglowania i
ludzi – powiedział Piotr, spoglądając przez okno. – Zupełnie jakby zapadły
w sen zimowy.
 – Lubię taką ciszę i spokój, jaki następuje po lecie pełnym hałasu,
gwaru i głośnej muzyki – odpowiedziała Bernadeta. – Mazury ostatnimi
czasy stały się bardzo popularnym miejscem wypoczynku dla wielu
mieszczuchów.
 – Takich jak ja?
 – Może.
Po długiej przerwie w rozmowie, kiedy rozpaczliwie szukał tematu do
dyskusji, omijając ten właściwy, szczęśliwie pojawił się kelner i wybawił
go z niezręcznej sytuacji, przynosząc gorące dania. Dawno nie jadł nic
równie dobrego i tak apetycznie podanego. Przez dłuższą chwilę słychać
było tylko szczęk sztućców.
 – Wiedziałam, że dobrze tu gotują, ale nie myślałam, że aż tak –
pierwsza odezwała się Bernadeta.
 – Tak. Trzeba będzie to jeszcze kiedyś powtórzyć – potwierdził Piotr.
– Mimo że po sezonie, to jedzenie nadal jest wyśmienite.
 – Czy przyjechałeś tu, żeby degustować i chwalić tutejsze jedzenie? –
nie wytrzymała, zmieniając temat ich rozmowy.
 – A co? Aż tak jest to nieprawdopodobne? – odpowiedział pytaniem.
Bernadeta bez pardonu weszła na wrażliwy dla obojga temat. Nie
wiadomo dlaczego cała ta sielankowa sytuacja wyprowadziła ją z
równowagi. Nie tak chciała to załatwić. Kiedy zaczęła mówić, wiedziała, że
skończy się to awanturą.
 – Musisz wiedzieć, że ja tak łatwo nie odpuszczę. Przykro mi tylko, że
będę działać, a może nawet walczyć przeciwko jej wnukowi. Przyjechałeś,
aby mnie nakłonić do odstąpienia od realizacji testamentu, tak? To, że
zmarł adwokat pani Zofii nie zmienia w zasadzie niczego!
Chwila, która teraz nastała, była dla Piotra najdłuższą i najtrudniejszą
od wielu miesięcy. Najnormalniej w świecie nie wiedział, co powiedzieć. Z
jednej strony chciał się zbliżyć do tej fascynującej i pięknej kobiety, a z
drugiej chciał w całej tej sprawie ugrać coś dla siebie. Jak widać z nią się
tak nie da. Miły nastrój spotkania prysł. Humoru nie poprawiła nawet
wyśmienita kawa i szarlotka.
 – Nie wiedziałem nic o śmierci pana Alojzego. Bardzo mi przykro –
powiedział Piotr, by powiedzieć cokolwiek.
 – Po Nowym Roku, jak tylko kancelaria zacznie działać, podejmę
wszelkie kroki prawne w celu rozpoczęcia realizacji postanowień zawartych
przez pańską babkę w testamencie – rzekła Bernadeta, pozbawiając go
złudzeń co do tego, że sprawę da się załatwić polubownie.
 – Dobrze, skoro chce pani wojny, to będzie pani ją miała –
odpowiedział dosyć ostro, zapominając, że dawno już przeszli na ty.
Bernadeta spodziewała się ostrej reakcji z jego strony, ale nie
przypuszczała, że doprowadzi wręcz do otwartego konfliktu.
 – Przykro mi. Bardzo mi przykro – mówiąc to, wstała od stołu. Głowę
miała spuszczoną, twarz zaczerwienioną z powodu emocji. – Odwiozę pana
do pensjonatu. Widzę, że dalsze nasze spotkanie nie ma sensu.
 – Tak, ma pani rację. Dziwię się pani uporowi. Zamiast zająć się
chorym dzieckiem, bierze się pani za rzeczy, które nie powinny pani
dotyczyć! – podniósł głos. Kobieta i chłopak do tej pory zajęci
świątecznymi dekoracjami ze zdziwieniem się odwrócili.
Bernadeta powoli podniosła głowę. Oczy jej pociemniały. Żałowała, że
dała się tu zaprosić. Podeszła do wieszaka. Szybkim, nerwowym ruchem
chwyciła kurtkę i wyszła z lokalu. Niewielki mróz, który pod wieczór zrobił
się jakby ostrzejszy, schłodził jej wybuch emocji. Otworzyła samochód i
odpaliła silnik. Zastanawiała się przez chwilę, czy nie odjechać i nie
zostawić tego bubka przed lokalem. Miałby nie lada problem z dostaniem
się stąd do Gałkowa. Jednak nie zrobiła tego, mimo że wzmianka o synu
była po prostu ciosem poniżej pasa.
Odezwała się tylko raz, gdy dojechali już na miejsce, a Piotr wysiadł z
samochodu.
 – Następnym razem spotkamy się w sądzie, panie Tylewski! Żegnam!
Piotr jeszcze chwilę stał w miejscu, póki mróz nie zaczął szczypać go
w policzki i ręce. Nie chciał takiego zakończenia ich spotkania. Noga za
nogą ruszył w kierunku pensjonatu, w którym się zatrzymał. Chyba nie miał
za tęgiej miny, bo gospodyni, kiedy go zobaczyła, nie odezwała się ani
słowem. Wszedł do pokoju. Zdjął tylko buty i w kurtce położył się na
łóżko.
Co on wyprawia!!! Przecież nie po to przyjechał do Gałkowa! Karcił
sam siebie. Był wściekły. Wściekły na siebie, na zimę, na babkę, która w
tak dziwny sposób zarządziła swoim majątkiem, na Bernadetę.
Po godzinie zwlókł się z łóżka. Zdjął kurtkę, w której zrobiło mu się za
gorąco. „Gospodarz chyba dorzucił do pieca” – pomyślał. Resztę ubrań
powiesił na krześle i nago wszedł pod prysznic. Długa i gorąca kąpiel
dobrze mu zrobiła. Wytarł się wielkim ręcznikiem frotté z napisem
„Hawaje”. Nawet nie pamiętał, skąd u niego taki nabytek. Przebrał się w
piżamę. Miał jeszcze ochotę na jakiś alkohol, ale nie zabrał nic ze sobą, a
do gospodarzy na dół nie chciał schodzić. Owinął się puchatą kołdrą, zgasił
lampkę i próbował pozbierać jakoś myśli. Tak naprawdę to sam sobie nie
umiał wytłumaczyć, po co przyjechał do Gałkowa. Czy bardziej zależało
mu na Bernadecie, czy na spadku po babce? Zapewne, gdyby umiał sobie
odpowiedzieć na to pytanie, wiedziałby, co teraz robić. Zanim zasnął,
postanowił, że jutro pójdzie do niej i przeprosi za swoje zachowanie. Resztę
uzależniał od tego, jak przyjmie jego przeprosiny.
***
Rano obudziło go pukanie do drzwi.
 – Panie Piotrze! Panie Piotrze! Ktoś do pana. Czeka już od godziny –
głos gospodyni nareszcie dotarł do jego świadomości.
 – Tak, już wstaję. Będę za dziesięć minut. Mogę prosić o kawę i jakieś
śniadanko? – zapytał jeszcze.
 – Śniadanie już od godziny na pana czeka – odpowiedział głos zza
drzwi.
 – A która godzina? – zapytał z ciekawości.
 – A już jedenasta.
 – OK, dzięki. Zaraz będę na dole – dodał bardzo zdziwiony swoim
długim snem.
Równo piętnaście minut później schodził schodami ubrany w czarne
dżinsy, szary golf i czarną, wełnianą marynarkę. Zdążył się nawet ogolić.
Przywitał się z gospodynią, całując ją w rękę, starszemu panu mocno
uścisnął dłoń i przeszedł do gościa, który rzekomo od godziny czekał na
niego. Miał około pięćdziesiąt, a może trochę więcej lat. Ubrany w szary
garnitur, trochę groteskowo wyglądający tu w pensjonacie, białą koszulę i
elegancki krawat. Gładko ogolony, z bujną, trochę posiwiałą fryzurą
zaczesaną do tyłu. Piotrowi skojarzył się od razu z gangsterem z lat
prohibicji w USA.
 – Wieczorek.
 – Tylewski, ale my się chyba nie znamy?
 – Raczej nie, nie jestem stąd. Ale moje interesy związane są z tym
miejscem. I ja w tej sprawie. Możemy porozmawiać?
 – Tak. Chyba tak. Zapraszam na śniadanie. Możemy prosić o jeszcze
jedno nakrycie?
 – Nie, dziękuję za śniadanie. Może tylko kawę. Nie zajmę panu dużo
czasu.
Obaj poczekali, aż Piotr dostanie gorącą kaszankę z cebulką z patelni.
Do tego świeży chleb, masło, wędlinę, biały ser i trzy rodzaje powideł. Jak
się domyślał, wszystko własnej roboty.
Kiedy dopijał kawę, tajemniczy mężczyzna zaczął rozmowę:
 – Wie pan, Gałkowo to ładna miejscowość. Czysta, zielona. Spokój i
cisza. Wpadam tu ze znajomymi kilka razy do roku, to wiem, jak tu jest.
Wiem też, że dwa domy dalej pańska babka zostawiła po sobie trochę ziemi
i jakieś ruiny domu. – Piotr zmarszczył brwi. Nie spodobało mu się
określenie „ruiny”, choć nieraz myślał w ten sposób, ale usłyszeć tak o
domu swojej babki z ust obcego człowieka nie było przyjemne. – Powiem
krótko. Chciałbym kupić tamten teren. Wiem, że nie jest pan
zainteresowany, aby tam osiąść i chętnie pozbyłby się pan balastu.
Proponuję dobrą cenę i natychmiastową realizację mojej propozycji.
Możemy umowę sprzedaży podpisać choćby dziś.
Piotr długo nic nie mówił. Nie podobał mu się ten człowiek ani
sposób, w jaki próbował namówić go do sprzedaży. Ale z drugiej strony
sam chciał to w przyszłości sprzedać. Zanim dał jakąkolwiek odpowiedź,
jego rozmówca zaproponował mu jeszcze jedną rzecz.
 – Wiem, że nie może pan sprzedać tego tak od ręki, gdyż posiadłość ta
ma pewne obciążenia testamentowe. Ale w tym akurat mogę panu pomóc.
Mam takie znajomości, że udałoby się to załatwić… Myślę nawet, że w
ciągu miesiąca… Co pan na to?
Piotr wiedział, że takich spraw nie załatwia się w ciągu miesiąca. Trwa
to czasem latami. Pewnie wszystko odbywałoby się w jakiś sposób
nielegalnie. Nie wiedział, czy chciałby iść na taki układ.
 – Zaskoczył mnie pan – odzyskał nareszcie głos i panowanie nad sobą
Piotr. – Sam jestem biznesmenem i nie przywykłem do tak szybkich, mało
szczegółowych przedsięwzięć. Muszę mieć trochę czasu na rozpatrzenie tej
decyzji. Jeszcze po prawdzie nie myślałem, co zrobię ze spadkiem po
babce.
 – A ja wiem, że pan myślał. – Jego rozmówca roześmiał się. – Wie
pan, wieści szybko się tu rozchodzą, a ja mam tu trochę znajomych.
 – To co pan słyszał? – zapytał trochę zaczepnym tonem Piotr.
 – Eee… proszę tak od razu się nie denerwować. Ludzie mają we krwi,
zwłaszcza w takich małych wsiach, gadanie o sąsiadach.
 – Ale ja nie jestem ich sąsiadem.
 – Ale pańska babka była.
 – Babka zmarła rok temu.
 – Ale zostawiła testament.
 – O tym też ludzie gadają? – zapytał znowu trochę nerwowo Piotr.
Coraz bardziej nie podobała mu się ta rozmowa. Wyczuwał jakiś szwindel i
przekręt.
 – Panie Tylewski. Proszę się nie denerwować. Chcę kupić ten kawałek
ziemi dla moich rodziców. Są już na emeryturze i zawsze chcieli na starość
przenieść się z Warszawy gdzieś na wieś. Niedawno dowiedziałem się, że
być może ta posiadłość będzie na sprzedaż. I to wszystko. Mam pieniądze,
dobrze zapłacę. Chcę tylko, żeby moi rodzice na starość byli zadowoleni.
Pan na pewno na tym nie straci. To jest moja wizytówka. Proszę zadzwonić,
jak się pan zdecyduje. Muszę tylko uprzedzić, że za jakiś czas moja
propozycja finansowa nie będzie już tak ciekawa jak teraz. Teraz daję panu
za to milion złotych…
Piotr aż otworzył usta ze zdziwienia. Taka kwota nawet mu przez myśl
nie przeszła…
 – Dobrze, dam panu znać w najbliższym czasie. – Dał radę tylko tyle
wybełkotać. – Odezwę się na pewno.
 – Do widzenia, panie Tylewski.
Nowo poznany znajomy nie dał za wiele czasu na zastanowienie ani na
zatrzymanie go. Wyszedł dosyć szybkim i energicznym krokiem, zdając
sobie sprawę, jakie wywarł wrażenie na swoim rozmówcy.
Z zadumy wyrwał go głos gospodyni.
 – I jak tam pan Wieczorek? Bardzo miły człowiek. Prawda?
 – No nie wiem, droga pani, nie wiem. Odniosłem trochę inne
wrażenie. Mogę poprosić o jeszcze jedną kawę? – Szybko zmienił temat. –
A co to tak ładnie pachnie? Mam wrażenie, że jakieś ciasto? – dodał
jeszcze.
 – Zgadł pan. To drożdżowiec. Z kruszonką i drylowanymi wiśniami.
Zaraz podam. Do kawy jak znalazł.
Poranne spotkanie z nieznajomym mężczyzną trochę zaburzyło jego
wcześniejsze postanowienia i plany. Milion złotych. Kwota, która
uwolniłaby go od doczesnych potrzeb. Dom, nowe inwestycje… może jakiś
fundusz powierniczy dla Gabrysi. Wiele możliwości, a tylko jeden mały
problem: testament babki Zosi. I co za tym idzie, upór pewnej kobiety.
Musiał to wszystko jeszcze raz dobrze przemyśleć, ale zanim to zrobi, kupi
kwiaty i ją przeprosi. Zjadł trzy kawałki wyśmienitego placka, podziękował
za śniadanie. Wychodząc z jadalni, zapytał jeszcze, gdzie mógłby kupić
kwiaty. Ale w odpowiedzi dostał tylko uśmiech i wzruszenie ramionami.
 – Panie, a kto tu na wsi kupuje zimą kwiaty? Trzeba jechać aż do
Mrągowa albo może w Rucianem będą, ale nie wiadomo.
 – Może jednak spróbuję. Pojadę. – Piotr był zdecydowany na taką
podróż. Nie wziął tylko jednego pod uwagę, że miał kalendarzową zimę za
oknem i że w nocy napadało ponad dwadzieścia centymetrów śniegu.
Samochód całkowicie schował się pod białym płaszczem, a pługi dopiero
co zaczęły torować przejazd przez środek wsi. Jedynej drogi, którą można
było się stąd wydostać.
 – Cholera – zaklął. Miał tylko nadzieję, że do jutra droga będzie
przejezdna. Na razie postanowił ciepło się ubrać i przejść się do
najbliższego i jedynego we wsi sklepu. Może kupi jakieś dobre wino albo
może czekoladki. Jakoś nie chciał pokazywać się u Bernadety z pustymi
rękami. Cokolwiek postanowi w sprawie domu babki, nie chciał mieć w
niej wroga, zwłaszcza w niej. Ze swoją gospodynią uzgodnił jeszcze
godzinę obiadu, a właściwie kolacji, bo nie przewidywał powrotu o zbyt
wczesnej porze. Wyprawa do sklepu przez zaspy i nieodśnieżoną jeszcze
drogę zajęła mu dobrą godzinę. Zaopatrzył się w wyborne, markowe wino,
które zapewne stało tu jeszcze od lata, ptasie mleczko, wedlowskie delicje i
ruszył do domu Bernadety. Po drodze układał w myślach plan przeprosin za
swoje grubiańskie zachowanie. Poszedł nawet dalej w tych marzeniach.
Widział Benię, która wdzięcznie zaprasza go do środka, mówi, że nie ma za
co przepraszać i że to ona powinna go przeprosić za włażenie z butami w
jego życie. Ta wersja bardzo spodobała się Piotrowi. Potrafił nawet
wyobrazić sobie ciąg dalszy tego wszystkiego. Kiedy minął pensjonat, w
którym się zatrzymał i był na wysokości domu swojej babki, zobaczył przed
posesją jego sąsiadki mężczyznę. Dzwonił do furtki. W grubej puchowej
kurtce wyglądał jak narciarz, chociaż brakowało mu gogli na głowie i
sprzętu na nogach. Podszedł bliżej. W czystym, mroźnym powietrzu
usłyszał serdeczne zaproszenie do środka. Potem brzęk otwieranej furtki
pozbawił go nadziei na udane i ciepłe popołudnie w towarzystwie
wyjątkowej kobiety.
 – Masz za swoje – powiedział na ten niemiły dla siebie widok.
Odwrócił się na pięcie i powlókł się do swojego kwaterunku. Po raz kolejny
miał żal do siebie, że dał się sprowokować do przyjazdu do Gałkowa.
Postanowił z samego rana wyjechać i długo tu nie wracać.
***
Pierwsze sto kilometrów było trudne. Śnieg, błoto pośniegowe i dosyć
spory ruch jak na tę porę roku spowodowały, że droga do Brodnicy trwała
ponad cztery godziny. Potem zrobił sobie półgodzinną przerwę, wypił kawę
i zjadł śniadanie. Spotkanie nieznajomego mężczyzny przy furtce przed
domem Bernadety wytrąciło go z równowagi. Dopiero teraz doszło do
niego jak bardzo. Chyba po raz pierwszy poczuł, że jest zazdrosny. Żadna
inna kobieta nie wzbudziła w nim takiego uczucia aż do tej pory. Ale
dlaczego ona i dlaczego teraz? To pytanie szalało gdzieś w zakamarkach
jego umysłu i z taką samą zawziętością domagało się odpowiedzi.
Odpowiedź oczywiście była, ale bał się do niej przyznać. Bał się przyznać
sam przed sobą, że po prostu po raz pierwszy naprawdę mu zależy. A kiedy
przejeżdżając przez jakąś wieś, zobaczył przebiegającego przez jezdnię
czarnego kota, wiedział już na pewno, że będzie miał przez to tylko same
kłopoty.
Pożar, policja i domysły,
czyli kto jaki miał w tym interes
Bernadetę obudził jakiś nieokreślony hałas. Zapaliła lampkę i spojrzała na
śpiącego syna. Wytarła mu buzię, troskliwie przykryła zsuwającą się
kołderką i wstała, żeby zlokalizować źródło nocnego niepokoju. Po drodze
minęła elektroniczny zegar, na którym czerwonym blaskiem odbijały się
cyfry: 3.47. Godzina nie nastrajała do wstawania, co najwyżej do
przewrócenia się na drugi bok. Założyła gruby szlafrok na ciepłą piżamę,
wsunęła stopy w zakopiańskie kapcie. Nie zapalając światła w salonie,
wyjrzała przez okno. Nie zobaczyła niczego niepokojącego: podwórze i
majaczące lekko w oddali rysy budynku gospodarczego. Do świtu pozostało
grubo parę godzin, a noc była wyjątkowo ciemna. Odkąd zamieszkała tu
sama z Kamilem, nigdy nie odczuwała niepokoju związanego z
mieszkaniem samej w wolno stojącym domu. Była u siebie, nie musiała
nikogo się obawiać. Do dziś. Znowu usłyszała jakiś dziwny trzask.
Dobiegał gdzieś z zewnątrz. Jakby z drogi. Latem, i owszem, budziły ją
głośne powarkiwania samochodów i motorów turystów, wracających z
różnych miejskich imprez. Zimą zazwyczaj panowała tu przejmująca cisza,
którą od czasu do czasu przerywał tętent koni z pobliskiej stadniny, ale to
było nawet przyjemne… Takie sienkiewiczowskie – jak to nazywała.
Kiedy zobaczyła łunę ognia, jakimś siódmym zmysłem wyczuła, że to
w zabudowaniach pani Zofii. Telefon miała pod ręką. Wybrała 112 i
rzeczowo streściła, co się dzieje i gdzie. Poczekała chwilę na telefon ze
straży potwierdzający zgłoszenie pożaru, a potem założyła grube buty i
kurtkę, a następnie wybiegła na drogę. Na szczęście nie tylko ona
zauważyła ogień. Na miejscu byli już jej najbliżsi sąsiedzi: Fabisiowie i
Parnasi. Furtka na posesję pani Zofii była otwarta na oścież. Kilkoro ludzi
uwijało się z wiadrami, gasząc lewy róg stodoły. Na szczęście ogień ledwie
ją zajął. Paliła się sterta desek przykrytych brezentem, ułożonych tuż koło
stodoły. Śniegu już dawno nie było, ale marcowa wilgoć nie pozwoliła na
szybkie rozprzestrzenianie się ognia. Bernadeta zdała sobie sprawę, że
gdyby pożar wybuchł latem lub suchą wiosną, wystarczyłoby parę minut,
żeby drewniany dom pani Zofii i jej stodoła spłonęły w okamgnieniu. Kiedy
na miejsce dotarła straż pożarna, nie było już za bardzo co robić.
Mieszkańcy wsi sami ugasili pożar, zanim na dobre się rozprzestrzenił.
Nie trzeba było żadnego eksperta, aby stwierdzić, że było to
podpalenie. I to bardzo przeraziło Bernadetę. Nie czekając na to, co dalej
będzie robiła straż pożarna, wróciła do domu. Miała tylko nadzieję, że
Kamila nie obudził głos wyjącej syreny i światła samochodów ani hałas
zgromadzonych na drodze i w obejściu palącego się domostwa ludzi.
Weszła do domu. Cisza, jaką tam zastała, upewniła ją, że chociaż tu jest
wszystko w porządku. Szkoda, że nie mogło być tak także w jej życiu.
Odkąd poznała wnuka pani Zofii, coś zburzyło jej w miarę beztroskie,
wiejskie życie. Na razie nie chciała o tym myśleć. Położyła się z powrotem
do łóżka, starając się wyrzucić z myśli podejrzenia co do sprawcy
podpalenia.
***
Biegła dokądś, a w zasadzie uciekała przed czymś. Była w zwiewnej,
prawie przezroczystej sukni, może koszuli nocnej. Ciągle oglądała się za
siebie, patrząc, czy ten ktoś lub coś ją dogania. Potem zwolniła, poddała się
i ogarnęła ją jakaś taka błogość, spokój ze wszystkich stron… Obudziła się
lekko zaniepokojona. To tylko sen. Obróciła głowę w stronę syna. Miał
otwarte oczy i ufnie patrzył w stronę matki.
 – Hej, skarbie! Jak się spało? Chodź do mamy do łóżka.
Chłopiec dosyć zgrabnie przeskoczył poręcz swojego tapczanika i
wkulał się pod kołdrę. Uwielbiał takie momenty jak ten. Ranek, ciepłe i
wygodne łóżko matki. Objął ją za szyję i przytulił się całym swym chudym
ciałkiem. Mimo wyjątkowej opieki, wysokokalorycznej diety, chłopiec
ciągle był szczupły. Na początku bardzo się tym przejmowała, ale kiedy
lekarz zapewnił, że u Kamilka mieści się to w normie, odpuściła sobie.
„Przecież rodzice też są szczupli, nie mają obciążeń, to jaki miałby być
syn?” Bardzo ją to uspokoiło. Czasami żartowała z panią Zofią, że jak
Kamil nadal będzie taki szczupły, to opieka społeczna jej go odbierze.
Przytulała więc chudego, uwielbianego i jedynego mężczyznę jej życia.
Najchętniej by tak została i nie wstawała do wieczora.
 – Mamo, jeść, głodny jestem. – Głos syna wyrwał ją z marzeń i
możliwości leniuchowania. Poza tym i tak dłużej nie wytrzymałaby bez
nowych informacji o nocnym pożarze.
 – Poleż jeszcze chwilkę, mama podkręci ogrzewanie, zrobi śniadanko
i wtedy wstaniesz. Dobrze? – powiedziała, całując chłopca w czoło.
 – Dobrze, mamo. A mogę włączyć bajki?
 – Możesz, tylko dobrze się przykryj. Masz pilota – powiedziała,
podając mu go do rączki. – Otworzę drzwi do kuchni, żebyś mnie widział.
Od samego początku Kamil bał się zostawać sam. Gdy nie miał w
zasięgu wzroku Michała albo Bernadety, wpadał w histerię. Po śmierci ojca
napady te nasiliły się tak bardzo, że w zasadzie nawet do łazienki musiała
brać go ze sobą. Jedynymi osobami, z którymi jeszcze chciał zostawać, byli
teściowie Bernadety, Mania, ciocia Kamila, no i pani Zofia, ale jej już nie
było. Obawiała się jego pójścia do szkoły. Przecież nie może przebywać
tam razem z nim. Pewnie będzie to trudny czas dla nich obojga. Wolała
jednak na razie o tym nie myśleć.
Dokładnie wtedy, gdy już oboje zjedli śniadanie, ubrali się i chcieli
zacząć codzienną porcję ćwiczeń rehabilitacyjnych, w domu rozległa się
melodia, która niechybnie zapowiadała niespodziewanych gości. Bernadeta
nacisnęła guzik domofonu, nie sprawdzając nawet, kto stoi przy furtce.
Mogła się domyślać, że to ktoś w sprawie nocnego pożaru. I nie myliła się.
W progu pojawiło się dwóch funkcjonariuszy. Nie byli to znani jej z
widzenia dwaj młodzi policjanci, którzy zazwyczaj patrolowali Gałkowo i
okolice.
 – Przepraszamy za najście, ale prowadzimy sprawę dotyczącą
podpalenia… – tu jeden z policjantów zajrzał w swoje notatki – …posesji
pani Zofii Tylewskiej.
 – Proszę wejść do środka, nie będziemy tak stali w progu. Zapraszam
do kuchni, może jakaś gorąca herbata lub kawa? – Bernadeta próbowała
być gościnna. – Niecodziennie policja odwiedza zwykłego obywatela –
dodała, sama nie wiedząc, skąd się u niej bierze taka elokwencja. Pewnie z
samotności albo z potrzeby pogadania z kimś dorosłym od czasu do czasu.
A może ciekawość? Najbardziej podejrzewałaby siebie o to ostatnie.
 – Tak, więc słucham – powiedziała, stawiając filiżanki z parującym
napojem na drewnianym, inkrustowanym stoliku, będącym ozdobą jej
salonu. Kamil na szczęście zajął się swoimi klockami, mogli zatem
spokojnie prowadzić rozmowę.
 – Mamy zanotowane, że to pani wezwała straż pożarną.
 – Tak. Ja.
 – A jak to się stało, że się pani obudziła? Bo od podpalenia do
przyjechania straży nie minęło za wiele czasu. Wyglądało to tak, jakby
podpalacz i pani działali w tym samym momencie.
 – Przepraszam! Pan coś sugeruje?
 – Nie, nie… Źle się wyraziłem. – Policjant najpierw poczerwieniał, a
potem wytarł ręką spocone czoło. „No tak to jest, jak się nie zdejmuje
kurtki, wchodząc do nagrzanego pomieszczenia” – pomyślała Bernadeta.
Ale nie chciała ułatwiać im zadania.
 – Myślimy, że wcześniej wydarzyło się coś, co panią musiało zbudzić,
a potem dokonano podpalenia. Bo że jest to podpalenie, to wiemy na
pewno. Na miejscu znaleziono porzucony kanister z benzyną, to znaczy z
resztkami benzyny.
 – Tak, ma pan rację. Obudził mnie jakiś hałas, ale nie powiem panu,
co to dokładnie było. Może warkot samochodu, może hałas spowodowany
uderzeniem? Trudno mi teraz powiedzieć. A może jakieś przeczucie? –
Ostatnia możliwość jakoś nie mieściła się w granicach rozważań organów
ścigania, bo panowie zignorowali ją całkowicie.
 – Dowiedzieliśmy się, że pani Zofia Tylewska już nie żyje i że dom
teraz należy do pana… – tu znowu otwarty został notatnik w celu
zapoznania się z danymi – …Piotra Tylewskiego, wnuka Zofii Tylewskiej.
A pani pod nieobecność właściciela opiekuje się posesją?
 – Tak, to prawda.
 – Ma więc pani klucze do domu i budynków gospodarczych?
Moglibyśmy przejść się i sprawdzić, czy coś nie zginęło, czy nie
wyrządzono jakichś innych szkód?
 – Tak, możemy, tylko muszę się ubrać i wziąć ze sobą syna, bo sam
nie może tu zostać.
 – Tak, oczywiście. Poczekamy na zewnątrz – dodali po chwili.
Bernadeta się uśmiechnęła. „Panom policjantom nadal było za gorąco”
– pomyślała.
Po piętnastu minutach stali już pod furtką. Wokół domu znajdowali się
jeszcze nieliczni gapie. Straży już nie było. Zza płotu dojrzeć można było
tylko lekki dym, unoszący się znad spalonych desek. Pchnęli furtkę.
Bernadeta, trzymając przestraszonego Kamila za rękę, podeszła do
drewnianego domku. Otworzyła kłódkę i gestem zaprosiła do środka.
Wpuściła najpierw policjantów. Sama weszła na końcu. Już na pierwszy
rzut oka było widać, że nic nie zginęło. W maleńkich pokojach nadal
panował ten sam zaduch, tak charakterystyczny dla długo niewietrzonych i
nieotwieranych pomieszczeń. Obeszli wszystkie pokoje, maleńką kuchnię i
łazienkę. Wszystko zdawało się być na swoim miejscu. Przeszli do
budynków gospodarczych. Tam też nie zauważyli niczyjej ingerencji.
 – No tak, albo ktoś nie zdążył nic ukraść, albo kradzież nie była jego
zamiarem. Zresztą, co tu można było ukraść. – Policjant wzruszył
ramionami. – Same rupiecie – dodał lekceważąco. Bernadeta chciała coś
powiedzieć, ale się powstrzymała.
 „Skąd dwóch obcych facetów może wiedzieć, ile to wszystko znaczyło
dla pani Zofii. Dla niej było to całe życie, dla nich tylko same rupiecie.
Ignoranci” – pomyślała jeszcze i zamknęła drzwi komórki. Kiedy już
skierowała się w stronę swojego domu, jeden z policjantów – ten, który do
tej pory nie odezwał się w ogóle – zapytał:
 – A może pani domyśla się, kto mógłby… Kto chciałby podpalić dom
pani Tylewskiej? Komu mogło na tym zależeć?
Bernadeta obawiała się tego pytania od początku wizyty policjantów,
ale mogła udzielić tylko jednej odpowiedzi.
 – Oczywiście, że nie. Niby skąd?
Drugi z policjantów zamknął swój notatnik, uznając sprawę za
zamkniętą, skinieniem głowy podziękował za rozmowę. Bernadeta tylko na
to czekała. Wzięła na ręce zniecierpliwionego całą sytuacją Kamilka i
skierowała się w stronę domu. Nie dane jej było dotrzeć nawet do furtki. Na
drodze, tuż przy niej, zatrzymał się samochód na olsztyńskich numerach.
Znała ten samochód i te numery rejestracyjne. Marek! Tylko nie to! Miała
już dosyć na dziś tego zamieszania wokół swojej osoby.
 – Beniu, nic wam się nie stało? – zapytał z niepokojem w głosie
mężczyzna. Nie wyłączając silnika, otworzył drzwi swojego mercedesa.
Bernadeta musiała przyznać, że było to bardzo prawdziwe i
przekonywające. – Dostałem telefon dziś rano, że w Gałkowie był pożar.
