Igor Nowikow - Rzeka Czasu

You might also like

Download as pdf or txt
Download as pdf or txt
You are on page 1of 124

IGOR NOWIKOW

Rzeka czasu
PRZEDMOWA
DO WYDANIA ROSYJSKIEGO

Jestem tym, kim jestem dzięki mojej babci. Rodzice nie mogli zająć się moim wychowaniem, toteż
pierwsze świadome kroki w życiu uczyniłem pod jej opieką. Kiedyś babcia zdobyła dla mnie fascynującą
książkę - rosyjski przekład Brer Rdbbifs Aduentwes. Z tej książki nauczyłem się czytać. Również babcia
kupiła mi na bazarze moją pierwszą książkę dotyczącą nauki. Było to w bardzo ciężkich czasach, podczas
drugiej wojny światowej, gdy moja rodzina została ewakuowana do Krasnokamska nad Wołgą. Ludzie
myśleli przede wszystkim o jedzeniu, książki znajdowały się na dalszym planie. Ale moja babcia - a
proszę wziąć pod uwagę, że nie była ona osobą wykształconą - uznała, że strawa umysłowa jest dla
dzieci równie ważna jak jedzenie. Kupiła mi (a może wymieniła za coś?) cudowną książkę, której nigdy
nie zapomnę. Była to Encyklopedia dla dzieci sprzed 1917 roku, ze wspaniałymi kolorowymi
ilustracjami. O ile pamiętam, obrazki te były zdecydowanie wyższej jakości niż rozmazane i blade
ilustracje, jakie często znajduję w niektórych wydaniach napisanych przeze mnie książek.
W owej encyklopedii znalazł się również rozdział o astronomii. Gdy kartkowałem ją po raz pierwszy (jak
każde dziecko po otrzymaniu nowej książki, od tego zawsze zaczynałem), zdumiałem się na widok
rysunku gigantycznej fontanny ognia, obok której znajdował się niewielki ziemski glob. Później się
dowiedziałem, że była to słoneczna protuberancja, a Ziemię umieszczono obok dla porównania
rozmiarów. Obrazek ten wprawił mnie w absolutny zachwyt. Byłem pod wrażeniem olbrzymiej skali
zjawisk naturalnych, które okazały się znacznie większe i wspanialsze niż wszystko, co podsuwała mi
moja dziecięca wyobraźnia.
Ta ilustracja zapowiadała moją przyszłość. Była tajemnicza, zagadkowa i urzekająca. Szybko
przeczytałem cały rozdział o astronomii, a później wszystkie pozostałe. Niektóre fragmenty poświęcone
historii świata były całkiem interesujące, ale nic nie mogło się równać z astronomią! Głębia kosmosu,
wiry na Słońcu i możliwość życia na Marsie obudziły we mnie dociekliwość i wyobraźnię, toteż
astronomia stała się moją miłością. Myślę, że źródłem tych wszystkich uczuć były owe tajemnicze
zjawiska kosmiczne. Wiedziałem, że jest to uczucie, które pozostanie na całe życie. „W każdym z nas
tkwi światło pierwszej miłości".
Życie jest wspaniałe i różnorodne, ale może być również straszne. Mieszkałem z babcią, ponieważ
ojciec, który zajmował ważne stanowisko w Ludowym Komisariacie Transportu, został aresztowany w
1937 roku i „zmarł w więzieniu" (według oficjalnego świadectwa zgonu; w „ich" języku oznaczało to „wy-
konano wyrok śmierci"), a mama została skazana na zesłanie. W latach pięćdziesiątych oboje
oczyszczono ze wszystkich zarzutów („zrehabilitowano", jak to określano w sowieckim żargonie). Mimo
tych przeżyć, nie znałem i nie znam nic wspanialszego niż dążenie do poznania tajemnic Wszechświata.
Mam tu na myśli nie abstrakcyjne pragnienia, nie leniwe „filozofowanie" o istocie bytu (bardzo wcześnie
zrozumiałem, że to nonsens, który często bywa przejawem umysłowego lenistwa i bierze się z
samouwielbienia, pojawiającego się z powodu każdej zawiłości myślowej własnego pomysłu), ale ciężki i
radosny trud.
Od wczesnego dzieciństwa narastało we mnie przekonanie, że najlepszym sposobem pobudzenia
umysłu do rozwoju i zwiększenia jego twórczego potencjału jest kultywowanie w sobie
nienasyconego zaciekawienia tajemnicami przyrody.
Prawdziwa dociekliwość pcha naprzód, skłania do poszukiwań i wysiłków, nawet jeśli ktoś nie wybierze
zawodu uczonego.
W późniejszych latach przeczytałem bardzo wiele książek popularnonaukowych. Szczerze mówiąc,
dawniej wydawano ich znacznie mniej niż obecnie, ale większość z nich była całkiem dobra! Szybko
zrozumiałem, że jeśli chce się coś osiąg-t tU(C w nauce, trzeba bardzo wiele się nauczyć. Palił się już we
mnie płomień nienasyconej ciekawości i dociekliwości, tak że nic nie mogło mnie powstrzymać.
Nagrodą za lata nauki i trud pokonywania coraz poważniejszych przeszkód było nieustannie rosnące
uczucie zachwytu.
Dlaczego właściwie o tym mówię?
Czynię to dlatego, aby na przykładzie swojego życia zilustrować dwie ważne idee. Po pierwsze, jest
niezwykle istotne, aby w najlepszej wierze wpoić dziecku głód wiedzy, który w późniejszym życiu
stanie się motorem jego działań. Nie ma znaczenia, czy, gdy dorośnie, zostanie zawodowym uczonym.
Miłość do nauki, zrozumienie jej podstaw, podziw dla odkryć odsłaniających najgłębsze sekrety
natury - są koniecznym elementem wszechstronnej, kulturalnej i estetycznej, edukacji każdego
człowieka. Współcześni ludzie nie mogą żyć bez muzyki, malarstwa czy książek. Życie bez zrozumienia
osiągnięć nauki, bez poznania odpowiedzi na najgłębsze pytania „jak?" i „dlaczego?" jest równie
trudne do zaakceptowania. Znany radziecki fizyk teoretyk Witalij Ginzburg powiedział kiedyś, że teoria
względności, jedna z najdoskonalszych współczesnych teorii fizycznych, budzi „uczucia [...] podobne
do tych, jakie przeżywamy, patrząc na największe arcydzieła malarstwa, rzeźby lub architektury".
Zacytuję również radzieckiego filozofa Borysa Kuzniecowa, który uważał sztukę i naukę antycznej
Grecji za elementy jednoczące ludzką kulturę, pisząc: „świadczy ona [...] o ciągłości życia, o nowych
wrażeniach, przeżyciach i myślach, jakie wciąż budzą Wenus z Milo i Nike z Samotraki. W taki sam
sposób dostrzegamy nieśmiertelność w Dialogach Platona i Fizyce Arystotelesa".
Po drugie, aby zostać fizykiem lub astronomem i naprawdę brać udział w rozwijaniu nauki, należy
opanować całą już zgromadzoną wiedzę w wybranej dziedzinie. Nie ma tu miejsca na dyletantyzm.
Współczesna nauka jest tak skomplikowana, a jej matematyczny aparat tak abstrakcyjny i złożony, że
niewtajemniczeni po prostu nie mogą opanować złożoności całej dyscypliny. Działalność naukowa
wymaga doskonałej umiejętności stosowania metod matematycznych. Konieczna jest dogłębna
znajomość współczesnej matematyki i dziedzin pokrewnych. Tylko taki poziom wiedzy pozwala na
dotarcie do istoty zagadnień, będących obszarem badań fizycznych i astronomicznych.
Z licznych powodów nie wszyscy, którzy do tego dążą, mogą osiągnąć ten poziom. Wielu ludzi jest w
stanie zrozumieć matematykę tylko na poziomie szkoły średniej. Czy to oznacza, że nie mają oni szans, by
podziwiać wspaniałe osiągnięcia fizyki? Że nigdy nie poznają nauki, która przenika tajemnice najgłęb-
szych poziomów struktury materii, a równocześnie odkrywa kwanty czasu i przestrzeni?
Tak, oczywiście, nie jest. Każdemu można jasno i poprawnie przedstawić osiągnięcia fizyki, nawet nie
odwołując się do matematyki. W takim przypadku jednak nie należy próbować wyjaśniać wszystkich
szczegółów i trudności, które pojawiają się w obliczeniach, ani też logicznych związków, które
prowadzą do ostatecznych wniosków. Należy przyjąć inną strategię: trzeba spróbować stworzyć
wzorcowy obraz danego zjawiska, tak by czytelnik mógł zrozumieć, do czego dążą fizycy. Takie obrazy,
dające się pojąć bez wykorzystywania matematyki, można podziwiać i oklaskiwać. Każdy musi jednak
pamiętać, że jeśli nie jest zawodowym fizykiem, to nie powinien mieć złudzeń, iż po przeczytaniu
popularnej książki będzie w stanie wysunąć „hipotezę", która rozwiąże trudności przedstawione w
książce. Z tego nie wyniknie nic dobrego. To zupełnie co innego, niż poznanie Jej Wysokości Fizyki.
Aby sformułować użyteczną hipotezę, trzeba być zawodowcem; natomiast obraz, narysowany przez
zawodowego uczonego, każdy może podziwiać.
Dla porównania: mogę powiedzieć, że namiętnie kocham muzykę, ale Bóg nie obdarzył mnie
muzycznym talentem. Nigdy nie będę komponował ani nie spróbuję zagrać nawet prostej melodii.
Lubię słuchać muzyki napisanej przez (utalentowanych) zawodowców i wykonanej przez równie
utalentowanych zawodowych muzyków. Ludzie, którzy wcale nie umieją

rysować i malować, doceniają malarstwo, a ci, którzy nie potrafią pisać powieści, z przyjemnością je
czytają. Jestem przekonany, że tak samo wygląda sprawa z próbami wyjaśnienia nauki laikom. Celem
autora musi być stworzenie dobrego, robiącego wrażenie obrazu.
W dalszych rozdziałach spróbuję opisać te osiągnięcia fizyki, które naprawdę cenię.
Tematem tej książki jest czas, a raczej wysiłki uczonych, którzy próbują zrozumieć, czym jest czas.
Czytelnik ma pełne prawo spytać, czy istnieje nauka o czasie? Czyż czas nie jest czymś, co każdy
rozumie? Jakie badania można prowadzić na temat czasu?
Proponuję, aby każdy z moich czytelników spróbował zdefiniować czas. Przypuszczam, że nikomu się
to nie uda. Św. Augustyn (354-430) napisał kiedyś: „Czymże więc jest czas? Jeśli nikt mnie o to nie pyta,
wiem. Jeśli pytającemu usiłuję wytłumaczyć, nie wiem".*
Czyż nie jest prawdą, że każdy, kto próbuje odpowiedzieć na to pytanie, czuje się równie zagubiony?
Gdy zaczynamy zastanawiać się nad czasem, na ogół przyjmujemy, że jest to pewien niepowstrzymany
strumień, w którym zanurzone są wszystkie zdarzenia. Zbierane od tysiącleci ludzkie doświadczenia na
pozór dowodzą, że szybkość upływu czasu nigdy się nie zmienia. Wydaje się, że czasu nie można
spowolnić ani przyspieszyć. Jeszcze bardziej oczywiste jest to, że nie można odwrócić kierunku upływu
czasu. Przez wiele stuleci ludzie zadowalali się intuicyjnym rozumieniem pojęcia czasu i abstrakcyjnymi
rozważaniami filozoficznymi na ten temat.
W pierwszych latach XX wieku stało się natomiast jasne, że można wpływać na czas! Na przykład ruch
z bardzo dużą prędkością powoduje spowolnienie czasu. Następnie okazało się, że na upływ czasu wpływ
wywiera również pole grawitacyjne. Fizycy odkryli nierozerwalny związek między właściwościami czasu i
przestrzeni. W ten sposób narodziła się i zaczęła szybko

rozwijać nauka, którą możemy określić jako fizykę czasu (i przestrzeni). W ostatnich latach w
fizyce cząstek elementarnych i astronomii dokonano nowych odkryć, które ogromnie wzbogaciły naszą
znajomość fascynujących właściwości czasu. Dzięki nim zbliżyliśmy się do rozwiązania różnych
problemów fizyki czasu (na przykład kwestii, dlaczego łańcuch zdarzeń jest zawsze jednowymiarowy i nie
ma „szerokości" lub „wysokości", znanych nam z przestrzeni trójwymiarowej, albo pytania, co istniało
przed powstaniem Wszechświata, i tym podobnych).
Dla obecnego etapu rozwoju fizyki charakterystyczny jest głęboki przełom w naszej wiedzy o
strukturze materii. W pierwszych dziesięcioleciach XX wieku fizykom udało się poznać budowę
atomów oraz najważniejsze cechy oddziaływań między cząstkami elementarnymi. Obecnie badamy
własności kwarków, z których zbudowane są cząstki wchodzące w skład jąder atomowych, i wnikamy
coraz głębiej w mikroskopowy świat. Dokonujący się w tej dziedzinie postęp jest ściśle związany ze
zrozumieniem natury czasu.
W mojej książce opisuję, w jaki sposób wcześniejsi myśliciele definiowali czas i jak dokonano odkryć,
które wykazały, że możemy wpływać na bieg czasu. Piszę też o tym, jak czas płynie w pewnych
szczególnych obszarach Wszechświata -jak ulega spowolnieniu w pobliżu gwiazd neutronowych,
zatrzymuje się w czarnych dziurach i „przelewa" w białych dziurach oraz jak czas może „przemienić się"
w przestrzeń, i odwrotnie.
Właściwości czasu były szczególnie interesujące w pierwszych chwilach po Wielkim Wybuchu, w
rezultacie którego powstał Wszechświat; czas istniał wtedy w postaci dyskretnych kwantów.
Właściwości czasu, z jakim mamy do czynienia w fizyce bardzo wysokich energii, są ważne dla całej
nauki i dla techniki przyszłości. Ostatnio ukazało się kilka publikacji, których autorzy sugerują, że
można zbudować wehikuł czasu, pozwalający na podróże w przeszłość.
W książce tej opisuję również ludzi, którzy stworzyli fizykę czasu, oraz tych, którzy zajmują się takimi
badaniami obecnie. Zbyt często się zdarza, że wielcy myśliciele przeszłości i współ-
cześni wybitni naukowcy są dla szerokiego ogółu tylko abstrakcyjnymi nazwiskami, które można znaleźć
w podręcznikach i popularnych opracowaniach, pisanych suchym i pozbawionym emocji stylem.
Nazwiska te nie kojarzą się z rzeczywistymi ludźmi, mającymi swoje zainteresowania i pasje, a także
wewnętrzne rozterki. Gdy piszę o naukowej twórczości tych osób, usiłuję również odnaleźć cechy i
zdarzenia, które pozwalają p dojrzeć w nich prawdziwych, żywych ludzi. Z drugiej strony, nie Jest moim
celem przedstawienie szczegółowych biografii uczonych ani sporządzanie pełnego spisu ich osiągnięć.
Książka ta jest przeznaczona dla czytelników zainteresowanych historią idei naukowych,
zagadkami, z jakimi boryka się współczesna nauka, i osobowościami samych uczonych, zwłaszcza
tych, których miałem zaszczyt ł przyjemność poznać ł z którymi współpracowałem. Nie zakładam przy
tym, że czytelnik dysponuje jakąś szczególną wiedzą, wykraczającą poza program fizyki w szkole
średniej.
Jak łatwo się przekonać, wybrałem tu osobisty styl wypowiedzi, zwłaszcza gdy mówię o
badaniach, w których brałem udział, i spotkaniach z fizykami i astronomami. Chciałbym w związku
z tym zacytować profesora Witalija Ginzburga, który tak pisał o jednym z fragmentów swej rozprawy:

W literaturze naukowej nie jest przyjęte posługiwanie się zaimkami „ja" i „moje"; dotyczy to w
szczególności języka rosyjskiego. To samo odnosi się w zasadzie do literatury popularnonaukowej. Z
tego powodu autor mówił o sobie, posługując się zaimkami „my" i „nasze" lub innymi odpo-
wiednimi zwrotami. Byłoby jednak rzeczą trudną i dziwną trzymać się tego stylu w niniejszym
paragrafie, mającym w znacznej mierze charakter autobiograficzny [...]. Mam nadzieję zatem, że
użycie pierwszej osoby liczby pojedynczej nie wywoła u czytelników reakcji negatywnej.

Ja również mam nadzieję, że czytelnicy tej książki nie ocenią mnie zbyt surowo z powodu tego
„nieskromnego" sposobu prezentacji własnych myśli i wrażeń.

Pracując nad tym tomem, musiałem wykorzystywać fragmenty moich wcześniejszych artykułów ł książek
astrofizycznych; niektóre z nich pisałem wspólnie z innymi autorami, którym chciałbym wyrazić
podziękowania.
Książka ta zawiera pokaźną liczbę cytatów. Często są to mało znane wypowiedzi dawnych uczonych lub
współczesnych naukowców. Jestem głęboko przekonany, że tylko własne słowa tych wybitnych osobistości mogą
właściwie przekazać czytelnikom ich myśli (a często również uczucia). Wielki rosyjski poeta Aleksander Puszkin
powiedział: „Siedzenie rozumowania wielkiego człowieka jest najbardziej urzekającym i wdzięcznym zajęciem"
(Murzyn Piotra Wielkiego).
Igor Nowikow Moskwa
PRZEDMOWA
DO WYDANIA ANGIELSKIEGO

Rozpocząłem przygotowania do opublikowania tej książki ..w języku angielskim pod koniec 1991 roku; z
różnych rodów zajęło mi to kilka lat. Jak powiada wschodnie przy-
słowie: „Godziny przechodzą, dni biegną, lata przelatują". Słowa te stanowią odbicie naszego subiektywnego
sposobu postrzegania odcinków czasu w przeszłości, tak jak pozostały one
: w naszej pamięci. Ludzie na ogół przeżywają tym ściślej przemijanie czasu, im większe okresy swego życia
obejmują myślą. Teraz czuję wyraźnie, jakbym zaledwie wczoraj napisał tę książkę, choć w rzeczywistości
minęło już kilka lat, a w tym czasie wiele się zdarzyło i nastąpiły wielkie zmiany. Zmieniłem pracę - zostałem
profesorem astrofizyki Uniwersytetu Kopenhaskiego. Mój rodzinny kraj, dawny ZSRR, niegdyś wielkie imperium,
rozpadł się na wiele państw i obecnie usiłuje wydobyć się z historycznej przepaści, w jakiej się znalazł, a
towarzyszą temu ogromne cierpienia jego mieszkańców. Mimo że w dalszym ciągu kieruję Wydziałem
Astrofizyki Teoretycznej Instytutu Fizyki im. P. Lebiediewa w Moskwie, mieszkam teraz na stałe poza granicami
ojczyzny, w zupełnie innym świecie. To niewątpliwie zmieniło mój pogląd na życie, choć w znacznie
mniejszym stopniu, niż przewidywałem. Dotyczy to również mego stosunku do tej książki.
Wspomnienia z dzieciństwa, które umieściłem w przedmowie do wydania rosyjskiego, będą zapewne bardziej
zrozumiałe dla czytelników z Europy Zachodniej, jeśli dodam kilka słów

komentarza. Chciałbym też powiedzieć, że są one raczej typowe dla przedstawicieli mojego pokolenia.
Wspomniałem, że ojciec padł ofiarą stalinowskiego reżymu, gdy miałem dwa lata. W ogóle go nie
pamiętam. Matka, aresztowana i skazana na zesłanie, ostatecznie wróciła z Gułagu, ale nie wolno jej
było zamieszkać w Moskwie. Odwiedzała czasem potajemnie mojego starszego brata i mnie w naszej
maleńkiej „komunałce" -trzypokojowym mieszkaniu zajmowanym przez mego ojczyma, babcię, żonę
brata i rodzinę ciotki (liczącą cztery osoby; wśród nich był kuzyn chory na gruźlicę). Matka była
przerażona całkowicie niezrozumiałym i bezsensownym terrorem stalinowskiego systemu. W latach
trzydziestych ta młoda, piękna kobieta została wyrwana z normalnego życia i wtrącona do piekła więzień
i obozów Gułagu. W późniejszych latach na próżno usiłowała to zrozumieć. Wciąż zadawała sobie
pytania: „Za co? Cóż takiego zrobiłam?". Stale miała w pamięci scenę, kiedy został aresztowany jej
pierwszy mąż i ona sama. Była tak przerażona, że w nocy wystarczał niewielki hałas lub stuknięcie do
drzwi, by chowała się pod łóżkiem, niemal niedosłyszalnie, histerycznie zawodząc: „Przyszli, przyszli po
mnie!" Mój brat i ja nosiliśmy niewidzialne piętno dzieci „wrogów ludu". Ci, którym nigdy nie
przylepiono tej sekretnej, rujnującej życie, niczym nie zasłużonej etykiety, oznaczającej wyjęcie spod
prawa i wykluczenie ze społeczeństwa, nigdy nie zrozumieją, jakim była obciążeniem.
Muszę podkreślić, że nikt z rodziny nigdy nie przejawiał nienawiści do istniejącego systemu
politycznego ani nawet nie pozwalał sobie na krytyczne uwagi, w każdym razie nie w obecności dzieci.
Zapewne dorośli męczyli się tak bardzo, że chcieli uchronić dzieci przed tą rzeczywistością. Myślę teraz,
że po prostu nie potrafiłem sobie wyobrazić, iż można żyć inaczej, w innych warunkach, a zatem
zbytnio nie cierpiałem. Nawet naszą biedę uważałem za coś naturalnego. Po śmierci ojczyma zostałem z
mamą sam. Nasz miesięczny budżet wynosił około 600 rubli, podczas gdy posiłek w studenckiej stołówce
kosztował od 8 do 10 rubli. Mój brat, który już pracował, pomagał nam w miarę możliwości. Nie były
one wielkie: brat musiał

lać swoją rodzinę z pensji inżyniera, która była bardzo skromna.


| Wszyscy moi bliscy bez wyjątku podsycali we mnie dziecin-; pasję poznania tajemnic Wszechświata.
Uciekałem do inne-i świata, odległego od wszystkich tragedii mojego kraju (a za-nie byłem ich właściwie
świadomy), do świata czystych prawd, wolnych od sprzeczności naszej codziennej egzystencji, i
zakochałem się w logice związków między owymi czystymi prawdami. Była to zapewne ślepa miłość,
ponieważ od najwcześniejszych chwil, jakie pozostały w mojej pamięci, żywiłem absolutne przekonanie,
że najważniejsze i najbardziej ukochane przeze mnie prawa dotyczące przestrzeni, czasu i
Wszechświata zostały nareszcie (lecz dopiero niedawno!) zrozumiane 11 ustanowione jako ostateczne.
Nie dostrzegałem (ani nawet nie próbowałem dostrzec) tkwiącej w tym oczywistej sprzeczności: moje
nastawienie oznaczało, że w liczącej tysiące lat historii nauki moment odkrycia najważniejszych prawd o
świecie nastąpił niemal dokładnie w dniu moich narodzin. Odkąd zostałem uczonym, muszę zwalczać
w sobie tę bardzo szkodliwą i jałową wiarę, że znam - lub potrafię odkryć - ostateczną prawdę. Taka
wiara jest niebezpieczna, nie tylko w nauce, ale również w życiu.
Tak wyglądały uwarunkowania psychiczne, w których kształtowała się moja miłość Wiedzy, którą
utożsamiałem wówczas z umiłowaniem rzeczy Wzniosłych, Tajemniczych (zwłaszcza Tajemniczych) i
Wiecznych.
Astronomia jako nauka rozwijała się w moim kraju w surowej, drakońskiej rzeczywistości, stworzonej
przez Stalina i grono jego oprawców. Oficjalnie cała nauka dzieliła się na dwie kategorie; były to:
„postępowa, jedynie prawdziwa nasza nauka marksistowska" oraz „zdegenerowana, stojąca na
krawędzi bankructwa ich kapitalistyczna nauka". Brzmi to dziś w Rosji, podobnie jak zawsze
brzmiało na Zachodzie, jak kiepski dowcip. Ówczesna rzeczywistość nie miała jednak nic wspólnego z
żartami i narzucała nauce swoje reguły. Teoria rozszerzającego się Wszechświata była zakazana. Mój
późniejszy profesor i promotor, Abram Leonidowicz Zelmanow, został

zwolniony z pracy, ponieważ był Żydem i zajmował się kosmologią. Był on jednym z twórców
matematycznego aparatu, używanego współcześnie w tej dziedzinie wiedzy. Wraz z nim z Instytutu
Astronomicznego im. Szternberga w Moskwie wyrzucono innych uczonych. Doskonale pamiętam, jak
w młodości niecierpliwie przerzucałem nowy numer pisma „Refieratiwnyj Żurnał", zawierającego
streszczenia prac z kosmologii, które ukazały się w zagranicznych periodykach, ze zdumieniem
stwierdzając, że streszczenie każdego artykułu kończy się stereotypowym zwrotem: „Autor głosi (lub
autorzy głoszą) burżuazyjną teorię rozszerzającego się Wszechświata".
W owych czasach uczeni w naszym kraju musieli myśleć przede wszystkim o przeżyciu,
równocześnie zajmując się swoimi badaniami. To zapewne cud, że w takiej atmosferze kosmologia nie
uległa degeneracji; przeciwnie, uzyskano wtedy wiele bardzo ważnych wyników. Coraz bardziej
skłonny jestem uznać, że „podwójne jarzmo" na barkach naszych uczonych w pewien sposób
działało stymulujące na poszukiwania nowych prawd, zmuszając naukowców do pracy z czterokrotnie
większym wysiłkiem, co przyniosło odpowiednie rezultaty.
Przykładem, wstępnie potwierdzającym możliwość takiej reakcji na nieszczęścia, może być
współczesny geniusz astronomii i fizyki, Stephen Hawking z Uniwersytetu w Cambridge. Hawking
zapadł na przerażającą chorobę, która zmusiła go do korzystania z wózka inwalidzkiego. Z biegiem
czasu w coraz mniejszym stopniu mógł kontrolować własne mięśnie, aż wreszcie stracił również
mowę. W tym samym czasie jego inteligencja i poczucie humoru rosły. Jak wyraził to jeden z moich
kolegów, Hawking został przeniesiony w inny wymiar życia i tam właśnie osiągnął nadzwyczajne
wyniki naukowe.
Uważam się za eksperta między innymi w dziedzinie fizyki czasu. Wobec tego w książce o czasie nie
mogę pominąć pewnych moich doświadczeń, które przeżyłem „płynąc" w rzece czasu -jej nurt unosił
mnie przez wiry XX wieku.
Każdy, kto dostatecznie dużo rozmyślał o sensie „istnienia", wcześniej lub później zaczyna wątpić w
możliwość „wspięcia się na brzegi rzeki czasu", wyrwania się z jej majestatycznego nurtu, zatrzymania
się i przyjrzenia -jeśli tak rzec można - samej istocie tego, co się zdarza.
Dążenie takie nie wydaje się tak dziwne, jeśli weźmiemy pod uwagę, że możemy wszak przestać
podróżować w przestrzeni i „przejść w stan spoczynku". Dlaczego zatem nie możemy zrobić tego samego
w czasie? A może nie jest to wykluczone? Wybiegam tu jednak naprzód. O zagadnieniach tych będzie
mowa w dalszej części książki.
Przygotowując wydanie angielskie, wprowadziłem do tekstu poważne zmiany. Pewne fragmenty,
które sprawiały, że moje wywody wydawały się niejasne, zostały skreślone. Z drugiej strony, dodałem
nowy materiał, głównie związany z analizą możliwości skonstruowania wehikułu czasu, a także
dotyczący moich dyskusji z kolegami w Rosji i na Zachodzie.
Kończąc te wywody, chciałbym nieco rozwinąć użyte w poprzedzającej je przedmowie do wydania
rosyjskiego porównanie sztuki i popularyzacji nauki. Można wprowadzić dość prymitywny podział
obrazów na realistyczne i abstrakcyjne. Oba rodzaje malarstwa wywołują u widza pewne myśli i
uczucia (w przypadku wielkich dzieł te myśli i uczucia bywają bardzo głębokie). Sztuka abstrakcyjna
wymaga jednak, aby widz wziął udział w procesie tworzenia obrazu, by przemyślał i przeżył to, co
przedstawił artysta. Dzieła realistyczne wzbudzają zupełnie inne skojarzenia, wywołane przez obrazy
całkowicie zrozumiałe, którym artysta nadał cechę doskonałości.
Wierzę, że opowieść o nauce (a w każdym razie moja opowieść) jest bliższa malarstwu realistycznemu
niż abstrakcyjnemu. Nie wykluczam, że można pisać o nauce w stylu będącym odpowiednikiem
malarstwa abstrakcyjnego, skłaniając czytelnika, który nie jest ekspertem w danej dziedzinie, aby samo-
dzielnie wyciągał wnioski. Wtedy jednak fantazje i marzenia laika odwiodłyby go zbyt daleko od właściwej
drogi. To może być interesujące, a nawet pożądane (niewykluczone, że kiedyś sam spróbuję napisać taką
książkę), ale z pewnością nie prowadzi do przedstawienia odbiorcy obecnego stanu nauki. Nauka nie
przypomina sennego marzenia, lecz jest konkretną wiedzą na temat rzeczywistości, często wiedzą
potrzebną, praktyczną. Nie zapominam jednak o tym, że bez marzeń nie można dokonać ważnych odkryć
naukowych.
I wreszcie rzecz ostatnia, lecz nie najmniej ważna: w latach, gdy przygotowywałem angielskie wydanie tej
książki, pełniłem obowiązki profesora obserwatorium astronomicznego Uniwersytetu Kopenhaskiego i
jednocześnie pracowałem jako dyrektor Centrum Astrofizyki Teoretycznej Duńskiej Krajowej Fundacji
Badawczej. Obie instytucje wspierały moją pracę finansowo i zachęcały do dalszego trudu, za co jestem im bar-
dzo wdzięczny.
Igor Nowikow Kopenhaga, 1997
ROZDZIAŁ l

POCZĄTKI ROZWAŻAŃ
O CZASIE

Od kiedy zacząłem czytać popularne książki o fizyce, zawsze uważałem za rzecz oczywistą, że czas jest równo-
znaczny z pustym trwaniem, że płynie niczym rzeka i unosi wszystkie bez wyjątku zdarzenia. Rzeka czasu jest
niezmienna i nie można jej zatrzymać. Płynie zawsze w tym samym kierunku - od przeszłości ku przyszłości.
Wydawało mi się, że biorąc
pod uwagę naszą wiedzę o
otaczającym nas świecie,
musimy nieuchronnie przyjąć
taki właśnie pogląd. Dopiero
wiele lat później dowiedziałem
się, że ludzie bynajmniej nie
zawsze wierzyli w takie
intuicyjne pojęcie czasu.
Pierwszym antycznym
myślicielem, który wysunął
hipotezę, że wszystko się
zmienia i zmienność jest
najwyższym prawem natury,
był prawdopodobnie
Heraklit z Efezu, grecki
filozof z VI wieku p.n.e.
Heraklit wyłożył swoje
poglądy w dziele O naturze, z
którego ocalały tylko
nieliczne fragmenty
(Fragmenty kosmiczne).
Heraklit nauczał, że świat
jest pełen sprzeczności i
ciągle się zmienia. Wszystkie
rzeczy ulegają zmianom.
Czas nieubłaganie płynie i
jego strumień unosi wszystko,
co istnieje. Niebo się
porusza, poruszają się ciała
fizyczne, a także ludzkie
uczucia i świadomość.
„Niepodobna wstąpić
dwukrotnie do tej samej
rzeki - twierdził Heraklit - bo
już inne napłynęły w nią
wody".
Jedne rzeczy ustępują miejsca innym. „Ogień żyje dzięki śmierci ziemi, powietrze żyje dzięki śmierci
ognia, woda żyje dzięki śmierci powietrza, ziemia żyje dzięki śmierci wody".
Z punktu widzenia współczesnej nauki często odnosimy się z lekceważeniem i ironią do opisanego
przez Heraklita ciągu narodzin i śmierci. Należy jednak przyznać, że przedstawił on sugestywny obraz
ogólnej zmienności wszystkich rzeczy w czasie: „[...] wszystko się zmienia w obejmującym wszystko
obiegu twórczej gry wieczności".
W tamtych odległych wiekach nauka dopiero się rodziła. Myśliciele nie znali wówczas jeszcze
koncepcji ukierunkowanego, postępowego rozwoju. Ludzie zwracali uwagę raczej na cy-
kliczny przebieg zjawisk w otaczającej ich naturze. Po dniu następuje noc, a po nocy dzień. Kolejne pory
roku powtarzają się w stałym cyklu. Ruch źródeł światła na niebie również ma charakter cykliczny.
Z powodu stałych obserwacji cyklicznych zjawisk filozofowie przyrody nie postrzegali czasu jako
jednokierunkowego przepływu zdarzeń - rzeki czasu. Czas wyobrażano sobie raczej jako cykliczną
zmianę przeciwieństw. Grecki matematyk i filozof Anaksymander z Miletu (ok. 610-547 p.n.e.) nauczał,
że podstawą wszystkiego, co istnieje, jest „bezkres". Jego wieczny ruch powoduje wyłanianie się
przeciwieństw - ciepła i zimna, suchości i wilgoci - po czym wszystko powraca do stanu pierwotnego.
Anaksymander stwierdzał:

Z czego powstało to, co istnieje, w to samo się też obraca przez zniszczenie według koniecznego
prawa. Jedno drugiemu płaci karą i pokutą za niesprawiedliwość w porządku czasu.*

Uważam, że jest to bardzo oryginalna interpretacja czasu i zmienności. Anaksymander wiąże te


pojęcia z pojęciami sprawiedliwości i równowagi.
Przez wiele wieków idea przejściowych, cyklicznych zmian i niezmienności całego istniejącego świata
dominowała w koncepcjach myślicieli. Ludzie wierzyli, że wszystkie zjawiska zmieniają się cyklicznie,
wracając do swych „właściwych orbit".
Interesujące i głębokie koncepcje dotyczące czasu przedstawił Platon, słynny grecki filozof
idealistyczny (427-347 p.n.e.). Był on uczniem Sokratesa - „najmądrzejszego z Hellenów" -oraz
potomkiem bardzo bogatej, starej rodziny ateńskiej, wywodzącej się od ostatniego króla Aten. Bardzo
niewiele wiemy o życiu Platona i innych filozofów owych czasów. Wiarygodne fakty są przemieszane z
legendami i niewątpliwie apokryficznymi anegdotami. Wiadomo, że Platon pobierał nauki u naj-

lepszych nauczycieli, co oznacza, że uczył się gramatyki i muzyki oraz uprawiał ćwiczenia fizyczne.
Później zajmował się poezją. W 407 roku p.n.e., w wieku dwudziestu lat, Platon poznał Sokratesa i
poświęcił się całkowicie filozofii.
Sokrates nauczał, prowadząc swobodne dyskusje ze wszystkimi, którzy byli gotowi go słuchać. Władcy
miasta zakazali takich rozmów z młodzieżą, ale filozof był wierny swoim zasadom i zignorował to
polecenie. Jego dysputy z uczniami zakończyły się tragicznie: został oskarżony o bezbożnictwo i psucie
młodzieży i skazany na śmierć. Przyjaciele proponowali, że pomogą mu uciec z więzienia przed
wykonaniem wyroku, a uczniowie (w tym również Platon) zebrali pieniądze na kaucję. Sokrates
wybrał jednak rozwiązanie, które podsuwała mu duma: odmówił ucieczki z więzienia i wypił kielich
trucizny.
Po śmierci nauczyciela Platon przeniósł się do Megary i nadal studiował filozofię. Wiele podróżował,
próbując namówić władców, by stworzyli „idealne państwo", rządzone przez filozofów. Próby te
zakończyły się całkowitym niepowodzeniem. Według niektórych (niepewnych) źródeł, Platon został
sprzedany w niewolę, ale uwolnił się i wrócił do Grecji. Po powrocie do Aten w 386 roku p.n.e. założył
tam szkołę filozofii, którą nazwał Akademią.
Platon nauczał, że świat, który ludzie obserwują i badają, nie jest prawdziwym światem, a tylko jego
zewnętrznym przejawem. Zarówno ciała niebieskie, jak i ciała ziemskie są tylko „bladymi cieniami"
pewnych idealnych obiektów, z których zbudowany jest prawdziwy świat. Jak pisał: „Cienie te są
zmienne i niedoskonałe". Platon twierdził, że prawdziwy świat składa się z abstrakcyjnych esencji,
które nazywał ideami. Idee, wielkości duchowe, są absolutnie doskonałe i niezmienne. Istnieją nie w
materialnym Wszechświecie, nie w czasie i przestrzeni, ale w idealnym świecie, doskonałym i
wiecznym.
Platon uważał, że prawdziwe istnienie to istnienie idealne. W prawdziwym świecie na przykład nie
ma konkretnych przedmiotów, powiedzmy: drewnianego stołu o określonym kolorze i kształcie, ale
abstrakcyjne pojęcie stołu. Owo pojęcie to właśnie „idea stołu".
Rzecz jasna, idee nie mogą się zmieniać. Wieczna niezmienność idei przypomina cechy figur
geometrycznych: trójkątów, okręgów, piramid. Ich właściwości również są absolutne, a obiekty
geometryczne istnieją w abstrakcyjnym świecie ludzkiego umysłu. Platon twierdził jednak, że ten
abstrakcyjny świat stanowi prawdziwą rzeczywistość.
Według Platona Stwórca (Demiurg) utworzył widzialny świat, kopiując obiekty idealne. Każde ciało
przypomina swój oryginał, ale podlega zmianom, ma początek i koniec. Z tego powodu „blade cienie"
nie są wierną repliką ideałów. Ideały są wieczne, podczas gdy widziany przez nas świat nieustannie się
zmienia. Aby uporządkować rzeczy i załagodzić sprzeczności, Demiurg wynalazł czas: „[...] utworzył
wieczny obraz bytu wiecznego, nieruchomego, jedynego, i sprawił, że postępuje on | według praw
matematycznych - nazywamy go Czasem".*
Wobec tego, analogicznie do ciał w otaczającym nas świecie, które widzimy i możemy dotknąć, a
które są tylko niedoskonałymi kopiami doskonałych oryginałów w świecie idei, czas jest tylko
niedoskonałym modelem, obrazem idealnej wieczności. Czas nieustannie płynie i w ten sposób
naśladuje niezmienną doskonałość abstrakcyjnej wieczności w abstrakcyjnym świecie idei.
Brzmi to bardzo pięknie. Platon wymyślił nawet mechanizm, tłumaczący, w jaki sposób czas powstał
w świecie stworzonym przez bogów. Czas - twierdził - narodził się pod wpływem ruchu ciał
niebieskich, ciągłego i niezmiennego, cyklicznego ruchu Słońca, Księżyca i planet, które
obserwujemy. W istocie Platon utożsamił czas z ruchem cyklicznym.
Ponieważ ciała niebieskie poruszają się cyklicznie, również l czas miał charakter cykliczny, biegł po
okręgu. Według Platona po odpowiednio długim czasie powtarzają się wszystkie | zdarzenia (Platon
nawet określił ów czas - miał on wynosić 36 tysięcy lat).
Od czasów antycznych dzieli nas już tyle stuleci, że często bardzo trudno jest uświadomić sobie
poziom ówczesnej wiedzy

l zrozumieć sposoby rozumowania typowe dla tamtej kultury. Często okazuje się prawie niemożliwe
właściwe ocenienie naukowego geniuszu antycznego myśliciela, który zrobił pierwsze śmiałe kroki na
nieskończenie długiej drodze, wiodącej do odkrycia prawdy. Z tego samego powodu, a również wskutek
braku godnych zaufania źródeł, jeszcze trudniej jest zrekonstruować skomplikowane, bogate
osobowości filozofów oraz ich niebanalne życiorysy.
W owym czasie nauka nie była jeszcze podzielona na różne dziedziny i nie można jej było odróżnić od
mających uniwersa-listyczne ambicje filozofii, psychologii i etyki. Wiedza, uczucia, pozycja społeczna i
poglądy etyczne często splatały się i wpływały na siebie wzajemnie. Platon nadawał swoim dziełom po-
stać dialogów; najprawdopodobniej nie stanowiły one systematycznego wykładu jego poglądów, zgodnego
z przyjętym z góry planem. Dialogi powstawały w różnych okresach życia Platona i przynajmniej niektóre
z nich zostały napisane pod wpływem debat z sofistami (głoszącymi intelektualną anarchię) lub innymi
przeciwnikami, a także jako reakcja na rozmaite problemy, z którymi Platon miał okazję się zetknąć.
Główną rolę w dialogach odgrywa zawsze Sokrates.
Poglądy Platona zmieniały się z upływem czasu. Gdy był jeszcze uczniem Sokratesa, wierzył, że
celem życia filozofa jest poznanie abstrakcyjnych prawd za pomocą czystej refleksji. Poznanie prawdy
prowadzi do szczęścia i jest niezależne od okoliczności zewnętrznych. W ślad za Sokratesem Platon
uważał, że zło w świecie jest skutkiem ludzkiej niewiedzy, bierze się stąd, iż ludzie nie znają prawdy.
Skazanie na śmierć w oczywisty sposób niewinnego Sokratesa stanowiło dla Platona wielki wstrząs i
spowodowało zmianę jego poglądów. Doszedł on do wniosku, że świat do tego stopnia przepełniony złem
nie może być prawdziwy. Prawdziwy świat to królestwo doskonałych idei. W tym okresie Platon bardzo
sceptycznie oceniał tezę, że zadaniem filozofa jest nauczać ludzi, czym jest dobro. Uznał, że ludzie są
niepoprawni. W jednym z dialogów Platon przedstawił portret głównego oskarżyciela Sokratesa. Ów
negatywny bohater dialogu twierdził, że prawdzi-

nauczycielami dobra są wyłącznie urzędnicy państwowi, , tak zwani mędrcy to tylko złośliwi
sabotażyści, podkopujący ddamenty państwa. W dialogu tym Sokrates pyta oskarżycie-czy zna
któregoś z tych mędrców, tamten zaś odpowiada, że t, nigdy żadnego nie poznał i wcale tego nie
pragnie. Mimo to
się im wyrządzić jak największą krzywdę... W późniejszym okresie życia Platon przedstawił w swych
piach model idealnego państwa, rządzonego przez filozofów, liało się ono opierać na systemie
niewolniczym i prowadzić Djny; Grecy zostali postawieni ponad innymi ludźmi (barba-Icami).
Platon próbował zmienić strukturę społeczeństwa, vając na władców, ale, jak już wspomniałem,
próby te za-Iczyły się kompletnym fiaskiem.
W swoim późnym dziele, zatytułowanym Prawa, które naj-Jprawdopodobniej napisał pod koniec
życia, Platon zdradził cał-1 kowłcie swoje młodzieńcze dążenie do prawdy i sprawiedliwo-lici. Jest to
jego jedyna praca, w której wyidealizowany Sokrates nie odgrywa głównej roli; Platon nawet
o nim nie Wspomina. Duch Praw jest całkowicie sprzeczny z zasadami Sokratesa.
Kodeks praw, który przygotował Platon dla swego przyszłego idealnego państwa na Krecie, przewidywał
prześladowanie „magików", karę śmierci dla niewolnika, który nie doniósłby władzom o „naruszeniu
harmonii społecznej", a także dla każdego, kto ośmieliłby się krytykować społeczny porządek i urzędową
religię. W ten sposób pod koniec życia Platon przeszedł na stanowisko oskarżycieli Sokratesa, których
przedtem atakował.
Platon był jednym z największych myślicieli w historii. Późniejsze pokolenia często idealizowały
obraz tego wielkiego człowieka. A przecież nawet wielcy ludzie nie zawsze zachowują pełną spójność
swych poglądów. Najczęściej ich wizja świata jest złożona i wewnętrznie sprzeczna, zmieniając się
zależnie od okoliczności zewnętrznych. Wielcy ludzie są po prostu ludźmi. Znany niemiecki filolog
klasyczny i znawca Platona D. F. Ast (1778-1841), mając jak najszlachetniejsze intencje, usiłował za
wszelką cenę wykazać, że Prawa są niesłusznie przypisywane Platonowi. Niestety, najprawdopodob-

niej jest to jego dzieło. Świadczą o tym słowa Arystotelesa ze Stagiry (384-322 p,n.e.),
najsłynniejszego ucznia Platona. Sprzeczności w dziele Platona, jego skomplikowane życie,
jawnie reakcyjny charakter niektórych wypowiedzi nie mogą przesłonić faktu, że wniósł on ogromny
wkład w rozwój nauki
i filozofii.
Wróćmy do problemu czasu. Arystoteles, który był jednym z największych uczonych antycznej
Grecji, miał taki sam pogląd na naturę czasu jak jego nauczyciel. Wywodził się ze znanej rodziny; jego
ojciec, nadworny lekarz króla Macedonii, uczył syna medycyny i filozofii, w nadziei że ten odziedziczy
po nim stanowisko. Życie wymusiło radykalną zmianę tych planów. Arystoteles stracił rodziców w
stosunkowo młodym wieku i mając osiemnaście lat wyjechał do Aten, gdzie podjął studia w Akademii
Platona. Bardzo szybko opanował filozofię mistrza i uniezależnił się od niego. W swoich poglądach
poważnie różnił się od Platona. Po jego śmierci Arystoteles wyjechał z Aten. W 343 roku p.n.e.
macedoński król Filip powierzył mu pieczę nad edukacją swojego syna Aleksandra, w przyszłości
słynnego wodza Aleksandra Wielkiego. Uszlachetniający wpływ Arystotelesa na Aleksandra musiał
być silny, mimo że w królewskim pałacu panowała atmosfera spisków i intryg. Filip i
Aleksander byli bardzo wdzięczni Arystotelesowi i hojnie wynagrodzili jego usługi, między innym
odbudowując z ruin Sta-girę, jego rodzinne miasto. Później, wskutek różnych spisków, przyjacielskie
stosunki między Aleksandrem i Arystotelesem uległy pogorszeniu.
Zanim do tego doszło, w 334 roku p.n.e. Arystoteles wrócił do Aten i założył tam własną szkołę,
Likejon, zwaną szkołą perypatetycką. Nazwa ta wzięła się ze zwyczaju Arystotelesa, który lubił
spacerować podczas dyskusji.
Po śmierci Aleksandra zwolennicy niezależności Grecji wystąpili przeciw macedońskim władcom.
Uznali oni, iż dawny nauczyciel Aleksandra może wywierać niebezpieczny wpływ, zwłaszcza że
Arystoteles cieszył się wielkim poważaniem wśród swoich młodych uczniów. Wobec tego został
oskarżony o bezbożność; ten sposób wykorzystywali wrogowie uczonych za-

równo wcześniej, jak i wiele wieków później. Jest on bardzo wygodny, ponieważ takie oskarżenia
łatwo akceptuje niewykształcony ogół. Arystoteles zdawał sobie sprawę, że nie ma co liczyć na
sprawiedliwy proces i że jeśli nie zdecyduje się na ucieczkę, podzieli los Sokratesa. Opuścił Ateny w
wieku 62 lat i wkrótce potem zmarł.
Z uwag, jakie pozostawili jego współcześni, wynika, że Arystoteles miał sarkastyczne poczucie
humoru i ostry język. W swoich dowcipnych przemówieniach bezwzględnie i złośliwie wyśmiewał
przeciwników. Jeśli dodamy do tego, że był niski, pomarszczony i krótkowzroczny, a w dodatku
seplenił, to możemy łatwo sobie wyobrazić, iż nie brakowało mu wrogów.
Wydaje się, że Arystotelesa nie cechowała delikatność w po-; -letnikach ł że nie rezygnował z
wykazywania potęgi swojej inteligencji. Nie wiemy, czy zachowywał się tak celowo, czy nieświadomie.
Nawiasem mówiąc, wiele stuleci później inny geniusz, sir Izaak Newton, już we względnie młodym
wieku 27 lat sformułował zasadę, iż zbyteczne popisywanie się własną wyższą inteligencją może tylko
zaszkodzić podejmowanemu przedsięwzięciu. W liście do znajomego w Cambridge stwierdził, że
sprawiając wrażenie, iż jest się mądrzejszym od Innych, można zyskać bardzo niewiele lub zgoła nic.
Takie różnice w sposobie zachowania w społeczeństwie nie były zapewne spowodowane upływem prawie
dwóch tysięcy lat, lecz wynikały z odmiennych temperamentów. Ludzie genialni, podobnie Jak normalni,
bardzo się między sobą różnią.
Arystoteles wywarł ogromny wpływ na rozwój filozofii i nauki. W jego pismach znalazł odbicie cały
ówczesny stan wiedzy, a sam Arystoteles wniósł poważny wkład do wielu dziedzin. W odróżnieniu od
Platona odrzucił on koncepcję niematerialnego, niezależnego od czasu świata idei. Wierzył, że świat
przedmiotów, które możemy zobaczyć i dotknąć, jest jak najbardziej rzeczywisty. Fizyka była dla niego
nauką o zmiennych obiektach istniejących w rzeczywistym świecie. To odróżnia fizykę od matematyki,
która zajmuje się niezmiennymi własnościami figur geometrycznych i liczb. Mimo to fizyka pozostała
dla Arystotelesa nauką kontemplacyjną.

Według Arystotelesa podstawowe własności materii tworzą przeciwieństwa - takie jak ciepłe i
zimne, suche i wilgotne. Podstawowe elementy to ziemia, powietrze, woda i ogień. Do tych czterech
Arystoteles dodał jeszcze piąty, najdoskonalszy: eter. Uważał on, że dwa pierwiastki, ziemia i woda, w
naturalny sposób poruszają się w dół, ku środkowi wszechświata (co wyjaśniało problem ciężaru). Dziś
powiedzielibyśmy, że na te dwa pierwiastki działa siła skierowana w dół. Natomiast powietrze i ogień
ze swej natury dążą w górę (w naszym języku: działa na nie siła skierowana w górę). Interesujące, że
ten podział zawartości wszechświata na „fizyczną materię" i „oddziaływania" przetrwał w fizyce do dnia
dzisiejszego, choć obecnie pojęcia te oznaczają zupełnie inne rzeczy.
Arystoteles nauczał, że Ziemia ma postać pozostającej w stanie spoczynku kuli, umieszczonej w
środku wszechświata. Uważał, że Słońce, Księżyc i pozostałe planety są przymocowane do
kryształowych sfer i krążą wokół Ziemi po współśrod-kowych okręgach. Źródłem siły napędzającej
sfery miał być ruch sfery zewnętrznej, obejmującej gwiazdy zbudowane z eteru. Obszar wewnątrz
orbity Księżyca („podksiężycowy") to region, w którym występują rozmaite ruchy niejednostajne.
Wszystko poza orbitą Księżyca (obszar „nadksiężycowy") to królestwo wiecznego, doskonałego ruchu
jednostajnego.
W przeciwieństwie do Platona Arystoteles zakładał, że ruch, nawet najdoskonalszy ruch sfery
gwiazd, nie jest tożsamy z czasem. Wierzył, że czas umożliwia mierzenie ruchu, to znaczy „jest liczbą
ruchu" - czymś, co pozwala nam rozstrzygnąć, czy ciało porusza się szybko lub wolno, czy też
spoczywa.
Niemniej to nie sam ruch, czyli pewien proces dynamiczny, najbardziej interesował Arystotelesa w
fizyce, ale stan, w jakim znajdowało się ciało wcześniej i później, zanim nastąpił ruch -czyli, jeśli można
tak powiedzieć, stan wyjściowy i stan końcowy. Z tego powodu czas nie miał dla Arystotelesa takiego
znaczenia, jakie ma w fizyce współczesnej.
W późniejszych wiekach nauki Arystotelesa zostały uświęcone przez Kościół; jego słowa były
traktowane jako wyraz jedynej prawdy. Zakaz wprowadzania jakichkolwiek zmian

W tym obrazie świata stał się przeszkodą dla dalszego rozwoju nauki.
Chciałbym zakończyć ten rozdział o czasach antycznych słowami Borysa Kuzniecowa o kulturze
tamtych czasów:

Kultura starożytna jako całość sprawia wrażenie gigantycznego zwrotu w sposobie myślenia i
odczuwania, rozszerzenia zakresu pojęć, zasad logicznych i zbioru informacji o faktach, jaki
nastąpił w czasach antyku. Gdy patrzymy na posąg Wenus z Milo, jej piękno przejawia się w postaci
nieskończenie wielowymiarowego obrazu, który stanowi jednak harmonijną całość. Wrażenie to jest tak
silne, jak gdybyśmy widzieli wzięty w nawias cały późniejszy rozwój cywilizacji -tak jak czyjeś
dzieciństwo fascynuje nas swą nowością, świeżością i ukrytą w nim tajemnicą, tak i ono jest czymś,
co nigdy już nie będzie mogło się powtórzyć.
ROZDZIAŁ 2

NARODZINY NAUKI O CZASIE


Renesans, który nastąpił po mrokach średniowiecza, przyniósł nadzwyczajne odkrycia w
wielu naukach przyrodniczych. W tym okresie Mikołaj Kopernik (1473-1543) stworzył swoją
teorię, która spowodowała dramatyczne zmiany w poglądach człowieka na świat. Przede
wszystkim nowa koncepcja zniosła nieprzenikalną barierę między Ziemią i niebem. Wcześniej
uważano, że wszystkie zjawiska na niebie są przejawami doskonałego i wiecznego świata
ideałów. Ciałom niebieskim przypisywano doskonałość, podobnie jak ich jednostajnym ru-
chom po okręgach. Owa doskonałość była przeciwieństwem prymitywizmu ziemskiej
materii i jej chaotycznych ruchów w przestrzeni podksiężycowej. W modelu Kopernika Ziemia
stała się zwyczajną planetą, tak jak inne krążącą wokół Słońca.
W 1510 roku Mikołaj Kopernik osiadł we Fromborku, niewielkim mieście nad Zalewem Wiślanym. Korzystając ze
spokoju i samotności, w wolnym czasie prowadził badania astronomiczne. Zajmował się również innymi rzeczami:
leczył ludzi, opracował traktat o monecie, administrował dobrami kapituły warmińskiej. Kopernik wykazywał wielką
ostrożność w sprawie publikowania swoich wyników; zdawał sobie sprawę, że są one sprzeczne z doktryną
Kościoła, nauczającego o wyjątkowej pozycji Ziemi i człowieka we wszechświecie. Jego traktat De revo-

lutionibus (O obrotach), dedykowany papieżowi Pawłowi III (kwestia dedykacji została zawczasu uzgodniona ze
Stolicą Apostolską), ukazał się dopiero w 1543 roku, na krótko przed śmiercią autora. Kopernik sformułował
swoją teorię wiele lat wcześniej. Już w niewielkiej pracy Zarys podstaw astronomii (Commentariolus), która
ukazała się około 1510 roku, pisał:

Cokolwiek spostrzegamy jako ruch Słońca, nie jest jego własnym ruchem, lecz skutkiem ruchu Ziemi i naszej
sfery, z którą się obracamy wokół Słońca podobnie jak każda inna planeta; Ziemia wykonuje zatem kilka
ruchów. [...] To, co u planet wydaje się ruchem wstecznym lub posuwaniem się

naprzód, nie pochodzi od nich, lecz od Ziemi. Jej więc ruch sam wystarczy dla wyjaśnienia tak wielu
nierówności dostrzeganych na niebie.*

Dzisiaj trudno jest nam sobie wyobrazić, jakiej odwagi intelektualnej wymagało wówczas wysunięcie
twierdzenia, że Ziemia nie pozostaje w spoczynku. Problem nie polegał wyłącznie na sprzeczności z
kościelnymi dogmatami. W ówczesnej nauce dominowała fizyka Arystotelesa, który twierdził, że do
podtrzymania ruchu konieczna jest stale działająca siła. Zakładano również, że gdyby Ziemia się
obracała, musiałoby to mieć wpływ na ziemskie zjawiska: powietrze dążyłoby do pozostania z tyłu, co
powodowałoby huragany, ciało zrzucone z wieży nie spadłoby u jej podstawy, ponieważ ta zdążyłaby się
odsunąć, i tak dalej.
Wynika z tego, że Kopernik musiał wysunąć argumenty przeciw Arystotelesowskiej koncepcji
ruchu, która miała za sobą wielowiekową tradycję. Owe błędne przekonania trudno było odrzucić z
jednego jeszcze powodu. Ludzie uważali, że do zdobycia wiedzy o przyrodzie niepotrzebne są żadne
doświadczenia ani obserwacje - wystarczy czysty namysł i logiczne wnioskowanie, żeby odkryć
prawdę.
Wykorzystując obserwacje astronomiczne, Kopernik nie tylko stworzył nowy model Układu
Słonecznego, ale również jako pierwszy podważył dogmaty fizyki Arystotelesa. Zrozumiał, że jeśli Ziemia
się porusza z powodu bezwładności, to wszystkie zjawiska ziemskie zachodziłyby dokładnie tak samo,
gdyby Ziemia pozostawała w spoczynku:

Dlaczego nie mamy powiedzieć jasno, że to zjawisko codziennego obrotu jest na niebie czymś
pozornym, a na Ziemi rzeczywistością i że rzecz ma się tutaj tak właśnie, jakby to wyraził Eneasz, gdy
mówi u Wergiliusza: „My odbijamy od portu, a ląd się cofa i miasta?" Bo gdy okręt płynie po spo-
kojnym morzu, wszystko, co jest na zewnątrz, widzą płyną-

cy na nim ludzie tak, jakby się właśnie to poruszało na podobieństwo ruchów okrętu, a - na odwrót -
zdaje im się, że sami wraz ze wszystkim, co jest z nimi, stoją w miejscu. Tak samo bez wątpienia może
się mieć rzecz w wypadku ruchu Ziemi i sprawiać wrażenie, że to cały obraca się świat. Cóż w takim
razie mielibyśmy do powiedzenia o chmurach i wszystkich innych ciałach, które w jakikolwiek
sposób utrzymują się w powietrzu, albo opadają i znowu wznoszą się w górę? Czyż nie jest jedynie
to, że ów ruch odbywa nie sama tylko Ziemia wraz ze złączonym z nią żywiołem wód, ale także
niemała część powietrza i wszystko, co posiada podobne jak ono pokrewieństwo z Ziemią? [...] A zatem
spokojne będzie się wydawało powietrze najbliższe Ziemi i wszystko, co się w nim unosi, o ile pod
wpływem wiatru albo na skutek jakiegoś innego bodźca nie będzie się poruszać -jak to bywa - to w tę,
to w tamtą stronę.*

Fragment ten jasno opisuje zasadę względności ruchu i koncepcję bezwładności, którym sto lat
później Galileusz nadał ostateczną postać.
Zapewne każdy, kto w dzieciństwie lub młodości uczył się praw mechaniki, musiał podjąć świadomy
wysiłek, żeby zrozumieć, że ciało zrzucone z pewnej wysokości w poruszającym się wagonie bez okien
spadnie dokładnie do stóp eksperymentatora, tak samo jak w wagonie pozostającym w stanie spoczynku.
W naszych czasach tak często podróżujemy samochodami, pociągami ł samolotami, że szybko do tego
przywykamy. Mimo to doskonale pamiętam, z jakim zdumieniem obserwowałem zachowanie piłki
podczas szybkiej jazdy ciężarówką po chersoń-skim stepie. Miałem wówczas dziesięć lat. Wielokrotnie
upuszczałem piłkę i przyglądałem się, jak spada prosto w dół, mimo że ciężarówka poruszała się z dużą
prędkością, przynajmniej według moich dziecinnych wyobrażeń. Sądziłem, że ciężarówka powinna uciec
spod piłki. Nie mogłem zrozumieć, że wskutek

bezwładności po wypuszczeniu z ręki piłka porusza się nadal z taką samą prędkością, jaką miała, gdy
trzymałem ją w dłoni, równą prędkości ciężarówki i mojego ciała.
Początkowo teoria Kopernika nie wywołała większego poruszenia w Kościele katolickim. Szok został
częściowo złagodzony przez nie podpisaną przedmowę do jego dzieła, autorstwa anonimowego teologa.
Twierdził on, że autor O obrotach chciał tylko przedstawić matematyczną metodę obliczania pozycji ciał
niebieskich i w żadnym wypadku nie twierdził, iż opisuje rzeczywiste ruchy tych ciał. Czytamy tam: „Bo
i nie ma potrzeby, aby te hipotezy były prawdziwe lub choćby nawet prawdopodobne, ale wystarcza to
jedno, iżby przedstawiały rachunek zgodny z obserwacjami" (przekład Jerzego Dobrzyckiego). Gdy
jednak na początku XVII wieku teoria Kopernika zaczęła zdobywać popularność i była interpretowana
jako obalenie dogmatów Kościoła, dzieło polskiego astronoma zostało wpisane do „Indeksu ksiąg
zakazanych" i pozostało tam przez ponad dwa wieki.
W tym czasie Galileusz (1564-1642) opracował zupełnie nową fizykę i stworzył pierwszą naukowo
uzasadnioną teorię czasu, którą później wspaniale rozwinął Izaak Newton. Galileusz dokonał wielu
ważnych odkryć naukowych, o których bez wątpienia wszyscy wiedzą. Największe znaczenie miało
jednak nie jakieś pojedyncze odkrycie, a wprowadzenie nowej metody badań przyrodniczych. Galileusz
był przekonany, że badanie natury należy koniecznie rozpoczynać od starannie przemyślanych
doświadczeń. Otaczający nas świat można zrozumieć tylko metodą eksperymentalnej weryfikacji
hipotez, czyli „zadawania naturze pytań". W tym punkcie wziął rozbrat z Arystotelesem, który
uważał, że świat można zrozumieć za pomocą czystego namysłu. Galileusz uważał również, że po-
wierzchowne obserwacje, nie poparte systematyczną analizą danych, mogą doprowadzić do błędnych
wniosków. Koncepcje Galileusza złożyły się na nowoczesną, naukową metodę badania przyrody.
Einstein stwierdził, że „nauka łącząca teorię z doświadczeniem narodziła się dzięki pracom
Galileusza".
Fizyczne odkrycia Galileusza wywodziły się z licznych eksperymentów, które przeprowadził. Z
naszego punktu widzenia

szczególnie ważne są odkrycia bezwładności i względności ruchu.


Codzienne obserwacje, gromadzone od stuleci, przekonały ludzi, że jeśli jakiś czynnik nie
podtrzymuje ruchu (gdy na przykład nie popychamy kulki), to ciało przechodzi w stan spoczynku.
Arystoteles podsumował te obserwacje w następującym twierdzeniu: „Jeśli na ciało przestaje działać
siła, to jego ruch ustaje". Obecnie wiemy, że kulka zatrzymuje się nie z powodu braku siły, ale dlatego,
że działają na nią siła tarcia
0 podłoże i siła oporu powietrza. Gdy stopniowo wyrównujemy
1 wygładzamy podłoże oraz usuwamy powietrze, kulka toczy się
coraz dalej. Gdybyśmy całkowicie wyeliminowali tarcie i opór,
kulka w ogóle by się nie zatrzymała. Galileusz sformułował
wniosek, iż „ruch poziomy jest wieczny, gdyż jeśli jest jednostajny, to nic go nie osłabia, nie spowalnia
ani nie niszczy".
Zasada bezwładności Galileusza stanowi podstawę zasady względności w mechanice. Zasada ta
stwierdza na przykład, że niezależnie od tego, czy statek stoi, czy płynie ze stałą prędkością po spokojnym
morzu, wszystkie procesy fizyczne w kabinie przebiegają jednakowo. Można spacerować, upuszczać róż-
ne przedmioty, muchy mogą bez trudu latać w powietrzu i ruch statku nie ma na to żadnego
wpływu. Oto słowa Salviatiego, jednego z protagonistów Dialogu o dwa najważniejszych układach
świata, Ptolemeuszowym i Kopemikowym:

Zamknijcie się z jakimś przyjacielem w możliwie najobszerniejszym ze znajdujących się pod pokładem
pomieszczeń jakiegoś wielkiego okrętu, zabierzcie ze sobą muchy, motyle i inne podobne latające
stworzenia, weźcie również spore naczynie z wodą, w którym pływają rybki, i powieście pod pułapem
jakieś wiaderko, z którego kropla po kropli spadać będzie woda w wąską gardziel innego naczynia,
podstawionego u dołu. Gdy okręt jeszcze stoi, przypatrujcie się uważnie, jak skrzydlate stworzenia z
jedną i tą samą prędkością latają w różne strony kajuty. Rybki również będą pływały bez żadnej
dostrzegalnej różnicy we wszystkich kierunkach, a kapiące krople spadać będą wszystkie do
podstawionego na-

czynią, zaś wy sami rzucając przyjacielowi jakiś przedmiot, nie będziecie zmuszeni do większego wysiłku, w
zależności od tego, czy czynicie to w jedną, czy w drugą stronę, o ile odległości będą jednakowe; wy sami również,
skacząc złączonymi nogami, osiągniecie jednakowe odległości w każdym kierunku. Dobrze przypatrzcie się tym
wszystkim rzeczom -nie ma zresztą wątpliwości, że wszystko to odbywać się musi tak, a nie inaczej, gdy okręt jest
nieruchomy. Niech następnie okręt porusza się z dowolną prędkością: o ile tylko ruch ten będzie równomierny i
nie będzie podlegał kołysaniu tam i z powrotem, nie zobaczycie wówczas najmniejszej zmiany we wszystkich
wyżej wspomnianych zjawiskach i nie zdołacie na podstawie żadnego z nich wywnioskować, czy okręt płynie,
czy też stoi nieruchomo. Skacząc po dylu przebywać będziecie te same odległości co przedtem, a nawet gdy okręt
ów porusza się z największą prędkością, nie będziecie czynili większego wysiłku, skacząc w kierunku rufy, czy w
kierunku dzioba, aczkolwiek w czasie, gdy będziecie w powietrzu, dyl przesunie się pod wami w kierunku
przeciwnym waszemu skokowi. Rzucając przyjacielowi jakiś przedmiot, nie będziecie musieli użyć siły większej,
jeśli znajduje się on od strony dzioba, a wy od strony rufy, aniżeli wtedy, gdy zamienicie się miejscami. Kropelki
będą tak samo trafiały do niższego naczynia, a żadna z nich nie upadnie ku rufie, aczkolwiek w czasie, gdy
kropelka jest w powietrzu, okręt przepłynie wiele piędzi. Rybki będą pływały w naczyniu nie z większym
wysiłkiem ku przedniej czy ku tylnej jego części, i z taką samą łatwością rzucą się do przynęty, położonej w
jakimkolwiek miejscu na jego brzegu, a wreszcie motyle i muchy będą kontynuowały swe loty bez żadnej
różnicy we wszystkich kierunkach i nigdy się nie zdarzy, by ograniczyły je do strony bliższej rufy okrętu, jak
gdyby zmęczone, usiłując nadążyć dużej chyżości okrętu, od którego oddzielone są przez dłuższy czas znajdując
się w powietrzu.*
Ten niezwykle ekspresyjny opis stanowi jedno z pierwszych sformułowań zasady względności ruchu. Proszę
zwrócić uwagę, że pisma Galileusza nie są tylko kolekcją klejnotów ludzkiej myśli, ale również wybitnymi
dziełami literackimi. Uczniowie we Włoszech zapoznają się z nimi przede wszystkim jako z literackim
dziedzictwem swego kraju.
Żadne mechaniczne doświadczenia prowadzone w kabinie nie pozwalają określić, czy statek stoi, czy porusza
się ze stalą prędkością. Jak już wspomniałem, w naszych czasach nieustannych podróży samochodami,
pociągami i samolotami zdążyliśmy się do tego przyzwyczaić. Jest dla nas intuicyjnie
li oczywiste, że stwierdzenie „filiżanka pozostaje w spoczynku" nie ma sensu, jeśli nie określimy, względem jakiego
ciała filiżanka jest w spoczynku. W samolocie filiżanka może pozostawać w spoczynku w stosunku do
pasażerów, lecz porusza się wraz z nimi względem Ziemi, i to z dużą prędkością. Możemy przespacerować się
leniwie wzdłuż kabiny samolotu, jednocześnie podróżując z wielką prędkością względem Ziemi. Spoczynek ciała i
jego prędkość to pojęcia względne, mają one sens tylko wtedy, gdy wskażemy „laboratorium", w którym
posługujemy się tymi pojęciami.
Odkrycie Galileusza, że wszystkie zjawiska zachodzą tak samo, niezależnie od jednostajnego ruchu
laboratorium, w którym prowadzimy obserwacje, było naukowym argumentem przemawiającym przeciw tezie,
iż Ziemia pozostaje w spoczynku we Wszechświecie. W ślad za Kopernikiem Galileusz mówił: „Wybierzmy za
podstawę naszego poznania tezę, że niezależnie od tego, jak porusza się Ziemia, mieszkańcy Ziemi nie mogą
zaobserwować jej ruchu, jeśli swój sąd opierają na zjawiskach ziemskich".
Galileusz zdecydowanie wierzył, że Kopernik ma rację, i był Jego gorącym obrońcą. Jego odkrycia fizyczne i
astronomiczne sprawiły, że stał się najsłynniejszym uczonym europejskim. Kościół już w początkowej fazie
kariery Galileusza usiłował skłonić go do przyjęcia poglądu, że układ Kopernika stanowi tylko wygodną
hipotezę, ułatwiającą obliczanie pozycji ciał niebieskich (jak twierdził Osiander w przedmowie do O obrotach).

