Download as pdf or txt
Download as pdf or txt
You are on page 1of 281

 

 
 
 
 
 
 
 
 
 
Pamięci mojej drogiej Babci Alicji
 
 
 
 
 
 
 
 
 
Cztery minuty pieprzenia
Bez śladu uprawiania miłości
Szybkie zaspokojenie egoistycznego obowiązku
Żadnego czasu na czułości
Bez gry wstępnej
Zamiast przytulanek po, pielęgnowanie zmęczenia
Chrapanie, „Dobranoc!”
 
Znowu tak gniewnie
Rozmyśla
O tym egoistycznym ruchaczu
 
[…]
Tabloidy rozpoczęły polowanie
W zmowie z policją
Totalne uprzedzenie
Mężczyzna z przeszłością
Taki zbrodniarz i dziesiątki mordów
Od lat niewyjaśnionych
Domniemanie niewinności go nie dotyczy
Morderstwa z seksualnych pobudek
Dziwki jako ofiary
Sadomasochistyczne zwierzę
Brak dowodów i świadków poszukiwanych:
Kto potrafi TO udowodnić?

Cóż, dlaczego mógł tak często, tak długo…


Wspomina mnie i mówi policji:
Był taki dziki i miał problemy –
Podczas wytrysku

Jack Unterweger, Pochwowy Egoizm, tłum. autora (rękopis wysta‐


wiony w jednym z domów aukcyjnych z estymacją 1000 euro).
 
 
PROLOG
 
Prosto w  moje oczy błyskają dziesiątki fleszy. Trzaskają migawki apa‐
ratów, a  mikrofony jak lance mierzą prosto w  serce. Uśmiecham się.
Niska blondynka z zadartym noskiem i czerwoną opaską na czole wy‐
ciąga ku mnie dłoń. Chce mnie dotknąć. Jakbym był złotym cielcem,
bożkiem albo czakramem, z którego bije życiodajna energia. Złudzenia.
Grupa kobiet, około czterdziestoletnich intelektualistek w  okrągłych
lub prostokątnych okularach, z notesami przy piersiach piszczy jak na‐
stolatki na koncercie rockowym. Są zbyt wstydliwe, by choćby marzyć
o dotknięciu mnie. Podchodzę do nich i daję znać, że mogę teraz złożyć
upragnione autografy. Natychmiast dostaję kilka egzemplarzy swoich
książek oraz pamiętników.
Jack Unterweger – wpisuję równym, lekko pochyłym pismem. Czasem
dodaję krótką sentencję lub życzenia.
– Później… – mówię, kierując się wreszcie na scenę.
Dookoła rozlega się jęk zawodu.
–  Jeszcze ja! – krzyczy blondynka z  czerwoną opaską, która przeci‐
snęła się przez tłum aż tutaj. – Proszę…
Coś błyszczy w  jej dłoni. Dopiero po chwili rozpoznaję żyletkę ze
sznurkiem przeplecionym przez dziurkę.
– Zrobi to pan? Ma pan odwagę?
