Download as doc, pdf, or txt
Download as doc, pdf, or txt
You are on page 1of 135

Powrót do spisu KIPPIN

PRZEDRUK
JAY INGRAM
PŁONĄCY DOM. Odkrywając tajemnice umysłu
(The Burning House. Unlocking the Mysteries of the Brain / wyd. orygin.: 1994)

Dzięki ich ułomnością tak wiele wiemy o mózgu.


Tym wszystkim – znanym tylko z inicjałów –
moją książkę poświęcam
 

SPIS TREŚCI:
Słowo wstępne
CZĘŚĆ I: ISTOTA SZARA
Rozdział 1: Wycieczka do muzeum
Rozdział 2: Odczytywanie mózgu
Rozdział 3: Przeprawa przez synapsę
CZĘŚĆ II: JEDNOSTRONNA NIEUWAGA
Rozdział 4: Plac katedralny
Rozdział 5:Wewnętrzne mapy zewnętrznej przestrzeni
Rozdział 6: Płonący dom
CZĘŚĆ III: HOMUNKULUS
Rozdział 7: Filiżanka kawy
Rozdział 8: Człowieczek
Rozdział 9: Kończyny fantomowe
Rozdział 10: Jestem całkowicie pewna, że to nie moja ręka
Rozdział 11: Dusza z ciała wyleciała
CZĘŚĆ IV: TWARZE
Rozdział 12: Czy rozpoznajesz tę twarz?
Rozdział 13: Twarze, krowy i psy do góry nogami
Rozdział 14: Jednostronna twarz
CZĘŚĆ V: PAMIĘĆ
Rozdział 15: H.M.
Rozdział 16: Tu i teraz
Rozdział 17: Gdzieś, kiedyś
Rozdział 18: Wyczyny pamięci
CZĘŚĆ VI: MARZENIA SENNE
Rozdział 19: Freudowski sen
Rozdział 20: Sny kolczatek
Podziękowania
Literatura uzupełniająca
Spis Treści / Dalej

SŁOWO WSTĘPNE

Czy pozwolisz, Czytelniku, bym już teraz oszczędził Ci trochę czasu oraz trudu i powiedział, czego
nie znajdziesz w tej książce? Nie ma tu prawie nic na temat różnic między mózgami mężczyzn i
kobiet, nie znajdziesz w mej pracy żadnych sztuczek pozwalających poprawić pamięć ani słów
pocieszenia, że sprawność mózgu nie obniża się wraz z wiekiem. Ponadto nie piszę o tym, gdzie w
mózgu znajduje się ośrodek kontrolujący potrzeby seksualne.
Chociaż starałem się uniknąć pogoni za sensacją i w związku z tym moje intencje muszą być
nieskazitelnie czyste, muszę przyznać (bez najmniejszego wstydu), że lobotomia, Prozac i tłumione
wspomnienia występują w tej książce, podobnie jak kończyny fantomowe, opowieść o kobiecie, która
myślała, że jej lewa ręka w rzeczywistości należy do kogoś innego, oraz relacja o mężczyźnie, który
nie pamięta nic z ostatnich czterdziestu lat swego życia. Naukowcy badający mózg mają na co dzień
do czynienia z tego typu historiami – bez nawiązania do nich książka na temat mózgu nie byłaby
wyczerpująca, a może i dostatecznie interesująca.
Moim zdaniem, żaden opis osoby, która doznała jakiegoś upośledzającego uszkodzenia mózgu,
nie będzie jednak pełny, o ile nie zakończy się pytaniem: “Jakie płyną z tego wnioski dla mnie?"
Zgadzam się, że rzeczą dziwną i fascynującą jest na przykład to, że rozsądna pod pewnymi
względami kobieta może uważać, iż jej sparaliżowana lewa ręka należy do kogoś innego. Ręka ta
rzekomo została przyczepiona do ciała pacjentki przez chirurgów ze szpitala, w którym odbywa ona
rekonwalescencję po wylewie. Sprowadzenie tej historii do podobnego opisu przypominałoby
wędrówkę po głównym korytarzu jakiegoś muzeum i przyglądanie się tylko najbardziej interesującym
eksponatom. A przecież taka opowieść wymaga namysłu; przyjrzawszy się jej baczniej – co może
wiązać się z potrzebą wyobrażenia sobie, że znalazłeś się w sytuacji tej pacjentki – stwierdzisz, że
rozumowanie chorej jest znacznie mniej dziwaczne, niż wydaje się na pierwszy rzut oka. Pewne jej
myśli mogłyby pojawić się w Twoim mózgu, innymi słowy, Twój mózg mógłby przyjąć podobny tok
rozumowania. Ludzki mózg nie cierpi próżni i jeśli jakaś historia pozostaje nie dokończona lub jakaś
zagadka nie rozwiązana, mózg każdego z nas będzie dokładał starań, by temu zaradzić, niezależnie
od tego, czy będzie to sensowne.
Ustalanie strat, jakie wynikły z jakiegoś uszkodzenia mózgu, to jedna z najczęściej stosowanych
metod badania jego funkcjonowania; alternatywne podejście polega na bezpośredniej obserwacji
pracy mózgu. Wykorzystuje się zatem techniki, które pozwalają na uzyskanie informacji o mózgu przy
zastosowaniu rezonansu magnetycznego lub emisyjnej tomografii pozytonowej (PET). Techniki te
dostarczają fascynujących obrazów pracującego mózgu. W momencie gdy piszę te słowa,
czasopismo “Naturę" opublikowało serię zdjęć przedstawiających mózgi szachistów. W czasie gdy
gracze patrzyli na szachownicę na ekranie komputera, proszono ich o wykonanie serii zadań:
począwszy od bardzo łatwego – “Jakiego koloru są poszczególne figury?" – skończywszy na
najtrudniejszym – “Czy w następnym ruchu możliwy jest mat?" Gdy badani namyślali się nad
odpowiedzią na ostatnie pytanie, wzrost aktywności obserwowano w dwóch obszarach mózgu: w
płatach czołowych i w rejonach wzrokowych, położonych w tylnej części mózgu. Ten obraz aktywności
w mózgu interpretowano następująco: płaty czołowe zajmują się planowaniem ruchu mającego
doprowadzić do mata (wiadomo, że w innych sytuacjach odgrywają one podobną rolę), podczas gdy
zadanie rejonów wzrokowych polega na stworzeniu myślowego obrazu tego posunięcia.
W tym miejscu konieczne jest jednak pewne zastrzeżenie. Stwierdzenie – dokonane na podstawie
obrazów otrzymanych metodą PET – że dane obszary mózgu uaktywniają się, nie pozwala jeszcze na
uznanie sprawy za definitywnie rozstrzygniętą. Albowiem dzięki tym obrazom wiemy podobnie dużo o
procesach przebiegających w mózgu, co o zdarzeniu na danej ulicy na podstawie satelitarnego
zdjęcia świateł miejskich, które zostało zrobione po tej stronie naszej planety, gdzie panuje noc. Wiele
rzeczy pozostaje tu nie wyjaśnionych, podobnie jak w przypadku założenia, że istnieje ścisły związek
między zmianą w zachowaniu pacjenta, który doznał urazu mózgu, a częścią mózgu, która została
uszkodzona. Wniosek, że ta część, która uległa uszkodzeniu, jest odpowiedzialna za konkretne
zachowania, nie zawsze musi być prawdziwy.
Natomiast prawdą jest zarówno to, że w ciągu ostatnich dwudziestu lat naukowcy
zrewolucjonizowali nasze pojęcia na temat mózgu, jak i to, że są oni wciąż bardzo odlegli od tego, by
go całkowicie poznać. W tym sensie badacze mózgu pozostają w sytuacji przypominającej nieco
położenie Martina Froshibera, który wpłynąwszy w 1576 roku do Zatoki Froshibera [Zatoka na Ziemi
Baffina w arktycznych rejonach wschodniej Kanady; przyp. tłum.] przypuszczał, że znajduje się u wrót
“...Morza Zachodniego, prowadzącego do Chin i do Indii Zachodnich". Było to wspaniałe osiągnięcie, a
roztaczający się przed oczyma podróżnika krajobraz złożony z gór i lodów okazał się niezwykły,
tajemniczy i piękny. Froshiber nie odnalazł jednak Przejścia Północno-Zachodniego, którego
poszukiwał.
Krajobraz mózgu, który możemy obecnie oglądać dzięki nowym technikom, jest równie cudowny
jak ten, który widział Froshiber. Mimo to – podobnie jak wyprawa dawnego zdobywcy – podróż
naukowca nie dobiegła końca. Nie wiadomo nawet, jak mógłby wyglądać koniec tej podróży.
A jednak właśnie ta niepewność czyni całe przedsięwzięcie jeszcze bardziej atrakcyjnym. Nie
należy oczekiwać, że rozwój nowego myślenia o funkcjonowaniu mózgu wyrwie z korzeniami albo też
tylko trochę podkoloruje całą dotychczasową wiedzę; wiedza ta ulegnie po prostu modyfikacji. Weźmy,
na przykład, wspomnienia. Pomyśl o nich nie jak o małych scenkach, odtwarzanych w Twoim umyśle,
ale jak o momentach, w których wiele różnych obszarów mózgu, jakie uległy pobudzeniu w czasie
pierwotnego zdarzenia, uaktywnia się ponownie. Uaktywnienie to zachodzi za każdym razem tak
samo i jest koordynowane w czasie przez pewien elektryczny rytm, przy czym Twoje odczucie, że
przypominasz sobie jakąś wcześniej zapamiętaną scenę, zawdzięczasz wyłącznie temu, iż takie
ponowne uaktywnienie się tych wszystkich obszarów następuje jednocześnie. Przyjęcie tej nowej
interpretacji zjawisk jest typowe dla zmian zachodzących w rozumieniu mózgu, do których dochodzi w
miarę rozwoju badań naukowych.
Mózg bywa nazywany najbardziej złożonym elementem wszechświata, ale James, zaprzyjaźniony
ze mną stolarz “złota rączka", określił go bardziej trafnie. Staliśmy właśnie obaj na środku mojej
kuchni, zmagając się z samym pojęciem mózgu, gdy nagle James przerwał ciszę, mówiąc: “To ci
dopiero narząd".
Wstecz / Spis Treści / Dalej

ROZDZIAŁ 1
WYCIECZKA DO MUZEUM

Jeden z najbardziej pamiętnych wywiadów w moim życiu przeprowadziłem z Mohamadem


Haleemem, kustoszem Zbioru Anatomii Prawidłowej i Patologicznej oraz Rozwoju Mózgu im.
Yakovleva w Instytucie Patologii Sił Zbrojnych w Waszyngtonie. Trudno sobie wyobrazić lepsze
miejsce: Zbiór Yakovleva znajduje się w głębi pewnego budynku skonstruowanego tak, by wytrzymał
wybuch bomby atomowej (jest to jedyny tego typu budynek w tym mieście). Gdy w 1949 roku Związek
Radziecki przeprowadził pierwszy wybuch swojej bomby atomowej, wydano polecenie wybudowania
w Waszyngtonie budynku odpornego na skutki użycia broni jądrowej, który na wypadek ataku
zamieniłby się w siedzibę rządu. Jednakże w sierpniu 1953 roku ZSRR wypróbował swą bombę
wodorową, co sprawiło, że bomba atomowa straciła znaczenie militarne, a zabezpieczenia przeciwko
niej stały się po prostu bezużyteczne.
Zbiór Mózgów znajduje się w jasno oświetlonej sali, w której po jednej stronie można prowadzić
szczegółowe badania wybranych mózgów, po drugiej zaś stoi rząd gablot. Gabloty są w tej kolekcji
odpowiednikiem ciężkich bibliotecznych półek na rolkach, które przesuwają się, gdy kręci się korbką.
Gabloty te różnią się jednak od wyposażenia biblioteki; po pierwsze: brak w nich pólek, widać
natomiast sześćdziesiąt czy siedemdziesiąt głębokich na parę centymetrów szuflad; po drugie: Zbiór
Mózgów im. Yakovleva wyposażony jest w specjalny system elektryczny, który wysuwa gabloty.
Moja wizyta w tym muzeum miała szczególny charakter dzięki osobie mego rozmówcy, którym był
Mohamad Haleem. Pełnił on funkcję kustosza kolekcji, a ponadto przez z górą dwadzieścia lat blisko
współpracował z doktorem Paulem Ivanem Yakovlevem, założycielem Zbioru. Yakovlev umarł w 1983
roku, lecz Haleem wciąż mówił o nim z głęboką czcią (nazywał go “mistrzem") i traktował zbiór jak
powierzony mu w opiekę bezcenny skarb. Muzeum mózgów jest poważnym przedsięwzięciem
naukowym, do tego miejsca ściągają neurobiolodzy z całego świata. Spowodowane jest to nie tylko
niewiarygodną różnorodnością mózgów, udostępnionych tutaj dla celów badawczych, lecz także tym,
że każdy mózg został pocięty dokładnie w taki sam sposób: w serie przylegających do siebie plastrów,
niczym bochenek chleba pokrajany od piętki do piętki. Liczba plastrów w danym mózgu może łatwo
przekroczyć cztery tysiące, chociaż dokładna liczba zależy od tego, czy mózg został pocięty w
płaszczyźnie z przodu do tyłu, z góry w dół czy od jednego boku do drugiego. Ponadto przybywający
naukowcy dobrze wiedzą, co można znaleźć w Zbiorze Yakovleva. Jeśli chce się zmierzyć wielkość
na przykład zakrętu obręczy (gyrus cinguli) w mózgu człowieka, który doznał wylewu, a następnie
porównać ten mózg, plaster po plastrze, z innym, to jest to możliwe. Można również badać plastry
pochodzące z mózgu dziesięciotygodniowego płodu lub mózgu stujednolatka. W kolekcji znajdują się
mózgi uszkodzone w wyniku zatrucia tlenkiem węgla, mózgi chorych w późnych stadiach syfilisu i
choroby Alzheimera, a także mózgi małp, kaszalota oraz konia.
Mimo że mózgi są ofiarowywane do zbiorów przez cały czas, przyjmuje się tylko najbardziej
niezwykłe z nich (niezwykły w tym przypadku może oznaczać także mózg tak “normalny", jak tylko jest
to możliwe). Trzeba całego roku na utwardzenie mózgu metodami chemicznymi, by przy krojeniu w
plastry nie zniekształcał się pod naciskiem ostrza. Każdy mózg pokrojony jest w plastry o grubości
około jednej trzydziestej milimetra (cztery czy pięć plastrów złożonych razem miałoby grubość jednej
kartki tej książki). Każdy plaster chroniony jest między dwiema cienkimi szybkami, które mają wielkość
niedużego obrazka. Plastry są tak cienkie, że wydają się przezroczyste i z łatwością można je oglądać
pod mikroskopem.
Zbiór Yakovleva nie ma charakteru sensacyjnego, przeciwnie – jest to tradycyjnie pomyślane
muzeum, gdzie starannie gromadzony i porządkowany zbiór ma służyć badaczom teraz i w
przyszłości. Mimo to świadomość, że jest się otoczonym przez setki tysięcy kawałków mózgu,
wywołuje niezwykłe uczucie. Miejsce to przyprawia o mdłości większość ludzi – właściwie nie bardzo
wiem, dlaczego tak się dzieje. Być może, chodzi o konsystencję mózgu, który jest wilgotny, miękki i
ciężki. Myśl o tym, by wziąć jeden z eksponatów do ręki, jest dla większości ludzi nie do zniesienia.
Rzecz jasna, w przypadku Zbioru Yakovleva ten argument akurat nie jest zbyt istotny, ponieważ
plastry mózgów umieszczone w szufladach mają mniej więcej tyle wspólnego z “wilgotnym" mózgiem,
ile plastry żółtego sera z pierwotnym produktem, z którego powstały. Mimo wszystko – jak wolno
przypuszczać – wrażenie, jakie wywołuje mózg, nie jest chyba wyjątkowe. Moja żona Cynthia jest
głęboko przekonana, że wzięcie do ręki nerki byłoby czymś znacznie gorszym.
Uczucie niesamowitości, jakie wywołuje w nas taki kontakt z mózgiem, wynika prawdopodobnie z
faktu, że dla większości z nas mózg jest czymś więcej niż częścią ciała. Mózg człowieka kojarzy nam
się bezpośrednio z jego myślami i uczuciami; trzymając czyjś mózg odnosimy wrażenie, że mamy “w
rękach" samego człowieka. Powoduje to także doznanie emocjonalne, jakiego przypuszczalnie nie
mielibyśmy szans doświadczyć, gdyby dr Yakovlev gromadził trzymetrowe odcinki ludzkich jelit i
nazwał swą kolekcję Zbiorem Dwunastnic im. Yakovleva. Nawiasem mówiąc, brak szczególnego
szacunku dla mózgu doprowadził niemal do wymarcia pewnej grupy etnicznej, plemienia Fore,
żyjącego na Nowej Gwinei. Do zwyczajów tego plemienia należał rytuał, w czasie którego każdy
ostatnio zmarły krewny zostawał zjadany. Na nieszczęście plemię to dotknięte było przez rzadką
chorobę zakaźną, która atakowała mózg, powodując postępujące wprawdzie powoli, ale na ogół
śmiertelne porażenie funkcji ruchowych. Ktokolwiek zjadł kawałek mózgu osoby zmarłej na tę
chorobę, zwaną kuru, mógł być w zasadzie pewny, że sam również padnie jej ofiarą. Wkrótce po rym
jak przekonano członków tej społeczności, by zaniechali tego szczególnego rytuału, kuru zniknęła,
chociaż, zanim to nastąpiło, mózgom dwóch ofiar tej choroby udało się trafić do Zbioru Yakovleva.
W naszych czasach mózg zdobył szczególny szacunek. Warto natomiast wiedzieć, że nie zawsze
tak było, nawet w tych kulturach, gdzie pojawiały się głębokie refleksje o mózgu. Na przykład
starożytni Egipcjanie, którzy stworzyli wyszukane pojęcia dotyczące życia umysłowego i duchowego,
takie jak ba (niematerialna reprezentacja charakteru lub osobowości) i ka (rodzaj ducha-sobowtóra,
który przeżywał swojego śmiertelnego odpowiednika), wierzyli, że siedzibą tych bytów jest serce, a nie
mózg. Stąd podczas mumifikacji serce starannie zabezpieczano, mózg zaś był wyciągany przez
nozdrza lub przez podstawę czaszki, a następnie wyrzucano go.
Od czasów Imperium Rzymskiego aż do momentu odległego od nas o zaledwie kilka stuleci
znawcy anatomii – choć zdawali już sobie sprawę z tego, że mózg jest narządem myślenia – mylnie
przypisywali kluczową rolę wypełnionym płynem przestrzeniom w mózgu, które zwano komorami,
pomijali zaś komórki mózgowe wraz z ich połączeniami, biorąc je – by tak rzec – za opakowanie.
Nawet konkretne właściwości umysłowe, takie jak rozumowanie, formułowanie sądów i pamięć,
przypisywano różnym, chociaż łączącym się ze sobą przestrzeniom.
Dziś nie jest znany żaden płyn, który mógłby odpowiadać za całą złożoność mózgu; obecnie
komórki mózgowe i łączące je włókna – pomijane uprzednio jako opakowanie – uznaje się za
najważniejszą część mózgu człowieka. Niezależnie od tego, każde uczucie skrępowania wynikające z
przebywania wśród mózgów w Zbiorze Yakovlewa jest irracjonalne – obojętnie jak na to spojrzymy.
Jeżeli wierzymy w istnienie duszy, uznamy, że opuściła ona mózg na długo przed włączeniem go do
Zbioru Yakovleva. Z drugiej strony, jeśli myślimy, że śmierć kładzie kres wszystkiemu, to dlaczego
wzięcie do ręki mózgu miałoby przyprawiać nas o mdłości w większym stopniu niż dotknięcie kości
udowej. Wszystko to jest tylko martwą tkanką.
A jednak mózgi są czymś specjalnym: przeprowadzanie wywiadu radiowego w otoczeniu tysiąca
sześciuset mózgów zapowiadało się Jako niezapomniane doświadczenie. Pan Haleem wybrał dla
mnie niektóre spośród najciekawszych okazów i wyeksponował je w oświetlonych gablotach.
Znajdował się w nich m.in. mózg pacjenta poddanego lobotomii, następująco opisany: “Mężczyzna,
pięćdziesiąt dziewięć lat. Zgon sześć miesięcy po operacji". Ponieważ lobotomia była zabiegiem
stosowanym w latach czterdziestych i pięćdziesiątych, większość z nas ma mizerne wyobrażenie o
tym, na czym polegał ów zabieg. Ponadto wielu z nas z pewnością nie ma najmniejszego pojęcia o
tym, jak często go stosowano oraz jak wielkim uznaniem się cieszył. Operacja ta polegała na nacięciu
płatów czołowych mózgu i była zalecana dla pacjentów poddawanych leczeniu psychiatrycznemu, co
do których uznano, że nie ma innego sposobu opanowania ich lęku czy antysocjalnego zachowania.
Takich operacji wykonano tysiące, a badania oceniające rezultaty lobotomii, prowadzone w latach
czterdziestych, zgodnie wskazywały, że stan większości pacjentów poprawił się dzięki temu
zabiegowi. Specjaliści potwierdzali, ze życia tych pacjentów nie dezorganizowały już cierpienia
spowodowane obsesyjnymi myślami lub dziwacznymi zachowaniami, typowymi dla schizofrenii czy
psychozy maniakalno-depresyjnej. Jakkolwiek dziś brzmi to dziwnie, faktem jest, że portugalski lekarz
odpowiedzialny za wprowadzenie lobotomii, Antonio Cayetano Moniz, został jednym z laureatów
Nagrody Nobla w dziedzinie fizjologii i medycyny w 1949 roku za: “odkrycie terapeutycznych
właściwości leukotomii płatów czołowych (lobotomii) w leczeniu pewnych psychoz". Warto dodać, że w
samych Stanach Zjednoczonych przeprowadzono około 40 000 tych operacji, głównie na początku lat
pięćdziesiątych. Jednym z powodów, dla których ta brutalna forma leczenia zaburzeń
psychiatrycznych została przyjęta z nadmiernym entuzjazmem – zanim dokonano właściwej jej oceny
– był fakt, że ofiarami drugiej wojny światowej byli także liczni weterani z poważnymi problemami
psychiatrycznymi, których leczenie nastręczało trudności. Poza tym psychiatrów było zbyt mało, a
prace nad lekami przeciwpsychotycznymi ledwie się rozpoczęły.

Ryc. 1.: Jedna z technik lobotomii


Wielu ludzi błędnie uważa, że lobotomia polega na usunięciu przedniej części mózgu. Chociaż
istniała pewna technika, w ramach której usuwano kawałki płatów czołowych (ważono je, by ustalić
dokładnie, ile zostało wycięte), w większości przypadków po prostu je rozłączano, zazwyczaj poprzez
wprowadzenie do przedniej części mózgu ostrza, którym następnie poruszano tam i z powrotem
ruchem wahadłowym. Mózg poddany niegdyś zabiegowi lobotomii został w Zbiorze Yakovleva pocięty
w plastry (po śmierci pacjenta) w taki sposób, by z boku można było zobaczyć nacięcie, które
rozdzieliło płaty czołowe, lecz pozostawiło je w tym samym miejscu, podtrzymywane przez kości
czaszki.
Znajomość dziejów lobotomii pomaga w zrozumieniu krótkich opisów, którymi opatrzono niektóre
mózgi. Jeden z nich opisany jest w katalogu Yakovleva jako: “C-64... 32 It... 13 It... K... H". Kobieta, lat
trzydzieści dwa, zgon trzynaście lat po operacji, przekrój horyzontalny. A ten eksponat? Lobotomia z
powodu anoreksji, 1951 rok; był to czas szczytu popularności lobotomii. Pan Haleem pokazał mi
również mózgi ofiary wylewu, czterolatka z zespołem Downa oraz różnych zwierząt, w tym goryla i
delfina.
Być może, w ciągu tych kilku minut spędzonych w Zbiorze zanadto przywykłem do mózgów; może
niesłusznie założyłem, że codzienna praca w tym miejscu sprawia, iż człowiek zaczyna rutynowo
traktować ludzkie szczątki. Mniejsza o to, jak to się stało, przekroczyłem jednak granice zwykłego
wywiadu, kiedy zacząłem rozmawiać z panem Haleemem o jego mistrzu, Paulu Ivanie Yakovlevie.
Gdy Yakovlev umarł w 1983 roku, jego mózg natychmiast został włączony do kolekcji jako jeden z jej
najcenniejszych okazów. Jest on oczywiście pocięty w plastry, tak samo jak pozostałe mózgi... no cóż,
wcale nie tak samo. W przypadku mózgu swojego przełożonego pan Haleem nagiął nieco
obowiązujące reguły. Aby można było oglądać pod mikroskopem mózg, barwi się co dwudziesty jego
plaster. Tym razem Haleem zabarwił co dziesiąty plaster. W rezultacie eksponowanych jest więcej
plastrów mózgu dra Yakovleva niż jakiegokolwiek innego mózgu, dlatego więcej szuflad przeznaczono
dla niego. Nawiasem mówiąc, podobnie jak w galerii sztuki, tylko część kolekcji plastrów jest
wystawiona, resztę zaś przechowuje się w magazynie. Pan Haleem zadbał też o to, by mózg dra
Yakovleva został pokrajany w ulubiony przez “mistrza" sposób: w przekroju strzałkowym, polegającym
na cieciu od lewej strony ku prawej. Byłem tak zafascynowany tym, co usłyszałem, że chciałem
koniecznie zobaczyć mózg Yakovlewa:
INGRAM: Czy jego mózg jest tutaj?
HALEEM: Naturalnie.
INGRAM: Czy możemy go zobaczyć?
HALEEM: Oczywiście. Jest tutaj. Zobaczy go pan i chociaż będzie mi naprawdę bardzo smutno,
pokażę panu ten mózg. To jest właśnie mózg... doktora Yakovleva...
INGRAM: Czy nie ma on Jakiegoś specjalnego miejsca?
HALEEM: Nie. Jest on Jeszcze Jednym pacjentem, który, niestety, koniec końców znalazł się tutaj.
INGRAM: Nie ma tu nawet Jego nazwiska.
HALEEM: To prawda. Nie możemy ujawniać nazwisk.
INGRAM: Tylko numery.
HALEEM: W rzeczy samej, w zawodzie lekarza niedopuszczalne jest podawanie nazwisk i być
może, my też nie powinniśmy tego robić.
INGRAM: OK, a więc on jest po prostu MU...
HALEEM: MU 157.
INGRAM: 1183. Osiemdziesiąt trzy to rok jego śmierci?
HALEEM: Zgadza się. To są, jak pan widzi, plastry jego mózgu. To jest numer 511. Jeśli chodzi o
mnie, to z przyczyn sentymentalnych lub, być może, z innych powodów postanowiłem zabarwić co
dziesiąty plaster zamiast, jak zwykle, co dwudziesty. Chciałem mieć możliwie najwięcej wycinków tego
mózgu. Ach... oto on. Widzi Pan, ile jest tutaj szuflad. Około... mniej więcej... trzydzieści pięć szuflad
na ten jeden mózg.
INGRAM: Jeśli patrzy pan na ten mózg jako na przypadkowy egzemplarz w tej ogromnej kolekcji,
czy sądzi pan, że jest różny od innych?
HALEEM: Naturalnie. Szczerze mówiąc, rozmawiając teraz z panem, mam dreszcze. Naprawdę.
Czuję...Gdy mówię o innych mózgach, czuję się w porządku. Ale ten mózg jest dla mnie czymś
wyjątkowym. Nawet gdyby pana tu nie było... Za każdym razem, gdy tędy przechodzę, czuję się jakoś
szczególnie.
Ludzki mózg waży średnio około 1400 g, przy czym mózgi mężczyzn są cięższe od mózgów
kobiet, przeciętnie o około 100 g {szczegółowe badania anatomiczne wykazały, że liczba komórek
mózgowych, czyli neuronów, obecnych w każdym centymetrze sześciennym mózgu kobiety jest
większa niż u mężczyzny, tak że ostatecznie całkowita liczba neuronów jest taka sama dla obu płci.
Pamiętaj o tym następnym razem, gdy usłyszysz kogoś, kto próbuje wyjaśnić, dlaczego mózgi
mężczyzn są większe). Aż 1400 g, w przybliżeniu półtora kilograma – mózg ludzki waży całkiem
sporo. Jego naturalny kolor jest raczej różowy niż szary. Naprawdę zaskakującą cechą w wyglądzie
żywego mózgu są rozmiary naczyń krwionośnych, przebiegających na jego powierzchni. Wiedziałem
wprawdzie, że są one przewodami zaspokajającymi olbrzymie zapotrzebowanie mózgu na krew
bogatą w tlen, ale nie miałem pojęcia, że wybrzuszają się na powierzchni mózgu jak żyły na ramieniu
kulturysty. Nie jest to jednak dziwne, gdy weźmie się pod uwagę potrzeby energetyczne mózgu: około
25% całkowitego poboru tlenu przez ciało jest przeznaczone dla mózgu, tlen zasila elektryczną
aktywność komórek mózgowych.
Inną ważną cechą powierzchni mózgu jest to, co niewątpliwie wszyscy już widzieli, nawet jeśli nie
poświęcili temu wiele uwagi. Mam na myśli pofałdowanie powierzchni mózgu, szczególnie na bokach i
na szczycie. Cała zewnętrzna powierzchnia mózgu jest nie kończącym się ciągiem niskich, łagodnych
wzniesień rozdzielonych głębokimi, wąskimi szczelinami. Każde wzgórze to gyrus (zakręt); każda
dolina to sulcus (bruzda). Niektóre z głównych elementów noszą imiona anatomów, którzy pierwsi
zwrócili uwagę na te części: bruzda Rolanda (Włoch żyjący w XVIII wieku), bruzda Sylwiusza (Francuz
żyjący w XVII wieku); większość zaś została po prostu nazwana od miejsca, gdzie się znajduje – na
przykład: zakręt czołowy. Geograficzne podejście zastosowano również, wprowadzając podział całej
powierzchni mózgu na cztery płaty: czołowy, ciemieniowy, skroniowy i potyliczny. Obszary te zostały
wyróżnione tak, by odpowiadały rejonom czaszki położonym bezpośrednio nad nimi, ale
przyporządkowanie to jest tylko przybliżone. Największe są płaty czołowe, które zajmują około 30%
całej kory mózgowej; rozciągają się one poprzez całą przednią część mózgu aż do miejsca, gdzie
zaczynają się uszy. Płat ciemieniowy obejmuje szczytową część mózgu i ciągnie się do tyłu mniej
więcej do miejsca, gdzie znajdowałby się pasek czapki baseballowej. Płat potyliczny leży z tyłu
czaszki, a płaty skroniowe rozpościerają się wokół uszu.

Ryc. 2.: Płaty mózgowe


W tym miejscu warto wyjaśnić trzy ściśle ze sobą powiązane terminy. Powierzchnia wypukła
mózgu dzieli się na cztery wspomniane płaty. Linie graniczne między płatami są niezbyt widoczne i
wyznaczono je nieco arbitralnie, ale występuje tu jeden wyraźny podział, przebiegający dokładnie
przez środek. Ludzki mózg widziany z góry przypomina orzech włoski, którego połówki to lewa i prawa
półkula mózgowa. Wierzchnia warstwa całego mózgu – zarówno prawej, jak i lewej półkuli – zwana
jest korą mózgową i rzeczywiście przypomina korę drzewa. Kora mózgowa ma grubość tylko kilku
milimetrów i właśnie w tej cienkiej, wierzchniej warstwie znajdują się ciała komórek nerwowych.
Przestrzeń we wnętrzu mózgu poniżej kory mózgowej jest zajęta, przez tak zwaną istotę białą, czyli
sieć przewodów łączących różne części powierzchni mózgu. Dzięki temu, że kora mózgowa jest
pomarszczona, większa jej ilość mieści się na powierzchni mózgu. Gdyby całkowicie rozprostować
korę mózgową, zwisałaby poza brzegi mózgu. Pofałdowanie kory mózgowej jest jedynym sposobem
na zmieszczenie jej wewnątrz czaszki. Powstanie bardziej pofałdowanej kory mózgowej, szczególnie z
przodu, stanowiło jedno z głównych osiągnięć ewolucji mózgu w ciągu ostatniego miliona lat.
Przeczytałem kiedyś, że gdyby rozpostarto fałdy kory mózgowej, to pokryłaby ona stolik do gry w
karty. Wydawało się to całkiem niewiarygodne, ale sprawiło, że zacząłem się zastanawiać, jak duża
byłaby kora mózgowa, gdybyśmy ją rozprostowali. Według mnie miałaby wielkość pizzy dla całej
rodziny: nie byłby to zły wynik, ale trudno go porównywać z rozmiarami stolika do gry w karty. Byłem
zdumiony, gdy zdałem sobie sprawę, że nikt nie zna odpowiedzi na moje pytanie. Szybko przejrzałem
literaturę fachową i znalazłem następujące szacunki dotyczące rozmiarów wygładzonej kory
mózgowej ludzkiego mózgu.
Julie Ann Miller w artykule opublikowanym w czasopiśmie “Bioscience" w listopadzie 1987 roku
twierdzi, ze kora mózgowa ma powierzchnię zwykłej serwetki, czyli kwadratu o boku równym 25cm.
Miesięcznik “Scientific American" we wrześniu 1992 roku znacznie poprawił ten wynik, podając
wielkość 1,5 m2; otrzymujemy zatem kwadrat kory mózgowej o boku 125 cm, co zbliża nas do
rozmiarów stolika do gry w karty. Choć pewien psycholog z Uniwersytetu w Toronto doszedł do
wniosku, że kora mózgowa pokryłaby podłogę jego salonu (nie widziałem jego salonu), to rekordowe
oszacowanie pojawiło się na plakacie wydanym w 1993 roku przez czasopismo brytyjskie “New
Scientist" – okazało się, że kora mózgowa po rozprostowaniu zakryłaby kort tenisowy. Jak doszło do
takich rozbieżności? Dlaczego tylu specjalistów nie wie, jak wielka jest kora mózgowa? Nie umiem
odpowiedzieć na to pytanie, ale obecnie poluję na eksperta, który powie, że całkowicie rozpostarta
kora mózgowa pokryłaby boisko futbolowe.
Takie sytuacje sprawiają, że niezbyt chętnie odwołuję się do innych fascynujących twierdzeń na
temat mózgu – obawiam się po prostu, że okażą się równie niewiarygodne. Z jednego z nich, na
przykład, dowiadujemy się, ze jeśli świeży mózg pozostawić w spokoju – choćby w misce na spaghetti
– to będzie on pomału “siadać" i powoli straci swoją sztywność bryły. “Rozpłynie się", ponieważ
zawiera stosunkowo dużo płynu. Nie pamiętam, gdzie o tym przeczytałem po raz pierwszy, ale jestem
pewien, że niewielu ludzi miało okazję zaobserwować, co dzieje się z mózgiem umieszczonym w
misce na spaghetti. Skądinąd mózg w około 85% składa się z wody i trzeba go nasączyć żywicą i
utwardzić, zanim będzie można go pokroić i włączyć do Zbioru Yakovleva.
Gdyby mózg był po prostu pofałdowany jak chodnik przyciśnięty nogą kanapy, trudno byłoby sobie
wyobrazić, że ma jakiekolwiek znaczenie to, iż jest się na dnie szczeliny zamiast na szczycie
wzniesienia, czy też nawet na jednym wzniesieniu zamiast na innym. Wyniki ostatnich badań dowodzą
jednak, że pozostawanie na wzniesieniu bądź w dolinie nieoczekiwanie odgrywa pewną rolę.
W serii badań dr George Ojemann i jego współpracownicy z Uniwersytetu stanu Waszyngton w
Seattle podjęli próbę bardzo dokładnego oznaczenia rejonów związanych z mową na powierzchni
lewej półkuli; zaobserwowali oni ogromną zmienność w położeniu rejonów odgrywających istotną rolę
w nazywaniu rzeczy. Jednym z najbardziej intrygujących i najmniej zrozumiałych odkryć było
ustalenie, że jedna z tych różnic jest skorelowana z poziomem sprawności językowej. Okazuje się, że
obszary odgrywające kluczową rolę w nazywaniu znajdują się na szczycie jednego zakrętu u łych,
którzy sprawnie posługują się językiem, i na szczycie następnego u tych, których sprawność jest
mniejsza.
Wyniki innych badań dotyczących pamięci, opublikowane na początku 1994 roku przez
naukowców z Toronto, ujawniły, że największą aktywność mózgu obserwuje się raczej w głębokich
szczelinach między fałdami, a nie na ich szczytach. Ochotnicy uczestniczący w tych eksperymentach
słuchali serii zdań, których znaczną część słyszeli dzień wcześniej. Obrazy monitorujące aktywność
mózgu w czasie słuchania zdań z poprzedniego dnia (przypuszczalnie pamiętanych jeszcze w
momencie badania) wykazały, że aktywność występowała głównie w przedniej części mózgu,
skupiając się w szczelinach. Podobnie jak George Ojemann, naukowcy z Toronto nie potrafili w pełni
wyjaśnić swego odkrycia, ale badania tego rodzaju mogą pomóc w ustaleniu topografii mózgu, a
nawet w wyznaczeniu dokładnych współrzędnych poszczególnych rejonów.
Szybki rzut oka na zewnętrzną powierzchnię mózgu nie wystarczy, aby przekonać się, że jest to
jeden z cudów natury. Nie trzeba jednak drążyć bardzo głęboko, by dostrzec szczególne właściwości
mózgu. Pod mikroskopem widać, że pofałdowana kora mózgowa jest wypełniona szczelnie
przylegającymi do siebie komórkami mózgowymi, ułożonymi w poziome warstwy (co najmniej sześć w
niektórych miejscach, a być może, wszędzie) i w pionowe kolumny. Głębiej znajdują się włókna, które
łączą zarówno sąsiadujące ze sobą, jak i odległe od siebie komórki. Te przebiegające pod
powierzchnią obwody przesyłają informacje z jednej części mózgu do innych, niżej zaś są położone
inne ośrodki nerwowe, w sensie ewolucyjnym bardziej “starożytne" niż kora mózgowa. To tutaj, w
głębi mózgu, znajdujemy tak zwany mózg ssaczy oraz mózg gadzi, w których znajdują się ośrodki
emocji, pragnienia i popędu płciowego, a także obwody regulujące oddychanie i sen. Są to “stare"
części mózgu, wspólne dla człowieka i innych zwierząt, ale zasadnicza praca ludzkiego mózgu –
obliczenia i przetwarzanie informacji, które, jak się wydaje, wykonujemy lepiej niż jakikolwiek inny
gatunek – odbywa się w cienkiej zewnętrznej pokrywie: korze mózgowej. Odróżnia nas ona od
wszelkich innych stworzeń, nawet po śmierci.
Precyzyjne krojenie i barwienie plastrów – stosowane w Zbiorze Yakovleva – to tylko jeden ze
sposobów przechowywania mózgów. Kanadyjski Bank Tkanki Mózgowej w Toronto gromadzi mózgi
co najmniej równie szybko jak Zbiór Yakovleva, ale, jak każdy inny bank, z maksymalną prędkością
zamienia wpłaty na wypłaty. Badacze – zainteresowani raczej chemią niż anatomią – przesyłają do
owego banku listę swoich życzeń i gdy pojawia się odpowiedni mózg, dzieli się go na kawałki – 20 g
płatu skroniowego kory mózgowej temu, parę gramów istoty czarnej dla tamtego – które możliwie
prędko są przesyłane badaczom. Im mózg świeższy, tym lepszy, gdyż badanie chemii mózgu wymaga
tkanki, która zachowała jak najwięcej własności żywej tkanki. Instytucja ta ma także odpowiedniki
bankowych sejfów: połowa każdego mózgu konserwowana jest w formalinie i przechowywana w
plastikowych pojemnikach, wypełniających jedno z pomieszczeń Budynku Bantinga na College Street
w Toronto.
Jedną z głównych przyczyn gromadzenia mózgów była nadzieja, że uda się zidentyfikować jakieś
ich strukturalne własności – szczególnie w mózgach słynnych ludzi – które mogłyby pomóc w
wyjaśnieniu nadzwyczajnych zdolności genialnych umysłów. Oczekiwanie to jednak nigdy się nie
spełniło. Przypominam sobie, że kiedy pisałem tę książkę, dyrektor Moskiewskiego Instytutu Mózgu,
Oleg Adrianów, ogłosił, że siedemdziesiąt lat badań nad mózgiem Lenina doprowadziło do konkluzji:
mózg wodza rewolucji nie zawiera “niczego sensacyjnego".
Rosyjscy naukowcy, którzy badali mózg Lenina, musieli spodziewać się, że znajdą w nim coś
niezwykłego, jakąś charakterystyczną cechę, która pozwoliłaby im wykrzyknąć: “To właśnie sprawiło,
że Władimir Ilicz był wielkim człowiekiem!" Nigdy jednak nie udało się znaleźć związku między
różnicami w strukturze mózgu a poziomem osiągnięć intelektualnych, choć pewni badacze ostatnio
starali się wykazać korelację między wielkością mózgu a inteligencją człowieka. W jednych z
najbardziej wiarygodnych badań tego typu Nancy Andreasen z Uniwersytetu stanu Iowa i jej
współpracownicy starali się znaleźć związek między inteligencją (mierzoną ilorazem inteligencji, czyli
IQ) a rozmiarami różnych części mózgu. Stwierdzili oni, że osoby o większych mózgach częściej
uzyskują wyższe wyniki w testach mierzących IQ, ale zarazem podkreślili, że siła tej korelacji jest
“umiarkowana", a ponadto “wiele innych czynników musi również odgrywać istotną rolę". Innymi słowy,
nie możesz ograniczyć się do oględzin danego mózgu, by na podstawie jego wielkości ocenić
inteligencję jego właściciela. To samo będzie dotyczyć szczelin, fałd i innych cech strukturalnych.
Pojawiają się zatem poważne wątpliwości co do opinii dra Adrianowa, że mózg Lenina, choć nie
wykazywał żadnych nadzwyczajnych cech, był jednak “z pewnością mózgiem utalentowanego
człowieka".
W mieście Lawrence, w stanie Kansas, mózg Einsteina wciąż moczy się w formalinie w mieszkaniu
doktora Thomasa Hanreya, który w 1955 roku przeprowadził sekcję zwłok słynnego uczonego. W
mózgu nie znaleziono nic istotnego: nie był to szczególnie duży mózg, a jego waga wynosiła 1230 g.
Do tej pory nikt nie podejmował starań, aby mózg Einsteina przenieść z mieszkania doktora Harveya
w inne miejsce.
INGRAM: Proszę Pana, czy w przyszłości pański mózg zostanie włączony do kolekcji?
HALEEM: Takie jest moje życzenie i oczywiście jest to wpływ doktora Yakovleva oraz tego, czemu
poświęciłem ostatnie trzydzieści lat, pracując w służbie nauki. Uważam, że przynajmniej tyle mogę
zrobić dla nauki, hm, że mógłbym się jeszcze na coś przydać.
Słowa te, wypowiedziane w 1992 roku, brzmią teraz inaczej. Pan Haleem zmarł na raka na
początku 1994 roku i prawdopodobnie wiedział o swej chorobie, gdy przeprowadzałem z nim wywiad.
Życzenie, by jego mózg został włączony do zbiorów, zostało spełnione. Mózg pana Haleema jest
obecnie poddawany długiemu procesowi przygotowywania do pocięcia na plastry. W przeciwieństwie
do swojego mentora, dra Yakovleva, pan Haleem nie miał chyba szczególnych preferencji co do
kierunku cięcia, ale określił, jaki numer ma być przypisany fragmentom jego mózgu oraz wskazał
półkę, na której mają być one przechowywane.
Dr Adriannę Noe, która sprawowała pieczę nad zbiorami mózgów w czasie, gdy pisałem tę
książkę, jest jedną z trzech osób, które omawiały z panem Haleemem sposób przygotowania jego
mózgu. Jak się od niej dowiedziałem, w całej swojej karierze, gdy zajmowała się dużymi zbiorami
muzealnymi, nigdy wcześniej nie zdarzyło jej się brać udziału w dyskusji nad przygotowaniem
eksponatu, w której uczestniczyłby sam eksponat.
Na koniec ważna informacja: kolekcja ta nosi obecnie nazwę Zbioru Anatomii Prawidłowej i
Patologicznej oraz Rozwoju Mózgu im. Yakovleva i Haleema.
Wstecz / Spis Treści / Dalej

ROZDZIAŁ 2
ODCZYTYWANIE MÓZGU

Pobyt w muzeum mózgów stanowi świetną okazję, by trochę poszperać w bezcennym archiwum.
Mimo wszystko nie można jednak dowiedzieć się, jak mózg działa, badając go w muzeum, gdzie
przechowywany jest w całości lub nawet w plastrach. Jeśli mózg naprawdę decyduje o tym, że
jesteśmy tym, czym jesteśmy, lepiej obserwować go bezpośrednio lub pośrednio, słowem – w akcji.
Na początku XIX wieku narodziła się pewna teoria mózgu, która zyskała ogromną popularność,
choć zapewne na to nie zasługiwała. Teoria ta głosiła, że na podstawie wyglądu powierzchni czaszki
(nie mózgu!) można wnioskować o tym, co dzieje się w jej wnętrzu. Nauka ta, zwana frenologią,
opierała się na następującym dwustopniowym rozumowaniu – po pierwsze: mózg składa się z
autonomicznych regionów, które odpowiedzialne są za pewne cechy osobowości; po drugie: te
regiony mózgu, które u danej osoby są szczególnie dobrze rozwinięte, napierają na czaszkę od spodu
i tworzą wyczuwalną wypukłość, gdy dotyka się górnej części głowy.
Ciekawość, dowcip, słuch, mowa i próżność. Jeśli ktoś ma wyjątkowe zdolności czy skłonności,
związane zjedna z wymienionych cech lub z którąkolwiek z pozostałych trzydziestu paru,
zidentyfikowanych przez frenologów, to powinien mieć namacalną wypukłość na czaszce
bezpośrednio nad tą częścią mózgu, której przypisano odpowiednią cechę. Indywidualizm /ostał na
przykład umiejscowiony tuż nad nosem i uważany był za część mózgu odpowiedzialną za tworzenie
pojęć (zapewne twierdzenie to sformułowano wtedy, gdy ktoś zaobserwował, że czaszka Michała
Anioła miała wypukłość w tym rejonie, podczas gdy Szkoci – jako grupa – jej nie mieli). Umiłowanie
progenitury, czyli miłość do dzieci, reprezentowana była przez wypukłość z tyłu mózgu, obserwowaną
o wiele częściej u kobiet i małp człekokształtnych niż u mężczyzn. A jednak cała sprawa nie wyglądała
tak prosto. Gdy ktoś miał wyjątkowo duży “narząd" – jak nazywano regiony mózgu odpowiedzialne za
poszczególne cechy – nie było to wcale równoznaczne z tym, że cechę przypisywaną temu narządowi
miał maksymalnie rozwiniętą. Mózg każdej osoby był bowiem analizowany oddzielnie, a rozmiar
każdego narządu oceniano przez porównanie z rozmiarami innych narządów tego samego mózgu.
Tak więc Johan Kaspar Spurzheim, czołowy propagator frenologii, mógłby przyznać, że mózgi kobiet
są na ogół mniejsze niż mózgi mężczyzn, ale bynajmniej nie poprzestałby na tym. Uczony ten dodałby
zapewne, iż z powyższego nie musi wynikać, że wszystkie cechy są silniej rozwinięte w mózgu
mężczyzny niż kobiety: “narządy skrytości i przezorności [w mózgu kobiety] są mimo wszystko
największe i dlatego mają zasadniczy wpływ na kształtowanie charakteru kobiety". Komentarz ten jest
najlepszym dowodem na to, że przesądy dotyczące braku równości między płciami i pseudonauka są
siebie warte.
 
 
Ryc. 3.: Mózg według frenologów. Ilustracja opublikowana w jednym z popularnych pod koniec XIX
wieku czasopism frenologicznych. Obrazuje podział mózgu na poszczególne “narządy"
odpowiedzialne za różne cechy osobowości.
Rewelacyjne czasopismo poświęcone zagadnieniom Etnologii, Fizjologii, Frenologii. Fizjonomii,
Psychologii, Socjologii, Biografii, Edukacji, Sztuki, Literatury, stawiające sobie za cel Zreformowanie,
Podniesienie i Doskonalenie Ludzkości pod względem Fizycznym, Mentalnym i Duchowym.
Podstawowe źródło wiedzy we wszelkich kwestiach związanych z Naukami o Człowieku.
Redagowane i wydawane przez S. R. Wells, 389 Broadway, New York; w cenie $3,00 za rok lub 30
centów za numer. Numery z listopada i grudnia bezpłatne dla nowych prenumeratorów. amativeness
– kochliwość; conjugal love – miłość małżeńska; phitoprogenitiveness – umiłowanie progenitury;
friendship – przyjaźń; continuity – ciągłość; selfesteem – samoakcepatacja; approbativeness –
zgodność; cautiousness – rozwaga; combativeness – waleczność; vitaliveness – żywotność;
secretiveness – skrytość; sublimity – wzniosłość; consctentiousness – sumienność; firmness –
stanowczość; veneration – cześć; hope – nadzieja; ideality – kierowanie się ideałami; acquisttiveness
– materializm; destructiveness – destrukcyjność; altmentiveness – łakomstwo; constructiveness –
zdolności techniczne; spirttuality – uduchowienie; imitation – naśladownictwo; benevolence –
życzliwość; suavity – uprzejmość; mirthfulness – wesołość; time – czas; tune – słuch; calculation –
rachunki; language – język; order – porządek; weight – waga; size – wielkość; form – kształt;
individuality – indywidualizm; locality – położenie; memory – pamięć; causality – przyczynowość;
human nature – człowieczeństwo; compassion – litość; inhabitiveness – zasiedziałość.
Mentor Spurzheima, wiedeński lekarz Franz Joseph Gali, był twórcą frenologii, a w dodatku
niezłym znawcą anatomii. To właśnie on rozróżnił w mózgu substancję szarą (ciała komórek
mózgowych) i substancję białą (obwody łączące ze sobą różne części kory mózgowej), a także
wyjaśnił, dlaczego powierzchnia wypukła mózgu jest tak bardzo pofałdowana. Jednak nawet jeśli Gali,
tworząc podstawy frenologii, naprawdę myślał o uprawianiu nauki, to jego idea została wkrótce
wypaczona na skutek gwałtownie rosnącej popularności analiz wypukłości na czaszce. Niebawem
pojawiły się nie tylko tysiące praktykujących frenologów, zapraszających klientów na wizyty, ale
powstały też dziesiątki towarzystw, a nawet kilka specjalistycznych czasopism poświeconych tym
badaniom [Oczywiście nie znaczy to, że samo posiadanie czasopisma musi być istotne – na przykład
w Stanach Zjednoczonych istnieje czasopismo naukowe poświęcone badaniu Klingonu, czyli języka,
którym w telewizyjnym serialu Star Trek posługują się Klingonowie, mieszkańcy obcej planety.
Czasopismo nosi tytuł “HolQeD" (“Lingwistyka") i zawiera artykuły w rodzaju: “Pierwsze kroki w
kierunku fonologicznej teorii Klingonu"]. Pomimo istnienia owych instytucji frenologia nie mogła jednak
przetrwać, gdyż nietrudno wykazać brak korelacji miedzy inteligencją i osobowością a kształtem
ludzkiej głowy. Śmierć frenologii była natomiast dość powolna. Mimo że około połowy XIX wieku
powszechne zainteresowanie frenologia zaczęło słabnąć, badania opinii publicznej ujawniły że jeszcze
w 1925 roku 40% Amerykanów ciągle wierzyło w zasady frenologii; koniec końców około 1974 roku
liczba ta spadła do zera. Brytyjskie Towarzystwo Frenologiczne zostało rozwiązane dopiero w 1967
roku.
Frenologia zawsze była przedmiotem ataków ze strony naukowców, pod koniec dziewiętnastego
wieku wyśmiewano się z niej w różnych drukach i karykaturach. Choć dziś traktowana jest jako
absurdalny przypadek zbiorowego urojenia, nie powinniśmy jednak uważać teorii frenologii za
nonsens, który mógł się zrodzić tylko z ciemnoty panującej w dawnych czasach. Dzisiejsi
przedstawiciele nauk o mózgu nie są wprawdzie frenologami, ale nie mają nic przeciwko
przypisywaniu różnych funkcji umysłowych poszczególnym częściom mózgu. Rozpoznawanie twarzy
zachodzi głównie w prawej półkuli mózgowej; uważa się, że w posługiwaniu się imionami własnymi
bierze udział szczytowy rejon lewego płata skroniowego; pamięć, zwana operacyjną lub krótkotrwałą,
angażuje głównie przednią część mózgu. Pogląd, że różnego rodzaju operacje umysłowe zachodzą w
różnych miejscach, respektują dzisiejsi naukowcy, podobnie jak dawni frenolodzy. Oczywiście nikt
dzisiaj nie odważy się przydzielić konkretnego miejsca w mózgu cesze tak wyspecjalizowanej jak na
przykład miłość do dzieci. Nikt też nie będzie twierdzić, że – w jakiś bliżej nie określony sposób – te
rejony mózgu, które dobrze się rozwinęły, będą napierały na czaszkę bezpośrednio nad nimi. Sama
zasada natomiast nie została podważona.
Nawet pomysł, by badać wypukłości czaszki, nie jest aż tak śmieszny. Gdy naukowcy badający
ewolucję naszego gatunku stają wobec trudnych pytań w rodzaju: Kiedy nasi przodkowie zaczęli
mówić? czy też: Kiedy pojawił się mózg podobny do ludzkiego? – to muszą głęboko drążyć, by
znaleźć jakiekolwiek wskazówki. I tak: możliwe jest odtworzenie mózgu jednego z naszych wymarłych
przodków, jeśli zbada się wypukłości na powierzchni czaszek znalezionych w czasie wykopalisk. Nie
jest to jeszcze frenologia, gdyż w tym przypadku chodzi o wewnętrzną powierzchnię czaszki.
Antropologów interesują nie tyle wypukłości, ile ledwo widoczne bruzdy czy zagłębienia na
powierzchni kości. Oczywiście, badają oni czaszki należące do tych naszych przodków, których uznać
można za dobrych kandydatów na twórców ludzkiego języka. Czaszki mające więcej niż dwa miliony
lat są po prostu zbyt małe, by zmieścić mózg, który radziłby sobie ze złożonością języka; poza tym
uważa się, że od dwustu tysięcy lat językiem władano Już całkiem sprawnie. To właśnie ten
przejściowy okres – trwający 1,8 miliona lat – jest przedmiotem zainteresowania naukowców, gdyż
właśnie w tym czasie umiejętność posługiwania się językiem pojawiła się, a następnie zawładnęła
pewnymi częściami mózgu i “rozrosła się" zarówno pod względem wielkości, jak i znaczenia.
Mózg przywiera do wewnętrznej powierzchni czaszki tak szczelnie, że niektóre elementy jego
budowy, takie jak wypukłość i bruzdy, a także najbardziej wydatne spośród naczyń krwionośnych
przebiegających na powierzchni mózgu, pozostawiają płytkie odciski na kości. Podczas gdy od półtora
miliona lat mózg ludzki gwałtownie się zwiększał, niektóre jego części rozrastały się szybciej niż inne.
Wynikające stąd zmiany w wewnętrznej budowie mózgu można określić, analizując serie
chronologicznie uporządkowanych czaszek. Oceniając wiek danej czaszki, specjalista może
poszukiwać znaków towarzyszących pojawieniu się i wczesnym stadiom rozwoju płatów czołowych,
które w naszych współczesnych mózgach są tak bardzo rozrośnięte. Ponadto ten sam badacz może
nawet próbować odnaleźć w lewej półkuli rejony odpowiedzialne za język, które zajmują tak ważne
miejsce w mózgu współczesnego człowieka.
Gdy czaszka znaleziona w wykopaliskach jest rozbita na kawałki, co zdarza się nader często,
można ją skleić, a następnie pokryć wewnętrzną powierzchnię powłoką z silikonu. Po jej nałożeniu
puszkę mózgową wypełnia się gipsem modelarskim. Kiedy usunie się klej łączący fragmenty czaszki i
rozłoży ją na kawałki, otrzymuje się – pokryty warstwą gumy – gipsowy mózg pierwotnego człowieka.
Odlew ten pod względem szczegółów powierzchni odpowiada oryginałowi. Następnie naukowcy
zbierają się i snują swoje rozważania: chociaż nie jest to frenologia, z pewnością wygląda to podobnie.
Badacze mózgu elektronicznymi suwmiarkami mierzą wypukłości płatów ciemieniowych i szerokość
płatów czołowych oraz wypowiadają się na temat zdolności umysłowych pierwotnego właściciela
mózgu. Większość specjalistów nie zgadza się co do tego, co właściwie zobaczyli. Ślady na
wewnętrznej powierzchni czaszki są na tyle płytkie i niewyraźne, że pozostawiają sporo miejsca dla
różnych hipotez. A jeśli gdzieś pojawi się próżnia, naukowcy chętnie ją zapełnią. Warto wspomnieć, że
jedna z najgorętszych dyskusji w tej dziedzinie toczyła się wokół pytania o to, jak wcześnie pojawiła
się organizacja mózgu podobna do organizacji mózgu ludzkiego. Przedmiotem sporów była ledwo
widoczna linia na jednej z najsłynniejszych spośród wszystkich czaszek, które pochodzą z wykopalisk
– czaszce tak zwanego dziecka z Taung, znalezionej w Afryce Południowej przez Raymonda Darta w
połowie lat dwudziestych. Uczony ten natychmiast zdał sobie sprawę, że ma do czynienia z zupełnie
nowym rodzajem zwierzęcia; owemu dziecku, którego czaszka zawierała pełne mleczne uzębienie,
nadał naukowe imię Australopithecus africanus, chociaż na co dzień używał określenia małpolud. Dart
był przekonany o bliskim związku między dzieckiem z Taung a współczesnymi ludźmi, ponieważ
organizacja jego mózgu, oceniana na podstawie linii widocznych wewnątrz czaszki, była podobna do
organizacji mózgu człowieka. W 1980 roku paleoantropolog Dean Falk oświadczyła, że Dart popełnił
ogromną pomyłkę, gdyż błędnie uznał linię połączenia między dwiema kośćmi czaszki za ślad
pozostawiony przez jedną z głębszych bruzd w korze mózgowej. Według Falk, z powodu tej pomyłki
Dart uznał błędnie, że mózg dziecka z Taung jest bardziej podobny do mózgu człowieka niż małpy.
Przez parę następnych lat Falk musiała bronić swojego poglądu przed atakami kolegów po fachu.
Obecnie wydaje się, że jej pozycja znacznie się umocniła – wielu naukowców uznaje teraz, że mózg
dziecka z Taung jest podobny do mózgu małpy. Spór ten wciąż jednak nie został rozstrzygnięty i,
niestety, jest prawdą, że odciski mózgu na czaszkach pochodzących z wykopalisk niemal zawsze
stanowią zagadkę. Dlatego też trudno na podstawie owych znalezisk wyciągnąć jakieś ostateczne
wnioski.
Mimo to można rozważyć różne możliwości. W połowie lat osiemdziesiątych w Kenii został odkryty
niemal kompletny szkielet dwunastoletniego chłopca, należącego do gatunku Homo erectus, gatunku
znacznie nam bliższego niż jakikolwiek australopitek. Chłopiec ten przeżył swoje krótkie życie około
miliona sześciuset tysięcy lat temu. Jego czaszka była nieźle zachowana i na jej podstawie
zrekonstruowano mózg. Występująca w nim nieznaczna asymetria między prawą i lewą półkulą
pozwala przypuszczać, że chłopiec ten był praworęczny, a dobrze rozwinięty obszar z przodu lewej
części mózgu mógł odgrywać pewną rolę w mówieniu lub w koordynacji skomplikowanych ruchów rąk.
Wyjaśnianie tajemnic prehistorycznych mózgów poprzez analizę wypukłości na znajdowanych w
wykopaliskach czaszkach wymaga wielkiej ostrożności w formułowaniu wniosków, mimo to praca ta
ma więcej sensu niż frenologia.
Trochę szkoda, że frenologia nie spełniła pokładanych w niej oczekiwań, gdyż jako metoda
badania mózgu nie wymagała żadnej ingerencji w jego wnętrze, a przy tym była nawet zabawna.
Mimo wszystko miałaby jednak pewne ograniczenia. Nawet gdybyśmy uznali, że pewne obszary
mózgu odpowiedzialne za konkretne cechy są lepiej rozwinięte niż inne obszary, wciąż nie
wiedzielibyśmy zbyt wiele o tym, jak naprawdę mózg funkcjonuje na co dzień. Co dzieje się, gdy mózg
– charakteryzujący się wyjątkowym “umiłowaniem progenitury" – podejmuje decyzję o rodzinnym
budżecie? Czy mózg z wydatnym narządem republikanizmu zachowuje się przy umie wyborczej
odmiennie od innych? Są to pytania, na które frenologia nie mogłaby odpowiedzieć. W końcu lat
dwudziestych poszukiwania jakiejś metody, która umożliwiłaby obserwację pracy żywego mózgu,
zwróciły się w stronę elektryczności, a w szczególności ku aparatowi zwanemu elektroencefalografem,
czyli EEG.
Można się dziwić, że w mózgu poszukiwano elektryczności, zwłaszcza, że robiono sobie nadzieje,
iż uda się utożsamić elektryczność z procesami myślowymi. O istnieniu związku między
funkcjonowaniem nerwów a elektrycznością myślano zresztą już około 1770 roku – wtedy właśnie
włoski uczony Luigi Galvani zademonstrował, że odcięta kończyna żaby zaczyna podskakiwać, gdy
zawiesi sieją na mosiężnym haczyku tak, by stopa dotykała srebrnej płytki. Galvani był przekonany, iż
odkrył, że tkanka zwierzęca wytwarza elektryczność, i chociaż okazało się, że miał pod tym względem
rację, eksperyment ten pokazywał nieco inne zjawisko. W przypadku doświadczenia Galvraniego
zastosowanie odmiennych metali powodowało wytwarzanie słabego prądu elektrycznego,
powodującego uaktywnienie się głównego nerwu ruchowego, który z kolei nakazywał mięśniom nogi
kurczyć się. Galvani był zatem prekursorem badań nad elektryczną naturą życia.
Mniej więcej sto lat później elektryczna aktywność mózgu została po raz pierwszy zarejestrowana
na powierzchni odkrytych mózgów psów i królików, natomiast dopiero w połowie lat dwudziestych
naszego wieku pomysł mierzenia elektrycznej aktywności mózgu został wykorzystany również do
badań nad mózgiem człowieka. Niemiecki psychiatra Hans Berger zdołał zarejestrować fale mózgowe
swojego syna, używając do ich wykrycia jedynie metalowych płytek przywiązanych do głowy dziecka.
Chociaż chłopiec był przypuszczalnie nieprzytomnie szczęśliwy, że nie trzeba było usuwać części jego
czaszki, aby wykryć elektryczność w jego mózgu, to sukces tej – nie wymagającej bezpośredniej
ingerencji – techniki oznaczał również, że elektroencefalograf (dosłownie: “elektryczny opisywacz
głowy") może być używany bez obawy o negatywne skutki dla zdrowia.
Mimo to opublikowane przez Bergera zapisy EEG – nieskomplikowane serie długich falujących linii
– nie wzbudziły zbytniego zainteresowania wśród naukowców, którzy się z nimi zetknęli,
przypuszczalnie dlatego, że większość badaczy założyła, iż coś takiego nie może przynosić wyników
mających jakiekolwiek znaczenie. W opinii naukowców byłoby absurdem oczekiwać, że złożoność
mózgu mogłaby być zredukowana do czegoś tak prostego i konkretnego jak EEG. Stosunek do
encefalogramu uległ wprawdzie zmianie, lecz badacze mózgu wciąż jeszcze starają się zrozumieć, co
dany układ fal oznacza: zmieniają się one od wzburzonych i nieregularnych do powolnych i gładkich.
Mimo że przypuszcza się, iż przedstawiają zbiorczą aktywność elektryczną milionów komórek
mózgowych (rejestrowaną ze stosunkowo odległej pozycji na skórze otaczającej czaszkę, która z kolei
ochrania mózg), nie jest łatwo wytłumaczyć, dlaczego fale miałyby być synchronizowane w dany
sposób i co to wszystko znaczy. EEG zawsze jednak intrygowała badaczy, nawet jeśli nie dostarczała
im zbyt wielu informacji. Już pod koniec lat czterdziestych i na początku lat pięćdziesiątych naukowcy
zauważali różnice w kształcie fal obserwowanych u poszczególnych osób, które to różnice pionier
EEG, Amerykanin William Grey Walter, nazwał “zapisem mózgowym" (brainprint). W numerze
“Scientific American" z czerwca 1954 roku uczony ten wypowiedział myśl, że aparaty EEG stały się
tak skomplikowane, iż każdy zawiera “tuziny a nawet setki lamp radiowych". Dalej zaś Grey Walter
przedstawił odkrycia dotyczące mózgu małego dziecka, których dokonano stosując EEG: “zaraz po
urodzeniu reakcja całego mózgu jest niezróżnicowana, ale już we wczesnym wieku, około trzech czy
czterech [podkreślenia J. L] lat, zapis mózgu dziecka nabywa cech charakterystycznych dla mózgów
osób dorosłych". Grey Walter wspomniał także o tym, że poszczególne rodzaje fal mózgowych
pojawiają się po raz pierwszy w różnym wieku: fale theta (około 5-6 fal na sekundę) zaczyna się
obserwować pod koniec pierwszego roku, a fale alfa (od dziewięciu do jedenastu na sekundę) w ciągu
drugiego i trzeciego roku życia.
Czterdzieści lat później badania EEG przedstawiają odmienny obraz działania mózgu
jednorocznego dziecka. W Instytucie Salka w La Jolla w Kalifornii, znajdującym się nie opodal San
Diego, Helen Neville i jej współpracownicy także mierzą fale mózgowe, ale zasadnicza różnica między
ich badaniami a pracami Greya Waltera polega na precyzji. Badając umiejętności językowe bardzo
małych dzieci, dr Neville może posłużyć się komputerami, aby bardzo dokładnie określić przebieg w
czasie nagłych wyładowań elektrycznych w mózgu, rejestrowanych przez elektrody umieszczone na
głowach pacjentów. Ponadto może określić miejsce tych wyładowań i ustalić ich związek z
pojawieniem się oraz brzmieniem pojedynczego słowa. Jedną z najbardziej intrygujących rzeczy,
których można dokonać używając tej techniki, jest obserwowanie tego, co dzieje się w mózgu dziecka,
gdy słyszy ono w słuchawkach pojedyncze słowo. Dzięki tej wersji metody EEG – umożliwiającej
precyzyjne mierzenie czasu – dowiadujemy się, że w mózgu dwudziestomiesięcznego dziecka
zachodzi reorganizacja dostosowująca jego możliwości do nowych zadań związanych z używaniem
języka. W ciągu jednej dziesiątej sekundy po usłyszeniu słowa lub zobaczeniu rysunku rzeczy, którą to
słowo oznacza, w mózgu pojawia się reakcja elektryczna, której cechy zależą od sprawności
językowej dziecka. Wydaje się to paradoksalne, ale mózgi dwudziestomiesięcznych dzieci, których
umiejętności językowe są jeszcze nieduże, odpowiadają na dźwięk słów i widok rysunków silną
elektryczną reakcją w obu półkulach mózgowych, przy czym reakcja ta obejmuje rozległy obszar.
Natomiast w mózgach dzieci sprawniejszych językowo te same wyładowania elektryczne są słabsze i
występują w dużo bardziej ograniczonych rejonach. W przypadku mózgu większe wcale nie znaczy
lepsze; wspomniane oraz inne badania wskazują, że w miarę uczenia się mózg działa coraz
skuteczniej i bardziej wybiórczo.
Mniej więcej w tym samym czasie, gdy elektrody umieszczone na czaszce rejestrowały zmiany w
rozmieszczeniu aktywności elektrycznej mózgu, kanadyjski neurolog Wilder Penfield prowadził
badania – by tak rzec – z odwrotnej perspektywy, gdyż pobudzał elektrycznie mózg i obserwował
następnie szeroki zakres reakcji: począwszy od zaburzeń językowych po pojawianie się dawno
zapomnianych wspomnień z dzieciństwa. Wielu spośród pacjentów Penfielda w Montrealu chorowało
na padaczkę, a ich napady nie mogły być skutecznie leczone za pomocą dostępnych wówczas
specyfików. Chorzy ci decydowali się na operację mózgu jako ostatnią deskę ratunku. Wydawałoby
się, że interwencja medyczna polegająca na usunięciu kawałka mózgu jest drastycznym posunięciem
(może się nawet kojarzyć z doktorem Frankensteinem), ale nie trzeba zapominać, że życie pacjentów,
którzy zostali wytypowani do tego zabiegu, było całkowicie zaburzone przez padaczkę. Skoro wycięcie
chorej części tkanki mózgowej mogło usunąć przyczynę ataków, większość pacjentów bez wahania
zgadzała się na znoszenie innych skutków operacji. Zresztą po dziś dzień usuwanie tkanki mózgowej
w celu wyleczenia padaczki jest stosunkowo często stosowanym zabiegiem chirurgicznym.
Wykorzystując wykresy EEG, znając charakterystyczne cechy napadów padaczkowych, które
mogły być przypisane danej części mózgu, oraz dysponując dowodami jego uszkodzenia, Penfield i
współpracujący z nim chirurdzy często mieli przekonujące argumenty, by uznać, że należy usunąć
daną część mózgu. Lekarze ci nieustannie dążyli do zminimalizowania prawdopodobieństwa
uszkodzenia ważnych rejonów mózgu, szczególnie odpowiedzialnych za posługiwanie się mową.
Utrata mowy byłaby zbyt wysoką ceną za uwolnienie się od napadów padaczki. Gdy chirurdzy
planowali usunięcie kawałka tkanki mózgowej z półkuli mieszczącej struktury związanej z mową
(prawie zawsze jest to lewa półkula), przeprowadzali serię testów w celu zlokalizowania i zaznaczenia
tych obszarów, a w czasie operacji starali się, by skalpel ostrożnie je omijał. W owych testach
najbardziej zdumiewający był sposób ich j przeprowadzania. Pacjentka leżała sobie spokojnie na
łóżku w sali operacyjnej, podczas gdy usuwano boczną część czaszki oraz odciągano błonę
otaczającą powierzchnię mózgu. Ponieważ sam mózg nie ma receptorów bólu, pacjentka mogła pozo
– i stawać w pełni świadoma i całkowicie wolna od niepokoju, mimo że połowa jej mózgu była
odsłonięta. Następnie pacjentce pokazywano obrazki oraz nazwy różnorodnych przedmiotów i
proszono, by rozpoznawała je na głos. W tym samym czasie Penfield przesuwał po powierzchni
mózgu pacjentki koniuszek elektrody wytwarzającej słaby prąd elektryczny. Gdy pacjentka
odpowiadała na pytanie, Penfield lekko dotykał wybrane miejsce elektrodą.

Ryc. 4.: Odkryty mózg M.M. – taki, jakim widział go Wilder Penfield.
Jeśli pacjentka nagle nie mogła odpowiedzieć, miała trudności z wypowiedzeniem słowa lub
wielokrotnie podawała niewłaściwe słowo, natychmiast poprawiając się po usunięciu elektrody, zespół
lekarzy uznawał wówczas, że elektroda dotknęła ważnego rejonu związanego z mową. Zaznaczano
wówczas to miejsce małym kwadratem wysterylizowanego cienkiego papieru, po czym Penfield i jego
elektroda ruszali dalej. W końcu obszary mózgu odpowiedzialne za mowę były już zaznaczone
kwadracikami papieru i chirurdzy mogli przystępować do operacji, mając nadzieję, że ewentualne
uszkodzenia obszarów ważnych dla mowy będą zredukowane do minimum. Rzecz jasna, te
kwadraciki papieru tworzyły jednocześnie mapę głównych struktur związanych z mową w mózgu. To
pozwoliło Penfieldowi na bezpośrednie potwierdzenie tego, co psychologowie podejrzewali od wielu
lat: w lewej półkuli (prawie zawsze) występują dwa główne obszary odpowiedzialne za posługiwanie
się mową.
Zlokalizowanie granic rejonów związanych z mową było równie fascynujące dla psychologów, jak
dla chirurgów operujących mózgi, ale najdziwniejsze odkrycie, jakiego dokonał Penfield, nie miało nic
wspólnego z mową. Kolejni pacjenci dostarczali dowodów na to, że badanie na żywo powierzchni
mózgu, prowadzone za pomocą elektrody, przywoływało dawno utracone wspomnienia. Wszyscy
zwrócili uwagę na to zjawisko. Jedna z pacjentek, która zgłosiła się do Penfielda, by poddać się
operacji w celu wyleczenia padaczki, opowiedziała, że tuż przed napadem, zachowując wciąż
świadomość teraźniejszości, czuła się tak, jakby powróciła w czasie do swej przeszłości i znalazła się
na stacji kolejowej w małym miasteczku, które według niej mogło być miejscowością Vanceburg w
stanie Kentucky lub mogło nosić nazwę Garrison: “Jest zima, na zewnątrz wieje wiatr, a ja czekam na
pociąg". Tym powrotom w przeszłość, poprzedzającym napady padaczki, towarzyszyły często uczucie
strachu i deja vu: “Jakbym już przeżyła to wszystko wcześniej". Gdy Penfield badał powierzchnię płatu
skroniowego, gdzie, jak podejrzewano, tkwiła przyczyna napadów, zaobserwowano u tej pacjentki
pewne zaskakujące reakcje na dotyk elektrody:
Pobudzanie w punkcie 15: Po prostu króciutki przebłysk wrażenia, że to już znam i uczucie, że
doskonale wiem, co ma się zdarzyć w najbliższej przyszłości... jak gdybym już przeszła przez to
wszystko wcześniej i uważała, że dokładnie wiem, co Pan zamierza zaraz zrobić.
Punkt 11: Mam wrażenie, że usłyszałam gdzieś głos kobiety wołającej swojego synka. Wydaje mi
się, że wydarzyło się to wiele lat temu.
Punkt 11 (jeszcze raz): Tak, słyszę te same znajome dźwięki, wydaje się, że to woła kobieta, ta
sama kobieta. To nie było w naszej dzielnicy. Wydaje się, że może to być skład drewna... Nigdy nie
byłam w składzie drewna.
Punkt 13: Tak, słyszę głosy. Jest późno w nocy, chyba w czasie karnawału – coś w rodzaju
wędrownego cyrku. Później, po usunięciu elektrody: Właśnie zobaczyłam wiele dużych wagonów,
takich jakich używa się do przewożenia zwierząt.
Pacjentka ta, znana jako M.M., nie była jedyną osobą, której wspomnienia z dzieciństwa mogły być
przywrócone przez dotyk elektrody lub napad padaczki. Nigdy jednak nie można było przewidzieć, co
się odkryje. U innego z pacjentów Penfielda, wielbiciela jazzu, napady poprzedzała muzyka. Pacjent
ten także miał wrażenie, że w momencie, gdy zaczynają się napady, zostaje przerzucony w
przeszłość. Kolejne próby pobudzenia tego samego miejsca w mózgu wywoływały u niego
następujące wrażenia: że jest znowu w szkolnej toalecie, że znalazł się na rogu ulicy w miejscowości
South Bend w stanie Indiana, w końcu, że słyszy wykonanie utworu Guys and Dolls.
Wilder Penfield nie miał wątpliwości, że odkrył, iż mózg zachowuje wszystkie czy prawie wszystkie
doświadczenia przeszłości “z zadziwiającą ilością szczegółów", natomiast wielu z tych wspomnień, z
bliżej nie znanych powodów, nie można przywołać poprzez zwykłe procesy pamięciowe. Było to
odkrycie bardzo istotne i bardzo atrakcyjne, ponieważ pokazywało, że przeszłość – z całym
bogactwem szczegółów – jest wciąż obecna w naszych mózgach i czeka na swe przebudzenie.
Od czasu, gdy Penfield opisał swych pacjentów, wysunięto wiele zastrzeżeń wobec twierdzenia, że
relacje chorych przedstawiają prawdziwe wspomnienia. Elizabeth Loftus, psycholog z Uniwersytetu
stanu Waszyngton, zwróciła uwagę na to, że tylko o małym procencie pacjentów Penfielda można by
powiedzieć, iż doświadczyli oni jakichś prawdziwych wspomnień, gdy ich mózgi były pobudzone
elektrodą; co więcej, nawet w najbardziej przekonujących przypadkach istnieją podstawy do
sceptycyzmu. Dlaczego, zapytuje Loftus, M.M. miała wrażenie, jakby znajdowała się w składzie
drewna, gdy sama przyznaje, że nigdy tam nie była? Inna pacjentka zobaczyła siebie samą w
momencie, gdy rodziła dziecko, co znaczyłoby, że oglądała siebie z zewnątrz – taka perspektywa
rzadko pojawia się w prawdziwych wspomnieniach. Loftus argumentowała, że większość przypadków,
które Penfield interpretował jako ponowne przeżywanie zdarzeń z przeszłości, polegało w
rzeczywistości na ich rekonstrukcji: odbieraniu wywoływanych przez pobudzenie wizji lub głosów i
wymyślaniu dla nich prawdopodobnego kontekstu. Spór ten zapewne nigdy nie zostanie
rozstrzygnięty, częściowo dlatego, że po prostu jest zbyt mało okazji, by w podobny sposób badać
mózg. Jest to przecież metoda inwazyjna, która może być brana pod uwagę tylko wówczas, gdy tak
czy inaczej planuje się operację mózgu. Poza tym obecnie istnieją techniki pozwalające “oglądać"
mózg w akcji – dzięki nim osiągniemy, być może, więcej przy znacznie mniejszym ryzyku.
Zarówno EEG, jak i badanie otwartej powierzchni mózgu w znacznym stopniu utorowały drogę do
zaawansowanych technik otrzymywania obrazu mózgu, takich jak emisyjna tomografia pozytonowa,
czyli PET. Stosując technikę PET, dokonuje się tylko pośrednich pomiarów aktywności mózgu, gdyż
rejestruje się jedynie miejscowe nasilenie przepływu krwi, a nie zmiany w elektrycznej aktywności
samych komórek. Zakłada się, że jeśli gdzieś obserwuje się nagłe nasilenie przepływu krwi, to
występuje tam podwyższona aktywność komórek nerwowych. Ochotnikowi, którego mózg jest
poddawany badaniu techniką PET, wstrzykuje się do żyły małą ilość radioaktywnej wody. Woda ta
dociera do mózgu (poprzez krwiobieg) mniej więcej w ciągu minuty i przez kilka następnych minut,
jeśli gdzieś w mózgu rozszerzają się naczynia krwionośne, pojawia się tam więcej krwi (i więcej
radioaktywnej wody). Przez cały czas radioaktywna woda wysyła pozytony, cząstki atomowe związane
z elektronami. Analizator PET przechwytuje je, gdy opuszczają mózg, i dokonuje wstecznej
ekstrapolacji ich trajektorii, by precyzyjnie określić miejsce, z którego pochodzą [Istota tej reakcji
polega na tym, że pozyton w zetknięciu z elektronem ulega anihilacji i powstają dwa fotony
promieniowania gamma, które jest rejestrowane przez odpowiednią aparaturę i analizowane
komputerowo; przyp. red.]. Im więcej pozytonów wysyłanych jest z danej części mózgu, tym jaśniejszy
jest jej obraz rejestrowany techniką PET.
W ten sposób, używając techniki PET, można otrzymać obrazy pracującego mózgu. Gdy poprosi
się ochotnika, by przeczytał jakieś słowo, na obrazie PET jasna plama pojawi się w miejscu
odpowiadającym obszarom mózgu, które są związane z doznaniami wzrokowymi; gdy poprosi się
badanego, by pomyślał o czasowniku, który kojarzyłby się z tym słowem, rozjaśni się obszar w lewym
płacie czołowym, tuż za gałkami ocznymi.
Jednak nawet metoda PET – mimo że tak imponująca – może zostać zdystansowana przez
pokrewną technikę, zwaną magnetycznym rezonansem jądrowym (NMR). Dzięki niej można sprawić,
że hemoglobina, związek chemiczny przenoszący tlen we krwi, zacznie zachowywać się jak mały
magnes, przy czym jej magnetyczne właściwości mogą się zmieniać w zależności od tego, jaką porcję
tlenu akurat przenosi. Umieszczając daną osobę w polu magnetycznym – bez potrzeby wstrzykiwania
jej czegokolwiek – naukowcy mogą zlokalizować w mózgu miejsca, w których znajduje się
hemoglobina bogata w tlen. Są to obszary o wysokiej, w danym momencie, aktywności komórek
mózgowych. Chociaż kibice sportowi mogli zetknąć się z NMR jako metodą otrzymywania
szczegółowych i wiernych zdjęć urazów ręki miotaczy z pierwszoligowych drużyn baseballowych,
jednak najnowsze zastosowania NMR polegają na zdobywaniu tych informacji o mózgu, których nie
można uzyskać za pomocą metody PET. Podczas gdy PET dostarcza migawkowych zdjęć, nowa
metoda NMR tworzy odpowiednik filmu przedstawiającego mózg w akcji. Badacze prześcigają się
nawzajem, chcąc zdobyć zdjęcia każdego stanu umysłu, jaki tylko mogą sobie wyobrazić: jak wygląda
mózg, który czyta nuty lub improwizuje muzykę; co dzieje się w mózgu schizofrenika, człowieka
cierpiącego na depresję czy nastolatka? Dokładność, z jaką obrazy te korelują z tym, co
przypuszczalnie zachodzi w mózgu, jest równie imponująca jak w przypadku PET: osoba badana
myśli o rzeczowniku i w tym momencie rozjaśnia się dany rejon; następnie myśli o czasowniku
pasującym do tego rzeczownika i wówczas uaktywnia się inny rejon mózgu.
Nowe metody uzyskiwania obrazów mózgu stanowią duży krok naprzód w porównaniu z tym, co
dotąd było dostępne. Nie mogę się jednak oprzeć wrażeniu, że kiedy fala badań wykorzystujących te
techniki opadnie i naukowcy przesieją miliony uzyskanych obrazów mózgu, zdobyta dzięki nim wiedza
może okazać się wcale nie tak Istotna, jak to się teraz wydaje. Obraz PET pokazuje, że przepływ krwi
nasilił się w tej czy innej części mózgu. Czy rzeczywiście przybliża nas to do ustalenia, co
poszczególne komórki mózgowe robią, gdy mózg “myśli"? Czy uda nam się zrozumieć biologiczne
mechanizmy, leżące u podstaw naszego myślenia i naszych pragnień? Ostatecznym celem
naukowych badań mózgu jest możliwie dokładny opis ludzkich myśli i uczuć poprzez odwołanie się do
działania komórek mózgowych i tworzonych przez nie elektrochemicznych systemów sygnalizacji,
które stanowią zasadniczą aparaturę mózgu. Jest jednak mało prawdopodobne, by opierając się tylko
na obrazach aktywności mózgu, dało się ustalić tego typu związek.
Wstecz / Spis Treści / Dalej