Kardynał Robert Bellarmine tak pisał do ojca Foscariniego, który bronił kopernikańskiej teorii:

Wydaje mi się, że zarówno Ojciec, jak i signor Galileo wykonalibyście mądry i ostrożny krok, gdybyście
zdecydowali się ograniczyć do stwierdzeń suppositione i nie nalegać na twierdzenia absolutne.
Słowa Kopernika - oraz, jak zawsze uważałem, jego myśli - są zgodne z takim stanowiskiem. W
istocie, gdy ktoś twierdzi, że wszystkich obserwowanych zjawisk można lepiej bronić, zakładając, że
Ziemia się porusza, a Słońce spoczywa, niż przyjmując istnienie epicyklów i ekscentryków,
twierdzenie to jest dobrze określone i wolne od pułapek, a tylko tego wymaga matematyka. Jeśli
jednak ktoś wypowiada opinię, iż Słońce rzeczywiście znajduje się w środku świata i tylko obraca się
wokół siebie, ale nie podróżuje ze wschodu na zachód, Ziemia zaś znajduje się w trzeciej sferze
niebieskiej (jako trzecia planeta pod względem odległości od Słońca) ł porusza się z dużą prędkością
krążąc dookoła Słońca, jest to rzecz bardzo niebezpieczna, nie tylko dlatego, że drażni wszystkich
filozofów i uczonych teologów, ale także dlatego, iż szkodzi Świętej Wierze, gdyż z tego twierdzenia
wynika, że Pismo Święte kłamie.

Radziecki fizyk Witalij Ginzburg zauważył, że łaskawa zgoda na „obronę" zjawisk i uprawianie
matematyki, z jednoczesnym unikaniem pytań o rzeczywistość, doprowadziła Galileusza do wściekłości.
W liście do księżnej Christiny pisał on:

Profesorzy teologii nie powinni przywłaszczać sobie prawa do regulowania swoimi dekretami tych
profesji, które nie podpadają pod ich władzę, ponieważ nie można narzucać przyrodnikom opinii o
zjawiskach naturalnych [...] Głosimy nowy pogląd nie po to, by zasiać zamęt w ludzkich głowach, ale
by je oświecić; nie po to, by zniszczyć naukę, ale by oprzeć ją na solidnych fundamentach. Nasi
przeciwnicy jednak nazywają wszystko, czego nie potrafią obalić, kłamstwem i herezją. Ci filistyni
uczynili dla siebie tarczę z ob-

ludnego religijnego zapału i hańbią Pismo Święte, którym posługują się jako narzędziem do swych
własnych celów. Nakazywanie profesorowi astronomii, by używał swego intelektu w celu uchronienia
się przed wynikami własnych obserwacji i przed wyciągniętymi z nich wnioskami, tak jakby to były
tylko iluzje i sofizmaty, to żądanie, którego spełnienie jest rzeczą niemożliwą. Równie dobrze można by
od nich żądać, aby nie widzieli tego, co widzą, nie rozumieli tego, co jest dla nich jasne, i wyciągali ze
swoich badań wnioski będące zaprzeczeniem tego, co jest dla nich oczywiste.

Ginzburg dodał, że słowa te brzmią tak, jakby zostały napisane współcześnie.


Pozostaje mi podkreślić, że nie każdy ruch laboratorium jest niezauważalny dla ludzi i obiektów
zamkniętych wewnątrz. Jeśli na przykład samochód nagle przyspiesza lub gwałtownie skręca, wyraźnie
to odczuwamy. Niezauważalny jest tylko ruch jednostajny prostoliniowy. Taki ruch laboratorium lub
ciała jest spowodowany jego bezwładnością i występuje wtedy, gdy nie działają żadne siły lub gdy
wszystkie siły - popychające, hamujące i powodujące zmianę kierunku - dokładnie się równoważą.
Mówimy wtedy, że mamy do czynienia z „inercjalnym układem odniesienia".
Rzecz jasna, naturalne laboratoria mogą być inercjalne tylko w większym lub mniejszym
przybliżeniu. Statek kołyszący się na łagodnych falach nie jest oczywiście „idealnym inercjalnym
układem odniesienia". Kołysanie się okrętu można wykryć. Im jednak mniejsze przyspieszenie oraz
łagodniejsze zmiany kierunku ruchu, tym dane laboratorium jest bliższe ideału inercjalnego układu
odniesienia. Ziemia również jest laboratorium inercjalnym tylko w przybliżeniu. Wiadomo na przykład,
że wiruje wokół własnej osi.
Ruch obrotowy Ziemi można wykryć za pomocą specjalnie zaprojektowanych doświadczeń. Większość
czytelników zapewne miała okazję zobaczyć wahadło Foucaulta lub przynajmniej słyszała o tym
urządzeniu. Wahadło Foucaulta składa się z ciężkiego ciała (kuli), zawieszonego na długiej strunie w
bar-

dzo wysokim pomieszczeniu. Gdy wahadło oscyluje, płaszczyzna drgań nie zmienia położenia względem
gwiazd. Ponieważ Ziemia i stojący na niej budynek wirują ruchem dobowym, możemy
zaobserwować, jak płaszczyzna drgań stopniowo zmienia orientację względem ścian. Taki eksperyment
przeprowadził po raz pierwszy francuski uczony Jean Bernard Leon Foucault w 1850 roku, dwa wieki
po śmierci Galileusza, zawieszając wahadło pod kopułą Panteonu.
Wróćmy jednak do XVII wieku. Prawdziwa wiedza torowała sobie drogę w zaciekłej walce z głęboko
zakorzenionymi dogmatami, pokonując poważne trudności, jakie natura zawsze piętrzy na drodze
dążących do prawdy, i radząc sobie z konfliktami społecznymi, w których ścierają się interesy wielu
ludzi.
W jakiś czas po głośnym procesie z 1633 roku, który uczynił z Galileusza „więźnia Inkwizycji",
opublikował on Rozmowy i dowodzenia matematyczne w zakresie dwóch nowych umiejętności
dotyczących mechaniki i ruchów miejscowych, W dziele tym, w którym przedstawił podstawy dynamiki,
napisał również: „Traktat ten tylko otwiera drzwi do dwóch nauk, mających tak bogate zastosowania; w
przyszłości dociekliwe umysły rozszerzą je niepomiernie [...] jedna z nich dotyczy wiecznego
przedmiotu, mającego fundamentalne znaczenie w przyrodzie".
W niecały rok po śmierci Galileusza narodził się kolejny geniusz - Izaak Newton (1642-1727), który
dokończył dzieła tworzenia fizyki klasycznej i pierwszej fizycznej teorii czasu (w przyjmowanym
przez nas sensie).
Odmiennie niż to jest w wypadku filozofów antycznych, życie Newtona znamy dość dobrze. Na
pierwszy rzut oka wydaje się ono zaskakująco ubogie w wydarzenia. Borys Kuzniecow zauważył:

Nie miał rodziny, nie podróżował, w jego życiu nie nastąpiły żadne poważniejsze zmiany, właściwie
nie miał przyjaciół, niemal nie prowadził życia towarzyskiego. Powierzchownie rozumując, można
dojść do wniosku, że to wyliczenie pozo-

staje w rażącej sprzeczności z niewiarygodnym natężeniem twórczości tego myśliciela, z


prawdziwymi tragediami procesu poznania. W rzeczywistości jednak te dwie strony jego
osobowości tworzą harmonijną całość.
Newton urodził się w Woolsthorpe w Lincolnshire, w rodzinie ziemiańskiej. Jego ojciec zmarł kilka
miesięcy przed narodzili nami syna. Chłopiec uczył się w szkole w Grantham, niewielkim mieście w
pobliżu Woolsthorpe, a następnie, mając dziewiętnaście lat, rozpoczął studia w Cambridge. Już w tym
wieku był człowiekiem pedantycznym, systematycznym i dbałym o porządek. Początkowo pozostawał
biednym studentem w Trinity College, jednym z najsłynniejszych kolegiów angielskich. Studia
skończył w trzy lata i wkrótce objawił się jako myśliciel obdarzony wyjątkowym geniuszem. W 1669
roku, jako profesor matematyki, objął katedrę, którą Henry Lucas ufundował w 1663 roku; istnieje ona
do dziś i jest jedną z najsłynniejszych i najbardziej szanowanych katedr fizyki teoretycznej w całym
świecie.
W ciągu zaledwie dwóch lat, 1665-1667, podczas pobytu w rodzinnym Woolsthorpe, Newton
sformułował podstawowe idee fizyczne, które nadały rozwojowi fizyki nowy impet, chociaż
opublikował je znacznie później.
W tym okresie w Anglii szalała zaraza. Newton opuścił Cambridge tuż po otrzymaniu stopnia
bakałarza nauk i przeprowadził się do Woolsthorpe, gdzie pozostawał przez półtora roku. Pracował
bardzo ciężko, usiłując udoskonalić metody szlifowania soczewek, projektując instrumenty naukowe i
prowadząc eksperymenty chemiczne. Jednocześnie rozmyślał bardzo intensywnie o głównych
problemach fizyki, astronomii i matematyki. Wyniki jego pracy były naprawdę fantastyczne i zasługują
na miano objawienia. Podczas pobytu na wsi Newton F sformułował podstawowe prawa fizyki i
stworzył teorię powszechnego ciążenia. Według tej teorii ciężar, który powoduje spadanie ciał na ziemię,
to ta sama siła, która utrzymuje ciała niebieskie na orbitach; siła ta jest odwrotnie proporcjonalna do
kwadratu odległości między ciałami.

Pod koniec życia Newton wspominał, że pewnego dnia zauważył, jak spada jabłko, co pobudziło go do myślenia o
przyczynach spadku wszystkich ciał. Wydawało się, że odpowiedź jest wszystkim znana: przyczyna to ciężar ciała.
Czym jednak jest ciężar? Newton doszedł do wniosku, że ciężar to siła, z jaką Ziemia przyciąga wszystkie ciała. Ta
sama siła musi działać daleko od Ziemi, utrzymując Księżyc na orbicie i uniemożliwiając mu ucieczkę w przestrzeń
kosmiczną pod wpływem bezwładności.
Ściśle sformułowane prawa powszechnego ciążenia Newton opublikował wiele lat później w swoim słynnym
dziele Philo-sophiae naturalis principia mathematica (1686), nazywanym często po prostu Principia. (Newton
zwykle bardzo zwlekał z ogłaszaniem swoich odkryć, choć kwestia pierwszeństwa z pewnością nie była mu
obojętna). Dlaczego się wahał? Główną tego przyczyną był zapewne odmienny stosunek do poznania i odmienna
opinia co do tego, kiedy dany wynik można uznać za ustaloną prawdę.
Jeśli mamy krótko scharakteryzować jego postawę, możemy powiedzieć, że Newton dążył do całkowitego
uporządkowania wiedzy o przyrodzie, chciał zyskać wiedzę w pełni zgodną z danymi eksperymentalnymi i
sformułowaną zgodnie z zasadami logiki i matematyki. TaMe cele stawia sobie nauka również dzisiaj.
Jak wiele innych wielkich idei, także teoria grawitacji miała prekursorów. Na przykład Giovannł Borelli uważał,
że wszystkie ciała we Wszechświecie przyciągają się wzajemnie, i przypuszczał, że w ruchu planet wokół Słońca to
przyciąganie równoważy siłę odśrodkową, odkrytą przez Christiaana Huygensa. Robert Hooke, który żył w czasach
Newtona, doszedł do wniosku, że siła przyciągania między ciałami jest odwrotnie proporcjonalna do kwadratu
odległości między nimi. Dziś z najwyższym szacunkiem odnosimy się do wizji innych badaczy, ale za prawdziwego
odkrywcę grawitacji uważamy Newtona. Dlaczego? Gdyż on i tylko on podał dowód słuszności swoich koncepcji.
Zaczął od abstrakcyjnych argumentów, następnie wykonał matematyczne obliczenia, przeprowadził fizyczny
eksperyment i odpowiednio zinterpretował obserwacje astronomiczne. W ten sposób narodziła się nowa fizyka.

Wkrótce omówię, jak Newton przedstawił najważniejsze właściwości czasu, który stanowi główny temat tej
książki. W tym miejscu chciałbym zauważyć, że odkrycie prawa powszechnego ciążenia miało wielkie znaczenie
nie tylko dla rozwoju mechaniki nieba (opisującej siły, które rządzą ruchem wszystkich ciał niebieskich we
Wszechświecie), ale również dla zrozumienia zjawiska czasu. Stało to się jasne dopiero w jakiś czas później - trzy
stulecia po Newtonie, w XX wieku, gdy się okazało, że grawitacja wpływa na upływ czasu. Wróćmy jednak do XVII
wieku.
Podczas pobytu w Woolsthorpe w latach 1665-1667 Newton nie zajmował się wyłącznie problemami grawitacji,
lecz również mechaniką, optyką i matematyką, ł we wszystkich tych dziedzinach dokonał fundamentalnych
odkryć.
Po powrocie do Cambridge, aż do początku lat osiemdziesiątych XVII wieku, Newton zajmował się głównie
optyką i eksperymentami chemicznymi. W połowie lat osiemdziesiątych napisał i opublikował największe dzieło
swego życia - słynne Principia. W tym traktacie przedstawił owoce rozważań z Woolsthorpe, które rozwinął w
późniejszych latach.
Od czasu dokonania przez Newtona największych odkryć do momentu opublikowania minęło około dwudziestu
lat! Jak już wspomniałem, Newton nigdy nie śpieszył się z ogłaszaniem wyników, zawsze dążył do maksymalnej
ścisłości i logicznej doskonałości wywodu. Bodźcem, który go skłonił do napisania Principia mathematica, były
następujące wydarzenia.
Któregoś dnia na początku lat osiemdziesiątych trzej znani uczeni spotkali się w londyńskim zajeździe, gdzie
dyskutowali o problemie ruchu planet wokół Słońca. Byli to Edmond Halley, Robert Hooke i Christopher Wren. W
tym czasie wiadomo Już było - wyrażały to prawa Keplera - że planety poruszają się po elipsach. Trzej uczeni
zastanawiali się, czy można udowodnić, że jeśli siła, z jaką Słońce przyciąga planety, jest odwrotnie proporcjonalna
do kwadratu odległości, to planety muszą krążyć po orbitach eliptycznych. Żaden z nich nie potrafił rozstrzygnąć
tego problemu. Wren zasugerował, żeby wyznaczyli symboliczną nagrodę - książkę wartą czterdzieści szylingów -

dla osoby, która to udowodni. Podczas wizyty w Cambridge w 1684 roku Halley opowiedział Newtonowi o tej
dyskusji, a wtedy Newton zauważył, że już dawno rozwiązał ten problem! Halley zdołał wtedy przekonać Newtona,
że musi napisać książkę, w której przedstawi swój dowód. W ten sposób narodziły się Principia, które Halley
zredagował i wydał na własny koszt. Jak wiemy ze wspomnień sekretarza Newtona - który przez przypadek nosił
takie samo nazwisko - uczony pracował nad swym dziełem z niezwykłą intensywnością. Wydawało się, że nigdy nie
odpoczywa; nie jeździł konno, nie uprawiał żadnych gier, nie przyjmował niemal w ogóle gości, spal co najwyżej
pięć godzin na dobę i starał się ograniczyć do minimum czas zużywany na posiłki. Pod jednym względem Newton
miał szczęście: prowadził bardzo niewiele wykładów, ponieważ były one tak nudne, że studenci nie przychodzili na
zajęcia.
Pamiętam, jakie wrażenie wywarły na mnie rozmaite opowieści, stwierdzające bez cienia wątpliwości, że
sukces w dowolnej dziedzinie zależy przede wszystkim - więcej niż w 95% -od zdolności danej osoby do ciężkiej
pracy. Później zawsze ślepo wierzyłem w tę zasadę, którą potwierdzały liczne zdarzenia z życia moich przyjaciół i
znajomych. Staram się przekonywać kolegów i studentów, że należy się nią kierować w życiu. „Dobra praca to ciężka
praca" - wydaje mi się, że powiedział to Newton {lub może inny geniusz).
Po ukazaniu się dzieła Principia tryb życia Newtona powoli zaczął się zmieniać. W dalszym ciągu zajmował
się nauką i osiągał interesujące wyniki, ale inne sprawy również stały się dla niego ważne. Poważnie traktował
swoją działalność społeczną i polityczną. Zgodnie z popularną anegdotą, jako członek Parlamentu Newton zabrał
głos tylko raz, by zażądać zamknięcia okna z powodu przeciągu. Opowieść ta ma zapewne świadczyć o tym, że
Newton był tak zajęty badaniami, iż inne sprawy nie miały dla niego znaczenia. Wydaje się to raczej mało
prawdopodobne. Skłonny jestem sądzić, że sprawy nie związane z nauką również traktował bardzo poważnie.
Do końca życia (żył 84 lata) Newton niewiele się zmienił. Był raczej niski, krępy, zazwyczaj zamknięty w sobie i
pełen rezer-

wy. Ubierał się zupełnie zwyczajnie, tak jak większość Anglików w owym czasie. Jest jednak prawdą, że nie był
łatwym człowiekiem.
Wspomnieć należy o jeszcze jednej stronie jego osobowości. Newton był człowiekiem głęboko religijnym. W moim
kraju -byłym Związku Radzieckim - zazwyczaj przemilczano ten fakt, zwłaszcza w książkach dla młodzieży, a
najwyżej wspominano o tym mimochodem, jako o czymś pozbawionym znaczenia. Wyjawienie tego mogłoby
zaszkodzić ateistycznej propagandzie, ale ukrywanie pewnych cech i fałszowanie wizerunku wielkiego
człowieka wydaje mi się znacznie większym złem, którego nie mogą usprawiedliwić tego rodzaju „dobre" intencje.
Tak, Izaak Newton wierzył w Boga. W tym czasie nie było to niczym niezwykłym. Natomiast wskutek trwającej od
dziesięcioleci absolutnej supremacji komunistycznej propagandy fakt ten wydawał się dziwny zarówno mnie, jak i
moim kolegom w ZSRR. Zgodnie z tamtym systemem wiara religijna była nie tylko rzeczą niepożądaną i ryzykowną ze
społecznego punktu widzenia, ale również wskazywała na pewne niedostatki intelektu.
Czytelnicy na Zachodzie mogą uznać taki stosunek do religii w dawnym ZSRR za coś więcej niż tylko osobliwość.
Z pewnością nie była to najdziwniejsza rzecz, jaką możemy znaleźć w historii mojego kraju w XX wieku. Ten
stosunek do religii jest jeszcze jednym przykładem celowego, bezlitosnego i niczym nie ograniczonego paczenia
dusz w bezdusznej epoce bolszewickiej władzy. Dla zachodniego odbiorcy religijność Newtona z pewnością nie
jest niczym dziwnym. Znam wielu wybitnych fizyków, którzy są ludźmi wierzącymi, ale ta książka nie jest
właściwym miejscem, by wdawać się w tego rodzaju rozważania. Chciałbym tu tylko przypomnieć stanowisko Ein-
steina, które wydaje się bliskie poglądom wielu naprawdę wybitnych myślicieli naszych czasów. Pisał on:

[...] najbardziej wysublimowane i głębokie uczucie, jakie może przeżyć człowiek, to poczucie tajemnicy.
Stanowi ono podstawę religii i najgłębszych dążeń w sztuce i nauce. Osoba, która nigdy nie doświadczyła takiego
uczucia, wydaje mi

się -jeśli nie martwa - co najmniej ślepa. Zdolność postrzegania tego, co jest niedostępne naszemu
rozumowi, co ukrywa się poza naszymi bezpośrednimi doznaniami, czego piękno i doskonałość
możemy podziwiać tylko pośrednio - na tym właśnie polega sens religii. W tym sensie rzeczywiście
jestem człowiekiem religijnym.

Powinniśmy jednak powrócić do Newtona. Prowadził on studia teologiczne i zajmował się historią religii.
Wierzył, że Bóg nadał „pierwotny impuls" ciałom niebieskim, wprawiając je w ruch, a wszystkie
późniejsze ich poruszenia podlegają ścisłym prawom fizycznym. Od czasu do czasu Bóg musi jednak
wtrącać się i korygować „wielki zegar Wszechświata", jeśli „spodziewana jest jakaś nieregularność". W
swym obrazie Wszechświata Newton odwoływał się do Boga, ilekroć nie potrafił wyjaśnić jakiegoś
zjawiska w sposób naukowy. Tak było w przypadku prób wytłumaczenia pochodzenia Układu
Słonecznego oraz początkowych prędkości planet. To samo zdarzyło się, gdy uczony próbował opisać
początki historii ludzkości.
Przejdźmy teraz do wkładu Newtona w rozwój nauki o czasie i przestrzeni. Zacznijmy od przestrzeni.
Newton uczył, że wszystko, co zdarza się we Wszechświecie, zachodzi w pustej przestrzeni,
obejmującej wszystkie ciała i wszystkie procesy. Przestrzeń tę należy sobie wyobrażać jako gigantyczne
laboratorium, którego ściany, sufit i podłoga zostały odsunięte na nieskończoną odległość. Newton
określał tę absolutną, nieograniczoną pustkę mianem absolutnej przestrzeni. Principia zawierają
stwierdzenie: .Absolutna przestrzeń, ze swojej istoty, bez względu na jakiekolwiek rzeczy zewnętrzne,
pozostaje zawsze niezmienna i nieruchoma".
W fizyce Newtona czas to strumień, który unosi wszystkie bez wyjątku procesy. To rzeka czasu,
której prąd nie poddaje się żadnym wpływom:

Absolutny, prawdziwy, matematyczny czas, sam z siebie i z własnej istoty, upływa równomiernie
bez związku z czymkolwiek zewnętrznym i jest nazywany trwaniem.

Newtonowski obraz świata jest zatem jasny i oczywisty: ruch ciał niebieskich odbywa się w czasie i w
nieskończonej, pustej t przestrzeni. Procesy zachodzące we Wszechświecie mogą być l bardzo
skomplikowane, różnorodne i powiązane ze sobą, ale -l niezależnie od ich złożoności - nie wpływają
one ani na scenę, czyli przestrzeń, ani na niezmienny upływ czasu. Newton uwa-| żal, że ani przestrzeń,
ani czas nie są podatne na żadne wpływy, dlatego nadał im określenie „absolutne". Oto jak podkreślał
niezmienność upływu czasu:

Wszystkie ruchy mogą być przyspieszone lub opóźnione, natomiast czas - czy też, co równoważne,
upływ absolutnego czasu - nie podlega żadnym zmianom. Trwanie lub trwałość istnienia rzeczy w
czasie pozostaje takie samo, niezależnie od tego, czy poruszają się one szybko, czy powoli, czy też
pozostają w stanie spoczynku.

Albert Einstein bardzo obrazowo przedstawił koncepcję Newtona: „Ideę niezależnego istnienia
przestrzeni i czasu można wyrazić następująco: gdyby zniknęła materia, pozostałyby tylko przestrzeń
i czas (tworzące rodzaj sceny, na której zachodzą zjawiska fizyczne)".
W tym miejscu czytelnicy mogą zapewne wykrzyknąć, że to wszystko jest przecież oczywiste, jasne i
proste, że z pewnością wszyscy tak rozumieją pojęcia czasu ł przestrzeni! Uwaga taka jest uzasadniona,
ale tylko dlatego, że takie rozumienie czasu ł przestrzeni wynika z obserwacji ruchu ciał, które
otaczają nas na Ziemi, gigantycznych ciał niebieskich, oraz z licznych eksperymentów fizycznych.
Newtonowskie pojęcia czasu i przestrzeni uważamy za „wrodzone" jedynie z tej przyczyny, że fizyka
Newtonowska stanowi uogólnienie wszystkich naukowych doświadczeń związanych z ruchem oraz z
tego powodu, że w szkole uczymy się opartej na tych doświadczeniach wiedzy.
Nie powinniśmy jednak zapominać, że wszystkie doświadczenia są ograniczone w czasie i
przestrzeni. W czasach Newtona, a również przez wiele lat po nim, wszystkie eksperymenty i
obserwacje dotyczyły ciał poruszających się raczej powoli,

przynajmniej z naszego punktu widzenia. Znane wówczas pola grawitacyjne również należy uznać za
słabe, a energia charakterystyczna dla badanych procesów była bardzo niska w porównaniu z energią
ciał, jakimi zajmuje się fizyka współczesna. W takich warunkach wszystko, co mówił Newton o
czasie i przestrzeni, odpowiada rzeczywistości, a ruch materii nie wpływa na właściwości przestrzeni
i czasu. Przekonamy się jednak dalej, że czas i przestrzeń wykazują taką „obojętność" w stosunku do
zachodzących w nich zjawisk tylko wtedy, gdy spełnione są wymienione powyżej warunki.
To jednak będzie przedmiotem naszych późniejszych rozważań. Teraz chciałbym podkreślić, że teoria
Newtona nie daje żadnych podstaw, by rozważać problem szczególnych właściwości lub struktury
czasu. Czas jest jednostajną „rzeką", bez początku ł końca, bez „źródła" i „ujścia", która unosi w swym
nurcie wszystkie zdarzenia. Czas nie ma żadnych cech poza jedną: zawsze jest takim samym trwaniem.
Absolutny czas jest jednakowy w całym Wszechświecie.
W Newtonowskim obrazie świata jest najzupełniej jasne, co oznaczają takie słowa, jak „teraz",
„wcześniej" i „później", dla wszystkich zdarzeń we Wszechświecie, niezależnie od tego, czy nastąpiły one
w tym samym punkcie, czy są oddalone o setki milionów kilometrów. Jeśli moment, w którym
nastąpiły wszystkie zdarzenia, określamy za pomocą tego samego absolutnego czasu, to każdy może
zrozumieć, co oznacza na przykład stwierdzenie: „W tym momencie nastąpiła eksplozja supernowej w
galaktyce w konstelacji Trójkąta". Choć ta galaktyka jest od nas tak daleko, że światło wyemitowane
podczas wybuchu dotrze do Ziemi dopiero za miliony lat, nie przeszkadza nam to wyobrażać sobie, że
wybuch nastąpił „teraz", w tej właśnie chwili, określonej za pomocą czasu absolutnego.
Ustalenie absolutnej koincydencji zdarzeń w czasie i wspólnego czasu dla całego Wszechświata jest
możliwe, ponieważ zgodnie z teorią Newtona istnieją sygnały, rozchodzące się „natychmiastowo", czyli z
nieskończoną prędkością. Przykładem takiego sygnału jest oddziaływanie grawitacyjne. Gdy zmienia się
wzajemna odległość między masami, siły grawitacyjne

generowane przez te masy zmieniają się natychmiast w całej i nieskończonej przestrzeni.


Gdy ustawienie mas się zmienia, nawet bardzo odległy ob-U serwator „dowiaduje się" o tym
natychmiast. Wobec tego pojęcie „teraźniejszości" jest całkowicie jasne. Chociaż siły grawita-1, cyjne w
dużej odległości od gwiazdy stają się bardzo słabe l i niemal niewykrywalne, możemy to uważać, jeśli
wolno tak powiedzieć, za problem techniczny. Takie techniczne trudności nie wykluczają możliwości
natychmiastowego wykrycia zmiany położenia odległych mas.
Einstein był zafascynowany jasnością ł prostotą Newtonowskiej wizji świata. Uważał, że owe czasy
stanowiły „szczęśliwe dzieciństwo nauki" i pisał, że dla Newtona Natura była otwartą księgą, którą
czytał bez trudu. Pojęcia, których używał Newton w swojej teorii, wynikają w naturalny sposób z
ludzkich spostrzeżeń i cudownych eksperymentów; opisał on je bardzo szczegółowo i ustawił w
starannie obmyślonej kolejności, niczym cenne zabawki.
W istocie jednak ten klarowny obraz psuła jedna chmurka, która niewątpliwie niepokoiła Newtona.
Problem polegał na tym, że żaden mechaniczny eksperyment nie pozwala określić, czy ciało porusza
się ruchem jednostajnym względem przestrzeni, czy pozostaje w spoczynku. Jak pamiętamy,
wszystkie procesy w zamkniętej kabinie statku zachodzą tak samo, niezależnie od tego, czy statek stoi,
czy płynie. Czyż nie jest dziwne, że choć istnieje absolutna przestrzeń, nie można wykryć ruchu
jednostajnego prostoliniowego względem tej przestrzeni? To jawnie „brzydka", nieestetyczna strona
teorii Newtona. Wkrótce się przekonamy, że próby odgonienia tej „brzydkiej" chmury w końcu
doprowadziły do podstawowych odkryć fizyki współczesnej.
Należy wspomnieć, że w czasach Newtona nie wszyscy podzielali jego poglądy na temat czasu i
przestrzeni. Szczególnie interesujące są dla nas koncepcje słynnego niemieckiego filozofa Gottfrieda
Leibniza, żyjącego w tym samym okresie co Newton. Leibniz zajmował się nie tylko filozofią, ale
również fizyką, matematyką, historią, prawem naturalnym, historią

prawoznawstwa, teologią i dyplomacją. Niezwykle szeroki zakres zainteresowań był również


przyczyną niekompletności i prowizoryczności jego naukowych dokonań. Leibniz odkrywał nowe
podejścia, wprowadzał nowatorskie idee, ale rzadko nadawał im dojrzałą, logiczną i skończoną
postać. Usiłował pogodzić najbardziej od siebie odległe przekonania tamtych czasów oraz
rozstrzygnąć wszystkie dysputy i sprzeczności. Marzył o pokojowym współistnieniu nauki i religii,
katolicyzmu i protestantyzmu, dążył do tego, by nauka miała charakter międzynarodowy i nawet
opracował uniwersalny język. Z jego inicjatywy w 1700 roku powstała Akademia Nauk w
Berlinie, której został pierwszym prezesem. Walnie przyczynił się do założenia akademii w Wiedniu i
Dreźnie; spotkał się z carem Piotrem Wielkim, z którym dyskutował o sposobach zainicjowania
rozwoju badań naukowych w Rosji oraz środkach potrzebnych do zorganizowania Akademii Nauk w
Sankt Petersburgu.
Ten wielki uczony odrzucał Newtonowską ideę absolutnej przestrzeni. Leibniz twierdził, że
przestrzeń jest tylko przejawem uporządkowania istniejących rzeczy l zjawisk, że w przyrodzie nie
istnieje absolutna przestrzeń pozbawiona ciał fizycznych. Uważał, że przestrzeń ma charakter
względny. W tym samym duchu Leibniz krytykował również koncepcję absolutnego czasu, płynącego
niezależnie od fizycznych własności ciał. Jego zdaniem świat należy opisywać jako ciąg następujących
po sobie zjawisk - i to właśnie ludzie nazywają czasem.
Kiedyś, podczas wspólnej pracy z niemieckimi kolegami w Centralnym Instytucie Astrofizycznym
w Poczdamie, odbyłem długą rozmowę z zastępcą dyrektora instytutu, profesorem D. Libscherem, o tym,
jakie światło na ogólne właściwości czasu rzuca odkrycie czarnych dziur, mających tak niezwykłe cechy.
Profesor Libscher zwrócił moją uwagę na zaskakujące podobieństwa między pewnymi przewidywaniami
Leibniza sprzed trzech stuleci i naszymi obecnymi poglądami na czas. Szczególnie interesujące
wydało mi się twierdzenie Leibniza, że wprowadzony przez Newtona czas absolutny po prostu nie ist-
nieje. Leibniz opracował swoistą teorię względności czasu,

przestrzeni i ruchu. Później Libscher i ja napisaliśmy wspólnie artykuł o czasie w czarnych dziurach,
opublikowany w numerze rosyjskiego pisma „Priroda" z kwietnia 1985 roku.
Wprawdzie Leibniz sformułował te intrygujące koncepcje, ale nie posunął się dalej, ponieważ nie
potrafił skonstruować konkretnej teorii fizycznej, opartej na przyjętych tezach filozoficznych.
Natomiast koncepcje Newtona wynikały ze ścisłej teorii fizycznej, którą stworzył. Teoria ta stała się
podstawą mechaniki, a mechanika stanowiła naukowy fundament nadchodzącej rewolucji
przemysłowej. Dzięki temu poglądy Newtona zdobyły dominującą pozycję.
Fizyka Newtona wytrzymała próbę czasu. Współczesna fizyka daleko przesunęła granice obszaru, w
obrębie którego możemy badać Wszechświat, w porównaniu z możliwościami, jakie istniały w epoce
angielskiego uczonego. Nasze poglądy na czas i przestrzeń są obecnie głębsze i bardziej złożone. Nie-
mniej współczesna nauka nie odrzuciła bezwarunkowo żadnego z odkryć Newtona. Właściwości czasu,
przestrzeni oraz prawa ruchu, które ustalił on dla znanych sobie zjawisk, są i zawsze będą
poprawne. Dziś jednak możemy badać zjawiska, które dla niego były niedostępne. Dzięki temu
poznajemy nowe prawa przyrody i nowe, nieoczekiwane właściwości czasu
i przestrzeni.
Na zakończenie tego rozdziału muszę wspomnieć o jeszcze jednej bardzo ważnej właściwości czasu,
na którą zwrócił uwagę filozof John Locke. Locke znał Newtona osobiście i był pod wielkim wpływem
nowej fizyki. Matematycznym obrazem czasu jest linia prosta. W przeciwieństwie do trójwymiarowej
przestrzeni (trzy wymiary to: długość, szerokość i wysokość), czas jest jednowymiarowy, ma postać
szeregu następujących po sobie zdarzeń.
Matematyczny model czasu jako linii prostej okazał się bardzo ważny dla przyszłej ewolucji naszego
obrazu Wszechświata.
ROZDZIAŁ 3

ŚWIATŁO

Nie miałem w pełni racji, utrzymując, że w czasach Newtona obserwowano tylko ruch ciał
poruszających się ze stosunkowo niewielką prędkością. Byłoby tak, gdybyśmy mówili tylko o ruchu ciał
fizycznych. A przecież od niepamiętnych czasów ludzkość znała zjawisko, które rozchodzi się z naprawdę
fantastyczną prędkością. Zjawiskiem tym jest światło. Czym jest światło?
Już w starożytnej Grecji sformułowano hipotezę, że światło składa się z cząstek emitowanych przez
świecące ciała. Tak uważał Arystoteles, a wiele wieków później Newton również był tego zdania.
Arystoteles zakładał, że prędkość rozchodzenia się światła jest nieskończona. Ten pogląd dominował aż
do połowy XVII wieku. Uważali tak na przykład wielcy uczeni, Johannes Kepler i Descartes, a także
wielu innych. Galileusz jako pierwszy spróbował zmierzyć prędkość światła. W tym celu umieścił na
dwóch wzgórzach oddalonych o jakieś półtora kilometra dwie pochodnie wyposażone w przesłony.
Doświadczenie przebiegało następująco. Pierwszy obserwator odsłonił swoją pochodnię. Gdy wiązka
światła dotarła do drugiego obserwatora, ten odsłaniał swoją pochodnię. Pierwszy obserwator miał
zmierzyć czas między odsłonięciem swojej pochodni i obserwacją błysku drugiej pochodni. W ten
sposób Galileusz chciał

określić czas przelotu światła od jednego wzgórza do drugiego i z powrotem.


Doświadczenie się jednak nie powiodło i Galileusz doszedł do wniosku, że jeśli „światło nie rozchodzi
się natychmiastowo, to w każdym razie z bardzo dużą prędkością". Rzecz jasna, tak wielkiej prędkości nie
można było wyznaczyć za pomocą urządzeń, którymi dysponował Galileusz.
Prędkość światła po raz pierwszy określił duński astronom Ole Roemer (1644-1710) w 1676 roku.
Dokonał tego w sposób następujący. Włoski astronom Giovanni Cassini, znany z precyzyjnych
obserwacji planet, które prowadził, posługując się dużymi teleskopami, w połowie XVII wieku ułożył
tablice opi-

sujące ruch księżyców Jowisza, odkrytych wcześniej przez Galileusza. Dalsze badania wykazały, że
wynikający z obliczeń czas, kiedy lo, krążący po najbardziej wewnętrznej orbicie księżyc Jowisza,
zniknie w cieniu tej wielkiej planety, nie zawsze zgadza się z obserwacjami. W miesiącach, gdy
Ziemia wskutek ruchu orbitalnego jest najbardziej oddalona od Jowisza, zaćmienia lo są opóźnione w
porównaniu z przewidywaniami o prawie 22 minuty. Gdy obserwujemy lo w okresie, gdy odległość
między Ziemią a Jowiszem jest minimalna, nie rejestrujemy żadnego opóźnienia.
Gdy Roemer dowiedział się o tym, wyjaśnił obserwowane opóźnienie, sugerując, że światło
potrzebuje dwudziestu dwóch minut, aby pokonać odległość równą średnicy ziemskiej orbity. W tym
czasie znano już dość dokładnie średnicę orbity jiaszej planety. Po podzieleniu tej wielkości przez 22
minuty Roemer otrzymał pierwsze ilościowe oszacowanie prędkości światła, która według niego
wynosiła około 214 000 km/s. Później stwierdzono, że jego wynik był mniejszy od prawdziwej
prędkości światła o mniej więcej jedną trzecią.*
Roemer jako pierwszy udowodnił, że światło nie rozchodzi się natychmiast - prędkość światła jest
skończona, choć bardzo duża. Dopiero w połowie XIX wieku udało się wyznaczyć prędkość światła
nie na podstawie obserwacji astronomicznych, lecz w eksperymencie przeprowadzonym na Ziemi.
Metodę tę, będącą w istocie radykalnie zmodernizowaną wersją eksperymentu Galileusza,
opracowali dwaj francuscy uczeni, H. L. Fizeau i J. B. L. Foucault. Dzięki niej ustalono, że prędkość
światła wynosi około 300 000 km/s. Pod koniec lat siedemdziesiątych XIX wieku problemem
pomiaru prędkości światła zainteresował się wybitny amerykański fizyk doświadczalny Albert
Michelson (1852-1931). W przeprowadzonym wówczas doświadczeniu otrzymał prędkość 299 910
km/s.
Problem ten zajmował Młchelsona do końca życia. W tym okresie okazało się, że prędkość światła
odgrywa fundamental-

na rolę w prawach rządzących naszym światem. W 1929 roku w laboratorium Michelsona podjęto
kolejną serię eksperymentów, mających na celu zmierzenie prędkości światła. Córka Michelsona
wspomina, że w maju 1931 roku, w ostatnich dniach życia, jej ojciec, słynny fizyk ł laureat Nagrody
Nobla, niecierpliwie oczekiwał na wyniki pomiarów:

Siódmego maja Pease [asystent Michelsona] przyszedł do Michelsona z najnowszymi wynikami


pomiarów prędkości światła: 299 774 km/s. Twarz Michelsona rozjaśniła się niczym uradowanego
dziecka. Wiedząc, że długo już nie poży-je, powiedział Pease'owi, by przysunął sobie krzesło i otworzył
notes, tak by mógł zacząć dyktować pracę „Pomiar prędkości światła w częściowej próżni". Ten
wysiłek bardzo go wyczerpał i po podyktowaniu pierwszego paragrafu Michelson spokojnie zasnął
[...]. 9 maja 1931 roku w godzinach rannych Michelson zmarł.*

Wspomnienia córki świadczą o tym, jakim człowiekiem był Michelson, jeden z wielu uczonych, dla
których poznanie Wszechświata było sensem życia. Dzięki takim ludziom udało się nam przeniknąć
wiele tajemnic przyrody. Obecnie przyjmowana prędkość światła, wyznaczona za pomocą zegara atomo-
wego, wynosi 299 792,458 km/s. Błąd pomiaru jest mniejszy niż 0,2 m/s.
Nazwisko Michelsona nierozerwalnie wiąże się z eksperymentami, które doprowadziły do powstania
szczególnej teorii względności. Teoria ta, sformułowana przez Alberta Einsteina w 1905 roku,
umożliwiła spojrzenie na właściwości czasu i przestrzeni z zupełnie nowego punktu widzenia. Nim
jednak omówimy doświadczenia Michelsona, cofnijmy się o sto lat, do czasów, kiedy fizycy usiłowali
zrozumieć naturę światła.
Hipotezę, że światło ma naturę falową, pierwszy sformułował czeski uczony Jan Marzi w 1648 roku,
ale spójną falową

teorię światła przedstawił dopiero trzydzieści lat później holenderski fizyk Christiaan Huygens. Jego
teoria elegancko wyjaśniała wiele efektów obserwowanych podczas odbicia i załamania światła oraz
zjawiska interferencji, dyfrakcji i polaryzacji światła, które teoria korpuskularna mogła wytłumaczyć
tylko po przyjęciu bardzo sztucznych założeń, lub zupełnie sobie z nimi nie radziła.
Fizycy musieli jednak przyjąć, że jeśli światło jest falą, to fale świetlne muszą się rozchodzić w jakimś
ośrodku. Powszechnie królowała koncepcja, że jest nim eter - delikatny, przenikający wszystkie ciała,
wypełniający cały Wszechświat.
Pod koniec XIX wieku teoria fal świetlnych rozchodzących się w eterze zyskiwała coraz większą
popularność. Niestety, fizycy byli zmuszeni przypisać eterowi bardzo zagadkowe cechy. Ośrodek ten
musiałby mieć znacznie większą sprężystość niż zwyczajna materia, gdyż tylko wtedy drgania światła
mogłyby wędrować z tak wielką prędkością, jaką obserwujemy. Jednocześnie eter musiał mieć zerową
lepkość, aby ciała niebieskie mogły się w nim poruszać, nie doznając najmniejszego oporu, co
potwierdzały obserwacje.
Takie trudności można było jednak zignorować, przyjmując, że eter nie jest zwyczajną materią.
Znany angielski uczony, Thomas Young, pisał na początku XIX wieku, że oprócz stałej, ciekłej i
gazowej formy materii istnieją również postaci tylko częściowo materialne, odpowiedzialne za zjawiska
elektryczne i magnetyczne, oraz eter.
Czytelników zapewne zainteresuje to, że Young, jeden z twórców falowej teorii światła, był
wyjątkowo utalentowanym człowiekiem. Już w wieku dwóch lat nauczył się płynnie czytać, a dwa lata
później recytował liczne zapamiętane wiersze. Gdy miał osiem lat, skonstruował pierwsze instrumenty
fizyczne, a następnie szybko opanował rachunek różniczkowy oraz wiele języków, w tym grekę, łacinę i
arabski. Później pracował jako lekarz, fizyk i astronom, ale pod koniec życia zajął się układaniem
słownika egipskiego.
Young przeprowadził liczne doświadczenia, które wykazały, że światło ma naturę falową, i
przedstawił wyczerpującą anali-

zę tych eksperymentów. Udowodnił między innymi, że fale rietlne nie są podłużne, tak jak fale
akustyczne, lecz po-
le, podobnie jak fale na powierzchni wody. | Po ukazaniu się prac Younga i innych fizyków uczeni
uznali, j falowa natura światła została wykazana ponad wszelką wąt-ć. Teoria eteru była uważana za
jedno z najważniejszych dęć fizyki XIX wieku. Fizycy sądzili, że kwestia istnienia L została ostatecznie
rozstrzygnięta.
Autor hasła „eter", napisanego na samym początku XX wie-do doskonałej i bardzo popularnej
encyklopedii rosyjskiej okhausa i Ephrona, stwierdza z całym przekonaniem, że l chwilą gdy
eksperymenty potwierdziły słuszność falowej teo-. światła, „istnienie eteru, będącego nośnikiem
energii tam, gdzie nie istnieje żadna znana nam postać materii, zostało ^dowodnione i eter przestał
być hipotezą". Kilka zdań dalej au-or z żalem zauważa, że „mimo to w naszych czasach wciąż są
ysuwane argumenty przeciw istnieniu eteru". Widzimy zatem, iż większość fizyków zdecydowanie
wierzyła, istnieje ośrodek przenikający całą przestrzeń. To oznaczało jjednak, że absolutna przestrzeń
Newtona nie jest pusta, lecz Iwypełnia ją eter. Było zatem rzeczą naturalną podjęcie próby
^wyznaczenia prędkości Ziemi względem eteru, a tym samym ['względem absolutnej przestrzeni.
Gdyby się to udało, newto-|nowska absolutna przestrzeń z czystej abstrakcji, nie przeja-f wiającej się
w żadnych doświadczeniach, stałaby się konkret-i nym obiektem badań.
Albert Michelson, o którym już pisałem, zainteresował się tym problemem w latach osiemdziesiątych
XIX wieku. Zaprojektował doskonały, bardzo dokładny instrument, znany obecnie jako interferometr
Michelsona. Z obliczeń wynikało, że interferometr ten powinien umożliwić rozwiązanie problemu eteru.
Jak można zmierzyć prędkość Ziemi względem eteru? Ponie-[fważ z definicji wiatr eteru, wywołany
ruchem Ziemi, powinien | swobodnie przenikać przez wszystkie ciała - w przeciwieństwie l do zwykłego
wiatru - nie wywierając najmniejszego ciśnienia na ciała fizyczne, ruch Ziemi względem eteru można
wykryć w na-I stepujący sposób. Doświadczenie wykonujemy w laboratorium

poruszającym się względem eteru wraz z Ziemią. Wysyłamy sygnały świetlne w kierunku, w którym
porusza się laboratorium. Odbijają się one od lustra i wracają do źródła. Te sygnały będziemy oznaczać
literą A. Drugi pakiet sygnałów świetlnych -oznaczamy go literą B - wysyłamy w kierunku prostopadłym
do kierunku ruchu. Sygnały B, po pokonaniu dokładnie takiej samej odległości jak A, również odbijają
się od lustra i wracają do źródła. Gdyby Ziemia pozostawała w stanie spoczynku względem eteru, sygnały
A i B potrzebowałyby takiego samego czasu na powrót do źródła. Jeśli jednak Ziemia się porusza, to -
jak łatwo obliczyć - pojawi się niewielka różnica. Sygnał B potrzebuje wtedy nieco mniej czasu na
pokonanie drogi do lustra i z powrotem niż sygnał A. Znając rozmiary instrumentu i mierząc opóźnienie
sygnału A, można bez trudu wyznaczyć prędkość, z jaką Ziemia porusza się względem eteru.
W instrumencie Michelsona światło miało do pokonania odległość około 22 metrów. Jeśli założymy,
że prędkość wiatru eteru jest równa prędkości orbitalnej Ziemi, to można obliczyć, że opóźnienie sygnału
A powinno wynosić zaledwie trzy dzie-sięciotysięczne jednej bilionowej części sekundy (trzy podzielone
przez jedynkę z szesnastoma zerami). Interferometr Michelsona był tak precyzyjny, że pozwalał na
wykrycie opóźnienia nawet sto razy mniejszego!
Oczywiście, Ziemia porusza się względem eteru nie tylko wskutek ruchu orbitalnego wokół Słońca
- Układ Słoneczny jako całość również się porusza. Z tego powodu Michelson i Morley nie znali
kierunku wiatru eteru. Eksperymentatorzy wzięli to pod uwagę. Cały instrument, pływający w basenie
wypełnionym rtęcią, powoli się obracał, dzięki czemu zmieniała się jego orientacja. Nie można było
również z góry wykluczyć, że przypadkowo w chwili pomiaru prędkość orbitalna Ziemi będzie
dokładnie kompensowała prędkość Układu Słonecznego. Aby nie doszło do takiego zbiegu okoliczności,
pomiary powtarzano co trzy miesiące; w tym czasie kierunek ruchu orbitalnego Ziemi zmienia się w
przybliżeniu o 90 stopni.
W 1887 roku Michelson i Morley ogłosili wyniki nowych, najdokładniejszych pomiarów,
przeprowadzonych za pomocą

interferometru. Nie udało się im wykryć wiatru eteru. Michelson napisał wtedy list do słynnego
angielskiego fizyka Johna Rayleigha; przedstawił w nim swoje próby wyznaczenia ruchu Ziemi
względem eteru, które dały zdecydowanie negatywne wyniki. Rezultaty eksperymentu Michelsona i
Morleya stanowiły dla wszystkich zagadkę. Michelson był bardzo rozczarowany. Wielu fizyków
usiłowało znaleźć błąd w doświadczeniu lub skorygować teorię eteru; inni powtarzali
doświadczenie, aby sprawdzić wynik. Przeprowadzono również pomiary za pomocą
| instrumentu ustawionego na szczycie wzgórza, ponieważ, zdaniem niektórych fizyków, w takiej
sytuacji wiatr eteru powinien być łatwiej wykrywalny. Wszystko na próżno. Wielkie rozczarowanie
Michelsona okazało się jednak jego największym życiowym tryumfem. Negatywny wynik
doświadczenia oznaczał, że eter nie tylko nie wpływa na ruch ciał niebieskich (co było oczywiste już
wcześniej), ale również nie ma znaczenia dla
l eksperymentów ze światłem. Wobec tego eter okazał się czystym wymysłem, fikcją!
Eksperyment Młchelsona i Morleya nie tylko był śmiertel-
i nym ciosem zadanym teorii eteru. Jego znaczenie okazało się
l znacznie szersze. Otrzymany wynik świadczył o tym, że ruch Ziemi nie wpływa na prędkość światła,
która jest zawsze taka sama. Proszę zwrócić uwagę, że ten wniosek nie zależy od tego, jaka jest natura
światła.
Jeśli Jednak światło nie jest falą drgań pewnego nieznanego ośrodka, przenikającego całą
przestrzeń, czyli hipotetycznego eteru, to jaką ma naturę?
Pod koniec XIX wieku fizycy mieli już gotową odpowiedź na to pytanie. Z badań Michaela
Faradaya, Jamesa Clerka Max-wella i Heinricha Rudolpha Hertza wynikało, że światło to drgania
pola elektromagnetycznego, które rozchodzą się w przestrzeni w postaci fal
elektromagnetycznych. Fale takie,
biegnąc w pustej przestrzeni, nie potrzebują żadnego ośrodka,
żadnego eteru. Stało się zatem jasne, że eteru nie ma. Fizycy doszli zatem do wniosku, że światło to
fala elektromagnetycz-
na, rozchodząca się w przestrzeni bez pośrednictwa jakiegokolwiek ośrodka.
Eksperymenty Michelsona i Morleya oraz inne doświadczenia wykazały, że światło ma naprawdę
zdumiewające cechy. Okazało się, że niezależnie od tego, czy obserwator porusza się w tym samym kierunku, co
wiązka światła, czy też w kierunku przeciwnym, prędkość światła względem obserwatora zawsze pozostaje taka
sama! (Proszę zwrócić uwagę na to, że po wynalezieniu lasera stało się możliwe sprawdzenie, iż prędkość
światła nie zależy od prędkości jego źródła, z błędem mniejszym niż 0,03 mm/s). W czasach Michelsona było to
zupełnie niezrozumiałe. Wydawało się całkiem oczywiste, że jeśli samochód porusza się po szosie z prędkością 60
km/h, a obserwator zbliża się do niego z przeciwnego kierunku z taką samą prędkością, to względna prędkość
samochodu i obserwatora wynosi 120 km/h. Tak jest rzeczywiście. W tym przypadku można po prostu dodać
prędkości samochodu i obserwatora. Jeśli jednak jeden z samochodów zastąpimy wiązką światła, sytuacja
radykalnie się zmienia. Prędkość, z jaką zbliża się świetlny sygnał, nie zależy od prędkości obserwatora.
Znany polski fizyk Leopold Infeld napisał, że słynne doświadczenie Michelsona i Morleya „potwierdziło
ostatecznie, że nie ma różnych prędkości światła! Są one we wszystkich kierunkach jednakowe, a wartość ich
wynosi c, to znaczy równa jest prędkości światła, która w zadziwiający sposób pozostaje sama sobie wierna,
zawsze stała, zawsze jednakowa. Wynik ten jest dla mechanistów katastrofalny".*
Rzeczywiście, dla powszechnie akceptowanych koncepcji był to cios. Jak się później wyjaśniło (będzie o tym
mowa w następnych rozdziałach), eksperyment Michelsona i Morleya nieuchronnie prowadzi do wniosku, że
właściwości czasu i przestrzeni zmieniają się, gdy prędkość ciał staje się bardzo duża.
Tego rewolucyjnego odkrycia dokonał w 1905 roku Albert Einstein.

CZAS NIE PŁYNIE ZAWSZE Z


JEDNAKOWA SZYBKOŚCIĄ!

W tym miejscu zaczyna się historia wspaniałych odkryć naukowych XX wieku. Najbardziej imponującego od-
krycia dokonał moim zdaniem Albert Einstein w pierwszych latach naszego stulecia, tworząc teorię
względności. Einstein udowodnił, że nie istnieje absolutny czas, nie ma niezmiennej rzeki czasu, która jednakowo
unosi wszystkie zdarzenia następujące we Wszechświecie.
Akademik A. Aleksandrów z Akademii Nauk ZSRR pisał: „Największe odkrycie Einsteina, które stało się
kamieniem węgielnym teorii względności i stanowiło punkt zwrotny w fizycznej i filozoficznej interpretacji
przestrzeni i czasu, polegało na wykazaniu, że przyroda nie zna czasu absolutnego".
Czas zachowuje się jak rzeka ze stałym, niezmiennym nurtem tylko w sytuacjach, do których jesteśmy
przyzwyczajeni -gdy mamy do czynienia z niewielkimi prędkościami i energiami oddziaływań. W innych
warunkach czas ma zupełnie inne właściwości!
Wniosek, że czas ma względny charakter, wynika z teorii względności, którą Albert Einstein stworzył w
1905 roku. O Einsteinie napisano bardzo wiele książek, z pewnością więcej niż o jakimkolwiek innym uczonym.
Stało się tak z kilku powodów. Zacytuję poniżej opinie kilku słynnych uczonych, którzy znali go osobiście, oraz
jego własną wypowiedź; źródła
te mogą w pewnej mierze pomóc nam odtworzyć jego osobowość i zrozumieć przyczyny jego ogromnej
popularności.
Przede wszystkim, Einstein był naprawdę wielkim uczonym, a jego odkrycia dotyczyły najbardziej
tajemniczych właściwości czasu i przestrzeni. Aura tajemnicy nieodmiennie przyciąga wszystkich,
którzy zastanawiają się nad sensem świata i naszego istnienia (i którzy mają dość sił, by znaleźć na
to czas w nieustannym zgiełku dnia codziennego). Radziecki fizyk teoretyk, Igor Tamm, pisał:

Einsteina, którego Lenin uważał za jednego z największych rewolucjonistów w naukach


przyrodniczych, słusznie po-

równuje się z Newtonem. Moim zdaniem to porównanie jest zasadne nie tylko w tym sensie, że
odkrycia Newtona i Einsteina stanowią szczytowe osiągnięcia w ludzkich dążeniach do
zrozumienia natury i górują ponad liczącą trzysta lat historią rozwoju nauki, pozostając ze sobą w
bezpośrednim związku. Myślę, że Newtona i Einsteina można również porównywać w tym sensie,
że Newton stworzył fundamenty nowożytnej nauki, natomiast dzieło Einsteina, teoria względności,
stanowi zwieńczenie gmachu fizyki klasycznej.

l W czasach władzy radzieckiej odwołanie się do autorytetu Le-rnina było uważane za najwyższą
pochwałę. Zdaję sobie też sprawę z tego, że niektórzy radzieccy fizycy cytowali Lenina po to, aby
ochronić rozwój ogólnej teorii względności w naszym kraju przed bardzo energicznymi próbami
ogłoszenia dzieła Einsteina „burżuazyjną, idealistyczną antynauką"; w pewnym okresie ta groźba
wydawała się bardzo realna. Znany astrofizyk z Moskwy, Josif S. Szkłowski, pisał, że „biurokratyczni
wojownicy o marksistowską czystość zostali zganieni przez »górę« - kierownictwo zdawało sobie
sprawę, że zachowanie potencjału militarnego kraju jest niemożliwe bez prawdziwej fizyki". Należy
pamiętać, że w tym okresie w Związku Radzieckim prowadzone były intensywne prace nad
skonstruowaniem rakiet i broni jądrowej.
Później powrócę jeszcze do odkryć Einsteina. Wielkość jego osiągnięć nie może jednak w pełni
wyjaśnić rozmiarów światowej sławy tego uczonego, która trwa przez cały XX wiek. To właśnie jest
najbardziej zdumiewające, ponieważ zmienna moda nieustannie stwarza nowych idoli.
Decydującym czynnikiem była osobowość Einsteina. Radziecki pisarz Walentin Kawierin powiedział
kiedyś: „Najwyżej cenię u innych ludzi odwagę i dobroć. Możemy się chyba zgodzić, że kombinacja tych
dwóch cech sprawia, że ktoś jest przyzwoitym człowiekiem. Te dwie cechy muszą określać jego
stanowisko moralne". Uważam, że te dwa określenia składają się na krótką charakterystykę „dobrego
człowieka". Dość trud-

no jest spełniać te wymagania przez całe życie. Nie każdemu się to udaje, a wielu nawet tego nie
próbuje.
Albert Einstein był człowiekiem dobrym i odważnym. Ludzie, którzy go znali, uważali, że jego
dobroć wywodziła się z nadzwyczajnej jasności umysłu i nie podlegała nagłym przypływom uczuć i
emocji. Einstein pomógł bardzo wielu ludziom. Szczególnie bliski był mu los uczonych, którzy cierpieli
prześladowania po dojściu Hitlera do władzy. Polski fizyk Leopold Infeld tak pisał w magazynie
literackim „Twórczość":

Nigdy w życiu nie widziałem tyle dobroci tak oderwanej od jakiegokolwiek tła uczuciowego. Chociaż
tylko fizyka i prawa przyrody miały znaczenie w życiu emocjonalnym Einsteina, nigdy nie odmawiał
pomocy, jeśli uważał, że pomoc jest potrzebna, i gdy sądził, że może być skuteczna. Pisał tysiące
listów polecających, dawał rady setkom ludzi, godzinami rozmawiał z wariatem, którego rodzina
napisała do Einsteina, że jest on jedyną osobą, która może choremu pomóc.*
Czyż nie jest to wyjątkowy przykład dobroci i miłosierdzia, którego zazwyczaj brakuje w okrutnym życiu?
Owa czystość intencji była tym cenniejsza, że emanowała z człowieka, który na pozór żył w świecie
abstrakcyjnych wzorów, oddalonym od normalnego życia. Einstein naprawdę stronił od codziennych
problemów - o ile nie chodziło o podstawowe ludzkie wartości. Starał się poświęcać minimum czasu na
banalne problemy życiowe, oszczędzając czas na rzeczy naprawdę ważne. Nosił długie włosy, by
zminimalizować liczbę wizyt u fryzjera, i chodził w skórzanej kurtce, aby jak najrzadziej kupować
nowe ubranie; zrezygnował również ze skarpet, piżamy ł szelek. Pogrążony w myślach, często jadł
zupełnie machinalnie, nie zdając sobie sprawy, co zjada. I był odważny! Nigdy nie zawahał się
wystąpić w obronie słusznej sprawy, nigdy nie myślał o tym, czy podjęte działania nie przysporzą mu
kłopotów. Podczas

pierwszej wojny światowej brał udział w antywojennych demonstracjach. Przez całe życie agitował na
rzecz pokoju i jedności między ludźmi.
Einstein obawiał się, że hitlerowskie Niemcy mogą skonstruować bombę atomową, toteż doprowadził
- wraz z kilkoma innymi uczonymi - do zainicjowania programu budowy bomby w Stanach
Zjednoczonych. Zdawał sobie sprawę, jeszcze przed pierwszą próbą nuklearną, jakim zagrożeniem jest
nowa broń dla ludzkości i dlatego wypowiadał się na rzecz międzynarodowej kontroli zbrojeń atomowych.
Chciałbym tutaj zacytować fragment listu Einsteina do In-felda z 1950 roku; nawet po niemal
pięćdziesięciu latach wydaje się on mądry i aktualny:

Wie pan, jak bardzo leży mi na sercu dążenie do prawdziwego pokoju. W obecnej okropnej sytuacji
proste zamierzenia, które tutaj wchodzą w grę, dlatego nie mają widoków powodzenia, że wszędzie
zaufanie do uczciwych zamierzeń drugiej strony jest zachwiane. Nie mam żadnych bezpośrednich
propozycji. W tej chwili mogą wchodzić w rachubę pewne pojedyncze kroki różnych obozów, zdolnych
powoli przywrócić zaufanie, bez którego nie ma konkretnych sposobów zachowania
międzynarodowego bezpieczeństwa.*

Wydaje się zatem zaskakujące, że ów człowiek budził nienawiść w ludziach, będących jego
przeciwieństwem. Tacy ludzie posunęli się do założenia organizacji zwalczającej Einsteina i wzywali
do tego, by go zamordować.
W liście do swego przyjaciela, niemieckiego fizyka Maxa Borna, Einstein tak określił swoje stanowisko
moralne: „Od człowieka należy wymagać, aby dał przykład czystości zasad etycznych i miał odwagę
przestrzegać tych zasad w cynicznym społeczeństwie. Próbowałem tak żyć przez dłuższy czas, z różnym
powodzeniem". Max Bom tak skomentował ten list: „mowa o [...] czystości i uczciwości myślenia i
odczuwania. Czapki

z głów przed Einsteinem jako wzorem i nauczycielem jednego oraz drugiego".


Chciałbym również wspomnieć o stosunku Einsteina do jego niezwykłej sławy - wydaje się, że była mu ona
całkowicie obojętna. Raz jeszcze zacytuję Infelda: „Einstein traktował sławę z absolutną obojętnością. Zapewne
był Jedynym człowiekiem, na którego największa wyobrażalna chwała nie wywarła najmniejszego wpływu. Jego
medal Nagrody Nobla, wraz z licznymi innymi medalami i honorowymi dyplomami, spoczywał w pudle w
sekretariacie i jestem przekonany, że Einstein nawet nie wiedział, jak ten medal wygląda".
Sława, której Einstein doświadczał za życia, po śmierci uczonego wciąż się umacniała. Po części dlatego, że
między jego naukowymi dokonaniami a działaniem na rzecz polepszenia losu ludzkości istniała całkowita
harmonia. Połączenie niezwykłych zalet moralnych ze zdumiewającymi odkryciami tajemniczych właściwości
czasu i przestrzeni stworzyło trwały fundament sławy Einsteina. Lew Landau, radziecki fizyk teoretyk i laureat
Nagrody Nobla, wyjątkowo wysoko oceniał Einsteina. Witalłj L. Ginzburg zapamiętał taką jego wypowiedź:
„Landau wprowadził skalę zasług w fizyce. Była to skala logarytmiczna (fizycy klasy 2 osiągnęli w nauce 10 razy
mniej niż klasy 1). Z fizyków naszego wieku tylko Einstein zasłużył na ocenę 0,5. Bohr, Di-rac, Heisenberg i paru
innych tworzyło klasę l [...]. Jak widać, Landau umieścił Einsteina ponad wszystkimi innymi fizykami XX wieku
i ta opinia jest po prostu niepodważalna".
Wspomnienia ludzi, którzy znali Einsteina, oraz wypowiedzi wybitnych fizyków są pełne superlatywów. Pod
ich wpływem czytelnik może dojść do wniosku, że Einstein był chodzącym ideałem, pozbawionym
jakichkolwiek wad. Czy tak było rzeczywiście? Wydaje się to mało prawdopodobne. Normalni, żywi ludzie nie
bywają idealni. Taka jest logika życia. Już od paru lat docierają do mnie opinie moich niemieckich kolegów, że
w życiu prywatnym Einsteinowi brakowało sporo do ideału. Ostatnio ukazały się nawet książki, których
autorzy, odwołując się do dokumentów, twierdzą, że Einstein miał wiele wad typowych dla zwykłych ludzi.
Niełatwo dziś rozstrzygnąć, co

l Jest prawdą, a co plotką lub czczym wymysłem. Wielkie posta-1 cle historyczne zawsze stają się bohaterami mitów.
Warto przypomnieć słowa Einsteina z listu do Maurice'a So-I lovine'a z 28 marca 1949 roku: „Często się zdarza,
że wybitne } osobistości możemy zobaczyć tylko przez mgłę".
Z osobistego doświadczenia wiem, że rekonstrukcja życia l znanej postaci jest szczególnie trudna. Zetknąłem
się z tym problemem, gdy wraz z Aleksandrem Szarowem pracowaliśmy | nad biografią Edwina Hubble'a. W pełni
się zgadzam z uwagą ; Znanego amerykańskiego astronoma, Alana Sandage'a, którą zacytowaliśmy w tej książce:
„Wydaje mi się, że z naukowego punktu widzenia wiemy bardzo dużo o tym, czego on dokonał, i wszystko to jest
dobrze udokumentowane w zapiskach i publikacjach. Nie ma żadnych problemów z jego wielkimi odkryciami,
natomiast rekonstrukcja jego życia osobistego jest znacznie trudniejsza".
Chciałbym zakończyć tę krótką dygresję o osobowości Einsteina, cytując dwa komentarze, które sformułował w
liście do Infelda napisanym w 1950 roku. Pierwszy z nich wciąż wydaje się aktualny:

Dawniej człowiek był w gruncie rzeczy tylko piłką w rękach ślepych sił; dzisiaj jest poza tym piłką w rękach
biurokratów. Zna pan powiedzenie Lichtenberga: „Człowiek uczy się niewiele przez doświadczenie, gdyż każde
nowe głupstwo ukazuje mu się w nowym świetle".*

Drugi fragment charakteryzuje stosunek Einsteina do życia i jasno ukazuje naturalną harmonię jego
wewnętrznego świata, zawsze zgodnego z biegiem procesów, którymi rządzi nasza rzeczywistość:

Życie to podniecające i wspaniałe widowisko. Lubię je. Gdybym jednak wiedział, że za trzy godziny mam umrzeć,
wywarłoby to na mnie bardzo małe wrażenie. Pomyślałbym,

jak najlepiej wykorzystać owe trzy godziny. Później poskładałbym swoje papiery i położyłbym się
spokojnie, by umrzeć.*

Taki był twórca teorii względności. A co z niej wynika?