Tak się bałem, że wam mogło się coś stać.
 – Coś się stać? Przecież nie u mnie się paliło, tylko po drugiej stronie
drogi. Skąd tak szybko dowiedziałeś się o pożarze? – zapytała po dłuższej
chwili Bernadeta.
 – Oj, mam tu przecież swoich znajomych. Wiesz o tym. Dziwię się, że
ty do mnie nie zadzwoniłaś. Poczekaj, zjadę na bok i pogadamy – dodał,
wsiadając do samochodu.
Bernadeta nie miała już ochoty na żadne rozmowy, a tym bardziej na
rozmowę z Markiem, ale nie mogła być obojętna na takie zainteresowanie
swoją osobą. Przez moment chyba nawet jej zaimponowało, że ktoś aż tak
się o nią martwi.
 – Widzisz, Kamilku, dziś chyba nici z naszej rehabilitacji, ale jutro
sobie odbijemy – powiedziała, uśmiechając się do synka.
 – Wejdźmy do środka – zwróciła się do Marka, który z jakimiś
pakunkami stanął tuż za nią.
 – Wiesz, nie wiedziałem, co tu zastanę, więc po drodze kupiłem coś
do jedzenia. Chyba nie będziesz zła? – zapytał, stawiając trzy wypchane
reklamówki na podłodze w kuchni.
 – A nie pomyślałeś, że jakby się u mnie paliło, to nie mielibyśmy już
gdzie zrobić z tego pożytku? – odpowiedziała pytaniem na pytanie. –
Wszystko jest tu drewniane i łatwopalne.
Pół godziny zajęło Bernadecie zrobienie obiadu dla Kamila i swojego
gościa. Od wczoraj miała jeszcze makaron i sos szpinakowy na boczku ze
śmietaną. Do tego szybko zrobiła czerwony barszcz. Odmroziła uszka,
które tkwiły w zamrażalniku od Wigilii, czekając, aż je ktoś odkryje. Po
całym dniu wrażeń Kamil niespodziewanie zasnął na dywanie wśród
swoich zabawek. Trochę zaniepokoiło to Bernadetę, ale złożyła to na karb
dzisiejszego, trochę niezwykłego dnia. Kawa, po tak sutym i pysznym
obiedzie, smakowała równie wybornie. Marek nie omieszkał jej tego
powiedzieć. Cieszył się, że znalazł pretekst, by być z nią choć przez chwilę.
Kiedy rano otrzymał telefon od jednego ze stajennych z informacją o
pożarze, nawet nie zapytał, u kogo się pali. Już od dawna czekał na
jakąkolwiek wiadomość o Bernadecie. Taką zawarł umowę ze swoim
znajomym. Płacił mu od czasu do czasu, aby przekazywał mu wiadomości.
Wiedział, że Bernadeta sama nigdy nie zadzwoni do niego, nie poprosi o
spotkanie czy pomoc. Była zbyt dumna i samodzielna. Poza tym chyba nie
domyślała się uczuć, jakie do niej żywi, a może domyślała się, ale nie
dopuszczała do siebie takiej myśli. Wiedział, że bardzo kochała Michała, a
on ją, i nikt nie jest w stanie jej go zastąpić. Dzisiejszy telefon był jak
wybawienie. Tak bardzo za nią tęsknił, chciał się spotkać, ale nie wiedział,
jaki powód wymyślić. Tak jakby zakochany mężczyzna musiał szukać
powodu… Jak widać, on musiał. Zakochany, ale bez wzajemności.
Wiedział o tym, lecz miał nadzieję, że kiedyś to się zmieni.
Na razie streszczał jej olsztyńskie nowinki. Co zdarzyło się u ich
wspólnych znajomych. Nawet z pewną dozą swady opowiadał o swojej
byłej żonie. Śmiali się z jego żartów, zachowywali się jak para dobrych
kumpli. Napięta atmosfera, jaka zapanowała na początku, jakoś minęła.
Bernadeta nawet była wdzięczna Markowi za przyjazd i te chwile
odprężenia po nocnych wydarzeniach i spotkaniu z policjantami. Chyba
tego jej było trzeba. Rozmowy z kimś życzliwym i jej przyjaznym. I w tej
samej chwili pomyślała sobie, że dobrze byłoby, gdyby Marek towarzyszył
jej w rozmowach z adwokatem w sprawie testamentu. Bała się tej rozmowy
i całego tego zamieszania, jakie wywoła, starając się wypełnić wolę pani
Zofii. Dlatego jeszcze nie pojechała do Mrągowa, mimo że był już marzec,
a sama sobie obiecała (i nie tylko sobie), że w styczniu zajmie się tym na
poważnie. Wiedziała, że trochę wykorzystuje zainteresowanie Marka swoją
osobą, ale na razie schowała głęboko wyrzuty sumienia.
 – Co byś powiedział, Marku, gdybym poprosiła cię o towarzyszenie
mi w spotkaniu z adwokatem?
 – Z adwokatem? Nie rozumiem? – Marek był zdziwiony, ale
jednocześnie szczęśliwy, że może jakoś uczestniczyć w życiu Bernadety.
Jeden telefon, kilka minut rozmowy i Bernadeta umówiła ich na dziesiątą
następnego dnia.
 – Cieszę się, że zdążyłam przed zamknięciem kancelarii –
powiedziała, odkładając słuchawkę czarnego telefonu. – Myślę, że jak
wyjedziemy o dziewiątej, to będzie dobrze – dodała, dając do zrozumienia
Markowi, że jednak noclegu na dzisiejszą noc musi szukać gdzieś poza jej
domem. Jej gość na moment spuścił głowę. Przez ułamek sekundy miał
nadzieję… że ten wieczór nie skończy się tak szybko.
 – Tak, oczywiście, będę punktualnie. Pojedziemy moim samochodem?
No tak, chyba tak będzie lepiej – odpowiedział sam sobie, nie doczekawszy
się reakcji. – To w takim razie do jutra.
 – Do jutra. Przepraszam, że cię nie odprowadzę, ale widzę, że Kamil
się budzi. Muszę być przy nim.
 – Tak, oczywiście.
Kiedy wyszedł, pierwszą rzeczą było zapalenie papierosa. Bernadeta
bardzo surowo podchodziła do tej kwestii. Sama nie paliła i nie pozwalała
palić w domu – chroniła przed dymem przede wszystkim syna.
 „Ilu przyzwyczajeń będę musiał się jeszcze wyzbyć, aby ją zdobyć?” –
pomyślał i otworzył pilotem drzwi samochodu. Tu mógł już palić do woli.
***
Kiedy wyszli z kancelarii, Bernadeta nie ukrywała swojego zadowolenia.
Prawo zdecydowanie było po jej stronie, czego nie omieszkała kilkakrotnie
potwierdzić pani adwokat, która od dziś przejęła sprawę testamentu pani
Zofii. Rzeczowa, kompetentna i wyjątkowo sympatyczna. Przypadła od
razu do gustu nie tylko Bernadecie. Marek też był nią zachwycony. Gdyby
Kamil też miał coś do powiedzenia w tej sprawie, pewnie orzekłby to samo.
Mógł do woli bawić się w gabinecie samochodzikiem, który mama zabrała
na wszelki wypadek. Obiecała wysłać następnego dnia wszystkie możliwe
dokumenty i pełnomocnictwa do Piotra. Skoro w ciągu roku nowy
właściciel nie podjął żadnych kroków, Bernadeta Kołacka mogła w sposób
legalny zająć się wypełnianiem woli zmarłej. Co prawda potrzebna była
oficjalna zgoda pana Tylewskiego i pisemne oświadczenie, że nie zamierza
zamieszkać w Gałkowie, ale po takim okresie milczenia wydawało się to
niejako naturalne. Za dwa tygodnie Bernadeta obiecała przywieźć
niezbędne dokumenty z gminy i propozycje funduszy unijnych, na które
dostała już wstępną zgodę. Bernadeta cieszyła się jak dziecko, że nareszcie
coś drgnęło w tej sprawie. Aby uczcić tak dobre wiadomości, postanowiła
zaprosić Marka na obiad do jednej z mrągowskich restauracji. Puste o tej
porze ulice zachęcały do spaceru. Poszli do centrum, gdzie wśród wijących
się uliczek znaleźli tę z jej ulubionym lokalem. Jak mogli się domyślić, przy
stolikach nie było prawie nikogo. Tylko jedno starsze małżeństwo,
zapatrzone w siebie tak bardzo, że pewnie nikogo poza sobą nie widziało. Z
pewną nostalgią Bernadeta popatrzyła w ich stronę.
 – Ja stawiam. Wybieraj, co chcesz. Dziś moje święto i mój początek
nowego życia. Jak zaangażuję się w to przedsięwzięcie, to już do końca
życia będę miała pełne ręce roboty – powiedziała, przeglądając menu.
Marek dawno nie widział jej takiej rozentuzjazmowanej. Nie miał
pojęcia, że organizowanie jakiegoś tam skansenu czy muzeum ma dla niej
takie znaczenie. Zdał sobie sprawę, jak mało wie o osobie, którą chciał
zdobyć i, być może, zatrzymać przy sobie.
 – Proszę specjalność lokalu, dwa razy, a dla synka racuszki z dżemem.
Do picia soki pomarańczowe – zwróciła się do kelnerki, która cierpliwie
stała i czekała na zamówienie. – A potem kawa i jakieś ciasto. Co pani
proponuje? – zapytała.
 – Polecamy szarlotkę na ciepło albo napoleonki.
 – Co wybierasz? – zwróciła się do Marka.
 – No cóż. Skoro mamy wybór, to poproszę szarlotki – podjął decyzję i
z uśmiechem spojrzał w stronę Bernadety. – Cieszę się, że mogę być z tobą
w tak ważnym dla ciebie dniu – zabrzmiało to trochę patetycznie, ale
zdawał sobie sprawę z tego, że właśnie na takie słowa czeka dziś kobieta, z
którą się tu znalazł. Na moment oczy ich się spotkały, ale jego towarzyszka
szybko zajęła się synkiem, odpowiadając na niezliczone pytania, jakie
zwykle zadają chłopcy w tym wieku.
Do domu wrócili późno, zahaczając jeszcze o galerię handlową.
Bernadeta chciała, korzystając z okazji, uzupełnić domowe zapasy. Dopiero
w drodze powrotnej przypomniała sobie, że Marek już coś przywiózł.
 – Jestem zmęczona, a Kamil też już pada. – Tymi słowami Bernadeta
dała do zrozumienia, że wieczór chciałaby spędzić sama.
 – Tak, oczywiście. Ja też nie mogę już dłużej zostać. Firma dwa dni
bez szefa. Wiesz, jak to jest. – Roześmiał się. – To były bardzo miłe dwa
dni, ale pora wracać. Gdybyś potrzebowała pomocy, to dzwoń, proszę.
 – Tak, wiem. Jakby się coś działo, to oczywiście zadzwonię. Dziękuje
za pomoc u adwokata.
 – Eee… nie ma za co. Nic takiego nie zrobiłem. Byłem tylko z tobą.
Sama sobie dzielnie radziłaś – odpowiedział.
I pewnie wymiana uprzejmości trwałaby jeszcze jakiś czas, gdyby nie
Kamil, który zmęczony podróżą, zaczął płakać. Kiedy zamknęła za sobą
drzwi domu, poczuła ulgę. Wiedziała, że Marek chce czegoś więcej niż
przyjaźni z nią, a ona dziś w sposób szczególny tego nadużyła. Źle się z
tym czuła. Kiedy po godzinie nadal miała wobec niego wyrzuty sumienia,
obiecała sobie, że w najbliższym czasie zadzwoni do niego i wyjaśni
sprawę do końca, tak, by żadne z nich nie miało wątpliwości.
Wieczorem położyła Kamila spać, zmyła makijaż i przebrała się w
piżamę. Wątpliwości, tak skrzętnie odsuwane od momentu pożaru,
powróciły ze zdwojoną siłą. Coś natrętnie dzwoniło w jej mózgu i nie
dawało spokoju. Gdy poskładała wszystkie części układanki, dłużej nie
mogła przed sobą udawać. Doszło do niej, że to wczorajsze podpalenie nie
było przypadkowe. Gdy policja zapytała ją, kto mógłby dokonać tego
podpalenia, na myśl przyszła jej tylko jedna osoba. Jedyna osoba, której
mogło zależeć na tym, żeby wszystkie zbiory i dom spłonęły. Nie ma
eksponatów, to i nie ma muzeum. Nie ma muzeum, nie ma problemu. Jakie
to proste. Żeby potwierdzić swoje podejrzenia, postanowiła zadzwonić do
Piotra. Zobaczy, czy będzie zaskoczony wiadomością o pożarze. Jak się
zachowa? Co powie? Powinno jej to pozwolić na ustalenie, czy to właśnie
on stoi za tym podpaleniem. Wahała się. Chciała zadzwonić, a jednocześnie
bała się tego telefonu. Cała złość na niego już z niej uszła, ale tego dnia,
gdy tak bezczelnie zareagował w restauracji Pod Dębem, była na niego po
prostu wściekła.
Tego wieczoru, kiedy wróciła do domu wcześniej, niż zapowiadała, jej
teściowie od razu wiedzieli, że coś się wydarzyło. Byli taktowni i nie
zapytali wprost o przyczynę zdenerwowania. Zresztą ona też nie bardzo
miała ochotę na tłumaczenie. Kamil już spał, więc przeprosiwszy ich, udała
się do swojej sypialni. Najnormalniej w świecie, jak dziecko, rozpłakała się.
Była bezsilna, ale także zła, że w tym człowieku zobaczyła albo chciała
widzieć więcej niż tylko wnuka pani Zofii. Pozwoliła sobie na odrobinę
nadziei… A w swojej sytuacji… nie powinna. Pewnie pogrążyłaby się w
nieutulonym żalu na wiele dni, ale nazajutrz miała kolejne odwiedziny.
Teściowie wyjechali z samego rana. Chcieli pobyć jeszcze parę dni, ale
widząc złe samopoczucie synowej, postanowili skrócić wizytę. Pomimo
zapewnień Bernadety, że wszystko jest w porządku, a przygnębienie jest
tylko chwilowe.
Kiedy około południa zagrała melodyjka, była pewna, że to Piotr
przyszedł ją przeprosić. Szczęśliwa podbiegła do domofonu, żeby mu
otworzyć. Jakże wielkie było jej rozczarowanie, gdy w drzwiach ukazał się
jej poznany w grudniu niemiecki turysta.
 – Guten Tag – zaczął od progu.
 – Dzień dobry. Wydawało mi się, że jeszcze miesiąc temu mówił pan
świetnie po polsku? Czyżby naszym zachodnim sąsiadom udało się
całkowicie pana zgermanizować? – odpowiedziała Bernadeta z udawaną
powagą na to powitanie.
 – Oczywiście, że nie. Ale chciałem sprawdzić, czy mnie pani jeszcze
kojarzy.
 – Jakże miałabym nie pamiętać mężczyzny, który reaguje na płacz
dziecka. Niewielu tu takich. Zapraszam do środka, na herbatkę – dodała,
widząc, że czas odwiedzin w Gałkowie jeszcze nie minął. Piotr, teściowie, a
teraz ten niemiecki Polak albo odwrotnie: polski Niemiec. Rozmowa, jak
poprzednio, zeszła trochę na historię wsi, a trochę na życie osobiste
rozmówcy. Bernadeta była dziś bardziej słuchaczką niż rozmówczynią.
 – Wiesz, Bernadeto…
 – Proszę mówić mi Beniu, będzie krócej i prościej – przerwała
swojemu rozmówcy.
 – Dziękuje za takie zaufanie. – Karol nie omieszkał podejść i
ucałować jej ręki.
 – No to wiesz, Beniu, redakcja mojego tygodnika zgodziła się na
opublikowanie mojego felietonu na temat Gałkowa. Zaniosłem im na razie
taki szkic, zarys mówiący o architekturze, trochę o historii, ale najwięcej o
ludziach żyjących tu tuż po wojnie aż do lat sześćdziesiątych.
Przyjechałem, aby przeprowadzić kilka rozmów, porobić zdjęcia, może
nawet udałoby mi się zebrać kilka pamiątek.
 – Mówiąc o ludziach, ma pan na myśli Niemców, którzy zostali stąd
deportowani?
 – Tak, mam na myśli takie rodziny jak moja, które musiały opuścić te
ziemie na rozkaz ówczesnego rządu. Ale nie będę pisać o rządzie, chcę
pisać o ludzkich losach, o ich rodzinach.
 – Ciekawe przedsięwzięcie. Życzę powodzenia – powiedziała dosyć
obcesowo. Bernadeta nie wiedziała, czy chce, aby ktoś obcy grzebał w
historii jej rodziny i sąsiadów.
 – Ależ wrogo nastawiła się pani do tego projektu! – próbował
złagodzić napięcie Karol. – Chcę z tego zrobić takie epickie opowiadanie z
autentycznymi wątkami historycznymi. Może nawet będzie to opowieść o
miłości? – Karol uśmiechnął się do niej znad filiżanki herbaty.
 – Historia miłosna, mówisz? Pewnie była tu niejedna… – Bernadeta w
zamyśleniu spojrzała w okno, ale nie zobaczyła tam nic, prócz wirujących,
pojedynczych płatów śniegu.
Po trochę niezręcznym początku rozmowy następne kilka godzin
minęło już w przyjemniejszej atmosferze. Bernadeta obiecała w wolnej
chwili przejrzeć zbiory pani Zofii w nadziei, iż może znajdzie tam coś
ciekawego, a Karol ze swojej strony obiecał jej rozglądać się podczas
zbierania wiadomości i rozmów z najstarszymi mieszkańcami wioski. Może
uda się pozyskać do muzeum jakieś ciekawe eksponaty, zdjęcia itp. Obiecał
też dać jej do przeczytania gotowy już materiał, niejako do autoryzacji – jak
się wyraził. Rozmowę zakończyli po opowieściach o swoich rodzinach.
Dowiedziała się, że Karol jest rozwiedziony. Ma dwudziestotrzyletnią córkę
Irinę, ale pozostaje w dobrych stosunkach ze swoją byłą żoną, Gertrudą. W
związku ze swoim zawodem zwiedził prawie całą Europę, ale najchętniej
wraca do Polski, którą też już w większości przemierzył wzdłuż i wszerz.
 – Muszę przyznać, że bardzo ciekawie opowiadasz – stwierdziła
Bernadeta, już żegnając się w progu.
 – Mam nadzieję, że jeszcze nie raz będzie mi dane ci to udowodnić.
Jesteś niezrównaną mistrzynią w słuchaniu. Byłoby mi niezmiernie miło,
gdybyśmy mogli widywać się od czasu do czasu. – Karol nie pozostał jej
dłużny w komplementach.
 – Nie widzę przeszkód. Zapraszam za każdym razem, jak tylko
będziesz w Gałkowie – szczerze odpowiedziała.
 – Będę w Gałkowie jeszcze dwa tygodnie, może uda nam się jeszcze
zorganizować jakieś spotkanie?
 – Czemu nie? Zapraszam. Ja przez ten czas na pewno nigdzie się nie
ruszę – mówiąc to, miała jednak nadzieję, że nie będą to zbyt nachalne i
częste wizyty. Ceniła swoją prywatność. Te dni spokoju i samotności. Nie
chciała też zbyt licznych odwiedzin ze względu na Kamila. Chłopiec musiał
mieć swój rytm ćwiczeń i rehabilitacji. Tego nie mogła zaniechać ani
zaniedbać.
Telefon stał na komodzie i ciągle przypominał jej, że miała zadzwonić
do Piotra. Odwlekała tę chwilę tak długo, jak mogła. „A może powinnam
napisać mu e-maila?” – pomyślała, tak byłoby łatwiej… i bezpieczniej dla
jej duszy. Ale potem skarciła siebie za tchórzostwo. Nie uniknie ani
rozmów z Piotrem, ani zapewne kolejnego spotkania z nim. Musi być na
tyle odważna, by móc spojrzeć mu prosto w oczy. Podniosła słuchawkę i
wykręciła numer kierunkowy do Poznania, a potem całą resztę i kiedy
usłyszała spokojne: „Tak, słucham”, uśmiechnęła się do siebie.
Basen, terapia i przyjaciele,
czyli nie ma jak pogawędki w dobrym towarzystwie
 – Gabrysiu! Proszę cię! Wychodzimy już z wody. Spóźnimy się na
obiad do babci. A wiesz przecież, jak babcia Maria nie lubi, kiedy
spóźniamy się na obiad – wywołał po raz kolejny córkę z basenu Piotr.
Czekał ponad dziesięć minut na jej „ostatni zjazd”, potem znowu „tylko
ostatni raz, tatuś” i w końcu na „ostateczny zjazd”…
 – No dobrze, już idę, ale tu jest tak fajnie… – Gabi zrobiła znowu
maślane oczy do ojca. Odkąd Piotr dwa miesiące temu zabrał córkę
pierwszy raz na basen, nie mógł spokojnie przeżyć nawet tygodnia bez
odwiedzenia pływalni. W końcu wykupił karnet dla niej i dla siebie. I tak
zostali stałymi bywalcami kompleksu w Swarzędzu. Najpierw sam uczył ją
pływania, ale już po kilku pobytach okazało się, że Gabi ma niewątpliwy
talent pływacki. Nie obyło się więc bez wykupienia kilku lekcji nauki
pływania pod czujnym okiem trenera. W wodzie czuła się jak ryba. Szybko
opanowała różne style pływackie, a skoki do wody stały się jej ulubioną
czynnością. Piotr rozważał nawet zapisanie córki do jakiejś sekcji
pływackiej, ale ostatecznie postanowił poczekać, aż pójdzie do szkoły.
Kiedy stanęli pod drzwiami domu dziadków, mieli siedem minut
spóźnienia i wiedział, co usłyszy, zanim zdążą rozebrać się w korytarzu.
 – Kochani! Zupa już wystygła! Nie mogłam dłużej trzymać jej na
ogniu. – Matka przywitała ich tym samym tradycyjnym już repertuarem
delikatnych wyrzutów.
 – Ależ mamo, zupa jest w sam raz i jak zwykle świetna. Prawda,
Gabrysiu? – zwrócił się do córki Piotr, puszczając do niej oko, kiedy
zasiedli do stołu.
 – Oczywiście, tato. Pyszniejszej nie jadłam. – Gabi od razu podjęła
grę w komplementowanie swojej babci. – Tata mówi, że babcia gotuje
najlepiej na świecie – ciągnęła dalej.
Piotr nie mógł się nadziwić jak dziecko, nie znając go wcześniej, tak
szybko weszło z nim w taki kumpelski układ. Nie miał doświadczenia w
wychowywaniu dzieci, ale ich stosunki od początku były bardziej niż
poprawne. Gabi nigdy nie miała mu za złe, że w jej życiu pojawił się tak
późno. Nigdy niczego nie żądała, nie demonstrowała swojego
niezadowolenia, nie tupała w sklepie, gdy odmawiał jej kupna czegoś –
choć to akurat zdarzało się bardzo rzadko. Nie marudziła przy jedzeniu, nie
grymasiła. Czasami łapał się na myśli, że chyba trafiło mu się idealne
dziecko. Smutek okazywała jedynie wtedy, kiedy wychodził i zostawiał ją
samą z dziadkami. Wiedziała, że ma tu wszystko, ale bardzo brakowało jej
codziennego widywania się z ojcem. I musiał przyznać przed sobą, że jemu
też. Dlatego każdą wolną chwilę spędzał w domu swoich rodziców, bawiąc
się z córką albo zabierając ją wszędzie, gdzie zabrać mógł. Nieoceniony stał
się jego kumpel Krzysztof, który sam mając dwójkę dzieci, chętnie
zapraszał Piotra wraz z Gabrysią. Po odsprzedaniu swoich udziałów w
tartaku, ich przyjaźń się umocniła. Skończyły się spory i kłótnie nad drogą
rozwoju byłej firmy Piotra, a zacieśniła ich wieloletnia znajomość. Jego
nowa praca nie przynosiła mu już takiej satysfakcji, ale dawała stabilizację i
dobre comiesięczne dochody. Miał co prawda więcej wyjazdów i delegacji,
ale nie musiał już się martwić o zatrudnionych ludzi, maszyny, odbiorców.
Były dni, kiedy siedział za swoim wielkim biurkiem, w gabinecie
wyposażonym w piękne, stylowe meble, notabene wyprodukowane w jego
ówczesnym zakładzie meblowym, i myślał. A najczęstszą osobą, zaraz po
córce, o której myślał tak intensywnie, była Bernadeta. Nadal czuł się
kiepsko i niekomfortowo po ostatnim spotkaniu. Był zły na siebie, że nie
załatwił tej sprawy do końca i tak jak należy. Nie podjął też ostatecznej
decyzji co do testamentu babki. Wiedział, że jego czas minął i Bernadeta na
pewno przedsięwzięła odpowiednie kroki, ale był jakiś bezsilny, bezwolny.
Miał nadzieję, że sąsiadka babki zadzwoni, będzie go prosić, błagać o
podjęcie tej właściwej decyzji. Wtedy on wspaniałomyślnie wyrazi swoją
zgodę, a ona, będąc mu wdzięczną… Dalej wyobraźnia podsuwała mu
różne warianty… Oczywiście oprócz jednego, że Bernadeta nigdy mu nie
wybaczy jego bierności i chamskiego zachowania przy ostatniej kolacji.
Sprawę dodatkowo komplikował jeden mężczyzna… Ten, który ubiegł go
tamtego dnia. Jeszcze do tamtej chwili myślał, że jest jedynym jej
znajomym, ale jakże naiwny był w swoim rozumowaniu. Bo czyż piękna,
fantastyczna kobieta, na dodatek wolna, mogła być sama? Z marzeń wyrwał
go głos rodzicielki.
 – Kochanie, a jak tam twoje kłopoty ze spaniem? Czy wizja czarnego
kocura nadal cię prześladuje? – Matka nie omieszkała podjąć następnego,
niezbyt przyjemnego dla niego tematu.
 – No niestety, mamo. Nadal miewam koszmary. Miałem już trzy
wizyty u psychologa, ale na niewiele się zdały.
 – Może powinieneś go zmienić?
 – Ją.
 – Co ją?
 – To jest kobieta, mamo.
 – Kobieta? Wydawało mi się, że chodzisz do mężczyzny. Ładna
chociaż?
 – Oj, mamo! Nie w głowie mi teraz kobiety.
 – A kiedy, kochanie, będą ci w głowie? – nie dawała za wygraną. – Bo
córkę już masz. Wypadałoby mieć i żonę.
 – Przyjdzie czas, będzie i żona. Bardzo kruchutka polędwiczka.
Bardzo dobrze mamie wyszła – próbował zmienić temat.
 – A czy to znaczy, że ja będę miała nową mamę? – wtrąciła się do
rozmowy Gabrysia, mimo że Piotr uczył ją, aby nie zabierała głosu, gdy
rozmawiają dorośli.
 – Nie, skarbie, mamę masz jedną. Jest teraz daleko, za granicą, ale na
pewno kiedyś do ciebie wróci.
 – A czy jak wróci, to będzie twoją żoną? – drążyła niewygodny temat
Gabi.
Piotr podniósł głowę i spojrzał na rodziców, dając im jednocześnie do
zrozumienia, że są sprawcami jego zmieszania.
 – Widzicie, do czego prowadzą takie rozmowy – wysyczał prawie.
 – To przecież nie ja, to matka jest taka ciekawska. Jak zwykle. – Pan
Antoni nie mógł już ukrywać sarkazmu. Piotr odwrócił się w stronę córki i
wytłumaczył jej, najdelikatniej jak umiał.
 – Kochanie, jak twoja mama wróci, to na pewno porozmawiamy na
wiele tematów. O twojej szkole, o pływaniu, o ulubionych zabawkach.
Teraz jednak jemy obiadek, bo babcia nie da nam deseru.
 – Nie słuchaj go, Gabrysiu. Deser jest gotowy i czeka na ciebie.
 – Oj, mamo! – Piotr nie mógł ukryć niezadowolenia z metod
wychowawczych swojej rodzicielki, ale póki córka mieszkała z jego
rodzicami, a on sam był jedynie niedzielnym ojcem, nie mógł za bardzo
polemizować.
Przy kawie i serniku powrócił coniedzielny temat testamentu.
 – Piotrze, nie powiedziałeś nam, co załatwiłeś z mecenasem Wenzlem
w sprawie testamentu. W ogóle wróciłeś jakiś zdenerwowany z Gałkowa.
Coś poszło nie po twojej myśli? – Matka była nieubłagana.
 – Mamo, trzymam rękę na pulsie i wszystko idzie w dobrym kierunku.
– Piotr sam nie wiedział, czemu oszukuje i nie chce się przyznać do porażki
na każdym polu. Pewnie dlatego, że do tej pory był dzieckiem sukcesu, a
teraz ani w sprawach uczuciowych, ani zawodowych nie szło mu
rewelacyjnie.
 – Musimy o tym mówić przy stole?
 – Oj, widzę, Piotrze, że coś się z tobą dzieje. Może zmiana pracy tak
na ciebie wpłynęła? Całkowicie nie masz czasu na życie osobiste, nawet z
Gabi nie spędzasz tyle czasu, ile wcześniej. Nie żebyśmy mieli za złe, że
mieszka z nami, ale dziecko powinno mieć pełną rodzinę.
 – Mamo! Obiecuję, że to się wkrótce zmieni.
 – No, mam nadzieję.
Piotr wiedział, że matka ma rację, ale on robił, co mógł. Nie czuł się z
tym dobrze. Wywierała na niego zbyt dużą presję. Jeszcze do niedawna był
wolnym strzelcem. Umawiał się, z kim chciał i kiedy chciał. Życie osobiste
nie było dla niego problemem, było nieustającą zabawą, imprezą. Nikt nie
wchodził w nie z butami. Wszystko zmieniło się, gdy pojechał do Gałkowa
odczytać testament babki. Jakby ktoś rzucił na niego urok.
Leżąc wieczorem na kanapie, z pilotem w jednej ręce i szklaneczką
Johnniego Walkera w drugiej, nadal o tym rozmyślał. Ciągle zadawał sobie
pytanie: „Czy już nadszedł czas na zmiany, na stabilizację?”. On, wieczny
chłopiec, outsider, miałby wszystkiego się wyzbyć na rzecz małżeństwa i
rodziny?
Gabi. Tyle nieznanych mu dotąd uczuć odkrył, gdy tylko pojawiła się
w jego życiu. Mała i chuda istotka zawładnęła nim jak żadna kobieta do tej
pory. Lubił z nią przebywać. Chodzić na spacery, zakupy. Uwielbiał
wymyślać niespodzianki. Kupował zabawki, książeczki. Kiedy testy DNA
potwierdziły jego ojcostwo, odetchnął z ulgą. Niby był ich pewny, ale
zawsze pozostawał margines błędu. Teraz, kiedy w stu procentach był
pewien ojcostwa, postanowił uregulować kwestie prawne związane z córką.
Chciałby mieć normalne prawa rodzicielskie do niej i móc o wszystkim
decydować. Matka Gabi, od momentu zamieszkania z nim córki, nie
odezwała się do niego ani razu. Dziadkowie też nie za wiele mówili o
Anecie. Piotr podejrzewał, że w momencie przejęcia przez niego opieki ona
całkowicie wyparła się dziecka. Rozpoczęła nowe życie, w którym nie było
już miejsca dla Gabrysi. Nie ubolewał nad tym specjalnie. Byłoby mu
bardzo ciężko, gdyby jednak pojawiła się któregoś dnia i zażądała zwrotu
córki.
