Download as pdf or txt
Download as pdf or txt
You are on page 1of 89

Zaginiony footbalista

Arthur Conan Doyle

Przemyśl, 1925

Pobrano z Wikiźródeł dnia 30 listopada 2021

1
C O N A N D O Y L E

ZAGINIONY
FOOTBALISTA

W Y D A W N I C T W O
„K S I Ą Ż E K Z A J M U J Ą C Y C H“
P R Z E M Y Ś L R Y N E K.

D R U K I E M J Ó Z E FA S T Y F I E G O W P R Z E M Y Ś L U.

2
SPIS RZECZY:

1. Zaginiony footbalista 5
2. Sherlock Holmes jako włamywacz 39
3. Trzej studenci 71

Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na


stronach autora: Arthur Conan Doyle i tłumacza: anonimowy.

3
ZAGINIONY FOOTBALISTA

Byliśmy przyzwyczajeni do otrzymywania zagadkowych


telegramów. Ale jeden z nich szczególnie utkwił mi w
pamięci, gdyż wprowadził Holmesa w pewne zakłopotanie.
Było to jednego ponurego poranka w lutym, przed jakimi
ośmiu laty. Telegram adresowany był do niego i brzmiał.

„Proszę mnie oczekiwać. Straszne nieszczęście. Zginął


najważniejszy człowiek; jutro niezbędny“. —
Overton.

— Ma zwyczajną pieczątkę i nadany jest o godzinie


dziesiątej, minut trzydzieści sześć — rzekł mój przyjaciel
— przeczytawszy go kilkakrotnie.
— Pan Overton był widocznie bardzo zmięszany, gdy go
wysyłał. No, spodziewam się, że sam zaraz tu przybędzie, a
wtedy dowiemy się wszystkiego. Tymczasem przeglądnę
„Times“. W tych nudnych czasach przyjąłbym chętnie i
najmniejszą sprawę.
Rzeczywiście, już oddawna nie mieliśmy żadnego
odpowiedniego zajęcia. A ja obawiałem się tych okresów
bezczynności. Przyjaciel mój miał bowiem usposobienie tak
czynne, że brak pracy stawał się dla niego niebezpiecznym.
W ciągu lat, powoli, odzwyczaiłem go od używania