Teoria Einsteina opiera się na dwóch postulatach, które stanowią uogólnienie obserwacji. Pierwszy z
nich mówi, że jedno-, stajny ruch prostoliniowy nie wpływa w żaden sposób na zjawiska fizyczne.
Z tym twierdzeniem spotkaliśmy się już wcześniej, omawiając zasadę względności ruchu
Galileusza. Sformułowanie Einsteina stanowi jednak jej ważne uogólnienie. Jak pamiętamy,
Galileusz mówił tylko o zjawiskach mechanicznych - ruchu ciał rzuconych, locie much i tak dalej. Na
przebieg takich zjawisk nie ma wpływu ruch okrętu. Natomiast Einstein podkreślał, że nie tylko
zjawiska mechaniczne, ale wszystkie inne, takie jak elektromagnetyczne, przebiegają w kabinie
poruszającego się statku dokładnie tak samo, jak wtedy, gdy statek stoi na kotwicy.
Drugi postulat teorii względności stwierdza, że prędkość światła w próżni jest zawsze taka sama,
niezależnie od ruchu źródła lub detektora, i wynosi (według współczesnych danych) c = 2 999 792
458 m/s.
Pierwszy postulat wydaje się w pełni naturalny, natomiast drugi budzi poważne wątpliwości.
Wyobraźmy sobie, że latarka i obserwator pozostają w spoczynku względem siebie. Obserwator
stwierdza, że wiązka światła z latarki rozchodzi się z prędkością c. Wydaje się logiczne, że jeśli
obserwator porusza się w kierunku latarki, to mierzona przez niego prędkość światła musi być większa
niż c. Liczne doświadczenia wykazały jednak, że to przewidywanie jest błędne i prędkość światła się
nie zmienia. Warto omówić tę sytuację nieco dokładniej.
Przypuśćmy, że w rakiecie poruszającej się z dużą prędkością obserwator wysyła impuls światła z
sufitu do podłogi; po

dbiciu się od lustra umieszczonego na podłodze sygnał wraca sufitu. Obserwator w rakiecie widzi, że
wiązka światła po-isza się w obu kierunkach wzdłuż tej samej drogi. Natomiast iłem obserwatora
pozostającego w stanie spoczynku na ze-lątrz rakiety światło porusza się wzdłuż trajektorii, mającej
ostać litery V, znacznie dłuższej niż prosta trajektoria „w dół |l w górę". Wobec tego obserwator będący
w stanie spoczynku r itwlerdza, że prędkość światła jest większa, niż wynika to z po-? mlaru obserwatora
w rakiecie.
Chwileczkę! Proszę pamiętać, że prędkość jest równa sto-' 0unkowi długości drogi do czasu jej
przebycia. Według ze-jHmętrznego obserwatora droga światła jest dłuższa. Czy to znaczą, że
prędkość jest również większa? Można by tak [twierdzić, gdyby czas zużyty na pokonanie drogi był
jednakowy dla obu obserwatorów. Ale czyż równość ta nie jest oczywista? Przecież w obu przypadkach
chodzi o czas wędrówki światła „od sufitu do podłogi i z powrotem". Oczywiście, lecz mierzone

interwały czasowe byłyby jednakowe tylko wtedy, gdyby dla obserwatora pozostającego w stanie
spoczynku i obserwatora będącego w ruchu czas płynął z taką sarną szybkością. Czy można w to
wątpić? Czy czas nie płynie tak samo dla wszystkich?
Tu kryje się pułapka. Milcząco zakładamy, że czas płynie z jednakową szybkością dla wszystkich
obserwatorów. Na jakiej podstawie akceptujemy to założenie?
Czynimy tak na podstawie zgromadzonych doświadczeń. We wszystkich sytuacjach, które
kiedykolwiek przeżyliśmy, zegar tykał tak samo (o ile nie był zepsuty), niezależnie od ruchu. Innymi
słowy, z naszych spostrzeżeń wynika, że czas płynie zawsze z taką samą szybkością. Dzieje się tak jednak
tylko dlatego, że zwykle mamy do czynienia z ciałami poruszającymi się bardzo wolno! Eksperyment
Michelsona i Morleya oraz późniejsze doświadczenia dostarczyły pierwszych dowodów na to, że czas nie
płynie tak samo dla ciał poruszających się z dużą prędkością.
Albert Einstein jako pierwszy zdał sobie z tego sprawę. Nie jest to wcale łatwe. W tym celu trzeba nie
tylko przeanalizować wyniki wszystkich doświadczeń, ale - co ważniejsze - należy uwolnić się od
stereotypów myślowych, od dawna uznawanych w nauce i na pozór niepodważalnych.
Zgodnie z teorią Einsteina sytuacja wygląda następująco. Jeśli obserwator bada procesy
zachodzące w układzie, który porusza się z dużą prędkością względem niego, to stwierdza, że toczą się
one wolniej niż takie same procesy w jego układzie spoczynkowym. Na przykład zegar w rakiecie
poruszającej się z dużą prędkością tyka wolniej niż taki sam zegar w laboratorium. To samo dotyczy
skurczów serca astronauty, wszelkich procesów biochemicznych, zachodzących w jego organizmie,
oscylacji elektronów w atomach i tak dalej. Wszystkie procesy zachodzą wolniej, a zatem sam czas płynie
wolniej. Im większa prędkość rakiety, tym wolniej upływa czas. Gdy prędkość rakiety zbliża się do
prędkości światła, szybkość upływu czasu dąży do zera (czas się zatrzymuje) i wszystkie procesy trwają
nieskończenie długo. Jeśli prędkość pozostaje mała w porów-

naniu z prędkością światła (sięga na przykład prędkości ciał, z jakimi mamy do czynienia na Ziemi),
to spowolnienie czasu Jest tak niewielkie, że nie sposób go zauważyć.
Ktoś mógłby podejrzewać, że spowolnienie procesów jest tyl-I ko pozorne i wynika z tego, że rakieta
oddala się z dużą prędko-I ścią. Odległość rakiety od obserwatora stale się zmienia, zatem f światło, które
dostarcza informacji o procesach zachodzących l w rakiecie, opuszczając rakietę później, ma do
przebycia dłuższą drogę i potrzebuje na to więcej czasu. Czyż nie jest możliwe, że opóźnienie kolejnych
sygnałów powoduje zniekształcenie | prawdziwego obrazu przebiegu zjawisk w rakiecie?
Nie, wszystko, co powiedzieliśmy o spowolnieniu czasu, doty-I czy rzeczywistego tempa procesów i
uwzględnia niejednakową i retardację sygnałów świetlnych, docierających do obserwatora. l Innymi
słowy, mamy do czynienia z rzeczywistym spowolnieniem wszystkich zjawisk zachodzących w
rakiecie, tak jak je widzi zewnętrzny obserwator.
Gdy ktoś słyszy o spowolnieniu czasu po raz pierwszy, zapewne bardzo trudno jest mu się z tym
pogodzić. Po raz pierwszy próbowałem to zrozumieć, gdy byłem w piątej klasie, ale minęło wiele lat,
nim wszystko stało się dla mnie jasne. Powró-| cę jeszcze do kłopotów ze zrozumieniem teorii
względności.
Nasuwa się pytanie, czy jakieś obserwacje potwierdzają, że czas rzeczywiście płynie wolniej w
szybko poruszającym się układzie? Owszem, wiele faktów świadczy o prawdziwości teorii Einsteina;
stanowią one najpoważniejszy dowód słuszności wypływających z niej wniosków. Jak już podkreśliłem,
spowolnienie czasu staje się zauważalne tylko wtedy, gdy ciało porusza się z prędkością zbliżoną do
prędkości światła. Przyśpieszenie dużego ciała do tak dużej prędkości wymaga ogromnej energii i w
ziemskich warunkach jest niewykonalne. Inaczej rzecz się przedstawia z cząstkami elementarnymi.
Fizycy już dawno nauczyli się, jak je przyspieszać do prędkości bliskiej prędkości światła za pomocą
specjalnych urządzeń, zwanych akceleratorami. Doświadczenia z cząstkami poruszającymi się z
bardzo dużą prędkością w zupełności potwierdzają przewidywania wynikające z teorii względności.

Oto jak wygląda jedno z doświadczeń z cząstkami, zwanymi pionami, czyli mezonami n z ładunkiem
elektrycznym. Cząstki te są nietrwałe i po powstaniu, w rezultacie pewnych procesów, po krótkim
czasie ulegają spontanicznemu rozpadowi. Gdy mamy duży zbiór takich cząstek, poruszających się z
niewielkimi prędkościami, po upływie siedemnastu miliardowych części sekundy polowa z nich ulega
rozpadowi. Tyle wynosi tak zwany czas połowicznego rozpadu pionów. Po upływie kolejnych
siedemnastu miliardowych sekundy rozpada się połowa cząstek, które dotychczas przeżyły, i tak dalej.
Jeśli jednak piony poruszają się z prędkością równą około 0,9 prędkości światła, czas dla nich
płynie wyraźnie wolniej ł według wskazań naszych zegarów ich życie się wydłuża. Daje się to
zaobserwować. Czas rozpadu pionów poruszających się z taką prędkością wynosi trzydzieści dziewięć
miliardowych części sekundy, czyli jest ponad dwa razy dłuższy niż czas rozpadu pionów pozostających
w spoczynku. Wynik ten doskonale zgadza się z przewidywaniami wynikającymi z teorii względności.
Jeszcze jeden przykład. Z przestrzeni kosmicznej nieustannie docierają do nas cząstki, mające bardzo
dużą energię kinetyczną. Cząstki te tworzą tak zwane promieniowanie kosmiczne. W wyniku
wzajemnego oddziaływania promieniowania kosmicznego i cząstek elementarnych w górnych warstwach
atmosfery powstają liczne nowe cząstki elementarne, między innymi mio-ny. Miony również żyją bardzo
krótko. Czas połowicznego rozpadu dla mionów wynosi dwie milionowe części sekundy, gdy cząstki te
pozostają w spoczynku względem obserwatora. Miony powstające w górnej części atmosfery mają jednak
prędkość bliską 0,99 prędkości światła. Gdyby dla mionu czas nie płynął wolniej, mógłby on przebyć
zaledwie około sześciuset metrów, po czym uległby rozpadowi. W rzeczywistości z obserwacji wynika, że
miony przed rozpadem pokonują odległość wielu tysięcy metrów. Jest to możliwe, ponieważ czas dla
cząstek poruszających się z tak dużą prędkością płynie w przybliżeniu siedem razy wolniej niż dla nas.
Dzięki temu miony żyją dłużej i mają dość czasu, aby pokonać taką odległość.

Mogę przedstawić jeszcze bardziej imponujący przykład. Wśród cząstek promieniowania


kosmicznego znajdują się protony (jądra atomów wodoru), które mają tak wielką energię, że Ich prędkość
niemal nie różni się od prędkości światła - różnica pojawia się dopiero na dwudziestym (tak!) miejscu po
prze-' cinku. Dla takich protonów czas płynie dziesięć miliardów razy wolniej niż dla nas. Jeśli według
naszego zegara taki proton potrzebuje stu tysięcy lat, żeby przelecieć przez całą Galaktykę, to według
„własnego zegara" pokonuje on tę odległość w zaledwie pięć minut.
Ktoś mógłby powiedzieć, że to dotyczy tylko najdrobniejszych fragmentów materii. Czy w
przypadku ruchu ciał makroskopowych udało się kiedykolwiek zaobserwować znaczące spowolnienie
czasu?
Tak, takie zjawiska są dobrze znane. Obserwują je astronomowie. Pod koniec lat siedemdziesiątych
grupa amerykańskich astronomów pod kierunkiem Bruce'a Margona odkryła obiekt, zwany SS 433, z
którego są wyrzucane dwie ultrarela-tywistyczne strugi gazu. Układ ten składa się z dwóch gwiazd,
połączonych przyciąganiem grawitacyjnym, które krążą wokół wspólnego środka masy. Odległość do
tego układu wynosi około 10 tysięcy lat świetlnych. (Rok świetlny to odległość, jaką w ciągu roku
pokonuje światło; rok świetlny wynosi w przybliżeniu dziesięć tysięcy miliardów kilometrów). Z powodu
bardzo złożonych procesów, których nie będę tu omawiał, z układu są wyrzucane w przeciwnych
kierunkach dwie strugi gazu; prędkość gazu wynosi około 80 000 km/s. To niemal jedna trzecia
prędkości światła! Aby wyobrazić sobie energię wyrzucanego gazu, proszę wziąć pod uwagę, że w
ciągu jednej sekundy każda struga wynosi z układu trylion ton gazu.
Skoro gaz ma tak dużą prędkość, dla materii w strudze czas musi płynąć o parę procent wolniej niż
dla nas. Spowolnienie czasu nie jest tak dramatyczne, jak w przypadku cząstek elementarnych, ale
można je łatwo zmierzyć. Gaz wyrzucany z układu to przede wszystkim gorący wodór. W
warunkach ziemskich gorący wodór emituje fale elektromagnetyczne o ściśle określonej częstości. Gdy
analizujemy promieniowanie wo-

doru za pomocą spektrometru, przekonujemy się, że ma ono postać dyskretnych linii o określonym
kolorze, odpowiadającym dobrze określonej częstości drgań elektronów, emitujących fale
elektromagnetyczne.
Skoro w szybkich strugach czas ulega spowolnieniu, to częstość linii emisyjnych wodoru zmniejsza
się ł linie ulegają przesunięciu ku czerwieni. I to zjawisko obserwujemy.
Proszę zwrócić uwagę, że gdy źródło światła porusza się względem obserwatora, częstość światła, a
zatem również jego kolor, zmienia się z powodu nie mającego bezpośredniego związku z teorią
względności. Mam na myśli zjawisko Dopplera, które znamy ze szkoły: gdy źródło zbliża się do
obserwatora, częstość rejestrowanych fal wzrasta, a kolor przesuwa się ku fioletowi. Gdy źródło się
oddala, światło ulega poczerwienieniu. Nie ma wątpliwości, że to zjawisko nie jest związane ze
spowolnieniem czasu.
W przypadku promieniowania z SS 433 obserwujemy również zwykły efekt Dopplera. Układ ten jest
jednak tak zorientowany, że kierunek strug stale się zmienia, przy czym okres wynosi 164 dni. Dwa razy
w ciągu jednego cyklu strugi poruszają się dokładnie pod kątem prostym do kierunku obserwacji. W
tym momencie gaz ani się nie przybliża, ani nie oddala od Ziemi, a zatem zwykły efekt Dopplera nie
powoduje zmian częstości promieniowania. (Pomijam tu stosunkowo małą prędkość ruchu SS 433
względem Układu Słonecznego). Obserwowane wówczas przesunięcie ku czerwieni linii widmowych
wodoru jest spowodowane wyłącznie przez relatywistyczne spowolnienie czasu.
Należy wspomnieć, że spowolnienie czasu wskutek ruchu z dużą prędkością udało się również
zmierzyć za pomocą bardzo dokładnego zegara atomowego, umieszczonego w zwykłym samolocie
pasażerskim. W takim przypadku trzeba było również wziąć pod uwagę inne subtelne efekty,
wpływające na chód zegara.
A zatem, chociaż wniosek, wypływający z teorii Einsteina -że z punktu widzenia obserwatora
pozostającego w stanie spoczynku czas w poruszającym się układzie ulega spowolnieniu -

iaje się paradoksem, został on sprawdzony i potwierdzony i bardzo licznych doświadczeniach i obecnie
nie ma najmniej -ch wątpliwości, że tak jest rzeczywiście. Czas ma zatem rakter względny. Czas
absolutny nie istnieje. H Przekonaliśmy się już, że prędkość światła odgrywa wyjąt-rolę w teorii
Einsteina. Z taką prędkością rozchodzą się l próżni wszystkie fale elektromagnetyczne, niezależnie
od Bstości - od fal radiowych o niskiej częstości przez światło izialne i promieniowanie rentgenowskie
do wysokoenerge-lego promieniowania y. Fale elektromagnetyczne biegną Itaką samą prędkością
względem każdego obserwatora. Z teorii względności wynika, że prędkość światła jest maksy-lą
dopuszczalną prędkością, jaką spotykamy w przyrodzie, powiedział radziecki astrofizyk A. Czernin:
„to absolutny Drd prędkości".
Jaka przyczyna uniemożliwia przyspieszenie ciała do jeszcze ekszej prędkości?
Prześledźmy, co się dzieje, gdy na ciało działa stała siła, któ-, powoduje, że ciało nieustannie przyspiesza
i jego prędkość ista. Izaak Newton zakładał, że jeśli siła działa dostatecz-: długo, ciało może uzyskać
dowolnie dużą prędkość. Z teorii isteina wynika natomiast, że gdy wzrasta prędkość ciała, sta również
jego masa, będąca miarą bezwładności, czyli jjśoporu", jaki stawia ciało, gdy działa na nie pewna siła.
Wzrost r jest konsekwencją słynnego odkrycia Einsteina, że masa i energia są równoważne. Gdy wzrasta
prędkość ciała, wzrasta jtgo energia kinetyczna, a tym samym również masa. Jeśli jed-fnak wzrasta
masa, to maleje przyspieszenie, powodowane l przez daną siłę. Gdy prędkość zbliża się do prędkości
światła, masa wzrasta do nieskończoności i żadna siła nie może sprawić, że cząstka pokona barierę,
jaką jest prędkość światła. Prędkość światła określa maksymalną prędkość, z jaką mogą rozchodzić
się jakiekolwiek oddziaływania i sygnały przenoszące informacje.
Musimy omówić jeszcze jedną cechę czasu, odkrytą przez Einsteina. Wyobraźmy sobie pociąg jadący
z dużą prędkością. Pierwszy fizyk stoi w środku pociągu na otwartej platformie.

Drugi znajduje się na peronie i obserwuje przejeżdżający pociąg. Z przodu i z tyłu platformy
umieszczone są lampy, które można włączyć w dowolnej chwili. W naszym doświadczeniu włączamy je
w tak wybranej chwili, że światło obu lamp dociera do fizyka na platformie równocześnie, w chwili gdy
mija on fizyka stojącego na peronie. Obaj fizycy dostrzegają światła obu lamp w tym samym
momencie. Kiedy - ich zdaniem - zostały włączone lampy?
Fizyk na platformie rozumuje następująco: „Stoję w środku platformy, w równej odległości od obu jej
końców. Widziałem błyski obu lamp równocześnie, a skoro prędkość światła jest zawsze taka sama i
wynosi c, to jest rzeczą oczywistą, że obie lampy zostały włączone równocześnie".
Fizyk na peronie dochodzi natomiast do odmiennego wniosku: „Widziałem błyski obu lamp
równocześnie, gdy mijał mnie środek platformy. Światło potrzebowało pewnego czasu, żeby do mnie
dotrzeć, a w tym czasie pociąg się poruszał. Wobec tego tylna lampa znajdowała się w momencie
włączenia w większej odległości niż przednia. Wynika z tego, że światło tylnej lampy miało do
pokonania większą odległość. Prędkość światła jest zawsze taka sama i wynosi c. Widziałem błyski obu
lamp równocześnie, a zatem sygnał z tylnej lampy musiał być wysłany wcześniej niż z przedniej. Obie
lampy zostały włączone w różnych momentach".
Z tego doświadczenia wynika, że według obserwatora pozostającego w spoczynku zdarzenia
równoczesne w układzie poruszającym się z dużą prędkością nie są równoczesne. Okazuje się zatem, że
na pozór proste i jasne pojęcie równoczesności nie jest wcale takie oczywiste. Nie istnieje równoczesność
absolutna. Pojęcie równoczesności jest względne i zależy od ruchu układu odniesienia, w którym
rozważamy zdarzenia. Jeśli zdarzenia zachodzą równocześnie i niezbyt daleko od siebie w przestrzeni,
to nawet gdy rozpatrujemy je z układu odniesienia, poruszającego się z dużą prędkością, różnica czasu
między dwoma zdarzeniami jest bardzo niewielka. Z tego powodu w codziennej praktyce równoczesność
wydaje się pojęciem absolutnym, oczywistym i niezależnym od ruchu. Na przykład

twierdzenie, że pociąg opuścił stację w tej samej chwili, kiedy |zegar na wieży ratusza pokazywał
godzinę dwunastą, wydaje | Się najzupełniej jasne zarówno dla obserwatora stojącego w pobliżu
peronu, jak ł dla przejeżdżającego samochodem plac. Inaczej wygląda sytuacja, gdy zdarzenia są
bardzo iległe w przestrzeni, a obserwatorzy poruszają się z dużą rędkością względem siebie. Gdy
na przykład obserwator na Hemi stwierdza, że w południe w konstelacji Trójkąta nastąpił yrbuch
supernowej, obserwator w rakiecie może być innego
zdania.
Z teorii względności wynika, że pojęcia „teraz", „wcześniej" |i .później" mają proste znaczenie tylko dla
zdarzeń następują-pch w niewielkiej odległości od siebie. Dla zdarzeń bardzo ległych w przestrzeni
znaczenie tych pojęć jest dokładnie plkreślone tylko wtedy, gdy od jednego zdarzenia do drugiego
Dżna przesłać sygnał, rozchodzący się z prędkością światła. }dy staje się to niemożliwe,
określenie, które zdarzenie |nastąpiło wcześniej, a które później, zależy od prędkości ob-erwatora.
To, co według jednego obserwatora nastąpiło ześniej, według drugiego, poruszającego się
względem iterwszego, może być późniejsze. Między takimi zdarzeniami tle można ustalić relacji
przyczynowej, a zatem nie mogą one siebie wpływać. W przeciwnym razie określenie, które zda-enie
jest przyczyną, a które skutkiem, zależałoby od ruchu | obserwatora.
Te właściwości czasu są bezpośrednio związane z faktem, że ||>rędkość światła w próżni jest zawsze
taka sama i nie zależy lód ruchu obserwatora, a zarazem stanowi maksymalną możli-fwą prędkość. Nic
w przyrodzie nie porusza się szybciej niż | światło w próżni.
Na koniec chciałbym wspomnieć o jeszcze jednej konse-fltwencji teorii względności. Ciała
poruszające się z dużą pręd-|Ilością ulegają skróceniu w kierunku ruchu, natomiast wymia-Wjr
prostopadłe do kierunku ruchu ciała się nie zmieniają. Gdy [prędkość ciała jest niewielka, skrócenie jest
niezauważalne, gdy prędkość zbliża się do prędkości światła, efekt ten sta-i się bardzo duży.

Z uwagi na swoje konsekwencje teoria względności radykalnie zmieniła nasze poglądy na czas i
przestrzeń. W tym miejscu nasuwa się pytanie: „Co przeżywa astronauta, który siedzi w rakiecie,
lecącej z dużą prędkością? Jak będzie postrzegał zmiany czasu i długości, które są tak oczywiste dla
zewnętrznego obserwatora?"
Odpowiedź jest oczywista: astronauta nie zauważy niczego dziwnego! Z punktu widzenia
zewnętrznego obserwatora puls astronauty, tykanie zegara i wszystkie inne procesy zachodzące w
rakiecie ulegają jednakowemu spowolnieniu. Wobec tego względna częstość pulsu astronauty i tyknięć
zegara nie ulega zmianie. Powiedzmy, że serce astronauty wykonuje jeden skurcz na sekundę.
Według czasu astronauty (tak zwanego czasu własnego) wszystkie procesy zachodzą z taką samą
szybkością, jakby rakieta spoczywała. Natomiast wedle obserwatora zewnętrznego czas własny
astronauty biegnie wolniej niż czas laboratoryjny. Nie ulega zatem wątpliwości, że rzeka czasu nie
płynie wszędzie z taką samą prędkością.
Astronauta nie może również wykryć skrócenia podłużnych rozmiarów rakiety. Każda miarka lub inny
wzorzec odległości, którym mógłby się posłużyć, ulega takiemu samemu skróceniu jak rakieta, a zatem
długość rakiety wyrażona za pomocą takich jednostek nie ulega zmianie po tym, jak rakieta nabrała
wielkiej prędkości.
Astronauta nie obserwuje zatem nic szczególnego! Nie odczuwa ruchu z wielką prędkością. Rzecz
jasna, ten wniosek pozostaje w pełnej zgodzie z pierwszym postulatem teorii względności, który
stwierdza, że wszystkie zjawiska w poruszającej się rakiecie zachodzą dokładnie tak samo, jak w rakie-
cie w stanie spoczynku.
Skoro ruch jednostajny prostoliniowy jest względny i nie istnieje ruch absolutny, to astronauta ma
pełne prawo uważać, że to on spoczywa, a obserwator na Ziemi leci w przeciwnym kierunku. Astronauta
dochodzi wówczas do wniosku, że czas na Ziemi płynie wolniej niż w jego rakiecie. Czytelnik, dla
którego jest to pierwszy kontakt z teorią względności i który zapomniał, co mówił mu nauczyciel fizyki w
szkole, ma prawo zadać nastę-

pujące pytanie: „Jak to możliwe? Ziemski obserwator uważa, że wolniej płynie czas astronauty, natomiast
astronauta twierdzi, Iż jest odwrotnie. Jak jest naprawdę? Mogę uwierzyć, że czas ulega spowolnieniu,
choć niełatwo mi to przełknąć, ale czy wolniej płynie czas astronauty, czy obserwatora na Ziemi? Jak
powiedział Kubuś Puchatek: »Zwykle tak bywa, że ogon jest albo go nie ma. Co do tego nie można się
pomylić!*"*
W rzeczywistości - choć to zapewne wydaje się dziwne - tak być nie musi. Nietrudno jest to wyjaśnić.
Dla porównania przypomnijmy argument Galileusza na temat spadania ciał w kabinie
poruszającego się statku. Zdaniem pasażera w kabinie upuszczony przedmiot spada prosto do jego stóp.
Według obserwatora zewnętrznego spadający przedmiot porusza się wraz ze statkiem i jego
trajektoria ma kształt parabolł. Ktoś mógłby zapytać: jak ostatecznie porusza się ten przedmiot, po
prostej czy po paraboli? Jest oczywiste, że pytanie o prawdziwy kształt trajektorii nie ma sensu. Kształt
trajektorii zależy od przyjętego układu odniesienia. Trajektoria jest „naprawdę" prosta dla
obserwatora na statku i „naprawdę" paraboliczna dla obserwatora na brzegu. Nie ma tu żadnej
sprzeczności.
Podobnie wygląda problem spowolnienia czasu. Czas astronauty płynie „naprawdę" wolniej dla
obserwatora na Ziemi, natomiast według astronauty „naprawdę" wolniej zachodzą wszystkie
procesy na Ziemi. Nie ma tu żadnej sprzeczności. Ten wniosek wypływa z teorii względności.
Rzecz jasna, nie jest łatwo się z tym wszystkim pogodzić. Teoria Einsteina w nieuchronny sposób
wynika jednak z obserwacji i eksperymentów. W takiej sytuacji warto przypomnieć sobie jedno z
powiedzeń Sherlocka Holmesa: „Wyeliminuj wszystkie inne możliwości, a to, co ci zostanie, będzie
prawdą".**
Czytelnicy, którzy nie w pełni to wszystko zrozumieli, nie powinni wpadać w rozpacz. Po tym, jak
Einstein ogłosił swoją

teorię, całkiem liczna grupa wybitnych fizyków potrzebowała długiego czasu, aby ją zrozumieć.
Przeciętni uczeni, nie mówiąc już o ludziach nie znających fizyki, mieli ogromne trudności z
zaakceptowaniem teorii, która obaliła wszystkie koncepcje czasu i przestrzeni, do których nawykli.
Wielu z nich próbowało znaleźć błędy i sprzeczności w teorii Einsteina.
Tego rodzaju próby nie ustały nawet po kilkudziesięciu latach od powstania teorii względności. Na
przykład w 1931 roku, ćwierć wieku od opublikowania pracy Einsteina o teorii względności, w Lipsku
została wydana książka, zatytułowana 100 autorów przeciw Einsteinowi. Stu ekspertów całkowicie od-
rzuciło teorię względności i wynikające z niej wnioski. Anegdota głosi, że gdy Einstein dowiedział się o tej
książce, uśmiechnął się i powiedział z typową dla siebie flegmą, iż gdyby teoria była błędna,
wystarczyłyby argumenty jednego eksperta.
Warto wspomnieć, że obecnie uczniowie i studenci nie mają większych trudności z opanowaniem
teorii Einsteina; zwykle przychodzi to im łatwiej niż fizykom z początku XX wieku, a nawet ludziom z
mojego pokolenia, którzy się urodzili bliżej połowy tego stulecia. Dzieje się tak z oczywistego powodu:
w ostatnich latach XX wieku styl naukowego rozumowania uległ wielkiej zmianie.
Jak już wspomniałem, w czasach zbliżającego się przełomu w nauce zazwyczaj kilku uczonych
jednocześnie jest bliskich sformułowania nowych zasad, aż wreszcie pojawia się prawdziwy geniusz,
który nadaje im ostateczną postać. Podobnie rzecz się miała z teorią względności. Niektóre
matematyczne wzory tej teorii były już znane pod koniec lat osiemdziesiątych XIX wieku. Holenderski
fizyk Hendrik Lorentz i francuski matematyk Henri Poincare byli bardzo bliscy stworzenia teorii
względności. Niemniej najważniejszy krok, który wymagał największej odwagi ł który zrewolucjonizował
nasze poglądy na temat czasu i przestrzeni, zrobił dopiero Albert Einstein. W 1912 roku Hendrik Lorentz
wspominał, jak przed 1905 rokiem (kiedy to została opublikowana praca Einsteina o teorii względności)
usiłował wyjaśnić sprzeczności, wynikające z obserwacji. W pracy z 1904 roku nie udało mu się
wyprowadzić reguł prze-

kształceń teorii względności w całkowicie satysfakcjonujący sposób; zamiast tego podał słabe
argumenty. Lorentz dodał następnie, że wielkie osiągnięcie Einsteina polegało na tym, iż jako pierwszy
przedstawił teorię względności w postaci ogólnego i ścisłego prawa.
Nie mogę się powstrzymać od jeszcze jednej uwagi. Poczynając od 1990 roku kilku autorów usiłowało
potwierdzić plotki, jakoby pierwsza żona Einsteina, Milewa Marić, odegrała istotną rolę w stworzeniu
teorii względności. Nie sądzę, aby te plotki miały jakiekolwiek podstawy. Chciałbym tu zacytować
opinię eksperta w dziedzinie historii nauki, profesora Uniwersytetu Harvarda, Geralda Holtona:

Staranne badania znanych historyków fizyki, w tym Johna Stachela, Jurgena Renna, Roberta
Schulmana i Abrahama Paisa, wykazały, że naukowa współpraca między Milewa i Albertem była
minimalna i jednostronna.

Ożywiona dyskusja na ten temat, która wybuchła na początku lat dziewięćdziesiątych, była zapewne
wywołana zapotrzebowaniem części czytelników na sensacje z dziedziny historii nauki.

ROZDZIAŁ 5

WEHIKUŁ CZASU

K toż z nas nie zaczytywał się w młodości słynną powieścią Wehikul czasu Herberta Wellsa? Bohater tej
powieści korzysta z urządzenia do podróży w czasie, by odwiedzić Ziemię w odległej przyszłości. Wells obdarzył
to urządzenie również zdolnością do podróżowania w przeszłość.
Istnieje wiele książek, poświęconych fantastycznym rozważaniom na temat swobodnych podróży w
przeszłość i przyszłość. Najprawdopodobniej autorzy nie mieli najmniejszych wątpliwości co do tego, że ich
pomysły są dziełem czystej wyobraźni, i używali tej koncepcji jako swoistego chwytu literackiego.
Wszystkie zgromadzone doświadczenia ludzkości i cała wiedza naukowa prowadziły do nieuchronnego
wniosku, że podróże w czasie są niemożliwe. Dopuszczalny jest ruch w przestrzeni. Na przykład na Ziemi
możemy wybrać się w podróż w dowolnym kierunku i później wrócić do punktu wyjścia. Natomiast wydawało
się oczywiste, że nie jesteśmy w stanie wybrać kierunku ruchu w czasie; jesteśmy biernie „unoszeni" przez
rzekę czasu. Zakładano, że tu właśnie kryje się różnica między czasem i przestrzenią.
Gdy w 1905 roku Einstein odkrył zaskakujące właściwości czasu, wykazał jednocześnie fałsz twierdzenia,
że jesteśmy

więźniami rzeki czasu i nie możemy sterować, gdy unosi nas jej nurt. Wcześniejsze przekonanie okazało się owocem
ignorancji, konsekwencją ograniczonych możliwości w przeszłości. Czy to jednak oznacza, że możemy swobodnie
buszować w czasie?
Tak i nie! Teoria Einsteina rozwiązała, jeśli tak można powiedzieć, tylko połowę problemu. Okazało się, że
potrafimy przyspieszyć „w dół rzeki", w kierunku przyszłości, zostawiając za sobą przeszłość. Z teorii
względności nie wynika jednak, w jaki sposób można by podróżować „w górę rzeki", wracając do przeszłości.
Jak dotrzeć do przyszłości, wyprzedzając czas? W tym celu bohater Wellsa wskoczył po prostu do wehikułu
czasu, nacis-
nął dźwignię, machina zatrzęsła się i następnie przeniosła do innej epoki, znikając z teraźniejszości wraz
z kierowcą. Z teorii względności wynika, że takie podróże w czasie są zakazane. Aby wędrować w
czasie, należy również ruszać się w przestrzeni. By dotrzeć do przyszłości planety, należałoby wsiąść do
rakiety z napędem fotonowym, przyspieszyć do prędkości bliskiej prędkości światła, przez jakiś czas
podróżować przez przestrzeń (powiedzmy, przez rok), po czym powrócić na Ziemię. Z punktu widzenia
ludzi na Ziemi czas w rakiecie poruszającej się z dużą prędkością płynie wolniej niż ich czas. Gdy załoga
rakiety powróci wreszcie do domu, czas, jaki upłynął na Ziemi, będzie dłuższy niż okres, który przeżyli
astronauci, a zatem dotrą oni do przyszłości naszej planety.
W 1911 roku francuski fizyk Paul Langevin rozważał następujący eksperyment myślowy. Wyobraźmy
sobie dwóch braci bliźniaków. Jeden z nich wyrusza w podróż rakietą kosmiczną, a drugi pozostaje na
Ziemi. Gdy podróżnik wraca do domu, jest młodszy od swego brata bliźniaka. Dla astronauty stanowi
to jawny dowód na to, że odbył podróż w przyszłość.
Zdaniem niektórych teoretyków jest to niemożliwe. Twierdzą oni, że z teorii Einsteina wynika
względność ruchu. Wobec tego astronauta może uważać, że to on pozostaje w spoczynku, a Ziemia
wraz ze wszystkimi ludźmi ucieka w kosmos w przeciwnym kierunku. Z jego punktu widzenia zegary na
Ziemi tykają wolniej niż zegar pokładowy. Astronauta wyciąga zatem wniosek, że gdy dojdzie do
ponownego spotkania, brat bliźniak będzie młodszy.
Otrzymujemy w ten sposób jawny paradoks. Obaj bracia twierdzą, że to ten drugi będzie młodszy.
Który z nich ma rację? Gdy dojdzie do spotkania, zapewne wystarczy, by spojrzeli na siebie, a dowiedzą
się prawdy. To właśnie jest ów słynny „paradoks bliźniąt".
Specjaliści bardzo szybko wyjaśnili ten problem, ale dla niewtajemniczonych paradoks bliźniąt był
dowodem niepopraw-ności teorii względności jeszcze przez wiele lat. Niestety, takie wywody wciąż
można spotkać w literaturze. Który z braci jest starszy i dlaczego?
Sedno sprawy kryje się w tym, że argumenty dotyczące spowolnienia czasu są ważne tylko w
układach odniesienia poruszających się ze stałą prędkością. Fizycy mówią, że wzory Einsteina
obowiązują (w takiej postaci, jaką on im nadał) tylko w inercjalnych układach odniesienia. Pasażer nie
zauważa ruchu statku lub rakiety tylko wtedy, gdy pojazd ani nie przyspiesza, ani nie zwalnia. Nie ma
natomiast wątpliwości, że astronauta czuje przyspieszenie podczas startu. Zapewne wszyscy słyszeli
o przeciążeniu, jakiemu podlegają astronauci podczas startu i lądowania.
Nie ma zatem wątpliwości, że sytuacja brata na Ziemi nie jest równoważna sytuacji astronauty w
rakiecie. Ziemię można uważać, w pewnym przybliżeniu, za inercjalny układ odniesienia, natomiast
astronauta, by powrócić do domu, musi wpierw wyhamować rakietę, następnie zawrócić i przyspieszyć
do dużej prędkości, po czym raz jeszcze wyhamować, by bezpiecznie wylądować. Rzecz jasna, podczas
hamowania i przyspieszania układ związany z rakietą nie jest inercjalny i astronauta odczuwa
przeciążenie. W tym okresie nie obowiązują wzory Einsteina, dostosowane do układów
inercjalnych, ł astronauta nie ma podstaw, by uznać, że to zegary na Ziemi chodzą wolniej.
Nie będę tu szczegółowo analizował całego doświadczenia. Teoretycy wiedzą, jak obliczyć upływ
czasu w układzie odniesienia poruszającym się z przyspieszeniem. Okazuje się, że nie ma tu żadnych
sprzeczności i rację ma brat, który pozostał na Ziemi, ponieważ przez cały czas znajdował się w
inercjalnym układzie odniesienia, podczas gdy rakieta poruszała się z przyspieszeniem. „Naiwne"
przekonanie astronauty, że w tym okresie zegar na Ziemi chodził wolniej, jest błędne. Wobec tego
astronauta po powrocie do domu przekona się, że dotarł do przyszłości. Im większa prędkość rakiety i
im dłuższa podróż, w tym bardziej odległej przyszłości wyląduje astronauta.
Możliwość odwiedzenia przyszłości wydaje się zdumiewająca dla każdego, kto po raz pierwszy czyta o
teorii względności.
Gdy byłem studentem trzeciego roku na Wydziale Astronomii Uniwersytetu Moskiewskiego,
przypadkiem zauważyłem

„paradoks bliźniąt" na liście proponowanych tematów prac semestralnych. Później dowiedziałem się, że
opiekunem naukowym, który zaproponował ten temat, był znany radziecki kosmolog A. Zelmanow.
W tym czasie teoria względności nie znalazła się jeszcze w programie fizyki w szkołach średnich.
Mimo to przeczytałem kilka popularnych książek o teorii Einsteina i sądziłem, że mam pewne
wyobrażenie o tym paradoksie. Nie znałem szczegółowo teorii względności, która, jak pamiętam, cieszyła
się nie najlepszą reputacją, jako coś wyjątkowo skomplikowanego. Wątpiłem, czy sam będę w stanie
cokolwiek obliczyć, ale aura tajemnicy była tak pociągająca, że udałem się do Zelmanowa.
Zelmanow był człowiekiem cichym i wrażliwym, mającym ogromną wiedzę. Jego styl pracy był
raczej typowy dla „starej szkoły" z końca XIX wieku. Mam tu na myśli brak pośpiechu, pełne namysłu
pedantyczne rozważania, trwające całe lata, wielokrotne powtarzanie dokładnych obliczeń i wieloletnią
pracę nad przygotowaniem pracy do druku. Ten styl był zupełnie inny od obowiązującego w nauce
obecnie, zmuszającego wszystkich do ogromnego pośpiechu.
Zelmanow już wcześniej sporo wycierpiał z powodu nieograniczonej, woluntarystycznej władzy
przełożonych, którzy - choć całkowicie pozbawieni kompetencji naukowych - rządzili nauką i decydowali o
jej losach. Kierownictwo uznało, że kosmologia -nauka o strukturze całego Wszechświata, opisująca
między innymi jego rozszerzanie -jest pseudonauką, sprzeczną z zasadami dialekryki marksistowskiej. Na
początku lat pięćdziesiątych Zelmanow został zwolniony z pracy w Instytucie Astronomicznym im. P. K.
Szternberga w Moskwie. Gdy go poznałem, sytuacja już się poprawiła i Zelmanow wrócił do instytutu.
Podczas naszej pierwszej rozmowy Zelmanow wyjaśnił mi dokładnie, czego ode mnie oczekuje.
Miałem obliczyć, jak chodzi zegar na Ziemi według astronauty, jak wygląda Wszechświat oglądany
przez okno w kabinie rakiety i tak dalej. Niewiele rozumiałem z tego, co do mnie mówił, przeto
zacząłem pracę od przestudiowania słynnego podręcznika fizyki teoretycznej Lwa Landaua i
Jewgienija Lifszyca, który polecił mi

Zelmanow jako dobre przygotowanie do pracy nad moim problemem.


Po kilku tygodniach uznałem, że już dobrze rozumiem odpowiednie rozdziały podręcznika, i
ponownie poszedłem na rozmowę z Zelmanowem. Wysłuchał mnie i powiedział: „Doskonale, teraz
możesz zacząć liczyć". To była dla mnie niespodzianka. Zacząć liczyć? Jak? Nie miałem zielonego
pojęcia, od czego zacząć. Zelmanow był jednak bardzo mądrym opiekunem. Natychmiast zrozumiał
moje problemy i w paru słowach wskazał, jak powinienem zabrać się za obliczanie efektów
związanych z ruchem układu odniesienia astronauty. Zacząłem liczyć.
Później Zelmanow poradził mi, bym przeczytał dość trudną monografię W. A. Focka Teoria
przestrzeni, czasu i grawitacji. Dzięki temu zrozumiałem kilka problemów i praca zaczęła się posuwać
zdecydowanie szybciej, udało mi się nawet skończyć ją na czas. To była moja pierwsza praca z fizyki
teoretycznej; parę lat później nawet opublikowałem uzyskane wyniki. Mój artykuł był interesujący
głównie ze względów metodologicznych, ale zawierał kilka oryginalnych rezultatów. Najpierw roz-
ważałem w nim problem, jak wygląda Wszechświat oglądany z okna rakiety laboratorium, pędzącej
przez przestrzeń i czas.
Astronauta zauważa dwa efekty. Pierwszy to dobrze znany efekt Dopplera, który sprawia, że gdy
zbliżamy się do źródła, widzimy światło o barwie przesuniętej ku fioletowi, a gdy się oddalamy -
obserwujemy przesunięcie barwy ku czerwieni.
To jednak nie wszystko. Gdy układ odniesienia porusza się z dużą prędkością, zmienia się również
obserwowane położenie odległych gwiazd. Jaka jest tego przyczyna? Proszę sobie przypomnieć jazdę
samochodem lub pociągiem podczas deszczu. Gdy samochód stoi, krople zostawiają na szybach pionowe
ślady. Gdy jedzie, ślady biegną na skos, pochylając się w kierunku ruchu.
Podobnie rzecz się ma ze światłem. Gdy obserwator porusza się z dużą prędkością, promienie światła
pochylają się w kierunku ruchu. Wobec tego astronauta widzi, jak gwiazdy skupiają się w otoczeniu
punktu, do którego leci. Zjawisko to jest znane

jako aberracja światła. Zmiany położenia gwiazd na niebie są oczywiście tym większe, im większa jest
prędkość rakiety.
W swojej pracy obliczyłem, jak powinno wyglądać niebo z rakiety poruszającej się z prędkością
250 000 km/s. Rysunek 5.2 przedstawia widok z okna rakiety. Według astronauty gwiazdy dążą do
punktu przeznaczenia rakiety. Gęstość gwiazd z przodu jest znacznie większa niż z tyłu rakiety, gdzie
ich prawie nie widać.
Wskutek zjawiska Dopplera zmianie ulega również kolor gwiazd. Przed sobą astronauta widzi
niebieskawe gwiazdy o zwiększonej jasności, a z tylu może dostrzec tylko nieliczne, ciemne,
czerwonawe punkciki.
Jak wygląda rozkład lotu? W przypadku, który wówczas rozważałem, astronauta leciał do najbliższej
gwiazdy (pomijając Słońce), czyli do gwiazdy Proxima Centauri. Odległość do niej wynosi czterdzieści
tysięcy miliardów kilometrów (około 4,3 roku świetlnego). W przyjętym przeze mnie scenariuszu przez

cztery i pół miesiąca rakieta poruszała się z przyśpieszeniem 3g, aż wreszcie osiągnęła prędkość 250
000 km/s. W tym momencie silniki zostały wyłączone i dalej rakieta leciała wskutek bezwładności. W
tym okresie załoga mogła podziwiać ów niezwykły widok nieba.
Po osiągnięciu odpowiedniej odległości astronauci włączyli silniki hamujące. Rakieta zwolniła,
zatrzymała się, po czym zaczęła powrót, przyspieszając w kierunku Słońca. W odpowiedniej chwili
astronauci znów zaczęli hamowanie i wylądowali na Ziemi. Według zegara na Ziemi cała podróż trwała
dwanaście lat, natomiast według zegara pokładowego tylko siedem. Po powrocie na Ziemię
astronauci przekonali się, że wykonali skok w przyszłość o pięć lat! W ten sposób działa kosmiczny
wehikuł czasu.
Jest oczywiste, że jeśli nawet pojazd porusza się z dużą prędkością i podróż kosmiczna trwa
stosunkowo długo, to skok w czasie nie jest duży. Skok ten jednak jest czymś jak najbardziej
rzeczywistym (a raczej: będzie w przyszłych podróżach kosmicznych). W zasadzie zjawisko to zachodzi
zawsze, nawet jeśli układ porusza się z niewielką prędkością, ale normalnie można nie brać go pod
uwagę. Gdy na przykład załoga radzieckiej stacji orbitalnej Salut powróciła na Ziemię w 1988 roku, po
rocznym locie z prędkością 8 km/s po orbicie wokół Ziemi, wyprzedziła ona czas ziemski zaledwie o jedną
setną sekundy.
W przyszłości rakiety napędzane silnikami fotonowymi będą mogły osiągnąć prędkość bardzo bliską
prędkości światła, znacznie bliższą niż w opisanym przykładzie, w którym przyjąłem, że prędkość rakiety
wynosi 80% prędkości światła. Wtedy skok w przyszłość będzie znacznie większy. Przypuśćmy na
przykład, że astronauci wybrali się rakietą fotonową do centrum Galaktyki i z powrotem (będzie to
podróż w czasie i przestrzeni). Przyjmijmy, że przez pół drogi poruszają się z przyspieszeniem 2g, a przez
drugą połowę hamują z takim samym przyspieszeniem. Tak samo przebiega droga powrotna. Według
zegara ziemskiego taka podróż zajęłaby około sześćdziesięciu tysięcy lat. W tym czasie na Ziemi
przeminęłoby wiele pokoleń. Natomiast według zegara pokładowego podróż trwałaby tylko

czterdzieści lat! Taki czas z pewnością jest krótszy od okresu aktywnego życia ludzkiego, a zatem
astronauci, którzy wyruszyli w podróż, mogliby dożyć jej zakończenia. Po powrocie znaleźliby się jednak w
bardzo odległej przyszłości naszej planety.
Jaką sytuację zastaliby po powrocie? To już domena książek fantastycznonaukowych. Z pewnością
pojawiłyby się liczne problemy, mające raczej charakter społeczny i psychiczny, a nie techniczny, o
których niczego gruntownego nie możemy powiedzieć. Stanisław Lem, polski autor powieści fantastycz-
nonaukowych, w książce Powrót z gwiazd przedstawił poruszający opis przeżyć ludzi, którzy zostali
wyrzuceni w inną epokę i znaleźli się w zupełnie odmiennym świecie niż ten, do którego przywykli.
Chciałbym również zwrócić uwagę na jeszcze jedną szczególną cechę podróży międzygwiezdnych. Na
pierwszy rzut oka wydaje się, że ludzkość jest więźniem przestrzeni. Na pozór jednostka nie może
oddalić się od miejsca urodzenia, tak jakby była do niego uwiązana na niewidzialnym łańcuchu
czasu. Skoro nic nie może poruszać się z prędkością większą niż światło, to wydaje się, że w ciągu całego
życia nie da się pokonać odległości większej niż, powiedzmy, sto lat świetlnych. W takiej odległości
znajduje się tylko kilka najbliższych gwiazd.
W rzeczywistości jednak ta naiwna ocena opiera się na poważnym błędzie - pomija spowolnienie
czasu w trakcie podróży. Gdy weźmiemy pod uwagę to zjawisko, przekonamy się, że statek kosmiczny
może dolecieć do bardzo odległych zakątków Wszechświata. Czyż zatem perspektywy podróży
międzygwiezdnych nie wydają się fascynujące?
Naprawdę pomysłowi wynalazcy ukazują jednak perspektywy, które jeszcze bardziej zapierają dech w
piersiach. Czy rzeczywiście trzeba przemierzać przestrzeń, decydując się na bardzo długi i wyczerpujący
lot do odległych gwiazd? Czy nie można znaleźć jakiegoś skrótu?
Proszę o cierpliwość, wkrótce wrócę do tego zagadnienia. Teraz chciałbym tylko zacytować
wypowiedź jednego ze słuchaczy mojego wystąpienia na temat możliwości znalezienia takich skrótów,
co miało miejsce podczas kolokwium w Insty-

tucie Fizyki Teoretycznej ł Doświadczalnej w Moskwie. Lew Okuń, światowej sławy teoretyk,
powiedział wtedy coś takiego: „Wiele lat temu, pewnej gwiaździstej nocy, wybrałem się na spacer z
jednym z naszych najbardziej znanych fizyków. Patrząc na niebo, powiedziałem, że po prostu musi
istnieć jakiś sposób, żeby dotrzeć do tych gwiazd, inny niż banalny, nie mający końca lot przez przestrzeń
kosmiczną. Mój towarzysz spojrzał na mnie sceptycznie i rzekł: »Skończ z tym bezpodstawnym
fantazjowaniem - to wszystko bajki«. Czyż nie jest cudowne, że dziś otwierają się przed nami takie
możliwości? Rzecz jasna, tylko w teorii, ale jednak jest to możliwe". Okuń był bardzo zadowolony.
Chciałbym dodać do jego wypowiedzi, że nauka zmusza nas do poważnego traktowania nawet
najbardziej ekstrawaganckich przewidywań teoretycznych. Nie brakuje przykładów realizacji na
pozór zupełnie nieprawdopodobnych marzeń, takich jak uwolnienie energii atomowej oraz podróże
kosmiczne. Idee, którymi jeszcze wczoraj teoretycy zajmowali się w swoich pracach, jutro mogą stać się
rzeczywistością. Musimy zatem pilnie śledzić przewidywania fizyków, nawet jeśli wydają się zupełnie
fantastyczne.
Na razie poprzestańmy na tych uwagach. W dalszej części książki wrócę do poszukiwań nowych dróg
do gwiazd.
Chciałbym poruszyć jeszcze jedną sprawę. Teoria względności otworzyła drogę do przyszłości. A co z
przeszłością? Czy możemy powrócić do tego, co minęło? Czy możemy odwiedzić dawne epoki w historii
Ziemi?
Jak już wspomniałem, teoria względności nie przewiduje żadnej możliwości powrotu do
przeszłości. A co z innymi teoriami, które powstały później? Czy może one rokują jakieś nadzieje?
Znów muszę prosić czytelników o cierpliwość. Na razie zajmę się nieco innym pytaniem: czy
przeszłość można zobaczyć? Radziecki fizyk i znany popularyzator nauki A. Czernin powiedział kiedyś,
że „jeśli w ogóle cokolwiek można zobaczyć, to tylko przeszłość". W pierwszej chwili ta nieoczekiwana
odpowiedź wydaje się bezsensowna.
96 • RZEKA CZASU

W rzeczywistości jednak sprawa jest bardzo prosta. Obserwujemy otaczający nas świat, rejestrując
promienie światła. Światło potrzebuje pewnego czasu, by dotrzeć do oka od obiektu, który oglądamy.
Widzimy zatem ten obiekt w takim stanie, w jakim był, gdy opuściły go rejestrowane przez nas promienie
światła. Rzecz jasna, ponieważ światło rozchodzi się z ogromną prędkością, a w życiu codziennym mamy
do czynienia z obiektami położonymi w niewielkiej odległości, czas, jakiego potrzebuje światło na
dotarcie do oka, nie jest brany pod uwagę. W każdym razie widzimy przedmioty w takim stanie, w
jakim były chwilę wcześniej, gdy światło wyruszyło w drogę, a zatem oglądamy przeszłość! Nie bardzo
odległą przeszłość, ale zawsze przeszłość.
Sytuacja wygląda inaczej, gdy badamy obiekty na niebie. Światło potrzebuje ośmiu minut, żeby
dotrzeć do nas ze Słońca. Światło innych gwiazd wędruje wiele lat, a światło galaktyk dociera do nas po
milionach, a nawet miliardach lat. Takie obiekty obserwujemy w stanie, w jakim były w bardzo odległej
przeszłości. W tym czasie mogły narodzić się i umrzeć nowe gwiazdy, mogły nawet powstać i
ewoluować całe galaktyki. Ciała niebieskie, które leżą w różnych odległościach, obserwujemy zatem w
różnych epokach: im dalej znajduje się obiekt, tym więcej czasu potrzebuje światło, żeby do nas dotrzeć,
a zatem widzimy ów obiekt w stanie, w jakim był w bardziej odległej przeszłości.
Fakt ten jest źródłem poważnych trudności, z jakimi muszą sobie radzić astronomowie, gdy
obserwują galaktyki leżące w różnych odległościach - obiekty te są w różnych fazach ewolucji.
Porównując je, należy wziąć pod uwagę wpływ ewolucji w długim czasie. Nie jest to łatwe, ponieważ nie
znamy w pełni praw rządzących ewolucją galaktyk i układów gwiezdnych, a zatem możemy się
natknąć na najróżniejsze niespodzianki.
Pozostawiam jednak takie trudności ekspertom i powracam do głównego tematu tej książki.

ROZDZIAŁ 6

CZAS, PRZESTRZEŃ I GRAWITACJA

Przestrzeń ma trzy wymiary, czyli można ją scharakteryzować, podając długość, szerokość i wysokość.
To samo dotyczy ciał fizycznych w przestrzeni. Innymi słowy, aby określić położenie dowolnego punktu
w przestrzeni, trzeba podać trzy liczby, tak zwane współrzędne punktu. Własności linii, płaszczyzn i
bardziej skomplikowanych krzywych w przestrzeni opisuje geometria. Prawa geometrii są znane od
starożytności; już w III wieku p.n.e. grecki matematyk Euklides zebrał je w systematyczny wykład.
Geometria Euklidesa, której do dziś uczymy się w szkołach, stanowi harmonijny system
aksjomatów i twierdzeń, które opisują wszystkie własności linii, powierzchni i brył.
Jeśli chcemy badać nie tylko położenie ciał, ale również procesy w trójwymiarowej przestrzeni,
musimy wziąć pod uwagę jeszcze czas. Zdarzenie zachodzące w pewnym punkcie można opisać, podając
trzy współrzędne przestrzenne tego punktu oraz czwartą liczbę, określającą czas zdarzenia - czwartą
współrzędną. W tym sensie można powiedzieć, że nasz świat jest czterowymiarowy.
To wszystko jest, rzecz jasna, najzupełniej oczywiste. Dlaczego zatem przed odkryciem teorii
względności nikt nie traktował takiego czterowymiarowego obrazu Wszechświata po-

ważnie i nie zwrócił uwagi, że wynikają z niego nowe prawa? Problem polegał na tym, że - jak się
wydawało - przestrzeń i czas mają zupełnie odmienne właściwości. Gdy mówimy
o przestrzeni, wyobrażamy sobie statyczny układ ciał lub geo
metrycznych figur w przestrzeni, w ustalonej chwili. Natomiast
czas nieustannie płynie (zawsze od przeszłości ku przyszłości)
1ciała zmieniają swojej położenie.
Przestrzeń jest obiektem trójwymiarowym, a czas jednowymiarowym. Już starożytni filozofowie
porównywali czas do nieskończonej linii prostej, ale wydawało się to tylko użytecznym obrazem,
pozbawionym głębszego znaczenia. Sytuacja zmieniła się radykalnie po odkryciu teorii względności.

W 1908 roku niemiecki matematyk Hermann Minkowski, który rozwinął koncepcje Einsteina,
powiedział: „Od tej chwili przestrzeń i czas, rozważane oddzielnie, muszą odejść w niebyt, a tylko
pewna synteza tych wielkości staje się niezależną rzeczywistością". Co miał na myśli Minkowski,
wyrażając tę śmiałą i kategoryczną opinię?
Minkowski chciał podkreślić dwa aspekty czasu i przestrzeni. Po pierwsze, interwały czasu i
odległości przestrzenne mają charakter względny, to znaczy zależą od wyboru układu odniesienia. Po
drugie - i to miało największe znaczenie - czas i przestrzeń tworzą nierozdzielną całość,
czterowymiarową czasoprzestrzeń. Przed Einsteinem fizycy nie zdawali sobie sprawy z istnienia ścisłego
związku między czasem i przestrzenią. W jaki sposób objawia się ten związek?
Najważniejszym jego przejawem jest możliwość określenia odległości przestrzennych za pomocą pomiaru
czasu, jakiego potrzebuje światło lub inna fala elektromagnetyczna, by pokonać mierzoną odległość. Na
tej metodzie opiera się działanie radaru. Sedno sprawy polega na tym, że prędkość fal elektromagnetycz-
nych nie zależy od ruchu źródła lub ciała, od którego odbijają się fale, i zawsze wynosi c. Wobec tego
odległość do danego ciała możemy znaleźć, mnożąc po prostu czas rozchodzenia się sygnału
elektromagnetycznego przez stałą prędkość c. Przed odkryciem teorii względności fizycy nie wiedzieli, że
prędkość światła jest stała i dlatego uważali, że ta metoda jest błędna.
Rzecz jasna, można wybrać odwrotne podejście, czyli mierzyć czas, obserwując sygnał świetlny,
który pokonuje znaną odległość. Jeśli na przykład sygnał świetlny oscyluje między dwoma lustrami
oddalonymi o trzy metry, to każdy przeskok będzie trwał jedną stumilionową sekundy. Licząc
wahnięcia tego niezwykłego wahadła świetlnego, można mierzyć czas w jednostkach równych jednej
stumilionowej sekundy.
Te przykłady ilustrują związek między czasem i przestrzenią. Odpowiednie interwały różnią się
tylko stałym, dobrze znanym czynnikiem c.
Innym, co najmniej równie ważnym przejawem związku między czasem i przestrzenią jest to, że w
miarę jak wzrasta

prędkość ciała, szybkość upływu czasu własnego tego ciała maleje w takim samym stopniu, w jakim
skróceniu ulegają jego rozmiary w kierunku ruchu. Z uwagi na tę zależność między odległością w
przestrzeni pomiędzy dwoma zdarzeniami (na przykład błyskami dwóch lamp) i dzielącym je
interwałem czasowym, można łatwo dowieść, że istnieje pewna wielkość stała dla wszystkich
obserwatorów i niezależna od ich prędkości. Wielkość ta pełni rolę odległości w czasoprzestrzeni. Cza-
soprzestrzeń stanowi właśnie „syntezę" czasu i przestrzeni, o której mówił Minkowski.
Nie jest zapewne trudno zrozumieć formalną unifikację czasu i przestrzeni. Znacznie trudniej
wyobrazić sobie czterowy-miarowy świat. Nie ma w tym nic dziwnego. Gdy rysujemy figury
geometryczne na płaszczyźnie, zazwyczaj nie mamy trudności z przedstawieniem naszych koncepcji,
ponieważ figury te są dwuwymiarowe.
Wiele osób ma trudności z wyobrażeniem sobie trójwymiarowych brył w przestrzeni - piramid,
stożków, przecinających je płaszczyzn i tak dalej. Wyobrażenie sobie brył czterowymiaro-wych jest
bardzo trudnym zadaniem nawet dla ekspertów, którzy nieustannie zajmują się teorią względności.
Chciałbym tu zacytować wypowiedź słynnego angielskiego fizyka teoretyka, Stephena Hawkinga,
eksperta w zakresie teorii względności. W swojej słynnej książce Krótka historia czasu. Hawking
stwierdza: „Osobiście trudno jest mi wyobrazić sobie przestrzeń trójwymiarową!" To dowodzi, że
czytelnicy, którzy nie potrafią wyobrazić sobie przestrzeni czterowymiarowej, nie powinni czuć się
nieszczęśliwi. Eksperci posługują się pojęciem czasoprzestrzeni z dużym powodzeniem. Na przykład
ruch ciała można przedstawić w postaci linii w czasoprzestrzeni.
Na rysunku 6.2 na osi poziomej została odłożona odległość w jednym kierunku, a na osi pionowej
czas. Zaznaczamy na wykresie położenie ciała w każdej chwili. Jeśli ciało spoczywa w laboratorium -
to znaczy jeśli jego położenie w wybranym układzie odniesienia nie ulega zmianie - wykres ma
postać pionowej linii. Jeśli ciało porusza się ze stałą prędkością, otrzymujemy linię prostą pochyloną
pod pewnym kątem. Jeśli

ciało porusza się w bardziej skomplikowany sposób, otrzymujemy pewną krzywą. Trajektorię ciała w
czasoprzestrzeni przyjęto nazywać jego linią świata. Zasadniczo powinniśmy sobie wyobrażać, że ciało
porusza się również w dwóch pozostałych wymiarach, a nie tylko wzdłuż jednej wybranej osi. Linia świa-
ta przedstawia całą historię ciała w czasoprzestrzeni.
Rysunek 6.2 ukazuje, że przestrzeń i czas mają taki sam status, a tylko odpowiednie współrzędne,
przestrzenną i czasową, odkładamy na różnych osiach. Między czasem i przestrzenią istnieje jednak
ważna różnica: możemy się zatrzymać w przestrzeni, ale nie w czasie. Na naszym rysunku linia świa-
ta ciała ciągnie się pionowo; przepływ czasu unosi ciało, nawet jeśli spoczywa ono w przestrzeni. Dzieje
się tak dla wszystkich obiektów we Wszechświecie: linia świata żadnego ciała nie może się po prostu
skończyć, urwać w pewnej chwili, ponieważ czas nigdy nie zamarza. Dopóki ciało istnieje, jego linia
świata stale się wydłuża.

Jak widzimy, w pojęciu fizycznej czasoprzestrzeni nie kryje się żadna mistyczna tajemnica. Albert
Einstein kiedyś zauważył, że człowiek nie znający matematyki odczuwa mistyczne drżenie, słysząc
słowo „czterowymiarowa" -jest to uczucie podobne do tego, jakie wywołują duchy w teatrze, podczas
gdy w rzeczywistości trudno o bardziej banalne stwierdzenie niż to, że świat wokół nas jest
czterowymiarowa czasoprzestrzenią.
Nie ma wątpliwości, że potrzeba czasu, by wszyscy mogli się przyzwyczaić do nowego pojęcia. Fizycy
teoretycy posługują się pojęciem czterowymiarowego świata jako zwykłym narzędziem, manipulują
liniami świata różnych ciał, obliczają ich długość, szukają punktów przecięcia i tak dalej. Do opisu
tego świata służy czterowymiarowa geometria, podobna do geometrii Euklidesa. Na cześć Hermanna
Minkowskiego taki czterowymia-rowy świat nazwano czasoprzestrzenią Minkowskiego.
Po stworzeniu teorii względności w 1905 roku Albert Einstein przez dziesięć lat ciężko pracował,
usiłując uzgodnić prawo grawitacji ze swoją teorią.
Prawo powszechnego ciążenia Newtona jest nie do pogodzenia z teorią względności. Zgodnie z
twierdzeniem Newtona siła przyciągania między dwoma ciałami jest odwrotnie proporcjonalna do
kwadratu odległości między nimi. Jeśli pozycja jednego ciała nagle się zmienia, to zmianie ulega
również odległość między ciałami, co powoduje natychmiastową zmianę siły działającej na drugie ciało.
Widzimy zatem, że według Newtona siła ciążenia rozchodzi się w przestrzeni z nieskończoną prędkością.
Teoria względności stwierdza natomiast, że jest to po prostu niemożliwe. Prędkość rozchodzenia się
wszelkich oddziaływań i sygnałów nie może być większa od prędkości światła, a zatem grawitacja nie
jest w stanie działać natychmiastowo!
W 1915 roku Einstein skończył pracę nad teorią, która stanowi połączenie teorii względności i teorii
grawitacji. Nazwał ją ogólną teorią względności. Z tego powodu teorię z 1905 roku, która nie obejmuje
grawitacji, przyjęto nazywać szczególną teorią względności.
Matematyczny formalizm nowej teorii był bardzo skomplikowany i nieortodoksyjny dla ówczesnych
fizyków. Z tego powo-

du wielu teoretyków nie zrozumiało i nie zaakceptowało od ra-] zu nowej teorii.