ROZDZIAŁ 3
PRZEPRAWA PRZEZ SYNAPSĘ

Pojedyncza komórka mózgowa, czyli neuron, jest bardzo skutecznym, choć na pozór
nieskomplikowanym urządzeniem komunikacyjnym. Pod mikroskopem typowa komórka kory
mózgowej przypomina wiekowe drzewo, które wymaga natychmiastowej pielęgnacji. Główny pień
rozdziela się na gałęzie, które także rozgałęziają się, co powtarza się wielokrotnie. Koniec końców
powstaje splątana sieć, zajmująca przestrzeń, której wielkość mierzy się w ułamkach milimetra.
Komórki te są upakowane w całej korze mózgowej, a każda komórka używa swych odgałęzień, by
komunikować się z innymi komórkami. Każda ze stu miliardów komórek tworzy, około dziesięciu
tysięcy połączeń; liczby tego rzędu uświadamiają nam, w jaki sposób mózg może przetwarzać złożone
informacje z właściwą sobie szybkością i inteligencją.
Wyładowania elektryczne w mózgu rejestrowane przez EEG oraz kolorowe obszary na obrazach
otrzymywanych za pomocą PET przedstawiają działalność milionów neuronów, czyli komórek
mózgowych, pobudzonych w tym samym momencie. Wszystkie czynności mózgu, od kontrolowania
podnoszenia nogi przez łyżwiarza, który przygotowuje się do wykonania potrójnego lutza, do
przypominania sobie słów piosenki She Loves You, opierają się na działalności tych komórek.
“Pobudzenie" neuronu jest krótkotrwałym wydarzeniem: fala elektryczności przepływa z jednego
końca komórki na drugi i zatrzymuje się, gdy dotrze do końców odgałęzień. To wyładowanie
elektryczne, zachodzi jedynie we wnętrzu komórki; aby przekazać sygnał następnej komórce, neuron
zmienia nośnik z elektrycznego na chemiczny. Zachodzące w neuronie procesy chemiczne budzą
większe zainteresowanie niż procesy elektryczne, m.in. dlatego, że łatwiej je sobie wyobrazić.
Ponadto poznanie zachodzących w mózgu procesów chemicznych pomaga w zrozumieniu wielu
zagadek mózgu oraz ludzkiego zachowania.
Gdy impuls elektryczny dociera do końca (czy końców) neuronu, dzieje się coś dziwnego. Setki
malutkich pęcherzyków wędrują w kierunku wewnętrznej powierzchni błony komórkowej i łączą się z
nią, oddając swą zawartość światu zewnętrznemu – w tym przypadku przestrzeni między komórkami
mózgowymi. Każdy z pęcherzyków zawiera wiele tysięcy cząsteczek, zwanych neurotransmiterami
(przekaźnikami nerwowymi), których jedynym życiowym zadaniem jest przenoszenie sygnałów
nerwowych z jednej komórki nerwowej do następnej. Opuściwszy macierzystą komórkę, cząsteczki te
dryfują w przestrzeni pomiędzy sąsiadującymi komórkami, ale ponieważ przestrzeń ta jest
niewyobrażalnie mała (około 0,00002 mm), większość cząsteczek neurotransmiterów z konieczności
wchodzi w kontakt z następną komórką. Na jej powierzchni rozmieszczone są receptory, których
kształt odpowiada kształtowi przekaźników. W momencie kontaktu receptory i przekaźniki natychmiast
łączą się ze sobą. Przestrzeń, gdzie jedna komórka mózgowa porozumiewa się z drugą, zwana jest
synapsą.
Choć analogie tego procesu można wskazać w życiu codziennym – na przykład klucz pasuje do
zamka, piłka baseballowa do rękawicy – żadna z nich nie oddaje w pełni precyzji połączenia ani
złożoności wynikających z niego zdarzeń. Po pierwsze, struktura receptorów jest znacznie bardziej
skomplikowana niż forma rękawic czy nawet budowa zamków: każdy receptor to długa, podobna do
łańcucha cząsteczka, która powstała z połączenia wielu typów ogniw. Cząsteczka ta jest tak zwinięta,
aby pasować wyłącznie do kształtu cząsteczki konkretnego neurotransmitera. Receptory są z kolei
częścią cząsteczki białka pełniącego funkcję bramy – przez środek tych cząsteczek przebiega kanał,
który otwiera się, gdy receptor uchwyci swój neurotransmiter. Chwilę potem wyposażone w ładunek
elektryczny atomy przechodzą przez otwartą bramę i, jeśli jest ich wystarczająco dużo, w drugiej
komórce powstaje nowy impuls elektryczny i cały proces zaczyna się od nowa.
Ryc. 5.: Uwalnianie neurotransmiterów spowodowane dotarciem impulsu nerwowego do synapsy.
Tak więc mózg wykorzystuje w równym stopniu elektryczność i chemię: elektryczność w obrębie
każdej komórki mózgowej, chemię w miejscach porozumiewania się komórek. Natura impulsu
elektrycznego jest taka sama w każdym miejscu mózgu i u wszystkich organizmów – zarówno w
mózgu człowieka, jak i przedstawicieli innych gatunków. Jednakże neurotransmitery są zróżnicowane:
w mózgu występuje około pięćdziesięciu ich rodzajów, przy czym niektóre obszary mózgu faworyzują
jeden rodzaj bardziej niż inne, a ponadto każdemu rodzajowi odpowiada specyficzny typ receptora.
Tak naprawdę każdemu neurotransmiterowi mogą odpowiadać trzy, cztery, a nawet więcej
receptorów, każdy o odmiennej zdolności dopasowania się lub zapoczątkowania różnych serii zdarzeń
wewnątrz komórki, która odbiera sygnał. I – jak to bywa w biologii – najprostsze układy są tak
“dopracowane", że wręcz przekracza to granice naszej wyobraźni. Wzajemna odpowiedniość między
konkretnymi neurotransmiterami i receptorami jest tak zaprogramowana, że dana kombinacja
wydzielanych przekaźników nerwowych może spowodować gamę różnych odpowiedzi.
Mechanizmy kontrolujące i korygujące, które występują na każdym etapie przesyłania impulsu z
jednej komórki mózgowej do innej, strzegą ładu i porządku zdarzeń. Niszczycielskie enzymy
czyhające w przestrzeni między komórkami spowodują rozkład lub rozbroją zabłąkane cząsteczki
neurotransmitera, czasem zanim znajdą one receptor, niekiedy zaś po jego znalezieniu. Natomiast
obecność tych enzymów gwarantuje, że pojawienie się pojedynczego impulsu nerwowego na końcu
neuronu nie powoduje ciągłego pobudzenia następnej komórki przez neurotransmitery, które –
pozostawione samym sobie – wielokrotnie atakowałyby receptory. W dodatku ten neuron, który
wydzielił przekaźniki nerwowe, wychwytuje je z powrotem, częściowo po to, by zapobiec
nadmiernemu pobudzeniu, częściowo, by uniknąć marnotrawstwa materiału. Neuron ma też
możliwość wydzielania neurotransmiterów hamujących, które zmniejszają szansę, że przyjmująca je
komórka zostanie pobudzona. To, czy pojedyncza komórka mózgowa zostanie pobudzona czy nie,
będzie więc zależeć od wzajemnego pobudzania i hamowania w danej chwili.
Pamiętając o tym, że EEG rejestruje bieżące procesy elektryczne wewnątrz milionów neuronów w
mózgu, wyobraź sobie, co musi się dziać w szczelinach między tymi milionami: każdy pojedynczy
impuls elektryczny powoduje gorączkową działalność neurotransmiterów, które zalewają szczeliny
między komórkami, łączą się z receptorami i następnie zostają zniszczone lub pobrane z powrotem.
Każdy neuron przypuszczalnie komunikuje się w ten sposób z tysiącami innych i każdy ; z nich może
przejść przez cały ten cykl w ciągu kilku tysięcznych części sekundy; dodajmy do tego komplikacje
wynikające z istnienia pięćdziesięciu różnych neurotransmiterów, z których wiele ma więcej niż jeden
typ receptora. Pamiętając o tym wszystkim, łatwo przyjdzie nam zrozumieć, dlaczego wciąż nie jest
możliwe śledzenie procesów chemicznych w mózgu w taki sposób, w jaki możemy obserwować tam
procesy elektryczne.
A jednak to przedstawienie mikrozdarzeń zachodzących między neuronami zrewolucjonizowało
nasze spojrzenie na mózg, dostarczając prostego modelu, który umożliwia odpowiedź na pytanie: “Co
się stanie, jeśli coś nie zadziała tu albo tam, albo gdzieś indziej?" Przypomina to wprawdzie próbę
opisania baseballu, w której wspomnimy jedynie o miotaczu oraz o pałkarzu. Im więcej jednak
zadajemy pytań na temat danego stałego fragmentu gry, tym więcej się dowiadujemy: “Co stanie się,
jeśli piłka zostanie wybita na aut lub poleci wysoko w powietrze? Co trzeba zrobić, gdy biegnący
partner jest w pierwszej bazie: czy należy odbić piłkę na lewą czy na prawą stronę wewnętrznego
pola? Dlaczego praworęczny pałkarz ma większe szansę na wygraną, gdy miotacz jest leworęczny?"
Grę w baseball można pokazać na podstawie pojedynczych interakcji między kijem a piłką. To samo
można osiągnąć, ograniczając opis mózgu do opisu receptorów i neurotransmiterów: “Co się stanie,
gdy będzie zbyt dużo lub zbyt mało receptorów? Co się stanie, gdy pojawią się obce związki
chemiczne, podobne do przekaźników nerwowych, i zablokują receptory? Co się stanie, gdy inne
związki chemiczne uniemożliwią neurotransmiterom opuszczenie synapsy, tak że będą one
wielokrotnie stymulować dostępne receptory?" Podane przykładowo pytania rzucają nieco światła na
zagadnienie pracy mózgu.
W połowie lat pięćdziesiątych zastosowano leki przeciwpsychotyczne w leczeniu schizofrenii i
chociaż, rzecz jasna, nie wyeliminowały one tej choroby, doprowadziły jednak do radykalnego
zmniejszenia się liczby pacjentów ze schizofrenią, których trzymano w szpitalach psychiatrycznych.
Najbardziej skuteczne okazały się leki, które blokowały receptory neurotransmitera, zwanego
dopaminą. Był to pierwszy konkretny dowód na to, że halucynacje, urojenia i rozkojarzenie myślenia,
charakterystyczne dla schizofrenii, mogą wynikać z nadmiaru pewnego związku chemicznego w
mózgu. Gdy piszę te słowa, ostatnie próby wyjaśnienia związku między schizofrenią a dopaminą
dotyczyły wyłącznie jednego spośród różnych typów receptorów dopaminy w mózgu. Wyniki badań
prowadzonych w Toronto wskazują, że w mózgach osób cierpiących na schizofrenię receptorów tych
jest sześciokrotnie więcej niż w mózgach innych ludzi. Oczywiście, większa liczba receptorów stwarza
większe możliwości łączenia się neurotransmiterów z receptorami i w rezultacie sprzyja częstszemu
pobudzaniu komórek mózgowych. Trzeba jednak przyznać, że ustalenie związku między nadmierną
aktywnością komórek, które zawierają dopaminę, znajdujących się w pewnych częściach mózgu, a
dziwnym zachowaniem i przekonaniami, które towarzyszą schizofrenii, wymaga sporego skoku
myślowego. Prawdopodobnie receptory są tylko częścią większego obrazu, ale nie można
zaprzeczyć, że istnieje tu jakiś związek, skoro wystąpienie pewnego ciągu zdarzeń w synapsach może
wyraźnie zmienić zachowanie danej osoby.
Warto tu też wspomnieć o interesującym związku powyższych zagadnień z chorobą Parkinsona,
związku, który może być łatwo wytłumaczony na poziomie receptorów. Choroba Parkinsona polega
głównie na trudnościach z poruszaniem się: pacjenci doświadczają drżenia, sztywności i mają kłopoty
z rozpoczęciem ruchu. Wszystkie te trudności bez wątpienia wynikają ze stopniowego obumierania
komórek w pewnym obszarze środkowej części mózgu. Rozgałęzienia tych komórek sięgają do
komórek położonych w innych obszarach, odpowiedzialnych za kierowanie ruchem, i używają do
przesyłania sygnałów tej samej dopaminy, którą wiąże się ze schizofrenią. Stąd oczywiście wynika, że
jeśli populacja komórek przesyłających te sygnały maleje, zmniejsza się też ilość dopaminy mogącej
pobudzić komórki, które kierują ruchem. Jednym z najbardziej skutecznych sposobów leczenia jest
podanie pacjentom L-DOPA, związku wyjściowego do produkcji dopaminy, która może dotrzeć do
mózgu poprzez krwiobieg. Gdy weźmiemy pod uwagę związek między receptorem a
neurotransmłterem, okaże się, że choroba Parkinsona jest lustrzanym odbiciem schizofrenii.
Uwidacznia się to bardzo wyraźnie, gdy leczenie którejś z tych chorób nie podlega starannej kontroli.
Podanie chorym na schizofrenię nadmiernej dawki leków psychotropowych może tak bardzo obniżyć
skuteczność dopaminy, że pojawią się objawy choroby Parkinsona: drżenie, powolność i otępiały
wyraz twarzy. Z drugiej strony zbyt duża dawka L-DOPA, podana pacjentom z chorobą Parkinsona dla
złagodzenia trudności z poruszaniem się, może wywołać u nich przejściową psychozę. Jest to
klasyczny przykład tego, jak ten sam neurotransmiter może pełnić dwie zupełnie różne funkcje. W
chorobie Parkinsona obserwujemy skutki zmniejszenia się poziomu dopaminy w obwodzie komórek
nerwowych odpowiedzialnych za ruch; w przypadku schizofrenii ta sama dopamina nadmiernie
stymuluje obwody, które odgrywają rolę w procesach myślenia i kojarzenia.
Pogląd, że receptory mogą mieć nieco różne kształty i rozmiary, dostarczył także rozwiązania
zupełnie innej zagadki. W książce Rudyarda Kiplinga Księga Dżungli występuje ichneumon Rikki-
Tikki-Tavi, który wcale nie obawia się kobry, napotkanej przezeń w ogrodzie. Kipling najpierw odrzuca
tradycyjne wyjaśnienie, że ichneumon zjada specjalne zioła, aby uchronić się przed jadem kobry;
potem zaś podaje własne wytłumaczenie: “Dwie tylko rzeczy przyczynić się mogą do zwycięstwa:
bystrość wzroku i zwinność nóg, dzięki którym ichneumon potrafi w porę uskoczyć przed natarciem
węża – a głowa węża umie dokonywać cudów większych niż jakiekolwiek zioła czarnoksięskie (...)"
[Rudyard Kipling: Księga Dżungli. Przekład autoryzowany Józefa Birkenmajera. Nasza Księgarnia,
Warszawa 1971, s. 119.]. Kipling ma tylko połowicznie rację: brak strachu u ichneumona nie wiąże się
oczywiście z żadnymi czarnoksięskimi ziołami, ale i nie zależy też od jego szybkości. Rikki-Tikki-Tavi
ma w zanadrzu “cud większy niż jakiekolwiek zioła". Jad kobry blokuje receptory, znajdujące się nie
tyle na neuronach, co na komórkach mięśniowych, którym nerwy przekazują neurotransmitery
nakazujące skurczenie się. W normalnych warunkach impuls nerwowy wędruje do końca tak zwanego
nerwu ruchowego i powoduje wydzielenie przekaźnika nerwowego – acetylocholiny. Jeśli dostateczna
ilość cząsteczek acetylocholiny połączy się z receptorami komórki mięśniowej, komórka ta skurczy się.
Ogólnie rzecz biorąc, gdy system nerwowy wydaje instrukcję “skacz", miliony komórek jednocześnie
kurczą się i skaczesz. Jad kobry blokuje zaś receptory i tym samym paraliżuje mięśnie – także te,
które są odpowiedzialne za ruchy konieczne do oddychania. Niewydolność układu oddechowego
powoduje śmierć.
Rikki-Tikki-Tavi powinien być wdzięczny swym przodkom za odporność na działanie jadu kobry. W
wyniku ewolucji ichneumon rozwinął na swoich komórkach mięśniowych receptory o kształcie
różniącym się nieco od normalnego, w wyniku czego cząsteczki jadu kobry nie mogą się z nimi łączyć.
Jednakże ta różnica kształtu nie jest na tyle istotna, aby zapobiec łączeniu się z acetylocholiną. Tak
więc zalanie receptorów cząsteczkami jadu nie wywołuje żadnego skutku lub jest on niewielki, dlatego
mięśnie ichneumona nadal poruszają się i umożliwiają mu zabicie kobry. Jak na ironię istnieje jeszcze
jedno zwierzę, które rozwinęło tę samą strategię, aby być odpornym na truciznę: jest nim właśnie wąż
kobra.
Inny związek chemiczny, blokujący receptory mięśniowe, to występująca w wilczej jagodzie
atropina, której działanie podobne jest do działania jadu kobry. Kontrolowane stosowanie atropiny jest
jednak znacznie bezpieczniejsze; nawiasem mówiąc, druga nazwa wilczej jagody – belladonna, czyli
“piękna kobieta" – stanowi aluzję do jednego z dawnych zastosowań wspomnianej substancji. Kobiety
w starożytnym Rzymie i Egipcie zwykły zakrapiać oczy wyciągiem z belladonny i gdy trucizna
blokowała receptory mięśni kontrolujących tęczówkę, źrenice rozszerzały się. Kobiety robiły to w
przeświadczeniu, że rozszerzone źrenice czyniły je piękniejszymi. Warto dodać, że badania
psychologiczne prowadzone na Uniwersytecie w Toronto w latach siedemdziesiątych wykazały, iż
istnieje pewna podstawa dla dawnego poglądu. Okazuje się, że nasze źrenice rozszerzają się, gdy
zdarza nam się patrzeć na coś, na co mamy ochotę. Gdy jesteś głodny i zobaczysz czekoladowe
ciastko, Twoje źrenice rozszerzą się, ale jeśli właśnie zjadłeś obfity posiłek, Twoje źrenice nie zmienią
się na widok smacznego deseru. Gdy poproszono studentów, by porównali dwa identyczne zdjęcia
kobiety, z których jedno podretuszowano, powiększając na nim źrenice, badani rzadziej wybierali
oryginalną fotografię. Żeby wytłumaczyć wpływ zakrapiania oczu na atrakcyjność, musimy dorzucić
jeszcze jeden szczegół z zakresu psychologii: mężczyzna zaglądający głęboko w oczy kobiety o
rozszerzonych źrenicach podświadomie uznaje, że jest ona nim zainteresowana, i sam – nie wiedząc
dlaczego – będzie odczuwał do niej pociąg.
W mózgu ludzkim występuje więcej niż pięćdziesiąt rodzajów neurotransmiterów, które różnią się
między sobą zarówno szczegółami budowy swych cząsteczek, jak i swoim wpływem na zachowanie i
procesy myślowe. Natomiast inne zwierzęta muszą zadowolić się o wiele mniejszą liczbą
neurotransmiterów – pijawka jest tego doskonałym przykładem. Zanim spostrzeżesz przyssaną do
Twojej gołej nogi pijawkę (na wpół wypełnioną Twoją krwią), zdąży ona już odbyć pięknie
zaplanowaną sekwencję zachowań związanych z pobieraniem pokarmu, z których każde zostało
umożliwione przez ten sam neurotransmiter – serotoninę. Drobne fale, jakie wywołałeś wchodząc do
wody, powiadomiły pijawkę o Twojej obecności i zwierzę zaczęło energicznie płynąć w Twoim
kierunku. Kiedy pijawka dotknęła Twojej skóry, znalazła ciepłe miejsce, by się w nie wgryźć, po czym
– wstrzykując Ci ślinę, która zapobiega krzepnięciu krwi – sprawiła, że Twoja krew nie przestawała
płynąć. Gdybyś nawet nie przerwał pijawce w środku obiadu, i tak w końcu przestałaby się pożywiać w
momencie, gdy jej rozdęty brzuch zawiadomiłby ją, że jest pełny.
Związek chemiczny o nazwie serotonina, który brał udział w każdym z tych etapów, ma również
istotne znaczenie dla ludzkiego mózgu. Odgrywa on ważną rolę w określaniu nastroju, o czym
świadczy ogromny sukces leku przeciwdepresyjnego o nazwie Prozac [Prozac to fabryczna nazwa
tylko jednego z preparatów fluoksetyny – związku hamującego zwrotny wychwyt serotoniny przez
uwalniające ją komórki nerwowe. Inne podobne preparaty dostępne w naszym kraju to polski Bioxetin i
fiński Seronil; przyp. red.]. Sukces Prozacu sprawił zarazem, że stał się on lekiem kontrowersyjnym.
Środek ten bowiem poprawia nastrój ludziom cierpiącym na kliniczną postać depresji, ale w niektórych
przypadkach pomaga także ludziom w znacznie mniejszym stopniu dotkniętym chorobą, których
można by po prostu uznać za przytłoczonych zmaganiami z codziennością. Prozac może pomóc
ludziom nadmiernie wrażliwym na krytykę, z obniżonym poczuciem własnej wartości, obawiającym się
odrzucenia lub mającym jakąkolwiek kombinację powyższych cech. Z punktu widzenia etyki powstaje
pytanie, czy przepisywać Prozac ludziom, którzy – jeśli w ogóle szukali leczenia – polegali dotąd
bardziej na psychoterapii niż na środkach farmakologicznych. Niektórzy sądzą nawet, że na naszych
oczach rodzi się społeczeństwo bardziej uzależnione od leków zmieniających nastrój niż od nikotyny,
kofeiny i alkoholu.
Prozac utrudnia pobranie serotoniny z powrotem przez komórkę, która ją wydziela, a przedłużona
obecność tego neurotransmitera w przestrzeni między komórkami nerwowymi powoduje, że dana
cząsteczka serotoniny może oddziaływać na receptory dwu – lub trzykrotnie, nie zaś tylko raz na
każdy im-Puls nerwowy. Wywołuje to podobny efekt jak zwiększenie poziomu serotoniny (LSD i
meskalina działają w ten sam sposób [Kliniczne skutki LSD i meskaliny są jednak odmienne niż
fluoksetyny. Fluoksetyna działa przeciwdepresyjnie, podczas gdy LSD i meskalina “rozkojarzająco"
przyp. red.] – ich kształt również imituje kształt cząsteczek tego neurotransmitera). Niektóre pytania
dotyczące Prozacu pozostają jednak bez odpowiedzi. W mózgu – co samo w sobie jest zadziwiające –
znajduje się czternaście różnych receptorów serotoniny, z których wiele zajmuje konkretne miejsce.
Przypuszczalnie każdy receptor używa serotoniny dla własnych celów, co pomaga wyjaśnić, dlaczego
wcześniej stosowane leki podnoszące poziom serotoniny, takie jak działająca przeciwdepresyjnie
imipramina, łagodzą depresję, ale powodują również skutki uboczne, m.in. suchość w ustach i
nieregularny rytm serca. Jak w takim razie, w przypadku Prozacu, udaje się uniknąć; tych skutków
ubocznych, które ograniczają się tylko do pewnych problemów behawioralnych? Dlaczego efekty
Prozacu odczuwa się dopiero po kilku tygodniach? Faktem jest, że (przynajmniej w momencie, gdy
piszę te słowa) nie mamy odpowiedzi na te pytania, ponieważ nikt nie wie dokładnie, co dzieje się w
synapsach z receptorami serotoniny, gdy pojawia się tam Prozac [Badania laboratoryjne wykazały, że
gdy zanurzymy pijawki w serotoninie przejdą cały cykl pobierania pokarmu ze znacznie większym
entuzjazmem. Wyobraźmy sobie pechowego wczasowicza, któremu cały letni zapas Prozacu wpada
do pobliskiego zbiornika wodnego; nasz bohater wskakuje za swym lekiem do wody, by znaleźć się
oko w oko z masą nadruchliwych, pobudzonych serotoniną krwiopijców].
Pokazałem pobieżnie, co się dzieje z neurotransmiterami, gdy przepływają przez przestrzeń
między dwoma komórkami mózgowymi. Trzeba jednak przyznać, że jest to obraz bardzo
schematyczny. Gdybyśmy przyjrzeli się dokładniej komórce wyposażonej w receptory,
zobaczylibyśmy, że akt łączenia się neurotransmiterów z receptorami w synapsie wyzwala niezliczone
cykle chemiczne, które uczestniczą w kształtowaniu reakcji komórki. Wciąż nie rozumiemy jeszcze
wielu szczegółów tego zjawiska; jest to zaledwie chwila w życiu pojedynczej synapsy. Gdy
uświadomimy sobie, że każdy neuron w mózgu rejestruje setki – jeśli nie tysiące – takich aktów w
każdym momencie, a ponadto neurony są upakowane w mózgu tak ciasno, iż dosłownie nie sposób
przejrzeć na wylot poprzez gąszcz ich pni i gałęzi, to stanie się jasne, dlaczego tak trudno zrozumieć,
jak naprawdę pracuje nasz mózg. Prawdziwa trudność polega na tym, jak powiązać to, co wszyscy
znamy i czego doświadczamy jako myśli, uczuć i wyobrażeń, z chemicznymi oraz elektrycznymi
zdarzeniami zachodzącymi w mózgu. Nasze myślenie jest wynikiem zbiorowej działalności neuronów,
ale w którym momencie ta działalność przeistacza się w aktywność umysłową? W jaki sposób parę
setek tysięcy neuronów lub ich neurotransmiterów współpracuje, gdy przypominasz sobie, jak
wyglądała kuchnia Twojej babci? Być może, nigdy się tego nie dowiemy i jest raczej mało
prawdopodobne, by udało się nam to wyjaśnić, rozpoczynając badania od poziomu neuronów.
Bardziej rozsądne wydaje się badanie całego mózgu i analiza poszczególnych jego części. W
ostatnich latach podejście takie pokazało, jak wiele niespodzianek kryje mózg, niezależnie od tego,
która z jego części jest badana.
Wstecz / Spis Treści / Dalej

ROZDZIAŁ 4
PLAC KATEDRALNY

Sercem Mediolanu, miasta położonego w północnych Włoszech, jest Plac Katedralny, Piazza del
Duomo. Nad placem tym dominuje, wznosząca się na jego wschodnim krańcu, wielka katedra, której
budowę rozpoczęto w 1386 roku i ukończono dopiero w roku 1965, kiedy to zainstalowano ostatnie z
pięciorga drzwi odlanych z brązu. Katedra robi wrażenie: jeśli nie elegancją, to rozmiarem i
skomplikowaną architekturą. Świątynia ta, zbudowana z białego oraz różowego marmuru włoskiego,
jest jednym z największych kościołów na świecie i może pomieścić do 40 000 ludzi (podobno rzadko
bywa wypełniona po brzegi). Przewodniki turystyczne delektują się liczbami: 135 marmurowych
wieżyczek, 2245 marmurowych rzeźb i (wewnątrz) 52 dwudziestometrowe kolumny, każda
zwieńczona grupą rzeźb. D. H. Lawrence nazwał tę świątynię “katedrą udającą jeża", ale inni byli
trochę bardziej wstrzemięźliwi: Bili Bryson, w książce Netther Herę Nor There, wyraził opinię, że jest to
katedra “całkiem wspaniała w nieco posępny sposób".
Przed katedrą rozpościera się otwarta przestrzeń wielkości mniej więcej boiska futbolowego,
pośrodku której wznosi się pomnik króla Wiktora Emanuela zagrzewającego swoje wojska do walki.
Wszystkie budynki znajdujące się na obrzeżach placu są doskonale znane Mediolańczykom, lecz
najważniejsza jest Galleria, wielkie dziewiętnastowieczne centrum handlowe, przykryte szklanym
dachem. Gdy stoisz twarzą do katedry, wyjście Gallerii na plac znajduje się po lewej stronie. Galleria
to ulubione miejsce spotkań, posiłków i rozmów. Jest to również pasaż wiodący do La Scali, słynnej w
świecie opery. Wyobraź sobie: centrum handlowe o wielowiekowej historii i z wielką klasą. Dalej, po tej
samej stronie placu, znajduje się popularny bar-restauracja Motta (gdzie możesz przygotować sobie
półmisek spaghetti, używając zwykłych składników lub tych dla “znawców"), potem hotel Duomo i dom
handlowy Rinascente. Stojąc twarzą do katedry, po prawej stronie placu, na jego końcu widzimy Pałac
Królewski o bezpretensjonalnej fasadzie, dalej mały budynek, zwany Arengario (obecnie mieszczący
biura turystyczne) i wreszcie, na rogu, Galtrucco – tu od lat szyją na miarę drogie męskie garnitury.
Lokatorzy, sklepy i restauracje zmieniają się, ale budynki na Piazza del Duomo pozostają te same i
każdy mieszkaniec Mediolanu zna je doskonale.
Ryc. 6.: Plac Katedralny z lotu ptaka
W 1978 roku neuropsycholog Edoardo Bisiach wybrał Piazza del Duomo na miejsce swego
niezwykłego eksperymentu. Tak naprawdę nie chodziło o sam plac, lecz jego myślową reprezentację.
W tym czasie Bisiach miał dwóch pacjentów z uszkodzoną w wyniku wylewu prawą stroną mózgu. Byli
to 86-letnia kobieta, emerytowany menedżer, oraz 72-letni mężczyzna, z zawodu prawnik. Ponieważ
w obu przypadkach wylew uszkodził głównie prawą stronę mózgu, a ośrodki mowy znajdują się prawie
zawsze po lewej stronie, oboje pacjenci uniknęli afazji, czyli utraty mowy, najbardziej typowego skutku
wylewu. Jakimi ułomnościami zostali zatem dotknięci?
Bisiach poprosił oboje pacjentów, by wyobrazili sobie Piazza del Duomo i wymienili wszystkie
budynki, które pamiętają. Ciekawe w tym eksperymencie było to, że pacjenci musieli wyobrazić sobie
plac z dwóch różnych perspektyw: najpierw stojąc na końcu placu twarzą w kierunku katedry, a
następnie stojąc na schodach katedry i patrząc w stronę miejsca, gdzie uprzednio wyobrażali sobie,
że stoją. Wynikł tego prostego doświadczenia ujawniły nowe fascynujące aspekty Jednego z
najdziwniejszych zjawisk opisanych przez neuropsychologów. jednostronnej nieuwagi.
86-letnia kobieta, wyobrażając sobie, że patrzy w stronę katedry, wymieniła Paląc Królewski, ciąg
schodów tuż naprzeciw Pałacu, Arengario i, nieco dalej, Via delie Ore (ulicę w rzeczywistości
niewidoczną z placu). Wszystkie te obiekty znajdują się po prawej stronie osoby patrzącej w kierunku
katedry. Pacjentka nie wymieniła niczego z lewej strony placu. Kiedy jednak poproszono ją o opisanie
widoku ze schodów katedry, przedstawiła zupełnie inną listę, obejmującą sklepy jubilerskie, sklep z
koszulami, bar Motta i Via Dante – wszystkie te obiekty znajdują się po prawej stronie, gdy plac ogląda
się ze schodów katedry.
Prawnik zachował się tak samo. Wyobrażając sobie, że patrzy na plac z twarzą zwróconą w stronę
katedry, wymienił katedrę, róg Pałacu Królewskiego, Arengario i Galtrucco (sklep z ubraniami męskimi
na prawym obrzeżu tej perspektywy). Po przeniesieniu się w myślach na schody katedry i
wyobrażeniu sobie, że patrzy na plac z przeciwnej strony, badany wymienił zupełnie inny zestaw
budynków, ulic, sklepów i restauracji, znalazły się tu m.in. Motta i Rinascente. Wszystkie te obiekty
znów znajdują się po prawej stronie, jeśli stoi się na schodach katedry.
Badane zjawisko – preferencja prawej strony i nieuświadamianie sobie strony lewej – zwane jest
jednostronną nieuwagą. Pojawia się na ogół po uszkodzeniu prawej części mózgu, zwłaszcza w płacie
ciemieniowym, powyżej prawego ucha i za nim. Pacjenci cierpiący na jednostronną nieuwagę
zachowują się tak, jakby lewa strona przestrzeni w ogóle nie istniała. Jedzą wyłącznie z prawej strony
talerza, a jeśli obróci się go tak, że pozostające na nim jedzenie znajdzie się teraz po prawej stronie,
pacjenci będą zwykle twierdzić, że jedzenie to w jakiś tajemniczy sposób pojawiło się znikąd (mają
rację: dla nich lewa strona to tyle co nigdzie). Ponadto zdarza się, że czytają słowa jedynie po prawej
stronie kolumny w gazecie lub nawet tylko prawą część każdego słowa oraz golą tylko prawą część
twarzy (która oczywiście odbija się w prawej części lustra). Zjawisko jednostronnej nieuwagi występuje
najsilniej natychmiast po wylewie i zazwyczaj stopniowo zanika po upływie kilku tygodni.
Z tej krótkiej wzmianki na temat jednostronnej nieuwagi mogłoby wynikać, że wspomniani pacjenci
mają po prostu niezwykle ograniczone pole widzenia, jak gdyby patrzyli przez tunel o asymetrycznym
przekroju zwężającym się po lewej stronie. Ale nie Jest to prawda; wielokrotnie wykazano, że chociaż
uszkodzenie wzroku może pojawić się jednocześnie ze zjawiskiem jednostronnej nieuwagi – jako
wynik tego samego wylewu – uszkodzenie to nie musi powodować nieuwagi, podobnie jak nieuwaga
nie Jest uzależniona od problemów z widzeniem. Zjawisko jednostronnej nieuwagi wykracza poza
sferę widzenia.
Eksperyment przeprowadzony przez Edoardo Bisiacha ujawnił, że jednostronna nieuwaga jest
czymś znacznie głębszym – i ciekawszym – niż uprzednio sądzono. Bisiach dowiódł bowiem, że
pacjenci dotknięci jednostronną nieuwagą wykazują preferencję wobec prawej strony nie tylko wtedy,
gdy patrzą na coś, ale nawet wówczas, gdy coś sobie wyobrażają. Jednostronna nieuwaga nie może
zależeć od wzroku, ponieważ odchylenie w prawo występuje również w świecie ich wyobrażeń. W tym
samym eksperymencie poproszono również prawnika, aby opisał biuro, w którym pracował przez
dziesiątki lat, widziane z dwóch różnych punktów: od strony drzwi wejściowych i zza biurka. I tym
razem badany zdawał sobie sprawę z obecności jedynie tych przedmiotów, które znajdowały się po
jego prawej stronie – tylko te przedmioty wymieniał.
Eksperyment ten uwidacznia również, jak daleko posunięta jest preferencja prawej strony czy też
niezauważanie strony lewej. Drugi opis placu lub biura następował niemal natychmiast po pierwszym,
a jednak zbiór wymienianych obiektów był zupełnie różny. Pomimo tego w żadnym momencie badani
pacjenci – podobnie jak większość innych pacjentów, u których występuje jednostronna nieuwaga –
nie zauważyli, że zaistniała sytuacja jest wewnętrznie sprzeczna, a nawet absurdalna. Gdzie znika
pierwszy zestaw budynków w momencie, gdy pacjent opisuje widok ze schodów katedry? Któż to wie?
Po otrzymaniu dodatkowej zachęty ze strony eksperymentatora obojgu pacjentom udało się poszerzyć
swoje listy o dodatkowe elementy, przy czym w jednym przypadku został nawet wymieniony
pojedynczy budynek po lewej stronie. Zasadniczo jednak, chociaż każde z nich niewątpliwie pamiętało
wszystkie budynki, oboje mogli przywołać w myśli jedynie obiekty znajdujące się po prawej stronie
wyobrażanego sobie miejsca.
Zagadnienie, o którym mowa, może być nieco bardziej skomplikowane, niż mogłoby się wydawać
na pierwszy rzut oka. Typowy mieszkaniec Mediolanu przechowuje zapewne w swojej głowie zarówno
listę budynków przy placu, jak i szczegóły ich położenia. Informacje te mogą być przechowywane bądź
w dwóch niezależnych magazynach pamięci, bądź też lista budynków nie może istnieć niezależnie od
wyobrażanego planu placu; w każdym razie jednostronna nieuwaga powoduje zniekształcenie
zarówno planu przestrzennego, jak i pamięci.
Pogląd, że można nie zauważać połowy otaczającego świata, jest trudny do pojęcia. Można by
pomyśleć, że oczywista terapia dla tego typu pacjentów polegałaby na zachęcaniu ich do ćwiczeń w
patrzeniu na lewą stronę talerza lub wkładaniu większego wysiłku w wyobrażanie sobie lewej strony
placu. Chociaż neurolog Oliver Sacks opisał pacjentkę, która dotknięta jednostronną nieuwagą [Oliver
Sacks: Mężczyzna, który pomylił swoją żonę z kapeluszem. Przełożyła Barbara Linderberg,
Wydawnictwo Zysk i Ska, Poznań 1994. Rozdział 8. Na prawo patrz!, s. 105-107; przyp. red], nauczyła
się robić pełny obrót w prawo (o prawie 360°), aby zobaczyć rzeczy znajdujące się po lewej stronie – i
nawet zażądała obrotowego wózka inwalidzkiego, aby to sobie ułatwić – w większości przypadków nie
jest to możliwe. Ludzie, u których nastąpiło wypadnięcie kawałka pola widzenia, są świadomi tego, że
nie widzą rzeczy znajdujących się po lewej stronie i uczą się rekompensować to odpowiednimi
ruchami głowy. Natomiast w przypadku jednostronnej nieuwagi ludzie zwykle nie są świadomi, że
mają jakieś kłopoty. Nie wiedzą nawet, czego są pozbawieni. Błędem byłoby przypuszczać, że w
swoich wyobrażeniach wyraźnie widzą prawą stronę Piazza del Duomo, a mgliście lub schematycznie
lewą stronę placu. To, co sobie wyobrażają lub postrzegają, jest tym, co istnieje. Problem nie polega
na tym, że utracili oni pojęcie “strony lewej" – pacjenci w eksperymencie Bisiacha wiedzieli, które
spośród budynków przywołanych przez nich w wyobraźni znajdują się na lewo, a które na prawo
względem innych – rzecz polega na tym, że dla pacjentów istnieje znacznie mniej .strony lewej", niż
Ty lub ja widzielibyśmy lub moglibyśmy sobie wyobrazić. Nie można przekonać kogoś, kto wierzy, że
już nie ma ani trochę więcej “lewej strony", by obrócił się dalej w tym kierunku. Czy ktoś, kto nie jest
dotknięty jednostronną nieuwagą, może sobie wyobrazić, czego doświadcza się w tej sytuacji?
Bezpośrednio – nie, ale myślę, że poprzez przyjęcie zupełnie innego punktu widzenia możemy
poczuć, jak doświadcza się takiego dziwnego zniekształcenia przestrzeni.
W książce Flatland, wydanej ponad sto lat temu, Edwin Abbott opisuje, jak wyglądałoby życie w
przestrzeni dwuwymiarowej. Mieszkańcy Płaskiego Kraju, będący zbiorowiskiem kół, trójkątów,
kwadratów i prostych linii, żyją w świecie, w którym nie istnieje wymiar pionowy, nie ma góry ani dołu.
Są oni całkowicie nieświadomi – i nawet nie są w stanie pojąć – trzeciego wymiaru. Prześlizgują się po
swoim świecie, czyli powierzchni cienkiej jak błona, rozpoznając się nawzajem poprzez odbicie światła
od swych boków. Mieszkańcom Płaskiego Kraju koło jawi się jako obraz jasny w centrum i stopniowo
zanikający na bokach, kwadrat widziany z boku jest jednolicie oświetlony, postrzegany zaś od strony
wierzchołka prezentuje się jako Jasny punkt.
Bohater książki o nazwisku A. Kwadrat, mieszkaniec Płaskiego Kraju, staje twarzą w twarz z
przybyszem z trójwymiarowego świata, zwanego Krajem Przestrzeni (Spaceland). Przybysz jest kulą,
a więc czymś zgoła niepojętym dla A. Kwadrata. Dopóki gość o kształcie kuli unosi się nad Płaskim
Krajem, jest całkowicie niewidoczny (choć słyszalny). A. Kwadrat nie może spojrzeć do góry ani nie
potrafi nawet zrozumieć, co “spoglądanie do góry" imałoby oznaczać. Gdy kulisty przybysz obniża się i
jego droga częściowo przecina Płaski Kraj, wszystko, co A. Kwadrat może zauważyć, to pojedyncze
koło, czyli przekrój kuli, który w danym momencie znajduje się w płaszczyźnie Płaskiego Kraju. Aby
wykazać, że ów przekrój jest czymś więcej niż kołem, kulisty przybysz opuszcza Płaski Kraj, unosząc
się powoli do góry. Jednak dla A. Kwadrata nie jest to żaden dowód na istnienie dodatkowego
wymiaru; bohater przekonał się jedynie o tym, że owo konkretne koło jest Jakimś “nadzwyczajnym
sztukmistrzem", który posiadł niezwykłą zdolność kurczenia się aż do stania się punktem, a nawet
całkowitego zniknięcia, tylko po to, by znów nieoczekiwanie pojawić się, gdzie tylko zechce. A.
Kwadrat był całkowicie niezdolny do wyobrażenia sobie, że koło, którego wielkość zmieniała się w
czasie, mogło być jednym, niezmiennym trójwymiarowym obiektem.
Pacjent cierpiący na jednostronną nieuwagę jest w takim samym stopniu nieświadomy pełnych
wymiarów przestrzeni. Wyniki eksperymentu z Placem Katedralnym dowodzą, że badanym byłoby
bardzo trudno przypomnieć sobie okres, kiedy byli świadomi całej rozległości przestrzennej świata.
Eksperyment przeprowadzony przez Edoardo Bisiacha wykazał, że jednostronna nieuwaga dotyczy
nie tylko miejsc, które pacjent obserwuje, ale także wyobrażenia tych miejsc, jakie pojawia się w
mózgu badanego. Warto dodać, że przeprowadzono wiele wersji tego eksperymentu i każda z nich
rzuciła nowe światło na zjawisko jednostronnej nieuwagi.
Jeden z najbardziej zaskakujących wyników został przedstawiony w 1993 roku, ponownie przez
włoskich badaczy, rym razem z Uniwersytetu w Rzymie. Ich pacjent, ofiara wylewu, w żadnym ze
standardowych testów psychologicznych nie ujawnił jakichkolwiek objawów nieuwagi. Testy wymagały
postawienia znaku dokładnie na środku poziomej linii (pacjenci dotknięci jednostronną nieuwagą
stawiają znak daleko na prawo od środka, tak jakby lewa część linii nie istniała) lub narysowania
tarczy zegara (w przypadku jednostronnej nieuwagi pacjenci albo starają się zmieścić wszystkie
dwanaście godzin po prawej stronie tarczy, albo po prostu opuszczają liczby od 7 do 11). Nawiasem
mówiąc, u obu osób badanych przez Bisiacha identyczne testy wykazały obecność wyraźnych
objawów jednostronnej nieuwagi. Mężczyzna badany później miał natomiast najwyraźniej normalne
poczucie przestrzeni, na którą patrzył w danym momencie; jednak gdy poproszono go, by z pamięci
opisał plan słynnego rzymskiego placu Piazza dei Cinąuecento, konsekwentnie pomijał budynki po
lewej stronie, bez względu na to, jaką perspektywę przyjął w wyobraźni. Na szczęście większość tych
eksperymentów przeprowadzono we Włoszech i dotyczyły one włoskich placów. Można sobie
wyobrazić, jak wyglądałyby relacje pacjentów, gdyby takie eksperymenty powtórzono w północnej
Ameryce: “Po prawej stronie, tuż obok Taco Bell, znajduje się McDonalds. Wejście do centrum
handlowego jest zaraz za sklepem Wal-Mart z sześciopoziomowym parkingiem z tyłu..."
Podczas gdy Bisiach pokazał, że jednostronna nieuwaga wiąże się zarówno ze sceną wyobrażaną,
jak i rzeczywiście widzianą, przypadek wspomnianego mężczyzny świadczy o tym, że te dwa
problemy nie muszą współwystępować, tzn. można nie zauważać lewej strony sceny, którą się sobie
wyobraża, a pomimo tego być całkowicie zdolnym do widzenia, czyli zwracania uwagi na całość
miejsca, gdy się na nie patrzy. Pojawia się przeto wiele ciekawych pytań. Gdyby ów człowiek
rzeczywiście stał na Piazza dei Cinquecento i patrzył na znajdujące się tam budynki, a następnie
został poproszony o zamknięcie oczu i wyliczenie domów przy placu – czy potrafiłby to zrobić? A jeśli
tak, to czy fakt, że potrzeba około pół minuty, by wymazać obraz z pamięci krótkotrwałej, czyli
operacyjnej, oznacza, że po tym czasie badany utraciłby zapamiętany przed chwilą obraz placu i,
będąc zdanym na wyobraźnię, zacząłby pomijać Jego lewą stronę? Co by się stało, gdyby badany stał
na jednym końcu placu z otwartymi oczami i został poproszony, by wyobraził sobie, że stoi na
przeciwnym końcu, patrząc stamtąd w swoim kierunku – co by wówczas opisał?
Przypadek ten jest szczególnie interesujący, ponieważ mózg ucierpiał nie w tym rejonie, który Jest
niemal zawsze uszkodzony, gdy mamy do czynienia z jednostronną nieuwagą – wysoko po prawej
stronie w płacie ciemieniowym. Badany mężczyzna doznał uszkodzenia w prawym płacie czołowym,
czyli znacznie bardziej z przodu i praktycznie “na drugim końcu świata", gdy mówimy o mózgu.
Przypadek ten jest zatem niejasny. Opisano wprawdzie wielu pacjentów, u których występuje
przeciwny zespół objawów: we wszystkich standardowych testach wykazują oni daleko posuniętą
jednostronną nieuwagę, ale nie mają żadnych kłopotów z wymienieniem z pamięci wszystkich
budynków wokół placu czy też z opisaniem tego, co można zobaczyć, jadąc po tej samej drodze w
którymkolwiek kierunku. Ostatecznie narzuca się wniosek, że jednostronna nieuwaga może się
pojawiać przy oglądaniu miejsc, podczas gdy ich wyobrażenie pozostaje prawidłowe – czasem bywa
też na odwrót.
Jeśli nawet tego typu pacjenci myślą w ogóle o swojej przypadłości, trudno byłoby ustalić treść tych
myśli. W większości przypadków wydają się nieświadomi swojej sytuacji, podobnie jak mieszkańcy
Haskiego Kraju, którzy akceptują tylko znane sobie wymiary przestrzeni. Pewien pacjent w Niemczech
winił “niegrzecznych berlińskich kierowców" za to, że w czasie spacerów był często o krok od
wpadnięcia pod auto. Inny chory zwykł codziennie chodzić do pobliskiej piekarni położonej za rogiem,
na prawo od domu, w którym mieszkał. Wychodząc z piekarni, często skręcał ponownie w prawo (z
powodu jednostronnej nieuwagi, na którą cierpiał), po czym stwierdziwszy, że zaszedł zbyt daleko,
zawracał i przechodził tuż obok swojego domu (który teraz znajdował się po jego lewej stronie);
następnie uprzytomniwszy sobie, że znów się pomylił, robił zwrot o 180° i wreszcie docierał do domu.
Niezdolność do powrotu do domu bezpośrednio z piekarni przypisywał swojemu “roztrzepaniu" i w
całej tej sprawie prezentował postawę klasyczną dla pacjentów dotkniętych jednostronną nieuwagą:
“Pański pogląd, że ja nie potrafię widzieć całej przestrzeni, jest typowym wymysłem naukowca".
Im więcej czyta się relacji z badań klinicznych obejmujących pacjentów cierpiących na
jednostronną nieuwagę, tym bardziej jest się pod wrażeniem nie tylko dziwnych objawów, ale również
beztroski okazywanej przez chorych. Wydaje się, że wcale się nie przejmują. Można to częściowo
wytłumaczyć rodzajem szoku, który był reakcją na potężny cios, jakim jest wylew. Gdy jednak
bezpośrednie skutki wylewu ustąpią i zjawisko jednostronnej nieuwagi zaniknie, od pacjentów tych
rzadko można usłyszeć jakieś istotne uwagi na temat tego stanu. Możemy więc jedynie zastanawiać
się nad tym, jak to jest, gdy zamieszkuje się zniekształconą przestrzeń pacjentów z jednostronną
nieuwagą oraz co mogłoby to nam powiedzieć o mózgu.
Wstecz / Spis Treści / Dalej

ROZDZIAŁ 5
WEWNĘTRZNE MAPY ZEWNĘTRZNEJ PRZESTRZENI

Właściwości przestrzeni, która jest tylko częściowo reprezentowana w umysłach pacjentów


dotkniętych jednostronną nieuwagą, są stopniowo rozpoznawane: jedni badacze usiłują zdefiniować
jej wymiary w pionie i poziomie, inni starają się ustalić, czy jednostronna nieuwaga sięga aż do
najdalszych kresów przestrzeni, którą potrafimy postrzegać. W Anglii pewien chory, miłośnik rzucania
lotkami do tarczy, po ciężkim wylewie w prawej części mózgu wydawał się być dotknięty
niezauważaniem lewej części przestrzeni, która go bezpośrednio otaczała, dostrzegał jednak
przestrzeń odległą o długość rzutu. Gdy proszono go, by wskazał środek linii oddalonej o około 45 cm,
miał wyraźną tendencję do umieszczania go daleko na prawo od rzeczywistego środka, co jest jednym
z typowych objawów niezauważalna lewej strony. Ale gdy tylko w tym samym teście odległość
zwiększono do 2,5 m, wyniki pacjenta znacznie się polepszyły. Stał się on bardziej dokładny zarówno
w identyfikowaniu za pomocą świetlnego wskaźnika środka linii narysowanej na białej tablicy, jak i w
trafianiu lotką w środek tej linii. Co ciekawe, nie wykazywał żadnych objawów jednostronnej nieuwagi
w stosunku do własnego ciała, mogąc bez wahania dotknąć własnego lewego kolana, łydki, uda,
nadgarstka i ramienia, gdy był o to proszony. Wszystkie te fakty wzięte razem wskazują, że
reprezentacja przestrzeni w mózgu przypomina budowę cebuli: w opisanym przypadku tylko
przestrzeń pozostająca bezpośrednio wokół ciała, ale nie samo ciało, była nie zauważana.
Jednym z najdziwniejszych zjawisk (w tym niezwykłym upośledzeniu) jest częstsze niezauważanie
lewej strony wskutek wylewu w prawej części mózgu, zwłaszcza w płacie ciemieniowym i skroniowym
w okolicy tuż nad uchem. Nie jest bynajmniej zaskakujące, że uszkodzenie jednej strony mózgu
ogranicza zdolność dostrzegania przestrzeni po przeciwnej stronie. Prawie wszystkie informacje
wejściowe odbierane przez nasze zmysły przechodzą na przeciwną stronę z chwilą dotarcia do
mózgu. Odczucia z dużego palca Twojej prawej nogi docierają do lewej strony mózgu. Tak samo
dzieje się w przypadku wysyłanych przez mózg poleceń dotyczących ruchu, co zresztą tłumaczy,
dlaczego uszkodzenie lewej strony mózgu często powoduje paraliż prawej ręki lub nogi. To, że
uszkodzenie prawej części mózgu prowadzi do niezauważania lewej strony, nie jest zaskakujące.
Dziwi jednak fakt, że są to niemal jedyne znane przypadki jednostronnej nieuwagi. Dlaczego nie
obserwuje się równie licznych przypadków niezauważania prawej strony w wyniku uszkodzenia lewej
strony mózgu?
Istnieją dwa rodzaje odpowiedzi na to pytanie: jedni sugerują, że mamy tu do czynienia z iluzją – w
rzeczywistości przypuszczalnie istnieje wielu ludzi, którzy nie zauważają prawej strony, ale ponieważ
występujące u nich uszkodzenie lewej części mózgu wpływa również na ośrodki mowy, są oni po
prostu niezdolni do prowadzenia rozmów i tym samym do ujawnienia, że ignorują prawą stronę.
Ponieważ nie mówi się o tym zjawisku, pozostaje ono nie zauważone. W jednym z ważnych badań
rzeczywiście stwierdzono, że przypadki niezauważania prawej strony są o wiele częstsze, niż
przypuszczano, ale ni< wydaje się, by badanie to wywarło istotny wpływ na opinie wielu naukowców
zainteresowanych tym zjawiskiem. Większość z nich ciągle uznaje, że niezauważanie strony lewej –
odpowiadające uszkodzeniu prawej strony mózgu – jest znacznie bar dziej powszechne niż przypadek
odwrotny, i usiłuje dopasował ten fakt do własnych teorii na temat przyczyn tego dziwnego
upośledzenia.
Jedno z podejść do problemu jednostronnej nieuwagi polega na wyobrażeniu sobie, że pewna
część mapy w mózgu, czyli czegoś w rodzaju wewnętrznego opisu świata zewnętrznego, została
zniekształcona czy nawet ucięta wskutek uszkodzenia mózgu. Gdy mózg przywołuje obraz Piazza del
Duomo, obraz ten jest zdeformowany. Deformacja ta może jednak dotyczyć tylko chwilowego
wyświetlenia obrazu w umyśle pacjenta, a nie stale przechowywanej wersji; eksperymenty Bisiacha
dowiodły, że gdzieś w swej pamięci długotrwałej pacjenci utrzymują prawidłowy zapis wszystkich
budynków zarówno po prawej, jak i po lewej stronie placu. Niemożność widzenia pełnego zapisu
byłaby podobna do sytuacji, w której dysponowaliśmy zbiorem wideokaset wysokiej jakości, ale
odtwarzacz byłby uszkodzony. Albo inaczej: mamy wspaniałą kolekcję przezroczy, ale lewa strona
naszego ekranu jest postrzępiona i podarta.
Jeśli jednak jednostronna nieuwaga polega na utracie jednej strony myślowego obrazu czy też
mapy, to w jaki sposób badaczom udaje się uzyskać więcej szczegółów od pacjentów, którzy zostali
zachęceni do wymienienia następnych budynków – jak to zdarzyło się w jednym z eksperymentów
Bisiacha? Albo obraz myślowy badanych jest uszkodzony – i tym samym niedostępny – albo nie jest.
To, że kryje się tu coś więcej, można wykazać w prostym eksperymencie. Pacjentów nie
zauważających lewej strony poproszono, by postawili znak dokładnie w połowie linii. Pacjenci
dotknięci jednostronną nieuwagą na ogół stawiają znak na prawo od środka, ponieważ nie są
świadomi istnienia znacznej części lewej strony linii. W tym eksperymencie pacjenci – jak oczekiwano
– stawiali znak daleko po prawej stronie. Gdy jednak tuż na lewo od linii umieszczono małą cyfrę,
zaszły dwie zmiany. Pacjenci potrafili powiedzieć, jaka to była cyfra, a ponadto poprawili się znacznie
w ustalaniu środka Unii. Natomiast gdy cyfry umieszczono na obu końcach linii albo, co gorsza, tylko
na prawym końcu, pacjenci powracali do pomijania lewej strony, ponownie stawiając znak daleko na
prawo od rzeczywistego środka linii.
Trudno byłoby wyjaśnić te wyniki, używając pojęcia zniekształconej lub uszkodzonej wewnętrznej
mapy otaczającego świata. W jaki sposób pojawienie się pojedynczej cyfry w pobliżu lewego końca
linii – pośrodku utraconej części przestrzeni – mogło spowodować, że pacjent stał się bardziej
świadomy treści mapy, która jest przecież zniekształcona? Aby to wyjaśnić, trzeba by uciec się do
desperackich argumentów w rodzaju twierdzenia, że mapa jest jakoś zagięta (czy w jakiś inny sposób
częściowo zasłonięta) wskutek uszkodzenia mózgu; zmuszając zaś pacjentów, by zwrócili uwagę na
coś, co znajduje się po lewej stronie, na przykład na cyfrę, powoduje się, że ten zagięty róg chwilowo
odgina się, ujawniając to, co się tam znajduje. Ta analogia jest trochę zbyt wyrafinowana, by w nią
uwierzyć. Jednostronną nieuwagę można wytłumaczyć w znacznie prostszy sposób: rozpatrując
problem uwagi. Innymi słowy, wspomniane zjawisko nie polega na uszkodzeniu sceny oglądanej przez
wyobraźnię, czyli “oczami duszy", lecz na niewłaściwym kierowaniu samymi “oczami" [Zanim
całkowicie odrzucimy hipotezę uszkodzonej mapy wewnętrznej, warto zwrócić uwagę na wyniki badań
zainspirowanych eksperymentem z Placem Katedralnym. Pokazały one, że pacjenci dotknięci
jednostronną nieuwagą poproszeni o to, by wyobrażając sobie plac, skupili uwagę wyłącznie na lewej
lub tylko na prawej jego stronie, wymieniali większą liczbę budynków, choć wiele z nich umieszczali po
niewłaściwej stronie. Czy jest to kolejna sugestia, że mamy do czynienia z uszkodzoną mapą?].
Jedna z wersji tego poglądu głosi, że każda półkula mózgu ma tendencję do zwracania uwagi na
rzeczy znajdujące się po przeciwnej stronie ciała – od najbliższych (części ciała) po najdalsze
elementy (horyzont), przy czym lewa półkula jest w tym znacznie bardziej sprawna niż prawa. Z tego
wynika, że uwaga wszystkich ludzi, nie tylko ofiar wylewu, może być ściągana w prawo z powodu
braku równowagi między półkulami.
Pewne dane potwierdzają ten wniosek: gdy niemowlęta przestraszy się nagłym dźwiękiem,
częściej zwracają się w prawo niż w lewo, nawet jeśli źródło dźwięku znajduje się dokładnie pośrodku.
Przeprowadzono również pewne niecodzienne badania na temat tego, co ludzie lubią, a czego nie
lubią w obrazach: w dwóch badaniach, amerykańskim i brytyjskim, stwierdzono, że większość ludzi
woli obrazy czy fotografie, w których główne elementy występują po prawej stronie lub sprawiają
wrażenie sekwencji wiodącej na prawo, względnie naprawdę poruszają się ku prawej stronie. Inaczej
mówiąc, preferowane są te obrazy lub fotografie, które kierują oczy widza na prawo.
Powszechnie twierdzi się też, że ludzie zagubieni w terenie pozbawionym punktów orientacyjnych,
takim jak Arktyka, lub w czasie oślepiającej zamieci przemierzają wielkie odległości, by w końcu znów
znaleźć się w... punkcie wyjścia. W połowie lat trzydziestych nowojorski psychiatra Paul Schilder
stwierdził, że większość tych ludzi zatacza koła w prawo. Ponadto uważał on, że gdy poprosi się
kogoś, by zamknął oczy i wyciągnął przed siebie obie ręce, zwykle prawa ręka będzie uniesiona wyżej
niż lewa (nie wprowadził rozróżnienia między ludźmi prawo – i leworęcznymi). Zdaniem Schildera
dowodzi to, że wszyscy ignorujemy – do pewnego stopnia – lewą stronę. Obecnie niektórzy
neurofizjolodzy sądzą, że wszystkie te dane – upodobania w odbiorze obrazów, zwracanie głowy
przez niemowlęta i inne doniesienia – pokazują, że preferencja lewej półkuli dla prawej strony jest
nieco silniejsza niż podobna preferencja prawej półkuli dla lewej strony, a w pewnych okolicznościach
preferencja lewej półkuli może całkowicie przeważyć.
Jeśli to wszystko jest prawdą, sprawy mają się tak: gdy następuje uszkodzenie słabszej, prawej
strony mózgu, lewa półkula uzyskuje nagle więcej swobody i narzuca uwadze oraz ruchom swoją silną
prawostronną tendencję. W wyniku tego pacjent zaczyna patrzeć na prawo, poruszać się w prawą
stronę i mieć świadomość tylko prawej strony.
Inny pogląd na temat zasadniczej roli uwagi zakłada, że w normalnych warunkach prawa półkula
mózgu jest odpowiedzialna za zwracanie uwagi na obie strony przestrzeni, podczas gdy lewa półkula
monitoruje tylko prawą stronę. Gdyby to było prawdą, okazałoby się, że jeśli lewa półkula ulega
uszkodzeniu, obie strony przestrzeni są w dalszym ciągu monitorowane przez prawą półkulę
(wyjaśniałoby to, dlaczego liczba ludzi dotkniętych niezauważaniem prawej strony jest znacznie
mniejsza). Natomiast uszkodzenie prawej strony mózgu powodowałoby niezauważanie rzeczy
leżących po lewej stronie.
Inny – nieco zmodyfikowany – pogląd głosi, że omawiany problem nie wiąże się z tendencją do
zwracania uwagi na lewą stronę, a dotyczy raczej niemożności przeniesienia uwagi po tym, gdy
została już ona skierowana w prawo. Innymi słowy, gdy pacjent dotknięty jednostronną nieuwagą
skoncentruje się na prawej stronie, to – chociaż potrafi on przenieść uwagę na drugą stronę – będzie
miał z tym duże trudności. W eksperymentach sprawdzających, czy problem rzeczywiście tkwi w
niemożności oderwania uwagi, pacjenci patrzą na ekran i starają się zauważyć proste elementy, takie
jak kwadrat lub gwiazdka, wyskakujące nagle i na krótko po jednej stronie ekranu, po drugiej lub po
obu jego stronach. Na ogół pacjenci dotknięci jednostronną nieuwagą tracą całkowicie świadomość
lewej strony, gdy akcja toczy się po prawej stronie. Jeśli jednak jedyny sygnał na ekranie pojawia się
po lewej stronie, mogą zwrócić na to uwagę. Doskonałym przykładem jest tu eksperyment, który
wykazał, że pacjenci znacznie lepiej dzielą linię na połowę, jeśli na lewo od końca linii pojawi się cyfra.
Takie eksperymenty są zgodne z koncepcją uwagi działającej jak snop światła latarki, który
automatycznie kieruje się w prawo i tylko siłą może być skierowany w lewo.
W przypadku badania jednostronnej nieuwagi, podobnie jak w wielu innych badaniach nad
mózgiem, nowoczesne techniki obrazowania umożliwiły obserwację pracy mózgu oraz pozwoliły na
uzyskanie zupełnie nowego obrazu tego, co się dzieje w mózgu. Wyniki badań, ogłoszone na
początku 1993 roku przez Maurizia Corbettę i jego współpracowników z Wydziału Medycyny
Uniwersytetu Waszyngtońskiego, pokazały, że dwie półkule mózgu funkcjonują rzeczywiście
odmiennie, kiedy dochodzi do przerzucania uwagi z jednego obiektu na drugi. Eksperyment
wspomnianych naukowców polegał na tym, że ochotnicy siedzieli naprzeciw ekranu, na którym
wyświetlano zbiór malutkich prostokątów. Dziesięć z nich układało się w szereg biegnący z lewa na
prawo, a jedenasty prostokąt – położony ponad nimi – znajdował się dokładnie pośrodku szeregu.
Uczestnicy wpatrywali się w krzyżyk umieszczony w jedenastym prostokącie i bez przenoszenia
wzroku starali się zauważyć migającą gwiazdkę, przesuwającą się z Jednego do drugiego prostokąta
w szeregu poniżej. Gwiazdka najczęściej poruszała się według przewidywalnego schematu:
systematycznie na prawo lub na lewo, by następnie powrócić w ten sam sposób i zacząć od nowa. W
tym samym czasie przy użyciu analizatora PET uzyskiwano obrazy mózgów uczestników
eksperymentu.
Wyniki były zaskakujące. Gdy gwiazdka pojawiała się i znikała w prostokątach po lewej stronie
szeregu, zgodnie z oczekiwaniami prawa strona mózgu stawała się bardzo aktywna. Lewa półkula
mózgowa wykazywała, co prawda, śladową aktywność, gdy uwaga była skierowana na lewo, ale
główną rolę wyraźnie odgrywała tu prawa półkula. Wbrew oczekiwaniom prawa półkula pracowała
intensywnie również wtedy, gdy gwiazdka wyskakiwała po prawej stronie, czyli wówczas, kiedy to lewa
półkula powinna kierować przenoszeniem uwagi z jednego prostokąta na drugi.
Prawa półkula nie tylko ma istotniejszy udział niż lewa w przenoszeniu uwagi z jednego miejsca na
inne, ale też większa część tej półkuli uczestniczy w wykonywaniu tego zadania. Obrazy PET
uzyskane w tym eksperymencie pokazały dwa oddzielne obszary, położone w tylnej części prawej
półkuli mózgowej, z których jeden odpowiadał za kierowanie uwagi ku lewej, a drugi ku prawej stronie.
W tym samym rejonie lewej półkuli znaleziono tylko jeden aktywny obszar, którego reakcje były słabe i
który uaktywniał się niezależnie od tego, gdzie znajdowała się przeskakująca gwiazdka. Te obrazy
PET silnie wspierają hipotezę, że prawa półkula mózgowa odgrywa główną rolę w przypadku uwagi,
przynajmniej w przypadku takiej uwagi, jakiej wymagał ten eksperyment. A zatem kontrolowanie
otaczającej przestrzeni nie jest zrównoważone: uwaga obejmująca lewą stronę znajduje się niemal
wyłącznie pod kontrolą prawej półkuli mózgowej, natomiast za uwagę po prawej stronie
odpowiedzialne są obie półkule.
Obrazy PET doskonale wyjaśniają, dlaczego wśród ofiar wylewu niezauważanie lewej strony
występuje znacznie częściej. Uszkodzenie prawej półkuli może łatwo wyeliminować rozległy i
wyspecjalizowany obszar, który jest jedyną częścią mózgu odpowiadającą za zwracanie uwagi na
wydarzenia po lewej stronie. Za to analogiczne uszkodzenie lewej półkuli – bez względu na to, jak
będzie ciężkie – pozostawi nienaruszonym obszar kierujący uwagą obejmującą prawą stronę, który
znajduje się w prawej półkuli.
Gdy zaczynamy snuć teorie na temat jednostronnej nieuwagi, nie możemy pominąć pewnego
szczególnego zjawiska. Stwierdzono bowiem, że wstrzyknięcie lodowatej wody bezpośrednio na błonę
bębenkową lewego ucha pacjenta, który cierpi na lewostronną nieuwagę, poważnie łagodzi jej objawy,
choć czasem tylko na krótką chwilę. To dziwne, ale taka terapia nie jest dla chorych przykra – choć u
większości ludzi lodowata woda na błonie bębenkowej powoduje silny ból. Jeszcze dziwniejsze
wydaje się to, że oziębienie błony bębenkowej może komuś pomóc doświadczyć – czasem na bardzo
krótko – pełnych wymiarów otaczającej go przestrzeni. Zwykle tłumaczy się to szokiem
spowodowanym zimną wodą, reaktywującym półkulę (w tym przypadku prawą), która utraciła zdolność
kierowania uwagi ku “brakującej" stronie przestrzeni. W sposób typowy dla zjawiska jednostronnej
nieuwagi, w miarę jak skutki lodowatej wody zanikają i jednostronna nieuwaga powraca, zanika także
pamięć pacjenta o tym, że zaledwie przed chwilą odbierał przestrzeń w pełnym wymiarze.
Skoro jednostronna nieuwaga wynika z niezdolności do kierowania uwagi ku lewej stronie lub,
mówiąc inaczej, do oderwania uwagi od strony prawej, może to tłumaczyć, dlaczego i ludzie dotknięci
jednostronną nieuwagą zazwyczaj nie umieją wyjaśnić, co to naprawdę znaczy. Jak opisać coś, na co
nie możesz zwrócić własnej uwagi? Gdyby natomiast jednostronna nieuwaga była wynikiem
zniekształconej mapy myślowej, można by się spodziewać, że pacjenci potrafiliby – podobnie jak
przenosi się snop światła latarki – skierować uwagę na owo zniekształcenie i opisać je. W zasadzie
coś takiego nie zdarza się, ale istnieją pewne wyjątki. W latach pięćdziesiątych William Battersby z
nowojorskiego szpitala Mount Sinai opisał przypadek mężczyzny, który gdy ustąpiły u niego objawy
jednostronnej nieuwagi, pamiętał, jak wcześniej źle wykonywał serię testów:
– Ostatnim razem, gdy to czytałem, zacząłem po lewej stronie, a potem przeskoczyłem całkiem na
prawo.
– Dlaczego Pan to zrobił?
– Nie wiem, z lewą stroną było coś bardzo nie w porządku i w ogóle, po prostu, nie chciałem
patrzeć w tamtą stronę.
Całkiem niedawno przypadek innego pacjenta dostarczył intrygujących informacji o zjawisku
niedostrzegania pewnej części przestrzeni. Leworęczny angielski farmer przeszedł dwa wylewy, pod
koniec 1981 i na początku 1982 roku, których skutkiem była m.in. dziwna niezdolność literowania
słów. Gdy proszono go, by przeliterował na głos (umiejętność pisania tego pacjenta ucierpiała
poważnie w wyniku obrażeń mózgu) trzy– , cztero– lub pięcioliterowe słowa, najwyraźniej
nieprzypadkowo wymieniał on litery od końca wyrazu i mylił się znacznie częściej przy pierwszych niż
przy ostatnich literach słowa. Przypuszczając, że może tu występować problem z pamięcią – zanim
pacjent dotarł do pierwszych liter, mógł zapomnieć, jakie słowo miał przeliterować –
eksperymentatorzy poprosili chorego o przeliterowanie podobnych zbiorów słów zarówno w zwykły
sposób, jak i od końca do początku. W obu przypadkach większość pomyłek dotyczyła jednej lub
dwóch początkowych liter słowa (dzieci mają tendencję do robienia odwrotnych błędów). Doreen
Baxter i Elizabeth Warrington, specjalistki w dziedzinie psychologii badające tego pacjenta, twierdzą,
że zjawisko to jest charakterystyczne dla jednostronnej nieuwagi: mężczyzna wymieniał litery,
wyświetlając słowa na “wewnętrznym ekranie", ale nie mógł zidentyfikować na nim lewej strony słów
(jednej lub dwóch początkowych liter). Sam pacjent mówił, że próbując literować, miał wrażenie: “jakby
odczytywał obraz, w którym litery po prawej stronie były bardziej wyraźne niż po lewej". Jest to jeden z
bardzo nielicznych opisów odczuwania zjawiska jednostronnej nieuwagi.
Mężczyzna ten zasługuje na wzmiankę z jeszcze jednego powodu. Skoro jego jednostronna
nieuwaga polegała na niemożności skupienia uwagi na lewej stronie czy też oderwania uwagi od
strony prawej, dlaczego mimo to mógł on “widzieć" rozmyte początki słów, a nawet potrafił ocenić, ile
początkowych liter słowa podał błędnie. W tym przypadku jednostronna nieuwaga dotyczy słów
samych w sobie, a nie tak zwanego wewnętrznego ekranu, z którego pacjent odczytywał te słowa. Czy
zatem istota problemu dotyczy przestrzeni czy uwagi, a może chodzi i o jedno, i drugie? Na to pytanie
nie możemy jeszcze odpowiedzieć.
Wstecz / Spis Treści / Dalej

ROZDZIAŁ 6
PŁONĄCY DOM

W 1988 roku angielscy neuropsycholodzy John Marshall i Peter Halligan opisali serię niezwykłych
eksperymentów z udziałem pacjentki dotkniętej jednostronną nieuwagą. Pokazując badanej
schematyczne rysunki domu, wykazali oni, że ktoś, kto wydaje się być zupełnie nieświadomy jednej
strony otaczającego świata, może w rzeczywistości coś o niej wiedzieć, a mimo to pozostawać
całkowicie nieświadomym tej wiedzy.
Wspomnianą pacjentką była 49-letnia kobieta. Doznała ona wylewu do mózgu, co spowodowało
jednostronną nieuwagę w klasycznej postaci: przerysowując obrazki, chora pomijała ich lewą stronę;
gdy proszono ją o czytanie słów, opuszczała lewą część wyrazu (stmtie /'porównanie'/ zmieniło się w
mile /'mila'/} albo ją wymyślała (facade /'fasada'/ przeszło w arcade /'arkada'/) – W najważniejszym
doświadczeniu pokazano badanej dwa obrazki, jeden nad drugim, z których każdy przedstawiał
narysowany jakby ręką przedszkolaka dom, składający się wyłącznie z dachu, komina, pięciu okien i
drzwi. Oba domy były identyczne, czarno-białe, ale lewy bok jednego z nich spowijały
jaskrawoczerwone płomienie. Pacjentkę poproszono następnie, by opisała oba rysunki:
– Dom – odpowiedziała.

Ryc. 7.: Obrazki które pokazano pacjentce


– Czy te dwa domy są takie same czy różne?
– Takie same.
– Czy coś jest nie w porządku na którymś z tych obrazków?
– Nie.
Potem – umieszczając rysunek płonącego domu bądź nad drugim rysunkiem, bądź pod nim –
zadano pacjentce siedemnaście razy to samo, pozornie śmieszne pytanie: “W którym z tych domów
wolałaby Pani mieszkać?"... Nawet ona uważała, że cały ten eksperyment jest nierozsądny, zwłaszcza
że według niej oba domy były identyczne – tak przynajmniej twierdziła. Natomiast same wyniki trudno
byłoby uznać za nierozsądne – czternaście na siedemnaście razy pacjentka wybrała dom bez
płomieni. Przez cały czas twierdziła zarazem, że nie zauważa żadnej różnicy między obydwoma
domami. Gdy następnie Halligan i Marshall pokazali jej nowe obrazki, przedstawiające ten sam dom,
ale tym razem z płomieniami po prawej stronie, wybierała za każdym razem dom bez płomieni i w
końcu powiedziała rozdrażniona: “Mam nadzieję, że to wszystko ma jakiś sens". Oczywiście, miało to
sens.
 
Ryc 8.: Rysunki którymi posłużył się E.Bisiach
Najbardziej racjonalnym wytłumaczeniem faktu, że ktoś konsekwentnie wybiera jeden dom zamiast
drugiego – cały czas utrzymując, że są one identyczne – jest założenie, iż podświadomie zdaje on
sobie sprawę, że jeden dom jest mniej pożądany niż drugi. Mówiąc bardziej konkretnie: mózg
pacjentki zauważył płomienie, zrozumiał, co one znaczą, l kierował Jej procesem podejmowania
decyzji. A Jednak pacjentka nie miała pojęcia o przebiegu tego procesu.
Dalsze badania, będące rozszerzeniem tego eksperymentu, do pewnego stopnia ujawniły, co
może się dziać w umyśle kogoś, kto znajduje się w podobnej sytuacji. Edoardo Bisiach – ten od
eksperymentu z Placem Katedralnym – przeprowadził podobne doświadczenie, ale poza płonącymi
domami wprowadził też kilka nowych obiektów – m.in. dwa kieliszki do wina, Jeden nienaruszony,
drugi z lekko wyszczerbionym brzegiem po lewej stronie, a ponadto dwa wazony: jeden z kwiatami
ułożonymi po lewej stronie, a drugi pusty.
Gdy Bisiach pokazał te rysunki swoim pacjentom dotkniętym jednostronną nieuwagą,
zaobserwował – ku swemu wielkiemu zdziwieniu – że większość z nich potrafiła prowadzić palec
wzdłuż konturów tych rysunków z dużą precyzją, ale Jednocześnie nie udawało im się zauważyć ani
kwiatów, ani wyszczerbionego brzegu, po których wodzili palcami. Na rysunku domu zarys dachu oraz
górnej części ściany po lewej stronie był zakryty przez płomienie, jednakże pacjenci prowadzili swoje
palce prosto wzdłuż domniemanego konturu dachu i ściany. Nigdy nie zauważyli nic dziwnego. Bisiach
mógł się tylko domyślać, że jego pacjenci działali bezwiednie, [Angielski psycholog Andrew Young
dostarczył najdziwniejszego przykładu tego zjawiska. Pokazał on pacjentowi rysunek-hybrydę, którego
prawą stronę zajmowała połowa szklanej miski, łącząca się z połową piłki futbolowej po lewej stronie.
Rozmiary połówek były tak dopasowane, że kontur miski przechodził w kontur piłki i na odwrót.
Pacjent Younga twierdził, że obiekt ten jest miską i już, i przystąpił do udowodnienia swojej tezy,
zarysowując palcem brzeg miski jako zamknięty obwód. Czyniąc to, poprowadził palec wzdłuż brzegu
połowy miski, po czym gładko przeszedł na zarys połowy piłki, okrążył ją i powrócił do miski] gdy
wodzili palcem po lewej stronie rysunków.
Ale nawet sposób prowadzenia palca po narysowanych konturach nie był tak istotny, jak inna
obserwacja eksperymentatorów, która dotyczyła tej grupy pacjentów. W eksperymencie z dwoma
domami domów niektórzy pacjenci wymyślali najbardziej niecodzienne przyczyny, dla których woleli
jeden dom od drugiego. Zadziwiające, że kilku pacjentów Bisiacha wybierało płonący dom, ale mimo
to, podobnie jak pacjentka Halligana i Marshalla, zapewniali, że oba domy są identyczne. Niektórzy
spośród tych pacjentów podawali później rozmaite przyczyny swoich wyborów. Jeden powiedział, że
wybrał dom “bardziej obszerny"; drugi twierdził, że dom ten jest “bardziej przestronny, szczególnie na
poddaszu, oraz lepiej rozplanowany". Ten ostatni pacjent wolał także nieuszkodzony kieliszek do
wina, twierdząc, że jest “bardziej pojemny", potem zaś błędnie uznawszy wazony za garnki do
gotowania, za każdym razem wybierał wazon z kwiatami jako “większy i bardziej odpowiedni do
gotowania". Badanemu udało się w końcu zobaczyć kwiaty, gdy pokazano mu lustrzane odbicie tej
pary wazonów (teraz z kwiatami po prawej stronie). “Jakie ładne stokrotki" – powiedział, cały czas
utrzymując, że ma do czynienia z garnkami do gotowania. Gdy zapytano go, dlaczegóż to w garnku
miałyby być stokrotki, odparł: “Jakaś delikatna ręka je tam wstawiła".
Spostrzeżenia te są bardziej niż zdumiewające. Jeśli wyobrazimy sobie, że ktoś mógłby prowadzić
palec wzdłuż konturu domu i równocześnie przejść przez masę płomieni buchających z okna, nie
będąc jednak świadomym ich obecności, to jest to coś nadzwyczajnego. Tym samym przekonujemy
się, że każda teoria jednostronnej nieuwagi musi wyjść poza (relatywnie) proste zjawisko niezwracania
uwagi na jedną stronę przestrzeni, aby uwzględnić to, że pacjenci w opisanym eksperymencie mogą
kierować swoim działaniem, chociaż tego nie widzą. Na niektórych rysunkach płomienie były widoczne
na prawo od palca, a jednak nic nie wskazywało na to, aby pacjent w ogóle je zauważał.
Sytuacja staje się jeszcze bardziej zagadkowa w przypadku pacjentów, którzy twierdzili, że wybrali
niewyszczerbiony kieliszek do wina, ponieważ był on “bardziej pojemny", lub dom bez płomieni, gdyż
był bardziej przestronny, “szczególnie na poddaszu". Takie wyjaśnienia nazywa się konfabulacjami –
są to “uczciwe kłamstwa", historie wymyślone dla uzasadnienia przyczyn, dla których konsekwentnie
wybiera się dany obiekt zamiast innego, utrzymując jednocześnie, że między tymi obiektami nie ma
absolutnie żadnej różnicy. Takie przypadki ujawniają głębię całego zjawiska: rzucają światło nie tylko
na to, do jakiego stopnia pacjenci dotknięci jednostronną nieuwagą nie są świadomi lewej strony, ale
również na to, jak radzą sobie z tym brakiem. Prowadzone doświadczenia dowodzą również, że nasze
mózgi mogą uzyskiwać pewnego rodzaju informacje i wykorzystywać je do kierowania naszym
postępowaniem, choć nie jesteśmy w ogóle świadomi istnienia tych informacji. Wprawdzie powyższe
przykłady nie zaskoczyły badaczy mózgu – istnieją inne dane, które je potwierdzają – ale robią one
szczególne wrażenie. Dlaczego pacjenci opowiadają podobne historie i skąd je biorą?
Na to pytanie istnieje kilka różnych odpowiedzi, a najprostsza z nich mówi, że – jeśli pominiemy
skutki uszkodzenia mózgu – badani pacjenci nie różnią się od nas niczym specjalnym. Istnieje wiele
danych, które świadczą o tym, że w życiu codziennym większość ludzi nie potrafi poprawnie ustalić
czynników, które skłaniają ich do podjęcia decyzji, zwłaszcza gdy decyzje te dotyczą wyborów
zbliżonych do tych, jakich oczekiwano od pacjentów we wspomnianych eksperymentach. W latach
siedemdziesiątych amerykańscy psycholodzy Timothy De Camp Wilson i Richard Nisbet
przeprowadzili serię eksperymentów mających na celu ustalenie, czy ludzie wiedzą, dlaczego dokonali
pewnych wyborów. Czy ktokolwiek z nas może wymienić czynniki, które skłaniają nas do podjęcia
konkretnych decyzji? Zwykle odpowiedź brzmi: nie. W pewnym eksperymencie dano ochotnikom
trzydzieści sekund, by nauczyli się na pamięć ośmiu par słów (na przykład: galaretka-purpura, ocean-
księżyc i pizza-oliwka), po czym sprawdzano, czy udało im się zapamiętać te pary. W rzeczywistości
celem tego eksperymentu było ustalenie, czy podane pary słów wpłyną na odpowiedzi pacjentów w
późniejszym teście skojarzeń. Wymieniono zatem (przykładowo) słowa i wyrażenia: “owoc", “nazwa
proszku do prania" i “obcy kraj", oczekując, że wcześniej podane pary słów wywołają skojarzenia:
“winogrona", “Tide" [ang.: 'przypływ'; nazwa proszku do prania; przyp. red.] i “Włochy" – i tak się stało.
Oczekiwane odpowiedzi były wymieniane dwa razy częściej przez tych uczestników badania, którzy
widzieli pary słów, niż przez uczestników z grupy kontrolnej, którzy owych par nie widzieli.
Zapamiętanie par słów miało zatem jednoznaczny wpływ na odpowiedzi w teście na kojarzenie słów.
Nigdy jednak nie można by się o tym przekonać pytając o to wprost uczestników badań. Gdy
poproszono ich by wymienili wszystkie czynniki, które mogły mieć jakikolwiek wpływ na ich odpowiedzi
w teście skojarzeń, podali w sumie dwanaście powodów: od charakterystycznych cech wymienianych
obiektów, poprzez osobiste upodobania, do niedawnych przeżyć. Jaka była ostatnia pozycja na tej
liście? Prezentowane uprzednio słowa, czyli ten czynnik, który w rzeczywistości miał oczywisty i silny
wpływ na odpowiedzi.
Inny eksperyment Nisbeta i Wilsona przeprowadzony został w centrum handlowym. Przed sklepem
z przecenionymi artykułami ustawili oni stolik i ułożyli na nim w jednym rzędzie cztery Identyczne pary
rajstop, a nad nimi napis “Instytut Badań Społecznych – sondaż ocen konsumenckich: Która para jest
najlepszej jakości?" W doświadczeniu tym wzięły udział pięćdziesiąt dwie osoby i tylko dwie z nich
podejrzewały, że wszystkie rajstopy są takie same, pozostali uczestnicy natomiast nie mieli żadnych
trudności z wyborem najlepszej pary spośród czterech w rzeczywistości identycznych par. Położenie
rajstop okazało się istotnym czynnikiem – im bardziej na prawo znajdowała się dana para, tym
częściej ją wybierano – ale uczestnicy eksperymentu twierdzili, że ich decyzje zależały od: Jakości
dziewiarstwa, rodzaju splotu, przezroczystości, elastyczności lub staranności wykonania".
Nisbet i Wilson przeprowadzili wiele różnych doświadczeń tego typu i doszli do wniosku, że ludzie
na ogół nie tylko nie zdają sobie sprawy z tego, jakie czynniki naprawdę wpływają na ich decyzje (po
prostu tego nie wiedzą), ale równocześnie nadzwyczaj chętnie wyliczają różne zmyślone powody, czyli
mówią więcej, niż wiedzą. W wielu przypadkach, podobnie jak we wspomnianych przykładach,
wymieniane powody są rozsądne. Są to rzeczywiście te czynniki, których wpływu na ludzi można by
się spodziewać: na przykład wówczas, gdy niedawny kontakt z winogronami nasuwał skojarzenie ze
słowem “owoc" lub gdy przezroczystość rajstop podwyższała ich jakość. Czynniki te są wiarygodne,
lecz w opisanych doświadczeniach nie odgrywają żadnej roli.
Jeśli prawdą jest, że w normalnych warunkach często nie umiemy określić czynników, które
rzeczywiście wpływają na nasze wybory, i zamiast tego odwołujemy się do tych, które wydają się
najbardziej wiarygodne, to czy nie dzieje się tak samo w przypadku pacjentów z jednostronną
nieuwagą? Widoczna niesprawność stawia ich w sytuacji, którą zapewne uznałbyś za zdecydowanie
niekorzystną. Uszkodzenie mózgu czyni ich co prawda nieświadomymi istnienia wyszczerbionego
brzeguj kieliszka czy płomieni buchających z wnętrza domu, ale konsekwencja, z jaką wybierają to
samo, dowodzi, że prawdopodobnie zachodzi tu jakaś nieświadoma rejestracja nieprawidłowości
występujących na rysunkach. Ponieważ jednak płomienie czy wyszczerbiony kieliszek nie są dostępne
świadomości pacjentów, postępują oni tak, jak każdy postąpiłby w podobnej sytuacji: tłumaczą swoje
preferencje wobec konkretnego kieliszka czy domu, odwołując się do wiarygodnych czynników –
rozkładu domu czy pojemności naczynia.
Takie zachowanie może częściowo tłumaczyć wyniki eksperymentów z pacjentami dotkniętymi
jednostronną nieuwagą stąd – jeśli mamy tu rację – fakt ów podkreśla, w jakim stopniu jednostronna
nieuwaga jest dziwaczną mieszanką elementów niezwykłych i zwyczajnych. Nikt z nas nie może
naprawdę wyobrazić sobie, że jest niezdolny do odbierania lewej strony otaczających nas rzeczy. Z
drugiej strony, jak wolno sądzić na podstawie doświadczeń Nisbeta i Wilsona, nikt nie potrafi ustalić
przyczyn, dla których dokonuje pewnych wyborów, choć jednocześnie bardzo pragnie wyjaśnić ich
powody a w dodatku jest pewien, że jego wyjaśnienia są prawidłowe.
Poszukiwanie źródeł owej potrzeby wyjaśniania może nasj zaprowadzić do lewej części mózgu.
Michael Gazzaniga z Centrum Nauk o Mózgu Uniwersytetu Kalifornijskiego w Davis sformułował
hipotezę, że lewa półkula mózgowa zawiera “interpretator", czyli ośrodek, którego zadaniem jest
znajdowanie wytłumaczeń dla informacji sprzecznych lub niemożliwych do wyjaśnienia. Koncepcja ta
zrodziła, się w wyniku rozległych badań, mających za cel ustalenie różnic między prawą półkulą
mózgową a lewą.
Pogląd, że dwie części mózgu “myślą" odmiennie, ma swój początek w badaniach nad ludźmi,
których poddano operacji mózgu z powodu padaczki. W latach pięćdziesiątych w Stanach
Zjednoczonych chirurdzy zaczęli ponownie stosować rzadko wcześniej wykonywany typ operacji,
zwanej komisurotomią. jako ostateczną metodę leczenia ciężkich przypadków padaczki. W
sytuacjach, gdy lekarstwa okazywały się nieskuteczne, a ataki, mimo że początkowo miały charakter
miejscowy, szybko rozprzestrzeniały się po mózgu, chirurdzy przecinali główne połączenie między
prawą i lewą półkulą, zwane spoidłem wielkim (inaczej: ciałem modzelowatym). Lekarze spodziewali
się, że dzięki temu napady ograniczą się do jednej tylko połowy mózgu. Wtedy właśnie dokonano
niespodziewanego odkrycia: okazało się, że w pewnych sytuacjach ludzie z tak zwanym
rozszczepionym mózgiem zachowywali się tak, jakby mieli dwa niezależne mózgi lub umysły. Każdą
półkulę można było pobudzić do działania we właściwy dla niej sposób.
Ogromna ilość badań podjętych w następstwie tego odkrycia miała potężny wpływ na nasze
rozumienie zasad działania mózgu (notabene odkrycie to cieszyło się powszechnym
zainteresowaniem). Michael Gazzaniga, jeden z pionierów w eksperymentalnych badaniach nad
pacjentami z rozszczepionym mózgiem, nigdy nie wahał się przed formułowaniem odważnych
wniosków, płynących z prowadzonych doświadczeń. To właśnie on pierwszy wykazał, że starannie
przeprowadzone eksperymenty z udziałem pacjentów z rozszczepionym mózgiem ujawniają, iż w
pewnych sytuacjach rozumowanie badanych bardzo przypomina rozumowanie pacjentów dotkniętych
jednostronną nieuwagą.
Eksperymenty te polegały na tym, że do każdej półkuli mózgowej wysyłano odmienne informacje,
co niespodziewanie łatwo osiągnąć. Gdy siedzisz bezpośrednio przed ekranem z wzrokiem
skierowanym prosto przed siebie, krótka ekspozycja obrazu z boku po lewej stronie sprawi, że ukaże
się on wyłącznie w skrajnym lewym rogu Twojego pola widzenia i zostanie przekazany wyłącznie do
prawej półkuli. W normalnej sytuacji prawa półkula podzieli się natychmiast informacją o tym obrazie z
lewą półkulą poprzez spoidło wielkie, ale u pacjentów z rozszczepionym mózgiem oczywiście to nie
nastąpi. Podobnie obrazy, które pojawiają się na ułamek sekundy z boku po prawej stronie, są
“widziane" wyłącznie przez lewą półkulę.
To odkrycie otworzyło drogę do pewnych eksperymentów, które są zaskakujące, a nawet zabawne,
przynajmniej dla środowiska psychologów, których poczucie humoru jest specyficzne. Jedno z tych
doświadczeń – Gazzaniga pisał o nim pod koniec lat siedemdziesiątych – polegało na tym, że pacjent
za pomocą swej lewej półkuli mózgowej widział rysunek przedstawiający kurzy pazur, a za pomocą
prawej – zaśnieżony krajobraz. Gazzaniga następnie użył słuchawek, by poprosić pacjenta (a raczej
każdą z jego półkul po kolei) o wybranie obrazka najlepiej pasującego do widzianego uprzednio.
Instrukcja przekazywana do prawego ucha trafiała do lewej półkuli, która nie miała trudności ze
zrozumieniem polecenia, ponieważ u większości ludzi rejony odpowiedzialne za mowę znajdują się
właśnie w tej półkuli. Można też (przez lewe ucho) przekazać tę samą prostą instrukcję prawej półkuli
– chociaż brak ośrodków mowy uniemożliwia jej sformułowanie odpowiedzi werbalnej, półkula ta
potrafi jednak rozumieć usłyszane słowa. W tym przypadku lewa ręka pacjenta (kierowana przez
prawą półkulę) wybrała łopatę do odgarniania śniegu jako pasującą do zaśnieżonego krajobrazu, a
zespół złożony z lewej półkuli i prawej ręki wybrał kurczaka, łącząc go z pazurem. Oczywiście żadna
półkula nie wiedziała, co widziała druga, tak więc każda z nich musiała czuć się dziwnie, widząc, jak
obie ręce wybierają dwa różne obrazki, z których tylko jeden wydawał się mieć sens.
Brak informacji nie powstrzymał jednak mózgu od tego, by podsunąć pewne wyjaśnienie. Pacjenta
zapytano, dlaczego wybrał właśnie te obrazki. Jedyną półkulą zdolną do mówienia jest lewa półkula i
ponieważ półkula ta była zupełnie nieświadoma oglądania zaśnieżonego krajobrazu, zatem nie
powinna była mieć pojęcia o powodach, dla których lewa ręka wybrała łopatę. Nie zrażony tym pacjent
(a raczej jego lewa półkula) odpowiedział: “Och, to proste. Pazur kurczaka pasuje do kurczaka, a
łopata potrzebna jest, by wyczyścić kurnik".
Jest to odpowiedź wiarygodna, lecz nie mająca nic wspólnego z tym, co się rzeczywiście stało. Dla
lewej półkuli taka taktyka nie jest nietypowa. Gazzaniga opisuje inne przypadki, gdy – na przykład –
prawej półkuli przekazuje się słowo: “idź", to po upływie kilku sekund pacjent wstaje i wychodzi z
pokoju. Zapytany o przyczynę, odpowiada on (a raczej jego lewa półkula): “Chce mi się pić, po prostu
pomyślałem, że zejdę na dół i wezmę sobie cole".
Tu zatem pojawia się interpretator, którego istnienie postuluje Gazzaniga. Uczony ten twierdzi, że
w lewej półkuli znajduje się ośrodek, który dostarcza uzasadnień, a potem podaje zwerbalizowane
wyjaśnienia działań, nastrojów i myśli, o których sam nic nie wie. Opisano setki przykładów, odwołując
się do badań pacjentów z rozszczepionym mózgiem, które to przypadki przypominały historię z
kurnikiem i łopatą. Gazzaniga uważa, że nawet w normalnych (nie rozszczepionych) mózgach lewa
półkula odgrywa rolę interpretatora.
Przypuszczalnie nasze mózgi potrzebują interpretatora, by powiązać w jedno, spójne, świadome
doświadczenie odrębne porcje informacji, napływające z różnych ośrodków mózgowych, które pełnią
odmienne funkcje. Gdy podrywasz się na widok wchodzącego do pokoju znajomego, by go powitać,
nie jesteś świadomy, że poszczególne ośrodki: mowy, rozpoznawania twarzy, emocji i pamięci,
wszystkie biorą w tym jednocześnie udział. Michael Gazzaniga powiedziałby, że dzieje się tak dzięki
Twojej lewej półkuli mózgowej. Obserwował on, jak u pacjentów z rozszczepionym mózgiem lewa
półkula reaguje na zmianę nastroju zapoczątkowaną w prawej półkuli. Niezależnie od tego, czy nastrój
zmienia się na lepszy czy na gorszy, interpretator zupełnie dowolnie przypisuje tę zmianę czynnikom,
które nie mają z nią nic wspólnego, na przykład innym ludziom, konkretnemu miejscu, porze dnia,
ostatniemu posiłkowi. Interpretator musi wytłumaczyć zmianę nastroju, na tym polega jego zadanie.
Wyjaśnienia, które podają pacjenci dotknięci jednostronną nieuwagą, uzasadniając swój wybór
rysunków, podejrzanie przypominają wytwory interpretatora z lewej półkuli mózgowej. Zarówno jedne,
jak i drugie mają pozorny sens i są wypowiedziami na temat zdarzeń, których mózg najwyraźniej nie
jest świadomy. Ten brak świadomości ma kluczowe znaczenie: rozszczepienie mózgu uniemożliwia
komunikację między jego lewą i prawą stroną, toteż lewa półkula nie wie, co zrobiła półkula prawa. W
przypadku jednostronnej nieuwagi lewa półkula nie ma zapewne świadomości takich okoliczności, jak
unoszące się z okna płomienie, które powodują, że wybór pada na inny dom. Dzięki umiejętności
mowy, którą dysponuje lewa półkula, pacjent początkowo twierdzi, że między rysunkami nie ma
żadnej różnicy, ale później zostaje zepchnięty w świat wyimaginowanych uzasadnień.
Czy działalność interpretatora w lewej półkuli mózgowej możemy obserwować jedynie w owych (na
szczęście rzadkich) przypadkach uszkodzeń lub operacji mózgu? Michael Gazzaniga sugeruje, że
interpretator pozostaje aktywny przez cały czas, dokonując syntezy i próbując znaleźć wytłumaczenie
dla różnego typu informacji, przesyłanych przez niezależne ośrodki w mózgu. Podawane przez
całkowicie normalnych ludzi powody, dla których wybrali oni daną parę jako najlepszą spośród zbioru
identycznych rajstop, wydają się potwierdzać tę koncepcję. Jeden z ulubionych przykładów Gazzanigi
dotyczy powstawania fobii. Jego zdaniem, w sytuacji gdy ktoś doświadczy ataku paniki, wynikającego
z całkowicie spontanicznej zmiany w chemii mózgu, jest możliwe, że interpretator w lewej półkuli
mózgowej, starając się znaleźć wyjaśnienie dla tej silnej reakcji emocjonalnej, skojarzy nieprzyjemne
uczucia z towarzyszącymi im okolicznościami, na przykład z pobytem w restauracji, przebywaniem w
tłumie, windzie lub z czymkolwiek innym. Strach przed tymi okolicznościami może potem trwać
znacznie dłużej niż same ataki, do których wytłumaczenia okoliczności te zostały pierwotnie użyte.
Czy kiedykolwiek uda nam się przyłapać nasz własny interpretator na gorącym uczynku? Jest to mało
prawdopodobne, ponieważ informacja, którą on wykorzystuje, pochodzi, co wynika z samej definicji
interpretatora, z nieświadomości. I nie ma w tym nic złego, ponieważ – jeśli powyższa teoria jest
poprawna (niektórzy badacze mózgu mają co do tego pewne wątpliwości) – interpretator próbuje
nadać sens dużej ilości sprzecznych, niejasnych i zagadkowych informacji, o których prawdopodobnie
lepiej nie wiedzieć. To, czego jesteśmy świadomi, to historia będąca wytworem interpretatora, a nie
zdarzenia, które skłoniły go do opowiedzenia tej historii. Dopiero wtedy, gdy – jako zewnętrzni
obserwatorzy mający wiedzę, która niedostępna jest lewej półkuli, tak jak w przypadku rozszczepienia
mózgu czy jednostronnej nieuwagi – znajdziemy się w uprzywilejowanej pozycji, potrafimy
natychmiast rozpoznać, czym są naprawdę bajeczki opowiadane przez lewą półkulę.
Podsumowując: mózg utrzymuje mapę otaczającej nas przestrzeni – dynamiczne, trójwymiarowe
przedstawienie przestrzeni – i mapę tę trzeba przypuszczalnie oświetlić myślową latarką, kierującą
wiązkę uwagi na daną część sceny, zanim zostanie ona ożywiona. I choć w pewnych przypadkach
mogłoby się wydawać, że sama mapa uległa uszkodzeniu, prawdą jest, iż uwaga może być jednak
ponownie skierowana na lewą stronę, choćby tylko na krótką chwilę. Sugeruje to, iż jednostronna
nieuwaga polega na kombinacji nienaruszonej mapy ze źle działającą latarką (trudno wyobrazić sobie
odwrotny przypadek, czyli pacjenta potrafiącego doskonale skierować uwagę na dowolny punkt w
przestrzeni, ale pozbawionego mapy, na której mógłby tę uwagę skupić).
Czego szczególnego dowiadujemy się z historii o płonącym domu? Uświadamia nam ona, że
wszystkie mózgi, uszkodzone lub nie, działają tak, by świadome doznania ich właścicieli miały sens,
choćby było to dość trudne w konkretnym przypadku. Pacjenci dotknięci jednostronną nieuwagą nie są
świadomi znacznej części otaczającego ich świata, w dodatku nie są świadomi tego, że nie są
świadomi. A jednak – pomimo swej podwójnie niekorzystnej sytuacji – poproszeni o wyjaśnienie
swojego rozumowania są oni, podobnie jak reszta ludzi, zdolni uciec się do rozsądnego zgadywania.
Wydaje się dziwne, że ktoś uważa, iż wyszczerbiony kieliszek jest w zasadzie taki sam jak cały.
Zważywszy jednak na ów ubytek w magazynach świadomej informacji, człowiek ten postępuje
następnie tak i samo. Jak postąpiłby każdy z nas: uzasadnia, dlaczego woli jeden obiekt od innego,
odwołując się do wiarygodnych, lecz nie istniejących różnic. Pomysłowość mózgu, jego
niepohamowana ! chęć wyjaśniania, uzasadniania i nadawania sensu dostępnym informacjom – bez
względu na to, jak osłabiona – powoduje, że przypadki te są jednocześnie fascynujące i smutne.
Wstecz / Spis Treści / Dalej

