Professional Documents
Culture Documents
Czornyj Max - Jestem Mordercą
Czornyj Max - Jestem Mordercą
Pamięci mojej drogiej Babci Alicji
Cztery minuty pieprzenia
Bez śladu uprawiania miłości
Szybkie zaspokojenie egoistycznego obowiązku
Żadnego czasu na czułości
Bez gry wstępnej
Zamiast przytulanek po, pielęgnowanie zmęczenia
Chrapanie, „Dobranoc!”
Znowu tak gniewnie
Rozmyśla
O tym egoistycznym ruchaczu
[…]
Tabloidy rozpoczęły polowanie
W zmowie z policją
Totalne uprzedzenie
Mężczyzna z przeszłością
Taki zbrodniarz i dziesiątki mordów
Od lat niewyjaśnionych
Domniemanie niewinności go nie dotyczy
Morderstwa z seksualnych pobudek
Dziwki jako ofiary
Sadomasochistyczne zwierzę
Brak dowodów i świadków poszukiwanych:
Kto potrafi TO udowodnić?
– Podoba ci się?
Sierżant Tony Miller odrywa jedną dłoń od kierownicy i zerka na
mnie przez ramię. Ma niebieskie, niemal błękitne oczy i jasne jak wy‐
palone słońcem siano włosy. Jest postawny, jego szerokie ramiona za‐
słaniają mi część widoku przez przednią szybę. Siedzę na tyle radio‐
wozu – jednego z tych słynnych amerykańskich krążowników szos,
gdzie mam tyle miejsca, że mógłbym ze sobą zabrać całą sporą rodzinę.
Tłuczemy się po bocznych jednopasmowych uliczkach, czasem tylko wy‐
padając na Bulwar Zachodzącego Słońca. Znajdujemy się na odcinku
między Fairfax a La Brea, w dzielnicy nazywanej największym targiem
żywym towarem na zachodnim wybrzeżu. Zapadł już zmrok, zapaliły
się latarnie, a okolica zdaje się mieć dwa oblicza – przez kilka minut
poruszamy się w sznurze aut, po chodnikach przewalają się tłumy lu‐
dzi, by zaraz trafić w niemal wymarły rewir, ze składami budowlanymi
i zarośniętymi parkingami. Zaczynam rozumieć istotę tego miejsca.
– Jest naprawdę świetnie. Dzięki.
– Noc się dopiero zaczyna, a tu wszystko toczy się na odwrót – tłuma‐
czy mi Tony. – Ludzie dopiero ściągają w tę okolicę. Niebawem zapełnią
się boczne uliczki, pustostany i krzaki. Nie zmarnuje się żaden metr
kwadratowy. Napaleni faceci są gorsi niż deweloperzy, no nie, Fran?
Fran, czyli starsza posterunkowa Francisca Rodriguez, partnerka
Tony’ego, nie odpowiada. W ogóle przez ostatnie trzy kwadranse ani
razu się nie odezwała. Rozgląda się i bacznie obserwuje otoczenie. Wi‐
dać, że jest gorliwa, tą naiwną gorliwością niedoświadczonych gliniarzy.
Ma niecałe trzydzieści lat, co najwyżej metr siedemdziesiąt wzrostu
oraz szczupłą sylwetkę. To ładna kobieta. Zwróciła moją uwagę, choć jej
rysom miałem możliwość przyjrzeć się tylko przez chwilę. Już na pierw‐
szy rzut oka widać, że płynie w niej meksykańska krew, na szczęście
bez topornych indiańskich naleciałości. Jest drobna, lecz wiem, jak
zwodnicza może okazać się jej postura. Mogę się założyć, że w akademii
policyjnej na testach fizycznych osiągała wyniki lepsze od wielu męż‐
czyzn i że nie przez przypadek dostała się do jednostki patrolowej wła‐
śnie w tej okolicy.
– Spójrz tam – odzywa się niskim, ponętnym głosem z wyczuwalnym
latynoskim akcentem. Jednocześnie wskazuje palcem gdzieś w prawo.
– Na co? – dopytuje Tony.
– Już są. Dziś wcześniej niż zwykle.
Tony zwalnia i skręca w boczną uliczkę, przy której w odstępach kil‐
kunastu metrów stoją trzy dziewczyny. Od razu widać, że to prosty‐
tutki. Dwie z nich mają krótkie skórzane spódniczki, kolejna jeansowe
spodenki z dziurami tak wielkimi, że widać jej czerwoną bieliznę. Nie
wiem, czy to przypadek, czy nie, ale każda ma inny kolor włosów –
blond, płomienne rude i czarne. Na widok radiowozu wymieniają spoj‐
rzenia, lecz nie uciekają. Ruda nawet nam macha. Tony zwalnia niemal
do zera i auto toczy się w paradnym tempie.