4
środków narkotycznych, które o mało go całkiem nie
zniszczyły. Wiedziałem wprawdzie, że w zwykłych
warunkach nie odczuwa potrzeby tych niebezpiecznych
trucizn; lecz nieprzyjaciel nie zginął: był tylko uśpiony. I
wiedziałem też z doświadczenia, że ten sen nie był głęboki,
a przebudzenie było bardzo bliskie w okresie bezczynności.
Wtedy malowało się wielkie przygnębienie na tej
ascetycznej twarzy, a jego niezgłębione oczy patrzały przed
siebie w tępem zamyśleniu. To też błogosławiłem owego
pana Overtona, kimkolwiek był, ponieważ swem
dziwacznem zawiadomieniem przerwał tę niepokojącą
ciszę, która była dla przyjaciela niebezpieczniejsza, niż
wszystkie burze jego ruchliwego życia.
Nadawca depeszy nie długo dał na siebie czekać. Pan
Cyryl Overton z Trinity College w Cambridge był młodym
człowiekiem olbrzymiego wzrostu. Kościec miał ogromny,
a muszkuły do tego odpowiednie. Jego szerokie bary
wypełniły całkiem nasze drzwi. Przytem miał ładną i
sympatyczną twarz, na której jednak teraz na pierwszy rzut
oka widać było niepokój.
— Pan Sherlock Holmes?
Mój przyjaciel skłonił się.
— Przyjeżdżam właśnie ze Scotland Yard, panie Holmes.
Mówiłem z inspektorem Hopkinsem. Radził mi zwrócić się
do pana. Powiedział, że jego zdaniem, wypadek ten nadaje
się raczej dla pana niż dla rządowej policji. Gdyby mi pan
mógł pomóc... Jestem w fatalnem położeniu — — — — —
——
— Proszę siadać i opowiedzieć, o co idzie.
5
— To straszne, panie Holmes, to wprost straszne! Dziwię
się, że mi jeszcze włosy nie posiwiały. Godfrey Staunton —
słyszał pan o nim, naturalnie? Cała partja na nim stoi.
Wolałbym stracić trzech innych zamiast niego. Żaden nie
może się z nim równać. On jest głównym graczem i
prowadzi cały atak. Cóż ja teraz zrobię? Proszę mi poradzić
panie Holmes. Mamy wprawdzie jeszcze Moorhouse’a,
pierwszego z rezerwy, ale ten ma tylko połowę trainingu.
Ma nawet dobrą nogę, ale brak mu potrzebnej rozwagi.
Ach, Morton, albo Johnson, ci sławni footbaliści oxfordcy,
pobiliby go na głowę. A Stevenson byłby dość dobry, ale
jest niezbędny na swojem obecnem stanowisku. Tak, panie
Holmes, jesteśmy zgubieni, jeśli pan nam nie pomoże
odszukać Godfreya Stauntona.
Holmes z zainteresowaniem słuchał Overtona.
Widocznie bawiły go nadzwyczajne przejęcie i powaga
mówiącego, jakoteż podkreślenie każdego poszczególnego
punktu przez potężne uderzanie się w kolano.
Gdy gość nasz skończył opowiadanie, Holmes zdjął z
półki tom leksykonu, który sam sobie ułożył. Szukał pod
literą S. Pierwszy raz w życiu szukał napróżno w tem
wyczerpującem dziele.
— Mam tu Artura H. Stauntona, obiecującego fałszerza
pieniędzy — rzekł — Henryka Stauntona, którego
zaprowadziłem na szubienicę, ale Godfrey Staunton... tego
imienia nie znam. Kim i czem jest ten pan Staunton?
Teraz klient nasz zrobił zdziwioną minę.
— Ależ panie Holmes, myślałem, że pan wie wszystko!
Jeśli pan nigdy nie słyszał o Godfreyu Stauntonie, to pan
6
może nie zna i Cyrila Overtona?
Holmes z uśmiechem potrząsnął głową.
— Niesłychane — zawołał atleta. — Wszak ja byłem
pierwszym zwycięzcą Anglji przeciw Walji i od roku jestem
przewodniczącym akademickiego klubu footbalistów! Ale
to nic, wobec Godfreya Stauntona, zwycięzcy z Cambridge,
Blakheat i pięciu międzynarodowych matchów
footbalowych Boże drogi! Panie Holmes, gdzież pan
właściwie żyje?
Holmes śmiał się z dziecinnego zdumienia młodego
sportowca.
— Pan żyjesz w całkiem innym świecie niż ja, panie
Overton. W przyjemniejszej i zdrowszej atmosferze. Mam
stosunki w różnych sferach, ale mogę powiedzieć, że na
szczęście nie w kołach miłośników sportu. Jest to dobry i
zdrowy objaw siły wewnętrznej naszego narodu. Lecz
pańskie niespodziane odwiedziny wskazują, że i w tym
niezepsutym świecie możecie znaleźć zajęcie dla mnie. A
więc proszę bardzo, mój kochany panie, niech mi pan teraz
powoli, z zupełnym spokojem przedstawi cały stan rzeczy. I
proszę mi powiedzieć, w czem mógłbym panu być
pomocnym. Pańskie dotychczasowe opowiadanie jest
trochę niejasne.
Pan Overton należał do ludzi, którzy lepiej umieją
posługiwać się muszkułami niż mózgiem. Zrobił trochę
zakłopotaną minę, ale powoli, niejasno i często się
powtarzając, wydobył ze siebie, co następuje:
— Sprawa jest taka, jak pan słyszy, panie Holmes.
Powiedziałem: jestem prezesem klubu footbalistów w
7
mieście uniwersyteckiem, Cambridge, a Godfrey Staunton
jest moim najlepszym graczem. Jutro gramy przeciw
Oxfordowi i to tu w Londynie. Wczoraj przyjechaliśmy
wszyscy i zamieszkaliśmy w hotelu Beubleya. O dziesiątej
skontrolowałem, czy wszyscy członkowie udali się na
spoczynek, bo uważam, że przed matchem gracze muszą się
porządnie wyspać. Zamieniłem jeszcze parę słów z
Godfreyem, zanim się położył do łóżka. Blady był i
zdenerwowany. Pytałem go, co mu dolega. Powiedział, że
nic wielkiego — głowa go trochę boli. Pożegnałem go i
wyszedłem. Ale Godfrey bardzo mi się nie podobał.
Jeśli się ktoś źle czuje, a właśnie powinien skupić
wszystkie siły, zwłaszcza, gdy jest główną osobą w grze —
to cała sprawa może wziąć kiepski obrót dla drużyny z
Cambridge. Pół godziny później powiedział mi portjer, że
jakiś człowiek z rozwichrzoną brodą przyniósł list do
Stauntona i czeka na dole. Ponieważ jeszcze nie spał,
zaniesiono mu ten list do pokoju. Godfrey przeczytał i padł
na krzesło, jakby piorunem rażony. Portjer tak się
przestraszył, że chciał lecieć po mnie, ale Godfrey go
zatrzymał, poprosił o szklankę wody, a potem wstał.
Zeszedł na dół, zamienił kilka słów z oddawcą listu i z nim
razem odszedł. Gdy portjer spojrzał za nimi po raz ostatni,
gonili ulicą na dół. Dziś rano pokój Godfreya był pusty,
łóżko nienaruszone a wszystkie rzeczy leżały jeszcze tak,
jak wczoraj wieczorem. Odszedł z nieznajomym,
otrzymawszy jakąś niespodzianą wiadomość i od tej chwili
nie słyszeliśmy o nim ani słowa. Nie wierzę, by jeszcze
kiedy wrócił. Godfrey był wielkim miłośnikiem sportu. Nie
8
byłby przerywał trainingu i nie opuszczałby swej drużyny
w takiej chwili bez bardzo ważnego powodu. Takie mam
przeczucie, że odszedł na zawsze i że go już nigdy więcej
nie zobaczymy.
Holmes z wielką uwagą przysłuchiwał się temu
dziwnemu opowiadaniu.
— Cóż pan potem uczynił? — zapytał na końcu.
— Telegrafowałem do Cambridge, by się dowiedzieć,
czy tam o nim nie słyszeli. Odpowiedziano, że nikt go nie
widział.
— Czy mógł jeszcze tego wieczora wrócić do
Cambridge?
— Tak, jest jeszcze jeden nocny pociąg o kwadrans na
dwunastą.
— Lecz nie przyjechał nim, o ile się pan z Cambridge
dowiedziałeś?
— Nie, nikt go nie widział.
— Cóż pan później uczyniłeś?
— Depeszowałem do lorda Mount James.
Godfrey nie ma rodziców, a lord Mount-James jest jego
najbliższym krewnym — jest zdaje mi się, jego wujem.
— Tak? To rzuca nowe światło na całą sprawę. Lord
Mount-James jest jednym z najbogatszych ludzi w Anglji.
— Godfrey mi też o tem mówił.
— I pański przyjaciel był rzeczywiście tak blisko z nim
spokrewniony?
— Tak, był jego spadkobiercą. A lord jest bliski
ośmdziesiątki i oprócz tego ma silny artretyzm. Lecz
Godfreyowi nie dawał ani halerza; jest strasznie skąpy. Ale
9
po jego śmierci przecież wszystko przypadnie Godfreyowi.
— Czy otrzymał pan odpowiedź od lorda Mount-James.
— Nie.
— Z jakiego powodu miałby się pański przyjaciel
udawać do lorda Mount-James?
— No, coś go gnębiło. To były troski materjalne.
Możliwe, że i prosił o pomoc swego najbliższego bogatego
krewnego, choć bardzo wątpię, czy udałoby mu się coś z
niego wydobyć. Godfrey nie lubił starego. Nie byłby się
zwrócił do niego, gdyby koniecznie nie był musiał.
— To można łatwo stwierdzić. Jeśli pański przyjaciel jest
u swego wuja lorda Mount-James, będzie można wkrótce
wyjaśnić, co znaczyła wizyta tego człowieka z
rozwichrzoną brodą i dlaczego ów list zrobił na nim takie
wrażenie.
Overton ścisnął głowę rękami i rzekł:
— Nic z tego nie rozumiem! To nieszczęście doprowadzi
mnie jeszcze do pomięszania zmysłów.
— Ja dziś nie mam nic innego do czynienia i chętnie
zajmę się pańską sprawą — rzekł Holmes, chcąc go
uspokoić. — Radzę panu na wszelki wypadek urządzić
match bez względu na owego młodego pana. Sam pan
powiadasz, że tylko bardzo ważne przyczyny mogły go
zmusić do odejścia w tych warunkach. Kto wie, czy te same
ważne przyczyny nie zatrzymają go dłużej i nie będzie
mógł na czas wrócić? Chodźmy razem do hotelu. Może
dowiemy się czego nowego od portjera.
Holmes był mistrzem w obchodzeniu się z ludźmi
prostymi. To też w krótkim czasie, siedząc w opuszczonym
10
pokoju Stauntona, wydobył z portjera wszystko, cokolwiek
ten mógł powiedzieć. Ów nocny gość nie był eleganckim
panem, ani robotnikiem, był jak się wyraził portjer, „czemś
w pośrodku“. Był to człowiek około pięćdziesięcioletni, z
szpakowatą brodą i bladą twarzą. Ubrany był skromnie.
Sam zdawał się być zaniepokojony. Portjer widział, że ręka
mu drżała, gdy oddawał list. Staunton schował list do
kieszeni. Nie podał ręki obcemu, gdy spotkali się w sieni.
Zamienili kilka słów, z których portjer posłyszał tylko
słowo „czas“. Potem szybko pobiegli. Na zegarze
hotelowym było właśnie pół do jedenastej.
— Muszę się trochę namyśleć — rzekł Holmes, siadając
na łóżko Stauntona. — Pan masz służbę tylko w dzień,
nieprawdaż?
— Tak, od jedenastej jestem wolny.
— Portjer nocny niczego nie zauważył?
— Nic, proszę pana. Później przyszło jeszcze jedno
towarzystwo z teatru.
— Czy wczoraj miałeś pan służbę przez cały dzień?
— Tak jest.
— Czy oddał pan jeszcze inną pocztę panu Stauntonowi?
— Tak: telegram.
— A, to jest interesujące. O jakim czasie?
— Około szóstej.
— Gdzie był wówczas pan Staunton?
— Tu, w swoim pokoju.
— Czy byłeś pan przytem, gdy go otwierał?
— Tak jest, myślałem, że może zaraz zabiorę odpowiedź.
— No i była odpowiedź?
11
— Tak. Napisał odpowiedź.
— Czy pan ją zawiózł na pocztę?
— Nie, on sam z nią poszedł.
— Ale napisał w pańskiej obecności?
— Tak. Czekałem przy drzwiach, a on siedział przy
stole. Gdy skończył, rzekł: „Dziękuję; ja sam pójdę na
pocztę“.
— Czem pisał?
— Piórem, proszę pana.
— Czy wziął blankiet hotelowy z tych, co tu leżą na
stole?
— Tak, naturalnie.
Holmes wstał. Wziął blok z formularzami, poszedł ku
oknu i dokładnie go oglądnął.
— Szkoda, że nie pisał ołówkiem — rzekł — potem
wzruszył ramionami i niezadowolony odłożył blankiety. —
Musiałeś nieraz zauważyć Watsonie, że przy pisaniu
ołówkiem pismo się przebija — ta okoliczność wydała już
niejednego złodzieja w ręce policji. Ale tu niczego nie
widzę. Cieszy mnie jednak, że użył grubego, miękkiego
pióra. Jestem pewien, że znajdziemy odbicie tu na
bibularzu. Oto jest!
Oderwał kawałek bibuły i pokazał nam.
Overton był strasznie zdenerwowany.
— Potrzymaj go pan przed lustrem — zawołał.
— Nie potrzeba — odparł Holmes. — Bibuła jest dość
cienka. Po lewej stronie doskonale przeczytamy. — Obrócił
ją i czytaliśmy:
„Proszę nas nie opuszczać, na miłość Boską!“
12
— Tak, ale to jest tylko koniec telegramu, który Staunton
wysłał w kilka godzin przed swem zniknięciem. Brakuje
nam przynajmniej sześć słów początkowych. Już widać, że
młodemu człowiekowi groziło niebezpieczeństwo, z
którego ktoś mógł go wyratować. Zapamiętajmy sobie. A
więc jeszcze jedna osoba była w to wplątana. A któżby to
mógł być inny, jeśli nie ten blady, brodaty mężczyzna, który
sam był tak zirytowany? W jakim stosunku pozostawał
Staunton do tego człowieka? I kto jest ten trzeci, od którego
spodziewali się pomocy wobec grożącego
niebezpieczeństwa? W tym kierunku muszą iść nasze
badania.
— Powinniśmy się dowiedzieć o adresie tego trzeciego
— wtrącił Overton.
— Z pewnością, mój szanowny panie. Ta wielce głęboka
myśl już i mnie przyszła do głowy. Ale musiał pan zapewne
doświadczyć, że urzędnicy na poczcie nie bardzo się
śpieszą zdradzać adresy z cudzych telegramów. Ta sprawa
nie jest taka prosta. Ale nie wątpię, że przy odrobinie sprytu
i przebiegłości uda nam się dopiąć celu. Tymczasem
chciałbym w pańskiej obecności, panie Overton,
przeglądnąć te listy na stole.
Była to kupa listów, kartek i świstków. Holmes
przeglądnął je szybko i sprawnie.
— Nic tu niema — rzekł wreszcie. — Czy pański
przyjaciel był zdrowym człowiekiem — czy może kiedy
chorował?
— Był zdrów jak ryba!
— Nie wie pan, czy może dawniej kiedy był chory?
13
— Nigdy ani godziny. Raz się skaleczył, a raz zranił się
w kolano, ale to były drobnostki.
— Może przecież nie był tak zdrów, jak pan myśli.
Jestem stanowczo tego zdania, że musiał mieć jakieś tajne
cierpienie. Zabiorę te dwie kartki, o ile pan pozwoli. Mogą
się nam przydać w ciągu śledztwa.
— Przepraszam! Przepraszam! — zawołał jakiś
skrzeczący głos. Przy drzwiach stał dziwaczny stary
człowiek. Miał na sobie zniszczone czarne ubranie, cylinder
o szerokich brzegach i białą chustkę na szyi. Wyglądał jak
proboszcz wiejski, ze starego angielskiego obrazu. Lecz w
przeciwieństwie do tego ubogiego, dziwacznego wyglądu
głos jego miał ton ostry i stanowczy, a całe wystąpienie
było tak pewne siebie, że mimo woli zwróciliśmy na niego
uwagę.
— Kim pan jesteś, mój panie i jakiem prawem
przeszukujesz papiery tego pana? — zapytał mego
przyjaciela.
— Jestem detektywem prywatnym i na zlecenie trzeciej
osoby staram się wyjaśnić zniknięcie tego pana.
— Tak, jest pan detektywem, naprawdę? A kto pana tu
zaprosił, hę?
— Ten pan, przyjaciel pana Stauntona: przysłano go do
mnie ze Scotland Yard.
— A pan kim jesteś?
— Ja jestem Cyril Overton.
— To pan wysłał do mnie telegram. Nazywam się lord
Mount-James. Przybyłem pociągiem, tak prędko, jak tylko
mogłem. Więc pan zaangażowałeś detektywa, panie
14
Overton?
— Tak jest, mój panie.
— I pan go zapłaci?
— Nie wątpię, że uczyni to mój przyjaciel Godfrey, gdy
go odnajdziemy,
— A jeśli się go nie odnajdzie, to co będzie, hę? Proszę
mi odpowiedzieć na to pytanie!
— W takim razie zapewne rodzina jego — —
— Ani mowy! — zawołał stary. — Odemnie nie
zobaczysz pan ani feniga, ani jednego feniga! Słyszy pan,
panie detektywie? Ja jestem jedynym krewnym tego
młodego człowieka i oświadczam panom, że nie przyjmuję
na siebie żadnych obowiązków. Jeśli on dostanie kiedyś po
mnie jaki spadek, to tylko dzięki temu, że ja nigdy nie
trwonię pieniędzy; w tym wypadku też nie wyrzucę ich na
darmo. A co do tych papierów, z którymi pan tak
samowolnie postępujesz, to zwracam uwagę, że o ile jest
tam coś wartościowego, pan mi za to odpowiada. Żądam
dokładnego wytłumaczenia, co pan z tem uczyni.
— Dobrze, dobrze — odparł Holmes. — Tymczasem
pozwoli pan na jedno pytanie? Czy wyrobiłeś pan sobie już
może jakie zdanie w sprawie zniknięcia tego młodego
człowieka?
— Nie, zupełnie nie. Jest dość wielki i dość stary, żeby
sam na siebie uważał. A jeśli jest tak głupi, że sam się
zgubił, to ja nie myślę ponosić kosztów jego odszukania.
— Rozumiem doskonale pańskie stanowisko — odrzekł
Holmes z drwiącą nieco miną. — Ale zdaje mi się, że pan
mego stanowiska jeszcze nie rozumie. Godfrey Staunton
15
jest, jak się dowiaduję, ubogim człowiekiem. Jeśli go
uprowadzono, to nie dla majątku, który on posiada. To pan
jesteś sławnym bogaczem, lordzie. Bandyci mogli
zawładnąć pańskim krewnym, aby się od niego dowiedzieć
o pańskim domu, pańskich zwyczajów, skrytkach pieniędzy
i t. d.
Twarz naszego niesympatycznego gościa stała się blada,
jak jego chustka na szyji.
— Boże co za pomysł! O czemś takiem nawet nie
pomyślałem. Czyż tedy podli szubrawcy naprawdę żyją na
świecie? Ale Godfrey jest porządnym chłopcem —
honorowym chłopcem. Żadna siła nie zmusi go do tego, by
zdradził swego starego wuja. W każdym razie srebro
stołowe każę jeszcze dziś wieczór zanieść do banku.
Tymczasem proszę nie szczędzić trudów, panie detektywie.
Szukaj pan za nim, nie pozostaw kamienia na kamieniu! A
co do pieniędzy, to licz pan na mnie! Tak na pięć do
dziesięć funtów.
Ale i teraz, mimo zmiany zapatrywania, stary nie mógł
udzielić nam żadnej przydatnej wiadomości. Nie wiele się
interesował prywatnem życiem siostrzeńca. Jedynym
punktem wyjścia dla śledztwa był urywek telegramu. Ten
też posłużył Holmesowi do poszukiwania dalszych ogniw.
Pożegnaliśmy się z lordem Mount-James. Overton udał
się do swych towarzyszy, by radzić nad nieszczęściem,
które ich spotkało.
W pobliżu hotelu był urząd telegraficzny. Stanęliśmy
przed bramą.
— Musimy spróbować, Watsonie — rzekł Holmes. —
16
Na podstawie pełnomocnictwa sądowego moglibyśmy
wprawdzie zażądać wglądu do ksiąg, ale tak daleko jeszcze
nie jesteśmy. Sądzę, że tu, gdzie jest tak wielki ruch, nie
pamiętają poszczególnych twarzy. Próbujmy.
Weszliśmy. Musieliśmy zaczekać, bo przed nami były
jeszcze dwie osoby.
— Przepraszam, że panią fatyguję — rzekł Holmes
tonem bardzo grzecznym do panny przy okienku. — Zdaje
mi się, że źle napisałem telegram, który wczoraj wysłałem.
Nie otrzymałem jeszcze odpowiedzi. Obawiam się, że może
zapomniałem podać nazwę mego hotelu. A może nawet nie
podpisałem nazwiska. Czy pani byłaby tak grzeczną
zaglądnąć do tego telegramu?
Panienka wzięła do ręki paczkę telegramów.
— O której godzinie pan nadał?
— O szóstej.
— Do kogo adresowany?
Holmes położył palec na ustach i spojrzał na nią
błagalnie.
— Ostatnie słowa były „na miłość Boską“ — szepnął
poufnym tonem — jestem strasznie zmartwiony, że nie
mam odpowiedzi!
Urzędniczka znalazła wreszcie blankiet.
— Oto jest. Brakuje podpisu — rzekła, podając go memu
przyjacielowi.
— Teraz pojmuję, dlaczego mi nie odpowiedziano. Jakże
mogłem być tak roztargniony? Do widzenia pani, dziękuję
ślicznie za grzeczność.
Gdyśmy się znaleźli na ulicy, roześmiał się i zatarł ręce z
17
radości.
— No i cóż? — zapytałem.
— Idzie doskonale, mój kochany, znakomicie!
Wymyśliłem sobie siedm różnych sposobów zaglądnięcia
do tego telegramu. Ale nie spodziewałem się, że już przy
pierwszym mi się odrazu uda!
— I czegóż się dowiedziałeś?
— Zdobyłem nową podstawę do całego śledztwa.
Przywołał dorożkę i rzekł do woźnicy.
— Stacja „Kings Cross“.
— Więc wybieramy się w podróż?
— Tak, jedziemy razem do Cambrigde. Wszystkie
poszlaki kierują się w tamtą stronę.
— Powiedzno — zapytałem, gdyśmy siedzieli w
powozie — czy domyślasz się, dlaczego ten młody
człowiek zaginął? Nie przypominam sobie żadnego
wypadku, w którymby motywy były tak tajemnicze.
Przecież nie myślisz na serjo, że go schwytano, by się
dowiedzieć czego o bogatym wujaszku?
— Przyznaję, mój kochany, że to wyjaśnienie i mnie nie
wydaje się bardzo prawdopodobnem. Ale było mi
potrzebne, by tego nieznośnego starca trochę sprawą
zainteresować.
— To ci się też udało. A jakież są twoje przypuszczenia?
— Mógłbym ich wiele wymienić. Przyznasz: jest rzeczą
dziwną, iż stało się to wieczorem przed zapasami i że znikł
właśnie człowiek, którego obecność miała decydujące
znaczenie. To może być przypadek, ale w każdym razie jest
to podejrzane. Przy sporcie amatorskim wprawdzie
18
oficjalnie nie urządza się zakładów, lecz publiczność
prywatnie się zakłada. Jest więc możliwe, że ktoś umyślnie
uprowadził gracza, tak jak kradną czasem konia przed
wyścigami. To jest jedno wyjaśnienie. Z drugiej strony nie
jest wykluczone, że jacyś bandyci uprowadzili tego
młodego człowieka, by wymusić znaczny okup. Wszak,
choć on teraz nie rozporządza wielkimi środkami, to jednak
w przyszłości będzie miał ogromny majątek.
— Ale — depesza nie stoi w żadnym związku z temi
teorjami.
— Bardzo słusznie, Watsonie. Telegram jest i pozostanie
jedyną solidną podstawą, którą mamy i według której
musimy się kierować. Jedziemy do Cambridge, by sprawę
wyświetlić. Jak się nasze badania ułożą, tego na razie nie
wiem; ale mam nadzieję, że jeśli do jutrzejszego wieczora
nie osiągniemy ostatecznego celu, to w każdym razie
mocno się do niego zbliżymy.
Było już ciemno, gdyśmy przybyli do starego
uniwersyteckiego miasta. Holmes wziął dorożkę i kazał nas
wieźć do mieszkania Dra Leslie Armstrong.
Wkrótce stanęliśmy przed wielką kamienicą na jednej z
większych ulic.
Weszliśmy do poczekalni. Po długiem czekaniu
wpuszczono nas wreszcie do pokoju ordynacyjnego. Lekarz
siedział przy biurku.
Nie znałem nazwiska Leslie Armstrong. To dowodzi, jak
dalece straciłem kontakt ze sprawami mego narodu. Teraz
wiem, że jest to nie tylko jeden z najwybitniejszych
profesorów uniwersytetu w Cambridge, ale także uczony o
19
światowej sławie. Lecz sama oryginalna, kanciasta głowa z
mądremi oczyma i energicznym, a surowym wyrazem
twarzy, musiała zainteresować, nawet jeśli się nie wiedziało
o sławie tego człowieka. Dr. Armstrong wyglądał jak
poważny uczony, o charakterze surowym, ascetycznym,
zamkniętym w sobie i nieugiętym. Trzymał w ręku
wizytówkę mego przyjaciela i nie bardzo uprzejmie na nas
spoglądał.
— Znam pana z nazwiska, panie Holmes, i znam też
pańską działalność, której wcale nie pochwalam.
— To zapatrywanie dzieli pan ze wszystkimi
zbrodniarzami w całej Anglji, panie profesorze — odparł
Holmes z wielkim spokojem.
— O ile ograniczasz się pan do zwalczania zbrodniarzy,
musisz znaleźć uznanie u każdego zdrowo myślącego
człowieka. Jakkolwiek: nie wątpię, że policja rządowa stoi
tak wysoko, iż w zupełności może sprostać temu zadaniu.
Natomiast śledzenie tajemnic osób prywatnych,
wykrywanie spraw familijnych, które powinnyby pozostać
w ukryciu, a nadto zabieranie czasu ludziom, którzy mają
ważniejsze rzeczy do czynienia, niż pan, stanowczo godne
są nagany. Ja naprzykład, powinienem teraz pisać naukową
rozprawę zamiast z panem się zabawiać.
— Wierzę panie doktorze, lecz kto wie, czy nasza
rozmowa nie będzie ważniejsza od tej naukowej rozprawy.
Pozatem muszę zaznaczyć, że nasza działalność jest
właśnie przeciwieństwem tego wszystkiego, co pan tu
krytykujesz; my właśnie nie dopuszczamy do tego, by
sprawy prywatne dostawały się do wiadomości publicznej.
20
Jeśli natomiast sprawa dostanie się do rąk policji, wtedy nie
można jej już w tajemnicy utrzymać. Proszę mnie więc
uważać za uzupełnienie regularnej policji krajowej.
Przybyłem, by zapytać się pana o Godfreya Stauntona.
— Jakto?
— Pan go znasz, prawda?
— Tak, to mój znajomy.
— Ach, rzeczywiście!
— Tej nocy wyszedł z hotelu i od tego czasu nikt o nim
nie słyszał.
— Wróci zapewne.
— Jutro odbędzie się match akademickiego klubu
footbalowego.
— Nie mam wcale sympatji dla tych dziecinnych zabaw.
Natomiast los tego młodego człowieka interesuje mnie
ogromnie, bo znam go i lubię bardzo. A o footbalu nie
wiem nic, absolutnie i nie chcę się tem zajmować.
— W takim razie liczę na to, że pan nie odmówi mi swej
pomocy do odszukania pana Stauntona.
Czy zna pan miejsce jego pobytu?
— Nie znam.
— Czy nie widziałeś go pan od wczoraj?
— Nie.
— Czy pan Staunton był człowiekiem zdrowym?
— Tak jest.
— Czy nie wiadomo panu, iżby kiedyś dawniej
chorował?
— Nie.
Holmes wyjął kartkę papieru i położył ją przed
21
profesorem.
— Czy pan profesor byłby łaskaw w takim razie
wyjaśnić nam, co znaczy to pokwitowanie na ośm funtów?
Pan Staunton zapłacił je w ubiegłym miesiącu panu Drowi
Leslie Armstrong w Cambridge. Znalazłem to na jego
biurku.
Doktor poczerwieniał ze złości.
— Nie jestem obowiązany udzielać panu jakichkolwiek
wyjaśnień — panie Holmes.
Mój przyjaciel włożył kartkę z powrotem do notesu.
— Dobrze. Czy wolisz pan uczynić to w sądzie? Okaże
się to koniecznem prędzej czy później. Powiedziałem panu
przecież, że ja mogę różne rzeczy trzymać w tajemnicy.
Policja ma natomiast obowiązek wszystko ujawniać.
Naprawdę, lepiejby było, gdyby pan odnosił się do mnie z
zaufaniem.
— Nie wiem, czego pan odemnie chcesz? Ale też nie
mam żadnego powodu — — —
— Czy nie otrzymał pan od pana Stauntona żadnej
wiadomości z Londynu?
— Stanowczo nie.
Holmes ze złością uderzył ręką w stół.
— A niech to djabli wezmą! Znowu ta opieszałość
poczty. Wczoraj wieczorem o szóstej, minut piętnaście,
Staunton nadał do pana z Londynu bardzo ważną depeszę
— ta depesza bezwątpienia jest w związku z jego
zniknięciem — a pan jej dotychczas nie otrzymał. To
niesłychane. Natychmiast poślę na pocztę i wniosę
zażalenie.
22
Dr. Armstrong zerwał się z wściekłością.
— Proszę pana natychmiast opuścić mój dom! Powiedz
pan lordowi Mount-James, że nie chcę mieć nic do
czynienia ani z nim, ani z jego agentami. Nic, ani słowa!
Zadzwonił gwałtownie:
— Janie, poświeć tym panom!
Służący wyprowadził nas. Stanęliśmy na ulicy. Holmes
zaczął się głośno śmiać.
— Ten Armstrong, to stanowczo energiczny charakter!
Jest to jedyny człowiek, który, gdyby chciał, mógłby zająć
miejsce owego sławnego zbrodniarza, zmarłego profesora
Moriarty. A teraz mój kochany Watsonie, stoimy tu w tem
niegościnnem mieście, na środku ulicy, bezdomni i bez
jednej przyjaznej duszy; mimo to musimy tu zostać, jeśli
nie mamy porzucić naszego zadania. O tu wprost naprzeciw
domu Armstronga jest mała oberża. Jakby stworzona dla
nas! Proszę cię, weź ten pokój i zakup wszystkie
drobnostki, potrzebne nam na noc. A ja tymczasem
spróbuję jeszcze czego dowiedzieć się.
Te dowiadywania się zajęły Holmesowi sporo czasu,
gdyż dopiero około dziewiątej wrócił do oberży. Był blady,
przybity, strasznie obłocony i wyczerpany z głodu i
znużenia. Przygotowałem mu zimną kolację. Zaspokoił
głód, zapalił fajkę i przybrał trochę komiczny a trochę
filozoficzny wyraz twarzy, który miał zawsze, gdy mu się
nie udawało.
Wtem turkot powozu zwrócił jego uwagę. Wstał i
wyjrzał przez okno. Przed domem Armstronga stał kryty
powóz, zaprzężony we dwa białe konie.
23
— Trzy godziny był w drodze — rzekł Holmes —
wyjechał o pół do siódmej, a teraz dopiero wraca. To
odpowiada mniejwięcej odległości dziewięciu do dwunastu
mil. Tę turę odbywa on codziennie, a czasem i dwa razy
dziennie.
— To przecież nie jest nic dziwnego u praktykującego
lekarza.
— Ale Armstrong nie jest zwyczajnym lekarzem
praktykującym. Jest on profesorem uniwersytetu i ordynuje
tylko w domu. Pozatem praktyką zupełnie się nie zajmuje,
by nie odrywać się od pracy naukowej. Pocóż więc odbywa
te długie jazdy, które muszą być dla niego bardzo
uciążliwe? Kogo odwiedza?
— Jego woźnica — — — —
— Mój kochany Watsonie, chyba nie wątpisz, że on był
pierwszym człowiekiem, do którego się zwróciłem. Ale —
nie wiem, czy z wrodzonej złośliwości, czy na rozkaz
swego pana, wyszczuł mnie psami. Na szczęście zarówno
woźnica jak i pies bali się trochę mojej laski, tak, że
wyszedłem cało z tej przygody. Wobec tak naprężonych
stosunków dalsze badania w tamtych stronach stały się
niemożliwe. Wszystko, co wiem, zawdzięczam jakiemuś
uprzejmemu człowiekowi z naszej oberży. Opowiedział mi
o zwyczajach doktora i jego codziennych wyjazdach. Jakby
na potwierdzenie jego słów, wyjechał właśnie powóz z
podwórza.
— Czy nie mogłeś udać się za nim?
— Wspaniale Watsonie! Masz dziś same genjalne
pomysły! I mnie to przyszło na myśl. Zauważyłeś może, że
24
w pobliżu znajduje się sklep z bicyklami. Pobiegłem tam,
nająłem rower i pojechałem za powozem, zanim znikł mi z
oczu. Wnet go dopędziłem. Trzymałem się potem w
przyzwoitej odległości jakich stu metrów. Ale za miastem,
dość daleko na gościńcu, zdarzył mi się przykry wypadek.
Powóz zatrzymał się, profesor wysiadł i szybko zbliżył się
do mnie. Śmiejąc się szyderczo, rzekł, że ta droga, którą on
teraz jedzie, będzie może za wąska dla nas obu, lecz on nie
chce mi przeszkadzać i puści mnie naprzód. Zajście to było
mi dość nieprzyjemne. Musiałem jednak wyminąć powóz i
jechać gościńcem. Po jakimś czasie zatrzymałem się w
ukryciu, by zobaczyć, czy powóz koło mnie przejedzie.
Lecz nie było z niego ani śladu. Widocznie skręcił na jakąś
boczną drogę. Wróciłem, lecz powozu już nie spotkałem. A
teraz, jak widzisz, właśnie powrócił. Z początku nie
sądziłem, by te wyjazdy miały być w związku ze
zniknięciem młodego Stauntona. Jechałem za nim, gdyż
chwilowo interesuje mnie wszystko, co odnosi się do Dra
Armstronga. Ale teraz, gdy tak dalece uważa, by nikt go nie
ścigał, wydaje mi się ta sprawa o wiele ważniejsza. Nie
spocznę, aż jej dokładnie nie zbadam.
— Możemy go jutro znowu śledzić.
— Możemy? To nie tak łatwo, jak sobie wyobrażasz. Nie
znasz tutejszej okolicy, która zupełnie nie nadaje się do
zabawy w chowankę. Cała przestrzeń, przez którą dziś
jechałem, jest równa jak stół. A nie mamy do czynienia z
głupcem.
— Sam się o tem przekonałem. Telegrafowałem do
Overtona, by mnie zaraz zawiadomił, jeśliby w Londynie
25
zaszło coś nowego. Tymczasem musimy zwrócić całą
uwagę na pana Dra Armstronga. Szczęście, że dzięki
uprzejmości młodej telegrafistki, dowiedzieliśmy się o jego
nazwisku. On wie, gdzie przebywa ten młody człowiek —
na to bym przysiągł — a jeśli on wie, od nas tylko zależy,
byśmy się również dowiedzieli. Na razie jest on od nas
silniejszy. Nie da się zaprzeczyć! Znasz mnie, Watsonie i
wiesz, że nie mam zwyczaju opuszczać sprawy w tem
stadjum.
Ale następny dzień nie zbliżył nas do rozwiązania
problemu. Podczas śniadania podano nam list, który
Holmes ze śmiechem rzucił mi na stół.
List brzmiał:
— Szanowny Panie! Daremnie się pan trudzi, ścigając
mój powóz. Jak pan zapewne wczoraj wieczór zauważył,
mam z tyłu małe okienko. Choćbyś pan jechał za mną
dwadzieścia mil, na nic się to nie przyda. Prócz tego muszę
zaznaczyć, że tem szpiegowaniem nie wyrządzasz pan
przysługi Stauntonowi. Najlepiej by było, gdybyś pan
wrócił do Londynu i powiedział temu, kto pana posłał, że
nie możesz go znaleźć. Czas pańskiego pobytu w
Cambridge jest stanowczo stracony.
Z poważaniem
Dr. Leslie Armstrong.
— Doktór jest przynajmniej uczciwym przeciwnikiem
— rzekł Holmes. — On mnie coraz więcej zaciekawia.
Muszę go bliżej poznać, zanim się rozejdziemy.
— Jego powóz znowu stoi przed drzwiami — rzekłem.
— Wsiada właśnie. Naprzód spojrzał ku naszemu oknu.
26
Może dziś ja spróbuję szczęścia na rowerze.
— Nie, nie Watsonie. Nie zaprzeczam ci wielkiej
bystrości, ale z doktorem na pewno nie dasz rady. Spróbuję
w inny sposób dojść do celu. Zostawię cię dziś samego, bo
nie możemy się wybrać razem. To by nam mogło tylko
zaszkodzić. Spodziewam się, że będziesz się tymczasem
dobrze bawił w tem pięknem mieście. A ja postaram się
przynieść lepsze wiadomości niż wczoraj wieczorem.
Niestety i tym razem przyjaciel mój wrócił zmartwiony.
Przyszedł w nocy bardzo zły: nic nie osiągnął.
— Dzisiaj straciłem cały dzień na tem, by zwiedzać
wszystkie wsi w tej stronie, w którą jeździ profesor.
Zrobiłem ładną drogę: Chesterton, Histon, Weterbeach i
Oakington. Wszędzie się wypytywałem, ale niczego się nie
dowiedziałem. Gdyby kareta z białymi końmi była tamtędy
przejeżdżała, musieliby ją zauważyć w tych zapadłych
dziurach. Doktor wciąż ma nad nami przewagę. Czy
nadszedł telegram?
— Tak. — Otworzył go i przeczytał:
„Poprosić o Pompeya Jeremy Dixon, Trinity College“.
— Nic z tego nie rozumiem — rzekłem.
— O, to całkiem jasne. Jest to odpowiedź od Overtona
na moje pytanie. Zaraz napiszę parę słów do pana Dixon. A
potem może będziemy mieli więcej szczęścia. Czy nie
słyszałeś czego o matchu?
— Tak, w tutejszych pismach było obszerne
sprawozdanie. Na końcu stoi:
„Klęskę niebieskich należy przypisać tylko nieobecności
międzynarodowego zwycięzcy, pana Godfreya Stauntona.
27
Brak jego dał się odczuwać na każdym kroku. Inni
członkowie mimo usilnych starań nie mogli tego
wyrównać“.
— A więc obawy Overtona były uzasadnione — odrzekł
Holmes. — Ja, co do mnie, stoję na stanowisku Dra
Armstronga. Footbal nie wiele mnie interesuje. Dziś
idziemy wcześnie spać, Watsonie, bo jutro czeka nas ciężki
dzień.