***
Dzisiejsza sesja terapeutyczna różniła się od poprzednich. Nie było rozmów
na kanapie, ale zajęcia praktyczne. Najpierw z kilkunastu obrazków miał
wybrać cztery, które najbardziej kojarzyły mu się z jego problemem. Potem
z kłaczków różnokolorowej wełny, koralików, kawałków drewna i kamieni
miał ułożyć mozaikę odzwierciedlającą obraz, jaki pozostał mu z sennych
koszmarów. Był zdziwiony wyborem metody, ale nauczył się podczas
poprzednich sesji, żeby nie dyskutować. Zaufał psychoterapeutce, bo chciał
jak najszybciej wiedzieć, co jest przyczyną jego nocnych koszmarów.
Podczas realizacji tego polecenia myślał z czułością o Gabi. Świetnie by się
bawiła, wymyślając te wszystkie kompozycje, a on razem z nią. Gdy
„artystyczne” polecenia były wykonane, miał za zadanie usystematyzować
karteczki z różnymi słowami, będącymi nazwami osób, zawodów,
przymiotnikami funkcji i przedziwnych sytuacji. To już zajęło mu więcej
czasu. Miał wydzielić te, które były dla niego najważniejsze, potem te, bez
których mógłby się obyć i te, które są motorem jego działań. Najgorsze z
tego było to, że miał wybrać ograniczoną ilość karteczek. Nie mógł mieć
wszystkiego, z czegoś musiał zrezygnować. Dokładnie jak w życiu. To
podobieństwo bardzo go uderzyło. Pani psycholog nie komentowała jego
wyborów. Obserwowała go pilnie i notowała wszystko w swoim niebieskim
notatniku. Po wykonaniu zadania podziękowała za spotkanie i zaprosiła na
następne, na którym obiecała omówić wszystkie jego wybory i je
przeanalizować.
 – Mam nadzieję, panie Piotrze, że może dojdziemy już do jakichś
wniosków i konkluzji.
 – Ja też mam nadzieję, że te dziecinne zabawy i układanki dadzą
odpowiedź na nasze pytania – odpowiedział już przy drzwiach. Pożegnał
się i spojrzał na zegarek. Dzisiejsza sesja przedłużyła się trochę, a on był
umówiony z jednym z kontrahentów. Chcieli wejść ze swoimi meblami na
zagraniczne rynki wschodnie, zwłaszcza na Łotwę i do Estonii. Był
pomysłodawcą projektu i przeprowadził wstępne rozeznanie, kalkulacje,
rozmowy telefoniczne i e-mailowe. Teraz przyszedł czas na bezpośrednie
rozmowy. Jeżeli się powiodą, przez następne parę tygodni będzie miał ręce
pełne roboty. Cieszył się z tego, ale wiedział też, że będzie bardzo
pochłonięty projektem. Najbardziej obawiał się, że nie będzie mógł
poświęcić Gabi tyle czasu, ile by chciał. Również sprawa spadku zejdzie na
dalszy plan. Jego rozmyślania przerwał dzwonek telefonu, który dopiero co
zdążył włączyć.
 – Słucham? – zapytał trochę zniecierpliwionym tonem, spoglądając na
znajomy od kilku tygodni numer.
 – Witam, panie Tylewski! Kiedy pan da mi w końcu wiążącą
odpowiedź? – głos w słuchawce nie był przyjaźnie nastawiony.
 – Przecież mówiłem panu, że muszę się zastanowić.
 – Ale nie było mowy o kilku tygodniach! Mamy luty, a pan ciągle
wodzi mnie za nos.
 – Wcale nie!
 – A jak mam to nazwać? Zaczynam się denerwować. Może za bardzo
dałem poznać, jak mi zależy na tej transakcji i próbuje pan ugrać jak
najwięcej dla siebie?
 – Nic nie próbuję ugrać. Zastanawiam się tylko, czy na pewno chcę to
sprzedać.
 – Przecież prawie się pan zgodził! – ton głosu rozmówcy po drugiej
stronie podniósł się przynajmniej o dwie oktawy.
 – No prawie, ale nie wszystko zależy ode mnie – odpowiedział
nerwowym głosem Piotr. Miał już dosyć tego upartego mężczyzny.
Niepotrzebnie dał mu nadzieję.
 – A od kogo?
 – No od urzędników… i nie tylko.
 – Proszę o konkretne nazwiska, postaram się ich przekonać.
 – Nie, to tak nie działa. Dam panu znać, jak coś będę wiedział.
 – Ale o co panu chodzi? Mam rozległe koneksje i wiele mogę.
Piotra przeszedł dreszcz. Zabrzmiało to jak groźba. Zaczął już
żałować, że obiecał cokolwiek temu człowiekowi. Miał wrażenie, że
zaplątał się w coś niezrozumiałego. Tak naprawdę nie chciał sprzedawać
domu babki i jej ziemi. Zachłysnął się tym proponowanym milionem
złotych, ale to była chwila. Wiedział, że to nierealne. Za wiele zachodu.
 – Nie, dziękuję, nie skorzystam z pana rozległych możliwości.
 – Proszę się nie unosić. Poczekam.
 – Na co pan poczeka?
 – Aż się pan namyśli. Daję panu miesiąc, a potem cena spada o
połowę. Do usłyszenia.
 – Do usłyszenia – odpowiedział Piotr niepewnym głosem.
W podłym nastroju dotarł do firmy. Półgodzinne spóźnienie
wytłumaczył korkami. Polecił sekretarce zrobić dużo mocnej kawy, zaprosił
czekającego gościa do gabinetu i skupił się na pertraktacjach.
Kiedy ściskał dłoń swojego rozmówcy, był zadowolony. Negocjacje
ruszyły z miejsca. Podpisał wstępną umowę na partię mebli o nowej
stylizacji i fakturze, zaprojektowaną specjalnie na rynek wschodni.
Pozostała do omówienia tylko sprawa transportu i składowania mebli, a
właściwie półproduktów, z których już na miejscu miały być robione
gotowe wzory. Koniecznie będzie musiał odbyć dwie, trzy podróże do tych
krajów. Ale organizacją tego zajmie się już jego sekretarka. On zasłużył na
wolne popołudnie i wieczór. Pierwszą osobą, która mu przyszła na myśl, z
którą najchętniej by go spędził, była Bernadeta, ale wiedział, że to
nierealne. Wybrał więc numer do Krzysztofa i umówił się u niego w domu.
Punktualnie o dwudziestej zadzwonił do drzwi, mając w ręku butelkę
dobrego szampana i torbę owoców dla dzieci.
 – Hej, witaj brachu – przywitał go bardzo wylewnie Krzysztof. –
Widzę, że będziemy coś oblewać! Żenisz się?
 – Nie! Jeszcze nie, ale pracuję nad tym – odpowiedział z uśmiechem
Piotr.
 – Wejdź, proszę, i rozgość się, a ja skoczę po kieliszki.
Piotr wszedł do gustownie urządzonego salonu. Usiadł na jednej z
kanap ustawionych w kształcie litery L naprzeciw wielkiego plazmowego
telewizora. Na niewielkim szklanym stoliku postawił szampana i torbę z
owocami. Rozejrzał się po wnętrzu mieszkania i już oczami wyobraźni
widział tu nowe meble, na które dziś podpisał umowę.
 – To powiesz, co dziś opijamy? – Krzysztof był bardzo
podekscytowany, licząc na jakąś sensację.
 – Najpierw otworzę. – Piotr zgrabnie zdjął zielono-srebrzysty papierek
z szyjki butelki i odkręcił spiralny drucik.
 – A twoja żona? – zapytał, rozlewając szampana do trzech kieliszków.
 – Aaa… Inga! Kąpie dzieci. Nie kazała na siebie czekać. Rozumie, że
to taki męski wieczór, ale dotrze do nas za jakiś czas. Ale opowiadaj. Za co
ten toast?
 – Dziś podpisałem mój pierwszy, poważny kontrakt. Nasze meble jadą
na Łotwę, a potem, mam nadzieję, także do Estonii i pozostałych krajów na
wschodzie. Może także do Rosji, choć tam jest duża konkurencja.
 – To gratuluję. Szefostwo zadowolone?
 – Tak, prezes przedsiębiorstwa przesłał mi e-mailem podziękowania.
Zapewnił mi też jakiś procent od sprzedaży.
 – To świetnie. Pewnie już nie żałujesz, że odszedłeś z tartaku?
 – Nie, chyba nie. Wbrew pozorom mam tu większą odpowiedzialność,
bo sam odpowiadam głową w razie porażki lub niepowodzeń, ale i
satysfakcja większa. A tobie jak idzie? Głupio mi tak, że w zasadzie
zostawiłem cię samego z tym całym bałaganem.
 – No nie przesadzaj. Za to teraz jestem właścicielem całego tartaku i
mogę prowadzić go po swojemu. Nawiązałem ciekawe kontakty i myślę, że
niedługo ruszymy pełną parą. Zatrudniłem młodego chłopaka, tuż po
studiach, z głową pełną pomysłów. Odbywał staż w Danii i Szwecji. Wniósł
wiele świeżego do firmy. Do wakacji chcę to wszystko rozkręcić na dobre,
żeby potem na spokojnie wyjechać gdzieś z rodziną. Obiecałem Indze.
 – Co mi obiecałeś, kochanie?
 – Wakacje na Teneryfie – odpowiedział jej mąż.
 – Jak zwykle piękna – powiedział Piotr, wstając i witając się z żoną
przyjaciela. – Świętujemy mój sukces w pracy. Napijesz się szampana? –
dodał.
 – Oczywiście. Chętnie czymś się wzmocnię. Te dzieciaki kiedyś mnie
wykończą – dodała z uśmiechem.
 – Ciebie? Niemożliwe. Ty mogłabyś mieć jeszcze trójkę i byłabyś
przeszczęśliwa – powiedział Piotr.
 – Nawet tak nie żartuj. Ta dwójka szatanów nam wystarczy, prawda,
skarbie? – ostatnimi słowy zwróciła się do męża.
 – Oczywiście, kochanie. Ale gdybyś zmieniła zdanie… to wiesz, gdzie
mnie szukać? – Krzysztof z filuternym uśmiechem spojrzał na żonę.
Piotr wiedział, że jego przyjaciel lubił dzieci i nie miałby nic
przeciwko następnym.
 – Wracając do tematu, może zaprosimy Piotra z Gabi i razem
wyjedziemy na jakieś zagraniczne wakacje? Tak rzadko się teraz
spotykamy.
 – To świetny pomysł – podchwyciła Inga – nasze dzieci na pewno by
się ucieszyły z towarzystwa Gabrysi.
 – Obawiam się, że to niemożliwe – odpowiedział smutno Piotr. – Ona
nie ma paszportu. Żeby go wyrobić, musi być zgoda obojga rodziców, a jej
matki od roku nie ma w Polsce i nie wiadomo, gdzie dokładnie jest. Ale
spytam dziadków Gabi, czy coś wiedzą.
 – Oj, nie martw się. Jest jeszcze trochę czasu. Na pewno wszystko się
wyjaśni. Może musisz założyć sprawę o pozbawienie Anety praw
rodzicielskich? Myślę, że trzeba tę kwestię rozwiązać jak najszybciej.
 – Nie. Poczekam z tym, aż ona wróci. Nie zrobię tego Gabrysi. Kiedyś
może mieć do mnie o to pretensje. Bardzo mi zależy na córce, ale nie aż
tak, by szkodzić jej matce. Mogła przecież nie powiedzieć mi o dziecku, o
tym, że jestem ojcem.
 – Wiesz, nie zazdroszczę ci. – Krzysztof objął go ramieniem. –
Napijmy się jeszcze.
 – Jak chcecie, to siedźcie sobie jeszcze, ale ja idę się położyć. – Inga
ucałowała męża i uścisnęła Piotra. – Pa, pa. Nie pijcie za wiele, jutro
zwykły dzień pracy.
 – Wykończymy tylko tę butelkę – odpowiedział mąż. Kiedy Inga
zniknęła w sypialni, Krzysztof polał resztę szampana do kieliszków i
wzniósł swój do góry.
 – Piotrze, za twój sukces i za przyszłość!
 – Dzięki, chłopie. Do dna.
 – Do dna.
 – A teraz opowiadaj, jak tam twoje sprawy sercowe.
 – Brak.
 – Co brak? – zapytał zdziwiony przyjaciel.
 – Nie mam nikogo, z nikim się nie spotykam. Nie mam czasu. Mam
córkę, którą muszę się zająć.
 – Stary, coś tu ściemniasz – nie odpuszczał Krzysztof. – Pewnie dała
ci kosza i jesteś wściekły na wszystkie kobiety?
Piotr nie odpowiedział na takie przypuszczenia. Dopił resztkę alkoholu
i spuścił głowę.
 – Poznałem kobietę. Na Mazurach. Ale każde nasze spotkanie kończy
się katastrofą. Pewnie to wszystko za sprawą tego czarnego kota.
 – Jakiego kota? Co ty, pijany już jesteś?
 – Po trzech kieliszkach szampana. Żartujesz?
 – No to co z tym kotem? Nie wyjdziesz, póki nie opowiesz mi
wszystkiego. – Krzysztof był bardzo zaintrygowany. Jeszcze się nie
zdarzyło, żeby jakaś kobieta nie uległa urokowi jego przyjaciela. Jeżeli
trafił na taką, to musi być albo wyjątkowa, albo jest szczęśliwą mężatką.
 – No proszę, nie trzymaj mnie w niepewności.
 – Ale to trochę potrwa. – Piotr uśmiechnął się tajemniczo. Chciał w
końcu powiedzieć komuś o wszystkim, a jego przyjaciel nadawał się do
tego znakomicie. – I co myślisz o tym wszystkim? – zapytał, gdy skończył
opowieść.
Krzysztof był zdumiony opowiadaniem Piotra. Sprawa spadku i
znajomości z sąsiadką jego babki sprawiała wrażenie nierealnej historii.
Jednocześnie widział, jak jego kumpel się tym gryzie.
 – Wiesz, zaskoczyłeś mnie. Z tego, co mówiłeś, jest starsza od ciebie i
na dodatek mieszka taki kawał drogi od ciebie. Ty się w niej chyba, bracie,
zakochałeś? – zapytał po chwili.
 – Zaraz tam zakochałeś. Podoba mi się i to wszystko. Dobrze mi się z
nią rozmawia i ma w sobie to coś, czego brak było wszystkim tym
kobietom, które znałem wcześniej. A ty jeden wiesz, ile ich było.
Piotr nawet sam przed sobą nie chciał się przyznać do uczucia, które
zawładnęło nim już podczas pierwszego spotkania z Bernadetą. Nie
nazywał go po imieniu, ale wiedział, że czuje to po raz pierwszy i wcale mu
to nie przeszkadzało.
 – A jeszcze ci nie powiedziałem o jednym.
 – O rany, o czym?
 – Ostatnio, jak tam byłem, to znaczy w Gałkowie, przyczepił się do
mnie jakiś facet. Zaproponował mi kupno domu i ziemi po babce za… i tu
uważaj… milion złotych. Zachłysnąłem się tą sumą i coś tam mu
obiecałem, że się zastanowię.
 – Suma całkiem przyzwoita, ale pewnie cały ten spadek tyle nie jest
wart?
 – Oczywiście. Myślę, że nawet nie jest wart połowy tej sumy, ale z
jakichś powodów temu facetowi bardzo zależało na kupnie. I nadal zależy.
Wydzwania do mnie przynajmniej raz w tygodniu. Ostatnio nawet mi
groził. Takie odniosłem wrażenie. Nie wiem, co mam teraz zrobić. A ty co
byś zrobił na moim miejscu? – zwrócił się do przyjaciela Piotr, licząc na
jakąś konkretną radę.
 – Nie wiem, chłopie, to nie takie proste. Jedno jest pewne. Musisz mu
stanowczo powiedzieć, że nie chcesz tego sprzedać. Albo jeszcze lepiej, że
sam będziesz tam mieszkał.
 – Nie mogę, przecież się zorientuje, że kłamię. Pewnie już wypytał
całą wioskę.
 – Ciekawe, co powiedziała sąsiadom pani Bernadeta? – wyraził swoją
wątpliwość Krzysztof, co do kryształowej opinii nowej znajomej Piotra.
 – Ona? Na pewno nic. To nie jej charakter.
 – A skąd ty wiesz, jaki ona ma charakter? Widziałeś się z nią raptem
dwa razy.
 – Trzy.
 – No dobrze. Trzy razy. I co? Myślisz, że już ją znasz?
 – A jeszcze dzwoniliśmy do siebie.
 – Piotrze, ja mówię poważnie! – Krzysztof konkretnie podszedł do
sprawy. – Jak mam ci pomóc, skoro sobie ze mnie żartujesz?
 – OK, przepraszam, ale czuję, że tak się zaplątałem w tej historii, iż
trudno mi będzie zrobić coś sensownego. – Po dłuższej chwili milczenia
dodał: – W jakiś niewytłumaczalny dla mnie sposób coś ciągnie mnie do tej
kobiety. Boję się tylko, że aby z nią być, jeżeli w ogóle mnie zechce, to ja
będę musiał nagiąć się do jej reguł. Ona na pewno tu nie przyjedzie, a ja nie
jestem gotowy, żeby aż tak zmienić swoje życie. Nie teraz, kiedy odnoszę
takie sukcesy w firmie.
 – To masz, chłopie, problem. Nie chciałbym być na twoim miejscu.
 – A jeszcze nie powiedziałem ci wszystkiego. – Piotr spojrzał
niepewnie na przyjaciela. – Ona ma dziecko.
 – Dziecko to nie przestępstwo. Nie przesadzaj. Ty też je masz.
 – Ale ono jest chore. Ma zespół Downa. – I tak jak się spodziewał,
Krzysztof aż otworzył usta ze zdziwienia i niedowierzania.
 – No nie, ja już bym się nie pakował w takie bagno! – odpowiedział
po chwili. – Mało masz własnych problemów? Chcesz jeszcze dołożyć
sobie cudze?
 – Ale to miły chłopczyk, grzeczny.
 – Chłopie, ale cały czas trzeba się nim opiekować, mieć nad nim
pieczę. Jesteś na to gotowy? Chcesz do końca życia zajmować się nieswoim
i na dodatek chorym dzieckiem? Wiesz, jaka to odpowiedzialność? Nie,
teraz to już zwariowałeś. Najlepiej wybij to sobie z głowy.
 – Łatwo ci mówić.
 – Łatwo, bo wiem, co mówię.
 – Gdybyś ją poznał, inaczej byś na to spojrzał.
 – Ale nie znam i tobie radzę raczej o niej zapomnieć. – Krzysztof był
nieugięty.
O dziwo, im bardziej przyjaciel odwodził go od decyzji bycia z
Bernadetą, on nabierał pewności, że postępuje dobrze, wybierając ją.
 – A wiesz, co jest śmieszne w tym wszystkim? Że nawet nie jesteśmy
przyjaciółmi, a już chcę zakładać z nią rodzinę. Ostatnia nasza rozmowa
zakończyła się kłótnią i doprawdy nie wiem, czy ona zechce ze mną jeszcze
rozmawiać. Może tylko przez adwokatów.
 – Przez adwokatów? – Krzysztof na moment zgubił wątek. – Jakich
adwokatów?
 – Przecież mówiłem ci, że babka uczyniła ją wykonawcą testamentu.
Jeżeli nie zamieszkam w domu babki, to ma tam powstać muzeum. Jego
utworzeniem ma się zająć właśnie Bernadeta. Niedługo mija rok od
otwarcia testamentu. Właśnie tyle czasu miałem, aby się nad tym
wszystkim zastanowić. Nie wiem, czemu z tym zwlekam.
 – No właśnie. Jeżeli nie chcesz tam się przeprowadzić, to faktycznie
niech zrobią tam muzeum.
 – Tak… Niby masz rację, ale jakoś trudno mi się pozbyć takiego
ładnego kawałka ziemi w sercu Mazur.
 – Nic straconego. Możesz przecież zastrzec sobie jakiś kawałek ziemi,
żeby wybudować sobie mały domek letniskowy. Nawet jestem gotów, za
promocyjną cenę oczywiście, dostarczyć ci materiały na jego powstanie.
Propozycja przyjaciela bardzo przypadła do gustu Piotrowi. Miał
rozwiązanie swojego problemu. Działka za domem była dosyć duża i
wykrojenie z niej kawałka pod budowę nie nastręczałoby problemu.
 – Wiesz, cieszę się, że przyszedłem z tym do ciebie. Zawsze miałeś
dobre i niekonwencjonalne pomysły – mówiąc to, Piotr poklepał Krzysztofa
po ramieniu. – A deski będą po promocyjnej cenie? – zapytał jeszcze,
wyciągając rękę na znak zawarcia umowy.
 – Dla ciebie zawsze – odpowiedział Krzysztof, podając dłoń.
 – Na mnie już czas. Trochę u ciebie zamarudziłem, a jutro normalny
dzień pracy. Dla ciebie też.
 – Fajnie, że wpadłeś, ale następnym razem zapraszam także Gabrysię.
Marcin i Zuzia bardzo ją polubili.
 – OK, nie ma sprawy. Gabi na pewno się ucieszy.
Następne dni zleciały Piotrowi jak z bicza strzelił. Zajęty
dopieszczaniem kontraktu, stracił poczucie czasu. Z córką widywał się
tylko w weekendy, i to pod warunkiem, że nie miał służbowych wyjazdów.
Wieczorem, kiedy przyjeżdżał po pracy, córka spała już albo właśnie kładła
się spać. Kiedy wchodził do pokoju, zawsze widział pewien niepokój w
oczach Gabrysi. Mimo zabawek i ulubionych pluszaków, którymi ją
zasypywał, miał wrażenie, że dziecko coś trapi. Niby cieszy się z jego
wizyt, ale zawsze żegna go ze łzami w oczach. Obiecał sobie, że następny
pobyt na basenie wykorzysta na rozmowę z nią.
***
Minął luty. Przyszedł zimny i wietrzny marzec. Piotr starał się jak najwięcej
czasu spędzać z córką, co nie było łatwe, wziąwszy pod uwagę bardzo
napięty harmonogram zajęć w firmie. Do obiecanej rozmowy doszło
dopiero w połowie marca, w czwartek. Od początku spotkania Gabrysia
była jakaś markotna. Na początku myślał, że może to początek jakiejś
choroby i już chciał odwołać zajęcia na basenie, ale na samą zapowiedź
tego córka się rozpłakała.
 – Gabi, skarbie, co się stało? – I kiedy nie usłyszał odpowiedzi dodał:
– Już dobrze. Jedziemy na ten basen. Zabieraj strój i ruszamy.
Potem, jeszcze bardziej zmartwiony, zwrócił się do matki, która stała
w korytarzu i patrzyła na całą scenę.
 – Wiesz, o co jej chodzi?
 – Domyślam się, ale i tak to ty musisz z nią porozmawiać –
odpowiedziała wymijająco.
 – Tak, myślę, że dziś to zrobię. Nie denerwujcie się, jak wrócimy
trochę później niż zwykle.
 – Jestem gotowa, tatusiu. – Gabi jakoś mało entuzjastycznie
uśmiechnęła się do ojca. Piotr podał jej rękę i poprowadził do samochodu.
Zapiął pasy. Upewnił się, czy wygodnie siedzi i odpalił samochód.
Gabrysi dobry humor powrócił dopiero, kiedy weszła do basenu. Dziś
ćwiczyła skoki do wody. Młody mężczyzna, będący ratownikiem od dwóch
lat, był bardzo zadowolony z jej postępów, czego nie omieszkał powiedzieć.
Gabrysia po każdej takiej pochwale zaraz wzrokiem szukała ojca,
sprawdzając, czy on też to słyszał. Widząc jego uśmiech, a także
podniesiony do góry kciuk, jeszcze bardziej się starała. Kiedy minął czas na
zajęcia, wysuszyli się i Piotr zaproponował córce pójście do kawiarenki
usytuowanej w tym samym budynku. Usiedli obok wielkiej szyby
odgradzającej lokal od basenu. Mogli patrzeć na pływających ludzi i
jednocześnie rozmawiać.
 – To na co masz ochotę? – zapytał.
 – Frytki z ketchupem i bitą śmietanę – odpowiedziała.
 – Ale chyba nie razem? – Roześmiał się na takie zamówienie.
 – No wiesz, tato! Oczywiście, że nie. Nie jestem taka głupiutka.
 – Wiem, kochanie. Jesteś najbystrzejszą młodą panną, jaką znam, a
twoje skoki były bardzo profesjonalne.
Gabrysia wyraźnie poweselała na te słowa.
 – A co to znaczy „profesjonalne”?
 – To znaczy, że wykonane bardzo dobrze jak na tak krótki czas
trenowania.
 – Aha.
Barmanka przyniosła zamówione frytki i desery. Gdy już się oddaliła,
Piotr postanowił skierować rozmowę na interesujący go temat.
 – Gabi! Lubisz babcię Marię i dziadka Antoniego?
 – Tak, lubię. – A po chwili dodała: – Lubię też dziadka Franka i
babcię Kazię, ale nie wiem, czy oni mnie lubią, bo dawno ich nie
widziałam.
 – Ale przecież byli u ciebie na święta. – Piotr zanim jeszcze skończył
to zdanie, już zdał sobie sprawę z niefortunności tego stwierdzenia.
Przecież od świąt minęły ponad dwa miesiące. Tyle czasu Gabi nie widziała
swoich dziadków, a przecież tak była z nimi związana. Pewnie stąd jej
smutek.
 – Tak, ale to tak dawno – potwierdziła tylko jego podejrzenia. I dodała
jeszcze, nie podnosząc głowy: – Ty też tak rzadko przyjeżdżasz. Pewnie
mnie już nie chcesz. Już mnie nie kochasz?
Prawie zadławił się mrożoną truskawką, słysząc te słowa.
 – Gabi! No coś ty. Ja? Kocham cię najbardziej na świecie. Skarbie,
mam teraz bardzo dużo pracy, ale jak tylko doprowadzę wszystko do końca,
to obiecuję, że wyjedziemy gdzieś na dłużej. Tylko sami. Ty i ja – mówił do
córki najłagodniej, jak potrafił. – A w niedzielę pojedziemy do Uzarzewa,
do twoich drugich dziadków. Co ty na to?
 – Dobrze. Tylko zadzwonimy do nich, żeby byli w domu, dobrze?
 – Oczywiście. Może zaraz to zrobimy? Ja wybiorę numer, a ty
będziesz z nimi rozmawiała, OK?
Po rozmowie z dziadkami Gabrysi wyraźnie poprawił się humor. Piotr
już bez niepokoju patrzył na córkę. Zamówił jej jeszcze colę, która na co
dzień była zabronionym napojem, ale dzisiaj był wielki dzień, bo
dowiedział się, co tak trapiło jego córkę przez ostatnie tygodnie. Trochę był
zły na siebie, że sam tego wcześniej nie zauważył. Przecież to było takie
oczywiste. Jego córunia po prostu bardzo tęskniła. Wyrwana w tak
nieoczekiwany sposób ze swojego otoczenia, bez kontaktu z matką, potem z
dziadkami, miała prawo czuć się samotna. Na dodatek on sam poświęcał jej
tak mało czasu. Koniecznie musi ograniczyć godziny pracy i więcej czasu
spędzać z córką. Z takim postanowieniem kładł się potem spać.
***
Tym razem sen przebiegał inaczej. Nie było wypadku, nie było pisku opon.
Były tylko oczy. Zielone, zwężone i błyszczące. Miał wrażenie, że osaczały
go z każdej strony. Potem właściciel tych oczu rzucił się na niego i poczuł,
jak zostawia na jego twarzy ślad po czterech pazurach. Obudził się z
krzykiem. Dotknął ręką policzka, ale oprócz jednodniowego zarostu nic tam
nie wyczuł. Położył się znowu, przykrył głowę kołdrą i próbował jeszcze
zasnąć.
Rano, przy goleniu, ponownie przyjrzał się swojej twarzy. Nocne
koszmary, oprócz niewielkich worków pod oczami, nic nie pozostawiły.
„Kiedy to się, do cholery, skończy” – pomyślał. W poniedziałek ma kolejną
wizytę u psychologa. Może wtedy? Nie chciał już dziś o tym myśleć.
Kiedy stanął pod drzwiami z napisem: „Gabinet psychoterapeutyczny.
Psycholog – Mariola Chodakowska”, wierzył, że właśnie dziś znajdzie
lekarstwo na swoje dolegliwości. Niestety, kiedy równo po
dziewięćdziesięciu minutach stamtąd wyszedł, nawet o krok nie przybliżył
się do rozwiązania swojego problemu. Owszem, pani psycholog
szczegółowo przedstawiła jego portret psychologiczny, pokazała, co dla
niego było najważniejsze w jego dzieciństwie, a co teraz. Omówiła jego
życie krok po kroku, ale nie powiedziała, co ma zrobić, aby koszmary nie
powróciły. A najdziwniejszym poleceniem psychoterapeutycznym było
sugestia zaadoptowania jakiegoś kota. Nie kupienie, nie otrzymanie w
prezencie, ale pójście do schroniska i wzięcie z niego jakiegoś futrzaka.
Tylko tyle, lecz to absolutnie nie wchodziło w grę. Bo niby co miałby z nim
zrobić, gdy codziennie na tyle godzin wychodzi do pracy? A podróże
służbowe i delegacje? Kto niby miałby się nim opiekować? Przecież nie
mógłby podrzucać go matce, bo ona kotów po prostu nie znosi. Totalna
porażka. Jedno wiedział na pewno: to była ostatnia wizyta u pani
psycholog. Zapłaci za wszystkie zakontraktowane wizyty, ale już się na
nich nie pokaże. Kiedy wsiadł do samochodu, tradycyjnie włączył telefon.
Na wyświetlaczu pokazały mu się cztery nieodebrane połączenia.
Wszystkie od matki. Szybko wybrał numer do domu. Serce podeszło mu do
gardła. Matka bez powodu nie dzwoniłaby tyle razy.
 – Tylko nie Gabi – mamrotał pod nosem. Po trzecim sygnale odebrała.
 – Cześć, mamuś! Dzwoniłaś do mnie? – zapytał najspokojniej, jak
tylko mógł.
 – Tak, dzwoniłam – odpowiedziała. – Od rana poszukuje cię policja z
Rucianego. Nie chcieli powiedzieć, co się stało, ale nie kazali też się
denerwować. Zostawili numer telefonu i prosili, żebyś oddzwonił.
 – Aha. No dobrze – odetchnął. – Tak się bałem, że to coś z Gabrysią –
dodał.
 – Nie, Gabi ma się dobrze. Przesyła ci rączką buziaczki. Od siebie i
swojej ukochanej lalki.
 – Ja też jej przesyłam. Dobrze, mamo, muszę kończyć. Jadę do pracy.
Byłem u psychologa i dlatego miałem wyłączony telefon. Przyjadę
wieczorem, to ci wszystko opowiem, a teraz prześlij mi ten numer na
komórkę. To do wieczora. Pa.
 – Pa, synu.
Kiedy dotarł do firmy, jej bieżące sprawy porwały go w swój wir i
puściły późnym popołudniem. Dopiero po popołudniowym posiłku, który
zjadł w swoim biurze, miał czas, by zadzwonić pod numer, który przesłała
mu jego matka.
 – Tylewski przy telefonie. Dostałem informację, że chcieliście
państwo dziś rano ze mną rozmawiać.
 – Chwileczkę, zaraz pana przełączę – odezwał się jakiś kobiecy głos
po drugiej stronie.
 – Tak, oczywiście.
 – Halo, pan Tylewski? – niski głos w słuchawce był bardzo rzeczowy i
zdecydowany.
 – Tak, przy telefonie.