Mimo matematycznej złożoności, podstawowe idee ogólnej l teorii względności są proste (jak
wszystko, co jest naprawdę ważne), choć niezwykle śmiałe. Zmieniły one nasze poglądy na czas i
przestrzeń w jeszcze większym stopniu niż szczególna teoria względności.
Izaak Newton zdawał sobie świetnie sprawę z tego, że potra-| fił jedynie opisać działanie siły ciążenia,
ale nie umiał wyjaśnić, jak siła grawitacji jest przenoszona między ciałami, czyli jaki jest mechanizm
działania grawitacji. Jak pisał: „Dotychczas nie zdołałem wywnioskować ze zjawisk przyczyny tych
własności ciążenia i nie przedstawiam tu żadnych hipotez (Hypotheses nonfingo); wszystko bowiem,
co nie wynika ze zjawisk, należy nazwać hipotezą". Newton zadowolił się stwierdzeniem, że grawitacja
istnieje i działa zgodnie ze sformułowanymi przez niego prawami, które wyjaśniały ruch ciał niebieskich
oraz pływy morza.
Ogólna teoria względności Einsteina tłumaczy mechanizm działania grawitacji. Według tej teorii
grawitacja radykalnie się różni od wszystkich innych sił przyrody. Aby wyjaśnić tę sprawę,
skorzystajmy z następującej analogii. Kula tocząca się po płaszczyźnie porusza się po linii prostej,
która stanowi najkrótszą drogę między dwoma punktami. Jeśli kula porusza się po zakrzywionej
powierzchni, musi toczyć się wzdłuż krzywej linii, ponieważ na takiej powierzchni nie można
wyznaczyć linii prostej. Jeśli na przykład kulka toczy się po powierzchni Ziemi (zakładamy, że Ziemia
jest doskonałą kulą, bez żadnych gór, dolin i innych przeszkód), to porusza się po najkrótszej linii na
sferze (takie linie na dowolnej zakrzywionej powierzchni nazywamy geodezyjnymi).
Według teorii względności ciała powodują zakrzywienie czasoprzestrzeni w swoim otoczeniu.
Wspominałem już o trudnościach z wyobrażeniem sobie czterowymiarowej czasoprzestrzeni, a jeśli
jeszcze ma ona krzywiznę... Matematycy i fizycy mogą jednak żyć bez prób wizualizacji stosowanych
pojęć. Dla nich krzywizna czasoprzestrzeni przejawia się w postaci zmian

w geometrycznych własnościach figur i brył. Na przykład stosunek długości obwodu okręgu do


promienia dla koła na płaszczyźnie wynosi 2n, natomiast dla koła w zakrzywionej przestrzeni
wielkość ta może mieć dowolną wartość. W zakrzywionej przestrzeni obowiązują inne prawa
geometryczne niż w geometrii Euklidesa. Eksperci, znający te prawa, mogą swobodnie posługiwać się
pojęciem zakrzywionej przestrzeni.
Na początku XIX wieku rosyjski matematyk Nikołaj Łoba-czewski i Węgier Janos Bolyai, niezależnie
od siebie, odkryli, że trójwymiarowa przestrzeń może być zakrzywiona. W połowie stulecia niemiecki
matematyk Georg Riemann wprowadził pojęcie zakrzywionej przestrzeni o dowolnej liczbie wymiarów.
Od tej pory geometrię zakrzywionej przestrzeni przyjęło się nazywać geometrią nieeuklidesową.
Odkrywcy nieeuklidesowych geometrii nie wiedzieli, w jakich konkretnych warunkach mogą one się
przejawiać, choć przedstawili kilka przypuszczeń. Matematyczny formalizm, który stworzyli
Łobaczewski, Bolyai i Riemann oraz ich następcy, został później wykorzystany do sformułowania
ogólnej teorii względności.
Najważniejsza idea Einsteina polegała na przyjęciu, że ciała fizyczne powodują zakrzywienie
czasoprzestrzeni. Zastanówmy się, jak w takiej czasoprzestrzeni poruszają się ciała o bardzo małej
masie (fizycy nazywają je ciałami próbnymi). Z całą pewnością po geodezyjnych. W płaskiej
czasoprzestrzeni geodezyjne to linie proste, natomiast w czasoprzestrzeni zakrzywionej są to pewne
linie krzywe. Odchylenie takiej trajektorii od linii prostej interpretujemy jako skutek działania sił
grawitacyjnych. Pole grawitacyjne ma zatem postać krzywizny czasoprzestrzeni.
Wybitni amerykańscy fizycy Charles Misner, Kip Thorne i John Wheeler rozpoczęli swoją
obszerną (1279 stron dużego formatu) monografię Grauttatton, wydaną w 1973 roku, następującą
zabawną opowieścią:

Pewnego razu student leżał w ogrodzie pod jabłonią, zastanawiając się nad różnicą między poglądami
Einsteina i Newtona na grawitację. Nagłe w pobliżu spadło jabłko. Gdy spoj-

rżał na nie, zauważył, że po jego powierzchni biegają mrówki. Rozbudziło to ciekawość studenta, który
postanowił zbadać zasady, jakimi kierują się mrówki, gdy wybierają drogę [...]. Jego wzrok padł na
dwie mrówki, startujące z tego samego punktu P w nieco odmiennych kierunkach. Wybrane przez
nie drogi przechodziły w pobliżu zagłębienia przy ogonku, po jego obu stronach. Każda mrówka
poruszała się dokładnie po geodezyjnej. Każda szła po powierzchni jabłka, wybierając najprostszą
możliwą drogę. Jednakże z powodu zakrzywienia powierzchni jabłka w okolicy ogonka dwie tra-
jektorie nie tylko się przecięły, ale nawet poprowadziły w zupełnie odmiennych kierunkach.
- Czyż można prosić o lepszą ilustrację geometrycznej teorii grawitacji Einsteina? - mruknął student. -
Mrówki poruszają się tak, jakby przyciągał je ogonek jabłka [...]. Teraz lepiej rozumiem, o co chodzi w
tej książce.

Autorzy zakończyli wnioskiem:

Przestrzeń działa na materię, mówiąc jej, jak się ma poruszać. I odwrotnie, materia działa na
przestrzeń, mówiąc jej, jak ma być zakrzywiona.

Wszystkie elementy tej opowieści są niezwykłe: czterowymiaro-wa zakrzywiona czasoprzestrzeń, której


nie można sobie wyobrazić, interpretacja siły grawitacji za pomocą geometrii. W teorii względności
fizyka została po raz pierwszy bezpośrednio powiązana z geometrią. Gdy przyglądamy się kolejnym
sukcesom fizyki, przekonujemy się, że w miarę jak zbliżamy się do naszych czasów, odkrycia fizyczne
stają się coraz bardziej niezwykłe, a stosowane pojęcia coraz trudniej sobie wyobrazić. Nie można na to
nic poradzić: przyroda jest bardzo skomplikowana i musimy się pogodzić z tym, że zgłębianie jej
tajemnic wymaga coraz większego wysiłku, w tym również wysiłku wyobraźni. Słowo „pogodzić się" nie
jest tu właściwe - należałoby raczej podkreślić, że badanie tajemnic natury jest coraz bardziej
fascynujące, nawet jeśli staje się coraz trudniejsze.

Czytelnikom przydadzą się jeszcze dwie informacje o teorii grawitacji Einsteina.


W teorii Newtona pole grawitacyjne jest określone przez masę ciała, będącego jego źródłem. Zgodnie z teorią
Einsteina wszystkie rodzaje energii są źródłem pola grawitacyjnego, w tym również energia związana z ciśnieniem i
naprężeniem w ciałach oraz energia pola elektromagnetycznego. Z ogólnej teorii względności wynika również ważny
wniosek, że gdy przyciągające się masy poruszają się z przyspieszeniem, emitują fale grawitacyjne, podobnie jak
poruszające się z przyspieszeniem ładunki elektryczne są źródłem fal elektromagnetycznych. (Bardzo żałuję, że nie
mogę tu dokładniej opowiedzieć, czym są fale grawitacyjne).
Te dwa zjawiska są charakterystyczne dla teorii Einsteina, ale można je zaobserwować tylko w bardzo
egzotycznych warunkach; w typowych sytuacjach różnice między przewidywaniami wynikającymi z teorii
Einsteina i teorii Newtona stają się bardzo niewielkie i trudne do wykrycia. W takich okolicznościach obie teorie są
właściwie nie do odróżnienia. Teoria Einsteina prowadzi natomiast do zupełnie innych przewidywań niż teoria
Newtona, gdy mamy do czynienia z silnymi lub szybko zmieniającymi się polami grawitacyjnymi.
Natychmiast po sformułowaniu ogólnej teorii względności Einstein wskazał na trzy zjawiska, które - choć
bardzo słabe -pozwoliłyby jednak potwierdzić lub obalić nową teorię za pomocą obserwacji astronomicznych.
Pierwsze dwa z tych zjawisk polegają na niewielkich odchyleniach od obliczonych na podstawie teorii Newtona
trajektorii planet, krążących dookoła Słońca, oraz promieni światła, przechodzących tuż przy jego powierzchni.
Obserwacje wykazały, że zjawiska te rzeczywiście mają miejsce i są zgodne z przewidywaniami nowej teorii. Był to
równocześnie dowód na to, że przestrzeń wokół Słońca jest lekko zakrzywiona, a jej geometria różni się od
geometrii Euklidesa.
Trzecie zjawisko dotyczy czasu i dlatego omówię je bardziej szczegółowo.
Z teorii Einsteina wynika, że w silnym polu grawitacyjnym czas ulega spowolnieniu. Oznacza to na przykład, że
zegar na

powierzchni Słońca chodziłby nieco wolniej niż na Ziemi, po-


. nieważ grawitacyjne przyciąganie Słońca jest znacznie większe
niż Ziemi. Z tego samego powodu wysoko ponad powierzchnią
Ziemi zegar tykałby nieco szybciej niż zegar na poziomie morza.
Fizycy przeprowadzili wiele eksperymentów, których celem było wykrycie i zmierzenie tego efektu; poniżej
opiszę jedno z tych doświadczeń. Zacznijmy od grawitacyjnego spowolnienia czasu na powierzchni Słońca.
Obiektami, które pełniły na Słońcu rolę „zegarów", były atomy pierwiastków chemicznych. Linie absorpcyjne
w widmie słonecznym odpowiadają pewnym częstościom drgań elektronów, przeskakujących między poziomami
energii w atomach. Jeśli czas na Słońcu rzeczywiście płynie wolniej, to częstości tych drgań są mniejsze, a linie
w widmie są przesunięte ku czerwieni. Przesunięcie to jest bardzo małe, ponieważ czas na powierzchni Słońca
ulega spowolnieniu o czynnik równy jednej dwumilionowej. Takie jest też względne przesunięcie częstości linii
widmowej. Zjawisko to nazywamy poczerwienieniem grawitacyjnym. Celem doświadczenia było zmierzenie tego
przesunięcia, choć utrudniały jego realizację ruchy dużych mas gazu na powierzchni Słońca.
Turbulentne ruchy gazu powodują wystąpienie zjawiska Dopplera, które zaciera efekt grawitacyjny.
Pierwsze próby, podjęte wkrótce po sformułowaniu owych przewidywań, zakończyły się niepowodzeniem.
Dopiero niedawno analizy widma słonecznego w pełni potwierdziły przewidywania wynikające z ogólnej teorii
względności.
W 1968 roku amerykański fizyk Irving Shapiro zmierzył spowolnienie czasu na powierzchni Słońca,
posługując się bardzo pomysłową metodą. Shapiro rejestrował czas przejścia wiązki radarowej odbijającej się od
Merkurego, gdy planeta ta znajdowała się po przeciwnej stronie Słońca niż Ziemia. Wiązka radaru musiała
przelecieć dwukrotnie w pobliżu Słońca, a zatem potrzebowała nieco więcej czasu na pokonanie tej drogi niż
wtedy, gdy Merkury nie kryje się za Słońcem. W doświadczeniu udało się dokładnie zmierzyć opóźnienie sygnału,
równe około jednej dziesięciotysięcznej sekundy.

Astronomowie znają gwiazdy, które mają znacznie większą gęstość niż Słońce - są to gwiazdy
neutronowe i białe karły. Pole grawitacyjne na powierzchni tych gwiazd jest znacznie silniejsze niż na
powierzchni Słońca. Pomiary grawitacyjnego poczerwienienia widma takich gwiazd również potwierdziły
teoretyczne przewidywania. Proszę zwrócić uwagę, że czas na powierzchni gwiazdy neutronowej płynie
dwa razy wolniej niż na Słońcu!
Szczególnie duże wrażenie robi to, że grawitacyjne spowolnienie czasu udało się również zmierzyć na
Ziemi, w warunkach laboratoryjnych. Dokonali tego amerykańscy fizycy, Robert Pound i Glen Rebka,
w 1960 roku. Porównywali oni szybkość upływu czasu u podstawy wieży i na wysokości 22,6 metra,
gdzie zegar powinien tykać nieco szybciej. Ich „zegarem" był w rzeczywistości bardzo skomplikowany
zestaw precyzyjnych instrumentów, wykorzystujących jako wzorzec linię emisyjną promieniowania y
o dokładnie znanej częstości. Z teorii wynika, że różnica czasu między dwoma zegarami powinna być
fantastycznie mała - zaledwie trzy dziesięcio-tysięczne jednej miliardowej części sekundy. Mimo to
udało się ją zmierzyć i wynik potwierdził przewidywania teoretyczne!
Szesnaście lat później podobne eksperymenty zostały powtórzone w zupełnie innych warunkach. W
jednym z doświadczeń nadajnik emitujący fale o dokładnie znanej częstości został wyniesiony przez
rakietę na wysokość 10 tysięcy kilometrów. Na takiej wysokości czas biegnie szybciej niż na powierzchni
Ziemi; różnica jest bardzo mała, ale jednak sto tysięcy razy większa niż ta, którą mierzyli Pound i Rebka.
Eksperyment (lot rakiety) trwał dwie godziny, ale przygotowania do niego zajęły pięć lat ciężkiej pracy.
Przewidywania Einsteina zostały potwierdzone z błędem mniejszym niż dwie setne procent!
Mniej więcej w tym samym czasie przeprowadzono bezpośrednie eksperymenty z superdokładnymi
zegarami atomowymi.
Fizycy włoscy wywieźli kilka takich zegarów na ciężarówce wysoko w góry, a po kilku godzinach
sprowadzili je z powrotem do laboratorium, by porównać ich wskazania z zegarem, który

pozostawał tam przez cały czas. Okazało się, że zegar laboratoryjny spóźniał się, w pełnej zgodzie z
przewidywaniami wynikającymi z ogólnej teorii względności (różnica była rzędu nano-sekundy, czyli
jednej miliardowej sekundy).
W podobnym doświadczeniu, przeprowadzonym w Stanach, zegar atomowy został umieszczony na
pokładzie samolotu, który przez czternaście godzin latał na wysokości dziewięciu kilometrów. Po
wylądowaniu porównano wskazania zegara z samolotu ze wskazaniami zegara laboratoryjnego.
Słuszność teorii względności została raz jeszcze potwierdzona.
Obecnie nie ma najmniejszych wątpliwości, że czas ulega spowolnieniu w polu grawitacyjnym. W
większości przypadków zmiany są tak małe, że trudno je zmierzyć, ale astronomowie i fizycy znają
sytuacje, w których spowolnienie czasu jest bardzo duże.
Ogólna teoria względności całkowicie zmieniła nasze poglądy na czas i przestrzeń. Czasoprzestrzeń
nie jest niezmienną sceną, na której toczy się dramatyczna historia Wszechświata. Przestrzeń nie
przypomina nieskończonej, sztywnej sieci krystalicznej. Ruch materii powoduje zakrzywienie
czasoprzestrzeni i nieustannie zmienia jej geometryczne własności. Naiwne wyobrażenia naszych
przodków na temat ogarniającej wszystkie zdarzenia, niezmiennej rzeki czasu stopniowo ustępują
miejsca nowym koncepcjom. Czas nie płynie wszędzie Jednakowo, w niektórych miejscach jego nurt
przyspiesza, gdzie indziej zwalnia. Jak się wkrótce przekonamy, rzeka czasu rozdziela się na mniejsze
strumyki i potoki, które płyną z różną prędkością, zależną od lokalnych warunków.

ROZDZIAŁ 7

DZIURY W PRZESTRZENI I CZASIE

Gdy zacząłem poważnie studiować ogólną teorię względności (było to pod koniec lat pięćdziesiątych),
nikt dobrze nie wiedział, czym jest czarna dziura. Nawet nazwa ta jeszcze się nie pojawiła: ani w ściśle
naukowych, ani w popularnych publikacjach. Obecnie sytuacja wygląda zupełnie inaczej - niemal
wszyscy czytali lub przynajmniej słyszeli o czarnych dziurach.
Czarne dziury powstają pod wpływem ogromnych sił grawitacyjnych. Obiekty takie tworzą się, gdy
wskutek procesu zapadania się materii pole grawitacyjne staje się tak silne, że nic, nawet światło, nie jest
w stanie go opuścić. Dowolne ciało może wpaść w czarną dziurę, ale żadna droga nie prowadzi z niej na
zewnątrz.
Ż silnymi polami grawitacyjnymi zapoznałem się, przerabiając podręcznik Landaua i Lifszyca, o
którym już wspomniałem. Czytałem go podczas studiów, pod kierunkiem Zelmanowa. Podręcznik ten
zawiera bardzo krótkie, ale nad wyraz jasne omówienie własności grawitacyjnych sferycznej masy o
bardzo dużej gęstości. Rozwiązanie równania Einsteina dla takiego przypadku znalazł niemiecki
astronom Karl Schwarzschild; z tego powodu mówimy o czasoprzestrzeni lub czarnej dziurze
Schwarzschilda.

Pamiętam, że ten rozdział podręcznika niezbyt mnie zainteresował. Mimo to wykonałem pewne
obliczenia, wykorzystując podane w nim wzory oraz to, czego się dowiedziałem od Abra-ma Zelmanowa.
Chciałbym przypomnieć, że obliczenia w teorii Einsteina są na ogół bardzo skomplikowane i często się
zdarza, że w gąszczu wzorów ginie fizyczne znaczenie ostatecznego wyniku. Zelmanow uczył mnie
podstaw tej nauki, czyli rozumienia znaczenia matematycznych wywodów. Wydaje mi się, że
najtrudniejszym zadaniem w tej najbardziej złożonej współczesnej teorii fizycznej jest „wydestylowanie"
fizycznej treści z przeprowadzonych obliczeń. Jestem bardzo wdzięczny mojemu mentorowi za nauczenie
mnie podstaw tej trudnej sztuki.

Obliczyłem wówczas siłę, z jaką masa centralna przyciąga ciało umieszczone na jej powierzchni.
Wynik był dość dziwny. Jeśli promień sferycznej masy jest duży, to otrzymujemy taką samą siłę, jaką
opisuje klasyczny wzór Newtona. Gdy jednak promień ciała centralnego się kurczy, pojawiają się
odchylenia od tego prawa. Siła przyciągająca okazuje się większa niż wynika z prawa powszechnego
ciążenia, choć początkowo różnica jest bardzo mała - staje się ona znacząca dopiero wtedy, gdy gęstość
materii bardzo wzrasta. Dla mnie najważniejsze było odkrycie, że dla każdej masy istnieje pewien
promień krytyczny, przy którym siła przyciągania staje się nieskończona! Promień ten przyjęto
nazywać promieniem Schwarzschilda. Im większa masa, tym większy promień Schwarzschilda, ale
jest on stosunkowo mały nawet dla ciał niebieskich: dla Ziemi wynosi zaledwie jeden centymetr, a dla
Słońca trzy kilometry!
Natychmiast zacząłem się zastanawiać, co się dzieje, gdy promień ciała jest mniejszy od
promienia Schwarzschłlda? Na pierwszy rzut oka wydawało się, że siła przyciągania staje się wtedy
nieskończona, ale ten absurdalny wniosek nie mógł być poprawny. Poszedłem z tym do swojego
profesora, który jednak powiedział mi tylko, że istnienie takich ciał uważa się powszechnie za fizycznie
niemożliwe, chociaż nigdy nie spotkał się z wyjaśnieniem tego założenia. Później się przekonałem, że
nie tylko Zelmanow, ale również żaden inny fizyk nie zadał sobie trudu, by rozwiązać ten problem.
Zagadnienie to po prostu pozostało na uboczu głównego nurtu nauki. Nigdzie we
Wszechświecie astronomowie nie znaleźli takich gęstych obiektów. Wszystkie dyskusje w tej
dziedzinie uważano za jałowe spory, a poza tym w owych czasach bardzo nieliczni fizycy dobrze znali
ogólną teorię względności. Astronomowie uważali, że jest ona bezużyteczna, ponieważ dotyczy tylko
silnych pól grawitacyjnych, których nigdzie nie zaobserwowano. Zapamiętałem jednak ten problem i po
skończeniu studiów postanowiłem się nim zająć na serio.
Początkowo sądziłem, że rzeczywiście żadne ciało nie może się zapaść do rozmiarów mniejszych
niż promień Schwarzschilda, ale wkrótce się przekonałem, że popełniłem błąd.

W 1939 roku dwaj amerykańscy fizycy, Robert Oppen-leimer (który później kierował budową
bomby atomowej) oraz Hartland Snyder, podali dokładny matematyczny opis ,'procesu
grawitacyjnego zapadania się sferycznej masy pod iWpływem własnego pola grawitacyjnego. Jeśli
sferyczna masa Skurczy się do rozmiarów mniejszych od promienia Schwarz-[ schłlda, to żadna siła nie
może już powstrzymać procesu zapa-I dania się ciała. Gdyby proces zapadania zatrzymał się w chwi-l U
zrównania promienia ciała z promieniem Schwarzschilda, [•Siła grawitacyjna na jego powierzchni
byłaby nieskończona li nic nie mogłoby jej zrównoważyć, a zatem proces zapadania musiałby się
toczyć dalej. Ale gdy materia swobodnie spada w kierunku środka, nie odczuwa siły grawitacji.
Jak dobrze wiadomo, każde swobodnie spadające ciało znaj-: duje się w stanie nieważkości. Dotyczy to
również zapadającej się materii: gdy sferyczne ciało zapada się pod działaniem własnej grawitacji, na jego
powierzchni nie odczuwa się siły grawitacji. Gdy ciało przekroczy promień Schwarzschilda, nic już nie
może powstrzymać dalszego zapadania. Materia nieuchronnie spada do środka i w ten sposób
powstaje czarna dziura. Wewnątrz sfery o promieniu równym promieniowi Schwarzschilda siła
grawitacji jest tak wielka, że nawet światło nie może uciec z tego obszaru.
Nazwę „czarna dziura" wprowadził w 1968 roku John Archi-bald Wheeler. Okazała się nad wyraz
udana i natychmiast się przyjęła. Granice czarnej dziury określa się mianem horyzontu zdarzeń. Nazwę
tę można łatwo zrozumieć, ponieważ żaden sygnał, niosący informacje o zdarzeniach wewnątrz czarnej
dziury, nie może przekroczyć horyzontu i dotrzeć do zewnętrznego obserwatora. Wobec tego taki
obserwator nigdy się nie dowie, jakie procesy zachodzą w czarnej dziurze.
W otoczeniu czarnej dziury istnieje niezwykle silne pole grawitacyjne, ale na rym sprawa się nie
kończy. Jak pamiętamy, w silnym polu grawitacyjnym zmianie ulegają geometryczne właściwości
przestrzeni i następuje spowolnienie czasu.
W pobliżu horyzontu zdarzeń przestrzeń ma bardzo dużą krzywiznę. Zakrzywienie przestrzeni
można obliczyć w nastę-

pujący sposób. Zastąpmy trójwymiarową przestrzeń dwuwymiarową płaszczyzną - będzie nam łatwiej
wyobrazić sobie krzywiznę (rys. 7.2). Pustą przestrzeń przedstawia płaszczyzna (a). Gdy umieścimy w
przestrzeni masywną sferę, przestrzeń wokół niej ulegnie zakrzywieniu. Załóżmy teraz, że sfera się
kurczy, a zatem pole grawitacyjne na jej powierzchni staje się coraz silniejsze. Przedstawia to rysunek
7.2b, gdzie oś czasu, mierzonego przez obserwatora na powierzchni sfery, jest narysowana prostopadle
do płaszczyzny reprezentującej przestrzeń. W miarę jak pole grawitacyjne staje się coraz silniejsze,
wzrasta krzywizna przestrzeni. Wreszcie, gdy sfera znika pod horyzontem zdarzeń, powstaje czarna
dziura, a krzywizna powoduje, że „ściany" ustawiają się pionowo. Geometria takiej zakrzywionej
powierzchni w pobliżu czarnej dziury jest zupełnie inna niż euklidesowa geometria płaszczyzny.
Widzimy, że z punktu widzenia geometrii przestrzeni czarna dziura rzeczywiście wygląda jak dziura w
przestrzeni.
Przyjrzyjmy się teraz, jak płynie czas. Z punktu widzenia zewnętrznego obserwatora, im bliżej
horyzontu zdarzeń, tym wolniej czas upływa. Na granicy czarnej dziury upływ czasu zamiera. Sytuacja
przypomina przepływ wody przy brzegu rzeki, gdzie prąd niemal się zatrzymuje. To barwne porównanie
zaproponował profesor Libscher, z którym kiedyś napisałem artykuł o własnościach czarnych dziur.
Obserwator, który wybierze się w podróż do czarnej dziury na pokładzie statku kosmicznego,
zaobserwuje zupełnie inny przebieg zdarzeń. Potężne pole grawitacyjne w pobliżu czarnej dziury
sprawia, że statek porusza się z prędkością zbliżoną do prędkości światła. Mimo to odległy obserwator
uważa, że statek zwalnia i zatrzymuje się na horyzoncie. Z jego punktu widzenia na horyzoncie czas
przestaje płynąć.
Gdy prędkość statku zbliża się do prędkości światła, czas na statku również płynie coraz wolniej, jak w
każdym poruszającym się układzie odniesienia. Z punktu widzenia zewnętrznego obserwatora czas
spadku statku na horyzont jest nieskończony, natomiast znajdujący się na pokładzie statku obserwator,
który posługuje się rozciągniętymi sekundami, stwierdza, że

czas ten równa się skończonej liczbie takich jednostek. Według obserwatora zewnętrznego czas
spadania jest nieskończony, dla obserwatora na statku zaś - skończony i bardzo krótki. To, co jednemu
obserwatorowi wydaje się nieskończone, dla innego może być skończone.
Mamy tu zatem przykład fantastycznej zmiany postrzegania upływu czasu. To, co powiedziałem o
obserwatorze na pokładzie statku, dotyczy w równym stopniu obserwatora na powierzchni
zapadającej się sfery podczas procesu powstawania czarnej dziury.
Prawdopodobnie czytelnicy już rozumieją, na czym polegał mój błąd, gdy doszedłem do wniosku, że
powstanie czarnej dziury jest niemożliwe. Śledziłem przebieg tego procesu, posługując się czasem
odległego obserwatora, i stwierdziłem, że powstanie czarnej dziury trwałoby nieskończenie długo. W
rzeczywistości należy tu użyć czasu obserwatora poruszającego się wraz z materią. Według jego
zegara proces zapadania się ciała nie tylko nie wymaga nieskończonego czasu, ale nawet zachodzi
bardzo szybko.
Obserwator połknięty przez czarną dziurę nigdy nie zdoła się z niej wydostać, niezależnie od mocy
silników jego statku kosmicznego. Nie będzie również w stanie wysłać żadnych wiadomości, żadnych
sygnałów. Nawet najszybszy sygnał - światło - nie potrafi uciec z czarnej dziury. Zdaniem zewnętrznego
obserwatora, który mierzy czas, posługując się swoim zegarem, statek kosmiczny spada w czarną
dziurę nieskończenie długo. Wobec tego los swobodnie spadającego obserwatora i statku
kosmicznego po przekroczeniu horyzontu zdarzeń leży poza czasem zewnętrznego obserwatora. W tym
sensie czarne dziury stanowią dziury w czasie Wszechświata.
Muszę natychmiast dodać, że nie oznacza to, iż wewnątrz czarnej dziury czas przestaje płynąć. Czas
płynie dalej, ale jest to inny czas i biegnie on inaczej niż czas zewnętrznego obserwatora.
Parę lat po studiach napisałem pracę o tym „innym" czasie i wciąż jest to jedna z moich ulubionych
prac. Sedno mojego odkrycia polega na stwierdzeniu, że gdy przechodzimy z prze-

scni na zewnątrz czarnej dziury do przestrzeni w jej wnę-U, współrzędna czasowa i mierzona wzdłuż
promienia czar-| dziury (radialna) zamieniają się miejscami. Innymi słowy, i zmienia się we
współrzędną radialną, a odległość radialna hienia się w czas!
p Procesy te można w pewnym stopniu zrozumieć, przygląda-: się rysunkowi 7.2b. Przestrzeń, która
była zakrzywiona dczas powstawania czarnej dziury, staje się pionowa na jej rdnicy (najwyższa
powierzchnia na rys. 7.2b); ponieważ czas dkładamy wzdłuż osi pionowej, przestrzeń (współrzędna
ra-lalna) ulega przemianie w czas. Z teorii Einsteina wynikają paprawdę fascynujące rzeczy! p Gdy
wypisałem odpowiednie równania (ostateczny wynik jBajmował tylko jedną linijkę), poszedłem, jak to
było w zwycza-|u, pokazać je Zelmanowowi. Wystarczyło mu jedno krótkie •Spojrzenie i natychmiast
wszystko zrozumiał. Po paru sekun-Sdach powiedział: „Opublikuj to, i to jak najszybciej". Był to
Ogromny komplement z ust uczonego, który zazwyczaj nalegał, | by wszystko wielokrotnie przemyśleć i
obliczyć, i który własne \ artykuły szlifował latami. W ten sposób rozpocząłem swoje badania fizyki
czarnych dziur.
Pod koniec lat pięćdziesiątych kilku młodych fizyków z innych krajów zainteresowało się
problemem własności wnętrza czarnych dziur; należeli do nich: D. Finkelstein, M. Kruskal i inni. W
początkowej fazie moich badań nie znałem jednak ich prac i samodzielnie posuwałem się naprzód.
Udało mi się obliczyć, jak poruszałoby się swobodne ciało pod horyzontem zdarzeń. Nazwałem ten
obszar, w którym żadne ciało nie może pozostawać w spoczynku i gdzie wszystkie ciała spadają do
środka, T-obszarem. Nazwa ta podkreśla obowiązkową zależność wielkości fizycznych od czasu T.
Jeszcze dziś często spotyka się tę nazwę.
Wiadomo, że uczeni bardzo się przywiązują do wymyślonych przez siebie terminów i czują coś w
rodzaju zazdrości, gdy ktoś, posługując się danym terminem, nie wspomni nazwiska autora. Na
pierwszy rzut oka wydaje się to dziwne. Czyż nie jest oczywiste, że otrzymanie jakiegoś
niebanalnego wyniku

teoretycznego jest trudnym zadaniem, i jeśli komuś udało śle zrobić coś ważnego, to powinien cieszyć
się z tego bardziej nił ze znalezienia trafnej i popularnej nazwy? W rzeczywistości często bywa
jednak odwrotnie, znam tego liczne przykłady. Po dejrzewam, że fizycy nieświadomie przejmują się
faktem, że istnieje wiele dobrych prac teoretycznych, podczas gdy tylko nieliczne dobre terminy
zyskały powszechne uznanie.
Coś podobnego przydarzyło się także mnie. W jednej z moich prac wielokrotnie cytowałem znanego
radzieckiego astrofizyka Josifa Szkłowskiego, jednego z moich nauczycieli i starszych kolegów;
stosunki między nami były dość serdeczne. W pracy tej wspomniałem o promieniowaniu, które
przetrwało do dziś z wczesnych etapów ewolucji Wszechświata. W tym czasie na Zachodzie (a
czasami również w ZSRR) posługiwano się powszechnie niezbyt zręczną nazwą „mikrofalowe
promieniowanie tła", natomiast Szkłowski wprowadził termin „promieniowanie reliktowe". Nazwa
ta spodobała się wielu astrofizykom; ja również zawsze jej używam. Po przeczytaniu mojego artykułu
Szkłowski zadzwonił do mnie, jawnie poirytowany, i spytał, dlaczego nie wspomniałem, że to on
wprowadził tę nazwę. Usiłując się wytłumaczyć, zupełnie szczerze, lecz raczej bezładnie
wyjaśniałem, że termin ten jest znany od wielu lat, był używany w licznych pracach i że cytowanie
jego nazwiska w tak drobnej sprawie byłoby poniżej jego międzynarodowej pozycji w nauce.
Szkłowski jednak uważał, że takie drobnostki nie są pozbawione znaczenia.
Dziś myślę, że miał rację. Trafny, budzący emocje termin łatwiej pozwala zwrócić uwagę innych
uczonych na dany problem, przyciąga zarówno młodych ludzi, jak i dojrzałych uczonych, a nawet
działa zachęcająco na naukowców zajmujących się już tym zagadnieniem. To reklama problemu,
a wszyscy pracujący w agencjach reklamowych wiedzą, jak ważny jest celny slogan. John Wheeler,
który wymyślił określenie „czarna dziura", przyczynił się w ten sposób do spopularyzowania
zagadnienia niestabilności grawitacyjnej wśród specjalistów i wszystkich ludzi zainteresowanych
problemami naukowymi.

Dhciałbym teraz powiedzieć kilka słów na temat możliwości Wrzenia czarne] dziury. Na pierwszy rzut
oka problem ten ( wydaje się diabelnie trudny: wystarczy wziąć odpowiednie iło i ścisnąć je do
rozmiarów mniejszych od promienia hwarzschilda. To prawda, ale sęk w tym, że promień
warzschilda ma bardzo małą wartość nawet dla ciał o sto-inkowo dużej masie. Na przykład przeciętną
górę należałoby iisnąć do rozmiarów jądra atomowego! Wobec tego nie ma asu zastanawiać się nad
możliwością sztucznego stworzenia •szarnej dziury w ziemskich laboratoriach, ani teraz, ani pr
przewidywalnej przyszłości. Okazało się jednak, że przyroda j»ama podjęła trud stworzenia czarnych
dziur, tyle że są to wyłącznie czarne dziury o dużej masie. Takie obiekty powstają l JK>d koniec
ewolucji gwiazd o dostatecznie dużej masie.
• Nie będę tu szczegółowo omawiał ewolucji gwiazd i ich losu
• u kresu cyklu ewolucyjnego. Dość powiedzieć, że jeśli pod ko-
ł nieć życia, po zużyciu paliwa jądrowego, gwiazda ma masę
J dziesięciu Słońc lub większą, to najprawdopodobniej zapadnie
się pod własnym ciężarem do rozmiarów mniejszych od promienia Schwarzschilda i zmieni się w
czarną dziurę. Astronomowie są niemal pewni, że takie czarne dziury zostały już
zidentyfikowane. Nie mają też wątpliwości, że w jądrach ogromnych układów gwiazd, czyli
galaktyk, rodzą się bardzo masywne czarne dziury, o masie od stu tysięcy do miliarda razy
przewyższającej masę Słońca lub nawet większej. Takie wyjątkowo masywne czarne dziury powstają
wskutek kompresji ogromnej ilości gazu, który zbiera się w jądrze galaktyki w rezultacie działania siły
grawitacji. Supermasywne czarne dziury mogą powstać również w konsekwencji zapadnięcia się
całych gromad gwiazd, które istnieją w pobliżu jądra. Nie można także wykluczyć, że we
Wszechświecie istnieją jeszcze czarne dziury zupełnie innego rodzaju.
Gdy w latach sześćdziesiątych astrofizycy na serio zainteresowali się czarnymi dziurami, przed
teoretykami stanęło nowe i trudne zadanie. Robert Oppenheimer i Hartland Snyder opisali
narodziny czarnej dziury wskutek zapadnięcia się ciała sferycznie symetrycznego. A przecież w
naturze ciała doskona-

le sferyczne nie istnieją. Co się dzieje, gdy zapadające się ciało nie jest sferycznie symetryczne?
Zainteresowałem się tym problemem po skończeniu studiów doktorskich ł przyłączeniu się do grupy
profesora Jakowa Zeldowicza. Pracowaliśmy razem - nasz szef, ja oraz mój przyjaciel i rówieśnik, Andrłej
Doroszkiewicz. Otrzymaliśmy dość1 zaskakujący wynik. Z obliczeń wynikało, że wskutek zapadania się
niesferycznego, nie obracającego się ciała powstajr czarna dziura, która bardzo szybko staje się doskonale
symetryczna. Wszystkie odchylenia od symetrii znikają pod wpływem emisji fal grawitacyjnych w trakcie
powstawania czarnej dziury. Ostatecznie granica czarnej dziury, czyli horyzont zdarzeń, jest idealnie sferycznie
symetryczny.
Przedstawiłem ten wynik podczas międzynarodowej konferencji poświęconej grawitacji latem 1965 roku. Była
to moja pierwsza podróż za granicę i pierwsza okazja do poważnej rozmowy o fizyce z zachodnimi specjalistami.
Prócz tego podczas tej konferencji niedawno zorganizowana grupa akademika Zeldowicza po raz pierwszy
prezentowała swoje wyniki na forum międzynarodowym. Debiut był udany. Stało się dla mnie jasne, że dzięki
niezwykłej intuicji fizycznej Zeldowicza, jego wytrwałości, energii, wynikającej z niemal dziecinnego zacieka-
wienia sekretami przyrody, która tak fascynowała studentów, nasza niewielka grupa zaczęła odgrywać wiodącą
rolę w nowej dziedzinie nauki - tak zwanej astrofizyce relatywistycznej (określenie „relatywistyczna"
przypomina tu o teorii Einsteina). Po referacie otoczyli mnie liczni koledzy, którzy chcieli poznać szczegóły
obliczeń. Wśród entuzjastów od razu zauważyłem wysokiego, szczupłego, rudowłosego młodego mężczyznę, który
wydał mi się typowym Amerykaninem. W gruncie rzeczy zwróciłem na niego uwagę już wcześniej - był on
pierwszym kolegą z Zachodu, którego krótkiego wystąpienia wysłuchałem w Londynie. O ile pamiętam, mówił o
polu grawitacyjnym wokół cylindra. Referat bardzo mnie zainteresował, ponieważ jego podejście do problemu
wydawało mi się podobne do mojego, choć początkowo nie potrafiłem powiedzieć, na czym polegało to
podobieństwo. Po moim wykładzie Kip Thorne - bo tak na-

t Się ten młody uczony - pomógł mi porozumieć się z kole-, którzy chcieli porozmawiać o moich wynikach (moja
an-czyzna była wówczas zdecydowanie poniżej poziomu, któ-ożna by określić zwrotem „daleka od
doskonałości"). ;j kontynuowaliśmy rozmowę. Wkrótce stwierdziliśmy, że sują nas podobne zagadnienia
naukowe i, co ważniejsze, f podobne poglądy na świat (Rosjanie mówią w takiej sy-|i o pokrewieństwie dusz).
Wkrótce bardzo się zaprzyj aźni-Jr. Pomimo dużej odległości (Moskwę i Kalifornię, gdzie •zka Thome, dzieli
jedenaście stref czasowych) i trwającego • braku osobistego kontaktu, nasza przyjaźń pozostała żyli Czytając
niedawno książkę Thorne'a Black Holes and Time ps przekonałem się, że i on podobnie zapamiętał nasze
•pikanie.
p Kip i ja często w ten sam sposób ocenialiśmy zjawiska sporne, często podobały się nam te same kobiety i było
najzu-niej oczywiste, że wkrótce będziemy się zajmować tymi sa-lymi problemami. Podczas jednej z moich wizyt
w pracowni horne'a (jest on profesorem w California Institute of Techno-gy) w swoim wystąpieniu seminaryjnym
zacząłem krytyko-ać dowód pewnego twierdzenia, które niedawno zostało opu-kowane. Ledwo zacząłem
formułować swoje argumenty, gdy iprzerwał mi Kip, który również czytał tę pracę: „Igor, wiem, co Izamierzasz
powiedzieć". Porównaliśmy nasze argumenty - były ['Identyczne. To było naprawdę niezwykłe. Wstrząśnięty, spytała
tem go, jak wytłumaczy taką zbieżność myśli? Thorne • uśmiechnął się i powiedział: „Mamy takie samo
zaplecze. Znamy się od dwudziestu pięciu lat i dokładnie zapoznaliśmy się ze swoimi pracami". (Kip redagował
przekłady książek z astrofizyki, które napisałem razem z Zeldowiczem, ja zaś redagowałem rosyjskie wydania jego
książek).
W 1990 roku, podczas pobytu w Kopenhadze, miałem atak serca. Kardiolodzy poradzili mi, abym poddał się
szczegółowym badaniom. Po powrocie do Moskwy udałem się do specjalistów. Potwierdzili oni, że sprawa jest
poważna, ale z ciężkim westchnieniem przyznali, że nie mogą mi zalecić, bym poddał się w ZSRR badaniom
specjalistycznym, nie mówiąc już o ope-

racji naczyniowej. „To zbyt niebezpieczne. Nasi chirurdzy sii wprawdzie doskonali, ale cała reszta... Z
badań statystycznych wynika, że oczekiwany czas życia pacjentów, którzy przes/.ll operację, nie jest
dłuższy niż tych, którzy nie byli operowani". Wiedziałem, że znany teoretyk Lifszyc niedawno zmarł po po
dobnej operacji.
Co miałem robić? Nie dysponowałem pieniędzmi, którymi mógłbym zapłacić za operację na
Zachodzie. Moja żona napl sała do Kipa, który natychmiast zorganizował wizytę u najlepszych
specjalistów w Los Angeles. Miesiąc później, po kolejne) konferencji w USA, znalazłem się w domu Kipa
w Pasadenie. Badania wykazały, że operacja będzie poważniejsza, niż przy puszczali lekarze w Moskwie,
i należy ją przeprowadzić jak najszybciej. Kip rzucił wszystko, czym się zajmował, i wrax z Carolee,
swoją żoną, nie odstępował mnie ani na chwilę. Wprawdzie kardiolog, chirurg i główny anestezjolog z
Hunting-ton Memoriał Hospital postanowili zrezygnować z honorarium, osobiste środki Kipa i tak nie
wystarczały na operację. W tej sytuacji napisał on do fizyków i astrofizyków, którzy mnie znali.
Kilkudziesięciu kolegów przysłało pieniądze na operację. Byłem operowany, jeszcze zanim zebrano
pieniądze. Wielogodzinna operacja przebiegła pomyślnie. Gdy odzyskałem przytomność, pierwszy
dźwięk, jaki do mnie dotarł, był głosem Kipa, który mówił po rosyjsku: „Igor, wszystko w porządku,
wszystko w porządku". Choć obok łóżka siedziała moja córka, która zawsze była mi bliska i która zrobiła
wiele, abym odzyskał zdrowie, wydawało mi się rzeczą oczywistą, że po powrocie do życia najpierw
usłyszałem głos Kipa.
Wielki fizyk Lew Landau padł ofiarą okropnego wypadku samochodowego. Po tym, jak dzięki
ogromnemu wysiłkowi lekarzy, fizyków i wielbicieli jego talentu został przywrócony do życia (niestety, do
fizyki już nie wrócił), miał on podobno powiedzieć: „Szkoda, że wcześniej miałem znacznie gorszą opinię
o ludziach niż obecnie". Nie mogę powiedzieć, abym przed tymi wydarzeniami szczególnie nisko oceniał
ludzkość, ale wydaje mi się, że chłodno konstatowałem, iż ludzie na ogół koncentrują się wyłącznie na
własnych problemach i kierują się

ką typu „życie jest ciężkie i nie można przejmować się systkimi". Myliłem się. Jestem szczęśliwy,
że mogłem się ekonać, iż ludzie zdecydowanie wykraczają ponad takie prednione" kryteria, które
uważałem za właściwe. pSawdzięczam życie wspaniałej przyjaźni Kipa i jego żony órzy tworzą
cudowną, harmonijną parę), bezinteresownej r wybitnych amerykańskich lekarzy oraz pomocy wielu
fi-v i astrofizyków. Cieszę się doskonałym zdrowiem, upra-u mój ulubiony sport (jazdę na nartach
wodnych) i, co naj-niejsze, nadal zajmuję się fizyką. Dziękuję za to całemu
Watu.
Wróćmy do lat sześćdziesiątych. Trzy lata po londyńskiej nferencji Kip przyjechał do ZSRR, by wziąć
udział w konfe-ticji w Tbilisi (obecnie w Republice Gruzji). Powiedział mi vczas, że mimo dużego
zainteresowania, jakie wzbudziła »za praca o zapadaniu się grawitacyjnym ciał nie mających etrii
sferycznej, nie wszyscy zachodni teoretycy zaakcepto-prali wniosek, iż również w takim przypadku
powstaje czarna | dziur a. Do sceptyków należał również znany uczony Werner iisrael. Thorne
oświadczył, że przyczyną wątpliwości było przy-Ijęte przez nas założenie, iż podczas grawitacyjnego
zapadania F się ciała amplituda małych odchyleń od sferycznej symetrii nie l może wzrosnąć do
nieskończoności. Intuicja fizyczna, którą f zaszczepił nam Zeldowicz, podpowiadała mi, że to
założenie ': Jest oczywiste, ale skoro matematycy chcieli zobaczyć dowód, ; zająłem się tym problemem.
Rok później, gdy Kip Thorne znowu przyjechał do ZSRR, by przez sześć tygodni pracować z naszą
grupą, mogłem mu już przekazać gotową pracę, zawierającą wymagany dowód. O ile ml wiadomo,
został on powszechnie zaakceptowany.
W pracy tej wykazałem, że jeśli powierzchnia sferycznego ciała jest nieco „pomarszczona" i jeśli
ciało to zapada się do rozmiarów mniejszych niż promień Schwarzschilda, to amplituda „zmarszczek"
trochę wzrasta, ale pozostaje mała. W naszym pierwszym artykule brakowało właśnie dowodu, że
amplituda zaburzeń pozostaje niewielka. Znalazłem matematyczny dowód, który wydawał mi się
bardzo prosty, niemal banalny. Ku

mojemu zdziwieniu koledzy z Zachodu uznali moją pracę za przełomową. Najprawdopodobniej udało mi się
odkryć stosunkowo prosty dowód, ponieważ znalem wyniki badań nad matematycznymi metodami konstruowania
tak zwanych ogólnych rozwiązań w teorii Einsteina. Metody te stworzyli radzieccy fizycy, Jewgienij Lifszyc i Izaak
Chalatnikow. Znalem również prace radzieckiego matematyka Aleksieja Petrowa, a zatem musiałem tylko te
koncepcje nieco zmodyfikować, rozwinąć i zastosować do badanego problemu.*
Przytoczony przykład świadczy o tym, jak ważne jest śledzenie wyników otrzymanych w „przyległych"
dziedzinach nauki.
W ten sposób moja opowieść dotarła do końca lat sześćdziesiątych. W tym okresie wzajemne wizyty radzieckich
i amerykańskich fizyków zdarzały się znacznie rzadziej niż obecnie. Każdy wyjazd był ważnym wydarzeniem,
szczegółowo omawianym na seminariach. Proszę pamiętać, że w tamtych czasach w moim kraju nie było faksów,
poczty elektronicznej, a wszystkie nasze zagraniczne rozmowy telefoniczne kontrolowano. Wracaliśmy z
wyjazdów, przywożąc najnowsze informacje o tym, czym zajmują się nasi koledzy. Co najmniej równie ważne
było to, że dzięki wyjazdom uczyliśmy się nowych metod, poznawaliśmy nowy styl badań, często bardzo
odmienny od naszego. Nic nie jest bardziej szkodliwe dla rozwoju nauki niż izolacja, brak kontaktu z
międzynarodową społecznością uczonych, trudności ze swobodnym przekazem informacji. Ludzie nie zajmujący
się nauką zapewne nie zdają sobie sprawy z tego, w jakim stopniu badania są stymulowane przez dyskusje,
wymianę opinii i zwykłe kontakty z kolegami z innych szkół naukowych, znających odmienne metody i techniki
badawcze (zakładam tu, że owi koledzy zajmują się najnowszymi problemami naukowymi).
W lutym 1967 roku wróciłem do Moskwy z mojej pierwszej podróży do Stanów Zjednoczonych, gdzie brałem
udział w Tek-

Bkim Sympozjum Astrofizyki Relatywistycznej. (Nazwa ta po-stąd, że pierwsze z tych sympozjów odbyło się w
Teksa-e). Tym razem spotkanie zostało zorganizowane w Nowym orku. Było to drugie sympozjum z tej
dziedziny, a jego prze-jleg wymownie świadczył o ogromnej zmianie, jaka nastąpiła ' astrofizyce teoretycznej i
obserwacyjnej. Wielu astrofizyków przeczuwało wówczas, że przyroda skry-przed nami ciała bardzo różniące się
od obiektów, jakie ześniej badali astronomowie. Wiadomo było, że obiekty te są apełnie inne niż zwyczajne
gwiazdy, planety czy obłoki gazu i że są źródłem bardzo silnych pól grawitacyjnych, które opisu-i ogólna teoria
względności. Z tego powodu przyjęło się mówić „obiektach relatywistycznych" i „astrofizyce relatywistycz-Jnej".
Wygłaszane na sympozjum referaty były poświęcone jesz-|cze nie odkrytym gwiazdom neutronowym i czarnym
dziurom. W skład delegacji radzieckiej Akademii Nauk weszły tylko t trzy osoby: Witali] Ginzburg, Josif
Szkłowski i ja, a w sympo-jrzjum wzięło udział kilkuset uczonych. Mimo naszych rozpaczliwych wysiłków, aby
zebrać jak najwięcej informacji i porozmawiać z jak największą liczbą kolegów, nie mieliśmy żadnych szans, by
wysłuchać wszystkich interesujących referatów. l Choć od tego czasu minęło już trzydzieści lat i wiele
rzeczy zmieniło się na lepsze, radzieckie delegacje na międzynarodowe konferencje w dalszym ciągu były mniej
liczne niż delegacje ze Stanów Zjednoczonych, a nawet z mniejszych i mniej rozwiniętych krajów. Taka
„oszczędnościowa" polityka bardzo szkodziła nauce światowej (w wielu dziedzinach nasi fizycy i astronomowie są
najwybitniejszymi specjalistami). W ostatnich latach, czyli w połowie lat dziewięćdziesiątych, wielu uczonych z
byłego Związku Radzieckiego wyjeżdżało za granicę wyłącznie dzięki pomocy z Zachodu.
Po sympozjum zostaliśmy zaproszeni do wielu ośrodków na-I ukowych. Ja pojechałem do Princeton, do Institute
for Advan-ced Study, gdzie Albert Einstein spędził ostatnie kilkadziesiąt lat życia. Wraz z Kipem Thorne'em
byliśmy gośćmi Johna Ar-chibalda Wheelera i mieszkaliśmy w jego domu (Thorne obronił kiedyś pod kierunkiem
Wheelera doktorat). Te bliskie koń-

takty z fizykami należącymi do różnych pokoleń stanowiły dla mnie dowód, że uczeni z Zachodu bardzo
poważnie traktują poszukiwania obiektów relatywistycznych.
Chciałbym podkreślić, że w połowie lat sześćdziesiątych Jaków Zeldowicz i Oktaj Gusejnow, bardzo młody
astrofizyk z Azerbejdżanu, który dołączył do naszego zespołu, przeprowadzili pionierskie badania możliwości
zaobserwowania obiektów relatywistycznych.
j Teoretycy znali wówczas dwa rodzaje obiektów relatywi-| stycznych: gwiazdy neutronowe i
czarne dziury. Promień i gwiazdy neutronowej wynosi zaledwie około dziesięciu kilome-\j trów, toteż emituje
ona niewiele światła, nawet jeśli jest bardzo gorąca. Natomiast czarne dziury z założenia nie promieniują w ogóle.
Nie możemy zatem liczyć, że uda się nam bezpośrednio zaobserwować takie obiekty z dużej odległości.
Jak zatem można je wykryć?
Radzieccy fizycy, Władimir Bragiński i Aleksander Połnarew, zauważyli kiedyś żartobliwie, że dyskusje na ten
temat przypominają czasem rozmowę między Królem i Alicją z Po drugiej stronie lustra Lewisa Carrolla:

 Wyjrzyj na drogę i powiedz mi, czy któregoś z nich nie wi


dać.
 Czy widzę kogoś na drodze? Nikogo! - rzekła Alicja.
 Ach, żebym ja miał taki wzrok - powiedział z żalem Król. -
Nikogo! Na taką odległość! Ja przy tym świetle widzę tylko
tych, co istnieją.*

Zeldowicz i Gusejnow zwrócili uwagę na to, że niewidzialne obiekty relatywistyczne wytwarzają bardzo silne
pole grawitacyjne, dzięki czemu można je wykryć. Zaproponowali oni, by szukać relatywistycznych obiektów
należących do układów podwójnych, w których pole grawitacyjne niewidzialnego towarzysza wpływa na ruch
zwyczajnej gwiazdy. Obecność niewi-
sz

tiego towarzysza można wykryć, śledząc orbitę widocznej gwiazdy.


|'Po zapoznaniu się z pracami zespołu Zeldowicza, Kip Thorne [ się do pomysłu szukania relatywistycznych
obiektów we chświecie. Thorne i Yirginia Trimble opublikowali katalog i, które podejrzewali o to, że w ich otoczeniu
kryje się nie-ny towarzysz, wytwarzający silne pole grawitacyjne. Nie-y, dokładna analiza zachowania gwiazd z ich
listy, a także pokazanych przez innych astronomów, nie doprowadziła do
akiego odkrycia relatywistycznych ciał niebieskich. jr W 1967 roku angielscy radioastronomowie przypadkowo od-yli
gwiazdy neutronowe, rejestrując ich charakterystyczne omieniowanie radiowe. Na odkrycie czarnych dziur
trzeba io poczekać nieco dłużej. W 1966 roku Zeldowicz i ja, p w 1967 roku Josif Szkłowski, zwróciliśmy
uwagę na to, że : dziury (i gwiazdy neutronowe) mogą być niezwykle sil-l źródłami promieniowania
rentgenowskiego. Dzieje się tak t tedy, gdy czarna dziura krąży w niewielkiej odległości od liewyczajnej
gwiazdy. Według powszechnie dziś akceptowanego ftcenarłusza pod wpływem pola grawitacyjnego materia prze-I
pływa ruchem spiralnym z gwiazdy na czarną dziurę, tworząc | płaski dysk gazowy. Wskutek tarcia między
warstwami gazu j temperatura dysku wzrasta do kilkudziesięciu milionów stopni. Gorący gaz, nim przekroczy
horyzont, emituje promienio-: wanie rentgenowskie, dzięki czemu czarna dziura staje się widoczna. Aktywne
rentgenowsko układy podwójne zostały odkryte w 1972 roku. Niektóre z nich zawierają gwiazdy neutronowe,
inne, zdaniem ekspertów, składają się z czarnych dziur i zwyczajnych gwiazd.
Na krótko przed tymi wydarzeniami poznałem angielskiego fizyka Stephena Hawkinga, który później został
jednym z najwybitniejszych teoretyków i ekspertów od czarnych dziur. Obecnie każdy człowiek choć trochę
interesujący się fizyką zna jego nazwisko, ponieważ napisał on światowy bestseller Krótka historia czasu. Powstało
o nim kilka książek i wiele artykułów prasowych. Nie mam wątpliwości, że doskonale znają go wszyscy czytelnicy tej
książki (bo przecież sięgnęły po nią osoby za-

interesowane fizyką i astronomią, czyż nie?). Mimo to chciał bym krótko opisać moje wrażenia,
ukształtowane pod wpływem jego odkryć i osobistych z nim spotkań. Hawkinga pozna łem w 1972
roku, podczas kongresu Międzynarodowej Unii Astronomicznej w Brighton, na południowym wybrzeżu
Anglii. Młody angielski astronom Malcolm Longair, przyszły Astronom Królewski, który spędził sporo
czasu w Moskwie, odbywając staż w grupie Zeldowicza, zaprosił radzieckich delegatów, by odwiedzili
Instytut Astronomii i słynne obserwatorium radio-astronomiczne w Cambridge. To właśnie tam trzy lata
wcześniej młoda doktorantka S. J. Bell i jej opiekun A. Hewish odkryli gwiazdy neutronowe,
rejestrując rytmiczne impulsy promieniowania radiowego.
Oglądałem ich niezwykły radioteleskop, który posłużył do odkrycia gwiazd neutronowych, z
prawdziwym i nie skrywanym zaciekawieniem. Przede mną rozpościerało się rozległe pole (cztery akry)
z wbitymi w ziemię tyczkami, między którymi rozciągnięto poziomo druty, tworzące antenę.
Radioteleskop zaprojektował i skonstruował Hewish. Większość pracy wykonali jego asystenci z
obserwatorium i studenci. Ta osobliwa „maszyna" umożliwiła odkrycie ciał niebieskich, których pole
grawitacyjne jest tak silne, że wydostanie się z jego więzów wymaga prędkości niemal równej prędkości
światła.
Gwiazdy neutronowe okazały się świetnym poligonem do badania różnych zagadkowych zjawisk.
Na przykład ich pole magnetyczne jest tak silne, że energia pola zgromadzona w jednym
centymetrze sześciennym w pobliżu powierzchni gwiazdy odpowiada stu gramom materii! Gęstość
materii, która jest równoważna energii pola, przewyższa zatem stokrotnie gęstość wody; w
rzeczywistości w naturalnych warunkach na Ziemi żaden pierwiastek ani związek chemiczny nie ma tak
dużej gęstości. Proszę zwrócić uwagę, że chodzi tu wyłącznie o energię pola magnetycznego, które
zazwyczaj traktujemy jako coś efemerycznego.
Silne pole grawitacyjne powoduje, że czas na powierzchni gwiazdy neutronowej płynie półtora rażą
wolniej niż w naszym świecie, a w środku gwiazdy - dwa i pół razy wolniej.
j,. Jeszcze w drodze do Cambridge umówiłem się z Longairem, i odwiedzimy Stephena Hawkinga w jego
domu. Musieliśmy : do niego, ponieważ Hawking już wtedy poważnie chorował . stwardnienie zanikowe
boczne (ALS), znane również jako oroba Lou Gheriga. Choroba ta atakuje centralny układ ner-_' i
powoduje stopniową atrofię mięśni, co po kilku latach owadzi do śmierci. Hawking zachorował na ALS,
gdy miał adzieścia kilka lat i pracował nad doktoratem. Nic dziwne-0, że wiadomość podziałała na niego
przygniatająco; uznał, że : ma sensu kończyć rozprawy, przestał zajmować się nauką •.zaczął pić. Na
szczęście tempo rozwoju choroby uległo spo-yolnieniu, a los zgotował mu nieoczekiwany dar: poznał
czaru-ą młodą damę, Jane, z którą się wkrótce zaręczył. To był rotny punkt w jego życiu. Jak później
wspominał: „Jeśli linieliśmy się pobrać, to musiałem znaleźć pracę. By dostać rpracę, musiałem
skończyć doktorat. Po raz pierwszy w życiu l zacząłem ciężko pracować. Ku mojemu zdziwieniu,
przekona-płem się, że to mi odpowiada".
W czasie gdy po raz pierwszy odwiedziłem Cambridge, Hawking był już znany ze swej analizy
początkowej fazy ekspansji Wszechświata (będzie o tym mowa dalej). Wykazał on, że ewolucja
Wszechświata rozpoczęła się od stanu o niezwykle dużej gęstości i skrajnie silnego pola
grawitacyjnego; fizycy mówią, że Wszechświat rozpoczął się od osobliwości. Z wielką nie-
cierpliwością czekałem na spotkanie z tym uczonym.
Hawking zawsze wywiera wielkie wrażenie na ludziach, którzy nie znali go wcześniej. Wystarczy
kilka minut, by zapomnieć, że jest on ciężko chorym człowiekiem, który prawie nie może się poruszać.
Ma fascynujące, lśniące oczy, w których natychmiast można dostrzec nieskończoną głębię jego
inteligencji.
Nie było mi łatwo zrozumieć, co Hawking mówi, ponieważ wypowiadał się z dużym trudem, ale
pomógł mi w tym Longair, który znał go od wielu lat. Opowiedziałem Hawkingowi o tym, co Zeldowicz i
ja usiłowaliśmy w tym czasie zrobić. Nie przypuszczałem, by interesowały go matematyczne szczegóły,
więc zaznaczyłem, że je pominę. Hawking uśmiechnął się i powie-

dział, że takie szczegóły są najważniejsze. W tym okresie obaj poświęcaliśmy dużo uwagi kosmologii,
ale podczas rozmowy czułem, że Hawking zmienił zainteresowania i zaczął rozmyślać o czarnych
dziurach. Sam zawsze uważałem, że czarne dziury kryją w sobie klucz do zrozumienia wielu tajemnic
przyrody.
Na szczęście z upływem lat stan zdrowia Hawkinga w pewnej mierze się ustabilizował. Mimo
początkowych groźnych zapowiedzi lekarzy (i, oczywiście, dzięki ich opiece oraz sile woli Hawkinga)
żyje on nadal i pozostaje aktywny naukowo. Moim zdaniem jego intelekt jeszcze się pogłębił, choć
obecnie uczony stracił niemal całkowicie kontrolę nad mięśniami. Hawking może się poruszać tylko
za pomocą specjalnego fotela na kółkach, którym kieruje palcami lewej dłoni. Stracił mowę, toteż
rozmawia z ludźmi wyłącznie za pomocą komputera. Mimo to nie stracił poczucia humoru, jest
aktywny i wesoły, bierze udział w wycieczkach, chodzi do teatru i restauracji, zaprasza do siebie gości
i jest zawsze otoczony ludźmi.
Dla nas najważniejsze jest jednak to, że Hawking wciąż pracuje, i to jak nikt inny. Świat nauki
podziwia jego głębokie idee, które rodzą się w umyśle uczonego jedna po drugiej. Zawsze są
nadzwyczajne.
Hawking wielokrotnie przyjeżdżał do byłego ZSRR. Po raz ostatni odwiedził on Rosję w 1988 roku.
Uczestniczył wtedy w międzynarodowej konferencji w Leningradzie (obecnie Sankt Petersburg),
zorganizowanej dla uczczenia setnej rocznicy urodzin Aleksandra Friedmanna, twórcy teorii
rozszerzającego się Wszechświata. Hawking wygłosił wykład, wziął udział w kilku wycieczkach i
zwiedził miasto. Podczas pobytu przeprowadziłem z nim wywiad dla radzieckiej telewizji.
Hawking ma troje dzieci - dwóch synów i córkę. Nawiasem mówiąc, urodził się on 8 stycznia 1942
roku, dokładnie trzysta lat po śmierci Galileusza (sam o tym często wspomina). Tak mówi o swoim
życiu:

Pecha w życiu miałem tylko pod jednym względem: zachorowałem na ALS, czyli stwardnienie
zanikowe boczne. Poza tym jestem szczęściarzem. Pomoc i wsparcie, jakie otrzymu-
je od mojej żony Jane oraz dzieci: Roberta, Lucy i Tima, umożliwiły mi prowadzenie w miarę
normalnego życia i odniesienie sukcesów zawodowych. Miałem szczęście, że wybrałem teoretyczną
fizykę, ponieważ polega ona na czystym myśleniu, a zatem inwalidztwo nie było poważnym utrud-
nieniem w jej uprawianiu. Bardzo pomocni byli mi zawsze wszyscy, bez wyjątku, moi koledzy.*

f Po raz drugi spotkałem Hawkinga w 1972 roku, kiedy zostaliśmy obaj zaproszeni w charakterze
wykładowców do Międzyna-f rodowej Szkoły Fizyki w Les Houches w Alpach Francuskich, gdzie
mieliśmy mówić o czarnych dziurach. Hawking przyjechał i ze swoją czarującą żoną i dwojgiem dzieci,
które były wówczas i jeszcze małe. Jane nie zapomniała moich opowieści o tym, jak mój syn namiętnie
lubi samochody zabawki i przywiozła specjalnie dla niego mały samochodzik (wówczas w ZSRR była to
niezwykła rzadkość). W tamtych czasach Hawking jeszcze wy-I kładał, posługując się własnym głosem,
choć wymagało to z je-I go strony dużego wysiłku. Zawczasu dyktował główne myśli swoim
asystentom, którzy prezentowali je na przezroczach, natomiast Hawking tylko je komentował i wyjaśniał.
Wieczorami często siadywaliśmy razem w przytulnych zakątkach szkoły, by rozmawiać o życiu i
fizyce. Hawking wspominał, jak w młodości lubił jazdę figurową na lodzie. Czułem ból patrząc, jak
okrutnie los potraktował tego pełnego energii, uśmiechniętego, dowcipnego człowieka. Nawet wówczas
Hawking przewyższał żywotnością młodego i pełnego wigoru włoskiego profesora Remo Ruffiniego,
który również wykładał w Les Houches. Nasze wykłady zostały następnie opublikowane w postaci
książki, która stała się pierwszą ogólną monografią na temat czarnych dziur i posłużyła za punkt
wyjścia wielu dalszych badań.
Ważną cechą nowego podejścia do problemu czarnych dziur było to, że fizycy przestali traktować
je jako coś w rodzaju

cmentarza grawitacyjnego, gdzie materia może tylko znikać z pola widzenia obserwatora. Potężne pole
grawitacyjne w otoczeniu czarnej dziury powoduje, że zachodzą tam liczne bardzo gwałtowne procesy. Rufflni
zwykł mówić, że czarne dziury są „pełne życia". Na przykład rozgrzany gaz w dysku, spadający po spirali na
czarną dziurę w układzie podwójnym, emituje promieniowanie rentgenowskie o bardzo dużym natężeniu.
Jak już wspomniałem, pierwsze aktywne pod względem promieniowania rentgenowskiego układy podwójne
zostały odkryte w 1972 roku. Parametry jednego z tych źródeł, oznaczanego Cygnus X-l (X oznacza
promieniowanie rentgenowskie, Cy-gnus to łacińska nazwa konstelacji Łabędzia, a l to numer źródła)
wskazują, że jest to układ podwójny zawierający czarną dziurę o masie dziesięciu Słońc.
W Les Houches spędziliśmy, rzecz jasna, wiele czasu na rozmowach o nowych odkryciach. Wydawało się,
że już niebawem astronomowie znajdą dziury w czasie i przestrzeni. Nasza grupa podzieliła się na optymistów i
sceptyków. Optymiści zdecydowanie twierdzili, że odkrycie czarnych dziur jest już faktem. Sceptycy zalecali
ostrożność i nalegali, by to raz jeszcze sprawdzić.
Ja zaakceptowałem odkrycie całym sercem. Z dzisiejszej perspektywy mogę powiedzieć, że intuicja raczej
mnie nie zawiodła, choć z biegiem lat stałem się ostrożniejszy. Thorne, który również był jednym z
wykładowców zaproszonych do Les Houches, wyrażał podobną opinię, ale sądził, że potrzebna jest jeszcze
weryfikacja obserwacji. Dwa lata później, po zebraniu dodatkowych informacji o źródle w gwiazdozbiorze Ła-
będzia, Thorne napisał, iż nowe dane przekonały jego i innych astronomów, że w źródle Cygnus X-l znajduje
się czarna dziura.
Stephen Hawking był ostrożniejszy. Wspominając te lata, w 1988 roku napisał:

Czarna dziura wydaje się jedynym naturalnym, zgodnym z rzeczywistością wyjaśnieniem wyników
obserwacji. Mimo to założyłem się z Kipem Thorne'em, że w źródle Cygnus X-1

; llie ma czarnej dziury! Zakład ten jest dla mnie rodzajem ||y polisy ubezpieczeniowej. Włożyłem wiele
pracy w badania ip czarnych dziur i poszłaby ona na marne, gdyby się okazało, ' że czarne dziury nie istnieją.
Ale w takim wypadku na pocieszenie wygrałbym zakład, co zapewniłoby mi czteroletnią prenumeratę pisma
„Private Eye". Jeśli czarne dziury istnieją, Kip będzie przez rok otrzymywać „Penthouse'a". Gdy zakładaliśmy
się w 1975 roku, mieliśmy 80% pewności, że w źródle Cygnus X-l kryje się czarna dziura; powiedziałbym,
że obecnie pewność wzrosła do 95%, ale zakład nie został jeszcze rozstrzygnięty.