∗ ∗

Gdy następnego ranka spojrzałem na Holmesa,


przeląkłem się nie na żarty. Siedział przy kominku, a w
ręku trzymał strzykawkę do injekcji morfinowych. Znając
jego słabą stronę, byłem przygotowany na najgorsze. W
pokoju unosił się szczególny ostry zapach, który
przypomniał mi w tej chwili naszą wizytę w pewnej
spelunce, gdy szukaliśmy jakiegoś francuskiego
zbrodniarza. Holmes roześmiał się, widząc moje
przerażenie i położył instrument na stole.
— Nie, nie, mój kochany, nie obawiaj się. W tym
wypadku nie jest to narzędzie złego, przeciwnie, to będzie
klucz do rozwiązania naszej tajemnicy. Moja cała nadzieja
jest w tej strzykawce. Wracam właśnie z małej wycieczki,
widoki dla nas są bardzo korzystne. Zjedz porządne
śniadanie, Watsonie, bo dziś idziemy za Armstrongiem. A
jeśli natrafimy na jego drogę, nie będziemy mieli czasu na
odpoczynek, ani na jedzenie. Dziś musimy go znaleźć za

28
wszelką cenę.
— W takim razie, weźmy lepiej śniadanie ze sobą —
odparłem. — On zdaje się wcześnie wyjedzie, bo powóz już
stoi pod drzwiami.
— To nie szkodzi. Niech jedzie. Znajdę go wszędzie.
Skoro zjesz, zejdziemy na dół, a ja przedstawię ci jednego
detektywa. Jest on wybitnym specjalistą dla takich spraw,
jaką się dziś mamy zająć.
Gdyśmy zeszli na podwórze Holmes zwrócił się do
stajni. Otworzył jakąś skrzynię i wypuścił z niej wielkiego
brunatno-białego legawca.
— Pozwolisz, że przedstawię ci Pompeya? — rzekł mój
przyjaciel. — Jest to chluba gończych psów w Cambridge;
nie jest szybkobiegaczem, jak widać z jego budowy, ale
węch ma nadzwyczajny. No, Pompey, nie należysz
wprawdzie do wyścigowców, ale obawiam się, że twoje
tempo przecież będzie zbyt szybkie dla dwóch panów w
średnim wieku. Pozwolę sobie zatem przyczepić tę linewkę
do twego halsztuka. A teraz chodź przyjacielu, i pokaż, co
umiesz.
Poprowadził go przed bramę Dra Armstronga. Pies
węszył przez chwilę, potem zawył głośno i pobiegł wzdłuż
ulicy. Za pół godziny byliśmy za miastem i szliśmy dalej
gościńcem.
— Co uczyniłeś, Holmesie? — zapytałem.
— Uciekłem się do starego, znanego podstępu, który
nieraz bardzo się przydaje. Byłem dziś na podwórzu
doktora ze strzykawką pełną olejku anyżowego w kieszeni.
Koniec strzykawki przebiłem na zewnątrz. Przechodząc,
29
strzyknąłem nieznacznie trochę olejku na tylne koło
powozowe. Dobry pies pobiegnie za tym zapachem stąd aż
do Buxtehude. Toteż teraz nasz pan Armstrong może
jechać, którędy chce, Pompey wszędzie go znajdzie. Oh, to
stary wyga! Tym razem mi się nie wymknie, tak jak
wczoraj i przedwczoraj.
Teraz zrozumiałem, dlaczego ten zapach przypomniał mi
francuską spelunkę. Ulubione przez francuzów anyżówka i
absynt, wydają charakterystyczną woń anyżu.
Pies skręcił nagle na drogę polową. Po pół godzinie
wyszedł znowu w jakąś szosę i zdążał jakby z powrotem ku
miastu. Droga skręciła na południe ale potem szła znowu w
przeciwnym kierunku.
— Tę okrężną drogę zrobił specjalnie ze względu na nas
— rzekł Holmes. — Nic dziwnego, że moje badania w tych
okolicach nie doprowadziły do celu. Doktor nie żałował
trudów, by nas wyprowadzić w pole. Muszę się dowiedzieć,
dlaczego to czynił. Ta wieś tam na prawo, to będzie
Trumpington. Rzeczywiście! Tam skręca jego powóz.
Prędko, Watsonie, prędko inaczej stracimy wszystko!
Przeskoczył przez rów w pole, ciągnąc za sobą
stropionego Pompeya. Ledwie zdołaliśmy się ukryć za
jakimś płotem, gdy powóz przejechał obok. Widziałem, że
Dr. Armstrong siedział pochylony, z głową opartą na ręku.
Wyglądał smutny i stroskany. Po twarzy mego towarzysza
poznałem, że i na nim widok ten zrobił wrażenie.
— Obawiam się, że nasze śledztwo smutno się skończy
— rzekł do mnie. — Wnet dowiemy się wszystkiego.
Chodź, Pompey! Aha! to jest ten domek tam w polu.
30
Nie było wątpliwości, że znaleźliśmy się u celu. Pompey
skakał przy furtce i poszczekiwał. Widocznie były świeże
ślady kół. Do chatki prowadziła wąska ścieżka. Holmes
przywiązał psa do ogrodzenia. Poszliśmy ku domowi.
Holmes zapukał do niskich drzwiczek — zapukał po raz
drugi, ale nikt nie otwierał. A przecież domek nie był pusty.
Dziwne głosy dochodziły naszych uszu. Były to jakieś jęki i
brzmiały nieskończenie smutno. Holmes stał
niezdecydowany, potem obejrzał się za siebie. Zbliżał się
jakiś powóz. Poznaliśmy białe konie.
— Na Boga, profesor wraca jeszcze raz! — zawołał mój
przyjaciel. Śpieszmy się, dowiedzmy się o co idzie, zanim
tu powróci!
Sam otworzył drzwi; weszliśmy do sieni. Płacz słychać
było wyraźniej. Głos dochodził z góry. Holmes wpadł na
schody, ja za nim. Otworzył uchylone drzwi. Na widok,
który się nam przedstawił, zbledliśmy obaj.
Na łóżku leżała nieżywa, młoda, piękna kobieta. Jej
blada twarzyczka z zamglonemi, szeroko otwartemi
oczyma, okolona była złotym włosem. Przy łóżku klęczał
młody człowiek z twarzą ukrytą w pościeli. Gwałtowne
łkanie wydobywało się z jego piersi. Był tak pogrążony w
bolu, że zauważył nas dopiero, gdy Holmes położył mu
rękę na ramieniu.
— Czy pan jesteś Godfreyem Stauntonem?
— Tak, ja jestem — ale panowie przychodzicie za
późno, ona nie żyje.
Był zmieszany, że nie mógł pojąć, iż nie jesteśmy
lekarzami, którzy przyszli ją ratować. Holmes wyraził mu
31
nasze współczucie i chciał mu opowiedzieć, że przyjaciele
zaniepokojeni są jego zniknięciem, lecz w tej chwili
usłyszeliśmy kroki na schodach a w drzwiach ukazało się
surowe i poważne oblicze doktora Armstronga.
— Tak, moi panowie — rzekł do nas — cel swój
osiągnęliście i wybraliście najodpowiedniejszą chwilę na
wtargnięcie do tego domu. Nie mogę podnosić głosu, tu w
obliczu śmierci. Ale zapewniam panów, że gdybym był
młodszym, ukarałbym was przykładnie za to niesłychane
postępowanie!
— Proszę wybaczyć, panie profesorze — odparł z
godnością mój towarzysz. — Między nami zaszło wielkie
nieporozumienie. Jeśli pan łaskawie zejdzie z nami na dół,
to może zdołamy sobie nawzajem niejedno wyjaśnić.
Po chwili znaleźliśmy się wraz z rozgniewanym
profesorem na dole w pokoju mieszkalnym.
— A więc? — rzekł.
— Po pierwsze muszę panu powiedzieć, że nie działałem
na zlecenie lorda Mount-James, i że sympatje moje w tym
wypadku stanowczo nie są po stronie tego człowieka. Gdy
ktoś zaginął, jest moim obowiązkiem postarać się o jego
odnalezienie. I teraz nad tem pracowałem. Żałuję z całego
serca, że sprawa tymczasem tak smutno się zakończyła. Nie
jestem człowiekiem, który rozgłasza publiczne skandale. W
sprawach prywatnych staram się zawsze o zachowanie
najskrupulatniejszej dyskrecji, naturalnie, jeśli nie zachodzi
jakaś zbrodnia. Ale tu, jak sądzę, nie ma mowy o żadnem
przestępstwie. Proszę z całą pewnością liczyć na moją
dyskrecję. Obiecuję też nie dopuścić, by sprawa dostała się
32
do dzienników.
Dr. Armstrong podszedł do mego przyjaciela i uścisnął
mu rękę.
— Jesteś pan dzielnym człowiekiem — rzekł. Pomyliłem
się co do pana. Sumienie nie dało mi spokoju i wróciłem,
by biednego Stauntona nie zostawić samego w tym stanie.
Cieszy mnie, że wskutek tego poznałem pana bliżej. Jestem
tak samo poinformowany, jak i pan. Sytuacja jest jasna.
Przed rokiem Godfrey mieszkał w Londynie i zakochał się
w córce swego gospodarza i ożenił się z nią. Była to osoba
dobra, piękna i inteligentna. Żaden mężczyzna nie byłby się
takiej żony powstydził. Ale Godfrey jest spadkobiercą tego
nieznośnego starego lorda gdyby lord dowiedział się był o
małżeństwie, spadek napewno byłby przepadł. Znałem tego
chłopaka bardzo dobrze i lubiłem go dla wielu zalet.
Robiłem co mogłem, by mu pomóc. Trzymaliśmy to w
tajemnicy przed wszystkiemi, bo gdy jedna osoba dowie się
o takiej rzeczy, wnet wie o niej cały świat. Dzięki temu
odległemu domowi i naszemu bezwzględnemu milczeniu
udało się Godfreyowi dotychczas utrzymać tajemnicę.
Oprócz mnie wiedział o niej tylko jeden zaufany służący,
który teraz poszedł do Trumpington szukać pomocy. Ale
biednego małżonka dotknął ciężki cios. Żona jego zapadła
na niebezpieczną chorobę. Były to suchoty w najostrzejszej
formie. Biedny człowiek martwił się straszliwie, lecz
mimoto musiał pojechać do Londynu na match, bo nie mógł
się uchylić bez wydania swej tajemnicy. Telegrafowałem do
niego, by dodać mu trochę otuchy, a on mi odpowiedział,
bym uczynił, co tylko będę mógł. Był to ten telegram, który
33
dziwnym sposobem dostał się w pańskie ręce. Nie
uwiadamiałem go, że niebezpieczeństwo jest tak wielkie, bo
wiedziałem, że jego obecność i tak nie zmieni stanu rzeczy.
Ale ojcu jej napisałem całą prawdę, a on nierozważnie
doniósł o tem Godfreyowi. Wskutek tego Godfrey
przyleciał tu w stanie bliskim obłędu i dotychczas jeszcze
się nie opamiętał. Dziś rano śmierć położyła kres jej
cierpieniom. Oto wszystko, co mogę panu powiedzieć,
panie Holmes. Spuszczam się w zupełności na dyskrecję
obu panów.
Holmes podał rękę lekarzowi.
— Chodźmy, Watsonie — rzekł potem.
Opuściliśmy ten nieszczęsny dom.

Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na


stronach autora: Arthur Conan Doyle i tłumacza: anonimowy.

34
SHERLOCK HOLMES
JAKO WŁAMYWACZ

Wypadki, o których chcę mówić, odbyły się wiele lat temu; lecz
mimo to muszę się do pewnego stopnia przezwyciężyć, by je
opowiedzieć publicznie. Dawniej nie byłbym tego mógł uczynić
nawet przy zachowaniu największej dyskrecji. Ale obecnie główna
osoba znajduje się już poza obrębem ludzkiej sprawiedliwości, a
nasza wina również jest już przedawniona. Mogę więc przy pewnej
ostrożności opowiedzieć tą historję bez szkody dla kogokolwiek.
Jest to jedyna w swoim rodzaju przygoda mego przyjaciela,
Sherlocka Holmesa i moja. Dlatego żal mi zataić przed publicznością
ten wysoce interesujący wypadek. Jak już zaznaczyłem, muszę
zachować jak największą ostrożność, by nie przedostało się za wiele
szczegółów do wiadomości publicznej; zwłaszcza, że mój przyjaciel
Sherlock Holmes chciałby uniknąć wszelkich takich sensacyj i
zawsze z pewną niechęcią zezwalał mi na opisywanie swych
interesujących przygód. A rola jego w tym wypadku była tego
rodzaju, że nie bardzo chciał go rozgłosić. Czytelnicy muszą zatem
wybaczyć, że opuszczę datę, imiona i t. p. i tak zmienię niektóre
szczegóły, iż nikt nie zdoła poznać prawdziwego stanu rzeczy.
Po zwyczajnej wieczornej przechadzce wróciliśmy z Holmesem
około szóstej na naszą Bakerstreet. Było to w zimie. Dzień był zimny,
ponury i mglisty. Zaświeciwszy lampę, ujrzeliśmy leżącą na stole
wizytówkę. Mój przyjaciel spojrzał na nią i rzucił ją z pogardą na
ziemię. Podniosłem ją i odczytałem:

35
CHARLES AUGUSTUS MILVERTON
Agent

Appledore Towers Hampstead

— Kto to jest? — zapytałem.