– Jesteśmy tu, aby się pokazać – mówi, zerkając na mnie w lusterku.
– Nic nam do tego, co robią te panienki, jednak zabezpieczamy imprezę.
Jesteśmy trochę jak ochrona koncertu, możemy popatrzeć z bliska na
występujące gwiazdy, ale nie wolno nam ich dotknąć.
Gliniarz cicho się śmieje. Choć tego nie widzę, wiem, że posterunkowa
Fran patrzy na niego z ukosa. W tym duecie albo coś iskrzy, albo wyjąt‐
kowo nie trybi. Czasem granica jest bardzo cienka i w rzeczywistości
można się nieźle zdziwić. Wiem coś o tym.
– Czy one mają swoje przypisane miejsca? – pytam.
– Co do zasady tak. Czasem się wymieniają, ale stali klienci znają
harmonogram.
– Ach, tak…
Chciałem powiedzieć coś więcej, lecz właśnie mijamy blondynkę i całą
moją uwagę pochłaniają delikatne, subtelne rysy jej twarzy. W przeci‐
wieństwie do dwóch pozostałych nie ma przesadnego makijażu, a jej top
opina się na niezbyt dużych, niepowiększonych przez operacje lub push-
upy piersiach. Cofa się o krok, schodząc z plamy światła rzucanego
przez latarnię. Uśmiecham się do niej, choć z pewnością tego nie widzi.
Wierzchem dłoni przegładzam leżący na moich kolanach notes i się‐
gam do wewnętrznej kieszeni marynarki po długopis. Notuję ostatni za‐
pamiętany przeze mnie adres. Niespełna minutę temu moją uwagę
zwróciła stojąca przy skrzyżowaniu niebieska tabliczka z nazwami ulic.
To w tej okolicy powinienem rozpocząć akcję swojego reportażu. Blon‐
dynka będzie doskonałym źródłem informacji. Muszę z nią porozma‐
wiać. Jak najszybciej.
8.
Na pisaniu reportaży można zarobić tyle, by przeżyć życie. Ja pragnę
znacznie więcej. Dlatego stoję przed ogrodzeniem posiadłości Roberta
Dornhelma i raz po raz naciskam dzwonek.
Dornhelm to niezły reżyser, ale przede wszystkim Austriak. Powinni‐
śmy się dobrze dogadywać, poza tym sądzę, że już o mnie słyszał. To
powinno ułatwić przełamanie lodów. Jestem przekonany, że wszystko
pójdzie wyjątkowo gładko.
– Czego pan chce? – W progu staje łysiejący mężczyzna w czarnych
spodniach i oliwkowej koszuli podwiniętej do łokci. Nie tak go sobie wy‐
obrażałem, choć z drugiej strony… co za różnica, jak on wygląda.
Ważne, że jest, kim jest. Pamiętam go ze zdjęć sprzed kilkunastu lat, do
których pozował z Grace Kelly i Alfredem Hitchcockiem. Czas nie
oszczędza nikogo.
– Nazywam się Jack Unterweger, przyjechałem z Austrii…
– Nie mam teraz czasu.
– Nie zabiorę go dużo.
Popycham furtkę, a ta o dziwo ustępuje. Musiała być od początku
otwarta. Ruszam sztywnym krokiem w stronę Dornhelma i wyciągam
na powitanie dłoń. W drugiej ściskam egzemplarz swojej książki.
– Na pewno to pana zainteresuje. – Uśmiecham się do niego, choć re‐
żyser wciąż stoi w progu i nie zamierza się ze mną przywitać. – Pań‐
skie filmy są nakręcone dokładnie tak, jak widzę ten projekt. Przekonu‐
jąco, wyraziście, smakowicie… Wie pan, my, Austriacy, mamy chyba
wyjątkowe poczucie smaku, prawda? Dlatego zależy mi właśnie na
panu.
– Powiedziałem już, że nie mam czasu.
Nie zrażam się jego chłodnym, cierpkim tonem.
– Proszę tylko zerknąć.
Dornhelm rzeczywiście zerka na okładkę książki i unosi brew.
– Tematyka więzienna?
– Tak. To moja autobiografia.
– Siedział pan?
Połknął haczyk, a ja już wiem, że nie dam się łatwo zbyć.