Zakład został zawarty zgodnie ze wszystkimi regułami i nawet ogłoszony publicznie. By czytelnicy mogli lepiej
docenić jego humorystyczną stronę, powinienem zapewne wspomnieć, że f oba pisma wymienione w
warunkach zakładu są odległe od nauki o wiele lat świetlnych. Mówiąc poważnie, uważam, że podana przez
Hawkłnga ocena wiarygodności wiadomości o odkryciu czarnej dziury jest bardzo rozsądna. Powiedziałbym
nawet, że moim zdaniem wiarygodność można ocenić nawet na 99%. Oczywiście, astronomowie są bardzo
ostrożni, ponieważ chodzi tu nie o odkrycie jeszcze jednego ciała niebieskiego, lecz o dowód istnienia dziur w
czasie i przestrzeni.
To jeszcze nie koniec tej historii. Faksymile zakładu Thorne^ z Hawkingiem zostało opublikowane w 1987
roku w artykule Wernera Israela we wspomnianej już książce 300 Years of Grauitation, gdzie autor opatrzył je
następującym podpisem: „Zakład między Stephenem Hawkingiem i Kipem Thorne'em, przyjęty w grudniu 1974
roku; żadna ze stron nie zainkasowa-ła wygranej". Późną jesienią 1991 roku zadzwoniłem do Thorne^ z
pytaniem: „Kip, nie sądzisz, że już wygrałeś zakład? Minęło już niemal dwadzieścia lat od odkrycia źródła
Cygnus X-l. Wszystko wskazuje na to, że jest to czarna dziura, i nic temu nie przeczy. Znaleziono inne obiekty,
które zapewne również są czarnymi dziurami. Dość ostrożności! To zaczyna przypominać filozoficzne stanowisko
solipsysty, który wątpi w istnienie otaczającego go świata, ponieważ nie może czysto

logicznymi metodami wykazać, że zewnętrzny świat nie jest tylko wizją, stworzoną przez świadomy
umysł jednostki".
Kip zaśmiał się i powiedział, że już otrzymał wygraną! Haw-king zaprenumerował dla niego pismo i
sekretarka Kipa przeżyła szok, gdy zaczęło ono nadchodzić.
Byłem bardzo zaskoczony: „Czy chcesz powiedzieć, że Ste-phen przyznał, iż czarne dziury zostały
odkryte, i potwierdza to oficjalnie, choć w dość nieortodoksyjny sposób?"
Kip ostrożnie stwierdził, że nie ma pewności, ale jest to bardzo prawdopodobne, ponieważ otrzymał
notatkę, napisaną w imieniu Hawkinga, w której ten uznaje, że przegrał zakład. Kip zawsze wykazywał
wielką pedanterię przekazując słowa innych.
- Doskonale - powiedziałem. - A jak ty uważasz? Czy sądzisz, że udało się odkryć czarną dziurę?
Kip odpowiedział z taką samą ostrożnością prawdziwego teoretyka, że w ciągu ostatnich trzech lat
nie pojawiły się nowe istotne dane dotyczące źródła Cygnus X-l, a zatem jego ocena
prawdopodobieństwa, że jest to czarna dziura, nie uległa zmianie i wynosi 95%. Jeśli jednak mówimy o
łącznym prawdopodobieństwie istnienia czarnej dziury w Cygnus X-1 i w którymś z nowych, niedawno
odkrytych obiektów, to jest on skłonny podnieść swe oszacowanie.
- W porządku - odrzekłem. - Przygotowuję teraz angielski przekład mojej popularnonaukowej
książki Rzeka czasu. Czy przyślesz mi na piśmie swoją obecną ocenę prawdopodobieństwa, bym mógł
ją umieścić w książce i tym samym zapisać to na kartach historii?
Oto deklaracja, którą otrzymałem:

Oceniam prawdopodobieństwo, że źródło Cygnus X-1 zawiera czarną dziurę, na 95%;


prawdopodobieństwo zaś, że któryś z nowych obiektów, kandydatów na czarne dziury, rzeczywiście
jest czarną dziurą, wynosi moim zdaniem 99%. Najlepsze życzenia Kip
PS. Nie pytaj mnie, KTÓRY z innych kandydatów jest czarną dziurą. Nie wiem!
Czyż nie należy w tym miejscu przypomnieć rady, jakiej udzielił młody Izaak Newton swojemu
przyjacielowi Astonowi: w podróży zadawaj pytania i wyrażaj wątpliwości, ale unikaj j definitywnych
stwierdzeń i nie dawaj się wciągać w dyskusje. ( Wróćmy teraz do fizyki tych fascynujących
obiektów. Zajmiemy się głównie kwestią upływu czasu w czarnych dziurach. Jak już wspomniałem,
według zewnętrznego obserwatora E przy granicy czarnej dziury czas zwalnia, podobnie jak zamiera
nurt rzeki w pobliżu jej brzegów.
_. Mogłoby się wydawać, że zdarzenia zachodzące wewnątrz l, czarnej dziury powinny być nam
obojętne. Nie możemy przecież p zajrzeć do środka ani wydobyć stamtąd jakichkolwiek informacji.
Wydaje się zatem, że wnętrze czarnej dziury jest oddzielone |, od reszty świata nieprzenikalną barierą.
W rzeczywistości to stwierdzenie jest tylko częściowo prawdą. Granica czarnej dziury stanowi barierę
półprzepuszczalną - ciała mogą spadać na czarną dziurę, ale nie mogą się z niej wydostać. Co stanie
się z obserwatorem na statku kosmicznym, który przekroczy horyzont zdarzeń? Wiemy, że nie może
uciec - siła grawitacji niepowstrzymanie przyciąga go do środka czarnej dziury...
Jeszcze niedawno teoretycy zakładali, że po przekroczeniu Ł gardzieli czarnej dziury obserwator
wyłoni się z innej gardzieli w przestrzeni, daleko od czarnej dziury (rys. 7.3a), lub nawet znajdzie się
nagle w innym wszechświecie (rys. 7.3b).
Gdyby było to możliwe, we Wszechświecie istniałyby nie tylko czarne dziury, ale również białe -
owe inne gardziele, wypluwające obserwatorów. Dowolne ciało może zostać wyrzucone z białej
dziury, ale nie może na nią spaść. Białe i czarne dziury przypominają jednokierunkowe ulice, a
gardziele często określa się mianem tuneli. Należy jednak pamiętać, że są to przejścia w czasie!
Odkryłem białe dziury w 1963 roku, na podstawie czysto matematycznego rozumowania, gdy
usiłowałem znaleźć źródło ogromnej energii emitowanej przez kwazary (ąuasi-gwłazdowe źródła
promieniowania radiowego; są to aktywne jądra galaktyk, emitujące promieniowanie o niezwykłej
energii). Rok później opublikowałem artykuł o białych dziurach; niezależnie ode

mnie odkrył je także izraelski fizyk Yuval Ne'eman, który Wniósł ważny wkład w rozwój fizyki
cząstek elementarnych. Później Ne'eman zajął się jednak innymi sprawami i stał się Ważną figurą
polityczną w swoim kraju. Z tego powodu nigdy ; nie miałem okazji porozmawiać z nim o białych
dziurach.
Problem tuneli łączących dziury sformułował (na długo |p przedtem, nim opublikowałem swoją
pracę o białych dziurach) i omówił John Archibald Wheeler ze swoimi studentami. Wrócę do tego aspektu
zagadnienia w rozdziale „Pod prąd".
Moje prace z tego okresu na temat gardzieli spodobały się profesorowi Andriejowi Dmłtriewiczowi
Sacharowowi, który stopniowo coraz bardzie] interesował się zagadnieniami grawitacji i kosmologii.
Obecnie wszyscy kojarzą nazwisko tej znakomitości XX wieku, ale wówczas był on znany tylko niewiel-
kiej grupie uczonych, wciągniętych w prace nad bronią jądrową. W tym okresie Andriej Sacharow
zajmował się koncepcjami kosmologicznymi, które miały punkty wspólne z moimi badaniami.
Wielokrotnie dyskutowaliśmy o tych problemach między sobą i z Jakowem Zeldowiczem. W
rezultacie opublikowaliśmy razem pracę Grawitacyjne zapadanie się ciai i topologiczna struktura
Wszechświata, która ukazała się w 1970 roku. Jestem z niej bardzo dumny. W pracy tej Andriej
Dmitriewicz rozważał proces powstawania czarnej dziury wskutek zapadania się materii i
następującej później fazy ekspansji „innego" wszechświata -jak powiedział - „zaproponowany przez I.
Nowikowa". Wkrótce po ukazaniu się tej pracy Sacharow został oficjalnym recenzentem mojej
rozprawy doktorskiej.
Później powrócę do koncepcji Sacharowa na temat czasu. Teraz chciałbym dodać kilka pociągnięć
pędzlem do jego portretu.
Spotkałem go po raz pierwszy w 1963 roku. Jego maniery ł wygląd zupełnie nie pasowały do
wielkiego uczonego czy choćby wysokiej klasy fizyka. Od tamtej pory poznałem wielu wybitnych
fizyków, którzy byli bardzo różnymi ludźmi. Mój pierwszy mentor, Abram Zelmanow, był
człowiekiem dość pedantycznym, powolnym i dystyngowanym, zarówno w gestach,

jak i w zachowaniu - klasycznym książkowym uczonym starej daty. Wioch Remo Rufflni, wybuchowy
południowiec, w 1972 roku wygłaszał swoje wykłady w Les Houches „na pełnym gazie", z ogniem w
oczach, koszulą mokrą od potu i obsypaną kredą, skacząc od jednego końca tablicy do drugiego. Kip
Thorne imponował wszystkim luźnymi manierami i nienagannie precyzyjnymi wykładami. Pamiętam,
że gdy po raz pierwszy słuchałem wykładu Gell-Manna w 1967 roku w Filadelfii, wydał mi się
nadmiernie błazeński. Wykłady Feynmana były zawsze czarującymi popisami aktorskimi; podczas
wspólnej wycieczki do Disneylandu bębnił na bongo i wyglądał dokładnie tak, jak na słynnym zdjęciu z
bębnem. To było coś niezwykłego jak na fizyka, zwłaszcza laureata Nagrody Nobla.
Myślę jednak, że ta rozmaitość charakterów nie przeszkadza fizykom rozpoznawać kolegów na
pierwszy rzut oka. Jak mówi rosyjskie przysłowie „rybak rybaka rozpozna z daleka".
Z pewnością tak nie było w przypadku Andrieja Sacharowa. W dniu naszego spotkania zapukał on
dość nieśmiało do drzwi Wydziału Astrofizyki (wydział mieścił się w jednym pokoju), niedawno
stworzonego przez Jakowa Zeldowicza w ramach Oddziału Matematyki Stosowanej Instytutu
Matematyki w Moskwie. Oddziałem kierował Mścisław Kiełdysz, pełniący wówczas funkcję prezesa
Akademii Nauk. W rzeczywistości był to ogromny instytut naukowy, gdzie prowadzono niemal
wyłącznie ściśle tajne (po rosyjsku - „zamknięte tematy") badania dla wojska. Wydział Astrofizyki, nie
mający bezpośrednich związków z resztą Instytutu, został stworzony po pierwsze dlatego, że
Zeldowicz, bardzo „tajny uczony", koniecznie chciał zająć się tą problematyką, a po drugie - ponieważ
Kiełdysz ogromnie cenił prace Zeldowicza i z radością zaprosił go do Instytutu.
Wracam do wizyty Sacharowa. Pod koniec dnia pracy zobaczyłem, jak do pokoju wchodzi wysoki,
szczupły nieznajomy w dość znoszonym i niezbyt czystym płaszczu zimowym. Byłem przykuty do
obliczeń, moje myśli krążyły bardzo daleko od przyziemnych spraw i niespodziewana wizyta dość mnie
zirytowała. Nieznajomy wydawał się dziwny, a najdziwniejsze były

go oczy. Przed przyłączeniem się do grupy Zeldowicza dość ótko pracowałem w Instytucie
Astronomicznym w Moskwie, stytucji całkowicie „otwartej", w której nie prowadzono żad-i tajnych
badań. Instytut Astronomii był skrajnym przeci-leństwem Oddziału Matematyki Stosowanej.
Przychodzili i często miłośnicy astronomii, by przedstawić swoje własne •teorie, mające stanowić
klucz do zrozumienia pochodzenia 'Układu Słonecznego lub nawet całego Wszechświata. W naj-
lepszym wypadku teorie te były na poziomie fizyki ze szkoły średniej, na ogół jednak ludzie ci nie mieli
pojęcia, na czym po-:lega nauka, choć szczerze entuzjazmowali się swymi pomysła-| ml, a czasami mieli
na ich punkcie prawdziwą obsesję.
Coś w wyglądzie Sacharowa, a zwłaszcza w jego oczach, i przywiodło mi na myśl tych
niepożądanych gości. Nie chcę w ten sposób dać do zrozumienia, że w jego wyglądzie było coś
nienormalnego. Bynajmniej! Jednak sposób, w jaki patrzył, sugerował, że Sacharow widział coś
więcej niż tylko zwykły świat wokół nas. Później zdałem sobie sprawę, że jedyną jego cechą, która
mogła mi przypomnieć o nawiedzonych miłośnikach astronomii, był niekonwencjonalny wyraz jego
oczu i całej twarzy, no i pewna niedbałość stroju. Ośmieliłbym się nawet powiedzieć, że jego spojrzenie
było równie niezwykłe jak Mony Lisy Leonarda da Vinci, choć na twarzy Sacharowa nie widać było
nawet śladu enigmatycznego uśmiechu.
Jak już powiedziałem, byłem zirytowany, że ktoś przeszkadza mi w pracy, a także perspektywą
długiej ł żmudnej rozmowy z kolejnym miłośnikiem jakiejś zwariowanej hipotezy. Irytacja sprawiła, że
nie pomyślałem nawet, iż żaden amator nie zostałby wpuszczony do tego „zamkniętego" Instytutu. Gdy
nieznajomy cicho spytał, czy to wydział Zeldowicza, zażądałem w odpowiedzi, by zszedł na dół i
zostawił płaszcz w szatni, a dopiero później tu wrócił. „Tak, oczywiście" - odpowiedział tamten swoim
cichym głosem, po czym wyszedł. Kiedy zamknął za sobą drzwi, mój rówieśnik i kolega, Andrej
Doroszkiewicz, który poznał Sacharowa w czasie gdy również pracował w absolutnie tajnym ośrodku,
spytał z oburzeniem: „Czyś ty zwariował? Jak możesz w taki sposób traktować Sacharowa?"

Byłem naprawdę wstrząśnięty. Sacharow zajmował się prawie wyłącznie tajnymi badaniami, toteż
niewiele wiedziałem o jego osiągnięciach naukowych. W tym czasie nie zaangażował się jeszcze w
heroiczną obronę praw człowieka, która później uczyniła z niego symbol prawości i odwagi. Choć
wiedziałem
0 nim niewiele, było to dosyć, by myśleć o nim z podziwem. Zda
jąc sobie sprawę z popełnionej gafy, mocno się zarumieniłem.
Później Sacharow często odwiedzał naszą pracownię, by porozmawiać o fizyce z Jakowem
Zeldowiczem. Doroszkiewicz
1 ja, jako bardzo młodzi współpracownicy Zeldowicza, byliśmy
obecni przy tych rozmowach, ale na ogół się nie odzywaliśmy.
Niewiele zresztą rozumieliśmy z tego, o czym rozprawiał Sa
charow. Moim zdaniem (a podobnie zapewne myśleli inni), pro
blemy, o których mówił, były bardzo abstrakcyjne i odległe od
rzeczywistości. Dziś cały świat zna bezkompromisowość Sa-
charowa w zasadniczych sprawach społecznych. Taką samą
niezależność od zewnętrznych nacisków można było dostrzec
w ewolucji jego poglądów naukowych. Wydaje mi się, że nigdy
nie zaakceptował on żadnego kompromisu, który mógłby zła
godzić nieortodoksyjność jego poglądów. Jego podejście do
problemów naukowych cechowało jednak coś więcej niż tylko
brak ortodoksyjności.
Sacharow zasugerował na przykład, by obliczyć teoretycznie stałą grawitacji - jedną z kilku
podstawowych stałych fizycznych - zakładając, że opisuje ona „sprężystość próżni". Dziwne,
nieprawdaż? Jednakże z punktu widzenia współczesnej fizyki (kilkadziesiąt lat po sformułowaniu tej
koncepcji przez Sacharowa) idea ta nie wydaje się już tak szalona.
Nie wiem, czy tego rodzaju podejście do problemów naukowych jest owocne, ale nie mam wątpliwości,
że nikt prócz niego nie mógłby pracować w taki sposób. Być może pod tym względem Sacharow
przypominał Einsteina, ale wolałbym nie ryzykować formułowania własnej opinii w tej sprawie.
Gdy Sacharow przeszedł od fizyki cząstek elementarnych i teorii pola, dwóch dziedzin, o których
niewiele wiedziałem, do fizyki czarnych dziur, gdzie czułem się znacznie pewniej, łatwiej mi było go
zrozumieć. Niemniej nawet wtedy logika jego

rodów często wydawała mi się zagadkowa. W rzeczywistości ile tylko mnie. Przypomina mi się
następująca historia.
Sacharow wygłaszał referat na naszym seminarium o możli-.._ ch właściwościach gardzieli w przestrzeni
(wspominałem już |0 nich). W rym czasie w skład naszej grupy wchodziło dziesię-|ciu młodych
uczonych. Słuchaliśmy go w milczeniu. Jaków eldowicz zawsze odnosił się do tego problemu,
mówiąc deli-.„atnie, z dezaprobatą. Ponadto irytowało go oryginalne podej-iście Sacharowa. W pewnej
mierze dziwność rozumowania Sa-jcharowa została zwielokrotniona przez dziwność samego J
problemu. Zeldowicz uważał, że to prowadzi do perwersji w fi-izyce. W jakiś czas po tym, jak Sacharow
rozpoczął swoje wy-|j stąpienie, Zeldowicz zaczął zdradzać oznaki zniecierpliwienia. ' Nie przerywał
mu jednak, choć pytania i długie dyskusje w trakcie referatu były rzeczą normalną na naszym
seminarium. Często spory trwały dłużej niż wystąpienie mówcy. Dziwna była raczej cisza panująca na
sali, a zwłaszcza milczenie Zeldowicza. Wreszcie Zeldowicz podniósł się, stanął za krzesłem i oparł
się o nie rękami. Sacharow spojrzał na niego pytająco, ale Zeldowicz tylko machnął ręką, by ten
kontynuował. Sacharow skończył referat. „Czy to wszystko?" - spytał Zeldowicz. „Tak, to wszystko, co
chciałem powiedzieć" - odrzekł cicho Sacharow i zamrugał. Zeldowicz natychmiast zażądał gazety,
starannie rozłożył ją na podłodze i podczas gdy my patrzyliśmy na to nie wierząc własnym oczom,
ukląkł przed Sacharowem, złożył ręce jak do modlitwy i powiedział: „Andrie-ju Dmitriewiczu, błagam
was, przestańcie zajmować się tymi bzdurami!"
Stosunki między Sacharowem i Zeldowiczem nie zawsze były takie serdeczne. Zeldowicz czasami
nie aprobował działań Sacharowa podczas jego kampanii w obronie praw człowieka. Na pogrzebie
Zeldowicza Andriej Dmitriewlcz powiedział: „Przeżyliśmy okresy przyjaźni i okresy obcości. Było jak
było..." Chciałbym jednak podkreślić, że choć Zeldowicz czasem się nie zgadzał z niektórymi ideami
naukowymi Sacharowa, zawsze uważał go za wielkiego uczonego. Andriej Dmitriewicz również
podziwiał geniusz Zeldowicza.

Sacharow zarówno w nauce, jak i w działalności społecznej wydawał mi się kimś w rodzaju świętego
(przynajmniej takim go zapamiętałem), który unosi się ponad banalnymi problemami codziennego
życia (banalnymi dla niego, ale nie dla nas, zwykłych śmiertelników). Nie traktował takich problemów
obojętnie; raczej patrzył ponad nimi i zastanawiał się, dokąd powinniśmy zmierzać. Nigdy nie
spotkałem nikogo innego, ani w zwykłym życiu, ani w nauce, kto wykazywałby większy wewnętrzny
spokój, zdecydowanie ł poczucie pewności niż Sacharow. Zapewne najlepiej można opisać jego
spojrzenie, od którego rozpocząłem tę opowieść, mówiąc, że patrzyliśmy w oczy świętego.
Moje wrażenia przypominają mi opinię wyrażoną przez mojego profesora i starszego kolegę Josifa
Szkłowskiego o jednym z amerykańskich kolegów Sacharowa, który, podobnie jak on, brał udział w
pracach nad skonstruowaniem bomby atomowej:

Mam na myśli Phila Morrisona, obecnie jednego z wybitnych amerykańskich astrofizyków. Morrison,
człowiek poważnie chory, niemal inwalida, już w latach czterdziestych zdał sobie sprawę, że
naukowa uczciwość i honor nie pozwalają służyć bogom wojny. Wywołał wtedy skandal,
odchodząc z Los Alamos i głośno trzaskając przy tym drzwiami. Poniósł poważne konsekwencje, ale
nie został zniszczony. Siedziałem z nim w meksykańskiej restauracji, w starszej części Al-buąuerąue,
jakieś sto mil od Los Alamos, i patrzyłem w jego niebieskie, dziecinne, jasne oczy - oczy człowieka o
krystalicznie czystym sumieniu. Zrobiło mi się ciepło na sercu.

Czy można znaleźć jakieś stwierdzenie Sacharowa, które było nie tylko niezrozumiałe, ale po prostu
błędne? Każdemu, kto ma kontakty z nauką, to pytanie z pewnością wyda się dziwne. Każdy uczony,
choćby nie wiem jak doskonały, od czasu do czasu popełnia błąd. Większość ludzi, którzy nie wiedzą,
jak w rzeczywistości wyglądają badania naukowe, uważa, że geniusz wszystko rozumie i wyraża tylko
najwyższe prawdy. To fałsz. Żaden uczony, nawet genialny, nie jest prorokiem. Poszu-

kując prawdy, musi popełniać błędy. Poszukiwanie prawdy to ciężka praca, wymagająca długich
rozważań, obliczeń i refleksji. To równocześnie rozkosz i tortura. Błędy są po prostu nieuniknione. W
nauce nie zdarza się objawienie w czystej postaci.
Owszem, Sacharow również popełniał błędy, ale - jak wszystko, co z nim się wiązało - nie były to
zwyczajne pomyłki.
Kiedyś podczas dyskusji o losie zwyczajnej materii i czarnych dziur we Wszechświecie, Sacharow
powiedział, że wcześniej czy później cała materia znajdzie się w czarnych dziurach, rozrzuconych w
kosmicznej przestrzeni. Szczęka opadła mi ze zdziwienia. Zeldowlcz również był zaskoczony:
„Andrieju Dmitriewiczu, przecież Wszechświat się rozszerza, wszystkie ciała oddalają się od siebie i
prawdopodobieństwo zderzenia ciał niebieskich i atomów gazu rniędzygalaktycznego z czarną dziurą
stale maleje. Tylko nieliczne z nich mają szansę na to, że wpadną do czarnej dziury".
Sacharow odpowiedział żartobliwie: „Nie mogę śledzić losu każdej pojedynczej cząstki, tak samo jak
generał nie może zajmować się losem pojedynczych żołnierzy. Śledzę tylko strategię". W takich
sytuacjach z reguły żartował. Lew Okuń, teoretyk z Moskwy, opisał w swych wspomnieniach jedną z
takich sytuacji.

Rozmawiałem z Andriejem Dmitriewiczem Sacharowem o pracy, którą M. B. Wołoszyn, I.


Kobzarew i ja wysłaliśmy do publikacji. W pracy chcieliśmy przede wszystkim zwrócić uwagę na to,
że próżnia może być niestabilna. W naszej pracy opisaliśmy na przykład, jak próżnia może
spontanicznie przejść do nowego, stabilnego stanu, gdy wskutek kwantowego tunelowania powstaje
mikroskopijny bąbel nowej fazy. Wewnątrz bąbla mamy nową próżnię, na zewnątrz starą. Po
powstaniu bąbel błyskawicznie się rozszerza, a jego otoczka, mająca gęstość znacznie większą od
gęstości materii jądrowej, nabiera prędkości zbliżonej do prędkości światła. Eks-. pansja bąbla
powoduje zniszczenie całego Wszechświata. Gdy po raz pierwszy pomyślałem, że taki bąbel może
powstać, kiedy wiązka cząstek rozpędzonych do bardzo dużej

prędkości za pomocą akceleratora zderza się z tarczą lub drugą wiązką, poczułem dreszcz na
plecach. W tym momencie Andriej Dmitriewicz mi przerwał. - Takie teoretyczne badania powinny
być zakazane - powiedział. Sprzeciwiłem się, mówiąc, że akceleratory będą pracować nadal,
niezależnie od wyników teoretycznych badań. Prócz tego, dodałem, gdyby Wszechświat
rzeczywiście był w stanie metastabilnym, już dawno przeszedłby do stanu stabilnego, ponieważ we
wczesnym okresie jego historii miały miejsce wszelkie możliwe zderzenia.
- Ale w tym czasie nikt nie powodował zderzeń między jądrami ołowiu - odparł Sacharow.*

Myślę, że najlepiej można scharakteryzować Sacharowa jako uczonego, cytując słowa Jamesa
Gleicka z artykułu opublikowanego w „The New York Times" o geniuszach, poświęconego niedawno
zmarłemu słynnemu fizykowi Richardowi Feynma-nowi:

: Hans Bethe z Uniwersytetu Cornella, parafrazując słowa matematyka Marka Kaca, powiedział, że
geniusze występują w dwóch rodzajach. Zwyczajnie geniusze dokonują wielkich odkryć, ale zwykli
fizycy czują, że mogliby zrobić coś takiego, gdyby tylko ciężej pracowali. Inni to magicy: „Magik
robi rzeczy, których nie mógłby zrobić nikt inny i które często wydają się zupełnie nieoczekiwane
- powiedział Bethe. - Takim magikiem był Feynman".

Mógłbym powiedzieć w ślad za Bethe'em, że magikiem był również Sacharow, ponieważ jego idee i
wyniki badań mają taki właśnie magiczny charakter.
Aby wykazać, że białe dziury i tunele łączące je z czarnymi dziurami mogą istnieć, trzeba było
udowodnić, że są one, jak mówią fizycy, stabilne. Po pierwsze, należało sprawdzić, czy1 obiekty te
nie inicjują procesów, które powodują ich znlszcze-i nie. Po drugie, trzeba było wykazać, że
zaburzenia zewnętrzne, na przykład promienie światła, wchodzące do gardzieli, nie powodują jej
zniszczenia.
Pierwsze wątpliwości co do stabilności gardzieli przedstawił angielski fizyk teoretyk Roger Penrose.
Wskazał on na następujący fakt. Przyjmijmy, że światło wpada przez gardziel do czar-|? nej dziury.
Przyciąganie grawitacyjne powoduje wzrost energii fv kwantów światła. Ponadto energia światła jest
skoncentrowana w bardzo małej objętości. Penrose przypuszczał, że pole grawitacyjne generowane
przez taką skupioną energię spowoduje zniszczenie gardzieli. Wielu uczonych usiłowało sprawdzić to
przypuszczenie. Ja zainteresowałem się tym zagadnieniem pod koniec lat siedemdziesiątych, mimo że
nie znałem wcześniejszych prac Penrose'a. Udało mi się wciągnąć do tej pracy trzech młodych uczonych:
doktoranta Zeldowicza, Aleksandra Staro-błńskiego, oraz dwóch studentów Thorne'a, Yekte Giirsela
i Yernona Sandberga. W 1978 roku, podczas mojej wizyty w Caltech, intensywnie szukaliśmy
rozwiązania. Mieliśmy mało czasu, toteż często pracowaliśmy do późnej nocy.
Nasze wyniki potwierdziły przypuszczenie Penrose'a, ale odkryliśmy również coś nowego: nawet
pojedyncza, dowolnie słaba fala świetlna pochłonięta przez czarną dziurę wyzwala niestabilność, która
powoduje zamknięcie gardzieli. Z obliczeń wynikało, że wskutek wzrostu energii promieniowania
powstaje tak silne pole grawitacyjne, iż gardziel zamyka się, nim jeszcze w pełni powstanie. Zamiast
wejścia do tunelu powstaje osobliwość, przez którą nie można się przedostać.
Później słynny hinduski fizyk Subrahmanyan Chandrase-khar i Amerykanin James Hartle
opracowali pełną teorię tych procesów, a Starobiński i ja opisaliśmy kwantowe zjawisko produkcji
cząstek w silnym polu grawitacyjnym wewnątrz czarnej dziury; ono również powoduje powstanie
osobliwości zamiast tunelu. Białe dziury także okazały się niestabilne. Amerykanin Doug Eardley,
Rosjanin Walery Frołow i paru innych fizyków wykazało, że wskutek oddziaływania z materią z
otoczenia biała dziura szybko zmienia się w czarną. Z drugiej

strony, Zeldowlcz, Starobinski i ja udowodniliśmy, że kwantowe procesy wewnątrz białej dziury


powodują powstanie mato rii, a zatem pole grawitacyjne wytwarzane przez tę materię powoduje
przekształcenie białej dziury w czarną.
Podsumowując, należy stwierdzić, że zarówno białe dziury, jak i tunele okazały się skrajnie
niestabilne i wobec tego w normalnych warunkach nie mogą one istnieć. O tym, czy tunel da się
sztucznie stabilizować, opowiem w rozdziale „Pod prąd".
Wróćmy jednak do czarnych dziur i prób zrozumienia, co stanie się z obserwatorem, który
ośmielił się wybrać w podróż do wnętrza czarnej dziury.
Siły grawitacyjne powodują, że statek kosmiczny stopniowo wchodzi w obszar, gdzie działają coraz
większe siły. Na samym początku spadania (załóżmy, że silniki statku są wyłączone) astronauta
znajduje się w stanie nieważkości i nie czuje nic nieprzyjemnego, ale ta sytuacja drastycznie się
zmienia w miarę zbliżania się do środka czarnej dziury. Aby to zrozumieć, przypomnijmy sobie
pojęcie sił przypływowych. Siły te pojawiają się dlatego, że na fragmenty ciała położone w mniejszej
odległości od środka czarnej dziury działa większa siła niż na fragmenty położone nieco dalej. Ciało
zostaje zatem rozciągnięte wzdłuż kierunku ruchu (siła przypływowa wywołana przyciąganiem
Księżyca powoduje pływy na Ziemi).
Początkowo siły przypływowe nie odgrywają roli, ale w miarę spadania szybko rosną. Z teorii
wynika, że dowolny obiekt spadający na czarną dziurę dociera do obszaru, gdzie siły
przypływowe są nieskończone. Powodują one rozerwanie każdego ciała, nawet cząstki elementarnej.
Ciała te przestają istnieć. Nie można przedostać się przez osobliwość, unikając zniszczenia.
Nie było rzeczą łatwą wykazać, że w czarnej dziurze zawsze kryje się osobliwość. Decydujący krok
w tym kierunku uczynił Roger Penrose w 1965 roku. Dowiedziałem się o jego pracach od Jewgienija
Lifszyca, gdy razem z Andriejem Dorosz-kiewiczem poszedłem do niego, aby pokazać swoje
obliczenia dotyczące procesu powstawania czarnych dziur wskutek zapadania się ciała o
zaburzonej symetrii sferycznej. Lifszyc

Izo się tym zainteresował. „Chcecie dowieść, że proces piwitacyjnego zapadania się nie w pełni
sferycznie syme-p e g o ciała powoduje powstanie takiej samej czarnej .Mury, jak wtedy, gdy
zapada się ciało doskonale symetrycz-I? Równie ważne jest jednak poznanie ostatecznego stanu ała
wewnątrz czarnej dziury. Właśnie przejrzałem pracę arose'a na ten temat" - powiedział, podając
mi krótki arty-
angielskiego matematyka.
f W pracy tej Penrose podał niezwykle elegancki dowód na to, _.! gdy już powstanie czarna dziura, z
której nie może wydostać nie nawet światło, w jej wnętrzu musi znajdować się obszar, udzie działają
nieskończenie duże siły grawitacyjne, czyli tak pwana osobliwość. Pamiętam, że czułem w tym
momencie rów-nocześnie zachwyt i rozczarowanie. Ja również usiłowałem to | wykazać, ale na próżno.
Czułem radość, że moje przypuszcze-nią zostały potwierdzone, ale przeżywałem także w pełni zrozu-I
miałe rozczarowanie, iż ten piękny dowód znalazł ktoś inny.
Pod koniec lat siedemdziesiątych Penrose i Hawking udowodnili wiele ważnych twierdzeń na
temat osobliwości w czarnych dziurach.
Spadające ciało nieuchronnie zderza się z osobliwością w czarnej dziurze. Proszę pamiętać, że
wewnątrz czarnej dziury współrzędna radialna i czas zamieniają się rolami. Odległość od horyzontu
do środka czarnej dziury jest skończona. Wobec tego czas, przez jaki może istnieć ciało w czarnej
dziurze, jest również skończony, a w rzeczywistości bardzo krótki. Na przykład dla czarnej dziury o
masie kilkunastu Słońc czas ten wynosi jedną dziesięciotysięczną sekundy. Dla ogromnych czarnych
dziur, mających masę miliard razy większą od Słońca (takie czarne dziury istnieją zapewne w jądrach
galaktyk), czas ten wynosi kilka godzin. Wszystkie linie czasowe wewnątrz czarnej dziury spotykają
się w osobliwości i tam ulegają zniszczeniu wszystkie ciała.
Jeśli jednak taki los czeka nieuchronnie wszystkie obiekty, które znalazły się w czarnej dziurze,
oznacza to, że czas kończy się w osobliwości. „Ale co dzieje się później? - mógłby ktoś spytać. - Przecież
po takiej katastrofie muszą pozostać kawałki

zniszczonych ciał. Wobec tego czas biegnie dalej, choć miały miejsce tak gwałtowne procesy,
prawda?"
Nieprawda. Proszę pamiętać, że właściwości czasu zależą od procesów, które zachodzą w
czasoprzestrzeni. Z teorii wynika, że właściwości czasu ulegają w osobliwości takim zmianom, że
przestaje on płynąć w ciągły sposób i rozpada się na kwanty. Trzeba zdawać sobie sprawę z tego, że
zgodnie z ogólną teorią względności czas i przestrzeń musimy traktować łącznie, jako jedną wielkość.
Należy zatem powiedzieć, że to czasoprzestrzeń rozpada się na kwanty.
Jak dotychczas, nie znamy ścisłej teorii tego procesu. Potrafimy powiedzieć tylko w dużym
przybliżeniu, jak powinien przebiegać. Najważniejsze jest pytanie: jak duże lub jak małe są te kwanty
czasoprzestrzeni? Okazuje się, że na to pytanie można odpowiedzieć, nie znając skomplikowanej teorii
kwantowej czasoprzestrzeni.
Max Pianek, który wprowadził do fizyki koncepcję kwantyzacji procesów fizycznych, wysunął
również hipotezę, że jeśli mamy do czynienia z procesem kwantowym zachodzącym w bardzo
silnym polu grawitacyjnym, a biorące w nim udział ciała poruszają się z prędkością bliską prędkości
światła, to najkrótszy możliwy interwał czasowy można określić znając wartości prędkości światła,
stałej grawitacji Newtona oraz stałej, znanej obecnie jako stała Plancka. Tak zwany czas Plancka jest
niewiarygodnie krótki -jeśli wyrazimy go w sekundach, to jest on równym ułamkowi, w którym w
liczniku stoi jedynka, a w mianowniku jedynka z czterdziestoma czterema zerami.
Czas i przestrzeń tworzą nierozdzielną czasoprzestrzeń, a zatem możemy również mówić o
przestrzennym wymiarze tych niezwykłych kwantów. Długość Plancka wyrażona w centymetrach ma
postać ułamka z jedynką w liczniku i jedynką z trzydziestoma trzema zerami w mianowniku.
Wydaje się prawdopodobne, że interwały czasu krótsze od czasu Plancka są fizycznie niemożliwe.
Jak wiemy z fizyki kwantowej, istnieje kwant ładunku elektrycznego oraz minimalna energia światła
dla fali o ustalonej częstości - jest to energia jednego kwantu.

Istnienie kwantów czasu nie jest szczególną niespodzianką. l W XX wieku cuda nauki stały się
niemal rzeczą codzienną. ' Proszę zwrócić uwagę, że takie rozumienie czasu wynika stąd, f że w
otoczeniu osobliwości wszystkie zjawiska muszą mieć nie-' uchronnie kwantowy charakter.
W sytuacji, w której dominującą rolę odgrywają kwantowe własności materii, czas również musi
nabrać cech kwantowych, choć tylko w bardzo małej skali. Z tego punktu widzenia, na pozór ciągły
przepływ czasu jest przejawem nie dającego się zaobserwować procesu dyskretnego. Z czymś
podobnym mamy do czynienia, gdy oglądamy z daleka ciągły strumyczek piasku, sypiącego się w
klepsydrze, który w rzeczywistości składa się z pojedynczych ziarenek.
W osobliwości wewnątrz czarnej dziury czas rozpada się na dyskretne kwanty; okazuje się zatem, że
gdy jakieś ciało zbliża się do osobliwości na odległość Plancka, nie ma już sensu pytać, co się stanie,
gdy na zegarze obserwatora spadającego do czarnej dziury upłynie jeszcze trochę czasu. Czasu
Plancka nie można podzielić na jeszcze krótsze części, podobnie jak nie można podzielić na porcje
energii fotonu. Pojęcia „wcześniej" ł „później" stają się bezsensowne, a zapewne dotyczy to również
pytania: „Co stanie się po osobliwości?"
Aby wyjaśnić tę uwagę, możemy uciec się do następującej analogii. Jak pamiętamy, elektron w
atomie znajduje się na jednej ze stacjonarnych orbit. Posługując się językiem fizyki klasycznej,
powiedzielibyśmy, że elektron „porusza się" po orbicie. Natomiast w mechanice kwantowej słowo „ruch"
nie jest tu odpowiednie. Poprawniej jest powiedzieć, że elektron jest w pewnym konkretnym
stanie, opisanym przez taką to a taką funkcję falową. Funkcja falowa umożliwia obliczenie prawdopo-
dobieństwa znalezienia elektronu w konkretnym miejscu.
Wydaje się bardzo prawdopodobne, że „upływ czasu" w kwantowej teorii osobliwości
również zostanie opisany za pośrednictwem czegoś podobnego do fali lub funkcji probabilistycznej,
choć wyrażenie „prawdopodobieństwo, że minie następujący łnterwał czasowy" wydaje się
obecnie dość zagadkowe.

Podsumujmy to wszystko, co zostało dotychczas powiedziane. W osobliwości własności czasu ulegają


radykalnej zmianie; czas nabiera cech kwantowych. Rzeka czasu rozpada się na niepodzielne kwanty.
Byłoby błędem twierdzić, że osobliwość jest granicą w czasie, poza którą materia istnieje w stanie
bez-czasowym. Należy raczej powiedzieć, że czasoprzestrzenne rodzaje istnienia materii zmieniają się i
ustępują miejsca czemuś tak nadzwyczajnemu, że nasze pojęcia stają się bezsensowne. Obecnie
możemy tylko się domyślać, jakie prawa rządzą zachowaniem osobliwości.
Informacje o osobliwościach w czarnych dziurach, które tu przedstawiłem, to tylko wnioski
teoretyka, oparte, rzecz jasna, na wynikach współczesnej fizyki. Z pewnością wiele rzeczy w tej
dziedzinie ulegnie jeszcze zmianie. Nie należy jednak zapominać, że czarne dziury, zawierające
osobliwości, które blokują upływ czasu, to rzeczywiste obiekty istniejące we Wszechświecie. Astrofizycy
już odkryli - z dużą dozą pewności - wiele takich obiektów. Znaleźliśmy coś, co można uznać za ujścia
rzeki czasu - ogromne wiry, które wciągają wszystko, co znajdzie się w ich zasięgu.

ROZDZIAŁ 8

CZARNA DZIURA JAKO


ŹRÓDŁO ENERGII

Opowieść o dziurach w czasie i przestrzeni nie byłaby kompletna, gdybym nie wspomniał, że
czarne dziury f nieustannie emitują energię. Cecha ta jest jednym z przejawów l wciąż nie
wyjaśnionego związku między czasem i energią, l Związek ten jest widoczny szczególnie wyraźnie,
gdy dominującą rolę odgrywają zjawiska kwantowe.
Chciałbym jednak zacząć od krótkiego omówienia kwantowych własności pustej przestrzeni.
Zgodnie z fizyką współczesną próżnia nie jest zupełną pustką, „absolutną nicością". Wypełniają ją
wirtualne cząstki i anty-cząstki, które nie mogą przekształcić się w cząstki rzeczywiste. Wirtualne pary
cząstka-antycząstka nieustannie pojawiają się na chwilę, po czym znikają. Nie mogą się zmienić w
cząstki rzeczywiste, ponieważ oznaczałoby to stworzenie energii z nicości. Tak zwana zasada
nieoznaczoności pozwala wirtualnym parom pojawić się tylko na bardzo krótki moment. Zasada ta
stwierdza, że iloczyn czasu życia danej pary i jej energii musi być rzędu stałej Plancka. Cząstki
rzeczywiste zawsze można usunąć z pewnego obszaru przestrzeni, natomiast cząstek wirtualnych
usunąć nie sposób - nawet teoretycznie jest to niemożliwe.
Tak wygląda próżnia według teorii kwantów. Jeśli w próżni istnieje silne pole, to niektóre cząstki
wirtualne mogą zyskać

dostateczną energię, by zmienić się w cząstki rzeczywiste kosztem energii pola zewnętrznego. W ten
sposób z próżni mogą powstawać rzeczywiste cząstki, o ile istnieje zewnętrzne pole, będące źródłem
energii.
Te fakty były już znane od bardzo dawna. Na przykład w silnym polu elektrycznym powstają pary
cząstek z ładunkiem, takie jak para elektron-pozyton.
Wróćmy do czarnych dziur. W 1971 roku Jaków Zeldowicz i Aleksander Starobińskł zbadali procesy
zachodzące w próżni w otoczeniu wirującej czarnej dziury. Podczas procesu zapadania się obracającego się
ciała i powstawania czarnej dziury pole grawitacyjne nie tylko przyciąga materię do środka, ale również

H zmusza wszystkie poruszające się obiekty, by krążyły wokół czarnej dziury - innymi słowy, pole
grawitacyjne przypomina wir. Takie czarne dziury nazywamy wirującymi czarnymi dziurami.
Zeldowicz i Starobiński wykazali, że kosztem energii kinetycznej ruchu obrotowego w otoczeniu
czarnej dziury powstają kwanty promieniowania. Proces ten powoduje, że energia czarnej dziury
stopniowo przekształca się w energię promieniowania. Przemiana ta następuje bardzo wolno. Na przykład
czarna dziura o masie takiej jak Słońce, wirująca z maksymalną dopuszczalną prędkością, w ciągu
całego okresu istnienia Galaktyki (około 10 miliardów lat) emituje promieniowanie o energii zaledwie
kilku setnych części erga. Taka energia zupełnie się nie liczy.
Jesienią 1973 roku, podczas wizyty Hawkinga w Moskwie, Zeldowicz i Starobiński opowiedzieli
mu o swoich wynikach. Po powrocie do Cambridge Hawking zaczął je sprawdzać, posługując się
własnymi metodami matematycznymi. Później wspominał:

Gdy ukończyłem obliczenia, okazało się jednak, ku memu zdziwieniu i złości, że nawet nie
obracające się czarne dziury powinny tworzyć i wysyłać cząstki w stałym tempie. Początkowo
sądziłem, że pojawienie się tego promieniowania wskazuje na niepoprawność jednego z użytych
przybliżeń [...]. Im dłużej jednak myślałem o swych obliczeniach, tym mocniej byłem
przekonany, że wszystko jest w porządku i użyte przybliżenia są poprawne [...]. W latach
następnych wielu fizyków obliczyło natężenie promieniowania czarnych dziur na wiele różnych
sposobów. Wszyscy otrzymali ten sam wynik: czarna dziura powinna emitować cząstki, tak
jakby była zwyczajnym gorącym ciałem, a jej temperatura zależała wyłącznie od masy - im
większa masa, tym niższa temperatura.*

To było wspaniałe odkrycie.

Spróbuję wyjaśnić, przynajmniej w przybliżeniu, w jaki sposób emitowane jest promieniowanie.


Rzecz istotną stanowi kwantowy charakter tego procesu. Wirtualne cząstki powstają w próżni w
pewnej odległości od siebie. W polu grawitacyjnym czarnej dziury może się zdarzyć, że jedna cząstka
pojawia się pod horyzontem, a druga poza nim. Cząstka, która powstała na zewnątrz, może uciec w
przestrzeń kosmiczną, natomiast druga spada do środka i nigdy nie dociera do zewnętrznego ob-
serwatora. Cząstki tworzące parę nigdy nie spotkają się ponownie i nie ulegną anihilacji, jak to się
dzieje z wirtualnymi cząstkami w zwykłej próżni. W ten sposób powstaje strumień cząstek ulatujących
z czarnej dziury. Czarna dziura traci energię i jej masa maleje. Stephen Hawking wykazał, że czarna
dziura promieniuje tak, jakby jej powierzchnia miała pewną temperaturę.
Muszę od razu podkreślić, że temperatura czarnej dziury o masie porównywalnej z masą gwiazdy
jest bardzo mała. Jeśli na przykład masa czarnej dziury dziesięciokrotnie przewyższa masę Słońca, to ma
ona temperaturę zaledwie jednej dziesię-ciomilionowej kelwina. Im większa masa, tym niższa tempera-
tura czarnej dziury, a zatem temperatura supermasywnych czarnych dziur jest zupełnie znikoma. Z
drugiej strony, im mniejsza masa, tym większa temperatura czarnej dziury i tym szybciej zachodzi
proces przemiany jej masy w promieniowanie. Jak już wspomniałem, czarne dziury o masie kilku Słońc
emitują nie liczącą się ilość masy. W naturalnych warunkach absorbują one znacznie więcej energii w
postaci promieniowania i rozrzedzonej materii. Jednakże czarne dziury o dostatecznie małej masie
emitują energię z dużą szybkością i dlatego należy je poważnie traktować jako źródło energii. Na
przykład czarna dziura o masie miliarda ton (taką masę ma niewielka góra) przez dziesięć miliardów
lat emituje promieniowanie o mocy stu tysięcy bilionów ergów na sekundę. W rym czasie jej
temperatura wynosi około stu miliardów kelwinów. Proszę zwrócić uwagę, że jest to dziesięć tysięcy razy
więcej niż temperatura w środku Słońca. Taka czarna dziura ma bardzo małe rozmiary -jej średnica
odpowiada średnicy jądra atomu.

, Ten bardzo powolny proces utraty energii przez czarną dziu-[ rę wskutek promieniowania znany
jest jako parowanie czar-; nych dziur, ale w przypadku czarnej dziury o małej masie ma-i my do
czynienia nie tyle z parowaniem, co z bardzo mocnym źródłem promieniowania. Wskutek
promieniowania masa czarnej dziury coraz szybciej maleje. Gdy wynosi już tylko milion ton,
temperatura wzrasta do stu miliardów kelwinów. Proces emisji promieniowania zmienia się w
eksplozję. Ostatnie dziesięć tysięcy ton materii eksploduje w ciągu jednej dziesiątej sekundy,
uwalniając energię równoważną wybuchowi miliona megatonowych bomb wodorowych. Produkcja
energii przez czarną dziurę o małej masie jest zatem bardzo wydajnym procesem. Jak jednak może
powstać taka czarna dziura?
Jak już wspomniałem, produkcja czarnych dziur w laboratorium jest całkowicie wykluczona,
przynajmniej w przewidywalnej przyszłości. Czy takie obiekty mogły powstać w sposób naturalny?
Wkrótce się przekonamy, że odpowiedź na to pytanie jest pozytywna. Małe czarne dziury mogły
powstać we wczesnym okresie rozszerzania się Wszechświata. Dlaczego nie powstają w obecnej fazie
ewolucji Wszechświata i dlaczego tak trudno wyprodukować je w laboratorium?
Problem polega na tym, że stworzenie niewielkiej czarnej dziury wymaga ściśnięcia materii do
niezwykle dużej gęstości. Aby zmienić Słońce w czarną dziurę, należałoby ścisnąć całą jego masę do
takiej gęstości, jaką ma materia w jądrze atomowym. Przemiana Ziemi w czarną dziurę wymagałaby
osiągnięcia gęstości sto miliardów razy większej.
Sprowadzenie materii do takiej gęstości wymaga ogromnego ciśnienia. W przypadku gwiazd o dużej
masie źródłem ciśnienia jest ich własna grawitacja. W przypadku ciała o małej masie siła grawitacji w
oczywisty sposób nie wystarcza, a zatem potrzebne jest ogromne ciśnienie zewnętrzne. Takie siły nie
występują w przyrodzie ani nie można ich wytworzyć (przynajmniej na razie) w laboratoriach.
Jeśli jednak cofniemy się do wczesnej historii Wszechświata, to z łatwością się przekonamy, że
około 15 miliardów lat

temu, w początkowej fazie ekspansji, panowały warunki sprzyjające powstawaniu małych czarnych
dziur. W tym okresie materia miała ogromną gęstość i nie było potrzebne żadne dodatkowe ciśnienie.
Jednocześnie jednak Wszechświat się rozszerzał z ogromną prędkością. Czarna dziura mogła zatem
powstać tylko wtedy, gdy pewien obszar przestrzeni rozszerzał się wolniej niż otoczenie lub gdy
zawierał nieco więcej materii niż obszary o takiej samej objętości w jego sąsiedztwie. W takim
wypadku siła grawitacji mogła powstrzymać ekspansję tego obszaru i następnie spowodować jego
zapadnięcie się i powstanie czarnej dziury. Zeldowicz i ja zwróciliśmy uwagę na tę możliwość w 1966
roku, a Hawking zasugerował ten mechanizm powstawania małych czarnych dziur w 1971 roku. W
literaturze naukowej teoretyczne odkrycie możliwości powstawania takich pierwotnych czarnych
dziur, zwłaszcza
0 masie mniejszej od masy Słońca, przypisuje się z reguły Ste-
phenowi Hawkingowi. Wydaje mi się, że dzieje się tak dlatego,
iż wprawdzie wraz z Zeldowiczem rozumieliśmy tę możliwość
1 często wspominaliśmy o niej w latach przed ukazaniem się
pracy Hawkinga, ale nigdy nie wykazaliśmy dostatecznie ja
sno i przekonująco, iż w ten sposób mogły powstać czarne
dziury o masie mniejszej od masy Słońca. Uważam, że taka ja
sność jest konieczna, jeśli autorzy chcą, by inni ich rozumieli,
bo w przeciwnym razie ich wypowiedzi mogą pozostać zrozu
miałe tylko dla nich samych.
Widzimy zatem, że w początkowej fazie ewolucji Wszechświata mogły istnieć czarne dziury o masie
znacznie mniejszej od masy typowej gwiazdy. Jaki był ich los?
Losy małych czarnych dziur zależą od ich masy. Małe czarne dziury tracą masę wskutek
kwantowego promieniowania. Z obliczeń wynika, że wszystkie czarne dziury, które miały masę
początkową mniejszą niż miliard ton, zdążyły już całkowicie „wyparować". Czarne dziury o większej
masie przetrwały do dzisiaj. Jeśli założymy, że rzeczywiście istnieją, to czy można je wykryć metodami
astronomicznymi?
Najbardziej bezpośrednia metoda polega na poszukiwaniu emitowanych przez czarne dziury
kwantów promieniowania

dużej energii. Wykrycie takich kwantów pomogłoby w identy-


iflkacji pierwotnych czarnych dziur. Niestety, na razie nie udało się w ten sposób znaleźć żadnej czarnej
dziury. Możemy na »tej podstawie stwierdzić, że liczba czarnych dziur o masie oko-Iło miliarda ton jest
mniejsza niż tysiąc sztuk na sześcienny I rok świetlny. Gdyby ich liczba była większa,
zarejestrowalibyś-I my ich promieniowanie. Tysiąc czarnych dziur to na pozór du-J źo, ale nie należy
zapominać, że ich całkowita masa nie liczyła-| by się w porównaniu z masą gwiazd.
Konieczne są dalsze obserwacje, które rozstrzygną, czy małe czarne dziury istnieją.
Z tego, co zostało dotychczas powiedziane, wynika, że we Wszechświecie istnieją czarne dziury,
które powstały z gwiazd, oraz supermasywne czarne dziury w jądrach galaktyk, a niewykluczone, iż
także pierwotne małe czarne dziury. Wszystkie czarne dziury mogą posłużyć w przyszłości jako źródła
energii. W przypadku czarnych dziur o dużej masie należałoby wykorzystać ich ogromną energię
grawitacyjną. Nie będę opisywał, jak to można zrobić, przynajmniej teoretycznie, gdyż odwiodłoby to
nas zbyt daleko od głównego tematu. Natomiast małe czarne dziury nieustannie emitują energię w
postaci promieniowania.
Energię tę dałoby się wykorzystać na wiele sposobów. Na przykład możemy sobie wyobrazić, że
odpowiednia liczba małych czarnych dziur krąży po orbicie wokół Ziemi i emituje promieniowanie. Jak
jednak umieścić czarną dziurę na orbicie okołoziemskłej? W jaki sposób transportować czarną
dziurę? Nie jest to normalne ciało, nie ma powierzchni z materii, nie można go wziąć na hol i
zaciągnąć na właściwe miejsce. Nie sposób przymocować do czarnej dziury silnika rakietowego, by
popchnąć ją w odpowiednim kierunku. Nie można również zamknąć jej w jakimś pojemniku.
Wprawdzie mała czarna dziura ma masę taką jak góra, ale jest wielkości jądra atomowego. Czarna
dziura może z łatwością przeniknąć przez każdą przeszkodę, przewiercić się przez glob ziemski.
Czy istnieje jakiś sposób zmuszenia małej czarnej dziury, aby poruszała się w pożądanym
kierunku, oraz zwiększenia
lub zmniejszenia jej prędkości? Pofantazjujmy na ten temat. Jak sprawić, aby czarna dziura słuchała
naszych poleceń?
Jedna metoda polega na wykorzystaniu pola grawitacyjnego. Czarna dziura podlega takim samym
prawom grawitacji jak wszystkie ciała. W zewnętrznym polu grawitacyjnym czarna dziura spada z takim
samym przyspieszeniem jak inne ciała i porusza się po takiej samej trajektorii. Najprościej zatem
można kierować czarną dziurą, posługując się polem grawitacyjnym.
Możemy to zrobić na przykład w taki sposób (rys. 8.2). Przysuwamy w pobliże małej czarnej dziury
dostatecznie masywne ciało, powiedzmy jakąś planetoidę o masie większej od masy czarnej dziury.
Możemy to zrobić za pomocą silników rakietowych, zainstalowanych na planetoidzie. Pod wpływem
pola grawitacyjnego czarna dziura zaczyna spadać na planetoidę. Chwilkę czekamy, by czarna dziura
nabrała odpowiedniej prędkości we właściwym kierunku, po czym usuwamy planetoidę z drogi, a
czarna dziura porusza się dalej ruchem jednostajnym prostoliniowym.
Oczywiście, jeśli użyjemy planetoidy o niewielkiej masie i ty-p ^ c h rozmiarach, to nie uzyskamy
zbyt dużego przyspiesze-nla, a zatem czarna dziura nie będzie się poruszać z dużą
[[prędkością: planetoida o promieniu sto razy mniejszym od . promienia Ziemi mogłaby nadać
małej czarnej dziurze pręd-|kość około stu metrów na sekundę.
l Metodę tę da się jednak ulepszyć. Przykładowo, można tak
l zaprogramować silniki rakietowe na planetoidzie, aby w odpo-jf wiednim momencie zaczęła ona
uciekać przed czarną dziurą, | poruszając się z przyspieszeniem równym temu, z jakim spada l czarna
dziura. W takim przypadku prędkość układu wzrasta-
1 łaby wprawdzie powoli, ale stale. i W podobny sposób, przysuwając planetoidę z odpowiedniej
l strony, można zahamować czarną dziurę lub zmienić kierunek
jej ruchu.

A oto jeszcze inna, podobna metoda transportowania czarnej dziury. Możemy zaprogramować
manewry planetoidy o dużej masie w taki sposób, aby czarna dziura weszła na orbitę kołową wokół
niej {rys. 8.3a). Następnie za pomocą silników rakietowych nadajemy planetoidzie niewielkie
przyspieszenie.

Jeśli jest ono wystarczająco delikatne, czarna dziura pozostanie na orbicie wokół planetoidy. W tym celu
jej przyspieszenie musi być mniejsze niż przyspieszenie podczas swobodnego spadku czarnej dziury na
planetoidę.
Obie naszkicowane metody wymagają użycia ciała o bardzo dużej masie. Czy można tego uniknąć?
Okazuje się, że tak. Jedną z takich metod przedstawia rys. 8.3b. Rakieta z włączonym silnikiem
„wisi" nad czarną dziurą. Gorący gaz, poruszający się z dużą prędkością, z reguły przelatuje obok czarnej
dziury, ale część gazu wpada do środka. Dzięki temu cały układ „rakieta plus czarna dziura" zyskuje
prędkość skierowaną ku przodowi rakiety i stopniowo przyspiesza. Im mniejsza odległość między
rakietą i czarną dziurą, tym większy musi być ciąg silnika rakietowego, aby rakieta nie spadła na czarną
dziurę, i większe przyspieszenie układu.
Rysunek 8.4 przedstawia jeszcze jedną metodę przyspieszania czarnej dziury, tym razem bez użycia
rakiet czy pola grawitacyjnego. Można napromieniować czarną dziurę zogniskowaną wiązką
promieniowania; gdy czarna dziura je pochłania, zyskuje pęd promieniowania i zaczyna się
poruszać. Można
powiedzieć, że czarna dziura porusza się pod wpływem ciśnienia promieniowania. Czyż nie jest czymś
nadzwyczajnym, że promieniowanie może wywierać ciśnienie na próżnię, a raczej na punkt skupienia
pola grawitacyjnego (bo tym jest czarna
dziura)?
Zakończmy to fantazjowanie (na razie bowiem wciąż jest to fantazjowanie). Głównym celem tego
rozdziału było wykazanie, że dziury w czasie i przestrzeni nie są wieczne. Parowanie Hawkinga
sprawia, że dziury znikają.
Nie wiemy jeszcze, jakie znaczenie należy przypisać tej teorii czasu. Wydaje się jednak oczywiste, że
czarne dziury, działające jako swoiste ujścia rzeki czasu, stopniowo znikają. Rosyjski uczony M. Marków
uważa, że w wyniku parowania powstaje elementarna czarna dziura, czyli cząstka o masie jednej
stutysięcznej części grama.
Różne aspekty fizyki czarnych dziur są nadal przedmiotem intensywnych badań teoretyków.

PODRÓŻ DO ŹRÓDEŁ RZEKI CZASU

Przekonaliśmy się już, że czas nie płynie zawsze z jednakową szybkością. Rzeka czasu ma swoje
odnogi i ujścia. 1 Czy istnieje jej źródło?
Teraz, gdy wiadomo, że właściwości czasu zależą od fizycznych procesów zachodzących w naturze,
pytanie to nie jest już tak absurdalne jak kiedyś. Filozofowie od dawna zastanawiają się nad tym
problemem. Spektakularne sukcesy mechaniki Newtona sprawiły jednak, że powszechnie
zaakceptowano jego koncepcję wiecznego i niezmiennego czasu, a w konsekwencji wszyscy przywykli
do myśli, iż źródłem czasu jest nieskończenie odległa przeszłość.
Czas uważano za jednorodną rzekę lub idealnie prostą drogę wiodącą od przeszłości w przyszłość. W
XX wieku okazało się jednak, że uczeni muszą wrócić do zagadnienia początku czasu. Przyczyną tego
było odkrycie rozszerzania się Wszechświata.
Historia ta rozpoczęła się pod koniec XIX wieku. Bogaty amerykański astronom Percival Lowell
zbudował dla siebie prywatne obserwatorium na pustyni w Arizonie. Zdecydował się na to,
ponieważ ogromnie zainteresowały go obserwacje włoskiego astronoma Giovanniego Schiaparellego,
który odkrył tajemnicze linie na powierzchni Marsa. Schiaparelli uważał, że są to kanały. Lowell
interesował się również pochodzeniem

Układu Słonecznego. Był przekonany, że niektóre mgławice to właśnie powstające układy planetarne. Do
takich obiektów zaliczał również mgławicę w gwiazdozbiorze Andromedy. Dziś wiemy, że Wielka
Mgławica w Andromedzie, przypominająca zwijającą się do środka spiralę, to w rzeczywistości
najbliższa galaktyka spiralna. W czasach Lowella astronomowie nie zdawali sobie jednak sprawy z
ogromnych odległości dzielących nas od mgławic.
Lowell zaproponował młodemu astronomowi Vesto MeMno-wi Slipherowi, którego nieco wcześniej
zatrudnił w swym obserwatorium, by zajął się badaniami widma mgławicy w Andromedzie. Nie było
to łatwe zadanie. Wielka Mgławica jest

bardzo słaba - z trudem można ją dostrzec gołym okiem. W tamtych czasach płyty fotograficzne
używane do rejestrowania widma miały małą czułość, a na dokładkę Slipher dysponował bardzo
skromnym teleskopem, przynajmniej według naszych standardów. Używał on refraktora o średnicy
zaledwie 60 centymetrów.
W nocy 17 września 1912 roku Slipher otrzymał widmo Wielkiej Mgławicy w Andromedzie,
naświetlając zdjęcie przez siedem godzin. Dzięki temu, korzystając z efektu Dopplera, mógł wyznaczyć
jej prędkość. Początkowo nie wierzył własnym oczom: okazało się, że mgławica pędzi w naszym
kierunku z ogromną prędkością 300 km/s. Slipher wykonał jeszcze kilka zdjęć widma, które
potwierdziły ten wynik, po czym wreszcie opublikował swoje rezultaty. Z pomiarów wynikało, że Wielka
Mgławica w Andromedzie porusza się dziesięć razy prędzej niż typowa gwiazda w Galaktyce. Slipher
zdawał sobie sprawę, że odkrył coś nadzwyczajnego. W swoim artykule stwierdził: „Rozszerzenie tych
badań na inne obiekty powinno przynieść wyniki o fundamentalnym znaczeniu".
Slipher naszkicował plan obserwacji ł zaczął go realizować. To było nadzwyczaj złożone zadanie. Inne
mgławice są tak słabe, że pomiar widma wymagał wielogodzinnego naświetlania kliszy. Slipher prowadził
swe obserwacje każdej nocy. Po dwóch latach ciężkiej pracy znał już prędkości piętnastu mgławic, ale nie
przerywał obserwacji. Wyznaczone prędkości były ogromne. Okazało się, że niemal wszystkie badane
mgławice, z wyjątkiem Wielkiej Mgławicy w Andromedzie, oddalają się od Drogi Mlecznej. Największa
zmierzona prędkość wynosiła 1100 km/s.
W 1917 roku Yesto Slipher przedstawił podsumowanie swoich żmudnych obserwacji. Stwierdził, po
pierwsze, że mgławice nie są powstającymi właśnie układami planetarnymi. Po drugie, na podstawie
znajomości prędkości dwudziestu pięciu mgławic tak sformułował swój główny wynik:

Biorąc pod uwagę znak, średnia prędkość jest dodatnia; świadczy to o tym, że mgławice oddalają
się z prędkością około 500 km/s. To mogłoby oznaczać, że mgławice spiralne

oddalają się od nas, ale ich rozkład na niebie nie zgadza się z tą interpretacją, ponieważ mają one
tendencję do tworzenia skupisk.

Tak wyglądało pierwsze, próbne i opatrzone zastrzeżeniami j sformułowanie przypuszczenia, że świat


mgławic się rozszerza. | W rym czasie nikt nie wiedział na pewno, że mgławice to po-I dobne do Drogi
Mlecznej układy gwiazdowe, czyli galaktyki. l Kilka lat później inny Amerykanin, Edwin Hubble,
udowodnił, że galaktyki składają się z gwiazd, i zmierzył odległość do [ nich. Stwierdził, że mgławice są
położone w ogromnej odległości od Drogi Mlecznej i stanowią wielkie układy gwiazd.
Następnie Hubble dokonał naprawdę przełomowego odkrycia. W 1929 roku, analizując zależność
prędkości oddalania się galaktyk od odległości, Hubble zauważył, że prędkość galaktyk jest
proporcjonalna do odległości. Prawo to zostało nazwane jego nazwiskiem. Oczywiście, galaktyki
oddalają się nie tylko od nas (czyli od Drogi Mlecznej), ale również od siebie nawzajem; innymi słowy,
cały Wszechświat się rozszerza.
Hubble dokonał swego odkrycia wkrótce po ukazaniu się prac teoretycznych, których celem było
opisanie Wszechświata w ramach nowych teorii fizycznych.
Najważniejszą z tych teorii była ogólna teoria względności Einsteina, która wiąże grawitację z
geometrycznymi właściwościami przestrzeni i spowolnieniem czasu w silnym polu grawitacyjnym.
Wkrótce po sformułowaniu ogólnej teorii względności Einstein skonstruował na jej podstawie nowy
model kosmologiczny. W tym czasie nie istniały żadne dowody systematycznego ruchu odległych
światów. Z tego powodu Einstein założył, że po uśrednieniu w dostatecznie dużej skali ruchów
pojedynczych obiektów, których prędkości są stosunkowo małe (kilkadziesiąt kilometrów na sekundę),
okaże się, iż materia pozostaje w spoczynku. Wkrótce przekonał się jednak, że to założenie jest
sprzeczne z jego teorią grawitacji!
Jedyne siły, jakie działają w skali całego Wszechświata, to siły grawitacji. Wobec tego, jeśli nawet
założymy, że w pewnej

chwili ogromne masy we Wszechświecie pozostają względem siebie w spoczynku, to po chwili zaczną
się one do siebie zbliżać. Do tego wniosku doszedł Już Izaak Newton. Tak samo wygląda sytuacja w
świetle nowej teorii Einsteina. Materia w skali całego Wszechświata zaczyna się zapadać. Ogromne
światy gwiazd - galaktyki - można uważać za „cząstki" tej materii, a zatem odległość między
galaktykami zaczyna się zmniejszać.
Einstein jednak w to nie wierzył. Wiedział, że z żadnych obserwacji astronomicznych nie wynika, by
galaktyki poruszały się w ten sposób (było to parę lat wcześniej, nim Hubble odkrył rozszerzanie się
Wszechświata). Einstein założył zatem, że oprócz przyciągającej siły ciążenia musi w przyrodzie
istnieć dotychczas nie znana, hipotetyczna siła odpychająca. Wobec tego wprowadził on do swojego
równania pola nowy wyraz, tak zwany człon kosmologiczny, opisujący ową kosmiczną siłę odpychającą.
Zgodnie z koncepcją Einsteina siła ta była niezwykle słaba i mogła się przejawiać tylko w skali
kosmicznej, natomiast w skali laboratoryjnej lub nawet skali całego Układu Słonecznego absolutnie
się nie liczyła. Jej zadanie polegało na zrównoważeniu siły grawitacji i umożliwieniu istnienia statycz-
nego Wszechświata.
Zrównoważenie siły grawitacji kosmiczną siłą odpychającą nie wystarczy jednak, by uzyskać
statyczny Wszechświat. Musi on powracać do stanu równowagi po każdym zaburzeniu,
spowodowanym przez lokalne zmiany prędkości i gęstości materii. Jak mówią fizycy, równowaga musi
być trwała.
Ten obraz wydawał się nieco zbyt spekulatywny, ale w tym czasie tylko kilku wybitnych teoretyków
dobrze rozumiało skomplikowaną teorię Einsteina. Paru z nich, między innymi znany angielski
astrofizyk Arthur Eddington, zainteresowało się problemami kosmologicznymi. Tymczasem
rozwiązanie tych teoretycznych problemów nadeszło w połowie lat dwudziestych z Rosji radzieckiej.
Aleksander Friedmann, matematyk z Piotrogrodu (obecnego Sankt Petersburga), znalazł
rozwiązanie równania Einsteina, które opisuje ruch materii w skali całego Wszechświata. Z tego
rozwiązania wynikają nadzwyczaj ważne wnioski.