ROZDZIAŁ 7
FILIŻANKA KAWY

Gdy następnym razem będziesz sięgał po filiżankę porannej kawy, znajdź trochę czasu, by
zastanowić się, jak właściwie to robisz. Będzie to wymagało skupienia uwagi na czynności tak
rutynowej i tak dobrze wyćwiczonej, że nigdy dotąd nie byłeś jej nawet świadom. Gdybyś jednak
uznał, że oznacza to, iż owa czynność jest nieskomplikowana i pozbawiona tajemnic, spotka Cię
niespodzianka.
Jeśli zachowujesz się tak jak ja, to najpierw rzucisz okiem w stronę filiżanki, przywołując w pamięci
ostatni łyk kawy, co pomoże Ci właściwie skierować wzrok i upewnić się, że filiżanka rzeczywiście
znajduje się tam, gdzie być powinna. Niemal jednocześnie skierujesz rękę w stronę filiżanki i ruch ten
będzie płynnie kontynuowany, nawet gdy przestaniesz patrzeć na filiżankę. Uszko filiżanki można
ująć, posługując się samym dotykiem, chociaż, być może, w ostatniej chwili będziesz potrzebował
wzroku, by sprawdzić, czy Twoje palce należycie trzymają naczynie. Filiżankę potrafisz podnieść do
ust całkowicie na wyczucie: możesz w tym czasie czytać, rozmawiać lub po prostu bezmyślnie
wpatrywać się w przestrzeń, nie tracąc ani żadnego szczegółu rozmowy, ani nie rozlewając kropli
kawy.
Ten ciąg czynności jest możliwy tylko dlatego, że Twój mózg nieustannie tworzy, przechowuje i
scala różnego rodzaju mapy myślowe oraz oblicza na ich podstawie właściwe ruchy. Do takich map
należą zarówno mapy Twojego tułowia oraz kończyn, a także ich wzajemnego położenia, jak i mapy
otaczającej przestrzeni. Wprawdzie nie uświadamiasz sobie wcale tej aktywności Twojego mózgu, ale
spróbujmy sobie wyobrazić życie bez takich map myślowych. Jak wyglądałoby sięganie po filiżankę
kawy stojącą obok na stole, gdyby Twój mózg nie był zdolny do przechowywania informacji o
wzajemnym położeniu Twojej ręki i filiżanki? Kierowanie tą prostą czynnością wyłącznie za pomocą
wzroku byłoby dziwnym doświadczeniem: natychmiast po tym, jak poczułbyś ochotę na łyk kawy, pień
mózgu (część mózgu powyżej rdzenia kręgowego, która kieruje prostymi ruchami oczu) nakazałaby
oczom przeczesywanie okolic prawej części Twojego ciała – w przypadku osób praworęcznych – w
poszukiwaniu ręki, a potem dłoni (przy założeniu, że wiesz, gdzie znajduje się filiżanka – co samo w
sobie mogłoby stanowić problem). Od momentu, w którym ręka zaczęłaby się poruszać mniej więcej w
kierunku filiżanki, Twój wzrok niestrudzenie przebiegałby tam i z powrotem, by upewnić się, że ręka
rzeczywiście stopniowo zbliża się do uszka filiżanki. Ponadto wzrok korygowałby nieustannie ruchy
ręki, dopóki palce w końcu nie dotknęłyby celu.
Ująwszy uszko, mógłbyś teraz podnieść filiżankę do ust w zwykły sposób. Ale czy na pewno
mógłbyś? Skąd byś wiedział, gdzie dokładnie znajdują się Twoje wargi w stosunku do dłoni
trzymającej filiżankę, jeżeli nie żonglowałbyś ich mapami w swoim umyśle? Bez map myślowych to, co
teraz jest jednym z setek rutynowych zadań, z którymi Twój mózg codziennie sobie radzi, stałoby się
działaniem żmudnym i nieskoordynowanym.
Podczas gdy specjaliści przyznają, że mapy myślowe mają zasadnicze znaczenie dla skutecznego
działania, kwestia, czym właściwie są te mapy w mózgu, stanowi przedmiot poważnych sporów.
Ponieważ mózg działa jak komputer i obecnie nikt już nie wierzy, że gdzieś głęboko pod korą
mózgową ukryta jest mała sala kinowa z panoramicznym ekranem, większość neurobiologów wątpi,
by mapy myślowe mogły być przedstawiane w mózgu tak samo jak mapy w atlasie. Większość tych
specjalistów uznałaby za mało prawdopodobne, że kiedy przywołujesz w myślach mapę Kanady, to
nagle w mózgu, blisko Twojego prawego ucha, zostają jednocześnie pobudzone zbiory komórek
przedstawiających Nową Fundlandię oraz komórki ciągnące się poprzez całą korę mózgową aż do
wyspy Vancouver. Oczywiście, gdyby tak naprawdę było, obrazy mózgów mieszkańców Toronto,
uzyskane za pomocą PET, mogłyby ujawnić to, co każdy z nich zawsze podejrzewał: mianowicie, że
ich mapy są dziwnie zniekształcone, ponieważ Toronto zawsze znajduje się w samym centrum mapy
– i to każdej mapy.
Obecnie panuje przeświadczenie, że informacje o przestrzeni, konieczne dla wykonania czynności
takich jak sięganie po filiżankę kawy, mogą być zakodowane lub zapisane w inny sposób. Na
przykład, możesz znaleźć jakiekolwiek miejsce na mapie świata, jeśli tylko znasz długość i szerokość
geograficzną – nie potrzebujesz w tym celu odtwarzać w myślach położenia tego miejsca. Można
sobie wyobrazić, że informacje o położeniu otaczających Cię przedmiotów mogłyby być zapisane w
kodzie podobnego typu, który pozwoliłby sięgać po przedmiot bez konieczności tworzenia w myślach
jego obrazu lub jego otoczenia. Nie znaczy to, że nie możesz zamknąć oczu i wyobrazić go sobie –
oczywiście możesz – ale przypuszczalnie będzie to zupełnie inny (i rzadko konieczny) proces.
Aby umożliwić Ci sięgnięcie po filiżankę kawy, mózg musi określić położenie tej filiżanki w stosunku
do Twojej dłoni i ręki, a następnie użyć tej informacji do zapoczątkowania właściwych ruchów.
Pierwszy etap tego procesu, umiejscowienie filiżanki, wymaga ustalenia mapy bezpośrednio
otaczającej Cię przestrzeni.
Naukowcy próbujący zrozumieć, jak mózg wyobraża sobie ową przestrzeń, aby wykonać takie
czynności jak, na przykład, podniesienie filiżanki czy gra na pianinie, używają określenia “przestrzeń w
zasięgu ręki" (grosping space). Z drugiej strony niektórzy psycholodzy społeczni interesują się tym
najbliższym otoczeniem człowieka z zupełnie innych przyczyn. Ich zainteresowanie dotyczy nie tyle
tego, co możesz zrobić z tą najbliższą przestrzenią, ile Twojego przekonania, że jesteś jej
właścicielem. Dlatego psycholodzy przestrzeń ową nazywają “przestrzenią osobistą" (personal space).
Jest to obszar bezpośrednio przylegający do Twojego ciała, a inni ludzie mogą wkroczyć tam tylko na
zaproszenie. Wiele badań pozwoliło ustalić wymiary przestrzeni osobistej – rozciąga się ona nieco
bardziej do przodu niż do tyłu, a jej górny kres znajduje się nieco powyżej szczytu głowy – i wykazało
pojawianie się uczucia skrępowania, gdy przestrzeń ta zostaje naruszona. Teoretycy badający
problematykę przestrzeni osobistej poświęcili wiele energii próbom wyjaśnienia, dlaczego możemy
spokojnie stać bardzo blisko, twarzą w twarz, z obcymi ludźmi w wagonie metra, ale zaczęlibyśmy
krzyczeć, gdyby jeden z nich zbliżył się do nas na równie bliską odległość w środku pomieszczenia
biurowego. Mimo że potrafimy dostosować nasz poziom tolerancji wobec naruszeń przestrzeni
osobistej do wymogów sytuacji, jest zaskakujące, w jak duże zakłopotanie może nas wprawić takie
naruszenie, gdy nic go nie uzasadnia albo zdarza, się ono w nieodpowiednim momencie. To, że – jak
się wydaje – różne kultury ustalają odmienne wymiary przestrzeni osobistej, oraz to, że zasięg
przestrzeni, którą dana osoba zgadza się dzielić z innymi, może ulec rozszerzeniu lub skurczeniu w
zależności od okoliczności, świadczy, że przestrzeń owa nie stanowi jakiegoś zasadniczego,
nienaruszalnego elementu naszej percepcji, lecz jest pojęciem wyuczonym. Tym samym mamy tu do
czynienia ze znacznie bardziej elastycznym typem “przestrzeni".
Z drugiej strony, mózg przechowuje odmienną myślową reprezentację dokładnie tej samej
przestrzeni fizycznej. Jest to model przestrzeni, który – w przeciwieństwie do “przestrzeni osobistej" –
nie zawiera treści emocjonalnych i pozwala kierować oczyma, dłońmi oraz całym ciałem działającym w
ramach tej przestrzeni. Neuropsycholog Otto-Joachim Grusser z Wolnego Uniwersytetu w Berlinie
podkreśla, że jest to tylko jedna spośród wielu otaczających nas przestrzeni o różnych rozmiarach
(warto tu przypomnieć fragment Rozdziału 5, gdzie mowa o pacjencie, który w znacznie mniejszym
stopniu ignorował przestrzeń odległą o rzut lotką niż przestrzeń w swoim bezpośrednim zasięgu). Za
granicami bezpośrednio otaczającej Cię przestrzeni zaczyna się przestrzeń, w ramach której możesz
działać swobodnie. Grusser twierdzi, że dobrze znane uczucie niepokoju, które ogarnia Cię, gdy
próbujesz przejść z zamkniętymi oczyma przez szkolne podwórko, pozwala zakreślić granice tej
przestrzeni: po około dziesięciu czy piętnastu krokach osiągasz punkt, w którym czujesz, że musisz
otworzyć oczy, by ocenić swoje położenie, nawet jeśli doskonale wiesz, że przed Tobą nie czyha
żadne niebezpieczeństwo. U ludzi niewidomych słuch zastępuje wzrok w rozpoznawaniu bliskiej
przestrzeni.
Poza granicami tej bliskiej przestrzeni – od odległości około piętnastu kroków aż po horyzont –
rozciąga się jeszcze inna przestrzeń, która różni się od dwóch wyżej omówionych przestrzeni małej
skali tym, że ulega wypaczeniu. Niebo nie jawi się nam jako doskonale okrągła kopuła, lecz jakby było
spłaszczone: linia horyzontu wydaje się bardziej oddalona niż punkt na niebie bezpośrednio nad nami.
Zjawisko to zostało udokumentowane w testach percepcyjnych, można je też łatwo zaobserwować w
czasie pełni Księżyca, kiedy to ulega się słynnemu “złudzeniu księżycowemu". Księżyc, znajdując się
tuż nad linią horyzontu, wydaje się większy niż wtedy, kiedy wisi nad naszą głową, mimo że prosty test
polegający na trzymaniu tabletki aspiryny w wyciągniętej ręce ujawnia, że wielkość Księżyca pozostaje
taka sama. Niezależnie od wysokości, na której widnieje Srebrny Glob, można zasłonić go tabletką.
Wyjaśnienie tego złudzenia wiąże się ze sposobem postrzegania odległości dzielącej nas od
Księżyca. Każdy obiekt na poziomie horyzontu wydaje się bardziej oddalony niż ten sam obiekt,
umieszczony bezpośrednio nad nami, ponieważ nasza wizualna “bardzo odległa" przestrzeń ma niskie
sklepienie. Mózg musi więc uporać się z następującym dylematem: gdy Księżyc jest na linii horyzontu,
wydaje się bardziej odległy, niż gdy wisi nam nad głową, zarazem jednak wielkość jego obrazu
powstającego na siatkówce oka jest w obu przypadkach identyczna. Jedyny sposób wyjaśnienia tej
pozornej sprzeczności to uznać, że gdy Księżyc znajduje się tuż nad horyzontem, jest znacznie
większy. Drugi etap tego złudzenia ma podłoże psychologiczne – Księżyc najpierw uznany za większy
na podstawie logicznych przesłanek, zaczyna nam się wydawać rzeczywiście większy. Ty sam
pozostajesz całkowicie nieświadomy tego procesu – Księżyc po prostu wydaje Ci się wielki – ale
możesz łatwo uwolnić się od tego złudzenia, jeśli popatrzysz na to samo do góry nogami. Po
spojrzeniu na prawdziwy Księżyc lub nawet na obrazek przedstawiający wielki Księżyc wiszący tuż
nad horyzontem, odwróć ten obrazek lub schyl się tak, by patrzeć na Księżyc poprzez rozstawione
nogi. Ponieważ horyzont przestaje być w takiej sytuacji punktem odniesienia, zobaczysz Księżyc
takim, jakim byś go widział, gdyby znajdował się nad Twoją głową, i będziesz miał wrażenie, że
Księżyc się zmniejszył.
Rozumowanie takie prowadzi do wniosku, że jesteśmy otoczeni przez wiele percepcyjnych
kulistych przestrzeni różnej wielkości, zawartych jedna w drugiej. Najbliższa z tych, podobnych do
skórek cebuli, przestrzeni obejmuje miejsce, gdzie spoczywa filiżanka (teraz już zimnej) kawy.
Określenie w ramach tej przestrzeni położenia filiżanki musi nastąpić, by można było po nią sięgnąć,
ale równie ważna jest świadomość położenia oraz pozycji rąk w stosunku do tej filiżanki. Mózg używa
receptorów zmysłowych znajdujących się w kończynach i w uchu wewnętrznym, by określić zarówno
siłę ciążenia grawitacyjnego, jak i położenie kończyn względem środka Twojego ciała. Jeśli więc
uniesiesz w bok swoją wyprostowaną rękę (przypominając stracha na wróble), Twój mózg – nie
używając do tego wzroku – będzie wiedział, gdzie się ona znajduje, ponieważ grawitacja pociągnie
Twoją rękę w dół, a receptory zmysłowe w mięśniach potwierdzą, że ręka jest pod takim-to-a-takim
kątem w stosunku do osi Twojego ciała.
Teraz rzecz polega na tym, by dopasować mapę Twojego ciała (obojętnie jaką ma formę) do tej
części mapy przestrzeni, w której znajduje się filiżanka, będąca przedmiotem wszystkich tych
zabiegów. Problem leży w tym, że istnieje nieskończona liczba możliwych kombinacji, o tym zaś, która
z nich jest w konkretnej sytuacji właściwa, decydują okoliczności. Spójrzmy na to zagadnienie w
następujący sposób. Siedzisz na przykład na krześle, oglądając poranną telewizję, a filiżanka kawy
znajduje się obok – po Twojej prawej stronie. Rzucając okiem na filiżankę (podczas gdy Twoja głowa
pozostaje nieruchoma, bo wpatrujesz się w ekran telewizora), ustalasz jej położenie, po czym sięgasz
po nią. Możesz jednak również poruszyć głową zamiast oczyma, zwracając ją w prawo, dopóki oczy,
które teraz patrzą prosto, nie natrafią na filiżankę. Kiedy tak się stanie, sięgniesz po nią. W obu
sytuacjach sam ruch sięgania jest identyczny, ale obraz filiżanki na siatkówkach Twoich oczu różni
się: w pierwszym przypadku pada on blisko brzegu [pod warunkiem, że po spojrzeniu w stronę filiżanki
znowu patrzy się na wprost – wtedy rzeczywiście dostrzega się ją kątem oka; przyp. red.], w drugim
na sam środek siatkówki. Pozycja Twojej głowy też uległa zmianie i w Twoim mózgu musiało coś się
stać: należało uwzględnić te różnice, a jednocześnie zapewnić precyzyjne sięgnięcie po filiżankę.
Dzięki posługiwaniu się mapami wszystkie te operacje można wykonać, choć nie jest to proste. Trzy
przykłady, zaczerpnięte z badań naukowych dotyczących tych zagadnień, pozwolą Ci wyrobić sobie
pogląd na to, jak faktycznie cały ten problem jest skomplikowany.
Atrakcyjność żab jako zwierząt doświadczalnych w badaniach neurologicznych wynika z tego, iż
nie trzeba się martwić o to, że przypadkowe, nie kontrolowane myśli przebiegające przez półkule
mózgowe mogą zakłócić wykonywanie zadań, które wymagają skupienia się na danym celu. W
istocie, żaby nie mają półkul mózgowych. Mózgi tych zwierząt różnią się od naszych mózgów,
podobnie jak chip sterujący Twoją kuchenką mikrofalową różni się od obwodów komputera.
Żaby reagują w możliwy do przewidzenia sposób, gdy w ich przestrzeni osobistej pojawi się jakiś
cel. Dr Paul Grobstein z Bryn Mawr College w stanie Pensylwania analizował zjawiska zachodzące w
mózgu żaby, gdy pokazuje się jej filiżankę zawierającą zamiast kawy jakiś żywy łup – jej “zwierzynę
łowną". Rzecz jasna, aby błyskawicznie wyskoczyć i trafić językiem w cel, żaba musi umieć dokładnie
określić jego położenie w trzech wymiarach – chodzi tu o kierunek ruchu, odległość i wysokość.
Grobsteinowi udało się wykazać, że w mózgu żaby nie występuje pojedynczy ośrodek, który
przetwarza wszystkie te informacje. Informacje na temat kierunku przetwarzane są w pewnych
miejscach – warto pamiętać, że w mózgu żaby nie ma zbyt wielu miejsc – fizycznie oddzielonych od
miejsc odpowiedzialnych za informacje o odległości i wysokości. Uszkodzenie obwodów nerwowych,
które przenoszą informacje o kierunku, może doprowadzić do takiej oto dziwacznej sytuacji: całkiem z
boku, na prawo od żaby, umieszczony zostaje ponętny owad, na co żaba natychmiast reaguje atakiem
na właściwej wysokości, przy czym zwierzę wyskakuje wykorzystując taką siłę, jaka potrzebna jest do
pokonania odległości dzielącej je od łupu. I tu pojawia się drobny problem – żaba mierzy prosto przed
siebie. Niezależnie od tego, gdzie faktycznie znajduje się. cel, żaby z takim uszkodzeniem mózgu
zawsze atakują punkt położony dokładnie na wprost od nich. Jest oczywiste, że widzą one cel,
ponieważ ich reakcja następuje natychmiast po tym, jak zostaje on pokazany. Są one świadome
zarówno odległości, jak i wysokości jego położenia, nie mają natomiast pojęcia, w jakim kierunku się
znajduje. Możliwe, że dalsze eksperymenty ujawnią, iż odległość i wysokość są również obliczane w
niezależnych od siebie rejonach mózgu żaby, choć już z dotychczasowych badań wynika, że
zlokalizowanie i pożarcie łupu nie jest dla żaby działaniem opartym na prostych odruchach, jak
uprzednio sądzono. Kuszącą wydaje się próbą wyobrażenia sobie, co taka sytuacja może dla żaby
znaczyć Najprostsza odpowiedź brzmiałaby: nie znaczy nic. To raczej nieprawdopodobne, by malutki
płazi mózg był zdolny do refleksji – zapewne nie poświęca ani chwili na zastanowienie siej dlaczego
nie udało się złapać owada. Wydaje się, że mózg żabi zbiera informacje o tym, iż w jej zasięgu pojawił
się owad, po czym nakazuje mięśniom nóg, by wykonały skok, a językowi by chwycił łup. Jeśli nie
skończy się to przekąską, to trudno. Żaba powraca do stanu oczekiwania, nie odczuwając żalu czy
zdziwienia. W końcu jest to zwierzę, którego oczy są zaprogramowane tak, by postrzegać małe,
ciemne, poruszające się obiekty i wyróżniać je spośród większości innych bodźcowi wzrokowych –
dzięki temu radzi sobie ona doskonale z łapaniem poruszających się much. Z drugiej jednak strony,
żaba umieszczona w klatce zawierającej stertę nieżywych (a więc nieruchomych) much zginie z głodu,
ponieważ nie będzie mogła ich dostrzec.
Czy więc możemy wczuć się w sytuację żaby? Byłoby to bardzo trudne: po części dlatego, że
nigdy nie uda się nam dowiedzieć, co sprawia, że żaby z opisanym wyżej uszkodzeniem mózgu
zawsze celują prosto przed siebie. Czy mózg żaby “myśli", że owad rzeczywiście się tam znajduje, i –
wychodząc z owej (błędnej) oceny – nakazuje skok w tym kierunku? Czy też mózg żaby nie ma w tej
sytuacji w ogóle dostępu do żadnych informacji dotyczących kierunku, w wyniku czego nakazuje on
skok do przodu, ponieważ ten kierunek skoku wybierany jest automatycznie, gdy brak szczegółowych
instrukcji? Gdybyśmy znaleźli się w takiej samej sytuacji, doznając złudzenia, że cel znajduje się
bezpośrednio przed nami, bylibyśmy bardzo sfrustrowani, gdybyśmy po próbie sięgnięcia i złapania
stwierdzili, iż schwytaliśmy jedynie powietrze. Równie denerwującym doznaniem – skądinąd bardzo
trudnym do wyobrażenia – byłaby taka sytuacja: wiemy, że gdzieś w pobliżu jest jakiś obiekt, i chociaż
umiemy dokładnie określić, jak wysoko i jak daleko od nas się on znajduje, nie mamy bladego pojęcia
o tym, w którym kierunku należy go szukać. Czy czulibyśmy się jak w sali pełnej luster, w której
widzimy ten sam przedmiot niezależnie od tego, w jakim zwrócimy się kierunku – a więc mielibyśmy
do czynienia z czymś w rodzaju kalejdoskopu wewnątrz naszego układu wzrokowego? A może
nierozsądne jest nawet podejmowanie prób odgadnięcia, jakie byłoby to odczucie? Wśród filozofów
toczy się gorący spór o to, czy można dowiedzieć się, co znaczy być żabą. Jeśli mózg żaby, jak wielu
badaczy podejrzewa, nie ma wbudowanej samoświadomości, to nawet sama żaba nie potrafiłaby
odpowiedzieć na to pytanie. Podczas gdy psycholodzy, etolodzy i filozofowie przegryzają się przez te
kwestie, wyniki eksperymentów, w których biorą udział ludzie, wskazują, że między żabami a ludźmi
istnieją Pewne punkty styczne.
Martha Flanders i John Soechting z Uniwersytetu Stanu Minnesota przeprowadzają badania na
innych królikach doświadczalnych – studentach młodszych lat kierunków uniwersyteckich. Chociaż
studenci zajmują nieco wyższą gałąź drzewa filogenetycznego niż żaby (czy też odległą gałąź, jeśli
przyjmiemy punkt widzenia wolny od gatunkowych uprzedzeń), wykazują oni wiele cech wspólnych z
żabami, przynajmniej gdy mają odnaleźć jakiś obiekt. W eksperymentach przedmiot stanowiący cel był
pokazywany studentom przez krótką chwilę, po czym – po jego usunięciu i zgaszeniu świateł –
proszono badanych, by wskazali ręką punkt, w którym przedmiot ten się znajdował. Studenci
regularnie popełniali błędy, które nie doi tyczyły kierunku, lecz odległości: czasami umieszczali
przedmiot aż 10 cm bliżej, niż należało, chociaż bez trudu sięgnęliby dalej. Analiza tych błędów
wykazała, że studenci przetwarzaj informacje o położeniu przedmiotu wzdłuż osi wschód-zachód
niezależnie od informacji o jego odległości oraz o wysokości, na której się znajdował – a więc
zachowywali się niemal tak samą jak żaby. Pogląd, że nasz mózg zawiera elementy mózgu gada (lub
co najmniej płaza), jest więc słuszny, przynajmniej jeśli chodzi o sięganie po przedmioty oraz
chwytanie ich. Uzupełnieniem powyższych wyników są prace psychologii z Uniwersytetu Zachodniego
Ontario, Mela Goodale'a, którjlj wraz ze współpracownikami ustalił, że w mózgu wiedza o tym gdzie
znajduje się przedmiot taki jak filiżanka kawy, jest oddzielona od umiejętności sięgnięcia po filiżankę i
umiejętności wzięcia jej do ręki. Goodale pracował z dwoma pacjentkami, które doznały obrażeń
mózgu: obie badane stanowiły w pewnym sensie swe lustrzane odbicia. U jednej pacjentki,
oznaczonej inicjałami D.F., ośrodki wzrokowe w mózgu uległy uszkodzeniu wskutek zatrucia tlenkiem
węgla. Jeśli pokaże się jej zbiór asymetrycznych przedmiotów o różnych kształtach (taj kich jak kamyki
na plaży), to na podstawie ich wyglądu D.F nie będzie potrafiła ustalić, które z nich są takie same.
Druga pacjentka Goodale'a, znana jako R.V., która doznała uszkodzeń w innych rejonach mózgu, nie
miała kłopotów z dostrzeganiem różnic i podobieństw między takimi przedmiotami. Sytuacja uległa
całkowitemu odwróceniu, gdy obie pacjentki proszono o wzięcie tych przedmiotów do ręki.
Pomyśl o tym podczas następnych zakupów w sklepie samoobsługowym. Kiedy bierzesz do ręki
obiekty o nieregularnych kształtach, takie jak ziemniaki, gruszki czy kawałki świeżego imbiru, zwykle
wybierasz dwa łatwe do uchwycenia punkty, znajdujące się na przeciwległych stronach przedmiotu i
ustawiasz swój kciuk oraz palec wskazujący w taki sposób, by wylądowały one w tych punktach. Jest
to jeszcze jedna czynność, którą wykonujesz bez udziału myśli, ale z wielką precyzją. R.V., kobieta nie
mająca trudności z odróżnieniem dwóch przedmiotów danego typu, jest mimo to niezdolna do
uchwycenia ich w normalny sposób. W czasie eksperymentów często wybiera niewłaściwe punkty,
które nie zapewniają stabilności jej palcom. Dany przedmiot może pewnie uchwycić dopiero po
dotknięciu go. Innymi słowy, gdy przychodzi do wzięcia tych przedmiotów do ręki, pacjentka nie potrafi
wykorzystać swej umiejętności przeprowadzania wzrokowej analizy ich kształtów. Przypadek D.F. jest
dokładnie odwrotny. Kobieta ta nie ma pojęcia, jak odróżnić od siebie oglądane kształty – nie zdaje
sobie nawet sprawy, że istnieją między nimi jakieś różnice. Mimo to potrafi wziąć przedmioty do ręki
równie sprawnie jak Ty czy ja, swobodnie, lecz nieomylnie wybierając miejsca odpowiednie do
uchwycenia.
Porównanie przypadków tych dwóch pacjentek potwierdza opinię Goodale'a, że zobaczenie na
pobliskim stole filiżanki z kawą zapoczątkowuje dwa oddzielne procesy myślowe. Jeden skupia się na
istocie samej filiżanki, pozwalając Ci określić jej wymiary oraz ustalić, co różni ją od innych filiżanek i
gdzie dokładnie się ona znajduje. Drugi strumień aktywności umysłowej – wywołany widokiem owego
naczynia – sprawi, że zacznie się czynność sięgania po tę filiżankę. Oba te procesy mają swój
początek w ośrodkach wzrokowych położonych z tyłu mózgu – tam pierwotnie prosty obraz filiżanki
nabiera kształtów, posuwają się następnie ku przedniej części mózgu (i ulegając dalszemu
przetwarzaniu) i obierają różne drogi: sięganie po filiżankę angażuje drogę biegnącą w górę w
kierunku szczytu kory mózgowej, podczas gdy wiedza o filiżance angażuje drogę biegnącą niżej,
wiodącą wzdłuż płatów skroniowych. W zależności od tego, która z tych dróg zostanie uszkodzona,
albo wiedza o filiżance zostanie zachowana, ale utraci się umiejętność dokładnego sięgania po nią
(przypadek R.V.), albo doskonale potrafi się sięgnąć po filiżankę i wziąć ją do ręki, nie wiedząc
jednocześnie, a przynajmniej nie umiejąc opisać, jaki jest kształt tej filiżanki i czym różni się ona od
innych (przypadek D.F.). Mel Goodale próbuje przeciwstawić swoją koncepcję tradycyjnemu punktowi
widzenia; dawniej owe dwa strumienie Informacji określano jako “co" i “gdzie", podczas gdy Goodale
sądzi, że mamy tu do czynienia z “co i gdzie" oraz “jak po to sięgnąć".
Tyle zachodu z powodu marnej filiżanki kawy. Przypomina mi to pewną wypowiedź Tomaso Poggio
z MIT, pioniera prac nad wzrokiem robotów. Uczony ten zwrócił uwagę, że choć wszyscy jesteśmy aż
nazbyt świadomi tego, z czym nasz mózg radzi sobie najmniej sprawnie – na przykład z niedawno
wyuczonymi (przynajmniej z perspektywy ewolucji) zajęciami, takimi jak matematyka czy filozofia –
wciąż nie zdajemy sobie sprawy z tego, jak niezwykle skuteczny jest mózg, gdy chodzi o proste (i
odwieczne) umiejętności, na przykład oglądanie różnych przedmiotów (choćby filiżanki).
Dodałbym tylko, że nic tak naprawdę nie jest proste.
Wstecz / Spis Treści / Dalej

ROZDZIAŁ 8
CZŁOWIECZEK

Ludzkie mózgi najbardziej przyciągają naszą uwagę wtedy, gdy dokonają czegoś spektakularnego,
czy będzie to monolog Robina Williamsa czy też równanie Stephena Hawkinga. Błyskotliwe
osiągnięcia mogą być nawet czasem udziałem mózgów, którym daleko jest do doskonałości. Genialni
odmieńcy, kiedyś określani w krajach anglosaskich mianem idiot souant, czyli opóźnieni w rozwoju
osobnicy dysponujący jakąś zdumiewającą umiejętnością, potrafią na przykład podać dzień tygodnia
odpowiadający dowolnej dacie albo zagrać trudny utwór muzyczny, wysłuchawszy go tylko jeden raz.
Jednak wyczynianie podobnych cudów nie jest podstawowym zadaniem mózgu. Jego codzienna
praca polega na żmudnym, ale niezbędnym utrzymywaniu ciała we właściwym stanie fizjologicznym, a
także na sprawdzaniu tego stanu sekunda po sekundzie. Rzadko kiedy zwracamy uwagę na tę
działalność mózgu – duża Jej część nigdy w ogóle nie dociera do naszej świadomości i, w
przeciwieństwie do myśli Hawkinga czy Williamsa, nie może zostać zwerbalizowana. Chociaż
działalność ta nie jest spektakularna i pozostaje niezauważona, programuje ją bardzo pomysłowy
mechanizm umysłowy.
Jednym z codziennych zadań mózgu jest czuwanie nad położeniem i ukierunkowaniem kończyn,
tułowia i głowy, żeby umożliwić proste życiowe czynności, takie jak wzięcie do ręki filiżanki kawy. Nie
musisz o to dbać – Twój mózg utrzymuje obraz ciała niezależnie od tego, czy jesteś tego świadom czy
nie. Możesz zwracać na to uwagę, jeśli zechcesz, ale proces ten nie ustaje, jeśli tego nie robisz.
Obrazu swojego ciała łatwo można doświadczyć: zamknąwszy oczy potrafisz sobie dokładnie
uzmysłowić, jakie jest położenie wszystkich części Twojego ciała w przestrzeni. Znaczniej trudniej
jednak zrozumieć, w jaki sposób Twój mózg tworzy taki obraz, ale proces ten zaczyna się od
powstającej w mózgu mapy całej powierzchni Twojego ciała. Mapa ciała w mózgu zwana jest
dotykowym homunkulusem, przy czym ostatnie słowo znaczy 'człowieczek'. To dziwne słowo ma
ciekawą historię, związaną z dziejami nauki. W siedemnastym i osiemnastym wieku powszechnie
uważano, że każdy ludzki plemnik (według innych teorii – jajo) zawiera w sobie miniaturową osobę,
która po zapłodnieniu rozwija się w płód. Tę teorię określano mianem preformacjonizmu, a
człowieczka zwano homunkulusem. Zwykle przedstawiano go skulonego w przedniej części plemnika
czy jaja, z rękoma oplecionymi wokół kolan, w pozycji bardziej niewygodnej niż pozycja pasażerów
kabin pierwszych statków kosmicznych. Teoria ta dostarczyła przekonującego dowodu na to, że to, w
co się wierzy, staje się tym, co się widzi: mikroskop, wynaleziony pod koniec siedemnastego wieku,
pozwolił wielu naukowcom wmówić sobie, że po raz pierwszy udało im się ujrzeć owych
miniaturowych ludzi. Oczywiście plemnik znajdującego się w plemniku homunkulusa musiał zawierać
inne homunkulusy i tak dalej, i tak dalej. Zgodnie z powyższym rozumowaniem ostatni homunkulus w
tym ciągu musiał być przedstawicielem ostatniego pokolenia ludzi na Ziemi, natomiast Adam lub Ewa
musieli nosić w swoich plemnikach czy też komórkach jajowych całość przyszłej rasy ludzkiej.
Koncepcję człowieczka obecnego w każdym plemniku porzucono dawno temu, ale zaistniała ona
ponownie w dziedzinie badań mózgu jako obraz człowieczka przedstawiający to, jak nasze ciało jest
reprezentowane w mózgu. Pasmo tkanki mózgowej biegnące w poprzek szczytowej części mózgu, z
jednej strony na drugą, odbiera wrażenia przekazywane przez receptory dotyku rozrzucone na całej
powierzchni skóry. Po drodze do mózgu wrażenia te są sortowane w taki sposób, że w obrębie
homunkulusa wrażenia pochodzące ze stóp docierają blisko miejsca, do którego dochodzą wrażenia
wysyłane przez nogi. Te zaś wrażenia sąsiadują z wrażeniami docierającymi z tułowia i tak dalej.
Gdyby każdy neuron mógł wyprodukować malutki obrazek tego kawałeczka skóry, z którego
otrzymuje wrażenia, podobny do pojedynczego punktu świetlnego na ekranie wideo, taka punktowa
reprezentacja powierzchni ciała rozciągałaby się na powierzchni mózgu.
Homunkulus jest elektrycznym odpowiednikiem tej reprezentacji. Dotknij swojego kolana, a kolano
homunkulusa “zapali się", czyli nastąpi masowa aktywacja komórek mózgowych, widoczna jako ostre
szczyty na wykresie. W mózgu doznania to nic innego jak wzorzec wyładowań elektrycznych.
Homunkulus to zbiór komórek mózgowych nastawionych na odbiór sygnałów pochodzących z
określonych regionów powierzchni ciała, które to sygnały tworzą portret ciała, różniący się od
większości portretów z dwu istotnych powodów.
Ponieważ prawa półkula otrzymuje informacje z lewej strony ciała i vice versa, obraz ciała zapisany
na powierzchni mózgu składa się w rzeczywistości z dwóch “półciał", z których każde zawiera się w
jednej półkuli. Z palcami stopy wetkniętymi w szczelinę między prawą i lewą półkulą wylegują się one
na plecach, z głową zwieszoną w dół, na powierzchni kory mózgowej. Gdy połaskoczesz swoje palce
u nóg, wrażenia dotrą do szczytu, do najwyżej położonej części tego pasma tkanki mózgowej; gdy
zaciągniesz pasy bezpieczeństwa na swoim ramieniu, nacisk pasów zostanie zarejestrowany niżej, po
odpowiedniej stronie mózgu. Ale weźmy pocałunek w usta! Dociera on znacznie niżej, mniej więcej na
wysokość górnej części uszu.
Poza rym ciało reprezentowane jest na powierzchni mózgu w zniekształconej formie: stanowi
karykaturę istoty ludzkiej o zbyt dużej głowie, ogromnych wargach i palcach jak kiełbasy.
Zniekształcenia te odzwierciedlają fakt, że pewne części ciała, takie jak wargi i koniuszki palców, mają
większą wrażliwość na dotyk niż inne, ponieważ receptory dotyku są na nich gęściej rozmieszczone.
Wszystkie te receptory wysyłają sygnały do mózgu, dlatego też części ciała obdarzone większą liczbą
receptorów potrzebują więcej miejsca na powierzchni mózgu. Tak więc w mózgu wrażliwość na dotyk
odpowiada wielkości powierzchni.

 
Ryc. 9.: Homunkulus dotykowy
Wynikiem tego jest groteskowy kształt ciała dotykowego homunkulusa: miniaturowy tułów, ręce i
nogi dziwacznie pomniejszone, w porównaniu z rozpostartą ręką i długim, wyciągniętym kciukiem.
Dalej, za końcem kciuka, oddzielona od reszty ciała, znajduje się twarz homunkulusa, w której oczy i
nos zdominowane są przez wargi. Poniżej twarzy leżą Jedne obok drugich: zęby, dziąsła i język.
Fakt, że proporcje homunkulusa są zniekształcone, jest w pełni uzasadniony: rzeczom ważnym
mózg powinien poświęcać więcej energii. Rzadko zdarza się sytuacja, w której istotne byłoby
rozróżnienie dwóch odległych o parę centymetrów dotknięć Twoich pleców. Ale w przypadku kciuka
kilka centymetrów w jedną lub drugą stronę decyduje o tym, czy jakąś rzecz utrzymasz czy też ją
upuścisz. Zwracamy więc większą uwagę na nasze dłonie i twarz, a szczególnie usta. Inne zwierzęta
mają swoje własne wersje reprezentacji ciała w mózgu i każda z nich podlega zasadzie, że najbardziej
wrażliwe części ciała są nieproporcjonalnie duże. Tak zwany ratunkulus {'szczurek' – przyp. tłum.) ma
pyszczek tej samej wielkości co reszta ciała, a każdemu jego wąsowi odpowiada oddzielny obszar
mózgu. Batunkulusa ('nietoperzyk' – przyp. tłum.) cechują odrzucone do tyłu kończyny – zwykle tak
właśnie ułożone są w czasie lotu.
Znaczny postęp w poznaniu kształtu homunkulusa umożliwiły prace kanadyjskiego neurochirurga
Wildera Penfielda. Przygotowywał on chorych do operacji, której celem było złagodzenie ciężkich
objawów padaczki. Operacje te wymagały otwarcia czaszki i Penfield miał rzadką okazję, by wytyczyć
kontury homunkulusów pacjentów. Chociaż koncepcja homunkulusa opiera się na solidnych
podstawach i zapewne stosuje się do wszystkich ssaków, wyniki ostatnich badań wskazują, że plan
ciała w korze mózgowej nie jest niezmienny. Obraz ciała powstaje – posłużmy się porównaniem do
wideo – jak gdyby na zwolnionym filmie, z tym, że zmiany mogą zachodzić raczej w ciągu miesięcy niż
sekund. Jeśli małpki będą spędzać około godziny dziennie, używając określonego palca do kręcenia
krążkiem, to po upływie trzech miesięcy wielkość obszaru koty mózgowej poświęconego odbiorowi
wrażeń z tego palca zostanie zwiększona kosztem obszaru innych palców. Jeśli zmiany tego typu
mogą zachodzić w ciągu zaledwie trzech miesięcy, to jak wyglądają homunkulusy innych wysoce
wytrenowanych istot, takich jak gimnastycy, akrobaci ćwiczący na trapezie czy pianiści? Ustalono już,
że u ludzi niewidomych, którzy uczą się alfabetu Braille'a, powiększeniu ulegają obszary kory
mózgowej przeznaczone do odbioru sygnałów z palców biorących udział w czytaniu. Czy intensywny
wysiłek, z którym mamy do czynienia w tym przypadku, jest niezbędny w każdej sytuacji? Być może,
homunkulus maszynistki używającej tylko jednego palca spoczywa na powierzchni mózgu,
przygnieciony jednym, olbrzymim paluchem.
Przypadek homunkulusa ilustruje ważną zasadę organizacji mózgu: to nie charakter
napływającego sygnału, lecz miejsce, do którego dociera, określa naszą percepcję. Gdybyś mógł
podsłuchiwać sygnały docierające do mózgu z nerwów czuciowych w Twojej szyi i Twoim kolanie, nie
mógłbyś rozróżnić owych sygnałów – każdy z nich byłby ciągiem elektrycznych impulsów i nie
istniałaby żadna wskazówka co do ich źródła. Ale – dzięki odpowiednim połączeniom w mózgu –
sygnały z szyi i kolana docierają do różnych miejsc na ciele dotykowego homunkulusa; właśnie ta
różnica położenia pozwala Ci ustalić, gdzie w danej chwili poczułeś dotyk. Gdyby dotknięto elektrodą
przegubu ręki Twojego homunkulusa, odczułbyś to nie na powierzchni Twojego mózgu, lecz na
przegubie. Odczucie takie może być wzmocnione przez inne procesy myślowe, takie jak oczekiwanie
(wyczuwanie dolnego stopnia schodów w ciemności) czy lęk (otarcie się o łuskowatą skórę w
mrocznej jaskini). Można nawet “włączyć" świadomość homunkulusa. Poświęć chwilę, aby poczuć
ubranie na swoim ciele. Robiąc to, stajesz się świadomy wielu wrażeń, które cały czas były obecne,
lecz nie zauważane. Gdy raz zostaną oświetlone reflektorem uwagi, bardzo trudno jest zdjąć je ze
sceny.
Nawet pozornie prosta kwestia: w jaki sposób wrażenia dotykowe zostają uświadomione, budzi
liczne kontrowersje. Wydaje się to proste: mucha ląduje na Twoim nadgarstku, impulsy wędrują od
receptorów dotyku poprzez rdzeń kręgowy do nadgarstka homunkulusa, czujesz malutkie nóżki muchy
i strzepujesz ją z ręki. Wszystko to trwa znacznie krócej niż sekunda. Ten prosty opis został jednak
podany w wątpliwość po serii doświadczeń, prowadzonych od lat sześćdziesiątych przez Benjamina
Libeta z Uniwersytetu Kalifornijskiego w San Francisco. Libet, podobnie jak przed nim Wilder Penfield,
miał niezwykłą sposobność badania pacjentów, których mózgi odsłaniano w czasie operacji, ale którzy
mimo to pozostawali przytomni i czujni. Libet mógł więc prosić ich o porównanie dwóch różnych
wrażeń, z których jedno wywołane było przez dotknięcie elektrodą nadgarstka pacjenta, drugie zaś
przez użycie tej samej elektrody do stymulacji “nadgarstka" dotykowego homunkulusa. Jeśli taki
eksperyment przeprowadzi się starannie, pacjent powinien w obu przypadkach odczuwać to samo:
dotknięcie nadgarstka – z tą jedyną różnicą, że bezpośrednia stymulacja obszaru homunkulusa
odpowiadającego nadgarstkowi skraca normalną drogę takiego sygnału czuciowego. Libet stwierdził,
że pacjenci faktycznie w obu przypadkach odczuwali dotknięcie nadgarstka, ale zaobserwował też
coś, co stanowiło sporą niespodziankę. Jeżeli zaczynał od stymulacji lewej strony mózgu (co pacjent
odczuwał jako dotknięcie prawego nadgarstka), a potem dotykał nadgarstka lewej ręki pacjenta, to
badany donosił, że jego wrażenia następowały w odwrotnej kolejności: dotknięcie lewego nadgarstka
poprzedzało dotknięcie prawego nadgarstka. Jest to bardzo dziwne: nawet gdyby kontakt z obiema
elektrodami zaistniał dokładnie w tym samym momencie, bezpośrednia stymulacja mózgu powinna
być odczuwana wcześniej z prostego powodu: dojście impulsu z nadgarstka do mózgu wymaga
przecież czasu. Podczas eksperymentu nadgarstka dotykano elektrodą jednak około dwie dziesiąte
sekundy później niż mózgu, a mimo to pacjenci najpierw stawali się świadomi dotknięcia ręki.
Wyniki tych doświadczeń trudno wyjaśnić. Libet wysuwa tezę, że istnieje pewna różnica między
rzeczywistym sygnalizowaniem zdarzeń a uświadamianiem ich sobie, oraz twierdzi, że chociaż sygnał
z nadgarstka pojawił się później niż sygnał bezpośrednio dostarczony mózgowi, został on “odniesiony
do wcześniejszego punktu w czasie". Innymi słowy, gdy stajemy się świadomi sygnału z nadgarstka,
wydaje się nam, ze sygnał ten nastąpił wcześniej niż naprawdę się to zdarzyło; można powiedzieć, że
jest to sytuacja, w której mózg wprowadza w błąd umysł. Powyższa interpretacja została przyjęta z
wielkim niesmakiem, gdyż jak gdyby potwierdza tezę o oddzieleniu mózgu, ciężko pracującego
narządu, który postrzega i zapisuje zdarzenia, od umysłu, czyli miejsca, gdzie faktycznie stajemy się
ich świadomi. Obecnie większość badaczy mózgu uważa, że między tymi dwoma elementami nie ma
żadnej różnicy: mózg jest umysłem, nie brakuje więc krytycznych opinii o badaniach Libeta. Jedni
wskazują na fakt, że doświadczenia te nie zostały powtórzone; inni sugerują, że pacjenci badani
podczas eksperymentów Libeta mogli po prostu doznawać złudzenia, że jedno zdarzenie poprzedzało
drugie, podobnie jak wszyscy jesteśmy skutecznie wprowadzani w błąd przez iluzje optyczne. Jeszcze
inni krytycy utrzymują, że w rzeczywistości nie jest możliwe dokładne ustalenie momentu, w którym
stajemy się świadomi danego zdarzenia, ponieważ świadomość miesza percepcje i myśli Jak krupier
tasujący karty w kasynie w Las Yegas: patrząc na swoją rękę, nigdy nie możesz być pewny, które
karty dał Ci najpierw. Z największą krytyką spotkała się jednak wysunięta przez Libeta teza, że mózg
znakuje zdarzenia – używając błędnego kodu czasowego – zanim jeszcze staniemy się ich świadomi.
Eksperymenty Libeta wciąż domagają się jakiegoś wytłumaczenia. Trzeba jednak przyznać, że
pokazują one, iż odczuwanie otaczającego nas świata, a nawet ubrania, które w danej chwili nosimy,
nie jest sprawą prostą.
Nawet gdy pominiemy doświadczenia Libeta, łatwo wykazać, że odczuwanie jakiejś rzeczy to
znacznie więcej niż samo wykrycie sygnału docierającego do dotykowego homunkulusa. To tylko
początek: następnie mózg zaczyna interpretować te informacje i może nawet przypisać znaczenie
prostemu układowi sygnałów dotykowych. Doświadczenia, w których po ludzkiej skórze wodzono
drewnianym patyczkiem, tak aby zakreślał małe litery alfabetu, ujawniły, że litera odbierana jako “b",
gdy kreślono ją na wewnętrznej stronie dłoni, może być identyfikowana jako “d", gdy pojawia się na
wierzchu dłoni. W rzeczywistości to samo dotyczy całego ciała: wszystko to, co nakreślono z przodu,
jest lustrzanym odbiciem tego samego rysunku nakreślonego z tyłu. Ten sam efekt można uzyskać
nawet wtedy, gdy dotyka się cały czas tej samej powierzchni ciała – gdy trzymasz dłoń tak, że jej
wnętrze skierowane jest na zewnątrz, litera “b" jest na ogół odczuwana jako “d", ale gdy zwrócisz dłoń
ku sobie, ten sam ruch patyczka zostanie odczytany jako “b".
Ale Jak to możliwe? Litera .b" na Twojej dłoni to “b" na Twojej dłoni i trudno mieć większe
wątpliwości co do tego, że pierwotne wrażenie tej właśnie litery zostaje bez żadnych zmian wysłane
do właściwego miejsca na powierzchni dotykowego homunkulusa. A jednak gdzieś indziej, w
wyższego rzędu ośrodkach przetwarzania informacji, owa niedwuznaczna interpretacja dotyku jest
ponownie analizowana z uwzględnieniem informacji o położeniu – również względem środka ciała –
konkretnego kawałka skóry, który został dotknięty. Nie obserwuje się żadnego widocznego opóźnienia
wynikającego z tego dodatkowego przetwarzania, ale, być może, dzieje się tak, ponieważ nie stajesz
się świadomy dotknięcia aż do momentu, gdy Twój mózg skończy je analizować.
Jeszcze bardziej przekonujących dowodów dostarczają badania zjawiska jednostronnej nieuwagi.
Morris Moscovitch z Uniwersytetu w Toronto – współpracując z Marlene Behrmann – wykazał, że u
pacjentów dotkniętych jednostronną nieuwagą brak świadomości lewej strony świata dotyczy nawet
zwykłego dotykania rąk, wrażeń, co do których można by oczekiwać, że powędrują bezpośrednio do
dotykowego homunkulusa i oznajmią tam swoją obecność. A jednak dotknięcie nadgarstka po prawej
stronie – gdy wnętrze dłoni zwrócone jest do góry – tam, gdzie mierzysz swój puls, będzie przez
badanych odczuwane, podczas gdy ich uwadze umyka dotknięcie parę centymentrów bardziej na
lewo. Jeśli teraz pacjentka odwróci swą dłoń, to powtarzając doświadczenie, stwierdzimy, że ponowne
dotknięcie po prawej stronie jest odczuwane, a po lewej nie. Innymi słowy, pacjentka byłaby świadoma
swojego małego palca u ręki, mając dłoń zwróconą ku dołowi, ale nie byłaby go świadoma, kiedy
zwraca dłoń ku górze. Taka sytuacja utrudnia nieco zadanie ustalenia, na czym polega jednostronna
nieuwaga, ponieważ pewne części ciała są zauważane albo nie, zależnie od tego, gdzie się w danej
chwili znajdują. Tak więc jednostronna nieuwaga dotyczy ich tylko w pewnych momentach, ale nie w
innych. Jak to się dzieje, że reflektor uwagi może być zwrócony ku pewnym komórkom mózgowym w
danej chwili, ale już nie w następnej?
Homunkulus to jeden z nielicznych przykładów mapy, która jest przejrzystym i wzajemnie
jednoznacznym (po uwzględnieniu zniekształceń) odzwierciedleniem w mózgu pewnego aspektu
świata zewnętrznego – w tym przypadku, powierzchni skóry. Ale mapa jest tylko mapą, w tym sensie,
że mapa Istambułu pozwala Ci znaleźć dowolną ulicę w tym mieście, ale w żaden sposób nie pozwala
Ci odczuć, co naprawdę znaczy znaleźć się na takiej ulicy. Twój homunkulus nie dostarcza wrażeń –
to jedynie przewodnik pomagający Ci umiejscowić i zidentyfikować sygnały dotykowe.
Nie oznacza to, że mechanizm ten jest niedopracowany, niedokładny lub że brak mu plastyczności.
W pewnych sytuacjach Twój zmysł dotyku ma zadziwiającą zdolność przekraczania swoich zwykłych
ograniczeń. Daniel Dennett, autor książki Consctousness Explotned, zwraca uwagę na to, że możemy
bardzo skutecznie badać strukturę materiałów w otaczającym nas świecie, używając końca
trzymanego w palcach ołówka. Wodząc lekko grafitem ołówka po powierzchni takich materiałów, jak
papier, drewno, plastik czy bawełna, nie będziesz miał na ogół trudności z rozróżnianiem ich. Jest to
zdumiewające, gdy weźmiemy pod uwagę, że to, co odczuwasz, to nie wrażenia odbierane przez
receptor – efekt bezpośredniego kontaktu między materiałem a skórą – ale podskoki i skręty końca
ołówka. A Jednak wydaje się, że te wibracje można bez trudu przetłumaczyć na wrażenia czuciowe.
Można posunąć się nawet dalej i trzymać ołówek w zębach: wtedy wibracje ołówka będą skierowane
przez nerwy zębów do mózgu, gdzie wywołają te same wrażenia. Nikt nie będzie twierdził, że zmysł
dotyku nie wywiązuje się ze swych zadań bardzo dobrze, natomiast w przypadku tworzenia obrazu
Twojego ciała, rola zmysłu dotyku ogranicza się w zasadzie do położenia fundamentów.
Fakt, że postrzeganie liter kreślonych na dłoni może zmieniać się w zależności od tego, w którą
stronę dłoń jest zwrócona, wskazuje, że jeden z istotnych czynników, wpływających na stosunkowo
prosty sposób odczuwania dotyku na Twojej skórze, to ułożenie Twoich rąk i nóg. Informacje
dotyczące pozycji napływają do mózgu z wyspecjalizowanych receptorów znajdujących się w
mięśniach na całym ciele. Gdy siedzisz z rękoma założonymi na piersi, receptory te nie mówią
Twojemu mózgowi, gdzie znajdują się ręce – rejestrują po prostu, które mięśnie kurczą się w tym
momencie, a które nie. Zadanie mózgu polega z kolei na przetłumaczeniu tych pomiarów napięcia
mięśni na informacje o położeniu rąk i nóg.
Poważną część informacji o położeniu uzyskuje się dzięki napięciu mięśni stawiających opór sile
grawitacji, gdy zaś grawitacja znika, powstaje zamieszanie. Dobrze wiadomo, że dwie trzecie
astronautów cierpi na zawroty głowy, powszechna jest też utrata poczucia, gdzie znajdują się
kończyny. Kanadyjczyk Marc Garneau zauważył w czasie podróży w promie kosmicznym, że dopóki
po porannym przebudzeniu jego oczy pozostawały zamknięte, nie miał pojęcia, gdzie znajdzie swoje
ręce i nogi. Testy, w których brał udział, uwiarygodniły te spostrzeżenia, dowodząc, że w przypadku
braku grawitacji astronauci z trudem potrafili określić, w jakim stopniu ich ręce i nogi były ugięte. W
latach sześćdziesiątych jeden z astronautów biorących udział w programie Gemini, podczas którego
dwóch amerykańskich astronautów zajmowało tę samą kabinę statku kosmicznego, obudziwszy się
rano, był zaskoczony widokiem fosforyzujących tarczy zegarków unoszących się mu przed oczami.
Gdy sięgnął po owe zegarki, ich tarcze odsunęły się nieco, utrzymując stałą odległość od próbujących
uchwycić je palców. Zegarki znajdowały się na przegubie astronauty. Gdy spał, jego ręka uniosła się
do poziomu oczu.
Nawet w warunkach normalnej grawitacji mózg może być łatwo wprowadzony w błąd co do
położenia różnych części ciała. Jest to zaskakujące – trudno sobie przecież wyobrazić bardziej
podstawową i mającą starsze korzenie ewolucyjne działalność mózgu niż utrzymywanie dokładnego
obrazu ciała.
O występowaniu takiego błędu łatwo się przekonać: wystarczy stanąć z wyprostowanymi rękoma i
po uniesieniu jednej ręki pod kątem około 45° trzymać ją w tej pozycji przez pół minuty. Gdy następnie
zamkniesz oczy i spróbujesz przywrócić rękę do jej pierwotnej pozycji, analogicznej do pozycji drugiej
ręki, która nie zmieniała położenia, to niemal zawsze stwierdzisz, że umieściłeś ją teraz znacznie
wyżej. Jeśli z kolei obniżysz jedną z rąk i przez chwilę ją tak potrzymasz, a potem spróbujesz
podnieść ją do pierwotnej pozycji, to znów zatrzymasz się wcześniej, niż należy. W ciągu kilku
następnych sekund Twoja ręka, bez udziału woli, dokona szeregu poprawek tego kąta i ostatecznie
wróci do właściwej pozycji (ten mały eksperyment udaje się niezależnie od tego, czy sam utrzymujesz
swoje ręce w górze czy też ktoś inny podtrzymuje je za Ciebie; przeprowadzając to doświadczenie,
pamiętaj, że zawsze wychodzi ono lepiej, kiedy osoba uczestnicząca w nim nie wie, jaki jest
oczekiwany wynik).
Inna wersja tego eksperymentu wygląda tak: trzeba zamknąć oczy i obrócić głowę w bok możliwie
mocno – tak aby nie odczuwać jednak niewygody. Następnie należy trzymać głowę w tej pozycji,
korzystając ewentualnie z czyjejś pomocy. Po około dziesięciu minutach będziesz miał wyraźne
uczucie, że Twoja głowa odwróciła się z powrotem ku przodowi o co najmniej pół pierwotnego obrotu.
Takie doświadczenia pokazują, że opinie mózgu o położeniu rąk, nóg i głowy nie są dostatecznie
poprawne: muszą być korygowane przez informacje dostarczane przez zmysły, a zwłaszcza wzrok.
Gdy otworzysz oczy, wszelkie pomyłki dotyczące oceny położenia zostają natychmiast poprawione. O
ile tylko masz otwarte oczy i pozostajesz w warunkach ziemskiej grawitacji, będziesz całkiem nieźle
zorientowany w tym, gdzie znajdują się Twoje kończyny oraz głowa.
James Lackner i jego współpracownicy z Uniwersytetu Brandeisa w Waltham, w stanie
Massachusetts, opracowali eksperymenty laboratoryjne, które rozszerzają wyżej omówione ćwiczenia
tak, by powstały spektakularne złudzenia cielesne. Stwierdzili oni, że wibracja mięśnia lub jego
ścięgna w ręce lub nodze spowoduje, iż mięsień skurczy się, ale jeżeli powstrzyma się ruch, który w
normalnych warunkach byłby następstwem tego skurczu, osoba testowana będzie miała złudzenie, że
kończyna porusza się w przeciwnym kierunku. W normalnych warunkach informacja na temat stopnia
skurczenia mięśni jest przesyłana do mózgu, który używa jej, tworząc obraz ułożenia ciała. W tych
doświadczeniach, ilekroć zachodziła sprzeczność miedzy informacją o położeniu kończyny a obrazem
ciała, położenie kończyny zawsze brało górę, powodując powstanie bardzo dziwnych obrazów
ułożenia ciała.
Wyobraź sobie, że uczestniczka eksperymentu trzyma się za nos, podczas gdy mięsień dwugłowy
jej ręki wprawiany jest w wibrację. Osoba ta ma wrażenie, że jej przedramię wyciąga się do przodu.
Ponieważ jednak jej palce wciąż utrzymują kontakt z nosem i – na tyle, na ile może to ona ustalić – jej
głowa nie zmienia pozycji, sytuacja ta prowadzi ją do jednego z dwóch wniosków: albo palce, albo nos
(albo i jedno, i drugie) wydłużyły się proporcjonalnie do zmiany pozycji ręki. Niektórzy ludzie biorący
udział w tych doświadczeniach byli przekonani, że ich nosy osiągnęły długość 30cm. Jeżeli w wibrację
wprawia się mięsień trójgłowy (położony po przeciwległej stronie ręki), osoba badana doświadcza
odwrotnego złudzenia, wydaje się jej, że jej nos bezboleśnie zagłębia się w twarz lub że palce łączą
się z dłońmi, przechodząc przez nos. W innym eksperymencie ochotnicy trzymali dłonie na szczycie
głowy, a gdy mięsień trójgłowy wprawiano w wibrację, mieli wrażenie, że dłoń pomału wciska głowę w
tułów.
Wydaje się dziwne, że ręce i nogi mają do tego stopnia pierwszeństwo przy ustalaniu obrazu ciała,
że ich pozorne ruchy mogą doprowadzić do nieprawdopodobnych zniekształceń reszty ciała. James
Lackner sugeruje następującą prostą odpowiedź: w dowolnym momencie potrafimy sprawdzić
położenie oraz długość naszych rąk i nóg, sięgając po jakieś rzeczy i dotykając ich. Natomiast nos
pozbawiony jest takiej możliwości, a więc potrzebuje kontaktu z ruchomymi częściami ciała – przede
wszystkim z rękoma i nogami – aby uaktualnić informacje o swoim kształcie i wymiarach. Powyższa
teoria może być wprawdzie fałszywa, ale jest coś pociągającego w idei, że takie części ciała, jak
klatka piersiowa, plecy czy twarz błagają , o dotknięcie po to, by mózg mógł upewnić się, że ich
rozmiar i ich kształt pozostają zgodne z jego wspomnieniami.
Wstecz / Spis Treści / Dalej