 – Komisarz Maciej Orłowski. Chciałem pana poinformować, że na
terenie posesji pana babki, Zofii Tylewskiej, wybuchł pożar. Na szczęście
spłonęła tylko sterta desek leżących koło stodoły. Drewniany dom
mieszkalny i budynki gospodarcze pozostały nietknięte. Wszystko to dzięki
szybkiej akcji straży pożarnej, no i sąsiadów.
 – Mam nadzieję, że nikt nie ucierpiał w tym pożarze? – zapytał z
niepokojem Piotr.
 – Nie. Pożar wybuchł nad ranem. Nikogo tam nie było. O ile wiemy,
nikt tam nie mieszka.
 – Tak. Po śmierci babki nikt tam nie osiadł.
 – Chciałem jeszcze dodać, że najprawdopodobniej mogło to być
podpalenie, ale jeszcze trwa dochodzenie w tej sprawie.
 – Podpalenie? Ale kto? Po co? – zdziwiony nie wiedział, co
powiedzieć.
 – Też chcielibyśmy to wiedzieć – odpowiedział policjant. – A pan
gdzie był w tym czasie?
 – Jak to gdzie? No w łóżku, u siebie, w Poznaniu. Trzysta
osiemdziesiąt kilometrów od Gałkowa. Ale co to za pytania? Chyba pan nie
myśli, że ja… Po co miałbym to robić? Przecież to śmieszne.
 – To rutynowe pytania. Zadajemy je wszystkim związanym ze sprawą
– odpowiadał ze spokojem policjant, przyzwyczajony do podobnych
reakcji, na zarzuty Piotra. – To wszystko, co chcieliśmy wiedzieć.
Zadzwonimy do pana, jak coś będzie wiadomo więcej w sprawie. Dobrze
byłoby, aby w najbliższym czasie pojawił się pan w Gałkowie i obejrzał
dom i otoczenie. Interesuje nas, czy coś nie zginęło.
 – To, czy coś zginęło, najlepiej powie państwu sąsiadka i przyjaciółka
mojej babki, pani Kołacka. Ona była tam prawie domownikiem, a ja raptem
odwiedziłem to miejsce kilka razy – jak tylko wypowiedział to zdanie,
poczuł się bardzo głupio przed tym nieznanym mu człowiekiem. Nie chciał
wiedzieć, co on teraz o nim pomyślał.
 – Tak. Wiemy – odpowiedział głos po drugiej stronie słuchawki. –
Poprosiliśmy już panią Kołacką o oględziny, ale ona mimo wszystko nie
jest kimś z rodziny.
 – Niestety, ona była z nią bardziej związana niż ja… i wcale nie jest
mi przyjemnie z tego powodu. – Piotr nie wiedział, czemu powiedział to
policjantowi. Co go to obchodzi? Dla niego to tylko jeszcze jedna sprawa
do rozwiązania, ale pewnie Piotr chciał zagłuszyć swoje wyrzuty sumienia.
 – To do usłyszenia w takim razie. Gdyby pan jednak był w okolicy, to
proszę o kontakt z nami.
 – Dobrze. Będę pamiętał i dziękuję za poinformowanie mnie o tym
zajściu.
 – To należy do naszych obowiązków.
 – Ale mimo wszystko dziękuję.
 – Nie ma za co.
Powoli odłożył telefon na biurko. Pożar w Gałkowie o tej porze roku?
To zdecydowanie musiało być podpalenie. Mózg Piotra zaczął pracować na
zwiększonych obrotach.
 „Nie, to nie jest możliwe!” – uparcie odsuwał jedną myśl od siebie. To
niemożliwe, żeby ten człowiek posunął się aż do tego. Chociaż z drugiej
strony? Tak mu zależało na kupnie tego gospodarstwa, więc kto wie?!
Powinien powiedzieć o swoich wątpliwościach tamtejszej policji. Ale
przecież nie ma na to dowodów. To, że ktoś chce kupić chałupę i ziemię
jego babki, nie oznacza, że chciał ją spalić. Przecież to nie trzyma się kupy.
Jaki miałby w tym cel?
Piotr postanowił na razie nie zaprzątać sobie głowy podejrzeniami. Jak
pan Wieczorek zadzwoni, wprost go o to zapyta. Dla Piotra nie był to
jednak koniec niespodzianek w tym dniu. Mimo że sekretarka wyszła już
dobrą godzinę temu, on chciał jeszcze dopracować szczegóły pierwszej,
próbnej dostawy na Łotwę. Wyciągnął wszystkie dokumenty
posegregowane w niebieskiej teczce. Przeglądał je po kolei i notował obok
na kartce to, co jeszcze musi sprawdzić lub załatwić. Kiedy dochodził już
do końca tej żmudnej czynności, ponownie zadzwonił telefon. Spojrzał na
wyświetlający się numer i imię: „Benia” – tak ją zapisał w pamięci
telefonu.
 – Tak, słucham – nawet nie ukrywał, jak bardzo się cieszy z tego
telefonu.
Spadek, święta i starowiercy,
czyli jak zaskoczyć przeciwnika
Chwilę była cicho. Nie spodziewała się, że tak szybko odbierze. Liczyła na
kilka chwil, podczas których uspokoi tłukące się w piersi serce.
 – Bernadeta z tej strony, witam – głos jej drżał.
 – Wiem. Telefon mi to wyświetlił. Cieszę się, że dzwonisz.
 – Ja mniej, bo w przykrej sprawie.
 – Chyba nie w sprawie pożaru? – zapytał rozbawiony, nie wiedząc za
bardzo czym. Chyba jej zakłopotaniem, które można było wyczuć nawet
przez telefon.
 – Skąd wiesz o pożarze? – zapytała pełna najgorszych przeczuć.
 – Od policji. Dzwonili do mnie dziś rano. To znaczy ja do nich
zadzwoniłem po południu, bo dzwonili na numer mojej matki, a ja miałem
wyłączoną komórkę. Mogłem oddzwonić dopiero potem. Oj, plączę się,
jakbym to ja był tym podpalaczem. – Piotr się roześmiał.
 – A nie jesteś? – Po ciszy, którą usłyszała po swoim pytaniu,
pomyślała, że nie powinna była go zadawać. Jakże wielkie było jej
zdziwienie, gdy w słuchawce usłyszała jego spokojny głos.
 – Beniu, przepraszam. Bardzo cię przepraszam… za wszystko.
Zasłużyłem na to pytanie. Policja też mnie o to pytała. Może nie wprost, ale
była ciekawa, co robiłem w tym czasie – próbował jak najłagodniej
wytłumaczyć się ze swojego zachowania Piotr. – Powinienem już dawno
cię przeprosić. Zachowałem się jak dupek.
 – Tak, dupek to odpowiednie określenie – odpowiedziała na jego
tyradę i kamień spadł jej z serca. – To jak już mnie przeprosiłeś i
zapewniłeś, że nie ty wznieciłeś ten pożaru, to kto? – zadała kolejne
pytanie, gdy nie odpowiedział na jej stwierdzenie.
 – Nie wiem – odpowiedział. Póki nie będzie pewien, nie chciał jej na
razie mówić o swoich podejrzeniach. Postanowił najpierw rozmówić się z
niedoszłym kupcem.
 – Dostałeś papiery z kancelarii adwokackiej? – bardziej stwierdziła
niż zapytała Bernadeta po dłuższej chwili milczenia.
 – Tak, ale przejrzałem je bardzo pobieżnie. Przepraszam, ale nie
miałem czasu. Realizuję teraz w firmie całkiem nowy projekt i on pochłania
mnie bez reszty. Myślę, że potrwa to do świąt, a potem już zwolnię i
obiecuję, że zjawię się wtedy w Gałkowie, aby uregulować wszystkie
sprawy związane ze spadkiem. Czy to cię satysfakcjonuje?
 – Tak. W zupełności. – Bernadeta musiała się opanować, aby nie
krzyknąć z radości do słuchawki.
 – Wiesz… – zaczął Piotr.
 – Tak?
 – Już bardzo cieszę się na to spotkanie. Może przyjadę z Gabrysią i
zostaniemy kilka dni. Chcę dłużej pobyć z córką, bo i dla niej nie miałem
ostatnio czasu – dodał jakby na usprawiedliwienie.
 – W takim razie czekam. Do zobaczenia – zakończyła rozmowę i
rozłączyła się. Zrobiła to tak szybko, że nie zdążyła usłyszeć jego
odpowiedzi.
 „To będą długie tygodnie” – pomyślała sobie, przyciskając telefon do
piersi. Z drugiej strony cieszyła się, że ma ponad miesiąc na przygotowanie
projektu muzeum i załatwienie wszystkich potrzebnych zezwoleń,
począwszy od Ministerstwa Kultury i Sztuki, a skończywszy na Urzędzie
Gminy w Rucianem. Nie chciała pozwolić, by jakakolwiek przeszkoda
spowodowała, iż Piotr zmieni zdanie. Potem podniosła głowę i powiedziała
do kogoś zamieszkałego w zaświatach: „Dzięki, pani Zofio, za interwencję.
Może jednak nam się uda!”.
***
Karol Schtern pojawił się ponownie tuż przed Wielkanocą. Zagniatała
ciasto na mazurki. Inne, drożdżowe, w wielkiej emaliowanej misce, rosło na
podłodze. Odkąd miała ogrzewanie podłogowe, w ten sposób radziła sobie
z drożdżowcami. Kamil wśród świątecznych przygotowań czuł się jak ryba
w wodzie. Co chwila podchodził, wsadzał swoje rączki i próbował, czy już
starczy. Zazwyczaj jeszcze nie. Dla obojga była to świetna zabawa.
Dzwonek domofonu zaburzył na chwilę przedświąteczny nastrój. Bernadeta
brudną od ciasta ręką nacisnęła przycisk domofonu. Nadal nie miała
zwyczaju pytania o tożsamość dzwoniących. No tak, mogła się jedynie
domyślać, że będzie to ktoś obcy. Nikt ze wsi. Miejscowi wiedzą, że trwa
czas przygotowań do Wielkiejnocy i takie odwiedziny są po prostu nie na
miejscu. Kiedy pojawił się w drzwiach, nie była zdziwiona. Zaprosiła go do
środka. Przeprosiła za bałagan, choć wydawało się jej, że to on powinien
przeprosić za najście. Nie doczekawszy się tego, zaproponowała herbatę.
Mężczyzna usiadł na wolnym krześle i z zaciekawieniem spoglądał na to,
co robiła Bernadeta. Po uformowaniu kilku mazurków wielkości małego
talerzyka, nakłuła wszystkie widelcem i wstawiła obie blachy do
piekarnika.
 – To mamy trzydzieści minut.
 – Ja mam czas. Może być i pięćdziesiąt – zażartował mężczyzna.
 – Nie, pięćdziesiąt nie może być, bo się spalą. Byłoby szkoda –
odpowiedziała. – Proszę, herbata już gotowa. Możemy wypić ją w kuchni,
bo chciałabym mieć na wszystko oko?
 – Oczywiście. Bardzo lubię siedzieć w kuchni, a ta ma wyjątkowy
charakter, mimo że jest trochę mała.
 – Tak, to prawda, ale nie dało się inaczej wygospodarować.
 – Ale zmieńmy temat. Przyszedłem do ciebie, bo mam już pierwszy
rozdział mojego felietonu o Gałkowie. Chciałem ci go przeczytać.
 – Teraz? Tu? W kuchni? – Bernadeta była trochę zdziwiona jego
propozycją. – Może zostaw mi go, a ja z przyjemnością sobie wieczorem
przeczytam – zaproponowała.
 – W zasadzie może być. Spokojnie się nad tym zastanowisz. Może mi
coś uzupełnisz. – Uśmiechnął się niepewnie.
 – Doradzać takiemu fachowcowi! To chyba niemożliwe –
odpowiedziała również z uśmiechem.
Potem rozmawiali o wszystkim i o niczym. On opowiadał o swoich
podróżach, ona o swoich planach utworzenia muzeum. Wspomniała też o
niedawnym pożarze. Zdziwiła się, jak bardzo go to zainteresowało.
Wypytywał, czy już wiadomo, kto podłożył ogień. Czy policja nadal szuka
sprawcy? Czy może umorzyła już śledztwo? Akurat na to pytanie nie
umiała mu odpowiedzieć. Wyczuła, chociaż starał się nie dać tego poznać
po sobie, że nie był z tego za bardzo zadowolony…
Kiedy mazurki były już upieczone, a babki drożdżowe cieszyły oko
wielkością i błyszczącą, brązową skórką, Karol postanowił się pożegnać.
 – Miło mi się z tobą gawędziło, ale na mnie chyba już pora.
Bernadeta odetchnęła z ulgą. Nadchodziła pora kładzenia Kamilka
spać, a powoli obawiała się, że gość będzie chciał siedzieć dłużej.
 – Tak, późno już – odpowiedziała, nie dając nadziei na dalsze
posiedzenie. Żegnając się w drzwiach, Bernadecie przypomniało się, że
Karol obiecał jej dać do przeczytania początek felietonu.
 – A tak. Całkiem mi to wyleciało z głowy – odpowiedział i wyciągnął
ze skórzanej teczki plik kartek w foliowym opakowaniu.
 – Proszę – powiedział, podając jej go do ręki.
 – Myślałam, że będzie tego więcej. – Bernadeta nie ukrywała swojego
zdziwienia po sprawdzeniu zawartości.
 – Przecież mówiłem, że to dopiero pierwszy rozdział – odpowiedział
Karol trochę zmieszany jej uwagą.
 – No, OK. Przeczytam i powiem, co o tym sadzę.
 – Dobrze. Będę wdzięczny. To do zobaczenia – dodał szybko i
wyszedł.
Zamknąwszy drzwi, Bernadeta nie mogła oprzeć się wrażeniu, że
Karol coś przed nią ukrywał. Postanowiła jeszcze wieczorem zajrzeć do
jego notatek.
Gałkowo (Nikolaihorst / Galkowen) to jedna z najpiękniejszych wsi
staroobrzędowców Kościoła prawosławnego, położna wśród
malowniczych lasów Puszczy Piskiej. Utworzona w roku 1831, po
uzyskaniu w roku 1825 zgody wyrażonej przez króla Friedricha
Wilhelma III na osiedlenie się w Nadleśnictwie Eckerta Land
potomków osadników, którzy w Rosji, w XVII wieku, nie poddali się
reformom patriarchy Nikona, a prześladowani przez carat emigrowali
do wschodniej Polski i Prus Wschodnich.
Do dzisiaj osady filiponów (miejscowa nazwa starowierów) jak
Wojnowo, Gałkowo, Kadzidłowo to małe enklawy na wielkiej
przestrzeni lasów.
W czasie I wojny światowej rosyjski pop, jako jeniec wojenny, trafił
do Wojnowa (d. Eckertsdorf), gdzie osiedliwszy się, zdołał nawrócić
część starowierów do zreformowanego prawosławia. W 1923 roku
została wybudowana drewniana, biała cerkiew, ostatnio świeżo
odrestaurowana.
Namacalnym dowodem tradycji i wiary starowierów w Gałkowie
jest stary cmentarz, czynny do dzisiaj. Pozostałością ich sposobu życia
są zachowane w gospodarstwie stare banie (sauny). Dwa kilometry od
Gałkowa, w Wojnowie znajduje się wiejski kościół – molenna oraz
stary klasztor żeński starowierów, wraz z piękną kaplicą drewnianą w
stylu prawosławia. Zakonnice spoczywają na cmentarzu
przyklasztornym.
Obecnie całość stanowi własność rodziny katolickiej. Przed II wojną
światową mieszkały w okolicy tylko cztery rodziny ewangelickie. W
tym czasie starowierzy posługiwali się już na co dzień językiem
niemieckim. Rosyjski pozostał jedynie językiem obrzędowym.
Po wkroczeniu Armii Czerwonej w czasie II wojny światowej
młode dziewczęta wysłano na Syberię. Obecnie większość filiponów
wyemigrowała do Niemiec. We wsi pozostało jedynie niewielu starych
ludzi[1].
Bernadeta przejrzała wszystkie kartki, które otrzymała od Karola, ale
tylko ta jedna była zapisana. Wydało jej się to bardzo dziwne. Oczekiwała
przynajmniej kilku takich stron. To, co przeczytała, nie było niczym
nowym. Podejrzewała, że Karol ściągnął to wszystko z internetu. Aby
potwierdzić swoje podejrzenia, włączyła komputer i po chwili nie miała już
wątpliwości. Powoli zaczynało ją to intrygować, a nawet niepokoić. Nie
wiedziała, co ma o tym myśleć. Mimo że jutro Wielki Piątek postanowiła
odszukać Karola Schterna i poprosić o wyjaśnienie.
***
Myliłby się ktoś, jeżeliby sądził, że wszystkie mazurki i świąteczne
bakaliowe baby Bernadeta zrobiła dla siebie i Kamila. Już od kilku lat miała
zwyczaj pieczenia ich, a potem rozdawania sąsiadom i co biedniejszym
rodzinom we wsi. Było to jakby odpowiedzią na wszelkie prezenty w
formie szynek, kiełbas i różnych przetworów, jakie otrzymywała od
mieszkańców Gałkowa. Przy okazji wizyt ze świątecznymi specjałami
składała życzenia i wymieniała się nowinkami. Najczęściej właśnie wtedy
dowiadywała się, kto planuje ślub, kiedy odbędą się chrzciny, kto wyjechał
ze wsi do miasta na stałe albo odwrotnie. Przy okazji tegorocznych wizyt
dowiedziała się jednej ważnej i istotnej dla niej rzeczy. Mianowicie od
jakiegoś czasu ktoś chodził po wsi do mniej zamożnych, a najczęściej
samotnie mieszkających właścicieli i proponował wykupienie parceli i
domów za dosyć duże pieniądze. Dowiedziała się też, że dwie rodziny już
się prawie zdecydowały. Zanotowała w pamięci numery domów w nadziei,
że może znajdzie tam kolejne eksponaty do swojego muzeum. Rodzina,
opuszczając domostwo, nie zabierze przecież wszystkiego ze sobą.
Koło południa wróciła do domu. Uszykowała obiad. Dała kilka chwil
Kamilkowi, żeby odpoczął po męczących dla niego wojażach po wsi, a
potem przystąpili do codziennej porcji ćwiczeń. Na szczęście syn traktował
je jako zabawę i Bernadeta nigdy nie musiała go do tego namawiać. Pokój
Kamila był całkowicie dostosowany do jego potrzeb. Jedna ściana
zaopatrzona była w przymocowane do niej na stałe drewniane drabinki.
Druga posiadała miękkie wykończenia i umocowane tuż pod sufitem liny i
sznurowe, okrągłe pętle do chwytania. Na podłodze leżały ulubione piłki
Kamila: lekarska i druga, ogromna, wypełniona styropianowymi kulkami.
Stojąca pod oknem szafka pełna była dodatkowych przedmiotów
potrzebnych do efektywnego rehabilitowania chłopca. Przy czwartej ścianie
stało łóżko Kamila, ale po śmierci ojca rzadko z niego korzystał. Spał w
pokoju matki, by ta mogła mieć go pod czujną opieką.
Jeszcze przed kolacją Bernadeta postanowiła odwiedzić swojego
dziwnego znajomego. Dzwoniąc do dwóch pensjonatów i domów
zajmujących się agroturystyką, nie znalazła nikogo o tym nazwisku. Nic też
nie dał telefon do pobliskiej stadniny koni, gdzie od czasu do czasu
wynajmowano pokoje. Dopiero telefon do Dworku Łowczego przyniósł
oczekiwany rezultat. Bernadeta znała to miejsce. Dworek usytuowany był
w dosyć dużej odległości od centrum wsi. Historyczny, ponad stuletni
budynek z XIX wieku, w 2004 roku przeniósł ze Sztynortu do Gałkowa
Aleksander Potocki. Dworek, będący kiedyś własnością hrabiowskiej
rodziny Lehndorff, obecnie odrestaurowany w stylu mazurskim, posiadał
restaurację ze świetną, wschodnią kuchnią i kilka ekskluzywnych, ale
stylowych pokoi. Wraz z Michałem często polecali go swoim zamożnym
znajomym i przyjaciołom z Olsztyna. Osobiście nie za bardzo lubiła to
miejsce. Było dla niej za sztywne i zbyt pompatyczne, za to Michał
uwielbiał tam bywać Po otwarciu w nim, 13 maja 2007 roku, tak zwanego
Salonu Marion Dönhoff, ku pamięci redaktor naczelnej tygodnika „Die
Zeit”, Bernadeta ani razu nie odwiedziła tego miejsca. Mieszkając jeszcze
w Olsztynie, natrafiła w „Gazecie Wyborczej” na dosyć interesujący artykuł
o wsi Sztynort, który zainspirował ją do kolejnej lektury, jaką była książka
Marion Dönhoff Dzieciństwo w Prusach Wschodnich. Bardzo ciekawie
napisane wspomnienia związane z Gałkowem przybliżyły jej wtedy bardzo
mocno historię miejsca, z którego się wywodziła, a jednocześnie skłoniły
do odwiedzenia po raz pierwszy urokliwego Dworku Łowczego wraz z
mężem.
Teraz jechała tam pełna obaw, co też usłyszy od niedawno poznanego
mężczyzny. Zastanawiała się także nad „przypadkowością” spotkania z
panem Schternem. Rzuciła wzrokiem na leżące na przednim siedzeniu
kartki jego felietonu. Jeżeli te parę zdań w ogóle można nazwać felietonem!
Ciekawe, co o nich powie? Potem spojrzała we wsteczne lusterko
samochodu. Kamil siedział grzecznie w swoim granatowym, ciepłym
kombinezonie i czapce opadającej mu co rusz na oczy, którą niecierpliwym
gestem ciągle podnosił do góry. Nie lubił siedzenia w foteliku
samochodowym, ale które dziecko to lubi? Ciekawie rozglądał się po
szaroburym jeszcze krajobrazie, jaki przesuwał się za szybą samochodu.
Dzień już był dłuższy, ale i tak za kilka chwil zrobi się ciemno.
 – Mamo!!! Koniki!!!
 – Tak, skarbie. Koniki. Już niedługo je odwiedzimy. Jak tylko zrobi
się cieplej, odwiedzimy stadninę – cierpliwie tłumaczyła synowi Bernadeta.
– Będziesz znowu jeździł. – Wiedziała, że Kamil bardzo lubił ten rodzaj
ruchu, ale zawsze na okres zimowy robili sobie przerwę.
Kiedy dojechali na miejsce, zrobiło się już prawie ciemno. Gdyby nie
jaskrawe oświetlenie posesji i samego Dworku Łowczego zapewne trudno
byłoby tu trafić. Bardzo dużo się tu zmieniło od jej ostatniego pobytu.
Ustawiła samochód na obszernym parkingu, tuż pod samym wejściem.
Wypięła Kamila z pasów, zabrała torebkę, do której jednym ruchem
zgarnęła wypociny pana redaktora.
W sali restauracyjnej było już kilkoro gości. Rozejrzała się po niej,
szukając znajomej sylwetki. Zanim jednak na dobre rozeznała się w
pomieszczeniu, podeszła do niej kierowniczka sali. Grzecznie zapytała, czy
Bernadeta miała zarezerwowany stolik. Zdziwiona podniosła brwi do góry i
odpowiedziała, że nie. Na szczęście z uzyskaniem wolnych dwóch miejsc
nie było problemu.
 – Przepraszam panią. – Bernadeta chciała wykorzystać
zainteresowanie jej osobą. – Byłam umówiona z panem Karolem
Schternem. Czy jest może w restauracji? A może jest u siebie w pokoju? –
Widząc jednak bardzo zmieszaną minę kierowniczki, dodała szybko: – To
dawny znajomy męża, obiecał, że tu będzie.
Twarz jej rozmówczyni się rozpogodziła. Obiecała zadzwonić do jego
pokoju i przypomnieć mu o spotkaniu.
 – A kogo mam zaanonsować? – spytała. Właśnie z powodu takich
sytuacji Bernadeta nie lubiła tu przychodzić. Poczuła się jak pensjonarka.
 – Niech pani powie, że przyszła Bernadeta. On będzie wiedział, o
kogo chodzi.
 – Dobrze. Przez ten czas może zechce pani coś zamówić –
odpowiedziała i jednocześnie skinęła na kelnerkę ubraną w długą, czarną
spódnicę i białą, efektownie wyszywaną mazurskim wzorem bluzkę.
 – Kasiu, podaj pani kartę z menu i przyjmij zamówienie – zwróciła się
do pracownicy lokalu.
Bernadeta poprosiła najpierw o kawę dla siebie i sok dla Kamila,
potem wybrała z karty kartacze. Cena promocyjna zachęcała do
konsumpcji, ale nawet gdyby kosztowały więcej i tak by je kupiła. Bardzo
je lubiła. Kiedy podniosła głowę, na szczycie schodów prowadzących do
części hotelowej, zobaczyła Karola. Nie był sam. Zapewne miła pani
kierownik nie zdążyła go jeszcze powiadomić o gościu czekającym w
restauracji, bo w objęciach trzymał młodą, na oko dwudziestoletnią
dziewczynę. Duży, wydatny biust i długie, tlenione włosy stawiały ją w
gronie osób o wiadomej profesji. Choć mogła się mylić. Gdy podeszli do
baru, znajoma pani kierownik szepnęła mu coś do ucha i głową nieznacznie
wskazała jej stolik. Kiedy się odwrócił, nawet z daleka Bernadeta
zauważyła zdziwienie na jego twarzy. Dał sobie parę chwil na opanowanie
emocji, przeprosił swoją towarzyszkę i po kilku minutach podszedł do
stolika. Bernadeta zdążyła już rozebrać z wierzchniego okrycia Kamila,
sama też powiesiła swoją kurtkę na wieszaku umiejscowionym tuż za jej
stolikiem. Nie ubrała się jakoś wyjątkowo na to spotkanie. Założyła czarne,
obcisłe dżinsy i niebieski golf. Jedyną ekstrawagancją był piękny, srebrny
naszyjnik z dużymi, brązowymi bursztynami. Do kompletu miała kolczyki i
bransoletkę. Włosy upięła do góry, mocując je także bursztynową klamrą.
Delikatny makijaż tylko podkreślał jej duże, zielone oczy.
 – Witam cię. Zupełnie się ciebie tu nie spodziewałem – powiedział
ciągle jeszcze zmieszany jej wizytą.
 – Dzień dobry. – Głos Bernadety brzmiał dosyć oficjalnie.
 – Ładnie wyglądasz – dodał.
 – Dziękuję, ale nie przyjechałam tu po komplementy – ciągnęła w tym
samym tonie.
 – Przeczytałaś mój artykuł? – zadał pytanie i usiadł na jednym z
dwóch wolnych krzeseł.
 – Tak. Tylko nie wiem, czy można to nazwać artykułem? –
odpowiedziała pytaniem, sięgając do torebki po foliową koszulkę z
kartkami.
 – Nie rozumiem.
 – Wśród tych kilku kartek tylko jedna była zapisana.
 – Oj… to chyba jakieś nieporozumienie, musiałaś coś przeoczyć.
 – Proszę. Sam zobacz.
Karol przez chwilę przeglądał materiały, które dostał od niej. Rozłożył
je na stole i nie wiedział za bardzo, co powiedzieć. Po chwili jego twarz
rozjaśnił uśmiech. Klepnął się w czoło i powiedział.
 – Ale głupiec ze mnie. Dałem ci nie te kartki. To tylko materiały
przygotowawcze. Niestety, nie mogę dać ci dziś tych właściwych, bo
zostały w samochodzie, a samochód zostawiłem w Rucianem. Nie chciałem
jechać po alkoholu. Jak tylko będę miał samochód z powrotem, zaraz ci je
dostarczę. OK?
 – Tak, nie ma sprawy. – Bernadeta była pewna, że kłamie, ale nie
chciała dać tego po sobie poznać. – Nie ma pośpiechu. Za moment święta i
tak nie będę miała czasu, aby je przejrzeć. Przyjeżdża rodzina i na pewno
będę zajęta. Pan, jak zauważyłam, również? – zapytała, kierując wzrok na
samotnie siedzącą przy barze blondynę.
 – A tak… To znajoma – odpowiedział trochę zmieszany. – Pomaga mi
w zbieraniu materiałów – dodał.
 – Materiałów do twojego artykułu o historii Gałkowa?
 – Tak. Gałkowa i okolic – ciągnął temat, nie zważając na ironię
zawartą w słowach Bernadety.
Kiedy do stolika dotarła kelnerka z gorącymi kartaczami, Karol
skorzystał z okazji, aby się z nią pożegnać. Życzył jej smacznego i odszedł
w stronę swojej towarzyszki. Po chwili zauważyła, jak wchodzi ponownie
po schodach.
Jedząc sama i jednocześnie karmiąc Kamila, Bernadeta rozmyślała nad
osobą Karola. Kelnerka, która podeszła ponownie do stolika, proponując
deser – specjalność lokalu, wydała jej się znajoma. Okazało się, że ma na
imię Monika i jest córką jej sąsiadów, mieszkających obok posesji pani
Zofii. No tak, nie mogła jej od razu rozpoznać, bo widziała ją zaledwie
kilka razy. Dziewczyna studiuje w Olsztynie, na Uniwersytecie Warmińsko-
Mazurskim i rzadko bywa w domu, a jak ma wolne, to dorabia właśnie we
Dworku Łowczego jako kelnerka.
 – Dlaczego kierowniczka lokalu zwraca się do ciebie „Kasiu”?
 – Ona do wszystkich kelnerek tak mówi. Stwierdziła, że tak często się
tu zmieniamy, że nie jest w stanie zapamiętać naszych imion.
 – No tak, to jest wytłumaczenie. Powiedz mi, jutro też tu pracujesz?
 – Jutro mam wolne, ale w pierwszy i drugi dzień świąt jestem tu od
rana do wieczora, do ostatniego gościa – dosyć chętnie udzielała
odpowiedzi Monika. Podobnie jak Bernadeta, tak i ona była ciekawa swojej
sąsiadki.
 – To może wpadłabyś do mnie na kawę albo herbatkę? Miałabym do
ciebie małą sprawę, OK?
 – Chyba bym mogła – odpowiedziała.
 – To co, może około jedenastej? I poproszę ten deser, bo widzę, że
kierowniczka nie wygląda na specjalnie zadowoloną z naszej konwersacji –
powiedziała Bernadeta, widząc jej zmarszczone czoło.
 – Jeden czy dwa? – zapytała służbowo Monika, spoglądając
jednocześnie z uśmiechem na wysmarowaną sokiem buzię chłopca.
 – Jeden nam w zupełności wystarczy. Dziękuję.
Kiedy skończyli jeść deser złożony z mrożonych jagód, poziomek i
malin w delikatnej bitej śmietanie z dodatkiem jeszcze czegoś na kształt
serka mascarpone, polanego ciepłą, białą czekoladą, była godzina
dziewiętnasta. W międzyczasie restauracja wypełniła się po brzegi.
Zaczynało brakować już miejsc dla nowych, przeważnie
niemieckojęzycznych gości, którzy zapragnęli święta spędzić na Mazurach.
Bernadeta zauważyła niespokojny wzrok kierowniczki sali rzucany od
czasu do czasu w jej stronę. No tak, zajmowali we dwójkę z Kamilem
czteroosobowy stolik. Totalne marnotrawstwo. Uśmiechnęła się do siebie.
To wszystko jeden wielki biznes. W końcu zapłaciła rachunek, dając
Monice dosyć wysoki napiwek i wyszła. Na zewnątrz zrobił się chłodny
wieczór. Szybko wsadziła syna do samochodu i ogrzewanie ustawiła na
maksimum. Mimo że dojazd do domu trwał zaledwie dziesięć minut, we
wnętrzu auta zdążyło zrobić się dosyć ciepło. Na szczęście jazda nie uśpiła
Kamila. Pozostało jej tylko wykąpać go i opowiedzieć jedną z bajek pani
Zofii. Może dziś jego ulubioną, o trzech braciach? Kamil chętnie na to
przystał.