Friedmann wykazał, że niezależnie od tego, czy istnieje postulowana przez Einsteina kosmologiczna
siła odpychająca, czy też tylko grawitacja, Wszechświat nie może być statyczny.
Siły odpychające i przyciągające mogą się równoważyć tylko wtedy, gdy gęstość materii we
Wszechświecie ma pewną dokładnie określoną wartość. Nawet drobne odchylenie od tego stanu
powoduje, że któraś z sił przeważa i Wszechświat zaczyna się rozszerzać lub kurczyć. Wobec tego to
warunki początkowe decydują, czy Wszechświat będzie się rozszerzał, czy kurczył. Nawet jeśli nie
istnieje hipotetyczna siła odpychająca, Wszechświat może się rozszerzać, pod warunkiem że początko-
wo masy oddalały się od siebie (w dalszej części książki wrócimy do problemu, jaki czynnik określił
prędkość początkową, z jaką rozszerzał się Wszechświat). Przyciąganie grawitacyjne następnie
spowodowało zmniejszenie tempa ekspansji Wszechświata. To, czy Wszechświat będzie się zawsze
rozszerzał, czy kiedyś zacznie się zapadać, zależy od procesów, które określiły prędkość początkową
materii, a także od jej obecnej gęstości.
Równania wyprowadzone przez Friedmanna opisują nie tylko ruch materii we Wszechświecie, ale
również geometryczne cechy przestrzeni. Matematycy mówią, że określają one krzywiznę przestrzeni,
która zmienia się w czasie, w miarę ekspansji Wszechświata.
Einstein początkowo odrzucił wnioski Friedmanna, ale później, po otrzymaniu dodatkowych
wyjaśnień, publicznie przyznał, że Friedmann miał rację.
Trudno natomiast zrozumieć dalszy bieg wydarzeń. Choć artykuły Friedmanna zostały
opublikowane w powszechnie czytanym niemieckim czasopiśmie, gdzie również ukazała się notatka
Einsteina, w której przyznał, że początkowo błędnie ocenił tę pracę, nie wzbudziły one najmniejszego
zainteresowania nie tylko astronomów (w tym nie ma nic dziwnego: astronomowie zazwyczaj mają
trudności ze śledzeniem najnowszych osiągnięć fizyki teoretycznej; niestety, tak jest również obecnie),
lecz również fizyków teoretyków. Niełatwo to wytłumaczyć. Mimo to przedstawię pewną hipotezę,
która, być może, pozwoli zrozumieć, co się stało.

Na Zachodzie teoria rozwijała się w znacznej mierze niezależnie. Już w 1917 roku holenderski
fizyk Willem de Sitter zbadał model wszechświata niemal pozbawiony materii - czyli właściwie pusty i
całkowicie zdominowany przez wprowadzoną przez Einsteina kosmiczną siłę odpychającą. Sześć lat
później niemiecki matematyk Hermann Weyl zauważył, że jeśli gęstość galaktyk w takim
wszechświecie jest na tyle mała, iż można pominąć ich wzajemne przyciąganie w porównaniu z siłą
odpychającą, to galaktyki oddalają się od siebie z prędkością proporcjonalną do odległości między nimi
(pod warunkiem że odległość ta nie jest zbyt duża).
Pięć lat później inny teoretyk, Howard Robertson, doszedł do tego samego wniosku. Porównał on
wyznaczone przez Hub-ble'a odległości do galaktyk z prędkościami zmierzonymi przez Sliphera i
zauważył, że w przybliżeniu są one do siebie proporcjonalne. Nieco później Hubble udowodnił, że
prędkości galaktyk są rzeczywiście proporcjonalne do odległości.
Mniej więcej rok przed Robertsonem Georges Lemaitre, student Arthura Eddingtona, ponownie
wyprowadził równania, które pięć lat wcześniej otrzymał Friedmann. W odróżnieniu od niego, Lemaitre
zwrócił jednak uwagę na obserwacje astronomiczne odległych galaktyk, które mogły potwierdzić
słuszność jego teorii.
Zapewne jednym z czynników, które spowodowały brak reakcji na prace Frłedmanna, było to, że
Friedmann nie wspomniał o możliwościach obserwacyjnego sprawdzenia jego teorii. Natomiast
autorzy innych prac omawiali ten aspekt, przemawiający do wyobraźni astronomów, którzy
zajmowali się obserwacjami. Z tego powodu zwracali oni większą uwagę na prace, których autorzy
omawiali testy obserwacyjne.
Początkowo ani Hubble, ani inni uczeni biorący udział w dyskusjach na temat jego odkrycia nie
znali lub nie zwracali uwagi na pierwsze publikacje teoretyczne, nie mówiąc już o pracach
Friedmanna. Najprawdopodobniej skłaniali się oni wówczas ku modelowi de Sittera, opisującemu
ucieczkę galaktyk w niemal pustym Wszechświecie, oraz statycznemu Wszechświatowi Einsteina.

Wydaje się, że jedną z przyczyn tego stanu rzeczy może być fakt, że nowe kosmologiczne modele
opierały się na ogólnej teorii względności, która jest teorią bardzo skomplikowaną nie tylko
matematycznie, ale również - co ważniejsze - wymaga zaakceptowania nowych, trudnych pojęć czasu,
przestrzeni i oddziaływań grawitacyjnych. Nie tylko astronomowie zajmujący się obserwacjami, ale
również fizycy teoretycy potrzebowali dużo czasu, żeby zrozumieć nowe idee Einsteina, i z pewnością
nie śpieszyli się, by zastosować je w swoich badaniach.
Za pierwszą przyczynę można zatem uznać przepaść między teoretykami i obserwatorami. Druga
przyczyna miała charakter psychologiczny i wiązała się z niezwykłymi wnioskami, jakie wynikają z
ogólnej teorii względności: na przykład możliwością istnienia zamkniętego Wszechświata i ewolucją
Wszechświata w czasie. Astronomowie, którzy zajmowali się badaniem coraz bardziej odległych
obszarów Wszechświata za pomocą swych potężnych teleskopów, nie mogli się pogodzić z myślą, że
takie wnioski będą wymagały radykalnej zmiany obrazu kosmosu.
Pozostawmy jednak te spekulacje i wróćmy do sytuacji, jaka istniała w astronomii po dokonaniu tych
odkryć.
W latach dwudziestych teoretycy i obserwatorzy stwierdzili, że żyjemy w rozszerzającym się
Wszechświecie, który „eksplodował" w pewnej określonej chwili w przeszłości. Odkrycie to
spowodowało odrzucenie koncepcji Wszechświata jako pewnej ogromnej struktury, która - po
uśrednieniu - jest niezmienną sceną wiecznego cyklu przemian materii. Nie ma najmniejszych
wątpliwości, że tak ważne idee powinny mieć decydujący wpływ na zrozumienie natury czasu.
Od odkrycia Hubble'a minęło sześćdziesiąt lat. Wciąż trwają rozpoczęte przez niego badania
ekspansji Wszechświata. Jak powiedział słynny włoski filozof Giordano Bruno, „wola dążąca do
zrozumienia nigdy nie zadowala się skończoną pracą". Instrumenty badawcze współczesnych
obserwatorów - teleskopy i detektory - są bez porównania lepsze niż wszystko, czym dysponowali dawni
astronomowie. Obecnie astronomowie badają galaktyki, od których dzieli nas dziesięć miliardów lat
świetlnych i które oddalają się z prędkością bliską prędkości świa-

tła. Na przykład prędkość najbardziej odległego kwazara (aktywnego jądra galaktyki) jest tak duża, że
wskutek zjawiska Dopplera długość fali emitowanego przez ten kwazar promieniowania ulega
pięciokrotnemu zwiększeniu.
Znamy dziś wiele obserwacyjnych dowodów, potwierdzających słuszność teorii rozszerzającego się
Wszechświata. Z teorii tej wynikają również liczne bardzo ważne wnioski. Jeden z nich dotyczy
krzywizny trójwymiarowej przestrzeni.
Z teorii Friedmana wynika, że jeśli ilość materii we Wszechświecie jest na tyle duża, by uśredniona
gęstość materii przewyższała pewną wielkość krytyczną, to grawitacja powoduje, iż trójwymiarowa
przestrzeń ma krzywiznę przypominającą krzywiznę sfery. Różnice spowodowane są tym, że sfera jest
obiektem dwuwymiarowym, a przestrzeń ma trzy wymiary. Sfera jest zakrzywiona i zamknięta, a jej
powierzchnia - skończona. Podobnie trójwymiarowa przestrzeń może być zamknięta i ma wtedy
skończoną objętość.
Oczywiście, bardzo trudno sobie wyobrazić taki zamknięty świat. Jak powiedział słynny filozof
francuski Blaise Pascal: „wyobraźnia szybciej się zmęczy próbami zrozumienia zjawisk, niż natura
znuży się ich dostarczaniem". Nauka zmusiła nas do pogodzenia się z istnieniem zjawisk, których nie
można wyjaśnić w prosty, poglądowy sposób. Jeśli średnia gęstość materii we Wszechświecie jest równa
lub mniejsza od wielkości krytycznej, mamy do czynienia z przestrzenią nieskończoną. Dobrze, ale jak
wygląda rzeczywistość: czy przestrzeń jest skończona, czy nieskończona?
Nie znamy ostatecznej odpowiedzi na to pytanie. Krytyczną gęstość materii we Wszechświecie
można obliczyć na podstawie pomiarów tempa ekspansji. Przybliżona wartość gęstości krytycznej jest
taka, jakby w sześcianie o boku tysiąca lat świetlnych znajdowała się materia o masie pięciu Słońc.
Natomiast wyznaczenie rzeczywistej gęstości materii i porównanie jej z wartością krytyczną jest rzeczą
niezmiernie trudną. Dzieje się tak dlatego, że wokół galaktyk i w przestrzeni międzygalak-tycznej
najprawdopodobniej znajduje się dużo bardzo ciemnej lub zupełnie niewidocznej materii.
Astronomowie określają ją
mianem ciemnej materii. Wykrycie tej materii lub wzięcie jej pod uwagę w obliczeniach stanowi
bardzo trudne zadanie. Wszystkie widoczne gwiazdy, planety oraz gaz w przestrzeni kosmicznej dają
po uśrednieniu gęstość trzydzieści razy mniejszą od gęstości krytycznej. Ciemna materia ma gęstość w
przybliżeniu trzydzieści razy większą od materii widocznej. Wobec tego nie wiadomo, czy całkowita
średnia gęstość materii we Wszechświecie jest większa czy mniejsza od gęstości krytycznej, a zatem -
czy Wszechświat jest skończony, czy nieskończony.
Jedno jest jednak jasne. Nawet jeśli żyjemy we Wszechświecie skończonym, to z pewnością ma on
ogromne rozmiary. Promień Wszechświata jest znacznie większy niż odległość do najdalszych
widocznych galaktyk, czyli niż dziesięć miliardów lat świetlnych.
Kolejny wniosek, który wynika z teorii rozszerzającego się Wszechświata, jest szczególnie ważny dla
rozstrzygnięcia problemu źródeł rzeki czasu. Skoro Wszechświat się rozszerza, to w przeszłości
galaktyki znajdowały się bliżej siebie niż obecnie. Jeszcze wcześniej nie mogły istnieć ani galaktyki, ani
żadne ciała niebieskie. W tym okresie kosmos wypełniała gęsta, rozszerzająca się materia, z której
znacznie później wyłoniły się oddzielne ciała niebieskie. Jeszcze wcześniej, w bardzo odległej
przeszłości, w pewnej chwili gęstość materii była nieskończona, przynajmniej z formalnego punktu
widzenia. W tym momencie rozpoczęła się ekspansja Wszechświata. Taki stan nazywamy osobliwością
początkową.
Od jak dawna trwa rozszerzanie się Wszechświata? Z obliczeń opartych na zmierzonej prędkości
oddalania się galaktyk wynika, że ich ruch rozpoczął się około 15 miliardów lat temu. Jak wyglądał ów
moment początkowy? Co było „wcześniej"? Jakie własności miała czasoprzestrzeń w otoczeniu
osobliwości? Oto wielkie tajemnice Wszechświata.
W XX wieku nauka posunęła się daleko naprzód w próbach zrozumienia problemu osobliwości. Teoria
Friedmanna opisuje, w jaki sposób grawitacja wpływa na rozszerzanie się Wszechświata. Galaktyki
oddalają się od siebie wskutek bezwładności,

natomiast wzajemne przyciąganie powoduje, że ich prędkość stopniowo maleje, a tym samym maleje
szybkość ekspansji Wszechświata. Porównanie wniosków teoretycznych z danymi obserwacyjnymi
wskazuje, że ekspansja rozpoczęła się około 15 miliardów lat temu. Teoria nie wyjaśnia jednak, co
zainicjowało ekspansję ani dlaczego materia, z której następnie powstały galaktyki, miała akurat taką
prędkość początkową.
Astrofizycy żywili nadzieję, że dokonane w 1965 roku odkrycie pozwoli udzielić odpowiedzi na
wszystkie te pytania. Radio-astronomowie zarejestrowali wówczas bardzo słabe promieniowanie
elektromagnetyczne, mające temperaturę około trzech kelwinów, które wypełnia cały Wszechświat.
Promieniowanie elektromagnetyczne istniało w kosmosie od samego początku ekspansji; jak już
wiemy, Szkłowski nadał mu nazwę promieniowania reliktowego. Podczas ekspansji Wszechświata
promieniowanie to ostygło do temperatury, jaką ma obecnie, natomiast w przeszłości zarówno
promieniowanie, jak i materia miały bardzo wysoką temperaturę. Wszechświat był bardzo gorący i
wypełniała go w sposób niemal idealnie równomierny materia o ogromnej gęstości i ciśnieniu.
Na pierwszy rzut oka wydaje się, że wysokie ciśnienie ma podstawowe znaczenie dla wyjaśnienia
wybuchowego rozszerzania się Wszechświata. Proszę sobie przypomnieć, jak przebiega eksplozja
bomby: materiał wybuchowy rozgrzewa się i wytwarza gorący gaz, który gwałtownie się rozszerza i
następuje wielkie bum! Ktoś mógłby pomyśleć, że tak samo rozpoczęła się ekspansja Wszechświata,
czyli że spowodowały ją wysoka temperatura i kolosalne ciśnienie materii. Taki wniosek byłby błędny.
Te dwa zjawiska różnią się pod jednym bardzo istotnym względem.
Eksplozja zwykłego materiału wybuchowego powoduje powstanie różnicy ciśnień: w kuli gorącego
gazu panuje bardzo duże ciśnienie, a na zewnątrz, w atmosferze, stosunkowo niewielkie. To różnica
ciśnień sprawia, że pojawiają się siły, które rozrzucają materię, nie zaś samo ciśnienie. Gdyby ciśnienie
na zewnątrz było takie samo jak wewnętrzne ciśnienie gazu, materia nie zostałaby rozrzucona wokół
centrum wybuchu. Po-

nadto gęstość rozszerzającego się gazu nie jest wszędzie jednakowa - ma wartość maksymalną w środku
i maleje w miarę wzrostu odległości. Różnica gęstości i temperatury powoduje wystąpienie różnicy
ciśnień, za której przyczyną gaz się rozszerza.
Początkowe chwile ekspansji Wszechświata wyglądały zupełnie inaczej. Nim powstały pojedyncze
obiekty, materia wypełniała całą przestrzeń w sposób niemal idealnie jednorodny. Temperatura materii
była rzeczywiście bardzo wysoka, ale wszędzie taka sama. Nie istniały różnice gęstości i ciśnienia, a
zatem nie mogły wystąpić siły wymuszające rozszerzanie się w znany nam sposób. Wobec tego to nie
duża gęstość gorącego gazu spowodowała ekspansję Wszechświata. Czym był zatem ten pierwszy
impuls, który nadał materii prędkość początkową?
Aby to zrozumieć, trzeba powrócić do samego początku. W tym celu najpierw musimy poznać
własności materii mającej bardzo dużą gęstość i temperaturę.
NIEZWYKŁE GŁĘBINY

W naszej podróży do źródeł rzeki czasu musimy wziąć pod uwagę fakt, że im bardziej zbliżamy się do osobli-
wości, tym wyższa jest temperatura Wszechświata, czyli tym większa energia cząstek elementarnych. Jakie
procesy zachodzą w świecie, w którym cząstki mają tak ogromną energię? Aby zrozumieć ten aspekt procesów
zachodzących we wczesnym Wszechświecie, musimy porzucić na chwilę kosmologię i wybrać się w podróż do
mikrośwlata - czyli świata współczesnej fizyki cząstek elementarnych.
Podróż ta będzie dość krótka; jej celem jest wyłącznie zapoznanie się z podstawowymi faktami, mającymi
znaczenie dla zrozumienia procesów zachodzących we wczesnym Wszechświecie.
W ciągu ostatnich dwudziestu pięciu lat w fizyce cząstek elementarnych nastąpiła prawdziwa rewolucja.
Obecnie wiadomo, że wszystkie cząstki elementarne, z których zbudowana jest materia, takie jak proton i
neutron, nie są wcale „elementarnymi cegiełkami"; to układy złożone z cząstek, zwanych kwarkami. Fizycy
wykazali, że istnieje cała klasa nowych cząstek, mających niezwykłe cechy. Ale najważniejszym odkryciem -
kamieniem milowym na drodze do zrozumienia mikro-świata - było stwierdzenie jedności rozmaitych
oddziaływań

elementarnych, które jeszcze niedawno uważano za najzupełniej różne. Jedność ta przejawia się wtedy, gdy
cząstki mają bardzo dużą energię, a zatem odgrywa szczególnie dużą rolę fw zrozumieniu początku ekspansji
Wszechświata.
W przeszłości zdarzało się już, że fizycy stwierdzali, iż siły, ! na pozór bardzo odmienne, są w istocie
różnymi przejawami i tego samego oddziaływania. Tak było na przykład z siłami elektrycznymi i
magnetycznymi. Zjawiska elektryczne i magnetyczne były znane od niepamiętnych czasów, ale wszyscy za-
kładali, że magnesy nie wpływają na ładunki elektryczne i na odwrót. Eksperymenty Andre-Marie Ampere'a,
Michaela Fara-

daya i innych fizyków wykazały jednak, że poruszające się ładunki wytwarzają pole magnetyczne,
natomiast ruch magnesu powoduje występowanie sił elektrycznych. Pięćdziesiąt lat później James
Clerk Maxwell stworzył teorię elektromagnetyczną i udowodnił, że te na pozór tak różne
oddziaływania są konsekwencją istnienia jednego obiektu fizycznego - pola elektromagnetycznego.
Pole to rozpada się na pole elektryczne i pole magnetyczne tylko w szczególnych warunkach, gdy owe
pola nie zależą od czasu.
W jakiś czas po stworzeniu ogólnej teorii względności Einstein rozpoczął tytaniczne próby
połączenia grawitacji i elektromagnetyzmu, czyli dwóch znanych wówczas oddziaływań. Einstein do
końca życia próbował zrealizować ten program, ale ówczesna nauka nie była jeszcze gotowa do
podejmowania takich prób, a nawet do właściwego ocenienia ich wagi i znaczenia. Wielu fizyków
odnosiło się do wysiłków Einsteina w bardzo sceptyczny sposób. Na przykład słynny teoretyk
Wolfgang Pauli zwykł mawiać metaforycznie, że „co Bóg rozłączył, tego człowiek nie połączy". Gdy w
późniejszym okresie niektórzy fizycy znów podjęli próby znalezienia jednolitej teorii wszystkich sił, ich
wysiłki spotykały się często z takim samym sceptycyzmem.
Wiosną 1988 roku, podczas pobytu w Trieście, spytałem dyrektora Międzynarodowego Ośrodka
Badawczego, znanego pakistańskiego fizyka Abdusa Salama, o najwcześniejsze próby stworzenia
jednolitych teorii oddziaływań elementarnych. Sa-lam powiedział mi, że trzydzieści lat temu niemal
nikt nie wierzył w te teorie i opowiedział mi o liście, jaki otrzymał od Pau-liego w 1957 roku. Pauli
pisał mniej więcej tak: „Czytam właśnie pańską pracę (na brzegu jeziora w Zurychu, pod jasno
świecącym słońcem). Tytuł The UnWersal Fermi Interaction (Uniwersalne oddziatywanie Fermiego)
bardzo mnie zdziwił, a to dlatego, że już od pewnego czasu obserwuję następującą regułę: jeśli
teoretyk używa określenia »uniwersalne«, to wypisuje czyste bzdury".
Od pierwszych prób Einsteina minęło wiele lat i fizyka bardzo się zmieniła. Obecnie znamy cztery
oddziaływania elemen-

|. tarne: grawitację, elektromagnetyzm oraz słabe i silne oddziaływania jądrowe. Dotychczas mówiliśmy
głównie o grawitacji, która rządzi zachowaniem ciał niebieskich, a którą w świecie cząstek
elementarnych można całkowicie pominąć. Wyjaśnienia domagają się natomiast pozostałe trzy
oddziaływania elementarne.
Przykładem procesu, który zachodzi dzięki oddziaływaniom elementarnym, jest rozpad neutronu na
proton, elektron i an-tyneutrino. Istnieje zasadnicza różnica między tymi oddziaływaniami a
przejawami działania sił grawitacyjnych, które omawialiśmy wcześniej. W oddziaływaniach
grawitacyjnych, przynajmniej o ile ciała poruszają się z niewielką prędkością, zmianie ulega tylko
ich ruch, natomiast w oddziaływaniach słabych zmienia się natura cząstek - neutron zostaje
zastąpiony protonem, elektronem i antyneutrinem.
Silne oddziaływania powodują rozmaite reakcje jądrowe (na przykład reakcje termojądrowe, czyli
reakcje syntezy) i wiążą protony i neutrony w jądrach atomowych. Oddziaływania elektryczne i
magnetyczne znamy z wielu szkolnych doświadczeń, a zatem wszelkie komentarze są tu zbyteczne.
Wszystkie procesy we Wszechświecie zachodzą wskutek tych czterech oddziaływań. Co w
rzeczywistości się dzieje, gdy cząstki ze sobą oddziałują? Jaka jest najważniejsza cecha oddziaływań?
Otóż cząstki oddziałują, wymieniając między sobą inne cząstki - cząstki przenoszące
oddziaływania. Każde z czterech oddziaływań elementarnych jest przenoszone przez inne cząstki.
Nośnikiem oddziaływań elektromagnetycznych jest foton, a oddziaływań grawitacyjnych -
grawiton. Grawitony i fotony zawsze poruszają się z prędkością światła i mają zerową masę
spoczynkową.
Cząstkami przenoszącymi oddziaływania słabe są tak zwane bozony wektorowe. (Nie będę tu
wyjaśniał znaczenia i pochodzenia tej nazwy). Istotna różnica między bozonem wektorowym a
fotonem i grawitonem polega na tym, że bozon ma bardzo dużą masę, w przybliżeniu sto razy
większą niż proton. Ponieważ cząstki przenoszące oddziaływania słabe są obdarzo-

ne tak dużą masą, oddziaływania słabe mają bardzo mały za sięg. Zasięg ten jest około tysiąca razy
mniejszy niż średnica jądra atomowego. Proszę pamiętać, że średnica jądra jest około stu tysięcy razy
mniejsza od średnicy atomu.
Dlaczego oddziaływania słabe mają tak mały zasięg? Dzieje się tak z następującego powodu: aby
wyemitować ciężką cząstkę, przenoszącą oddziaływania, cząstka zużywa dużo energii, którą musi
pożyczyć. W świecie cząstek elementarnych obowiązuje zasada nieoznaczoności, o której
wspominałem już w rozdziale „Czarna dziura jako źródło energii". Zgodnie z tą zasadą cząstka lub
układ mogą czerpać energię „znikąd", ale tylko przez bardzo krótki czas. Im większa energia, tym
krótszy okres, na jaki można ją „pożyczyć". Cząstka musi następnie zwrócić „pożyczoną" energię,
gdyż inaczej byłoby to sprzeczne z jedną z podstawowych zasad przyrody - z zasadą zachowania
energii. Wobec tego cząstka może wyprodukować bozon wektorowy, przenoszący oddziaływania słabe,
pożyczając energię „znikąd" tylko w czasie jednej kwadrylionowej części sekundy. Tyle czasu może
upłynąć między emisją bozonu wektorowego i jego absorpcją. Nic zatem dziwnego, że nawet jeśli
bozon porusza się z prędkością bliską prędkości światła, to w tym czasie może przebyć tylko bardzo
niewielką odległość, równą jednej tysięcznej średnicy jądra atomowego. Taki jest zatem zasięg
oddziaływań słabych.
Ten przykład ilustruje szczególny związek między czasem i energią w świecie cząstek elementarnych.
Ilość energii pożyczonej „znikąd" i czas, po jakim owa „pożyczka" musi zostać zwrócona, są związane
ścisłym wzorem matematycznym. Im większa energia, tym krótszy czas. Proszę zwrócić uwagę na to, że
dużą energię można „pożyczyć" tylko na bardzo krótki okres. Musimy tu wspomnieć o jeszcze jednym
przejawie związku między energią i czasem - mam na myśli zasadę zachowania energii, znaną fizykom
już od dawna.
Fizycy przyjęli, że energia nie może się pojawiać „znikąd" na dłuższy czas (a nie tylko na bardzo
krótko, jak to omówiliśmy powyżej) po tym, jak trwające od stuleci próby skonstruowania wiecznie
poruszającej się maszyny zakończyły się niepowodze-

jliem. Prawo zachowania energii pierwszy sformułował nie-piiecki lekarz Julius Mayer w 1842 roku.
Ciekawe, że Mayer doszedł do tego prawa po podróży na Jawę w charakterze leka-laa okrętowego.
Badania krwi żylnej marynarzy doprowadziły go do wysunięcia hipotezy, że możliwa jest przemiana
pracy mechanicznej w ciepło i odwrotnie. W 1842 roku Mayer opublikował artykuł zatytułowany
Uwagi na temat sil w materii '^nieożywionej, w którym sformułował swoje prawo zachowania 'i
przemiany energii. Kilka lat później prawo to ponownie od-'; kryli James Joule i Hermann Helmholtz.
Praca Mayera nie zo-• stała zauważona. Usiłował on bronić swego pierwszeństwa, co l doprowadziło go
do poważnego rozstroju nerwowego. W 1862 roku Rudolf Clausius i John Tyndall zwrócili uwagę na
jego artykuł i dzięki temu pierwszeństwo Mayera zostało uznane.
Zasada zachowania energii stwierdza, że energia układu zamkniętego i nie oddziałującego z
otoczeniem nigdy się nie zmienia, to znaczy nie zależy od czasu.
W 1918 roku niemiecka matematyczka Emma Noether wykazała, jak głęboki charakter ma ta
podstawowa zasada fizyczna. Noether udowodniła, że zasada zachowania energii jest
konsekwencją jednorodności czasu. Zgodnie z zasadami fizyki Newtona wszystkie chwile czasu są
równoważne. Noether z absolutną ścisłością wykazała, że z tego założenia wynika zasada zachowania
energii. Twierdzenie Noether zapoczątkowało nowe podejście do praw fizyki, polegające na badaniu
symetrii układów; w przypadku energii chodzi o symetrię ze względu na przesunięcie w czasie. Z
twierdzenia tego wynika również, że zasady zachowania innych wielkości fizycznych, takich jak pęd i
moment pędu, także są związane z odpowiednimi symetriami: symetrią ze względu na przesunięcia i
obroty w przestrzeni.
To odkrycie stanowiło pierwszy krok na drodze do poznania związków między właściwościami
układów fizycznych i symetriami czasu i przestrzeni. Jak się przekonamy poniżej, zastosowanie idei
symetrii jest jedną z najważniejszych koncepcji współczesnej fizyki.
Przejdźmy teraz do silnych oddziaływań. Silne oddziaływania są przenoszone przez gluony,
Gluony są emitowane i ab-

sorbowane przez kwarki, które tworzą protony, neutrony i inne cząstki elementarne. Podobnie jak
fotony, gluony mają zerową masę spoczynkową. W przypadku oddziaływań elektromagnetycznych
fotony są emitowane i absorbowane przez cząstki z ładunkiem elektrycznym. Natomiast kwarki,
które emitują i absorbują gluony, mają szczególny ładunek, określany jako „kolor". Ładunek ten
występuje w trzech rodzajach: czerwonym, żółtym i niebieskim. Każdy kwark ma jeden z trzech ko-
lorów. Trzeba przy tym pamiętać, że te nazwy to tylko etykiety, nie mające nic wspólnego ze zwykłymi
kolorami, które postrzegamy.
Silne oddziaływania różnią się od elektromagnetyzmu również tym, że gluony mają określony kolor,
natomiast fotony, przenoszące oddziaływania elektromagnetyczne, posiadają zerowy ładunek.
Mogłoby się wydawać, że w naszej podróży po mikroświecie moglibyśmy się tu zatrzymać, skoro
poznaliśmy już najmniejsze znane obecnie cząstki materii. W rzeczywistości jednak te dobrze
potwierdzone fakty stanowią tylko wprowadzenie do naprawdę zdumiewającego świata zjawisk
zachodzących w nieskończenie małej skali.
Cechy tego świata są ściśle związane z własnościami nieskończenie wielkiego Wszechświata.
Podstawowe informacje, podane w tym rozdziale, można uważać za wierzchołek góry lodowej, który
widzimy, obserwując zjawiska zachodzące wówczas, gdy energia cząstek jest stosunkowo mała. Teraz
musimy przyjrzeć się dokładniej podwodnej części owej góry lodowej. Muszę od razu ostrzec
czytelników, że liczne cechy struktury warstw „zanurzonych" pozostają niejasne nawet dla eksper-
tów, a im głębiej sięgamy, tym bardziej hipotetyczne są wszystkie dane i stwierdzenia. Wiadomości te są
jednak tak ważne, że, moim zdaniem, trzeba je przedstawić choćby pobieżnie, zwłaszcza że jestem
przekonany, iż podstawowe cechy zjawisk zostały opisane w miarę poprawnie.

ROZDZIAŁ ll

WIELKA UNIFIKACJA

Gdy w rozdziale „Czarna dziura jako źródło energii" omawiałem cechy próżni, czyli pustki,
podkreślałem, że próżnia jest w istocie wypełniona nieustannie powstającymi i znikającymi parami
cząstek wirtualnych. Próżnia okazała się bardzo skomplikowanym obiektem. Jest to w rzeczywistości
bardzo złożony stan, gdyż w przestrzeni „wrą" wirtualne pary cząstek wszystkich znanych rodzajów.
Czytelnika zapewne nie zdziwi fakt, że właściwości tego stanu - próżni - zależą od sposobu jego
przygotowania. To oznacza, że możliwe są różne stany próżni, odmienne rodzaje pustki! Wkrótce
zapoznamy się z przykładami różnych stanów próżni. Na razie jednak zastanówmy się nad
pytaniem, czy procesy zachodzące w próżni („wrzenie" cząstek i anty-cząstek) powodują, że ma
ona pewną niezerową gęstość
energii?
Rzeczywiście, próżnia może mieć niezerową gęstość energii. Zeldowicz zwracał na to uwagę już w
latach sześćdziesiątych. Z uwagi na równoważność masy i energii oznacza to, że próżnia ma również
pewną gęstość. Czy to oznacza, że istnieje jakiś uniwersalny ośrodek, nowy eter? Gdyby tak było,
ośrodek ten mógłby posłużyć do ponownego wprowadzenia koncepcji absolutnego spoczynku i
absolutnego ruchu. Ruch wobec tego
ośrodka byłby równoznaczny z ruchem względem próżni, czyli względem absolutnej przestrzeni.
Wydaje się, że gdybyśmy poruszali się względem nowego eteru, powinniśmy odczuwać jego strumień, czyli
wiejący nam w twarz „wiatr eteru". Właśnie tego efektu poszukiwał Michel-son jeszcze w XIX wieku, gdy
próbował wykryć ruch Ziemi względem eteru w doświadczeniach, które opisałem wcześniej. Jak pamiętamy,
eksperymenty te dały negatywny wynik.
Gdyby nowy eter przypominał zwykły ośrodek, rzeczywiście moglibyśmy wykryć wiatr eteru. Próżnia jest
jednak niezwykłym ośrodkiem. Charakteryzuje ją nie tylko gęstość energii, ale również naprężenie, podobne
do naprężenia w ciele stałym poddanym sile rozciągającej. Naprężenie to jest równoważne ujemnemu
ciśnieniu, w związku z czym często mówi się po prostu, że próżnia ma ujemne ciśnienie.
W zwykłych ośrodkach ciśnienie i naprężenie stanowią tylko niewielki ułamek całkowitej gęstości energii
(która obejmuje masę spoczynkową). Ujemne ciśnienie próżni jest ogromne -jego wartość odpowiada wartości
gęstości energii. Ta niezwykła własność sprawia, że próżnia bardzo się różni od zwykłych ośrodków.
Gdy obserwator porusza się przez próżnię, rzeczywiście napotyka strumień energii i mogłoby się wydawać,
że dałoby się go wykryć (to właśnie byłby ów wiatr). Istnieje jednak jeszcze jeden strumień energii, związany z
ujemnym ciśnieniem. Ten strumień ma taką samą wielkość bezwzględną jak strumień związany z gęstością
energii, ale przeciwny znak, a zatem dokładnie go neutralizuje. Z tego powodu wiatr nie istnieje. Niezależnie od
tego, z jaką prędkością porusza się dany obserwator inercjalny, zawsze jego pomiary wykazują taką samą
gęstość energii próżni ł takie samo ujemne ciśnienie, a zatem ruch nie doprowadza do powstania wiatru.
Próżnia wygląda tak samo dla wszystkich obserwatorów inercjalnych.
Do problemów próżni jeszcze powrócimy, ale teraz zajmiemy się cząstkami elementarnymi.
Jak wspomniałem, oddziaływania elektromagnetyczne między cząstkami z ładunkiem elektrycznym
polegają na wymla-

nie fotonu. Oddziaływania słabe również są związane z pew-rm ładunkiem. Istotna różnica między
oddziaływaniami elektromagnetycznymi i słabymi polega na tym, że te ostatnie mają ibardzo mały zasięg. Jak
już się przekonaliśmy, odpowiada za to ogromna masa bozonów wektorowych, przenoszących oddziaływania
słabe. Oddziałujące cząstki mogą „pożyczyć" ener-• gię na stworzenie i wymianę bozonu jedynie na bardzo
krótki i czas. Wobec tego mogą oddziaływać w ten sposób tylko wtedy, gdy są bardzo blisko siebie. Co by się
stało, gdyby wszystkie cząstki przenoszące oddziaływania miały zerową masę? Lub

inaczej: co działoby się w tak wysokiej temperaturze, że tworzenie się bozonów byłoby równie łatwe jak
fotonów? W wysokiej temperaturze wszystkie cząstki mają dużą energię, a zatem nie muszą „pożyczać" energii
na wyprodukowanie masywnych bozonów. Cząstki już dysponują dostateczną energią. Wymiana
bozonów zachodzi zatem równie łatwo jak fotonów; między oddziaływaniami słabymi i elektromagnetycznymi
pojawia się jawna symetria. Okazuje się, że w takich warunkach (tzn. gdy cząstki mają bardzo dużą energię)
następuje unifikacja tych oddziaływań - mamy wówczas do czynienia z oddziaływaniami elektrosłabymi.
W dostatecznie wysokiej temperaturze pojawiają się zatem oddziaływania elektrosłabe (z obliczeń wynika,
że powinno to nastąpić w temperaturze tysiąca bilionów kelwinów). Cząstki przenoszące oddziaływania -
bozony wektorowe i fotony - mają wtedy zerową masę spoczynkową i występują w dużych ilościach.
Okazuje się jednak, że w takich warunkach znika masa spoczynkowa nie tylko bozonów wektorowych, ale
również pozostałych cząstek elementarnych - kwarków, elektronów i innych! W tym sensie upodabniają
się one do fotonów. Co stanie się, gdy temperatura opadnie? Jawna symetria oddziaływań
elektromagnetycznych i słabych zostaje wtedy złamana.
Dlaczego tak się dzieje?
W łamaniu symetrii oddziaływań zasadniczą rolę odgrywają nowe pola i ich kwanty, czyli cząstki, o
których jeszcze nic nie wiemy. Są to tak zwane cząstki Higgsa, od nazwiska pomysłodawcy. Cząstki te
naruszają symetrię. Gdyby nie cząstki Higgsa,

wszystkie cząstki miałyby zerową masę spoczynkową i symetria przetrwałaby również w niskiej
temperaturze. Nim jednak omówię rolę cząstek Higgsa w mechanizmie spontanicznego łamania symetrii
oddziaływań słabych i elektromagnetycznych, chciałbym przypomnieć czytelnikom prosty
eksperyment.
Wyobraźmy sobie kulkę staczającą się po sferycznym zagłębieniu. Niezależnie od tego, gdzie ją
umieścimy na początku, kulka stacza się i po kilku wahnięciach zatrzymuje w najniższym punkcie. Jak
wiadomo, im wyżej znajduje się ciało ponad najniższym możliwym położeniem, tym większa jest jego
grawitacyjna energia potencjalna, która pozostaje proporcjonalna do wysokości. A zatem gdy kulka
znajduje się gdzieś na zboczu zagłębienia, daleko od jego osi symetrii, jej energia potencjalna jest wyższa
niż wówczas, gdy tkwi w najniższym punkcie. Kiedy kulka ma najniższą możliwą energię potencjalną,
mówimy, że znajduje się na dnie studni potencjału.
Na razie wszystko jest proste. Zastanówmy się teraz, czy jeśli zagłębienie ma symetrię osiową, to
kulka zawsze zatrzyma się na osi symetrii? Nie, tak być nie musi. Wyobraźmy sobie, że w samym
środku zagłębienia znajduje się małe wzniesienie. Gdziekolwiek teraz umieścimy kulkę, zatrzyma
się ona nie w punkcie symetrii na osi, lecz w jednym z najniższych punktów z boku wzniesienia. Jej
położenie końcowe łamie symetrię, mimo że zagłębienie jest idealnie symetryczne.
Gdy umieścimy kulkę dokładnie na szczycie wzniesienia, pozostanie ona w rym symetrycznym
położeniu. Stan taki nie może jednak trwać długo, ponieważ nie jest to położenie równowagi trwałej, i
najmniejsze zaburzenie spowoduje, że kulka stoczy się ze wzniesienia.
Wynika stąd, że stan równowagi idealnie symetrycznego układu, który w chwili początkowej był
symetryczny (kulka na szczycie wzniesienia), może okazać się jawnie niesymetryczny. Moment
naruszenia symetrii oraz wybór punktu u stóp wzniesienia są kwestią przypadku i dlatego mówimy tu
o spontanicznym łamaniu symetrii.
Wróćmy teraz do cząstek i pól. Z oddziaływaniami pól również związana jest pewna energia
potencjalna. Energię tę moż-

na opisać, korzystając z analogii z położeniem kulki w zagłę-' bieniu - czyli posługując się pojęciem
studni potencjału. Za-f leżnie od sytuacji studnia potencjału może mieć centralne p wzniesienie
lub nie. Nie jest zapewne łatwo dostrzec analogię między zachowaniem pól ł kulki w zagłębieniu, ale
abstrakcyj-I ne przykłady są powszechnie używane w nauce. W tym konkretnym przypadku
wysokość, na jakiej znajduje się kulka, |, opisuje energię potencjalną pola.
Pole Higgsa może istnieć w dwóch stanach. W temperaturze powyżej tysiąca bilionów kelwinów
pole ma postać pojedynczych cząstek elementarnych. Gdy temperatura opada poniżej tej wielkości
krytycznej, następuje, jak to określają fizycy, przemiana fazowa - cząstki ulegają „kondensacji",
niczym przegrzana para po ochłodzeniu. Własności „kondensatu" cząstek Higgsa nie zależą ani od
położenia, ani od czasu. W nowych warunkach nie można go w żaden sposób usunąć. Innymi słowy,
jest to próżnia. Tak właśnie mówią fizycy: przemiana fazowa powoduje powstanie „nowej próżni".
Położenie kulki na szczycie wzniesienia odpowiada „starej próżni". W wysokiej temperaturze
ściany studni potencjału wznoszą się od razu do góry i najniższy punkt leży na osi symetrii. Wobec
tego punkt ten stanowi punkt równowagi trwałej. O starej próżni mówi się czasem „fałszywa
próżnia" lub „stan podobny do próżni". Gdy temperatura spada, kształt studni potencjału ulega
zmianie i w środku pojawia się wzniesienie.
Pojawienie się nowej próżni przypomina staczanie się kulki do najniższego stanu, czyli do jednego
z punktów odpowiadających najniższej energii potencjalnej w dolinie, która otacza wzniesienie
centralne. Stan ten łamie symetrię.
Pole Higgsa rozdziela się wówczas na składowe o odmiennych własnościach. Jedna składowa
odpowiada cząstce o zerowym spinie i dużej masie, a druga zostaje zaabsorbowana przez cząstki
przenoszące oddziaływania, wskutek czego bozo-ny wektorowe zyskują masę. (Nie będę próbował
wyjaśnić, dlaczego tak się dzieje). Równocześnie masę zyskują cząstki materii: kwarki, elektrony
itp. Przyczyną tego są ich oddziały-

wania z niesymetrycznym kondensatem pola Higgsa, który utworzył nową (niesymetryczną) próżnię.
(Również tego procesu nie będę tu wyjaśniał, gdyż jest to bardzo skomplikowane, a czytelnicy i tak
mają już dość skomplikowanych problemów). Proszę zwrócić uwagę na to, że foton, czyli cząstka
przenosząca oddziaływania elektromagnetyczne, w dalszym ciągu ma zerową masę spoczynkową.
Wszystkie te skomplikowane i różnorodne zjawiska są spowodowane spontanicznym złamaniem
symetrii, czyli „stoczeniem się" pola Higgsa w niskiej temperaturze do niesymetrycznego stanu nowej
próżni. Szczegóły tego procesu - pojęcie symetrycznego i niesymetrycznego położenia kulki - mogą się
wydawać zbyt abstrakcyjne i wydumane. Niestety, nic nie można na to poradzić; nawet najprostsze
wyjaśnienia wymagają od czytelników pewnej uwagi i wyobraźni.
Po „stoczeniu się" pola Higgsa do niesymetrycznej próżni, cząstki przenoszące oddziaływania słabe
zyskują dużą masę, a zatem oddziaływania te mają bardzo krótki zasięg; natomiast zerowa masa fotonu
powoduje, że zasięg oddziaływań elektromagnetycznych jest nieskończony. Pierwotna symetria oddzia-
ływań zniknęła. Symetria, tak oczywista i widoczna w wysokiej temperaturze, teraz jest złamana i ukryta.
To wyjaśnia, dlaczego fizykom tak trudno było wykryć tę symetrię w warunkach panujących obecnie
we Wszechświecie. Mimo to zdołali tego dokonać! W 1979 roku Steven Weinberg, Sheldon Glashow
i Abdus Salam otrzymali Nagrodę Nobla za stworzenie jednolitej teorii oddziaływań elektrosłabych.
Teorię procesów zachodzących w bardzo wysokiej temperaturze w początkach rozszerzania się
Wszechświata sformułował moskiewski teoretyk Dawid Kirżnic, a następnie rozwinął ją we współpracy
z młodszym kolegą, Andriejem Linde.
Nie wszystkie szczegóły naszkicowanego tutaj obrazu zostały równie dobrze potwierdzone. Na
przykład nie udało się dotąd wykryć masywnych cząstek Higgsa. Zgodnie z teorią co najmniej jedna
taka cząstka musiała przetrwać wszystkie przemiany fazowe i powinna istnieć w obecnym
Wszechświecie. Zarejestrowanie tej cząstki jest zadaniem niezmiernie

; trudnym, ale fizycy wierzą, że poszukiwania ostatecznie za-; kończą się sukcesem.
Przejdźmy teraz do silnych oddziaływań. Cząstki oddziałujące silnie - kwarki - oraz te, które nie
oddziałują - na przykład elektrony - wydają się zupełnie różne i przemiana jednych w drugie
wydaje się niemożliwa.
Jak już wspomniałem, przywrócenie symetrii między oddziaływaniami słabymi i
elektromagnetycznymi wymaga temperatury tysiąca bilionów kelwinów. W niższej temperaturze
symetria ulega złamaniu i obserwujemy oddziaływania słabe oraz elektromagnetyczne, które na
pierwszy rzut oka wydają się bardzo różne. Silne oddziaływania (kolorowe) nawet w takiej
temperaturze trzymają się z daleka od oddziaływań elektrosłabych i mają zupełnie inne właściwości.
W oddziaływaniach elektrosłabych biorą udział wszystkie cząstki, natomiast w oddziaływaniach
silnych tylko kwarki.
W żadnym z omawianych dotychczas procesów nie następuje przemiana kwarka w elektron lub
kwarka w antykwark. Oczywiście, w zderzeniach elektronów mających dostatecznie dużą energię
powstają kwarki, ale zawsze tworzą one pary z anty-kwarkami, tak że całkowita liczba kwarków i
antykwarków jest taka sama. Podobnie zderzenie kwarka z antykwarkiem powoduje ich anihilację i
kreację wielu nowych cząstek, ale zawsze znika para kwark-antykwark, nigdy zaś pojedyncza cząstka.
Widzimy zatem, że w procesach naturalnych zostaje zachowana różnica liczby kwarków i
antykwarków. Różnica ta jest znana jako liczba barionowa (ściśle mówiąc, liczba barionowa równa
się tej różnicy podzielonej przez 3). Jak dotychczas, wszystkie doświadczenia wskazują na to, że
liczba barionowa podlega zasadzie zachowania. Czyż nie jest jednak możliwe, że przy znacznie
większych energiach cząstek zachodzą reakcje, które naruszają zasadę zachowania? A bariera
energetyczna powoduje, że fizycy nie mogą ich zaobserwować. Z teorii wynika, że takie procesy
rzeczywiście są możliwe, ale wymagają fantastycznie dużej energii.
Dotychczas rozważaliśmy cząstki mające temperaturę tysiąca bilionów kelwinów. Teraz
musimy zająć się cząstkami

w temperaturze bilion razy wyższej. Jakie procesy zachodzą, gdy cząstki mają tak dużą energię?
Proszę przede wszystkim zwrócić uwagę na to, że im większa energia, tym mniejsza odległość, na
jaką mogą się zbliżyć cząstki w czasie zderzenia. Wiadomo, że gdy odległość między cząstkami jest
tysiąc bilionów razy mniejsza od średnicy jądra atomowego (co odpowiada temperaturze tysiąca
kwadrylionów kelwinów), wszystkie trzy oddziaływania - elektromagnetyczne, słabe i silne - przestają
się od siebie różnić; istnieje wówczas tylko jedno uniwersalne oddziaływanie.
W tak dużej temperaturze powstaje bardzo wiele cząstek, przenoszących uniwersalne
oddziaływanie. Mają one masę bilion razy większą niż bozony wektorowe, przenoszące oddziaływania
słabe. Cząstki o tak dużej masie mogą powstawać tylko wtedy, gdy typowa energia cząstek jest jeszcze
większa. Dotychczas o nich nie wspominaliśmy, ponieważ rozważaliśmy procesy zachodzące w
znacznie mniejszych energiach.
Cząstki przenoszące uniwersalne oddziaływanie mają zdumiewające własności: powodują wzajemną
przemianę kwarków w elektrony oraz kwarków w antykwarki. W takich warunkach znikają różnice
między kwarkami, elektronami i neutrinami, które są tak wyraźne w niskiej temperaturze. Wszystkie
te cząstki stanowią różne wersje jednej „supercząstki". Oznacza to pojawienie się nowej, bardziej
symetrycznej fazy materii, tak zwanej fazy wielkiej unifikacji.
Oprócz cząstek, z którymi już mieliśmy do czynienia, w tak wysokiej temperaturze istnieje jeszcze
jeden zbiór cząstek Higgsa, odmiennych od tych, które omawialiśmy powyżej. Gdy temperatura opada
poniżej temperatury krytycznej, znany nam już mechanizm spontanicznego łamania symetrii powo-
duje złamanie symetrii wielkiej unifikacji. Różnica polega tylko na tym, że wymaga to nowego zbioru
cząstek Higgsa o znacznie większej masie.
W temperaturze powyżej temperatury wielkiej unifikacji istniały oddzielne cząstki Higgsa. Gdy
temperatura opada poniżej temperatury krytycznej, powstaje nowy kondensat tych cząstek; w takim
stanie układ ma najniższą energię. Jest to kolej-

ny rodzaj próżni - już trzeci, z jakim spotkaliśmy się w tej książce.


Różne stany próżni mają różną gęstość energii. Wskutek powstania kondensatu cząstek Higgsa
cząstki przenoszące uniwersalne oddziaływania zyskały bardzo dużą masę; dlatego też nie powstają one
w niskiej temperaturze. Uniwersalne oddziaływanie rozpada się na oddziaływania silne i elektrosłabe.
Widzimy zatem, że wraz ze wzrostem energii (i temperatury) oddziaływania, które w zwyczajnych
warunkach są zupełnie odmienne, upodabniają się do siebie i łączą w jedno, uniwersalne
oddziaływanie.
W naszych czasach spełnia się zatem marzenie Einsteina o ujednoliceniu opisu wszystkich sił
działających we Wszechświecie. Oddziaływania elektromagnetyczne, słabe i silne, stapiają się w jedno
uniwersalne oddziaływanie. Jedyna siła, która pozostaje niezależna, to grawitacja, działająca na
wszystkie rodzaje materii. Wydaje się, że jesteśmy już blisko celu - pozostało nam jeszcze połączyć przy
pewnej niezwykle dużej energii grawitację z uniwersalnym oddziaływaniem opisywanym przez teorię
wielkiej unifikacji. Niestety, ten ostatni krok okazał się najtrudniejszy.
Zanim przejdziemy do omówienia najnowszych prób sformułowania jednolitej teorii wszystkich
oddziaływań elementarnych, warto przypomnieć sobie, że pole grawitacyjne ma charakter
geometryczny - pole grawitacyjne to krzywizna czasoprzestrzeni. Prócz tego trzeba koniecznie
pamiętać, że w odpowiednich warunkach pole grawitacyjne, podobnie jak elektromagnetyczne,
wykazuje właściwości kwantowe.
Jak wiadomo, kwanty pola elektromagnetycznego to fotony. Kwanty pola grawitacyjnego to grawitony
-jeszcze nie zaobserwowane hipotetyczne cząstki, przenoszące oddziaływania grawitacyjne. Podobnie
jak fotony, grawitony mają zerową masę spoczynkową i zawsze poruszają się z prędkością światła.
Albert Einstein był przekonany, że pole elektromagnetyczne również ma charakter geometryczny.
Drugą połowę swego życia poświęcił na poszukiwania geometrycznej reprezentacji pola
elektromagnetycznego, która - jak miał nadzieję - pozwoliła-

by jednocześnie wyjaśnić makroskopowe właściwości materii. Z jednej strony równania pola


grawitacyjnego Einsteina usytuowane są wielkości opisujące krzywiznę czasoprzestrzeni (tak zwany
tensor krzywizny), a z drugiej strony - źródła grawitacji i krzywizny, czyli wielkości opisujące materię i
pola niegrawita-cyjne (tak zwany tensor energii-pędu materii).
Einstein uważał, że taki dualizm jest czymś obcym i nienaturalnym i że w nowej teorii powinien on
zniknąć. Jeśli z lewej strony mamy wielkości geometryczne, to również prawa strona musi mieć taki sam
charakter fizyczny, czyli geometryczny. Dla Einsteina oznaczało to, że materię i pola należy opisać za
pomocą pojęć geometrycznych. Infeld wspomina, jak Einstein mówił o tym dualizmie:

Teoria względności spoczywa na dwóch kolumnach. Jedna z nich jest silna i piękna, jakby zrobiona z
marmuru. To jest ten tensor krzywizny. Druga jest słaba, jakby ze słomy. To jest ów tensor
energii-pędu [...] Musimy pozostawić to zagadnienie do rozstrzygnięcia przyszłości.*

Po przeszło trzydziestu latach pracy Einstein sądził, że już niemal rozwiązał ten problem. W 1945 roku
napisał w liście do Infelda, że ma nadzieję, iż odkrył, w jaki sposób grawitacja i elektromagnetyzm są
powiązane ze sobą, choć uważał, że daleko mu jeszcze do podania fizycznego uzasadnienia swej teorii. W
swej jednolitej teorii grawitacji i elektromagnetyzmu Einstein wykorzystał czasoprzestrzeń ze
„skręceniem", które miało opisywać zjawiska elektromagnetyczne. Niestety, ta próba również zakończyła
się porażką i Einstein nigdy nie stworzył jednolitej teorii pola.
W latach dwudziestych Niemiec Theodor Kałuża i Szwed Oskar Klein podjęli zupełnie nową próbę
sformułowania jednolitej, geometrycznej teorii grawitacji i elektromagnetyzmu. Założyli oni, że
czasoprzestrzeń nie ma czterech wymiarów (trzy przestrzenne i jeden czasowy), lecz pięć - dodali
jeszcze jeden

wymiar przestrzenny. Następnie napisali równanie, określające krzywiznę tej pięciowymiarowej


czasoprzestrzeni, bardzo podobne do równania Einsteina. Okazało się wtedy, że dodatkowe składowe
tego równania, które pojawiły się wskutek uzupełnienia o piąty wymiar, to właśnie równania
elektrodynamiki Maxwella. W ten sposób Kałuża i Klein zdołali podać geometryczną interpretację
elektromagnetyzmu, która jednak miała niezwykły charakter - wymagała wprowadzenia piątego
wymiaru.
Teoria Kałuży ł Kleina miała jednak słabe strony. Oprócz licznych trudności, których nie będę tu
opisywał, ich teoria

wymagała wyjaśnienia oczywistego problemu: dlaczego w rzeczywistości nie obserwujemy piątego


wymiaru? Dlaczego możemy poruszać się w trzech wymiarach przestrzennych, ale nie w dodatkowym,
hipotetycznym wymiarze? W celu pokonania tej trudności Kałuża i Klein musieli wprowadzić wiele
bardzo sztucznych założeń, których sens w istocie polegał na tym, iż zakazywały one ruchu w nowym
wymiarze.
Widzimy zatem, że pierwsze próby znalezienia jednolitej teorii oddziaływań miały w najlepszym razie
wstępny charakter. Jak już wiemy, w połowie wieku wielu fizyków odnosiło się do nich bardzo
sceptycznie.
Powróćmy do naszych czasów. Wyjaśniłem już, w jaki sposób fizykom udało się opisać w jednolity
sposób różne oddziaływania w zakresie dużych energii. Takie teorie również opierają się na ideach
geometrycznych - na zasadach symetrii. Symetrie te jednak dotyczą nie zwykłej, fizycznej czasoprze-
strzeni, lecz abstrakcyjnej przestrzeni, reprezentującej różne stany cząstek ł pól, czyli abstrakcyjnej
przestrzeni wewnętrznych stopni swobody cząstek.
Gdy chcemy teraz przejść do jednolitego opisu wszystkich oddziaływań, łącznie z grawitacją,
musimy pamiętać, że grawitacja jest związana z krzywizną rzeczywistej czasoprzestrzeni. Wobec tego
powinniśmy w jakiś sposób połączyć wielkości geometryczne, charakteryzujące czterowymiarową
czasoprzestrzeń, z wielkościami z przestrzeni stanów wewnętrznych. Jak można to osiągnąć? Jaki jest
cel takich prób?
Zanim podejmiemy ten temat, chciałbym wskazać na jeszcze jedną sprawę. Cząstki elementarne
dzielimy na dwie główne klasy - cząstki materii i cząstki przenoszące oddziaływania. Cząstki należące
do tych klas mają bardzo odmienne cechy i spełniają zupełnie inne zadania. Można powiedzieć, że
cząstki przenoszące oddziaływania „obsługują" cząstki materii. Nigdy się nie zdarza, żeby cząstka
należąca do jednej klasy uległa przemianie w cząstkę należącą do innej klasy. Jeśli jednak dążymy do
unifikacji wszystkich oddziaływań w ramach pewnej jednolitej teorii, to nasuwa się myśl, czy nie można
uznać, że cząstki materii i cząstki przenoszące oddziaływania są róż-

nymi aspektami jednej cząstki, być może różnymi stanami takiego obiektu? Jeśli wziąć pod uwagę, że
współczesna fizyka połączyła tak różne wielkości, jak czas i przestrzeń oraz oddziaływania słabe i
elektromagnetyczne, to koncepcja unifikacji cząstek materii i cząstek przenoszących oddziaływania
przestaje się wydawać zupełnie absurdalna.
I rzeczywiście, okazało się, że pewna koncepcja unifikacji grawitacji z pozostałymi oddziaływaniami
prowadzi również do unifikacji cząstek materii i cząstek przenoszących oddziaływania; owe cząstki -
zgodnie z teorią supersymetrii - mogą przekształcać się jedne w drugie.
Oczywiście, supersymetria wszystkich oddziaływań i cząstek może się przejawiać tylko wtedy, gdy
cząstki mają bardzo dużą energię, natomiast w normalnych warunkach jest złamana i ukryta, tak że
cząstki materii nie przypominają cząstek przenoszących oddziaływania, a poszczególne
oddziaływania wydają się zupełnie różne. Jak duża musi być energia, aby zaczęła się przejawiać
jednolita natura wszystkich oddziaływań? Okazuje się, że energia ta jest sto tysięcy razy większa niż
energia wielkiej unifikacji; ową energię nazywa się czasem energią superunifikacji. Odpowiada jej
temperatura stu tysięcy trylionów stopni.
Chciałbym tu ograniczyć się do bardzo krótkich komentarzy na temat najnowszych wersji
superunifikacji, a to z kilku powodów. Po pierwsze, jest rzeczą niezwykle trudną wyjaśnić je bez
korzystania z matematyki, a niniejsza dygresja musi być bardzo krótka, gdyż problem ten leży nieco
na uboczu naszych rozważań o czasie. Po drugie, eksperci nie są jeszcze pewni, czy poprawnie
rozumieją nawet podstawowe cechy zjawisk opisywanych przez owe teorie i obecnie prowadzi się
badania w bardzo różnych kierunkach.
Jak pamiętamy, Kałuża i Klein podjęli próbę sformułowania jednolitej teorii grawitacji i
elektromagnetyzmu, której zasadnicza idea polegała na wprowadzeniu piątego wymiaru. Obecnie
dążymy do włączenia grawitacji do zunifikowanej teorii wszystkich oddziaływań i cząstek. Nasuwa
się pomysł, by spróbować to osiągnąć, wprowadzając więcej dodatkowych wy-

miarów przestrzennych. Idea ta okazała się bardzo owocna. Dziś uczeni rozważają teorie, w których
czasoprzestrzeń ma dziesięć, jedenaście lub nawet dwadzieścia sześć wymiarów zamiast zwykłych
czterech. (Obecnie największą popularnością wydaje się cieszyć teoria z dziesięciowymiarową
czasoprzestrzenią).
Geometryczne właściwości dodatkowych wymiarów pozwalają opisać wszystkie cząstki przenoszące
oddziaływania oraz cząstki materii w ramach jednego systemu pojęciowego. W ten sposób można
zrealizować marzenia Alberta Einsteina. Do rozstrzygnięcia pozostaje natomiast pytanie, które
sformułowaliśmy już wcześniej: dlaczego w rzeczywistości nie dostrzegamy tych dodatkowych
wymiarów, dlaczego nie możemy się w nich poruszać, jak to często opisują autorzy powieści
fantastyczno-naukowych?
Trudność tę można rozwiązać za pomocą idei kompaktyfika-cji. Zgodnie z tą koncepcją, dodatkowe
wymiary przestrzenne są zwinięte (podobnie jak jeden wymiar kartki zwiniętej w rulonik).
Kompaktyfikacja następuje wtedy, gdy energia cząstek spada poniżej energii Plancka. Promień
skompaktyfłkowanych wymiarów jest rzędu długości Plancka, czyli sto trylionów razy mniejszy niż
średnica jądra atomowego.
Rzecz jasna, skoro dodatkowe wymiary są tak małe, to nie można ich wykryć w typowych
warunkach, gdy cząstki mają stosunkowo niewielką energię. Wymiary te przejawiają się tylko w jeden
sposób: określają one oddziaływania i ładunki cząstek.
Supersymetria prowadzi do wniosku, że powinna istnieć duża rodzina nowych cząstek. Żadna z nich
nie została jeszcze odkryta.
Obecnie znamy wiele teorii, z których wynika, że powinny istnieć liczne egzotyczne cząstki. Niestety,
muszę już kończyć tę fascynującą podróż przez obszary, które w znacznej mierze pozostają jeszcze nie
zbadane.
Ta wycieczka do cudownego mikroświata pozwoli nam lepiej zrozumieć, co działo się w początkowej
fazie rozszerzania się Wszechświata, czyli zbadać przebieg wybuchu, który doprowadził do jego
powstania.

W dwóch poprzednich rozdziałach obszernie omówiliśmy osiągnięcia współczesne] fizyki i


astrofizyki, ale rzadko kiedy wspominaliśmy o czasie. Na pierwszy rzut oka - ale tylko na pierwszy -
może się to wydać nieco dziwne, skoro głównym tematem tej książki jest właśnie czas. Badając procesy
zachodzące w głębi mikroświata i nieskończonej przestrzeni kosmicznej, mamy szansę poznać
uderzające właściwości czasu. Nie moglibyśmy kontynuować naszej opowieści o czasie, nie
zapoznawszy się najpierw z tymi procesami.

ŹRÓDŁA

Tsraz rozpoczniemy poszukiwania źródeł rzeki czasu. Jak wyglądał początek czasu? Co wywołało
rozszerzanie się Wszechświata?
W rozdziale „Podróż do źródeł rzeki czasu" przekonaliśmy się, że ogromne ciśnienie gorącej materii
w chwili początkowej nie mogło być przyczyną dużej prędkości ekspansji materii, ponieważ w
jednorodnym Wszechświecie nie występowały różnice ciśnienia, a tylko takie różnice mogą spowodować
ekspansję. Co zatem ją spowodowało?
Kluczem do zrozumienia „pierwotnego impulsu" jest istnienie szczególnego stanu próżni, w którym
materia ma ogromną gęstość i temperaturę.
W rozdziale o wielkiej unifikacji zapoznaliśmy się z koncepcją różnych możliwych stanów próżni.
Teoretycy uważają, że w temperaturze „superunifikacji" próżnia miała ogromną gęstość energii i tym
samym ogromną gęstość materii. Gdybyśmy wyrazili tę gęstość w gramach na centymetr sześcienny,
otrzymalibyśmy jedynkę z dziewięćdziesięcioma czterema zerami (!). Wielkość tej liczby przekracza
wyobraźnię. Jak już wspomnieliśmy w poprzednim rozdziale, jeśli stan próżni ma niezerową gęstość
energii, to ma również ogromne ujemne ciśnienie.