ROZDZIAŁ 9
KOŃCZYNY FANTOMOWE

W powieści Hermana Melville'a Moby Dick stolarz okrętowy, zajęty robieniem nowej sztucznej nogi
z kości wieloryba dla kapitana Ahaba, odważył się go zagadnąć, aby przekonać się o prawdziwości
zasłyszanej gdzieś dziwnej pogłoski:
“...że człek, któremu maszt odłamało, nigdy ze szczętem nie traci czucia w swym dawnym
drzewcu, ale że coś go od czasu do czasu w nie kłuje. Dopraszam się pokornie, czy naprawdę tak
jest, panie kapitanie?"
W odpowiedzi Ahab potwierdza, że utracona kończyna w pewnym sensie ciągle istnieje w
odczuciach inwalidy:
“ – Patrz, postaw swą żywą nogę tutaj, w tym miejscu gdzie moja była... Gdzie ty wyczuwasz
tętniące życie – tam, dokładnie tam, na włos nie gdzie indziej wyczuwam je i ja..."
[Herman Melville: Moby Dick. Tłum. Bronisław Zieliński. Czytelnik, Warszawa 1954, tom 2,
Rozdział CVI, s. 209]
Moby Dick został wydany po raz pierwszy w 1851 roku; nieco ponad dziesięć lat później drugie
nawiązanie do tego niezwykłego tematu pojawiło się w opowiadaniu The Case ofGeorge Dedlow,
opublikowanym w czasopiśmie “The Atlantic Monthly". Tytułowy bohater tego opowiadania – postać
zresztą fikcyjna – był chirurgiem, który służył w 79 pułku ochotników ze stanu Indiana podczas wojny
domowej i odniósł wiele ran. Ponieważ pojawiły się powikłania, musiano mu amputować wszystkie
cztery kończyny. W opowiadaniu tym narrator przytacza szczegółowe spostrzeżenia Dedlowa na
temat ciągłego ' odczuwania amputowanych kończyn zarówno przez niego samego, jak i przez innych
inwalidów: zdarzało im się tak mocno czuć, jakie jest dokładne położenie brakującej ręki lub nogi, że
potrafili określić nawet pod jakim kątem ugięte są ich palce; czasami stopa lub dłoń, niezwykle
realistycznie odczuwana, wydawała się być doczepiona bezpośrednio do najbliższego stawu, kolana
czy łokcia, lub nawet do samego kikuta. W jednej z niezwykłych scen Dedlow bierze udział w seansie
spirytystycznym, podczas którego medium przekazuje przesłanie ze świata duchów: “Muzeum
Medyczne Armii Stanów Zjednoczonych, numery eksponatów 3486, 3487". Dedlowowi zaparło dech w
piersiach, gdy zdał sobie sprawę, że te eksponaty to jego własne nogi.
Nazwisko autora opowiadania z “The Atlantic Monthly" nie było podane, ale wiadomo, że napisał je
dr S. Weir Mitchell, lekarz z Filadelfii pracujący w szpitalu, w którym większość pacjentów stanowili
weterani wojny domowej poddani amputacjom. W parę lat po ukazaniu się opowiadania o Dedlowie
Mitchell wydrukował w 1871 roku w popularnym czasopiśmie “Lippincotfs Magazine of Popular
Literaturę and Science" drugi tekst na podobny temat. W artykule tym nazwał zjawisko odczuwania
brakujących rąk i nóg mianem “kończyn fantomowych" – termin ten używany jest do dziś. Dopiero w
1872 roku dr Mitchell opisał zjawisko kończyn fantomowych w fachowej publikacji z dziedziny
neurologii. Nie wydaje się, żeby ktokolwiek wiedział, dlaczego podszedł on do tego tematu tak
nieśmiało, zaczynając od anonimowo ogłoszonej prozy, potem pisząc w popularnym magazynie (i
wciąż nie przyznając się do autorstwa opowiadania z “The Atlantic Monthly"), a dopiero na końcu
zwracając się do swoich kolegów po fachu. Niektórzy sądzili, że temat był zbyt drastyczny, co
tłumaczy zapewne anonimowość opowiadania, ale nie wyjaśnia niechęci Mitchella do pisania o
kończynach fantomowych w piśmie medycznym.
Inni podejrzewają, że Mitchell napisał wspomniane opowiadanie dla własnej rozrywki, ale zaczęło
ono krążyć wśród szerszego kręgu czytelników, aż trafiło w ręce wydawców “The Atlantic Monthly",
którzy postanowili je wydrukować i zapłacili za nie Mitchellowi 80 dolarów. Zgodnie z tym
wyjaśnieniem, celem artykułu w “Lippincotfs Magazine" było skorygowanie pewnych błędnych wrażeń
wyniesionych przez czytelników na podstawie lektury opowiadania w “The Atlantic Monthly". Mniejsza
o to, z czego to wszystko wynikło: w każdym razie takie zwrócenie uwagi na zagadnienie medyczne
było raczej niecodzienne. Dzisiaj jest nie do pomyślenia, by ktoś po raz pierwszy opisał zjawisko
medyczne w niespecjalistycznym czasopiśmie, przeznaczonym dla ogółu czytelników [Żyjemy w
czasach, gdy naukowcy prowadzący badania medyczne nie wspominają nawet o treści swoich
artykułów, które wysiali do jakiegoś medycznego czasopisma. Ludzie nauki obawiają się, że wieść o
ich braku dyskrecji dojdzie do uszu wydawców. Ci zaś w przyszłości mogliby im odmówić drukowania
artykułów. Jednak gdy tylko narzucone przez czasopismo embargo przestaje obowiązywać, treść
artykułu staje się powszechnie znana: kilka lat temu “The New England Journal of Medianę", jedno z
najbardziej cenionych czasopism medycznych na świecie, zmieniło godzinę cotygodniowego
prezentowania swoich najważniejszych artykułów po to, by umożliwić dziennikarzom z różnych
programów telewizyjnych w Stanach Zjednoczonych przedstawienie materiałów na ten temat w
wiadomościach wieczornych].
Jeden z największych światowych autorytetów w dziedzinie bólu, Ronald Melzack, psycholog z
Uniwersytetu McGilla, prowadząc swoje badania nad źródłami i leczeniem bólu, niejako z
konieczności znalazł się w dziwnym świecie kończyn fantomowych. Po amputacji niemal wszyscy
pacjenci odczuwają brakujące kończyny. Wielu odczuwa nieraz nieznośny ból, którego źródło stanowi
kończyna fantomowa. Zjawisko to nie polega bynajmniej na prostej kontynuacji aktywności nerwów w
kikucie amputowanej kończyny; prawdopodobnie fantomy te powstają w mózgu.
Można się o tym przekonać na podstawie historii jednego z przypadków niedawno badanych przez
Melzacka. Melzack i jego współpracownicy opisują szczegółowo doświadczenia młodej kobiety K.G.,
której w wieku zaledwie sześciu lat amputowano nogę poniżej kolana, a wkrótce potem dopasowano
jej protezę dolnej części nogi. K.G. powiedziała naukowcom, że niedługo po amputacji zaczęła
odczuwać obecność stopy fantomowej mniej więcej w tym samym miejscu, gdzie przed amputacją
znajdowała się jej prawdziwa stopa. Chociaż fantom ten nie jest kompletny (obejmuje on boki stopy i
jej palce, ale brak mu wierzchu i spodu), to potrafi on wykonywać pewne ruchy i odbierać wrażenia:
pacjentka umiała przebierać jego palcami, a w pobliżu pieca lub kominka odczuwała ciepło.
Najbardziej niezwykłą cechę tej stopy fantomowej stanowi to, że nie jest ona jedynym fantomem.
Pacjentka ma jeszcze jeden fantom: zespół miniaturowych palców stopy, które wydają się
dołączone do spodu kikuta. Owe miniaturowe palce – choć tak malutkie – są najbardziej dokuczliwe,
nieustannie swędzą i poruszają się. To przebieranie palcami powoduje, że K.G., obecnie
dwudziestokilkuletnia kobieta, ma trudności z zasypianiem w nocy. Ponadto istnieje jeszcze trzeci
fantom: łydka i stopa, które pojawiają się, by wy – ? pełnić sztuczną nogę, gdy pacjentka zakłada
protezę. Ten trzeci fantom jest najmniej wyraźny, ale jego stopa dostarcza różnorakich odczuć. Można
ją łaskotać, czasem wydaje się spocona i, co najbardziej nieprzyjemne, jakby unieruchomiona w
jednej pozycji. Ta ostatnia sprawa szczególnie intryguje badaczy, ponieważ przed amputacją owa
stopa była również unieruchomiona, chociaż K.G. tego nie pamięta – jest przeświadczona, że potrafiła
się normalnie poruszać. Tak więc fakt, że nieruchomy; fantom przypomina jej prawdziwą stopę, nie
może być przypisany żadnym świadomym wspomnieniom pacjentki. Mamy tu do czynienia z
pamięcią, ale w pewnym sensie jest to bardziej pamięć mózgu K.G. niż jej własna, świadoma pamięć.
Przypadek ten odznacza się wszystkimi cechami, zapewniającymi kończynom fantomowym tak
duże zainteresowanie badaczy mózgu. Podstawą zainteresowań jest samo istnienie fantomu, części
ciała, która stanowi twór wyobraźni – cokolwiek by to w tym kontekście znaczyło – ale może odbierać
wszystkie wrażenia, które byłyby udziałem jej odpowiednika z krwi i kości; (czyli nie istniejącej
kończyny), i wydaje się być absolutnie prawdziwa. Obserwator zapewne uważa to za cudowne
zjawisko, ale rzadko kiedy uzna je za takie osoba, która go doświadcza. Zarówno drugi, jak i trzeci
fantom są dla K.G. dokuczliwe, ale wielu pacjentów po amputacji cierpi dużo bardziej.
Większość pacjentów, u których występuje zjawisko kończyny fantomowej, odczuwa z tego
powodu ból, a ich relacje świadczą o tym, jak okropne mogą być te cierpienia. Ból fantomowy, jak
mówią pacjenci, przypomina krajanie nożem, jest palący, druzgocący, wykręcający i miażdżący: “Masz
wrażenie, jakby ktoś próbował wyrwać twoją nogę"; “Jak porażenie prądem"; “Jakby ktoś ją
odpiłowywał". Niektórzy pacjenci mieli również wrażenie, jakby próbowano im przebić dłoń kciukiem
lub wyrywano im paznokcie. Z opisów tych jasno wynika, że nie mamy tu do czynienia ze zwykłym
naśladowaniem wcześniej doświadczanych wrażeń, lecz z całkowicie nowym i straszliwie wyraźnym
bólem, pochodzącym z nie istniejącej kończyny lub dłoni. Zdarzało się, że pacjenci, u których
przeprowadzono amputację, popełniali samobójstwo, aby ostatecznie uciec od ciągłego,
rozdzierającego bólu. I, niestety, większość starań jakie podejmowano, by złagodzić ból cierpiących,
nie daje spodziewanych wyników. Wszczepianie elektrod, masowanie lub naciskanie na kikut, hipnoza
lub leki znieczulające – żadne z tych środków nie są dość skuteczne. Sięgano nawet po takie metody
jak wycięcie kawałka mózgu, do którego powinny docierać te wrażenia bólowe, ale i to – na ogół – nie
przynosiło rezultatu.
Nawet gdy ból nie występuje, kończyny fantomowe odczuwa się niezwykle wyraźnie. Znana jest
historia pacjenta, który utracił prawą rękę poniżej ramienia, ale wciąż odnosił wrażenie, że ma prawą
dłoń. W chwilę po tym, jak pacjent sięgnął swoją fantomową dłonią po filiżankę kawy, eskperymentator
odsunął nagle naczynie i pacjent wydał okrzyk bólu. Badany poczuł, jakby filiżanka została wyrwana z
jego (nie istniejących) palców. Chociaż ból może być najważniejszym wrażeniem towarzyszącym
fantomowi, nie jest to wcale jedyne wrażenie, o czym świadczy przypadek K.G. Fantomy mogą
swędzieć, szczypać, stwarzać wrażenie wilgoci, ciepła lub zimna. Zdarza się, że na palcu-fantomie
wciąż odczuwa się noszony uprzednio pierścionek, a na nadgarstku-fantomie czuje się zegarek.
Oprócz tego, że istnieje zjawisko “pamiętania" takich szczegółów jak biżuteria noszona niegdyś na
amputowanej ręce, bywa też, że odczucia kończyny fantomowej mogą się zmieniać w zależności od
okoliczności. Może się zdarzyć, że gdy posiadacz fantomu zmarznie, będzie miał wrażenie, iż fantom
pokrył się gęsią skórką. Pewien pacjent z chorobą Parkinsona coraz mocniej odczuwał w swojej lewej
ręce fantomowej charakterystyczną sztywność, niezręczność i mrowienie, w miarę jak choroba ta
postępowała.
Zazwyczaj fantom zachowuje się jak normalna kończyna – ręka zwisa z boku, gdy pacjent stoi, ale
porusza się w przód i w tył, gdy zaczyna on iść. Kiedy osoba po amputacji siedzi na krześle, noga
fantomowa pozostaje zgięta w kolanie. Nie zawsze jednak tak się dzieje: znany jest przypadek
pewnego mężczyzny, który uważał, że jego ręka-fantom sterczy z ramienia, wyciągnięta w bok pod
kątem prostym, i w związku z tym człowiek ten zawsze obracał się bokiem, kiedy przechodził przez
drzwi. Trudno sobie wyobrazić bardziej jaskrawą ilustrację przekonania, że kończyna-fantom wydaje
się rzeczywiście istnieć. W końcu wystarczyłoby, aby chory przyjrzał się sobie i przekonał się, że jego
ręki już nie ma.
Fantomy rąk i nóg występują zdecydowanie najczęściej, ale znane są też przypadki, gdy zjawisko
to dotyczyło amputowanego nosa, męskiego członka czy piersi. Brak natomiast jakichkolwiek
doniesień na temat fantomu ucha [Można by przypuszczać, że operacji przyszycia uciętej części ciała
dokonuje się na ogół na tyle szybko, że nie ma dość czasu, aby powstał fantom. Mimo to nasuwa się
tu interesujące pytanie: gdyby przyszycia dokonano po tym, jak pojawił się fantom, to czy przyszyta
część ciała zastąpiłaby go, powiększyłaby go czy może współistniałaby z nim? Przyznaję, że to
przypadek Bobbitta – znany z prasowych i telewizyjnych relacji nieszczęsny Amerykanin, którego
zapalczywa żona pozbawiła członka; przyp. red. – skłonił mnie do rozważenia tej kwestii]. Przypadek
K.G. jest ważny, ponieważ miała ona zaledwie sześć lat, gdy amputowano jej dolną część nogi.
Niektórzy twierdzili, że u tak małych dzieci fantomy nie będą powstawać: albo dlatego, że dzieci nie
miały kończyny przez czas wystarczająco długi, by stała się ona elementem obrazu ich ciała, albo
dlatego, że ich młody i wciąż rozwijający się mózg szybko zmieni przeznaczenie opuszczonego przez
amputowaną kończynę obszaru czuciowego, przydzielając mu zadanie odbioru jakichś zupełnie
innych docierających do niego informacji.
Wyobraźmy sobie obszar ciała dotykowego homunkulusa w mózgu K.G., pierwotnie przydzielony
prawej nodze. Co się stanie z tym obszarem po amputacji? Na krótką metę – stanie się on niemy,
gdyż nie będą już doń napływały żadne wrażenia. Istnieje jednak coraz więcej danych, które wskazują,
że taki stan rzeczy będzie tylko przejściowy. Mózg nie może sobie pozwolić na utrzymywanie w korze
mózgowej grupy komórek, które nie mają nic do roboty. Eksperymenty przeprowadzane w ciągu
ostatniego dziesięciolecia dowiodły, że mózgi (wliczając mózg ludzki) są znacznie bardziej plastyczne
i znacznie mniej sztywno “okablowane", niż uprzednio sądzono; nagłe usuniecie z pewnego ich
obszaru wszelkich wrażeń, wysyłanych uprzednio przez amputowaną teraz kończynę, przypomina
oczyszczenie grządki w ogrodzie przez wyrwanie wszystkich kwiatów – nie trzeba długo czekać,
wkrótce zakiełkują nowe rośliny. Analogia ta nie jest pełna, ponieważ komórki mózgowe w rejonie nogi
homunkulusa pozostaną takie same; zmiana polega na tym, że będą one teraz otrzymywać sygnały z
innej części ciała, dzięki uzyskaniu połączenia z inną grupą neuronów czuciowych.
W przypadku brakującej ręki można by oczekiwać, że pozbawiona teraz zajęcia przestrzeń w
mózgu zostanie opanowana albo przez komórki nerwowe wysyłające sygnały z rejonu twarzy, albo
przez komórki z rejonu ramienia, ponieważ obszary te położone są bezpośrednio po jednej i po drugiej
stronie ręki dotykowego homunkulusa. Istotnie, w pewnych przypadkach prawdopodobnie tak właśnie
się dzieje; u niektórych pacjentów można wywołać wrażenie ręki fantomowej, dotykając albo kikuta w
pobliżu ramienia, albo też, co wydaje się dość dziwne, twarzy. Udało się nawet odtworzyć mapę
opisującą położenie poszczególnych części ręki fantomowej bezpośrednio na twarzy: nadgarstek –
pod brodą, łokieć – wzdłuż szczęki i tak dalej. Takie odwzorowania kończyn fantomowych zapewne
dowodzą, że obszar mózgu, uprzednio zajmowany przez amputowaną kończynę, poddawany jest
kolonizacji niemal natychmiast. Wyniki tych eksperymentów stanowią jednak zagadkę, gdyż z punktu
widzenia biologii przejęcie nie zajętej przestrzeni w mózgu powinno służyć powiększeniu zdolności
mózgu do przyjmowania możliwie największej ilości informacji czuciowych. Po amputacji ręki
biologicznie rozsądne rozwiązanie polegałoby na przeznaczeniu obszaru, który pierwotnie był
przydzielony tej ręce, do odbioru wrażeń z twarzy oraz na jednoczesnym pozbyciu się wszelkich
wrażeń pochodzących z nerwów, które uprzednio monitorowały tę rękę. Nie jest natomiast rozsądne –
z tego punktu widzenia – by ręka fantomowa nakładała się na wrażenia z twarzy. Sam fakt, że
fantomy istnieją (nie mówiąc o ich uporczywości), dowodzi, że nie można uznać tej sprawy za zupełnie
prostą. W omawianym przypadku ręka stara się narzucić swoją obecność w postaci podobnego do
ducha obrazu, który rzuca cień na twarz. Można by sądzić, że mamy tu do czynienia ze stanem
przejściowym między obrazem ręki a mającą go zastąpić twarzą. Ale jak wówczas wytłumaczyć takie
przypadki jak K.G., kiedy fantomy trwają w bardzo wyraźnej i niezmiennej formie przez wiele lat (w tym
przypadku 14 lat), długo po tym, gdy powinna już nastąpić reorganizacja homunkulusa?
Tego typu anomalie przekonały Ronalda Melzacka, że obraz własnego ciała jest tylko częściowo
wytworem naszych zmysłów. Zmysły odgrywają oczywiście ważną rolę: ciągłe odczuwanie Twojego
ciała pozwala Ci po zamknięciu oczu bardzo precyzyjnie określić położenie tułowia i rąk. Ale w tych
rzadkich przypadkach, gdy brak informacji czuciowych, obraz ciała pozostaje niezmienny niezależnie
od wszelkich reorganizacji – Melzack zaś uważa, że stanowi to wynik ciągłego istnienia reprezentacji
ciała w mózgu. Uczony ten zakłada, że trzy części mózgu współpracują, by zachować tak zwany
neuropodpis (newosignatwe) ciała. Sądzi on, że oprócz dotykowego homunkulusa również układ
limbiczny, stanowiący część mózgu odpowiedzialną za emocje, a także płat ciemieniowy biorą udział
w utrzymywaniu kompletnego obrazu ciała.
Melzack jest przekonany, że układ limbiczny musi odgrywać tu rolę, ponieważ paraplegicy, u
których rdzeń kręgowy został przerwany, opisują wrażenia dotyczące dolnych fantomowych części
ciała, nadal używając takich samych emocjonalnych określeń (na przykład: “przyjemne",
“wyczerpujące"), jakie stosowali przed wypadkiem. Płat ciemieniowy odgrywa zasadniczą rolę w
rozróżnieniu w sensie przestrzennym między tym, co stanowi nas, a tym, co jest na zewnątrz.
Uszkodzenie tej części mózgu może spowodować ignorowanie różnych części ciała lub dziwaczne
wypowiedzi na ich temat (por. Rozdział 10). Zdaniem Melzacka kombinacja doznań dotykowych,
emocji i trójwymiarowego odczuwania ciała w przestrzeni tworzy tak silny obraz ciała, że może on
udzielić schronienia nawet fantomom.
Chociaż amputacja może spowodować całkowite wyeliminowanie pewnych wrażeń spośród potoku
informacji napływających do neuropodpisu, obraz ciała w mózgu jest w pełni zdolny do przetrwania
nawet w takich warunkach. Według Melzacka aktywność w dowolnej części sieci neuronów tworzącej
neuropodpis na ogół pozwoli zachować poprzedni obraz ciała. Zgodnie z takim podejściem kończyna
fantomowa stanowi po prostu wymysł mózgu. Przypomina rzeczywistą kończynę, ponieważ przez lata
była reprezentacją rzeczywistej kończyny. W tym sensie jest ona czymś w rodzaju neuronalnego
portretu. Tak długo, jak pozujący model (kończyna) istnieje, portret cechuje się niewiarygodną
dokładnością. Gdy jednak model odchodzi, portret pomału, lecz nieuchronnie zmienia się. Zdarzają się
więc kończyny fantomowe, które początkowo mają naturalne wymiary, ale z czasem stopniowo
składają się jak teleskop, przybierając formę dłoni doczepionej do ramienia lub, jak drugi fantom K.G.,
postać miniaturowych paluszków na końcu kikuta. Taki neuronalny portret jest jednak przynajmniej
częściowo niezależny od tego, co dzieje się w dotykowym homunkulusie, i nie musi zniknąć nagle –
czy to bezpośrednio z powodu utraty kończyny czy też w wyniku stopniowej reorganizacji. Można
nawet zaryzykować twierdzenie, że myślowy portret ciała jest w pewnym sensie całkowicie niezależny
od napływających wrażeń czuciowych – jak inaczej wyjaśnić, że niektórzy ludzie urodzeni bez
kończyny mogą mimo wszystko wyraźnie odczuwać jej fantom?
Mimo że termin “kończyny fan tomowe" brzmi dziwacznie, fantomy są znacznie bliższe codziennej
rzeczywistości, niż nam się wydaje. Ronald Melzack dowiódł, że każdy człowiek może doświadczyć
odczucia kończyny fantomowej, jeśli zablokuje się dopływ krwi do jego ręki lub nogi, tak że kończyna
ta ulegnie uśpieniu. Uczony zdołał to osiągnąć w warunkach laboratoryjnych, hamując dopływ krwi do
ręki ochotnika za pomocą mankietu używanego do pomiaru ciśnienia krwi. Badany siedział przy stole,
trzymając pod stołem rękę zasłoniętą kawałkiem czarnego materiału. Od czasu do czasu proszono go,
by określił dokładne położenie swojej ręki. Melzack stwierdził, że gdy ustawały wszelkie doznania w tej
ręce, ochotnicy zaczynali odczuwać wrażenie ruchomego fantomu: ręka, która była wyciągnięta,
stopniowo uginała się w łokciu, tak że z każdą minutą dłoń przybliżała się do piersi. Badani
doświadczali nie tyle poruszania się ręki, ile wrażenia, że przed chwilą znajdowała się ona w danym
punkcie, a teraz jest gdzie indziej.
Wystarczyło niecałe pół godziny, aby powstało wrażenie, że ręka znacznie się ugięła. Niektórzy
ochotnicy byli najwyraźniej zdumieni odległością miedzy miejscem, gdzie ręka rzeczywiście się
znajdowała, a miejscem, gdzie, jak im się wydawało, powinna się znajdować. Kiedy materiał
zasłaniający rękę usuwano i można ją było zobaczyć, fantom znikał.
Po upływie odpowiedniego czasu, by fantom całkowicie uniezależnił się od rzeczywistej ręki,
proszono uczestników doświadczenia o wskazanie pewnego punktu. Punkt ten wybierano tak, by
znajdował się dokładnie w połowie odległości między fantomem a rzeczywistą ręką – tak więc na ogół
ręka fantomowa znajdowała się na lewo, a rzeczywista ręka na prawo od tego celu. Większość
uczestników po spojrzeniu na cel kierowała swoją rękę fantomowa na prawo, tak aby nań wskazywała.
Oczywiście ruch ten wykonywany był przez rzeczywistą rękę, która w rezultacie oddalała się jeszcze
bardziej w prawo od celu.
Większość osób doświadczających odczuć kończyn fantomowych nie doznała żadnego
uszkodzenia mózgu i są oni w pełni świadomi, że odczucia te nie są rzeczywiste, nawet jeśli w
roztargnieniu zachowują się tak, Jakby kończyna ta ciągle istniała. Pod tym względem różnią się
zasadniczo od pacjentów, którzy wskutek ciężkiego wylewu nie mogą uwierzyć, że sparaliżowana ręka
czy noga jest naprawdę ich własną (szerzej na ten temat w Rozdziale 10). Ale między tymi dwoma
sytuacjami występuje pewna analogia: wielu pacjentów, którzy nie przyznają się do sparaliżowanej
kończyny, upiera się Jednocześnie, że “prawdziwa" ręka czy noga ciągle znajduje się na swoim
miejscu, chociaż na ogół jest niedostępna dla oczu. Mogą ją czuć, twierdzą, że potrafią nią poruszać,
a nawet, że poruszyli nią na polecenie. Nawet pośród tych złudzeń istnieje jakiś rodzaj obrazu ciała
zachowujący wspomnienie o tym, jak kiedyś odczuwało się sparaliżowaną obecnie rękę.
Proces prowadzący do powstania kończyn fantomowych nie jest tak ważny, jak sam fakt
występowania tego zjawiska. Przypomina nam ono raz jeszcze, że mózg jest w pełni zdolny do
tworzenia wrażeń, które są pod każdym względem tak samo wyraźne i przekonujące jak rzeczywiste
doznania. Dopóki musimy polegać na naszym mózgu, nie potrafimy po prostu ustalić, czy to, co
widzimy, wąchamy, słyszymy czy pamiętamy, jest rzeczywiste, zbliżone do rzeczywistości, czy też jest
jakąś pospiesznie wymyśloną wersją rzeczywistości. Ale czy istnieje cokolwiek innego, na czym
moglibyśmy polegać?
Wstecz / Spis Treści / Dalej

ROZDZIAŁ 10
JESTEM CAŁKOWICIE PEWNA, ŻE TO NIE MOJA RĘKA

Dr Sandra Black, neurolog ze Szpitala Sunnybrook w Toronto, ma co roku setki pacjentów po


wylewie. Jeden na czterdziestu lub pięćdziesięciu spośród nich wykazuje dziwaczne objawy
“anosognozji" [w oryginale występuje słowo “asomatognozja" – termin ten nie jest jednak używany w
polskiej literaturze neuropsychologicznej; przyp. red.]: zaprzecza, jakoby miał własne ręce i nogi oraz
wymyśla niestworzone historie, by wyjaśnić obecność “obcych" kończyn. Postronnym obserwatorom
wyda – , je się to dziwaczne, ale z punktu widzenia pacjenta (i jego uszkodzonego mózgu) bajki te
mogą być po prostu próbą nadania sensu dostępnym informacjom.
Oto jeden z takich przypadków: sześćdziesięciokilkuletnia kobieta, pielęgniarka, została przyjęta do
Szpitala Sunnybrook po tym, jak skarżyła się na ból głowy i wystąpił u niej nagły paraliż lewej strony
ciała. Doznała ona rozległego wylewu po prawej stronie mózgu. Po upływie czterech tygodni miała
całkiem przytomny umysł i nie wykazywała osłabienia inteligencji, ale lewa strona jej ciała pozostawała
całkowicie sparaliżowana, a według standardowych testów pacjentka była też dotknięta jednostronną
nieuwagą. Chociaż wydawało się, że chora nie postrzega lewej strony przestrzeni, czego dowiodły
testy na oznaczanie środka linii oraz przekreślanie linii porozrzucanych po całej kartce, pacjentka była
w nienormalny sposób świadoma sparaliżowanej lewej strony swego ciała. Konsekwentnie
zaprzeczała, jakoby jej bezwładna lewa ręka rzeczywiście należała do niej:
– Czy nie ma pani jakichś podejrzeń, czyja to może być ręka?
– Mam. Spojrzałam na taśmę [szpitalna bransoletka identyfikująca pacjenta] na jej nadgarstku; jest
tam nazwisko podobne do mojego. To sprawia, że wszyscy uważają ją za moją rękę.
– Jakie nazwisko tam figuruje?
– H-Y-N-E-K" [Nazwisko zostało zmienione, by pacjentce zapewnić anonimowość].
– Jakie jest pani nazwisko?
– H-Y-N-E-S [z naciskiem na “S"]. W obu przypadkach imię jest takie samo [najwidoczniej
pacjentka błędnie odczytała nazwisko na bransoletce].
– A kim jest pani Hynek?
– Zanim znalazłam się na oddziale, widocznie w moim pokoju był ktoś o nazwisku Hynek [nie było
nikogo takiego].
– Jak pani myśli, w jaki sposób owa ręka mogła dotrzeć do pani ciała?
– Nie wydaje mi się, że ta ręka łączy się z moim ciałem. Ona na mnie leży. Jest bardzo ciężka i
bardzo dokuczliwa.
– Czy tę rękę pozostawiono, gdy tamta pani opuszczała szpital?
– To jedyne wytłumaczenie, jakie mi przychodzi do głowy. Nie rozumiem, jak to się stało.
Pani Hynes, jako pielęgniarka, próbowała nawet snuć rozważania, że ręka, która pierwotnie
należała do pani “Hynek", utrzymała się przy życiu dzięki temu, że została w niej krew. Pacjentka była
przekonana, że nawet teraz w tej ręce nie ma jej własnej (czyli pani Hynes) krwi. Ponadto przyznała,
że wydaje się to dziwne, ale dodała: “Nie jestem osobą, która wierzyłaby w zjawiska nadprzyrodzone.
To nie ma sensu, ale jestem całkowicie pewna, że to nie jest moja ręka".
Przy pomocy personelu medycznego chora poddała tę obcą rękę szczegółowym badaniom. Wyniki
oględzin utwierdziły pacjentkę w przekonaniu, że nie jest to jej własna ręka. Palce były grubsze, a
kształt paznokci i układ ich prążków nie odpowiadały, według pani Hynes, tym na prawej ręce.
Obrączka ślubna, chociaż przypadkowo “podobna w stylu" do jej własnej, była zdecydowanie inna. Dla
chorej myśl, że jej obrączka mogłaby się znaleźć na ręce innej osoby, była nie do zniesienia.
Zdaniem pani Hynes, fikcyjna pani Hynek wyszła na tej całej historii gorzej, ponieważ pozostawiła
swoją rękę i nie dostała innej w zamian. Natomiast ręka pani Hynes najwidoczniej wciąż była
połączona z jej ciałem – ukryta pod ręką pozostawioną przez panią Hynek:
– Gdy mówi pani o swojej własne} ręce, co pani ma na myśli?
– Mam na myśli prawdziwą lewą rękę.
– Gdzie jest teraz ta prawdziwa ręka?
– Gdzieś między moim ramieniem a tą dodatkową ręką. Często czuję, jakby była ona pod nią lub
zaledwie odrobinę nad nią.
– Czy kiedykolwiek ją pani widzi?
– Nie, tylko ją czuję.
Przez cały ten czas pani Hynes w jakimś sensie była obojętna na niewyobrażalnie dziwne
zdarzenia, które – jak sądziła – z pewnością zaszły. Nie lubiła dodatkowej ręki i uważała, że ręka ta –
naciskająca z góry na jej ciało – jest ciężka i dokuczliwa. Panią Hynes podobnie (jeśli nie bardziej)
irytowało, że personel medyczny wydawał się nie dawać wiary jej wyjaśnieniom; i usilnie starał się
przekonać ją, iż jest to jej własna ręka. W ciągu następnych dwóch miesięcy pacjentka stopniowo
zaakceptowała fakt, że to jej ręka i że jest ona sparaliżowana.
W tej historii najbardziej dziwi złożoność urojeń. Zaczęły się one od zaprzeczania, że
sparaliżowana ręka to własna kończy– ; na, a następnie rozwinęły się w opowieść o tym, że ręka w
rzeczywistości należy do kogoś innego. Urojenie to było w pełni potwierdzone przez (nieprawdziwe)
spostrzeżenia, iż lewa dłoń i obrączka ślubna różnią się od “własnej" dłoni i “własnej" obrączki chorej.
Nawiasem mówiąc, pani Hynes nie posunęła się do rzeczywiście kłopotliwych czynów, spotykanych u
innych pacjentów, których Irytacja z powodu obcej kończyny osiągała taki poziom, że kończynę tę
atakowali: kopali lewą nogę prawą albo usiłowali wyrzucić lewą rękę z łóżka. Niekiedy trzeba było tym
pacjentom ograniczyć swobodę ruchów, aby uchronić ich przed zadaniem sobie ran. Zdarzało się, że
pacjenci personifikowali sparaliżowaną kończynę, nadając jej niekiedy poniżające przezwisko: jedna z
pacjentek Sandry Black nazywała swoją lewą rękę “Mańkutem" i wypominała jej, że jest bezradna jak
niemowlę, które nie potrafi sobie z niczym poradzić.
W niektórych przypadkach podobne przezwiska łączą się z radosnym ignorowaniem powagi
sytuacji (“Szczęśliwy Joe", “Doiły Gray" czy “Leniwe Kości"), ale w innych wyrażają odczuwaną
niekiedy wrogość oraz gniew (“głuptas", “kawał martwego mięsa" czy “drewniany kloc"). Ponadto
zdarzają się rzadkie momenty wesołości: w jednym przypadku, opisanym w 1913 roku, okazało się, że
pacjent sądził, iż lewa strona jego ciała w rzeczywistości należy do zmysłowej kobiety, która leży w
tym samym łóżku. Mężczyzna ten miał zwyczaj robić o niej dowcipne uwagi i od czasu do czasu
głaskał swoją bezwładną lewą rękę. Dwa tygodnie później złudzenie to znikło i pacjent mógł tylko
mgliście opisać je z pamięci. Pewien lekarz, meloman, nazwał swoją zdrową prawą rękę “Chopin", a
sparaliżowaną lewą rękę “Schumann", ponieważ z tą ostatnią “było coś nie w porządku". Inny pacjent
nazwał swoją rękę “Komunista", ponieważ odmawiała ona wykonywania pracy.
A Jednak nie żarty są tu najważniejsze. Kobieta, która nazwała swoją rękę “głuptas", określała
samą siebie jako “popsutą lalkę". Najczęściej sparaliżowana ręka – ręka, której chorzy nie uznają już
za własną – postrzegana jest jako nieforemna, bezkształtna lub (bardzo często) przypominająca węża;
skądinąd węże pojawiają się w podobnych opisach cały czas.
Nic dziwnego, że pacjenci tacy jak pani Hynes wykazują jednocześnie lewostronną nieuwagę
przestrzeni i obsesję na temat lewej strony własnego ciała, zwłaszcza swojej ręki. Wydaje się to
paradoksalne: dlaczegóż nie mieliby oni pomijać swej sparaliżowanej lewej strony? Neuropsycholodzy
mogą jak dotąd powiedzieć na ten temat tylko tyle, że chociaż jednostronna nieuwaga i anosognozja
często współwystępują, to każde z tych zaburzeń może wystąpić osobno. Zapewne oznacza to, że
mapy przestrzeni oraz mapy ciała różnią się i istnieją niezależnie od siebie – dlatego mogą ulec
selektywnemu uszkodzeniu.
Gdy zestawi się wszystkie zarejestrowane dotąd przypadki, otrzymuje się wielką rozmaitość reakcji
na własny stan: od całkowitej beztroski i braku zainteresowania (włącznie z utrzymywaniem, że ręka
czy noga w rzeczywistości może się poruszać), poprzez oburzenie, a nawet pełne gniewu
zaprzeczanie jakoby miało się sparaliżowaną kończynę, po próby pozbycia się jej. Żywiona przez
pacjentów wiara w to, co reszcie łudzi wydaje się dziwaczne i całkowicie bezsensowne, jest niemal
ślepa: w jednym przypadku, opisanym na początku naszego wieku, wybitny naukowiec był tak dalece
przekonany o swojej pełnej sprawności, że powątpiewał o zdrowiu swej siostrzenicy, która uparcie
twierdziła (zgodnie z prawdą), iż jest on sparaliżowany.
Gdy występują podobne urojenia, są one szczegółowe i kompletne. Większość pacjentów, łącznie
z panią Hynes, bohaterką wspomnianej historii, utrzymuje, że sprawa dotyczy dwóch; rąk. Jedna,
bezwładna należy do kogoś innego, druga zaś to j ich własna ręka, zazwyczaj schowana pod tamtą
“obcą" ręką. Pacjenci ci nie mają żadnych kłopotów ze wskazaniem miejsca., w którym znajduje się
“prawdziwa" ręka, a nawet mogą mieć halucynacje na temat odbieranych z niej wrażeń, chociaż oczy–
, wiście ręka ta jest sparaliżowana i całkowicie niewrażliwa. Nie tylko wymyślają oni wrażenia tam,
gdzie ich w ogóle nie ma – co więcej, prawdziwe wrażenia czuciowe są raczej dopasowywane do
zmyślanej historii niż na odwrót. Pacjenci tacy jak pani Hynes potrafią badać szczegóły dłoni, palców,
a nawet biżuterii i są wtedy przekonani, że oglądane ręce nie należą do nich. Pewien pacjent Sandry
Black wiedział, że ręka nie jest jego, ponieważ wydzielała zwierzęcy zapach. Nie znam żadnego;
przypadku, w którym logiczna argumentacja lub odwołanie się do tego, o czym naocznie można się
przekonać, sprawiłyby, że pacjent zgodziłby się, iż kończyna ta rzeczywiście do niego należy. Wydaje
się, że musi upłynąć trochę czasu, aby mózg powrócił do normalnego stanu i aby złudzenia te zanikły.
Zanim to jednak nastąpi, wytykanie logicznych niespójności na ogół nie wpłynie na zmianę przekonań
pacjenta:
Lekarz (ujmuje sparaliżowaną lewą rękę pacjenta i przenosi ją na jego prawą stronę): Czyja to
dłoń?
Pacjent: Pańska dłoń.
L (trzymając lewą dłoń pacjenta między swoimi dłońmi): Czyje to dłonie? P: To pańskie dłonie. L:
Ile ich jest?
P: Trzy.
L: Czy widziano kiedykolwiek człowieka z trzema dłońmi?
P: Dłoń jest zakończeniem ręki. Skoro ma Pan trzy ręce, wynika z tego, że musi Pan mieć trzy
dłonie.
L (podnosi swoją dłoń): Proszę położyć swoją lewą dłoń na mojej.
P: Zrobione (oczywiście jego sparaliżowana lewa ręka pozostaje nieruchoma).
L: Ależ ja jej nie widzę i Pan jej nie widzi!
P (po długiej przerwie): Widzi pan, panie doktorze, fakt, że ręka nie poruszyła się, może znaczyć, iż
nie chciałem jej podnieść. Moje słowa mogą Pana wprawić w osłupienie, ale mamy tu do czynienia z
dziwacznymi zjawiskami. To, iż nie ruszam moją ręką, może wynikać stąd, że jeśli powstrzymam się
od wykonania tego ruchu, mogę uzyskać możliwość wykonywania takich ruchów, które inaczej byłyby
niemożliwe. Zdaję sobie sprawę, że wydaje się to nielogiczne i wręcz niesamowite...
Wysłuchiwanie takich opowieści od ludzi, którzy pod każdym innym względem są całkowicie przy
zdrowych zmysłach, jest szokiem. Nie widzą oni nic niezwykłego w tym, że sparaliżowana noga
rzekomo się porusza albo że ich lewa ręka jakoby należy do kogoś innego. Trudność wyjaśnienia
tego, co się dzieje w ich mózgach, polega na tym, że mamy tu do czynienia z wieloma różnymi
problemami – zarówno z nieuświadamianiem sobie własnego zaburzenia, jak i niemożnością
pogodzenia się z paraliżem, a także ze złudzeniem, iż pojawiła się dodatkowa kończyna. Większość z
tych problemów może wystąpić niezależnie od siebie: niektórzy pacjenci są po prostu nieświadomi
paraliżu w ręce czy nodze, podczas gdy inni przyznają się do sparaliżowanej ręki, ale zaprzeczają, iż
mają sparaliżowaną nogę. Jeszcze inni prawie się przyznają, jednocześnie wciąż zaprzeczając: “To
ciekawe, wydaje mi się, jakbym był sparaliżowany". Drugą skrajność stanowią historia pani Hynes
oraz inne podobne przypadki.
Aby wyjaśnić tę różnorodność kombinacji objawów, Daniel Schacter z Uniwersytetu Harvarda
stawia tezę, że w mózgu istnieje pewnego rodzaju sieć świadomości, będąca zbiorem połączonych ze
sobą modułów, nieco podobnym do systemu stereo. Sieć ta ma układ wykonawczy – odpowiednik
tunera – który dostraja i odczytuje sygnały ze wszystkich innych modułów: odtwarzacza płyt
kompaktowych, taśm magnetofonowych oraz telewizora. Uszkodzenie może wystąpić bądź w ramach
pojedynczego modułu, bądź też w samej centrali, w wyniku czego mogą pojawić się symptomy o
różnym stopniu natężenia, co zgadzałoby się z powyższym opisem. W systemie stereo objawy mogą
być równie różnorodne: od całkowitego braku dźwięku do zakłóceń w jednym głośniku; przyczyny
mogą tkwić wewnątrz jednego modułu (kurz w odtwarzaczu płyt kompaktowych) lub w ich
połączeniach z jednostką centralną (odtwarzacz kaset nie jest podłączony do tunera). Przypuszcza
się, że w mózgu istotne moduły tej sieci znajdują się w tych miejscach, których uszkodzenie często
powoduje brak świadomości własnych zaburzeń lub zaprzeczanie o ich istnieniu: tymi miejscami mogą
być płaty ciemieniowe i czołowe.
Cała sprawa jest jednak znacznie bardziej złożona. Po pierwsze: mamy tu do czynienia ze
skomplikowanymi urojeniami i towarzyszącymi im wymyślonymi historiami; zarówno jedne, jak i drugie
różnią się od zwykłego braku świadomości. Po drugie: większość przypadków wynika z uszkodzenia
prawej strony mózgu i nie wiadomo, jakie to ma znaczenie. Urojenia oraz uszkodzenie prawej półkuli
mózgowej odgrywają rolę w przypadkach takich jak pani Hynes; badanie każdego z tych zjawisk zbliża
nas do rozwiązania tej zagadki.
Brendan Maher, psycholog z Harvardu, przedstawił pewną nieco sprzeczną z intuicją teorię, która
zakłada, że tak naprawdę nie ma nic nienormalnego w powstawaniu urojeń. Maher uważa, że urojenia
są teoriami, do których człowiek odwołuje się po to, by nadać sens czemuś, co wydaje się
niezrozumiale – podobnie jest w przypadku teorii naukowych. Kiedy naukowcowi albo pacjentowi uda
się znaleźć zadowalające wyjaśnienie zagadki, bardzo niechętnie uwzględniają oni pojawiające się
sprzeczności (przypomnijmy sobie niecierpliwość okazywaną przez panią Hynes wobec tych, którzy
nie wierzyli w jej wyjaśnienia). Podobnie jak w nauce, dane, które potwierdzają urojenie, są skwapliwie
przyjmowane, podczas gdy dane z nim niezgodne są ignorowane lub odrzucane (nawet obrączka
ślubna może być uznana za inną niż własna). Tym, co odróżnia błędne myślenie od prawomocnej
teorii, jest zagadka, która je zapoczątkowała. Ludzie uważają za bezsensowne te teorie, które opierają
się na informacjach dostępnych najwyraźniej tylko pacjentowi lub na informacjach, które dostępne są
wszystkim, ale które tylko pacjent uważa za zagadkowe. Pani Hynes doznała poważnego uszkodzenia
mózgu i z tego powodu nie mogła zrozumieć równie łatwo jak jej pielęgniarki, że straciła czucie w
swojej sparaliżowanej ręce. Była więc jedyną osobą, która musiała znaleźć jakąś teorię dla
wytłumaczenia, dlaczego jej odczucia są zaburzone. Tylko ona myślała, że doczepione Jej rękę
należącą do kogoś innego. Ale – jeśli przyjmiemy taki punkt wyjścia – teoria pacjentki jest starannie
przemyślana i logicznie spójna. Warto zauważyć, że wystarczy jeden błędny krok, by zapoczątkować
proces myślowy prowadzący do urojenia. Uznanie, że: “To nie jest moja ręka" nieodwołalnie prowadzi
do całego dziwacznego opowiadania o tym, skąd się ta ręka wzięła, jak pozostała przy życiu i jakie
były tego przyczyny Może się nawet zdarzyć, iż opowiadanie wydaje się jego autorce tak
przekonywające, że wpływa na dostrzeganie szczegółów jej obrączki i paznokci. A więc to nie
uszkodzenie mózgu zmienić u chorej wzrokową percepcję w ten sposób, że ręka pacjentki nie
wygląda jak jej własna. Taką rolę odegrało raczej przypuszczenie, że to nie jest ręka pacjentki.
Domysł ten może stać się na tyle nieodparty, że decyduje o tym, co i jak widzi chora. I nie trzeba
wcale czegoś tak poważnego jak wylew, by doprowadzić do powstania podobnych urojeń.
W pewnym doświadczeniu, przeprowadzonym w Danii ponad trzydzieści lat temu, poproszono
uczestników, by usiedli naprzeciw dużego pudła, którego przód stanowiła szyba; proszono ich
następnie, by założyli rękawiczkę i umieścili dłoń z rękawiczką w otworze na górze pudła. Na sygnał
badani mieli wziąć znajdujący się w pudełku ołówek i poprowadzić go wzdłuż prostej linii narysowanej
na kartce papieru. Uczestnicy mogli obserwować wszystkie ruchy przez szybę z przodu pudła, ale nie
wiedzieli, że z tyłu bezpośrednio za pudłem stoi asystent, który trzyma w dłoni w identycznej
rękawiczce identyczny ołówek nad identyczną prostą linią. Ruchome lustro pozwalało zmieniać obraz
widziany przez uczestnika i pokazywało albo jego własną dłoń, albo też dłoń asystenta, nie dając
jednak uczestnikowi poznać, że zaszła zmiana. Po kilku próbach, w których uczestnicy oglądali swoje
własne dłonie, lustro zostało obrócone i asystent, którego dłoń uczestnik oglądał teraz, jakby to była
jego własna, naśladował ruchy dłoni uczestnika prawie do połowy linii, a potem zaczynał odchylać się
na bok. Wyobraź sobie, że jesteś uczestnikiem tego eksperymentu: czujesz, że prowadzisz swoją dłoń
po prostej, ale dłoń, na którą patrzysz – a zakładasz, że należy ona do Ciebie – zaczyna ześlizgiwać
się w lewo lub w prawo. Gdy tylko dłoń dotarła do końca linii, zgaszono światło w pudle i zapytano
uczestników o ich reakcje. Wielu z nich twierdziło, że czuli, jak ich dłoń porusza się w złą stronę,
chociaż cała sztuczka dotyczyła wyłącznie wrażeń wzrokowych.
W innej wersji tego eksperymentu, opisanej przez Brendana Mahera, uczestnicy podawali również
wyjaśnienia w rodzaju: “Byłem pod wpływem hipnozy", “Moja dłoń zaczęła wykonywać automatyczne
ruchy" i “Na mojej dłoni z pewnością były elektrody, choć nie widziałem żadnej z nich; znajdowały się
tam, a mnie wprowadzono w błąd". Zwłaszcza ten ostatni komentarz nie różni się zbytnio od urojeń
osób cierpiących na schizofrenię. Jeśli weźmiemy pod uwagę, że tak łatwo można sprowokować
oparte na urojeniach wyjaśnienia, to opowieść pani Hynes o ręce obcej osoby wydaje się znacznie
mniej niezwykła: pacjentka postawiona wobec niezrozumiałej dla siebie sytuacji wymyśliła rozsądną
teorię, aby tę sytuację wyjaśnić. Jednakże skoro nawet ona sama zdawała sobie sprawę, że jej
historia jest dziwaczna (przyznała: “To nie ma sensu"), dlaczego się przy niej upierała?
W tym wypadku właśnie uszkodzenie prawej półkuli mózgowej może odgrywać kluczową rolę. W
licznych eksperymentach wykazano, że uszkodzenie prawej półkuli wiąże się z niemożnością
właściwej oceny nielogicznych lub nawet bezsensownych twierdzeń. Gdy uczestnikom badań
opowiadano krótką historię t potem proszono ich, by odtworzyli ją własnymi słowami, ludzie z
uszkodzoną prawą półkulą upiększali swoje opowieści znacznie bardziej niż ci z nienaruszoną prawą
półkulą. Ci pierwsi dodawali niekiedy do właściwej historii zupełnie nie związane z nią wątki poboczne.
Czasem utrzymywali oni – być może słusznie – że te dodatki ulepszały opowieść. Pewien pacjent,
odtwarzając opowieść o obrabowanym sklepikarzu, zastąpił skradzione pieniądze artykułami
spożywczymi i dodał: “Potknął się na nierównym chodniku, wywrócił się i rozbił wszystkie jajka".
Wprawdzie pojawiło się ciekawe przypuszczenie, że kompulsywni kłamcy mogą mieć jakieś problemy
z prawą półkulą, ale na podstawie obserwacji pacjentów, którzy mają poważne uszkodzenia mózgu,
ryzykowne byłoby wyciąganie wniosków na temat ludzi, którzy często kłamią, ale są sprawni
umysłowo. Nasza wiedza o tym, co się dzieje w uszkodzonym mózgu, nie wystarcza, aby dokonywać
prostych porównań.
Pomysłowość pacjentów polega jednak nie tylko na wymyślaniu części historii. Kiedy w opowieści
pojawiało się zdanie nie pasujące do reszty (celowo dodane przez eksperymentatorów), badani usilnie
starali się uzasadnić to zdanie. I tak, w przypadku historii o farmerze, który znalazłszy swego
pomocnika śpiącego w stogu siana, podwyższył mu wynagrodzenie, pacjenci z uszkodzeniem prawej
półkuli proponowali następujące wyjaśnienia: “Koszty utrzymania rosną(...)"; “Być może, nie płacił mu
zbyt dobrze(...)"; “(...)aby zachęcić go do wydajniejszej pracy"; zaobserwowano nawet przykłady
wyrafinowanego rozumowania: “Facet nagle porzuca pracę, farmer spotyka go i podnosi mu stawkę. –
Jak się masz, Joe! Jeśli porzucasz pracę, podniosę twoją stawkę. Nie stracę na tym ani centa, gdyż
ciebie tu nie będzie!"
Trudno z całą pewnością twierdzić, że zarówno upiększenia opowieści, jak i wyszukane
wyjaśnienia dla nie pasujących zdań są wytworami wyłącznie lewej półkuli mózgowej. Miałoby się
ochotę uznać, że uszkodzenie prawej półkuli odsłania działalność lewej, ale jest również możliwe, że
niekonsekwencje w opowiadaniach pokazują, czego można spodziewać się po uszkodzonej prawej
półkuli. W każdym razie tendencja do wymyślania niezwykłych historii, połączona z umiejętnością
uzasadniania dowolnego twierdzenia – mniejsza o jego niezwykłość – stwarza podatny grunt dla
powstawania skomplikowanych urojeń. Gdy spojrzymy z tej perspektywy, okaże się, że urojenia, które
występują w przypadkach paraliżu lub niezauważania lewej strony oraz bezkrytyczna akceptacja tych
urojeń przez pacjenta mogą się wywodzić właśnie z zaburzeń w odtwarzaniu opowiedzianych historii.
[neuropsycholodzy mówią wówczas o zaburzeniach dyskursu; przyp. red.]
Dalsze eksperymenty pozwoliły ustalić, że wspomniani pacjenci wykazują niezwykłą sztywność
myślenia, gdy chodzi o rozumienie sensu usłyszanych informacji. Poproszeni o wyjaśnienie znaczenia
następujących dwóch zdań: “Idąc na spotkanie ze słynną gwiazdą filmową, Sally wzięła z sobą pióro i
papier. Treścią artykułu miały być wypowiedzi znanych osobistości na temat energii jądrowej",
pacjenci z uszkodzoną prawą półkulą często trzymali się swoich interpretacji opartych wyłącznie na
pierwszym zdaniu i twierdzili, że Sally idzie po autograf gwiazdy filmowej. Mogą oni zrozumieć każdą
pojedynczą myśl, ale nie potrafią zmienić początkowej interpretacji na podstawie szerszego kontekstu
opowiadania.
Jeśli przypomnisz sobie pokrętną logikę, do której uciekali się pacjenci starający się wytłumaczyć
fakt, że ręka jakiejś innej osoby jest doczepiona do ich ciała, to w wyżej opisanych zaburzeniach
możesz dopatrzyć się symptomów tego samego zjawiska. Może to również pomóc w wyjaśnieniu,
dlaczego – gdy stan ?tych pacjentów tak się poprawi, że w końcu przyznają się do tego, że mają
sparaliżowaną kończynę (zdarza się to dość często) – nie potrafią przypomnieć sobie, w jaki sposób
mogli wierzyć w rzeczy niewiarygodne. Pamiętają, że wierzyli w dziwne rzeczy, ale nie potrafią sobie
przypomnieć, jak to jest, kiedy się wierzy w coś absurdalnego. Niemożność śledzenia logiki opowieści
była problemem przejściowym, natomiast uwagi, jakie wówczas robili, najpewniej wydawałyby im się
teraz pozbawione sensu.
Przypuszcza się, iż takie urojenia można wytłumaczyć zjawiskiem zaprzeczania, polegającym na
tym, że psychologiczny szok, wynikający z faktu sparaliżowania kończyny czy nawet całej strony ciała,
jest tak silny, iż chorzy po prostu nie umieją się przyznać ani przed sobą, ani przed kimkolwiek innym,
że ich to spotkało. Oczywiście, takie zaprzeczanie stanowiłoby proces nieświadomy, który potem
ujawni się w zachowaniu pacjenta. Zwróćmy uwagę, że identyczny argument wysuwano dla
wyjaśnienia zjawiska jednostronnej nieuwagi; całkowite niedostrzeganie sparaliżowanej kończyny
może wynikać tylko z tego, że umysł w ogóle nie dopuszcza takiej myśli. Pewne fakty dowodzą
jednak, że ten mechanizm nie tłumaczy wszystkiego; uporczywe twierdzenie, że dana ręka należy do
kogoś innego, pojawia się zazwyczaj natychmiast po uszkodzeniu mózgu, gdy pacjent nie odzyskał
jeszcze jasności myślenia, a potem stopniowo zanika, w miarę jak pacjent zaczyna uświadamiać sobie
powagę całej sytuacji. Gdyby źródłem problemu było zaprzeczanie, to nie powinno ono zanikać wraz z
powracaniem świadomości – powinno być dokładnie na odwrót. Jest też faktem, że niektórzy pacjenci
zaprzeczają istnieniu jednego problemu, na przykład sparaliżowanej ręki, przyznając jednocześnie, że
mają problemy z mówieniem.
Specjaliści zaproponowali wiele wyjaśnień, ale, podobnie jak w przypadku innych zaburzeń
spowodowanych przez wylew, sami pacjenci nie potrafią na ten temat nic powiedzieć lub mówią
bardzo niewiele. Jak widzieliśmy, albo nie są oni zainteresowani, albo wydają się nie zauważać, że
coś jest nie w porządku. Zanim ich stan polepszy się na tyle, by to zauważyli ich złudzenia zdążą
zaniknąć. Sprawia to takie wrażenie jakby złudzenia wystąpiły u innej osoby: jeśli zaś mózg
rzeczywiście Jest osobą, zapewne nie mijamy się z prawdą.
Wstecz / Spis Treści / Dalej

ROZDZIAŁ 11
DUSZA Z CIAŁA WYLECIAŁA

Jak dalece obraz ciała w mózgu jest zniekształcony? Można ów obraz na krótką chwilę
zniekształcić, używając prostych sztuczek – takich jak wspomniane w Rozdziale 8 – i gdy z
zamkniętymi oczami staramy się opuścić podniesioną rękę. Większość ludzi ma w tej sytuacji wielkie
trudności z wyczuciem, gdzie faktycznie ręka się znajduje – jej obraz w mózgu nie jest tak precyzyjny.
Zmiany te są jednak bardzo niewielkie, jeśli porównać je z takimi, jakie mogą powstać w wyniku
uszkodzenia mózgu. U pacjentów z guzem mózgu lub po wylewie obraz ciała może być wypaczony do
tego stopnia, iż nie będą oni świadomi tego, że dana kończyna należy do nich, a nawet mogą temu
zdecydowanie zaprzeczać. Znana jest wstrząsająca relacja z początku naszego wieku o kobiecie,
która tak dalece utraciła kontakt z całym swoim ciałem, że prosiła, by wyprowadzono ją na dwór i
wrzucono w śnieg – tak bardzo pragnęła wrażeń czuciowych. Znacznie częściej natomiast wspomina
się o zjawisku, które, jeśli prawdziwe, stanowiłoby ostateczne stadium utraty obrazu ciała. Są to
doznania pozacielesne, czyli wrażenie, że pozostawiło się swoje ciało i wędruje się tam, gdzie tylko
się zechce.
Gdy ostrożnie mówię “jeśli prawdziwe", stawiam pod znakiem zapytania realność najbardziej
niezwykłych form doznań pozacielesnych, kiedy to ludzie donoszą, że odbyli podróż do odległych
miejsc i rzekomo mają świadków potwierdzających owe doniesienia. Jeden z najsłynniejszych
przypadków tego typu rzekomo zdarzył się w roku 1774 w Neapolu, gdy Alfons di Liguori, założyciel
Zakonu Redemptorystów, zemdlał przygotowując się do odprawienia mszy. Gdy odzyskał
przytomność, opowiedział zebranym wokół siebie ludziom, że był przy łożu śmierci papieża Klemensa
XIV w Watykanie, oddalonym o cztery dni drogi. Wiadomość o śmierci papieża dotarła kilka dni
później wraz z relacjami, że rzeczywiście widziano św. Alfonsa u papieskiego łoża i że rozmawiał on
tam z innymi osobami. Czytelnicy – nawet ci, którzy nie są zbyt sceptyczni – będą z pewnością skłonni
włożyć tę relację między bajki, podobnie jak inne dziwne-choć-prawdziwe opowieści. Warto jednak
pamiętać, że tego typu historie zdarzają się rzadko i stanowią skrajny przypadek wśród
najrozmaitszych relacji o doświadczeniach pozacielesnych. Są wśród nich i takie, którym – według
mnie – trzeba dać wiarę. Susan Blackmore, psycholog z Wielkiej Brytanii specjalizująca się w
znajdowaniu psychologicznych wytłumaczeń dla tzw. zjawisk paranormalnych, przeżyła swoje własne
doświadczenie pozacielesne, które skłoniło ją do napisania na ten temat książki – nosi ona tytuł
Beyond the Body [Poza ciałem]. Nie nastąpił tu wprawdzie cud a la Liguori, a pani Blackmore w swojej
fizycznej postaci pozostawała przez cały czas w tym samym pokoju i co pewien czas opisywała
zgromadzonym tam przyjaciołom podróże, które przeżywało jej “mentalne ja". Mogą oni poświadczyć,
że nigdy nie opuściła swojego pokoju: w żadnym z miejsc, które ponoć odwiedziła, nie było nikogo, kto
by ją tam widział, a ona sama nie przywiązuje do tego doświadczenia przesadnej wagi, uznając je w
swoich psychologicznych analizach raczej za przypadek halucynacji niż za cud. Oczywiście jedna taka
historia nic jeszcze nie znaczy, ale można znaleźć inne – niektóre z nich pochodzą od najbardziej
trzeźwo myślących naukowców.
Jedna z opowieści wspomnianych w bardzo specjalistycznej serii publikacji na temat
neuropsychologii procesów wzrokowych Visual Agnosias [Agnozje wzrokowe] jest – moim zdaniem –
typowym przykładem relacji o doznaniu pozacielesnym, który stanowi poparcie poglądu, że ludzie
opowiadający o takich doznaniach rzeczywiście zostali psychicznie (Jeśli nie fizycznie) przeniesieni w
inne miejsce. Zachowujący anonimowość naukowiec opisuje, jak stał kiedyś w sali wykładowej,
college'u i przemawiał do grupy mniej więcej dziesięciu osób. W jego relacji czytamy: “Nagle odczułem
wyraźnie, że obserwuję sam siebie... z wysokości więcej niż metr ponad głową i nieco z boku, pod
sufitem sali". Uczucie to trwało zaledwie około piętnastu sekund: w tym czasie ciało kontynuowało
przemowę, “on" zaś przyglądał się temu. Miał wówczas 19 lat, nigdy nie doświadczył czegoś takiego
po raz drugi i do dziś uważa, że wiele opisywanych doznań to zwykłe oszustwa, własne
doświadczenie przypisuje zaś chwilowym zaburzeniom natury biochemicznej.
Ta zwięzła relacja różni się od relacji Susan Blackmore z dwóch istotnych względów. Po pierwsze:
doznania pani psycholog były znacznie bardziej skomplikowane; zaczęło się od uniesienia przez trąbę
powietrzną w długim szpalerze drzew, po czym nastąpiła podróż dookoła świata: do Paryża, Nowego
Jorku, Ameryki Południowej i nad Morze Śródziemne, gdzie Susan Blackmore zatrzymała się, by
dokonać inspekcji drzew na wyspie “w kształcie gwiazdy" – przez cały ten czas relacjonowała swoje
przygody obecnym przy niej przyjaciołom. Po drugie: podała ona swoje doznania do wiadomości
publicznej. Natomiast fakt, że “słynny amerykański neurofizjolog", jak określono go we wspomnianej
publikacji, pozostaje osobą anonimową – jego relacja nie jest przesadnie efektowna – dowodzi tego, z
jak wielką podejrzliwością traktowane są zjawiska doznań pozacielesnych.
Między opowieścią Alfonsa di Liguoriego a relacją anonimowego naukowca sytuują się tysiące
doniesień o doznaniach pozacielesnych; na ich podstawie można odtworzyć typowe tego rodzaju
doświadczenie. Ludzie, którym zdarzyło się mieć doznania pozacielesne, znajdowali się w tym czasie
w stanie rozluźnionej uwagi, niekiedy odczuwali zmęczenie, czasem budzili się ze snu lub właśnie
zasypiali. Wówczas nagle uświadamiali sobie, że wydaje im się, iż unoszą się w powietrzu ponad
własnym ciałem [Opierając się na istnieniu związku doznań pozacielesnych ze snem, wysunięto
sugestię, że doznania pozacielesne są w rzeczywistości snami. Ponieważ jednak wymagają one, by
doświadczająca ich osoba świadomie przeżywała to, co się dzieje, oraz odczuwała oddzielenie się od
ciała, jest bardzo mało prawdopodobne, by doświadczenia te były zwykłymi snami. Mimo to
przypominają one nieco “przytomne" sny, czyli sny, w których osoba śniąca zdaje sobie sprawę z
tego, że śni. Rozdział 19 zawiera więcej informacji na ten temat. Wyjaśnienie doznań anonimowego
naukowca przez odwołanie się do zjawiska snu na jawie jest jednak mało przekonywające].
Ludzie doznający doświadczeń pozacielesnych mogą widzieć zarówno samych siebie, jak i innych
ludzi, a także meble w pokoju, jak gdyby patrzyli na wszystko z góry. Ci, którzy są na tyle odważni, by
stłumić panikę i nie wycofać się z tej sytuacji, odkrywają, że ich unosząca się w powietrzu postać
obdarzona jest niezwykłymi zdolnościami: przenika przez podłogi i ściany, składa wizyty przyjaciołom,
niezależnie od tego, Jak daleko się znajdują, a nawet – w najbardziej niesamowitych przypadkach –
odwiedza inne światy. W jednym z takich przypadków doznająca doświadczeń pozacielesnych kobieta
słyszała, jak pewien przedstawiciel cywilizacji pozaziemskiej mówi: “O, ona jest z Ziemi" (jak to miło z
ich strony, że zawsze mówią naszym językiem). Jedną z zadziwiających cech tego typu doznań jest
to, że zamiast obezwładniającego strachu i paniki, jakich można by się spodziewać, relacje wielu ludzi,
którzy to przeżywali, mówią jedynie o miłych wrażeniach: o zdolności widzenia z taką ostrością, jakiej
nigdy wcześniej nie doświadczyli, o uczuciu niewiarygodnej lekkości i wolności, o pragnieniu, by móc
przeżyć to jeszcze raz. Nie trzeba dodawać, że dla większości ludzi jest to niezapomniane
doświadczenie. Trzeba tu zwrócić uwagę, że ludzie, którzy doznają tych odczuć, nie muszą mieć
żadnych wcześniej ukształtowanych poglądów na temat opuszczania swego ciała ani też nie muszą
być bardzo uduchowieni. Brak wiary w doznania pozacielesne w dużym stopniu wypływa z podejrzeń,
że ci, którzy ich doświadczają, są po prostu bardzo wrażliwymi ludźmi, tak silnie wierzącymi w
istnienie duszy lub w życie pozagrobowe, iż doznają halucynacji i wyda je im się, że przeżywają to,
czego najbardziej pragną. W latach siedemdziesiątych nowojorski psychiatra Jan Ehrenwald poddał
badaniom grupę takich ludzi i doszedł do wniosku, że wspólną ich cechą było .przemożne dążenie do
nieśmiertelności" – podświadomy strach przed śmiercią doprowadził do doznań pozacielesnych,
stanowiących namiastkę tego, co, jak mieli nadzieję, stanie się, gdy dusza ostatecznie opuści ciało.
Formułując ten wniosek, dr Ehrenwald wrzucił do jednego worka ekstatyczny trans szamanów i
doznania pozacielesne ludzi, którzy z powodu choroby byli w stanie śpiączki. Ale pełen sceptycyzmu
pogląd, że jedynymi ludźmi donoszącymi o swych doznaniach pozacielesnych są ci, którzy naprawdę
w nie wierzą, opiera się nie na opinii psychiatrów, ale na fakcie, że doznania pozacielesne zawsze
wiązano z niezwykłą ideą .projekcji astralnej".
Idea ta wywodzi się z nauk Towarzystwa Teozoficznego, założonego w Nowym Jorku w XIX wieku.
Z teozoficznego punktu widzenia egzystencja ludzka ma postać wielowarstwową, przy czym fizyczne
ciało człowieka jest najmniej interesujące l najmniej istotne. Oprócz fizycznego ciała istnieje wiele
innych, między innymi ciało astralne, które zamieszkuje świat astralny. Teozofowie utrzymują, że ciało
astralne potrafi oddzielić się od ciała fizycznego i poruszać się w przestrzeni bez niego, a ponieważ
świadomość ulokowana jest w ciele astralnym, takie oddzielenie się powoduje doznania pozacielesne:
umysł wędruje z ciałem astralnym, podczas gdy ciało fizyczne nie zmienia swego położenia. Gdy
dojdziesz do wprawy, będziesz mógł uwolnić swoje ciało astralne z ciała fizycznego, kiedy tylko
zechcesz, podobnie jak wystrzeliwuje się rakietę w kosmos (stąd określenie projekcja astralna).
Doznania pozacielesne wydają się mleć dużo wspólnego z projekcją astralną, a wśród największych
entuzjastów takich doznań było wielu i teozofów.
Dziwaczne w koncepcji projekcji astralnej jest przekonanie, że przez cały czas ciało astralne
pozostaje połączone z ciałem l fizycznym srebrnym sznurem. Niektórzy ludzie, w tym kilku, którzy
wcześniej w ogóle nie słyszeli o teozofii czy projekcji astralnej, donosili, że widzieli ów sznur w czasie
doznań pozacielesnych. Nawet Susan Blackmore, która nie uznaje projekcji astralnej za wyjaśnienie
doznań pozacielesnych, zauważyła, że podczas tych doznań była przywiązana srebrnym sznurem.
Teoretycznie srebrny sznur ulega rozluźnieniu, gdy ciało słabnie, co oznacza, że choroba lub
wyczerpanie fizyczne stwarzają warunki dla projekcji astralnej (albo doznań pozacielesnych).
Uwolnienie ciała astralnego jest łatwiejsze, niż mogłoby się to wydawać. Zostaje ono uwolnione
podczas narkozy; ma pewną swobodę w czasie snu; a nawet gwałtowne zatrzymanie samochodu
może na chwilę wyrzucić ciało astralne poza obręb ciała fizycznego (chociaż na ogół trudniej otrzymać
odszkodowanie od firmy ubezpieczeniowej z tego powodu niż z powodu urazu kręgosłupa szyjnego).
Po uwolnieniu się ciało astralne porusza się z różną prędkością, może nawet błyskawicznie przenosić
się z miejsca na miejsce: raz jesteś tu, a za chwilę zupełnie gdzie indziej.
Większe znaczenie niż te szczegóły ma to, że istnieją tysiące relacji o doznaniach pozacielesnych i
chociaż wielu z tych ludzi można uznać za nawróconych na nową wiarę, wielu innych pozostaje na
gruncie sceptycyzmu. W dodatku, na co zwracają uwagę eksperci z dziedziny projekcji astralnej,
relacje te – nawet pochodzące od ludzi, którzy nie mieli pojęcia, czego mogą oczekiwać – mają
wystarczająco dużo punktów wspólnych, by podpowiedzieć nam, że napotykamy tu na kwestię wartą
zastanowienia. Jedno z najważniejszych pytań brzmi: Czy doznania pozacielesne mówią nam coś o
mózgu? W tym wypadku odpowiedź jest znacznie bardziej zawiła niż samo pytanie.
Trudno ustalić, jak częste są doznania pozacielesne, ponieważ na ogół badano nietypowe grupy
osób (na przykład studentów, którzy zgłosili się jako ochotnicy do eksperymentów badających
postrzeganie pozazmysłowe) lub zadawano pytania, które mogły być interpretowane na różne
sposoby. Mimo to liczbę ludzi, którzy twierdzą, że doświadczyli doznań pozacielesnych, szacuje się na
10%-34% – moim zdaniem każda liczba z tego przedziału jest zdumiewająco wysoka. Gdy pomyślę,
że co trzecia osoba, nawet w jakiejś specjalnie wybranej grupie ochotników, mogła mieć doznania
pozacielesne, zaczynam zastanawiać się, gdzie też sam się wtedy podziewałem. I – jakby tego było
mało – ludziom zdarzało się doświadczać doznań pozacielesnych w okolicznościach, by tak rzec,
zupełnie Ziemskich: kiedy zdawali egzamin na prawo jazdy, składali przysięgę (nikt ze zgromadzonych
nie zauważył niczego niezwykłego), stali obok szafki z dokumentami czy robili sobie makijaż. Warto
też wspomnieć o innym badaniu przeprowadzonym przez Charlesa Tarta, psychologa, wielce
zasłużonego dla studiów nad zjawiskami paranormalnymi oraz wszystkim, go choć trochę wykracza
poza ramy codzienności. W roku 1971 relacjonował on, że 66 spośród 150 ludzi zażywających
marihuanę – zadziwiająco dużo, bo aż 44% – twierdziło, że doświadczyli doznań pozacielesnych. I
chociaż Susan Blackmore ,w swojej książce Beyond the Body zwraca uwagę, że liczby te lnie muszą
wskazywać na związek przyczynowo-skutkowy (mogło się zdarzyć, że palący marihuanę są akurat
typem ludzi, którym przytrafiają się doznania pozacielesne), to związek między tymi doznaniami a
oddziałującym na psychikę narkotykiem może być nieprzypadkowy. Fakt, że u pani Blackmore
doznania pozacielesne wystąpiły natychmiast po wypaleniu haszyszu, wydaje się znaczący.
Podejmowano próby badania zjawiska doznań pozacielesnych w laboratorium poprzez
rejestrowanie przypuszczalnych ^fizjologicznych zmian, które mogą zachodzić w czasie tych doznań.
Z oczywistych powodów osoba testowana w takim eksperymencie musi być kimś, kto potrafi
wprowadzić się w stan doznań pozacielesnych praktycznie zawsze, gdy tego zechce. Istnieje garstka
ludzi, u których doznania takie najwidoczniej występują regularnie. Niestety, eksperymenty te wniosły
bardzo mało; nawet w przypadku osób najbardziej doświadczonych w wywoływaniu doznań
pozacielesnych zapisy fal mózgowych nie pozwoliły na wyciągnięcie żadnych wniosków. Co najwyżej
można powiedzieć, że w chwili, kiedy mózg przestawia się ze stanu normalnego funkcjonowania na
doznania pozacielesne, nie obserwuje się jakiejś charakterystycznej zmiany we wzorcu jego
aktywności elektrycznej, a czasami nie ma w ogóle żadnej zmiany. Większość tych badań została
przeprowadzona dwadzieścia lat temu za pomocą najlepszego z dostępnych wówczas aparatów do
elektroencefalografii i bez wątpienia te same eksperymenty można by obecnie wykonać lepiej.
Jednakże, zważywszy niepewną reputację tego typu badań (przynajmniej w oczach większości
specjalistów od EEG), mało prawdopodobne, byśmy w niedalekiej przyszłości usłyszeli o powtórzeniu
takich eksperymentów. Wielka szkoda, że eksperymenty te niczego nie wykazały, bo następny etap
byłby jeszcze bardziej interesujący: polegałby na przekonaniu jednego z owych pozacielesnych
wędrowców, by dokonał swej wędrówki w czasie, gdy będzie monitorowany przez jeden z
najnowocześniejszych analizatorów pracy mózgu – na przykład tomograf pozytonowy. To by było coś:
zobaczyć, które obszary mózgu stają się aktywne podczas doznań pozacielesnych.
Nie odnotowano też istotnych sukcesów w wykrywaniu sobowtórów – zadaniu, z którym
technologia XX wieku powinna była sobie poradzić. W końcu, jeżeli ciało wędrujące w czasie doznań
pozacielesnych jest tak podobne do swojego oryginału, że żałobnicy zgromadzeni przy łożu papieża
Klemensa mogli być absolutnie przekonani, iż widzą Alfonsa di Liguoriego i rozmawiają z nim (pomimo
że nieprzytomny oryginał leżał jak kłoda, odległy o cztery dni drogi), należałoby przypuszczać, że
gdyby w pokoju rzeczywiście wylądowało ciało astralne, to powielacze fotoelektronowe, detektory pól
elektromagnetycznych i czujniki tensometryczne powinny coś wykryć. A jednak dotychczas żadne
próby wykrycia takich obiektów nie dały rezultatów, które można by uznać za wiarygodne. Brak
naukowych danych sprawia, że w tej dziedzinie mamy do czynienia głowi nie z subiektywnymi i
właściwie nieweryfikowalnymi opowieściami o opuszczaniu ciała, czasem wielogodzinnej podróży do
odległych miejsc i powrocie do punktu wyjścia. Nic więc dziwnego, że wobec braku rzetelnych danych
i z powodu zalewu podobnych relacji powstało kilka różnych teorii usiłujących! wytłumaczyć zjawisko
doznań pozacielesnych. Niektóre z tych teorii tłumaczą jedne dziwne zjawiska przez odwoływanie się
do innych dziwnych koncepcji, czego przykładem jest twierdzenie, że to, co opuszcza ciało, jest
tworem psychicznym, a nie fizycznym przedmiotem. Ów twór nie zamieszkuje świata materialnego,
lecz świat psychiczny, tworzony i doświadczany przez wszystkich ludzi doznających takich przeżyć.
Jest jednak mało prawdopodobne, by tego typu koncepcje ujawniły cokolwiek na temat pracy mózgu.
Warto przez chwilę odetchnąć od dziwacznego świata doznań pozacielesnych i ująć to
zagadnienie z innej strony: z perspektywy nauk o mózgu, po których można się spodziewać
spokojnego i chłodnego obiektywizmu. Neurolodzy i psycholodzy również zajmowali się zjawiskiem
rozdwajania się ludzi, ale większość badanych osób (czy też pacjentów) nie doświadczała doznań
pozacielesnych, lecz oglądała samych siebie – zobaczyli oni swojego sobowtóra.
Od razu jednak widać dość istotną różnicę między tymi dwoma rodzajami przeżyć. Jeśli
doświadczasz doznania pozacielesnego, to subiektywny “Ty" znajduje się u góry, nad Twoim ciałem.
Nawet jeżeli Twoje ciało dalej zajmuje się tym, co robiło uprzednio, “Ty" przemieściłeś się. Jeśli
widzisz swojego sobowtóra, jest przeciwnie: “Ty" w ogóle nie zmieniłeś miejsca, a Twoja replika
pojawia się naprzeciw Ciebie. Zdumiewające, jak wielu było pisarzy i poetów, którzy albo pisali o tym
przerażającym doświadczeniu, albo też sami je przeżyli. Fiodor Dostojewski, Edgar Allan Poe, Percy
Shelley, Johann W. Goethe i wielu innych wiedzieli coś o sobowtórach i byli nimi zafascynowani, co
zresztą skłoniło neurologów do rozważań, dlaczego akurat pisarze są tak podatni na to niezwykłe
doświadczenie.
Badacze, którzy zajmowali się tą kwestią, przeszukując różne źródła (utwory literackie, pamiętniki,
osobiste relacje i sprawozdania), doszli do wniosku, że aby ujrzeć własnego sobowtóra – przynajmniej
w przypadku twórców – muszą wystąpić dwa lub trzy czynniki. Wszystkie one pojawiły się u
dziewiętnastowiecznego francuskiego nowelisty, eseisty i poety, Guy de Maupassanta. Pod koniec
życia nieustannie widywał on swego sobowtóra: “Co drugi raz, gdy wracam do domu, widzę mojego
sobowtóra. Otwieram drzwi i widzę siebie siedzącego w fotelu (...) Nie przestraszyłbyś się?" Dlaczego
tak go to prześladowało? Po pierwsze: de Maupassant miał silnie rozwiniętą wyobraźnię wzrokową,
czyli zdolność wyczarowywania żywych obrazów w swoim umyśle. Był on też obsesyjnie
skoncentrowany na samym sobie, stanowiąc klasyczny przypadek narcyzmu. Połączenie tych dwóch
cech to doskonała recepta na widzenie sobowtóra – cóż lepszego możesz zobaczyć w swojej
wyobraźni niż samego siebie, główny obiekt Twojej fascynacji? Po drugie: de Maupassant był
wówczas prawdopodobnie podatny na halucynacje, ponieważ znajdował się w końcowym stadium nie
leczonego syfilisu.
Znakomita umiejętność wizualizacji, narcyzm i pewne zaburzenia w mózgu pojawiają się u
twórców, którzy pisali o sobowtórach. Podobne wnioski są jednak problematyczne, ponieważ opierają
się one na doniesieniach z drugiej lub trzeciej ręki oraz na – by tak rzec – psychoanalizie na
odległość. Dlatego też wnioski te nie mogą być źródłem użytecznych informacji o żadnych mózgach,
nawet o mózgach pisarzy.
Mimo to przez ostatnie półtora wieku neurolodzy zidentyfikowali niektóre czynniki bezpośrednio
oddziałujące na mózg, które usposabiają ludzi do widzenia swoich sobowtórów. Są to m.in. narkotyki
wywołujące halucynacje, wysoka gorączka, padaczka, migrena, guzy, a nawet uszkodzenie mózgu
spowodowane zatruciem tlenkiem węgla. To, że w każdym z tych przypadków mamy do czynienia z
czynnikami stresowymi dla mózgu, wydaje się oczywiste. Jest jednak zaskakujące, że wcale nie
muszą to być tak tragiczne okoliczności jak padaczka czy organiczne uszkodzenie mózgu. Pod koniec
lat pięćdziesiątych opisano przypadek kobiety, która zaczęła widywać swojego sobowtóra zaraz po
śmierci męża. Kiedy wróciła do domu z pogrzebu i otworzyła drzwi sypialni, zdała sobie sprawę, że
poza nią jest tam jeszcze ktoś inny: naprzeciw niej stała kobieta, identycznie ubrana i wiernie
naśladująca każdy jej ruch. Począwszy od tego pierwszego spotkania, sobowtór pojawiał się
codziennie i chociaż postać ta była trochę niewyraźna – dolna część tułowia i nogi nie rysowały się
dokładnie – jednak dla tej kobiety wyglądała bardzo realnie. “Jestem w pełni świadoma, że mój
sobowtór jest wyłącznie wynikiem halucynacji. Mimo to widzę go, słyszę, czuję go wszystkimi moimi
zmysłami. To jestem ja sama, rozdwojona i rozdzielona".
Spotkania z własnym sobowtórem obejmują cały zakres doświadczeń, począwszy od bardzo
wyraźnego i naturalnie barwnego wrażenia słuchowego, a nawet dotykania własnej repliki,
skończywszy na odczuwaniu jedynie czyjejś obecności – niekoniecznie własnego sobowtóra. Ten
ostatni typ odczuć często pojawia się wówczas, gdy ludzie są zupełnie sami lub znajdują się w
niebezpieczeństwie. Wiele relacji o takich zdarzeniach pochodzi od skazanych na samotność
rozbitków dryfujących w łodziach ratunkowych, a jeszcze częściej opowieści te dotyczą przeżyć
alpinistów. Wspinaczka wysokogórska przypuszczalnie wywołuje podobne odczucia, ponieważ łączą
się w niej stres wynikający z sytuacji, w której każdy krok może być ostatnim, oraz dodatkowe
trudności spowodowane tym, że do mózgu dociera zbyt mało tlenu. F. Smythe, jeden ze wspinaczy
biorących udział w nieudanej próbie zdobycia Mount Everestu w 1933 roku, opowiadał, że był tak
dalece przekonany, iż ktoś posuwa się tuż za nim na wysokości ponad 8000 m, że w pewnym
momencie zatrzymał się, przełamał na pół swoje ciastko miętowe, po czym odwrócił się, by
poczęstować nim swego wyimaginowanego towarzysza i dopiero wtedy uświadomił sobie, że nikogo
tam nie ma: “Odkrycie, że nie mam kogo poczęstować, było dla mnie szokiem" (w tym przypadku
towarzysz wspinaczki był przynajmniej łagodny i życzliwy – w latach osiemdziesiątych zdarzyło się, że
obok samotnego wspinacza pojawił się obcy człowiek i nakłonił go do zejścia ze szczytu inną drogą,
która okazała, się zdecydowanie zbyt długa i niebezpieczna. W rezultacie alpinista spędził samotnie
noc w temperaturze – 30° i odmroził sobie kilka palców u nóg). Smythe nie miał poczucia, że
podążający za nim osobnik stanowił jego alter ego, ale znane są przypadki, gdy niewidoczna postać
była wyraźnie odczuwana jako sobowtór. Halucynacje te wywarły na tych ludziach równie silne
wrażenie jak sytuacja, w której ujrzeliby samych siebie. Wybitny brytyjski neurolog McDonald Critchley
opisał szczególnie jaskrawy przypadek tego typu: kobietę w wieku 43 lat, która budziła się w środku
nocy z przeświadczeniem, że w jej sypialni znajduje się ktoś bardzo dobrze jej znany – nie miała
żadnych wątpliwości, że to jej sobowtór. Nigdy nie zdarzyło się jej zobaczyć samej siebie, ale była do
tego stopnia przekonana o obecności sobowtóra w pokoju, że nieraz wychodziła na palcach z sypialni:
okrążywszy dom, wracała z drugiej strony, mając nadzieję, iż uda jej się zaskoczyć tę “osobę".
Critchley opisał również dziwny przypadek, który można by uznać za nieudane doznanie
pozacielesne. Chodziło tu o mężczyznę cierpiącego na padaczkę skroniową. Tuż przed napadami
padaczkowymi człowiek ten odnosił wrażenie, że jego ciało urosło o jedną szesnastą swej zwykłej
wielkości. Obawiał się on, że jego osobowość opuści jego własne ciało, by ulokować się w tej
dodatkowej jednej szesnastej, a następnie odłączy się całkowicie i opuści go.
Dwa ostatnie przypadki świadczą o tym, na jakie poważne trudności napotka każdy, kto próbuje
umiejscowić te dziwne zjawiska w mózgu. Kobieta, która czuła swoją własną obecność w sypialni,
miała uszkodzone oba płaty ciemieniowe, podczas gdy napady padaczki u mężczyzny, którego ciało
powiększało się o jedną szesnastą, zaczynały się w płatach skroniowych. Z anatomicznego punktu
widzenia te dwa obszary mózgu mają niewiele wspólnego. Jeśli dodamy do tego dane wskazujące, że
stany, takie jak schizofrenia, napad padaczki, gorączka i oczywiście narcyzm oraz bogata wyobraźnia
wzrokowa, mogą sprzyjać widzeniu sobowtóra, to jedyny wniosek, jaki można sformułować, brzmi:
widzenie sobowtóra rzeczywiście się zdarza, ale to, jaka część mózgu bierze w tym udział i dlaczego
tak się dzieje, ciągle pozostaje tajemnicą.
Jakie analogie istnieją między widzeniem swojego sobowtóra a doświadczaniem doznań
pozacielesnych? W obu sytuacjach nasze ciało jest oglądane z niemożliwej perspektywy: widzi się
siebie samego na wprost albo z góry. Ronald Siegel, psychiatra z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Los
Angeles, twierdzi, że jest to typowa cecha naszej pamięci. Siegel sądzi, że Twoje wspomnienia z
ostatniej kąpieli w morzu zawierają obrazy Ciebie samego widzianego z boku lub z góry, czyli z
perspektywy wymyślonej przez Twój mózg (chociaż trzeba pamiętać, że w miarę rozpowszechniania
się kamer wideo, coraz częściej to, co bierzemy za nasze wspomnienia, będzie zawierało także
zdarzenia zarejestrowane na taśmie, kiedy to oglądamy siebie cudzymi oczami). Nasza wyobraźnia
może więc produkować takie obrazy w normalnych warunkach. Co więcej, prowadzone przez Siegela
badania ludzi, którzy zażyli określoną ilość środków halucynogennych, ujawniły, że środki te
wywoływały często wizje zawierające obrazy z lotu ptaka. Należy też pamiętać, że ludzie zażywający
marihuanę donosili o doznaniach pozacielesnych częściej niż jakakolwiek inna grupa poddana
badaniom – narkotyki wywołujące halucynacje odgrywają zapewne rolę w przypadkach oglądania
własnego sobowtóra. Susan Blackmore, psycholog i ekspert w dziedzinie doznań pozacielesnych,
uważa, że doznania te, podobnie jak widzenie własnego sobowtóra, wymagają umiejętności tworzenia
szczegółowych i robiących silne wrażenie obrazów, które stają się treścią halucynacji.
Z drugiej strony, zachodzą wyraźne różnice między widzeniem sobowtóra a doznaniami
pozacielesnymi – jedna z nich dotyczy towarzyszących tym zdarzeniom emocji. Ludzie, którzy
zobaczyli swojego sobowtóra i opisali swoje odczucia, na ogół odczuwali niepokój, podczas gdy – jak
wspomniałem już wcześniej – ludzie doświadczający doznań pozacielesnych opisują je jako przeżycie
niepodobne do żadnego wcześniejszego doznania: poczucie lekkości, swobody i jedności z
wszechświatem. Ponadto, o ile doznania pozacielesne wymagają całkowitego przekształcenia
perspektywy widzenia, o tyle obraz sobowtóra nakłada się po prostu na oglądaną rzeczywistość, a w
pewnych przypadkach jest nawet sterowany przez widzącą go osobę. Kobieta, która powróciwszy do
domu z pogrzebu męża, zobaczyła swego sobowtóra, zauważyła, że jego ruchy były lustrzanym
odbiciem jej własnych ruchów. Inni ludzie opowiadali, że wyraz twarzy sobowtóra zmienia się
równocześnie ze zmianą wyrazu ich własnej twarzy. Zauważ, jak odmienne są pod tym względem
doznania pozacielesne, w czasie których można być przeniesionym do innych, prawdziwych lub
wyimaginowanych, krain.
Te dwa rodzaje dziwnych odczuć doskonale pokazują, ile jeszcze musimy się dowiedzieć o mózgu.
Można powiedzieć, że zarówno doznania pozacielesne, jak i oglądanie własnego sobowtóra są
wynikiem jakiegoś stresu wyzwalającego procesy myślowe, w których wspomnienia, obsesje, obawy i
obraz ciała w mózgu mieszają się ze sobą, tworząc jedno, fantastyczne, wyimaginowane
doświadczenie. Ale co z tego? W przeciwieństwie do prostszych funkcji umysłu, takich jak
rozpoznawanie twarzy, zespół zdarzeń zachodzących w mózgu w związku z tymi zjawiskami jest po
prostu nadal nieznany. I możliwe, że nigdy nie uda się ich opisać tak szczegółowo, jak pragnęliby tego
naukowcy badający mózg. Mając do czynienia z tak skomplikowanymi doznaniami mentalnymi, być
może, natrafiamy na barierę, która – jak sądzą niektórzy naukowcy – z pewnością gdzieś istnieje i
zablokuje nasze próby zrozumienia mózgu. Badacze zastanawiają się, czy nie okaże się kiedyś, że
ludzki mózg nie może w pełni zrozumieć siebie samego.
Wstecz / Spis Treści / Dalej

ROZDZIAŁ 12
CZY ROZPOZNAJESZ TĘ TWARZ?