Podaje mi żyletkę i  jednocześnie odsłania lewe przedramię, dając do
zrozumienia, że właśnie tam mam złożyć autograf.
–  Nie wiem, czy to zgodne z  prawem – odpowiadam, puszczając jej
oko.
– Robił pan gorsze rzeczy.
Na twarzy blondynki widzę determinację i błagalną prośbę. Jej spoj‐
rzenie przeszywa mnie, ale nie odwracam wzroku. Lubię kobiety, które
wiedzą, czego chcą. Kilka stojących w  pobliżu osób przygląda się nam
z  zaciekawieniem. Mój agent jest nieco dalej, przy scenie, i  nie może
zareagować. Jest przekonany, że flirtuję z kolejną dziewczyną proszącą
o podpis w pielęgnowanym od lat sekretniku.
– Dobrze.
Biorę żyletkę, a drugą dłonią chwytam palce blondynki. Stabilizuję jej
przedramię, po czym prowadzę ostrze po cienkiej skórze, pod którą wi‐
dać plątaninę niebieskich żyłek. Kątem oka widzę, że na twarzy blon‐
dynki pojawia się wyraz ekstazy. Z jej ust wydobywa się jęk szczęścia,
lecz stojąca w pobliżu kobieta w okrągłych okularach odsuwa się z nie‐
smakiem.
„J U” – spoglądam na moje inicjały wycięte w  skórze dziewczęcia.
Z  przyjemnością ocieram krew, po czym ukradkiem oblizuję dłoń. Na‐
sze spojrzenia ponownie się spotykają, lecz teraz łączy nas niezwykła
więź.
– To powinno wystarczyć.
Delikatnie puszczam dłoń blondynki, po raz ostatni muskając palcami
jej skórę. Drży. Wiem, że przebiegł ją przyjemny dreszcz i  wymownie
spoglądam na jej piersi. Niedbale rzucam na ziemię żyletkę. Odwracam
się i słysząc za sobą podekscytowane głosy, kieruję się na scenę.
– Chodź, chodź. – Pośpiesza mnie agent. – Czas, żebyś opowiedział im
swoją popieprzoną historię.
– Jasne.
Wbiegam po dwóch stopniach i staję na niewielkim podwyższeniu. Po‐
nownie błyskają flesze, a  z  gardeł zebranych kobiet dobywa się pisk.
Agent oraz organizator spotkania stają po moich bokach.
– Panie i panowie, odwiedził nas Jack Unterweger!
Wybucha burza oklasków. Kłaniam się i unoszę dłonie, dając znać, że
chcę coś powiedzieć. Momentalnie nastaje cisza.
– Będę z wami bezgranicznie szczery. Jestem mordercą – mówię, na‐
chylając się do mikrofonu. – Nie zamierzam niczego cenzurować ani
wymigiwać się od prawdy. Jeżeli komuś to przeszkadza, może wyjść.
Drzwi jeszcze są otwarte.
Nikt nawet nie drgnął.
 