Zgodnie z teorią Einsteina źródłem grawitacji jest nie tylko masa, ale również ciśnienie. Ciśnienie
zazwyczaj ma małą wartość i dlatego generowana przez nie siła ciążenia nie jest brana pod uwagę. W
przypadku próżni sytuacja wygląda inaczej, ponieważ ciśnienie ma ogromną wartość i wytwarza
silniejsze pole grawitacyjne niż masa. Jednak ciśnienie próżni jest ujemne, a zatem powoduje
grawitacyjne odpychanie! Tu tkwi sedno sprawy. Zjawisko to jest kluczem do wyjaśnienia
pierwotnego impulsu. Skoro początkowo materia miała olbrzymią gęstość i temperaturę, to siły
antygrawitacyjne spowodowały niezwykle potężne wzajemne odpychanie wszystkich cząstek
materii. Cząstki zyskały bardzo dużą prędkość początkową. Z tego po-

wodu proces ogromnie szybkiej ekspansji Wszechświata w tym okresie został nazwany „inflacją".
Równie ważne jest to, że pierwotna próżnia była niestabilna. Stan ten istniał tylko przez jedną setną
jednej kwintupolowej części sekundy! Próżnia następnie uległa rozpadowi, a zawarta w niej energia
została zużyta na kreację zwyczajnych cząstek elementarnych, takich jak te, o których mówiliśmy w
poprzednich rozdziałach. W ten sposób z próżni narodził się gorący Wszechświat, mający
temperaturę rzędu tysiąca kwadrylionów kelwinów.
Z powodu działania sił antygrawitacyjnych materia, która powstała z próżni, miała ogromną
prędkość ekspansji. Gdy jednak „superpróżnia" rozpadła się, siły te zniknęły i zamiast nich zaczęły
działać zwykłe siły grawitacyjne. Materia, która początkowo była bardzo gęsta i gorąca, wskutek
ekspansji ostygła do bardzo niskiej temperatury i uległa ogromnemu rozrzedzeniu. W późniejszym
okresie z materii tej powstały galaktyki, gwiazdy i układy gwiazd. W wielu książkach, w tym również
popularnych, można znaleźć szczegółowe omówienie procesów fizycznych zachodzących w czasie
ewolucji Wszechświata. Z tego powodu poświęcę im tutaj tylko kilka słów.
Gdy w rezultacie rozpadu „fałszywej próżni" Wszechświat rozgrzał się do bardzo wysokiej
temperatury, całą przestrzeń wypełniała niezwykle gorąca plazma, złożona z cząstek i anry-cząstek
elementarnych wszystkich możliwych typów. Cząstki te bardzo silnie oddziaływały między sobą.
Rozszerzając się, Wszechświat stygł. Po około jednej dziesiątej sekundy od początku ekspansji
temperatura opadła do trzydziestu miliardów kelwinów. Gorąca materia zawierała bardzo dużo
wysokoenergetycznych fotonów. Ich gęstość i energia były tak duże, że wskutek oddziaływań
między fotonami powstawały pary elektron-pozyton.
W konsekwencji anihilacji takich par powstawały fotony i pary neutrino-antyneutrino. W tym
gorącym tyglu znajdowała się również zwykła materia, ale w tak wysokiej temperaturze nie mogły
istnieć złożone jądra atomowe, gdyż powstające jądra były natychmiast rozbijane przez
wysokoenergetyczne

cząstki. Materia miała zatem postać swobodnych protonów i neutronów. Wskutek oddziaływań z
innymi cząstkami następowały wzajemne przemiany neutronów w protony, ale nie mogły powstać
złożone jądra atomowe. Wysoka temperatura uniemożliwiała zatem syntezę jąder helu ł innych
cięższych
pierwiastków.
Kilka minut po rozpoczęciu się ekspansji temperatura Wszechświata spadła poniżej miliarda
kelwinów. Teraz neutrony mogły łączyć się z protonami i tworzyć jądra deuteru. Nowe jądra brały
udział w kolejnych reakcjach, aż powstały jądra helu. Na tym zakończył się proces nukleosyntezy we
wczesnym
Wszechświecie.
Z obliczeń wynika, że pierwotna materia zawierała 25% helu i 75% wodoru. Badania składu
chemicznego najstarszych gwiazd potwierdziły te przewidywania. Jądra cięższych pierwiastków
powstały w rezultacie reakcji jądrowych, które zachodziły w gwiazdach w znacznie późniejszym
okresie historii
Wszechświata.
Reakcje jądrowe we wczesnym Wszechświecie ustały mniej więcej po pięciu minutach od początku
ekspansji. W tym momencie zakończyły się wszystkie interesujące procesy z udziałem cząstek
elementarnych; następnie przez bardzo długi okres we Wszechświecie nie działo się nic
szczególnego.
W tym okresie materia wypełniająca rozszerzający się Wszechświat wciąż miała tak wysoką
temperaturę, że była zjo-nizowana. Materia w takim stanie jest znana jako plazma. Gęsta plazma jest
nieprzezroczysta, a zatem głównym źródłem ciśnienia w plazmie jest promieniowanie. W tej mieszaninie
plazmy i promieniowania rozchodziły się zaburzenia gęstości o niewielkiej amplitudzie (fale dźwiękowe).
Poza tym nic się nie działo.
Dopiero po 300 tysiącach lat takiego nudnego istnienia plazma ostygła do temperatury czterech
tysięcy stopni. W takiej temperaturze jądra połączyły się z elektronami (tzw. rekombinacja) i plazma
zmieniła się w gaz elektrycznie obojętnych atomów. Taki gaz jest przezroczysty dla promieniowania.
Ciśnienie promieniowania zniknęło i pozostało tylko ciśnienie związane z ruchem atomów.
Sprężystość gazu gwałtownie

zmalała i dużego znaczenia nabrała tak zwana grawitacyjna niestabilność. Teorię tych procesów
opracował w 1946 roku moskiewski fizyk Jewgienij Lifszyc.
Na dostatecznie dużych obszarach, gdzie z powodu fal dźwiękowych gęstość materii była nieco
większa od średniej, pod wpływem grawitacji gęstość materii zaczęła narastać. Materia z takich
obszarów utworzyła ogromne obłoki, z których następnie powstały galaktyki i gromady galaktyk. Z
kolei w galaktykach uformowały się gwiazdy. To jednak nie należy do tematu tej książki. Wróćmy do
problemu początku Wszechświata.
Przekonaliśmy się już, jak siły antygrawitacyjne generowane przez fałszywą próżnię nadały materii
pierwotny impuls. Zdaniem współczesnych astrofizyków, na tym właśnie polega sekret narodzin
Wszechświata.
E. Gliner, fizyk z Sankt Petersburga, jako pierwszy wysunął hipotezę, że w supergęstej materii na
samym początku ekspansji Wszechświata może powstać fałszywa próżnia i tym samym mogą wystąpić
siły antygrawitacyjne. Pod koniec lat sześćdziesiątych przyjechał on do Moskwy, aby przedstawić
swoją hipotezę „możnym" ówczesnej kosmologii i nauk pokrewnych. Niestety, nie został zrozumiany.
Podobnie jak inni, ja również nie zrozumiałem jego koncepcji. Uważałem, że w naturze nie może
powstać wysokie ujemne ciśnienie, a zatem wszystkie rozważania na temat sił antygrawitacyjnych są
bezsensowne. Niemal wszyscy rozumowali podobnie. Zabrakło mi wyobraźni. Jednak na początku 1972
roku dwaj moskiewscy fizycy, Dawid Kirżnic i Andriej Linde, wykazali, że w rozszerzającym się
Wszechświecie rzeczywiście materia może się znaleźć w takim stanie. Nieco później idee te rozwinęli i
zastosowali w kosmologii E. Gliner, L. Gurewicz i I. Dymnikowa z Leningradu. A. Guth, A. Albrecht
i P. Steinhart z USA oraz A. Linde i A. Starobiński z Rosji nadali im nową postać, korzystając z
najnowszych osiągnięć fizyki wysokich energii.
W tym miejscu nasuwa się wiele kwestii, z których najważniejszą jest oczywiście pytanie: co działo się
przed fazą inflacji? To trudne pytanie. Kilkadziesiąt lat temu nie znaliśmy na nie odpowiedzi. Ponadto w
okresie kiedy zaczynałem zajmować się

nauką, niektórzy radzieccy filozofowie uważali to pytanie za an-tynaukowe i antymarksistowskie:


Nonsens! Czy twierdzicie, że Wszechświat miał początek? A zatem stworzył go Bóg? - i tak dalej.
Wkrótce po przyłączeniu się do zespołu akademika Jakowa Zeldowicza popadłem z tego powodu w
poważne kłopoty.
W naszym laboratorium pojawił się dziennikarz z „Komso-molskiej Prawdy", aby przeprowadzić
wywiad na temat współczesnej kosmologii. Rozmawialiśmy przez jakiś czas i dziennikarz wyszedł
ogromnie podniecony kwestią początku ekspansji Wszechświata (w tym czasie prawie nic nie było
wiadomo na ten temat). Obiecał, że przed opublikowaniem artykułu przyjdzie go nam pokazać.
Wszyscy wiemy, że styl, w jakim piszą dziennikarze o nauce, często bardzo odbiega od stylu charak-
terystycznego dla naukowców. W rzeczywistości jednak redakcja nie pofatygowała się, by przedstawić
tekst do autoryzacji i wywiad ukazał się opatrzony wielkim tytułem „Gdy Wszechświat jeszcze nie
istniał". Oczywiście, wiele kwestii zostało przedstawionych błędnie, a trudny do wytłumaczenia
kategoryczny tytuł ściągnął na nas kłopoty.
Zostaliśmy zaatakowani nie tylko przez „materialistycznych" filozofów, ale również przez
funkcjonariuszy, którzy uważali taki atak za swój obowiązek. Konsekwencje presji ze strony
strażników ideologicznej czystości dialektycznego materializmu mogły być bardzo poważne, ale
uratowała nas wyjątkowa pozycja profesora Jakowa Zeldowicza - akademika i trzykrotnego Bohatera
Pracy Socjalistycznej. Takie zakazy i próby zastraszenia uczonych nie mogą rzecz jasna powstrzymać
rozwoju nauki. Dzięki intensywnym badaniom, prowadzonym w ostatnim ćwierćwieczu, powoli
zbliżamy się do zrozumienia problemu początku Wszechświata i udzielenia odpowiedzi na pytanie: co
było przedtem?
Jak już powiedziałem, ekspansja Wszechświata rozpoczęła się najprawdopodobniej od stanu próżni o
bardzo dużej temperaturze i gęstości energii. W tym czasie krzywizna czasoprzestrzeni i opisywane
przez nią siły przypływowe były tak duże, jak w osobliwości w czarnej dziurze. Osobliwość w początkowej
chwili istnienia Wszechświata (tak zwana osobliwość kosmolo-

giczna) jest pod wieloma względami bardzo podobna do osobliwości w czarnych dziurach, ale są też
między nimi istotne różnice. Po pierwsze, osobliwość kosmologiczna występuje w całym
Wszechświecie, nie zaś w jakiejś jego części, jak w przypadku czarnej dziury. Po drugie, osobliwość
kosmologiczna jest początkiem fazy ekspansji, nie zaś zakończeniem procesu zapadania się ciała.
Ta druga różnica jest szczególnie ważna. Przebywając na zewnątrz horyzontu zdarzeń nie możemy
zobaczyć osobliwości w czarnej dziurze i nie wpływa ona w żaden sposób na zdarzenia zachodzące na
zewnątrz horyzontu. (Angielski teoretyk Ro-ger Penrose nazwał tę cechę czarnych dziur zasadą
kosmicznej cenzury). Natomiast osobliwość kosmologiczna była źródłem wszystkich procesów
zachodzących w rozszerzającym się Wszechświecie. Wszystko, co dziś obserwujemy, jest konse-
kwencją kosmologicznej osobliwości. W tym sensie możemy badać kosmologiczną osobliwość,
analizując jej skutki - możemy ją sobie wyobrazić.
Moskiewscy fizycy: Władimir Bieliński, Jewgienij Lifszyc i Izaak Chałatnikow podali najbardziej
ogólne rozwiązanie równań opisujących zachowanie materii w pobliżu osobliwości. Wszystko, co
powiedzieliśmy o osobliwościach w czarnych dziurach, dotyczy także osobliwości kosmologicznej. Co
istniało przed osobliwością? Czy cała materia była przedtem ściśnięta i czy tykał zwykły czas? Wciąż nie
znamy odpowiedzi na te pytania. Większość specjalistów jest jednak zdania, że nie istniała wcześniejsza
faza, w której materia była niezwykle ściśnięta i że kosmologiczna osobliwość jest źródłem rzeki czasu
w takim samym sensie, w jakim osobliwości w czarnych dziurach stanowią ujścia „strumyczków
czasu". To oznacza, że w osobliwości kosmologicznej czas rozpada się na kwanty, a zatem pytanie:
„co było przed osobliwością?" staje się bezsensowne.
Wiele zagadnień z tej dziedziny pozostaje jeszcze do rozstrzygnięcia. Wydaje się prawdopodobne, że
w pobliżu osobliwości, w skali Plancka, istnieje coś w rodzaju „piany" kwantów czasoprzestrzeni; fizycy
mówią, że na tym obszarze występują

kwantowe fluktuacje czasu i przestrzeni. Nieustannie pojawiają się i natychmiast znikają maleńkie
wirtualne zamknięte światy, czarne dziury i białe dziury. Mikroskopowe „wrzenie" czasoprzestrzeni
przypomina procesy kreacji i anihilacji wirtualnych cząstek i antycząstek w próżni, o których mówiliśmy
na
stronie 181.
Jak już wiemy, w bardzo małej skali, gdy energia jest bardzo duża, może się okazać, że przestrzeń ma
więcej niż trzy wymiary. Te dodatkowe wymiary uległy „zwinięciu" lub, inaczej mówiąc,
kompaktyfikacji, natomiast trzy wymiary przestrzenne zaczęły się rozszerzać, tworząc znaną nam
przestrzeń.
Tego typu problemy bardzo zainteresowały Andrieja Dmi-triewicza Sacharowa w pierwszej połowie
lat osiemdziesiątych. Rozważał on możliwość, iż wskutek pewnych procesów kwantowych
Wszechświat powstał z jakiegoś egzotycznego stanu materii, w którym istniał więcej niż jeden wymiar
czasowy (jak w obecnym Wszechświecie) lub nawet istniała tylko przestrzeń (o większej liczbie
wymiarów niż trzy) bez czasu.
Sacharow również przypuszczał, że na bardzo małych obszarach obecnego Wszechświata, które
można by zbadać tylko za pomocą cząstek mających energię wiele rzędów wielkości większą niż
uzyskiwana za pomocą największych akceleratorów, czas ma wiele wymiarów i istnieje w postaci
„splecionej" w superskompaktyfikowanych „warkoczach", które określają właściwości cząstek
elementarnych.
Czy czas powstał w chwili Wielkiego Wybuchu, czy też istniał już przed narodzinami Wszechświata?
Jesienią 1988 roku odbyłem ciekawą rozmowę na ten temat z dwoma znanymi uczonymi: Remo
Ruffinim i G. V. Coyne'em, dyrektorem Obserwatorium Watykańskiego.
Nikt nie powinien się dziwić, że w Watykanie pracują astronomowie zajmujący się najbardziej
zaawansowanymi badaniami, z którymi często dyskutujemy na różne tematy. Jeden z najbardziej
znanych kosmologów, Belg Georges Lemaitre, który wniósł wielki wkład w rozwój teorii Friedmanna i
powiązanie jej z obserwacjami, był księdzem i rektorem Akademii Papieskiej w latach 1960-1966.

Współczesny świat jest bardzo złożony i różnorodny, a stopniowo staje się również coraz bardziej
otwarty i pełen wzajemnych zależności. Papież Jan Paweł II aktywnie wspiera dążenia pokojowe na całej
kuli ziemskiej. Jakiś czas temu spotkał się on na audiencji z grupą astronomów i ludzi zajmujących się
badaniami kosmicznymi. Czułem się nieco nieswojo, słuchając przemówienia papieża w sali przyjęć w
Watykanie. Papież wzywał do pokojowego wykorzystania przestrzeni kosmicznej, połączenia sił
wszystkich ludzi i dalszego rozwoju nauki. Przemówienie wywołało we mnie bardzo skomplikowane
uczucia i refleksje na temat wiary i nauki. O ile wiem, moi koledzy zareagowali podobnie.
Gdy ponownie spotkałem G. V. Coyne'a w Moskwie, postanowiłem go zapytać, co sądzi o czasie,
dlaczego czas płynie z przeszłości w przyszłość. Nie byłem szczególnie zaskoczony tym, że moje pytanie
sprawiło mu kłopot, bo tak reaguje na nie niemal każdy. W istocie, jest to jedno z najprostszych,
„dziecinnych" pytań, na które wyjątkowo trudno odpowiedzieć. Po krótkim namyśle Coyne powiedział,
że mógłby powtórzyć dobrze znane stwierdzenia z zakresu fizyki, które z pewnością są mi znane, ale woli
zwrócić moją uwagę na wypowiedzi św. Augustyna na temat czasu. Pod koniec pierwszego rozdziału
cytowałem już św. Augustyna. Coyne przypomniał mi, że Augustyn zawsze twierdził, iż czas został
stworzony razem ze Wszechświatem. Wobec tego pytanie, co istniało przedtem, nim został stworzony
Wszechświat, jest bezsensowne, gdyż nie było ani żadnego „przedtem", ani czasu. To bardzo głębokie
stwierdzenie.
Z punktu widzenia współczesnej wiedzy musimy powiedzieć, że własności czasu ulegają drastycznej
zmianie w osobliwości i początek ekspansji Wszechświata jest też źródłem ciągłego przepływu czasu.
Czy możemy powiedzieć coś więcej o super-gęstym, osobliwym stanie początkowym? Amerykański
fizyk John A. Wheeler już od kilkudziesięciu lat pracuje nad koncepcją, zgodnie z którą w takim
egzotycznym stanie czas i przestrzeń mają charakter kwantowy. John Wheeler jest jednym z
patriarchów współczesnej fizyki teoretycznej. Mimo zaawansowanego wieku pozostaje bardzo aktywny,
jeździ po ca-

łym świecie, bierze udział w konferencjach naukowych, dyskutuje z kolegami i wciąż wykazuje
wspaniałe, spontaniczne poczucie humoru. Latem 1992 roku przyjechał na parę dni do Kopenhagi,
gdzie obecnie mieszkam. Jego przyjazd nie był oczywiście niespodzianką. Niemal spadłem z krzesła,
gdy siedem miesięcy wcześniej czytałem jego list, w którym prosił mnie o spotkanie i pytał, czy będę
miał wolną godzinę około godz. 9:30 w piątek 5 czerwca 1992 roku. Ta precyzja w określeniu czasu nie
była bynajmniej żartem, Wheeler pytał całkowicie poważnie. Odpisałem mu, że postaram się być na
miejscu, choć nie miałem pojęcia, co będzie się działo za pół roku. Dodałem, że mogę tylko zazdrościć i
bić brawo człowiekowi, który jest tak zajęty, a jednocześnie potrafi zaplanować swoje zajęcia na pół
roku naprzód.
Rzeczywiście spotkaliśmy się wtedy i odbyliśmy ożywioną dyskusję na temat fizyki czarnych dziur,
ponieważ w tym okresie razem z kolegą i przyjacielem Walerym Frołowem pracowaliśmy nad nowym
wydaniem naszej monografii na ten temat. Nim Wheeler wyszedł, powiedziałem: „John, dokonałeś
wielu pionierskich odkryć w fizyce i prócz tego jesteś znany z celnych i zwięzłych definicji
najtrudniejszych pojęć fizycznych. Czy mógłbyś spróbować powiedzieć, czym jest czas? Potrzebuję
odpowiedniej definicji do angielskiego wydania mojej książki popularnonaukowej".
John długo się nad tym zastanawiał. Zacząłem nawet podejrzewać, że zasnął, bo niedawno
skończyliśmy doskonały lunch. W rzeczywistości John myślał. W końcu otworzył oczy i powiedział
poważnie: „Pomyślę o tym i napiszę do ciebie". Przez następny miesiąc John jeździł po Europie, ale po
powrocie do Stanów nie zapomniał o mojej prośbie. Oto co znalazłem w liście (z dołączonym
egzemplarzem jego książki Frontiers oj Time, z ręcznie wpisaną dedykacją „Igorowi - obyś był
bezcza-sowy - John, 25 IX 92"): „Prosiłeś mnie o definicję. Na ścianie toalety w Austin w Teksasie
zauważyłem graffitti: »Czas to sposób natury, by wszystko nie stało się jednocześnie*".
Wróćmy do koncepcji kwantowej piany czasu i przestrzeni w otoczeniu osobliwości. Jest to
bardzo złożony konglomerat

powstających i znikających czarnych dziur, białych dziur, bardzo małych zamkniętych wszechświatów i
jeszcze bardziej złożonych struktur. Według hipotezy sformułowanej przez Andrieja Lindego
(obecnie profesora Uniwersytetu Kalifornijskiego w Berkeley), z którym już się spotkaliśmy,
Wszechświat powstał z jednego z takich niewielkich bąbli w kwantowej pianie. Wskutek przypadkowej
fluktuacji gęstość energii w bąblu spadła do wartości znacznie mniejszej niż początkowa (choć w
dalszym ciągu niewyobrażalnie większej od gęstości, z jakimi mamy zazwyczaj do czynienia). To
spowodowało, że siły anty-grawitacyjne przeważyły nad przypadkowymi fluktuacjami kwantowymi,
bąbel zaczął się gwałtownie powiększać i tak powstał Wszechświat. Należy jednak pamiętać, że takie
zdarzenia są bardzo rzadkie i ogromna większość bąbli znika natychmiast po powstaniu. Jak
pamiętamy, skala czasowa takich procesów jest infinitezymalnie krótka.
Zgodnie z tą hipotezą, wszechświaty powstają wskutek bardzo rzadkich eksplozji we „wrzącej
pianie". Wszechświaty najprawdopodobniej bardzo się między sobą różnią pod wszystkimi
względami, w tym również liczbą wymiarów, właściwościami czasu, prawami przyrody... Żyjemy w
jednym z tych wszechświatów, w którym przypadkowo zaistniały warunki powstania, wskutek
ewolucji, inteligentnych stworzeń.
Muszę podkreślić, że główna część „pramaterii" poza granicami naszego bąbla (czyli naszego
Wszechświata) pozostaje nadal, tak jak była zawsze, w stanie kwantowego wrzenia. Nie należy
zapominać, że pojęcia „teraz" i „zawsze" mają charakter warunkowy.
Tak zatem wygląda świat według Lindego: wiecznie powstają i giną nowe wszechświaty. To obraz
eksplodującej wieczności.
Rozszerzający się Wszechświat, odkryty przez Friedmana i Hubble'a, nasz Wszechświat, który
jeszcze niedawno wydawał się niezmiernie skomplikowany i przekraczający granice ludzkiej
wyobraźni, teraz przypomina niewielkie ziarnko piasku w burzliwej rzece czasu, pędzącej pokrętnym i
pełnym niebezpieczeństw korytem.

ROZDZIAŁ l3

DLACZEGO CZAS PŁYNIE


I DLACZEGO TYLKO
W JEDNYM KIERUNKU?

Współczesna nauka doprowadziła do odkrycia związku między czasem i procesami fizycznymi,


dzięki czemu stało się możliwe poszukiwanie pierwszych ogniw łańcucha czasu w przeszłości i
przewidywanie jego właściwości w dalekiej przyszłości.
W jaki jednak sposób współczesna nauka wyjaśnia, dlaczego czas w ogóle płynie i dlaczego tylko z
przeszłości w przyszłość? Muszę od razu stwierdzić, że wciąż nie znamy jasnej, wyczerpującej i
powszechnie akceptowanej odpowiedzi na to pytanie. W tej dziedzinie również dokonał się znaczny
postęp. Przyjrzyjmy się niektórym osiągnięciom nauki o czasie.
Po powstaniu mechaniki Newtona fizycy często podkreślali zaskakującą cechę praw przyrody: nie
wyróżniają one w żaden sposób jednego kierunku upływu czasu, od przeszłości do przyszłości.
Można to łatwo stwierdzić, rozważając najprostsze zagadnienia z zakresu mechaniki. Na przykład
wyobraźmy sobie, że piłka toczy się po powierzchni, uderza w ścianę pod pewnym kątem, odbija i toczy
się dalej. Możemy teraz wyobrazić sobie, że zmienia się kierunek upływu czasu. Piłka toczy się w
odwrotnym kierunku, przechodząc przez wszystkie punkty poprzedniej drogi w odwrotnej kolejności.
Wygląda to tak, jakbyśmy

sfilmowali eksperyment i puścili film, zaczynając od ostatniej klatki. Wszystkie prawa mechaniki
poprawnie opisują ruch piłki, gdy czas płynie normalnie i gdy płynie wstecz.
Rozpatrzmy teraz bardziej skomplikowany przykład. Rozważmy ruch planety dokoła Słońca. Planeta
porusza się zgodnie z prawami odkrytymi przez Johannesa Keplera. Jeśli odwrócimy kierunek upływu
czasu (fizycy mówią, że zmieniamy znak czasu z plusa na minus), to planeta będzie poruszać się po tej
samej orbicie, lecz w przeciwnym kierunku. Planeta w dalszym ciągu będzie wędrować zgodnie z prawami
Keplera.
Prawa fizyki Newtona opisują równie dobrze oba kierunki upływu czasu, nie czyniąc między nimi
żadnej różnicy. Prawa

te nie wymagają, by czas płynął od przeszłości ku przyszłości.


U Fizycy określają tę własność jako symetrię T lub niezmienni-
czość ze względu na T, gdzie T oznacza operację inwersji czasu.
Tę samą własność mają także równania elektrodynamiki oraz
szczególnej i ogólnej teorii względności.
Niezmienniczość ze względu na inwersję czasu oznacza, że można obliczać przebieg dowolnego
procesu zarówno w przeszłości, jak i w przyszłości. Na przykład prawa mechaniki nieba pozwalają
przewidywać przyszły ruch ciał niebieskich, powiedzmy - powroty komety Halleya. Z taką samą
precyzją możemy obliczyć, kiedy kometa ta zbliżała się do Słońca w przeszłości. Obserwacje i
relacje historyczne potwierdzają dokładność tych obliczeń.
W XVIII wieku i w pierwszej połowie XIX stulecia uczeni na ogół uważali, że wszystkie zjawiska
naturalne można zredukować do mechanicznego ruchu i oddziaływań cząsteczek, to znaczy
działających między nimi sił przyciągających i odpychających. Gdyby tak było, to znając prawa
określające te siły, można by w zasadzie obliczyć ruch ciał w przeszłości i w przyszłości.
Wobec tego z równą pewnością można obliczyć całą przeszłość i całą przyszłość Wszechświata. Są
one w pełni określone przez położenia i prędkości wszystkich cząsteczek we Wszechświecie w
pewnej ustalonej chwili. Taki pogląd głosił jeden z twórców mechaniki nieba, francuski astronom i
matematyk Pierre Simon de Łapiące (1749-1827). Pisał on, że

[...] musimy uważać obecny stan Wszechświata za konsekwencję jego poprzedniego stanu i
przyczynę następnego. Inteligentny umysł, który znałby wszystkie siły działające w przyrodzie
i względne położenie wszystkich jej części w pewnej chwili, i który byłby dostatecznie
potężny, aby poddać tę wiedzę analizie, mógłby ująć w jednym wzorze ruch największych ciał
we Wszechświecie i najmniejszych atomów; nie pozostałyby żadne tajemnice i mógłby on oglądać
zarówno przyszłość, jak i przeszłość.*

Artur Czernin, fizyk z Sankt Petersburga, powiedział kiedyś: „Gdyby człowiek współczesny chciał
poprzeć pogląd Laplace'a, mógłby powiedzieć, że przyszłość wygląda tak, jakby była nagrana na film,
który jest właśnie wyświetlany w już ostatecznej postaci. Film ten można oglądać zarówno do przodu
(ku przyszłości), jak i do tyłu (ku przeszłości)".
Czy zatem prawa fizyczne nie rozróżniają przeszłości i przyszłości? Czy w takim samym stopniu
dopuszczają ruch ciał, gdy czas płynie w przyszłość, jak i wtedy, gdy płynie w przeszłość? Dlaczego
więc czas płynie tylko w jednym kierunku? Wiemy przecież doskonale, że tak jest. Pamiętamy
zdarzenia z przeszłości. Nawet bardzo odległe w czasie zdarzenia pozostawiają ślady w naszej pamięci.
Natomiast nie pamiętamy zupełnie nic z przyszłości! Przeszłość jest poza nami, nie można jej w żaden
sposób zmienić, natomiast na przyszłość można wpływać. Wiemy to wszystko zarówno na podstawie
zgromadzonej wiedzy naukowej, jak ł z codziennej praktyki. W przyrodzie nie obowiązuje symetria ze
względu na kierunek upływu czasu. Faktu tego nie uwzględniają jednak prawa ruchu materii. Muszę w
tym miejscu poczynić jedno ważne zastrzeżenie. W 1964 roku amerykańscy fizycy J. Cronłn i W. Fitch
odkryli proces, który nie jest T niezmienniczy. Inaczej mówiąc, proces ten wyróżnia jeden kierunek
upływu czasu. Szesnaście lat później otrzymali oni za to odkrycie Nagrodę Nobla.
Cronin i Fitch stwierdzili, że neutralny mezon K rozpada się w sposób, który zależy od kierunku
upływu czasu. Czy tu kryje się wyjaśnienie zagadki? Jeśli istnieją procesy, które nie są T
niezmiennicze, to czy nie określają one kierunku i szybkości upływu czasu?
Niestety, wydaje się mało prawdopodobne, aby odkrycie Cronina i Fitcha pozwoliło wyjaśnić
tajemnicę czasu. Rozpady łamiące T niezmienniczość są bardzo rzadkie i ulegają im tylko pewne
egzotyczne cząstki elementarne. Natomiast jednokierunkowy upływ czasu jest widoczny zawsze ł
wszędzie, we wszystkich zjawiskach zachodzących we Wszechświecie. Nie potrafimy wyjaśnić (w
każdym razie nie potrafimy obecnie), w jaki sposób takie rzadkie i egzotyczne procesy mogły -

by zdeterminować uniwersalny, jednokierunkowy upływ czasu. A zatem te rzadkie rozpady nie są


istotnym czynnikiem. Jaka więc przyczyna sprawia, że czas płynie w jednym kierunku?
Wprawdzie fizycy podkreślają odwracalność czasu w procesach elementarnych, ale od dawna
wiedzą, że w procesach złożonych czas jest nieodwracalny; takie procesy nazywa się zatem
nieodwracalnymi. Ten fakt zrozumiano już w XIX wieku. Rozważmy prosty przykład kropli
atramentu w słoiku z wodą. Atrament szybko rozchodzi się w całym naczyniu i roztwór przybiera
jednorodny kolor. Każdy może z łatwością zaobserwować to zjawisko. Nikomu natomiast nie udało
się zaobserwować procesu przebiegającego w odwrotnym kierunku - to znaczy zobaczyć, jak cząsteczki
atramentu zbierają się z całego naczynia ł tworzą pojedynczą kroplę. Dlaczego? Prawa rządzące
ruchem oraz oddziaływaniami cząsteczek wody i atramentu są T niezmiennicze, nieprawdaż? Gdyby w
pewnej chwili zmienić (odwrócić) prędkości wszystkich cząsteczek i wyeliminować oddziaływania
z otoczeniem, to zdarzenia w naczyniu zostałyby odtworzone w odwróconej kolejności i cząsteczki
atramentu zebrałyby się w jednym miejscu, A zatem jest to możliwe!
Tak, w zasadzie jest to możliwe, ale nigdy się nie zdarza. Cząsteczki atramentu mogą się zebrać
w jednym miejscu i utworzyć kroplę, ale prawdopodobieństwo takiego zdarzenia jest niewiarygodnie
małe. Nim rozpatrzymy to bardziej szczegółowo, przypomnijmy szkolny eksperyment z lekcji fizyki.
Bierzemy żelazny pręt, rozgrzewamy go i wkładamy do naczynia z zimna wodą. Pręt stygnie, woda się
ogrzewa, aż wreszcie ich temperatury się wyrównają. Proces ten zawsze zachodzi w ten sposób. Ciepło
nigdy nie przepływa z zimnej wody do gorącego pręta, zwiększając jego temperaturę. Dlaczego jednak
jest to niemożliwe? Przepływ ciepła od ciała zimniejszego do cieplejszego nie narusza zasady
zachowania energii. Energia cieplna jest zachowana, a tylko przepływa od jednego ciała do drugiego. Z
jakiegoś powodu przepływ zachodzi jednak tylko w jednym kierunku - od ciała gorącego do zimnego.

Przepływ ciepła jest również zjawiskiem nieodwracalnym, podobnym do rozchodzenia się atramentu
w wodzie. Przykłady te są bardzo do siebie podobne. Wiemy, że ciepło polega na chaotycznym ruchu
cząsteczek. Jeśli zatem zmienimy kierunek prędkości wszystkich cząsteczek wody i żelaza oraz wyeli-
minujemy oddziaływania z otoczeniem, to całe zjawisko będzie przebiegać w odwrotnym kierunku w
czasie (ruch cząsteczek opisują przecież Tniezmiennicze prawa!). Wobec tego ciepło przepłynie z ciała
zimnego do gorącego. W rzeczywistości jednak nigdy się to nie zdarza.
Dlaczego takie procesy są zawsze nieodwracalne, nawet jeśli dany układ fizyczny składa się z
cząsteczek, których ruch z pewnością jest odwracalny w czasie? Gdzie i jak znika od-wracalność?
Ta zagadka została wyjaśniona już w XIX wieku. W 1850 roku niemiecki fizyk Rudolf Clausłus, a w
1851 roku, niezależnie od niego, angielski fizyk William Thomson, czyli lord KeMn, odkryli prawo
znane jako druga zasada termodynamiki. Prawo to stanowi w istocie uogólnienie eksperymentów
opisanych powyżej. Można je przedstawić jako wniosek, że ciepło zawsze przepływa od ciała gorącego do
zimnego. Oto jak Thomson sformułował tę zasadę: niemożliwy jest jakikolwiek proces naturalny,
którego jedynym wynikiem byłaby przemiana w pracę mechaniczną ciepła pobranego ze
zbiornika. Z twierdzenia tego natychmiast wynika, że niemożliwa jest przemiana całego ciepła w
energię mechaniczną lub jakąkolwiek inną postać energii. Oznacza to, że gdy układ jest odizolowany od
otoczenia, ostatecznie cała energia tego układu przybierze postać ciepła, wszystkie części układu będą
miały taką samą temperaturę i układ przejdzie do tak zwanego stanu równowagi termodynamicznej.
Wiemy doskonale, jak druga zasada termodynamiki przejawia się w rzeczywistości. Na przykład
tarcie w układach mechanicznych powoduje przemianę energii mechanicznej w ciepło. W
silnikach cieplnych następuje przemiana ciepła w energię mechaniczną, ale jest to możliwe tylko
wtedy, gdy utrzymujemy różnicę temperatur między kotłem i chłodnicą,
inaczej silnik nie może działać. To wymaga energii, która ulega przemianie w ciepło, ale następnie tylko
część tego ciepła zostaje przetworzona w energię mechaniczną w silniku. Z drugiej zasady
termodynamiki wynika, że nieustannie zachodzą procesy przemiany wszystkich rodzajów energii w
ciepło. Później Clausius podał matematyczne sformułowanie tej zasady.
Termodynamiczne idee Clausiusa i Thomsona rozwinął następnie Ludwig Boltzmann, który odkrył
prawdziwy sens drugiej zasady termodynamiki. Ciepło to rzeczywiście chaotyczny ruch atomów i
cząsteczek, z których zbudowane są ciała makroskopowe. Wobec tego przemiana energii
mechanicznej poszczególnych elementów układu w ciepło polega na przejściu od uporządkowanego
ruchu elementów makroskopowych do chaotycznych ruchów najmniejszych cząsteczek. Ponieważ
cząsteczki poruszają się w sposób przypadkowy, prowadzi to do nieuchronnego wzrostu chaosu, chyba
że działa jakiś czynnik zewnętrzny, który podtrzymuje porządek.
Boltzmann udowodnił, że miarą nieuporządkowania danego układu jest entropia, wielkość
termodynamiczna wprowadzona przez Clausiusa. Im większe nieuporządkowanie, tym większa
entropia. Przemiana energii makroskopowego ruchu ciał w ciepło związana jest ze wzrostem entropii.
Gdy wszystkie postaci energii ulegną przemianie w ciepło, które jest rozłożone równomiernie w całym
układzie, powstaje stan maksymalnie nieuporządkowany, który przestaje się zmieniać. W tym stanie
entropia ma wielkość maksymalną.
Tu kryje się sedno sprawy! W czasie ewolucji układów złożonych z wielu cząsteczek lub z innych
elementów nieuporządkowanie nieuchronnie wzrasta wskutek przypadkowych oddziaływań.
Entropia jest właśnie miarą nieuporządkowania. Oczywiście, nieuporządkowanie wzrasta tylko
wtedy, gdy nie podejmujemy odpowiednich kroków, by podtrzymać porządek. Wtedy jednak musimy
śledzić ewolucję układu i wpływać na niego z zewnątrz. Dlatego w omawianych przykładach podkreś-
lałem, że nie ma takich zewnętrznych czynników.
W przypadku gorącego pręta z żelaza i zimnej wody jest znacznie bardziej prawdopodobne, że
cząsteczki gorącego żela-

za, mające większą energię, przekażą ją cząsteczkom wody, obdarzonym znacznie mniejszą energię,
niż że zajdzie proces odwrotny. Gdy w całym naczyniu panuje taka sama temperatura, stan ten
oczywiście jest bardziej nieuporządkowany, niż gdy dysponujemy „gorącymi" cząsteczkami
skupionymi w jednym miejscu, a „zimne" w innym. Z tego powodu wszystkie procesy naturalne mają
tendencję do wyrównania różnic temperatury. Jak już wspomniałem, odpowiada to przejściu do
stanu o maksymalnej entropii.
To samo można powiedzieć o doświadczeniu z kroplą atramentu. Jest znacznie bardziej
prawdopodobne, że przypadkowe oddziaływania między cząsteczkami spowodują rozprze-
strzenienie się cząsteczek atramentu w całym naczyniu, niż że zbiorą się one i utworzą kroplę.
Jednorodny rozkład cząsteczek atramentu w naczyniu odpowiada maksymalnemu nieupo-
rządkowaniu układu.
Jeśli układ w chwili początkowej był częściowo uporządkowany, to - o ile nie działają żadne czynniki
zewnętrzne - w toku ewolucji zmierza on do stanu całkowicie nieuporządkowanego. Jeśli chcemy
doprowadzić do wzrostu uporządkowania układu, musimy zastosować pewne czynniki zewnętrzne.
Na przykład możemy wymusić przepływ ciepła od ciała zimniej-szego do cieplejszego. To właśnie
dzieje się w lodówce: lodówka przepompowuje ciepło z zimniejszej komory do cieplejszego otoczenia.
To jednak wymaga pracy i energii.
Należy koniecznie pamiętać, że gdy w pewnym układzie tworzymy bardziej uporządkowany stan,
wpływając na niego z zewnątrz, to nieuchronnie powodujemy wzrost nieuporządkowa-nia w otoczeniu,
czyli w układzie większym. Na przykład pompując ciepło z lodówki do atmosfery silnik generuje
dodatkowe ciepło, które rozprasza się w atmosferze, podgrzewając ją jeszcze bardziej i powodując
wzrost nieuporządkowania w ruchu cząsteczek. Z drugiej zasady termodynamiki wynika, że wzrost
nieuporządkowania dużego układu jest zawsze większy niż wzrost porządku w podukładzie. Wobec tego
nieuporządko-wanie całego świata zawsze wzrasta, nawet jeśli na niewielkich jego obszarach powstaje
porządek.

K, Thomson i Clausius zauważyli, że nowe prawo termodyna-p miki ma bardzo duże znaczenie dla
ewolucji Wszechświata. Skoro niemożliwa jest wymiana energii między Wszechświatem i
„otoczeniem", to Wszechświat należy traktować jak układ izolowany. Wobec tego cała energia
Wszechświata musi ostatecznie ulec przemianie w ciepło, przy czym ciepło musi był rozłożone
równomiernie w całej materii. Wtedy wygasną wszystkie ruchy makroskopowe. Choć zasada
zachowania energii nie jest naruszona, energia nie znika l pozostaje w postaci ciepła, „traci siłę" i nie
może już spowodować jakichkolwiek zmian ani wykonać pracy. Przyjęło się mówić, że w przyszłości
Wszechświat czeka „cieplna śmierć". Zapewne wszyscy się zgodzą, że ta nazwa doskonale
charakteryzuje istotę tego stanu.
Obecnie wiemy, że wniosek Thomsona i Clausiusa o śmierci cieplnej Wszechświata jest błędny,
ponieważ nie wzięli oni pod uwagę dwóch czynników. Po pierwsze, Wszechświat nie jest
stacjonarny, lecz rozpoczął się od Wielkiego Wybuchu. Po drugie, ważnym czynnikiem we
wszystkich procesach zachodzących we Wszechświecie jest grawitacja. Twórcy termodynamiki nie
mogli uwzględnić tych dwóch faktów. Powyżej szczegółowo opisaliśmy ewolucję Wszechświata.
Nawet teraz, gdy opowiadamy tę historię, rodzą się i giną nowe wszechświaty. Należy jednak
podkreślić, że w toku ewolucji Wszechświata entropia
stale rośnie.
Nieodwracalne procesy zachodzące we Wszechświecie powodują wzrost entropii. Czy ten proces
może określić kierunek upływu czasu? Nie ma wątpliwości, że kierunek zachodzenia
nieodwracalnych procesów, jako ogólna tendencja widoczna we wszystkich zjawiskach we
Wszechświecie, ma coś wspólnego z kierunkiem rzeki czasu. Proszę jednak pamiętać, że czas „bieg-
nie" we wszystkich procesach, również najbardziej elementarnych. Zwróćmy również uwagę, że we
wszystkich takich procesach, nawet zachodzących w odległych miejscach, czas płynie -o ile wiemy - w
tym samym kierunku i z taką samą szybkością. Jaka jest przyczyna takiej synchronizacji? Czy na czas
wpływa ogólny wzrost entropii w całym Wszechświecie? Być może, ale -jak dotychczas - nie wiemy
nic o takim wpływie.

Gdy w poszukiwaniach przyczyny upływu czasu w jednym kierunku zwrócimy się ku zjawiskom
globalnym, to najbardziej prawdopodobnym kandydatem wydaje się ekspansja Wszechświata.
Czy jest możliwe, że kierunek upływu czasu związany jest z kierunkiem procesu wzrostu
odległości między galaktykami, czyli z ekspansją Wszechświata? Taką hipotezę wysunął angielski
teoretyk Fred Hoyle.
Arthur Eddington wprowadził nawet specjalny termin, oznaczający jednokierunkowość upływu
czasu: „strzałka czasu". Eddington, Hoyle i paru innych uczonych uważało, że strzałka czasu istnieje,
ponieważ Wszechświat się rozszerza. Ich zdaniem, gdy kiedyś Wszechświat zacznie się zapadać,
strzałka czasu się odwróci.
Hipoteza ta zasługiwałaby na omówienie, gdyby ekspansja Wszechświata i ucieczka galaktyk miały
wpływ na zjawiska zachodzące lokalnie, w danym punkcie przestrzeni. Na przykład gdyby ekspansja
powodowała rozciąganie wszystkich ciał, gdyby rozszerzanie się Wszechświata powodowało wzrost
rozmiarów gwiazd, planet, naszych ciał, atomów i jąder atomowych. Jednak nikomu nie udało się
zaobserwować takich zjawisk.
Wzrost odległości między galaktykami w obecnym Wszechświecie nie ma wpływu na procesy
zachodzące w gwiazdach, nie ma znaczenia dla rozmiarów gwiazd, innych ciał niebieskich i atomów.
Skoro nie obserwujemy żadnych tego rodzaju efektów fizycznych, to trudno przyjąć, że ucieczka
galaktyk ma wpływ na bieg czasu, na przykład w procesach zachodzących na planetach lub w
reakcjach między cząstkami elementarnymi. Przeciw wiązaniu strzałki czasu z ekspansją
Wszechświata wypowiadał się między innymi Jaków Zeldowicz. Następujący przykład pochodzi z
monografii Struktura i ewolucja Wszechświata, którą wspólnie napisaliśmy z Zeldowiczem:

Proszę sobie wyobrazić rakietę, wystrzeloną z prędkością mniejszą od prędkości kosmicznej [...]
Rakieta najpierw porusza się do góry, oddalając się od Ziemi, osiąga maksymalną wysokość, po
czym zaczyna spadać.

Jest oczywiste, że w czasie lotu w rakiecie nie następują żadne drastyczne zmiany praw fizycznych:
zegar pokładowy monotonnie tyka itd. Przejście od fazy ekspansji do kurczenia się zamkniętego
Wszechświata ma charakter bardzo podobny do przejścia od fazy wznoszenia się rakiety do fazy
spadania. Jest zatem najzupełniej jasne, że w momencie maksymalnej ekspansji Wszechświata nie
następuje zmiana kierunku strzałki czasu. Gdyby strzałka czasu zmieniła kierunek, gwiazdy nie
emitowałyby promieniowania, które ginęłoby w przestrzeni kosmicznej, lecz przeciwnie, promienie
światła w kurczącym się Wszechświecie ogniskowałyby się na gwiazdach. Można podać więcej
takich jawnie bezsensownych przykładów [...] w rzeczywistości, gęstość promieniowania we
Wszechświecie pozostanie bardzo mała jeszcze długo po zakończeniu się ekspansji, gdy Wszechświat
już się kurczy. Gwiazdy będą nadal emitowały światło i wszystkie lokalne procesy we
Wszechświecie będą zachodziły w tym samym kierunku co przedtem.
Związek między strzałką czasu i ekspansją jest bez wątpienia bardzo ważną cechą Wszechświata w
chwili obecnej, ale nie możemy jej wykorzystać do określenia strzałki czasu w przyszłości.
To rozumowanie jest najzupełniej elementarne. Przedstawiamy je tutaj tylko dlatego, że taki błędny
pogląd jest uporczywie powtarzany w literaturze.

W naturze istnieje jeszcze jeden rodzaj procesów, które „wyczuwają", że czas płynie w jednym kierunku.
Są to procesy psychiczne, które pozwalają nam stwierdzić, że czas płynie od przeszłości ku przyszłości.
Kierunek psychologicznej strzałki czasu bierze się stąd, że pamiętamy przeszłość, ale nie przyszłość.
Zapoznaliśmy się zatem z trzema rodzajami zjawisk naturalnych, które są jawnie asymetryczne w
czasie i zachodzą tylko w jednym kierunku, przynajmniej w obecnym Wszechświecie.
Pierwszą klasę tworzą procesy termodynamiczne. Zachodzą one w taki sposób, by wzrastała entropia i
nieuporządkowanie. Takie procesy definiują termodynamiczną strzałkę czasu.

Druga klasa obejmuje jedno zjawisko: ekspansję Wszechświata, która określa kosmologiczną
strzałkę czasu.
Trzecią klasę tworzą procesy psychiczne, które sprawiają, że subiektywnie odczuwamy upływ czasu.
Pamięć przeszłości i nieznajomość przyszłości składają się na psychologiczną strzałkę czasu.
Zaskakujące jest to, że w obecnym Wszechświecie wszystkie trzy strzałki wskazują w tym samym
kierunku.
Problem ten omówił Stephen Hawking w swojej słynnej książce Krótka historia czasu,
opublikowanej w 1988 roku. Przedstawię tu jego argumenty, nieco je modyfikując, tak aby pasowały
do kontekstu tej książki.
Zacznijmy od termodynamicznej strzałki czasu. Jak już wiemy, strzałka ta zawsze wskazuje w
kierunku wzrastającego nieuporządkowania, ponieważ liczba dróg wiodących do takiego stanu jest
zawsze bez porównania większa niż liczba możliwości prowadzących do stanu porządku. Można
wykazać, że psychologiczna strzałka czasu musi wskazywać w tym samym kierunku co
termodynamiczna.
Przyjrzyjmy się, jak nasz mózg, lub raczej jego uproszczony model komputerowy, zapamiętuje
informację. Komputer jest urządzeniem bez porównania prostszym od mózgu, zatem zajmijmy się
działaniem jego pamięci. Pamięć komputerowa składa się z ogromnej liczby elementów, które mogą
istnieć w dwóch stanach. Proszę sobie wyobrazić urządzenie przypominające wielkie liczydło, z
poziomymi drutami i jednym koralikiem na każdym drucie. Koral może znajdować się w jednym z dwóch
położeń - po lewej stronie lub po prawej. Jak wiadomo, każdą informację, każdy komunikat można
zapisać w postaci łańcucha zer i jedynek. Załóżmy, że koralik z lewej strony reprezentuje zero, a z prawej
jedynkę. Widzimy, że jeśli liczydło jest dostatecznie duże, to możemy na nim zapisać dowolne informacje,
odpowiednio ustawiając koraliki (po lewej lub prawej stronie). W ten sposób można przechowywać dane, a
zatem jest to pewnego rodzaju pamięć. Oczywiście, prawdziwe komputery i mózg pod względem budowy
bardzo się różnią od naszego urządzenia, ale podstawy ich działania są jednakowe, a tylko tego nam tu
trzeba.
.

Aby zapisać pewną informację w pamięci, musimy odpowiednio poprzesuwać koraliki na drutach i
upewnić się, że ich ustawienie jest właściwe. To wymaga energii, która ulega dyssypacji, czyli zmienia się w
ciepło (elektroniczny komputer wydala ciepło podczas pracy i podczas chłodzenia). Ciepło, wydzielone
wskutek „zapamiętywania", powoduje wzrost temperatury otoczenia i wobec tego przyczynia się do
wzrostu nieuporządkowania (entropii) Wszechświata. Wzrost entropii otoczenia jest zawsze większy
niż redukcja entropii komputera podczas zapisywania informacji. Hawking podaje następujący
przykład. Nauczenie się na pamięć takiej książki jak ta wymaga utrwalenia w mózgu około dwóch
milionów bitów informacji. Taka jest miara porządku, który powstał w mózgu. Jednak podczas czytania
książki co najmniej tysiąc kalorii uporządkowanej energii zmagazynowanej w jedzeniu ulega przemianie
w ciepło, które rozprasza się w atmosferze. To powoduje wzrost nieuporządkowania Wszechświata o
około dwadzieścia kwadrylionów jednostek. To dziesięć trylionów razy więcej niż wyniósł wzrost
uporządkowania mózgu - i to pod warunkiem, że ktoś zapamiętał absolutnie wszystko... Oznacza to, że
zapisywanie informacji powoduje wzrost nieuporządkowania Wszechświata, choć w małym jego
zakątku (w urządzeniu zapamiętującym: liczydle, mózgu) porządek wzrasta. Ciąg procesów
składających się na zapamiętywanie informacji jest uporządkowany zgodnie z kierunkiem wzrostu
entropii Wszechświata. Jak pisze Hawking:

Kierunek czasu, zgodnie z którym komputer pamięta przeszłość, jest ten sam, co kierunek wzrostu
nieporządku, czyli
entropii.
Subiektywne poczucie upływu czasu (czyli kierunek psychologicznej strzałki czasu) jest wyznaczone
w naszym mózgu przez strzałkę termodynamiczną. Podobnie jak komputer, pamiętamy różne
rzeczy w kierunku, w którym wzrasta entropia. To sprawia, że druga zasada termodynamiki staje się
niemal trywialna. Nieporządek wzrasta wraz z czasem, bo upływ czasu mierzymy w kierunku
wzrostu nieporządku. Trudno o bezpieczniejsze stwierdzenie!

Aby jeszcze dobitniej przedstawić swoje stanowisko, Haw-king szkicuje następującą fantastyczną sytuację:

Załóżmy jednak, iż Bóg zdecydował, że Wszechświat powinien zakończyć swe istnienie w stanie
uporządkowanym, lecz nie zatroszczył się o stan początkowy. Pierwotny Wszechświat znajdował się więc
prawdopodobnie w stanie nie uporządkowanym. Wynika stąd, że z upływem czasu nieporządek zacząłby
maleć, i widzielibyśmy zatem potłuczone filiżanki, które składałyby się w całość i wskakiwałyby na stoły.
Wszyscy ludzie obserwujący takie procesy żyliby w świecie, w którym nieporządek maleje z czasem. Twierdzę
jednak, że takie istoty miałyby odwróconą psychologiczną strzałkę czasu. To znaczy, pamiętałyby one
zdarzenia ze swojej przyszłości, a nie przeszłości. Widząc skorupy filiżanki na podłodze, pamiętałyby, że
kiedyś stała na stole, lecz widząc całą filiżankę, nie mogłyby przypomnieć sobie, że widziały ją przedtem na
podłodze w kawałkach.*

Biała Królowa z Po drugiej stronie lustra Lewisa Carrolla mówi do Alicji: „To masz kiepską pamięć, jeśli działa tylko
wstecz!"** Jak wynika z powyższego rozumowania, lepsza pamięć po prostu nie może istnieć.
Widzimy zatem, że dwie strzałki czasu - psychologiczna i termodynamiczna - muszą zawsze wskazywać
ten sam kierunek.
Dlaczego jednak termodynamiczna strzałka czasu w ogóle istnieje? Innymi słowy, dlaczego w przeszłości
Wszechświat był w stanie uporządkowanym, natomiast w miarę upływu czasu nieuporządkowanie wzrasta?
Gdyby Wszechświat od początku miał maksymalną entropię, znajdowałby się w stanie „cieplnej śmierci" i
mogłyby w nim się zdarzyć tylko niewielkie, przypadkowe fluktuacje. W stanie całkowicie nieuporządkowanym nie
istnieje termodynamiczna strzałka czasu.

Znany nam Wszechświat z pewnością nie znajduje się w takim stanie. Co możemy powiedzieć o stopniu
uporządkowania t Wszechświata w chwili narodzin? W początkowej osobliwości powinny się w pełni przejawiać
kwantowe cechy materii ł czasoprzestrzeni. Stan ten jest zatem całkowicie określony przez swe właściwości
kwantowe. W jakim stanie kwantowym narodził się Wszechświat?
Wielu ekspertów, reprezentujących często różne poglądy, wysuwało hipotezę, że stan początkowy musi
być maksymalnie uporządkowany. Taką sugestię przedstawili Zeldowicz i Griszczuk, podobne
stanowisko zajął Hawking; argumenty na rzecz takiej tezy można znaleźć w pracy, którą napisałem
wspólnie z D. Kompaniejcem i W. Łukaszem.
Podejście Hawkinga do tego zagadnienia jest bardzo interesujące i oryginalne. Aby przedstawić wyjątkowy
stan Wszechświata w pierwszej chwili jego istnienia, gdy duże znaczenie miały kwantowe efekty
grawitacyjne, bardzo wygodnie jest zapisać wszystkie wzory, wykorzystując zamiast zwykłego czasu tak
zwany czas urojony. Czas urojony otrzymujemy, mnożąc zwykły czas przez pierwiastek kwadratowy z -1.
Czas urojony występuje w równaniach dokładnie tak samo jak współrzędne przestrzenne. Wymiar czasowy
ma teraz dokładnie takie same właściwości jak wymiary przestrzenne. Wyobraźmy sobie teraz, że
zaznaczamy kierunki urojonego czasu w pobliżu osobliwości, to znaczy w otoczeniu początku naszego
Wszechświata. Kierunki te mają postać południków na globie, zbiegających się w biegunie
południowym. Kierunkom przestrzennym odpowiadają łuki równoleżników. Równoleżniki są
jednowymiarowe, podczas gdy przestrzeń we Wszechświecie jest trójwymiarowa. Ta różnica nie ma jednak
większego znaczenia.
Jeśli przestrzeń Wszechświata jest zamknięta i się rozszerza, zaczynając od osobliwości, to mamy sytuację
przedstawioną na rys. 13.2. Osobliwości odpowiada biegun południowy. Długość równoleżników
charakteryzuje wielkość zamkniętego Wszechświata. Odległość mierzona wzdłuż południków jest miarą cza-
su urojonego od początku ekspansji. Biegun południowy odpo-

wiada początkowi Wszechświata (osobliwości). W chwili początkowej Wszechświat miał zerową


rozciągłość, po czym zaczął się rozszerzać - gdy oddalamy się od bieguna południowego, długość
równoleżników wzrasta. Po przekroczeniu równika (chwila maksymalnej ekspansji) Wszechświat zaczął
się kurczyć. Tutaj skupimy uwagę na otoczeniu bieguna południowego.
Ogólnie mówiąc, w tym punkcie może znajdować się osobliwość, na przykład ostre maksimum, ale
równie dobrze powierzchnia kuli może być gładka. Stephen Hawking wysunął sugestię, że nasz
Wszechświat powstał ze stanu bez osobliwości. Innymi słowy, zgodnie z jego hipotezą biegun
południowy, który w czasie rzeczywistym reprezentuje osobliwość, w czasie urojonym jest punktem
regularnym, nie różniącym się niczym od pozostałych punktów kuli.
Początkowy stan Wszechświata był maksymalnie gładki, czyli uporządkowany. Chociaż
Wszechświat miał zerowe rozmiary przestrzenne, punkt początkowy był całkowicie regularny,
podobnie jak biegun południowy na Ziemi. Gdy posługujemy się urojonym czasem, możemy w
wyobraźni przejść

!' przez punkt na rysunku odpowiadający osobliwości, tak jak przechodzimy przez biegun
południowy na Ziemi, nie czując nic szczególnego.
Rozważmy teraz następującą kwestię. Gdy znajdujemy się gdzieś w pobliżu bieguna
południowego, bez trudu rozpoznajemy, w którym kierunku znajduje się biegun (osobliwość) - leży on
w kierunku południowym, w kierunku przeszłości, w kierunku ku początkowi ekspansji
Wszechświata. Przyszłość natomiast znajduje się „na północ", w kierunku zgodnym z ekspansją
Wszechświata. Stańmy teraz dokładnie na biegunie południowym (osobliwości). Punkt ten niczym
się nie wyróżnia, poza tym, że wychodzą z niego południki. Nie możemy dalej posunąć się na południe
(w przeszłość), ponieważ wszystkie drogi prowadzą na północ (w przyszłość).
Gdy używamy czasu urojonego, pytanie, co działo się przed osobliwością, staje się bezsensowne.
Nie istnieje żaden punkt leżący „wcześniej" niż biegun południowy. Równie dobrze można pytać, co
znajduje się na południe od bieguna południowego - pytanie jest bezsensowne. W tym przykładzie
czas jest skończony - nie istnieje nieskończenie odległa przeszłość, ale czas nie ma ani początku, ani
brzegu.
Wróćmy teraz do zagadnienia strzałki czasu na obszarze Wszechświata daleko od osobliwości,
gdzie nie mają znaczenia kwantowe efekty grawitacyjne. Teraz powinniśmy skorzystać z
rzeczywistego czasu, nie zaś z urojonego.
Zgodnie z hipotezą Hawkinga i hipotezami innych teoretyków początkowa osobliwość musi być
bardzo regularna. Stan początkowy nie mógł być jednak idealnie uporządkowany, gdyż pozostawałoby
to w sprzeczności z kwantową zasadą nieoznaczoności (wspomniałem o tym w rozdziale „Niezwykłe
głębiny"). Wobec tego musiały istnieć przynajmniej niewielkie zaburzenia, fluktuacje wynikające z
zasady nieoznaczoności. Początkowo takie zaburzenia były bardzo małe, ale po miliardach lat powstały
z nich galaktyki, gromady galaktyk i inne wielkoskalowe struktury we Wszechświecie. Z niemal
idealnego porządku stopniowo wyłania się stan coraz bardziej nieuporządkowany, z czego wynika
istnienie termodynamicznej strzałki czasu.

Gdy po miliardach lat na scenie pojawiły się inteligentne istoty, ich psychologiczna strzałka czasu
musiała mieć, jak wiemy, taki sam kierunek jak strzałka termodynamiczna.
A co z trzecią strzałką, kosmologiczną strzałką czasu, określoną przez kierunek ekspansji
Wszechświata?
W obecnej epoce kosmologiczna strzałka wskazuje ten sam kierunek co pozostałe dwie. Możliwe
jednak, że kiedyś będzie inaczej. Jeśli gęstość materii we Wszechświecie jest większa od gęstości
krytycznej, w pewnej chwili w przyszłości przestanie się on rozszerzać i zacznie się kurczyć. Wtedy
kosmologiczna strzałka czasu odwróci się, natomiast pozostałe dwie będą dalej wskazywać w tym
samym kierunku. Zniknie zgodność między wszystkimi strzałkami.
Początkowo Hawking zakładał, że gdy nastąpi zmiana kierunku kosmologicznej strzałki czasu,
pozostałe również się obrócą, tak by zachowana była pełna zgodność. Później jednak zmienił zdanie i
uznał, że ani termodynamiczna, ani psychologiczna strzałka czasu nie zmienią kierunku.
Hawking pyta: „Co należało robić, gdy popełniło się taki błąd?" - i następnie udziela jednoznacznej
odpowiedzi:

Niektórzy ludzie nigdy nie przyznają się do błędów i uparcie przedstawiają nowe, często sprzeczne
argumenty wspierające ich tezę - tak postępował na przykład Eddington, walcząc z teorią czarnych
dziur. Inni twierdzą, że nigdy nie głosili błędnego twierdzenia, a jeśli nawet, to jedynie po to, by
wykazać jego niespójność. Wydaje mi się jednak znacznie lepszym wyjściem przyznanie się do błędu na
piśmie i opublikowanie takiego tekstu. Dobry przykład dał sam Einstein, nazywając stałą
kosmologiczną, którą wprowadził, by stworzyć statyczny model wszechświata, największym błędem
swego życia.*

Można tu dodać jeszcze jeden przykład. Gdy Einstein zrozumiał, że jego zastrzeżenia do teorii
Friedmanna były błędne, natychmiast opublikował notatkę, w której przyznał się do błę-

du i stwierdził, że Friedmann ma rację i że jego praca otworzyła nowe perspektywy w kosmologii.


Wykrycie błędu ma jeszcze jeden ważny aspekt. Wyjaśnienie prawdziwego przebiegu fizycznego
procesu i znalezienie słabego punktu poprzedniej teorii również jest twórczym procesem poznawczym.
Prawdziwy uczony cieszy się z tego i nie poddaje irytacji (choć jego uczucia nigdy nie są całkowicie
jednoznaczne i „czyste", gdyż satysfakcja ze zrozumienia czegoś przeplata się z niezadowoleniem z siebie
lub innymi emocjami, ale reakcja jest zazwyczaj przejawem uczuć dominujących). Moskiewski fizyk
Witalij Ginzburg opisał, jak kiedyś analizował tak zwane promieniowanie przejścia i doszedł do
wniosku, że odkrył możliwość skonstruowania nowego licznika cząstek. Wkrótce zdał sobie sprawę,
że popełnił błąd. Napisał wtedy: „Błąd okazał się dość interesujący i jego wyjaśnienie sprawiło mi
niemal taką przyjemność (bardzo skromną), jak "wynalezienie" samego licznika".
Muszę również wspomnieć, że z jakichś powodów Andrej Dmitriewicz Sacharow również bronił
idei zmiany kierunku kosmologicznej strzałki czasu. Zasadnicza różnica między jego koncepcją a
hipotezą Hawkinga polegała na tym, że według Sacharowa zmiana miała następować w „zerowej"
chwili ekspansji, nie zaś wtedy, gdy Wszechświat osiąga maksymalne rozmiary (jak przypuszczał
Hawking). To oznacza, że czas miałby płynąć wstecz przed początkiem ekspansji i w tym odwróconym
czasie Wszechświat również się rozszerzał! Sacharow po raz pierwszy przedstawił tę koncepcję w
1966 roku, a w późniejszych latach wielokrotnie do niej wracał. Szczerze mówiąc, nie rozumiem,
czemu go tak pociągała.
Wróćmy do strzałek czasu. Nasuwa się następujące pytanie: jeśli założymy, że w przyszłości może się
zdarzyć, iż strzałki nie będą zgodnie skierowane, to dlaczego żyjemy w epoce, w której wszystkie
wskazują w tym samym kierunku?
Można na to odpowiedzieć, odwołując się do tak zwanej zasady antropicznej. Inteligentne życie nie
mogło pojawić się we Wszechświecie w dowolnej fazie jego ewolucji. Nie mogło powstać w odległej
przeszłości, gdy nie było jeszcze gwiazd

ł planet, a materia była bardzo gorąca. Wydaje się również, że znane nam formy życia nie mogłyby
pojawić się w odległej przyszłości, gdy wypalą się gwiazdy lub materia ulegnie rozpadowi. Kurczący się
Wszechświat będzie zapewne wyglądał zupełnie inaczej niż ten, jaki znamy. Jeśli w tej fazie będą mogły
istnieć jakieś inteligentne organizmy (wierzę, że tak), to wskutek ewolucji będą one tak różne od
wszystkiego, co znamy, że zapewne nie potrafilibyśmy ich rozpoznać. Proszę zauważyć, że nasza
cywilizacja jest bardzo młoda, a znane nam życie mogłoby powstać tylko na planecie ogrzewanej przez
gwiazdę podobną do Słońca. Musimy również wziąć pod uwagę, że takie gwiazdy i planety mogą
istnieć tylko w okresie ekspansji Wszechświata, gdy materia, z której powstają gwiazdy, zawiera
jeszcze zmagazynowaną energię jądrową. Odpowiedź zatem wydaje się całkiem jasna. Jako młoda
cywilizacja możemy istnieć tylko w okresie ekspansji Wszechświata, gdy wszystkie trzy strzałki
wskazują ten sam kierunek. Podsumujmy to, co zostało tu powiedziane. Kierunek upływu czasu w
otaczającym nas świecie związany jest ze wzrostem entropii, czyli nieuporządkowania. Mówiąc
metaforycznie, upływ czasu związany jest ze starzeniem się i upadkiem. Gdy obserwujemy wzrost
porządku w pewnym układzie, musimy sobie zdawać sprawę, że „nie ma cudów" (o czym doskonale
przekonuje nas zgromadzona wiedza naukowa!), a zatem możemy być pewni, iż układ ten oddziałuje
z innymi układami i gdy uwzględnimy zmiany w tych układach, okaże się, że całkowite
nieuporządkowanłe wzrosło. Jak napisał Owidiusz w Przemianach: „Czas żarłoczny, zawistna starość,
wszystko burzycie i niszcząc zębem czasu - pomaleńku oddajecie śmierci".* Nasz Wszechświat
ewoluuje od przeszłości ku przyszłości, ponieważ powstał w stanie bardzo uporządkowanym:
„Przeszłość tak bardzo się różni od przyszłości, ponieważ Wszechświat jest wciąż bardzo młody".**

Co jednak z elementarnymi procesami, takimi jak ruch „punktu materialnego", który porusza się
zgodnie z prawami Newtona? Czy w takim przypadku kierunek czasu nie jest określony? Wydaje się,
że w takich sytuacjach nie możemy jasno odróżnić przeszłości od przyszłości. Inną sprawą jest nato-
miast kwestia, na ile dokładnie można zrealizować takie wyidealizowane warunki w przyrodzie.
Jeśli zdecydujemy się poszukiwać „naprawdę elementarnych" procesów wśród reakcji
zachodzących między cząstkami elementarnymi, zetkniemy się z bardzo zagadkową sytuacją. Cząstki
elementarne zachowują się zgodnie z prawami mechaniki kwantowej, które ogromnie różnią się od
zasad dynamiki Newtona. We wcześniejszych rozdziałach poświęciliśmy im bardzo mało uwagi. Nie
mamy na to miejsca również w tym rozdziale, przeto ograniczymy się do kilku spostrzeżeń, mających
znaczenie dla problemu czasu i kierunku jego
upływu.
Na teorię kwantową składa się między innymi bardzo rozwinięty formalizm matematyczny. Z
doświadczeń wynika, że przewidywania tej teorii są spełnione z nadzwyczajną dokładnością. Teorii
owej używają również inżynierowie w wielu działach nowoczesnej techniki. Jednak, jak dotychczas,
fizycy nie byli w stanie podać powszechnie akceptowanej interpretacji formalizmu matematycznego
teorii kwantowej ani przedstawić w poglądowy sposób omawianych zjawisk. Nie wiadomo zresztą, czy
taka wizualizacja jest w ogóle możliwa.
Chciałbym teraz bardzo pobieżnie naszkicować „obraz", który według mnie jest bliski istoty rzeczy.
Czytelnikom zainteresowanym takimi problemami zalecam książkę Rogera Penro-se'a Nowy umyśl
cesarza.*
Skupmy się na jednym przykładzie: elektron przelatuje przez nieprzenikalną przesłonę z dwiema
pionowymi szczelinami. Gdyby elektrony zachowywały się jak małe kuleczki, poru-

szające się zgodnie z zasadami dynamiki Newtona, to dany elektron musiałby przelecieć przez
prawą lub lewą szczelinę i nigdy nie mógłby przelecieć przez obie naraz. Natomiast z mechaniki
kwantowej, która rządzi zachowaniem elektronów, wynika, że jest ono zupełnie inne niż
zachowanie klasycznych kulek. Wielkość opisująca elektron stanowi zagadkową „kombinację"
składowych opisujących obie możliwości. Jeśli nie mierzymy, przez którą szczelinę przeleciał elek-
tron, to musimy przyjąć, że stanowi on kombinację elektronu, który przedostał się przez lewą
szczelinę, i elektronu, który przebył szczelinę prawą. Nie jest to przy tym prosta kombinacja,
powiedzmy 50% elektronu przelatującego przez lewą i 50% przelatującego przez prawą - proporcje obu
składników określa pewna liczba zespolona (ci, którzy nie znają liczb zespolonych, nie powinni się
niepokoić: więcej nie będę o nich wspominał). To bardzo dziwny obraz. Czy możemy w jakiś sposób
„zobaczyć" taką dziwną kombinację stanów, posługując się odpowiednim aparatem? Nie, to
niemożliwe. Gdy tylko próbujemy określić, przez którą szczelinę elektron przeleciał naprawdę
(oczekując, że uda się nam go przyłapać, jak przedostaje się częściowo przez jedną, a częściowo przez
drugą), „coś" się dzieje z elektronem i jednym skokiem przedostaje się on w całości albo przez lewą,
albo przez prawą szczelinę. Dziwne? Tak, bardzo dziwne, ale tak się naprawdę dzieje.
Czy fakt, że elektron przed pomiarem opisuje taka kombinacja stanów, w jakiś sposób się przejawia?
Tak, niewątpliwie. Jeśli za przesłoną umieścimy detektor elektronów, to po dostatecznie długiej
ekspozycji otrzymamy słynny obraz interferencyjny, utworzony przez punkty, w które uderzyły
elektrony. Obraz ten wygląda tak, jakbyśmy rejestrowali falę, a nie pojedyncze cząstki. Nie będę się tu
wdawał w szczegółowe rozważania; wystarczy, że powiem, iż pojawienie się takiego obrazu in-
terferencyjnego jest konsekwencją tego, że przed pomiarem elektron znajdował się w takiej
kombinacji stanów.
Czy trudno to zrozumieć? Owszem, bardzo trudno. Wydaje mi się, że żaden ekspert nie ośmieliłby się
powiedzieć, że w pełni rozumie wszystkie szczegóły. Ponadto, różni eksperci suge-

rują różne interpretacje obserwacji (i taki stan rzeczy trwa już niemal trzy ćwierci wieku!).
Największe wrażenie robi „nielokalny" charakter stanu elektronu przed pomiarem. Nie można
powiedzieć (przed pomiarem!), że w danej chwili elektron zajmuje określone miejsce w przestrzeni.
Nie jest to tylko kwestia naszej ignorancji: oczywiście, jeśli nie przeprowadziliśmy eksperymentu, to nie
możemy wiedzieć, gdzie się on znajduje. W istocie chodzi tu o coś więcej: przed pomiarem elektron nie
zajmował żadnego określonego miejsca w przestrzeni, lecz znajdował się w dziwnej kombinacji
stanów, opisujących elektron w różnych miejscach. Nie będę wyjaśniał, skąd o tym wiemy, gdyż
odwiodłoby to nas zbyt daleko od głównego tematu.
Nielokalność przejawia się w jeszcze bardziej uderzający sposób, gdy analizujemy układ składający
się z dwóch lub kilku cząstek. Przyjmijmy na przykład, że dwie cząstki oddziaływały przez chwilę, po
czym oddaliły się od siebie. Jeśli teraz przeprowadzimy pomiar jednej cząstki, wynik pomiaru wpływa
na stan drugiej, przy czym, o ile wiemy, zmiana następuje natychmiast! Ponieważ nie występuje
opóźnienie, nie możemy założyć, że pierwsza cząstka w momencie pomiaru wysyła jakiś sygnał,
powodujący zmianę stanu drugiej, nawet gdyby sygnał ten rozchodził się z prędkością światła. Tak
nie jest: zmiana stanu jednej cząstki powoduje naprawdę natychmiastową zmianę stanu drugiej!
Zmiana jest przypadkowa (stochastyczna). Nie jest to zatem metoda pozwalająca na błyskawiczne
przekazywanie sygnałów na dużą odległość. Najbardziej intrygujące okazuje się to, że wszystkie te
efekty zostały rzeczywiście zaobserwowane w laboratoriach podczas bardzo precyzyjnych doświadczeń.
Wróćmy do pojedynczego elektronu. Jeśli nie dokonujemy żadnych pomiarów, stan elektronu
zmienia się zgodnie ze ścisłymi prawami mechaniki kwantowej; są one odwracalne w czasie,
podobnie jak zasady dynamiki Newtona. Ewolucja elektronu nie wyróżnia żadnego kierunku upływu
czasu. Gdy natomiast wykonujemy pomiar, stan elektronu ulega tak zwanej „redukcji", czyli zmienia się
(a) przypadkowo, (b) nieodwra-

calnie w czasie (co z naszego punktu widzenia ma największe znaczenie). Wobec tego w mechanice
kwantowej dwa kierunki upływu czasu nie są równoważne.
Niektórzy fizycy uważają jednak, że problem polega na tym, iż do pomiarów używamy „dużych"
instrumentów, składających się z ogromnej liczby atomów i cząsteczek. Ich zdaniem, „sednem sprawy
jest "makroskopowy charakter« naszych aparatów pomiarowych. Gdy mamy do czynienia z ogromną
liczbą cząsteczek, z których zbudowane są instrumenty, dominującą rolę odgrywają prawa statystyczne,
tak samo jak w przypadku prawa wzrostu entropii, które jest konsekwencją chaotycznych oddziaływań
między licznymi cząstkami". Ten argument może być poprawny, ale najważniejszym czynnikiem wydaje
się nieodwracalność redukcji stanu kwantowego. Proces ten wyróżnia strzałkę czasu. Jak i kiedy
zachodzi ta redukcja? Nie wiadomo. Opinie ekspertów bardzo się różnią, a zatem nie będę się tu
wdawał w spekulacje. Zgodnie z jedną hipotezą, pojęcie gładkiej, ciągłej czterowymiarowej
czasoprzestrzeni, które tak dobrze nam służy w badaniach procesów makroskopowych, nie nadaje się
do opisu zjawisk kwantowych.
W celu zilustrowania różnic opinii na temat tajemniczego procesu redukcji stanu w trakcie pomiaru
chciałbym zacytować opinie dwóch wybitnych fizyków, Stephena Hawkinga i Rogera Penrose'a,
wyrażone w ich książce Natura przestrzeni i czasu:*

PENROSE: Taki rozpad, w którym pozostaje jedna z wielu możliwości, nazywam obiektywną
redukcją. HAWKING: Całkowicie odrzucam tezę, że redukcji funkcji falowej towarzyszy jakiś
proces fizyczny [...] To brzmi dla mnie jak magia, a nie nauka.