– Piętnaście lat, za morderstwo, które było największym błędem mo‐
jego życia… Wszystko przez kompletnie pochrzanione dzieciństwo.
Moja matka, dziwka i ćpunka, odeszła, zostawiając mnie z dziadkiem,
który zrobił, co mógł, abym znienawidził świat. Potem… – Macham lek‐
ceważąco ręką. – Zresztą wszystko znajdzie pan w tej książce. A teraz,
niech mi pan wierzy, jestem innym człowiekiem.
– Zaraz, zaraz… Czy to nie za panem wstawiała się Jelinek i ten, jak
mu tam… Grass?
– Günter Grass! Ja we własnej osobie. – Pochylam się w niskim, te‐
atralnym ukłonie. Mój biały garnitur oraz pstrokata koszula wyraźnie
przykuwają uwagę Dornhelma. – Od ponad roku jestem na wolności
i nie zamierzam spieprzyć tego czasu. Los dał mi drugą szansę.
– Los? – Podchwytuje reżyser. – Wierzy pan w los?
– Prawdę mówiąc, nie. Jeśli czegoś nie weźmiemy w swoje ręce, jeśli
nie chcemy zmienić świata, wszystko zostaje tak, jak było. Właśnie dla‐
tego tu przyjechałem.
Moja determinacja zdaje się ciekawić Dornhelma. Kiwa głową i przy‐
gryza usta. W końcu bierze ode mnie książkę, po czym dokładnie
ogląda okładkę.
– Fegefeuer oder die Reise ins Zuchthaus – czyta po niemiecku, ale
z wyczuwalnym już angielskim akcentem. – Tytuł brzmi nieźle. Przy‐
najmniej samo „Czyściec”.
– Trzy lata temu sfilmował ją Wilhelm Hengstler. Słyszał pan o nim?
– Nie… Chyba nie.
– No, właśnie. Dlatego przyszedłem z tym do kogoś, kto zrobi to na‐
prawdę z rozmachem.
Dornhelm przyjmuje mój komplement bez cienia uśmiechu. Kiwa
głową i daje mi do zrozumienia, że nasze spotkanie jest skończone. Cofa
się w głąb domu, przymykając drzwi.
– Niebawem ją przeczytam. Dam panu znać… Do widzenia.
Nim drzwi się zamykają, krzyczę:
– Na tylnej stronie są moje dane kontaktowe.
Reżyser nie odpowiada. Szczęka zasuwa w drzwiach i zostaję sam.
– Cholera… – syczę rozczarowany. – Niech to szlag.
Wsadzam ręce do kieszeni i przechodzę przez doskonale przystrzy‐
żony trawnik Dornhelma. Kieruję się na skróty do bramy. Tym razem
ta otwiera się przede mną automatycznie.
– Dupek – szepczę do siebie.
Będę musiał nakłonić do spotkania Bukowskiego. Może on będzie po‐
trafił polecić mi jakiegoś porządnego reżysera. Jeśli chcę coś osiągnąć,
osiągam to. Nigdy nie odpuszczam.
Nigdy.
9.
LOS ANGELES, 19 CZERWCA 1991 R.
– Jedźmy na teren magazynów, pokażę ci drogę. To niedaleko.
– Musimy się śpieszyć?
– A chcesz, żeby robota była płatna ekstra? Ze wszystkim możemy się
dogadać. – Blondynka szeroko się uśmiecha i wysoko unosi brwi, po
czym dobitnie powtarza: – Ze wszystkim.
– Okej, wsiadaj, chodzi mi o coś zupełnie innego. Zaraz ci wytłuma‐
czę.
Otwieram drzwi niebieskiej toyoty corolli, którą wypożyczyłem przed
paroma godzinami w Marathon rent-a-car; wizytówka oraz telefony do
ich agentów wciąż leżą na desce rozdzielczej.
– Chciałbym porozmawiać – oznajmiam, gdy kobieta wsiada do auta.
Czuję intensywny zapach tanich perfum, który bije od niej wraz ze
smrodem dymu papierosowego.
Spoglądam prosto w jej niebieskie oczy. W świetle lamp widzę, że ma
powiększone źrenice i chyba jest na lekkim haju. Nadal znacząco się
uśmiecha, po czym klepie mnie po udzie.
– A o czym byś chciał porozmawiać, kochany? Mówię ci, jeśli nie
chcesz problemów, jedź na teren magazynu. Co chwilę plączą się tu gli‐
niarze.
– Znam lepsze miejsce, tuż obok – rzucam powoli i ruszam – gdzie
nikt nam nie będzie przeszkadzał. Pomiędzy Siódmą a Fickett. Może
być?