— Najgorszy łajdak w całym Londynie — odparł Holmes,
siadając przed kominkiem, by sobie ogrzać nogi przy ogniu. — Czy
jest tam co napisane po drugiej stronie?
Obróciłem kartkę i odczytałem:
— Przyjdę o 6:30 — C. A. M.
— Hm! Więc zaraz tu będzie. Wyobraź sobie, Watsonie, że stajesz
przed klatką pełną węży, które poruszają się cicho — gładkie,
błyszczące, jadowite, z kłującemi, złośliwemi oczyma — i to uczucie,
które cię przytem ogarnia, że coś po tobie pełza, coś cię ściąga.
Takiego uczucia doznaję zawsze na widok Milvertona. Miałem już do
czynienia z jakimi pięćdziesięcioma mordercami, ale najgorszy z
pośród nich nie był mi tak wstrętny jak ten podlec. A muszę niestety
wdać się z nim w układy — przychodzi na moje zaproszenie.
— Czemże on jest?
Holmes wziął wizytòwkę i pokazał palcem na drugą linję.
— Mieni się agentem, a w rzeczywistości jest jadowitym gadem
——
— A co takiego robi?
— Uprawia wymuszenia. Niech się Bóg zmiłuje nad tym
nieszczęśnikiem, a jeszcze bardziej nad tą nieszczęśliwą, których
tajemnica dostanie się do wiadomości Milvertona. Z najsłodszym
uśmieszkiem na ustach wyciśnie ich jak cytrynę. To genjusz w swoim
rodzaju. Mógłby był dojść do bardzo ładnego stanowiska w życiu,
gdyby jego interesy mniej były podejrzane. Postępuje w ten sposób:

36
Daje do zrozumienia, że gotów jest bardzo dobrze zapłacić za listy
kompromitujące osoby bogate i należące do sfer wyższych. Pisma
takie sprzedają mu nie tylko lokaje i pokojówki. Dostaje je często od
eleganckich łotrów, którzy obracają się w salonach wielkiego świata i
zdobywają tam względy i zaufanie łatwowiernych kobiet. Płaci za to
hojnie. Raz zapłacił jakiemuś służącemu siedmset funtów za dwie
linijki pisma. Wypadek ten skończył się potem naturalnie ruiną
pewnej starej i poważanej angielskiej rodziny. Wszystkie podejrzane
historje dostają się do wiadomości Milvertona. Mamy w kraju
kilkaset osób, które bledną na dźwięk jego nazwiska. Każdy człowiek
z tak zwaną przeszłością, lub najmniejszym ciemnym punktem w
życiu jest w ciągłym strachu przed tym człowiekiem. Żadna
nierozwaga młodzieńca nie pójdzie w zapomnienie, jeśli Milverton o
niej usłyszy. A jest on tak bogaty i podstępny, że nie żyje z dnia na
dzień. Powiedziałem ci już, że jest to największy łajdak w całym
Londynie. Powiedz sam, czy nie wydaje ci się gorszym niż człowiek,
który zabił kogoś w chwilowem wzburzeniu? Wszak on dręczy
swych bliźnich planowo i z przyjemnością. A to tylko na to, by
napełnić swoje i tak już napchane wory pieniądzmi.
Tylko wyjątkowo, przy szczególnie tragicznych wypadkach
okazywał Holmes, prócz zainteresowania fachowego, litość lub inne
ludzkie uczucie. Dlatego bardzo się zdziwiłem, słysząc mego
przyjaciela mówiącego z takiem przejęciem.
— Ależ jego można przecież jakimś sposobem pociągnąć do
sądowej odpowiedzialności — rzekłem.
— W teorji, ale nie w praktyce. Przypuśćmy, że jakaś kobieta da
zamknąć tego wampira na kilka miesięcy, cóż jej z tego przyjdzie,
jeśli sama zniszczy sobie przytem całą swoją egzystencję? Jego
ofiary nie mogą występować przeciw niemu. Gdyby się kiedyś czepił
kogoś niewinnego, wtedy by go łatwo można złapać. Ale on jest
chytry, jak djabeł. Nie, nie, musimy się starać w inny sposób go
unieszkodliwić.
— A po co on ma tu przybyć? —

37
— Bo pewna pani oddała mi swą przykrą sprawę do załatwienia.
Jest to panna Ewa Brackwell, nasza sławna i piękna debiutantka z
sezonu teatralnego. Za czternaście dni ma wyjść za mąż za hrabiego
Dovercourt. Ten szuja, Milverton, ma w ręku kilka jej listów, trochę
nierozważnych — tylko nierozważnych, nic więcej Watsonie; —
pisała je kiedyś do pewnego biednego wielbiciela. Lecz w ręku
Milvertona wystarczą one do przeszkodzenia małżeństwu. Jeśli nie
otrzyma bardzo wielkiej sumy pieniężnej, odeśle hrabiemu. Mam
polecenie porozumieć się z nim i starać się osiągnąć jak
najkorzystniejsze warunki.
W tej chwili usłyszałem przed domem na ulicy turkot powozu i
tętent koni. Podszedłem do okna i ujrzałem elegancki powóz,
zaprzężony w parę pięknych gniadoszów. Służący otworzył
drzwiczki. Wysiadł mały, tęgi mężczyzna w bogatem futrze. Po
chwili stanął przed nami w pokoju.
Był to człowiek około pięćdziesięcioletni. Miał dużą głowę,
okrągłą, goloną twarz, a na niej stały, lodowaty uśmiech. Złote
okulary osłaniały parę dzikich, szarych oczu. Postać ta tchnęła na
pozór pewnego rodzaju dobrodusznością. Tylko wymuszony uśmiech
i błysk niespokojnych, przenikliwych oczu osłabiały to wrażenie.
Głos jego był równie słodki i łagodny jak oblicze. Wyciągnął do nas
małą, tłustą rękę i wyraził żal, że nie zastał nas pierwszym razem.
Holmes udawał, że nie widzi wyciągniętej ręki i zimno spojrzał mu w
twarz. Uśmiech Milvertona stał się jeszcze słodszy; wzruszył
ramionami, zdjął futro, złożył je starannie na poręczy krzesła i usiadł.
— Kto jest ten pan? — zapytał, wskazując na mnie. — Czy ten
pan jest dyskretny? Czy jest pewny?
— Dr. Watson, mój przyjaciel i wspólnik. —
Pan Milverton skłonił się.
— Dobrze, panie Holmes. Pytałem tylko w interesie naszej
klientki. Sprawa jest bardzo delikatna.
— Dr. Watson wie, o co idzie.
— Ach tak! Możemy więc przystąpić do rzeczy. Jak pan twierdzi,

38
jesteś pan zastępcą panny Ewy. Czy ma pan pełnomocnictwo do
przyjęcia moich warunków?
Holmes wzruszył ramionami.
— Jakie są pańskie warunki?
— Siedm tysięcy funtów.
— Nie więcej?
— Szanowny panie, bardzo mi przykro o tem mówić; ale jeśli te
pieniądze do czternastego nie będą wypłacone, to ośmnastego ślub
się nie odbędzie.
Jego wstrętny uśmiech stał się jeszcze grzeczniejszy niż
zazwyczaj. Holmes zastanawiał się przez chwilę. Potem odezwał się,
mierząc przeciwnika pogardliwym wzrokiem:
— Zdaje mi się, że pan zanadto jest pewnym tego interesu. Jestem
dokładnie poinformowany o treści tych listów. I sądzę, że moja
klientka zastosuje się do mojej rady. Zaproponuję jej, by całą sprawę
przedstawiła swemu przyszłemu mężowi i zaufała jego
wspaniałomyślności.
Milverton roześmiał się na głos
— Pan widocznie nie zna hrabiego — rzekł.
Prawie nieznaczny cień rozczarowania przebiegł po twarzy mego
przyjaciela. Poznałem, że dobrze zna hrabiego.
— Cóż tak złego jest w tych listach? — zapytał.
— Wesołe sobie, te liściki — bardzo wesołe — odparł Milverton

...Ta pani ślicznie pisze listy. Ale zapewniam pana, że hrabia okaże
bardzo małe zrozumienie dla tego talentu. Lecz, skoro pan jest innego
zdania, nie mamy co ze sobą mówić. Jeżeli pan sądzi, że oddanie tych
listów hrabiemu nic nie zaszkodzi pańskiej klientce, to naturalnie
byłoby to głupotą zapłacić za nie tyle pieniędzy. —
Wstał i sięgnął po futro, Holmes aż pozieleniał ze złości.
— Poczekaj pan trochę — rzekł — przecież panu się tak nie
śpieszy. Uczynimy chętnie wszystko, co możliwe, by uniknąć
skandalu w tej czysto osobistej sprawie.

39
Milverton usiadł znowu na swojem krześle. Jego uśmiechnięta
twarz przybrała na chwilę wyraz tryumfu.
— Spodziewałem się, że pan zmieni zdanie — rzekł powoli.
— Ale musi pan zważyć, że panna Ewa nie rozporządza
znaczniejszymi środkami pieniężnymi — mówił dalej Holmes. —
Zapewniam pana, że byłoby jej bardzo trudno zapłacić nawet dwa
tysiące, a suma, której pan żąda, przekracza grubo jej siły. Niechże
pan zniży swoje żądanie i wyda listy za kwotę, którą wymieniłem.
Jest to — zapewniam pana raz jeszcze — najwyższa suma, jaką
możesz pan otrzymać.
Usta Milvertona rozszerzyły się znowu w uśmiech. Mrugnął
wesoło oczyma.
— Wiem wprawdzie, że to, co pan mówisz o stosunkach
majątkowych tej damy, jest rzeczywiście prawdą — odpowiedział. —
Lecz przyzna pan, że gdy idzie o zamążpójście, powinni też
przyjaciele i krewni tej pani coś dla niej uczynić. Mogą jej to
ofiarować jako bardzo pożądany podarunek ślubny. Jestem
przekonany, że ta mała paczka listów sprawi jej więcej radości, niż
wszystkie lichtarze i cukiernice z całego Londynu.
— To niemożliwe — rzekł Holmes.
— Trudno — odparł Milverton i wyciągnął przy tem gruby portfel
z kieszeni. — Bardzo źle, jeśli to niemożliwe. Ale ja uważam, że nie
dobrze jest w takich wypadkach radzić paniom, aby się nie natężyły
do ostateczności. Popatrz pan — rzekł wyjmując mały liścik z
herbem na kopercie — to jest — no to może nie ładnie zdradzać
nazwisko, które jutro będzie głośne. Ale jutro o tym czasie ten mały
liścik będzie w rękach małżonka odnośnej damy. A dlaczego? Tylko
dlatego, bo nie chce się zdobyć na zapłacenie sumy, którą w każdej
chwili może otrzymać za swoje djamenty. To coś okropnego. Dalej:
czy przypomina pan sobie nagłe zerwanie zaręczyn panny Miles z
pułkownikiem Dorking?
Na dwa dni przed ślubem ukazało się ogłoszenie w „Morning
Post“, że wszystko skończone. A dlaczego? To brzmi wprost

40
niewiarygodnie: śmiesznie małą sumą, jednym tysiącem funtów,
można było całą sprawę załatwić. Czy to nie smutne? A teraz pan,
człowiek tak roztropny, targujesz się o cenę, gdy idzie o przyszłość i
honor pańskiej klientki? To mię bardzo dziwi, panie Holmes.
— Powiedziałem prawdę — odparł Holmes. — Panna Ewa tak
dużo pieniędzy niema i mieć nie może. Wolisz pan przyjąć
ofiarowaną sumę, niż zniszczyć całą przyszłość tej kobiety, bo z tego
panu przecież nic nie przyjdzie.
— Pan się myli, panie Holmes. Taka kompromitacja może mi
pośrednio bardzo wiele korzyści przysporzyć. Nieskończenie wiele!
Mam teraz w rękach ośm czy dziesięć podobnych spraw. Jeśli
interesowani dowiedzą się, co spotkało pannę Ewę, wszyscy będą się
starali postąpić rozsądniej. Rozumie pan moje stanowisko?
Holmes zerwał się z krzesła.
— Stań za nim, Watsonie! Nie puść go do drzwi. A teraz
przeglądniemy zawartość pańskiego portfelu.
Milverton uciekł ze swego miejsca tak szybko jak mysz, i stanął
plecami do ściany.
— Panie Holmes, panie Holmes — rzekł, wyciągając wielki
rewolwer. — Spodziewałem się, że pan przedsięweźmie coś
nadzwyczajnego; coś podobnego jednak już mi się nieraz zdarzyło,
ale jeszcze nikomu dotychczas nie pomogło. Jestem uzbrojony od
stóp do głów i według ustawy mam prawo zrobić użytek z broni.
Zresztą nie byłem tak głupi, by tu przynosić ze sobą te listy. A teraz
moi panowie, dziś wieczór mam się jeszcze z kimś spotkać, a droga
do Hampstead jest daleka.
Zbliżył się znowu, wziął płaszcz i zwrócił się ku drzwiom.
Chwyciłem za krzesło, lecz Holmes potrząsnął głową, wobec czego z
żalem je odstawiłem.
Ukłoniwszy się elegancko, z uśmiechem, opuścił Milverton nasz
pokój. A po chwili usłyszeliśmy zamykanie i turkot odjeżdżającego
powozu.
Holmes siadł nieruchomo przy kominku; wsunął ręce do kieszeni,

41
głowę opuścił na pierś i patrzał w ognisko. Przez pół godziny siedział
tak w milczeniu. Potem powstał szybko, jak człowiek, który powziął
nagłe postanowienie i poszedł do swej sypialni. Po jakimś czasie
wyszedł stamtąd młody, pewny siebie robotnik, z bródką i laską
spacerową. Zapalił przy lampie swoją starą porcelanową fajeczkę i
zwrócił się do odejścia.
— Zabawię tam jakiś czas, Watsonie — rzekł i znikł za drzwiami.
Zrozumiałem, że mój przyjaciel rozpoczął walkę z Milvertonem;
lecz nie miałem pojęcia, jak ta walka się odbędzie.
Przez kilka dni Holmes wciąż chodził w tem przebraniu.
Dowiedziałem się od niego tylko tyle, że cały czas przebywa w
Hampstead i że mu tam nieźle idzie. Poza tem nie mówił ani słowa.
Wreszcie pewnego wieczora podczas strasznej burzy, gdy wiatr wył
w kominie i wszystkie szyby w oknach brzęczały, powrócił z
ostatniej swej wycieczki. Zrzuciwszy robotnicze przebranie, usiadł
przy ogniu i zaczął się po swojemu cicho i serdecznie śmiać.
— Prawda, że ja nie wyglądam na małżonka, Watsonie?
— Nie, stanowczo nie! —
— Zapewne cię zainteresuje wiadomość, że jestem zaręczony.
— Kochany chłopie! Gratu —
— Z pokojówką Milvertona.
— Holmes!
— Musiałem zebrać wiadomości.
— Poszedłeś stanowczo za daleko!
— Nie było innego sposobu. Jestem blacharzem, mam dobrze
idący warsztat i nazywam się Escott. Co wieczór z nią spacerowałem.
Wielkie nieba, te rozmowy. Lecz dowiedziałem się wszystkiego,
czego chciałem. Znam dom Milvertona jak własną kieszeń.
— Ale dziewczyna!
Wzruszył ramionami.
— Cóż robić, Watsonie. Stawka jest zbyt wielka. Musiałem
zaryzykować wszystko. Ale dzięki Bogu, mam współzawodnika,
który z pewnością zajmie moje miejsce, gdy ja zniknę z horyzontu.

42
— Co za cudowna noc!
— Ty lubisz taką pogodę?
— Tak jest, bo odpowiada moim celom. Dziś w nocy zamierzam
wykonać atak na Milvertona. Spodziewam się, że uda się. Zamierzam
tej nocy włamać się do niego, Watsonie.
Sherlock Holmes włamywaczem! Zimno mi się zrobiło na dźwięk
tych słów, które mój przyjaciel wygłosił powoli, tonem bardzo
stanowczym. Podobnie jak krajobraz nagle oświetlony błyskawica,
stanęły mi w tej chwili przed oczyma wszystkie skutki takiego czynu.
Odkrycie, aresztowanie, koniec pięknej karjery, hańba i zdanie się na
łaskę i niełaskę tego wstrętnego Milvertona.
— Na miłość Boską, człowiecze, zastanów się, co czynisz! —
zawołałem. — Ja ciebie nie poznaję. Naprzód oszukujesz biedną
dziewczynę, a teraz chcesz jeszcze — —
Holmes machnął ręką niecierpliwie.
— Mój kochany Watsonie, sprawę tę przemyślałem bardzo
dokładnie. Znasz mię dość długo i wiesz, nigdy nie czynię nic bez
zastanowienia. A więc i teraz nie byłbym wybrał tej niebezpiecznej
drogi, gdyby mi pozostawała jakaś inna. Rozważmy sprawę jeszcze
raz z całym spokojem. Przyjmuję naturalnie, że uznasz mój uczynek
za dobry i sprawiedliwy, jakkolwiek może on mnie wprowadzić w
konflikt z ustawą karną. Włamanie ma na celu zawładnięcie
przemocą jego portfelem. Wszak niedawno sam chciałeś mi w tem
pomóc, choć był to według litery prawa zwyczajny napad rabunkowy.
Przeszedłem się kilka razy po pokoju, rozważając jego słowa.
— Tak jest — odrzekłem wreszcie — moralnie jest to
usprawiedliwione. O ile mamy zamiar zabrać tylko te przedmioty,
które Milverton chce w zbrodniczy sposób spożytkować.
— Bardzo słusznie. Jeśli moralnie nie możemy sobie niczego
zarzucić, pozostaje jeszcze tylko do rozważenia nasze ryzyko
osobiste. Sądzę, że gentelman nie powinien przykładać do tego
momentu wielkiej wagi, jeśli kobieta jest w niebezpieczeństwie i
potrzebuje pomocy.

43
— Zaprawdę, jesteś w tem położeniu.
— Więc nie mogę teraz myśleć o niebezpieczeństwie. Nie ma
żadnej innej możliwości wydostania listów. Nieszczęśliwa ta dama
niema pieniędzy, ani przyjaciół, do których mogłaby się zwrócić o
pomoc. Jutro upływa termin. Jeśli tej nocy nie wydobędziemy listów,
ten łajdak jutro unieszczęśliwi pannę Ewę na zawsze. Muszę więc
albo pozostawić klientkę jej losowi, albo odważyć się na ten czyn.
Przytem będzie to walka rozstrzygająca między mną a tym
nędznikiem. On walkę rozpoczął. Więc honor i szacunek przed
samym sobą nakazują mi doprowadzić ją do końca.
— No, nie jestem tem zachwycony, ale przyznaję, że tak być musi
— odpowiedziałem. — Kiedy wyruszamy?
— Ty nie pójdziesz.
— W takim razie i ty nie pójdziesz — rzekłem stanowczo. — Daję
ci słowo honoru — a ty wiesz, że ja słowa nie łamię. Jeśli mię nie
weźmiesz ze sobą, w tej chwili zawiadomię o wszystkiem policję.
— Nic mi nie możesz pomóc.
— Skąd wiesz? Nie możesz przewidzieć, co się stanie. W każdym
razie nie ustępuję od tego, co powiedziałem. Inni ludzie mają także
poczucie honoru. Nieraz nawet większe.
Holmes z początku był zły i niezadowolony. Lecz wnet twarz mu
się rozjaśniła, i poklepał mnie po ramieniu.
— Dobrze, już dobrze, mój kochany. Masz rację. Od lat
mieszkamy razem w tym pokoju. To byłaby heca, gdybyśmy w końcu
mieli siedzieć razem w jednej celi. Wiesz, Watsonie, przyznam ci się,
nieraz myślałem o tem, jakiby to ze mnie mógł być zdolny
zbrodniarz. Jeszcze nie tracę nadziei. Patrz!
Holmes przystąpił do swej szuflady i wyjął z niej ładną skórzaną
torebkę, zawierającą rozmaite błyszczące instrumenty.
— Oto jest wybór pierwszorzędnych nowoczesnych narzędzi
złodziejskich. Wytrychy niklowane, nożyki djamentowe do szkła,
klucze francuskie, śruby stalowe i wszystko wogóle, czego wymaga
postęp cywilizacji. Tu mam ślepą latarkę. Wszystko jest w porządku