W czerwcu 1976 roku amerykańska sonda kosmiczna Viking zrobiła rutynowe zdjęcie powierzchni
Marsa na 41° szerokości północnej i 9,5° długości zachodniej. Na fotografii widniały wszystkie typowe
elementy marsjańsklego krajobrazu: kratery, równiny, nieregularne, skaliste góry stołowe i niskie
wzgórza. Znalazło się tam również coś niezwykłego: twarz, a raczej Twarz. Była to szeroka na 1,5 km
góra stołowa z pofałdowaniami powierzchni, na których światła i cienie popołudniowego słońca
układały się w obraz rysów twarzy. Naukowcy z NASA nie dostrzegli w tej twarzy niczego
szczególnego i przez cztery kolejne lata nie była ona niczym więcej niż geologiczną ciekawostką.
Następnie w 1980 roku dwaj specjaliści z dziedziny komputerowego generowania obrazów, Yincent
Dipietro i Gregory Molenaar, rozpoczęli nowe, tym razem bardziej szczegółowe, oględziny Twarzy.
Latem 1981 roku ogłosili oni, że analiza powiększenia oryginalnego zdjęcia skłoniła ich do uznania, że
Twarz nie jest wytworem “sił natury".
Był to zaledwie początek: wkrótce potem entuzjaści zlokalizowali w pobliżu marsjańskie “miasto",
zespół piramid i podobnych do plastrów miodu budowli, położonych w odległości kilku kilometrów od
Twarzy, dokładnie na przedłużeniu linii jej warg. Im usilniej garstka ludzi zafascynowanych Twarzą
badała i obrabiała zdjęcia, tym więcej informacji udawało im się z nich wydobyć – nawet gałka oczna
w jakiś cudowny sposób wyłoniła się z cienia oczodołu, a ponadto Richard Hoagland, autor tekstów
popularnonaukowych, ustalił nawet, że w pierwszy dzień marsjańskiego lata istota znajdująca się w
odpowiednim miejscu w paśmie wzgórz, położonych na południowy zachód od Twarzy, mogłaby
ujrzeć słońce wschodzące wprost z ust Twarzy. Podczas gdy zwolennicy hipotezy, że rzeźba ta
stanowi wytwór kultury budującej twarze, gromadzili tego typu “odkrycia", specjaliści z NASA
utrzymywali, że Twarz to górotwór o szczycie przypominającym powierzchnię stołu, podobny do setek
innych, rozsianych po powierzchni Marsa. W opinii tych naukowców rzekome rysy twarzy powstały po
prostu w wyniku przypadkowego nałożenia się nieregularności powierzchni i nie są bynajmniej
monumentalną rzeźbą, sto razy większą od czegokolwiek porównywalnego na Ziemi.
Ryc.10.: Twarz na Marsie
Kult marsjańskiej twarzy osiągnął szczyt absurdu w lecie 1993 roku, gdy NASA straciła kontakt ze
swoją sondą kosmiczną Mars Observer akurat w momencie, gdy miała ona wejść na orbitę Marsa.
Grupa wyznawców kultu Twarzy zareagowała na to demonstracją pod główną siedzibą NASA.
Twierdzili oni, że sonda ta została celowo zniszczona przez grupę pracowników NASA, którzy nie
chcieli, aby prawdziwość Twarzy została potwierdzona przez wysokiej jakości zdjęcia, jakie miały być
przesyłane przez Observera na Ziemię.
To, co najciekawsze w tej całej historii, być może, w ogóle nie ma nic wspólnego z Marsem i wiąże
się raczej z tym, że ludzki mózg bardzo sprawnie rozpoznaje twarze – i to w każdych okolicznościach.
W sprzyjającej sytuacji potrafimy zobaczyć twarz nawet w układzie cieni na kawałku skały. Złe
oświetlenie, brak ostrości, nietypowe ułożenie twarzy – żadna z tych okoliczności nie może
powstrzymać ludzkiego mózgu od wypatrzenia jakiejś kombinacji rysów twarzy. Zdaniem niektórych
naukowców pewne części mózgu nie tylko biegle rozpoznają twarze, ale wręcz są przeznaczone do
pełnienia tej właśnie funkcji. Tak naprawdę nie jest zaskakujące, że pośród setek tysięcy
geologicznych tworów na powierzchni Marsa zdarzył się jeden, którego układ świateł i cieni jest na tyle
sugestywny, że każdy ludzki mózg może w nim rozpoznać twarz. Gdy raz powstanie takie wrażenie,
inne mechanizmy działające w mózgu (takie jak rozbudzona wyobraźnia) zajmą się resztą,
doprowadzając w rezultacie nawet do takich uwag, jak ta wypowiedziana przez pewnego entuzjastę
Twarzy, który uznał, że Twarz jest ładna i wygląda “majestatycznie".
Stwierdzenie, że nasze mózgi poświęcają specjalną uwagę twarzom, jest równie fascynujące jak
spekulacje na temat dawnych cywilizacji na Marsie. Ma ono nad nimi tę przewagę, że poparte jest
rzetelnymi danymi. Okazuje się, że w kolejnych – przeznaczonych specjalnie do tego celu –
obszarach mózg przeprowadza analizę twarzy, zaczynając od podstawowych elementów jej
wizerunku, a kończąc na imieniu osoby, do której twarz należy. Proces ten rozpoczyna się w tylnej
części mózgu, gdzie analizowane są informacje wzrokowe. Następnie – z każdym kolejnym etapem –
przesuwa się on ku przodowi, głównie wzdłuż dolnych krawędzi płata skroniowego, czyli części mózgu
położonej w okolicach uszu. Ten szereg obszarów mózgu, wyspecjalizowanych w rozpoznawaniu
twarzy, jest szczególnie dobrze rozwinięty po prawej stronie mózgu, tak że niektórzy badacze
zastanawiają się, czy w ogóle używamy lewej strony mózgu przy rozpoznawaniu dobrze nam znanych
twarzy.
Istnieją ludzie, którzy utracili zdolność rozpoznawania twarzy, mimo że zachowali normalną
sprawność w przeprowadzaniu niemal wszystkich innych operacji umysłowych. Podobnie jak
jednostronna nieuwaga, jest to trudne do pojęcia. Ludziom dotkniętym tą dolegliwością, zwaną
“prozopagnozją", zdarza się twierdzić, że wszystkie twarze, łącznie z twarzami członków ich własnej
rodziny – chociaż niezaprzeczalnie są twarzami, a nie na przykład czajniczkami do herbaty – nie
posiadają żadnych charakterystycznych cech, które pozwoliłyby twarze te od siebie odróżnić. Są to po
prostu tylko twarze [być może, doświadczenie to nie jest nam aż tak obce. Bo przecież cóż sami
mówimy o twarzach ludzi należących do innych ras? Przy pierwszym zetknięciu wszyscy Afrykanie
czy Azjaci wyglądają dla nas tak samo; przyp. red].
Inni chorzy mają poważniejsze problemy, przejawiające się w tym, że mylą oni twarze z różnego
rodzaju przedmiotami. Znane są nawet relacje na temat ludzi, którzy widzą twarze zniekształcone,
upodabniające się do dzieł malarzy kubistów. Najczęściej spotykana dolegliwość polega jednak na
tym, że twarze po prostu przestają cokolwiek znaczyć i jedynym sposobem identyfikacji danej osoby
staje się słuchanie jej głosu lub kroków, szukanie znajomego elementu biżuterii lub ubrania, a nawet,
w rzadkich wypadkach, badanie twarzy w poszukiwaniu jakiegoś pieprzyka lub blizny, które
zapoczątkowałyby proces identyfikacji. W skrajnych przypadkach prozopagnozji chory, znalazłszy się
nagle i nieoczekiwanie naprzeciw lustra, będzie myślał, że jego własne odbicie to jakiś obcy człowiek.
Miałem sposobność rozmawiania z pewnym mieszkańcem prowincji Ontario, który przeszedł dwa
wylewy i w ich wyniku utracił zdolność rozpoznawania twarzy nawet członków własnej rodziny. Ten
towarzyski mężczyzna, odgrywający przedtem ważną rolę w swoim środowisku, miał teraz wskutek
prozopagnozji kłopoty w kontaktach z ludźmi. Każdą rozmowę z kimś na ulicy musiała poprzedzać
uwaga w rodzaju: “Wiem, że cię znam, ale nie pamiętam już twojej twarzy..." Mężczyzna ten
opowiedział mi historię o tym, jak pojechał z żoną do Sudbury, gdzie kupiła sobie ona niebieski
zimowy płaszcz. W następną niedzielę żona poszła do kościoła nieco wcześniej niż on i gdy dotarł tam
sam, zobaczył ją rozmawiającą z księdzem (księdza rozpoznał po stroju). Stał obok nich przez dobrą
chwilę, gdy w odległości kilku kroków zauważył machającą do niego kobietę – była to jego żona.
Okazało się, że stał obok niewłaściwego niebieskiego płaszcza. Dlaczego nie zorientował się, że głos
kobiety w niebieskim płaszczu rozmawiającej z księdzem nie należał do jego żony? Kiedyś nie miał z
tym problemów, ale drugi wylew ograbił go z możliwości rozpoznawania ludzi po głosie (takie
rozpoznawanie jest najczęstszą strategią stosowaną przez osoby dotknięte prozopagnozją). Chory
pozostawał więc w prawdziwej izolacji. Gdy rozmawiałem z nim przez telefon, wyglądał przez okno i
mówił, że teraz osiągnął już stan, w którym z trudnością widzi ludzi przechodzących pod oknem: “Ciało
nie wygląda jak ciało, a jak jakieś kartonowe pudło...nie widzę nóg, nie wyglądają jak nogi – raczej jak
para kikutów. Nie mogę odróżnić, kto jest mężczyzną, a kto kobietą". Ów człowiek utracił coś więcej
niż tylko umiejętność rozpoznawania znajomych twarzy. Umarł w miesiąc po naszej rozmowie.
Identyfikacja osoby, do której należy dana twarz, nie jest etapem wstępnym. Twój mózg musi
najpierw zdać sobie sprawę, że patrzy na jakąś twarz, by nie wziąć jej przez pomyłkę za kapelusz,
zwłaszcza gdy chodzi o Twoją żonę [jest to aluzja do książki Olivera Sachsa: Mężczyzna, który pomylił
swoją żon z kapeluszem; przyp. red].
Znaczna część tej wstępnej działalności mózgu obejmuje rutynowe czynności, które w procesie
ewolucji pojawiły się dość wcześnie i które dotyczą mózgu każdej żywej istoty. Należą do nich
wyodrębnianie krawędzi i konturów obiektu z tła oraz takie łączenie wyodrębnionych cech ze sobą,
aby wyłoniły się rzeczywiste przedmioty. Następny etap (czas pomiędzy kolejnymi etapami jest rzędu
tysięcznych części sekundy) to analizowanie cech przedmiotu i wzajemnych związków między nimi, co
prowadzi do decyzji, że oglądany obiekt jest rzeczywiście twarzą. Etap ten ma szczególne znaczenie.
Nawet niemowlęta w kilka godzin po urodzeniu (a może nawet, jak wykazały jedne z badań, średnio w
dziewiątej minucie życia) bardziej interesują się kółkiem, które zawiera oczy i nos narysowane
prostymi kreskami, niż takim samym kółkiem, w którym elementy te zostały umieszczone w
przypadkowych miejscach.
Cała sprawa staje się naprawdę interesująca, gdy oglądany przedmiot zostaje uznany za twarz,
ponieważ w tym właśnie momencie mózg zaczyna analizować tę twarz, by znaleźć w niej znajome
cechy. Wciąż jeszcze nie wiemy, jak to się właściwie odbywa. Przeprowadzono liczne badania,
których celem było ustalenie, jakie elementy twarzy odgrywają tu najważniejszą rolę, ale poszukiwania
te nie przyniosły jednoznacznych wyników. Niektórzy badacze doszli do wniosku, że przy
rozpoznawaniu twarzy zwracamy szczególną uwagę na oczy i włosy, natomiast inne eksperymenty
dowiodły, że usta i podbródek mają największe znaczenie. Te dwie szkoły myślenia istniały już w
czasach Dzikiego Zachodu, kiedy to pewni bandyci ukrywali swoją tożsamość, zakładając maskę na
oczy – jak Zorro – podczas gdy inni woleli zasłaniać usta i nos kolorową chustką. Obecnie bandyci,
którzy nie chcą opowiadać się za żadną z tych teorii, dysponują jeszcze jednym rozwiązaniem, czyli
zniekształceniem rysów całej twarzy poprzez naciągnięcie na głowę nylonowej pończochy.
Może się także okazać, że żadna lista dziesięciu najważniejszych dla rozpoznawania twarzy
elementów nie istnieje i że pozorna zależność decyzji od tej czy innej części twarzy wynika po prostu
ze sposobu, w jaki zaplanowano dany eksperyment. Niektórzy psycholodzy twierdzą, że kluczową rolę
w rozpoznawaniu twarzy odgrywa jej ogólny kształt i wzajemne ułożenie różnych jej elementów
względem siebie. Mogłoby to tłumaczyć, dlaczego prawa półkula mózgowa ma – jak się się wydaje –
zasadnicze znaczenie dla rozpoznawania twarzy. Właśnie ta część mózgu jest bowiem głównie
zaangażowana w postrzeganie przestrzennych relacji między różnymi obiektami.
Nie od rzeczy byłoby zapytać, czy tworzona przez mózg reprezentacja twarzy jest realistyczna.
Skrajnie zniekształcone wizerunki sławnych ludzi – na przykład w politycznych karykaturach – są
przecież natychmiast rozpoznawane. Dlaczego niektóre z najlepszych karykatur, mimo że wykazują
niewiele wspólnego z jakąkolwiek ludzką twarzą, w lot rozumiemy. Karykatura Briana Mulroneya [były
premier Kanady; przyp. tłum], która przedstawia go jako podbródek z doczepionym ciałem, to
znakomity przykład. Inne karykatury wyolbrzymiają też te elementy twarzy, których pewnie nigdy nie
wziąłbyś pod uwagę. Czy karykaturzyści mają specjalny dar kontaktowania się ze swoimi neuronami
odpowiedzialnymi za rozpoznawanie twarzy? Czy obraz znanej twarzy powstający w mózgu jest sam
w sobie karykaturą?
Parę lat temu grupa amerykańskich psychologów próbowała odpowiedzieć na to pytanie,
wykorzystując karykatury. Najpierw tworzyli oni na podstawie zdjęcia rysunek wiernie przedstawiający
daną, dobrze znaną twarz, a następnie używali tego rysunku jako punktu wyjścia dla serii karykatur i
“antykarykatur". Karykaturę wymyślano wyolbrzymiając różnice miedzy narysowaną a przeciętną
twarzą, antykarykaturę otrzymywano przez zmniejszanie tych różnic.
Studenci oglądający różne wersje tej samej twarzy sądzili, że karykatury lepiej oddawały
podobieństwo do rzeczywistej osoby, której twarz była powszechnie znana. Szybciej też udawało łm
się rozpoznawać karykatury niż realistyczne rysunki. Kto wie, być może, mózg przechowuje obrazy
prawdziwych twarzy w formie karykatur i właśnie dlatego przyporządkowanie ich rzeczywistym
twarzom jest zarówno szybkie, jak i poprawne. Jeśli to prawda, nic dziwnego, że karykatury wywołują
natychmiastową reakcję i tak łatwo je rozpoznać – przejście od nich do przechowywanych w pamięci
informacji o danej twarzy jest bardziej bezpośrednie niż w przypadku oglądania prawdziwej twarzy.
Napisałem “jeśli to prawda", ponieważ ciągle nie ma zgody co do rzeczywistego znaczenia tego
eksperymentu. Ja zaś uważam go za bardzo interesujący, gdyż pokazuje on, że karykaturzyści
bezwiednie ujawnili nam coś o sposobie, w jaki działa mózg.
Aby sprawić, że nawet dobrze znana twarz będzie trudna do rozpoznania, wystarczy pokazać ją
albo odwróconą “do góry nogami", albo jako negatyw zdjęcia. Trudności w rozpoznawaniu twarzy
odwróconych “do góry nogami" świadczą o tym, że wysoce wyspecjalizowany program używany przez
nasze neurony służy do analizowania zbiorów rysów twarzy ułożonych w bardzo specyficzny sposób:
oczy na górze, nos pośrodku, a pod nim usta. Nie ulega wątpliwości, że program ten jest ogromnie
elastyczny pod względem kąta obrócenia danej twarzy – profil Johna Fitzgeralda Kennedy'ego można
rozpoznać równie łatwo jak jego portret en face. Elastyczność ta kończy się jednak, gdy twarz zostaje
odwrócona o 180°. Pewne dane wskazują, że u dzieci znaczna różnica w umiejętności rozpoznawania
twarzy ustawionych normalnie i odwróconych nie pojawia się przed dziesiątym rokiem życia, co
pozwala sądzić, że poniżej tego wieku system rozpoznawania twarzy nie jest jeszcze dojrzały. To z
kolei może oznaczać, że system rozpoznawania twarzy potrzebuje naprawdę dużo czasu, by osiągnąć
precyzję, zwłaszcza jeśli zauważymy, iż już dla kilkudniowych noworodków twarze stanowią bodźce
przyciągające ich uwagę. Fotograficzne negatywy twarzy są równie trudne do rozpoznania, co może
wynikać stąd, że występuje tu podobnego typu odwrócenie (chociaż pod innym względem). W 1992
roku Stuart Anstis, psycholog z Uniwersytetu Kalifornijskiego w San Diego, przez trzy dni odgrywał
rolę królika doświadczalnego w badaniu, które miało ustalić, dlaczego negatywy są tak trudne do
interpretowania. W ciągu dnia nosił okulary podłączone do kamery wideo, która zamieniała czarne na
białe i białe na czarne oraz zastępowała każdy kolor jego dopełnieniem. Okulary te zdejmował na noc,
ale spał z zawiązanymi oczami, a prysznic brał w ciemności. Anstis stwierdził, że rozpoznawanie
wszelkiego typu przedmiotów, a szczególnie twarzy, sprawiało mu duże trudności. Uczony ten
zastanawiał się, czy fakt, że ewolucja naszego układu wzrokowego nastawiona była na oglądanie
przedmiotów oświetlonych światłem padającym z góry, może tłumaczyć trudności powstające przy
oglądaniu rzeczywistości w negatywie, czyli w sytuacji podobnej do tej, jaka powstaje, gdy układ cieni
ulega odwróceniu tak, że elementy normalnie zacienione są dobrze oświetlone i na odwrót. Jeśli tak
właśnie jest, wtedy nawet przy normalnym ułożeniu twarzy nos (na przykład) może się wydawać
dziwacznie odwrócony. Oświetlanie z dołu powszechnie wykorzystuje się w starej sztuczce z okazji
Halloween, polegającej na trzymaniu zapalonej latarki pod brodą, co zmienia twarz w straszną maskę
o osobliwym układzie kolorów. Domyślacie się, co to może oznaczać? Na Marsie istnieje
przypuszczalnie mnóstwo innych “twarzy", które nie zostały dotąd wykryte, ponieważ w czasie gdy
Viking fotografował tę planetę, światło padało na nie z niewłaściwej strony.
Nawet badania małp mogą dostarczyć pewnych informacji o tym, w jaki sposób mózg rozpoznaje
daną twarz na podstawie układu jej rysów. Okazało się, że gdy u małp rejestruje się aktywność
elektryczną pojedynczych komórek nerwowych w płatach skroniowych, wiele z tych komórek reaguje
szczególnie intensywnie na twarze. Fakt, że mózg małpy również jest szczególnie zaangażowany w
rozpoznawanie twarzy, dodatkowo potwierdza duże znaczenie, jakie owa czynność ma dla zwierząt
społecznych. Niektóre komórki mózgowe nastawione na odbiór twarzy reagują na konkretny wyraz
twarzy, inne na jej ogólny obraz, zwłaszcza w pewnym położeniu, a jeszcze inne na poszczególne
części twarzy, takie jak oczy czy włosy. Można też sobie wyobrazić, że komórki ostatniego typu
rejestrują także odległości między poszczególnymi elementami twarzy – na tym mógłby polegać Jeden
ze sposobów przechowywania jej w pamięci małpy: znajoma twarz tego a tego osobnika
charakteryzuje się odległością 1,5 cm między oczami, 1,25 cm od oczu do nosa itd.
Jakkolwiek to się odbywa, mózgi zarówno małp, jak i ludzi mają znakomitą zdolność
zapamiętywania twarzy oraz rozpoznawania ich niemal natychmiast po ujrzeniu, nawet po wieloletnim
niewidzeniu. W klasycznym eksperymencie proszono ludzi po siedemdziesiątce i po osiemdziesiątce o
wybranie twarzy, które rozpoznają na zdjęciach maturalnych, przedstawiających wielu kolegów z ich
własnej szkoły oraz z tego samego rocznika, lecz z innych szkół. Nawet osoby, które ukończyły szkołę
średnią przed pięćdziesięcioma laty, osiągnęły zadziwiająco dobre wyniki.
Badanie to uświadamia nam, że rozpoznanie twarzy zależy od pamięci, co z kolei oznacza., że u
ludzi niezdolnych do rozpoznawania twarzy kłopoty z pamięcią mogą odgrywać większą rolę niż
trudności ze wzrokową oceną elementów danej twarzy. Jest to w jakimś stopniu zgodne z prawdą:
niektóre doświadczenia dowodzą, że ludzie cierpiący na prozopagnozję mimo wszystko potrafią
wybrać replikę danej twarzy spośród zbioru różnych twarzy. Wynikałoby z tego, że ich kłopoty
spowodowane są raczej niemożnością przypomnienia sobie twarzy, która pasowałaby do obecnie
oglądanej niż z niemożnością właściwego postrzegania oglądanej twarzy. Eksperymenty te wciąż
jednak nie dają jednoznacznej odpowiedzi, a ich wyniki są sprzeczne z relacjami ludzi cierpiących na
prozopagnozję, którzy twierdzą, że wszystkie twarze wyglądają dla nich tak samo. Do pewnego
stopnia nie ma to znaczenia: jest oczywiste, że pamięć odgrywa zasadniczą rolę w rozpoznawaniu
twarzy. Potwierdzają to analizy komputerowych obrazów mózgu, uzyskiwanych w czasie oglądania
znajomych i nieznajomych twarzy.
Nieżyjąca już dr Justine Sergent z Montrealskiego Instytutu Neurologicznego przez lata prowadziła
studia nad postrzeganiem i rozpoznawaniem twarzy oraz opisywała wzorce aktywności mózgowej,
obserwowane podczas oglądania przez ochotników różnych twarzy, pojawiających się na ekranie.
Wyniki tych badań ujawniają, że, jak wspomniano wyżej, proces rozpoznawania twarzy kolejno
angażuje struktury biegnące od tyłu ku przodowi mózgu. Uczestnicy oglądali serie obrazów, z których
każdy był nieco bardziej skomplikowany od poprzedniego, począwszy od pustego ekranu, poprzez
sinusoidalne paski oraz twarze wymagające jedynie ustalenia, jakiej płci jest dana osoba, a
skończywszy na łatwych do zidentyfikowania przedmiotach lub znanych twarzach (w tym ostanim
przypadku należało określić, czy 'są to twarze aktorów czy polityków). Porównanie komputerowych
obrazów aktywności mózgu uzyskanych na poszczególnych etapach pozwoliło ustalić, że w miarę jak
zadania stawały się trudniejsze, uaktywniały się coraz to nowe obszary mózgu.
Dr Sergent wykazała, że patrzenie na pusty ekran lub proste paski, czyli najłatwiejsze ze
wszystkich zadań, powodowało aktywację tych obszarów z tyłu mózgu, w których zachodzi wstępna
obróbka bodźców wzrokowych. W czasie ustalania płci były wykorzystywane obszary położone
bardziej z przodu, a identyfikacja konkretnej twarzy wymagała pobudzenia wielu obszarów
wysuniętych jeszcze bardziej ku przodowi mózgu, na ogół mieszczących się w prawej półkuli. Jeden z
tych obszarów znajdował się w płacie skroniowym, obok struktury zwanej hipokampem, położonej w
dolnej części mózgu. Hipokamp odgrywa główną rolę w przechowywaniu i wydobywaniu z pamięci
informacji – w tym przypadku przypuszczalnie informacji dotyczących twarzy.
Inną część mózgu, biorącą udział w przetwarzaniu Informacji o twarzach, stanowi przedni kraniec
płata skroniowego. Tu właśnie następował ostatni etap tej – biegnącej od tyłu mózgu do przodu –
analizy wizerunków twarzy. Oba płaty skroniowe, prawy i lewy, uaktywniały się, gdy ochotnicy
rozpoznawali, czy dana twarz należy do aktora czy do polityka. Ciekawe, że biegun lewego płata
skroniowego uczestniczy w ustalaniu imion własnych. Jeśli zatem rozpoznajesz czyjąś twarz, ale nie
potrafisz podać imienia tej osoby, to prawdopodobnie ten chwilowy uszczerbek pamięci “dotyczy"
właśnie tej części mózgu, tuż pod Twoją lewą skronią.
W jednej z ostatnich serii eksperymentów, przeprowadzonych przez zespół dr Sergent przed jej
przedwczesną śmiercią na początku 1994 roku, wykazano, że lewa półkula potrafi rozpoznać daną
twarz, jedynie wówczas, gdy była ona pokazywana już wcześniej. Wygląda na to, że prawa półkula
jest niezbędna, by rozpoznać daną twarz po raz pierwszy, a gdy raz już tego dokona, znajomość tej
twarzy może zostać przekazana drugiej półkuli. Ale jeśli ta sama twarz zostanie przedstawiona w
nieco zmienionym położeniu, lewa półkula poczuje się zagubiona. Bardziej interesujący był
eksperyment mający na celu ustalenie, które części mózgu są aktywne, gdy człowiek ocenia, na ile
dane nazwisko czy twarz wydają mu się znane. Zbiór nazwisk i twarzy podzielono na dwie części: do
jednej z nich włączono aktorów, a do drugiej przedstawicieli innych zawodów, m.in. polityków,
sportowców i śpiewaków. Ochotnicy mieli zaliczyć każdą osobę, której nazwisko lub twarz zobaczyli,
do właściwej grupy. Zdumiewającym rezultatem tego doświadczenia było odkrycie, że w przypadku
danego człowieka, na przykład Jeana Chretiena [obecnie były obecny premier Kanady; przyp. A],
części mózgu identyfikujące go na podstawie twarzy jako polityka, są inne niż te części, które
określają jego zawód na podstawie nazwiska. Innymi słowy, Jean – jak każdy człowiek – ma w
naszym mózgu dwie różne reprezentacje, przy czym nie wiadomo, dlaczego tak się dzieje. Można tu
przyjąć dwa punkty widzenia. Pierwsza koncepcja mówi: choć to podwójne przechowywanie informacji
wydaje się na pozór zbędne, przypuszczalnie kiedyś okaże się, że ma ono jakieś istotne
uzasadnienie. Drugie wyjaśnienie zakłada natomiast, że mózg rozwijał się ad hoc w jakiś chaotyczny
sposób i w rezultacie nieuniknione było pojawienie się pewnych mniej skutecznych rozwiązań w
przetwarzaniu niektórych informacji. Gdyby można zaprojektować mózg całkiem od nowa lub dokonać
jego reorganizacji (na wzór tych, które przeprowadza się w wielkich korporacjach), mogłoby się
okazać, że jeden zapis dla Jeana Chretiena najzupełniej wystarcza. Mózg bardzo rzadko zachowuje
się tak, jak byśmy tego oczekiwali.
Jeśli stawiamy przed mózgiem zadanie rozpoznawania przedmiotów, a nie twarzy, to powtarza się
podobny proces, który jest również uporządkowany od tyłu ku przodowi, tyle że proces ten zachodzi
głównie w lewej półkuli. Istnieją jednak pewne różnice: w eksperymentach przeprowadzonych przez
Justine Sergent żaden przedmiot nie spowodował uaktywnienia się jakiegokolwiek obszaru po lewej
stronie mózgu w pobliżu hipokampa, co może oznaczać, że procesy pamięciowe biorące udział w
rozpoznawaniu twarzy nie są takie same, a przynajmniej nie wędrują tymi samymi drogami co procesy
uczestniczące w rozpoznawaniu przedmiotów. Biegun lewego płata skroniowego również nie brał
udziału w rozpoznawaniu przedmiotów i w gruncie rzeczy nie jest to zaskakujące, gdy weźmiemy pod
uwagę, że – jak się wydaje – związany jest on z imionami własnymi. Przypuszczalnie biegun lewego
płata skroniowego nie jest Ci potrzebny do rozpoznania, że to, co widzisz, to znaczki pocztowe, ale
mógłbyś go potrzebować, gdybyś miał zadecydować, czy to, co widzisz, to kanadyjski znaczek z 1851
roku, znany jako “czarna dwunastopensówka".
Ponadto zaobserwowano dziwną systematyczną zależność: im trudniejsze zadanie, tym dalej od
pierwotnych ośrodków wzrokowych jest ono rozwiązywane. Proste obrazki są analizowane z tyłu
mózgu, a twarze polityków z przodu (chociaż można by sądzić, że nie ma między nimi dużej różnicy).
Stwierdzono też, że w postrzeganiu twarzy główną rolę odgrywa prawa półkula. Komputerowe obrazy
mózgu osób rozwiązujących takie zadania rozwiały więc kontrowersje związane z tą kwestią.
Wiedząc, jak rozległe są obszary mózgu uczestniczące w percepcji twarzy, trudno się dziwić, że
ludzie, którzy utracili zdolność rozpoznawania twarzy, stanowią bardzo niejednorodną grupę:
uszkodzenia różnych obszarów powodują różnego rodzaju zaburzenia percepcji. Niektórzy mogą
jedynie rozpoznać, że dwa identyczne zdjęcia przedstawiają tę samą twarz (a są i tacy, którzy nawet
tego nie potrafią), podczas gdy inni umieją ustalić, że dwa wizerunki twarzy przedstawiają tę samą
osobę, ale nie zdają sobie sprawy, że na obu zdjęciach jest ich twarz. Dziwny w tym wszystkim jest
fakt, że niektórzy ludzie twierdzący, iż nie potrafią odróżniać twarzy, w rzeczywistości posiadają tę
umiejętność, choć nie są Jej świadomi. Zjawisko to określa się mianem ukrytej wiedzy i można je
zademonstrować na wiele sposobów. Gdy osobę, która twierdzi, że nie potrafi rozpoznać żadnej
twarzy, podda się na przykład testowi polegającemu na dopasowywaniu nazwisk do twarzy, to wyniki
będą mimo wszystko lepsze niż te, jakie można osiągnąć, działając na zasadzie czystego przypadku. I
odwrotnie: osoba badana będzie miała słabe wyniki, gdy test polega na zapamiętywaniu twarzy,
którym przyporządkowano niewłaściwe nazwiska. Jeszcze bardziej zaskakujące są dane wskazujące,
że nawet jeśli niektórzy uczestnicy takich eksperymentów nie wykazują najmniejszego
zainteresowania, gdy w długiej serii zdjęć różnych twarzy od czasu do czasu pojawi się twarz któregoś
z członków ich własnej rodziny, to ich układy nerwowe reagują na ten widok. Urządzenie podobne do
wykrywacza kłamstw rejestruje w takich momentach zmianę tzw. przewodnictwa skóry. Mimo to, gdy
zapytać badanych, zaprzeczą, jakoby wiedzieli cokolwiek o którejkolwiek z oglądanych twarzy.
Najwidoczniej rozpoznawanie twarzy zachodzi bez udziału świadomości, co raz jeszcze potwierdza,
że czasem nie “wiemy", co dzieje się w naszych mózgach. Określenie “czasem" może zresztą
zabrzmieć nieco eufemistycznie. Wprawdzie świadomość samego siebie jest, zdaniem wielu
naukowców, tą cechą, która odróżnia ludzki mózg od mózgów innych zwierząt, staje się jednak coraz
bardziej oczywiste, że nasze mózgi przedstawiają nam do świadomego rozważenia jedynie
wyselekcjonowane informacje. Wiele poczynań mózgu umyka naszej uwadze.
Wstecz / Spis Treści / Dalej

ROZDZIAŁ 13
TWARZE, KROWY I PSY DO GÓRY NOGAMI

W 1988 roku mieszkaniec Toronto, znany w literaturze medycznej jako C.K., w wyniku wypadku
samochodowego doznał obrażeń mózgu, które uczyniły go praktycznie niezdolnym do nazywania
przedmiotów. Badania wykazały, że problem C.K. dotyczył w równym stopniu rzeczywistych
przedmiotów, jak i rysunków: w jednym teście pacjent ów określił narysowany szparag jako “gałązkę
róży z kolcami", rakietę tenisową jako “maskę szermierza", a lotkę do rzucania do tarczy Jako
“szczotkę z piór do odkurzania". Warto zauważyć, że chociaż w tym teście badanemu udało się
zidentyfikować zaledwie 18 na 60 przedmiotów (przeciętny wynik to 57), to jednak poprawnie oceniał
on zarówno ogólny kształt, jak i charakterystyczne cechy oglądanych przedmiotów. Jeśli nie uda się
rozpoznać rakiety tenisowej, maska szermierza jest w istocie najlepszym przybliżeniem właściwej
odpowiedzi.
Dalsze badania C.K. wykazały, że jego nieumiejętność nazywania oglądanych przedmiotów nie
wynikała z tego, iż nic o nich nie wiedział lub zapomniał ich nazwy. Trzymając przedmiot w ręce i
mając zawiązane oczy, badany nie miał żadnych trudności w nazwaniu owego przedmiotu oraz w
szczegółowym opisaniu, jak on działa. Problemy z nazywaniem przedmiotów u C.K. nie są czymś
szczególnym – nieumiejętność nazywania przedmiotów, czyli agnozja wzrokowa, to stosunkowo
częsta konsekwencja uszkodzenia mózgu. Ale w przypadku C.K. pojawiają się inne elementy, które
czynią go wyjątkowym.
Pacjent ten nie potrafi na przykład nazwać wieszaka na ubranie, jeśli mu się go pokaże, ale umie
bez żadnych trudności narysować wieszak z pamięci. Na 30 przedmiotów, których nie udało mu się
nazwać podczas wspomnianego testu na rozpoznawanie rysunków, potrafił narysować poprawnie 29 i
zrobił to całkiem dobrze – studiował kiedyś sztuki piękne. Jednakże gdybyś mu pokazał zbiór jego
rysunków przedstawiających różne przedmioty, to – choć brzmi to niewiarygodnie – nie potrafiłby ich
rozpoznać. Gdy poprosisz go, by narysował kłódkę, zrobi to doskonale, lecz gdy po upływie tygodnia
zapytasz C.K., co ten rysunek przedstawia, prawdopodobnie rozpozna w nim kolczyk. C.K. ma
normalną zdolność tworzenia myślowego obrazu danego przedmiotu na podstawie jego nazwy, ale nie
potrafi znaleźć związku między czymś, na co patrzy, czyli wizualnym obrazem przedmiotu, a jego
nazwą. Chociaż nie jest zupełnie jasne, co nam to mówi o mózgu, pojawiają się tutaj co najmniej dwie
możliwości. Po pierwsze: możliwe, że w mózgu istnieją dwie wersje “szparaga", z których jedną
możemy przyporządkować pędowi szparaga, który właśnie oglądamy, a druga odnosi się do
szparaga, który przywołujemy w umyśle, być może, w odpowiedzi na jego nazwę. Po drugie: jest
również możliwe, że istnieje tylko jedna myślowa reprezentacja szparaga, ale są różne drogi dotarcia
do niej, jedna poprzez wyobraźnię, a druga poprzez wzrok.
W przypadku C.K. pojawia się jeszcze coś dziwnego, co może rzucić trochę światła na kwestię
rozpoznawania twarzy: o ile pacjent ten jest dalece niesprawny jeśli chodzi o nazywanie przedmiotów,
o tyle twarze nie nastręczają mu żadnych trudności. Pokaż mu jakąś twarz i poproś, by ją rozpoznał
wśród sześciu twarzy, a zrobi to z łatwością. W istocie C.K. osiągnął wynik powyżej średniej w teście
na rozpoznawanie twarzy, w którym pewne twarze pokazywano z półprofilu lub słabo oświetlone. C.K.
nie miał również trudności z identyfikacją Imeldy Marcos, Borysa Jelcyna, Olivera Northa a nawet
Królowej Matki z głową owiniętą szalem. Jak to wytłumaczyć? Przecież szczegóły pozwalające
odróżnić dwie twarze, nawet tak mało do siebie podobne jak twarze Jelcyna i Northa, są mimo
wszystko nieznaczne w porównaniu z różnicami występującymi między pędem szparaga a gałązką
róży z kolcami.
Fakt, że C.K. ma poważne problemy z przedmiotami, a nie ma żadnych z twarzami, podsunął
niektórym badaczom myśl, że człowiek ten stanowi żywy dowód tego, iż mózg posiada odrębną
zdolność do rozpoznawania twarzy – coś w rodzaju oddzielnego programu, który zajmuje się twarzami
i niczym innym. Pogląd ten wywołuje wśród psychologów podobne kontrowersje, jak koncepcja
Noama Chomsky'ego, która mówi o istnieniu w lewej półkuli mózgowej wyspecjalizowanego “narządu
mowy".
Można by zapytać, jakie to ma znaczenie? Czy istnieje jakaś istotna różnica między twierdzeniem,
że mózg jest szczególnie sprawny w dziedzinie języka i rozpoznawania twarzy, a posunięciem się o
krok dalej i uznaniem, iż każdej z tych dziedzin przyporządkowany jest oddzielny obszar, który rządzi
się swoimi własnymi prawami? Jest to ważne w tym sensie, iż uznanie możliwości istnienia w mózgu
jednego lub dwóch niezależnych wyspecjalizowanych ośrodków przetwarzania informacji toruje drogę
poglądowi, że cały mózg pracuje w ten sposób. Wielu neuropsychologów uważa, że mózg stanowi
zbiorowisko poszczególnych “modułów", których praca podlega koordynacji – tworzą one jedną,
wewnętrznie spójną maszynę do myślenia. Ale pogląd ten nie jest bynajmniej powszechnie
akceptowany. Mamy tu do czynienia z kwestią wiary lub niewiary: albo wierzysz, że mózg jest
wieloośrodkowym zbiorowiskiem różnych wyspecjalizowanych obszarów przetwarzających informacje,
albo w to nie wierzysz. Jeśli wierzysz, to przypadek C.K. uważasz za dowód istnienia Jednego z tych
ośrodków.
Można też wysunąć kontrargument: analiza twarzy przeprowadzana jest w taki sam sposób jak
analiza przedmiotów (chociaż przez inne części mózgu), dlatego zdarza się, że jeden proces ulega
zaburzeniu, podczas gdy drugi nie zostaje niczym zakłócony. Poznano wiele przypadków, które
można by zaliczyć do tej kategorii: C.K. potrafi rozpoznawać twarze, ale nie przedmioty; Justine
Sergent z Montrealskiego Instytutu Neurologicznego opisała mężczyznę, który utracił całkowicie
zdolność rozpoznawania twarzy (nie potrafił nawet ustalić, że dwie identyczne fotografie przedstawiają
tę samą twarz), ale umiał poprawnie określić markę, model i rok produkcji 172 spośród 210
samochodów, których zdjęcia mu pokazano – takiego wyniku nie udało się osiągnąć żadnemu
człowiekowi z nie uszkodzonym mózgiem.
By bardziej skomplikować całą sprawę, należy wspomnieć, że znane są przypadki ludzi, którzy
utracili coś więcej niż zdolność rozpoznawania ludzkich twarzy. Pewna kobieta w Izraelu, która była
zapaloną obserwatorką ptaków, straciła umiejętność rozpoznawania ich, chociaż nadal potrafiła
widzieć ich kolory, słyszeć ich głosy i śledzić ich ruchy. Mówiła po prostu: “Wszystkie ptaki wyglądają
tak samo". Inny pacjent, farmer, w wieku 58 lat prawdopodobnie doznał wylewu. Gdy odzyskał
przytomność, nie potrafił rozpoznać swojego lekarza, sąsiadów, a nawet własnej żony i brata.
Stopniowo wróciła mu zdolność rozpoznawania najbliższych osób i nie zaobserwowano u niego
żadnych innych problemów aż do momentu, gdy powrócił na swą farmę. Znalazłszy się tam, ku
swemu zdziwieniu odkrył, że nie potrafi już tego, co kiedyś umiał najlepiej: nie rozpoznaje
poszczególnych krów i cieląt. Dawniej rozróżniał je na podstawie wyglądu ich “twarzy", ale teraz,
niestety, wszystkie krowy wyglądały dla niego tak samo. Człowiek ten wydawał się bardziej przejęty
utratą tej umiejętności niż tym, że nadal nie umiał rozpoznawać niektórych ludzi. Skądinąd można go
zrozumieć: nauczenie się rozróżniania krowich pysków to bardzo trudne i na ogół niewdzięczne
zadanie. Wielu artystów najwyraźniej nie potrafi mu sprostać, kiedy próbują oni wiernie oddać różnice
pysków poszczególnych zwierząt, chociaż polski malarz Kossak namalował stado koni, z których
każdy miał inny wyraz “twarzy".
Jakie to ma znaczenie dla naszego wywodu? Otóż jeżeli w mózgu istnieje specjalny program do
analizy ludzkich twarzy, to czy muszą też tam być inne programy odpowiadające całemu królestwu
zwierząt? A może to, że parę osób umie rozpoznać poszczególne krowy, ptaki albo znaczki pocztowe,
oznacza po prostu, iż dzięki ciężkiej pracy można nauczyć się rozróżniać nawet rzeczy bardzo do
siebie podobne?
Niektórzy naukowcy uznali za słuszną koncepcję ciężkiej pracy i wielokrotnego powtarzania.
Ponadto starali się dowieść, iż psycholodzy błądzą, gdy myślą, że mózg w szczególny sposób
przetwarza informacje o twarzach. Ich zdaniem taki punkt widzenia psychologów wynika z tego, że
spędzają większość czasu, badając ludzi, którzy utracili zdolność rozpoznawania twarzy. Sceptycy
twierdzą, że ludzki mózg może osiągnąć mistrzostwo w identyfikowaniu czegokolwiek; jedyna różnica
polega na tym, że rozpoznawanie twarzy to umiejętność wspólna dla wszystkich ludzi, podczas gdy
zdolność identyfikacji ptaków, samochodów czy też starożytnych amfor greckich występuje
niezmiernie rzadko. Dlatego szansa znalezienia przypadków, gdy uszkodzenie mózgu przeszkadza w
rozpoznawaniu twarzy, jest znacznie większa niż prawdopodobieństwo natrafienia na farmera, który
utracił umiejętność identyfikacji "twarzy" swoich krów. Liczba ludzi, których może dotknąć to pierwsze
zaburzenie, jest po prostu olbrzymia. Każdy człowiek to specjalista w dziedzinie twarzy; natomiast
tylko jeden na milion zostaje specjalistą w rozpoznawaniu przedmiotów jakiegoś innego typu.
Rhea Diamond i Susan Carey z MIT próbowały udowodnić słuszność tego argumentu, porównując
ludzką zdolność do rozpoznawania psów (całych zwierząt) ze zdolnością do rozpoznawania ludzkich
twarzy, pokazywanych zarówno w normalnej pozycji, jak i odwróconych do góry nogami. W badaniach
uwzględniano obie te pozycje, ponieważ dobrze wiadomo, że nasza zdolność rozpoznawania twarzy
jest znacznie ograniczona, gdy są one odwrócone do góry nogami. Carey i Diamond przyjęły, że skoro
rozpoznawanie twarzy stanowi po prostu jeden z przykładów zastosowania wiedzy specjalisty, to u
specjalistów od psów również może nastąpić ogromne obniżenie umiejętności rozróżniania
poszczególnych psów, jeśli badanym znawcom będzie się pokazywać zdjęcia psów odwrócone do
góry nogami. Uczone wybrały zdjęcia seterów irlandzkich, szkockich terierów oraz pudli i zadbały o to,
by wybrane zdjęcia nie różniły się tłem ani pozycją fotografowanego psa. Fotografie te pokazano
osobom wymienionym w spisie Amerykańskiego Stowarzyszenia Hodowców Psów. Każdy specjalista
najpierw oglądał serię zdjęć psów, a następnie pokazywano mu po kolei każdego psa w parze z
innym, podobnym psem: zadanie eksperta polegało na wskazywaniu, którego z dwóch psów oglądał
uprzednio. Tę serię zdjęć pokazywano zarówno w normalnej pozycji, jak i odwrócone do góry nogami.
Diamond i Carey stwierdziły, że badanym było znacznie trudniej rozpoznać psy odwrócone do góry
nogami. Mnie to zadanie wydaje się bardzo trudne – mógłbym patrzeć na cały szpaler szkockich
terierów i nie znalazłbym między nimi żadnych różnic – ale ci ludzie to przecież hodowcy, opiekunowie
i sędziowie konkursowi. Nie przestawali oni być znawcami psów, dopóki zwierzaki te pokazywano im
w normalnej pozycji. Może się wydać paradoksalne, że właśnie eksperci, którzy na oględzinach
seterów i pudli spędzili dziesiątki lat swojego życia, są jednocześnie tymi samymi ludźmi, którym
rozpoznawanie psów na obrazkach odwróconych do góry nogami sprawiało największe trudności, ale
to akurat miał pokazać opisywany tu eksperyment. Badani to prawdopodobnie jedyni ludzie, którzy
potrafią rozpoznawać psy w normalnej pozycji na tyle dobrze, aby można było zaobserwować
ogromny spadek zdolności rozpoznawania (psów), podobny do tego, jaki zachodzi u nas, pozostałych
ludzi, w przypadku twarzy (czyli dziedziny, w której jesteśmy znawcami), gdy zostaną one odwrócone
do góry nogami. Czy ten eksperyment dowodzi, że rozpoznawanie twarzy nie jest umiejętnością, która
opiera się na oddzielnych obwodach neuronalnych w mózgu, lecz jest raczej rodzajem doskonale
wyćwiczonego rozpoznawania, które może równie dobrze dotyczyć psów, znaczków pocztowych lub
żyrandoli? Wspomniany eksperyment pokazuje, że powyższa opinia może być prawdziwa, chociaż nie
wzięto tu pod uwagę faktu, że praktycznie od urodzenia niezwykle interesujemy się twarzami. Mózg
zajmuje się rozpoznawaniem twarzy w sposób automatyczny – natomiast rozróżniania pudli musi
dopiero się nauczyć. Jest jednak mało prawdopodobne, by neuropsycholodzy, którzy wierzą, że w
mózgu istnieje specjalny procesor zajmujący się twarzami, zechcieli porzucić swe poglądy tylko ze
względu na jakieś odwrócone do góry nogami teriery.
Nie jesteśmy jedynym gatunkiem, którego mózg bardzo sprawnie reaguje na twarze. Tę samą
umiejętność mają mózgi małp, które – jak wykazały eksperymenty – reagują zarówno na ludzkie, jak i
małpie twarze, a ponadto ich pojedyncze komórki mózgowe selektywnie uaktywniają się na widok
twarzy. To, że mózgi małp reagują specyficznie na twarze, nie jest tak naprawdę zaskakujące,
ponieważ małpy to zwierzęta społeczne, które za pomocą wyrazu twarzy sygnalizują swój gniew,
strach czy też agresję. Stąd dla mózgów takich zwierząt korzystna jest podwyższona wrażliwość na
twarze przekazujące określone sygnały (większość naukowców zgodzi się z poglądem, że nasze
umiejętności rozpoznawania twarzy sięgają wstecz do wspólnego przodka małp, małp
człekokształtnych i ludzi). Niewielu jednak badaczy domyślało się, że inne, dobrze nam znane
zwierzęta również wykazują wysoce rozwiniętą umiejętność rozpoznawania twarzy w tłumie; chodzi
mianowicie o owce.
Owce, o których mowa, umieszczano naprzeciw ekranu oddalonego o l metr. Na ekranie tym
wyświetlano naturalnej wielkości obrazy (każdy przez pięć sekund) i chociaż badacze : nie
kontrolowali ruchów oczu owiec, to jednak sądzili, że badane zwierzęta oglądały te przezrocza –
ilekroć pojawiał się obrazek przedstawiający inną owcę lub miskę z jedzeniem, owce zaczynały
beczeć. Podłączone do ich mózgów elektrody rejestrowały aktywność komórek mózgowych,
pojawiającą się w odpowiedzi na cztery różne rodzaje obrazków; większość komórek uaktywniała się,
gdy umieszczone w hamaku zwierzę zobaczyło rogatą owcę (na przykład muflona – zwłaszcza gdy
miał on duże rogi); inne komórki reagowały, gdy oglądana owca była znajoma, natomiast w ogóle nie
reagowały, gdy testowane zwierzę nigdy jej nie spotkało. Niektóre komórki mózgowe uaktywniały się
tylko na widok owczarków i ludzi, a jeszcze inna grupa komórek reagowała na różne “twarze", w tym
także świń. Ciekawe, że te same komórki nie aktywizowały się, gdy twarze pokazywano odwrócone do
góry nogami – zjawisko to przypomina występujące u ludzi trudności w rozpoznawaniu odwróconych
twarzy. Nawiasem mówiąc, komórki w mózgach małp reagują na widok odwróconych twarzy małp, ale
można to wyjaśnić tym, że małpy często oglądają twarze innych małp w tej pozycji; natomiast owce
rzadko kiedy mają okazję oglądać odwrócone “twarze" innych owiec. Fakt, że reakcja niektórych
komórek zależała od wielkości widzianych rogów, dowodzi, że czynniki społeczne odgrywają kluczową
rolę w rozwoju tych komórek. Owca wyposażona w mózg, który potrafi szybko ocenić istotne sygnały
wskazujące na status społeczny, to owca, która ma większą szansę przeżycia kolejnego dnia.
Fascynujące jest również to, że istnieją komórki, które reagują na widok owczarków i ludzi, chociaż
“wtargnęli" oni w życie owiec stosunkowo niedawno. Oswojenie zwierząt domowych nastąpiło
zaledwie kilka tysięcy lat temu – podczas gdy mózg owcy ewoluował (chociaż niekoniecznie z dużą
szybkością) przez miliony lat. Z czymś podobnym mamy do czynienia w przypadku pewnego – na
pozór dziwnego – zjawiska: w ludzkim mózgu powstały układy służące czytaniu, czyli umiejętności,
która pojawiła się zaledwie kilka tysięcy lat temu. W obu wspomnianych przypadkach rozsądne
wyjaśnienie musi zakładać, że układy o możliwościach podobnych do tych, jakich wymagają .nowe"
zadania, istniały już wcześniej i po prostu przystosowały się do jak najlepszego wykonywania
niezbędnych czynności. Opisane doświadczenia wykazały, że w mózgu owcy występują komórki,
które w ogóle reagują na twarze – być może, oswojenie owiec zmusiło grupę tych komórek, by
nastawiły się na rozpoznawanie twarzy psów i ludzi.
Nie mogę rozstać się z kwestią rozpoznawania twarzy bez przytoczenia paru dziwnych opowieści,
które niezbicie dowodzą, że mózg – niezależnie od tego, czy został wyposażony w specjalny moduł
dla analizy twarzy czy też nie – traktuje twarze jako obiekty jedyne w swoim rodzaju. Przypadek
opisany przez dra Ottona-Joachima Grussera dotyczy kobiety, która podczas spaceru ze swoim
mężem nagle spostrzegła, że lewa strona jego twarzy jest mocno zniekształcona i spuchnięta. Strach,
który natychmiast ogarnął tę kobietę, znikł, gdy jej mąż oznajmił, że czuje się absolutnie normalnie.
Mimo to oboje niezwłocznie pospieszyli do domu, by obejrzeć się w lustrze. Mężowi wszystko
wydawało się zupełnie normalne, ale ona zobaczyła, że straszna zmiana zaszła nie tylko na jego
twarzy, lecz również na jej własnej. Mniej więcej przez dwa następne tygodnie widziała ciągle potężne
zniekształcenia po lewej stronie różnych twarzy, nawet oglądanych na zdjęciach, chociaż pod każdym
innym względem zachowała zwyczajną umiejętność rozpoznawania wyrazu twarzy oraz
identyfikowania twarzy słynnych ludzi.
W innym przypadku, opisanym także przez dra Grussera, 62-letnia kobieta, która przeszła wylew i
po dziewięciu miesiącach powróciła do zdrowia, siedziała w wagonie metra, naprzeciwko pasażerki z
pudlem na kolanach. Spojrzawszy nieco wyżej, zobaczyła, ku swemu przerażeniu, że owa pasażerka
ma głowę pudla. Często się mówi, że po pewnym czasie właściciele psów zaczynają upodabniać się
do swoich czworonożnych przyjaciół, ale to było coś innego: poważne i niewytłumaczalne
zniekształcenie twarzy. Starszej pani wydawało się, że wszyscy inni pasażerowie w tym wagonie
również mają głowy pudli, podobnie jak wszyscy ludzie, których widziała po wybiegnięciu z metra.
Całe to przedziwne doznanie trwało około pół godziny. Kobieta ta przeżyła drugie zdarzenie tego typu
w pracy, gdzie nagle zaczęło jej się wydawać, że wszyscy urzędnicy w biurze mają całą serię oczu i
nosów rozmieszczonych dookoła głowy, niezależnie od tego, w którą stronę spoglądali. Z pewnością
nie istnieje żadne wytłumaczenie tych przypadków. Można tylko powiedzieć, iż nie jest zaskakujące,
że tego rodzaju dziwaczne złudzenia dotyczą twarzy – a więc takiego obiektu, któremu poświęcamy
więcej czasu i więcej przestrzeni w mózgu niż czemukolwiek innemu.
Koniec końców pojawia się odwieczny problem: dlaczego tak trudno przypomnieć sobie nazwisko
pasujące do twarzy, którą dobrze znamy? Być może dlatego, że przypisanie właściwego
Imienia lub nazwiska jest ostatnim etapem procesu zachodzącego wówczas, kiedy widzimy jakąś
twarz. Najpierw zostaje ona zidentyfikowana jako po prostu twarz, następnie przypisuje się jej płeć,
uznaje się tę twarz za znajomą i łączy się ją ze wszystkimi innymi informacjami o danej osobie.
Dopiero wówczas dodaje się imię i nazwisko osoby, co stanowi jakby neurofizjologiczny odpowiednik
umieszczenia kandyzowanej wisienki na szczycie melby. Ponieważ nazwisko pojawia się na samym
końcu, jest w pewnym sensie najbardziej narażone na ryzyko. Zgodnie z tą teorią należałoby się
spodziewać, że nigdy nie zdarzy Ci się przywołać z pamięci imienia i nazwiska danej osoby, o ile
wcześniej nie przypomnisz sobie wszystkich innych informacji o tej osobie – nie przytrafi Ci się, że
popatrzysz na jakąś twarz i stwierdzisz: “To jest Leonard Cohen", nie mogąc potem przypomnieć
sobie, kim jest osoba, o której mówisz. Zgodnie z regułą, która dotyczy absolutnie wszystkiego, co ma
związek z mózgiem, i w tym przypadku istnieje kilka konkurencyjnych teorii. Jedna z nich posługuje się
argumentem, że kombinacja imienia i nazwiska odnosi się wyłącznie do danej osoby, podczas gdy
wszystkie inne cechy najczęściej są wspólne dla wielu ludzi. Tak więc mamy tysiące piosenkarzy,
równie dużo poetów, wielu z nich pochodzi z Montrealu, ale jest tylko jeden Leonard Cohen
{przynajmniej w tej kategorii). Im bardziej dana informacja jest specyficzna, tym trudniej ją sobie
przypomnieć. Inna hipoteza, wysunięta przez Gillian Cohen (nie ma tu żadnego pokrewieństwa) z
Otwartego Uniwersytetu w Anglii, głosi, że imiona i nazwiska są trudne do zapamiętania, ponieważ nic
nie znaczą. Na przykład “Ingram" nic nie znaczy (nawet dla mnie), podczas gdy “pisarz" coś znaczy;
stąd informację, że ktoś jest pisarzem, łatwiej zapamiętać. Gillian Cohen wymyśliła listę nazwisk i
zawodów, w której ich zwykłe role zostały odwrócone: nazwiskom nadano znaczenie, a zawody
pozbawiono znaczenia. Na tej liście figurowali m.in. pan Piekarz z zawodu rumiarz, pan Kucharz
będący paciawcem, pan Fryzjer pracujący jako waciarz i zwaśnik o nazwisku Tragarz. Tym razem
osoby testowane zapamiętywały nazwiska lepiej niż zawody, odwrotnie niż zwykle się to obserwuje.
Zapewne świadczy to o tym, że cechujący większość nazwisk brak znaczenia powoduje, że trudno
nam je zapamiętać. Z drugiej strony typowe nazwiska są często nazwami zawodów [kapitalną
ilustracją problemu zapamiętywania nazwisk jest nowela Antoniego Czechowa Końskie nazwisko,
której bohaterowie usiłują przypomnieć sobie, jak brzmi nazwisko pilnie poszukiwanego medyka;
przyp. red].
Żadna z tych teorii nie wyjaśnia tego, czego większość z nas doświadcza od czasu do czasu, a
mianowicie znaczącej roli kontekstu. Twarz sama w sobie nie wystarcza, ponieważ jeśli zobaczysz ją
w jakichś niecodziennych okolicznościach, to przypuszczalnie będziesz musiał włożyć sporo wysiłku,
by umieścić ją we właściwym kontekście, zanim zdołasz ją zidentyfikować (przy czym nie chodzi tu o
kontekst informacyjny, lecz o kontekst wizualny). Jeśli spotkasz swojego weterynarza na zakupach, to
upłynie dobra chwila, zanim uzmysłowisz sobie, kto to jest. Ale jeśli wyobrazisz sobie tę samą twarz u
osoby ubranej w biały fartuch i przebywającej w pomieszczeniu wypełnionym zapachem środków
dezynfekujących, to masz gotową odpowiedź.
Wstecz / Spis Treści / Dalej

ROZDZIAŁ 14
JEDNOSTRONNA TWARZ

Gdyby chciało Ci się, Czytelniku, poświęcić czas na wyliczenie wszystkich miejsc w mózgu, które
najprawdopodobniej odgrywają jakąś rolę w postrzeganiu lub analizowaniu twarzy, z pewnością
doszedłbyś do wniosku, że “obróbka" twarzy to raison d'etre mózgu. Prawa i lewa strona, przód i tył –
każda z tych części mózgu ma swój udział. Przypuszczalnie dzieje się tak, ponieważ jesteśmy
zwierzętami społecznymi żyjącymi w warunkach, w których ogromne znaczenie ma rozpoznawanie
znanych nam osób i, co bardziej istotne, ustalanie, jakie żywią uczucia. Dwa poprzednie rozdziały w
ogóle nie poruszały kwestii odczytywania wyrazu twarzy.
Nie jest to umiejętność wyłącznie ludzka. Duże małpy człekokształtne – najbliżsi krewni człowieka
– a nawet zwykłe małpy kształtują swoje kontakty społeczne, posługując się różnego rodzaju
sygnałami; źródłem wielu z nich jest twarz. I chociaż ci, którzy nie wierzą w ewolucję, mogą się poczuć
zakłopotani, istnieje oczywiste podobieństwo między wyrazem twarzy małp i ludzi, zwłaszcza w
strachu lub w gniewie. Ponieważ liczebność grup społecznych tworzonych przez ludzi (i wynikająca
stąd liczba twarzy, z którymi dana osoba ma kontakt) jest znacznie większa niż liczebność grup
tworzonych przez inne naczelne, ludzki mózg dużą swoją część musi przeznaczyć na rozpoznawanie i
zapamiętywanie twarzy, a także na odcyfrowywanie sygnałów, które twarze te przekazują.
Istnieje sporo dowodów pośrednich na to, że zdolność percepcji wyrazu twarzy rozwinęła się we
wczesnym stadium ewolucji i w związku z tym stanowi stały element wyposażenia mózgu, a nie po
prostu wyuczoną umiejętność. To, że w mózgach małp znajdują się obszary, których zadaniem jest
analiza twarzy, a także to, że u ludzi zdolność rozpoznawania wyrazu twarzy pojawia się bardzo
wcześnie w okresie niemowlęcym (z pewnością w pierwszych tygodniach, jeśli nie dniach, życia)
wskazuje, że mózg wykonywał ten typ pracy co najmniej przez setki tysięcy lat.
Fakt, że znaczenie różnych wyrazów twarzy jest takie samo w różnych kulturach, również sprzyja
teorii twierdzącej, że różne rodzaje wyrazu twarzy są nam wrodzone. Wykazały to przede wszystkim
badania, jakie przez ostatnie dwadzieścia lat prowadził Paul Ekman z Uniwersytetu Kalifornijskiego w
San Francisco. Ekman pokazywał przedstawicielom różnych zachodnich i niezachodnich kultur zdjęcia
twarzy wyrażających sześć podstawowych ludzkich uczuć: zaskoczenie, gniew, szczęście,
obrzydzenie, strach oraz smutek, i okazało się, że wszyscy badani rozumieli te uczucia i byli zgodni co
do znaczenia różnego wyrazu twarzy. Ekman dołożył starań, by ludzie, których reakcje chciał badać,
nie byli uprzednio poddani wpływom zewnętrznych źródeł informacji. W obawie, że niektóre z
badanych przez niego niezachodnich grup mogły mieć kontakt z programami telewizyjnymi,
pokazującymi zachodni sposób interpretowania wyrazu twarzy, Ekman dotarł do plemion na Nowej
Gwinei, które nigdy nie zetknęły się z telewizją. Stwierdził on, że jedyna różnica polegała na tym, że
zamieszkali tam ludzie nie odróżniali strachu od zaskoczenia. Zgodność ocen uzyskano także
wówczas, gdy przedstawiciele społeczeństw zachodnich interpretowali uczucia malujące się na
twarzach mieszkańców Nowej Gwinei. Choć niektórzy antropolodzy utrzymują, że wyraz twarzy jest
uwarunkowany kulturowo, a pewne szczegóły wciąż nie zostały zbadane (na przykład to, czy
powszechnie występujące różne rodzaje wyrazu twarzy ograniczają się do wymienionej listy sześciu
uczuć), to jednak badania Ekmana cieszą się szerokim uznaniem.
Jeśli naprawdę istnieje podstawowy zestaw wrodzonych rodzajów wyrazu ludzkich twarzy,
rodzajów identycznych niezależnie od wpływów danej kultury, to wyraz twarzy może być uznany za
sygnał pozwalający danemu mózgowi komunikować się bezpośrednio z drugim mózgiem. Gdy
doświadczasz jakiegoś uczucia, mogę wczuć się w Twoją sytuację bez udziału żadnych słów. We
współczesnym świecie, w którym większość informacji to przekazy werbalne, wyraz twarzy nadal
pozostaje bardzo skutecznym środkiem komunikacji, a musiał być jeszcze ważniejszy, zanim powstał
język mówiony – w czasach, gdy używano wyłącznie gestów, dźwięków i mimiki. Żadna z powyższych
informacji nie jest szczególnie zaskakująca – niespodzianki pojawiły się dopiero wtedy, gdy naukowcy
zajrzeli w głąb mózgu. Okazuje się, że – podobnie jak przy rozpoznawaniu twarzy – obszary
wyspecjalizowane w interpretowaniu wyrazu twarzy znajdują się z prawej strony mózgu.
Jednym ze sposobów wykazania udziału prawej półkuli w postrzeganiu wyrazu twarzy jest szybkie
wyświetlanie kolejnych rysunków twarzy wyrażających emocje z jednej lub drugiej strony ekranu,
podczas gdy badana osoba patrzy prosto przed siebie. Obrazy twarzy ukazujących się z lewej strony
będą przesyłane najpierw do prawej półkuli, a twarze ukazujące się z prawej strony do lewej półkuli.
Dzieje się tak na skutek krzyżowania się informacji dopływających do mózgu. Badania te wykazały, że
wyniki rozpoznawania wyrazu twarzy są lepsze, gdy obraz dociera do prawej półkuli. Na przykład, gdy
najpierw pokazuje się na krócej niż jedną dziesiątą sekundy rysunek bardzo wyrazistej twarzy, a
potem pokazuje się jakąś inną twarz przez nieco dłuższy czas, większość ludzi potrafi lepiej ocenić,
czy wyraz obu twarzy jest taki sam czy nie, Jeśli twarze te pojawiają się po lewej stronie, w tak
zwanym lewym polu widzenia.
Brzmi to sensownie, gdy weźmiemy pod uwagę, że prawa półkula, jak się wydaje, odgrywa główną
rolę w rozpoznawaniu twarzy – przejście od zdania sobie sprawy, że patrzy się na jakąś twarz, do
analizy wyrazu tej twarzy nie stanowi zbyt dużego skoku. Liczne dane dotyczące ofiar wylewów
mówią, że analiza wyrazu twarzy zachodzi w prawej połowie mózgu, tuż obok obszarów zajmujących
się rozpoznawaniem twarzy, a być może, nawet częściowo w tych samych rejonach mózgu. Natomiast
to, że niektórzy pacjenci utracili jedną z tych umiejętności, zachowując jednocześnie drugą, dowodzi,
że procesy te nie zachodzą w tych samych obszarach mózgu [Czasami zdarzają się pacjenci, którzy
potrafią doskonale rozpoznawać wyraz twarzy, ale tracą umiejętność nazywania go. Jeden z takich
pacjentów potrafił wybrać właściwy wyraz twarzy pasujący do danej sceny, na przykład do pogrzebu
lub do zdania przeczytanego z bardzo wyraźnym emocjonalnym zabarwieniem głosu; potrafił też
rozróżnić, czy dwie twarze wyrażają to samo uczucie czy też nie, natomiast gdy przyszło mu nazwać
konkretny wyraz twarzy jako szczęśliwy, smutny czy zagniewany, nie mógł sobie z tym poradzić. Mimo
to, gdy temu samemu pacjentowi zadano podobne pytanie, używając słów (“nazwij uczucie, jakie
wyraża twarz osoby, którą zaatakował zły pies"), wszystkie jego odpowiedzi były poprawne. Zna on
różne rodzaje wyrazu twarzy oraz określające je słowa, ale nie potrafi połączyć ze sobą tych dwóch
elementów].
Prawa półkula odgrywa zasadniczą rolę nie tylko w percepcji wyrazu twarzy, ale również w
powstawaniu wyrazu twarzy. Chociaż może się to wydać bardzo dziwne, wszystkie kolejne badania
prowadziły do wniosku, że lewa strona twarzy wyraża emocje w sposób bardziej ekspresywny niż
prawa (dotyczy to zarówno małp, jak i ludzi) – właśnie prawa półkula kontroluje najbardziej aktywne
mięśnie lewej strony twarzy. Można to pokazać w prosty sposób: trzeba fotografię jakiejś twarzy
przeciąć pośrodku, tak by otrzymać oddzielne zdjęcia lewej i prawej strony. Następnie, używając
lusterka, należy uzyskać lustrzane odbicia obu części i, zestawiając je parami, stworzyć z nich dwie
nowe twarze. Jedna nowa twarz powstanie z połączenia rzeczywistej prawej strony z jej lustrzanym
odbiciem, a druga z kombinacji pierwotnej lewej części oraz jej odbicia. Ilekroć postąpi się tak z
fotografiami twarzy wyrażających różnorodne uczucia, niezależni obserwatorzy uznają, że kombinacja
lewej części twarzy z jej odbiciem jest bardziej ekspresywna. Można to sobie łatwo wyobrazić, nawet
jeśli nigdy nie widziało się takiego doświadczenia: gdy w uśmiechu lewa część ust rzeczywistej twarzy
podnosi się wyżej niż prawa, twarz powstała z połączenia lewej strony i jej odbicia ma oba kąciki ust
wygięte ku górze, podczas gdy połączenie prawej strony i jej odbicia daje praktycznie płaską linię ust.
Dlaczego nasz wyraz twarzy miałby być asymetryczny? Skoro wiadomo, jakim bogactwem mięśni
twarzy dysponujemy i jak wielkie jest znaczenie wyrazu twarzy, ograniczanie naszych możliwości
poprzez ujawnianie uczuć głównie po jednej stronie twarzy wydaje się skandalicznym błędem. Myślę,
że nie istnieje na to pytanie odpowiedź, z którą zgodziłaby się większość specjalistów; jedna
odpowiedź uwzględnia podwójną rolę prawej półkuli, odpowiedzialnej zarówno za postrzeganie, jak i
tworzenie wyrazu twarzy. Wyobraź sobie, że patrzysz na twarz znajdującą się na wprost Ciebie. Obraz
prawej strony tej twarzy (która jest po Twojej lewej stronie) dociera najpierw do Twojej prawej półkuli i
vice versa. Pamiętajmy, że prawa półkula lepiej – a przynajmniej szybciej – rozpoznaje wyraz twarzy.
Cała ironia polega na tym, że wyraz twarzy, który starasz się zinterpretować, odmalowuje się
wyraźniej na lewej stronie oglądanej twarzy i tym samym dociera do Twojej lewej półkuli, która jest
mniej sprawna, gdy chodzi o twarze. Cóż z tego? Dlaczego sprawniejsza strona jednego mózgu
miałaby zwracać się do słabszej strony drugiego? Proste wytłumaczenie wyglądałoby tak: lewa strona
twarzy musi przesadnie wyrażać swe uczucia właśnie dlatego, że odbierająca je półkula (Twoja lewa)
potrafi odczytać te sygnały jedynie wówczas, gdy zostaną one napisane wielkimi literami oraz
podkreślone. Natomiast bardziej sprawna prawa półkula Twojego mózgu łatwo spostrzeże bardziej
subtelny wyraz malujący się po prawej stronie oglądanej twarzy.
Moje spekulacje mieszczą się gdzieś pomiędzy hipotezą a zgadywaniem. Inni badacze uważają,
że rozbieżność między prawą a lewą stroną jest nieistotna, ponieważ w rzeczywistości, oglądając
czyjąś twarz, i tak niemal nigdy nie patrzysz na nią wprost. Twoje oczy przebiegają po oglądanej
twarzy, zaczynając chyba od spojrzenia na lewe oko, po czym przesuwają się ku kącikowi ust. W
dodatku zarówno wyraz twarzy, jak i sama twarz nie pozostają nieruchome przez więcej niż ułamek
sekundy, a mózg w mig przetwarza informacje o zmieniającym się wyrazie. Taki sceptycyzm wydaje
się rozsądny, ale przeczą mu pewne doświadczenia, wykazujące, że – przynajmniej w laboratorium –
ludzie poproszeni o dokładne przyjrzenie się danej twarzy spędzają około dwóch trzecich czasu,
patrząc na jej prawą stronę. Czy znaczy to, że w codziennym życiu postępujemy podobnie? Nie
sądzę, by ktokolwiek potrafił odpowiedzieć na to pytanie.
Badania nad tym zjawiskiem podążają nieraz w dziwnych kierunkach. Warto wspomnieć o odkryciu
dokonanym przez dra Ottona-Joachima Grussera, który stwierdził, że zdecydowana większość
spośród kilkuset portretów, namalowanych między początkiem XV a końcem XVII wieku, przedstawia
osobę z głowę zwróconą ku prawemu ramieniu. Oczywiście w ten sposób eksponuje się bardziej
ekspresywną, lewą stronę twarzy. Być może, najbardziej w tym intrygujący jest fakt stopniowego
osłabiania się tej tendencji od XVIII wieku aż po dzień dzisiejszy. Warto dodać, że przez cały czas
tendencja ta była wyraźniejsza w przypadku portretów kobiet niż mężczyzn. Można by co prawda
uznać, że chodzi tu tylko o artystyczną konwencję, ale nawet wówczas warto zapytać, jakie były jej
początki i czy nie mamy tu do czynienia z milczącym uznaniem lewej strony twarzy za szczególnie
godną uwagi.
Można tu zaobserwować dziwną analogię do jednego z ważnych, a ciągle otwartych pytań,
dotyczących ludzkiego zachowania: dlaczego kobiety trzymają swoje niemowlęta w taki sposób, by
głowa dziecka znajdowała się po lewej stronie? Bez wątpienia tak właśnie się dzieje: obserwacje
kobiet z różnych kultur, przegląd zdjęć dotyczących tubylczych kultur pierwotnych mieszkańców
Zachodu, Wschodu i Ameryki Północnej, a także eksperymenty wykazują, że około 80% kobiet
kołysze swe niemowlęta na lewej ręce (natomiast inaczej trzymane są siatki z zakupami – I. Hyman
Weiland z Uniwersytetu Południowej Kalifornii zaobserwował, że wśród kupujących z torbami wielkości
zbliżonej do rozmiarów niemowlęcia połowa nosi je w lewej, a połowa w prawej ręce). Większość ludzi
będzie twierdzić, że ponieważ kobiety są na ogół praworęczne, to trzymanie dziecka na lewej ręce
uwalnia ich dominującą rękę i umożliwia wykonywanie innych czynności. Niestety, nie wyjaśnia to
jednak, dlaczego większość leworęcznych matek również nosi niemowlęta na lewej ręce. Na początku
lat siedemdziesiątych Lee Salk wysunął hipotezę, że matki trzymają niemowlęta w ten sposób po to,
by mogły one słyszeć bicie serca matki – uspokajający odgłos, znany dziecku z okresu życia
płodowego. Ponieważ serce znajduje się po lewej stronie ciała, kierowanie głowy niemowlęcia na lewo
wydaje się rozsądne. Salk dowiódł nawet, że niemowlęta, które w żłobkach słuchały nadawanego
przez głośnik nagrania bicia serca, przybrały więcej na wadze w ciągu czterech dni i płakały mniej niż
niemowlęta, które nie słuchały tego nagrania.
Naukowcy nadal jednak zastanawiają się, czy całą tę sprawę da się tak wyjaśnić. Wyniki
przeprowadzonych niedawno badań wskazują, że matki trzymają niemowlę tak, że jego głowa
znajduje się po lewej stronie, z powodów, które mogą być bardziej związane z mózgiem, a zwłaszcza
z prawą półkulą mózgową, niż z sercem. Wyobraź sobie, że kołyszesz niemowlę i spoglądasz w dół
na jego twarz. Jeśli niemowlę jest na Twojej lewej ręce, jego twarz znajduje się w Twoim lewym polu
widzenia i wystarczy szybki rzut oka, by jej obraz dotarł do Twojej prawej półkuli, gdzie emocjonalny
wyraz twarzy niemowlęcia zostanie skutecznie oraz bezbłędnie odczytany. Co więcej, trzymane
niemowlę patrzy wtedy na lewą stronę Twojej twarzy, korzystając tym samym z możliwości oglądania
najpełniejszego wyrazu Twoich uczuć. Dr John Manning z Uniwersytetu w Liverpoolu wykazał, że
matki, którym zawiązano przepaskę na lewym oku (pozbawiając je korzyści płynących z
bezpośredniego przesyłania obrazu twarzy niemowlęcia do prawej półkuli) znacznie rzadziej kołyszą
niemowlęta na lewej ręce. Być może, trudno uznać ten fakt za jednoznaczne potwierdzenie teorii
mówiącej o roli półkul mózgowych, ale wolno przypuszczać, że właściwa odpowiedź musi uwzględniać
nie tylko odgłos bicia serca.
Analizując sposób noszenia niemowląt, odwoływano się również do przedstawień matki z
dzieckiem na ręku w sztukach pięknych. Badacze porównali tworzone przez stulecia obrazy i rzeźby
przedstawiające matki noszące niemowlęta i okazało się, że występuje tu identyczna zagadkowa
niezgodność,
Jak w przypadku portretów. Gdy zestawi się wyniki różnych badań, łatwo dostrzec, że noszenie
dziecka po lewej stronie było charakterystyczne mniej więcej do końca XV wieku, potem zaś coraz
powszechniejsze stawało się noszenie dziecka po prawej stronie. Przybliżona równowaga między
dwiema stronami utrzymywała się aż do XVII wieku, a następnie lewa strona zaczęła odzyskiwać
przewagę, zachowując ją do dnia dzisiejszego. Mimo oczywistych pułapek czyhających na nas, gdy
próbujemy dokładnie odtworzyć życie społeczne, posługując się wyłącznie dziełami sztuki,
następujący w ciągu stuleci wzrost i spadek popularności noszenia niemowląt po lewej stronie
domaga się jednak jakiegoś wytłumaczenia. Jeśli obrazy wiernie oddają rzeczywistość i kobiety
rzeczywiście zmieniały sposób noszenia niemowląt, to teoria podkreślająca rolę odgłosów bicia serca
wydaje się jeszcze trudniejsza do utrzymania. Jeśli z kolei preferencja noszenia niemowląt po lewej
stronie wynikła z potrzeby komunikowania się prawych półkul matki i niemowlęcia, psychologowie
stają wobec konieczności uznania, że w XV i XVI wieku nastąpiła jakaś dziwaczna zmiana organizacji
mózgu. Cała ta sytuacja jeszcze bardziej komplikuje się, ponieważ badania rzeźb z Ameryki
Środkowej i Ameryki Południowej ujawniły, że noszenie po lewej stronie było częstsze tylko w jednym
okresie, od 300 do 600 roku n.e., i tylko w jednym rejonie, w Ameryce Środkowej.
Interpretując te wyniki, można przyjąć, że same w sobie są one prawdziwe i wynikają z mózgowych
mechanizmów warunkujących noszenie dziecka po lewej stronie. W konsekwencji należałoby założyć,
że różnice między dwiema półkulami mózgowymi zmieniają się od czasu do czasu w wyniku działania
czynników kulturowych. Jeśli tak, to między IV a VII wiekiem n.e. w Ameryce Środkowej zdarzyło się
coś, co uwypukliło różnice między lewą i prawą półkulą, przyczyniając się do częstszego noszenia
dziecka po lewej stronie, podczas gdy w kulturach ludów żyjących w Andach nie zaszło w tym okresie
żadne podobne zdarzenie. Z kolei w Europie jakieś tajemnicze siły kulturowe zmniejszyły potrzebę
noszenia niemowlęcia po lewej stronie na ponad dwa stulecia, po czym siły te stopniowo zanikły.
Istnieją dane wskazujące, że stopień zróżnicowania między półkulami może ulec zmianie w zależności
od czynników społecznych, ale mimo to powyższa interpretacja wydaje się nieco naciągana. Znacznie
łatwiejsze byłoby odrzucenie jej i ograniczenie się do stwierdzenia, że dzieła sztuki nie stanowią
dokładnego odzwierciedlenia rzeczywistych zdarzeń.
Spostrzegawczy czytelnik zauważy, że nie wspomniałem nic o noszeniu niemowląt przez
mężczyzn – miałem ku temu powód. Mężczyźni nie wykazują preferencji do trzymania niemowląt po
lewej stronie. Nawet bardzo szerokie i szczegółowe analizy zdjęć z rodzinnych albumów dowodzą, że
mężczyźni trzymają niemowlęta – by tak rzec – w sposób losowy, umieszczając głowę dziecka raz po
prawej, raz po lewej stronie. Czy wynika to z tego, że odgłos bicia serca mężczyzny nie wpływa
uspokajająco na niemowlę? Wydaje się to mało prawdopodobne. A może mężczyźni nie są tak
sprawni albo, mówiąc bardziej precyzyjnie, ich prawa półkula nie wyspecjalizowała się tak bardzo w
wykrywaniu emocjonalnego wyrazu twarzy? Istnieją pewne dane potwierdzające takie wyjaśnienie i w
chwili obecnej jest to przypuszczalnie najlepsze wytłumaczenie faktu, że kobiety wolą trzymać
niemowlęta z głową po lewej stronie, a mężczyźni nie wykazują takiej tendencji.
Nie mogę porzucić tematu twarzy, nie wspomniawszy o niektórych dziwacznych badaniach.
Wydaje się, że nie tylko przeżywanie pewnych uczuć wywołuje odpowiedni wyraz twarzy (jesteś
szczęśliwy, a więc uśmiechasz się), ale zachodzi również odwrotny związek: uśmiechnij się, a
zaczniesz czuć się szczęśliwy. Ten niezwykły pogląd ma swe źródło w badaniach zapoczątkowanych
w latach osiemdziesiątych przez Paula Ekmana i został następnie rozwinięty przez wielu innych
badaczy. Ekman prosił ochotników, by przyjmowali wyraz twarzy odpowiadający pewnym uczuciom,
nie mówił jednak wprost: “uśmiechnij się", “zmarszcz brwi" czy “naburmusz się". Zamiast tego typowy
zestaw instrukcji wyglądał na przykład tak: “ściągnij brwi w dół i ku sobie, unieś górną powiekę oka i
napnij dolną powiekę, zwęź wargi i ściśnij je razem". Gdy osoby badane stosowały się do tych
sprytnych poleceń (czego wynikiem był zagniewany wyraz twarzy), obserwowano u nich
przyspieszone bicie serca i podwyższone elektryczne przewodnictwo skóry. Te zmiany fizjologiczne,
towarzyszące negatywnym emocjom, takim jak gniew, strach i obrzydzenie, systematycznie były
większe niż zmiany towarzyszące szczęśliwemu wyrazowi twarzy l należały do tego samego rodzaju
zmian, jakie można by zauważyć, gdyby dana osoba rzeczywiście doznawała emocji wyrażanych
przez jej twarz. Instrukcje przedstawiano jako zestaw ruchów poszczególnych mięśni, po to, by
utrudnić identyfikację uczucia, jakie ostatecznie pojawiało się na twarzach ochotników. Chodziło o to,
by zmniejszyć prawdopodobieństwo wywierania świadomego wpływu na fizjologiczne reakcje ciała.
Chociaż jest oczywiście możliwe, że w miarę wykonywania instrukcji można się zorientować, że twarz
przybiera gniewny wyraz, Ekman i jego koledzy stwierdzili jednak, iż umiejętność rozpoznawania
uczuć, jakie ostatecznie pojawiają się na własnej twarzy jest zaskakująco słaba.
Sam Ekman powstrzymuje się od uznania, że dzięki odpowiedniemu ułożeniu mięśni twarzy można
doznawać uczuć, które normalnie towarzyszą takiemu wyrazowi twarzy. Nie ulega wątpliwości, że
możesz w ten sposób wywołać w swoim ciele zmiany, które normalnie towarzyszą tym uczuciom, ale
to nie to samo, co przeżywanie samych uczuć. Mimo to dostrzeżono jednak, że ochotnicy
uczestniczący w eksperymentach rzeczywiście przeżywali zmiany emocjonalne, szczególnie
wówczas, gdy przyjmowali wyraz twarzy zwykle towarzyszący negatywnym uczuciom.
Jak to możliwe, że przyjmując wyraz twarzy najczęściej kojarzony z danym uczuciem, potrafimy
spowodować zmiany w naszej fizjologii, nie wywołując samego uczucia? Ekman mówi, że w naszym
mózgu istnieje zapewne sieć neuronów, która kontroluje cały zbiór reakcji towarzyszących silnym
emocjom. Kiedy więc przestraszy Cię niespodziewany dźwięk w ciemności, na Twojej twarzy pojawia
się przerażenie, bicie Twojego serca ulega przyspieszeniu, poziom hormonów podnosi się, dodatkowa
ilość krwi zostaje przetoczona do mięśni, przygotowując Cię do ucieczki lub walki, możesz nawet –
mimo woli – wydać okrzyk; wszystkie te reakcje są dziełem wzajemnie połączonych obwodów
komórek nerwowych. Paul Ekman sądzi, że ten kontrolujący emocje układ może aktywizować się
nawet wówczas, gdy brak jest typowej przyczyny (w naszym przypadku – nieoczekiwanego dźwięku),
a istnieją jedynie jej konsekwencje, takie jak wyraz strachu na twarzy. Gdy uaktywni się którykolwiek z
obwodów, zostaje uruchomiony cały układ.
Wyjaśnienie proponowane przez Ekmana nie jest jedyną próbą wytłumaczenia natury tego
zjawiska. Inni badacze uważają, że chodzi tu nie tyle o zjawisko ograniczone do komórek nerwowych,
ile o znacznie bardziej okrężny proces: mózg poleca pewnym mięśniom twarzy, by się skurczyły, ich
skurcz zaciska niektóre naczynia krwionośne prowadzące do mózgu lub zeń wychodzące (podczas
gdy inne naczynia nie ulegają żadnym zmianom); zmiana w układzie krążenia krwi powoduje zmiany
aktywności mózgu w pewnych obszarach, ale nie w innych, czego ostatecznym wynikiem jest zmiana
uczuć. Niezależnie od tego, z jakim mechanizmem mamy tu w rzeczywistości do czynienia, sama
myśl, ze uśmiech może poprzedzać uczucie szczęścia, a nie odwrotnie, stanowi doskonałą ilustrację
tego, że nigdy nie można być pewnym niczego, co dotyczy mózgu. Czy dowcipy wydają nam się
bardziej śmieszne, ponieważ – oczekując na puentę – zaczynamy się uśmiechać już w ich połowie i w
ten sposób polepszamy swój nastrój aż do momentu zakończenia? Czy właśnie dlatego znany komik
rozbawia nas nawet wtedy, kiedy jego żarty wcale nie są śmieszne?
Wstecz / Spis Treści / Dalej

ROZDZIAŁ 15
H.M.

Dnia 25 sierpnia 1953 roku 27letnł mężczyzna z Hartford w stanie Connecticut oraz jego rodzice
zgodzili się na przeprowadzenie pewnej operacji. Miała to być ostatnia deska ratunku dla chorego,
któremu nieustanne napady padaczkowe kompletnie rujnowały życie. Człowiek ten nie wiedział
wówczas, że niebawem stanie się najczęściej opisywanym przypadkiem w historii medycyny. Tragedią
jest, że nie wie on o tym nawet teraz.
W czasopismach i podręcznikach medycznych pacjent ten występuje jako H.M. W 1953 roku H.M.
doznawał średnio dziesięciu małych napadów padaczkowych dziennie i chociaż podczas tych
półminutowych epizodów nie tracił świadomości, Często tracił kontakt z otoczeniem, zamykając wbrew
własnej *roli oczy i krzyżując ręce i nogi. Te niewielkie napady wprawiały go w stan ciągłej
dezorientacji. Mniej więcej raz na tydzień H.M. miał znacznie poważniejszy, duży napad, któremu
towarzyszyły konwulsje i utrata świadomości, czasem nawet ulegał zranieniom. Leki, które dostawał w
największych dawkach, jakie organizm może tolerować, nie pomagały w opanowaniu napadów ani
jednego, ani drugiego rodzaju, tak że w końcu operację mózgu uznano za jedyną szansę.
Rozwiązanie to nie jest zresztą tak ekstremalne, jak mogłoby się wydawać: operacje w celu
złagodzenia napadów padaczkowych wciąż się praktykuje i życie wielu chorych na padaczkę ludzi
całkowicie zmieniło się dzięki usunięciu małego kawałka tkanki mózgowej – zazwyczaj tego, który
uległ zmianom chorobowym czy urazowi. Chociaż elektryczna nawałnica spowodowana napadem
padaczkowym nieraz szaleje bez ograniczeń po całym mózgu, najprawdopodobniej jednak napad
zaczyna się w jednym konkretnym punkcie (ognisku padaczkowym). Nadzieja, że wraz z usunięciem
fragmentu uszkodzonej tkanki ataki ustaną, wydaje się więc uzasadniona.
Przypadek H.M. nie był jednoznaczny. Zapisy EEG nie wskazywały na żadne konkretne źródło
ataków, a raczej ujawniły bliżej nieokreślone zaburzenia po obu stronach mózgu, w obu płatach
skroniowych. Ponadto jedyną wskazówką, że H.M. mógł w ciągu swego życia doznać uszkodzenia
mózgu, które spowodowało napady padaczkowe, był fakt, że jako 7-letni chłopiec stracił na około pięć
minut przytomność, kiedy wpadł pod rower. Pierwszy mały napad wystąpił w wieku dziesięciu lat, a
jako szesnastolatek przeżył on swój pierwszy duży napad, w czasie którego stracił przytomność. H.M.
zdołał ukończyć szkołę średnią i mógł wykonywać stosunkowo proste czynności aż do momentu, gdy
napady uczyniły nawet te prace zbyt trudnymi. Gdy wszystkie dostępne leki okazały się nieskuteczne,
H.M. stał się kandydatem do operacji. Wybitny chirurg mózgu, dr William Beecher Scoville, który miał
ją przeprowadzić, musiał podjąć trudną decyzję. Z jednej strony zapis EEG był niejasny – nie
wskazywał jednoznacznie żadnego konkretnego miejsca, które stanowiłoby oczywisty cel operacji; z
drugiej strony należało pamiętać, że napady padaczkowe uczyniły H.M. niezdolnym do normalnego
życia. Dr Scovłlle zdecydował się wyciąć znaczne fragmenty płatów skroniowych po obu stronach
mózgu H.M. i chociaż otwarcie przyznał, że ta szczególna procedura chirurgiczna jest “prawdziwie
eksperymentalna", nie można zapominać, że trwał wtedy złoty wiek psychochirurgii. Opracowano
wówczas wiele różnorodnych metod usuwania mniejszych i większych kawałków mózgu, a efektem
tych operacji miało być uspokojenie pacjentów cierpiących na psychozy lub też opanowanie napadów
u chorych na padaczkę. Wprawdzie to, że dr Scoville określił tę procedurę mianem “prawdziwie
eksperymentalnej", dowodzi, że nie bez obaw podjął się wykonania tego zabiegu, ale mimo wszystko
faktem jest, że w tamtych czasach zasada “krój i lecz" cieszyła się szerszym uznaniem niż obecnie.
W trakcie operacji nie wydarzyło się nic szczególnego – H.M. przez cały czas jej trwania
pozostawał świadomy i rozmawiał. Dr Scoville usunął około 8 cm przyśrodkowej powierzchni obu
płatów skroniowych. Obszary te zawierały nie tylko tkankę kory mózgowej, ale także fragmenty układu
limbicznego (są to, znajdujące się pod korą, różne struktury odpowiedzialne za stany emocjonalne).
William Scoville usunął też prawie cały hipokamp i oba ciała migdałowate po obu stronach mózgu.
Hipokamp zawdzięcza nazwę swojemu wyglądowi – rzekomo podobny jest do pary koników morskich,
ale mnie kojarzy się bardziej z ogryzionymi “widełkami" kości obojczykowych kurczaka. Hipokamp
składa się z dwóch ramion, wychodzących ze wspólnego punktu z tyłu mózgu i wyciągających się do
przodu, które są wtłoczone w płaty skroniowe. Do końców obu ramion hipokampa przywierają ciała
migdałowate – małe gałki o kształcie migdałów (stąd ich nazwa). Układ limbiczny, którego części
stanowią zarówno ciała migdałowate, jak i hipokamp, określa się też jako “mózg ssaczy", co oznacza,
że w sensie ewolucyjnym układ ten jest bardzo stary i występuje nawet w mózgach tych zwierząt,
których na ogół nie uznaje się za wybitnych myślicieli – myślę tu o susie, oposie, a nawet o moim
kocie.
Tragedia H.M. wiązała się z tym, że w 1953 roku niewiele wiedziano na temat funkcji pełnionej
przez wymienione części mózgu. Jedno z pierwszych doniesień o tym, że w wyniku operacji stało się z
nim coś bardzo niedobrego, pochodziło od samego Williama Scoville'a; był to artykuł opublikowany w
1954 roku w “Journal of Neurosurgery". Podsumowując rezultaty serii chirurgicznych zabiegów
stosowanych w leczeniu zarówno padaczki, jak i psychozy, Scoville stwierdził, że usunięcie tkanki z
obszarów płatów skroniowych po obu stronach mózgu “nie spowodowało żadnych istotnych zmian w
fizjologii czy zachowaniu z wyjątkiem bardzo poważnej utraty zdolności zapamiętywania nowych
zdarzeń" (podkreślenie Scovllle'a).