 
 
 
 
 
 
 
 
Nie ma bardziej poetyckiego tematu niż śmierć pięknej kobiety. Kobiety
są jak suflet serowy; kiedy są świeżo wyjęte z  piekarnika, są chrupkie
i  świeże na zewnątrz, lecz nadzienie jest ciężkostrawne i  wciąż niego‐
towe. Kiedy się starzeją, skóra może nie jest już taka ładna, ale nadzie‐
nie zyskuje. Jest wiek, w  którym kobieta musi być piękna, by być ko‐
chana, i jest wiek, w którym kobieta musi być kochana, by być piękna.
Jack Unterweger
 
 
1.
EWERSBACH, 11 GRUDNIA 1974 R.
GODZ. 22:13
 
–  Boże, to miasteczko przypomina mi dziurę, w  której się urodziłem.
Czy o tej porze w ogóle coś tu zjemy? Jestem cholernie głodny.
Barbara wymownie wzdycha. Nie wiem, czy to potwierdzenie, że jeśli
się tu zatrzymamy, to zdechnę z głodu, czy raczej wyraz zniecierpliwie‐
nia.
– Teraz pierwsza w lewo.
Skręcam i  wjeżdżamy w  wąską uliczkę, po której obu stronach stoją
niewielkie, toporne domy. To właściwie nędzne chałupy z przełomu wie‐
ków lub jeszcze starsze. Muzeum. Nie ma latarni, a jedyną osobą w za‐
sięgu wzroku jest monstrualnie gruby facet z dorównującym mu tuszą
psem. Reflektory samochodu przez moment oświetlają ich sylwetki, po
chwili facet i pies znów nikną w mroku.
Miasteczko leży w  dolinie i  jest jedną z  tysięcy podobnych dziur,
w których czas się zatrzymał przed wieloma laty. Może to kwestia poło‐
żenia, może mentalności mieszkańców, a  może jednego i  drugiego.
W  każdym razie zaczynam się irytować, że tu przyjechaliśmy. Droga
z  Frankfurtu zajęła nam ponad dwie godziny oraz zeszło na nią mnó‐
stwo benzyny.
–  Jesteśmy na miejscu. – Barbara wskazuje na piętrowy dom poło‐
żony w  głębi niewielkiego, zaśnieżonego podwórza. Jej twarz wykrzy‐
wia grymas zawodu. – Cholera, rodzice chyba już śpią…
Wszystkie światła rzeczywiście są zgaszone i dom wydaje się martwy,
podobnie jak całe miasteczko.
– To idź i ich obudź. – Bębnię palcami w kierownicę. – Muszą ci dać
forsę. Nie mamy nawet na benzynę, żeby wrócić. Poza tym zmarnowali‐
śmy kawał życia, żeby dostać się na to zadupie.
– Ale…
– No już, kochanie. Na co czekasz?
Barbara wyraźnie się  ociąga. Wychyla się, jakby wypatrywała, czy
przypadkiem nie pali się światło w którymś z bocznych pomieszczeń.
– Nie mogę… – szepcze po chwili. – Przepraszam, ale nie. Nie teraz.
– Co ty gadasz? To przecież twoi rodzice.
–  Ojciec się wścieknie, jeśli go obudzę. Naprawdę wpadnie w  szał…
Zrozum mnie.
Powoli wypuszczam powietrze i odwracam się do niej. Zdenerwowanie
szybko przechodzi, choć nadal czuję lekką irytację. Zmuszam się do
uśmiechu.
– W porządku. Wiem coś o nerwowej atmosferze w domu.
Barbara z  ulgą dotyka mojego uda. Nagle przenosi wzrok gdzieś
w  głąb uliczki oświetlonej jedynie przez rozproszone światło reflekto‐
rów.
–  Znam ją… – Kiwa głową, wskazując na brunetkę, która szybkim
krokiem zbliża się w naszą stronę.
– Czy…
– Tak.
Wymieniamy porozumiewawcze spojrzenia.
–  Zaproś ją do auta – wypowiadam na głos wspólną myśl. – Niech
tylko tu wsiądzie.
Barbara posłusznie wychodzi z samochodu i wylewnie wita się z przy‐
jaciółką. Potem przez chwilę rozmawiają przyciszonymi głosami. W ta‐
kich miasteczkach jak to należy szanować grobowy nastrój nocy. Wresz‐
cie wszystko wydaje się postanowione. Brunetka rezolutnie kiwa głową
i odwraca się w stronę mercedesa. Po chwili, telepiąc się z zimna, siada
na tylnej kanapie.
–  Margret – przedstawia się, niemal nie zwracając na mnie uwagi.
Widocznie mają sobie z Barbarą wiele do opowiedzenia, co bardzo mnie
cieszy.
– Cześć…
– Marg wraca z kręgli, ale ma ochotę przejechać się z nami po okolicy
– tłumaczy mi Barbara. – Kręgielnię już zamknięto, więc możemy coś
zjeść jedynie w całodobowych knajpach przy trasie.
Resztę wyjaśnień wieńczy spojrzenie, które łapię we wstecznym lu‐
sterku.
– Jasne, czemu nie? – Uśmiecham się, po czym wrzucam bieg i powoli
dodaję gazu. – Mówiłem już, że też jestem głodny?
A więc postanowione. Jedziemy zaspokoić apetyt.
 
 
2.
 