44
Czy masz jakieś buciki, które nie skrzypią?
— Mam buciki tennisowe z gumową podeszwą.
— Doskonale. A maskę?
— Zaraz porobię maski z czarnego jedwabiu.
Holmes uśmiechnął się.
— Ty masz, zdaje się, wrodzone zdolności do takich rzeczy.
Dobrze, zrób maski. Zjemy jeszcze coś na prędce, potem pójdziemy.
Jest pół do dziesiątej. O jedenastej musimy być w Churde Rov.
Stamtąd mamy kwadrans piechotą do Appledore Towers. Zaczniemy
przed północą. Milverton śpi bardzo mocno, a kładzie się punktualnie
o pół do jedenastej. Jeśli się nam poszczęści, o drugiej będziemy z
powrotem z listami panny Ewy w kieszeni.
Holmes i ja ubraliśmy się w strój wieczorowy. Wyglądaliśmy na
powracających z teatru.
Na Oxfordstreet wzięliśmy dorożkę i pojechaliśmy do jakiegoś
domu w Hampstead. Tu odprawiliśmy dorożkę i pozapinawszy
szczelnie płaszcze, zaczęliśmy iść przez pola. Wiał ostry wiatr
północny, a zimno przejmowało nas do szpiku kości.
— Musimy być bardzo ostrożni — rzekł Holmes. — Te listy leżą
w żelaznej kasie w pokoju, przylegającym do sypialni Milvertona. Na
szczęście ma on sen bardzo mocny, jak prawie wszyscy mali i tędzy
ludzie, którzy regularnie żyją. Agata — tak się nazywa moja
narzeczona — powiedziała mi, że jak twierdzi służba, pana wogóle
nie można się dobudzić. Ma on bardzo sumiennego sekretarza, który
przez cały dzień nie opuszcza pokoju. Dlatego musimy iść nocą.
Prócz tego ma jeszcze strasznie złego psa, który biega wolno po
ogrodzie. Ponieważ ostatnie dwa razy przybyłem do Agaty bardzo
późnym wieczorem, więc teraz zamyka psa, abym mógł spokojnie
przejść.
W milczeniu szliśmy dalej pustemi ulicami. Światła latarń chwiały
się na wietrze, a cienie naszych postaci wykrzywiały się
niesamowicie. Towarzyszyłem odważnie przyjacielowi w niejednem
niebezpiecznem przedsięwzięciu — lecz nigdy nie ogarniało mnie

45
uczucie takiego niepokoju i lęku, jak w owej wietrznej i mroźnej
nocy zimowej. Jakże spokojnie byłbym mógł siedzieć w naszym
ciepłym pokoiku, gdybym nie był nierozważnie narzucił swego
udziału w tej awanturze. Cichy głos Holmesa przerwał niemęskie
myśli.
— To jest ten dom — ten duży. Przez bramę, a potem na prawo
między krzakami. Możemy teraz ubrać maski. Jak widzisz, nigdzie
już niema światła. Idzie doskonale.
W czarnych jedwabnych maskach, jak dwaj prawdziwi londyńscy
włamywacze, podsunęliśmy się ku uśpionemu domowi. Po jednej
stronie było coś w rodzaju werandy o kilku oknach i drzwiach.
— To jego sypialnia — szepnął Holmes. — A to są drzwi do
przyległego pokoju. Najlepiej byłoby przejść tędy. Lecz są one
zamknięte, zaryglowane, więc musielibyśmy za dużo hałasu narobić
przy otwieraniu. Chodź tędy. To jest oranżerja, przez którą wchodzi
się do salonu.
Drzwi były zamknięte. Holmes wyciągnął kilka kawałków plastra i
zalepił niemi starannie róg szyby obok zamku. Potem wyjął nożyk z
djamentem i przejechał nim naokoło zalepionego miejsca. Teraz
zaczepił ostry haczek do plastra i silnie uderzył w szybę. Cichy
zgrzyt. Holmes wyciągnął haczkiem wycięty kawałek i położył go
ostrożnie na ziemi. Poczem obrócił od wnętrza klucz w zamku. I tak
w jednej chwili staliśmy się zbrodniarzami wedle ustawy.
Słodki odurzający zapach egzotycznych roślin i gorąco panujące w
cieplarni zaparły nam oddech. Wziął mię za rękę i przeprowadził
wzdłuż szeregów liściastych roślin, które muskały nas po twarzach.
Holmes posiadał zdolność widzenia po ciemku i starannie ją kształcił
i rozwijał. Trzymając mię wciąż za rękę, otworzył jakieś drzwi.
Miałem wrażenie, że znajdujemy się w pokoju, w którym niedawno
ktoś palił cygaro. Przeszedł omackiem obok mebli, otworzył drugie
drzwi i zamknął je za nami. Wyciągnąwszy rękę, dotknąłem jakichś
płaszczy; poznałem, że jesteśmy na korytarzu. Szliśmy dalej pocichu.
Holmes otworzył drzwi na prawo. Skoczyło coś na nas. Serce

46
zamarło mi w piersi. Lecz był to tylko kot. W tym pokoju palił się
jeszcze ogień na kominku. Poczułem też znowu dym z cygara.
Holmes wszedł na palcach, poczekał na mnie, poczem znowu
zamknął cichutko drzwi. Byliśmy w pokoju Milvertona. Poza portjerą
na przeciwległej ścianie były drzwi do sypialni. Holmes dołożył
drzewa do ognia. Ogień zaświecił jasno, tak, że mogliśmy przy nim
nieźle widzieć. W pobliżu drzwi ujrzałem kontakt elektryczny, lecz
światło lampy nie było nam potrzebne. Okno obok kominka osłaniała
ciężka portjera, dlatego z zewnątrz wydawało nam się ciemne. Po
drugiej stronie kominka znajdowały się drzwi prowadzące na
werandę. W środku pokoju stało modne biurko z czerwono obitym
fotelem. Naprzeciw bibljoteka, a na niej marmurowy posąg Ateny.
W kącie ujrzeliśmy błyszczące zamki wielkiej zielonej kasy.
Holmes przypatrzył się jej z bliska, poczem postąpił do drzwi od
sypialni i nadsłuchiwał. Nie słychać było żadnego głosu.
Mnie tymczasem przyszło na myśl, że byłoby mądrze zapewnić
sobie odwrót przez drzwi zewnętrzne. Zbadałem je i przekonałem się
ku memu zdziwieniu, że nie byty ani zamknięte ani zaryglowane.
Pociągnąłem Holmesa za rękaw; spojrzał ku drzwiom i stanął
zmięszany. Widocznie był nie mniej zdziwiony odemnie.
— To mi się wcale nie podoba — szepnął mi do ucha. — Nie
rozumiem, co to ma znaczyć. Lecz nie mamy czasu do stracenia.
— Czy mogę ci w czemś pomóc?
— Tak, stań przy drzwiach. Gdybyś słyszał, że ktoś idzie,
zaryglujesz, a wtedy znikniemy tą samą drogą, którąśmy przyszli.
Gdyby nadeszli z drugiej strony, to o ile cel nasz będzie osiągnięty,
uciekniemy temi drzwiami, a jeśli nie, schowamy się za tą portjerą.
Rozumiesz?
Skinąłem głową i stanąłem przy drzwiach. Pozbyłem się
początkowego uczucia strachu. Uczuwałem nawet o wiele więcej
przyjemności, popełniając przestępstwo, niż dawniej, gdym je ścigał.
Zarówno piękny cel naszej misji, świadomość tego, że postępujemy
szlachetnie i po rycersku, jak podły charakter naszego przeciwnika,

47
przyczyniały się do tego, że bardzo mi zależało na udaniu się
przedsięwzięcia. Nie myślałem już zupełnie o naszej winie i mimo
niebezpieczeństwa byłem wesół i pełen otuchy. Z podziwem
patrzałem na Holmesa, który otworzył torebkę z narzędziami
złodziejskiemi i ze spokojem i uwagą, jak operator, wyszukiwał
odpowiednie instrumenty. Otwieranie kas było jego specjalnością. To
też odczuwał wielką radość, stanąwszy przed tym zielonym,
stalowym potworem, którego wnętrze zawierało nierozważne listy
rozmaitych pięknych pań. Podwinąwszy rękawy, wyjął dwa małe
świderki, stalowe obcążki i kilka wytrychów.
Stałem przy głównych drzwiach, mając na oku cały pokój. Lecz
moje plany na wypadek czyjegoś zjawienia się, były bardzo niejasne.
Holmes pracował przez pół godziny. Odkładał jeden instrument,
brał inny i każdym się posługiwał ze zręcznością zawodowego
mechanika. Przytem wszystko odbywało się bez najmniejszego
szelestu. Wreszcie usłyszałem ciche stuknięcie, i ciężkie drzwi
otworzyły się tak, że ujrzałem w środku cały szereg małych
pakiecików. Każdy był związany, zapieczętowany i zaopatrzony
napisem. Holmes wziął jeden do ręki. Lecz przy chwiejnem świetle
kominka nie można było czytać. Nie odważył się jednak zaświecić
światła elektrycznego tuż obok sypialni Milvertona. Wyjął więc ślepą
latarkę.
Wtem zatrzymał się i wytężył słuch.
Szybko zamknął drzwi od kasy, pochował narzędzia do kieszeni,
zamknął latarkę i skoczył za portjerę, skinąwszy i na mnie. Zaledwie
znalazłem się przy nim, usłyszałem to, co on swym bystrym słuchem
słyszał już przed chwilą. Był jakiś ruch w domu. Gdzieś daleko
zamknięto drzwi. Usłyszeliśmy niewyraźny, głuchy szmer, a potem
odgłos ciężkich kroków, które zbliżały się szybko. Ktoś szedł ku nam
przez korytarz. Potem otworzono drzwi, zaświecono światło i
zamknięto drzwi z powrotem. Natychmiast poczuliśmy dym z
mocnego cygara. W pobliżu nas chodził ktoś po pokoju. Wkońcu
zatrzeszczało krzesło i kroki ustały. Później usłyszeliśmy otwieranie

48
jakiegoś zamku i szelest przewracanych papierów.
Teraz odważyłem się rozchylić ostrożnie firanki i spojrzeć przez
malutką szparkę. Holmes przycisnął się do mego ramienia, z czego
poznałem, że również korzysta ze sposobności. Tuż przed nami, tak,
że mogliśmy dosięgnąć ręką, ujrzeliśmy szerokie pochylone plecy
Milvertona. Przeliczyliśmy się widocznie. Nie było go wcale w
sypialni, lecz siedział w innej części domu, w jakimś pokoju, którego
okien nie widzieliśmy. Jego łysina świeciła nam w oczy. Oparł się o
krzesło i wyciągnął nogi przed siebie. W ustach trzymał długie,
ciemne cygaro. Ubrany był w czerwonawy smoking z czarnym
aksamitnym kołnierzem. W rękach miał jakiś wielki akt, który
studjował z zajęciem, puszczając przytem w powietrze niebieskie
obłoczki dymu. Jego zachowanie się i wygodna pozycja, wskazywały
na to, że niema zamiaru rychło stąd odejść. Nasza sytuacja była
bardzo nieprzyjemna.
Holmes wziął mię za rękę i uścisnął ją, jakby chciał powiedzieć, że
jest spokojny i nie traci nadziei. Nie wiedziałem, czy zauważył to, co
ja widziałem dokładnie z mego miejsca. Mianowicie, że drzwi od
kasy były niedomknięte, co Milverton mógł spostrzec w każdej
chwili. Postanowiłem sobie, że gdy tylko zauważę, iż to spostrzegł,
wyskoczę natychmiast, zarzucę mu na głowę portjerę z najbliższych
drzwi i tak go przytrzymam. Resztę pozostawię Holmesowi. Lecz
Milverton wcale nie podnosił głowy. Był zatopiony w swoich
papierach i obracał kartkę za kartką. Myślałem, że kiedy będzie
gotów z tymi papierami i cygarem, przecież pójdzie sobie do
sypialni. Lecz zanim jeszcze skończył jedno i drugie, sprawa
przybrała zupełnie inny obrót. Wskutek tego nasze położenie
pogorszyło się znacznie.
Zauważyłem, że Milverton kilka razy spoglądał na zegarek, raz
nawet wstał, przeszedł się po pokoju i z niecierpliwością znowu
usiadł. Nie przeczuwałem jednak, że ma jeszcze jakieś spotkanie o tej
godzinie. Naraz z werandy doleciał mnie lekki szmer. Milverton
odłożył papiery i wyprostował się na krześle. Zapukano cicho do

49
drzwi. Milverton wstał i otworzył je.
— No — rzekł szorstko — spóźniła się pani prawie o pół godziny.
Zrozumieliśmy, dlaczego drzwi nie były zamknięte a Milverton nie
kładł się spać.
Usłyszałem szelest kobiecej sukni. Przedtem, gdy Milverton się
odwrócił, zasunąłem firankę szczelnie. Lecz teraz odważyłem się
znowu trochę ją odsunąć.
Siedział na krześle przed biurkiem i trzymał dalej w ustach cygaro.
Przed nim w jasnym kręgu elektrycznego światła, stała szczupła,
ciemno ubrana kobieta. Miała gęstą czarną woalkę na twarzy i
płaszcz aż do ziemi. Oddychała szybko i głęboko a cała jej postać
drżała z irytacji.
— No — rzekł Milverton — przez panią straciłem już pół nocy.
Czy pani rozumie, co to dla[1] znaczy? Nie mogła panienka przyjść o
innej porze — hę?
Kobieta potrząsnęła głową.
— No, trudno, skoro nie było możliwe, to nie. Jeśli hrabina się z
panienką źle obchodzi, to można się teraz zemścić. Czegoż się pani
tak trzęsie, do djabła? To dobre! Proszę się opanować! Zaraz
załatwimy sprawę.
Zwrócił się do biurka i wyjął z szuflady kartkę papieru.
— A więc ma pani pięć listów kompromitujących hrabinę Albert i
chce je pani sprzedać. Dobrze, ja kupuję. Idzie tylko o cenę. Muszę je
naturalnie naprzód przeglądnąć i jeśli rzeczywiście mają wartość —
wielkie nieba, to pani?
Podskoczył gwałtownie i lewą ręką chwycił się poręczy krzesła.
Kobieta podniosła woalkę i rozpięła okrycie. Miała twarz piękną,
śniadą o wyrazistych rysach, szlachetny, orli nos, błyszczące oczy i
silne czarne brwi. Około wąskich delikatnych ust igrał straszliwy
uśmiech.
— Tak jest, to ja jestem — odparła — ta, której złamałeś pan
życie.
Milverton zaśmiał się. Lecz śmiech ten zdradzał śmiertelne

50
przerażenie.
— Pani była zbyt uparta — odrzekł. Dlaczego doprowadziłaś mię
pani do ostateczności? Zapewniam, że jabym muszki nie skrzywdził
bez powodu, ale ja z tego żyję, więc cóż miałem uczynić?
Ustanowiłem cenę zupełnie dla pani odpowiednią, a pani się uparła i
nie chciała zapłacić.
— A pan posłałeś listy memu mężowi i tem go zabiłeś. Złamałeś
serce najszlachetniejszemu człowiekowi, jaki żył kiedykolwiek na
świecie, człowiekowi, któremu ja niegodna byłam zawiązać bucika!
Czy pan pamięta, że przedwczoraj w nocy tu na tem miejscu, na
klęczkach błagałam pana o litość, lecz pan w twarz mi się śmiałeś. I
teraz usiłujesz się podobnie uśmiechać, lecz drżenie warg zdradza
pańskie nędzne tchórzostwo. Tak, nie spodziewałeś się pan, mnie
jeszcze raz tu zobaczyć, lecz ja zapamiętałam, gdzie można pana
spotkać w cztery oczy. A więc panie Milverton, cóż pan teraz
powiesz?
Oczy kobiety płonęły. Gniew i pogarda malowały się na pięknej
twarzy. Stała przed nim dumna i pewna siebie.
— Niech pani sobie nie myśli, że mię pani tu zapędzi w kozi róg
— odrzekł, lecz cofnął się przytem w bok.
W każdej chwili mogę zawołać służącego i kazać panią
wyprowadzić. Lecz ze względu na zrozumiałe chwilowe wzburzenie
pani, chciałbym panią oszczędzić. Proszę natychmiast opuścić ten
pokój tą samą drogą, którą się pani tu dostałaś.
Więcej nie powiem ani jednego słowa. —
Kobieta stała dalej. Wsunęła rękę za wycięcie bluzki, a wąskie jej
usta znów uśmiechnęły się złowrogo.
— Na przyszłość nie zniszczysz pan już niczyjego życia, tak jak
moje i nie rozedrzesz niczyjego serca, jak moje rozdarłeś. Uwolnię
wreszcie ludzkość od złośliwego wrzodu.
Oto twoja nagroda, ty psie ty, tak! — tak! — tak! — tak! —
Wyciągnęła mały błyszczący rewolwer i oddała cztery strzały w
pierś Milvertona. Przewrócił się i upadł na biurko, charcząc

51
straszliwie i grzebiąc kurczowo w papierach. Potem podniósł się,
otrzymał jeszcze dwa strzały i padł na podłogę.
— Umieram — zawołał. Potem przestał się ruszać.
Kobieta spojrzała na niego z pogardą i kopnęła go nogą w twarz.
Przyjrzała mu się raz jeszcze — nie dawał już znaku życia.
Słyszeliśmy otwieranie drzwi. Zimny prąd powietrza wpadł do
gorącego pokoju. Mścicielka znikła.
Nie bylibyśmy go mogli uratować przez nasze wystąpienie. Lecz
gdy kobieta pakowała kulę za kulą w drgające ciało Milvertona,
chciałem mimowoli wyskoczyć! W tej chwili poczułem silne ramię
mego przyjaciela. Zrozumiałem, dlaczego mnie zatrzymał —
znaczyło to, że nas ta sprawa nie obchodzi, że szubrawca spotkała
zasłużona kara, i że musimy myśleć o naszych obowiązkach i celach.
Gdy obca wyszła, Holmes pośpieszył do drzwi i cicho przekręcił
klucz.
W tej chwili usłyszeliśmy głosy i szybko zbliżające się kroki.
Odgłos strzałów obudził służbę. Holmes z najwyższym pośpiechem
podbiegł do kasy, nabrał, ile mógł, paczek z listami i wrzucił je w
ogień. Powtarzał to tak długo, aż kasa była pusta. Tymczasem z
zewnątrz ktoś usiłował otworzyć drzwi i tłukł w nie pięściami.
Holmes rzucił jeszcze raz wzrokiem dokoła. List, który był
zwiastunem śmierci Milvertona, leżał na stole poplamiony krwią.
Wrzucił go szybko do ognia i wylał na to oliwę ze swej latarki, tak że
ogień zapłonął wysoko. Potem otworzył drzwi zewnętrzne, a gdy
znaleźliśmy się w sieniach, zamknął je znowu.
— Tu, tu, Watsonie — rzekł do mnie — tędy przeleziemy przez
parkan.
To nie do uwierzenia, jak szybko rozszedł się odgłos strzałów.
Gdyśmy się obejrzeli, cały potężny budynek był oświetlony. Główna
brama była otwarta i ciemne postacie biegły wzdłuż drogi. Do ogrodu
zbiegło się pełno łudzi a jakiś drab zaczął krzyczeć jak opętany,
ujrzawszy nas wychodzących z werandy i rzucił się do pościgu.
Holmes znał widocznie wszystkie ścieżki. Pędził przez jakąś szkółkę

52
młodych drzewek, ja za nim, a tuż za nami pierwszy z naszych
prześladowców. Mur na sześć stóp wysoki zamykał nam dalszą
drogę. Lecz Holmes przesadził go jednym skokiem. Gdy sam
drapałem się do góry, uczułem, że ktoś chwyta mnie za nogę. Lecz
uwolniłem się kilku kopnięciami i po drugiej stronie upadłem na jakiś
płot. Holmes pomógł mi wstać i dalej pędziliśmy galopem przez łąki
w Hampstead, a nasi prześladowcy za nami. Gdyśmy przebiegli jakie
dwie mile, Holmes zatrzymał się i nasłuchiwał. Za nami leżały łąki
śniegiem pokryte, i cisza była wokoło. Udało się nam umknąć przed
pościgiem. Teraz byliśmy już bezpieczni.