Ryc. 11.: Hipokamp. Zaznaczono zakres operacji łagodniejszych, w których usuwa się jedynie
przednią część hipokampa, i bardziej radykalnych, sięgających ku tyłowi
Niewątpliwie był to okres pionierskich poszukiwań oraz przesadnego optymizmu: w zakończeniu
swojego artykułu Scoyllle zastanawia się, czy w leczeniu padaczki operacje mózgu nie wyprą kiedyś
'całkowicie terapii opartych na środkach farmakologicznych.
Obecnie wiemy – w znacznej mierze dzięki H.M. – że hipokamp odpowiada za tworzenie nowych
śladów pamięciowych. Wskutek usunięcia większej części obu ramion hipokampa H.M. zaczął cierpieć
na amnezję: od 1953 roku nie może zapamiętać nowych zdarzeń, chyba że w najbardziej ulotny i
fragmentaryczny sposób. Mężczyzna ten, obecnie zbliżający się do siedemdziesiątki, nie wie nic na
temat wojny w Zatoce Perskiej, Beatlesów, afery Watergate czy końca zimnej wojny, mimo że
regularnie czyta gazety i ogląda telewizję. H.M. nie rozpoznaje ludzi, których spotykał wielokrotnie w
ciągu minionych lat, i – prawdę mówiąc – nie rozpoznałby Cię, nawet gdybyś widział się z nim pięć
minut temu. H.M. nie ma pojęcia, w jakim jest wieku, który mamy teraz rok, nie wie także, co Jadł na
śniadanie, i nie potrafiłby powiedzieć, co robił tuż przed obiadem.
H.M. zachował wspomnienia sprzed 1953 roku i choć powstały one przed operacją, nie są jednak
kompletne. Obecnie przypuszcza się, że ataki, na które H.M. cierpiał między 16 a 27 rokiem życia,
utrudniały mu zapamiętywanie nowych informacji. W odbiorze własnej przeszłości przez H.M. należy
więc wyróżnić trzy okresy: od urodzenia do 16 roku życia, gdy pamięć funkcjonowała normalnie; od 16
do 27 roku życia, gdy zapamiętywanie było poważnie utrudnione przez napady padaczkowe; od 27
roku życia do chwili obecnej – gdy chory praktycznie utracił zdolność zapamiętywania.
Chociaż H.M. jest starannie ukrywany przed opinią publiczną, w 1992 roku udało mi się odegrać
pewną rolę w przeprowadzeniu pierwszego wywiadu, jakiego H.M. udzielił środkom masowego
przekazu. Dr Suzanne Corkin (MIT) pracuje z H.M. od trzydziestu lat, prowadząc badania, których
celem jest ustalenie, do jakiego stopnia chory utracił pamięć. Dr Corkin zgodziła się na
przeprowadzenie wywiadu dla Radia CBC w ramach cyklu Cranial Pursuite, którego byłem
gospodarzem. Wywiad ten dał nam wstrząsający obraz istnienia osoby, która żyje niemal całkowicie w
teraźniejszości, lecz mimo to stara się zmobilizować cały swój potencjał intelektualny, by jakoś
poradzić sobie z obezwładniającą ułomnością.
Suzanne Corkin: Od jak dawna ma Pan problemy z zapamiętywaniem?
H.M.: No... (śmieje się) ... sam nie wiem. Nie mogę Pani tego powiedzieć, ponieważ nie mogę
sobie przypomnieć.
S.C.: Ale czy myśli Pan, że chodzi tu o dnie czy tygodnie, miesiące... lata?
H.M.: Cóż, widzi Pani, nie mogę tego określić dokładnie co do dnia, tygodnia czy miesiąca... czy
roku.
S.C.: Ale czy sądzi Pan, że boryka się z tym problemem dłużej niż rok?
H.M.: Myślę, że coś koło tego. Mniej więcej rok albo dłużej. Bo wydaje mi się, że miałem... tylko
domyślam się, że... cóż, przypuszczalnie miałem jakąś operację czy coś w tym rodzaju.
S.C.: Proszę mi o tym opowiedzieć.
H.M.: Nie pamiętam, gdzie ją przeprowadzono. I, hm...
S.C.: Czy pamięta Pan nazwisko swojego lekarza?
H.M.: Nie, nie pamiętam.
S.C.: Czy nazwisko Scoville wydaje się Panu znane?
H.M. (wpadając w słowo): Tak.
S.C.: Czy spotkał go Pan kiedykolwiek?
H.M.: Myślę, że tak. Myślę, że spotkałem go w jego biurze.
S.C.: A gdzie to było?
H.M.: Hm, od razu myślę o Hartford (przerwa). Cóż, to, czego dowiedział się o mnie, pomogło też
innym i cieszę się z tego.
S.C.: Jakie uczucia wywołuje u Pana świadomość, że ma Pan problemy z zapamiętywaniem?
H.M.: Cóż, nie jest mi przyjemnie z tego powodu, ale, hm... to, co wiadomo o mnie, może pomóc
również innym ludziom.
Gdy H.M. powraca myślami do swego dzieciństwa, potrafi przywołać w pamięci podobne
wydarzenia jak każdy człowiek w wieku około 70 lat. Suzanne Corkin zwróciła jednak uwagę na
pewną różnicę. Nasze wspomnienia z dzieciństwa są ciągle poprawiane i odnawiane. Gdy ostatnio
brat przysłał mi zdjęcia zrobione w czasie świąt Bożego Narodzenia w naszym domu wiele lat temu,
na jednym z nich ujrzałem siebie siedzącego obok choinki z rozpakowaną właśnie rakietą. Zawsze
sądziłem, że kupiłem ją sobie latem za pieniądze zarobione na malowaniu płotu, a teraz dowiedziałem
się, w jaki sposób naprawdę stałem się jej właścicielem. H.M. nie ma takiej możliwości, ponieważ
nawet gdyby pokazano mu album ze zdjęciami, chwilę później zapomniałby o tym. Wspomnienia z
dzieciństwa, do których może się on odnieść, występują więc w ich pierwotnej postaci. Suzanne
Corkin obawia się, że z tego powodu wraz z upływem czasu wspomnienia te stopniowo ubożeją:
S.C.: Jakie jest Pana ulubione wspomnienie dotyczące matki?
H.M.: ... po prostu, że jest moją matką.
S.C.: Czy ma Pan jakieś ulubione wspomnienie na temat ojca?
H.M.: Cóż...
S.C.: Czy pamięta Pan jakieś szczególne wydarzenie związane z ojcem, wycieczkę czy coś w tym
rodzaju?
H.M.: Mam tutaj problem, ponieważ pamiętam wycieczkę i coś tam jeszcze. Jedna rzecz, którą
pamiętam, to wycieczka szlakiem Mohawków, ponieważ byliśmy tam tyle razy... moja matka, mój
ojciec i ja.
S.C.: Czy może mi Pan powiedzieć o tym coś więcej?
H.M.: Było to blisko Jacob's Ladder i tam, przy Jacob's Ladder, jest na drodze serpentyna.
S.C.: W którym roku odbyliście tę wycieczkę?
H.M.: Ojej, zapomniałem, ile razy tam byłem.
S.C.: Czy było to ostatnio czy też dawno temu?
H.M.: Powiedziałbym, że to było dawno temu.
S.C.: Proszę mi opowiedzieć coś o swoich kolegach.
H.M. (długie milczenie, następnie H.M. chichocze): Cóż, był... (chichocze znowu) ... był pewien
facet, który wraz z rodziną przeprowadził się tam, gdzie mieszkałem, do Hartford. Nazywał się
McCarthy i miał na imię Charles (chichocze znowu na myśl o tym, że jego kolega mógł nosić takie
samo imię jak kukiełka brzuchomówcy Edgara Bergena). Był jeszcze inny facet, który prowadził
samochód i był starszy ode mnie, mieszkał na ulicy Essex. Chodziliśmy do tej samej szkoły i
ukończyliśmy ją w tym samym czasie. Szkoła Św. Piotra w Hartford. Ukończyliśmy ją razem i, cóż,
wyprawiliśmy się do Springfleld, zwiedzaliśmy okolice. Charlie też był z nami... i on...
S.C.: Jak się nazywał?
H.M.: Hamilton. Hany Hamilton.
S.C.: Czy miał Pan Jakąś koleżankę?
H.M.: Cóż... hm, tak. Miała na imię Margaret.
S.C.: Proszę mi opowiedzieć o Margaret.
H.M.: Ona... Tak naprawdę wołali na nią Poiły. Chodziła do wyższej klasy niż ja. Była w drugiej
klasie szkoły średniej, gdy zaczynałem właśnie pierwszą. Była o jedną klasę wyżej ode mnie. Ale
poznałem ją wcześniej, gdy zamieszkała przy Franklin Avenue w Hartford.
Rozmowa toczyła się dalej w tym stylu. H.M. opowiadał dr Corkin, jak pewnego razu próbował
jazdy na wrotkach w Miami na Florydzie. Mówił także, jak w dzieciństwie zwykle wyjeżdżał na wieś i
strzelał tam do blaszanek z różnych rodzajów ręcznej broni palnej. Chociaż H.M. czasami się waha i
mówi cichym głosem, można by go uznać za typowego 68latka wspominającego swoje dzieciństwo.
Jego wspomnienia nie są szczegółowe zapewne dlatego, że nie mógł on ich uaktualniać. Gdybyś
poznał go przed chwilą, nie podejrzewałbyś, że coś jest nie w porządku. Natomiast zupełnie inny
obraz wyłania się, gdy rozmowa przenosi się w teraźniejszość:
S.C.: Co Pan zwykle robi w te dni, których nie spędza Pan w MIT?
H.M.: Hm, widzi Pani... mam kłopoty z zapamiętywaniem.
S.C.: Czy pamięta Pan, co Pan robił wczoraj?
H.M.: Nie, nie pamiętam.
S.C.: A dziś rano?
H.M.: Nie pamiętam nawet tego.
S.C.: Czy może mi Pan powiedzieć, co Pan jadł dzisiaj na obiad?
H.M.: Szczerze mówiąc... nie wiem.
S.C.: Co zamierza Pan robić jutro?
H.M.: Coś, co może pomóc innym.
S.C.: Czy Pan i ja kiedyś już się spotkaliśmy?
H.M.: Tak. Myślę, że się spotkaliśmy.
S.C.: Gdzie?
H.M.: No... w szkole średniej.
S.C.: W szkole średniej?!
H.M.: Tak.
S.C.: Jaka to była szkoła?
H.M.: W East Hartford.
S.C.: A który to był mniej więcej rok?
H.M.: 1945.
S.C.: Czy kiedykolwiek spotkaliśmy się w jakimś innym miejscu oprócz szkoły średniej?
H.M. (po długiej przerwie): Prawdę mówiąc, nie potrafię... Nie. Myślę że nie.
Twierdzenie H.M., że szkoła średnia była jedynym miejscem, gdzie zetknął się z Suzanne Corkin,
nie jest oczywiście rozsądne: nie są oni w tym samym wieku i nie chodzili do tej samej szkoły – w
ciągu ostatnich trzydziestu lat spotykali się setki razy w MIT. H.M. ma przypuszczalnie jakieś niejasne
wspomnienie spotkań z dr Corkin i umieszcza je w dalekiej przeszłości, w okresie, z którego potrafi
odtworzyć pewne wspomnienia. Nie mógł on przecież podejrzewać, że spotkał ją po raz pierwszy w
latach sześćdziesiątych – wspomnień z lat sześćdziesiątych H.M. nie ma.
S.C.: Czy jest Pan szczęśliwy?
H.M.: Tak... o ile w ogóle rozumiem wyniki badania mnie, pomagają one nieść pomoc innym
ludziom. Co ważniejsze, Ja też kiedyś chciałem zostać lekarzem. Chirurgiem mózgów.
S.C.: Proszę mi o tym opowiedzieć.
H.M.: Gdy tylko zacząłem nosić okulary, powiedziałem sobie: nie. Ponieważ przy operacji mózgu
używa się jasnych świateł, które odbijałyby się w okularach, odblask ten mógłby cię porazić właśnie
wtedy, kiedy dokonujesz najważniejszego cięcia. Wystarczy, że posuniesz się odrobinę za daleko... i
ten człowiek może zostać sparaliżowany po jednej stronie ciała. Dlatego nie zdecydowałem się...
S.C.: Czy jest Pan kiedykolwiek smutny?
H.M.: Nie. Rozumiem, że to, co ze mną robią, hm... pomaga lekarzom i pielęgniarkom, i każdemu
człowiekowi, pomaga innym ludziom. Wydaje mi się, że jest to w jakiś sposób ważne. To, czego
dowiadują się, badając mnie, mogą również zastosować wobec kogoś innego lub też nie zastosować
wobec kogoś innego.
S.C.: To prawda.
H.M.: Miałem kiedyś taki pomysł... sam chciałem zostać chirurgiem. Ale gdy tylko zacząłem nosić
okulary, powiedziałem sobie: nie. Powiedziałem sobie: załóżmy, że w czasie operacji jeden z
asystentów, ocierając z potu twoje czoło, potrąci twoje okulary, zrzucając je na bok. Mógłbyś wtedy
zrobić niewłaściwy ruch, a operowany mógłby umrzeć albo zostać sparaliżowany.
Ostatnia minuta tej rozmowy obrazuje świat, w jakim żyje H.M., wyraźniej niż reszta konwersacji.
H.M. podaje dwie różne wersje swojej decyzji o porzuceniu marzeń, by zostać chirurgiem mózgu.
Opowieść ta stanowi prawdopodobnie pewnego rodzaju osobisty mit, związany z operacją, którą
przebył H.M. Na taśmie, na której pierwotnie nagrano tę rozmowę, owe dwie wypowiedzi dzieli nie
więcej niż trzydzieści pięć sekund. Ledwie pierwsza wersja historii zdążyła zniknąć z pamięci
krótkotrwałej H.M., a już opowiada on ją na nowo, lekko ją przy tym zmieniając. Skądinąd nie jest to
nic nowego dla ludzi, którzy dobrze znają H.M. Porównajmy powyższe opowieści o planach zostania
lekarzem z wersją podaną w 1991 roku przez neuropsychologa Jenni Ogden:
H.M.: (...) W pewnym okresie chciałem zostać właśnie chirurgiem mózgów.
J.O.: Naprawdę? Chirurgiem mózgów?
H.M.: I powiedziałem sobie “nie", zanim jeszcze miałem jakiekolwiek problemy z padaczką.
J.O.: Aha, tak Pan sobie powiedział. A dlaczego?
H.M.: Ponieważ nosiłem okulary. Powiedziałem sobie: załóżmy, że kroisz właśnie pacjenta (chwila
milczenia) i krew zamazuje ci okulary albo ktoś z personelu obciera twoje czoło i opuszcza rękę zbyt
nisko, strącając twoje okulary. Mógłbyś wtedy zrobić niewłaściwy ruch...
W czasie tej rozmowy, podobnie jak w cytowanej wcześniej nagranej wypowiedzi, H.M. powrócił po
chwili do tego tematu, tym razem nie wspominając w swej opowieści o krwi na okularach. Taki jest
świat, w którym żyje H.M. – to zbiór ciągle powtarzanych historii, niemal w ogóle nie zmienianych
między jedną wypowiedzią a drugą. Historiom tym towarzyszą, jak mówią naukowcy pracujący z H.M.,
ciągle ten sam wyraz twarzy i takie same gesty.
Wspomnienia H.M. z okresu dzieciństwa – chociaż raczej skąpe i przypuszczalnie stopniowo
ulegające zatarciu – zawierają mnóstwo informacji w porównaniu ze wspomnieniami z późniejszego
okresu, począwszy od operacji w 1953 roku. Trudno powiedzieć, że H.M. nie pamięta nic z tego, co
zdarzyło się od czasu operacji: ma on mgliste pojęcie o zabójstwie prezydenta Kennedy'ego, chociaż
wiele razy nazywał go “Robertem", a w innym przypadku, mimo że potrafił zidentyfikować Elvisa
Presley'a jako gwiazdę estrady (pierwsza płyta Elvisa ukazała się po operacji H.M.), zastanawiał się,
czy przypadkiem Elvis nie został zabity przez kulę przeznaczoną dla prezydenta – tę hipotezę
najwyraźniej przeoczyli zwolennicy różnych teorii głoszących, że śmierć Johna F. Kennedy'ego była
wynikiem spisku. Ale poza tymi strzępami wspomnień współczesne życie H.M. stanowi zupełną
pustkę.
Nie bez powodu H.M. jest rekordzistą w historii medycyny ze względu na ilość stron, jakie
poświęcono jego osobie. Najważniejszą przyczyną takiego zainteresowania było to, że do czasu
tragedii H.M. nie wiedziano, jaką rolę odgrywa hipokamp w powstawaniu nowych śladów
pamięciowych. Pewien neurofizjolog powiedział mi, że gdyby nie przypadek H.M., to nadal po
usunięciu hipokampa u szczura zastanawiałby się ze swymi współpracownikami, czy wywołana u tego
gryzonia amnezja ma jakiekolwiek odniesienie do ludzi. Przypadek H.M. czarno na białym pokazał
związek między hipokampem a pamięcią, i to, że H.M. zachowuje kilka urywków wspomnień
dotyczących zdarzeń, które nastąpiły już po operacji, przypuszczalnie może wynikać z tego, iż w jego
mózgu wciąż pozostają niewielkie fragmenty hipokampa. Obecnie prowadzi się badania w celu
uzyskania komputerowych obrazów mózgu H.M. i ustalenia raz na zawsze, czy te 8 cm hipokampa, o
których usunięciu doniósł William Scoville, rzeczywiście precyzyjnie zmierzono i czy informacja ta była
dokładna.
Hipokamp stał się teraz przedmiotem wielu różnorodnych badań – ukazuje się nawet osobne,
poświęcone mu czasopismo naukowe “Hippocampus".
Zainteresowanie badaczy nie ogranicza się do ludzkiego hipokampa. Stwierdzono, że ptaki i inne
zwierzęta, którym potrzebna jest dobra pamięć – zwłaszcza dotycząca miejsc – również używają do
zapamiętywania swoich hipokampów. Sikora czarnogłowa stanowi tu dobry przykład. W normalny
dzień ten mały ptaszek potrafi ukryć parę setek ziaren wewnątrz sosnowych szyszek, w dziuplach lub
nawet w zwiniętych suchych liściach. Oznacza to, że w niewielkiej odległości od swojego gniazda
sikora czarnogłowa ma tysiące takich potencjalnych kryjówek. W długiej serii prac dr David Sherry
(Uniwersytet Zachodniego Ontario) i jego współpracownicy wykazali, że sikory z pewnością pamiętają,
gdzie ukryły swoje ziarna. Ustalono, że u sikor oraz innych ptaków, które magazynują ziarna,
hipokamp jest większy, niż można by oczekiwać, biorąc pod uwagę rozmiary mózgów tych zwierząt.
Sikory, u których hipokamp uległ uszkodzeniu, wędrują po okolicy w dość przypadkowy sposób,
czasem znajdując ziarna, a czasem nie. Istnieje coraz więcej danych wskazujących, że każdy ptak lub
inne zwierzę z dużym hipokampem wykazuje szczególną potrzebę pamiętania wielu różnych miejsc. I
niekoniecznie chodzi tu o miejsca magazynowania pożywienia; duży hipokamp umożliwia samcom
polnika (powszechnie znanego jako mysz polna) precyzyjne zapamiętanie, gdzie mogą znaleźć każdą
spośród swoich licznych partnerek. U samców hipokamp jest znacznie większy niż u samic. Jednakże
u blisko spokrewnionych – ale monogamicznych – polników leśnych i preriowych hipokampy samic i
samców nie różnią się wielkością. Mysz polna wypada jednak blado przy samcu małego pustynnego
gryzonia, ryjówki workowatej, który nie tylko ma liczne partnerki, ale w dodatku przechowuje jedzenie
w wielu różnych kryjówkach. Spędza on swe życie na nieustannym przetwarzaniu informacji
przestrzennych, o czym świadczy dobitnie wielkość Jego hipokampa.
Przypadek H.M. pokazał również, że istnieją różne formy pamięci, i że – co zadziwiające – może
on nauczyć się nowych czynności, chociaż cierpi na niemal całkowitą amnezję faktów, zdarzeń i ludzi.
Odkrycia tego dokonała pod koniec lat pięćdziesiątych dr Brenda Milner z Montrealskiego Instytutu
Neurologii. Była ona jednym z pierwszych specjalistów w dziedzinie nauk o mózgu, którzy badali H.M.
Na drugie spotkanie z H.M. przyniosła z laboratorium psychologicznego Uniwersytetu McGilla
materiały potrzebne do przeprowadzenia testu na obrysowywanie przy użyciu lusterka figury
składającej się z dwóch gwiazd, z których mniejsza była wpisana w większą tak, że pozostawała
między nimi wąska szczelina. Test polegał na tym, by obrysować mniejszą gwiazdę, prowadząc
ołówek w szczelinie. Jest to znacznie trudniejsze, niż by mogło się wydawać, ponieważ swoje ruchy
można oglądać tylko w lusterku. Gdy dochodzi się do załamania konturu, to naturalną chęcią jest
poprowadzenie ręki – widzianej w lusterku – w niewłaściwym kierunku: po kilku próbach większość
ludzi opanowuje tę umiejętność. Co zabawne, H.M. również nauczył się wykonywać to zadanie. Po
trzydziestu próbach, powtarzanych w ciągu trzech dni, potrafił obrysować kontury gwiazdy bez
większego wysiłku. Nie wiedział jednak, że kiedykolwiek wcześniej miał do czynienia z tym testem,
który wydawał mu się zupełnie nieznany, podobnie jak nieznajoma wydawała mu się osoba dr Milner.
W ciągu następnych lat H.M. nauczył się innych umiejętności i fakt, że był do tego zdolny, wykazał
jasno, że istnieją różne typy pamięci. Pamięć potrzebna do nauczenia się nowej umiejętności jest
czymś odmiennym od pamięci potrzebnej do przyswojenia nowych' informacji (w przypadku H.M. ten
pierwszy rodzaj pamięci pozostał nieuszkodzony). Chodzi tu na przykład o różnicę między
pamiętaniem, jak się jeździ na rowerze, a pamiętaniem dotyczącym koloru Twojego pierwszego
roweru.

Ryc. 12.: Test obrysowywania figur przy użyciu lusterka


Przypadek H.M. pozwala również uświadomić sobie coś jeszcze na temat pamięci i, mimo że może
to być trudne do opisania w kategoriach ilościowych, jest to zapewne najważniejszy morał płynący z
całej tej historii. Zwykle myślimy o pamięci jako o umiejętności odtwarzania zdarzeń z przeszłości,
takich Jak wspomnienia H.M. o samochodowej wycieczce z kolegami do Springfleld. Pamięć to jednak
coś znacznie bardziej złożonego: towarzyszy każdej myśli, która Ci się w dowolnej chwili nasuwa. Gdy
czytasz te słowa, masz jednocześnie świadomość tego, gdzie jesteś, jaki jest dzisiaj dzień, co robiłeś
w godzinach poprzedzających czytanie; potrafisz zapewne wymienić ciąg rzeczy, które będziesz
musiał zrobić, gdy odłożysz tę książkę; Twoje myśli są przesiąknięte pamiętaniem. Nic takiego nie
zachodzi w umyśle H.M. Utrata pamięci nie wydaje się prowadzić do spadku inteligencji, przynajmniej
tej, jaką mierzą testy na IQ. W rzeczy samej wyniki H.M. poprawiły się po przejściu operacji,
prawdopodobnie dlatego, że jego życie codzienne nie było Już przerywane uciążliwymi napadami
padaczki. Ale, nie mając pamięci, nie możesz utożsamić się z danym miejscem i z daną chwilą, nie
potrafisz też myśleć o przyszłości. Bez pamięci byłbyś nie tylko nieświadomy tego, co jadłeś na obiad;
byłbyś również nieświadomy tego, kim jesteś. H.M. wie jedynie, kim był, a przechowywany przez niego
autoportret Jest , stary i stopniowo blaknie. Mimo to życie H.M. nie różni się i zbytnio od życia innych
ludzi. Suzanne Corkin, która najdłużej pracowała z H.M., opowiadała o tym, jak w 1982 roku
towarzyszyła mu w spotkaniu klasowym, zorganizowanym z okazji 35lecia ukończenia szkoły średniej.
Wielu dawnych kolegów Z klasy bardzo się cieszyło, że go ponownie zobaczyli, ale H.M. nie rozpoznał
żadnego z nich ani z imienia, ani z twarzy. Na pierwszy rzut oka może się to wydawać zaskakujące:
skoro H.M. został poddany operacji wiele lat po ukończeniu szkoły średniej, powinien zachować
nietknięte wspomnienia z tego okresu. Albo jego amnezja rozciąga się wstecz na okres poprzedzający
operację, albo też napady padaczki, na które cierpiał w latach szkoły średniej, oraz silne dawki leków
przeciwdrgawkowych nie dopuściły do powstania śladów pamięciowych. Tak czy owak H.M. nie był
jedynym uczestnikiem spotkania, który miał takie problemy. Jedna z przybyłych na spotkanie kobiet
również twierdziła, że nie zna nikogo z obecnych. W tym przypadku wydawało się, że Jej kłopoty z
pamięcią są po prostu spowodowane wiekiem.
Czy chirurg, który operował H.M., dr William Beecher Scoville, odegrał w tym dramacie rolę
czarnego charakteru? O ile mi wiadomo, nigdy nie został on oskarżony o błąd w sztuce lekarskiej. Od
początku przyznawał, że operacja ta była “prawdziwie eksperymentalna", a większość specjalistów
zapewne zgodziłaby się, że wobec niemożności opanowania napadów H.M. zwykłymi metodami
należało podjąć rozpaczliwe kroki w tym przypadku. Dziś krytykowanie tej operacji używając
argumentu, że tak inwazyjna operacja mózgu to niezwykle brutalny zabieg, nie miałoby sensu – w
każdej epoce niektóre praktyki lekarskie, stosowane czterdzieści lat wcześniej, zostałyby ocenione
jako prymitywne lub wręcz biedne. Gdy dr Scoville zdał sobie sprawę, jak katastrofalne skutki miało
dla H.M. usunięcie niemal całego hipokampa, rozpoczął w środowisku lekarskim energiczną kampanię
przeciwko takim operacjom, zwracając uwagę, że narażają one pacjentów na “poważne
niebezpieczeństwo".
Wydaje się jednak – i są po temu dane – że fakt, iż operacja może spowodować utratę pamięci, był
do przewidzenia jeszcze przed tym zabiegiem. Gdyby tak się stało, losy H.M. potoczyłyby się zupełnie
inaczej. W ciągu kilku lat, począwszy od 1950 roku, William Scoville przeprowadził wiele operacji
usunięcia hipokampa wraz z otaczającą go tkanką w celu złagodzenia najcięższych objawów
schizofrenii. Usuniecie hipokampa i części płatu skroniowego stanowiło po prostu rodzaj lobektomii.
Scoville przeprowadzał takie operacje na dwa sposoby: pierwszy z nich, który można określić jako
umiarkowany, ograniczał się do usunięcia około 5 cm tkanki mózgowej, podczas gdy drugi, bardziej
radykalny (przypadek H.M.), polegał na odseparowaniu i wycięciu 8 cm tkanki. Różnica między
obydwoma sposobami dotyczyła paru centymetrów tkanki mózgowej, zarówno po lewej, jak i prawej
stronie mózgu.
H.M. to jedyny pacjent, u którego zastosowano radykalną wersję operacji, aby uwolnić go od
napadów padaczki. Natychmiast po zabiegu stało się jasne, że H.M. doznał “bardzo poważnej utraty
pamięci o niedawnych zdarzeniach", o czym Scoville powiadomił później swych kolegów po fachu.
H.M. nie mógł nawet znaleźć drogi powrotnej do swojej sali szpitalnej. Nie był zresztą pierwszą osobą,
u której dokonano tak radykalnego usunięcia hipokampa. W grudniu 1952 roku, wiele miesięcy przed
operacją H.M., Scoville przeprowadził identyczną operację u 55-letniej kobiety dotkniętej psychozą
maniakalno; – depresyjną, zwaną dziś dwubiegunową chorobą afektywną. Pacjentka ta, z zawodu
urzędniczka – znana jako M.B. – została umieszczona w Szpitalu Stanowym Stanu Connecticut z
powodu poważnych zaburzeń umysłowych. Także u niej w wyniku operacji nastąpiła niemal całkowita
utrata pamięci o niedawnych zdarzeniach, ale fakt ten odkryto dopiero wówczas, gdy pacjentkę tę
poddano testom psychologicznym po upływie niemal całego roku od czasu jej operacji – i w dwa
miesiące po tym, jak zoperowano H.M. Sam Scoville przyznał później, że początkowo fakt utraty
pamięci uszedł jego uwadze “z powodu zaburzeń emocjonalnych" M.B. Zaburzenia te musiały być
bardzo poważne, bo (gdy ją wreszcie poddano testowi) szybko okazało się, że jest to drugi przypadek
typu H.M. Gdy w 1955 roku dr Brenda Milner badała M.B. po raz drugi (była ona jednym z dziesięciu
pacjentów Scoville'a, których dalsze losy śledziła dr Milner), chora nie mogła nawet przypomnieć
sobie, że przychodząc na badania do gabinetu lekarskiego, musiała przejść z jednego budynku do
drugiego. Czy możliwe jest, by tak ogromną utratę pamięci zamaskowały zaburzenia w zachowaniu,
czy też utrata pamięci nie była tym, czego lekarze spodziewali się lub czego szukali u pacjentów po
takich operacjach?
Pewne dane dowodzą, że ci, którzy dokonywali oceny tych nowych i – przynajmniej wtedy –
obiecujących zabiegów, nie interesowali się zjawiskiem utraty pamięci. Chociaż M.B. jako jedyna
spośród podopiecznych Williama Scoville'a doznała poważnej utraty pamięci, zanim jeszcze
przeprowadził on operację u H.M., pacjentka ta nie była zarazem jedyną, której pamięć w pewnym
stopniu ucierpiała wskutek usunięcia części hipokampa. Wśród pacjentów, którzy zostali poddani
bardziej umiarkowanej operacji, polegającej na wycięciu 5 cm hipokampa po obu stronach, znalazło
się wielu, których pamięć – w niektórych przypadkach w poważnym stopniu – uległa osłabieniu.
Brenda Milner badała nawet pewną kobietę o ilorazie inteligencji 123, potrafiącą określić bieżący rok,
ale nie miesiąc lub dzień. Dwie spośród pacjentek zasługują jednak na szczególną uwagę, ponieważ
dwukrotnie poddano je badaniom: raz po to, by ustalić wpływ operacji na ich psychozę, i powtórnie –
po uptywie pewnego czasu – aby określić sprawność ich pamięci. W obu przypadkach Milner
stwierdziła, że pacjentki doznały istotnego uszczerbku pamięci. Chociaż badaczka słusznie określa te
przypadki jako mniej ciężkie niż H.M., to jednak upośledzenie było na tyle poważne, że uniemożliwiło
jednej z pacjentek podanie nazwy firmy, w której pracowała, oraz przypomnienie sobie po południu
rozmowy, którą prowadziła rano. Natomiast w sprawozdaniach z wcześniejszych pooperacyjnych
badań psychiatrycznych po prostu nie wspomina się o pamięci. Scoville i jego koledzy oceniali tylko
zmiany nasilenia objawów psychozy u operowanych pacjentów na skali liczbowej od – l (po operacji
nastąpiło pogorszenie) do +4 (znaczna poprawa, pacjent wypisany do domu). Jedna ze
wspomnianych dwóch kobiet, których pamięć została upośledzona, dostała ocenę +1, druga +4. Obie
operowano w listopadzie 1951 roku, niemal dwa lata przed H.M. Niestety, dopiero w 1955 roku obie
pacjentki poddano badaniom prowadzonym przez Brendę Milner, oceniającym sprawność pamięci.
Tak więc u trzech pacjentów nastąpił ubytek pamięci w wyniku umiarkowanej lub radykalnej
operacji usunięcia hipokampa, przeprowadzonej, zanim operowano H.M. Upośledzenie pamięci
zostało ujawnione dopiero wtedy, gdy przypadek H.M. uświadomił wszystkim wagę tego problemu.
Nawet wówczas nie zaprzestano jednak takich zabiegów. Osiem miesięcy po operacji H.M., 13 maja
1954 roku, Williama Scoville'a wezwano do Chicago, by zoperował pewnego lekarza cierpiącego na
schizofrenię. Scovłlle przeprowadził umiarkowaną wersję usunięcia hipokampa – około 5,5 cm – i
następnego dnia jego pacjent potrafił przypomnieć sobie mnóstwo szczegółów z czasów swoich
studiów medycznych, lecz nie wiedział, gdzie i dlaczego się znajduje. Nigdy też nie udało mu się
odzyskać zdolności zapamiętywania niedawnych wydarzeń. Wkrótce po tej operacji William Scoville
rozpoczął swoją zakończoną sukcesem kampanię na rzecz zaprzestania operacji polegających na
obustronnym usuwaniu fragmentów hipokampa. Dlaczego zatem jeszcze raz zdecydował się
operować, chociaż wiedział już o H.M. i o jego poprzedniczce, M.B.? Broniąc tej decyzji, można
powiedzieć, że u nich obojga dokonano radykalnej wersji operacji, podczas gdy tym razem
ograniczono się do umiarkowanego wycięcia. Natomiast gdy myśli się o ewentualnym usunięciu 5 cm
hipokampa, a jednocześnie nie poddaje się szczegółowym testom psychologicznym pacjentów, którzy
wcześniej przeszli już taką operację, trzeba mieć co najmniej niezachwianą pewność (lub głęboko
wierzyć), że wszystko pójdzie dobrze.
Historia H.M. ma swój epilog. Niezależnie od tego, jak bardzo nieudana była ta operacja,
interwencje chirurgiczne dla złagodzenia padaczki nadal się stosuje, zresztą uznanie, jakim cieszą się
te zabiegi jest – jeśli weźmiemy pod uwagę ich skuteczność w większości przypadków – w pełni
zasłużone [takie zabiegi stosowane obecnie obejmują wyłącznie jedną stronę mózgu i nie powodują
tak poważnych zaburzeń pamięci, jak opisane powyżej; przyp. red].
Precyzyjne umiejscowienie rejonu tkanki mózgowej, gdzie znajduje się źródło napadów, a
następnie usunięcie tego fragmentu, mogą gruntownie zmienić życie cierpiącego na padaczkę
pacjenta. Utrata małego kawałka płata skroniowego jest zapewne niezbyt wygórowaną ceną za
uwolnienie się od obezwładniających napadów. Pierwsze, zwykle nieudane, próby związane z
opracowywaniem tego typu postępowania są zazwyczaj najbardziej bolesne, zwłaszcza dlatego, że
dotyczą żyjących ludzi. Zasada ta nigdy nie okazała się bardziej prawdziwa niż w przypadku H.M.
Wstecz / Spis Treści / Dalej

ROZDZIAŁ 16
TU I TERAZ

Wskutek niemożności przekazania czegokolwiek do pamięci długotrwałej, H.M. jest straszliwie


upośledzony, ale jego pamięć krótkotrwała jest nie uszkodzona – tylko dzięki temu jego życie nie stało
się całkowicie beznadziejne. Różnica między tymi dwoma rodzajami pamięci nie ogranicza się do
długości przechowywania informacji w mózgu. Obydwiema pamięciami kierują dwa różne rejony
mózgu i właśnie to anatomiczne oddzielenie dwóch typów pamięci pozwoliło H.M. zachować pamięć
krótkotrwałą. Człowiek ten może nie mieć hipokampa, ale ma struktury, które radzą sobie z pamięcią
krótkotrwałą. Często przytacza się opowieść o H.M., która ilustruje kontrast między dwoma rodzajami
pamięci. Pewnego dnia, gdy dr Brenda Milner pracowała z H.M., kazała mu zapamiętać liczbę 584, po
czym opuściła pokój na kilka minut. Jest to okres znacznie przekraczający granice pamięci
krótkotrwałej, a jednak gdy dr Milner wróciła do pokoju, H.M. natychmiast udało się powtórzyć ten
numer. Chociaż mogło się wydawać, że nastąpiło tu jakieś cudowne przywrócenie pamięci
długotrwałej, w rzeczywistości nic takiego nie zaszło – podczas nieobecności dr Milner nic nie
rozpraszało uwagi H.M., mógł on więc powtarzać liczbę 584 w kółko, odświeżając na swoim
myślowym ekranie jej obraz, zanim zdążył się on zatrzeć. Gdy tylko dr Milner zadała nowe pytania,
liczba ta zniknęła z umysłu H.M. Dopóki miał on możliwość powtarzania tej liczby, dopóty pamiętał ją
równie dobrze jak ktokolwiek inny.
Gdyby pamięć krótkotrwała zależała od hipokampa i tych części mózgu, które go bezpośrednio
otaczają, to idę o zakład, że H.M. nie potrafiłby zapamiętać liczby 584 nawet na pięć sekund, a co
dopiero na pięć minut. Pamięć krótkotrwała musi mieścić się w jednej z tych części mózgu, które u
H.M. pozostały nie uszkodzone (lub prawie nie uszkodzone). Liczba cyfr, które potrafi on na chwilę
zachować w swoim umyśle, spadła parę lat temu z sześciu do pięciu [w tym wypadku test bada tak
zwaną pamięć bezpośrednią i polega na powtarzaniu szeregu cyfr natychmiast po usłyszeniu ich;
przyp. red.].
Zmiana ta została uznana przez badających chorego za normalne obniżenie sprawności, będące
wynikiem starzenia się, co przypomina nam, że H.M. jest już dobrze po sześćdziesiątce. Ale poza tym
niewielkim zmniejszeniem pojemności pamięć krótkotrwała działa u H.M. normalnie, co – prawdę
mówiąc – stanowi niewielką pociechę dla człowieka, w którego życiu “każdy dzień jest osamotniony i
zamknięty sam w sobie, niezależnie od tego, jakich radości i jakich smutków w ciągu tego dnia
doświadczyłem".
Można sobie wyobrazić, że życie H.M. byłoby jeszcze trudniejsze, gdyby los skazał go na utratę
pamięci krótkotrwałej, a nie długotrwałej. W takim przypadku można by oczekiwać, że pełnosprawny
hipokamp siedziałby bezczynnie po wsze czasy, czekając na nowe obrazy i wrażenia, które nigdy by
się nie pojawiły, ponieważ upośledzony układ pamięci krótkotrwałej nigdy nie mógłby ich uchwycić.
Można by tak rozumować, ale – o dziwo – w większości opisanych dotąd przypadków ciężkiego
upośledzenia pamięci krótkotrwałej, na przykład dotyczących niemożności zapamiętania naraz więcej
niż dwóch cyfr, dotknięci nim ludzie wydają się nie mieć kłopotów z tworzeniem śladów w pamięci
długotrwałej. Przypadki takie postawiły pod znakiem zapytania tezę, że wszelkie informacje
przechowywane w pamięci długotrwałej, by się tam dostać, muszą najpierw przejść przez pamięć
krótkotrwałą.
Pamięć krótkotrwała to pamięć ulotna o ograniczonej pojemności, bardzo wygodna w przypadku
numerów telefonicznych. Jest doskonale dostosowana do tego, by znaleźć numer w książce
telefonicznej i przetrzymać go w umyśle podczas wykręcania numeru. Gdyby nic Ci nie przeszkadzało,
to w warunkach podobnych do tych, w których H.M. skupił się na liczbie 584, mógłbyś powtarzać dany
numer telefonu przez kilka minut, utrzymując go tym samym w pamięci krótkotrwałej. Umiałbyś
również zrobić to, czego H.M. nie potrafi, czyli przesłać ten numer do pamięci długotrwałej, po czym
nie musiałbyś już go powtarzać. Numer telefoniczny to informacja typowa dla pamięci krótkotrwałej,
ponieważ maksymalna liczba cyfr, które w danym momencie potrafimy “trzymać w głowie", wynosi
około siedmiu. Ideę siódemki jako liczby magicznej dla pamięci wysunął po raz pierwszy w latach
pięćdziesiątych psycholog George Miller. Ostatecznie uznał on, że uwzględniwszy poważne różnice
zachodzące między ludźmi, należy mówić o przedziale od 5 do 9 (7 ± 2) cyfr. Stwierdził on również, że
chociaż limit ten odnosi się do cyfr lub liter, to jednak bezpieczniej byłoby określać te pojedyncze
elementy informacji mianem “jednostek". Jednostka to coś, co zapamiętuje się naraz jako całość;
może to być zarówno pojedyncza cyfra, jak i trzy cyfry (w przypadku, gdy pierwsze trzy cyfry numeru
telefonicznego stanowią powszechnie znany kod, odpowiadający pewnej dzielnicy miasta) lub cztery
(data jakiegoś słynnego wydarzenia), a nawet siedem cyfr (gdy sprytna firma dostarczająca pizzę na
telefoniczne zamówienie wybierze sobie taki numer telefonu, że z siedmiu cyfr powstanie pojedyncza i
łatwa do zapamiętania jednostka).
Nie należy jednak sądzić, że pamięć krótkotrwała rozwinęła się tylko po to, by ułatwić
zapamiętywanie numerów telefonicznych. Psycholodzy, m.in. dr Meredyth Daneman z Uniwersytetu w
Toronto, wykazali, jak ważna jest rola pamięci krótkotrwałej w czytaniu, gdzie zdolność zapamiętania
słów na jedną czy dwie sekundy jest jedynym czynnikiem umożliwiającym zrozumienie długich,
skomplikowanych zdań. Nieco później badania te opiszę bardziej szczegółowo.
Jak krótka jest ta krótkotrwałość? Pytanie to wcale nie jest tak proste, jak można by się
spodziewać, ponieważ, podobnie jak to czynił H.M., każdy z nas może polegać na powtarzaniu, by
przechowywać jednostki informacji w pamięci przez bardzo długi czas, znacznie dłuższy, niż
teoretycznie pozwalałaby na to pamięć krótkotrwała. Gdy zachodzi potrzeba, potrafisz zachować
numer telefoniczny w umyśle przez czas potrzebny, by przejść kolejne pokoje w poszukiwaniu
najbliższego telefonu, ale w takiej sytuacji odtwarzasz ten numer ciągle na nowo aż do chwili, gdy go
wykręcisz – wtedy przestajesz się już nim przejmować. Wydaje się prawdopodobne, że większość z
tego, co się zwyczajowo określa mianem pamięci krótkotrwałej, w rzeczywistości dotyczy powtarzania,
natomiast pamięć krótkotrwała bez powtarzania, zjawisko raczej rzadkie, jest faktycznie znacznie
bardziej ulotna. Dr Paul Muter z Uniwersytetu w Toronto wymyślił pod koniec lat siedemdziesiątych
eksperyment, którego celem było dokładne ustalenie, ile czasu trwa pamięć krótkotrwała, gdy pozbawi
się ją możliwości powtarzania. Muter bynajmniej nie żartował, nadając swojemu sprawozdaniu z tego
eksperymentu tytuł: Bardzo natychmiastowe zapominanie.
W doświadczeniu dra Mutera siedzący przed ekranem komputera ochotnicy otrzymywali ponad sto
zadań, z których każde zaczynało się od wyświetlenia na ekranie na czas jednej sekundy trzech
losowo wybranych liter. W większości wyświetleń po literach następowała dwusekundowa przerwa, a
następnie pojawiało się słowo “LITERY?". W tym momencie ochotnicy mieli powtórzyć zestaw trzech
liter, który widzieli przed paroma sekundami. W innych natychmiast po trzech literach pojawiała się
liczba złożona z trzech losowo wybranych cyfr, a uczestnicy doświadczenia mieli liczyć do tyłu co trzy,
zaczynając od tej liczby. Wykonując to zadanie, badani nie mogli powtarzać liter. W rzeczywistości
żadna z tych dwóch wersji eksperymentu nie pozwoliła oszacować, jak szybko zapominamy
informacje. Udało się to osiągnąć tylko w kilku bardzo rzadkich “krytycznych" próbach, które stanowiły
kombinację powyższych zadań – na początku pojawiały się trzy litery, potem trzycyfrowa liczba, a
potem słowo “LITERY?". Tak więc uczestnicy najpierw wprowadzali litery do swojej pamięci
krótkotrwałej, następnie koncentrowali się na liczeniu do tylu, a zaraz potem mieli przypomnieć sobie
zapamiętywane litery. Badani nie wykonywali tego zadania zbyt dobrze; wystarczały zaledwie dwie
sekundy liczenia do tyłu, by całkowicie wymazać litery z pamięci. Powtórzenie tego doświadczenia w
życiu codziennym mogłoby wyglądać tak: patrzysz na numer telefoniczny, po czym natychmiast
rozpoczynasz z kimś rozmowę. Czy uda Ci się zapamiętać numer telefonu?
Wiele innych dowodów na to, jak ulotna jest pamięć krótkotrwała, dotyczy czytania. W jednym z
badań uczestnikom przerywano czytanie w połowie zdania i proszono ich o przypomnienie sobie, w
jakiej kolejności występowały słowa w pewnym fragmencie poprzedniego zdania. Badani wykonywali
to zadanie bezbłędnie o wiele rzadziej niż ludzie, którzy dostawali do czytania nieco zmieniony tekst,
gdzie przerwane zdanie zaczynało się od takiej samej frazy, jaką zawierało zdanie poprzednie.
Znaczenie fragmentu zdania może nie być jasne, dopóki nie skończy się czytania całego zdania,
należy więc przypuszczać, że fragment ten musi być pamiętany aż do tego momentu. I w tym
przypadku zapominanie musiało następować nie później niż po paru sekundach. Dwie sekundy
wydają się raczej przelotnym utrzymaniem obrazu niż pamiętaniem, ale sądzimy tak tylko dlatego, że
słów takich jak “pamięć" i “zapominanie" na ogół używamy, mówiąc o wydarzeniach z minionych dni
lub lat. Nawet dla zachowania w umyśle jakiegoś obrazu, myśli czy fragmentu zdania w czasie
rozmowy trwającej zaledwie parę sekund potrzeba czegoś więcej niż po prostu odebrania tych
informacji – tym czymś jest właśnie pamięć. Nie powinno nas dziwić, że pamięć krótkotrwałą mierzy
się w sekundach. Zdrowy rozsądek wskazuje, że musi ona trwać minimalnie krótko: ilość informacji
zalewającej nasze zmysły i zapisywanej w mózgu – nawet na krótki czas – jest oszałamiająca. 99%
tych informacji jest nieistotne i powinno jak najszybciej ulec zapomnieniu.
Czy znaczy to, że pamięć krótkotrwała to po prostu jakiś płytki zbiornik w mózgu, przetrzymujący
jedynie ograniczoną ilość informacji i tylko przez ograniczony czas (przy czym, o ile nie ma możliwości
powtarzania, ten “ograniczony czas" oznacza zaledwie jedną czy dwie sekundy). Zdecydowanie nie.
W ciągu ostatnich dziesięcioleci dowiedzieliśmy się wiele o tym systemie pamięci, a jego złożoność i
możliwości skłoniły badaczy do zmiany jego nazwy na pamięć “operacyjną" oraz, co bardziej istotne,
do wyróżnienia w nim trzech lub więcej podsystemów. Każda grupa badaczy wyróżnia lub definiuje je
w inny sposób, ale jeden z popularnych modeli pamięci operacyjnej składa się z trzech części, którym
nadano imponujące nazwy. Są to: “centralny ośrodek wykonawczy" oraz podporządkowane mu
systemy, czyli “pętla fonologiczna" i “zapis wzrokowo-przestrzenny" (twórcy innych żargonów
technicznych mogliby nabawić się kompleksów). Każdy z tych dwóch systemów specjalizuje się w
obróbce informacji specjalnego rodzaju; centralny ośrodek wykonawczy natomiast nadzoruje
działalność tych systemów i ustala ich związki z informacjami napływającymi z innych części mózgu.
Pętla fonologiczna jest miejscem magazynowania informacji, a zarazem częścią pamięci
operacyjnej zarezerwowaną dla takich potrzeb, jak ciągłe powtarzanie sobie numeru telefonicznego
przy wykorzystaniu mowy wewnętrznej, głosiku, który słyszysz w swoim umyśle właśnie teraz, gdy
czytasz te słowa. Fakt, że dużo trudniej zapamiętać ciąg słów, które brzmią bardzo podobnie, na
przykład: man ('człowiek'), cap ('czapka'), can ('puszka'), map ('mapa'), mad ('szalony'), niż
zapamiętać ciąg pięciu łatwo rozróżnialnych słów, takich jak: pit ('dół'), day ('dzień'), cow ('krowa'), pen
('pióro'), rig ('oszustwo') świadczy o słuchowej naturze tego procesu. W dodatku Twoja umiejętność
odtworzenia takich słów znacznie się obniża, jeśli w tym samym czasie słuchasz jakichś innych słów,
nawet słów w języku obcym. Co zabawne, nagłe wybuchy hałasu nie mają wpływu na
zapamiętywanie, co dowodzi, że nie chodzi tu o samo zakłócenie uwagi. Alan Baddeley, psycholog
zatrudniony w Pracowni Psychologii Stosowanej Uniwersytetu w Cambridge, jeden z głównych
zwolenników trzyczęściowego systemu pamięci operacyjnej, twierdzi, że słowa – niezależnie od tego,
z jakiego języka pochodzą – wdzierają się siłą do pętli fonologicznej, zaburzając porządek informacji,
które już się tam znajdują, oraz powodując, że część z nich zostaje zapomniana.
Maksymalna liczba stów, cyfr czy liter, które potrafimy przechowywać w pamięci operacyjnej,
zależy od mowy wewnętrznej w zaskakująco dużym stopniu. Jak wspomniałem wcześniej, większość
ludzi potrafi utrzymać w swojej pamięci operacyjnej siedem (±2) jednostek informacji. Alan Baddeley
ustalił, że liczba ta odpowiada liczbie jednostek informacji, które człowiek potrafi wypowiedzieć w
ciągu dwóch sekund, co wskazuje, jak silny jest związek miedzy przetrzymywaniem informacji w
pamięci operacyjnej a powtarzaniem sobie słów. Czy wynika stąd, że jeśli w języku, którego używasz
do mówienia i powtarzania w swoim umyśle, nazwy cyfr są bardzo długimi słowami, to maksymalna
liczba cyfr, które potrafisz zapamiętać, będzie mniejsza? Najwyraźniej tak właśnie jest.
Doświadczenie, którego wyniki opublikowano w 1980 roku, wykazało, że u osób dwujęzycznych,
władających zarówno angielskim, jak i walijskim, liczba cyfr przetrzymywanych w pamięci operacyjnej
była mniejsza, gdy badani używali języka walijskiego, niż gdy posługiwali się angielskim. Na pozór
różnice w długości słów nie wydają się tak duże (jeden, dwa, trzy, cztery, pięć to po angielsku ciąg:
one, two, three, fow, Jwe, a po walijsku: un, dau, trt, pedwar, pump), ale – mimo że uczestnicy tego
eksperymentu uważali się za bardziej biegłych w walijskim – na samo przeczytanie nazw liczb po
walijsku potrzebowali więcej czasu niż na przeczytanie nazw angielskich. Różnica w średniej liczbie
cyfr, które badani potrafili zapamiętać, przeczytawszy Je w tempie jednego słowa na sekundę, była już
istotna: 6,55 po angielsku i 5,77 po walijsku. Eksperyment ten wskazuje, że pamiętanie cyfr ma
charakter słuchowy – nawet wówczas, gdy są one wyświetlane jedna po drugiej na ekranie,
zapamiętuje sieje na podstawie brzmienia ich nazw.
Eksperymenty polegające na wysłuchiwaniu nieistotnych stów w czasie, gdy próbuje się utrzymać
w umyśle jakieś informacje, obrazują, w jakim stopniu ta część pamięci operacyjnej, która dotyczy pętli
fonologicznej, zależy od ciągłego powtarzania sobie tych informacji. Z drugiej strony, zakłócanie pętli
fonologicznej w żaden sposób nie wpływa na zdolność zapamiętywania przez graczy układu figur na
szachownicy, co dowodzi, że w tym przypadku podporządkowanym systemem, który ma istotne
znaczenie, jest zapis wzrokowo-przestrzenny. Odgrywa on taką samą rolę w stosunku do informacji
wzrokowych, jak pętla fonologiczna w stosunku do słów: utrzymuje istotny obraz na tyle długo, by
można było coś z nim zrobić. Jeśli owemu zapisowi przeszkadza się, zmuszając go do śledzenia
przesuwającego się po ekranie obiektu lub do czytania (a nie do słuchania) nieistotnego tekstu, to
zdolność zapamiętywania pozycji w szachach znacznie się obniża. Warto zauważyć, że przykład
zapamiętywania układu na szachownicy pokazuje, iż żaden z tych systemów pamięci nie działa w
izolacji – każdy z nich zależy od dodatkowych informacji, do których w konkretnej sytuacji dana osoba
ma dostęp. Znakomity szachista zapamiętuje położenie figur na szachownicy znacznie dokładniej niż
nowicjusz, ale tylko wówczas, gdy ich ustawienie przypomina układ rzeczywiście mogący się zdarzyć
w trakcie gry. Jeśli pionki są rozstawione w sposób losowy, wielcy mistrzowie wcale nie zapamiętują
ich lepiej niż inni ludzie. Fakt, że szachiści tak dokładnie zapamiętują realistyczne układy figur
szachowych, w sposób oczywisty stanowi wynik tego, że ich pamięć operacyjna ma dostęp do
rozległych zasobów doświadczenia, nie zaś tego, że pamięć operacyjna zawodowych graczy sama w
sobie jest niezwykła. Oznacza to, że tak zwana pamięć fotograficzna może być znacznie ściślej
związana z pamięcią długotrwałą niż operacyjną. Ci niezwykli ludzie, którzy potrafią przypomnieć
sobie każdy szczegół sceny oglądanej poprzedniego dnia, nie używają do tego celu pamięci
operacyjnej.
Im bardziej skomplikowany jest test na zapamiętywanie pozycji na szachownicy, tym bardziej
prawdopodobne, że w procesie rym weźmie udział trzeci element pamięci operacyjnej, czyli centralny
ośrodek wykonawczy. Centralny ośrodek wykonawczy “rozsiadł się" nad podporządkowanymi mu
systemami, przegląda zawarty w nich materiał i decyduje o tym, na co – jeśli w ogóle na coś – należy
zwrócić uwagę. Jego zadanie to wybór, podczas gdy systemy podporządkowane po prostu
przechowują i powtarzają informacje. Jeśli w czasie, gdy powtarzasz sobie jakiś numer telefoniczny,
ktoś poprosi Cię o podanie jego czwartej cyfry lub o dodanie do siebie wszystkich siedmiu cyfr tego
numeru, do akcji wkracza centralny ośrodek wykonawczy. Gdy poprosi się szachistów o wybranie
najlepszego posunięcia na szachownicy, którą widzieli moment wcześniej, i jednocześnie dla
odwrócenia uwagi zażąda się od nich wykonania innego zadania, na przykład wypowiadania
przypadkowych cyfr lub liter, wówczas centralny ośrodek wykonawczy badanych graczy ulegnie
przeciążeniu. Nie tylko będą mieli oni trudności z wyborem następnego ruchu, lecz w dodatku wśród
ich “przypadkowych" cyfr zaczną się pojawiać takie ciągi jak 3,4,5,6.
Badania Meredyth Daneman skupiły się niemal wyłącznie na centralnym ośrodku wykonawczym, a
zwłaszcza na problemie jego przeciążenia, zilustrowanym w poprzednim akapicie przykładem
szachisty, którego zmusza się do mówienia. Z badań Daneman nad czytaniem wyłonił się obraz
centralnego ośrodka wykonawczego jako miejsca, w którym procesy przechowywania i przetwarzania
informacji odbywają się równolegle, a nawet bazują na tych samych zasobach, w związku z czym
przeciążenie jednego z tych procesów może przeszkadzać drugiemu. W pewnym sensie taki obraz
centralnego ośrodka wykonawczego przypomina wczesne wersje dzisiejszych komputerów
osobistych, w których nie można było jednocześnie przechowywać dużej ilości informacji i dokonywać
na nich skomplikowanych operacji. Jeśli pozostajesz jeszcze na etapie przedkomputerowym, to
pomyśl o centralnym ośrodku wykonawczym jako o jednej kartce papieru, na której musisz zapisać
serię stosunkowo trudnych obliczeń. Jeśli znasz wzory pozwalające skrócić obliczenia, pozostanie Ci
na kartce dużo miejsca na napisanie odpowiedzi. Jeśli nie znasz wzorów – zabraknie Ci miejsca.
Prawie piętnaście lat temu Daneman i jej współpracowniczka Patricia Carpenter opracowały
metodę pokazującą zasadnicze znaczenie centralnego ośrodka wykonawczego dla czytania.
Czytanie uzależnione jest od pamięci w większym stopniu, niż można by przypuszczać, ponieważ
w danym momencie widzisz zaledwie pięć czy sześć liter poza tą, na której właśnie koncentrujesz
swój wzrok. Oznacza to, że czytamy słowo po słowie (wbrew temu, co twierdzą ci, którzy umieją
czytać bardzo szybko) i tym samym, by mieć jakakolwiek nadzieję na zrozumienie czytanego tekstu,
musimy w dużym stopniu polegać na naszym zapamiętywaniu tego, co przeczytaliśmy wcześniej.
Zważywszy, że pamięć operacyjna dysponuje zapewne ograniczoną przestrzenią, badacze zajmujący
się czytaniem sądzą od pewnego czasu, że różnice między czytającymi sprawnie a tymi, którzy
czytają powoli, mogą wynikać po prostu z różnic pojemności ich pamięci operacyjnej. A jednak wyniki
żadnego z testów, które miały określić tę pojemność, nie korelują zbyt dobrze z rzeczywistą
sprawnością czytania. Niektórzy ludzie, potrafiący zapamiętać tylko trzy zamiast siedmiu cyfr, osiągali
bardzo dobre wyniki w czytaniu i vice versa. Daneman i Carpenter, opierając się na poglądzie, że
pamięć operacyjna służy do przetwarzania oraz przechowywania informacji, uznały, że zasadniczą
kwestią jest nie to, jak dużo przestrzeni pamięć ta ma do swej dyspozycji, lecz o to, ile przestrzeni
jeszcze pozostało po rozpoczęciu przetwarzania informacji. Uczone przetestowały tę hipotezę,
prosząc uczestników badania, by przeczytali na głos serię zdań, z których każde było wydrukowane
na oddzielnej kartce, a następnie starali się zapamiętać ostatnie słowo każdego zdania. Gdyby wybrać
zdania z tego akapitu, ostatnie słowa brzmiałyby: “czytania", “wzrok", “wcześniej", “operacyjnej",
“czytania", “vice versa", “informacji" i “zdania". Bardzo nieliczni ludzie potrafią w tej sytuacji
zapamiętać więcej niż pięć słów, a większości udaje się zapamiętać tylko dwa lub trzy. Ciekawe, że
ludzie, którzy najlepiej zapamiętują końcowe wyrazy zdań, czytają szybciej i mają najlepsze wyniki w
testach na rozumienie przeczytanego tekstu. Meredyth Daneman twierdzi, że w jej teście na końcowe
wyrazy uczestnicy podwójnie obciążają swój centralny ośrodek wykonawczy, analizując zdania i
jednocześnie zapamiętując słowa. Słaby wynik tego testu wskazuje, że centralny ośrodek
wykonawczy nie jest skuteczny (co przytrafia się tylu innym ośrodkom wykonawczym), a
przetwarzanie informacji zajmuje tyle przestrzeni, że nie zostaje jej wystarczająco dużo dla
przechowywania informacji.
Z drugiej strony, u osób mających sprawny centralny ośrodek wykonawczy pozostaje mnóstwo
przestrzeni dla przechowywania informacji, co ludziom tym pozwala nie tylko lepiej zapamiętywać
ostatnie wyrazy zdań – skądinąd sprawność ta rzadko kiedy się przydaje – ale też lepiej radzić sobie z
szybkim wyłapywaniem znaczenia niejasnych zdań, takich jak: “Chociaż mówił cicho, wczorajszy
mówca mógł usłyszeć pytanie małego chłopca". Osoba, która ma zbyt mało przestrzeni do
przechowywania informacji, będzie musiała powracać kilkakrotnie do tego zdania, by je zrozumieć. W
innym eksperymencie uczestników proszono o zapamiętanie ciągu cyfr, gdy czytali (i starali się
zrozumieć) takie zdania, jak: “Kot, którego ugryzł pies zjadł mysz". Gdy zadanie polegało tylko na
przeczytaniu tego zdania, oczy większości badanych zatrzymywały się na chwilę w trudnym miejscu,
między słowami “pies" i “zjadł", ale w miarę wydłużania się ciągu przetrzymywanych w umyśle cyfr
pozostawały w tym miejscu coraz dłużej. A jednak i tu zachodziły różnice między uczestnikami
eksperymentu: ci, którzy czytali najsprawniej, potrafili zapamiętać najwięcej cyfr, czytając
jednocześnie zdanie, podczas gdy ludzie z najsłabszymi wynikami w czytaniu musieli skupić się
całkowicie na czytanym zdaniu. Wszystko to świadczy o tym, że im sprawniejszy jest Twój centralny
ośrodek wykonawczy, tym więcej przestrzeni pozostaje w nim nie zajętej i dostępnej dla
przechowywania informacji – i tym lepiej radzisz sobie z czytaniem.
Utrata sprawności centralnego ośrodka wykonawczego to jeden z wielu uciążliwych objawów
choroby Alzheimera. Pacjenci dotknięci tą degradującą umysł chorobą potrafią zapamiętać albo
zestaw słów, albo położenie obiektu na ekranie (każde z tych zadań przypuszczalnie stanowi domenę
jednego z podporządkowanych systemów), ale osiągną bardzo słabe wyniki, gdy poprosi się ich o
jednoczesne wykonanie obu tych zadań, w czym powinien uczestniczyć centralny ośrodek
wykonawczy. W miarę jak sprawność ich umysłu pogarsza się, potrafią oni sprostać pojedynczemu
zadaniu, ale coraz gorzej będą sobie radzić z jednoczesnym wykonywaniem obu zadań.
Jedna z tajemnic pamięci operacyjnej wiąże się z jej umiejscowieniem w mózgu. O ile przypadki
H.M. i innych pacjentów cierpiących na amnezję wykazały, że hipokamp ma zasadnicze znaczenie dla
powstawania trwałych śladów pamięciowych, o tyle nie odgrywa on zapewne żadnej roli w pamięci
operacyjnej. Eksperymenty, w których małpy oglądały przez krótki moment obraz na ekranie, a kilka
sekund później miały spojrzeć dokładnie w ten punkt, gdzie obraz uprzednio się pojawił, wykazały, że
wykonanie tego zadania zależy w znacznym stopniu od płatów czołowych. Można nawet odnaleźć
pojedyncze komórki mózgowe, które odgrywają rolę w poszczególnych etapach tego procesu: niektóre
uaktywniają się, gdy obraz pokazuje się na ekranie, inne ulegają pobudzeniu, gdy zwierzę ma
skierować oczy na właściwe miejsce po zniknięciu obrazu; co ciekawe, jeszcze inne uaktywniają się,
w czasie przerwy, gdy ekran jest pusty. Najwidoczniej komórki te przechowują w umyśle informacje o
położeniu obrazu na ekranie.
Latem 1993 roku grupa amerykańskich badaczy zajmowała się podobnymi badaniami pamięci
operacyjnej u ludzi, analizując obrazy komputerowe przedstawiające aktywność zapisu wzrokowo-
przestrzennego w trakcie wykonywania zadań. Badani ludzie oglądali na ekranie trzy kropki przez
około 0,2 sekundy, po czym musieli czekać trzy sekundy na pojawienie się kółka i mieli ocenić, czy
kółko objęłoby jedną z tych kropek czy nie. Gdy wykonywali to zadanie, analizator PET rejestrował
miejsca w ich mózgach, gdzie następował gwałtowny wzrost przepływu krwi. Okazało się, że
intensywnie pracują głównie cztery rejony mózgu – wszystkie położone z jego prawej strony. Jeden z
tych rejonów znajdował się w płacie czołowym, jak należało się spodziewać na podstawie
eksperymentów z małpami. Drugi rejon był położony tuż za nim, trzeci dostrzeżono w tylnej prawej
części mózgu, w korze mózgowej płata ciemieniowego – obszaru, który, jak wiadomo, bierze udział w
umiejscawianiu obiektów. Natomiast czwarty rejon znajdował się w tylnej części mózgu, w obszarze
uczestniczącym w postrzeganiu obiektów. Należy jednak zaznaczyć, że pytanie o związki między
poszczególnymi rejonami pozostaje otwarte: Czy płaty czołowe przechowują ślady pamięciowe obrazu
powstałego na podstawie informacji, które napływają z innych rejonów mózgu, czy też wszystkie
cztery rejony pracują jednocześnie nad utworzeniem wewnętrznego obrazu? Inne – bardzo podobne –
badania pozwoliły uzyskać obraz aktywności pętli fonologicznej. Ich uczestników proszono, by
utrzymywali w umyśle sześć słów. Tym razem również zaobserwowano aktywność wielu różnych
rejonów mózgu, nie tych jednak, które brały udział w pracy zapisu, chociaż znowu płaty czołowe
odgrywały tu bardzo ważną rolę.
Każdy rodzic wie, że pojęcie trwałości przedmiotu rozwija się u dzieci w wieku około ośmiu
miesięcy: włóż kulkę do jednego z dwóch pudełek tak, by dziecko zauważyło to, a następnie na
moment odwróć jego uwagę; potem poproś dziecko o znalezienie tej kulki. Bardzo małe dzieci nie
mają pojęcia, gdzie jej szukać, ale ośmiomiesięczne dziecko potrafi już zapamiętać, które pudełko
powinno wybrać. Mniej więcej w tym okresie życia dziecka w płatach czołowych tworzą się obwody
nerwowe, takie jak u ludzi dorosłych. Wydaje się więc, że dla zapewnienia funkcjonowania pamięci
operacyjnej każda istota ludzka potrzebuje w pełni rozwiniętych płatów czołowych – przed
osiągnięciem wieku ośmiu miesięcy płaty czołowe nie osiągają jeszcze pełni rozwoju.
Chociaż tradycyjnie uznaje się, że pojemność pamięci operacyjnej (a przynajmniej pętli
fonologicznej) ograniczona jest do mniej więcej 5-9 jednostek informacji, to dzięki treningowi pamięć ta
może się czasem nadzwyczajnie rozwinąć. Warto wspomnieć klasyczny już przypadek pewnego
młodego studenta z Uniwersytetu Carnegie-Mellona w Pittsburgu z końca lat siedemdziesiątych.
Człowiek ten (znany jako S.F.) zmarł na białaczkę wkrótce po przeprowadzeniu testów pamięci. Gdy
rozpoczął on trenowanie pamięci, nie osiągał nadzwyczajnych wyników i potrafił zapamiętać nie więcej
niż siedem cyfr na raz. Przez dwadzieścia miesięcy ćwiczył zapamiętywanie cyfr przez trzy do pięciu
godzin tygodniowo i w tym czasie liczba cyfr, które potrafił zapamiętać, wzrosła z siedmiu do...
osiemdziesięciu! Oznacza to, że gdyby przeczytał sto cyfr po kolei (po jednej na sekundę), na ogół
potrafiłby zapamiętać pierwszych osiemdziesiąt. Zanim zbadano S.F., poprzedni odnotowany rekord,
ustanowiony przez ludzi o fenomenalnej pamięci, wynosił osiemnaście.
Ciekawe, że S.F. nie otrzymał żadnych instrukcji i sam opracował metody doskonalenia pamięci.
Był on zarazem dobrym biegaczem długodystansowym i już w drugim tygodniu trenowania pamięci
zauważył, że niekiedy kolejne cyfry tworzyły grupy, które mógł rozpoznawać jako czasy osiągane w
różnych konkurencjach: na przykład ciąg cyfr 3492 jawił mu się jako: “3 minuty i 49,2 sekundy, czas
zbliżony do rekordu świata w biegu na l milę". Gdy S.F. zabrakło zestawień dogodnych do porównań z
czasami biegów, zaczął grupować ciągi cyfr tak, by odpowiadały wiekowi lub dacie. W kolejnym etapie
grupował kilka trzycyfrowych lub czterocyfrowych ciągów, tworząc “supergrupy" w taki sposób, że
liczba złożona z dwudziestu pięciu cyfr stawała się kombinacją trzech ciągów czterocyfrowych, trzech
ciągów trzycyfrowych i czterech końcowych cyfr – metoda S.F. polegała po prostu na powtarzaniu tych
elementów. Nic nie wskazuje na to, że S.F. miał jakieś szczególne cechy. Po jego śmierci ci sami
badacze wytrenowali innego studenta, używając tej samej metody, i doszedł on do wyniku 106 cyfr.
Prawdopodobnie robił szybkie postępy, ponieważ również był długodystansowcem i już na początku
nauczono go sztuczki wymyślonej przez S.F., polegającej na zapamiętywaniu liczb jako wyników
biegów sportowych.
W powyższych przykładach wyjątkowych pamięci problem polega na tym, że są one bardzo
wyspecjalizowane. Zarówno S.F., jak i jego następca, D.D., doskonale zapamiętywali cyfry, ale w
przypadku słów osiągali wyniki przeciętne, ponieważ nie wymyślili żadnego systemu dla słów. Tak
więc ich superpamięć miała niewiele zastosowań praktycznych. Inaczej jest w przypadku doskonałej
pamięci krótkotrwałej, czyli fenomenalnej zdolności do zapamiętywania zamówień na drinki przez
kelnerki roznoszące koktajle (w eksperymencie, który właśnie zamierzam omówić, przeprowadzonym
na początku lat osiemdziesiątych, brały udział wyłącznie panie).
Henry Bennett z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Davis wymyślił eksperyment sprawdzający, jak
studenci i kelnerki zapamiętują zamówienia na drinki. By dostosować ten eksperyment do warunków
laboratorium psychologicznego, Bennett skonstruował miniaturowy bar z drinkami, wyposażony w
malutkie krzesełka i stoliki, a jako klientów umieścił w nim 10centymetrowe lalki, których w sumie było
trzydzieści trzy. Lalki te przedstawiały różne postaci: znajdowały się wśród nich kobiety {obwieszone
biżuterią i bez ozdób) oraz mężczyźni (brodaci i gładko ogoleni). Role drinków odgrywały gumowe
koreczki (używane w laboratoriach do zatykania szklanych naczyń) z wbitymi małymi flagami (każda
flaga nosiła nazwę jakiegoś drinka). I wreszcie, dla dopełnienia tej dziwacznej sceny, puszczano
kasetę magnetofonową z nagraną serią kolejnych zamówień, padających co dwie sekundy: “Poproszę
o margaritę... Dla mnie Budwelsera".
Zadziwiające w tym badaniu jest to, że gdy naukowcy zanieśli w walizce cały ten miniaturowy bar
do prawdziwego baru i zapytali kelnerki, czy zechciałyby wziąć udział w eksperymencie dotyczącym
pamięci, wcale nie zostali wyśmiani. Gdy uzyskano zgodę kelnerek – tylko jedna odmówiła –
ustawiono miniaturowy bar na stole, miniaturowych klientów posadzono na miniaturowych krzesełkach
i puszczono taśmę. W jaki sposób kelnerki wiedziały, który z nich się odzywa? “W chwili, gdy jakiś głos
na taśmie będzie zamawiać drinka, poruszymy jedną z lalek, jak gdyby to ona składała zamówienie".
Eksperyment wykonano kilkakrotnie, ustalając liczbę zamówień na siedem, jedenaście i piętnaście
oraz stosując w każdym przypadku zarówno losową kolejność, jak i kolejność zgodną z miejscami
“klientów" przy stołach. Podobnej procedurze badawczej poddano studentów, z tą różnicą, że
odgrywali oni swoje role w mniej inspirujących warunkach, czyli w laboratorium psychologicznym.
Jak należało oczekiwać, kelnerki zapamiętywały zamówienia drinków na ogół lepiej niż studenci:
miały 90% poprawnych odpowiedzi podczas gdy studenci 77%. Rużnica między tymi dwoma grupami
była szczególnie widoczna w przypadku jedenastu i piętnastu drinków. Jak zauważył dr Bennett,
mamy tu do czynienia z niezwykłym wyczynem pamięci, działającej rutynowo, gdy człowiek wykonuje
zwykłą pracę. W istocie zamówienia składane w rzeczywistym barze sprawiają znacznie większą
trudność: kelnerki przyjmują zamówienia i muszą uporządkować je przed przekazaniem ich
barmanowi, znów zbierają zamówienia, chwilę rozmawiają, wreszcie biorą przygotowane przez
barmana drinki i roznoszą je do właściwych stolików. Dobra kelnerka potrafi dokonać tego wszystkiego
w swojej głowie i nigdy nie odgrywa “aukcji" – nie staje przy stoliku i nie pyta: “Kto zamówił Krwawą
Mary?" Rozmowy ujawniły, iż kelnerki miały wrażenie, że ich zdolność pamiętania rosła, im bardziej
były zajęte; jak powiedziała jedna z nich: “Jestem wtedy jak w transie". Zdaniem kelnerek ich napiwek
był lepszy, jeśli dobrze zapamiętały zamówienia – być może, wynika to z tego, że niektórzy klienci
(skłonni desperacko doszukiwać się dowodów specjalnego traktowania tam, gdzie go wcale nie ma)
interpretowali dokładność jako chęć przypodobania się im. Najciekawszą jednak rewelacją tego
doświadczenia było coś, co nie jest żadną rewelacją: większość kelnerek nie potrafiła wyjaśnić, w jaki
sposób dokonują takich wspaniałych wyczynów pamięci. Okazało się, że kelnerki stosowały
różnorakie strategie, miedzy innymi takie jak powtarzanie sobie zamówień (wykorzystujące pętlę
fonologiczną) i zwracanie szczególnej uwagi na rozmieszczenie gości przy stole. Ale najczęstsza
strategia polegała na tym, by przewidzieć, co każdy z klientów zamówi. Stosując tę metodę, kelnerki
najwyraźniej skupiają swoją uwagę na twarzy i ubiorze klienta oraz kojarzą je z odpowiednim drinkiem.
Trzy kelnerki były na tyle szczere, by wyznać, że po kilku miesiącach pracy: “Klienci zaczynają
wyglądać jak drinki". Przychodzi mi tu na myśl zapis wzrokowo-przestrzenny.
Z tego badania można wyciągnąć wniosek, że kelnerki roznoszące drinki (i inni ludzie o
fenomenalnej pamięci) przewidując przyszłość, potrafią obejść problem ograniczonej pojemności
pamięci operacyjnej. Kelnerki nie poprzestają na powtarzaniu sobie zamówień w miarę ich napływu,
ale raczej przewidują, jakie zamówienia otrzymają, a potem dopasowują rzeczywiste zamówienia do
oczekiwań. Jeśli przewidywania są trafne, wtedy informacja, którą kelnerki muszą zapamiętać,
znajduje się w ich umysłach, zanim jeszcze klient zacznie zamawiać. W pewnym sensie kelnerki
zamieniają problem, któremu z trudem sprostałaby ich pamięć operacyjna – jej pojemność jest
ograniczona – na inne zadanie, wymagające udziału bardziej rozległych zasobów zawodowego
doświadczenia, czyli pamięci długotrwałej. Niezależnie od tego, jakie przyjmiemy wyjaśnienie, tego
typu badania zwracają uwagę na zdumiewającą ewentualność: być może, liczba różnych zamówień,
które kelnerki potrafią zapamiętać, nie ma żadnego ograniczenia. Pewna kelnerka, która musiała
pracować sama w noc sylwestrową, gdy jej dwie koleżanki zachorowały, pamięta, że obsłużyła około
150 osób: “Przed końcem nocy wiedziałam, jakim trunkiem raczył się każdy klient. Po prostu stałam
przy barze, patrzyłam na podnoszące się ręce i składałam barmanowi odpowiednie zamówienie.
Naprawdę nie wiem, jak mi się to udawało".
Wstecz / Spis Treści / Dalej