Barbara i Margret trajkoczą jak najęte. Rozmawiają o dawnych znajo‐
mych, o naszym życiu we Frankfurcie, o planach na przyszłość. Słowem
to typowo babska wymiana zdań stanowiąca mieszaninę plotek oraz
wyrażanych na głos marzeń. Nie słucham ich. Skupiony wypatruję ja‐
kiegokolwiek baru albo całodobowej knajpy.
Równolegle do drogi, którą jedziemy, budowana jest autostrada, przez
co wydaje się, że część biznesów już się zamknęła. W  duchu klnę, że
zgodziłem się na tę wycieczkę. To zwykła strata czasu.
– Za chwilę po lewej będzie restauracja. – Marg dotyka mojego ramie‐
nia, a mnie przeszywa dreszcz. – O tam, widzisz?
– Chyba nie…
– Zwolnij. Będziemy musieli przejść na drugą stronę ulicy, ale to wy‐
godniejsze niż później robić zawrotkę. Po prawej masz zatoczkę parkin‐
gową.
Po chwili rzeczywiście dostrzegam niewielki budynek, przed którym
stoi kilka pojazdów. Na dworze nie ma żywego ducha, ale w środku pali
się światło. Na żółtym neonie migają czerwone cyfry: 24/7.
– Jak dobrze mieć w aucie dziewczynę z okolicy – rzucam, beztrosko
się przeciągając. – Barbara ledwie pamięta drogę do domu rodziców.
– Nigdy nie lubiłam tego miejsca – wtrąca się Barb. – Pieprzone za‐
dupie.
Odwracam się do niej i puszczam jej oko.
–  Kochanie, masz wyjątkowy dar zapominania o  tym, czego nie lu‐
bisz.
– Żeby tylko zawsze tak było…
Wydźwięk tych słów wciąż rozbrzmiewa w  aucie, gdy zatrzymuję się
na poboczu. Jesteśmy tuż pod miasteczkiem, właściwie dość niedaleko
znajduje się kilka domów, w których mimo późnej pory pali się światło.
Ponownie odwracam się do dziewczyn i spoglądam na Barbarę. W pół‐
mroku dostrzegam, że jej twarz jest napięta, a utkwione we mnie spoj‐
rzenie puste. Tak, ona również już wszystko postanowiła.
– Chcecie jeszcze pogadać? – pytam oschłym, beznamiętnym tonem. –
Czy możemy przejść do rzeczy?
Barb niemal niezauważalnie kiwa głową. Jej przyjaciółka szykuje się
do wyjścia z  auta i  tego nie dostrzega. Gdy chwytam ją za kołnierz
płaszcza, nawet nie protestuje. Błyskawicznie wciągam ją na przednie
siedzenie i przyciskam łokieć do jej karku.
– Przestań… – sapie przez zaciśniętą przeponę. – Boże… Puść…
– Zamknij gębę! Jeśli będziesz spokojna, nic ci się nie stanie – syczę. –
Nie ruszaj się.
– Ale…
– Nie ruszaj się, powiedziałem.
Chwytam jej torebkę i przetrząsam jej zawartość. W portfelu znajduję
trzydzieści marek oraz jakieś drobniaki.
–  To wszystko, co masz? – Rzucam portfel na podłogę. – Ja pieprzę,
nie masz nic więcej?
– Schowane… W domu… – wyznaje, dysząc. Z trudem powstrzymuje
płacz. – W komodzie mam odłożoną całą setkę.
– Dobrze. Bardzo dobrze.
Zadowolony odwracam się do Barb i proszę ją o pasek jej płaszcza. Po
chwili związuję nim ręce Margret. Dziewczyna nie stawia oporu. Py‐
tam, czy muszę wsadzić jej do ust knebel, ale zapewnia, że to niepo‐
trzebne. Że będzie zupełnie cicho.
– Oby. – Grożę jej palcem. – Bo jeśli…
Nie muszę kończyć. W jej wielkich, lśniących od łez oczach widzę, że
wie, co mam na myśli. Głośno pociąga nosem, ale opanowuje szloch.
–  Zuch dziewczyna. O  nic się nie martw. Potrzebujemy po prostu
nieco forsy…
Wyjeżdżam z zatoczki i dodaję gazu. Wciąż jestem głodny.
 
 
3.
 