 – Dawno, dawno temu, a może jednak nie tak dawno, gdzieś na
północy, gdzie zawsze było zimno, żyło sobie trzech braci: Franuś, Edziu i
Tolek. Mieszkali razem ze swoją mamusią w chatce na skraju wielkiego,
ponurego lasu. Byli to bardzo dobrzy chłopcy. Nigdy nie kłócili się między
sobą, pomagali sobie w pracy i na zmianę opiekowali się swoją starą i
siwiuteńką mateczką. Któregoś dnia jednak ich mama tak zachorowała, że
nie mogła już nic robić, tylko leżeć w łóżku. Leżała jeden tydzień, potem
drugi, a kiedy zbliżył się trzeci tydzień, trzej bracia usiedli w kuchni,
zapalili lampę naftową i zamyślili się. Smutno im było, kiedy nie widzieli
swojej mamy jak zwykle krzątającej się po kuchni i po obejściu. W
cebrzyku leżały brudne garnki, podłoga lepiła się od błota i igieł sosnowych
przyniesionych z lasu. Brudne, niemyte okna nie przepuszczały zbyt wiele
światła do środka, do ich małej izdebki. „Musimy coś z tym zrobić!” – jako
pierwszy odezwał się najstarszy syn, Edziu. „Trzeba posprzątać w chacie” –
powiedział drugi, o imieniu Franiu. „I nazbierać dużo chrustu na opał, bo
idzie mróz i zamarzniemy” – ponownie powiedział Edziu.
 – Nie, mamo! – przerwał nagle opowieść Bernadety Kamil. – To Tolek
powiedział, że trzeba nazbierać chrustu. Znowu pomyliłaś – powiedział
zadowolony, że udało mu się złapać mamę na pomyłce.
 – A tak, faktycznie, skarbie. Ale ty masz pamięć… Ho, ho –
pochwaliła syna.
 – No to Tolek powiedział, że trzeba nazbierać chrustu, a potem jeszcze
dopowiedział: „Mama nie wyzdrowieje, póki nie wezwiemy lekarza”. I tak
siedzieli w tej chatce jeden dzień, drugi, a na trzeci uradzili, że jeden z nich
pójdzie po doktora do miasteczka, a dwaj pozostali posprzątają w chacie i
napalą w piecu, aby ich mamie było ciepło. Jak uradzili, tak zrobili. Edziu
poszedł po chrust do lasu, Franiu posprzątał chatę, a Tolek ubrał ciepłe buty,
kapotę i czapkę z lisa, wziął torbę z jedzeniem i ruszył w drogę po doktora.
Nie uszedł jednak daleko, bo tuż za zakrętem spotkał dziwną, białą postać z
kosą na ramieniu. Zdjął czapkę z głowy, przywitał się grzecznie i minąwszy
ją, chciał iść dalej, ale ni to człowiek, ni to nieczłowiek zapytał, gdzie
mieszkają trzej bracia i ich matka. Tknięty złym przeczuciem zapytał, po co
się tam wybiera. Postać odpowiedziała, że nazywa się Śmierć i idzie po
matkę trzech braci. Tolek bardzo się przestraszył. Najpierw chciał jej
wskazać złą drogę, ale potem pomyślał, żeby ubłagać Śmierć, aby nie
zabierała ich mamy. Śmierć długo nie dawała się namówić, ale w końcu
wymyśliła zadanie dla syna. „Wiesz, ciężko mi tak chodzić po świecie, nogi
mnie bolą. Może coś wymyślisz, żeby było mi lżej”. Tolek usiadł na
pobliskim, zwalonym drzewie. Myślał i myślał, aż w końcu wymyślił. „Daj
mi, proszę, swoją kosę”. Śmierć mu ją dała. Tolek zdjął buty, ostrze kosy
podzielił na pół i każdą połowę przyczepił mocnym sznurkiem, który wyjął
z torby, do podeszwy. Potem rozejrzał się dookoła i wypatrzywszy małe,
zamarznięte jeziorko, kazał Śmierci założyć buty i stanąć na tafli. Potem
leciutko popchnął Śmierć do przodu. Najpierw nieporadnie, ale po chwili
już całkiem dobrze, Śmierć zaczęła jeździć po jeziorze jak po lodowisku. I
tak jej się to spodobało, że wcale nie chciała z niego zejść. Tolek nie szedł
już dalej. Wrócił się do domu i zastał mateńkę krzątającą się po chacie. Na
stole parowała zrobiona przez nią pyszna zupa. Odtąd już nikt nie umierał
w okolicy, bo jak tylko Śmierć zawędrowała w te strony, to zatrzymywała
się na jeziorku, zakładała buty z ostrzem kosy i zapominała, po co przyszła.
A bracia pożenili się i wraz z żonami, dziećmi i mamą żyli długo i
szczęśliwie.
 – Mamo, a mi też zrobisz takie buty? – musiał zadać jej to pytanie
Kamil, jak zwykle na koniec bajki. A ona niezmiennie mu odpowiadała, że
jak będzie już duży, to mu je kupi.
 – A kiedy będę duży?
 – Już całkiem niedługo, kochanie.
 – Ale kiedy? Jutro?
 – Nie, jutro nie, ale jak wyśpisz się sto dwadzieścia razy, to wtedy. A
teraz już śpij.
 – Aha, to dobrze – powiedział sennym głosem i zasnął. Bernadeta
otuliła go jeszcze kołderką, poprawiła niesforny kosmyk włosów na czole i
wyszła z salonu. Kamil musiał teraz mieć piętnaście minut bezwzględnego
spokoju, żeby zasnąć. Ot, taki wieczorny rytuał. Ona w tym czasie czytała
sobie prasę, książkę albo robiła porządki w kuchni. Dziś nie tylko te
piętnaście minut, ale i cały wieczór postanowiła spędzić w kuchni. Jutro po
południu mieli przyjechać jej teściowie, chciała mieć już wszystko
skończone. Zrobiła nadzienie do kaczki, która odmrażała się w misce.
Następnie namoczoną wcześniej w solance szynkę nadziała suszonymi
owocami. Przykryła mokrą, lnianą szmatką i wsadziła do lodówki. Jutro jej
wielki, dwupoziomowy piekarnik będzie miał ogromną misję do spełnienia.
W zamrażalniku, upchanym po brzegi, leżały kaszanki, biała i zwykła
kiełbasa, salcesony i inne smakowite rzeczy. Nie do przejedzenia w ciągu
dwóch dni świąt przez cztery osoby, a właściwie trzy, bo przecież Kamilka
nie mogła liczyć. Dla niego miała potrawkę z sosem winogronowym,
sałatkę śledziową z buraczkami, którą uwielbiał i parówki z cielęciny.
Nieodzowną częścią jego menu były też wszelkiego rodzaju płatki.
Począwszy od tych o smaku czekoladowym, a skończywszy na zwykłych
płatkach kukurydzianych. Miała tego w zapasie zawsze bardzo dużo.
Krzątając się po kuchni, ciągle myślami wracała do pani Zofii. To już
kolejne święta bez niej. Po śmierci rodziców i męża trochę zastępowała jej
matkę, a trochę była jej przyjaciółką. Pewnie dlatego teraz chciała dobrych
relacji z jej wnukiem. No tak, o czym by jednak nie myślała, zawsze
kończyło się to na wspomnieniach o Piotrze. Jak przyjedzie po świętach,
będą musieli spędzić ze sobą dużo czasu, aby w końcu doprowadzić do
finału sprawę spadku i utworzenia muzeum.
O dwudziestej trzeciej zgasiła światło w kuchni, wykąpała się i
wślizgnęła do zimnego łóżka. Termometr w pokoju wskazywał, że jest
około dwudziestu dwóch stopni, ale dziś było jej nieprzyjemnie i chłodno.
Przed snem pomyślała tylko, że może zaczyna się u niej jakieś grypsko i
powinna wziąć aspirynę, ale zasnęła. Na szczęście jej obawy się nie
potwierdziły. Rano, zaraz po obudzeniu, czuła tylko lekki ból głowy, który
postanowiła rozgonić porcją rutinoscorbinu, wapna musującego i zwykłą
polopiryną. Była to dawka, która zawsze działała na nią idealnie. Zanim
obudził się Kamil, była już ubrana i po śniadaniu. Na kuchence, w dużym
garnku, gotowało się ponad tuzin białych jajek, które specjalnie dostała do
malowania pisanek. W pięciu dużych słojach przygotowała kolorowe farby.
Sobie uszykowała metalowy rysik i ciepły wosk, a dla Kamilka naklejki i
flamastry do malowania na skorupkach. Spojrzała na kuchenny zegar z
przyprawami i nasionami różnych warzyw, będący prezentem Michała na
jej dwudzieste ósme urodziny. Miała jeszcze kilka godzin do przyjścia
Moniki. Do tej pory powinni zdążyć z Kamilem pomalować wszystkie
jajka.
Dokładnie wtedy, gdy odłożyli do miski ostatnie umalowane jajko,
usłyszała dzwonek domofonu. Ucieszona, że udało im się wyrobić w czasie,
otworzyła furtkę.
 – Wejdź, wejdź – zaprosiła dziewczynę do środka – jeszcze tylko
umyjemy z Kamilkiem ręce, ogarnę trochę kuchnię i możemy sobie
posiedzieć i pogadać.
 – A może pani pomogę? – zapytała Monika, z ciekawością
rozglądając się po mieszkaniu. – Ładnie tu u pani. We wsi mówili, że u pani
na pewno tak po miejsku wszystko… a tu przestronnie i całkiem swojsko. I
tak jakoś przytulnie – dodała. Bernadeta roześmiała się, słysząc taki
uprzejmy komentarz.
 – No, ludzie różne rzeczy gadają – odpowiedziała. Potem zaś spytała:
– Czego się napijesz? Herbata, kawa z ekspresu, a może latte z pianką?
Kupiłam niedawno takie urządzenie, specjalnie do tego rodzaju kawy.
 – Poproszę tę latte – odpowiedziała zdecydowanie Monika.
Dosłownie po kilku minutach biało-brązowy napój stał w wysokich,
przezroczystych szklankach. Bernadeta wlała jeszcze do każdej po parę
kropel karmelowego syropu, wetknęła słomki i mogły usiąść w wygodnych
fotelach przy okrągłym stoliku.
 – Jak tam wczorajszy wieczór? Duży ruch w restauracji? – zapytała
Bernadeta, aby rozmowę skierować na interesujący ją temat. Trochę głupio
się z tym czuła, bo w zasadzie po to zaprosiła dziewczynę, by uzyskać jak
najwięcej informacji o swoim niemieckim znajomym. Na szczęście nie
musiała zbyt mocno ciągnąć jej za język. Monika sama chętnie opowiadała
o gościach lokalu.
 – O, pan Karol to bardzo dobry gość. Jest bardzo miły, daje duże
napiwki, ale codziennie przyjeżdża do hotelu z inną dziewczyną. No prawie
codziennie.
 – A oprócz tych dziewczyn spotyka się jeszcze z kimś? – zapytała
zaciekawiona Bernadeta.
 – Tak. Ostatnio przyjechało do nas wielu Niemców z jakiegoś
Stowarzyszenia Byłych Właścicieli Mazurskich lub coś podobnego.
Rozmawiają po niemiecku. Mimo że na studiach uczę się tego języka, to
niektórych słów nadal nie rozumiem. I z nimi właśnie pan Karol spędza
dużo czasu. Rozmawiają o ziemi i swoich majątkach pozostawionych
kiedyś w Polsce.
 – A to ciekawe – mruknęła Bernadeta. – A z kimś ze wsi rozmawia,
oprócz mnie oczywiście?
 – No nie, ale widziałam, jak przechadza się po wsi i zaczepia
gospodarzy, zwłaszcza tych starszych i o coś ich wypytuje. Ojciec mi
mówił, że pyta, jak im się tu mieszka i czy by nie chcieli przenieść się do
miasta. Nas też pytał, to znaczy tatę, ale tata powiedział, że nigdzie się nie
wybiera, że mu tu dobrze.
 – Moniko, a czy byłoby możliwe, żebyś baczniej przyjrzała się temu
panu Karolowi? Wiesz, jakoś nie mam do niego zaufania.
 – Dobrze, pani Bernadeto. Dla mnie to też jakiś dziwny gość.
Próbował mnie nawet podrywać, ale ja nie lecę na takich starych. A wie
pani? Po świętach sołtys zwołał zebranie wszystkich mieszkańców. Chyba
na środę – podzieliła się jeszcze jedną informacją Monika. – Na budynku, w
którym jest świetlica, w gablocie, wisi ogłoszenie – dodała.
 – Jak sołtys zaprasza, to koniecznie trzeba być. – Bernadeta
roześmiała się. – Jeśli będę miała z kim zostawić Kamilka, to też przyjdę –
odpowiedziała, mając na myśli swoich teściów. Dokładnie nie wiedziała, ile
dni u niej zostaną.
 – To ja już muszę iść – powiedziała, wstając z fotela, Monika. –
Obiecałam mamie, że pojadę ze święconką do kościoła, do Ukty.
 – Jak chcesz, możesz zabrać się ze mną, bo jadę za chwilę razem z
Kamilkiem.
 – Bardzo chętnie zabiorę się z panią. Nie będę już fatygować taty.
 – To do zobaczenia za piętnaście minut u mnie przed domem –
poinformowała Bernadeta.
 – Będę czekać – odrzekła Monika już w drzwiach.
Wracając z nabożeństwa, Bernadeta zauważyła pod domem znajomy
samochód. Teściowie już przyjechali i zapewne się rozgościli. Danie im
zapasowego klucza było dobrym rozwiązaniem. Kamil też poznał auto
swoich dziadków i już nie mógł się doczekać, kiedy się z nimi przywita i
pochwali się koszykiem wielkanocnym, tak kurczowo trzymanym podczas
święcenia w kościele. Powitanie było bardzo radosne i głośne. Dziadkowie
uwielbiali jej syna. Chętnie zostawali z nim, gdy Bernadeta miała coś do
załatwienia. W Olsztynie zabierali go na place zabaw, do kina i na wszelkie
imprezy organizowane dla dzieci. Byli jedynymi osobami, którym
Bernadeta z pełnym zaufaniem powierzała swojego syna. Kamil także
chętnie z nimi przebywał. Dobrze, że przyjechali. Święta nie będą takie
smutne. Zaprosiła też Manię, ale napięty repertuar w teatrze nie pozwolił jej
na przyjazd.
Pluszowy miś, wisior i oszczędności,
czyli co było powodem udanego spotkania w Gałkowie
Okres świąteczny Piotr spędził w swoim rodzinnym domu wraz z córką. To
były miłe i udane święta. Zarówno on, jak i dziadkowie obsypali Gabrysię
prezentami. Mając na uwadze jej dobro, nie zapomniał także o jej drugich
dziadkach. Jeszcze przed świętami zakupili dla nich prezenty. Wspólnie
wybrali torebkę i sweterek dla babci, a dla dziadka kilka par skarpet, krawat
i sweter. Od siebie jeszcze dorzucił kosz wiklinowy pełen owoców,
słodyczy, kawy, herbaty, była też butelka dobrego wina. Oni także nie
zapomnieli o wnuczce. Gabrysia dostała kolejną lalkę. Piękna, słoneczna
pogoda pozwoliła na wspólny spacer po miejscach znanych córce. Dawno
nie widział jej tak szczęśliwej i rozpromienionej. Gratulował sobie w duchu
decyzji o przyjeździe właśnie tu w święta.
Powrót do pracy nie był przyjemną chwilą, ale perspektywa dłuższego
urlopu na Mazurach bardzo podnosiła go na duchu. Ostatni tydzień
przeznaczył na dopracowanie szczegółów umowy z Łotyszami i
rozpoczęcie produkcji nowych wzorów mebli. Miał jeszcze jeden pomysł
związany z projektem, który chciał przedstawić zarządowi spółki już po
powrocie z Gałkowa. W Olsztynie miał kolegę ze studiów i z nim chciał
przedyskutować sprawę utworzenia w tym mieście filii ich firmy, a ściślej
punktu sprzedaży i dystrybucji ich mebli do stolicy Łotwy. Ale na razie to
tylko plany. Jeden dzień pobytu na Mazurach chciał przeznaczyć właśnie na
odwiedzenie w tej sprawie stolicy Warmii.
Propozycja kupna posesji jego babki ze strony pana Wieczorka do tej
pory nie pojawiła się ponownie, z czego Piotr bardzo się cieszył. Nie
wiedziałby, jak się potem z tego wytłumaczyć Bernadecie. Już niczym nie
chciał jej rozgniewać czy zranić. Dwie wpadki w zupełności mu
wystarczyły. Ostatnio bardzo dużo o niej myślał. Więcej niż o każdej innej
kobiecie, którą znał. Oczami wyobraźni widział, jak spacerują po lesie
objęci albo trzymając się za ręce, a przed nimi biegły ich dzieci. Szkoda
tylko, że na tym kończyła się jego wyobraźnia, bo już dalej nie śmiał
marzyć. Może bał się, że znowu zakończy się to towarzyską katastrofą i
milczeniem przez kolejne miesiące? Jedyną rzeczą, która przychodziła do
niego regularnie, były rachunki dotyczące opłat za prąd, wodę, podatek od
nieruchomości oraz wyciągi z banku. Nazbierało się tego trochę. Opłaty
robił na bieżąco, ale wiadomości z banku odkładał na kupkę na swoim
domowym biurku. Nie otwierał ich. Nie interesował go stan konta jego
babki, bo cóż mógł tam zastać? Jakieś marne grosze z jej mikroskopijnej
renty. Albo może nawet niespłacony kredyt? Wolał się o tym dowiedzieć
jak najpóźniej, mimo że nijak to się miało do rozsądnego podejścia do
sprawy. Obiecał sobie, że weźmie się za to, jak tylko znajdzie trochę czasu.
Kwiecień zapowiadał się wyjątkowo ładny, a pierwszy weekend po
świętach i następny tydzień nawet z temperaturami do dwudziestu stopni.
Bardzo się z tego cieszył. Trzy dni przed planowaną podróżą postanowił
spędzić wieczór na spisaniu najpotrzebniejszych rzeczy, które chciał wziąć
ze sobą. Na jednej kartce spisał, co chciałby zabrać dla Gabrysi, na osobnej
to, co dla siebie. Po zakończeniu sporządzania spisu okazało się, że jutro, a
najdalej pojutrze, musi wybrać się z córką na zakupy. Obojgu przydadzą się
nowe buty na piesze wędrówki, kalosze, kurtki przeciwdeszczowe, tak na
wszelki wypadek, oraz swetry. Dla Gabi mały, podręczny plecaczek, jakieś
nakrycia głowy, kosmetyki. Sporo tego. Ale wiedział, że wszystko to jest
potrzebne. Już widział, jak mała się ucieszy ze wspólnej wyprawy do galerii
handlowej. Postanowił, że tym razem będzie to Galeria Malta. Na końcu
listy dopisał jeszcze prezenty dla Bernadety i jej syna. Tu zda się na kobiecą
intuicję swojej córki. Na dużej kartce, którą przyczepił na lodówce, zapisał
jeszcze: „ZABRAĆ LAPTOP”.
Tak jak przypuszczał, zakupy trwały kilka godzin i przepastny
bagażnik jego samochodu ledwie je pomieścił. Oprócz kilku siatek z
jedzeniem i ubraniami dokupił jeszcze czajnik elektryczny, mikrofalówkę i
toster. Chciał to zostawić w domu babki, aby podczas pobytów tam nie być
zawsze skazanym na jedzenie w restauracjach czy pensjonacie. Zamykając
bagażnik, przypomniał sobie o prezentach. Mimo parogodzinnego
chodzenia po sklepach Gabi nie okazała zniecierpliwienia ani zmęczenia.
Miał wrażenie, że dziecko świetnie się tam bawi.
 – Tato! A dla kogo będą te prezenty? – zapytała z dziecięcą
ciekawością.
 – Pamiętasz na pewno. Poznałaś ich kiedyś na obiedzie u babci. Dla
pani Bernadety i jej synka – odpowiedział, nie sądząc, aby córka pamiętała
te odwiedziny.
 – Aaa… Kamila… – powiedziała, wprawiając w zdumienie swojego
ojca.
 – Pamiętasz go?
 – Tak. On tak fajnie się ze mną bawił. I tam, gdzie pojedziemy, też
będziemy się mogli razem bawić?
 – Oczywiście, kochanie – odpowiedział uradowany, że córka polubiła
towarzystwo chłopca mimo jego niepełnosprawności.
 – A czy ja będę mogła wybrać dla niego prezent?
 – Oczywiście. Wiesz… właściwie nawet liczyłem na ciebie, bo ja nie
miałbym o tym zielonego pojęcia.
Gabrysi niesamowicie spodobał się ten pomysł. Była przejęta i
podekscytowana. Prawie godzinę chodzili wśród półek wypełnionych
różnymi zabawkami. Gabi długo nie była zdecydowana, ale kiedy weszli do
sklepu, gdzie większość regałów była wypełniona misiami i pluszakami, już
wiedziała, co wybrać. Po chwili metrowy miś z czerwoną kokardą wokół
szyi, zapakowany w olbrzymią kolorową torbę, wylądował w wózku na
zakupy. Z prezentem dla Bernadety był już większy kłopot. Nie znał jej
upodobań ani gustu. Nie mógł być to za drogi prezent ani zbyt okazały. Nie
chciał jej wprowadzać w zakłopotanie. W końcu zdecydował się na srebrny
wisior zakończony zielonym kamieniem. Chwilę wahając się, dołożył do
tego kolczyki w takim samym deseniu. Idąc już do samochodu, w prawie
ostatnim sklepie wypatrzył na wystawie z przedmiotami gospodarstwa
domowego zestaw różnych herbat. Zapakowane w ręcznie malowane,
szklane pojemniki, stały się kolejnym prezentem, tym razem dla
sympatycznych gospodarzy, u których i teraz chciał się zatrzymać wraz z
Gabrysią.
Na ostatnią noc przed podróżą zabrał córkę do siebie. Sam rozłożył się
na kanapie w salonie. Gabi odstąpił swoją sypialnię, choć pewnie
pomieściliby się w niej razem. Zamierzał wyjechać bardzo wcześnie rano,
aby uniknąć porannych korków. Podejrzewał, że najbardziej ruchliwą trasą
będzie ta do Torunia i dalej do Brodnicy, potem liczył na niewielki
przedsezonowy ruch. Wykąpał małą i położył do łóżka. Przeczytał kilka
stron z książeczki, która przyjechała do niego wraz z córką. Po dniu pełnym
wrażeń Gabi zasnęła prawie natychmiast. Z rozczuleniem i z jakimś
dziwnym, nieznanym do tej pory uczuciem pogłaskał córkę po włosach.
Po zamknięciu ostatniej walizki rozejrzał się jeszcze po salonie, mając
nadzieję, że niczego nie zapomniał. Część bagaży była już ulokowana w
samochodzie. Miś siedział na tylnym siedzeniu, zaraz obok fotelika
Gabrysi. Koszyk z jedzeniem na drogę stał obok lodówki, by w ostatniej
chwili dołożyć do niego napoje i kanapki. Dla siebie uszykował termos, do
którego rano naleje kawy.
 „Chyba wszystko” – pomyślał. Spojrzał jeszcze na biurko, na którym
stał jego laptop. Na monitorze migotała otwarta strona z pocztą odbiorczą.
Nie było żadnej nowej wiadomości. Z pracy żadnego e-maila ani
przypomnienia. Zamknął laptop i zapakował go do specjalnej torby. Na
biurku, prócz zdjęcia jego rodziców i od niedawna także Gabi, leżały tylko
nieotwarte powiadomienia z banku. Wziął pierwsze z wierzchu i otworzył.
Jakże wielkie było jego zdumienie, kiedy czytając rubryka po rubryce,
doszedł do salda końcowego. Spojrzał jeszcze raz na początek zestawienia,
aby zobaczyć, z jakiego okresu pochodzi. 01-01-2010 do 01-03-2010.
Czyli, jak mógł się domyślać, było to ostatnie powiadomienie o stanie konta
jego babki. Spodziewał się co prawda jakichś oszczędności, ale żeby aż
takich?! Na moment zaparło mu dech. Suma opiewała na ponad połowę
tego, co sam posiadał.
 „Skąd u licha u niej aż takie oszczędności?” – pomyślał. Ten
drewniany dom, brak wygód, jej nie najlepszej jakości ubrania: wszystko to
kojarzyło się raczej ze skromną i marną emeryturą. Wiedział, że od czasu
do czasu ojciec posyłał jej jakieś pieniądze, ale nie były to wielkie sumy. W
skali roku może uzbierałoby się tego ze trzy, cztery tysiące. W testamencie
był zapis o aktywach zgromadzonych na koncie, ale myśląc, że to groszowe
sprawy, nie interesował się tym. Obiecał sobie, że koniecznie musi o tym
porozmawiać z Bernadetą. Jeszcze jedna zagadka życia jego babki do
rozwikłania, a nie wiadomo, ile jeszcze ich tam zastanie. Chciał na miejscu
pokopać trochę w jej przeszłości. Tak naprawdę to okazuje się, że on wcale
nie znał swojej babki. Powoli zaczynał mieć o to żal do ojca, a może nie
powinien mieć pretensji do niego, ale do siebie? Przecież to on od
momentu, gdy stał się młodzieńcem, systematycznie odmawiał wyjazdów
do niej, tłumacząc się wieloma rozmaitymi zajęciami, którymi niby był
zaabsorbowany tu na miejscu. Koledzy, koleżanki, obozy i zajęcia
dodatkowe, takie jak tenis i siatkówka, zawsze były ważniejsze niż
odwiedziny u babki. Jakże musiało być jej z tym ciężko. Jej jedyny wnuk…
nie chciał się z nią widzieć. Dopiero teraz, po jej śmierci, formułując tak, a
nie inaczej swoją ostatnią wolę, zmusiła go do przyjazdu. I jeszcze na
dodatek spowodowała, że zainteresował się osobą będącą jej jedyną
przyjaciółką i powiernicą tajemnic.
 „A to intrygantka!” – roześmiał się sam do siebie i w tej samej chwili
po raz pierwszy pomyślał o niej cieplej.
 – Musiała być niesamowicie mądrą kobietą. Szkoda, że nie doszedłem
do tego jeszcze za jej życia – dodał na głos sam do siebie.
Połykając jedną tabletkę leku nasennego i lekko rozluźniającego
napięte mięśnie, pomyślał tylko, by dzisiejsza nocka znowu nie zakończyła
się znanym koszmarem.
***
Rano budzik zadzwonił o piątej. Czuł się rześki i wypoczęty. Dosyć
sprawnie i szybko wykonał ranne ablucje, uszykował śniadanie dla siebie i
córki. Zaparzył kawę w termosie i zapakował wraz z kanapkami do
koszyka. Gabi już na pierwsze słowa o pobudce podniosła głowę i
uśmiechnęła się.
 – To już, tato?
 – Tak, kotku. Wstajemy. – Wziął ją na ręce i zaniósł do łazienki.
Wręczył szczoteczkę i kazał umyć ząbki. Wyszedł na moment, aby resztę
zrobiła już po swojemu.
Równo o siódmej minęli Trzemeszno, a o wpół do dziewiątej Toruń
mieli już za sobą. Zatrzymali się na pierwszej stacji benzynowej, którą
napotkali za miastem. Przez całą drogę jego córce nie zamykała się buzia.
 – Tato, a co będziemy robili, gdy tam już zajedziemy?
 – Wiele rzeczy.
 – A czy tam będą jakieś dzieci?
 – Oczywiście. Kamilka już znasz, a resztę poznamy, jak będziemy
chodzić na spacery. – Piotr nie był tego pewien, ale nie chciał psuć dziecku
przyjemności.
 – A myślisz, że Kamilkowi spodoba się miś?
 – Na pewno. Przecież ty go wybierałaś. A kto najlepiej zna się na
prezentach dla dzieci jak nie samo dziecko? – odpowiedział, spoglądając na
córkę we wstecznym lusterku. – Obok fotelika masz słodycze, kanapki i coś
do picia, skarbie. Może coś zjesz?
 – Nie, chyba nie.
Dla Gabrysi pierwsza podróż dalej niż do Poznania była jak wielka
przygoda. Gdy nie rozmawiała z ojcem, spoglądała przez szybę samochodu
i obserwowała mijane samochody, wsie i miasteczka. Za Działdowem
krajobraz zmienił się w lesisty i bardziej urozmaicony. Wiosna dopiero
przebijała się trawą i zielonymi pąkami drzew. Wśród kołyszących się
gałęzi przebijały się lustrzane obszary jezior, na których za kilka tygodni
będą jaśnieć niezliczone, majestatyczne żaglówki. Gabi chłonęła to
wszystkimi swoimi dziecięcymi zmysłami.
 – Tato! A będziemy kąpać się w jeziorze? – zapytała po krótkiej
chwili milczenia.
 – No nie, za zimno teraz, ale może uda nam się wyjechać gdzieś na
basen.
 – Ale ja nie zabrałam stroju – stwierdziła zmartwiona.
 – Nic nie szkodzi. Na pewno będzie można gdzieś kupić nowy –
pocieszył ją ojciec i widząc znak informujący o parkingu gdzieś w lesie,
dodał: – Może zrobimy postój?
 – Tak. Chcę siusiu.
Półgodzinny postój przeznaczyli na rozprostowanie nóg, krótki spacer
i zjedzenie kanapek. Zadzwonił jeszcze do pensjonatu, aby upewnić się, że
wszystko będzie przygotowane na ich przyjazd.
GPS pokazywał jeszcze półtorej godziny jazdy. Im bliżej celu, tym
bardziej Piotr się denerwował. Bał się, że na widok Bernadety znowu coś
mu odbije i kolejne spotkanie z nią zakończy się nieprzyjemną wymianą
zdań. Uświadomił sobie, że wszystko między nimi było dobrze, dopóki nie
wkraczali na temat spadku i muzeum. Miał nadzieję, że tym razem będzie
zupełnie inaczej.
***
Gospodarze pensjonatu przywitali ich jak dobrych znajomych. Gabrysia od
razu podbiła serca domowników i stała się ich oczkiem w głowie. Starszy
pan obiecał jej zaraz, że zabierze ją do obejścia i pokaże cały inwentarz.
Obiad, złożony z ogórkowej zupy, tłuczonych ziemniaków, mielonych
kotletów i buraczków zasmażanych na ciepło wszystkim bardzo smakował.
Kompot z czereśni wypity został do ostatniej kropelki. Gabrysia tak się
objadła, że musiała iść na górę, do pokoju i się położyć. Piotr trochę
przeraził się taką reakcją, ale gospodyni uspokoiła go, że to wpływ
świeżego powietrza i każdy tak reaguje.
Piotr najpierw chciał pójść w jej ślady, ale postanowił ten czas
przeznaczyć na rozpakowanie samochodu. Potem, upewniwszy się, że Gabi
jeszcze śpi, udał się do domu swojej babki. Furtka nie była zamknięta. Gdy
tylko wszedł na podwórze, pierwszą rzeczą, jaka rzuciła mu się w oczy,
była sterta niedopalonych desek. Róg stodoły nadpalony, ale załatany
świeżymi deskami. Gdy otworzył wielkie wrota stodoły, nie zastał tam
niczego niepokojącego. Kiedy jednak spojrzał na front babcinej chaty,
zrobiło mu się jakoś smutno. Dom lada moment zamieni się w ruinę. Jeżeli
w tym roku nie przeprowadzi się niezbędnych remontów, to za rok nie
będzie do czego wracać. Otworzył drzwi, potem pootwierał okna, wpuścił
trochę wiosennego powietrza do wilgotnego wnętrza. W pewnym
momencie wzdrygnął się, słysząc skrzypienie furtki. Serce zabiło mu
mocniej… ale na progu ukazała się Gabrysia w towarzystwie jego
gospodyni.