Argumenty, które przedstawiłem w tym rozdziale, stanowią w znacznej mierze mieszaninę dobrze
ustanowionych faktów, hipotez wymagających jeszcze starannego sprawdzenia i bardzo mglistych
domysłów.

Chciałbym powtórzyć, że dopiero zaczęliśmy odsłaniać welon, zakrywający naturę czasu i jego
oszałamiających właściwości.

ROZDZIAŁ 14
POD PRĄD
Albert Einstein stworzył ogólną teorię względności, wykorzystując bardzo nieliczne dane doświadczalne
dotyczące grawitacji; wybrał ten zbiór danych z intuicją prawdziwego geniusza. W ciągu kilkudziesięciu lat, jakie
minęły od powstania tej teorii, wszystkie jej przewidywania, które udało się sprawdzić, niezmiennie okazywały
się słuszne.
Astronomowie wykryli i starannie zmierzyli niewielkie poprawki relatywistyczne do Newtonowskich przewidywań
dotyczących ruchu planet. W 1919 roku Arthur Eddington zmierzył ugięcie promieni światła w polu grawitacyjnym
Słońca; kąt ugięcia jest zgodny z przewidywaniami Einsteina. Następnie udało się zaobserwować grawitacyjne
przesunięcie długości fali promieniowania ku czerwieni, kolejny raz potwierdzając przewidywania Einsteina. Wreszcie w
latach siedemdziesiątych astronomowie odkryli - niemal na pewno - również czarne dziury, te egzotyczne obiekty,
które niczym nie przypominają innych ciał niebieskich. W rym przypadku ogólna teoria względności przejawia się nie
w postaci małych poprawek do dobrze znanych procesów, ale opisuje ogromne zmiany geometrii przestrzeni i
właściwości czasu.
W ciągu tych wszystkich lat nie zaobserwowano żadnego faktu, który podważyłby nasze zaufanie do
ogólnej teorii względności. Biorąc pod uwagę wszystkie dane uzyskane

w XX wieku, musimy poważnie potraktować inne przewidywania teorii względności, które jeszcze nie zostały
potwierdzone ani eksperymentalnie, ani obserwacyjnie.
Przekonaliśmy się, że współczesna fizyka, opisująca najgłębszą strukturę materii, ewoluuje w kierunku
naszkicowanym przez Alberta Einsteina. Okazało się, że wszystkie zjawiska mają wspólną naturę. Wydaje się
prawdopodobne, że właściwości materii są określone przez skomplikowane cechy czasoprzestrzeni.
W tym rozdziale będziemy mówić o nowych możliwościach, które wynikają z teorii względności. Te możliwości
przekracza-

ją granice wyobraźni. Musimy się z tym pogodzić: współczesna fizyka zmniejszyła dystans między
fantastyką i rzeczywistością niemal do zera! Czytelnicy mogą je odrzucić, wzruszając ramionami i
mówiąc: „Wszystko, o czym pan opowiada, to tylko rzędy wzorów wypisywanych na papierze przez
teoretyków. Praktyczne zastosowania są odległe o całe lata świetlne".
Czytelnicy niewątpliwie mieliby rację. Od teorii do praktyki droga jest bardzo długa. Ludwig
Boltzmann powiedział kiedyś: „Jeden z moich przyjaciół zdefiniował pewnego razu praktyka jako
człowieka, który nie zna teorii, teoretyka zaś jako marzyciela, który niczego nie rozumie".
Chciałbym jednak przypomnieć czytelnikom, że takie egzotyczne lub ekstrawaganckie pomysły, jak
wykorzystanie energii jądrowej i loty kosmiczne, w XX wieku stały się elementem codziennego życia.
Już wspomniałem o potwierdzeniu przewidywań ogólnej teorii względności. Pamiętajmy o mądrym
powiedzeniu, że nie ma nic bardziej praktycznego od dobrej teorii.
Z tego powodu omówię teraz najśmielsze marzenia fizyków i ich najbardziej wyzywające idee.
Odkrywca elektronu, słynny fizyk angielski J. J. Thomson, powiedział, że ze wszystkich zasług, jakie
może nauce wyświadczyć uczony, najważniejsze jest wprowadzenie nowych idei.
Mam zamiar przedyskutować tu problem podróży w przeszłość.
Latem 1988 roku Kip Thorne przysłał mi pracę, którą wraz ze swoimi studentami Michaelem
Morrisem i UM Yurtseverem wysłał do druku do „Physical Review Letters". W pracy autorzy
przedstawili argumenty za teoretyczną możliwością podróży w przeszłość. Była to bardzo śmiała
praca.
Twierdzenie, że podróże w przeszłość są zakazane, już od dawna jest utrwalonym elementem myśli
naukowej i filozoficznej. Jak pamiętamy, możliwość podróży w przyszłość została już wykazana. W
rozdziale o wehikule czasu rozważaliśmy przykład maszyny, która pozwala podróżować do odległej
przyszłości. Była to rakieta, pozwalająca realizować podróże kosmiczne z dużą prędkością. Po
powrocie astronauci znaleźliby się w przyszłej epoce swojej planety.

Nie ma wątpliwości, że dla Ziemian podróże w przyszłość są czymś niezwykłym. Gdy na przykład
astronauta podróżuje w swej rakiecie trzydzieści lat, Ziemia starzeje się o sto pięćdziesiąt lat i po
powrocie jest on młodszy od swoich prawnuków. To jednak nie powoduje żadnych oczywistych
sprzeczności. Zarówno astronauta, jak i Ziemianie poruszają się w czasie od przeszłości ku
przyszłości, tyle że ruch astronauty jest znacznie wolniejszy niż mieszkańców Ziemi.
Zupełnie inaczej wygląda sprawa z podróżą w przeszłość. Wydaje się, że gdyby podróż w przeszłość
była możliwa, moglibyśmy wpłynąć na przebieg zdarzeń, które zdarzyły się dawno temu. To
automatycznie oznacza, że moglibyśmy zmienić teraźniejszość, która zależy od tych minionych
zdarzeń. Takie opowieści często spotyka się na stronach książek fantastycz-nonaukowych, ale aż do
niedawna fizycy nie interesowali się poważną dyskusją na ten temat.
Gdy jesienią 1988 roku ukazała się praca Thorne'a, Morrisa i Yurtseyera, „New York Times" napisał,
że jeśli możliwość podróży w przeszłość została teoretycznie dowiedziona, to fakt ten będzie miał
głębokie konsekwencje filozoficzne i naukowe. Podróżnik, który udał się w przeszłość, teoretycznie
mógłby zmodyfikować ciąg zdarzeń w przeszłości, nie wykluczając nawet własnych narodzin, a zatem
prawa przyczynowości, na których opiera się nauka, zmieniłyby się w kompletny chaos. Dziennikarz
jednak zauważył, że autorzy sensacyjnej pracy odrzucają hipotezy tego rodzaju i twierdzą, że ich praca
należy do fizyki teoretycznej, nie zaś do filozofii. Ta uwaga była w pełni uzasadniona. Najpierw należy
potwierdzić teoretyczną możliwość skonstruowania wehikułu czasu do podróży w przeszłość, a dopiero
później będzie pora, by rozważać konsekwencje tego odkrycia.
Wróćmy do wehikułu czasu, którego prototyp opisał Herbert Wells w swojej powieści z 1895 roku.
Była to jego pierwsza powieść fantastycznonaukowa i przyniosła mu natychmiastową
sławę.
W swojej powieści Wells opisuje podróż w czasie tak, jakby wyprawa taka przypominała seans
filmowy oglądany w przy-

spieszonym tempie. Podróżnik, siedząc w fotelu swojego wehikułu, nie porusza się w przestrzeni, lecz
widzi szybko migające „klatki", przedstawiające kolejne wydarzenia, w normalnej lub odwróconej
kolejności, zależnie od tego, czy podróżuje w przyszłość, czy w przeszłość. Wells znakomicie opisuje owe
wyprawy w przyszłość i w przeszłość. Nawiasem mówiąc, warto zwrócić uwagę na to, że w czasie, gdy
Wells pisał swą powieść, kinematografia stawiała dopiero pierwsze kroki.
W młodości Wells poważnie interesował się nauką, co miało wpływ na jego późniejszą karierę
literacką.
Interpretacja ruchu w czasie, którą zaprezentował bohater powieści Wellsa swoim przyjaciołom,
wywarła na mnie nie mniejsze wrażenie niż sama podróż w czasie. Zaczyna on od uwagi Podróżnika w
Czasie:

- Oczywiście - ciągnął dalej Podróżnik w Czasie - każde materialne ciało rozciągać się musi w czterech
kierunkach i posiadać długość, szerokość, grubość i trwanie.*

Zdaniem Podróżnika ten czwarty wymiar to właśnie czas. Powiada on:

W rzeczywistości istnieją cztery wymiary: trzy, które nazywamy trzema płaszczyznami przestrzeni, i
czwarty - czas. Istnieje jednak tendencja do stawiania nieuzasadnionej granicy pomiędzy trzema
poprzednimi wymiarami a ostatnim, ponieważ tak się dzieje, że nasza świadomość biegnie z prze-
rwami w jednym kierunku, po linii tego właśnie ostatniego wymiaru, od początku do końca naszego
życia.**

Proszę nie zapominać, że Wells pisał te słowa dziesięć lat przed odkryciem teorii względności. Jego
bohater stwierdza następnie, że różne „zdjęcia" trójwymiarowej przestrzeni ułatwiają ba-

danie czwartego wymiaru: „Weźmy na przykład portret tego samego człowieka w ósmym roku życia,
w piętnastym, w siedemnastym, w trzydziestym trzecim i tak dalej. Wszystko to są jakby przekroje, jakby
trójwymiarowe wyobrażenia istoty czte-rowymiarowej, która jest tworem stałym i niezmiennym".
Widzimy zatem, że Wells prezentuje historię jako gotową całość, całkowicie zapisaną na taśmie,
zgodnie z koncepcją Łapiącej. Podróżnik wędruje wzdłuż taśmy, oglądając kolejne obrazy. Bohater
powieści stwierdza, że należy się nauczyć poruszać w czasie w przyszłość i w przeszłość z równą
łatwością, z jaką poruszamy się w przestrzeni. Zwraca przy tym uwagę, że nie we wszystkich kierunkach
w przestrzeni możemy podróżować z równą łatwością. Na przykład jeszcze niedawno człowiek nie
potrafił unieść się ponad powierzchnię Ziemi na dużą wysokość. Ponadto jest znacznie łatwiej poruszać
się w dół, zgodnie z kierunkiem działania siły ciążenia, niż do góry. Mimo to, jak twierdzi, za pomocą
balonu można pokonać siłę ciążenia i wznieść się w powietrze. Czemu nie mielibyśmy żywić nadziei, że
kiedyś uda się zatrzymać, przyspieszyć lub nawet zawrócić ruch w czasie?
Nie ma wątpliwości, że książka Wellsa to dzieło literackie poświęcone problemom społecznym
przyszłości i zawierające swego rodzaju ostrzeżenie, które dotyczy możliwej degradacji ludzkości
wskutek podziału społeczeństwa na antagonistyczne klasy. Wells był jednak wielkim artystą, zdolnym
do głębokiej analizy naukowych szczegółów, praw i zasad. Dzięki temu udało mu się stworzyć
imponujący opis marzenia o podróży w czasie, który na zawsze pozostanie w światowej literaturze.
Powróćmy od tych marzeń do drugiej połowy XX wieku. Co można powiedzieć z naukowego punktu
widzenia o możliwości podróży w przeszłość (o podróżach w przyszłość pisałem wcześniej)?
Przede wszystkim należy zauważyć, że z pewnością jest błędem wyobrażać sobie, iż podróż wstecz w
czasie przypomina oglądanie filmu puszczonego od końca. Przekonamy się również, że podróż w
czasie wymaga zmiany położenia w przestrzeni. Proszę zwrócić także uwagę, że podróżując w prze-

szłość sami nie stajemy się młodsi. W każdym z nas, w każdej ludzkiej istocie i każdym układzie, czas
może płynąć tylko naprzód, od młodości do starości. Jak powiedziała Alicja do Hoj-dy Bojdy w Po
drugiej stronie lustra Lewisa Carrolla: „jak się rośnie, to już nic nie można na to poradzić".*
Poznaliśmy już prawo wzrostu nieuporządkowania, czyli entropii, z którego wynika starzenie się
organizmów. (Powinienem tu poczynić zastrzeżenie, że wolno nam fantazjować na temat możliwości
interwencji z zewnątrz, odbywającej się na poziomie komórek organizmu, która powstrzymałaby
proces starzenia się lub nawet spowodowała powrót do młodości. Byłaby to jednak próba kontrolowania
procesów zachodzących w organizmie, nie zaś zmiana kierunku przepływu czasu). Jak wiemy,
psychologiczna strzałka czasu wskazuje ten sam kierunek co termodynamiczna. Mimo to można sobie
wyobrazić, że za pomocą specjalnej maszyny człowiek dostanie się do „tunelu", który prowadzi wstecz w
czasie, przez zewnętrzną przestrzeń, i wyłoni się w przeszłości z drugiego otworu tunelu. Rzecz jasna,
podczas takiej podróży nie stanie się on młodszy. Gdy jednak przekradnie się do przeszłości, może się on
znaleźć na przykład w czasach swojej młodości lub nawet w okresie przed swym narodzeniem!
Podróż ta wygląda, do pewnego stopnia, jakbyśmy odwrócili część nurtu potężnej rzeki,
przepompowali ten strumyczek rurą w górę rzeki i następnie dołączyli go ponownie do głównego nurtu.
Kosmologowie rozpatrują obecnie podobny teoretyczny scenariusz przepływu rzeki czasu. Nie
chciałbym tu irytować moich kolegów fizyków, którzy być może czytają te słowa: muszę od razu
przyznać, że wielu z nich zdecydowanie twierdzi, iż podróże w przeszłość są absolutnie zabronione. Dalej
powrócę do tych sporów.
Teoretycy, raczej matematycy niż fizycy, już od dawna rozważali fantastyczne światy, w których
możliwe są podróże w przeszłość. Niektóre rozwiązania równania Einsteina opisują

takie światy. Wydaje się, że większość fizyków uważała, że tego rodzaju rozwiązania nie mają nic
wspólnego z rzeczywistością, choć są bardzo interesujące dla poznania struktury teorii względności.
Wszyscy wiedzą ze szkoły, że równania poprawnej teorii czasem dają niepoprawne - z punktu widzenia
fizyki: bezsensowne - rozwiązania. Wystarczy przyjąć niewłaściwe dane w sformułowaniu zadania,
żeby otrzymać bezsensowne wyniki - na przykład taki: by wykopać w cztery dni dół o objętości
trzydziestu metrów sześciennych, przy założeniu, że każdy kopacz może wykopać trzy metry sześcienne
w ciągu dnia, potrzeba... 2,5 kopacza. Wielu uczniów płakało, otrzymując podobny wynik. Większość
fizyków uważała światy, w których czas miał owe dziwne właściwości, właśnie za takie bezsensowne
rozwiązania.
Teoretycy jednak pilnie studiowali te rozwiązania, choć zdawali sobie sprawę, że z punktu widzenia
fizyki nie mają one sensu. Czyż nie jest dziwne, że z teorii wynika istnienie światów z „pętlami
czasowymi", które pozwalają na przedostanie się do przeszłości?
Jedno z pierwszych takich rozwiązań otrzymał Kurt Godeł w 1949 roku. Rozważał on stacjonarny,
niezmienny w czasie wszechświat. Już z tego powodu jego model nie mógł opisywać rzeczywistości,
ponieważ z obserwacji jasno wynika, że galaktyki oddalają się od siebie. Wszechświat Godła wypełniony
jest materią, mającą dość dziwne właściwości, z których najważniejszy jest obrót wokół swej osi.
Odległość między wszystkimi cząstkami materii w tym wszechświecie jest stała. Gdybyśmy do każdej
cząstki dołączyli zegar, musielibyśmy nastawić je na tę samą godzinę, żeby mierzyć interwały czasowe:
dla tej materii pojęcie równoczesności nie istnieje.
Cały obraz wszechświata Godła jest dość fantastyczny i egzotyczny. W tym wszechświecie istnieją
pętle czasowe. Wyruszając z dowolnego punktu we wszechświecie, można wybrać taką drogę, by
wędrować wyłącznie naprzód z pewną prędkością, okrążyć świat i powrócić do punktu wyjścia
dokładnie w chwili startu! Inaczej mówiąc, podróżnik okrąża świat nie tylko w przestrzeni, ale również
w czasie.

To wszystko wydaje się bardzo dziwne. Dla teoretyków rozwiązanie Godła było matematyczną
zabawą, niczym więcej. Traktowali oni pętle czasowe jak zabawną osobliwość, podobną do dwóch i
pół kopacza ze szkolnego zadania. Nie wszyscy jednak uważali wynik Godła za matematyczną
ciekawostkę bez większego znaczenia. W 1949 roku Einstein pisał: „Esej Kurta Godła stanowi, moim
zdaniem, ważny wkład do rozwoju ogólnej teorii względności, a zwłaszcza do analizy pojęcia czasu.
Problem tu opisany niepokoił mnie już w okresie pracy nad ogólną teorią względności, ale nie udało mi
się go wyjaśnić".*
Zwróciłem uwagę na rozwiązanie Godła pod wpływem Abra-ma Zelmanowa, gdy byłem jeszcze
studentem. Zelmanow korzystał z tego wyniku jako przykładu, przydatnego do dowodzenia
poważnych twierdzeń. Ja po prostu doskonale się bawiłem, analizując dziwaczne właściwości
krzywych w tym wszechświecie.
Teoretycy zabawiali się również innymi modelami z pętlami czasowymi. Zeldowicz i ja
przedstawiliśmy analizę jednego takiego modelu w naszej całkowicie poważnej (liczącej ponad 700
stron) monografii Struktura i ewolucja Wszechświata. Model ten jest bardzo pouczający i zasługuje na
krótkie omówienie. Mam nadzieję, że pomoże to czytelnikom zrozumieć, czym jest pętla czasowa.
W tej książce zetknęliśmy się już z diagramami czasoprzestrzennymi: oś pozioma reprezentuje
wymiar przestrzenny, a pionowa czas. Weźmy kartkę papieru (z rysunkiem 14.2a) i zwińmy ją tak,
jak na rysunku 14.2b, po czym sklejmy górę z dołem. Otrzymujemy w ten sposób cylinder (rys. 14.2c),
na którym koła reprezentują pętle czasowe. Poruszając się wraz z czasem wokół okręgu na
powierzchni cylindra, wracamy do początkowej chwili w przeszłości. W istocie nie musimy wracać
dokładnie do tego samego miejsca. Wystarczy, że w miarę upływu czasu poruszamy się w prawo. Linia
świata takiego po-

dróżnika ma postać helisy (rys. 14.2d) i może się dowolnie wydłużać w czasie, natomiast pętla czasowa
przedstawiona na poprzednim rysunku ma skończoną długość.
W naszej książce, opublikowanej w 1975 roku, omówiliśmy procesy fizyczne zachodzące w takim
zamkniętym w czasie wszechświecie. Podkreślaliśmy, że mimo niezwykłych i raczej „dziwnych" cech
tego rodzaju procesów, prawa fizyczne obowiązujące w owych sytuacjach nie muszą prowadzić do
sprzeczności.
To były tylko krótkie uwagi na temat pętli czasowych, ale Zeldowicz i ja mieliśmy do nich zupełnie
inny stosunek. Wierzyłem całkiem poważnie w możliwość powstania pętli czasu w rzeczywistym
wszechświecie i dlatego sądziłem, że zasługują one na badanie. Zeldowicz od samego początku nie lubił
tej idei. Nasza książka została przetłumaczona na angielski i ukazała się w USA. Ostatnio
uważnie przeczytałem odpowiednie fragmenty w wydaniu angielskim i z przykrością

stwierdziłem, że został usunięty opis modelu z pętlami czaso wymi. Zeldowicz, niestety, zmarł już parę
lat temu i nie mogv go spytać, co się stało. Podejrzewam, że po prostu wykreślił fragmenty, do których
czuł awersję. Na szczęście opis pętli czasowych można znaleźć w innych moich książkach wydanych
w języku angielskim.
Muszę przyznać, że nie poświęcałem problemowi pętli czasowych takiej uwagi, na jaką zasługuje to
zagadnienie. Przyczyną tego był w pewnej mierze sceptycyzm Zeldowicza, który wywierał na mnie
ogromny wpływ. Po napisaniu naszej książki jeszcze długo myślałem o pętlach czasowych, nawet
próbowałem obliczyć pewne związane z nimi zjawiska, ale nie wykazywałem w tym większej
wytrwałości. Dopiero po przeczytaniu pracy Thorne'a i jego studentów znów zapaliłem się do tej idei i
zapragnąłem zbliżyć się do upragnionego celu, to znaczy nauczyć się „latać" w przeszłość. Wreszcie
zająłem się tym poważnie. Na czym polega istota pomysłu amerykańskich fizyków?
Ich pracę można podzielić na dwie części. Pierwsza to analiza możliwości stworzenia „tunelu" z
dwoma wylotami, przypominającego gardziele, z którymi zetknęliśmy się w rozdziale „Dziury w
przestrzeni i czasie". Aby można było przejść przez tunel, musi on być stabilny. Inaczej mówiąc, ta
część pracy polegała na wykazaniu, że można ustabilizować tunel, tak aby nie zapadł się pod wpływem
pola grawitacyjnego.
W drugiej części autorzy pokazali, jak taki tunel można zmienić w wehikuł czasu.
Kip Thorne wspomina, że ponownie zwrócił uwagę na dawny problem (jak ustabilizować tunel),
kartkując powieść Carla Sagana Kontakt. Sagan był znanym astronomem i nie mniej znanym pisarzem.
Poprosił on Thorne'a, by ten sprawdził kilka fragmentów jego nowej powieści fantastycznonaukowej, w
której wykorzystał on czarne dziury w celu natychmiastowego przeniesienia bohaterów do odległych
gwiazd. Sagan chciał, aby jego pomysły w jak najmniejszym stopniu przeczyły fizyce. Thorne,
przerzucając strony książki w drodze do domu, doszedł do wniosku, że czarne dziury nie nadają się do
międzygwiezdnych podróży, ponieważ nie ma z nich żadnego wyjścia.

^Wydawało się jednak, że można by wykorzystać do tego tunel : łączący czarne dziury, o ile udałoby
się w jakiś sposób ustabi-: lizować zarówno czarne dziury, jak i sam tunel, tak by można ; było się w
nim poruszać w obu kierunkach. Thorne następnie l obliczył, że w celu ustabilizowania tunelu
należałoby go wypeł-; nić materią lub polem fizycznym, mającym takie właściwości } jak fałszywa
próżnia. Poradził zatem Saganowi, by poprawił odpowiednie fragmenty, co Sagan rzeczywiście zrobił
podczas
korekty.
Thorne nie zapomniał o swoim pomyśle. Razem ze studentem Morrisem napisali pierwszą pracę o
wykorzystaniu (hipotetycznych) ustabilizowanych tuneli do szybkich podróży międzygwiezdnych.
Praca ta była gotowa w 1987 roku. Później, wraz z Yurtseverem, podali oni bardziej konkretny
przepis na tunel. Przyjrzyjmy się, jakie warunki muszą być spełnione, aby siły grawitacyjne nie
zgniotły tunelu.
Autorzy zaproponowali następujący plan. Zaczynamy od wytworzenia bardzo silnego pola
grawitacyjnego w dwóch niezbyt oddalonych obszarach czasoprzestrzeni. W tym celu należy
odpowiednio ścisnąć materię; w tych obszarach krzywizna czasoprzestrzeni jest zatem bardzo duża
(rys. 14.3a). Obszary owe łączy się tunelem (14.3b). Tunel łączący dwa wejścia jest podobny do tego z
rys. 7.3a. Różnica polega na tym, że amerykańscy fizycy zaproponowali, by w momencie powstania
tunelu od razu go ustabilizować. Jak wspomniałem, w tym celu tunel należy wypełnić materią
przypominającą fałszywą próżnię (zob. początek rozdziału „Źródła"). Anty grawitacyjne pole tej
materii zapobiega zapadnięciu się tunelu.
Oczywiście, na razie fizycy nie dysponują taką materią i nie wiemy nawet, czy z uwagi na jej
niezwykłe właściwości kiedykolwiek uda się ją wytworzyć. Z drugiej strony, nie znamy żadnych praw
fizycznych, które uniemożliwiłyby jakiejś wysoko rozwiniętej cywilizacji osiągnięcie tego celu. W tej
chwili szczegóły technologii wytwarzania takiej materii są niejasne, ale nie byłoby to sprzeczne z
żadnymi zasadami fizycznymi.
Inną, nie mniej fantastyczną propozycję przedstawili Morris, Thorne i Yurtsever w pracy
opublikowanej w 1988 roku. Jak

już wspominałem, w bardzo małej skali próżnia przypomina kwantową pianę, w której nieustannie
powstają i znikają tunele. Jak piszą autorzy: „Można sobie wyobrazić, że pewna zaawansowana
cywilizacja wydobywa taki tunel z kwantowej piany i powiększa go do wymiarów klasycznych".
Załóżmy zatem, że kiedyś uda się skonstruować taki fantastyczny tunel. Wtedy będziemy mogli
dokonywać różnych manipulacji otworami tuneli. Można je na przykład odciągnąć na dużą odległość,
nie zmieniając długości tunelu. Na pierwszy rzut oka wydaje się to niemożliwe, ale to pierwsze wrażenie
jest błędne.
Aby to lepiej zrozumieć, wyobraźmy sobie zamiast przestrzeni płaską powierzchnię bez żadnych
tuneli. Przyjmijmy, że na

tej powierzchni żyją dwuwymiarowe istoty wykonujące geometryczne eksperymenty. Jeśli teraz
łagodnie wykrzywimy powierzchnię (rys. 14.4a), nie składając jej ani nie rozrywając, to geometria owej
powierzchni się nie zmieni. Wszystkie geometryczne związki pozostają takie same; nie zmieniają się
odległości między punktami, mierzone wzdłuż najkrótszej linii na powierzchni. Mówimy, że wewnętrzna
geometria powierzchni nie ulega zmianie. Skoro tak, to dwuwymiarowe istoty nie mogą wiedzieć, czy
powierzchnia jest zakrzywiona w przestrzeni zewnętrznej, czy nie. W obu przypadkach wszystkie
„sceny" na powierzchni wyglądają tak samo. Teraz wyobraźmy sobie, że dwa otwory w powierzchni
połączono krótkim tunelem (rys. 14.4b). Jak widać, droga między otworami po powierzchni może być
bardzo długa, natomiast droga przez tunel - bardzo
krótka.
To jeszcze nie wszystko. Jeśli pociągniemy za górną krawędź powierzchni, utrzymując w jednym
miejscu dolną powierzchnię i oba otwory, to górna część przemieści się względem otworu B (rys. 14.4c).
Skoro ruch jest względny, to możemy przyjąć, że to górny otwór przesuwa się względem gwiazd.
Wobec tego zmienia się odległość między otworami mierzona po powierzchni, natomiast długość
tunelu pozostaje stała.
Wszystko, co powiedziałem o otworach i tunelu w przypadku dwuwymiarowym, odnosi się w
równej mierze do trójwymiarowej przestrzeni. Oczywiście, o wiele trudniej jest to sobie wyobrazić w
zakrzywionej, trójwymiarowej przestrzeni. Otwory A i B, oglądane z zewnątrz, wyglądają jak czarne
dziury. Zasadnicza różnica polega na tym, że można przez nie wchodzić i wychodzić. Można
przechodzić przez tunel w obie strony. Można wybrać parametry tunelu i otworów w taki sposób, aby
siły przypływowe działające na żywe istoty podczas przejścia przez tunel nie były zbyt wielkie.
Wydaje się jasne, w jaki sposób po skonstruowaniu w przyszłości statycznego tunelu łączącego
otwory A i B można by wykorzystać to urządzenie. Najpierw musimy odciągnąć jeden otwór do
odległej gwiazdy, nie zmieniając przy tym jego długości. Długość tunelu powinna być bardzo mała
(powiedzmy, kil-

ka metrów) w porównaniu z odległością dzielącą otwory, mierzoną w zwykłej przestrzeni (która może wynosić
wiele lat świetlnych!) (rys. 14.4b). Przypominam, że w rozdziale „Czarna dziura jako źródło energii" omówiłem już, w
jaki sposób można transportować czarną dziurę. Ponieważ otwory tuneli, widziane z zewnątrz, praktycznie nie
różnią się od czarnych dziur, to można sobie z nimi poradzić w podobny sposób.
Teraz to urządzenie może posłużyć jako wehikuł przestrzeni (jeszcze nie wehikuł czasu). Podróżnik, po wejściu
przez otwór A na rys. 14.4 i przebyciu krótkiego tunelu, wyłania się w punkcie B pośród odległych gwiazd.
By odbyć taką podróż, nie potrzeba dużo czasu. Wyprawa do odległych gwiazd nie będzie wymagała długiej i
żmudnej podróży przez przestrzeń międzygwiezdną.
Wehikuł przestrzeni wydaje się wspaniałym urządzeniem. Mam nadzieję, że czytelnicy darują mi zatem, iż
wdałem się tu w szczegóły jego budowy. Wyniki są nagrodą za trud, związany z lekturą bardziej zawiłych
fragmentów.
Przejdźmy teraz do najbardziej intrygującej części. Spróbujmy zastanowić się, jak zmienić tunel w wehikuł
czasu.
Mam nadzieję, że z argumentów przedstawionych na początku tego rozdziału jasno wynika, iż podróż w
przeszłość wymaga pętli czasowej. We wspomnianych wcześniej modelach matematycznych takie pętle istnieją,
ale modele te nie mają nic wspólnego z rzeczywistością.
Przekonaliśmy się już, że stabilne tunele umożliwają powstanie pętli czasowych w rzeczywistym
Wszechświecie. Można je zapewne stworzyć nawet w pobliżu naszej planety.
Pewne sugestie na temat realizacji tego pomysłu można znaleźć już w pierwszej pracy Thorne'a i Morrisa z
1987 roku. W następnym artykule, napisanym wspólnie z Yurtseverem, autorzy podali znacznie więcej
szczegółów. Po zapoznaniu się z ich pracą zasugerowałem swoją wersję wehikułu czasu; artykuł ukazał się również
jesienią 1988 roku. W 1990 roku razem z moim kolegą i przyjacielem Walerym Frołowem wymyśliliśmy jeszcze jedną
wersję takiego urządzenia, którą chciałbym tutaj przedstawić.

Aby prześledzić, jak działa wehikuł czasu, muszę ponownie poprosić czytelników o wytężenie uwagi.
Nic nie można na to poradzić, przecież zajmujemy się, ni mniej, ni więcej, tylko wehikułem czasu.
Einstein zwykł mówić, że wszystko należy upraszczać, na ile jest to możliwe, ale nie bardziej. Ci
spośród czytelników, których nie interesują szczegóły, mogą przerzucić kilka stron i przejść od razu do
wyników końcowych.
Wyobraźmy sobie zatem otwory A l B położone dość daleko od siebie, ale połączone krótkim
tunelem. Z powodu bardzo silnego pola grawitacyjnego identyczne zegary, umieszczone w pobliżu
otworów A i B, chodzą wolniej niż zegary znajdujące się daleko od otworów. Z uwagi na symetrię,
grawitacyjne spowolnienie czasu w pobliżu obu otworów jest jednakowe. Proszę zwrócić uwagę, że
daleko od otworów spowolnienie czasu nie jest istotne. Zegary pracują zgodnie.
Teraz umieszczamy nasze urządzenie w silnym polu grawitacyjnym, na przykład na powierzchni
gwiazdy neutronowej. Otwór B znajduje się przy powierzchni gwiazdy, a A - kilka kilometrów dalej.
Obecnie zegary nie pracują już w równym tempie. Zegar B znajduje się w silniejszym polu
grawitacyjnym, a zatem pokazuje większe spowolnienie czasu niż A. Istotne jest, że względne
opóźnienie zegara Sjest proporcjonalne do odległości między zegarami. Jak dotychczas wszystko jest
jasne: sytuacja przypomina rysunek umieszczony na początku rozdziału „Czas, przestrzeń i
grawitacja".
Teraz zbliżamy się do kluczowego kroku. Spójrzmy przez tunel od strony zegara A do B i spróbujmy
porównać ich wskazania. Czytelnik może zapytać: po co? Czyż nie zrobiliśmy już tego i nie wiemy, że
zegar B chodzi wolniej? Proszę jednak pamiętać, że teorię Einsteina nazywamy teorią względności
właśnie dlatego, że wynika z niej, iż czas jest względny. Szybkość upływu czasu zależy od sytuacji, a
tym razem mamy do czynienia z bardzo szczególnymi warunkami. Patrzymy przez krótki
(parometrowy) tunel, który łączy miejsca położone w dużej odległości w przestrzeni. Co widzimy? Jak
wiadomo, opóźnienie zegara B względem A zależy od odległości między nimi.

Jednak odległość ta, mierzona przez tunel, jest bardzo mała! Zegary są właściwie obok siebie. Wobec
tego, z punktu widzenia obserwatora przechodzącego przez tunel, opóźnienie zegara B względem A jest
nieistotne.
Co to oznacza? Gdy patrzymy z zewnątrz, zegar B chodzi wolniej niż A; gdy patrzymy z tunelu,
zegary pracują z taką samą szybkością. Jak zatem jest naprawdę? Wszyscy z pewnością już wiedzą:
obie odpowiedzi są poprawne. Mamy tu do czynienia z typową relatywistyczną sytuacją, w której nie
istnieje „absolutne tempo upływu czasu". Wszystko zależy od okoliczności. Oba wnioski są równie
uzasadnione.
Po umieszczeniu tunelu w pobliżu gwiazdy neutronowej czekamy dostatecznie długo, aby
powstała wystarczająco duża różnica czasu między wskazaniami zegarów A i B (z punktu widzenia
obserwatora zewnętrznego). Przyjmijmy, że różnica ta wzrosła do dwóch godzin (w zasadzie może
być dowolnie duża).
Podkreślam raz jeszcze, że jeśli obserwujemy zegary z tunelu, zawsze widzimy tę samą różnicę czasu,
jeśli natomiast obserwujemy je z zewnątrz, zegar B późni się w stosunku do zegara A. Teraz
odholowujemy oba otwory (razem z zegarami) daleko od gwiazdy neutronowej i jej pola
grawitacyjnego, po czym „parkujemy" w jakimś pustym miejscu Wszechświata. Dla wygody możemy
przyjąć, że odległość między otworami jest niewielka, wynosi, powiedzmy, sto metrów. Zakładamy, że
ich średnica jest rzędu kilku metrów. Długość tunelu przez cały czas pozostaje taka sama.
Teraz, daleko od źródła silnego pola grawitacyjnego, oba zegary znów tykają z taką samą szybkością,
ale zegar B pozostał o dwie godziny w tyle, ponieważ był bliżej gwiazdy neutronowej . Gdy na przykład
obserwator zewnętrzny patrzy na zegar A i odczytuje godzinę piątą, jednocześnie na zegarze B widzi
godzinę trzecią.
Jak dotychczas nie ma w tym jeszcze nic dziwnego. Teraz wykażę jednak, że to urządzenie działa
jak wehikuł czasu.
Obserwator przy wyjściu B patrzy przez tunel na zegar A. Odczytuje oba zegary, B tuż obok i A po
drugiej stronie tunelu.

Wiemy, że gdy obserwator spogląda przez tunel, oba zegary pokazują ten sam czas co zegar B, to znaczy
godzinę trzecią. Teraz obserwator patrzy na A przez zwykłą przestrzeń i natychmiast stwierdza, że
pokazuje on godzinę piątą. Wobec tego, gdy prowadzi obserwacje przez tunel, widzi przeszłość
zegara A i otaczającego go świata. Obserwator może przejść przez tunel i trafić do świata młodszego o
dwie godziny niż ten, który otacza B.
Tak właśnie działa wehikuł czasu.
Aby wybrać się w bardziej odległą przeszłość, trzeba zbudować potężniejszy wehikuł czasu lub
przejść przez tunel z B do A parę razy. Wehikuł ten nie pozwala jednak podróżnikowi odwiedzić
przeszłości wcześniejszej niż czas, kiedy urządzenie to zostało skonstruowane. Jeśli wehikuł czasu
kiedykolwiek zostanie zbudowany, nie będą możliwe podróże do epoki kamienia łupanego, ponieważ
nie ulega wątpliwości, że w tym czasie urządzenie to jeszcze nie istniało.
Jeśli obserwator przejdzie przez tunel od A do B, znajdzie się w przyszłości, dwie godziny później.
Taką wersję wehikułu czasu proponuje współczesna fizyka. Należy w tym miejscu poczynić jedno
zastrzeżenie. Ów wehikuł czasu miałby geometryczne rozmiary, które raczej wykluczyłyby zastosowanie
go przez ludzkie istoty. Krzywizna przestrzeni (i czasu!) byłaby tak duża, że ogromne siły przypływowe
rozerwałyby ludzkie ciało. Aby tunel mogli wykorzystać ludzie, wehikuł czasu musiałby zapewne być
znacznie większy. Nie będę jednak wdawał się tu w szczegóły konstrukcyjne, gdyż chodzi nam tylko o
samą zasadę działania takiego urządzenia.
Jeśli skonstruowanie wehikułu czasu jest możliwe, to jest to zadanie dla bardzo rozwiniętej
cywilizacji. Mam nadzieję, że ludzkość osiągnie kiedyś odpowiedni poziom.
Jest jeszcze jeden problem, którego nie chciałbym tu pomijać. Od chwili pojawienia się koncepcji
wehikułu czasu wielu fizyków zdecydowanie występuje przeciw niej, a są wśród nich również bardzo
znani uczeni. Dlaczego? O ile mogę stwierdzić na podstawie obserwacji i dyskusji, chodzi im o to, że
podróż w przeszłość oznacza możliwość zmieniania przeszłości, co

oznacza odrzucenie zasady przyczynowości, stanowiącej podstawę nauki. Nie zgadzam się z tym; wrócę
do tego zagadnienia w następnym rozdziale.
\ Liczni fizycy, którzy początkowo zareagowali bardzo emocjonalnie, później chłodno przeanalizowali
problem. Ze wstępnych obliczeń wynika, że należałoby oczekiwać w próżni bardzo gwałtownych
efektów kwantowych, które zniszczyłyby wehikuł czasu. Nie sądzę, by te rachunki rzeczywiście czegoś
dowodziły, ponieważ nie dysponujemy jeszcze spójną teorią tych procesów i nie potrafimy nawet
przewidzieć, kiedy zachodzą. Dopiero przyszłość pokaże, który z polemistów miał rację. Myślę
natomiast, że obie strony zgodne są co do tego, iż analiza możliwości i nowych zasad fizycznych, które
będą obowiązywać, jeśli pewnego dnia uda się skonstruować wehikuł czasu, jest bardzo ważna dla
zrozumienia, czym jest czas.

CZY MOŻNA ZMIENIĆ PRZESZŁOŚĆ?


Wcale cię nie nabieram, Phil- nalegalBarney. -Zbudowałem działający wehikuł czasu i zamierzam go użyć, żeby cofnąć się i zabić swojego
dziadka.
F. M. BUNDY, A Guń for Gmndfather

Motto otwierające ten rozdział znalazłem w książce Paula Nahina Time Machines, wydanej w 1993
roku. Z książki tej pochodzi też jeszcze jeden cytat, który zaskoczył mnie precyzją analizy:

Podróż w czasie jest tak niebezpieczna, że w porównaniu z nią bomby wodorowe to bezpieczne
zabawki dla dzieci i idiotów. Co najgorszego może się stać z powodu broni jądrowej? Może zginąć
kilka milionów osób: to banalne. Podróże w czasie mogą spowodować zniszczenie całego
Wszechświata, tak przynajmniej głosi teoria.

Rzeczywiście, jeśli mamy szansę odwiedzić przeszłość, to wydaje się, że zmieniając ją możemy zmienić
los wielu jednostek, dzieje ludzkości lub nawet ewolucję całego Wszechświata. Czy to prawda?
Argument, który cieszy się szczególną popularnością w takich debatach, to tak zwany paradoks
dziadka. Rozumowanie wygląda mniej więcej tak: gdybym mógł cofnąć się w przeszłość do czasów,
kiedy mój dziadek był młody, mógłbym go zabić i tym samym uniemożliwić własne narodziny. W
innej wersji: wracam do własnej przeszłości, spotykam siebie w młodości i zabijam swoją młodszą
wersję.

W obu przypadkach zabójstwo prowadzi do zupełnego nonsensu. Czy z tego wynika, że takie zdarzenie
jest niemożliwe? Ale dlaczego? Jestem obdarzony wolną wolą, nieprawdaż? Wobec tego realizuję tę wolną
wolę, przynajmniej teoretycznie.
Autorzy powieści fantastycznonaukowych przeanalizowali wszystkie możliwe warianty takiego
scenariusza. Czytelnicy, którzy lubią fantazje literackie (czasami rzeczywiście bardzo wciągające),
mogą zajrzeć do wspomnianej książki Paula J. Nahina, zawierającej ogromną bibliografię. Tutaj
jednak wrócimy do fizyki.
Czy paradoks dziadka i podobne paradoksy stanowią dowód, że podróż w czasie jest niemożliwa? W
istocie, wydaje się logicz-

ne, że jeśli cofamy się w czasie i eliminujemy jedną z przyczyn zjawiska, które już nastąpiło, to gwałcimy
zasadę przyczynowo-ści, mającą podstawowe znaczenie dla całej nauki.
Czy tak jest naprawdę? Wątpię w to i podejrzewam, że podany argument jest błędny. Co ma do
powiedzenia fizyka na temat prawdopodobnych konsekwencji spotkania siebie (lub dziadka) w
przeszłości?
Oczywiście, fizycy (w każdym razie obecnie) nie są w stanie przewidzieć zachowań człowieka. To
dziedzina psychologii i socjologii, a nie fizyki. Fizyk może natomiast w ścisły sposób obliczyć, co dzieje się
z prostym układem fizycznym, który został przeniesiony za pomocą wehikułu czasu. Weźmy taki prosty
układ i zobaczmy, jak można rozwiązać paradoks dziadka.
Nim rozpoczniemy tę ekscytującą podróż, chciałbym zwrócić uwagę na całkowicie nowy czynnik, który
się tu pojawia. Jeśli pętle czasowe istnieją, to zdarzeń wokół pętli nie można podzielić na przeszłość i
przyszłość. Aby to wyjaśnić, rozważmy następujący przykład.
Proszę sobie wyobrazić, że włączam się do długiego szeregu ludzi poruszających się wzdłuż linii
prostej. Z pewnością mogę powiedzieć, kto z nich jest przede mną, a kto za mną. Jeśli jednak idący ludzie
tworzą koło, to mogę tylko powiedzieć, kto jest przede mną, a kto za mną w moim bezpośrednim otoczeniu,
ale nie o wszystkich ludziach w szeregu. Gdy zastanawiam się nad ludźmi idącymi coraz dalej przede
mną, ostatecznie zataczam pełne koło i dochodzę do siebie od tyłu. Dlatego ludzi idących w koło nie
można podzielić na tych przede mną i tych za mną.
To samo dotyczy pętli czasowych. Możemy powiedzieć, które ze zdarzeń z naszego otoczenia należą do
przeszłości, a które do przyszłości, ale takiego podziału nie można zastosować do całej pętli. Pętla nie
ma jednoznacznie określonej przeszłości i przyszłości - wszystkie zdarzenia wpływają na pozostałe. Mó-
wiąc krótko i metaforycznie, teraz znajdujemy się pod podwójnym wpływem: bez pętli czasowych
wpływają na nas tylko zdarzenia z przeszłości (ale nie z przyszłości - na tym polega zasada
przyczynowości), a gdy pętle istnieją, informacje dochodzą do nas i z przeszłości, i z przyszłości.

Wobec tego, jeśli możliwe jest działanie wehikułu czasu, to dzisiejsze zdarzenia muszą być zgodne, to
znaczy określone zarówno przez przeszłość, jak i przez przyszłość. Sformułowałem tę zasadę
wewnętrznej spójności już wiele lat temu i obecnie przyjmują ją wszyscy, którzy zajmują się
wehikułami czasu. Ostatnio razem z kolegami dowiedliśmy, że zasada ta wynika z podstawowych praw
fizyki.
Wróćmy do modelowania paradoksu dziadka. Rozważmy następujący prosty przykład: ruch kuli
bilardowej, przy założeniu, że nie istnieje żaden wehikuł czasu.
Uderzając kulę kijem możemy z łatwością skierować ją do wybranej luzy A (patrz rys. 15.2a). Teraz
weźmy drugą, identyczną kulę i wprawmy ją w ruch, tak aby zderzyła się z poprzednią w punkcie C
(rys. 15.2b). To zazwyczaj nie jest trudne nawet dla niezbyt wprawnego gracza. Teraz pierwsza kula
zmienia kierunek i nie wpada do łuzy A.
Można powiedzieć, że los pierwszej kuli uległ dramatycznej zmianie z powodu zderzenia z drugą.
Pozostała ona w grze, zamiast wpaść do łuzy A.
Teraz powtórzmy to doświadczenie, korzystając z wehikułu czasu. W przeciwieństwie do
poprzedniego eksperymentu, obecnie używamy tylko jednej kuli. Oprócz tego przeprowadzimy go nie na
stole bilardowym, lecz w przestrzeni kosmicznej, daleko od pola grawitacyjnego Ziemi.

Przyjmijmy, że mamy wehikuł czasu z dwoma otworami A i B (rys. 15.3). Jeśli kulka wpada przez
otwór B i przechodzi przez krótki tunel, to wyłania się z otworu A w przeszłości, nim weszła do otworu B.
Załóżmy teraz, że wehikuł czasu nie jest zbyt potężny i przesyła kulę w przeszłość, cofając ją
tylko o 20 sekund. Zaczynamy nasz eksperyment. Posyłamy bilę uderzeniem kija z pewnej odległości
do otworu B. Wiemy, że po wpadnięciu do otworu B bila pojawia się w otworze A w przeszłości, 20
sekund przed wpadnięciem do otworu B. Mamy zatem następującą sytuację.
Bila porusza się ku B, ale nim wpadnie do otworu, jej „starsza wersja" wyłania się z A z przyszłości i
porusza na zewnątrz wehikułu czasu (rys. 15.4a). Można obliczyć siłę i kierunek uderzenia kijem, tak aby
obie wersje bili, młodsza (bila przed wpadnięciem do B) i starsza (bila nadlatująca z przyszłości z otworu
A), dotarły równocześnie do punktu C i tam się zderzyły.
Proces ten przypomina normalny przebieg zdarzeń na bilardowym stole. W wyniku zderzenia
młodsza wersja bili gwałtownie zmienia kierunek i nie trafia do otworu B.
- Nonsens - powiedziałby każdy. - Jeśli bila nie wpadnie do B, to jej „starsza wersja" nigdy nie pojawi
się w otworze A! To

oznacza, że zderzenie nie nastąpi i bila wpadnie do otworu B i wyłoni się przez otwór A. W ten sposób
dojdzie do zderzenia... Mamy do czynienia z paradoksem!
W rzeczywistości w tym rozumowaniu popełniliśmy elementarny błąd logiczny. Gdy początkowo
śledziliśmy trajektorię młodszej bili w kierunku otworu B, najpierw pominęliśmy efekt zderzenia.
Dopiero po upewnieniu się, że dojdzie do zderzenia, powiedzieliśmy: „Teraz weźmiemy pod uwagę
zderzenie i zobaczymy, jak zmieni się trajektoria". To rozumowanie jest błędne. Skutki zderzenia należy
wziąć pod uwagę od samego początku. Bila porusza się tylko raz i nie możemy traktować jej

ruchu raz tak, jakby zderzenia nie było, a raz tak, jakby do niego doszło. To oznacza, że wpływ
przyszłości (czyli starszej bili, nadlatującej z przyszłości) na przebieg procesu należy uwzględnić od
samego początku.
Co stanie się, jeśli od razu uwzględnimy w rozważaniach wpływ zderzenia z bilą z przyszłości
(starszą) na ruch młodszej bili obecnie?
Wyobraźmy sobie, że zderzenie nie było zbyt silne - bile tylko się musnęły. Czytelnik może być
zdziwiony: „Czyż nie możemy wybrać pędu i kierunku młodszej bili zbliżającej się do B w taki sposób,
aby zderzenie było gwałtowne, a nie takie delikatne?" Za chwilę zapoznamy się również z takim
przypadkiem.
Najpierw musimy przeanalizować, co się dzieje, jeśli bile się tylko muskają. Trajektoria młodszej bili
ulegnie wtedy minimalnej zmianie (rys. 15.4b). Bila wpada do B, wyłania się z A w przeszłości i
następnie porusza po trajektorii nieco innej niż ta, którą obliczyliśmy pomijając zderzenie. Starsza bila,
poruszając się po takiej zmodyfikowanej trajektorii, zderza się z młodszą bardzo delikatnie (tak jakby
zmiany zostały zignorowane).
W tym tkwi sedno sprawy! Jeśli weźmiemy pod uwagę zmiany trajektorii w wyniku zderzenia,
automatycznie prowadzi to do lekkiego zderzenia między bilami! Proste rachunki matematyczne
dowodzą, że jeśli wybierzemy kierunek i siłę początkowego uderzenia w taki sposób, że z założenia
zderzenie powinno być gwałtowne, co prowadzi do paradoksu (czyli jeśli zignorujemy konsekwencje
zderzenia, planując uderzenie), to w rzeczywistości dojdzie do lekkiego muśnięcia.
Czy można doprowadzić do gwałtownego zderzenia między młodszą i starszą wersją bili,
odpowiednio wybierając warunki początkowe? Tak, jest to możliwe. W tym celu musimy skierować bilę
tak, aby toczyła się daleko od otworu B. Wtedy bez wehikułu czasu bila w ogóle nie wpadłaby do otworu
B. Dzięki wehikułowi starsza bila wyłania się z otworu A, zderza z młodszą bilą, co powoduje, że ta
wpada do otworu i wyłania się z A w przyszłości. Proszę zwrócić uwagę, że to wszystko dzieje się
zupełnie automatycznie! Nie trzeba w tym celu szczególnie

dobierać warunków początkowych, mogą one być zupełnie dowolne.


Nie będę tutaj szczegółowo omawiał innych fascynujących aspektów tego problemu. Jak łatwo
dostrzec, nawet w przypadku prostego mechanicznego ruchu jednej (!) bili przebieg procesu z
wehikułem czasu różni się dramatycznie od podobnego procesu w normalnej sytuacji. Ważne jest
natomiast to, że prawa fizyki automatycznie gwarantują, iż nie dochodzi do żadnych paradoksów.
- Bardzo dobrze - mógłby ktoś powiedzieć. - W przeanalizowanym tutaj przykładzie być może
rzeczywiście udało się wyeliminować paradoks. Rozważmy jednak nieco bardziej złożony eksperyment.
Przypuśćmy, że bila leci w przestrzeni, a nie toczy się po stole, i zainstalujmy w jej przedniej części
działko sterowane radarem i komputerem. Działko strzela, gdy radar wykryje bilę w niewielkiej
odległości przed uzbrojoną bilą (powiedzmy, w odległości mniejszej od jednego metra).
Teraz mamy sytuację bardzo podobną do paradoksu dziadka. Gdy bila wyłaniająca się z przyszłości
zbliży się do punktu zderzenia C, działko na starszej bili strzela i rozwala młodszą na kawałki. Teraz nie
jest już możliwe lekkie zderzenie i paradoks wydaje się nieuchronny.
Proszę o cierpliwość. Za chwilę się przekonamy, że również w takiej sytuacji nie dochodzi do
paradoksu.
Oto jedna z możliwych wersji przebiegu zdarzeń. Młodsza bila z działkiem z przodu porusza się w
stronę otworu B. Starsza bila z działkiem wyłania się z otworu A i porusza się w stronę miejsca
spotkania C. Jednak starsza bila obraca się (poniżej wyjaśnię, dlaczego). Gdy dwie bile docierają do
punktu zderzenia, radar i działko starszej bili są skierowane w bok, wobec tego radar nie wykrywa
młodszej bili i dochodzi do lekkiego zderzenia, które powoduje zmianę trajektorii młodszej bili i
wprawiają w ruch obrotowy. Właśnie dlatego bila wyłaniająca się z otworu A się obracała. Obrót
przeciwdziała katastrofie i eliminuje paradoks.
Ten przykład stanowi dość wierną symulację paradoksu dziadka, choć w bardzo uproszczonej,
mechanicznej postaci.

- Dobrze, ale ja wciąż uważam, że w pewnych okolicznościach paradoks jest nieuchronny - mógłby
się ktoś uprzeć. -Spróbujmy czegoś radykalnego. Możemy na przykład włożyć do środka bili bombę,
która wybucha, gdy tylko bila zetknie się z dowolnym przedmiotem. Wydaje się oczywiste, że wybuch
zniszczy bilę niezależnie od tego, jak lekkie będzie zderzenie. Paradoks jest nieuchronny. Co można na
to odpowiedzieć?
Rzeczywiście, nie da się uniknąć katastrofy, ale nie prowadzi ona bynajmniej do paradoksu. Młodsza
bila z bombą zbliża się do otworu B. W pewnej chwili z otworu A wylatuje... nie, nie cała bila, ale odłamek,
który powstał w czasie wybuchu. Za chwilę się wyjaśni, skąd pochodzi ten odłamek. Odłamek leci przez
przestrzeń i uderza w młodszą bilę, powodując wybuch. Bila eksploduje, a odłamki rozlatują się na
wszystkie strony. Zniszczeniu ulega również odłamek, który spowodował wybuch. Co najmniej jeden
odłamek wpada do otworu B, przelatuje przez tunel i wyłania się z A. Ten fragment spowodował
wybuch.
Ów przykład jasno dowodzi, że przyszłość może określać teraźniejszość, a istnienie wehikułu czasu
powoduje syntezę przeszłości, teraźniejszości i przyszłości. Odłamek, który powstał w czasie
wybuchu, wkracza do przeszłości i staje się przyczyną wybuchu!
Zatrzymajmy się w tym miejscu. Można wymyślić wiele różnych problemów, prowadzących do jeszcze
bardziej paradoksalnych wyników niż te, które tu prześledziliśmy. Przebiegu niektórych procesów nie da
się obliczyć, ponieważ są zbyt skomplikowane. Jednakże nie jest znany dowód, że przykłady te prowadzą
do sprzeczności. Moim zdaniem, taki dowód nie istnieje.
Istnienie wehikułu czasu radykalnie wpływa na przebieg wielu procesów i prowadzi do zupełnie
nieoczekiwanych konsekwencji. Nie będę ich tu analizował. Fizycy dopiero od niedawna zajmują się
tymi problemami. Podsumujmy, co zostało powiedziane.
Gdy wehikuł czasu stanie się rzeczywistością, przyszłość będzie miała wpływ na teraźniejszość. Wpływ
ten będzie uwzględniony w przebiegu wszystkich zdarzeń. Gdy jednak jakieś zdarzenie już zajdzie (pod
wpływem przyczyn wywodzących się zarówno z przeszłości, jak i przyszłości), nie można już go
zmienić. Co się stało, już się nie odstanie.
Cóż jednak można powiedzieć o zamordowaniu dziadka? Czy za pomocą wehikułu czasu da się
popełnić tę ekstrawagancką zbrodnię? Odpowiedź jest zdecydowana: nie. Jak wyraził to Kip Thorne:
[...] coś musi zatrzymać twoją rękę, gdy próbujesz zabić babcię. Co? Jak? Odpowiedź (jeśli
istnieje) nie jest bynajmniej oczywista, ponieważ dotyczy wolnej woli ludzkich istot. Zgodność
między wolną wolą i prawami fizycznymi jest bardzo zawikłanym zagadnieniem nawet bez
wehikułów czasu.

Jest oczywiste, że nawet bez wehikułu czasu każde prawo fizyczne ogranicza wolną wolę. Załóżmy, że
wolna wola podpowiada mi, bym spróbował chodzić po suficie. To jednak jest za-

kazane. Prawo powszechnego ciążenia ogranicza moją wolną wolę i nic nie mogę na to poradzić.
Istnienie wehikułu czasu powoduje powstanie jeszcze innych ograniczeń wolnej woli, nie są one
jednak niczym nadzwyczajnym.
Chciałbym zakończyć te krótkie rozważania na temat ograniczeń wolnej woli, cytując uwagę
Einsteina. Być może zainteresuje ona tych czytelników, którzy mają czas na myślenie o takich
problemach: „Schopenhauer kiedyś zauważył: człowiek może robić, co chce, ale nie może swobodnie
wybierać, czego chce".
Należy podkreślić, że niektórzy fizycy zdecydowanie odrzucają wszelkie prace związane z wehikułem
czasu. Tylko przyszłość może rozstrzygnąć, kto ma rację. Jak niegdyś powiedział Szekspir:

A naszym ważkim i szczytnym zamiarom Refleksja plącze szyki, zanim któryś Zdąży
przerodzić się w czyn.*

Jestem optymistą i wierzę, że ta nowa dziedzina badań kryje w sobie ogromne możliwości.
Jeśli chodzi o praktyczne zastosowanie nowych koncepcji, omówionych w tym - raczej trudnym -
rozdziale, chciałbym przypomnieć, że w 1901 roku Wilbur Wright napisał, iż człowiek nauczy się latać
za tysiąc lat. W rzeczywistości pierwszy lot braci Wright odbył się w 1903 roku, a dziś potrafimy już
dotrzeć do innych planet!

ZAKOŃCZENIE
Mimo ogromnego postępu nauki istota czasu wciąż pozostaje dla nas w znacznej mierze tajemnicą.
Choć historia nauki obejmuje już okres paru tysięcy lat, dopiero zaczynamy rozumieć prawdziwy sens
czasu.
Poznanie wielkiej rzeki czasu było bardzo powolnym procesem. Uczeni starożytnej Grecji definiowali
czas jako pojęcie niezależne, uniwersalną właściwość wszystkich rzeczy i zjawisk świata
materialnego. Stwierdzili również, że czas nie biegnie cyklicznie, lecz płynie w jednym kierunku, od
przeszłości do przyszłości.
Prawa fizyki klasycznej, które znalazły pełny wyraz w dziele Newtona, przypisują czasowi rolę
biernego trwania, bez początku i końca. Czas płynie zawsze z taka. samą szybkością, niezależnie od
tego, co się dzieje w świecie.
Niemal sto lat temu rozpoczęła się rewolucja naukowa, która doprowadziła do wielu wspaniałych
odkryć. Wiemy dziś, że można wpłynąć na szybkość prądu rzeki czasu. W zasadzie realne są podróże
w przyszłość, a nawet wędrówka w górę rzeki, czyli w przeszłość, choć praktycznie oba rodzaje
podróży w czasie są obecnie jeszcze niemożliwe.
Wiemy, że w pierwszych chwilach po narodzinach Wszechświata czas miał zupełnie inne cechy niż
obecnie. Czas istniał

w postaci oddzielnych kwantów. Równie niezwykłe właściwości ma czas wewnątrz czarnych dziur, które zostały
już zaobserwowane. Czas w środku czarnej dziury rozpada się na „kropelki". Fizycy stopniowo coraz lepiej
rozumieją, dlaczego czas płynie w sposób ciągły i nigdy się nie zatrzymuje.
Im głębiej nauka wnika w tajemnice przyrody, tym więcej pojawia się problemów. Nowe zjawiska wydają się
mniej przewidywalne i jeszcze trudniejsze do wyjaśnienia. W tej książce spróbowałem opisać tylko jeden,
niezwykle fascynujący kierunek tego wiecznego ruchu.
Bardzo mnie dziwią opinie wyrażane przez niektórych wybitnych fizyków, zarówno dawnych, jak i
współczesnych, którzy uważają, że droga wypełniona odkryciami nowych praw kiedyś się skończy, że kiedyś
poznamy wszystkie ważne prawa fizyki. Na przykład Richard Feynman, jeden z twórców elektrodynamiki
kwantowej i laureat Nagrody Nobla w dziedzinie fizyki w 1965 roku, stwierdził:

(...) uważam, że strumień nowych praw kiedyś się wyczerpie, z pewnością szybciej niż, powiedzmy, w ciągu
tysiąca lat. Niemożliwe, abyśmy wciąż odkrywali coraz to nowe prawa. Gdyby tak było, nie kończąca się
hierarchia poziomów zaczęłaby być nudna (...) Mamy szczęście, że żyjemy w okresie wielkich odkryć. To tak
jak z odkryciem Ameryki - można to zrobić tylko raz. Obecnie odkrywamy podstawowe prawa natury i ten
okres nigdy się już nie powtórzy. To cudowne, podniecające czasy, ale kiedyś się skończą.*

Podejrzewam, że przyczyną takich nastrojów jest poczucie zbliżającego się końca historycznego okresu wielkich
odkryć; z podobną fazą w historii nauki mieliśmy do czynienia po rozkwicie fizyki klasycznej Newtona i Maxwella
oraz po stworzeniu elektrodynamiki kwantowej.
*

Gdy jednak kończy się pewien okres w rozwoju fizyki, choćby nawet niezwykle owocny, zaczyna się okres nowy.
Większość fizyków nie zgadza się z opinią o możliwym końcu nauki. Znany moskiewski fizyk, Mój siej Marków,
powiedział, że „przed nami widnieje nowa i w pewnym sensie wspaniała era nauki". Zdecydowanie wierzę, że w tej
nowej erze ważną rolę będą odgrywać badania tajemnic czasu i przestrzeni.

You might also like