∗ ∗

Rano, po tej pamiętnej nocy, siedzieliśmy po śniadaniu przy stole,


paląc fajeczki. Wtem pan Lestrade ze Scotland Yard wszedł w nasze
skromne progi z miną uroczystą i poważną.
— Dzień dobry, panie Holmes — rzekł. — Dzień dobry. Proszę
pozwolić, czy nie jest pan przypadkiem bardzo zajęty?
— Mam jeszcze trochę czasu, by pana wysłuchać.
— Chciałbym pana prosić o pomoc w pewnym nader dziwnym
wypadku, który zdarzył się tej nocy w Hampstead. Naturalnie, o ile
pan nie masz innych zamiarów.
— No no! — rzekł Holmes — cóż się tam znowu stało?
— Morderstwo — ale jakieś teatralne i bardzo oryginalne. Wszak
pan tak chętnie i z taką bystrością bada takie wypadki! Wyrządził by
mi pan wielką grzeczność, gdybyś zechciał pojechać ze mną do
Appledore Towers i udzielił nam rady. Nie idzie tu o zwyczajną
zbrodnię. Już od dość długiego czasu mieliśmy na oku
zamordowanego. Nazywał się Milverton i między nami
powiedziawszy, był czemś w rodzaju bandyty. Wydostawał różne
pisma i listy i potem dokonywał wymuszeń. Mordercy spalili
wszystkie te papiery. Przedmiotów wartościowych nie tknięto, z tego

53
wynika, że zbrodniarze należeli do sfer wyższych i chcieli tylko
zapobiec kompromitacjom wśród towarzystwa.
— Zbrodniarze? — rzekł Holmes — czy było ich kilku?
— Tak, było ich dwóch. O mało ich nie schwytano. Mamy odciski
ich stóp i ich rysopisy. Idę o zakład, dziesięć przeciw jednemu, że ich
wyśledzimy. Pierwszy uciekał bardzo szybko. Drugiego schwytał
ogrodnik, lecz zdołał się wymknąć. Był to mężczyzna średniego
wzrostu, dobrze zbudowany ze silnemi szczękami i tęgim karkiem.
Miał wąsy, a górną część twarzy zasłaniała czarna maska.
— Rysopis jest dość niedokładny — rzekł mój przyjaciel. — Do
djabła, toż to jest prawie rysopis Watsona.
— Prawda — odparł inspektor rozbawiony — pan doktor całkiem
mu odpowiada.
Holmes i Lestrade roześmiali się głośno. Ja zaś z trudnością, blado
się uśmiechnąłem. Miałem wrażenie, że trzymam głowę w paszczy
lwa. A tego rodzaju uczucia nie działają rozweselająco.
— Niestety, w tym wypadku muszę panu odmówić pomocy —
rzekł potem Holmes. — Znałem tego Milvertona bardzo dobrze.
Uważałem go za najniebezpieczniejszego łotra w całym Londynie. A
według mego zdania są zbrodnie, wobec których ustawa karna
zawodzi. W takich wypadkach zemsta prywatna w pewnych
granicach jest zupełnie usprawiedliwiona.
— Ależ tu idzie o...
— Nie, nie, wszystkie namowy są bezcelowe. Moja cała sympatja
jest po stronie zbrodniarzy, a nie po stronie ofiary i dlatego
stanowczo odmawiam udziału w tej sprawie.

— — — — — — — — — — — —

Holmes nie rzekł odtąd ani jednego słowa na temat tragicznej


sceny, która rozegrała się w naszych oczach. Widziałem jednak, że
często się zamyśla. A wzrok jego i całe zachowanie zdradzały, że
stara się wszelkiemi siłami coś sobie przypomnieć. Pewnego dnia

54
podczas śniadania zerwał się z krzesła i zawołał:
— Jak Boga kocham, Watsonie, już wiem. Weź kapelusz i chodź
ze mną.
Z najwyższym pośpiechem przeszliśmy całą Bakerstreet i całą
Oxfordstreet aż do Regents-Cirkus. Tu, po lewej stronie było okno
wystawowe z fotografiami sławnych mężów i pięknych kobiet.
Holmes utkwił wzrok w jednej z tych fotografii. Poszedłem za
jego wzrokiem i ujrzałem portret pewnej pani w sukni dworskiej.
Była to wspaniała królewska postać. Na pięknej głowie, zdobnej
bujnym czarnym włosem, miała koronę z djamentów. Przyglądałem
się szlachetnej linji nosa, charakterystycznym brwiom, wąskim ustom
i energicznej bródce. Przeczytałem u dołu nazwisko wybitnego męża
stanu ze starej szlacheckiej rodziny. Była jego żoną. Oniemiałem ze
zdumienia. Wzrok mój spotkał się z oczyma przyjaciela.
Gdy odchodziliśmy od okna, położył palec na ustach.
Wracaliśmy przez Oxfordstreet. Wtem Holmes chwycił mnie za
ramię i wskazał wspaniale przystrojoną karetę, zaprzężoną w parę
rasowych koni. Na koźle siedział bogato ugalonowany woźnica obok
służącego. Wewnątrz ujrzeliśmy kobietę w bieli i pana we fraku. Była
to widocznie para nowożeńców.
— Czy zauważyłeś herby na drzwiczkach? — zapytał Holmes, gdy
kareta znikła nam z oczu. — Były to herby hrabiego Dovercourt.

1. ↑ Błąd w druku; brakuje zaimka, najprawdopodobniej mnie.

Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora:
Arthur Conan Doyle i tłumacza: anonimowy.

55
TRZEJ STUDENCI

Było to w roku 1895. Pewne okoliczności, nad któremi


nie będę się tu rozwodził, spowodowały, że przebyliśmy
kilka tygodni w jednem z naszych najsławniejszych i
najstarszych miast uniwersyteckich. W tym czasie zdarzyła
się pewna ciekawa historyjka. Tę właśnie mam zamiar
opowiedzieć. Rozumie się samo przez się, że opuszczę
wszystkie szczegóły, które mogłyby naprowadzić
czytelnika na zdarzenie prawdziwe. Nie chciałbym bowiem
nikogo dotknąć, ani skrzywdzić. Taki przykry wypadek
powinien utonąć w morzu niepamięci. Lecz przy
zachowaniu odpowiednich ostrożności można go
opowiedzieć. A zależy mi na tem szczególnie, gdyż
nadzwyczajne zdolności mego przyjaciela w tej sprawie
znowu okazały się w całej pełni.
Mieszkaliśmy wówczas w umeblowanem mieszkaniu w
pobliżu bibljoteki. Holmes studjował tam z zapałem jakieś
stare angielskie rękopisy i osiągnął tak nadzwyczajne
rezultaty, że owej sprawie poświęcę jeszcze kiedyś osobny
rozdział.
Pewnego wieczora, wróciwszy z przechadzki nad
brzegiem rzeki, siedzieliśmy z fajkami w pokoju. Nagle
zapukano do drzwi. Wszedł znany profesor, sława naukowa
z Kollegjum świętego Łukasza.
56
Był to człowiek wysoki, chudy, o usposobieniu
nerwowem i pobudliwem; jego gładko wygolone oblicze
miało wszystkie cechy bardzo żywej pracy umysłowej.
Zupełnie spokojny nie był nigdy. Ale dziś okazywał tak
silne rozdrażnienie, że stanowczo musiało zajść coś
niezwykłego.
Nie tracąc nawet czasu na przywitanie, rozpoczął odrazu:
— Musi mi pan ofiarować kilka godzin swego drogiego
czasu, panie Holmes. W naszem Kollegjum zdarzyło się coś
bardzo nieprzyjemnego. Gdyby pana przypadkiem tu nie
było, zaprawdę nie wiedziałbym, co uczynić. Pan jeden
może mi pomóc.
— Właśnie w tych dniach jestem ogromnie zajęty i nie
mogę się odrywać od pracy — odparł mój przyjaciel,
wstając z krzesła. — Radziłbym panu zwrócić się może po
pomoc do policji.
Nim Holmes skończył mówić, przerwał mu wzburzony
profesor:
— Nie, nie, mój kochany panie; to jest niemożliwe.
Absolutnie. Gdy się sprawę oddaje policji, nie można jej już
cofnąć. A w tym wypadku musimy się starać w pierwszej
linji, by uniknąć skandalu, w interesie naszego zakładu. Co
do pana, wiem, że jesteś pan dyskretny i znam też pańskie
zdolności. Pan jeden na świecie może mi pomóc. Błagam
pana panie Holmes, uczyń pan, co tylko możliwe.
Mój przyjaciel nigdy nie był w zbyt różowym humorze,
jeśli musiał na dłuższy czas opuścić swoją ukochaną
Bakerstreet. Brakowały mu książki, dzienniki i ten miły
domowy nieporządek. To też niechętnie wzruszył
57
ramionami. Lecz nasz gość nie dał się powstrzymać i
obszernie, z żywą gestykulacją opowiedział swoją historję.
— Jutro zaczyna się egzamin, panie Holmes. Ja jestem
jednym z egzaminatorów. Z greki. Daję do przetłumaczenia
większy ustęp z pewnego greckiego dzieła, którego
kandydat nie powinien znać. Ten ustęp daję wydrukować i
wydaję go tuż przed egzaminem. Byłoby to naturalnie
ogromnem ułatwieniem dla ucznia, gdyby się mógł
przygotować. Dlatego musi się ten tekst trzymać w
najgłębszej tajemnicy.
Dziś popołudniu o trzeciej, otrzymałem odbitkę z
drukarni. Jest to pół rozdziału z Tucydydesa. Musiałem
przeczytać z największą uwagą, żeby tekst do egzaminu był
bez błędu. O pół do piątej jeszcze nie byłem gotów. Ale
ponieważ obiecałem jednemu przyjacielowi, że przyjdę do
niego na herbatę, zostawiłem korektę na biurku i
poszedłem.
Byłem poza domem może godzinę.
Jak panu wiadomo, u nas w Kollegjum, wszędzie są
drzwi podwójne: drzwi wewnętrzne, obite zielonem
suknem, i zewnętrzne, ciężkie dębowe. Zbliżywszy się do
drzwi zewnętrznych, osłupiałem. Klucz tkwił w zamku. W
pierwszej chwili myślałem, że może zapomniałem wyjąć
swój własny, lecz sięgnąwszy do kieszeni, przekonałem się,
że tak nie było. O ile mi wiadomo, są tylko dwa klucze do
tych drzwi. Drugi znajduje się w posiadaniu mego
służącego Bannistera. Człowiek ten służy u mnie od lat
dziesięciu. Polegam na nim w zupełności. Pokazało się, że
rzeczywiście klucz należał do niego. Był w moim pokoju,
58
by się zapytać, czy podać herbatę i w karygodnej
lekkomyślności zapomniał wyjąć klucz ze zamku. Był w
pokoju wkrótce po mojem odejściu. Kiedy indziej takie
zapomnienie byłoby nieszkodliwe, ale dziś właśnie miało
fatalne następstwa.
Spojrzawszy na biurko poznałem, że ktoś szperał w
moich papierach. Korekta składała się z trzech kartek, które
razem zostawiłem. Jedna z nich leżała obecnie na podłodze,
druga na stoliku pod oknem, a trzecia tam, gdzie ją
czytałem.
Holmes poruszył się teraz po raz pierwszy.
— Początek na podłodze, ciąg dalszy pod oknem, a
koniec tam, gdzie pan siedziałeś — rzekł.
— Tak jest, panie Holmes. Podziwiam pana. Skąd pan to
wie?
Holmes nerwowo machnął ręką.
— Proszę, proszę tylko dalej mówić, panie profesorze.
To bardzo ciekawe.
W pierwszej chwili myślałem, że Bannister popełnił tę
zuchwałość i przeglądał moje papiery. On jednak
zaprzeczył temu z całą stanowczością. Jestem przekonany,
że mówi prawdę. Pozostała jeszcze tylko ta możliwość, że
ktoś przechodząc zauważył klucz, a wiedząc, że mnie
niema, wszedł do pokoju, by przeszukać papiery. Idzie tu
także o znaczną sumę pieniężną, gdyż za najlepszą pracę
wyznaczona jest wysoka nagroda. Więc jakiś niesumienny
człowiek mógł to zaryzykować, by prześcignąć swoich
kolegów.
Mój stary służący strasznie się tym wypadkiem
59
zirytował. O mało nie zemdlał, kiedyśmy się przekonali, że
ktoś przeczytał temat do egzaminu. Podałem mu kieliszek
koniaku, on usiadł na krześle, poczem ja sam dokładnie
zbadałem cały pokój. Przekonałem się, że intruz prócz
pogniecionych papierów zostawił jeszcze i inne ślady swej
bytności. Na stoliku pod oknem leżały obcinki z ołówka,
który widocznie tam temperował. Ten człowiek zapewne
odpisywał zadanie z największym pośpiechem, złamał
przytem ołówek i na nowo go zaciął.
— Doskonale! zawołał Holmes, który odzyskał znowu
humor, ponieważ ten wypadek coraz więcej go interesował.
— To jeszcze nie wszystko. Mam nowe biurko obite
cienką czerwoną skórą. Mógłbym przysiąc, a Bennister
także, że obicie było zupełnie nienaruszone. A teraz
zauważyłem zadarcie na jakie trzy cale — nie zewnętrzne
zdrapanie, tylko prawdziwe przecięcie. Ale i to nie
wszystko. Znalazłem też grudkę ciemnej gliniastej ziemi, w
której było trochę trocin. Jestem pewien, że te ślady
pochodzą od człowieka, który czytał papiery. Odcisków
stopy, lub innych znaków, które mogłyby służyć do
rozpoznania osoby, nie odkryłem. Nie wiedziałem, co dalej
czynić. Wtem przyszło mi na myśl, że pan na szczęście
przebywa w naszem mieście. Pobiegłem więc prosto tu, by
złożyć sprawę w pańskie doświadczone ręce. Niechże mi
pan pomoże, panie Holmes. Jak pan widzi, jestem w
krytycznej sytuacji. Muszę znaleźć sprawcę, inaczej
trzebaby odłożyć egzamin i dać wydrukować inny temat do
greckiego zadania. Lecz bez podania powodu nie można
tego uczynić. Wywoła to ogromny skandal, który zaszkodzi
60
dobrej sławie nie tylko naszego wydziału, lecz całego
uniwersytetu. Przedewszystkiem też zależy mi na tem, by
się ta sprawa nie dostała do wiadomości publicznej.
— Chętnie zajmę się tą sprawą i wedle sił postaram się
panu pomóc — rzekł Holmes, wstając by ubrać zarzutkę. —
Wypadek jest wcale interesujący. Czy po przyniesieniu
korekty był ktoś u pana w pokoju?
— Tak, niejaki Daulat Ras, słuchacz indyjski, który
mieszka w tem samem skrzydle; chciał mnie zapytać o
pewne szczegóły tyczące się egzaminu.
— Czy i on ma składać ten egzamin?
— Tak jest.
— A odbitka leżała na stole?
— Tak, ale była jeszcze zwinięta w rulon, tak jak ją
odebrałem z drukarni.
— Lecz można było poznać, że to korekta? Zwłaszcza
jeśli się wiedziało, że miałeś ją pan otrzymać dziś przed
południem.
— Niemożliwem to nie jest.
— Zresztą nie było nikogo?
— Nie.
— Czy ktoś wiedział, że odbitka będzie w pańskim
pokoju?
— Nikt, prócz drukarza.
— Czy on zna służącego?
— Nie, napewno nie.
— Gdzie obecnie znajduje się Bannister?
— Biedak, czuł się bardzo źle, gdy odchodziłem. Był
całkiem złamany. Ale nie miałem czasu troszczyć się o
61
niego. Zostawiłem go siedzącego na krześle i pośpieszyłem
do pana.
— A drzwi do pokoju zostawiłeś pan otwarte?
— Tylko papiery, na prędce zamknąłem pod klucz.
— A zatem, panie profesorze, jeśli Hindus nie poznał, że
rulon zawiera korektę, to ten, który ją przepisał, wszedł
niespodzianie nie wiedząc przedtem o egzystencji tych
ważnych papierów.
— I ja tak sądzę.
Holmes uśmiechnął się zagadkowo.
— A więc — rzekł — może pójdziemy razem.
Wziął kapelusz. Ja uczyniłem to samo.
— To nie dla ciebie, Watsonie. — Lecz, gdy zobaczył
moją rozczarowaną minę, rzekł z dobrotliwym uśmiechem:
— Dobrze, chodź, jeśli chcesz. Panie profesorze,
jesteśmy do pańskiej dyspozycji.