 – Mała obudziła się i zaczęła płakać, więc ubrałam ją i
przyprowadziłam do pana.
 – Bardzo dziękuję – powiedział i zaraz wziął na ręce zapłakaną córkę.
 – Tata tylko poszedł zobaczyć domek babci.
 – Mojej babci? – zapytała już całkiem uspokojona Gabrysia.
 – Nie, mojej.
 – To też miałeś babcię? – zapytała zdziwiona. Razem z panią Jadwigą
wybuchli śmiechem.
 – Tak, wszyscy mają babcię.
 – A gdzie ona jest teraz? Nie ma jej tutaj?
 – Kochanie, moja babcia już nie żyje. Pozostał tylko jej dom.
 – To moja też kiedyś umrze? – zadała kolejne, tym razem bardziej
kłopotliwe pytanie.
 – Wiesz, porozmawiamy o tym trochę później, a teraz pokażę ci
domek mojej babci. Dobrze?
 – Tak, tatusiu.
 – Pani Jadziu? – zwrócił się tym razem do gospodyni. – Czy
pomogłaby mi pani w znalezieniu kogoś do pomocy? Chciałbym tu trochę
posprzątać, przejrzeć rzeczy po babci, posegregować. Może udałoby nam
się doprowadzić dom do użytku? Aha. Potrzebny byłby mi też jakiś majster,
może cieśla. Chcę dokonać paru napraw.
 – Pogadam ze starym. Może ktoś zechce. A do pomocy przy
sprzątaniu to na pewno się nada córka Parnasów. Siedzi bez pracy, a ma
dzieciaka na wychowaniu. Parę groszy jej się przyda. Przyślę ją dziś do
pana.
 – Będę bardzo wdzięczny.
 – A teraz proszę na podwieczorek.
 – Tak, dobrze. Pozamykam tylko wszystko i już idziemy. – Piotr
nawet nie śmiał odmówić energicznej, starszej pani.
Pyszny, jeszcze ciepły placek drożdżowy z drylowanymi wiśniami, z
dużą ilością kruszonki, wprost rozpływał się w ustach. Piotr po prostu nie
mógł się go nachwalić. Kawa, mimo że najtańsza, kupiona w Biedronce, też
smakowała inaczej, lepiej niż te wszystkie, jakie pił do tej pory. Ucałował
obie ręce pani Jadwigi, dziękując za taki poczęstunek.
 – Gabi – zwrócił się do córki – a teraz idziemy się przebrać, bo czas
przekazać misia w ręce jego nowego właściciela.
 – Dobrze, tato. – Dziecko bez zbędnych oporów poddało się woli ojca.
– Czy mogę założyć tę nową sukienkę i sweterek?
 – Oczywiście, kochanie. Moja księżniczka musi wyglądać najpiękniej
na świecie – powiedział i zaraz zdał sobie sprawę, że zupełnie nie wie, jak
się do tego zabrać. Zdał się na intuicję córki. Najgorzej poszło z włosami.
Nie potrafił jej uczesać tak, jak sobie życzyła. Nie miał pojęcia, na czym
polega „francuz” ani „koszyczek wokół głowy”. Po krótkiej dyskusji
postanowili, że Gabi pójdzie w rozpuszczonych włosach, tak jak przystało
na księżniczkę. Sam też włożył nowe spodnie, koszulę w kolorze
antycznego różu, najnowsza moda (tak zapewniała ekspedientka), krawat i
szarą marynarkę.
 – Trochę w lewo – powiedziała nagle Gabrysia podczas całej tej
przebieranki.
 – Co w lewo? – Piotr nie mógł zrozumieć, o co chodzi jego córce.
 – No w lewo, tato! No krawat!
 – Aha, dzięki. Fajnie, że jesteś tu ze mną, bo kto by mi przypominał o
takich rzeczach.
 – To dobrze, że mnie masz, prawda?
 – Tak, kochanie. Cieszę się, że mam taką wspaniałą córkę –
powiedział, nie mogąc ukryć wzruszenia. Odwrócił się więc szybko do
lustra, aby zająć się poprawianiem krawata.
Monika, tajne e-maile i wróżby,
czyli jak udało się wszystko doprowadzić do finału
i zacząć od początku
Zaraz po świętach i wyjeździe teściów Bernadeta ponownie spotkała się z
adwokatem, a właściwie panią adwokat. Omówiła niezbędne szczegóły.
Uzyskała też pełnomocnictwo na reprezentowanie jej i pana Tylewskiego w
sprawach związanych z powstającym muzeum. Cieszyła się jak dziecko, bo
sprawa nareszcie nabrała tempa. Mimo że oficjalną zgodę uzyskała przez
telefon, była pewna, że gdy Piotr pojawi się w końcu w Gałkowie, reszta
będzie tylko formalnością.
Następną rozmowę odbyła jeszcze tego samego dnia z Moniką.
Niestety, dziewczyna potwierdziła tylko to, co już sama wiedziała i
podejrzewała. Nowym elementem tej układanki stał się niejaki pan
Wieczorek. Nikomu tu nieznany biznesmen turysta albo odwrotnie – turysta
biznesmen. Odbył kilka rozmów z Karolem Schternem. Jedną, dotyczącą
pożaru na posesji pani Zofii, udało się nawet Monice podsłuchać. Wynikało
z niej, że pan Schtern był zadowolony z tak sprawnie przeprowadzonej
akcji. Jedynie kwota zapłaty za „usługę” miała ulec zmianie, gdyż obaj
panowie stwierdzili, że tysiąc złotych to za dużo i pan Wieczorek miał
wypłacić tylko pięćset złotych nieznajomemu podpalaczowi. Bernadeta
podziękowała Monice za tak ważne wiadomości, poprosiła jednocześnie o
dalszą dyskretną obserwację. Na koniec zapytała jeszcze o rodzaj studiów
Moniki, bo obiło się jej o uszy, że to jakiś kierunek pedagogiczny.
 – Studiuję pedagogikę wczesnoszkolną, a od tego roku także fakultet
związany z edukacją dzieci z upośledzeniem psychoruchowym.
 – No to po prostu spadłaś mi z nieba. Miałabym dla ciebie propozycję
na te wakacje, bo wiem, że zawsze sobie dorabiasz latem. Chyba że masz
już coś zaplanowane?
 – Nie za bardzo. Jedynie w Dworku Łowczego, ale tylko dorywczo.
 – W takim razie mogłabym cię zatrudnić u siebie jako opiekunkę dla
Kamilka. Wiesz, teraz będę miała dużo zajęć dodatkowych i nie będę mogła
poświęcić mu tyle czasu, ile bym chciała. Może także nauczyłabym cię
ćwiczeń, jakie ma do wykonania Kamil?
 – Chyba potrafiłabym… Kamil to takie miłe dziecko. Na pewno
mogłabym dobrze się nim zająć, tym bardziej że już trochę mnie zna.
 – O pieniądze się nie martw, dostaniesz na pewno więcej, niż będąc
kelnerką – powiedziała Bernadeta, widząc jej wahanie.
 – A to bardzo się cieszę, bo to naprawdę nie były wielkie pieniądze –
odpowiedziała wyraźnie ucieszona.
 – Przyjdź do mnie na początku maja, to porozmawiamy o warunkach.
 – A kiedy będę musiała zacząć? – zapytała jeszcze.
 – Kiedy tylko będziesz mogła. Zalicz możliwie jak najszybciej
wszystkie egzaminy i przyjeżdżaj albo jak ci się uda, to pogódź jedno i
drugie. Dojazdy na egzaminy mogę ci zasponsorować. Co ty na to?
 – OK, przemyślę wszystko i dam pani odpowiedź jak najszybciej. A
czy weekendy będę miała wolne?
 – Zobaczymy, myślę, że i w tej kwestii się dogadamy. Wszystko
powiem ci w maju, bo sama jeszcze nie wiem, jak to się rozwinie.
 – Dobrze.
Zamykając drzwi za tą przemiłą dziewczyną, stwierdziła, że kolejny
jej problem znalazł rozwiązanie. Zdawała sobie sprawę, że angażując się w
projekt utworzenia muzeum, przyjdzie jej zaniedbać rehabilitację syna, a
przecież nie mogła do tego dopuścić. Na gwałt szukała jakiegoś pomysłu,
ale paradoksalnie nie widziała nikogo, kto by mógł jej pomóc. Znajomość z
młodą studentką była jej bardzo na rękę. Miało to same zalety. Mieszkała
blisko i była praktycznie pod ręką, posiadała odpowiednie przygotowanie,
przynajmniej teoretyczne. Poza tym była chętna do pracy i co najważniejsze
– Kamil chyba ją polubił. Jeżeli chodziło o jej syna, nie chciała oszczędzać
pieniędzy. Wiedziała, że byłaby skłonna wiele zapłacić, żeby syn był
zadowolony i miał dobrą opiekę. Resztę wyrzutów sumienia uspokoiła,
mówiąc sobie, że przecież i tak cały czas będzie miała go pod bokiem i na
oku. Nic nie stoi na przeszkodzie, żeby czasami sama uczestniczyła w
rehabilitacjach. Przecież prowadzenie muzeum nie będzie pochłaniało jej
od rana do wieczora.
Następne dwie godziny spędziła w pokoju syna, intensywnie zajmując
się ćwiczeniami i rehabilitacją. Mimo że Kamil był dziś jakiś poirytowany i
niecierpliwy, nie odpuszczała. Obiecała mu jutro pierwszą jazdę konną oraz
jego ulubione słodycze i jakoś dobrnęli do końca. Potem wykąpała go,
zjedli razem kolację i obejrzeli bajkę na dobranoc. Zmęczony zajęciami
zasnął prawie natychmiast.
Sama nie mogła jeszcze położyć się spać, bo postanowiła zadzwonić
do Marka. Bardzo nie chciała tego robić, ale w tej delikatnej materii tylko
on mógł jej pomóc. Mając rozległe koneksje w kręgach policji i
prokuratorów, mógł zdobyć potrzebne jej informacje. Bała się tylko, że
będzie chciał zaraz do niej przyjechać, co w obecnej sytuacji, kiedy czekała
na wizytę wnuka pani Zofii, byłoby jej bardzo nie na rękę. Ale na szczęście
Marek sam wybawił ją z kłopotu, mówiąc, że kolejne dwa tygodnie ma
bardzo zajęte. Szykował mu się wyjazd w interesach za granicę.
 – To w czym konkretnie mam ci pomóc? – Marek w końcu skierował
rozmowę na odpowiednie tory.
 – Wiesz… to dosyć delikatna sprawa. Potrzebuję informacji o dwóch
osobach, które od pewnego czasu prowadzą jakieś szemrane interesy na
terenie Gałkowa. Nie mogę ci więcej powiedzieć, bo jak się to nie
potwierdzi, mogę mieć nieprzyjemności. Jeden z nich to Karol Schtern,
obywatel Niemiec, ale kiedyś z rodzicami mieszkał w Wojnowie. Reporter,
felietonista. Przynajmniej tu chce za takiego uchodzić.
 – A drugi?
 – Drugi to Polak, ale nie za bardzo wiem, kto to taki. Z wizytówki,
którą zdobyła dla mnie pewna osoba, wynika, że jest dyrektorem firmy
deweloperskiej z Warszawy. Nie ma na niej adresu. Jest tylko numer
telefonu i faksu, który zaraz ci podam.
 – Aha, coś jeszcze?
 – No właśnie nic. Facet zachowuje się jakoś podejrzanie. Chodzi po
wsi, wypytuje mieszkańców o ich życie, majątek, a na koniec proponuje
wielkie pieniądze za ich niewielkie chatki i ziemię. Dla mnie to wszystko
trochę dziwne.
 – A czy tych dwóch facetów coś łączy? – zapytał zaciekawiony i
zaintrygowany Marek.
 – Hmm, chyba tak. Widziano ich kilka razy, jak rozmawiali i
debatowali nad czymś – odpowiedziała.
 – Widzę, że zanosi się na jakąś kryminalną aferę.
 – Mam nadzieję, że nie. Wiesz, ludzie we wsi mówią, że te dwie
osoby, które podpisały z nim umowę na wykup ziemi, dostały tylko część
zapłaty, za którą mogą kupić sobie jedynie maleńką kawalerkę gdzieś w
okolicy. Reszty nie mogą się doprosić. Okazuje się, że tak naprawdę to nie
mają teraz z czego żyć. Czują się oszukani.
 – Zrobię, co będę mógł. Poruszę wszystkie swoje rozległe znajomości
– roześmiał się. – Wiesz, że dla ciebie zrobię wszystko.
 – No to jestem twoją dłużniczką. Jak wrócisz z zagranicznych wojaży,
to zapraszam do siebie na nalewkę z aronii. Pozostałość po mojej byłej
sąsiadce.
 – To jesteśmy umówieni. – Marek nie krył zadowolenia z takiego
obrotu sprawy.
 – Jak coś będziesz wiedział, to proszę, prześlij mi to na moją skrzynkę
e-mailową. Nie mogę czekać, aż wrócisz.
 – Dobrze. Jeszcze dziś uruchomię swoje kanały informacyjne.
 – To do usłyszenia zatem – postanowiła zakończyć rozmowę.
 – Do usłyszenia. Bardzo się cieszę, że przyszłaś z tym do mnie –
dodał jeszcze.
 – To ja się cieszę, że mam takiego przyjaciela – odpowiedziała
Bernadeta i odłożyła słuchawkę.
 – Ufff – odetchnęła. Teraz mogła spokojnie przebrać się w piżamę i
położyć się spać. Zapowiadało się, że jutro czekał ją kolejny ciekawy dzień.
W wiejskiej świetlicy miało odbyć się zebranie wszystkich mieszkańców
Gałkowa. Trochę podejrzewała w jakiej sprawie, ale i tak była
podekscytowana tym, co może tam usłyszeć.
***
Kiedy weszła do wielkiego ceglanego budynku, usytuowanego prawie w
środku wsi, byli tam jej wszyscy mieszkańcy. Stary Parnas z ciągle
zrzędzącą żoną i ich córka Joanna. Kamińscy z końca wsi. Babcia Kiepska
– jak nazywali wszyscy matkę Józka, wiejskiego ofermy i nieudacznika,
nigdzie niepracującego i żyjącego z niewielkiej renty. Kazik Borymski,
stary kawaler, ciągle do wzięcia, zarządzający największymi stadami krów
we wsi. Mariusz Kurylski z młodą ciężarną żoną Agnieszką, gospodarzący
wraz z teściami. Byli też rodzice Moniki. Jej nie było, domyślała się, że
pewnie pojechała do Olsztyna. Niektórych znała tylko z widzenia, z
niektórymi chodziła do podstawówki i rozmawiała na drodze lub w sklepie.
Salka nie była dostosowana do pomieszczenia takiej liczby ludzi. W
powietrzu mimo otwartych okien unosił się zapach potu i obornika. Bądź co
bądź, wielu przyszło tu zaraz po wieczornym obrządku. Bernadeta usiadła z
tyłu, by nie zwracać na siebie uwagi, gdyż zabrała syna ze sobą. Chciała
móc wyjść jak najszybciej, gdyby Kamilek zaczął się nudzić.
Zebranie zaczął sołtys od kilku ogłoszeń związanych z podatkami i
składaniem wniosków o unijne dotacje. Poinformował, kto w gminie
udziela porad w tej sprawie i jakie dokumenty są do tego potrzebne.
Przypomniał tym bardziej opieszałym i niechętnym o korzyściach z tego
płynących, dodając, że wszystkie informacje są wywieszone w gablocie
przed budynkiem.
 – Ostatnim punktem naszego zebrania jest sprawa namawiania do
sprzedaży całego dobytku i ziemi! Prawie każdy z nas otrzymał taką ofertę.
Burza, jaka rozpętała się po tych słowach, nie pozwoliła mu już
powrócić do głosu. Każdy, jeden przez drugiego, chciał powiedzieć, co
wiedział w tej sprawie. Niestety, Bernadeta, tak jak przypuszczała, musiała
opuścić salę, gdyż jej syn przestraszony nagłym wybuchem hałasu zaczął
płakać. No cóż! Obiecała sobie, że dowie się wszystkiego od rodziców
Moniki. Zapakowała Kamila do wózka i ruszyła w stronę domu. I już miała
skręcać w stronę swojego podjazdu, kiedy kątem oka zauważyła jakąś
postać otwierającą furtkę na posesję pani Zofii. Zaintrygowana podjechała
bliżej. Po pożarze zamek w furtce nie był jeszcze naprawiony i wejście na
podwórze dla nikogo nie stanowiło przeszkody.
 – Pan tu kogoś szuka? – odezwała się jako pierwsza Bernadeta,
widząc jednocześnie, jak nieznajomy ciekawie, a nawet wręcz bezczelnie
rozgląda się po posesji i sprawdza zabezpieczenia na drzwiach obu
komórek.
 – Eeee… nie. Tak tylko wszedłem – odpowiedział wyraźnie
zaskoczony.
 – Chyba wypadałoby spytać właściciela o pozwolenie na wejście? Nie
uważa pan? – Bernadeta nie ukrywała irytacji.
 – Ale ten dom nie ma właściciela – odpowiedział z pewną butą. – A
co pani do tego? – dodał już bardziej agresywnie.
 – Jak to nie ma? Każdy dom ma. Ten w szczególności. – Bernadeta
była coraz bardziej wzburzona. – A pan nie ma prawa tu przebywać! Jeżeli
pan nie wyjdzie, zadzwonię po policję!
Nieznajomy widząc, że Bernadeta mówi poważnie, spuścił z tonu.
 – Niedługo ten dom i ziemia będą moją własnością. Wstępnie jestem
już umówiony z właścicielem.
 – A przed chwilą mówił pan, że dom nie ma właściciela. – Przyłapanie
go na kłamstwie przyniosło Bernadecie niemałą satysfakcję.
 – Żartowałem tylko. Nie zna się pani na żartach? – próbował zmienić
temat nieznajomy mężczyzna.
 – Nie, nie znam się. Jeszcze raz proszę, aby pan opuścił posesję pani
Tylewskiej – ponowiła swoją prośbę Bernadeta już bardziej stanowczo.
Mężczyzna spojrzał najpierw na dziecko, siedzące w wózku, potem na
kobietę i wycofał się bez słowa. Przy furtce odwrócił się jeszcze i
powiedział:
 – Zobaczymy jeszcze, kto tu będzie właścicielem!
Bernadeta nic nie odpowiedziała, ale i tak nerwy miała napięte do
granic możliwości. Postąpiła bardzo nierozsądnie, przychodząc tu sama z
dzieckiem, wiedząc, że prawie wszyscy mieszkańcy wsi byli teraz w
świetlicy na zebraniu. Pewnie ten facet też to wiedział i dlatego tak
bezczelnie wszedł na podwórze. Po opisie Moniki zorientowała się, że to
musiał być ten Wieczorek – biznesmen z Warszawy. Jego ostatnie słowa
bardzo ją przeraziły. Miała tylko nadzieję, że były tylko czczym gadaniem.
Za dwa dni miała się ostatecznie przekonać co do intencji Piotra. W
momencie przez głowę przebiegła jej dziwna myśl, że przyjeżdża tylko w
celu zakomunikowania jej, że sprzedał to wszystko, nie bacząc na
postanowienia testamentu. Ale szybko odrzuciła to jako niedorzeczność.
Wieczorem, po codziennej porcji ćwiczeń, choć dziś trochę
skróconych z powodu wcześniejszych zajęć hippicznych, i położeniu
Kamila do łóżka, włączyła komputer. Na ekranie pojawiły się reklamowe
zapowiedzi nowej taryfy w Netii, a Cyfrowy Polsat obiecywał kuszące
oferty nowych kanałów telewizyjnych. Kiedy weszła na swoją pocztę,
miała dwanaście nieodebranych wiadomości. Przejrzała wszystkie, na
koniec zostawiając tę od Piotra i aż trzy od Marka. Ten pierwszy
informował ją, że w sobotę przyjeżdża do Gałkowa wraz z córką i już
wieczorem liczy na jakieś spotkanie. Wiadomości od Marka dotyczyły obu
panów, którymi była zainteresowana. Dane z kronik policyjnych, skany z
niemieckich gazet i akt sądowych. Był także artykuł „Gazety Olsztyńskiej”
o działalności Karola Schterna w organizacji pod nazwą Stowarzyszenie
Byłych Właścicieli Mazurskich. Kilka stron interesujących wiadomości, a
na końcu parę linijek od Marka:
Beniu,
po tym, co przeczytałem i wysłałem do Ciebie, obawiam się o Twoje
bezpieczeństwo. To mogą być naprawdę niebezpieczni ludzie, bez
skrupułów. Proszę, uważaj na siebie. Poniżej podaję Ci numer do
mojego przyjaciela, policjanta. Wtajemniczyłem go trochę w tę
sprawę. Jakby co, to Ci pomoże. Obiecaj mi, że zachowasz się
rozsądnie, gdyby doszło do jakichś nieprzewidzianych akcji. Ja
wracam dokładnie za dziesięć dni i wtedy jestem do Twojej
dyspozycji.
Pozdrawiam, Marek
Bernadeta najpierw dokładnie przestudiowała wszystkie wiadomości z
komputera, potem odpisała Markowi na jego e-maila:
Marku,
bardzo dziękuję za tak szybkie działania. Bardzo dużo wniosły i
wyjaśniły parę zagadek, nad którymi się ostatnio głowiłam.
Potwierdziły moje podejrzenia i przypuszczenia. Nawet nie wiesz, jak
mi pomogłeś. Obiecuję, będę uważać na siebie. Za dwa dni przyjeżdża
mój znajomy – będę wraz z Kamilkiem pod męską opieką.
Pozdrawiam, życzę udanej podróży i pobytu „gdzieś tam”.
Bernadeta
Napisanie Markowi, że będzie pod męską opieką było chwytem
poniżej pasa, ale to był jedyny sposób, by dać mu przy okazji do
zrozumienia, że nigdy nie wyjdą poza ramy przyjaźni i lepiej, aby zdał
sobie z tego sprawę jak najszybciej. Dochodziła prawie druga w nocy,
zanim położyła się do łóżka. Sprawdziła jeszcze, czy z synem wszystko
dobrze i zasnęła prawie natychmiast.
***
Nazajutrz, wszędzie, gdzie się pojawiła, słyszała echa wczorajszego
burzliwego spotkania mieszkańców wsi z przedstawicielem władzy. Do
niczego nie doszło, ale każdy miał się już na baczności przed ewentualnymi
propozycjami kupna ich ziemi i domostw, czyli spotkanie odniosło skutek,
o jaki chodziło sołtysowi. Bernadetę też to bardzo cieszyło.
Około południa pojechała jeszcze do Nidy na targ po świeże warzywa
i owoce. W cukierni kupiła kilka rodzajów ciasta i chleb, a w sklepie obok
pozostałe artykuły. Wszędzie było widać zniecierpliwienie nadchodzącym
latem. Wielu ludzi żyło z turystów i turystyki. Oni najbardziej chcieli, żeby
sezon zaczął się jak najprędzej. Bernadeta natomiast nie przepadała za tą
porą roku dokładnie z tego samego powodu. Nadmiar ludzi, samochodów i
spalin na drogach w Gałkowie. Tłumy turystów, nierzadko zakłócających
spokój mieszkańców Gałkowa. Dla niej męczący okres, ale dla wielu
jedyne źródło utrzymania.
Sobotni ranek zaczęła wcześnie. Nie mogła spać, postanowiła więc
poświęcić go sobie. Nałożyła maseczkę na twarz i włosy, zrobiła manicure,
pomalowała paznokcie u nóg, choć nie robiła tego od lat. Chyba pierwszy
raz od śmierci Michała. Potem założyła popielate spodnie, cienki,
kaszmirowy golf w tym samym odcieniu i na to zwiewną, zielonkawą
tunikę, odcinaną tuż pod piersiami. Włosy jak zwykle upięła i przewiązała
chustką w tym samym kolorze. Nałożyła delikatny makijaż, gdzie
najbardziej rzucały się w oczy jej podkreślone karminową szminką usta.
Nie wyglądała na swoje już czterdzieści lat.
Około osiemnastej gong dzwonka oznajmił, że długo oczekiwani
goście stali na progu. Odetchnęła głęboko dwa razy i nacisnęła przycisk
domofonu. Wzięła Kamilka za rączkę i razem podeszli otworzyć drzwi.
Pierwszą rzeczą, jaką zobaczyła, był ogromny, brązowy miś. Tuż za
nim stał Piotr, trzymając za rękę swoją córkę.
 – Witamy serdecznie. Nie przeszkadzamy państwu swoim najściem? –
zapytał kurtuazyjnie.
 – Ależ nie. Witamy i zapraszamy do środka.
 – Ten misiu jest dla ciebie. – Gabrysia nie wytrzymała i jeszcze w
progu zapragnęła obdarować Kamila.
 – Co się mówi, skarbie? – Bernadeta była niemniej zdziwiona niż jej
syn.
 – Dziękuję – odpowiedział i schował się za matkę.
 – Kamilku, weź proszę prezent, bo Gabi będzie przykro. – Chwilę
jeszcze trwały pertraktacje onieśmielonych dzieci, ale już po chwili zgodnie
poszli do salonu. Kamil ledwo niósł pluszaka, uszczęśliwiony prezentem.
 – Skoro Kamil jest zadowolony z niespodzianki, to może i ty będziesz
– powiedział Piotr, wyjmując z wewnętrznej kieszeni marynarki małe
zawiniątko przewiązane różową kokardką.
 – Nie trzeba było. Dzieci to co innego.
 – Chciałem dać ci coś od siebie. Na przeprosiny. Powinno ci pasować
do ubioru.
 – Dziękuję – odpowiedziała, otwierając pudełko. – Piękne – dodała,
kiedy zobaczyła jego zawartość.
Dalsza część wieczoru upłynęła w równie przyjemnej atmosferze.
Kawa i ciasto, a potem wspólnie przyrządzona kolacja tylko potwierdziły,
że doskonale czują się w swoim towarzystwie. Piotr długo zwlekał z
rozmową na temat spadku, ale wiedział, że nie uniknie tego i wolał mieć już
to za sobą.
 – Beniu, wiesz po co przyjechałem? – zaczął niepewnie.
 – Tak, oczywiście. Aby odpocząć po bardzo trudnych negocjacjach,
dotlenić się. Aha… jeszcze po to, żeby córce pokazać, skąd wywodzi się
rodzina jej ojca. – Bernadeta z właściwym sobie poczuciem humoru
próbowała pomóc mu w rozmowie.
 – To też. Musimy jednak dogadać się w sprawie testamentu.
 – Tylko mi nie mów, że postanowiłeś sprzedać ziemię i dom? – zadała
w końcu wprost nurtujące ją od kilku dni pytanie.
 – No nie. Coś ty. Wprost przeciwnie. Nic nie chcę sprzedawać. Chcę
tu wybudować mały domek, byśmy z Gabrysią mieli gdzie przyjeżdżać na
wakacje – wykrztusił nareszcie z siebie.
 – Czyli chcesz tu osiąść w przyszłości? Czyli… Znaczy się… – plątała
się w swoich wypowiedziach zdziwiona. – Nie planujesz tu muzeum?
 – Oj, Beniu! To nie tak! Oczywiście, że chcę, aby tu powstało
muzeum czy też skansen. Nie wiem, jak ty to nazywasz.
Po tych słowach Bernadecie spadł kamień z serca. Nareszcie!
Nareszcie dopięła swego. Ponad rok od śmierci jej ukochanej pani Zofii
mogła spokojnie zająć się realizacją jej pomysłów i marzeń.
 – Dziękuję ci, dziękuję – tyle potrafiła w tej chwili wyszeptać.
 – Uważam, że muzeum w tym miejscu to bardzo dobry pomysł.
Musiałbym być nie wiadomo jakim głupcem, aby w końcu tego nie
zrozumieć. Już w poniedziałek chcę, żebyśmy pojechali do Mrągowa i
załatwili wszelkie formalności. W ogóle mój przyjazd w całości chcę
poświęcić na tę sprawę. Na to, czego nie uda nam się załatwić od ręki, dam
ci wszystkie potrzebne pełnomocnictwa. A co do domku, to pomyślałem
sobie, że na końcu posesji, w pewnej odległości od stodoły, tak by nie było
tego widać od strony drogi, chciałbym postawić mały, drewniany dom.
Niewielki. Dwa pokoje, kuchnia i łazienka, taki w stylu mazurskim. Tak, by
nie burzyć ogólnej koncepcji. Ale pod warunkiem, że nie będzie on
udostępniony turystom do zwiedzania – dodał jeszcze ze śmiechem.
 – Jako przyszły kustosz muzeum przystaję na takie warunki –
odpowiedziała uradowana Bernadeta.
Lepszego zakończenia tej historii nie mogła się spodziewać.
 – Zmieniając temat. Chciałbym Gabi jak najwięcej pokazać i
zapewnić tutaj jakieś rozrywki. Może mogłabyś coś zaproponować, bo…
wstyd się przyznać… kompletnie nie znam tych okolic – zwrócił się do niej
już pewniej i śmielej. – Byłoby mi też bardzo miło, gdybyś dołączyła do
nas razem z Kamilem, bo widzę, że nasze dzieci bardzo się zaprzyjaźniły.
 – Oczywiście. Bardzo chętnie. Możemy jutro odwiedzić pobliską
stadninę koni, w której Kamilek ma hipoterapię. Na pewno znajdzie się tam
też kucyk dla Gabi.
 – To bardzo dobry pomysł – przystał na to z ochotą Piotr.
 – Możemy tam nawet zjeść obiad – zaproponowała Bernadeta.
 – Nie wiem, czy pani Jadzia na to przystanie. Już mi zapowiedziała na
niedzielę jakieś specjalne danie, podobno jej popisowe. To może powiem,
że i ty będziesz i zjesz z nami?
Bernadeta nie była szczególnie zadowolona z takiego obrotu sprawy.
Wiedziała, że wieś już wzięła ją na języki po ostatnich odwiedzinach
Marka, a teraz on. Choć co mogło ją to obchodzić? Przecież nie robiła nic
złego. Miała prawo do spotykania się, z kim chciała. Do prywatności.
 – Zgoda. Tylko co ludzie powiedzą? – dodała już całkiem cicho tak,
aby Piotr tego nie słyszał.
 – Beniu…
 – Piotrze…
 – Nie. Ty pierwszy. Jesteś u mnie gościem.
 – Ty pierwsza, bo jesteś kobietą.
Jednak nie dane było im zacząć tego tematu, bo niespodziewanie do
salonu wbiegły dzieci. Każde z nich uczepiło się ręki swojego rodzica.
 – Tato, popatrz, jaką wieżę udało nam się zbudować – poinformowała
Gabrysia o wspólnym sukcesie.
 – Mamo, a ja pomagałem Gabrysi – dodał Kamil.
Chcąc nie chcąc, przenieśli się na podłogę i dalszą część wieczoru
spędzili razem ze swoimi pociechami, znajdując w tym niesłychaną
przyjemność. Porę pożegnania przeciągały nie tylko dzieci. Bernadecie i
Piotrowi także przykro było się rozstawać. W końcu, umówiwszy się na
jutro, na jedenastą, podali sobie ręce na dobranoc. Piotr najchętniej
pocałowałby tę piękną kobietę w policzek, ale zadowolił się muśnięciem
ustami jej dłoni. Bernadeta, spłoszona jak pensjonarka, szybko zamknęła za
gośćmi drzwi.