Barbara wraca do auta i siada obok mnie. Przez cały czas, gdy jej nie
było, milczałem. Marg kilkakrotnie próbowała się odezwać, ale dałem
jej do zrozumienia, że to bezcelowe. Teraz powinna szanować każdy
swój oddech. Tym bardziej że przerzuciłem ją między siedzeniami, tak
że jej głowa niemal dotyka skrzyni biegów, a nogi oraz części tułowia są
w tylnej części auta. Z pewnością nie jest jej wygodnie.
– Coś ty wzięła? – pytam, widząc spory pakunek.
Barb trzaska drzwiami.
– Trochę ubrań – stwierdza drżącym głosem. – Przydadzą się. A jeśli
nie, może uda się coś sprzedać.
– A forsa? – dopytuję.
Pokazuje mi stumarkowy banknot. Rzadko widuje się gębę tego starca
w śmiesznym kapeluszu i pomarszczonym kołnierzu pod brodą. Sto ma‐
rek. To już coś.
– Świetnie. Na pewno nie miała nic więcej?
– Nic. Sprawdzałam dwa razy.
– Trudno…
Mówię „trudno”, ale przecież jest całkiem dobrze. Za sto marek można
bardzo porządnie zjeść i się napić. A nawet wtedy coś jeszcze zostanie.
Po chwili zdaję sobie sprawę, że rozmawiamy o Margret, jakby nie było
jej obok nas. Albo nawet jakby wcale jej nie było. Powoli do mnie do‐
ciera sens tej myśli, lecz ostatecznie nie robi to na mnie specjalnego
wrażenia. Wszystko już zostało postanowione.
Powoli wyjeżdżam na tę samą ulicę, którą jechaliśmy przed kilkuna‐
stoma minutami. Dodaję gazu. Jednocześnie pilnuję prędkościomierza,
aby nie zwrócić na siebie niczyjej uwagi. Poza tym muszę oszczędzać
benzynę, bo wskaźnik niebezpiecznie zbliżył się do czerwonego pola re‐
zerwy.
– Co chcecie zrobić? – Margret do znudzenia, drżącym głosem, powta‐
rza to pytanie. Przynajmniej nie usiłuje się wyrywać, tylko potulnie
tkwi w przestrzeni między fotelami. Wciąż cicho płacze.
– Jack – odzywa się Barb z tyłu. – Czy my…
– Tak – natychmiast wchodzę jej w słowo. – Wywieziemy ją nieco dalej
i porzucimy na uboczu, żeby nie zawiadomiła za szybko policji.
Z piersi Margret wyrywa się głośny jęk.
– Nie zrobię tego, Boże, naprawdę… Ja…
– Zamknij się.
– Ale ja… Przysięgam…
– Powiedziałem, zamknij się!
Dobrze wiem, co zrobi. One wszystkie takie są. Jak moja matka
kurwa, która była gotowa mnie sprzedać, byle mieć na ćpanie.
Zresztą… Nagle dostrzegam ich pewne podobieństwo. Ciemne, kręcone
włosy, duże oczy, usta lafiryndy i chytry wyraz twarzy. Wsadziłem Mar‐
gret gębą do podłogi, aby tylko na nią nie patrzeć. Na samo wspomnie‐
nie matki robi mi się niedobrze. Ale jednocześnie coś mnie w niej kręci.
Odwracam się do Barbary i bezgłośnie wypowiadam trzy słowa.
– Ona musi zniknąć.
 