ROZDZIAŁ 17
GDZIEŚ, KIEDYŚ

Nawet najlepsza kelnerka zapewne nie będzie pamiętała drinków zamawianych przed tygodniem.
Okres tygodnia wykracza daleko poza zasięg pamięci operacyjnej, a jakiekolwiek ślady pamięciowe
dotyczące tak dawnych czy jeszcze dawniejszych zdarzeń są czymś zupełnie odmiennym. Dla
uproszczenia używa się określenia pamięć długotrwała, ale – jak zobaczymy – w mózgu istnieje
niewiele informacji, które skłonni bylibyśmy uznać za zdeponowane na stałe dokładne zapisy
przeszłości. Zachowujemy jedynie maleńką część spośród wszystkich docierających do nas w każdej
sekundzie wrażeń oraz informacji; nawet ten niewielki zbiór stopniowo zmniejsza się w miarę upływu
dni, tygodni i lat. Ślady pamięciowe, które przetrwają ten proces, prawie zawsze różnią się – czasem
w ogromnym stopniu – od pierwotnego zdarzenia. Co pozostaje w pamięci, a co z niej znika i
dlaczego? Gdy poznamy odpowiedzi na te pytania, zbliżymy się znacznie do zrozumienia, co znaczy
być człowiekiem.
Różnica między pamięcią operacyjną a długotrwałą polega nie tylko na kontraście między tym, co
ulotne, a tym, co trwałe, czy też między rym, co się odrzuca, a tym, co zostaje zapisane. Te dwa
rodzaje pamięci zależą od oddzielnych systemów w mózgu. Zważmy, że H.M. ma w pełni sprawną
pamięć operacyjną i prawdopodobnie potrafi pamiętać numer telefoniczny mniej więcej równie długo
jak Ty. Ponieważ jednak H.M. nie ma hipokampa, nie może utrzymać jakichkolwiek informacji na
dłużej, chyba że – co praktycznie niemożliwe – przez całe dziesięciolecia stykałby się nieustannie,
ciągle na nowo, z tą samą osobą lub z tym samym wydarzeniem. Hipokamp to miejsce, gdzie pamięć
długotrwała bierze swój początek. Jest to stosunkowo stara część mózgu [“stara" w sensie
filogenetycznym; przyp. red.], w przeciwieństwie do bardzo rozbudowanej i pofałdowanej kory
mózgowej. U wszystkich żywych organizmów, które mają hipokamp, odgrywa on pewną rolę w
zapamiętywaniu. U ludzi jest ważniejszy niż u większości stworzeń: nie ulega wątpliwości, że
potrzebujemy go, aby tworzyć długotrwałe ślady pamięciowe. Bez hipokampa żylibyśmy w wiecznej
teraźniejszości; dzięki niemu możemy robić niewiarygodne wyprawy w przeszłość, która istnieje w
naszych osobistych wspomnieniach. Mimo wszystko ciągle stoimy jednak przed tajemnicą i nie wiemy,
czym są właściwie procesy zachodzące w hipokampie, a później w innych częściach mózgu, które to
procesy zamieniają konkretne, przeżywane ostatnio wydarzenie, wybrane spośród wielu innych, w
coś, co będziesz pamiętał przez tydzień, a może nawet przez czterdzieści lat.
Wśród głównych pytań dotyczących pamięci, na które nie ma dotąd odpowiedzi, dwa bezpośrednio
wiążą się z procesem tworzenia długotrwałych śladów pamięciowych. Gdzie w mózgu można te ślady
umiejscowić i co dzieje się w mózgu, gdy powstaje nowy ślad pamięciowy? Odpowiedź na pierwsze
pytanie brzmi: “prawdopodobnie w korze mózgowej". Tam, w jej wzniesieniach i szczelinach, znajduje
się wystarczająco dużo komórek nerwowych – są ich miliardy – i każda z nich ma wystarczająco dużo
połączeń z innymi komórkami – są ich dziesiątki tysięcy – by przechować wszystkie informacje trwale
zapisane w naszej pamięci. Zagadkową cechą pamięci jest to, że o ile utrata części mózgu, czy nawet
całej półkuli, może całkowicie pozbawić daną osobę możliwości używania języka, rozpoznawania
codziennych przedmiotów lub śledzenia toku rozumowania, to jednak przypadki, w których utrata lub
uszkodzenie konkretnej części ludzkiego mózgu wyeliminowałaby pewne ślady pamięciowe,
pozostawiając jednocześnie inne, zdarzają się nader rzadko. Karl Lashley, psycholog z Harvardu,
kiedyś, po bezowocnych próbach zbadania, gdzie w mózgach zwierząt znajduje się pamięć,
powiedział, że uczenie się (które oczywiście zależy całkowicie od pamięci) “jest po prostu niemożliwe".
Nieuchwytność zapisów pamięci doprowadziła do powstania tak niezwykłych koncepcji, jak ta, że
ślady pamięciowe są przechowywane w mózgu w postaci hologramów. Zaletą tego poglądu, który
przez pewien czas traktowano całkiem poważnie, jest to, że – w przeciwieństwie do negatywu
fotograficznego – uszkodzony hologram traci co prawda pewną precyzję szczegółów, ale zachowuje
ogólny obraz, wykazując tym samym pewne analogie do uszkodzonego mózgu. Ale chcąc rozszerzyć
tę analogię na ślady przechowywane przez komórki mózgowe, trzeba by ją znacznie naciągnąć.
Może się nawet okazać, że ten sam ślad pamięciowy znajduje się jednocześnie w wielu miejscach
w mózgu. Obecnie popularny jest pogląd, że zapis danego zdarzenia istnieje w tylu miejscach w
mózgu, ile wrażeń zmysłowych zostało wywołanych przez to zdarzenie. Załóżmy, że masz żywe
wspomnienie jakiegoś pikniku z czasów Twojego dzieciństwa – z gamą kolorów, smaków, zapachów,
śmiechów i krzyków, wymieszanych razem w jednym krótkim kadrze z Twojego życia. W jaki sposób i
w którym miejscu w mózgu wspomnienie to zostało zapisane? Większość współczesnych badaczy
mózgu i filozofów uważa, iż wyobrażanie sobie, że w mózgu znajduje się malutka sala kinowa, gdzie
to wszystko jest odgrywane, nie ma sensu, ponieważ wówczas trzeba by założyć istnienie malutkiego
widza – a kim miałby on być? W dodatku można zapytać, czy przednie części mózgu, gdzie – jak się
przypuszcza – różne napływające fragmenty informacji miałyby ulegać scaleniu, tworząc jedno spójne
wspomnienie, mają wystarczającą pojemność, by przechowywać wspomnienia przez okres całego
życia? Części te wyposażone są w mniejszą liczbę komórek nerwowych niż części położone bardziej z
tyłu, które przypuszczalnie dostarczają informacji częściom przednim. Alternatywna koncepcja,
zdobywająca obecnie coraz większe uznanie, została wysunięta przez Antonio Damasio z
Uniwersytetu Stanu Iowa. Twierdzi on, że każde pamiętane zdarzenie składa się z wielu różnych
elementów i że elementy te nigdy się ze sobą w mózgu nie spotykają. Według Damasio wizualne
elementy wspomnień z dawnego pikniku pozostają we wzrokowej części kory mózgowej z tyłu mózgu,
zapachy są przechowywane w tej części prawego płata czołowego, która – jak się sądzi – odgrywa
rolę w pamiętaniu woni, i tak dalej. Gdyby tak rzeczywiście było i gdybyś został poproszony o
przypomnienie sobie tego pikniku, to każda z części mózgu odtworzyłaby swoją część wspomnienia,
dzięki czemu w jakiś sposób doświadczałbyś wszystkiego równocześnie, jako jednego, spójnego
wspomnienia. I tu mamy twardy orzech do zgryzienia, czyli problem scalania – w jaki sposób mózgowi
udaje się reaktywować te wszystkie zmysłowe cząstki zdarzenia tak, by ponownie przeżyć to
zdarzenie jako całość? Zadanie to nie musi być aż tak trudne, jak by się wydawało. Gdy podniesiesz
wzrok znad tej książki, by rozejrzeć się wokoło, każdy aspekt oglądanego obrazu – kolor, kształt czy
ruch – jest przetwarzany w innym miejscu wzrokowej kory mózgowej w tylnej części Twojego mózgu.
Mimo to w jakiś sposób wyniki działania tych różnych “urządzeń przetwarzających" zostają połączone i
natychmiast otrzymujesz pełny i spójny obraz. Podobny proces łączenia różnych elementów prowadzi
zapewne do powstawania śladów pamięciowych.
Może się zdarzyć, że bodziec wywołujący jakieś wspomnienie oddziałuje tylko na jeden ze
zmysłów, które brały udział w pierwotnym zdarzeniu, i pobudzenie to może “pociągnąć" za sobą inne
zmysły, doprowadzając do odtworzenia pełnego wspomnienia. Pamiętam z dzieciństwa, że bardzo
często bawiłem się Meccano, czyli podziurkowanymi kawałkami metalu, które można skręcać ze sobą
na różne sposoby, konstruując miniaturowe samochody, dźwigi albo domy. Zestaw Meccano zawierał
również nakręcane motorki, dzięki którym dźwig naprawdę działał, a samochodzik jeździł po podłodze.
Gdybym dzisiaj usłyszał taki motorek, przypomniałbym sobie zarówno jego kolor i kształt, jak i
wrażenie towarzyszące dotknięciu tego urządzenia, a nawet śliskość spiralnej sprężyny, która je
napędzała. Potrafiłbym dokładnie określić wielkość i kształt kluczyka, którym nakręcałem ten motorek,
chociaż wszystkie te obrazy pochodzą sprzed kilkudziesięciu lat. Antonio Damasio powiedziałby, że
bodźcem dla pojawienia się tych wszystkich szczegółów był dźwięk motorka i że obwody komórek
nerwowych, położonych w rejonach mózgu odpowiedzialnych za słuch, uzyskały połączenie z
okolicami konwergencyjnymi, które z kolei zaktywizowały inne części mózgu, przechowujące
dotykowe i wzrokowe aspekty tego wspomnienia. Dotknięcie kluczyka lub widok sprężyny mogłyby
równie łatwo wywołać pojawienie się pozostałych elementów tego wspomnienia.
Gdyby było prawdą, że fragmenty każdego wspomnienia, przechowywanego w pamięci
długotrwałej, znajdują się w rożnych rejonach mózgu odbierających wrażenia zmysłowe lub w
połączonych z nimi rejonach zajmujących się scalaniem tych fragmentów, wtedy częściowo można by
wytłumaczyć to, że wspomnienia mają tak wielką zdolność odradzania się. Jeśli rzeczywiście tak jest,
trudno któreś z nich całkowicie wymazać. Wtedy jednak powinny istnieć takie rodzaje uszkodzeń
mózgu, które usuwają jakąś konkretną składową pamięci, na przykład zapach lub dźwięk.
Rzeczywiście, uszkodzenie tej części wzrokowej kory mózgowej, która zajmuje się kolorem, nie tylko
pozbawia pacjenta możliwości widzenia kolorów, ale również czyni go niezdolnym do pamiętania, jak
wyglądały różne kolory. Świat widziany przez tych pacjentów jest czarno-biały, podobnie jak ich
wspomnienia.
Co się dzieje w mózgu, gdy powstaje nowy ślad pamięciowy? Większość badaczy uważa, że
muszą wówczas zachodzić trwałe zmiany w synapsach, czyli miejscach, gdzie sąsiednie komórki
mózgowe komunikują się ze sobą. Wtedy następują prawdopodobnie fizyczne zmiany komórek
mózgowych, w wyniku czego powstaje coś w rodzaju komórkowego odpowiednika “świerzbiącego
palca na spuście". Pomyślmy o psach Pawiowa: wytresowano je, by śliniły się na dźwięk dzwonka,
który to dźwięk kojarzył im się z zapachem pożywienia. Ślinienie się na dźwięk dzwonka nie wywołuje
takich emocji, jak wspomnienie odblasku promieni słonecznych na włosach największej miłości
Twojego życia, ale jest całkiem prawdopodobne, że na poziomie neuronów w obu przypadkach mamy
do czynienia z procesami tego samego typu. Obecnie wyniki słynnego eksperymentu Pawiowa można
wyjaśnić w nowy sposób, wykorzystując pojęcia związane z synapsą. Przed rozpoczęciem treningu te
komórki w mózgu psa, które reagują na zapach pożywienia, są połączone poprzez szereg neuronów
pośredniczących z komórkami mózgowymi sterującymi produkcją śliny. Wprowadzenie w czasie
treningu trzeciego elementu, czyli dźwięku dzwonka, spowoduje uaktywnienie komórek mózgowych w
tej części kory mózgowej, która zajmuje się bodźcami słuchowymi. I chociaż komórki te mogą w
sposób rutynowy uwalniać kilka neurotransmiterów w kierunku komórek zajmujących się odbiorem
zapachu i wydzielaniem śliny, to wszelkie – raczej słabe – spowodowane tym reakcje początkowo
zagubią się wśród ogólnego zamieszania, związanego z wydzielaniem śliny w trakcie psich posiłków.
Systematyczne i uporczywe występowanie sygnałów dźwiękowych właśnie wtedy, gdy pojawia się
zapach pożywienia, przyczyni się do stopniowego wzmocnienia tego początkowo niewielkiego
oddziaływania chemicznego. Wkrótce komórki nerwowe wchodzące w skład obwodu zajmującego się
wydzielaniem śliny będą reagowały na dzwonek w takim samym stopniu, jak na zapach.
Niektóre molekularne szczegóły naszkicowanego powyżej procesu udało się ustalić. Wyobraź
sobie pojedynczą komórkę nerwową w centrum tych obwodów, których głównym zadaniem jest
reagowanie na dźwięk dzwonka i przekazywanie informacji o nim dalej. Komórka ta musi jednocześnie
“nasłuchiwać" sygnałów z wielu innych komórek mózgowych, a wśród nich także z tych, które tworzą
główne obwody zajmujące się wąchaniemi-ślinieniem. Gdy odzywa się dzwonek i natychmiast po tym
pojawia się zapach, komórka ta otrzymuje dwa niemal równoczesne sygnały: jeden przesłany przez
dzwonek (niemal bezpośrednio) i drugi dotyczący zapachu (z trzeciej czy czwartej ręki). Wielokrotne
powtarzanie się takiej sytuacji, w której jeden sygnał neuronalny pojawia się zaraz po drugim,
powoduje, że reakcje chemiczne przebiegające w komórce, do której docierają, zachodzą łatwiej.
Bliskość w czasie ma zasadnicze znaczenie, ponieważ niektóre zmiany chemiczne są przejściowe i
jeśli odgłos dzwonka i zapach nie wystąpią niemal równocześnie, to zmiana spowodowana przez
pierwszy bodziec ustanie, zanim pojawi się drugi. Skutkiem zmian w procesach chemicznych jest to,
że komórka zaczyna teraz reagować na dźwięk dzwonka znacznie silniej niż w normalnych
warunkach, uwalniając znacznie więcej neurotransmiterów niż poprzednio. Wywiera ona tym samym
znacznie większy wpływ na wszystkie komórki mózgowe, z którymi się komunikuje, w tym na sieć
neuronów sterujących wydzielaniem śliny. W ten sposób komórka ta zaczyna pełnić ważną funkcję w
obwodzie mózgowym kontrolującym wydzielanie śliny.
Na dłuższą metę komórka ta może na stałe wejść w nową rolę, demontując i przebudowując
zupełnie swój wewnętrzny szkielet, tak aby wyeksponować pewne receptory poprzednio ukryte
wewnątrz błony. Receptory te mogą spowodować, że komórka będzie jeszcze bardziej wyczulona na
dźwięk dzwonka. Komórka potrafi też stworzyć sobie całe nowe terminale do przyjmowania lub
wysyłania neurotransmiterów. Zmiany te mogą mieć trwały charakter, przy czym, na co warto zwrócić
uwagę, nie wymagają one wciągnięcia do gry nowych komórek mózgowych. Mózgi psów Pawiowa
zapamiętały niecodzienne skojarzenie między dzwonkiem a pożywieniem, reorganizując układy
istniejących już komórek mózgowych.
Hipoteza, iż nowe wspomnienia tworzone są przez zmiany w układzie połączeń między komórkami
mózgowymi, jest zapewne najrozsądniejszym wyjaśnieniem. Mimo że mamy do dyspozycji miliardy
komórek, pojemność naszej pamięci nieuchronnie zostałaby przekroczona, gdybyśmy “zajmowali"
dziesiątki albo i setki komórek dla przechowania każdego nowego ślady pamięciowego. Lepsze
rozwiązanie polega na nieustannym manipulowaniu tysiącami synaps, z którymi każda komórka
sąsiaduje. Inną zaletą przechowywania śladów pamięciowych w postaci wzorca połączeń pomiędzy
komórkami mózgowymi jest to, że komórki te są stałymi elementami, co stanowi też cechę wielu
wspomnień. Nic innego, co dotyczy mózgu, nie jest równie długowieczne. Mimo to w latach
sześćdziesiątych naukowcy wysunęli hipotezę, że ślady pamięciowe mogą być zapisywane w postaci
pojedynczych cząsteczek. Pogląd ten wiąże się z jednym z najdziwniejszych epizodów w dziejach
badań nad pamięcią.
W roku 1962 James McConnell ogłosił wyniki eksperymentów wskazujące, że pewne robaki,
wypławki, mogą zyskać pamięć o pewnych faktach, zjadając po prostu swoich ziomków, którzy zostali
odpowiednio wytrenowani. Wypławki to małe robaki, należące do typu płazińców. Żyją one w wodach
słodkich i mają nadzwyczajną zdolność: nie tylko przeżywają, gdy zostaną przecięte na pół, ale nawet
wyciągają z tego korzyści. Każda z połówek staje się wówczas pełnowartościowym, nowym robakiem.
Chociaż budowa tych zwierząt jest prosta, mają one zdolność uczenia się, które przecież jest
równoznaczne z zapamiętywaniem. McConnell wykazał najpierw, że wypławki, podobnie jak psy
Pawiowa, mogą się nauczyć kojarzenia światła z groźbą natychmiastowego porażenia prądem.
Podczas tych badań uznano, że robaki nauczyły się tego skojarzenia, jeśli reagowały kurczeniem ciała
na samo światło. McConnell dowiódł, że jeśli tak wyuczone wypławki podano jako pożywienie nie
wytrenowanym wypławkom, to nowicjusze uczyli się kojarzyć światło i porażenie prądem szybciej niż
wypławki pozostające na zwykłej diecie. Wyciągnięto stąd wniosek, że zjadając swych uczonych
kolegów, w jakiś sposób spożywały one “molekułę pamięci" ułatwiającą im uczenie się.
Oczywiście odkrycie to wzbudziło olbrzymie emocje, chociaż nie trzeba dodawać, że możliwości
jego zastosowania dla poprawy wyników uczenia się ludzi nie były całkiem jasne. Niestety,
eksperyment z wypławkami znacznie stracił na atrakcyjności, gdy wykazano, że to, czy na przekąskę
podawano wyuczone czy też nie wyuczone robaki, nie miało większego znaczenia. Nawet jeśli
podawane do zjedzenia wypławki ani nie widziały odpowiedniego światła, ani nie doznały szoku
elektrycznego, zjedzenie ich przyspieszało proces uczenia się. Uprzedni wniosek, że uczenie się było
szybsze po zjedzeniu wypławków, był więc prawdziwy, ale prawdopodobnie efekt ten zawdzięczano
głównie obfitemu posiłkowi, a nie jakiejś hipotetycznej molekule pamięci. Szkoda, że nie udało się
potwierdzić tej hipotezy, gdyż mogłaby ona służyć jako temat niejednego filmu pośledniej kategorii
(wyobraźmy sobie, na przykład, taką scenę: słynny futbolista, któremu grozi usunięcie z
uniwersyteckiej drużyny z powodu słabych stopni, zwraca się do jajogłowego studenta: .Cześć –
słyszałem, że przygotowałeś się już do tego ważnego egzaminu, który mamy w przyszłym
tygodniu...").
W badaniach, które mają precyzyjnie wytłumaczyć procesy zachodzące na poziomie molekularnym
w momencie powstawania śladów pamięciowych, używa się niemal wyłącznie prostych zwierząt o
nieskomplikowanych mózgach, takich jak morskie ślimaki, muszki owocowe czy szczury. W tym
samym czasie psycholodzy nie ustają w wyłuskiwaniu dalszych szczegółów na temat działania
ludzkiej pamięci i mają nadzieję, że kiedyś te dwa podejścia zetkną się w jakimś punkcie. Badania
pamięci ludzkiej sprowadzają się w znacznej mierze do introspekcji dokonywanych przez ochotników,
czyli tego rodzaju “myślenia o pamięci", jakie zdarza się nam wszystkim.
Jedną z cech ludzkiej pamięci, która to cecha staje się oczywista, gdy tylko się nad nią zastanowić,
jest brak natychmiastowego przejścia z pamięci krótkotrwałej (operacyjnej) do długotrwałej (stałej),
oraz brak w mózgu jakiegokolwiek przełącznika, który w jednej chwili decydowałby, że właśnie
zapamiętany numer telefoniczny staje się odtąd częścią stałego zapisu w pamięci. Trzeba miesięcy
lub nawet lat, by ślady pamięciowe zostały utrwalone. Dopóki pozostają one w szarej strefie:
“niezupełnej trwałości", dopóty grozi im, że zostaną zapomniane. Wyobraź sobie, że idziesz z
przyjaciółmi na kolację. Podczas tego wieczoru pamiętasz numer telefonu i adres restauracji,
podobnie jak istotne bieżące wydarzenia z życia Twoich przyjaciół oraz Twojego. Nie myśl jednak, że
zdarzenia tego wieczoru zostaną zapomniane tylko przez obsługującą was kelnerkę. Nazajutrz rano
będziesz mógł przypomnieć sobie, co każdy z was zamówił, tematy rozmów i wszystko to, co było
szczególnie zabawne lub irytujące, ale w tydzień później, o ile nie powtarzałeś sobie tych informacji,
wiele z tych – pierwotnie tak wyraźnych – szczegółów ulegnie rozmyciu, wymiesza się między sobą
lub ulotni się bez śladu. Po upływie miesiąca będziesz się musiał bardzo starać, by przypomnieć sobie
jakieś fragmenty rozmowy (chyba że padło w niej coś niezwykłego), a po roku czy dwóch latach
możesz w ogóle nie pamiętać, że poszliście na kolację. Jeśli nawet będziesz coś pamiętał, to będzie
to suchy zapis faktu, że byłeś w restauracji z tymi ludźmi. Nie będzie to bynajmniej barwne i żywe
wspomnienie, jakie pojawiło się nazajutrz.
Liczne badania dowiodły, że proces zapominania zachodzi z mniej więcej stałą prędkością w ciągu
miesięcy i lat od momentu, gdy zdarzenia miały miejsce i gdy po raz pierwszy zostały zarejestrowane
w naszej pamięci. Wyniki jednego z badań wykazały, że jeśli wybierzemy jako punkt odniesienia jakiś
rok sprzed sześciu czy siedmiu laty, to stwierdzimy, że w kolejnych latach – aż do chwili obecnej –
ilość pamiętanych przez nas zdarzeń, które zaszły w danym roku, zmniejszała się o około 6% rocznie.
I na tym nie koniec, gdyż w tym samym czasie zmienił się charakter tych wspomnień. Wydarzenia
następujące później zmieniają często znaczenie wcześniejszych zdarzeń, sprawiając, że będą one
pamiętane z mniejszym lub większym prawdopodobieństwem. Podobne zdarzenia nakładają się na
siebie, tworząc jedno wspólne wspomnienie, którego fragmenty zostały dokładnie zapamiętane, ale
całość jest nieprawdziwa (tak, złapałeś węża obok domku letniego, ale nie było przy tym cioci Lou,
gdyż odwiedziła was ona dopiero następnego lata). Dwa zjawiska stają się szczególnie oczywiste, gdy
pozwolisz swoim myślom cofnąć się w czasie, by przyjrzeć się wspomnieniom z wcześniejszych lat.
Obu tym zjawiskom badacze pamięci poświęcają dużo uwagi. Chodzi tu o amnezję dziecięcą i
wspomnienia pojawiające się jak blask lampy błyskowej, czyli tak zwane wspomnienie typu flesz.
Wspomnienie-flesz to niewiarygodnie szczegółowy i żywy obraz myślowy takich dramatycznych
zdarzeń, jak tragedia promu kosmicznego Challenger czy zabójstwo prezydenta Kennedy'ego.
Kanadyjczycy dodaliby tu przypuszczalnie bramkę zdobytą przez Paula Hendersona, która zapewniła
hokeistom Kanady zwycięstwo w pojedynku ze Związkiem Radzieckim o mistrzostwo świata w 1972
roku. Świadkowie tych zdarzeń potrafią ustalić, gdzie znajdowali się w momencie usłyszenia danej
wiadomości i w czyim towarzystwie wówczas byli. Pamiętają także swoje reakcje i dowolną liczbę
dodatkowych szczegółów, których nie potrafiliby podać w stosunku do zwykłych wydarzeń z tego
samego okresu. Ma się wrażenie, że odczucia doznawane w takim dramatycznym momencie zostały
zarejestrowane na błonie fotograficznej. Każdy z nas ma również osobiste wspomnienia typu flesz
dotyczące takich zdarzeń, jak narodziny czy zgony najbliższych członków rodziny. Sądzi się, że
mechanizm pamiętania tak szczególnych zdarzeń może być inny niż ten, który przechowuje bardziej
powszednie wspomnienia. Jeśli ta hipoteza jest prawdziwa, okazałaby się bardzo użyteczna dla
zrozumienia pamięci w ogóle. Najbardziej ekscytująca cecha wspomnień typu flesz to zadziwiająca
ilość zachowanych w nich szczegółów. Gdyby udało nam się wyjaśnić, w jaki sposób osiąga się taką
wierność, można by – jeśli oczywiście byłoby to pożądane – w podobnie intensywny sposób
zarejestrować wiele innych wspomnień.
Dwaj psychologowie z Harvardu, Roger Brown i James Kulik, wprowadzili określenie
“wspomnienie-flesz" (flashbulb rnemory] w 1977 roku, w publikacji zawierającej pierwszą poważną
analizę tego zjawiska. Zauważyli oni, że po to, aby jakieś zdarzenie zostało zapisane jako
wspomnienie-flesz, trzeba, by cechowało się ono nieprzewidywalnością i było brzemienne w skutkach
– musi mieć istotne znaczenie dla danej osoby. Oczywiście przyjście na świat i zgony członków
rodziny spełniają oba te warunki. Zamach na Johna F. Kennedy'ego i tragedię Challengera
charakteryzuje niezwykle wysoki stopień nieprzewidywalności czy zaskoczenia, choć były one mniej
brzemienne w skutki, szczególnie dla Kanadyjczyków. A gol Hendersona? Cóż można powiedzieć o
chwili, która weszła do mitologii narodowej?
Brown i Kulik sięgnęli do mało znanej teorii, zwanej “Teraz rejestruj!", by znaleźć biologiczne
podstawy dla twierdzenia, że wspomnienia typu flesz wyróżniają się wysokim stopniem
nieprzewidywalności i mają istotne znaczenie dla osoby je rejestrującej. Teoria “Teraz rejestruj!",
zaproponowana przez psychologa R. B. Livingstona, głosiła, że mózg potrafi w ciągu ułamka sekundy
określić stopień nowości zdarzenia, ocenić jego istotność dla danej osoby i, jeśli oba kryteria są
spełnione w wysokim stopniu, wydać polecenie: “Teraz rejestruj!" Spowoduje to zachowanie w
pamięci nie tylko samego zdarzenia, ale także wszelkich innych operacji umysłowych, które zachodzą
równolegle z nim. Urok tego tłumaczenia tkwi w jego ostatniej części, która mogłaby wyjaśnić,
dlaczego różni ludzie, opisując to samo zdarzenie, przypominają sobie drobniutkie i zupełnie
nieistotne szczegóły: na przykład pewien profesor z Hanrardu pamiętał uczucie związane ze
stąpaniem po wyłożonych ochronną gumą schodach w momencie, gdy usłyszał o zabójstwie
prezydenta Kennedy'ego. Ja sam pamiętam krzyk towarzyszący golowi Hendersona, jaki usłyszałem
w czasie prowadzonych przeze mnie zajęć dla grupy straszliwie znudzonych studentów grafiki
użytkowej. Ćwiczenia te odbywały się w laboratorium chemicznym uczelni, która obecnie nosi nazwę
Uniwersytetu Politechnicznego Ryersona w Toronto (gdybym był mądrzejszy, to wszyscy
oglądalibyśmy ten mecz). Dlaczego pamięć o wyglądzie tego laboratorium albo miejsca, w którym
wówczas stałem, miałaby mieć jakiekolwiek znaczenie? Dlaczego mózg miałby włączać do
wspomnienia typu flesz szczegóły, które nie miały nic wspólnego z głównym wydarzeniem? Brown i
Kulik głosili pogląd, że mechanizm odpowiedzialny za wydawanie polecenia “Teraz rejestruj" musiał
rozwinąć się co najmniej setki tysięcy lat temu, gdy zdarzenia wywołujące wspomnienia typu flesz nie
docierały do nas pośrednio, poprzez środki masowego przekazu, lecz były bezpośrednio przeżywane.
W takiej sytuacji okoliczności, które obecnie mogą się nam wydawać nieistotne (w którym miejscu
stałeś, co miałeś zamiar zrobić), stanowiły w rzeczywistości część samego zdarzenia i jako takie warte
były zapamiętania.
W następnych latach rozgorzał spór na temat znaczenia wspomnień typu flesz. Nawet Brown i
Kulik przyznali, że nie są one aż tak bardzo niezwykłe, jak to się pierwotnie wydawało. Po pierwsze,
daleko im do fotograficznej dokładności. Przywołaj w myślach ulubione wspomnienie-flesz tak
dokładnie, jak tylko potrafisz, po czym zadaj sobie następujące pytania. Jakie buty miałeś wówczas na
nogach? – tylko wspomnienia kogoś, kto publicznie biegał bez ubrania, zawierałyby ten szczegół.
Jaka była wtedy pogoda? Z kim jadłeś kolację w ten wieczór? Co robiłeś pięć minut (albo godzinę)
przed tym zdarzeniem? Kilka pytań tego typu powinno przekonać Cię, że wspomnienie-flesz ani
trochę nie jest podobne do pełnego zapisu danej chwili i nie musi być, przynajmniej pod względem
treści, bardziej bogate niż zwykłe wspomnienia.
Sugestia, że takie wspomnienia mogą angażować specjalny mechanizm pamięci (“Teraz
rejestruj!"), wzbudziła u niektórych psychologów niepokój choćby dlatego, że postulowanie istnienia
dwóch typów pamięci w sytuacji, gdy zapewne wystarczyłby jeden, bez wątpienia czyni bardziej
skomplikowanym zadanie wyjaśnienia tego, jak funkcjonuje pamięć. W latach osiemdziesiątych
ukazało się wiele różnych publikacji, które mówiły, że wspomnienia typu flesz nawet w przybliżeniu nie
są ani tak szczegółowe, ani tak dokładne, jak twierdzą ci, którzy ich doświadczają (jeden z artykułów
zatytułowano: “Wspomnienia typu flesz: wyjątkowe, ale nie aż tak bardzo"). Badania te, chociaż same
były przedmiotem kontrowersji, wzbudziły wątpliwości co do istoty i jakości wspomnień typu flesz, a
ponadto co do istnienia specjalnego mechanizmu, który miałby je tworzyć.
W 1991 roku szczęśliwy zbieg okoliczności sprawił, że Charles Weaver, psycholog z Uniwersytetu
Baylora, poddał wspomnienia typu flesz jedynemu w swoim rodzaju testowi. Weaver próbował ustalić,
czy można utworzyć tego typu wspomnienia w odniesieniu do zwykłych zdarzeń: 16 stycznia 1991
roku poprosił badanych studentów, by każdy z nich, gdy następny raz spotka swego przyjaciela lub
współlokatora, zapamiętał możliwie jak najwięcej towarzyszących temu okoliczności. W tym celu
uczestnicy badań mieli wypełnić specjalny kwestionariusz, podając czas i miejsce spotkania,
informację o tym, jak każdy z nich był ubrany i tak dalej. Traf chciał, że tego właśnie wieczoru
prezydent George Bush wydał rozkaz zbombardowania Iraku. W ten sposób Weaver niespodziewanie
dostał w prezencie praktycznie niemożliwy do powtórzenia eksperyment: dwa równoczesne zdarzenia,
z których jedno – bombardowanie – miało cechy uzasadniające powstanie wspomnienia-flesz, drugie
zaś – towarzyskie spotkanie – miało te cechy uzyskać. W ciągu tego samego tygodnia Weaver
poprosił studentów o wypełnienie drugiego kwestionariusza dotyczącego momentu, w którym usłyszeli
o bombardowaniach. Zdolność zapamiętania przez nich okoliczności towarzyszących obu tym
zdarzeniom została sprawdzona po upływie trzech miesięcy i ponownie po dwunastu miesiącach.
Weaver stwierdził, że u badanych studentów jakość wspomnień o obu zdarzeniach pogarszała się
według schematu dobrze znanego badaczom pamięci: dokładność spadła w ciągu pierwszych trzech
miesięcy, ale później nie obserwowano już większych zmian. Bardziej interesujące okazało się
spostrzeżenie, że nie było istotnej różnicy między jakością wspomnień o spotkaniu z przyjacielem a
jakością wspomnień o bombardowaniu. Studentom udało się utworzyć wspomnienia typu flesz
związane ze spotkaniem towarzyskim, które w normalnych warunkach byłoby całkiem nieistotnym
zdarzeniem. Natomiast wyraźna różnica dotyczyła stopnia pewności co do tego, czy wspomnienia te
są dokładne. Studenci niezmiennie uważali, że dokładniej pamiętają wypowiedź Busha i następujące
po niej bombardowania niż spotkanie ze swoim współlokatorem. Weaver wyciągnął stąd wniosek, że
“flesz" nie jest konieczny do powstania wspomnień typu flesz – wystarcza do tego chęć zapamiętania.
Tym, co naprawdę wyróżnia wspomnienia typu flesz, jest nieuzasadniona pewność co do ich
dokładności. Eksperyment Weavera stawia pod znakiem zapytania pogląd, że wspomnienia typu flesz
powstają w jakiś szczególny sposób. Skoro studenci potrafili na żądanie nadać cechy wspomnienia
typu flesz swojemu wspomnieniu o zupełnie zwykłym wydarzeniu, to wydaje się, że warunkiem
wystarczającym jest skupienie uwagi na danym zdarzeniu. Na pytanie, dlaczego uważamy, że nasze
wspomnienia typu flesz są bardziej dokładne niż są w rzeczywistości, nie znaleziono dotąd
odpowiedzi, chociaż Ulric Neisser, psycholog z Uniwersytetu Emory w Atlancie, sądzi, że mają one dla
nas ogromne znaczenie, ponieważ wiążą wydarzenia osobiste z wydarzeniami historycznymi i dlatego
wierzymy w dokładność tych wspomnień.
Wprawdzie eksperymenty przyczyniły się do osłabienia początkowej fascynacji wspomnieniami
typu flesz, ale nie da się tego powiedzieć o amnezji dziecięcej. Zjawisko to jest – by użyć popularnego
obecnie określenia – “mocarne" i nadal wprawia naukowców w zakłopotanie. Amnezja dziecięca
polega na niemożności przypomnienia sobie jakichkolwiek szczegółów, a często w ogóle
czegokolwiek, z kilku pierwszych lat życia. Istnieją pewne różnice w oszacowaniach długości tego
okresu, ale większość badaczy zgodziłaby się, że wszyscy cierpimy na amnezję obejmującą trzy czy
cztery pierwsze lata życia. Ponieważ zjawisko to ma charakter powszechny, rzadko kiedy zdajemy
sobie sprawę, jak niezwykły jest w istocie fakt, że nie pamiętamy nic z chwil, gdy zaczęliśmy chodzić,
gdy przestawiliśmy się z mleka matki na inne pożywienie czy nauczyliśmy się mówić – wszystkie te
ogromnej wagi zdarzenia zostają po prostu wymazane z rejestru, o ile w ogóle kiedykolwiek zostały
zarejestrowane. W artykule opublikowanym w 1993 roku wspomniany już przeze mnie Ulric Nełsser
wykazał jednak, że amnezja dziecięca nie dotyczy wszystkich wydarzeń w równym stopniu, gdyż w
przypadku wydarzeń o dużym ładunku emocjonalnym wspomnienia mogą sięgać do lat
wcześniejszych. Neisser prosił studentów z college'u, by przypomnieli sobie najwcześniejsze
wydarzenie, jakie pamiętają, po czym prosił ich rodziców o potwierdzenie tych relacji. Stwierdził on, że
takie zdarzenia, jak pobyt w szpitalu (na przykład w związku z operacją wycięcia migdałów) czy
przyjście na świat brata lub siostry były niekiedy pamiętane, nawet jeśli zdarzyły się w wieku dwóch
lat, podczas gdy pamięć o innych wydarzeniach, które można by uznać za ważne, takich jak
przenosiny do innego domu czy śmierć członka rodziny, nie sięgała wcześniej niż wieku trzech lat. Ale
nawet jeśli te wyniki przesuwają zasłonę dziecięcej amnezji z wieku lat trzech czy czterech do dwóch,
to pozostaje faktem, że nie pamiętamy absolutnie nic z tego, co zdarzyło się nam przed ukończeniem
drugiego roku życia. Pierwsze dwa lata wydają się kompletną pustką, z jednym małym zastrzeżeniem:
żaden ze studentów biorących udział w tym badaniu nie przebywał w szpitalu w ciągu drugiego roku
życia, a więc – mimo że nie pamiętali okoliczności związanych z narodzeniem swojego rodzeństwa,
gdyż zdarzyło się to, zanim ukończyli dwa lata – nie można wykluczyć, że potrafiliby zapamiętać swój
własny pobyt w szpitalu, jeśli nastąpiłby w tym wieku. Niektórzy psycholodzy kwestionowali
wiarygodność danych zebranych w tym badaniu, argumentując, że w niektórych przypadkach to, co
wydaje się prawdziwym wspomnieniem, może w rzeczywistości być wynikiem zgadywania {“Gdzie po
raz pierwszy zobaczyłeś swoją nowo narodzoną siostrzyczkę?" – “W szpitalu".) lub wynikać z
informacji zdobytych później, pochodzących z taśm wideo, przezroczy lub opowieści rodzinnych. Jeśli
te zastrzeżenia są słuszne, należałoby przesunąć granicę najwcześniejszych rzetelnych wspomnień
ponownie do wieku trzech lat. Pytanie: “Dlaczego zapominamy wydarzenia z najwcześniejszych lat?"
– wciąż jednak pozostaje bez odpowiedzi [O ile mi wiadomo, wszelkie badania nad amnezją dziecięcą
skupiły się na zagadnieniu zapominania zdarzeń. Ale w bardzo młodym wieku nabywamy także
różnych umiejętności. Niektórych z nich, takich jak chodzenie, nigdy nie tracimy, ale są też inne, które
zostają wyuczone, a potem zapomniane jeszcze w dzieciństwie. Mój syn Max ma teraz dwa lata i już
od dawna wie, co należy robić, gdy ktoś zbliża się do niego ze ślimakiem. Wyciąga ręce i skłania szyję
tak, by można było zawiązać mu śliniak. Jeśli zbliżę się do niego ze śliniakiem, gdy skończy dziesięć
lat, czy będzie pamiętał, co ma zrobić? Czy amnezją dziecięca dotyczy zarówno umiejętności, jak i
zdarzeń?].
Sformułowano wiele hipotez mających wyjaśnić, dlaczego nie pamiętamy praktycznie nic z paru
pierwszych lat naszego życia. Zygmunt Freud pierwszy zwrócił uwagę na ten rodzaj amnezji i
twierdził, że tłumimy wspomnienia z naszego dzieciństwa, ponieważ są one pełne treści seksualnych
wywołujących poczucie winy. Sto lat później wyjaśnienia tego zjawiska skupiają się raczej na
niesprawności procesu przetwarzania informacji w mózgu niemowlęcia. Na przykład hipokamp, część
mózgu odgrywająca u osób dorosłych zasadniczą rolę w procesie zapamiętywania, w momencie
przyjścia na świat nie jest jeszcze w pełni rozwinięty, a więc powstawanie śladów pamięciowych może
być niemożliwe, dopóki proces ten nie zostanie zakończony. Ale, jak dowodzi Neisser, odpowiedź nie
może się ograniczać do stwierdzenia tego faktu. Jedna z zagadek dotyczących amnezji dziecięcej
polega na tym, że w owym okresie “pustki" dzieci mają zupełnie dobrą pamięć. Dzieci w wieku dwóch i
pół roku pamiętają zdarzenia, które zaszły sześć miesięcy wcześniej, dlaczego więc nie potrafią
przypomnieć sobie tych zdarzeń wiele lat później? Możliwe, że dzieci w wieku poniżej dwóch lat po
prostu nie zapisują swoich doświadczeń w taki sam sposób, jak to robią dorośli. Jeśli zagadniesz małe
dziecko na temat jakiegoś niedawnego wydarzenia, na przykład odwiedzin u krewnych w innym
mieście, przypuszczalnie skupi się ono na rutynowych, niespecjalnie zapadających w pamięć
czynnościach: “Zjedliśmy śniadanie, potem bawiliśmy się, potem zjedliśmy obiad". Niektórzy badacze
uważają, że ponieważ czynności te są powtarzalne i zdarzają się nie tylko podczas takich odwiedzin,
to zapewne cała wizyta zostaje zapomniana. Jest również możliwe, że mózg dziecka nie rejestruje
informacji w taki sam sposób, jak robi to mózg dorosłego człowieka, i tym samym nie włącza do
pamięci długotrwałej tych zdarzeń, których włączenia można by się spodziewać. Każdy dorosły, który
spędził trochę czasu z małymi dziećmi, wie, że ich świat różni się od naszego: zauważają obrazy i
dźwięki, które my od dawna nauczyliśmy się ignorować. Ich uwagę przykuwa klakson samochodu na
ruchliwej ulicy albo przelotny cień chmury na zalanym słońcem trawniku. Przypuszczenie, że mózgi
dzieci po prostu rejestrują świat w odmienny sposób, wydaje mi się bardziej niż rozsądne. Zdaniem
Ulrica Neissera zapewne wyjaśnia to, dlaczego pamięć o narodzinach rodzeństwa, poprzedzonych
wielkim oczekiwaniem i przedstawianych przez rodziców jako bardzo istotne wydarzenie – co nadaje
mu specjalne znaczenie – sięga do lat wcześniejszych niż pamięć o śmierci członka rodziny, która jest
dla małych dzieci zdarzeniem dużo bardziej tajemniczym. W przypadku narodzin wspomnienia
dziecka zostają uporządkowane bez jego udziału.
Ponadto jest możliwe, że te rejony mózgu, które odgrywają ważną rolę w przechowywaniu i
odtwarzaniu wspomnień, zwłaszcza płaty czołowe, ulegają reorganizacji w pewnym etapie rozwoju
dziecka i wszelkie wspomnienia powstałe przed tą reorganizacją zostają zniszczone, podobnie jak
kartoteki w magazynie, który właśnie został skomputeryzowany. Zgodne z tym byłoby następujące
wytłumaczenie: nic z tego, co zostało wchłonięte przez bardzo niedojrzały mózg między narodzinami a
wiekiem dwóch lat, nie może przetrwać reorganizacji związanej z dojrzewaniem mózgu. Tylko
najbardziej niezwykłe spośród zdarzeń, które zaszły, gdy dziecko miało trzy lub cztery lata, zostaną
zapamiętane, ponieważ w tym przejściowym okresie mózg dziecka zaczyna nabierać cech mózgu
dorosłego człowieka, zachowując jednak pewne cechy niedojrzałości organizacyjnej. Począwszy od
momentu, gdy mózg jest w pełni rozwinięty, pamięć działa normalnie. To cena, jaką płacimy za
posiadanie tak dużych mózgów. U ludzi mózg powiększa się i rozwija po urodzeniu w większym
stopniu niż u jakiegolwiek porównywalnego gatunku; warto wiedzieć, że noworodek z całkowicie
rozwiniętym mózgiem nie przecisnąłby się przez kanał porodowy. Ewolucja musiała wybrać między
poszerzeniem tego kanału do niedogodnych rozmiarów, a rozwiązaniem polegającym na
powiększaniu się mózgu już po narodzinach. Amnezja dziecięca może być konsekwencją tego
wyboru.
Wstecz / Spis Treści / Dalej

ROZDZIAŁ 18
WYCZYNY PAMIĘCI

Wśród stereotypów dotyczących mózgu mam swój ulubiony. Jest nim od zawsze powtarzana myśl:
“Używamy zaledwie 10% naszego mózgu". Twierdzenie to jest prawdziwe w tym sensie, że gdy na
przykład siedzisz, nie używasz tych komórek mózgowych, które każą Twoim nogom biegać. Nie
oddałem jednak jeszcze całości znaczenia powyższego zdania: stanowi ono wyraz optymizmu, że
gdybyśmy tylko chcieli się wysilić, to moglibyśmy wykorzystywać pozostałe 90% mózgu i wtedy
dopiero bylibyśmy bystrzy. Mimo wszystko jest to pogląd osobliwy. Jaki sens miałoby posiadanie
mózgu, który używa tylko 10% swoich możliwości? Wtedy ludzki mózg, ważący około 1500 g, można
by porównać ze 150gramowym mózgiem małpy, zakładając oczywiście, że małpa używa całego
potencjału swojego mózgu. Czy celem trwającej setki tysięcy lat ewolucji było po prostu zbudowanie
mózgu z większą ilością pustych półek? Nie miałoby to sensu. Z drugiej strony wydaje się, że nasze
mózgi zawsze dysponują jakąś rezerwą. Co by się stało, gdybyś jutro zmienił swój zwykły plan dnia i
poświęcił cały dzień na nauczenie się na pamięć jakiegoś wiersza? Gdzie, jeśli nie w jakiejś dotąd nie
wykorzystanej przestrzeni, zostałyby umieszczone słowa, rymy, skojarzenia emocjonalne i
wspomnienia związane z tym wierszem? A gdybyś jutro zaczął uczyć się nowego tańca lub nowej gry
sportowej? Powtarzane w trakcie nauki ruchy l towarzyszące Im myśli muszą zostać gdzieś
umieszczone, a ponieważ pojemność mózgu jest skończona, to czyż nie wynika stąd, że spory jej
procent musi przez cały czas pozostawać nie zajęty, oczekując na przybycie nowych informacji tego
typu?
Jednym z elementów koniecznych do rozwiązania tego paradoksu musi być uznanie, że nowe
informacje mogą się nakładać na stare dzięki mechanizmowi, który zmienia schemat połączeń między
komórkami mózgowymi, pozwalając im używać istniejących już sieci do przesyłania nowych
informacji. Nawet niepozorny, pozbawiony muszli morski ślimak z rodzaju Aplysia, mający zaledwie
dwadzieścia tysięcy neuronów, może nauczyć się reakcji na jakieś nowe bodźce, podobnie jak psy
Pawiowa. Osiąga to najpierw poprzez zmianę (na drodze chemicznej) reakcji niektórych neuronów, a
w dalszym etapie poprzez faktyczną przebudowę układów pewnych neuronów, dostosowywanych do
nowych reakcji. Aplysia nie ma jednak neuronów czekających bezczynnie na to, by naukowcy dotknęli
syfonu lub porazili prądem tego ślimaka. Tak samo musi dziać się z ludzkim mózgiem: nie znajdziemy
tu wolnych komórek nerwowych, czekających na nowy przebój muzyki pop. Dlatego poświęcanie
komórek mózgowych na zapamiętanie słów piosenki (Yummy Yummy Yummy, I've Got Love in My
Tummy) nie stanowi zapewne tak ogromnego marnotrawstwa, jak Ci się dotąd wydawało. Te same
komórki mózgowe można przecież wykorzystać do zapamiętania jeszcze innych piosenek.
Wszystko to musi mleć oczywiście jakiś kres. Liczne badania wykazały, że procesy zapominania,
przebiegające na różnych skalach czasowych, zachodzą nieustannie i, w rzeczywistości, zapominanie
jest niezbędne dla zachowania zdrowych zmysłów i dla rozumienia świata zewnętrznego. Twój mózg
nie zwraca najmniejszej uwagi na większość informacji zmysłowych, które do niego docierają w każdej
sekundzie. Informacje te zostają “zapomniane", zanim w ogóle zdążyłeś zauważyć ich istnienie.
Znakomita większość informacji, które przechodzą przez pamięć operacyjną – na przykład numery
telefoniczne, wysokość sumy, jaką wczoraj zapłaciłeś za podwójną porcję pizzy sprzedawaną w cenie
jednej, czy wiadomość o tym, kto zdobył poprzedniego wieczora bramki dla Calgary Flames – jest
bezceremonialnie usuwana. W dodatku, nawet jeśli jakieś informacje przejdą przez ten szlaban (lub
go ominą) i przedostaną się do pamięci długotrwałej, będą narażone na stopniowy zanik –
zapominanie może trwać długie tygodnie, miesiące, a nawet lata. Porównaj choćby zestaw
wspomnień, które są obecnie żywe i wyraźne w Twoim umyśle, z zestawem, jaki miałeś, gdy byłeś o
połowę młodszy. Idę o zakład, że w tych dwóch zestawach znajdziesz niewiele elementów wspólnych.
Nie będę zaskoczony, jeśli zdziwi Cię myśl, że trudno przecenić znaczenie zapominania dla
zachowania zdrowych zmysłów. Większość z nas zapomina, jak łatwo przychodzi nam zapominanie, i
dlatego trudno nam pojąć, co by się stało, gdybyśmy nie mieli tej umiejętności. Można natomiast
wyobrazić sobie niemożność zapominania. Prawie trzydzieści lat temu rosyjski neuropsycholog,
Aleksander Łuria, opisał przypadek Szereszewskiego, fantastycznego mnemonisty, popisującego się
swą pamięcią na estradzie. Szereszewski, występując przed publicznością, stawał obok tablicy pełnej
liczb l, poświęciwszy chwilę na przyjrzenie się im, odwracał się tyłem do tablicy, by bezbłędnie je
wyrecytować. Kiedyś zapamiętał długi, skomplikowany i pozbawiony sensu wzór matematyczny, a
piętnaście lat później potrafił ów wzór bezbłędnie powtórzyć, mimo że nigdy nie uprzedzono go, że
zostanie o to poproszony.
Problemy pojawiały się wówczas, gdy Szereszewski musiał występować tego samego wieczoru
więcej niż jeden raz, ponieważ nawet po starciu tablicy z trudem zapominał liczby z pierwszego
występu, a zaczynał się już drugi spektakl! Szereszewski musiał dokładać wielkich starań, by
wymazać te liczby z pamięci. Najpierw wyobrażał sobie, że oblepia tablicę nieprzezroczystą błoną,
którą następnie zdejmuje i drze na kawałki razem z pozostającymi na niej cyframi. Mimo to nawet po
tym zabiegu, liczby czasem ponownie wyskakiwały na tablicy. Szereszewski próbował wówczas
zapisywania na papierze liczb, które chciał zapomnieć. Miał nadzieję, że jego umysł przestanie
kurczowo się ich trzymać, jeśli zostaną napisane na papierze – może nie będzie już potrzebował
pamiętać tego, co zostało zapisane. Problem polegał na tym, że umysł tego człowieka zachowywał
obraz liczb zapisanych na papierze. Szereszewski ostatecznie pokonał tę trudność nagle i
nieoczekiwanie. Pewnego kwietniowego wieczoru, kiedy niewiele czasu pozostało do początku
czwartego przedstawienia i każda minuta potęgowała lęk Szereszewskiego (jego umysł wypełniały
liczby z trzech poprzednich spektakli), niespodziewanie zdał on sobie sprawę, że może spowodować
zniknięcie liczb, jeśli po prostu tego zechce. Poprzednie starania nie przynosiły pożądanych rezultatów
najwyraźniej dlatego, że jego wola zapomnienia tych liczb nie była wystarczająco silna.
Niewiele jest przykładów ludzi podobnych do Szereszewskłego, ale mój kolega Chris Grosskurth
przeprowadzał kiedyś wywiad z jednym z nich w audycji Cranial Pursuits. Człowiek ten nazywał się
Jacques Scarella i przez wiele lat był szefem w pewnej luksusowej restauracji w Waszyngtonie.
Chociaż restauracja ta została zamknięta dziewięć lat wcześniej, Scarella utrzymywał, że potrafi
wybrać dowolny stolik i przypomnieć sobie, co siedzący przy nim ludzie zamówili w czasie ostatniego
wieczoru działalności restauracji. Przy jednym stoliku siedziało sześć osób: “(...) dwie z nich zamówiły
pieczeń z jagnięcia. Jedna osoba, kobieta, zamówiła dorsza. Inny mężczyzna zażądał polędwicy i nie
chciał żadnego sosu. A jeszcze inny zażyczył sobie eskalopki..." Jeszcze ciekawsze w przypadku
Scarelli było to, że jak gdyby przełamał on barierę amnezji dziecięcej. Pamiętał niektórych ludzi i
pewne widoki z czasów, gdy rodzice wysłali go do rodziny mieszkającej w górach, we Włoszech. Miał
wówczas zaledwie sześć miesięcy.
Wspaniała pamięć Scarelli nie dorównuje jednak pamięci Szereszewskiego. Scarella przyznał, że
często zdarza mu się zapominać numery telefoniczne lub nie pamiętać o jakichś rocznicach czy o
urodzinach żony. Pamięć Szereszewskiego była natomiast tak niewiarygodnie sprawna i tak
wszechogarniająca, że stała się raczej patologiczną nieumiejętnością zapominania niż po prostu
pamięcią. Na jawie jego umysł nieustannie zalewało mnóstwo wspomnień, których nie życzył sobie i
wcale nie potrzebował. Wyczyny pamięci Szereszewskiego naprawdę zadziwiają, ale istnieje mała
grupka ludzi o szczególnych właściwościach, którzy potrafią mu dorównać, nie cierpią jednak przy tym
żadnych udręk związanych z niemożnością zapominania. Mowa tu o “genialnych odmieńcach", czyli
ludziach obdarzonych jedną wyjątkową – częstokroć związaną z pamięcią – zdolnością umysłową,
która jest tym bardziej zaskakująca, że towarzyszy poważnemu upośledzeniu umysłowemu. Ludzie ci
są tak niezwykli, że niektórzy badacze uważają, że nigdy nie uda nam się poznać mechanizmów
pamięci, dopóki nie wyjaśnimy tych przypadków.
W krajach anglosaskich do pewnego czasu określano ich mianem idiot sauant, warto dodać, że
sauont ('uczony') odnosiło się do osób posiadających wyjątkową erudycję. Później słowo idiot
odrzucono jako określenie pejoratywne i niedokładne.
Termin ten stosowano kiedyś wobec ludzi o ilorazie inteligencji (IQ) poniżej 25, ale obecnie słowo
to wyszło z użycia, a poza tym większość owych genialnych odmieńców ma i tak iloraz inteligencji
powyżej tego poziomu. Wyrażenie idiot sauant dobrze oddawało paradoksalność tych przypadków:
pod względem większości kryteriów ludzie ci są umysłowo upośledzeni, a jednak mają zazwyczaj
jedną, zadziwiającą umiejętność. Niekiedy jest to umiejętność odegrania na pianinie skomplikowanego
utworu muzycznego po zaledwie jednokrotnym usłyszeniu go; w innych przypadkach chodzi o
zadziwiającą zdolność obliczania dat, pozwalającą ustalić natychmiast, jaki dzień tygodnia odpowiadał
dowolnej dacie z kalendarza; kiedy indziej są to niezwykłe zdolności artystyczne. Przypadki, w których
niezwykły talent dotyczyłby innych dziedzin niż wymienione, zdarzają się rzadko, co m.in. stanowi o
zagadkowości całego zjawiska. To, co wspólne dla wszystkich tych przypadków, poza jedną, nieraz
wręcz niewiarygodną umiejętnością, to głębokie upośledzenie umysłowe, na ogół tak poważne, że
uniemożliwia ono dbanie o podstawowe potrzeby życiowe.
Niektórzy genialni odmieńcy posiadają zdolności, które wydają się wręcz nadludzkie. Oliver Sacks
opisał dwa przypadki identycznych bliźniaków [O. Sacks: Ibid. Rozdział 23. Bliźniacy, s. 237-258;
przyp. red.], którzy potrafili obliczać w myśli liczby pierwsze, po czym wymieniali je między sobą dla
rozrywki (liczba pierwsza jest liczbą, która dzieli się bez reszty tylko przez samą siebie i przez jeden).
Sacks, wyposażony w książeczkę, w której wymienione były liczby pierwsze, uczestniczył w jednej z
takich sesji. W pewnym momencie, gdy bliźniacy wymieniali między sobą sześciocyfrowe liczby
pierwsze, postanowił poddać ich testowi, rzucając ośmiocyfrową liczbę pierwszą. Po dłuższej
(wypełnionej milczeniem) przerwie na twarzach bliźniaków pojawił się uśmiech. Każdy z braci podał
własną ośmiocyfrową liczbę pierwszą. Posługując się swoją książeczką, Sacks mógł potwierdzić
poprawność ich odpowiedzi. Ale gdy bliźniacy przeskoczyli na poziom dwunastocyfrowych liczb
pierwszych, autor Mężczyzny, który pomylił swoją żonę z kapeluszem poddał się – lista w książeczce
kończyła się na liczbach dziesięciocyfrowych. Wprawdzie wspomniani bliźniacy mieliby kłopoty z
dodawaniem typu 3 + 3, ale jednak w jakiś sposób mogli stworzyć sobie wizualną reprezentację liczb
pierwszych. Zwykli ludzie nie potrafią nawet zrozumieć pojęcia wizualnej reprezentacji takich liczb, nie
mówiąc już o ich znajdowaniu.
Dr Bernard Rimland, który badaniom nad genialnymi odmieńcami poświęcił dziesiątki lat,
opowiedział mi historię o pewnym mieszkańcu zachodniego wybrzeża Stanów Zjednoczonych, który
komunikuje się z otoczeniem, posługując się swoją ogromną kolekcją płyt gramofonowych. Gdy
zadasz mu jakieś pytanie, zaczyna przeglądać płyty (nie wiem, czy nie zmodernizował swojej kolekcji,
przechodząc na CD), kładzie jedną z nich na adapter i ustawia igłę dokładnie w tym miejscu, w którym
słowa piosenki dają odpowiedź na Twoje pytanie.
Wielu spośród tych zadziwiających osobników wyposażonych jest w zupełnie niewiarygodną
pamięć. Wielu mistrzów kalendarza potrafi nie tylko ustalić dzień tygodnia odpowiadający dowolnej
dacie (co, samo w sobie, nie wydaje się być szczególnym wyczynem pamięci), ale może również
powiedzieć, jaka wtedy była pogoda, o ile tylko data ta przypada na okres jego dorosłego życia
(celowo użyłem tu formy “jego": genialnych odmieńców jest wśród mężczyzn sześciokrotnie więcej niż
wśród kobiet). W XIX wieku żył pewien człowiek, który potrafił przypomnieć sobie datę pogrzebu
każdego zmarłego mieszkańca swojej parafii, jak również umiał podać wiek zmarłego i listę
żałobników. Niektórzy badacze twierdzą, że mistrzowie kalendarza są również mistrzami pamięci, a
ich zdolności polegają po prostu na tym, że potrafią wyobrazić sobie kalendarze z poprzednich lat
rozłożone przed “oczyma" psychiki i w ten sposób znajdują dzień tygodnia odpowiadający właściwej
dacie. Gdyby tak było, mistrzów kalendarza łączyłaby z bliźniakami opisanymi przez Sacksa
umiejętność zapamiętywania i przeglądania w umyśle ogromnych zbiorów liczb.
Sugerowano również, że ci odmieńcy, którzy obdarzeni są fantastyczną pamięcią, mają coś
wspólnego z Szereszewskim, a mianowicie nieumiejętność zapominania (oczywiście to, co ich
zasadniczo różni, to fakt, że Szereszewski nie był umysłowo upośledzony). Mimo że trudno to
udowodnić, warto wspomnieć, że o ile poprawne odegranie kolejnych nut utworu Mozarta mogłoby być
uznane za osiągnięcie niezwykle sprawnej pamięci operacyjnej, o tyle dla przypomnienia sobie
wszystkich osób pogrzebanych w danej parafii konieczna jest pamięć długotrwała, a więc zupełnie
odmienny system pamięci. Ale w jaki sposób można w ogóle osiągnąć takie wyniki?
Bernard Rimland sądzi, że jednym z czynników odgrywających tu zasadniczą rolę jest skrajne
ograniczenie się do jednego rodzaju informacji. Uczony ten twierdzi, że uwagę wszystkich pozostałych
ludzi nieustannie rozprasza zalew napływających z każdą sekundą informacji, z których większość nie
wiąże się z zadaniem, na którym w danej chwili próbujemy się skupić; natomiast niezwykły odmieniec,
chociaż upośledzony pod wieloma względami, nie jest obciążony zbędnym bagażem życiowym i może
się całkowicie skoncentrować na rozwijaniu jednego talentu. Ja sam muszę przyznać, że moja uwaga
rzeczywiście bardzo się rozprasza, skoro w żaden sposób nie potrafię sobie wyobrazić, że zawężając
ją, mógłbym choć trochę zbliżyć się do wyników tych geniuszy.
Co się dzieje w mózgu genialnego odmieńca? Nawet jeśli pominiemy muzykę, sztukę i kalendarze,
a skoncentrujemy się na samej pamięci, to znajdziemy bardzo mało wskazówek, które mogłyby
wyjaśnić jej wyjątkowość. Pamięć tych ludzi wydaje się bardziej automatyczna i bezpośrednia niż
nasza, ale to, że tak ją charakteryzujemy, nic nie mówi o jej istocie. Ponadto większość tych geniuszy,
niestety, nie potrafi wyjaśnić swoich umiejętności opierając się na introspekcji. Jeden z badaczy, dr
Darold Treffert, wysunął hipotezę, że nadzwyczajne zdolności w tym przypadku wynikają z jakiegoś
uszkodzenia lewej półkuli, połączonego z rozregulowaniem hipokampa i reszty maszynerii, która w
normalnych warunkach kieruje procesami pamięci. Tym samym prawa półkula mogła zdominować
życie umysłowe tych zarazem upośledzonych i genialnych ludzi. Koncepcja ta zgadza się z
obserwacjami, że często mają oni szczególnie rozwinięte zdolności muzyczne albo matematyczne.
Trudno sobie jednak wyobrazić, w jaki właściwie sposób normalna pamięć mogłaby zostać
wzmocniona dzięki rozregulowaniu czy uszkodzeniu mózgu, chyba że powrócimy do myśli, że stan ten
zapobiega rozpraszaniu uwagi i sprzyja bardzo wybiórczemu skupianiu się na określonym rodzaju
informacji. Pamięć “niedorozwiniętych geniuszy" różni się od naszej nie tylko pod względem
sprawności. Jak zauważył dr Treffert, ich pamięć jest wąska, ale niezwykle głęboka, podczas gdy
nasza jest dużo płytsza i ma o wiele szerszy zakres. Ich pamięć cechuje brak emocjonalnych
subtelności. Jest ona zarazem znacznie mniej elastyczna niż nasza, a nawet pod pewnymi względami
bezmyślna, gdyż przypomina rodzaj pamięci, która najczęściej odnosi się do czynności
wykonywanych nawykowo. Na takiej właśnie pamięci polegamy, gdy pokonujemy codziennie
samochodem drogę do pracy. Wymienione różnice ograniczają się jednak do powierzchni zjawiska.
Dotąd nie uzyskano bowiem rzetelnych danych, które świadczyłyby o tym, że w mózgu genialnego
odmieńca rzeczywiście działa jakiś szczególny system pamięci.
Pewne zdarzenie zrodziło nadzieję, że kiedyś uda się wyjaśnić naturę tych zadziwiających
zdolności. Badacze byli tak zafascynowani wyczynami słynnych mistrzów kalendarza i liczb
pierwszych, że zaproszono pewnego doktoranta psychologii do udziału w eksperymencie, który miał
pokazać, czy człowiek ten potrafi osiągnąć taką biegłość, aby zostać mistrzem kalendarza w swojej
grupie doktoranckiej. Uczestnik eksperymentu nauczył się na pamięć stosownych wzorów i przez
pewien czas pracował dniami i nocami, by podnieść swoje umiejętności. Stopniowo nauczył się
ustalania dnia tygodnia odpowiadającego danej dacie; pozostawało to jednak żmudnym zadaniem aż
do momentu, gdy nagle odkrył, że potrafi wykonywać takie zadanie równie szybko jak genialni
odmieńcy. Obliczenia związane z kalendarzem uległy w jego mózgu automatyzacji. Bernard Rimland
zastanawiał się, czy ta nagła zmiana w prędkości obliczeń nie stanowiła rezultatu przemieszczenia
tych operacji z lewej półkuli mózgowej, która działa na zasadzie krok-po-kroku, do prawej półkuli, która
znacznie lepiej potrafi ocenić całokształt problemu. Jak stwierdził dr Rimland, hipoteza ta nie jest
jednak niczym więcej niż tylko “domysłem".
Być może, nigdy nie zrozumiemy, jak działają mózgi “niedorozwiniętych geniuszy", oraz nie uda
nam się ustalić, w jaki sposób dokonują oni takich wyczynów w pamiętaniu czy obliczaniu. Mimo to
przypuszczenie, że rejestrują znacznie mniej informacji niż inni ludzie i dlatego mogą skoncentrować
całą swoją pamięć na stosunkowo małej ilości informacji, może ułatwić również rozstrzygnięcie
problemu: dlaczego niedorozwinięci geniusze nie zapominają w ten sam sposób, jak wszyscy ludzie?
Odpowiedź brzmi: po prostu nie są do tego zmuszeni. Zapominanie stanowi niezwykle ważny proces
dla naszych mózgów, ponieważ liczba istotnych zdarzeń zachodzących w ciągu każdego dnia jest
bardzo mała, a większość bodźców docierających do naszych mózgów dotyczy nudnych szczegółów
codziennego życia i może spokojnie zostać zapomniana. Nasz problem polega na tym, że
zapominamy również ważne wydarzenia. Zapominanie należy więc traktować raczej jako proces
nanoszenia poprawek do naszych śladów pamięciowych: prawda, że niekiedy jakieś zdarzenie zostaje
całkowicie usunięte z pamięci, ale czasem zapominamy samo zdarzenie, choć wciąż zachowujemy
wspomnienie o nim. Wtedy wspomnienie to staje się niestaranną karykaturą pierwotnego zdarzenia,
kształtowaną przez zdarzenia i bodźce bliższe w czasie, takie jak zdjęcia i rodzinne opowieści, których
pamiętanie – bardziej niż pamiętanie pierwotnego zdarzenia – powoduje, iż odnosimy wrażenie, że
pamiętamy. Niektórzy naukowcy przypuszczają nawet, że jedyną rzeczą, którą pamiętamy, jest
ostatnia wersja danego wspomnienia, wszystko inne zaś zostaje usunięte z pamięci. Łatwo
przekonasz się, że to możliwe, gdy skupisz się na jakimś przechowywanym od dawna wspomnieniu i
będziesz usiłował rozbudować to wspomnienie tak, by uszczegółowić je. Odkryjesz wówczas, że
większość najbardziej drogich Ci wspomnień jest statyczna i niezmienna, odporna na wszelkie próby
dodania nowych szczegółów. To zaledwie wspomnienia wspomnień.
Nawet jeśli większość ludzi nie marzy o pamięci dorównującej pamięci Szereszewskiego,
przyjemnie byłoby móc odzyskać pewne wspomnienia, które kiedyś mieliśmy, a potem utraciliśmy.
Zagadnienie to pasjonuje psychologów od dziesiątków lat. Czy możliwe jest odzyskanie raz
utraconych wspomnień? Kuzyn Karola Darwina, Francis Galton [Sir Francis Galton (1822-1911),
przyrodnik, antropolog i lekarz; stworzył podstawy eugeniki, zasłynął, badając dziedziczenie wybitnych
uzdolnień; autor m.in. Hereditary Genius (1869); przyjaźnił się z Karolem Darwinem; przyp. red.]. nie
tylko interesował się różnymi aspektami ludzkiej natury, ale miał również dar zadawania właściwych
pytań oraz pomysłowego planowania eksperymentów, które mogłyby udzielić odpowiedzi na te
pytania. Obecnie Galtona traktuje się z pewną podejrzliwością, ponieważ prezentował on typowo
wiktoriańskie poglądy na kwestie rasowe i klasowe: wierzył na przykład, że skłonności kryminalne
mają podstawy biologiczne, i opracował technikę łączenia ze sobą rysów twarzy wielu przestępców,
tak by uzyskać kombinację typowych rysów twarzy kryminalisty. Uczony był rozczarowany, gdy
okazało się, że metoda ta nie przyniosła spodziewanych rezultatów.
Mimo wszystko nie ma wątpliwości, że Galton okazał się zręcznym eksperymentatorem.
Intrygowały go zjawiska związane z pamiętaniem i zapominaniem, a zwłaszcza pytanie: Czy
wspomnienia mogą zostać utracone na zawsze? Galtonowi nie chodziło bynajmniej o to, czy
jakiekolwiek wspomnienia mogą być utracone na zawsze, ponieważ jest oczywiste, że większość
tego, co każdego dnia przechodzi przez pamięć operacyjną, na przykład numery telefoniczne czy
rodzaj zamówionej pizzy, zostaje bezpowrotnie zapomniane po upływie tygodnia. Galtona
interesowała kwestia, czy wspomnienie, które kiedyś było dobrze pamiętane, a potem zostało
zapomniane, może zostać przywołane dzięki odpowiednim wskazówkom. Prowadził on badania na
samym sobie, używając zestawu pojedynczych (nie znanych mu) słów, zapisanych na kartkach
papieru. Najpierw przyglądał się danemu słowu, rozmyślając swobodnie, co to słowo oznacza, aż
przychodziło mu do głowy parę idei czy niewyraźnych skojarzeń. Wtedy nagle skupiał całą uwagę na
jednym z tych przelotnych wspomnień, starając się przypomnieć sobie jak najwięcej związanych z nim
szczegółów, które następnie zapisywał. Galton powtarzał ten eksperyment wiele razy, aż w końcu
mógł sformułować pewne wnioski o swoich zasobach pamięci i możliwości odtworzenia tych
wspomnień, które dawno zostały zapomniane.
Galton stwierdził, że większość skojarzeń, wywołanych przez losowo wybrane słowa, pochodziła z
dawnej przeszłości, z czasu dzieciństwa lub okresu młodzieńczego, a tylko około 15% wspomnień
dotyczyło niedawnych wydarzeń. Zaobserwował również, że to samo słowo wywoływało to samo
skojarzenie nawet po upływie wielu tygodni. Wyciągnął stąd wniosek, że liczba wspomnień, które mógł
wywołać, była ściśle ograniczona i że jego umysł ciągle wpadał w te same koleiny, tydzień po
tygodniu. Nie dało się zatem powiedzieć, że odzyskiwanie dawno zapomnianych wspomnień jest
niemożliwe, ale Galton nabrał przekonania, że zdarza się to niezwykle rzadko.
Zdolności introspekcyjne Galtona i jego umiejętność analizowania własnych procesów myślowych
dostarczyły przykładu wspomnienia, które na pierwszy rzut oka wyglądało, jakby wynurzyło się znikąd,
ale ostatecznie okazało się fragmentarycznym śladem pamięciowym, który nigdy nie był odległy od
świadomości. Kiedyś, w czasach swej młodości, Galton za namową ojca spędził kilka dni w
laboratorium chemicznym, aby rozszerzyć swą wiedzę ogólną. Okazało się, że słowa na kartkach
prezentowane w ramach eksperymentu trzykrotnie przywoływały u Galtona skojarzenia dotyczące
położenia stołów w laboratorium oraz woni chloru. Jak zauważył, gdyby te dwa odczucia zostały
wywołane w ramach zwykłego biegu codziennych zdarzeń, wydawałoby się, że jest to wspomnienie
odtworzone z nicości. Eksperyment z kartkami wykazał jednak, że wspomnienia obijały się gdzieś w
zakamarkach pamięci, oczekując, że któregoś dnia zostaną przypomniane. Galton doszedł do
wniosku, że “w większości przypadków zapomnienie wydaje się zjawiskiem nieodwracalnym..." i że
niepokojąca idea, iż w momencie śmierci stają nam przed oczyma wszystkie zdarzenia naszego życia,
jest raczej nieprawdopodobna. Dopowiadając myśl Galtona, można by rzec, że proces ten polegałby
na odgrzaniu tych samych, wielokrotnie powtarzanych wspomnień, co byłoby naprawdę okropnym
sposobem zejścia z tego świata. Pomimo badań Galtona wyniki nieformalnej ankiety,
przeprowadzonej pod koniec lat siedemdziesiątych, wykazały, że około 70% ludzi (i aż 84%
psychologów, czyli zaskakująco dużo) utrzymywało, że wszelkie wspomnienia są przechowywane na
stałe i można do nich dotrzeć, jeśli tylko użyje się właściwych metod. Badanie to przeprowadziła
psycholog Elizabeth Loftus, która odkryła, że jednym z powodów takiej wiary jest fakt, że większości
ludzi zdarzyło się kiedyś przypomnieć sobie nagle coś, co wydawało się dawno zapomniane. Nic nie
może konkurować z naszym własnym doświadczeniem. Wielu psychologów nie tylko podzielało to
przekonanie, ale w dodatku powoływało się na prace Wildera Penfielda. Jak wiemy, uczony ten
pobudzał różne rejony odsłoniętego mózgu i w ten sposób udawało mu się wywoływać w umyśle
pacjentów szczegółowe obrazy różnych sytuacji, które miały wszelkie pozory wspomnień, w niektórych
przypadkach sięgających dziesiątki lat wstecz. Wspomniałem już w Rozdziale 2, że Elizabeth Loftus
szczegółowo przeanalizowała relacje tych pacjentów i stwierdziła, iż większość opisywanych przez
nich sytuacji prawdopodobnie nie odpowiadała prawdziwym wspomnieniom, a ponadto owe rzekome
wspomnienia występowały tylko u nielicznych pacjentów.
Przypuszczano również, że hipnoza i psychoanaliza mogą pomóc w wydobyciu na światło dzienne
tego, co latami pozostawało ukryte w mózgu. Dr Loftus obawia się, że w przypadku obu metod może
dochodzić zarówno do powstawania nowych śladów pamięciowych, dotyczących czegoś, co nigdy się
nie zdarzyło, jak i do odtwarzania prawdziwych wspomnień. Uczona ta razem ze współpracownikami
przeprowadziła serię eksperymentów, które wykazały, jak łatwo to osiągnąć.
W jednym z tych doświadczeń ochotnicy oglądali serię kolorowych przezroczy przedstawiających
wypadek: samochód potrącił pieszego na skrzyżowaniu. Połowie testowanych osób pokazano
przezrocze, na którym widać było znak stopu na tym skrzyżowaniu, a drugiej połowie pokazano znak
drogi podporządkowanej. Następnie wszyscy uczestnicy musieli odpowiedzieć na pytania, z których
jedno, pytanie 17, miało dwie wersje: “Czy jakiś samochód wyprzedził czerwonego datsuna, kiedy ten
zatrzymał się przed znakiem stopu (drogi podporządkowanej)?" Eksperyment zaplanowano w ten
sposób, że ci spośród uczestników, którym pokazano slajdy ze znakiem stopu, otrzymali pytanie, w
którym występował znak drogi podporządkowanej i vice versa. Po krótkim czasie badanym pokazano
serię przezroczy zestawionych w pary i poproszono, by z każdej pary wybrali slajd, który widzieli
wcześniej. W przypadku przezrocza o zasadniczym znaczeniu dla tego doświadczenia badani musieli
wybrać między znakiem stopu a znakiem drogi podporządkowanej i okazało się, że większość (w
jednej części eksperymentu aż 80%) wybrała niewłaściwy slajd. Fakt ten można tłumaczyć na wiele
sposobów, z których najprostszym byłoby uznanie, że wielu uczestników po prostu w ogóle nie
zauważyło znaku drogowego w czasie pierwszego pokazu, a pytanie 17 dostarczyło im informacji,
których wcześniej po prostu nie mieli. To wyjaśnienie jest jednak mało prawdopodobne: kiedy
sprawdzano, czy bezpośrednio po obejrzeniu slajdów ochotnicy, którym nie zadawano mylących
pytań, pamiętali, jaki znak widzieli, w 90% przypadków dokonywali właściwego wyboru i wskazywali to
przezrocze, które rzeczywiście widzieli wcześniej.
Można by również uznać, że w mózgu Istnieją równocześnie dwie współzawodniczące ze sobą
wersje wydarzeń – jedna oparta na przezroczach, a druga na treści pytań. Chociaż nie sposób
udowodnić, że dwa wspomnienia tych samych zdarzeń nie mogą współistnieć ze sobą, faktem jest, że
ludzie konsekwentnie wybierają wersję nieprawdziwą – na przykład: znak drogi podporządkowanej,
gdy faktycznie widzieli znak stopu – nawet gdy pokazuje się im przezrocza odpowiadające obu
wersjom i prosi o wybranie jednego z nich. Trudno uzasadnić, dlaczego w takiej sytuacji tendencja do
wybierania błędnej wersji miałaby się utrzymywać, jeśli w momencie wyboru w mózgu istnieją obie
wersje wspomnień. Seria kolejnych testów różnego typu przekonała Elizabeth Loftus, że pytania
wprowadzające nie widziany uprzednio znak drogowy nie tylko przeszkadzały w dokładnym
przypomnieniu sobie rzeczywiście widzianego znaku, ale wręcz powodowały zastąpienie pierwotnego
wspomnienia przez nowe, nieprawdziwe wspomnienie.
Powyższe eksperymenty ograniczały się oczywiście do bardzo specyficznych warunków
laboratoryjnych, ale łatwo uogólnić ich wyniki na sytuacje dziejące się poza pracownią psychologa. Kto
może ustalić, na jakiego rodzaju przepytywania, sugestie i zachęty wystawiony był główny świadek,
zanim zaczął zeznawać na sali sądowej? Jeśli aż tak można naginać pamięć, to jaką mają wartość
relacje oparte na pamięci świadka, który na sali sądowej jest prawdopodobnie w większym stresie niż
jakikolwiek ochotnik w uniwersyteckim laboratorium psychologicznym?
Od końca lat siedemdziesiątych, kiedy przeprowadzano te eksperymenty, problem kruchości
śladów pamięciowych nabrał nowego i Istotnego znaczenia w związku ze szczególnym rodzajem
przywoływania przeszłości, dotyczącym odtwarzania tłumionych wspomnień przez osoby, które jako
dzieci były wykorzystywane seksualnie. W latach dziewięćdziesiątych doszło do istnej “epidemii"
przypadków, gdy osoby w dzieciństwie wykorzystywane seksualnie przypominają sobie o tym po
dwudziestu czy trzydziestu latach. Wspomnienia te na ogół wychodzą na jaw dzięki psychoterapii.
Tłumaczy się to tym, że wspomnienia te. Jako bardzo bolesne, były tłumione i pozostały po nich
zaledwie szczątkowe ślady Istnienia. Zdaniem niektórych, mogą się one przejawiać na przykład
niechęcią do próbowania nowych rzeczy lub też niepewnością co do tego, czego naprawdę się chce.
Gwiazda telewizyjna Roseanne Arnold, była Miss Ameryki Marilyn Van Derbur i dosłownie setki (a
nawet tysiące) innych zwykłych ludzi po trzydziestce lub po czterdziestce przypomniają sobie takie
przeżycia, których – jak twierdzą – doświadczyli dziesiątki lat wcześniej i dotąd zupełnie nie byli tego
świadomi. Procesy sądowe o odszkodowania w takich sprawach stają się coraz częstsze l wiele
stanów USA wprowadziło przepisy pozwalające ofierze wykorzystywania seksualnego wejść na drogę
sądową po wielu latach od czasu zajścia tych zdarzeń (kiedyś nie było to możliwe z powodu
przedawnienia). W tej sytuacji – co wcale nie dziwi – nastąpiła reakcja przeciwna: w Stanach
Zjednoczonych i w Kanadzie działa False Memory Syndrome Foundation [Fundacja ds. zespołu
fałszywych wspomnień), która propaguje ideę, że wspomnienia dotyczące wykorzystywania
seksualnego, pojawiające się po rozpoczęciu psychoterapii, są najprawdopodobniej fałszywe, gdyż
rzekoma ofiara podświadomie kreuje je w odpowiedzi na sugestię lub, co gorsza, zachętę ze strony
terapeuty. Przeciwnicy powyższej koncepcji, a wśród nich niektórzy psycholodzy, twierdzą z kolei, że
Fundacja odznacza się równie wysoką “kreatywnością", odwołując się do zespołu fałszywych
wspomnień, które to pojęcie nie opiera się na żadnych wynikach psychologicznych badań naukowych.
Niestety, cała ta afera to kopalnia nienawiści i złości. Jestem pewien, że większość badaczy ludzkiej
pamięci nie chciałaby mieć nic wspólnego z tym wszystkim, choć są i tacy, a wśród nich Elizabeth
Loftus, którzy starają się uporządkować i zanalizować ten zalew wzajemnie sprzecznych twierdzeń i
oświadczeń. Powołując się na wyniki swoich badań nad kruchością wspomnień, dr Loftus obawia się,
że same starania, by odtworzyć wspomnienia, które przez dziesiątki lat pozostawały uśpione, mogą
przyczynić się do powstania częściowo lub całkowicie nowych wspomnień. Takie zmyślone
wspomnienia mogą zaś być nie do odróżnienia. W opublikowanym na lamach pisma “American
Psychologist" podsumowaniu badań w tej dziedzinie dr Loftus opisuje przypadek pewnego
mężczyzny. Początkowo człowiek ten zaprzeczał oskarżeniom, że wykorzystywał seksualnie dzieci,
ale po miesiącach przesłuchiwań i terapii zaczął “przypominać" sobie zdarzenia, o które go oskarżano,
a także wiele innych przestępstw: poczynając od gwałtów i napadów, skończywszy na uczestnictwie w
kulcie szatana. Sprawa skończona? Nie całkiem. Psycholog zatrudniony przez oskarżyciela wymyślił
całą historię o rzekomym wykorzystywaniu seksualnym i powiedział oskarżonemu, że pochodzi ona od
dwojga jego własnych dzieci. Po okresie zaprzeczeń oskarżony w końcu “przypomniał" sobie cały ten
incydent i opisał go na trzech stronach. W rzeczywistości “przypomniał sobie" całkowicie wymyślone
zdarzenie. Loftus zwraca uwagę, że metody użyte, by przekonać go o prawdziwości tej opowieści, nie
różnią się istotnie od metod stosowanych do odtworzenia uśpionych wspomnień. Ale czy rzeczywiście
jest to typowy przykład?
W chwili obecnej istnieje tylko kilka podstawowych prawd, co do których panuje powszechna
zgoda. Każdy przypadek seksualnego wykorzystania dziecka to o jeden przypadek za dużo, a
częstotliwość występowania takich zdarzeń jest znacznie wyższa, niż ktokolwiek przypuszczałby
jeszcze dziesięć lat temu. Nie wiem, czy wielu ludzi zajęłoby stanowisko tak skrajne, jak kanadyjska
pisarka, Sylvia Fraser, która w artykule w “Saturday Night" określiła społeczne przyzwolenie na
seksualne wykorzystywanie dzieci jako “dżentelmeńską umowę, która pozwala traktować dziecko jako
środek do natychmiastowego zaspokojenia potrzeb seksualnych, równie łatwy do pozbycia się jak
prezerwatywa". Zarazem jednak tylko ludzie o zadziwiających normach postępowania nie zgodziliby
się z poglądem, że seksualne wykorzystywanie dzieci jest czymś z gruntu złym i należy dołożyć
wszelkich starań, by je całkowicie wykorzenić. Z drugiej strony jest prawdą również to, że rzetelność
wspomnień, które wyłaniają się dopiero po intensywnych spotkaniach w cztery oczy z terapeutą, może
budzić pewne wątpliwości. Wzięte razem, oba wspomniane fakty prowadzą po prostu do wniosku, że
wśród przypadków nagłego przypomnienia sobie dawno zapomnianych incydentów niektóre dotyczą
prawdziwych zdarzeń, a niektóre nie. Niepodobna stwierdzić, jaka część tych przypadków należy do
każdej z tych dwóch kategorii. Próbując wyjść poza te proste i niezbyt użyteczne prawdy, natrafiamy
na grząski grunt sprzecznych danych oraz ich interpretacji. Psycholodzy próbują ustalić, jaki procent
dorosłych, którzy jako dzieci byli wykorzystywani seksualnie, całkowicie stłumiło wspomnienia na ten
temat na dłuższy czas. Niektórzy psycholodzy twierdzą nawet, że zjawisko tłumienia wspomnień w
ogóle nie istnieje. Utrzymują oni natomiast, że przerażenie i szok w czasie pierwotnego zdarzenia w
ogóle nie pozwoliły, by jego szczegóły przedostały się do pamięci. W tej dziedzinie nie można jednak
pozwolić sobie na uogólnienia i każdy przypadek musi być rozpatrywany oddzielnie. Nie ulega
wątpliwości, że wyjaśnienie procesów, jakie zachodzą wówczas, gdy przywołuje się wspomnienia z
dalekiej przeszłości, jest ważne z powodów znacznie wykraczających poza granice akademickiej
dociekliwości.
Sama myśl, że nasze wspomnienia, dostarczające nam materiału do tworzenia historii naszego
życia, mogą być fałszywe lub mogą wprowadzać w błąd, jest szokująca. Przecież całość naszych
osobistych wspomnień to jedyna “rzecz", która należy do nas i tylko do nas. Inni znają jej
poszczególne fragmenty, ale tylko w naszym mózgu cała historia toczy się od początku do końca. A
jednak okazuje się, że nawet w naszym własnym mózgu historia ta nigdy nie zostaje opowiedziana do
końca i nieraz mija się z prawdą.
Wstecz / Spis Treści / Dalej