***
Piotr nie spał spokojnie tej nocy. Rzucał się w pościeli, wymachując
rękoma, jakby przed czymś się bronił. Czarny kot po raz kolejny dał o sobie
znać. Kiedy spocony i zmęczony usiadł na łóżku, spojrzał z niepokojem na
Gabrysię. Najważniejsze, że jej nie obudził. Nie umiałby wytłumaczyć
swojego zachowania podczas snu, a nawet mógłby ją przestraszyć. Słońce
niepewnie przedzierało się przez firanki i informowało, że to może być
pogodny dzień. Chwilę odczekał, uspokoił nerwy i poszedł do łazienki.
Kiedy wyszedł okręcony ręcznikiem, Gabi już nie spała.
 – Pamiętasz, tato, że idziemy na koniki?
 – A może najpierw powiesz „dzień dobry”, moja panno? – zapytał ją
wesoło.
 – Dzień dobry – odpowiedziała.
 – No to teraz hop do łazienki, myjemy ząbki, ubieramy się i
schodzimy na śniadanko – mówiąc to, Piotr zaczął łaskotać córkę, aby
zachęcić ją do szybszego wstania. W czasie, gdy dziewczynka zamknęła się
w łazience, sam zajął się ubraniem. Gabrysi uszykował czarne, obcisłe
spodnie z lycry, bawełnianą bluzeczkę i ciepłą bluzę z kapturem. Sobie
prawie to samo, z tą różnicą, że spodnie nie były z lycry, tylko dżinsowe.
Przy śniadaniu zapowiedział, że na obiad przyjdzie wraz z Bernadetą i
jej synem, nie wywołując, wbrew wcześniejszym obawom, zbytniego
zdziwienia na twarzy pani Jadzi.
 – To dobra dziewczyna – odrzekła, aprobując jeszcze dwie osoby przy
stole.
Parę minut po jedenastej już czekali pod furtką Bernadety. Nie musieli
dzwonić, bo gospodyni, gdy zobaczyła ich przez kuchenne okno, wyszła
wraz z Kamilem na podwórko. Ze względu na dzieci pojechali do stadniny
samochodem Beni. Kiedy wykwalifikowany personel zajął się dziećmi i
kucykami, mieli chwilę dla siebie. Pierwsza rozmowę zaczęła Bernadeta.
 – Chyba nie spałeś najlepiej. Nie służy ci nasze mazurskie powietrze?
Za dużo tlenu? – Roześmiała się.
 – Śmiej się, śmiej, a ja mam poważny problem.
 – Oj, przepraszam – gawędziła z nim ciągle wesoło.
 – Przestaniesz się śmiać, jak ci wszystko opowiem. To całkiem
poważna sprawa.
 – To opowiadaj. Mamy jakieś czterdzieści minut, zanim naszym
dzieciom nie znudzi się jazda na kucykach.
Streszczenie całej historii i opowiedzenie, jakimi sposobami chciał
rozwiązać swój problem, zajęło mu właśnie tyle czasu. Bernadeta najpierw
uśmiechała się, słuchając jego opowieści, ale potem zorientowała się, że dla
niego stanowi to duży kłopot.
 – Wiem! – krzyknęła w pewnej chwili.
 – Co wiesz? – zapytał zirytowany jej obojętnym podejściem do
sprawy.
 – Wiem, jak ci pomóc. Znam kogoś, kto ci pomoże. W Wojnowie,
prawie na końcu wsi, mieszka znachorka.
 – Nie! Tylko nie znachorka! Moja matka też próbowała zaciągnąć
mnie do jakiejś wróżki.
 – Ale ona już wielu ludziom pomogła w chorobie i nie tylko. Potrafi
też przepowiadać przyszłość.
 – A twoją też przepowiedziała? – zadał pytanie zaczepnie i zaraz
pożałował swojego pytania.
 – Nie, ale żałuję, że do niej nie poszłam. Może potrafiłaby jej
zapobiec – powiedziała.
 – Przepraszam, nie chciałem. – Piotr był zły na siebie, że wywołał
niepotrzebnie smutne wspomnienia.
 – Nie szkodzi. Na przeszłość nie ma rady. Zawsze będzie wracać, czy
chcemy tego, czy nie. Po obiedzie pojedziemy do babki Pauliny – oznajmiła
zdecydowanym tonem.
 – Do Pauliny? – zapytał zdziwiony.
 – Tak ma na imię.
 – Dziwne imię jak na czarownicę. – Roześmiał się.
 – Nie czarownicę, tylko znachorkę. Bardziej do niej pasuje ta nazwa.
Zobaczysz, pomoże ci.
Piotr nie był już tak przekonany, ale zgodził się, bo nie chciał żadnych
zatargów z Bernadetą.
Przy obiedzie dzieciom nie zamykały się buzie. Wszyscy z
rozbawieniem słuchali wrażeń z porannej jazdy na kucykach. Gabrysia
koniecznie chciała to powtórzyć. Najlepiej jutro, mimo że
nieprzyzwyczajone do takiego ruchu bolały ją nóżki i pupa. Po obiedzie
dzieci wybiegły na podwórko. Kamil chyba pierwszy raz odkąd stanął na
nogi, sam wyszedł na dwór, nie oglądając się za kimś z rodziców. Bernadeta
nie omieszkała podzielić się tym z Piotrem.
 – Twoja córka ma zbawienny wpływ na Kamila.
 – To tak, jak ty na mnie – odpowiedział jej.
 – Ej, nie żartuj ze mnie. – Roześmiała się, ale widząc poważną minę
Piotra, zamilkła.
 – Tato, tato, zobacz, jaki miły kotek! Weźmiemy go do domu? – Gabi
w tym samym momencie podbiegła do niego, trzymając coś, co
prześladowało go regularnie przez cały ostatni rok, tylko tyle, że teraz
objawiło się w miniaturze.
 – Nie, kochanie. Nie możemy go wziąć ze sobą. On na pewno ma tu
swoją mamę i jak go zabierzemy, ona będzie za nim bardzo tęsknić.
 – Nie będzie – usłyszeli głos zza pleców. Na schodach domu stała jego
gospodyni. – Niedawno kotkę rozjechał traktor i kocięta zostały same.
Przywlokły się do naszej stodoły i trochę je dokarmiam. Chętnie się ich
pozbędę, bo mój pies, Azor, nie bardzo za nimi przepada. Na razie nie
zrobił im krzywdy, ale jak mu zajdą za skórę, to kto wie.
Gabrysia jeszcze raz spojrzała błagalnie na ojca.
 – Nie możemy, Gabrysiu. Miasto nie jest dla takich wiejskich kotów –
przekonywał, jak mógł córkę.
Kiedy jednak jej bródka zaczęła drżeć i w oczach zobaczył łzy, był
bliski kapitulacji. Na szczęście z pomocą przyszła mu Bernadeta.
 – Mam pomysł. Kotka umieścimy w stodole babci Zosi. Dopóki tu
jesteście, będziecie się nim opiekować, a jak będziecie musieli wyjechać, to
ja z Kamilkiem będziemy go karmić i troszczyć się o niego. Dobrze?
Wszyscy troje z wdzięcznością spojrzeli na Bernadetę.
 – Dziękuję ci – szepnął jej do ucha – uratowałaś autorytet ojca. I moje
mieszkanie przed kocią inwazją.
 – Czyli mam dług wdzięczności u ciebie? – zapytała zawadiacko.
 – Ano masz – przyznał niechętnie. – Nawet nie chcę wiedzieć, co to
będzie.
Bernadeta roześmiała się.
 – No to co? Pozostało nam tylko znaleźć odpowiednie miejsce na dom
dla kotka? – powiedziała, prowadząc wszystkich na podwórko pani Zofii.
 – Chwileczkę, zabiorę tylko klucze od domu – zawołał Piotr i zawrócił
do pensjonatu.
 – No, to jak dacie na imię kotkowi, dzieci? Musimy jakoś na niego
wołać.
Chłopiec i dziewczynka spojrzeli po sobie. Takiego pytania się nie
spodziewali.
 – Może… może… – trudno było Gabrysi znaleźć coś sensownego. –
Może Guzik!
 – Guzik? Hmmmm… może być. Bardzo dobra nazwa dla kota
podwórzowego – odpowiedziała dzieciom.
 – Tato. Nazwaliśmy go Guzik – powiedziała prędko Gabi na widok
zbliżającego się ojca.
 – Guzik? No… dobra nazwa dla kota podwórzowego.
Wszyscy nagle zaczęli się śmiać. Dołączył nawet Piotr, choć nie
zdawał sobie sprawy, czym wywołał takie rozbawienie. Kiedy usłyszał
wyjaśnienie, śmiał się jeszcze głośniej. Po otwarciu stodoły dzieci szybko
znalazły starą, drewnianą skrzynkę po owocach. Wymościli ją sianem i
resztkami starego worka.
 – Poczekajcie tu na mnie. Pójdę do domu po jakieś jedzonko dla kotka
– powiedziała Bernadeta. Po chwili Guzik miał swoją miseczkę, do której
dzieci nalały mleka.
 – Widzę, że jutro czeka nas wyprawa do sklepu dla zwierząt. Trzeba
kupić parę kocich akcesoriów i pewnie z tuzin puszek z jedzeniem –
powiedział po namyśle Piotr.
 – A teraz kotek musi odpocząć. Przyjdziemy do niego wieczorem i
zobaczymy, jak się ma, dobrze? – Bernadeta w ten sposób chciała od
początku nauczyć dzieci, że nie zawsze będą mogły być z kotkiem.
 – Do widzenia, Guzik.
 – Do widzenia, Guzik – powtórzył za Gabrysią zadowolony Kamil.
Dla niego było to zupełnie coś innego niż ciągłe siedzenie z mamą w domu.
Bardzo mu się to podobało.
 – To teraz mały podwieczorek i potem pojedziemy do Wojnowa, do
pewnej pani. Dobrze? – powiedziała, zwracając się przede wszystkim do
Piotra. Jej figlarny uśmiech podpowiedział mu, że tą pewną panią był nikt
inny, tylko babka Paulina, znachorka.
 – Dobrze – odpowiedział zrezygnowany. – Miejmy to już za sobą –
dodał.
***
Wszystko było tak, jak sobie to wyobrażał, jadąc tu samochodem. Maleńką
chatkę ledwo było widać zza drzew i krzaków. Z drogi prawie niewidoczna,
z bliska robiła bardzo ponure wrażenie. Drzwi z mosiężną kołatką i taką
samą klamką bardziej pasowały do wrót jakiegoś zamku niż do starej,
rozpadającej się chaty. Zanim zdążyli zapukać, w drzwiach ukazała się
całkiem sympatyczna i roześmiana buzia starszej pani. Piotr dawał jej na
oko jakieś osiemdziesiąt, dziewięćdziesiąt lat, ale nie zdziwiłby się, gdyby
okazało się, że ma sto albo pięćdziesiąt. Kobieta przenikliwie spojrzała na
wszystkich.
 – Tylko pan ma do mnie sprawę? Prawda?
Piotr z niedowierzaniem spojrzał na Bernadetę.
 – Ciebie znam. – Pokazała palcem na Bernadetę. – Jesteś od
Kaczmarczyków. Oni zmarli, tylko ty jedna się ostałaś. A to twój syn.
Długo jeszcze będzie dla ciebie szczęściem i podporą. Wszyscy będziecie.
 – A ty mi jakiś znajomy się wydajesz… No nie wiem. Jakbym cię już
widziała – zwróciła się do Piotra.
 – To możliwe – zaczął Piotr, ale staruszka nie dała mu skończyć.
 – Wy zostańcie, a ty chodź za mną.
Bernadeta skinęła mu głową, by poszedł za starszą panią, a sama z
dziećmi zawróciła do samochodu. Nie wiedząc, co zrobić z dwojgiem
nudzących się maluchów, postanowiła opowiedzieć im bajkę ze zbiorów
pani Zofii.
 – Chcecie posłuchać bajki? – zapytała jeszcze dla pewności.
 – Taaak – odpowiedziały chórem dzieci.
 – To słuchajcie. Dawno, dawno temu, w pewnej małej wsi była bardzo
sroga zima. Wszyscy mieszkańcy chodzili ciepło ubrani. Nakładali czapki,
rękawiczki i trzy pary skarpet, ale ciągle było im zimno. Rozpalili nawet w
środku wsi wielkie ognisko, ale po kilku dniach zabrakło drewna i chrustu
do palenia. Zebrali się więc wszyscy przy dogasającym ognisku i zaczęli
radzić. Każdy musiał dać jakiś pomysł na to, aby było wszystkim cieplej.
Jedni proponowali opuścić wieś i udać się tam, gdzie jest cieplej, inni
chcieli poświęcić wszystkie meble z domów na ognisko, a jeszcze inni
proponowali, żeby ciągle się ruszać, bo wtedy też jest ciepło. Niestety,
wszystkie propozycje były złe. Tylko jeden mały chłopiec o imieniu Kuba
nie zabierał głosu. Kucnął koło ogniska i coś tam bazgrał na śniegu. Kiedy
już wszyscy zamilkli, Kuba podniósł się i powiedział: „A ja wiem, dlaczego
jest tak zimno. Słoneczko się na nas gniewa”. „A dlaczego tak myślisz?” –
zapytał go najstarszy człowiek we wsi. „Bo jak nam świeciło, to nikt mu nie
dziękował, że jest tak dobre dla nas. Schowało się więc za chmury i nie
chce wyjść, a z czasem zapomniało o nas”. „No to co mamy teraz zrobić?”
– znowu zapytał najstarszy człowiek ze wsi. „Nie wiem – odpowiedział
chłopiec – to pan tu jest najstarszy i pan powinien wiedzieć”. Głupio się
zrobiło najstarszemu człowiekowi we wsi, bo wiedział, że chłopiec ma
rację. Kazał wszystkim rozejść się do swoich chat, a sam poszedł
rozmawiać ze słońcem. Kiedy nazajutrz wszyscy rano wstali, nad wsią
wisiało piękne i duże słońce. Zaraz stopniał śnieg i wszystkim zrobiło się
bardzo ciepło. Starsi i młodsi dziękowali chłopcu za uratowanie ich od
zamarznięcia. „To nie mi dziękujcie, tylko słoneczku, zawsze mu
dziękujcie. Gdy ktoś jest dobry i chce dla nas dobrze, trzeba mu zawsze
podziękować”. Ot i cała bajka. Podobała się wam?
 – Bardzo. Jeszcze takiej nie słyszałam.
 – Wiem, bo to są bajki babci Zosi. Dla ciebie prababci Zosi.
 – A dla mnie? – Kamil też chciał wiedzieć.
 – Dla ciebie to pani Zosi. Może być? – zapytała syna dla formalności.
 – Tak, może. Pani Zosi.
 – O, widzę, że wraca już pan Piotr – obwieściła dzieciom Bernadeta,
jednocześnie uruchamiając silnik samochodu. Z jego zamyślonej twarzy nic
nie mogła wyczytać, ale pomimo palącej ciekawości nie podjęła tematu w
samochodzie. Wiedziała, że Piotr i tak jej wszystko opowie. Albo prawie
wszystko.
 – A wiesz, tato, pani Bernadeta opowiedziała nam bajkę mojej
prababci Zosi.
 – Widzę, że nie nudziliście się podczas mojej nieobecności. – Piotr z
zaciekawieniem spojrzał na Bernadetę.
 – Czy to jedna z tych, co spisałaś i chcesz dać do druku?
 – Tak. Tobie też się spodobają, zobaczysz. – Uśmiechnęła się.
Po powrocie do domu zrobili wspólnie kolację. Po jedzeniu dzieci,
nienacieszone jeszcze swoim towarzystwem, zniknęły w pokoju Kamila.
Piotr i Bernadeta, wziąwszy niedopite kubki z herbatą, usadowili się w
fotelach w salonie.
 – To chyba nadszedł czas, abyś mi opowiedział, co powiedziała ci
babcia Paulina. Nie mogę się już doczekać.
– Znachorka zabroniła mi mówić – odpowiedział z poważną miną
Piotr.
 – Ej, nie bujaj. Nie wierzę.
 – No poważnie. Muszę odczekać dwa dni i dopiero przy pełni
księżyca mogę ci powiedzieć – ciągnął dalej w tym samym tonie Piotr. – Ty
musisz być ubrana w wianek upleciony z polnych kwiatów, a ja w strój
szlachcica.
 – Ale śmieszne. – Bernadeta dopiero teraz połapała się, że Piotr się z
niej nabija. – Dobrze, jak nie chcesz, to nie mów. Wcale mnie to nie
obchodzi – rozgniewała się na niego.
 – OK, już dobrze. Powiem ci. Na pewno, ale nie teraz. Muszę to sobie
wszystko jakoś poukładać. Wiele o mnie wiedziała. Powiedziała, że jestem
wnukiem Zofii. Stwierdziła, że poznała po oczach. Niewiarygodne.
Powiedziała mi także… Poradziła… żebym zaopiekował się jakimś kotem.
Dokładnie to samo powiedziała moja pani psycholog. Muszę jej to
opowiedzieć.
 – To jej to powiesz, a mi nie chcesz? – nie dawała za wygraną
Bernadeta.
 – Beniu, na wszystko przyjdzie czas. Najważniejsze, że adopcję kota
mam już za sobą, bo to był klucz do samouzdrowienia.
Bernadeta ze zdziwieniem spojrzała na niego i postanowiła więcej już
go nie prosić. Miała nadzieję, że jeszcze przed wyjazdem usłyszy całe
sprawozdanie z wizyty u znachorki.
 – Na nas już pora. Jutro od rana czeka nas dużo pracy – powiedział
Piotr, wstając i przerywając jednocześnie rozmyślania Bernadety.
 – Tak. Spotkanie mamy na dziewiątą. Nie dało się umówić później. To
oznacza, że o ósmej musimy stąd wyjechać. Potem możemy połazić po
Mrągowie. Albo, jeżeli chcesz, wstąpimy do Hotelu Gołębiewski w
Mikołajkach. To tylko kilka kilometrów dalej. Jest tam basen i wiele innych
wodnych atrakcji dla dzieci.
 – A wiesz, że to bardzo dobry pomysł! Gabi uwielbia pływać. Na
pewno jej się to spodoba. Pod warunkiem, że na miejscu można kupić strój,
bo niestety nie zabrała swojego.
 – Nie będzie z tym problemu. W hotelu jest wypożyczalnia i sklep. Na
pewno coś się znajdzie.
 – Ty też będziesz w stroju? – zapytał nieśmiało Piotr.
 – Tak, to zrozumiałe. Nie mogę Kamila samego puścić do wody.
 – To jesteśmy w takim razie umówieni. – Piotr nie ukrywał swojego
zadowolenia. Jak na razie wszystko szło po jego myśli.
***
Ranek był mglisty i wilgotny. Tylko dziesięć stopni ciepła za oknem nie
zachęcało do wyjścia. Dobrze, że na dziś zaplanowali basen, bo inaczej
musieliby ten dzień spędzić z Gabi albo w pensjonacie, albo przy odrobinie
szczęścia zostaliby zaproszeni do domu Bernadety. Przed wyjazdem musieli
jeszcze nakarmić Guzika, sprawdzić, czy nie dzieje mu się krzywda. Na
szczęście oględziny wypadły pomyślnie i mogli bez opóźnienia wyruszyć w
drogę do Mrągowa. Podpisanie wszelkich stosownych dokumentów nie
zajęło im wiele czasu. Najdłużej trwała dyskusja nad wizją muzeum. Jego
usytuowania, rozmieszczenia eksponatów, a przede wszystkim nad
rozległym remontem, którego rozpoczęcie powinno być postanowione jak
najszybciej. Piotr nie miał pojęcia, jakie to wielkie przedsięwzięcie, ile
wymaga starań i załatwiania wszystkiego. Dopiero teraz zdał sobie sprawę,
jak wielką odpowiedzialność Bernadeta bierze na swoje barki. Zaczął
podziwiać ją jeszcze bardziej, już teraz nie tylko za urodę i inteligencję.
Pobyt w aquaparku w Hotelu Gołębiewski przedłużył się do późnych
godzin popołudniowych, postanowili bowiem zjeść tam również obiad. Do
domu dotarli tuż przed zachodem słońca. Dzieci chciały pobyć jeszcze
razem ze sobą, ale Piotr widział zmęczenie Bernadety i nie chciał już
narzucać się swoim towarzystwem. Wziął utrudzoną jazdą samochodem
córkę na ręce, pożegnał się i wrócił z Gabi do pensjonatu. To był długi
dzień. Męczący z powodu wizyty w kancelarii, ale także pełen wrażeń po
zabawach na basenie w Mikołajkach.
Jednak ten dzień jeszcze się dla niego nie zakończył. W jadalni, wraz z
gospodarzami, czekali na niego dwaj policjanci. Pierwszy, z niższą rangą,
był w zimowym, granatowym mundurze. Drugi, po cywilnemu, był w
randze komisarza (jak się później okazało). Obaj wstali na widok
wchodzącego Piotra.
 – Pan Tylewski? – zapytał ten w mundurze.
 – Tak. Stało się coś? – odpowiedział z niepokojem.
 – I tak, i nie – rzekł enigmatycznie komisarz. – Chcielibyśmy zadać
panu kilka pytań.
 – Dobrze, nie ma problemu, tylko położę córkę spać i jestem do
panów dyspozycji.
Obaj policjanci spojrzeli na siebie z lekkim niezadowoleniem. Czekali
już dosyć długo, a zanosiło się na kolejne długie minuty oczekiwania.
 – Doprawdy, potrwa to kilka minut.
 – Dobrze, niech pan idzie – odpowiedział ten po cywilnemu.
Dosłownie po dziesięciu minutach Piotr, przebrany w luźne spodnie i
granatową koszulkę polo, zszedł na dół.
 – To my zostawimy panów samych – powiedziała gospodyni,
wychodząc z jadalni i pociągając za rękaw swojego męża. Po minie było
jednak widać, że zapewne będzie stała gdzieś w pobliżu, aby nie uronić ani
słowa z interesującej zapewne rozmowy. Wszak niecodziennie do gości z
pensjonatu przychodziła policja. Mimo zagadywania i zaproponowania
kawy, a potem herbaty, nie udało się wyciągnąć od funkcjonariuszy powodu
ich wizyty.
 – Jesteśmy z policji w Mrągowie. Mój kolega, młodszy aspirant Paweł
Kalicki. Ja jestem komisarz Roman Pakulski.
 – Miło mi – odpowiedział kurtuazyjnie Piotr.
 – Panie Tylewski. Czy zna pan pana Karola Schterna, obywatela
Niemiec?
 – Nie, nic mi nie mówi to nazwisko – odrzekł zdziwiony Piotr,
jednocześnie mając nadzieję, że jednak wizyta policjantów to zwykła
pomyłka.
 – A Jerzy Wieczorek?
 – Pan Wieczorek? A to już inna sprawa. Tego pana znam. Raz miałem
przyjemność, a raczej nieprzyjemność spotkać się z nim, a potem
rozmawiać kilka razy przez telefon.
 – Czego konkretnie dotyczyło to spotkanie? – zapytał starszy
stopniem policjant, dając jednocześnie znak, by kolega notował przebieg
rozmowy.
 – Konkretnie to proponował mi milion złotych za dom i ziemię, którą
odziedziczyłem po mojej babce, tu, w Gałkowie.
 – I sprzedał mu pan?
 – No nie. Babka w testamencie zastrzegła, że albo tu zamieszkam,
albo ma tu powstać muzeum ziemi mazurskiej. Nawet sama, za życia
jeszcze, zbierała starocie związane z tym regionem. Niepotrzebnie tylko
narobiłem mu nadziei, bo myślałem, że jakoś uda mi się sądownie zmienić
treść testamentu, ale po rozmowach z prawnikami zrezygnowałem.
 – Kiedy ostatni raz widział się pan z panem Wieczorkiem?
 – Tak, jak mówiłem, widzieliśmy się tylko raz, ale potem
rozmawialiśmy kilkakrotnie przez telefon. Zawsze on dzwonił. Najpierw
prosił, ale potem nawet groził jakimiś sankcjami za niedotrzymanie umowy.
Mimo że żadnej umowy nie zawieraliśmy. To była tylko luźna rozmowa, a
facet ubzdurał sobie, że chcę sprzedać spadek po babce.
 – A groził panu jakoś konkretnie?
 – No nie pamiętam teraz. Nie przejmowałem się tym. Każda rozmowa
kończyła się jakimiś pretensjami, że nie dotrzymuję terminów i takie tam.
 – A czy wpłacił panu jakąś zaliczkę, podpisaliście umowę
przedwstępną?
 – Nie, na szczęście nie.
 – To faktycznie miał pan szczęście. Inni w ten sposób potracili swoje
domy i ziemię za zaledwie dziesięć procent właściwej wartości. I najgorsze,
że zrobili to w majestacie prawa, nie czytając dokładnie umowy kupna-
sprzedaży. Właśnie wyjaśniamy, czy nie ma to znamion przestępstwa. A co
wie pan na temat pożaru w pana zabudowaniach?
 – Chyba nie za wiele. – Piotr bezradnie rozłożył ręce. – O wszystkim
dowiedziałem się od policji i trochę od pani Kołackiej, sąsiadki mojej
babki, no a teraz jakby i mojej.
 – Tak, czytaliśmy jej zeznania. A podejrzewałby pan kogoś o to
podpalenie? Bo wie pan, że to było podpalenie?
 – No coś tam słyszałem. Na szczęście niegroźne w skutkach. Czy
wiążą to panowie z osobą pana Wieczorka?
Obaj policjanci zerknęli na siebie, wymieniając porozumiewawcze
spojrzenia.
 – Bierzemy to pod uwagę, tak jak i wiele innych hipotez.
Piotr wyczuł, że obaj panowie nie chcą za bardzo wtajemniczać go w
śledztwo.
 – Za wiele nie wniósł nam pan do sprawy. Liczyliśmy na więcej.
Gdyby jednak coś się panu przypomniało albo coś pana zaniepokoiło, to
prosimy o kontakt z nami. – Komisarz podał mu wizytówkę z numerem
telefonu.
– A jak będzie pan w Mrągowie, proszę do nas wpaść i podpisać
zeznania – dodał drugi policjant.
 – Tak. Oczywiście. – Piotr odprowadził obu policjantów do drzwi, a
potem aż do furtki. Nie zauważył nigdzie samochodu, przypuszczał więc,
że jeszcze gdzieś się wybierają. Odwracając się, kątem oka zauważył, że w
oknach Bernadety pali się jeszcze światło. Przez moment chciał pójść do
niej, ale nie za bardzo wiedział po co. Czego mógł chcieć od niej o tej
porze? Przecież nie mógł jej powiedzieć, że chciałby ją jeszcze raz
zobaczyć przed snem.
***
Tego wieczora Bernadeta długo siedziała jeszcze przed komputerem.
Sortowała wszystkie wiadomości, które znowu nadeszły od Marka i jego
informatorów. Z wielu informacji wyłaniał się klarowny obraz dobrze
prosperującej, pod szyldem Związku Byłych Właścicieli Mazurskich, szajki
wyłudzającej za grosze ziemię od właścicieli gospodarstw, zwłaszcza w
okolicach Mrągowa, Rucianego-Nidy i Mikołajek. Terenów bardzo
atrakcyjnych turystycznie. Główną postacią, a może nawet mózgiem całego
tego przedsięwzięcia, był właśnie Karol Schtern. Niektóre informacje
okazały się poufne i była pełna podziwu dla Marka. Musiał mieć niezłe
koneksje i znajomości, skoro je uzyskał. Posegregowała informacje
chronologicznie, pousuwała starannie najmniejsze nawet dowody na
ewentualne źródła i wydrukowała. Wyszło tego ponad trzydzieści stron
maszynopisu. W komputerze utworzyła specjalny folder pod nazwą:
„Mazury na sprzedaż” i opatrzyła hasłem dostępu. Poczuła się trochę jak
konspiratorka. Uśmiechnęła się do siebie. Wykonała niezłą pracę
wywiadowczą, ale co robić z tym dalej? To znaczy wiedziała. Chciała o tym
wszystkim powiedzieć Piotrowi. Miała tylko obawy, jak on do tego
podejdzie? Czy będzie go to obchodziło? Przecież wyjeżdża za parę dni,
wróci do swojego świata, swoich problemów. Czy nie wyśmieje jej za
zbytnie angażowanie się w nieswoje sprawy? Ale póki mu tego nie pokaże,
nie będzie tego wiedziała. Z takim postanowieniem położyła się spać.
***
Przebudzenie było ciężkie. Bernadeta nie przywykła do tak późnego
kładzenia się. Rano wstała zmęczona i połamana. Kamil już nie spał.
Domagał się uwagi. I oczywiście śniadania. Spojrzała na zegar. Dochodziła
dziesiąta. Przynajmniej od godziny powinna być na nogach. Na jedenastą
umówiła się z Piotrem i jego córką na jazdę konną. Nie zostało jej za wiele
czasu. Na moment zamknęła jeszcze oczy, aby już po chwili z pełną
mobilizacją przystąpić do porannego obrządku. Punkt jedenasta malowała
usta pomadką, gdy zabrzmiał domofon. Przycisnęła guzik odruchowo, po
raz kolejny nie sprawdzając, kto stoi przy furtce. Kamil poszedł otworzyć
drzwi i po wesołych piskach i śmiechu poznała, że to Gabrysia z ojcem.
 – Jak tam? Gotowi jesteście? – Dobry humor nie opuszczał Piotra od
rana.
 – Tak, już. Wezmę tylko torbę z rzeczami dla Kamila i wychodzimy –
odpowiedziała Bernadeta.
 – Idziemy, czy jedziemy samochodem? – spytał dla formalności Piotr,
podejrzewając jednak, że Benia wybierze tę drugą opcję.
 – Samochodem. Chyba moim. Może być? – zapytała, upewniając się.
Zamknęła jeszcze starannie drzwi domu i mogli już wyruszać.
Na miejscu, mimo weekendu oraz dosyć ładnej i słonecznej pogody,
nie było wielu chętnych na konne przejażdżki. Bernadetę bardzo to
ucieszyło, bo nie lubiła tych ciekawskich, a czasami nawet wścibskich
spojrzeń i komentarzy na temat choroby jej syna. Piotrowi była wdzięczna
za to, że Kamila traktował jak normalne, zdrowe dziecko. Zwracał się do
niego bez niepotrzebnych zdrobnień i tego poniżającego współczucia, tak
charakterystycznego dla ludzi małostkowych i nietaktownych. Gabrysi
wcale natomiast nie przeszkadzała ułomność Kamila. Mimo że był od niej o
rok starszy, traktowała go trochę jak młodszego brata. I nie trzeba było
wielkiej bystrości, by zauważyć, że bardzo go lubiła. Natomiast Kamil
odwdzięczał się jej całą swoją osobą, uśmiechem nieschodzącym z ust i
jakimś niesamowitym przywiązaniem. Gabrysi bardzo podobało się, kiedy
Kamil trzymał ją za rękę albo chociaż za sukienkę czy bluzkę, jakby się bał,
że mu zniknie i zostawi go samego. Czuła się wtedy taka ważna i
potrzebna. Kiedy dzieci usadowione na swoich konikach próbowały
machać do siebie rączkami, Piotr z Bernadetą usiedli przy najbliższym
stoliku, tuż przy świeżo otwartym barze. Zamówili kawę i soki dla dzieci.