∗ ∗

Przed budynkiem Kollegjum było stare, mchem porosłe


podwórze. Stamtąd wchodziło się przez gotycką bramę na
kamienne, kręcone schody. Pokój naszego klienta mieścił
się w parterze i miał duże, zakratowane okno. Nad niem na
pierwszem, drugiem i trzeciem piętrze mieszkali, jeden nad
drugim, trzej studenci. Holmes zatrzymał się i spojrzał ku
oknu w parterze. Potem podszedł bliżej, stanął na palcach,
wyciągnął szyję i zaglądnął tamtędy do pokoju profesora.
— Musiał wejść przez drzwi — rzekł profesor — niema

62
innego okna, prócz tego zakratowanego.
— Jeśli tu nic nie możemy zobaczyć — odrzekł Holmes,
uśmiechając się po swojemu — to może lepiej wejdźmy.
Weszliśmy na korytarz. Profesor otworzył zewnętrzne
drzwi swego pokoju i wprowadził nas do środka. Holmes
rozpoczął natychmiast szczegółowe badanie dywanu. A
profesor i ja stanęliśmy w kącie, by mu nie przeszkadzać.
— Tu niema żadnych śladów — rzekł potem.
Wobec stałej pogody nie można się ich też było
spodziewać. Pański służący zdaje się przyszedł do siebie.
Powiada pan, że siedział na krześle; na którem?
— Na tem pod oknem.
— Ach tak, tam koło stołu. Możecie się panowie już
zbliżyć. Z dywanem jestem gotów. Teraz zabierzemy się
najpierw do stolika. Człowiek ten niewątpliwie tak
postępował: Wszedł do pokoju i przenosił papiery jeden po
drugim z biurka na stolik pod oknem. Stąd mógł pana
widzieć wracającego podwórzem i zawczasu czmychnąć.
— Ale w rzeczywistości nie widział mnie, ponieważ
wróciłem bocznem wejściem, a nie przez podwórze.
— Aha! W każdym razie tak sobie myślał, bo
spodziewał się, że przyjdzie pan przez podwórze. A teraz
proszę mi pokazać te trzy kartki.
Profesor podał je memu przyjacielowi, a on długi czas
badał je przez lupę.
— Niema odcisku palca! Myślałem, że intruz może
poczernił sobie palce prawej ręki przy zacinania ołówka. W
takim razie mielibyśmy dokładny odcisk tego palca na
papierze. Ale nie mogę niczego znaleźć.
63
Naprzód wziął tę kartkę z początkiem tekstu i przepisał.
Ile czasu potrzebował na to, nawet przy najwyższem
natężeniu? Przynajmniej kwadrans. Doszedł do połowy,
gdy wtem musiał szybko uciekać z powodu pańskiego
powrotu — b a r d z o szybko, gdyż nie miał nawet tyle
czasu, by położyć papiery na dawne miejsce. A to właśnie
zwróciło pańską uwagę. Czy nie słyszałeś pan jakich
kroków przy otwieraniu drzwi, panie profesorze?
— Nie, nic nie słyszałem.
Holmes badał teraz obcinki ołówka, które leżały na
stoliku.
— Dobrze, pisał z tak gwałtownym pośpiechem, że
złamał ołówek i na nowo go zatemperował. To jest
interesujące, Watsonie, ołówek nie był zwyczajny. Był
grubszy niż zazwyczaj, bardzo miękki i pochodził z fabryki
„Johann Faber“. Drzewo było granatowe, a nazwisko
fabrykanta wydrukowane srebrnemi literami. Ten kawałek,
który pozostał ma najwyżej półtora cala długości. Znaleź
pan taki ołówek, panie profesorze, a znajdziesz tego
człowieka. Dla ułatwienia, dodam jeszcze, że ma wielki i
bardzo tępy scyzoryk.
Na twarzy uczonego komicznie malowało się zdziwienie
z powodu tylu wiadomości.
— Tamte punkty od biedy rozumiem — rzekł wkońcu —
ale co do tej długości, nie pojmuję.
Holmes pokazał mu kawałeczek ołówka, który
nieznajomy pozostawił na stole po zatemperowaniu. Widać
było w nim litery N. N. a za niemi pusty kawałek.
— Czy pan już pojmuje?
64
— Nie, i teraz jeszcze nie pojmuję.
— Watsonie, co myślisz o tych dwóch N? Stoją na końcu
słowa. Wiesz przecież, że „Johann Faber“, to najsławniejsza
fabryka ołówków. A więc jest jasne, że z ołówka zostało
jeszcze tylko tyle, ile jest wolnego miejsca przed słowem
„Johann“ plus przestrzeń, którą zajmują litery „Joha“.
Stanowczo nie więcej, bo oba „N“ są już obcięte, jak
widzisz.
Potem ustawił stolik pod światło.
— Spodziewałem się, że zostały jakieś ślady na
politurze. Widocznie jednak nie pisał na cienkim papierze,
bo nic nie widać. Nie możemy się tu niczego więcej
dowiedzieć. Przypatrzmy się z kolei biurku. Ta grudka, to
zapewne owa ciemna gliniasta masa, o której pan
wspominał panie profesorze. Zewnątrz jest bezkształtna, ale
wewnątrz ma mniej więcej postać piramidy, jak widzę.
Przytem jest wydrążona. Dobrześ pan zauważył. W środku
są jakieś trociny, czy coś podobnego. To ciekawe,
zaprawdę. A do tego ta rysa na pańskiem biurku —
prawdziwe zadarcie. Zaczyna się draśnięciem, a kończy się
dziurą. Jestem panu nieskończenie wdzięczny, panie
profesorze, za wskazanie mi tego interesującego wypadku.
To wieczne studjowanie w bibljotece i szperanie po starych
rękopisach całkiem mnie znużyły. Ten wypadek znowu
mnie trochę ożywił i podniecił. W samą porę. Jutro z
nowemi siłami pójdę do bibljoteki. Dokąd prowadzą te
drzwi?
— Do mojej sypialni.
— Czy był pan tam od czasu, gdy to się stało?
65
— Nie. Byłem tylko w tym pokoju i poleciałem prosto
do pana.
— Chciałbym tam zaglądnąć.
Profesor otworzył nam drzwi. Ujrzeliśmy komnatę w
stylu angielskiego gotyku, z czasu najwyższego rozkwitu. Z
czasu, gdy ten styl nie wyrodził się był jeszcze w
nienaturalne formy późniejszego okresu. Ściany były
wyłożone drzewem, a drewniany sufit zwracał uwagę,
nawet w tem mieście, gdzie oko przyzwyczajone jest do
podobnych arcydzieł.
— Co za cudowny antyczny pokój! Proszę łaskawie
zatrzymać się przez chwilę, bym mógł zbadać podłogę. Nie,
nic nie widać. Do czego służy ta zasłona? Pan wiesza za nią
swoje ubrania. Gdyby się ktoś chciał schować w tym
pokoju, musiałby wejść poza nią, bo łóżko jest za niskie a
szafa za mała. Spodziewam się, że nikogo tam niema.
Gdy Holmes odchylał zasłonę, poznałem po nim, że jest
przygotowany na niespodziankę. Lecz poza zasłoną wisiały
tylko trzy, czy cztery ubrania. Holmes odwrócił się i nagle
schylił się ku ziemi.
— O! A to co takiego? — zawołał. Znalazł małą
gliniastą grudkę wydrążoną wewnątrz w formie piramidy i
podniósł ją na ręce ku elektrycznej lampie.
Pański gość był zdaje się nie tylko w tamtym pokoju, ale
i w sypialni, panie profesorze.
— Czegoż on tu szukał?
— To nie jest tak trudno wyjaśnić. Nadeszłeś pan
niespodzianie inną stroną, tak, że usłyszał pana dopiero
przy zewnętrznych drzwiach. Cóż mu pozostawało?
66
Porwał, wszystko co mogło go bezpośrednio zdradzić i
wpadł do sypialni, by się tam ukryć.
— Boże święty, panie Holmes, pan sądzi, że przez ten
czas, kiedy rozmawialiśmy z Bannisterem, ten człowiek
znajdował się tu obok? Ach, gdybyśmy byli wiedzieli!
— Tak sobie wyobrażam.
— W takim razie jest jeszcze jedna możliwość. Nie
wiem, czy pan zwrócił uwagę na okno w sypialni.
— Jest ono zakratowane trzema sztabami. Od biedy
mógłby się człowiek tamtędy przepchać.
— Słusznie. I wychodzi na róg podwórza, który jest
zasłonięty. Ten człowiek mógł tędy wleźć, zostawić ślady w
sypialni, a potem wymknąć się przez otwarte drzwi.
Holmes niecierpliwie potrząsnął głową.
— Dlaczego mamy wnioskować tak niepraktycznie? O
ile pana zrozumiałem, to ci trzej studenci używają
głównych schodów i kilka razy dziennie przechodzą pod
pańskiemi drzwiami.
— Tak jest, to prawda.
— I wszyscy trzej są przed egzaminem?
— Tak.
— A czy masz pan na którego z nich silniejsze
podejrzenie niż na innych?
Profesor zawahał się z odpowiedzią.
— To bardzo drażliwe pytanie — rzekł potem — nie
chciałbym wyrazić podejrzenia, jeśli mi brak dowodów.
— Niech pan wypowie to podejrzenie, proszę bardzo —
jeśli jest słuszne, to ja dostarczę dowodów.
— Opiszę panom po krótce charaktery moich
67
współmieszkańców. Na pierwszem piętrze mieszka niejaki
Gilchrist. Jest to pilny słuchacz i zdolny gimnastyk; należy
do studenckiego klubu jazdy konnej i gry w krickieta i
zdobył już nagrodę za jazdę z przeszkodami i skok na
odległość. Jest to młodzieniec przystojny i dobrze
zbudowany. Jego ojcem był znany baron Jabez Gilchrist,
który przez sporty zrujnował się materjalnie. Nasz uczeń
pozostał w ubóstwie, ale pracuje bardzo pilnie, i mamy
nadzieję, że jeszcze daleko doprowadzi.
Nad nim mieszka Hindus, Daulat Ras. Jest to człowiek
spokojny i głęboki, jak prawie wszyscy z jego plemienia. W
nauce jest pierwszy. Co prawda greka jest jego słabą stroną.
Pracuje poważnie i systematycznie.
Na najwyższem piętrze leży pokój pana Miles Laren.
Oddaje zadania nadzwyczajne — jeśli je wogóle robi. Jest
stanowczo jednym z najinteligentniejszych słuchaczy
całego uniwersytetu, ale jest kapryśny, roztargniony i
niekonsekwentny. Z powodu jakiejś historji karcianej, o
mało go nie wykluczono zaraz na pierwszym roku.
Leniuchował przez cały czas, więc mimo swych wielkich
zdolności, zapewne obawia się egzaminu.
— A więc jego pan posądza?
Profesor z zakłopotaniem spuścił wzrok.
— Tak daleko nie idę. Ale z tych trzech, u niego jest to
może najmniej nieprawdopodobne.
— Dobrze. A teraz chciałbym bardzo rozmówić się z
pańskim służącym, panie profesorze.
Ten pocisnął guzik elektrycznego dzwonka, poczem
ukazał się Bannister.
68
Był to mały człowieczek około pięćdziesięcioletni, z
bladą, gładko wygoloną twarzą. Był widocznie
rozdrażniony zajściem, które tak nagle przerwało mu
spokojny tryb życia. Twarz mu drgała, ręce trzęsły się z
irytacji, a wzrok biegał niespokojnie po wszystkich
obecnych.
— Chcielibyśmy jak najdokładniej zbadać tę nieszczęsną
historję — rzekł do niego profesor ojcowskim tonem.
— Słucham wielmożnego pana.
— Dziwne, że się to wam zdarzyło właśnie dzisiaj, kiedy
te ważne papiery leżały na stole.
— To był bardzo nieszczęśliwy zbieg okoliczności,
proszę pana. Ale to się i przedtem także czasem zdarzało.
— O jakim czasie weszliście do pokoju?
— Około pół do piątej. Pan profesor zwykle o tej
godzinie pije herbatę.
— Jak długo zatrzymaliście się w pokoju?
— Zobaczyłem, że pana niema i natychmiast wyszedłem.
— Po czem poznajecie zazwyczaj, że pan profesor
wyszedł?
— Drzwi do pokoju są wtedy zamknięte.
— Dlaczego zaraz nie wróciliście, kiedy drzwi były
zamknięte? Przecież wobec tego nie potrzebowaliście wcale
wchodzić do pokoju.
Oczy służącego ślizgały się niespokojnie po ścianie tak,
jakby tam czegoś szukał.
— Kiedy pan profesor nie mówi mi, że odchodzi,
przynoszę herbatę do pokoju. Zazwyczaj po chwili
przychodzi.
69
Holmes spojrzał na profesora. Ten skinął głową
potakująco.
— Ile razy byliście dziś w pokoju?
— Dwa razy. Kiedy widziałem, że pan nie wraca,
wszedłem i uprzątnąłem ze stołu.
— Czy wszedłszy do pokoju po raz drugi, zauważyliście
jakąś zmianę?
— Nie, niczego nie zauważyłem.
— Czy przeglądaliście może papiery leżące na stole?
— Nie, proszę pana. Naprawdę, nie.
— A jak to się stało, że zapomnieliście wyjąć klucz ze
zamku?
— Miałem w rękach tacę z zastawą do herbaty. Chciałem
zaraz wrócić po klucz; ale potem wyleciało mi to z pamięci.
— Czy drzwi zamykają się na zatrzask, czy na zamek
zwyczajny?
— Nie, proszę pana, na zamek zwyczajny.
— Więc jak długo klucz tkwił w zamku, drzwi
zewnętrzne były otwarte?
— Tak jest.
— Więc jeśli ktoś był w pokoju, mógł tamtędy wyjść?
— Tak, proszę pana.
— A kiedy pan profesor wrócił i was zawołał, czy
zrobiło to na was wielkie wrażenie?
— Tak, proszę pana. Takie nieszczęście nie przytrafiło
mi się jeszcze nigdy, choć jestem tu już tak długo. O mało
nie zemdlałem, proszę pana.
— Słyszałem o tem. W którem miejscu staliście, gdy się
wam zrobiło słabo?
70
— Gdzie stałem? Aha, prawda! Tu, przy drzwiach,
proszę pana.
— To ciekawe. Bo przecież usiedliście na krześle
stojącem w tamtym kącie. W takich wypadkach siada się
zwykle na najbliższe krzesło, a nie biegnie się na drugi
koniec pokoju. Dlaczego pominęliście inne krzesła?
— Nie wiem, proszę pana. Nie myślałem o tem, gdzie
siadam.
— Ja też nie przypuszczam, że uczynił to z rozmysłu
panie Holmes. Wyglądał bardzo źle — był blady jak ściana
— wtrącił profesor.
— A gdy pan wyszedł, zostaliście tu dalej?
— Tak.
— Jak długo?
— Parę minut najwyżej — aż mi się zrobiło trochę
lepiej. Potem zamknąłem drzwi i poszedłem do swego
pokoju.
— Czy macie jakie podejrzenie? I na kogo?
— O, nie ważyłbym się czegoś takiego powiedzieć. Nie
wierzę, aby któryś z panów na uniwersytecie zdolny był do
takiego czynu. Nie, nie mogę sobie tego wyobrazić.
— Dziękuję, to wystarczy — rzekł Holmes. Służący cały
zmieszany tem przesłuchaniem, odetchnął z ulgą i zbliżył
się ku drzwiom.
Wtem Holmes zawołał za nim:
— Pozwólcie, jeszcze jedno pytanie! Czy
wspomnieliście tym trzem studentom, których usługujecie,
że tu coś takiego zaszło?
— Nie, proszę pana, ani słowa.
71
— Czy nie widzieliście przez ten czas żadnego z nich?
— Nie.
— Dobrze. A teraz, panie profesorze, jeśli pan pozwoli,
pójdziemy o parę kroków dalej.
Wyszliśmy na podwórze i ujrzeliśmy stamtąd, że
wszystkie trzy leżące nad sobą okna były oświetlone.
— Pańskie trzy ptaszki siedzą w swoich gniazdkach —
rzekł Holmes. — O, a to co? Jeden jest, zdaje się, bardzo
niespokojny.
Był to Hindus. Na firance ukazał się jego cień. Chodził
szybko po pokoju, tam i z powrotem.
— Bardzo bym chciał zaglądnąć do tych trzech pokoi i
poznać ich mieszkańców — rzekł mój przyjaciel. — Czy
dałoby się to zrobić?
— Bez trudności — odparł uczony. — Ta część budynku
jest bardzo stara i ciekawa. Więc często się zdarza, że obcy
przychodzą i oglądają pokoje. Proszę za mną, sam panów
wprowadzę.
— Ale proszę nie wymieniać nazwisk! — rzekł Holmes,
gdy pukaliśmy do Gilchrista.
Otworzył nam wysoki, szczupły, jasnowłosy
młodzieniec. Gdy się dowiedział o celu naszych odwiedzin,
poprosił nas grzecznie do środka. W pokoju było
rzeczywiście kilka prześlicznych okazów średniowiecznej
architektury. Holmes tak się zachwycił jednym z nich, że
zapragnął go odrysować w swoim notesie. Przytem połamał
ołówek i musiał sobie pożyczyć inny od pana Gilchrista.
Wkońcu pożyczył od niego scyzoryka, by zastrugać swój
ołówek.
72
Pech go prześladował, bo gdy rysował coś w mieszkaniu
Hindusa, zdarzyło mu się znowu to samo. Ras, był to
człowiek młody, małego wzrostu z orlim nosem; trochę
krzywo na nas spoglądał i był widocznie szczęśliwy, gdy
mój przyjaciel ukończył swe studja architektoniczne.
Nie zauważyłem, by Holmes w jednym lub drugim
wypadku znalazł był to, czego szukał.
Trzeci student uważał, że zjawiliśmy się bardzo nie w
porę. Usłyszawszy pukanie, zapytał, czego chcemy i wcale
drzwi nie otworzył. Dowiedziawszy się, o co idzie zaklął
głośno i siarczyście.
— Nic mnie nie obchodzi, kim panowie jesteście! Idźcie
na cztery wiatry — krzyczał. — Jutro egzamin, nie mam
czasu!
— A to cham niewychowany! — rzekł nasz przewodnik,
gdyśmy schodzili ze schodów. Był cały czerwony z irytacji.
— Nie wiedział naturalnie, że ja tam byłem, ale mimoto
jego zachowanie się było bardzo niegrzeczne i ze względu
na okoliczności mocno podejrzane.
Odpowiedź Holmesa była bardzo dziwna.
— Czy może mi pan podać dokładnie wysokość tego
człowieka? — zapytał.
— Nie mogę panu służyć, panie Holmes. Jest większy
niż Hindus, ale mniejszy od Gilchrista. Mierzy może
półszosta stóp — — —
— Dobrze — rzekł Holmes. — A teraz dobranoc, panie
profesorze.
Profesor aż zakrzyknął ze strachu.
— Boże jedyny, panie Holmes, czyż pan chce mnie teraz
73
zostawić? Pan sobie może nie zdaje sprawy z mego
położenia. Jutro jest egzamin. Dziś wieczór stanowczo
muszę coś zrobić. Nie mogę dopuścić do egzaminu, jeśli
treść zadania jest odpisana. A rozgłosić tego wypadku też
nie mogę. Pomyśl pan co za skandal! Musiałby pan być na
mojem miejscu, aby pojąć tę straszliwą sytuację.
— To nie zmienia postaci rzeczy. Przyjdę do pana jutro
rano, by sprawę dalej omówić. Kto wie, czy nie
zakomunikuję panu już stanowczego wyniku. Wówczas pan
uczynisz, co uznasz za stosowne. Ale na razie proszę
wszystko zostawić, tak jak jest — bez żadnej zmiany.
— Dobrze, panie Holmes.
Uczony miał tak nieszczęśliwą minę, że Holmes
mimowoli się uśmiechnął.
— Proszę być całkiem spokojnym. Na pewno
znajdziemy wyjście. Zabieram grudki gliny i obcinki z
ołówka. Do widzenia.
Gdyśmy się znowu znaleźli na ciemnem podwórzu,
spojrzeliśmy jeszcze raz ku oknom. Hindus wciąż jeszcze
chodził niespokojnie po pokoju. Innych nie było widać.
— No, Watsonie, cóż ty o tem myślisz? — zapytał mnie
Holmes, gdyśmy wyszli na ulicę. — Całkiem jak sztuczka
karciana, prawda? Masz trzech chłopców. Jeden z nich jest
sprawcą. Teraz zgaduj! Którego masz na myśli?
— Tego na najwyższem piętrze, który tak klął. Jemu też
profesor wystawił najgorsze świadectwo. Ale i Hindus
jakoś dziwnie wygląda. Dlaczego latał tak cały czas po
pokoju?
— To nic nadzwyczajnego. Bardzo wiele ludzi chodzi po
74
pokoju, ucząc się na przykład czegoś na pamięć.
— Ale patrzał na nas tak niechętnie, z ukosa.
— Tybyś nie był lepszy, gdyby cię naraz napadło kilku
obcych ludzi w czasie, gdy się przygotowujesz do
jutrzejszego egzaminu i każda minuta jest ci droga. Nie, w
tem nie widzę nic szczególnego. Jego ołówek i scyzoryk
także nie były podejrzane. Ale z tamtym człowiekiem jest
coś nie w porządku.
Holmes wskazał głową ku domowi.
— Z którym?
— No, z tym służącym, z Bannisterem. On brał w tem
udział. Całkiem na pewno, Watsonie.
— Na mnie zrobił wrażenie zupełnie naiwnego
człowieka.
— Na mnie też. I to jest właśnie dziwne, żeby człowiek
tak uczciwy — — — o, tu jest wielki sklep z przyborami do
pisania. Tu zaczniemy nasze poszukiwania.
W całem mieście były tylko cztery sklepy tego rodzaju.
W każdym z nich pokazywał Holmes odpadki z ołówka i
ofiarowywał wysoką cenę, za okazany ołówek. Wszyscy
sprzedający twierdzili, że mogą ołówek zamówić, lecz nie
trzymają takich na składzie, bo jest to gatunek niezwykłej
grubości. Mój przyjaciel nie był bardzo zmartwiony tem
niepowodzeniem. Wzruszał tylko ramionami z komiczną
rezygnacją.
— To nie bardzo wesoło wygląda, mój kochany
Watsonie. Najlepszy szczegół na nic się nie przydał, a teraz
nie wiem, czy bez tego dojdziemy do celu. Ale, na Boga,
mój drogi, już wnet dziesiąta. A gospodyni mówiła o
75
zielonym groszku i prosiła, żebyśmy na pewno o pół do
ósmej przyszli na kolację. Ucieszy się, kiedy nas wreszcie
zobaczy. Poczekaj, teraz przebierze się miarka. Zawsze się
spaźniasz, zadymiasz jej całe mieszkanie — z pewnością ci
wypowie, a ja wylecę razem z tobą. Ale wprzód jeszcze
rozwiążemy problem z nerwowym profesorem, niedbałym
służącym i trzema przedsiębiorczymi studentami.