ROZDZIAŁ 19
FREUDOWSKI SEN

W obrębie cywilizacji zachodniej popularne poglądy na temat snów znajdowały się przez niemal sto
lat pod przemożnym wpływem myśli Zygmunta Freuda, który głosił, że sny są spełnieniem zakazanych
pragnień z okresu dzieciństwa. Współczesna nauka poświęca natomiast więcej czasu na próby
zrozumienia, jak mózg tworzy marzenia senne, niż na interpretację ich treści. Większość
współczesnych badań nad snami przeprowadza się w laboratoriach snów; w maju 1992 roku udało mi
się spędzić noc w laboratorium snów dra Josefa DeKonincka na Uniwersytecie w Ottawie.
Naukowcy oczekują, że w laboratorium snów będziesz spał dokładnie tak samo, jak u siebie w
domu; zamontowana na ścianie kamera wideo zarejestruje każdy Twój ruch, elektrody będą naciągać
skórę Twojej głowy, ilekroć ta poruszy się na poduszce, a długa, elastyczna plastikowa sonda – nie
przerywając Twojego snu – będzie zbierała dane na temat temperatury wewnątrz Twego ciała przez
pewien nisko i wygodnie położony otwór. Nawiasem mówiąc, w moim przypadku wystąpiły dodatkowe
komplikacje natury chemicznej, wynikające z wieczornego posiłku złożonego z pizzy, zbyt dużej ilości
wina i kawy espresso.
Elektrody rozmieszczone wokół mojej głowy miały wykrywać aktywność mózgu; te, które
znajdowały się pod podbródkiem, mierzyły napięcie mięśni, a te w okolicy oczu rejestrowały ich ruchy.
Wszystkie te elektrody reagują na zmiany siły miejscowego pola elektrycznego; obraz tych zmian
stanowią zygzaki, które kreśli piórko na przesuwającej się papierowej taśmie. Rezultatem jednej
przespanej nocy może być tyle papieru, zapisanego ośmioma wykresami falujących linii, że pokryłby
on powierzchnię dwóch boisk futbolowych.
Patrząc na wykres, naukowiec zajmujący się snami potrafi łatwo ustalić, kiedy badanej osobie coś
się śni. W ciągu nocy częstotliwość fal mózgowych zmienia się okresowo, przy czym każdy nowy rytm
oznacza przejście z jednej fazy snu w inną. Istnieją cztery fazy snu, w ciągu których fale mózgowe
zdecydowanie różnią się od fal obserwowanych w stanie czuwania, przy czym w pierwszej fazie – tej,
w którą wchodzisz najpierw – sen jest najlżejszy, a w fazie czwartej najgłębszy. Od czasu do czasu
powolne fale charakterystyczne dla snu ustępują miejsca falom całkiem podobnym do obserwowanych
w stanie czuwania i w tym samym momencie oczy zaczynają poruszać się do przodu i do tyłu. Jest to,
słynny obecnie, “sen z szybkimi ruchami oczu" (ang. Rapid-eye-movement. czyli REM); osoby
obudzone ze snu REM prawie zawsze potrafią opowiedzieć, co im się właśnie przyśniło. Chociaż
specjaliści zgadzają się, że umysł pozostaje aktywny także w innych stadiach snu (w tak zwanym śnie
non-REM), jednak najbardziej wyraziste relacje – i te najbardziej “jak we śnie" – dotyczą snu REM.
Moje okresy REM tamtej nocy w Ottawie były chaotyczne i fragmentaryczne (jako że ostra papryka i
włoska kawa pozostawiły swoje piętno na moich płatach czołowych), ale mimo to, gdy się rano
obudziłem, udało mi się przypomnieć sobie trzy różne sny, z których najzabawniejszy, przynajmniej
według trzech specjalistów analizujących moje dane, był następujący:
Wracałem do swojego samochodu (typowo rodzinnego auta), pozostawionego na niemal pustym
parkingu, gdy zauważyłem, że moja dobra znajoma, której nie widziałem od dwóch czy trzech lat,
zaparkowała swój bardzo podobny samochód tuż obok mojego. Jej samochód był większy, mój zaś
nowszy. Następnie ona, ja i jacyś inni ludzie wsiedliśmy do mojego samochodu, by porozmawiać o
takich sprawach, jak ceny tych samochodów oraz ich przebieg.
Allan Moffitt z Uniwersytetu Carleton, jeden z badaczy snów, myśląc o moim śnie, powiedział:
“Freud przewróciłby się w grobie". Według powszechnej opinii postawa “freudowska" polegałaby na
przesianiu treści tej sennej historyjki w poszukiwaniu symboli seksualnych, ponieważ wszyscy
zakładamy, że Freud uważał, iż sny są po prostu wyszukaną formą kryjącą seksualne treści.
Niewątpliwie uznałby on, że prawdziwe znaczenie snu o tym, że “jej samochód był większy, mój zaś
nowszy", jest tak oczywiste jak, hm, nos na Twojej twarzy.
Dla freudysty krótki ciąg zdarzeń na parkingu stanowi “jawną treść" mojego snu, czyli to, co mi się
przydarzyło podczas snu. Za tą jawną treścią majaczy znacznie bardziej istotna “ukryta treść" snu:
sieć skojarzeń i znaczeń, które można by ujawnić – musiałbym tylko zastanowić się nad tym snem i,
snując refleksje, zastosować metodę swobodnych skojarzeń pod kierunkiem analityka snów. Kim byli
ludzie w moim śnie, co dla mnie znaczyli i dlaczego rozmawialiśmy właśnie na takie tematy? To tylko
trzy spośród wielu możliwych pytań. Ukryta treść, gdy się ją raz wydobędzie, okaże się znacznie
bardziej szczegółowa niż fragmentaryczna, jawna treść. Freud twierdziłby, że źródłem tego
wszystkiego było jakieś pragnienie z czasów mojego dzieciństwa zanadto zawstydzające, bym je
świadomie dopuścił do swojego umysłu; dopóki nie śpię, pozostaje ono stłumione, ale w czasie
marzeń sennych może uzyskać dostęp do świadomości.
Gdyby jednak takie tłumione myśli zalewały naszą świadomość pełnią odstręczających
szczegółów, to w najlepszym razie zrujnowałyby nocny sen i dlatego, według Freuda, mój umysł,
podobnie jak umysły wszystkich innych ludzi, zawiera cenzora, który przez dwadzieścia cztery godziny
na dobę zajmuje się maskowaniem przedzierających się ku świadomości tłumionych myśli. Oznacza
to, że nawet jeśli mój sen o samochodach rzeczywiście zawierał jakieś zakazane myśli, to były one
zamaskowane na tyle skutecznie, że nie umiałbym ich rozpoznać, dopóki nie dokonałbym analizy tego
snu. Wspomniany cenzor to wirtuoz, który chwyta się różnych sposobów, by uniemożliwić mi dojrzenie
w moich snach pragnień z czasów dzieciństwa. Jeden ze sposobów działania cenzora polega na
kondensacji, czyli takim przekształcaniu istniejących w podświadomości złożonych zbiorów wzajemnie
powiązanych myśli, by zasadniczą ich treść zawrzeć w kilku minutach snu. Cały mój sen o
samochodach trwał chyba niespełna minutę, ale dzięki kondensacji mógł zawierać taką ilość informacji
o mnie samym, że wyjawienie ich zajęłoby mi wiele godzin wynurzeń. Czasami kondensacja wygląda
następująco: pojedyncza osoba lub miejsce we śnie w istocie reprezentuje dwa różne elementy
rzeczywistości. Cenzor potrafi też zagmatwać sprawę tak, że nieistotne przedmioty lub ludzie wydają
się osobie śniącej ważne i vice versa. Czy moje emocje wiązały się z moją dawną przyjaciółką czy z
moim samochodem? A może też z jej samochodem? A może autem Van Morrisona? [w tekście
pojawia się gra słów: samochód dla całej rodziny to po angielsku von (przyp. tłum.].
Cenzor nadaje też abstrakcyjnym pojęciom konkretną formę: strach, zazdrość czy gniew – każde z
tych uczuć musi ukazać się na scenie snu w fizycznej postaci, jako wizualna reprezentacja. I w końcu,
chociaż z pewnością nie jest to bez znaczenia, najbardziej popularna funkcja cenzora to nadawanie
symbolom treści seksualnych. Parasol to członek, piec to pochwa, a samochód rodzinnego typu
symbolizuje przypuszczalnie oba te narządy. W tym miejscu podam nieco bardziej szczegółową
wersję mojego snu po to, by pokazać, dlaczego freudowski pogląd na sny zdobył powszechne uznanie
(mimo że jego popularna wersja odeszła nieco od oryginału), oraz udowodnić, że każdy z nas potrafi
przerobić nawet całkiem niewinną opowieść na ordynarne igraszki z podświadomością. Oto sen o
samochodzie z pewnymi dodatkami. Wykrzykniki wstawiłem wszędzie tam, gdzie Freud zareagowałby
uniesieniem brwi:
Zaparkowałem swój samochód typu van (!) na dużym (!) parkingu (!), położonym nieco poniżej (!!)
szosy, tak że trzeba było zjechać w dół niewielkiego pagórka, by tam dotrzeć (!!). Wracałem do
samochodu, gdy zauważyłem, że ktoś inny zaparkował tuż (!) obok i że w tym drugim samochodzie
znajduje się moja dobra znajoma (!!) ze swoim przyjacielem (!!!). Nie znałem go, ale przypominał mi
on kogoś obecnego tej nocy w laboratorium snów. Tak czy owak miał on wielką ochotę poprowadzić
mój samochód (!!), który był nowszy od jego samochodu (!!!), więc oni oboje i ja wsiedliśmy do środka
(!!!!) i rozmawialiśmy długo o tym, jak dużo kosztował (!!) i o podobnych sprawach.
Tak wyglądał jeden z trzech snów, które udało mi się przypomnieć sobie rano, po nocy spędzonej
w laboratorium snów – miałem zresztą wrażenie, że pojawił się on wcześniej niż pozostałe. Freud
twierdził, że wszystkie sny, które śniliśmy danej nocy, dotyczą tego samego tematu. Tak więc, chociaż
moje dwa pozostałe sny na pozór dotyczyły zupełnie różnych rzeczy – odczytywania zapisu moich
snów następnego ranka (podczas pierwszej nocy spędzonej w laboratorium snów zdarza się to bardzo
często) i spaceru w stronę starego, ceglanego budynku szkoły średniej oraz mijających mnie po
drodze uczniów w ozdobionych kwiatami samochodach z lat pięćdziesiątych – to analitycy snów
próbowaliby doszukać się czegoś, co łączyłoby wszystkie trzy sny. Zauważmy, że pojawienie się
osoby, którą widziałem w laboratorium snów kilka godzin wcześniej, nie stanowi problemu z
freudowskiego punktu widzenia. Freud wyjaśnił, że wystąpienie we śnie zdarzeń lub osób z mijającego
dnia to wynik kojarzenia tak zwanych pozostałości dnia i podświadomych tłumionych pragnień.
Wyniki badań prowadzonych w laboratoriach snów, takich jak to, które odwiedziłem, osłabiły
wpływy freudyzmu. Współczesne koncepcje marzeń sennych opierają się raczej na zbieraniu danych
niż na intuicji, a wnioski formułuje się na podstawie statystycznej istotności danych, nie zaś na
podstawie wyobraźni badacza. Nie twierdzę, że takie podejście jest zawsze lepsze – niektóre książki
szczegółowo opisujące najnowsze eksperymenty w dziedzinie snów są zaskakująco nudne, mimo że
temat ten cieszy się powszechnym zainteresowaniem. Myśl Freuda może wprawdzie rzucić dużo
światła na istotę marzeń sennych, ale dzięki podejściu eksperymentalnemu udało się opisać je w
kategoriach innych niż freudowskie. Wydaje się, że na przykład koty i szczury również mają marzenia
senne, a zachodzące w czasie ich snu procesy chemiczne i elektryczne są bardzo podobne do
procesów obserwowanych u ludzi. Skoro marzenia senne (przynajmniej we śnie REM) u różnych, tak
odległych pod względem pokrewieństwa zwierząt są z punktu widzenia fizjologii tak podobne, to
muszą być one rodzajem aktywności mózgu, która pojawiła się bardzo dawno, być może, ponad sto
milionów lat temu. Stwierdzenie to przekonało wielu badaczy, że po pierwsze: podejście Freuda może
narzucać zbyt daleko idącą interpretację czegoś, co nie jest swoiście ludzkie, a po drugie: warto
szukać innych wiarygodnych przyczyn naszych snów.
Sen REM odkryto dopiero na początku lat pięćdziesiątych i potrzeba było dziesięciu lat, by
dostrzec niezwykłość tego stanu umysłu. Wyraziste sny nie stanowią bynajmniej najdziwniejszego
składnika stadium REM. Obserwowany w tym czasie spadek napięcia mięśni podbródkowych
wskazuje, że podczas snu REM ciało ogarnia ogólna atonia (zwiotczenie mięśni). Niekiedy zadrży Ci
kciuk lub duży palec u nogi; czasem palce podskoczą spazmatycznie, ale w gruncie rzeczy nie
możesz poruszać się. Niektórzy mogli doświadczyć tego stanu w pierwszych chwilach po obudzeniu
się ze snu. Tym fizjologicznym zjawiskiem tłumaczy się przerażające sny, kiedy próbujesz zerwać się
z łóżka, by rzucić się do ucieczki, ale nie możesz ruszyć ręką ani nogą – w większości przypadków
paraliż ów zanika, zanim obudzisz się na tyle, by to sobie uświadomić. Wyjątek dotyczy nagłego,
przerażającego ataku przysennego paraliżu, który zdarza się u osób cierpiących na narkolepsję.
Narkolepsja to dolegliwość neurologiczna, która powoduje nadmierną senność: ludziom cierpiącym
na narkolepsję zdarza się zapaść w drzemkę w czasie pracy lub prowadzenia samochodu. Większość
z nich, by odegnać senność, zażywa leki pobudzające. Ludzie ci cierpią z powodu wielu dziwnych
objawów, które można zrozumieć tylko wówczas, gdy uzna sieje za oderwane fragmenty snu REM.
Dla takich ludzi najgorsze są chwile tuż przed zaśnięciem lub obudzeniem się, ponieważ wchodzą oni
wtedy w świat snów, będąc jednocześnie w pełni przytomnymi. Zdarza się im doznawać wyrazistych
halucynacji na samej granicy snu, zwanych “omamami hypnagogicznymi" – pewna kobieta cierpiąca
na narkolepsję powiedziała mi, że gdy leży w łóżku i patrzy na lampę na suficie, to z lampy tej
zaczynają wypełzać węże. Jednocześnie ludzie ci mogą doznawać tzw. paraliżu przysennego, czyli
uczucia zwiotczenia mięśni, które ogarnia nas zawsze w czasie snu, ale rzadko, jeśli w ogóle,
uświadamiamy je sobie. Niektórym osobom cierpiącym na narkolepsję zdarza się leżeć
sparaliżowanym, chociaż w pełni obudzonym, nawet przez dziesięć minut. Co dziwniejsze, osoby takie
mogą popaść w całkowity paraliż przysenny, będąc w pełni przytomnymi, a nawet wtedy, kiedy stoją.
Silne uczucie lub głośny śmiech mogą wzmagać takie ataki. Narkolepsję leczy się różnymi
lekarstwami, które współdziałają z neurotransmiterami lub naśladują ich działanie, ale dokładna
przyczyna wspomnianej dolegliwości pozostaje nieznana.
Dlaczego w czasie marzeń sennych mielibyśmy być sparaliżowani? Może to ochrona przed samym
sobą: jeśli u kota zablokuje się ośrodek wywołujący paraliż przysenny, to wchodzi on w stadium REM
w zwykły sposób, ale następnie – zamiast po prostu leżeć skulony, podrygując od czasu do czasu –
nagle podnosi się i zaczyna uganiać się za jakąś iluzoryczną ofiarą lub obnaża zęby, jakby odgrywał
jakiś ciąg zdarzeń ze snu. Jeśli to samo miałoby się przytrafiać ludziom, to chyba bezpieczniej być
unieruchomionym. Trzeci element snu REM to ruchy oczu, same w sobie stanowiące przedmiot
zagorzałych sporów. Czy są to po prostu ruchy wynikające z nagle zwiększonej aktywności mózgu czy
też dosłownie śledzą one wydarzenia pojawiające się we śnie? Podejmowano wiele prób ustalenia,
która z tych interpretacji jest prawdziwa, i chociaż uzyskano pewne intrygujące relacje (mówiące, na
przykład, o ciągłym przeskakiwaniu oczu z góry w dół, gdy badanej osobie śniło się, że wchodzi na
schody), to chyba nie uzyskano danych, które świadczyłyby o tym, że poszczególne ruchy oczu
rzeczywiście odpowiadają zmianom kierunku patrzenia bohatera śnionej historii. Możliwe nawet, że
jest wręcz przeciwnie: mianowicie ruchy oczu poprzedzają i narzucają, jeśli nie szczegółową treść
snu, to przynajmniej gwałtowne zmiany biegu akcji.
Inną cechą marzeń sennych, wspólną dla nas wszystkich, jest ich regularność. Między kolejnymi
stadiami REM upływa dziewięćdziesiąt minut; każdej nocy występuje cztery lub pięć takich faz.
Podczas gdy pierwsze stadium REM może trwać zaledwie dziesięć do dwudziestu minut, każde
następne jest dłuższe, tak że ostatecznie wydaje się całkiem prawdopodobne, że każdej nocy
spędzasz dwie godziny w stadium REM. Ten cykl występuje praktycznie u wszystkich ludzi poza tymi,
którzy cierpią na poważne zaburzenia snu. Owa rytmiczność nasuwa wniosek, że istnieją jakieś
biologiczne zegary, które regulują zarówno przechodzenie ze snu do stanu czuwania, jak i przejścia
między różnymi stadiami snu REM i non-REM. Ustalanie rozkładu naszych snów to zatem domena
biologii, a nie psychologii, i niektórzy badacze skłonni byli pójść znacznie dalej, argumentując, że
freudowska interpretacja snów, oparta w istocie na relacjach o pojedynczych snach interpretowanych
przez samego Freuda, nie jest po prostu metodą naukową i powinna zostać zarzucona. Natomiast inni
badacze wprawdzie uznają biologiczną istotę snów, ale mimo to przyznają, że sny zawierają
przesłania, które można analizować i które są ważne dla śniącej osoby. Nie ma jednak wątpliwości, że
odkrycie snu REM i towarzyszących mu zdarzeń wytyczyło całkowicie nowy kierunek badań
naukowych nad snem.
Większość nas ma podobne marzenia senne, ale występują one w różnych, dziwnych odmianach.
Jedną z nich jest sen “przytomny", czyli rodzaj snu, w którym jesteśmy świadomi, że śnimy, a mimo to
nie budzimy się. Ciągniesz dalej fabułę snu, a czasem nawet możesz nią kierować. Niektórzy ludzie
tak się w tym wyćwiczyli, że regularnie mają “przytomne" sny; jedną z użytecznych tu metod możesz
zastosować, gdy obudzisz się wcześnie rano. Polega ona na tym, by najpierw całkowicie się
rozbudzić, zachowując jednocześnie sen w pamięci, a potem zająć się energicznie jakimś
wymagającym skupienia lub wysiłku działaniem, na przykład czytaniem lub wchodzeniem po
schodach, a w końcu ponownie położyć się do łóżka. W tym momencie należy odtworzyć swój sen i
wyobrazić sobie, że się do niego wraca. Jeśli uda Ci się powrócić do snu, to zapewne będziesz
zdawał sobie sprawę, że śnisz. Inna, trudniejsza metoda wymaga, byś wielokrotnie w ciągu dnia
zapytywał sam siebie: “Czy jestem obudzony czy też to wszystko sen?" Gdy uda Ci się wyrobić taki
nawyk, pytanie to może powrócić do Ciebie w czasie snu. Może Ci się wówczas uda zebrać dosyć
wskazówek, by stwierdzić, że to, co przeżywasz, to tylko sen. Wtedy właśnie będziesz miał
“przytomny" sen. Taki sposób stanowi oczywiście wielką pomoc dla ludzi, których prześladują nocne
koszmary, a zarazem stwarza niepowtarzalne możliwości tym wszystkim, którzy lubią fantazjować.
Większości ludzi zdarzyło się śnić, że latają; wyobraź sobie taki sen, z tą istotną różnicą, że całkowicie
kontrolujesz swój lot (warto zauważyć, że “przytomny" sen o lataniu jest niemal identyczny z
doznaniem pozacielesnym, choć niewielu ludzi mających takie sny ogląda samych siebie unoszących
się nad własnym ciałem).
Zjawisko “przytomnego" snu stanowi rzadki przykład wtargnięcia obudzonej świadomości do
sennego marzenia – w pewnym sensie stanowi to przeciwieństwo narkolepsji, kiedy sen wdziera się w
stan świadomości – a istnienie tego zjawiska doprowadziło do wniosku, że istnieją jeszcze inne
kombinacje tych dwóch stanów. Jedną z częstszych stanowi “fałszywe obudzenie się", gdy śnisz, że
się budzisz, wstajesz z łóżka i ubierasz się – tylko po to, by rzeczywiście obudziwszy się z tego snu,
odkryć, że musisz wszystkie te czynności powtórzyć. Celia Green z Instytutu Psychofizjologii w
Oksfordzie w Anglii twierdzi, że zjawisko nieoczekiwanego zapadnięcia w przytomny sen w ciągu dnia
– o ile rzeczywiście się kiedykolwiek zdarza – mogłoby wyjaśnić wiele dziwnych “przywidzeń", takich
jak na przykład zobaczenie duchów. Duch nie byłby w takim przypadku zwidem nakładającym się na
obraz rzeczywistego świata, lecz po prostu jedną z postaci w całkowicie wyśnionej scenie. Pewien
angielski specjalista od przytomnych snów, Alan Worsley, potrafi bezpośrednio po obudzeniu
wprowadzić się w stan, w którym śni, zachowując jednocześnie przytomność. Wydaje się to proste:
wystarczy leżeć bez ruchu. Niestety, taki sen, chociaż osiągalny, długo się rodzi, ale trwa krótko: może
upłynąć nawet ponad dwie godziny, zanim się pojawi, ale gdy się już zacznie, często jest tak
wyrazisty, że nie sposób się nie poruszyć. A poruszenie się kończy taki sen. Worsley świetnie to ujął:
“Jeśli komuś śni się, tak jak to było w moim przypadku, z pełnią wrażeń dotykowych i słuchowych, że
w ciemności badają go roboty lub że jest operowany przez stworzonka, których zamiary oraz
kompetencje budzą wątpliwości..., to dość trudno się nie poruszyć". Zjawisko “przytomnego" snu
dowodzi, że granice między snem a czuwaniem nie są sztywne.
Istnieje mnóstwo mitów na temat marzeń sennych. Jeden z nich głosi, że jeśli śnisz, że umierasz,
to faktycznie umierasz. Nieprawda. Według innego mitu sny trwają tylko przez moment, nawet jeśli w
rzeczywistym świecie historia stanowiąca treść snu działaby się przez wiele minut. Mniemanie to
również nie wydaje się prawdziwe, chociaż źródłem tego mitu jest ten oto fascynujący sen o Rewolucji
Francuskiej, który przydarzył się dziewiętnastowiecznemu badaczowi snów, Alfredowi Maury'emu:
Śnił mi się Terror; byłem obecny przy scenach masakry, stałem przed obliczem trybunału
rewolucyjnego, widziałem Robespierre'a, Marata, Fouquier-Tinville'a, wszystkie najszpetniejsze twarze
tej strasznej epoki; rozmawiałem z nimi; w końcu, po wielu wydarzeniach, które tylko mgliście sobie
przypominam, zostałem osądzony, skazany na śmierć, przewieziony wozem na olbrzymi plac wieców
rewolucyjnych. Wchodzę na szafot; kat przywiązuje mnie do strasznej deski; zwalnia ostrze; ostrze
spada; czuję, jak moja głowa oddziela się od ciała..."
W tym właśnie momencie Maury obudził się, by stwierdzić, że oparcie łóżka spadło mu od tyłu na
szyję, dokładnie w tym miejscu, gdzie uderzyłoby ostrze gilotyny. Ów sen przekonał Maury'ego, że
cała seria zdarzeń doświadczanych w jego śnie powstała w ciągu jednej czy dwóch sekund między
momentem, gdy został uderzony przez oparcie, a obudzeniem się. Na tej podstawie doszedł do
wniosku, że nawet tak skomplikowane sny trwają zaledwie jedną lub dwie sekundy. Od tego czasu
przeprowadzono jednak wiele badań, które miały ustalić, ile czasu zajmuje sen, i wyniki większości z
nich dowodzą, że sny trwają nie krócej, niż widziane w nich zdarzenia trwałyby w rzeczywistości.
Można to zbadać, na przykład budząc ludzi po upływie pewnego czasu, różnego dla poszczególnych
osób, od rozpoczęcia snu REM. Następnie prosi się badanych, by opowiedzieli, co im się przyśniło do
tego momentu. Jeśli zdarzenia we śnie odbywają się w czasie rzeczywistym, to ilość szczegółów w
opowiadanym śnie powinna wzrastać, w miarę jak wydłuża się czas poprzedzający obudzenie; należy
się też spodziewać pewnej korelacji: dodatkowe pięć minut snu powinno odpowiadać dodatkowym
zdarzeniom, które w rzeczywistości zajęłyby około pięciu minut. Oba te przewidywania są poprawne i
na tej podstawie większość badaczy snu zakłada, że sny cechuje to samo tempo co rzeczywiste
wydarzenia. Sen Maury'ego pozostaje nie wyjaśniony, chociaż istnieje dużo dowodów, że przeżywany
właśnie sen może z łatwością włączyć w swą treść nagłe i niespodziewane zdarzenia, takie jak odgłos
dzwonu czy uczucie, że zostało się opryskanym wodą. Zewnętrzne zdarzenia mogą być dopasowane
do treści snu w taki sposób, że wydają się co najmniej równie logiczne, jak reszta snu. W jednym
badaniu prawie połowa osób, które w czasie snu REM zostały lekko spryskane wodą, w relacjach ze
swoich snów wspomniała coś o lejącej się wodzie. Sugestia, że Maury miał już w swoim umyśle z góry
przygotowany zbiór elementów, które natychmiast, na sygnał dany przez spadające wezgłowie łóżka,
zostały połączone w historię o Rewolucji Francuskiej, wydaje się jednak nieprzekonywająca. Nie
brakuje też innych wyjaśnień snu Maury'ego. Być może, oparcie łóżka najpierw zaskrzypiało
ostrzegawczo i, zanim spadło, dało umysłowi Maury'ego czas na przebiegnięcie serii zdarzeń we śnie;
kto wie, czy wartki bieg wydarzeń w relacji o tym śnie nie jest dosłownym odzwierciedleniem samego
snu, a wynika raczej ze zdolności narracyjnych Maury'ego; być może, sen ten zrodził się z przeczucia
czy z przewidywań, że wezgłowie rzeczywiście spadnie. Pewni badacze snów sądzą nawet, że relacja
Maury'ego nie jest rzetelna, co oczywiście stanowiłoby najłatwiejsze wyjaśnienie. Matka Maury'ego
znajdowała się jednak wówczas przy jego łóżku {jej syn był inwalidą) i potwierdziła, że sen ten trwał
zaledwie moment. Ale w jaki sposób mogła ona ustalić długość tego snu?
Wszyscy doświadczyliśmy wtargnięcia jakiegoś rzeczywistego zdarzenia w treść snu: jedną z
przyczyn fascynacji snami jest właśnie to, że pewne ich aspekty dotyczą nas wszystkich. Marzenia
senne wydają się tak osobiste i specyficzne (któż inny mógłby zebrać we śnie tę samą grupę ludzi i
zdarzeń?), ale na wielu poziomach występują pewne intrygujące punkty wspólne, wybiegające poza
obręb czystej fizjologii. Jednym z takich wspólnych elementów jest to, że pierwsze sny w ciągu danej
nocy mają tendencję do skupiania się na najbardziej niedawnych wydarzeniach, podczas gdy
późniejsze sny w poszukiwaniu fabuły wkopują się głębiej w przeszłość. Inna wspólna właściwość
dotyczy tego, że miejsce akcji snu może pochodzić z zupełnie innego okresu Twojego życia niż osoby
i zdarzenia, które się we śnie pojawiają. Wielu ludzi odkryło, że to samo miejsce z czasów
dzieciństwa, na przykład dom lub podwórko, powtarza się w różnych snach, niezależnie od tego, czy z
punktu widzenia treści danego snu miejsce to jest właściwe czy nie. Natomiast dwie najważniejsze
wspólne cechy snów to ich dziwaczność oraz łatwość, z jaką je zapominamy. Aby dana teoria snów
była cokolwiek warta, powinna wyjaśnić obie te własności.
Jeśli sny są tak ważne, że każdej nocy mózg zaprząta sobie nimi uwagę cztery czy pięć razy przez
dłuższe odcinki czasu (o ile nie w sposób ciągły poprzez wszystkie fazy snu), to dlaczego tak często
zdarza się, że przez wiele kolejnych nocy nie pamiętamy ani jednego snu? Chociaż trudno ustalić to w
sposób niepodważalny, istnieje przynajmniej jedno oszacowanie, które mówi, że 95% całej treści snów
ulega zapomnieniu. Freud miał gotowe wytłumaczenie tej amnezji obejmującej sny: szkodliwy
charakter wywodzących się z dzieciństwa pragnień zawartych w snach sprawia, że jak najszybciej
muszą one wrócić do podświadomości i ulec ponownemu stłumieniu – dżin musi z powrotem znaleźć
się w butelce. Współczesne niefreudowskie teorie na temat przyczyn, dla których mamy sny, również
muszą uporać się z faktem, że tak trudno je nam zapamiętać.
Drugą cechą snów wymagającą wyjaśnienia jest ich dziwaczność. Ja akurat uważam, że mój sen o
samochodzie był całkiem prosty i sam w sobie stanowił całość, lecz jest całkiem możliwe, że stanowił
on jedynie fragment jakiegoś innego, bardziej obszernego i znacznie mniej wewnętrznie spójnego snu.
Nie zaskoczyłoby mnie, gdyby parking stał się nagle placem targowym lub gdyby ludzie, którzy wsiedli
do mojego samochodu, zmieniali się za każdym razem, kiedy odwróciłbym głowę, lub gdybym nagle
znalazł się w restauracji. Bez wątpienia miewam dziwne sny: w pewnym okresie wielokrotnie powracał
do mnie sen, w którym próbuję grać w squasha na korcie zastawionym meblami albo w koszykówkę w
sklepie z artykułami żelaznymi. Nieprzewidywalność i nienaturalność snów odróżnia je od myślenia na
jawie.
Freud uważał, że dziwaczność snów to wynik wykoślawień spowodowanych przez cenzora snów:
jakżeż sen mógłby uniknąć dziwaczności, jeśli cenzor skondensował opowieść, zastąpił abstrakcyjne
pojęcia konkretami, poprzestawiał ludzi i rzeczy tak, by ukryć prawdziwe źródło konfliktu
emocjonalnego, po czym naszpikował cały sen symbolami seksualnymi? I znów, jak to zobaczymy w
następnym rozdziale, współcześni analitycy snów zgadzają się, że każda przyzwoita teoria snów musi
poruszyć kwestię występujących w nich dziwaczności, lecz niewielu z nich uzna, że jest to sprawka
freudowskiego cenzora snów.
Wstecz / Spis Treści / Dalej

ROZDZIAŁ 20
SNY KOLCZATEK

Śniło mi się ostatnio, że moi najbliżsi sąsiedzi gotowali coś w kuchni używając bardzo ostrego
światła i że ich jedzenie zaczęło się przypalać. Wszyscy pośpieszyliśmy wtedy do ich domu, po czym
nagle znalazłem się w suterenie i nie mogłem wyjść z podziwu, jak znakomicie udało im się powycinać
w betonowej podłodze głębokie kanały oraz wypełnić je wodą tak, aby ich dzieci mogły bawić się
stateczkami. Następnie znalazłem się na zewnątrz domu, rozmawiając z moim przyjacielem przez
coś, co było chyba dziecięcym telefonem komórkowym. Akurat w momencie, gdy zacząłem się
martwić, że jestem nieco złośliwy w naśladowaniu angielskiego akcentu przyjaciela, nad moją głową
pojawił się piękny latawiec, czego nie omieszkałem skomentować, porzucając poprzedni temat
rozmowy.
To bardzo typowy sen, w tym sensie, że przeskakuje z tematu na temat bez widocznego powodu i
zestawia ze sobą najmniej prawdopodobne sceny najzupełniej swobodnie. Nikogo nie zaskoczy to, że
miałem taki sen, ani to, że jako osoba przeżywająca ten sen bez wahania wszystko akceptowałem. Z
drugiej strony ów sen jest nietypowy, ponieważ go zapamiętałem. Wszyscy dobrze znamy te
przemijające sny, znikające zaraz po obudzeniu, ale nie zdajemy sobie sprawy z tego, że znakomitą
większość snów natychmiast zapominamy. Każda tworzona dzisiaj teoria snów powinna wyjaśnić te
dziwne właściwości marzeń sennych, a zarazem powinna zawrzeć – lub przynajmniej uwzględnić –
wyniki czterdziestu lat badań nad elektrycznymi i chemicznymi własnościami komórek mózgowych.
Nie znaczy to, że współcześni badacze snu są tak przytłoczeni masą danych, że nie ma Już sensu
prowadzić dalszych badań. Przeciwnie, wciąż można wykazać się kreatywnością w znajdowaniu
związków miedzy własnościami snów, zwłaszcza ich dziwacznością, oraz naszą skłonnością do
zapominania ich a wykresami EEG i właściwościami neurotransmiterów. Poniższa próbka różnych
teorii snów pokaże, co mam na myśli.
Jedna z nich sformułowana została blisko dziesięć lat temu przez Graeme'a Mitchisona i Francisa
Cricka (tego samego, który wspólnie z Jamesem Watsonem odkrył strukturę DNA) i wzbudziła
początkowo wielką sensację w prasie. Teoria ta postulowała, że zapominanie snów wcale nie stanowi
ich “skutku ubocznego"; przeciwnie – w rzeczywistości jest to główny cel przeżywania marzeń
sennych: “śnimy, by zapomnieć". Crick i Mitchison twierdzili, że marzenia senne nie mają żadnego
znaczenia, ponieważ są jedynie pobieżnym przeglądem materiału, którego mózg pozbywa się w
procesie nocnego oczyszczania się z nadmiaru informacji. Argumenty obu uczonych opierały się
raczej na obserwacji komputerów niż żywych ludzi. Crick i Mitchison zwrócili uwagę zwłaszcza na to,
że sieci neuropodobne – proste układy komórek w pamięci komputera, zaprojektowane tak, by
naśladowały działanie grup prawdziwych komórek mózgowych – napotykają duże trudności, jeśli
zalewa je masa informacji. Komórki te można nawet zmusić do nienormalnego przetwarzania
informacji, które przypomina aberacje w zachowaniu ludzkiego umysłu. Polega to m.in. na tworzeniu
niewłaściwych skojarzeń między różnymi elementami informacji (fantazjowanie) czy na zablokowaniu
się w nieskończonym powtarzaniu (obsesja). Według Cricka i Mitchisona to, co sieć neuropodobna
powinna w takiej sytuacji zrobić, to wyregulować się – zamykając wszystkie wejścia i wyjścia – a
następnie, wielokrotnie stymulując się od wewnątrz, wywołać te szkodliwe reakcje i pozbywać się ich
w miarę, jak się pojawiają. Tak się składa, że ten proces samoregulacji – a zwłaszcza procesy
związane z Izolowaniem się od bodźców zewnętrznych i samostymulacją – przypominają sen w fazie
REM i przeżywanie marzeń sennych. Crick i Mitchison określili ten proces uwalniania mózgu od
zbędnych informacji mianem “odwrotnego uczenia się". Jeśli Crick i Mitchison mają rację, pamiętanie
snów byłoby rzeczywiście niepożądane, podobnie jak oglądanie obciążających dokumentów tuż przed
ich zniknięciem w maszynie niszczącej papiery. Istnieje jednak pewien problem: zgodnie z tą teorią
sen, który raz się pojawił, powinien zniknąć na zawsze, a przecież wszyscy mieliśmy do czynienia ze
snami, które nie raz się powtarzają. U osób przechodzących kryzys emocjonalny takie powracające
sny są normą raczej niż wyjątkiem. Crick i Mitchison zostali zatem zmuszeni do wysunięcia
dodatkowej hipotezy: ich zdaniem obudzenie się w czasie snu sprawia, że proces usuwania zbędnych
informacji ulega odwróceniu, skutkiem czego sen nie tylko zostaje zapamiętany, ale również powraca
w przyszłości.
Pracując nad swoją teorią uczeni zwrócili uwagę na kolczastego mrówkojada, zwanego kolczatką,
żyjącego tylko w Australii. Jest to prymitywny leśny ssak, spokrewniony z innym mieszkańcem
Australii, dziobakiem, który ma charakterystyczny kaczy dziób. Kolczatka to chyba jedyny ssak
lądowy, u którego nie występuje sen REM. Zwierzę to ma natomiast dwie okazałe półkule mózgowe,
ze szczególnie dużymi płatami czołowymi, które w stosunku do rozmiaru całego ciała są nawet
większe niż u ludzi. Crick i Mitchison twierdzą, że zwierzęciu temu potrzebny jest tak duży mózg,
ponieważ brak stadium REM uniemożliwia odwrotne uczenie się, a tym samym pozbycie się nadmiaru
informacji. Kolczatka może więc tylko gromadzić te zbyteczne informacje gdzieś w swojej wielkiej
głowie. Tu pojawia się zgodność z teorią komputerów: jeśli nie możesz wyregulować sieci
neuropodobnej, to innym, stosunkowo dobrym rozwiązaniem jest jej powiększenie.
Crick i Mitchison nie są jedynymi teoretykami snów, którzy zwrócili uwagę na kolczatkę (fakt, że w
teoriach z lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych kolczasty mrówkojad pojawia się równie często
jak freudowskie spełnienie ukrytych pragnień, wydaje się dobrze określać charakter tych teorii). Dr
Jonathan Winson z Uniwersytetu Rockefellera uważa, że przypadek kolczatki potwierdza również jego
teorię snów, mimo iż teoria ta stanowi niemal dokładne przeciwieństwo teorii Cricka i Mitchisona.
Zdaniem Winsona, wcale nie “śnimy, by zapomnieć". Twierdzi on, że pojawianie się marzeń sennych
jest metodą zapamiętywania informacji o największym znaczeniu dla przetrwania danego zwierzęcia:
czy to szczura, czy człowieka.
Teoria snów Winsona łączy informacje o procesach chemicznych i elektrycznych z danymi na
temat zachowania. U każdego zwierzęcia wykonującego czynności o zasadniczym znaczeniu dla jego
przeżycia – na przykład: tropienie zdobyczy lub badanie terenu – występuje niezwykły układ fal
mózgowych. Zaatakuj nozdrza ospałego królika zapachem kapusty, a jego fale mózgowe gwałtownie
zmienią się, zwłaszcza w hipokampie – części mózgu ważnej dla pamięci. Pojawiające się tam
uprzednio szerokie, poszczerbione fale, właściwe dla pogranicza snu i jawy, natychmiast ustąpią
miejsca regularnym, występującym z częstotliwością sześciu na sekundę falom, zwanym falami theta.
Fale theta mogą pojawić się wskutek różnych zachowań: u królików może to być czujność wzbudzona
przez podejrzane dźwięki (nie mówiąc o kapuście), u kotów skradanie się, a u szczurów badanie
najbliższego otoczenia (czynność ta jest dla szczura tak ważna, że nawet głodne zwierzę zbada teren,
zanim zainteresuje się podłożonym pod nos pokarmem). Biorąc pod uwagę, że fale te występują w
hipokampie, rozsądnie brzmi przypuszczenie, że fale theta odgrywają ważną rolę w zapamiętywaniu
najistotniejszych elementów wspomnianych zachowań.
Winsonowi udało się uzyskać dane potwierdzające tę hipotezę. Rejestrował on poziom aktywności
elektrycznej poszczególnych komórek mózgowych szczurzego hipokampa. Chociaż brzmi to wręcz
niewiarygodnie, wszystko wskazuje na to, że w czasie badania labiryntu mózg szczura
przyporządkowuje pojedynczym komórkom mózgowym zadanie pamiętania pewnych miejsc. Może się
zdarzyć, że do zapamiętania niektórych ważnych miejsc użyta zostanie więcej niż jedna komórka, ale
zadziwiające jest to, że pojedyncza komórka w ogóle potrafi sobie z tym poradzić. Winsonowi oraz
jego kolegom udało się znaleźć niektóre z takich “neuronów miejsca" w mózgu szczura i wykazać, że
ulegają one szybkiej aktywacji tylko wówczas, gdy zwierzę znajduje się w konkretnym miejscu
labiryntu, na przykład tuż przed drzwiczkami do ścieżki nr 1. Gdy tylko szczur opuści to miejsce,
odpowiadający mu neuron przestaje być aktywny, podczas gdy inne neurony uaktywniają się.
Przypuszczalnie każdemu istotnemu miejscu w labiryncie odpowiada jakiś “neuron miejsca" w mózgu
szczura.
Tu pojawia się związek ze snami. Fale theta obserwuje się też w hipokampie w czasie snu REM.
Jonathan Winson dowiódł, że te same komórki nerwowe, które są wyczulone na poszczególne
miejsca w labiryncie, działają bardzo aktywnie w czasie snu REM. Na tej podstawie wywnioskował, że
podczas snu REM ulegają one reaktywacji w celu przesłania do pamięci posiadanych informacji
zebranych wówczas, gdy szczur badał labirynt. Informacje te wymagają zmian w chemii i w
architekturze receptorów w synapsie i tu powstaje problem: jak powiązać elektryczny charakter fal
theta z synapsą? W pierwszym przypadku chodzi o proces, w drugim o strukturę – w jaki sposób
mogą one współdziałać, by rejestrować wydarzenia dnia? Wszystko wskazuje na to, że z
niewiadomych powodów obecność fal theta sprzyja zachodzeniu fizycznych zmian w synapsie.
Dlatego fale theta pojawiają się w ważnych momentach na jawie, a następnie odtwarzane są podczas
snu REM, kiedy zdarzenia te zostają włączone do pamięci. Jonathan Winson twierdzi, że –
przynajmniej u badanych zwierząt – faza REM jest okresem, w ciągu którego wspomnienia na temat
zachowań oraz zdarzeń o największym znaczeniu dla przetrwania odżywają i zostają przesłane do
pamięci długotrwałej, czyli, jak mi powiedział: “Kot musi powtórnie przeżyć dane zdarzenie, by je
zapamiętać".
A co z kolczatką? Hipokamp tego zwierzęcia również wytwarza fale theta, przede wszystkim
wówczas, gdy ryje ono w ziemi w poszukiwaniu owadów. Jest jednak pozbawione snu REM, który
(przynajmniej zgodnie z tą teorią) pozwoliłby mu odtworzyć i skonsolidować wspomnienia o tej
czynności. Dlatego, zdaniem Winsona, kolczatka ma tak wielkie zwoje płatów czołowych: przechowują
one na stałe wszystkie istotne, zebrane przez nią w ciągu dnia informacje, począwszy od momentu ich
uzyskania (jest to pogląd dokładnie przeciwny do poglądu Cricka i Mitchisona, według których wielki
mózg jest niezbędny do przechowywania bezużytecznych informacji, jakich kolczatka nie może się
pozbyć). Zwierzęta o mózgach większych niż mózg kolczatki nie mogłyby sobie pozwolić na
posiadanie płatów czołowych tak nieproporcjonalnie dużych, jak płaty kolczatki, gdyż wówczas ich
mózgi musiałyby być groteskowo wielkie; Winson lubi mówić, że ludzie potrzebowaliby taczek do
przenoszenia swych mózgów. Z tego właśnie powodu (jeśli zechcesz uwierzyć w tę teorię) pojawienie
się snu REM na pewnym etapie ewolucji jest takie ważne: pozwoliło bowiem ssakom przeznaczyć
przestrzeń w płatach czołowych na przetwarzanie złożonych informacji, nie zaś wykorzystywać owe
płaty jako gigantyczne neuronowe parkingi.
Powyższa teoria napotyka jednak pewne trudności, choćby taką, że fale theta nie zostały dotąd
odkryte w mózgach żadnych naczelnych, w tym ludzi. Mimo to Winson nie wydaje się bardzo przejęty
nieobecnością tych fal. Mówi, że przecież w synapsach zachodzą zmiany konieczne do zapisania
informacji w pamięci długotrwałej. Twierdzi, że z pewnością zmiany te ułatwia jakiś inny, dotąd nie
odkryty typ fal mózgowych. Jego zdaniem fale takie mają prawdopodobnie większą częstotliwość niż
fale theta. Fale theta są idealne dla zwierząt, u których węch pełni bardzo ważną funkcję; zmysł ten
potrzebuje tylko niedużych zasobów do przetwarzania informacji. Jednak ludzie i ich człekokształtni
krewniacy polegają głównie na wzroku, czyli zmyśle, który zaczai odgrywać dominującą rolę w
późniejszych stadiach ewolucji i który wymaga znacznie większej szybkości przetwarzania.
Czy ten model – “śnimy, by zapamiętać" – można zastosować do wyjaśnienia sensu pojawiania się
dziwacznych i fascynujących treści ludzkich snów? Tak, jeśli słowu “przetrwanie" nada się możliwie
szerokie znaczenie. Dla ludzi odpowiednikami stanu czujności w oczekiwaniu na zbliżające się
niebezpieczeństwo, konieczność tropienia zdobyczy czy badania terenu mogą być: brak poczucia
bezpieczeństwa, strach, zazdrość, gniew, a nawet freudowska frustracja z powodu nie spełnionych
pragnień z czasów dzieciństwa. Winson sugeruje nawet, że układy w mózgu, które biorą udział w
wykorzystywaniu snu REM dla ponownego przetworzenia informacji zebranych w ciągu dnia, to
podświadomość w sensie zgodnym z definicją Freuda. Winson wierzy, że sny nie są dobrze
zapamiętywane, ponieważ nie ma takiej potrzeby – ponowna rejestracja w pamięci związanych z nimi
zdarzeń odbywa się niezależnie od tego, czy pamiętasz dany sen, czy też nie. Z drugiej strony,
zapamiętanie snu nie zakłóca tego procesu.
Chociaż nie ma dotąd dowodów na istnienie fal theta w ludzkim hipokampie, jednak liczba danych
wskazujących, że u ludzi sen REM związany jest z uczeniem się, ciągle rośnie. Carlyle Smith z
Uniwersytetu Trent w Peterborough wykazał, że jeśli studenci uczą się rozwiązywania podchwytliwych
testów logicznych, to w ciągu następnych nocy ich sen REM wykazuje charakterystyczne zmiany.
Zaskakujące jest tu użycie liczby mnogiej słowa “noc", okazuje się bowiem, że u badanych studentów,
podobnie jak u szczurów w laboratorium, zmiany we śnie REM mogą następować nawet w 72 godziny
po czasie uczenia się trudnego materiału. W jednym z eksperymentów studenci uczyli się pewnej gry
logicznej między czwartą a szóstą po południu, a następnie zostali podzieleni na trzy grupy. Jedna
grupa nie spała pierwszej nocy, druga spała pierwszą noc, ale czuwała następnej nocy, trzecia zaś
grupa czuwała trzeciej nocy z kolei. Otrzymano dziwne dane: brak snu zarówno w ciągu pierwszej, jak
i trzeciej nocy powodował pogorszenie wyników uzyskiwanych potem w grze, natomiast czuwanie w
ciągu drugiej nocy nie miało takiego wpływu. Badając dalej to zjawisko, Smith dowiódł, że wielokrotne
budzenie studentów w czasie snu poza stadium REM nie wpływało na ich sprawność w grze
następnego dnia, ale przerywanie snu REM wywarło negatywny skutek. Smith postuluje, że istnieją
okresowe “okienka" REM – niektóre występują w kilka dni po pierwotnym zdarzeniu – w ciągu których
uczenie się i zapamiętywanie w jakiś sposób zależą od snu REM. Fakt, że te okresowe okienka nie
pojawiają się w ciągu drugiej nocy, stwarza moim zdaniem doskonałą okazję, by uczyć się dwóch
różnych rzeczy, na przykład jakiejś gry logicznej i szachów, w ciągu dwóch kolejnych dni. Potem
należy pozwolić mózgowi w okresie kilku następnych nocy przeskakiwać tam i z powrotem od jednej
do drugiej umiejętności, by najpierw zapamiętał elementy gry logicznej, później zaś powtarzał pewne
nietypowe otwarcia szachowe, po czym znów powracał do gry i tak dalej. Tak czy inaczej,
eksperymenty te mówią nam, że uczenie się i sen REM są jakoś ze sobą związane.
Teoria snów i uczenia się zaproponowana przez Jonathana Winsona pokazuje zarówno plusy, jak i
minusy współczesnych badań nad snem. Badania te osiągnęły poziom znacznie wyższy niż za
czasów Freuda, gdyż uwzględniają wiedzę o pracy mózgu, zarazem jednak wciąż nie udaje się
wyjaśnić różnorodności sennych marzeń i związanych z nimi doznań. Fakt, że sny stanowią całkowicie
subiektywne doświadczenie, utrudnia ich naukową analizę. Gdy opowiadam Ci mój sen, musisz mi
wierzyć: nie masz pojęcia, czy mówię prawdę, całą prawdę czy też coś zupełnie innego. Nawet ja sam
mogę nie wiedzieć, czy poprawnie odtwarzam treść mojego snu. Na podstawie wykresu moich fal
mózgowych możesz wywnioskować, że śniłem, ale to wszystko, co możesz ustalić. Freud obchodził te
przeszkody, przyjmując postawę nienaukową i opierając się na anegdotach, ale powiedział coś
naprawdę ciekawego. Niestety, próby zrozumienia snów oparte na wiedzy o mózgu nie są nawet w
przybliżeniu tak atrakcyjne, ponieważ nie zajmują się indywidualnymi snami. Co jest bardziej
podniecające: rozszyfrowywanie zakazanych pragnień ukrytych w danym śnie czy ustalanie, które
receptory są aktywne w hipokampie w czasie snu REM?
Teorie głoszone przez Cricka i Mitchisona oraz przez Winsona proponują wygodne, chociaż
całkowicie przeciwstawne, wytłumaczenia faktu, że zapominamy nasze sny. Jedna z najważniejszych
teorii, które narodziły się w ostatnich piętnastu latach, skupiła się natomiast na wyjaśnieniu
dziwaczności snów, powołując się na wiedzę o biologii mózgu. Twórcą tej teorii jest Allan Hobson z
Harvardu. W 1977 roku, wspólnie z Robertem McCarleyem, wysunął on hipotezę, że historie
przeżywane w snach to po prostu wynik usilnych starań mózgu, by nadać jakiś sens losowo
generowanym seriom wrażeń wzrokowych, powstających w wyniku aktywności w pniu mózgu.
Pierwotna teza obu uczonych głosiła, że sny wcale nie są naładowane znaczeniami, a wręcz
przeciwnie, najzwyczajniej w świecie nic nie znaczą.
Hobson uważa, że dziwaczność marzeń sennych – gwałtowne zmiany osób i miejsc, nielogiczność
wydarzeń i ich scenerii oraz mnożenie się nie wynikających z niczego i pojawiających się ad hoc
wyjaśnień – to rezultat dwóch różnych zmian chemicznych, które zachodzą w czasie snu REM. Jedna
z tych zmian dotyczy czasowego zablokowania kluczowych ośrodków nerwowych w pniu mózgu
(części mózgu leżącej tuż ponad rdzeniem kręgowym), co powoduje znaczne obniżenie się poziomu
dwóch neurotransmiterów, w normalnych warunkach dostarczanych przez te ośrodki do płatów
czołowych. Ponieważ transmitery te działają raczej hamująco niż pobudzająco, odcięcie ich dopływu
osłabia zahamowania, co z kolei sprzyja nieprzewidywalnej działalności umysłowej – dziwaczność
zostaje uwolniona z pęt. Równocześnie następują wybuchy nagłych i przypadkowych wyładowań
elektrycznych, zwanych ostrymi falami PGO (pontogenicidooccipitol) [nazwa ta wywodzi się od
struktur, w których powstają; są to więc fale mostowo-kolankowo-potyliczne; przyp. red.], które
zachodzą w innym ośrodku pnia mózgu. Według Hobsona wyładowania te sprzyjają szybkim ruchom
oczu obserwowanym w czasie snów, a oddziaływanie tych wyładowań na procesy myślowe śniącego
mózgu bardzo przypomina sposób, w jaki niespodziewane zdarzenie przykuwa naszą uwagę wtedy,
gdy nie śpimy. Każde zwierzę, które usłyszy jakiś odgłos gdzieś z boku lub ujrzy niespodziewanie
pojawiający się cień, natychmiast kieruje uwagę w jego stronę – w mózgu tego typu reakcja zaznacza
się eksplozją fal PGO. Jedyna różnica polega na tym, że w czasie snu nie ma żadnych zdarzeń
zewnętrznych, a fale PGO wybuchają same z siebie. W pewnym sensie więc obniżenie poziomu
związków chemicznych w mózgu czyni mózg mniej stabilnym, a wtedy fale PGO wystarczają, by
wytrącić go z równowagi. W efekcie rodzi się niekonsekwentny świat snów.
Alan Hobson to jedna z głównych postaci w dziedzinie badań nad snem, choćby ze względu na
swój bogaty dorobek: w jednym z ostatnich numerów czasopisma “Consciousness and Cognition"
zamieszczono osiem artykułów – wszystkie są autorstwa Hobsona oraz jego zespołu badawczego z
Uniwersytetu Harvarda. Mimo to, a może właśnie dlatego, niewiele z poglądów Hobsona zyskało
jednomyślną akceptację innych badaczy. Jego wyjaśnienie dotyczące dziwaczności snów należy do
tych, które nie zostały uznane. Chociaż wszystkim nam zdarzyło się mieć sny naprawdę niesamowite,
niektórzy badacze jednak podają w wątpliwość samo pojawianie się jakichś dziwacznych elementów.
Jonathan Winson (ten od teorii: “śnimy, by zapamiętać") utrzymuje, że o ile w scenach ze snu mogą
wystąpić jakieś dziwne skojarzenia, jednak ich niezwykłość jest po prostu spowodowana “trudnościami
w odkodowywaniu": sny wydają się nam dziwne tylko wtedy, gdy nie potrafimy uzmysłowić sobie, co
też próbują nam one powiedzieć. Niewykluczone, że zrozumienie źródła bieżących zmartwień
mogłoby nagle wyjaśnić skojarzenia wiążące ze sobą różne dziwne obrazy senne, choć Hobson
dostrzega dalsze niekonsekwencje: zarówno w sposobie, w jaki śniona historia powstaje z różnych
elementów, jak i w nagłych zmianach scenerii i wzajemnym nakładaniu się dziwacznych pomysłów.
Gdy przychodzi do konkretów, Hobson dużo bardziej niż Winson skłonny jest odmówić snom
jakiegokolwiek znaczenia.
Oczywiście Winson to nie jedyny naukowiec, którego zastanawia dziwaczność snów. John
Antrobus, badacz snów z City College w Nowym Jorku, dokonał pewnych zaskakujących od' kryć, z
których jedno zrodziło się w wyniku przesunięcia czasu kładzenia się do łóżka i budzenia ochotników o
trzy godziny później tak, by przeżywali ostatnie sny danej nocy w czasie, gdy normalnie byliby już
obudzeni. W tych porannych godzinach mózg osiąga już poziom aktywacji zbliżony do poziomu
obserwowanego na jawie – innymi słowy, mózg wylania się ze snu – i relacje ze snów przeżywanych
w tym okresie wskazują, że są one dziwniejsze i bardziej niespójne niż sny pojawiające się we
wcześniejszych fazach nocy. Nikt nie wie, dlaczego tak się dzieje, chociaż niektórzy przypuszczają, że
aktywny mózg jest bardziej świadomy dziwaczności swoich własnych snów. Pewne części mózgu
mogą szczegółowo śledzić zmiany wątku, będące dziełem innych części. Jeśli myśl, że pewne części
mózgu mogą obserwować, co robią inne części, wyda Ci się dziwna, przypomnij sobie zjawisko
“przytomnych" snów, kiedy to sceny we śnie rozgrywają się w tym samym czasie, gdy Ty (czy też ta
część Twojego mózgu, która w danym momencie reprezentuje “Ciebie") przyglądasz się temu i
możesz nawet ingerować w treść swojego snu. John Antrobus zastanawia się, czy dziwaczność snów
nie mówi nam więcej o stanie mózgu i o stopniu aktywności różnych jego obszarów niż o zmianach w
chemii, których znaczenie podkreśla Hobson.
Jeszcze bardziej zaskakujące spostrzeżenie Antrobusa dotyczy tego, że marzenie senne nie jest
jedynym okresem, w czasie którego umysł nasz zbacza z utartych ścieżek. Antrobus porównywał treść
snów z błądzącymi myślami ludzi, którzy przez pewien czas leżeli w samotności w zaciemnionym
pokoju, a następnie proszono ich, by odpowiedzieli na pytanie: “Co przechodziło przez twój umysł,
zanim cię zawołałem?" Marzenia na jawie tych ludzi, przynajmniej według kryteriów stosowanych
przez Antrobusa, okazały się bardziej dziwaczne niż historie przeżywane w snach. Na przykład
nieciągłości, czyli zdarzenia na ogół poprzedzane w relacjach ze snów wyrażeniem: “aż tu nagle...",
pojawiały się dwukrotnie częściej na jawie niż w czasie snu REM. Antrobus zwraca uwagę, że zwykłe
porównania między snem a stanem czuwania mogą prowadzić do zbytnich uproszczeń. Gdy
czuwamy, nasze mózgi są często zmuszone do prowadzenia rozmowy (lub, co gorsza, sporu); wtedy
nasza uwaga musi być napięta i skupiona na logicznej konstrukcji wywodów, ale zdarzają się takie
momenty, gdy możemy pozwolić naszym mózgom na luz. Uzyskane przez Antrobusa wyniki badań
osób snujących wolne skojarzenia w skąpo oświetlonym pokoju sugerują, że mózg, pozostawiony sam
sobie, doskonale potrafi oddawać się dziwacznym myślom, mimo że brak jakichkolwiek zapisów EEG,
wskazujących na to, że ludzie ci doświadczają marzeń sennych.
Antrobus sądzi, iż rozsądne byłoby przypuszczenie, że mamy tu do czynienia z działalnością
zarówno ośrodków wzrokowych, jak i konceptualnych. Gdy czuwamy, ośrodki wzrokowe przesyłają
złożone przez siebie obrazy, a ośrodki konceptualne interpretują je i nadają im znaczenie. To samo
dzieje się w czasie snu REM, z tą różnicą, że wobec niemożności widzenia świata zewnętrznego
ośrodki wzroku w jakiś sposób generują wówczas własne obrazy. Według Antrobusa problem polega
na tym, że o ile ośrodki wzrokowe mózgu doskonale radzą sobie ze składaniem różnych kształtów,
kolorów i odcieni w obrazy, to jednak w żaden sposób nie potrafią ułożyć tych obrazów w sensowny
ciąg, ponieważ w normalnych warunkach czuwania robią to oczy, które rejestrują zdarzenia w takiej
kolejności, w jakiej one zachodzą. W rzeczywistości istnieje naturalne uporządkowanie zdarzeń w
czasie i układ wzrokowy po prostu zachowuje ten porządek. We śnie nie funkcjonuje jednak żaden
mechanizm, który dyktowałby taki porządek i w związku z tym obrazy mogą być zestawiane w
niezwykłe sekwencje [Warto przypomnieć, że sny przeżywane w fazie REM to tylko część
omawianego tu zjawiska, nawet jeśli jest to część najlepiej widoczna. Istnieją solidne dowody
aktywności śpiącego mózgu również w innych fazach snu. Ludzie obudzeni ze snu non-REM często
mówią, że przed obudzeniem przez ich umysł przebiegały różne myśli, ale myśli te nie miały żadnych
dziwnych cech właściwych myślom fazy REM. Sądzono nawet, że sny zdarzają się również w ciągu
całego dnia, ale ich istnienie jest wówczas zamaskowane przez zalew informacji zmysłowych,
charakterystyczny dla stanu czuwania; przyp. red.].
W stanie czuwania do mózgu napływa tyle informacji zmysłowych, że ich większości nie poświęca
się żadnej uwagi. W dodatku nawet informacje, które nie zostają natychmiast odrzucone przez rejony
mózgu odbierające sygnały ze zmysłów, przechowywane są w pamięci krótkotrwałej zaledwie przez
moment, zanim pozwala się im zniknąć. Sygnały przesyłane przez zmysły wpływają nawet na rozwój
mózgu niemowlęcia: u dziecka pozbawionego od urodzenia możliwości widzenia lub słyszenia mózg
rozwija się inaczej i kiedy człowiek ten dorasta, jego mózg ma inną budowę niż mózg człowieka, który
od dziecka odbierał bodźce wszystkimi zmysłami. Mózg tak przyzwyczaja się do interpretowania
wrażeń przesyłanych przez zmysły, że gdy się go ich pozbawi, zaczyna tworzyć swoje własne
wrażenia. Śniący na jawie ochotnicy w eksperymentach Johna Antrobusa, ludzie unoszący się w
pojemnikach, które eliminują wszelkie wrażenia zmysłowe, i my wszyscy w czasie naszych snów
doświadczamy tego, do czego są zdolne nasze mózgi, gdy pozwoli się im pisać ich własny scenariusz.
Pomimo niemal całkowitego braku informacji zmysłowych (wyjątkiem jest nagły dźwięk, który mógłby
wtargnąć w głąb snu), te części mózgu, które zajmują się interpretowaniem obrazów i nadawaniem im
znaczenia, pozostają czujne, sprawne i zdolne do stworzenia historii na podstawie czegokolwiek. Dla
snującego opowiadanie gawędziarza nie jest istotne, czy materiału dla jego historii dostarczają
tłumione pragnienia z czasów dzieciństwa czy też przypadkowe pobudzenia pewnych komórek
mózgowych. Ten świat podwójnie zadziwia, ponieważ w czasie przeżywania snów uczucie
niedowierzania ulega zawieszeniu, w wyniku czego, dopóki śnimy, nic, co zdarza się we śnie, nie
może nas zaskoczyć.
Freud określał sny mianem “królewskiej drogi do podświadomości", ale są one również próbką
tego, czym mózg zajmuje się w ciągu dnia – chociaż nieraz wydaje się, że zostały zestawione przez
obłąkanego producenta wideoklipów – a więc: przywoływania wspomnień, wędrowania po mapach
różnych obszarów przestrzeni, przypominania sobie znajomych twarzy, a nawet snucia niezwykłych
opowieści. Znaczenie snów nie ogranicza się do tego, że są one dziwne. Polega na tym, że owa
dziwność, którą uważamy za tak specyficzną cechę snów, nigdy zanadto się od nas nie oddala, nawet
kiedy mózg pozostaje w stanie czuwania.
Obrazuje to chociażby eksperyment z płonącym domem. Przekonaliśmy się, że wiele procesów
zachodzących w naszym mózgu może odbywać się poza naszą świadomością. Nie chodzi bynajmniej
o stosunkowo nieskomplikowane czynności, związane z przetwarzaniem i łączeniem ze sobą wrażeń
wzrokowych lub słuchowych, lecz raczej o snucie skomplikowanych opowieści i rozważań, stanowiące
podstawę naszego sposobu myślenia i naszej osobowości, nawet jeśli opierają się one na myśleniu,
które nigdy nie dociera do naszych “umysłów". Żeby nikt nie pomyślał, że ten brak świadomości
występuje tylko u ludzi cierpiących z powodu uszkodzenia mózgu, przypomnijmy sobie eksperyment z
rajstopami, podczas którego całkiem normalni ochotnicy wymyślali różne uzasadnienia dla swoich
wyborów – a przecież dla wyborów tych nie było żadnych rzeczywistych podstaw. Czy istnieje zatem
wyraźny kontrast między tak zwanym racjonalnym umysłem i stanem mózgu w czasie snu, jeśli oba
zajmują się tworzeniem strumieni myśli poza naszą świadomością?
Masz co najmniej dwa mózgi (a przypuszczalnie znacznie więcej): jeden produkuje myśli, o których
myślisz, że masz nad nimi kontrolę – to do tego mózgu prawdopodobnie odwołujesz się, gdy
“określasz stan swojego umysłu", podejmując decyzję. Drugi mózg to ten, który bez Twojej wiedzy
podejmuje w Twoim umyśle decyzję za Ciebie. To jeszcze jeden powód, by ułożyć się wygodnie i
rozkoszować swoimi snami: dają Ci one możliwość przejścia przez kurtynę i przyjrzenia się ukrytej
działalności Twojego mózgu.
Wstecz / Spis Treści

PODZIĘKOWANIA

Nie trzeba nikogo przekonywać, że każdy, kto próbuje pisać o mózgu, uzna się za szczęśliwca,
jeśli może liczyć na pomoc specjalistów. Ja sam zawdzięczam im ogromnie dużo. Kanadyjscy patrioci
powinni być dumni z prowadzonych w Kanadzie badań nad mózgiem. Wielu ludzi słyszało o
Montrealskim Instytucie Neurologicznym, gdzie prowadzi się badania na najwyższym poziomie, z
których słynie ta instytucja. Niemniej jednak prace badawcze, które zyskały międzynarodowe uznanie,
wykonuje się także w wielu innych miejscach. Nie wahałem się prosić naukowców pracujących w
którymkolwiek z tych ośrodków badawczych o pomoc, kiedykolwiek jej potrzebowałem, czyli niemal
codziennie.
Dwie osoby zasługują na szczególne uznanie za cierpliwość w znoszeniu moich nagabywań; są to
dr Sandra Black ze szpitala Sunnybrook w Toronto i dr Morris Moscovitch z Erindale College
Uniwersytetu w Toronto. Może się to wydawać paradoksalne, ale nauczyli mnie oni, jak proste i jak
skomplikowane może być obserwowanie mózgu. Znalazło się także wiele innych osób, które
odpowiadając szybko na moje pytania i prośby o odbitki artykułów, deklarowały równocześnie, że
chętnie wystąpią w roli ekspertów na zawołanie. Nawiasem mówiąc, mogą być one wdzięczne dr
Black i drowi Moscovitchowi za to, że nie nękałem ich częściej. Wśród nich znaleźli się: John Kalaska,
Mel Goodale, Paul Muter, Ronald Melzack, Meredyth Daneman, Brenda Milner i Allan Moffitt.
Amerykańscy naukowcy Paul Grobstein i Jonathan Winson również bardzo mi pomogli, a kontakt z
Suzanne Corkin z MIT (Massachusetts Institute of Technology) w czasie nagrywania programu Cranial
Pursuits (Podróż do wnętrza czaszki), nadawanego przez CBC Radio, był dla mnie bezcenny.
Adriannę Noe z Narodowego Muzeum Zdrowia i Medycyny w Stanach Zjednoczonych dostarczyła
mi aktualnych informacji na temat Zbioru Anatomii Prawidłowej i Patologicznej oraz Rozwoju Mózgu
im. Yakovleva i Haleema. Annette Dukshta oprowadziła mnie po Kanadyjskim Banku Tkanki
Mózgowej. Josef DeKoninck zechce jeszcze raz przyjąć ode mnie podziękowania za to, że pozwolił mi
spędzić nie przespaną noc w swoim laboratorium snów na Uniwersytecie w Ottawie.
Dwie osoby, których pracom poświęciłem w tej książce dużo uwagi, to Mohamad Haleem i Justine
Sergent – oboje zmarli przedwcześnie w 1994 roku. Zawsze będę o nich pamiętał, podobnie jak nie
zapomnę pewnego człowieka, choć nigdy go nie widziałem – pacjenta Sandry Black, który po wylewie
stracił umiejętność rozpoznawania twarzy. Niedługo przed jego śmiercią rozmawiałem z nim przez
telefon o tym, co znaczy widzieć ludzką twarz i nie mieć najmniejszego pojęcia, do kogo ona należy.
Był on jednym z mnóstwa pacjentów po wylewach, którzy zechcieli poddać się badaniom, co w
nieoceniony sposób przyczyniło się do głębszego zrozumienia ludzkiego mózgu.
Współpraca nad programem Cranial Pursuits z Irą Basenem, Chrisem Grosskurthem i Benem
Schaubem zainspirowała mnie do napisania tej książki. Całej trójce jestem wdzięczny za to, że
pomogli mi określić, jakie pytania na temat mózgu są najbardziej fascynujące. Dobrze wiem, że
przejrzą oni tę listę w poszukiwaniu swoich nazwisk.
Udział w tworzeniu tej książki miały także: Cynthia Good, Karen Cossar, Rosemary Reid, Meg
Masters i Mary Adachi. Warto dodać, że właśnie Meg i Mary były odpowiedzialne za wyjaśnienie
wszystkich zagmatwanych kwestii, a ze swego zadania jak zwykle wywiązały się doskonale i bez
narzekań.
Podziękowania należą się również członkom Komisji Wydawnictwa Penguin ds. Tytułów
Rozdziałów, którzy spotkali się ze mną na kolacji. Ponadto jestem wdzięczny Davidowi Pecautowi,
który zwiedził w moim imieniu Plac Katedralny w Mediolanie oraz służył mi radą i nie szczędził słów
zachęty, gdy ich naprawdę potrzebowałem.
A jednak główny ciężar tego wszystkiego znowu spadł na barki mojej rodziny: moja żona Cynthia
wie o tym najlepiej. Moje dzieci są przekonane, że każdy ojciec, skończywszy czytać bajki swym
pociechom przed zaśnięciem, wraca na górę do komputera. Nie mogę się wprost doczekać, kiedy
będę mógł spędzać więcej czasu, obserwując, jak pracują mózgi moich dzieci.

LITERATURA UZUPEŁNIAJĄCA

Rozdział 1
W. Budohoska, A. Grabowska: Dwie półkule – jeden mózg. Wiedza Powszechna, Warszawa 1994.
Znakomita pozycja popularyzująca najnowszą wiedzę na temat mózgu oraz funkcji pełnionych przez
obie półkule mózgowe.
F. Crick, C. Koch: Problem świadomości, “Świat Nauki" nr 11 (1992), s. 126-134. Artykuł
zamieszczony w monograficznym numerze tego czasopisma, zatytułowanym Umysł a mózg,
poświeconym naukom o mózgu.
G. D. Fischbach: Psychika a mózg, “Świat Nauki" nr 11 (1992) ss. 20-31. Artykuł ten omawia
biologiczne podstawy zjawisk psychicznych.
R. Gregory (red.): The Oxford Companion to the Mind. Harvard University Press, Oksford 1987.
Jedna z najlepszych książek dla osób, które chcą się dowiedzieć czegoś więcej o mózgu.
A Luria: Świat utracony i odzyskany. PWN, Warszawa 1984. Wstrząsająca relacja o tym, co znaczy
żyć z uszkodzonym mózgiem. Gdyby trzeba było wybrać jedną jedyną książkę o mózgu, mogłaby to
być właśnie ta pozycja.
R. Omstein: The Evolution oj Consciousness. Prentice Hali, Nowy Jork 1991. Książka ta jest
poświęcona świadomości, ale autor pisze tu o mózgu wyjątkowo jasno, a zarazem dowcipnie.
B. Sadowski, J. A. Chmurzyński: Biologiczne mechanizmy zachowania. PWN, Warszawa 1989.
Podręcznik akademicki opisujący funkcje układu nerwowego kręgowców oraz jego udział w regulacji
pracy organizmu i w warunkowaniu różnych zachowań.
B. Żernicki: Od neuronu do psychiki. Ossolineum, Wrocław 1988. Wyjaśnienie podstawowych
pojęć neurofizjologlcznych, którego dokonano w sposób Interesujący i przystępny.
Rozdział 2
M. E. Raichle: Obrazowanie procesów myślowych, “Świat Nauki" nr 6 (1994), s. 26-33. Przegląd
najnowszych technik umożliwiających obserwację pracy mózgu.
Rozdział 3
J. Barańska, L. Kaczmarek i J. Skangiel-Kramska: Kaskada procesów biochemicznych po
pobudzeniu neuronu. [W:] M. Kossut (red.): Mechanizmy plastyczności mózgu. Wydawnictwo
Naukowe PWN, Warszawa 1994. Artykuł ten omawia kolejne etapy zjawisk molekularnych
towarzyszących przekazywaniu informacji między komórkami nerwowymi (dla osób nieźle obeznanych
z biochemią).
E. S. Gershon, R. O. Rieder: Choroby psychiczne a mózg, “Świat Nauki" nr 11 (1992), s.94-105.
Artykuł przedstawia genetyczne i biologiczne uwarunkowania schizofrenii oraz choroby maniakalno-
depresyjnej, a także zasady działania leków stosowanych u takich chorych.
E. R. Kandel: Biologiczne podstawy uczenia się i osobowości, “Świat Nauki" nr 11 (1992), s. 52-63.
Autor omawia m.in. eksperymenty prowadzące do powstania odruchu warunkowego u ślimaków
morskich z rodzaju Aplysia oraz wyjaśnia podłoże molekularne tego zjawiska.
P. M. Milner: Umysł według Donalda Hebba, “Świat Nauki" nr 3 (1993), s. 64-70.
A. Wróbel: Długotrwałe wzmocnienie synaptyczne – funkcjonalna modyfikacja połączeń między
komórkami nerwowymi. [W:] M.Kossut (red.): Mechanizmy plastyczności mózgu. Wydawnictwo
Naukowe PWN, Warszawa 1994. Pozycja dla najbardziej wnikliwych czytelników, chcących poznać
podstawy procesów leżących u podstaw uczenia się l pamięci. Tekst ten poleca się zwłaszcza tym
osobom, dla których lektura prac naukowych nie jest nowością.
Rozdział 4
E. Bislach, C. Luzzatti: Unilateral Negiect of Representatlonal Space, “Cortex" 14 (1978), s. 129-
133. Opis eksperymentu z Placem Katedralnym.
I. Domańska: Zespól pomijania stronnego. [W:] A. Herzyk, D. Kądzielawa (red.): Zaburzenia w
funkcjonowaniu człowieka z perspektywy neuropsychologii klinicznej. Wydawnictwo UMCS, Lublin
1996. Obszerne omówienie tego zaburzenia, a także przedstawienie hipotez na temat mechanizmów
powstawania zespołu pomijania stronnego. Pozycja zaopatrzona w obszerną bibliografię.
O. J. Grusser, T. Landis: Visual Agnosias. Tom 12 serii Vision and Visual Function pod redakcją J.
Cronly-Dillona, CRC Press, Boca Raton 1991. Chociaż pisana stylem akademickim, książka ta
zawiera opisy wielu ciekawych przypadków, m.in. pacjenta, który obwiniał “niegrzecznych
berlińczyków" za swoje kłopoty z poruszaniem się po ulicy, anonimowego naukowca, który
doświadczał doznań pozacielesnych, kobiety, która widziała w metrze same pudle, oraz samotnego
wspinacza, któremu zdawało się, że ktoś z nim jest.
C. Guariglla, A. Padovanl, P. Pantano i L. Pizzamigllo: Unilateral Negiect Restrłcted to Visual
Imagery, “Nature" tom 364 (15 czerwca 1993), s. 235-237. Relacja opisująca przypadek człowieka, u
którego występowała jednostronna nieuwaga, kiedy patrzył na rzeczywiste obiekty, nie zaś wtedy, gdy
je sobie wyobrażał.
J. Mroziak: Zaburzenia spostrzegania – agnozje. [W:] A. Herzyk, D. Kądzielawa (red.): Zaburzenia
w funkcjonowaniu. człowieka z perspektywy neuropsychologii klinicznej. Wydawnictwo UMCS, Lublin
1996. Szeroka prezentacja różnych zaburzeń spostrzegania – agnozji wzrokowych, węchowych,
dotykowych oraz amuzji l prozopagnozji.
Rozdział 5
W. Battersby, M. Bender, M. Pollack i R. Kahn: Unilateral 'Spadał Agnosia' ('Inattentlon') In Patlens
with Cerebral Lesions, “Brain" 79 (1956), s. 68-93. W artykule tym cytowana jest wypowiedź
mężczyzny, który opowiada o własnych problemach spowodowanych jednostronną nieuwagą.
D. Barter, E. K. Warrington: Negiect Dysgraphia, “Joumal of Neurology, Neurosurgery and
Psychiatry" 46 (1983), s. 1073-1078. Tekst o farmerze, który nie potrafił odczytać lewej strony swego
“wewnętrznego ekranu".
M. Corbetta, F. Miezin, G. Shulman i S. Petersen: A PET Study of Visuospatial Attention, “The
Journal of Neuroscience" tom 13 nr 3 (1993). Artykuł ten omawia ośrodki uwagi w obu półkulach
mózgowych.
P. Halligan, J. Marshall: Left Negiect for Near But Not Far Space in Man, “Nature" tom 350 (11
kwietnia 1991), s. 498-500. Przypadek gracza rzucającego strzałkami, u którego jednostronna
nieuwaga znikała wraz ze zwiększaniem się odległości od tarczy.
P. Schilder: The Image and Appearance of the Human Body. Keagan Paul, Londyn 1933. Mimo że
książka Schildera zdezaktualizowała się, nie brakuje w niej interesujących myśli.
Rozdział 6
E. Bisiach, M. L. Rusconi: Breakdown of Perceptual Awareness in Unilateral Negiect, “Cortex" 26
(1990), s. 643-49. Rozbudowana wersja eksperymentu z płonącym domem, w której wykorzystano
wyszczerbione kieliszki do wina oraz wazony.
T. De Camp Wilson, R. Nisbett: The Accuracy of Yerbal Reports About the Effects of Stimuli on
Evaluations and Behavior, “Social Psychology" 41 nr 2 (1978), s. 118-131. O ludziach wybierających
rajstopy z przeróżnych powodów.
M. Gazzaniga: Organization ofthe Human Brain, “Science" 245 (wrzesień 1989), s. 947-952.
Artykuł ten dotyczy interpretatora w lewej półkuli mózgowej.
J. Marshall, P. Halligan: Blindsight and Insight in Yisuospatial Negiect, “Nature" 336 (22/29 grudnia
1988), s. 766-767. Opis pierwotnej wersji eksperymentu z płonącym domem.
Rozdział 7
M. Flanders, S. I. Helms Tillery i J. F. Soechting: Early Stages in a Sensorimotor Transformation:
“Behavioral and Brain Sciences" 15
(1992), s. 309-362. Podział pracy w mózgach studentów psychologii okazał się podobny do
podziału w mózgach żab.
M. A. Goodale, J. P. Meenan, H. H. Bulthoff, D. A. Nicolle. K. Murphy i C. Racicot: Separate Neural
Pathways for the Visual Analysis of Object Shape in Perception and Prehension, “Current Biology"
sierpień 1994. Opisanie danego przedmiotu i umiejętność uchwycenia go to dwie. różne sprawy.
A. Grabowska, W. Budohoska: Procesy percepcji. [W:] Psychologia ogólna. Tom 1. Percepcja,
myślenie, decyzje. Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa 1992. Omówienie procesów
neuroflzjologicznych warunkujących odbieranie wrażeń zmysłowych.
P. Grobstein: Directed Movement In the Frog: Motor Choice, Spatial Representation, Free Will?
[W:) J. Kien, C. McCrohan i W. Winlow (red.): Newobiology of Motor Programme Selection. Pergamon
Press, Oksford 1992, s. 250-279. U żab percepcja kierunków w płaszczyźnie poziomej Jest sterowana
przez inny obwód komórek mózgowych niż ocena odległości i wysokości, na której znajduje się żer.
A. Wróbel: Jak działa mózg, czyli od receptora do percepcji. [W:] M.Kossut (red.): Mechanizmy
plastyczności mózgu. Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa 1994. Próba zastosowania wiedzy na
temat działania sieci nerwowej do wyjaśnienia procesu percepcji wzrokowej (tekst dla
zaawansowanych).
S. Zeki: Obrazy wzrokowe w mózgu i umyśle, “Świat Nauki" nr 11 (1992), s. 42-51. Opis procesów
umożliwiających mózgowi synchronizację wrażeń wzrokowych i tworzenie z nich obrazu otaczającego
świata.
Rozdział 8
M. Behrman, M. Moscovitch: Object-Centered Negiect in Patients with Unilateral Negiect: Effects of
Leftright Coordinates of Objects, “Journal of Cognitive Neuroscience" 6 nr l (1994), s. 1-16.
M. Kossut: Plastyczność dorosłej kory mózgowej. [W:] M.Kossut (red.): Mechanizmy plastyczności
mózgu. Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa 1994. Artykuł ten omawia tzw. mapy korowe – tj.
obszary kory mózgowej przyjmujące różnego rodzaju informacje zmysłowe – oraz pokazuje
hipotetyczne mechanizmy ich zmian, które następują na przykład w wyniku uczenia się.
J. Lackner: Some Proprioceptive Influences on the Perceptual Representation of Body Shape and
Orientatlon, “Braln" 111 (1988), s.
281-297. Eksperymenty wykazujące, że można ludzi przekonać o tym, że ich nosy mierzą
trzydzieści centymetrów. B. Libet: Subjective Antedatlng of a Sensory Experience and Mind-Brain
Theories, .Journal of Theoretical Biology" 114 nr 4 (1985), s. 563-570.
Odpowiedz Libeta na zarzuty naukowców krytykujących jego prace.
Rozdział 9
E. Lacroix, R Melzack, D. Smith i N. Mitchell: Multiple Phantom Limbs in a Child, “Cortex" 28
(1992), s. 503-507. Przypadek dziewczynki z trzema fantomami.
R. Melzack: Fantomowe kończyny, “Świat Nauki" nr 6 (1992), s. 74-81. Wyczerpująca prezentacja
koncepcji “neuropodpisu", czyli obrazu ciała obecnego w mózgu nawet wówczas, gdy ciało ulega
uszkodzeniu.
Rozdział 10
E. Bisiach: Language Without Thought. [W:] L.Wełskrantz (red.): Thought Without Language.
Clarendon Press, Oksford 1988, s. 464-484. Rozmowa między lekarzem a pacjentem, w której ten
ostatni zaprzecza, jakoby był właścicielem swojej własnej dłoni.
M. Critchley: The Partetal Lobes. Hafner Press, Londyn 1953. Klasyczna książka zawierająca opisy
wielu przypadków pacjentów, którzy zaprzeczali, jakoby byli właścicielami swoich kończyn.
A. Herzyk: Nieświadomość zaburzeń zachowania w uszkodzeniach mózgu. [W:] A. Herzyk, D.
Kądzielawa (red.): Zaburzenia wjunkcionowaniu czlowteka z perspektywy neuropsychologtt klinicznej.
Wydawnictwo UMCS, Lublin 1996. Wyczerpujący opis zjawiska anozognozji.
M. J. Hohol, S. E. Black: Asomatagnosia: Denial of Ownership of a Paralyzed Limb, “Neurology" 42
Supp. 3 (1992), s. 223.
B. Maher: Anomalous Experience and Delusłonal Thinking: The Logic of Explanations. (W:] T.
Oltmanns, B. Maher (red.): Delusional BeUefs. John Wiley and Sons, Nowy Jork 1988. s. 15-30.
W. Wapner, S. Hamby, H. Gardner: The Role of the Right Hemisphere łn the Apprehension of
Complex Linguistic Materials, “Brain and Language" 14 (1981), s. 15-33. Relacja o tym, jak pacjenci z
obrażeniami prawej półkuli mózgowej upiększają i zmieniają swoje historie.
Rozdzial 11
S. Blackmore: Beyond the Body. William Heinemann Ltd., Londyn 1982.
M. Lukianowicz: Autoscopłc Phenomena, “A.M.A. Archives of Neurology and Psychiatry" 80
(sierpień 1958), s. 025-220. Przypadek kobiety, która po powrocie do domu z pogrzebu męża widziała
swojego sobowtóra.
H. Ruttledge: Euerest 1933. Hodder and Stoughton, Londyn 1934.
J. Todd, K. Dewhurst: The Double: Its Psychopathology and Psychophysiology, “The Journal of
Nervous and Mental Disease" 122 (1955), s. 47-55. Występują tu Guy de Maupassant l jego sobowtór.
Rozdział 12
G. Rhodes, S. Brennan, S. Carey: Identification and Ratings of Caricatures: Implications for Mental
Representations of Faces, “Cognitive Psychology" 19 (1987), s. 473-497. Dane, które prezentuje ten
artykuł, potwierdzają, że mózg zapamiętuje twarze w karykaturalnej formie.
J. Sergent, J. L. Signoret: Functional and Anatomical Decomposition of Face Processing: Evidence
From Prosopagnosia and PET Study of Normal Subjects, “Philosophical Transactions of the Royal
Statlstical Society London" B (1992), s. 55-62. Artykuł ten mówi o tym, jak rozpoznawanie twarzy
stopniowo przesuwa się od tyłu do przodu mózgu.
J. Sergent, B. MacDonald i E. Zuck: Structural and Functional Organization of Knowledge about
Faces and Proper Names: A PET Study, “Attention and Performance" XV. Lawrence Erlbaum
Associates Inc., New Jersey 1994. Informacja o odkryciu, że w mózgu biograficzne informacje o
nazwisku danej osoby i informacje o jej twarzy są przechowywane w oddzielnych miejscach.
Rozdział 13
M. Behrmann, G. Wlnocur i M. Moscovitch: Dissociatlon Between Mental Imagery and Object
Recognltlon In a Braindamaged Patłent, “Nature" 359 (15 października 1992), s. 636-637. Pierwsza
wzmianka o C.K.
B. Bornsteln, H. Sroka, H. Munitz: Prosopagnosia wlth Animal Face Agnosia, “Cortex" 5 (1969), s.
164-169. O człowieku, który nie potrafił rozpoznać swych krów.
G. Cohen: Why Is It Dlfflcult To Put Names to Faces?, “British Journal of Psychology" 81 (1990), s.
287-298. Czy chodzi rzeczywiście o nazwiska czy o zawody?
R. Diamond, S. Carey: Why Faces Arę and Arę Not Speclal: Ań Effect of Expertise, “Journal of
Experimental Psychology: General" 115 nr 2 (1986), s. 107-117. Rozróżnianie psów odwróconych do
góry nogami nie jest wcale łatwe!
K. M. Kendrick, B. A. Baldwln: Cells In Temporal Cortex of Conscious Sheep Can Respond
Preferentlally to the Sight of Faces, “Science" 236 (24 kwietnia 1987), s. 448-450. Tekst mówi o rym,
które komórki kory skroniowej owcy reagują na widok twarzy.
Rozdział 14
P. Ekman: Facial Expressions of Emotion: Ań Old Controversy and New Findlngs, “Phllosophical
Transactlons of the Royal Society London" B (1992), s. 63-69. Ekman jeszcze raz przedstawia swoje
teorie na temat wyrażania emocji na twarzy.
O.-J. Grusser: Face Recognltion Within the Reach of Neurobiology and Beyond It, “Human
Neurobiology" 3 (1984), s. 183-190. Jak przedstawiano twarz – badania nad dziejami malarstwa.
J. T. Manning, A. T. Chamberlain: Left-Side Cradling and Brain Lateralizatlon, “Ethology and
Socioblology" 12 (1991), s. 243-244. Manning mówi o roli półkul mózgowych, nie zaś serca.
L. Salk: The Role of the Heartbeat In the Relations Between Mother and Infants, “Scientlfic
American" 228 (maj 1973). s. 24-29. Salk przedstawia swą hipotezę, że odgłos bicia serca ma
zasadniczy wpływ na sposób trzymania niemowląt.
Rozdział 15
O. Narkiewicz, J. Moryś: Hlpokamp a zaburzenia pamięci w chorobie Alzheimera, “Kosmos" nr 2
(1993), s. 453-472. Omówienie zmian degeneracyjnych w hipokampie, towarzyszących procesom
starzenia i chorobie Alzheimera.
J. Ogden, S. Corkin: Memories of H.M. [W:] W. Abraham, M. Corbalis i G. White (red.): Memory
Mechanisms: A Tribute to G.Y.Goddard. Lawrence Erlbaum Associates, Inc., New Jersey 1991, s.
195-215.
W. B. ScovUle, B. Milner: Loss of Recent Memory After Bilateral Hippocampal Lesions, “Journal of
Neurology, Neurosurgery and Psychiatry", 20 (1957), s. 11-21.
D. Sherry, L. Jacobs i S. Gaulin: Spatial Memory and Adaptive Specializatlon of the Hippocampus,
“Trends łn Neurosciences" 15 nr 8 (1992), s. 298-303. Sikorki i myszy polne.
O. Szymanska: Udział płatów skroniowych w procesach pamięci u człowieka. [W:] A. Grabowska i
A. Kosmal (red): Ploty skroniowe – morfologia, junkcje i ich zaburzenia. Wydawnictwo Polskiego
Towarzystwa Badań Układu Nerwowego, Warszawa 1995. Omówienie wyników najnowszych badań,
zawierające obszerną bibliografię.
Rozdział 16
A. Baddeley: Workłng Memory, “Science" 255 (31 stycznia 1992), s. 556-559. Podsumowanie
stanu wiedzy jednego z czołowych badaczy pamięci.
H. Bennett: Remembering Drink Orders: The Memory Skills of Cocktail Waltresses, “Human
Learnlng" 2 (1983), s. 157-169.
M. Daneman, P. Carpenter: Individual Dłfferences In Working Memory and Reading, “Journal of
Yerbal Learnlng and Yerbal Behavior" 19 (1980), s. 450-466. Pierwszy artykuł naukowy Meredyth
Daneman dotyczący związku między rozumieniem czytanego tekstu a pamięcią roboczą.
N. C. Ellis, R. A. Henelly: A Bilingual Wordlength Effect: Implicatlons for Intelligence Testing and
the Relatlve Ease of Mental Calculatlon In Welsh and Engllsh, “Britlsh Journal of Psychołogy" 71
(1980), s. 43-51. Okazuje się, że trudniej jest zapamiętać dany ciąg cyfr w języku walijskim niż w
angielskim.
K. A. Ericsson, W. Chase: Exceptional Memory, “American Scientist" 70 (listopad-grudzień 1982),
s. 607-615. O zdumiewającej krótkotrwałej pamięci operacyjnej S.F.
P. S. Goldman-Rakic: Pamięć operacyjna i umysł, “Świat Nauki" nr 11 (1992), s. 74-83. Opis
prowadzonych na małpach badań umożliwiających identyfikację struktur mózgowych, które
uczestniczą w powstawaniu reprezentacji świata zewnętrznego w mózgu.
J. Jonides, E. Smith, R. Koeppe, E. Awh, S. Młnoshima i M. Mlntun: Spatial Working Memory in
Humans as Revealed by PET, “Nature" 363 (17 czerwca 1993), s. 623-625. Oglądanie zapisu
wzrokowo-przestrzennego przy pracy.
L. Kaczmarek: Rola pobudzenia genomu w procesach uczenia się i pamięci. [W:] M. Kossut (red.):
Mechanizmy plastyczności mózgu. Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa 1994. Omówienie
zjawisk towarzyszących tworzeniu się śladów pamięciowych i udziału czynników genetycznych w tych
procesach.
I. Kurcz: Psychologia ogólna. Tom 2. Pamięć, uczenie się, język. Wydawnictwo Naukowe PWN,
Warszawa 1992. Podręcznik akademicki, który daje bogaty przegląd nowych danych empirycznych
oraz teoretycznych modeli procesów umożliwiających aktywne poznawanie świata.
P. Muter: Very Rapid Forgetting, “ Memory and Cognition" 8 nr 2 (1980), s. 174-179. Tytuł wyjaśnia
wszystko: “Pamięć i poznanie".
J. Nurkowska: Jak powstaje pamięć, “Wiedza i Życie" nr 4 (1995), s. 10-16. Interesujący artykuł
popularnonaukowy, omawiający najnowsze teorie pamięci, uwzględniający m.ln. udział czynników
genetycznych.
Rozdział 17
R. Brown, J. Kulik: Flashbulb Memories, “Cognition" 5 (1977), s. 73-99. W tym artykule po raz
pierwszy użyto terminu wspomnienie typu flesz.
A. Hartry, P. Keith-Lee i W. Morton: Planaria: Memory Transfer Through Cannibalism Reexamined,
“Science" 146 (październik 1964), s. 274-275. Okazuje się, że w rzeczywistości wyniki w nauce tych
małych robaczków wcale nie ulegają poprawie...
J. A. Usher, U. Neisser: Childhood Amnesia and the Beginntngs of Memory for Four Early Life
Events, “Journal of Experłmental Psychology: General" 122 nr 2 (1993), s. 155-165. Artykuł ten
podejmuje próbę ustalenia na nowo granic wiekowych amnezji dziecięcej.
C. A. III Weaver: Do You Need A Flash to Form a Flashbulb Memory?, “Journal of Experimental
Psychology: General" 122 nr l (1993), s. 39-46. Mózg zapamięta nawet zupełnie nieistotne rzeczy,
jeśli się go o to poprosi.
Rozdział 18
E. Loftus: The Reality of Repressed Memories, “American Psychologist" 48 nr 5 (1993), s. 518-537.
A. Łuria: The Mind ofa Mnemonist. Avon, Londyn 1968. O wyczynach Szereszewskiego.
O. Sacks: Mężczyzna, który pomylił swoją żonę z kapeluszem. Wydawnictwo Zysk i Ska, Poznań
1994. Wspaniała, pełna intrygujących opowieści książka, napisana przez angielskiego neurologa i
psychiatrę. Znakomita lektura dla każdego, kogo fascynuje świat mózgu.
D. Treffert: The Idiot Savant: A Review of the Syndrome, “American Journal of Psychiatry" 145 nr 5
(1988), s. 653-672.
Rozdziały 19 i 20
J. Antrobus: Bizarreness in Dreams and Waking Fantasy, [w:] J. Antrobus i M. Bertłni (red.): The
Newopsychology oJSleep and Dreaming. Lawrence Erlbaum Associates, Inc., Hillsdale, New Jersey
1992.
G. E. Hinton: Jak sieci neuropodobne uczą się na podstawie doświadczeń, “Świat Nauki" nr 11
(1992), s. 116-124. Omówienie prób skonstruowania uproszczonych modeli rzeczywistych sieci
nerwowych w celu poznania zasad rządzących przyswajaniem informacji przez mózg.
A. Hobson: The Dreaming Brałn. Penguin Books, Nowy Jork 1990.
G. G. Luce, J. Segal: Sen, marzenia senne i czuwanie. PWN, Warszawa 1969. Wydana w
“Bibliotece Problemów" bardzo ciekawa książka, która obszernie opisuje ówczesną wiedzę o śnie.
I. Oswald: Sen. PWN, Warszawa 1968. Pochodząca wprawdzie sprzed trzydziestu lat, ale wciąż
warta lektury pozycja, która opisuje pierwsze doświadczenia nad snem l próby odpowiedzi na pytanie
o znaczenie snu dla funkcjonowania mózgu.
C. Smith: REM Sleep and Leamlng: Some Recent Flndings. [W:] A. Moffltt, M. Kramer i R. Hoffman
(red.): The Functions ofDreaming. State Unlversiry of New York Press, Albany 1993.
J. Winson: Brain and Psyche. Random House, Nowy Jork 1986.

You might also like