– Ale…
Nim odezwą się w niej wątpliwości, dodaję pośpiesznie, niedbałym to‐
nem:
– To za Girl Scout Center, przyjemna okolica, niewielki plac otoczony
drzewami eukaliptusa. Muszę zebrać myśli… Jestem reporterem i chcę
napisać porządny artykuł.
Blondynka porusza się nerwowo i przeczesuje palcami włosy.
– Nie… Żadnych reporterów. Odstaw mnie…
– Zapłacę ekstra – mówię, wyjeżdżając na główną aleję. – Za chwilę
rozmowy to chyba dobry układ?
– Ale ja… Reporter… O czym pan chce rozmawiać?
– Jack – przedstawiam się, nie odrywając wzroku od drogi. To po‐
winno pomóc mi zdobyć nieco jej zaufania. – O nic się nie martw, twoje
nazwisko nie znajdzie się w tekście. Swoją drogą, jak się nazywasz?
– Shannon.
– Nie, nie. Chodzi mi o twoje prawdziwe imię.
– To jest moje prawdziwe imię – mówi z naciskiem. Zmiana tematu
sprawia, że nieco się rozluźnia. Opiera się całymi plecami o fotel
i splata ręce na piersi.
– Myślałem, że używacie jakichś ksywek albo… Sam nie wiem.
– Niektóre tak robią, ja nie – zaczyna mówić szybko i całkiem ocho‐
czo. – Jaki to ma sens, skoro żadnego z klientów nie spotykam na co
dzień? Mojemu byłemu facetowi nawet nie wpadłoby do łba, żeby obra‐
zić się za to, że klienci zwracają się do mnie tym samym imieniem, co
on. Więc po co wymyślać ksywki? Chyba tylko po to, żeby dostać roz‐
dwojenia jaźni… tak to się chyba nazywa, co nie?
– Zdaje się, że tak. – Odwracam się do niej i wydymam policzki.
Wzruszam ramionami. – Ale co ja tam wiem! Jak wspomniałem, jestem
reporterem, a nie psychiatrą. Znam się na skrobaniu wypocin, które lu‐
dzie czytają z wypiekami na twarzach. Nic więcej.
Shannon również się odpręża. Nabiera powietrza, po czym z ulgą
wzdycha. Zdaje się, że dotarło do niej, że czeka ją łatwa i przyjemna
forsa.
– O czym piszesz? – podpytuje, już zupełnie nie zwracając uwagi na
obieraną przeze mnie drogę.
– Najczęściej o tym, o czym bogaci, szczęśliwi ludzie nie chcą czytać,
ale gdy już trafią na mój tekst, to nie mogą się oderwać. Rozumiesz,
o co mi chodzi?
– Tak… Chyba tak.
– To moja misja. Każdy ma jakąś.
– Mhm…
– Wiesz, człowiek wcale nie widzi lepiej w dzień niż w nocy. Przecież
wtedy, gdy świeci słońce, nie widać gwiazd ani planet oddalonych od
ziemi o miliony kilometrów.
Gdzieś wyczytałem tę myśl i całkiem mi się spodobała, ale Shannon
całkowicie ją olewa. Milczy. Tymczasem zbliżamy się do LA River i lada
moment muszę zjechać w boczną uliczkę. Fickett Street, o ile dobrze
pamiętam. Wkrótce dojeżdżam do stromego nasypu autostrady. Tak, to
tu. Nie pomyliłem się.
– No, dobrze, prawie jesteśmy na miejscu. – Zwalniam i wyciągam
z kieszeni notes. Rzucam go na deskę rozdzielczą obok pliku ulotek
wręczonych mi w wypożyczalni. – Wjedziemy na ten mały parking, tam
na pewno nikt nam nie przeszkodzi.
– Nigdy nie rozmawiałam z reporterem… – szepcze Shannon. Okolica
kompletnie jej nie interesuje, więc wychodzę z samochodu i zdejmuję
metalowy łańcuch, który oddziela plac od ulicy. Gdy wsiadam z powro‐
tem, dopytuje: – Czy to będzie wywiad?
– Tak, coś w tym stylu – odpowiadam, zamknąwszy drzwi. – Spodoba
ci się.
10.
LOS ANGELES, 28 CZERWCA 1991 R.
Wydawnictwo Filia
ul. Kleeberga 2
61-615 Poznań
wydawnictwofilia.pl
kontakt@wydawnictwofilia.pl
Seria: FILIA Mroczna Strona
mrocznastrona.pl