∗ ∗

Tego wieczora Holmes nie rzekł już ani słowa o tej


sprawie, jakkolwiek po spóźnionej kolacji długo jeszcze
siedział zatopiony w myślach.
Na drugi dzień o ósmej rano, gdy właśnie kończyłem
toaletę, wszedł do mego pokoju.
— No, Watsonie — rzekł — czas na nas. Musimy iść do
Kollegjum św. Łukasza. Czy chcesz poczekać ze
śniadaniem? i
— Naturalnie.
— Profesor będzie bardzo niespokojny, jeśli nie dowie
się o wyniku.
— O, z pewnością! A czy można mu już powiedzieć coś
pewnego?
— Sądzę, że tak.
— Masz już wyrobiony sąd o tej sprawie?
— Tak, mój kochany; wykryłem całą tajemnicę.
— Jakto, czy zebrałeś jakiś materjał dowodowy w ciągu
nocy?

76
— Przecież nie nadarmo wstałem o tak niezwykłej
godzinie. O szóstej byłem już na nogach. Pracuję od dwóch
godzin i zrobiłem pięć mil, by coś znaleść. Popatrz!
Pokazał mi na dłoni trzy małe grudki czarnej, gliniastej
ziemi.
— O, Holmesie, wczoraj wieczorem miałeś tylko dwa
takie kawałeczki.
— A jeden znalazłem dziś rano. To jest niezbity dowód.
Skąd pochodzi trzecia grudka, stąd pochodzą te dwie inne...
Co, Watsonie? A więc chodź. Nie dajmy się naszemu
przyjacielowi dłużej trapić.


∗ ∗

Gdy weszliśmy do mieszkania nieszczęsnego profesora,


zastaliśmy go zaprawdę w stanie politowania godnym. Za
kilka godzin miał zacząć się egzamin, a on wciąż jeszcze
nie był zdecydowany czy ogłosić całą sprawę, czy lepiej
pozwolić, by winowajca bez przeszkody skorzystał ze
swego brzydkiego uczynku. Ledwie się trzymał na nogach z
irytacji i pobiegł z wyciągniętemi ramionami na spotkanie
Holmesa.
— Dzięki Bogu, że pan przyszedł, panie Holmes. Bałem
się, że pan wszystko już porzucił, nie widząc żadnego
wyjścia. Co mam czynić? Czy egzamin może się odbyć?
— Tak; w każdym razie proszę go rozpocząć.
— A ten łajdak?
— Zaraz go panu przedstawię.

77
— Pan go zna?
— Zdaje mi się, że tak. Wobec tego, że sprawa niema się
dostać do wiadomości publicznej, musimy sami arrogować
sobie pewne prawa i utworzyć coś w rodzaju małego
trybunału sądowego. Proszę wejść tu, panie profesorze. A
ty tam, Watsonie! Tak! Ja siądę na środkowem krześle. No,
myślę, że wyglądamy dość poważnie i możemy nastraszyć
winowajcę. Proszę łaskawie zadzwonić.
Wszedł Bannister, lecz cofnął się natychmiast z
widocznem przerażeniem, ujrzawszy nasze sędziowskie
miny.
— Proszę, zamknijcie drzwi — rzekł Holmes — Tak. A
teraz powiedzcie nam szczerą prawdę, jak się to wszystko
wczoraj stało.
Służący zbladł śmiertelnie.
— Powiedziałem już wszystko, proszę pana,
— Nie macie nic do dodania?
— Nic a nic, proszę pana.
— W takim razie muszę wam zadać kilka pytań.
Usiedliście wczoraj na tamtem krześle. Czy chcieliście tym
sposobem zasłonić przedmiot, który mógłby zdradzić
osobę, która była w tym pokoju?
Bannister zbladł jeszcze bardziej.
— Nie, proszę pana, wcale nie.
— Ja tylko pytam — rzekł Holmes łagodnie. —
Przyznaję otwarcie, że udowodnić tego nie mogę. Ale jest
prawdopodobne, bo zaraz po wyjściu pana profesora
wypuściliście człowieka, który ukrył się w sypialni. Tego
człowieka, który zaglądał do korekty.
78
Bannister zwilżył swe suche wargi.
— Tam nie było nikogo, proszę pana.
— Ach! to szkoda! Dotychczas mówiliście prawdę, a
teraz zaczynacie kłamać.
Na twarzy indagowanego malował się teraz tępy upór.
— Nie było nikogo!
— Ależ przyznajcie się, Bannister, przyznajcie się.
— Nie, proszę pana, nikogo nie było.
— W takim razie nie dowiemy się od was niczego
więcej. Zostańcie tymczasem tu, koło drzwi do sypialni. A
teraz muszę poprosić pana, panie profesorze, by pan się
pofatygował na górę i poprosił tu pana Gilchrista.
Za chwilę wrócił profesor i przyprowadził studenta. Był
to chłopak o okazałej męskiej postaci. Szczupły, zgrabny i
zwinny. Szedł elastycznym krokiem. Twarz miał jasną i
otwartą. Powiódł niebieskiemi oczyma po każdym z nas, aż
ujrzał służącego, stojącego w kącie. Wtedy zdjął go blady
strach.
— Naprzód proszę drzwi zamknąć.
Holmes przybrał poważną, uroczystą minę.
— A więc, panie Gilchrist, jesteśmy całkiem sami i nikt
się nigdy nie dowie, o czem tu teraz mówimy. Możemy
mówić otwarcie. Chcielibyśmy wiedzieć, jak to się stało, że
pan, człowiek ze wszech miar honorowy, popełnił wczoraj
taki uczynek.
Nieszczęśliwy młodzieniec począł się słaniać i rzucił
wzrok pełen wyrzutu i przerażenia na służącego.
— Nie, nie, panie Gilchrist, ja nie powiedziałem ani
słowa, — ani jednego słowa! — zawołał tamten.
79
— Nie — rzekł Holmes — lecz uczyniliście to w tej
chwili. Sam pan widzisz, panie Gilchrist, że wobec tych
słów Bannistera, położenie pańskie jest beznadziejne. Tylko
otwarte wyznanie może panu pomóc.
Chłopak przesunął ręką po twarzy, tak, jakby chciał ją
zasłonić. Wreszcie padł na kolana przed stołem, ukrył twarz
w dłoniach i zaczai gwałtownie łkać.
— Proszę wstać — uspokajał go Holmes. — Zbłądzić
może każdy z nas. Ale o panu nikt nie powie, że jesteś
zatwardziałym zbrodniarzem. Zapewne trudno panu będzie
obecnie opowiedzieć całe zajście; to lepiej może ja
opowiem panu profesorowi, jak to było, a pan mnie
poprawi, jeśli się w czem pomylę. Zgoda? No, proszę tylko
powiedzieć. Proszę słuchać, a zobaczy pan, że nie zrobię
panu krzywdy.
W chwili, gdy się dowiedziałem, od pana profesora, że
nikt, nie wyłączając Bannistera, nie wiedział, iż papiery
znajdują się tu w pokoju, cała sprawa zaczęła mi się
wyjaśniać. O drukarzu nie było mowy, bo mógł był
przeczytać te kartki u siebie w domu. I Hindus też nie był
mi podejrzany.
Odbitki były zwinięte. Trudno przypuścić, żeby wiedział,
co to było.
Z drugiej strony wydało mi się nieprawdopodobne, by
ktoś przypadkiem wszedł do pańskiego pokoju właśnie w
tym dniu, kiedy korekta była rozłożona na stole. A więc tej
możliwości też nie wziąłem pod uwagę. Ten człowiek
wiedział o papierach, zanim wszedł do środka. Ale skąd się
dowiedział? Wyszedłszy na podwórze, przypatrzyłem się
80
dokładnie pańskim oknom. Nie rozważałem wcale
możliwości, by ktoś w biały dzień w budynku pełnym ludzi,
przepychał się przez zakratowane okno. Pańskie
przypuszczenie, że coś takiego mam na myśli, ubawiło
mnie szczerze. Tak naiwnym nie jestem. Wymierzyłem, jak
wysoki musiałby być człowiek, by przechodząc pod oknem
mógł zobaczyć papiery na biurku. Ja mierzę sześć stóp i
mogłem to uczynić z pewnem natężeniem. Niższy człowiek
jużby tego nie potrafił. Jak pan widzi, miałem wszelkie
powody zainteresować się najwięcej studentem
niezwykłego wzrostu.
Wszedłem potem do pokoju i powiedziałem panu swe
zdanie co do bocznego stolika. Biurko stojące na środku nie
dostarczyło mi żadnych dowodów. Dopiero, gdy pan,
opisując pana Gilchrista, wspomniał, że uprawia on sport
skoków na odległość, wszystko mi się wyjaśniło. Do
całości obrazu brakowało mi jeszcze tylko kilku drobnych
szczegółów, które wnet uzupełniłem.
Rzecz miała się tak: Ten młody pan przepędził
popołudnie na placu gimnastycznym i ćwiczył się w
skakaniu. Wracając, niósł buciki do skakania pod
ramieniem; lecz one, jak wiadomo są podbite ostrymi
gwoździami, by chronić przed pośliźnięciem. Gdy
przechodził koło okna, zobaczył rozłożone na stole druki.
Domyślił się, że jest to odbitka potrzebna do egzaminu. Nic
złego by się nie było stało, gdyby na drodze do swego
pokoju nie był zauważył we drzwiach, klucza, który służący
przez zapomnienie zostawił. Naraz strzeliło mu do głowy,
wejść i przekonać się, czy to rzeczywiście jest jutrzejsze
81
zadanie. Ten krok nie był niebezpieczny, gdyż mógł
powiedzieć, że zaglądnął, by pana o coś zapytać.
Gdy widział, że to są rzeczywiście te tak ważne papiery,
nie potrafił się niestety oprzeć pokusie. Położył buciki na
stół...
Co pan położył na krzesło pod oknem?
— Moje rękawiczki — odparł młody człowiek.
Holmes zwrócił tryumfujący wzrok na służącego.
— Położył rękawiczki na krzesło, wziął korrektę i
przepisywał kartka za kartką; myślał, że profesor wróci
głównem wejściem, tak, że zobaczy go przez okno. Ale jak
wiemy, profesor wrócił bocznem wejściem. Pan Gilchrist
usłyszał go dopiero przy drzwiach. Ucieczka była już
niemożliwa. Zapomniał o rękawiczkach, porwał buciki i
wpadł do sypialni. Możecie panowie zobaczyć, że rysa na
biurku z początku jest tylko zewnętrzna, ale pogłębia się w
kierunku drzwi do sypialni. To już wystarcza, by
udowodnić, że bucik pociągnięto gwałtownie w tamtym
kierunku, i że intruz tamtędy uciekł. Przy tym gwałtownym
ruchu z jednego gwoździa odpadła grudka nabitej ziemi i
została na stole. Druga grudka odpadła w sypialni. Tu
muszę dodać, że dziś rano byłem na placu gimnastycznym.
Tam znalazłem ciemną glinę, która pokrywa skocznię. Jest
ona posypana delikatną trociną, by skaczący nie mógł się
pośliznąć. Przyniosłem stamtąd próbkę. Czy powiedziałem
prawdę, panie Gilchrist?
Student stanął wyprostowany.
— Tak, mój panie, to prawda — odpowiedział.
— Wielkie nieba! — zawołał profesor — i to jest
82
wszystko, co pan masz do powiedzenia? Nie dodaje pan
żadnego usprawiedliwienia?
— O tak, miałem jeszcze coś do powiedzenia, ale wstyd
i przerażenie zupełnie mnie ubezwładniły i sparaliżowały.
Mam przy sobie list, panie profesorze, który napisałem dziś
wczesnym rankiem, po nieprzespanej nocy. Byłoto jeszcze
przedtem, zanim się dowiedziałem, że mój występek został
wykryty. Oto jest. Dowie się pan, że byłem zdecydowany,
nie siadać do egzaminu. Ofiarowano mi posadę przy policji
w Rhodezji... Przyjmuję ją i wyjeżdżam natychmiast do
południowej Afryki.
— To mnie cieszy, naprawdę mnie cieszy, że nie chciałeś
pan wyciągnąć korzyści z tego nieładnego postępku —
odrzekł profesor z widoczną ulgą. — Ale dlaczego
zmieniłeś pan zupełnie swoje plany?
Gilchrist wskazał na Bannistera.
— Ten oto człowiek sprowadził mnie na właściwą drogę.
— No, Bannister, teraz na was kolej, opowiadajcie —
rzekł Holmes. — Teraz pojmujecie, dlaczego z miejsca
wam zarzuciłem, że nikt inny, tylko wy wypuściliście tego
młodego pana po wyjściu pana profesora. Ucieczka przez
okno odrazu wydała mi się nieprawdopodobną. Czy nie
moglibyście wyjaśnić nam ostatniego szczegółu tej sprawy i
przyczyn waszego postępowania?
Służący podniósł schyloną głowę.
— Toby było bardzo jasne, proszę pana, gdyby pan znał
stosunki; lecz mimo całej swej sławy, tego pan nie
wiedziałeś. Przed laty byłem pierwszym kamerdynerem u
ojca tego młodego pana, u starego barona Gilchrista. Gdy
83
pan baron stracił majątek, przyszedłem tu na uniwersytet.
Lecz nie zapomniałem swego dawnego chlebodawcy, choć
cały świat o nim zapomniał. Syna jego pilnowałem jak
tylko mogłem. Wczoraj, gdy wszedłem do pokoju,
natychmiast ujrzałem rękawiczki, które pan Gilchrist
zapomniał na krześle. Poznałem je i domyśliłem się
wszystkiego. Gdyby pan profesor był je zobaczył, mój
panicz byłby stracony. Upadłem na krzesło i siedziałem bez
ruchu, aż pan profesor poszedł do pana. Potem wyszedł mój
biedny panicz — dzieckiem bawił się na moich kolanach —
i wyznał mi wszystko. Czyż to nie było naturalne, proszę
panów, że starałem się go uratować? I czyż nie było
również naturalne, że przemawiałem do niego tak, jakby
jego zmarły ojciec był do niego przemawiał. Że go
przekonywałem, by nie korzystał z takiego uczynku? Czyż
można mnie za to zganić? Myślę, że nie.
— Nie, stanowczo nie! — odrzekł Holmes serdecznie —
A więc panie profesorze, rozwiązaliśmy pańską zagadkę, a
teraz śniadanie czeka na nas w domu. Chodź, Watsonie! A
panu, młody panie, życzę pięknej przyszłości w Rhodezji.
Teraz się pan potknąłeś. Lecz spodziewam się, że w
przyszłości zajdziesz wysoko. — Zwróciliśmy się ku
drzwiom. Twarz młodzieńca pałała rumieńcem wstydu.

84
Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na
stronach autora: Arthur Conan Doyle i tłumacza: anonimowy.

85
O tej publikacji cyfrowej
Ten e-book pochodzi z wolnej biblioteki internetowej
Wikiźródła[1]. Biblioteka ta, tworzona przez wolontariuszy,
ma na celu stworzenie ogólnodostępnego zbioru
różnorodnych publikacji: powieści, poezji, artykułów
naukowych, itp.

W publikacji została zachowana oryginalna ortografia,


oczywiste błędy w druku zostały poprawione przez
redaktorów Wikiźródeł.

Wersja źródłowa tego e-booka znajduje się na stronie:


Zaginiony footbalista

Książki z Wikiźródeł są dostępne bezpłatnie, począwszy od


utworów niepodlegających pod prawo autorskie, poprzez
takie, do których prawa już wygasły, i kończąc na tych,
opublikowanych na wolnej licencji. E-booki z Wikiźródeł
mogą być wykorzystywane do dowolnych celów (także
komercyjnie), na zasadach licencji Creative Commons
Uznanie autorstwa-Na tych samych warunkach wersja 3.0
Polska[2].

Wikiźródła wciąż poszukują nowych wolontariuszy.


Przyłącz się do nas![3]

86
Możliwe, że podczas tworzenia tej książki popełnione
zostały pewne błędy. Można je zgłaszać na tej stronie[4].

W tworzeniu niniejszej książki uczestniczyli następujący


wolontariusze:

Electron
Alenutka
Sempai5
Emsmyk
Bromskloss
Eloquence
PatríciaR
Bender235
AzaToth
Tene~commonswiki
Rotemliss
KABALINI
Boris23
Rocket000
Ankry
Wieralee
Joanna Le
Seboloidus
Brevam

1. ↑ https://pl.wikisource.org
87
2. ↑ http://www.creativecommons.org/licenses/by-
sa/3.0/pl
3. ↑
https://pl.wikisource.org/wiki/Wikiźródła:Pierwsze_kr
oki
4. ↑
http://pl.wikisource.org/wiki/Wikisource:Skryptorium

88

You might also like