 – Chciałabym ci o czymś powiedzieć – pierwsza zaczęła rozmowę
Bernadeta.
 – Ja też chciałbym, ale ty pierwsza. Panie mają pierwszeństwo. –
Uśmiechnął się. W delikatnym makijażu, zielonym sweterku z fantazyjnie
zawiązanym pomarańczowym, jedwabnym szalem wyglądała uroczo.
Kurtkę w kolorze szala zdjęła i położyła obok na ławie. Włosy jak zwykle
miała upięte w luźny kok za pomocą bursztynowej klamry. Kiedy słońce
wyszło na chwilę zza chmury, na jej twarzy dostrzegł kilka niewielkich
piegów. Przez moment miał ochotę ich dotknąć i sprawdzić, czy są
prawdziwe.
 – Piotr! Piotr! Hej! Mówię do ciebie! – Bernadeta zaczęła machać mu
przed twarzą ręką. – Obudź się!
 – Przepraszam, zamyśliłem się – odpowiedział, robiąc się
jednocześnie czerwony jak dojrzałe wino.
Podejrzewał, że Bernadeta musiała domyśleć się prawdziwego powodu
jego chwilowego zapomnienia.
 – Wiesz, wpadłam chyba na trop jakiejś dziwnej sprawy. Chciałabym,
żebyś przeczytał te materiały i powiedział, co o tym sądzisz? Nie
rozmawialiśmy jeszcze na temat pożaru w zabudowaniach twojej babki, ale
wygląda na to, że to było podpalenie. Policja szuka podpalacza.
Podejrzewa, że to ktoś tutejszy, ale ja podejrzewam, że stoi za tym ktoś
inny.
 – Tak, chyba wiem. Niejaki Jerzy Wieczorek.
 – Wiesz? Dlaczego nic mi nie powiedziałeś? – Bernadeta była co
najmniej zdziwiona.
 – Chciałem, właśnie dziś. Głupio mi o tym mówić, ale teraz, kiedy
sprawa muzeum jest już prawie sfinalizowana, mogę się tobie do czegoś
przyznać.
 – A to ciekawe, zamieniam się w słuch – powiedziała lekko
poirytowana i zaniepokojona, bo nie wiedziała, jakie to rewelacje ma jej do
wyjawienia Piotr.
Zaczął prawie od początku. Od momentu, kiedy przyjechał tu pierwszy
raz, tylko z zamiarem szybkiego sprzedania majątku babki, a skończył na
niespodziewanej, wczorajszej wizycie obu policjantów.
 – Wiesz, cieszę się teraz z właśnie takiego, a nie innego zapisu mojej
babki. Pewnie także dałbym się podejść temu oszustowi.
 – Twoja babka była bardzo mądrą i przewidującą kobietą. Szkoda, że
nie poznałeś jej bliżej.
 – Tak, teraz też tego żałuję, ale czasu nie da się cofnąć. Mogę jedynie
spełnić jej marzenie, jeśli oczywiście mi w tym pomożesz, bo moje szczere
chęci tu nie wystarczą. Tyle jest tu rzeczy do zrobienia. Boję się, że i ty
sobie sama z tym nie poradzisz – zakończył smutno Piotr.
 – Wiem, że nie będzie łatwo. Może uda mi się pozyskać parę osób ze
wsi. Nie mają pracy ani nawet zasiłków, więc za parę groszy pomogą przy
odnowieniu chaty i remoncie obu komórek. Stodołę też trzeba będzie
dostosować do przechowywania eksponatów. Myślę, że musi też tam
powstać jakiś mały bar z napojami i słodyczami, z możliwością sprzedaży
pamiątek, książek z opowiadaniami i bajkami twojej babki.
 – Ja postaram się jeszcze do jesieni postawić z tyłu ogrodu drewniany
dom z bali. Chcę mieć gdzie mieszkać, gdy będę tu przyjeżdżać, a wydaje
mi się, że będę robił to bardzo często. – Uśmiechnął się.
 – Wniosek na dotacje ze środków unijnych mam już prawie gotowy.
Brakuje tylko kilku twoich podpisów i oficjalnego przejęcia spadku przez
ciebie, ale to przecież kwestia czasu.
 – Podpiszę wszystko, co chcesz. – Piotr był gotów zgodzić się na
wszystko, byleby zatrzymać Bernadetę przy sobie. Nie wiedział jeszcze, co
zrobi ze swoją pracą. Jak pogodzi zawodowe obowiązki z częstymi
przyjazdami tutaj, ale teraz nie chciał o tym myśleć. Zupełnie jakby rzuciła
na niego urok. Niespodziewanie przypomniał sobie słowa babki Pauliny:
„Te sny o kocie, to wspomnienie twojego byłego życia. Będzie ci się śnić,
póki nie zaczniesz czegoś nowego, innego. Zgodnego z naturą i z wolą
kogoś bardzo ci oddanego. Kogoś, kto już zmarł, ale ciągle jest z tobą. A
kota zawsze musisz mieć gdzieś w pobliżu, dbać o niego, karmić i czasami
pytać o radę”. Kiedy chciał dowiedzieć się czegoś więcej, znachorka
pokazała mu wyjście i kazała odejść, dodając tylko: „Ta kobieta wiele dla
ciebie znaczy, ale jeszcze daleka droga do jej serca. Droga prowadzi przez
jej syna. Nie poganiaj jej, daj czas, aż jej rana się zagoi. Wróć do mnie, jak
już będziesz wiedział, czego chcesz od życia, bo na razie miotasz się
bardzo”.
 – O, nasze dzieci wracają! – Bernadeta po raz kolejny wyrwała Piotra
z zadumy. Nie był dziś najlepszym towarzyszem do rozmowy. Zgarnął
kartki ze stołu, obiecując przeczytać je jeszcze dzisiaj. Kamil i Gabrysia szli
w towarzystwie młodej, przystojnej kobiety, pracownicy stadniny. Trzymały
się za ręce i było widać, że są bardzo zadowolone z jazdy.
 – Oddaję te dwie młode latorośle z powrotem. Muszę powiedzieć, że
oboje robią duże postępy. Chętnie rozszerzylibyśmy terapię dla Kamilka o
opiekę nad konikami. Pielęgnacja, dokarmianie. Dodatkowe bodźce
pomogą mu w lepszej integracji ze światem zewnętrznym. Mamy w tym
duże doświadczenie. Dzieci i ich rodzice bardzo to sobie chwalą. A tu
widzę, że zarówno Gabrysia, jak i Kamil wykazują wiele chęci do
współpracy, szkoda byłoby to zmarnować. Pani Bernadeto! Jak pani uważa?
 – Ja jestem jak najbardziej za, ale nie chcę się tu wypowiadać za ojca
Gabi, bo są tu tylko przejazdem.
 – Aaaa… To co innego. Ale zapraszam na jazdy przy każdym
pobycie. Natomiast z panią musielibyśmy ustalić specjalny tryb ćwiczeń i
zajęć z naszym fizykoterapeutą.
 – OK. Zgłoszę się jak najszybciej. – Bernadeta była wdzięczna
instruktorce za zainteresowanie jej synem. Spojrzała jeszcze na Piotra,
szukając potwierdzenia jej wcześniejszych słów.
Piotr zreflektował się.
 – Tak, to dobry pomysł. Zajrzymy tu przy każdym naszym pobycie.
Dziękujemy pani.
 – Do widzenia, państwu. Pa, dzieci. Do zobaczenia.
 – Bardzo miła kobieta. – Piotr nie mógł wyjść z podziwu. Bernadeta z
drobnym uśmiechem spojrzała na niego.
 – Poza twoim zasięgiem. Mężatka. Chyba zauważyłeś, że była w
ciąży?
 – Chyba jakiejś wczesnej? A ty co? Zazdrosna?
 – Ja? Dlaczego? Nie widzę powodu… – dodała, nadal się
uśmiechając.
Rozmowę przerwały dzieci, domagając się czegoś do picia.
Zapłaciwszy rachunek, ruszyli w drogę powrotną. Podczas jazdy nie
rozmawiali za wiele. Dopiero wysiadając z samochodu, Piotr zapytał o
dalsze plany na dziś.
 – Kamil. Cały dzień poświęcam jemu. Pewnie zaraz pójdzie spać. Po
południu mam z nim rehabilitację w jego pokoju ćwiczeń. Potem musi
wypocząć. Za dużo ma wrażeń ostatnimi czasy.
Piotr wyraźnie posmutniał. Liczył na jakiś wspólny wypad, ale wobec
takich argumentów nie miał wyjścia.
 – Dobrze. Spędzimy dziś z Gabi smutne i nudne popołudnie. Trudno.
Może pójdziemy do chatki mojej babki. Nakarmimy kota. Obejrzymy
dokładnie zbiory, może nawet je spiszemy, żeby mieć jakieś rozeznanie.
Ale jutro zapraszamy na wspólny wypad do Kadzidłowa. Wybierz tylko
godzinę, tak, by pasowało Kamilowi. I nie przyjmuję odmowy.
 – No niech ci będzie. Mam tylko nadzieję, że sezon tam już otwarty i
pogoda nam dopisze – odpowiedziała. – Kiedy wyjeżdżacie? – spytała,
odchodząc już kilka kroków. Piotr spojrzał na nią z zaciekawieniem.
 – Pojutrze. Praca. Nie dostałem więcej wolnego i nie powiem, abym
tego nie żałował.
 – Aha, tak. Każdy ma jakieś obowiązki – odpowiedziała jakoś smutno.
– W takim razie do jutra.
Obiad w wykonaniu gospodyni znowu połechtał jego podniebienie.
Zupa fasolowa z aromatycznym boczkiem smakowała nawet Gabrysi, która,
jak zauważył, nie przepadała za zupami.
Drugie danie było całkiem zwyczajne: schabowy, ziemniaki i ciepła,
zasmażana kapusta, ale tak dobra w smaku, że zapewne niejedna restauracja
chciałaby takie serwować. Na deser sernik gotowany z ciastkami i kompot z
czereśni. Piotr nie mógł nachwalić swojej gospodyni. Pani Jadzia nie byłaby
sobą, gdyby nie wykorzystała tego do wypytania swojego gościa o powód
wczorajszej wizyty policjantów.
Piotr niechętnie chciał rozmawiać na ten temat, ale po tak sutym i
dobrym obiedzie po prostu nie wypadało szybko odejść od stołu.
Opowiedział ogólnikowo o poszukiwaniach sprawcy podpalenia i
tajemniczym panu Wieczorku. Jakże wielkie było jego zdziwienie, kiedy w
odpowiedzi usłyszał nazwisko podpalacza.
 – Jak to? Wiecie, kto podpalił i nic nie powiedzieliście policjantom?
 – Eee tam. Kto będzie donosił na swojego, panie Piotrze. Kazik to taki
wioskowy głupek. Za parę groszy na wódkę to zrobi wszystko. Obiecali mu
tysiąc złotych za podłożenie ognia i pewnie nikt by się o tym nie
dowiedział, gdyby faktycznie tyle mu dali, ale oni go oszukali. Koniec
końców musiał się zadowolić trzystoma złotymi. Wściekł się wtedy, napił i
opowiedział wszystko w knajpie. Ludzie słyszeli i tak się rozniosło po
wiosce, ale na policję to nikt tu nie pójdzie. Bo i po co? Kazik nic złego w
końcu nie zrobił, bo nikomu nic się nie stało. O te parę desek nikt nie
będzie się przecież awanturował, a już na pewno nie pan. Bo i na co to
panu? Ciąganie się po sądach.
 – A kto mu kazał podpalić te deski? – Piotr był coraz bardziej
zaintrygowany opowieścią.
 – A taki jeden z Olsztyna. Niby jakiś biznesmen. Ziemię tu kupuje i
gospodarstwa takie stare i zrujnowane. Nie wiem, na co mu to? Kiedyś
ludzie dostali je od państwa po Niemcach, co uciekli do RFN–u, jak to
kiedyś gadali. Potem dzieci wyniosły się do miast, a oni zostali na tych
niewielkich zagonach. Z małej renty czy emerytury za wiele nie dało się
tam zrobić, więc popadały w ruiny. A tu nagle przyjeżdża taki w garniturze
i obiecuje wielkie pieniądze. Podpisuje umowy. Potem jednak się okazuje,
że to jakieś oszustwo, bo z obiecanych milionów gospodarz dostaje ledwie
kilkadziesiąt tysięcy… Starcza na małą kawalerkę w bloku albo i nie.
Nawet sołtys niedawno zrobił zebranie na ten temat, żeby ludzie nie dali się
oszukać i wykorzystać. Aby dobrze czytali umowy, a najlepiej nie
sprzedawali w ogóle tych swoich chat i morgów.
 – A to ciekawe rzeczy mi tu pani opowiada. Myślę, że porozmawiamy
jeszcze na ten temat, a teraz już muszę iść. Obiecałem Gabi, że nakarmimy
Guzika.
 – Kogo?
 – A to pani jeszcze nie wie. Gabrysia nazwała go Guzik – wyjaśnił
Piotr zdziwionej pani Jadzi. – A może miałaby pani trochę mleka dla niego.
Mały jest, więc pewnie mleko byłoby dla niego najlepsze.
 – A mam, mam. Zaraz przyniosę.
Piotr spojrzał na szczęśliwą buzię swojej córki. Od kilku dni była jakaś
zmieniona, bardziej otwarta i ufna. Pomyślał, że chyba służy jej wiejskie
powietrze i bycie razem z nim.
Kiedy kot został już nakarmiony i dopieszczony przez córkę,
postanowił rozejrzeć się po obejściu. Po prawej stronie rogu stodoły nadal
leżały zwęglone resztki desek. Cud, że nic więcej nie spłonęło. Gdyby
podpalenia dokonano w środku lata, teraz nie byłoby czego zbierać. Wilgoć
i chłód marcowych nocy nie pozwoliły na tragedię, a może ten cały Kazik
nie był wcale taki głupi i nie chciał, żeby wszystko spłonęło. Obiecał sobie
kiedyś z nim pogadać. Może nawet postawić piwo? Otworzył wrota stodoły
na oścież z jednej i z drugiej strony, a gdy do wnętrza wleciało więcej
światła, dojrzał całą jej zawartość. Była imponująca. Oprócz wcześniej
widzianej bryczki i sań, stała tu stara młockarnia z zerwanym pasem
transmisyjnym. Ręczna sieczkarnia, żarna do mielenia zboża. Na jednej z
belek pozawieszane były cepy i kosy. Kilkanaście sztuk. W lewym rogu
stały dwa olbrzymie kufry, mocno już sfatygowane i zniszczone. Gdy
podszedł bliżej, dopatrzył się niebiesko-czerwonych kwiatowych
ornamentów. Bał się je otworzyć, żeby nie zrujnować ich do końca.
 „Dużo będzie z tym pracy, aby doprowadzić to jako tako do stanu
używalności” – pomyślał. „I pieniędzy” – dodał. – „Jak nie dostaną tych
unijnych środków, może być kiepsko z otwarciem muzeum na czas, jeżeli w
ogóle się uda”.
W lepszym stanie okazały się zbiory i eksponaty zgromadzone w obu
drewnianych komórkach. Pewnie dlatego, że były bardziej chronione przed
warunkami atmosferycznymi.
 „Trzeba będzie sprowadzić jeszcze co najmniej dwie, trzy chaty albo
je zrekonstruować tak, by było gdzie to wszystko wystawić. W tych
murowanych pomieszczeniach mogą być bar i sklepik z pamiątkami”. Piotr
nie wiedząc kiedy, dał się wciągnąć w organizację muzeum. Dom babci
Zofii chciał pozostawić nietknięty. Zabierze tylko wszystkie elektryczne
sprzęty, dołoży trochę mebli, może jedną z tych skrzyń ze stodoły…
makatki, zdjęcia. No tak. Babka na pewno ma jakieś zdjęcia! Czemu nie
pomyślał o nich wcześniej! Może gdzieś znajdzie zdjęcie swojego dziadka,
może nawet innych, starszych krewnych!
Do późnego wieczora przeglądał szuflady i komody. Zajęcie tak go
pochłonęło, że przez moment zapomniał, gdzie jest i z kim. Na szczęście
Gabi co jakiś czas przybiegała do niego i sprawdzała, czy jeszcze jest.
Opieka i zabawa z Guzikiem tak ją pochłaniała, jak jej ojca zagłębianie się
w historię swojej rodziny. Zapadnięcie zmroku i kwietniowy chłód
spowodowały, że wraz z Gabi postanowili wracać do pensjonatu. Tyle pytań
miał w głowie, tyle pomysłów. Nie mógł doczekać się następnego dnia, aby
podzielić się nimi z Bernadetą. Kiedy położył córkę spać, wziął do ręki
kartki, które mu dała. Już pierwsza bardzo go zaciekawiła. A każda
następna powodowała, że wcześniejsza senność uleciała gdzieś bardzo
daleko. Po przeczytaniu ostatniej spojrzał na zegarek. Dwudziesta trzecia
dwadzieścia. Nie była to pora na odwiedziny. Piotr już teraz chciał
podzielić się swoimi opiniami z kobietą, której los i życie zaczynały go
bardzo obchodzić. Przez moment nawet przemknęła mu przez głowę myśl,
że chciałby być już z nią na zawsze. Tu, w Gałkowie. Z dala od wielkiego
miasta i tego, do czego był tak bardzo przywiązany. Najpierw odrzucił tę
myśl jako niedorzeczną i nierealną, ale potem zaczynała mu się coraz
bardziej podobać.
 – Na razie spać, spać, spać – powiedział szeptem, żeby nie obudzić
córki. – Reszta jutro.
Kolejny dzień nie był już tak łaskawy dla niego i Gabi. Stukające o
parapet krople deszczu dawały do zrozumienia, że one dziś rządzą i
decydują o przyszłych planach Piotra. Zwiedzanie Parku Dzikich Zwierząt
w Kadzidłowie Piotr musiał odłożyć na następny przyjazd. Miał już iść do
łazienki i wziąć prysznic, kiedy zadzwonił telefon. Na wyświetlaczu
ukazała się twarz jego matki.
 – Cześć, mamuś! Co słychać?
 – Witaj, synku! Dzwonię, bo nie dajesz znaku życia. Odkąd
wyjechałeś z Poznania, zadzwoniłeś tylko jeden raz – głos matki wydawał
się być zaniepokojony.
 – Oj, mamuś! Tak jakoś wyszło. Zajmowałem się Gabi. Przepraszam.
Poza tym myślałem, że i tak wszystko ci opowiem zaraz po przyjeździe. A
co u was? U taty? – zmienił temat Piotr.
 – U nas w porządku, tylko tęsknimy za Gabrysią. Załatwiłeś już
wszystkie sprawy ze spadkiem? – zapytała w końcu pani Maria, w tej
sprawie właściwie dzwoniła.
 – Tak, mamo. Dopełniłem wszystkich formalności i już w czerwcu, a
może nawet jeszcze w maju Benia będzie mogła zaczynać organizować ten
skansen w domu babci.
Cisza, jaka nastała po tych słowach, była bardzo wymowna dla Piotra.
Matka od początku nie akceptowała tego pomysłu, a teraz mogła się nawet
domyślać, że między jej synem, a TĄ BENIĄ musiało coś zajść. Dlatego
tak łatwo dał się przekonać do tego absurdalnego pomysłu. Jeszcze
ewentualnie mogła to znieść, ale nie związek jej ukochanego i jedynego
syna z kobietą o kilka lat od niego starszą i na dodatek mającą chore
dziecko!
 – Halo! Mamo! Jesteś tam? Czemu nic nie mówisz?
 – A nic, kochanie, zamyśliłam się. Kiedy wracasz? Jutro? Tak, jak
planowałeś wcześniej?
 – Tak, mamo, jutro.
Po drugiej stronie Piotr usłyszał jakby westchnienie ulgi. Faktycznie
Maria odetchnęła i pomyślała, że jednak nie został aż tak omotany, aby
siedzieć tam w nieskończoność.
 – Daj znać, jak będziecie dojeżdżać do Poznania. Będę czekała na was
z obiadem. Zrobię to, co lubisz. Kaczkę i pyzy. Na pierwsze ulubiona zupa
Gabrysi, pomidorowa. A na deser lody.
 – Oj, mamo! Nie trzeba, zjemy cokolwiek. Ale dziękuję. Zadzwonię z
drogi.
 – To czekam.
W głosie matki wyczuł radość i jednocześnie lekki niepokój.
 – Pa, mamo, do zobaczenia. – Rozłączył się szybko, bo obawiał się
niekończących się czułości.
Chyba po raz pierwszy wyczuł w głosie matki jakby strach przed
utratą jedynaka. Matka domyśliła się, tylko matkom wiadomym sposobem,
że Piotr stracił tu dla kogoś głowę. Zarówno ona, jak i on wiedzieli dla
kogo. Tylko każde z nich miało z tego powodu inne odczucia. Wiedział, że
po powrocie do domu czeka go ciężka rozmowa z matką.
Kolejną godzinę stracili z Gabi na sprzątanie pokoju i przeglądanie
swojej garderoby. Każde z nich chciało dobrze wyglądać ostatniego dnia
pobytu. Ostatecznie stanęło na tym, że Bernadeta zadzwoniła do niego i z
powodu pogody zaproponowała spotkanie i obiad u niej. Piotr przystał na to
bardzo chętnie, wręcz po cichu na to liczył. Dla Gabrysi też była to
wspaniała propozycja. Ucieszyła ją myśl o wspólnej zabawie z ulubionym
kolegą.
Zarówno obiad, jak i późniejszy czas minął im w miłej atmosferze.
Piotr i Bernadeta rozmawiali o całej tej historii, o wykupywaniu ziemi przez
Związek Byłych Właścicieli Mazurskich. Postanowili swoimi
spostrzeżeniami podzielić się z policją. Przede wszystkim powiedzieć, że
Karol Schtern przebywa w Polsce, co więcej, w Gałkowie. Oczywiście
Kazika Kierca nie chcieli w to mieszać. Piotr obiecał sam się z nim
rozmówić. Niestety, musiał rozmowę z policją znowu zrzucić na barki
Bernadety, bo rano wyjeżdżał.
 – Moje pełnomocnictwa masz, pozwolenie i wszystko, co trzeba, żeby
zacząć z tym muzeum. Moje błogosławieństwo też. Boję się tylko, czy
sobie z tym poradzisz? – powiedział z troską Piotr.
 – Oj, poradzę sobie. Do Kamilka będzie przychodziła od połowy maja
moja sąsiadka, Monika, taka młoda dziewczyna. Poza tym i tak będę
musiała kogoś zatrudnić do nadzoru, kogoś, kto się zna na budowlance i
remontach, a potem może zostanie jako dozorca i opiekun muzeum, taki
kustosz. – Roześmiała się. – Chciałabym później mieć trochę czasu na te
swoje robótki. Bardzo mi tego brakuje. Wycisza mnie i uspokaja, poza tym
mam parę zamówień na moje rosochate wierzby.
 – Postaram się przyjeżdżać jak najczęściej i pomagać ci. Będę zawsze,
jak tylko stwierdzisz, że jestem niezbędny, OK? – Piotr miał nadzieję, że
Benia odpowie mu, że już jest taka potrzeba, ale nie doczekał się
odpowiedzi.
 – Przepraszam cię, ale teraz mamy z Kamilem w planie naszą
codzienną rehabilitację i ćwiczenia. Staram się, by było to dla niego
zabawą, aby nie czuł presji.
 – A czy mogę ci jakoś pomóc w tym? Chętnie zobaczyłbym, na czym
to polega.
Bernadeta spojrzała na niego przenikliwie, zgadując z jego wyrazu
twarzy powód takiej propozycji. Nie dopatrując się jednak niczego
podejrzanego, zgodziła się na obecność Piotra, a co za tym idzie, także i
Gabrysi podczas ćwiczeń. Przebrała się szybko w wygodny dres, zdjęła
długą, szarą spódnicę i białą bluzkę. Piotr, z wiadomych względów, nie miał
takiej możliwości. Zdjął tylko marynarkę i podwinął rękawy swojej
dżinsowej, błękitnej koszuli.
Po dwóch godzinach śmiechu i wzajemnej zabawy usiedli ponownie
do stołu. Bernadeta podała kompot z truskawek i maślane ciasteczka.
 – Wiesz, nie wiedziałem, że to takie męczące i wyczerpujące zajęcie –
jako pierwszy zaczął rozmowę Piotr – ale widzę, ile wkładasz w to serca i
zapału. Pewnie dlatego Kamil wydaje się być normalnie rozwijającym się
chłopcem. Gdyby nie zewnętrzne, typowe cechy tej choroby, nie
myślałbym, że jest on w jakiś sposób upośledzony. – Piotr z niepokojem w
tym momencie spojrzał na Benię. Nie wiedział, czy nie sprawia jej
przykrości tymi słowami. Ale nie. Bernadeta ze zrozumieniem kiwała
głową.
 – Tak, wiem. Tylko w ten sposób mogę mu pomóc. Kiedyś mnie
zabraknie. Chciałabym, żeby mógł wtedy funkcjonować sam. Są tacy
ludzie, którzy mimo zespołu, normalnie egzystują w środowisku, z
niewielką tylko pomocą kogoś z zewnątrz. Chcę go także posłać tutaj do
szkoły. Mam zgodę dyrekcji, ale nie wiem, czy nam to wyjdzie. Mimo
szczerych chęci szkoła całkowicie nie jest przygotowana na tego typu
uczniów. Najbliższa jest w Mrągowie, ale to trochę daleko. Przyjdzie mi
chyba kogoś wynająć do jego nauki albo będę uczyć go sama. Zobaczymy.
 – Tak, to jest problem, tu na wsi. A nie chciałabyś się przenieść do
większego miasta?
 – To jest wyjście, ale nie chcę stąd wyjeżdżać. Tu czuję się u siebie.
Znam wszystkich, mnie też tu wszyscy znają. Zaakceptowali po powrocie z
Olsztyna. Mnie i mojego syna.
 – Tak, rozumiem cię. – Piotr przez chwilę miał nadzieję, że może
jednak Benia właśnie dla syna będzie chciała przenieść się do większego
miasta. Może nawet do Poznania?
 – Na nas już pora – obwieścił dosyć niechętnie Piotr. – Rano wcześnie
wyruszamy. – Wstając, chciał jeszcze zadać jej jedno pytanie,
najważniejsze: – Beniu…
 – Tak?
 – Czy mogę, czy chciałabyś…? – Piotrowi chyba po raz pierwszy
zabrakło słów na wyrażenie swoich uczuć do kobiety, ale to nie była zwykła
kobieta i on to wiedział. – Beniu, czy mogę liczyć na… Czy mogę liczyć na
jakąś przychylność z twojej strony, na zainteresowanie się mną jako
mężczyzną? – nareszcie wykrztusił te słowa. – Nie ukrywam, że bardzo mi
na tobie zależy. Na tobie i twoim synu, bo wiem, że niejako stanowicie
całość… Nasze dzieci się lubią… – dodał szybko i roześmiał się. – Ale mi
to nieporadnie wychodzi – dodał, patrząc jej w oczy.
 – No widzę, ale faktycznie nasze dzieci się polubiły, a to już jest
argument – odpowiedziała. – Nie wiem, co ci odpowiedzieć, Piotrze –
ciągnęła dalej. – Lubię cię, fajnie się nam ze sobą i naszymi dziećmi spędza
czas, ale czy coś z tego będzie? Nie wiem… nie wiem… Może niech czas
to rozstrzygnie? A co poradziła ci znachorka? – Bernadeta chętnie
wykorzystała sytuację, by dowiedzieć się czegoś o wizycie u babki Pauliny.
 – A, babka? Babka powiedziała, że będziemy razem. – Piotr roześmiał
się od ucha do ucha.
 – Żartujesz chyba? – Benia trochę przestraszyła się tych słów. –
Zmyślasz? – zapytała dla formalności.
 – No nie powiedziała tego tak wprost, ale kazała mi się starać, a
nagroda mnie nie minie.
Bernadeta odetchnęła. Wróżby i przepowiednie babki Pauliny raczej
znajdowały pokrycie z rzeczywistością, więc trochę ją to przeraziło. Nie
chciała zmieniać swojego życia, przynajmniej tak szybko. Wiedziała tylko,
że Piotr mógłby zająć miejsce Michała w jej sercu, ale muszą dać sobie
czas.
 – To do zobaczenia wkrótce – powiedziała, żegnając się z Gabrysią i
całując ją w oba policzki.
 – Do usłyszenia – powiedziała do Piotra, podając mu dłoń. Ale Piotr
nie chciał tak się z nią żegnać. Wziął obie jej dłonie w swoje ręce,
ucałował, a potem przyciągnął do siebie i musnął ustami jej usta. Na więcej
nie ośmielił się sobie pozwolić. Bernadeta zaskoczona taką postawą, nawet
nie zdążyła zareagować. Spuściła oczy jak pensjonarka, a nie dorosła,
dojrzała kobieta.
 – Pisz, proszę… i dzwoń. Będę czekać – wyszeptała niepewnie.
 – Będę. I w czerwcu przyjeżdżamy znowu z Gabrysią. Może nawet na
dłużej. Zobaczę, jak mi pójdą rozmowy w firmie. A, jeszcze jedno! – Piotr
odwrócił się do Bernadety. – Jedna sprawa nie daje mi spokoju. W
testamencie mojej babki jest także zapis o niezłej sumie pieniędzy, jaką
babka mi zostawia. Powiedz mi, jak to możliwe, żeby ona z tej maleńkiej
swojej renciny mogła aż tyle odłożyć?
 – Pieniądze? Wiedziałam, że kiedyś o to zapytasz, jak tylko
zobaczysz, jak ona żyła. Otóż pół roku przed śmiercią twoja babka wygrała
w totolotka.
 – Moja babka grała w totolotka? Żartujesz chyba?
 – No nie żartuję. Twoja babka była namiętną hazardzistką. Przy każdej
okazji bycia w mieście kupowała kupony. Niedużo. Raptem obstawiała dwa
lub trzy zakłady, raz na tydzień, a czasami i na dwa. No i wtedy wygrała.
Ponad pół miliona. Część pieniędzy ulokowała na koncie, a część dała mi,
abym jakoś je zainwestowała. Grałyśmy trochę na giełdzie, ale z różnym
skutkiem. Generalnie nie straciła na tym, ale jaki ma teraz stan, musiałabym
sprawdzić w internecie. Chcesz?
 – No nie, aż tak mnie to nie interesuje, ale jak powiem o tym ojcu, to
pewnie dostanie zawału. To ci babka Zofia. Ciekawe, czego jeszcze o niej
nie wiem.
Bernadeta uśmiechnęła się do siebie i pomyślała, że chyba jeszcze
wielu rzeczy.

[1] K. Worobiec, Starowiercy; co nam po nich zostanie?, http://moje-mazury.pl/8438, Starowiercy-

co-nam-po-nich-zostanie.html, [dostęp: 24.10.2013].


Redakcja: Ewelina Ambroziak
Korekta: Liliana Hetko
Okładka: Paulina Radomska-Skierkowska
Skład: Monika Burakiewicz
Konwersja do EPUB/MOBI: InkPad.pl
© Bonia Wit i Novae Res s.c. 2014
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej
książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody wydawnictwa Novae Res.
Wydanie pierwsze
ISBN 978-83-7942-094-0
Novae Res – Wydawnictwo Innowacyjne
al. Zwycięstwa 96/98, 81-451 Gdynia
tel.: 58 698 21 61, e-mail: sekretariat@novaeres.pl, http://novaeres.pl
Publikacja dostępna jest w księgarni internetowej zaczytani.pl.
Wydawnictwo Novae Res jest partnerem
Pomorskiego Parku Naukowo-Technologicznego w Gdyni.

You might also like