 
4.
POWIAT GIESSEN, 12 GRUDNIA 1974 R.
MINĘŁA PÓŁNOC
 
Przejechaliśmy jakieś pięćdziesiąt kilometrów od Ewersbach, z  czego
ostatni kwadrans pokonaliśmy niemal w  zupełnej ciszy. Niemal, bo
Margret ciągle kwili. Doprowadza mnie tym do szału, ale nie daję ni‐
czego po sobie poznać. Uciszam ją ostro, dając jasno do zrozumienia, że
wkrótce jej koszmar się skończy. Można to rozumieć dwojako, prawda?
Sam się śmieję z tej myśli.
Skręcam w leśną, nierówną dróżkę. Mercedes trzęsie się na ośnieżo‐
nych wertepach i  dbam o  to, żeby się nie zakopał. Wóz jest na tyle
ciężki, że we dwójkę nie dalibyśmy rady go wypchnąć. We dwójkę…
Pokonujemy niespełna kilometr w  głąb lasu, po czym zatrzymuję
auto. Nie ma potrzeby pchać się w większe bezdroża. Wyłączam silnik
i nachylam się nad Marg.
– Rozbieraj się – szepczę. – No, jazda!
Dziewczyna porusza się i zdrętwiała próbuje się wyprostować. Zawią‐
zane na plecach ręce utrudniają jej ruchy.
– Barb, co on chce ze mną zrobić? – skomli. – Boże, Barb… Pozwólcie
mi odejść. Proszę…
Z jej oczu leją się łzy. Dławi się spazmatycznym płaczem.
– Proszę… Błagam was…
To łkanie doprowadza mnie do furii. Uderzam ją pięścią w twarz, po
czym szarpię za kołnierz.
– Powiedziałem: rozbieraj się!
Rozwiązuję jej ręce i zszarpuję z niej płaszcz. Barb bez słowa pomaga
mi ściągnąć kolejne ubrania. Gdy Margret jest całkowicie naga, odru‐
chowo chowam jej stanik do kieszeni i wysiadam z auta. Obchodzę mer‐
cedesa, po czym otwieram tylne drzwi. Chwytam nagą dziewczynę
wpół, ale ona nieoczekiwanie się broni i stara się mnie kopnąć. Bezsku‐
tecznie. Po krótkiej, żałosnej szarpaninie wyciągam ją na zewnątrz. Śli‐
zgam się na zamarzniętym śniegu, ale zatrzymuję się tylko raz. Wycią‐
gam z bagażnika metalowy pręt. Nachylam się, żeby ponownie związać
ręce Marg paskiem.
–  Idziesz z  nami? – rzucam do Barbary, która wciąż siedzi w  samo‐
chodzie.
Kręci głową, więc się odwracam i sam wlokę jej niedawną przyjaciółkę
po śniegu. Marg jęczy, lecz nie usiłuje krzyczeć. Płacz więźnie jej w gar‐
dle. Cholerna beksa. Łzy nie mogą niczego zmienić. Wszystko zostało
postanowione już dawno, kurewsko dawno temu, może nawet wtedy,
gdy jeszcze żadnego z nas nie było na świecie.
Dotykanie nagiego, trzęsącego się ze strachu i zimna ciała sprawia mi
przyjemność. Nigdy nie czułem się tak silny ani tak podniecony. To
uczucie przepełnia każdy fragment mojego ciała. Niemal nie myślę już
o  swojej matce. Po kilkudziesięciu krokach popycham dziewczynę tak
mocno, że ta upada na śnieg.
– Proszę… Nikomu nic nie…
Tak, wiem, nikomu nic nie powiesz. Nim kończy to zdanie, uderzam ją
w głowę metalowym prętem. Drut wplątuje się w jej włosy, więc z całej
siły go wyszarpuję. Wyrywam przy tym całe pukle puszystych, brązo‐
wych loków. Uderzam jeszcze raz, niemal na oślep, bo wokół jest choler‐
nie ciemno. Rozlega się lepkie plaśnięcie. Marg cicho jęczy, ale już nie
słyszę płaczliwego skomlenia. Zadaję jeszcze kilka ciosów. Walę raz po
raz w  jej głowę, tułów oraz ramiona. Okładam jej ciało jak młockarze
okładający cepami siano.
Wreszcie, ciężko sapiąc, odrzucam pręt i  ocieram pot z  czoła. Nachy‐
lam się nad dziewczyną. Podnoszę wiotkie, drżące ciało, po czym jed‐
nym ruchem obracam je na brzuch. Zarzucam na szyję Marg biusto‐
nosz. Okręcam jedno ramiączko wokół dłoni, po czym wiążę węzeł. Zaci‐
skam go, wsłuchując się w  cichnący charkot. Robię to coraz mocniej,
tak mocno, że materiał rani mi skórę. Stanik miażdży krtań dziew‐
czyny. Wreszcie charkot ustaje, a  ja w  tym samym momencie czuję
przypływ bezgranicznej euforii. Uginają się pode mną kolana.
Stoję jeszcze chwilę nad nieruchomym ciałem, dysząc i tkwiąc w tym
wyjątkowym stanie między niebem a piekłem, między życiem a śmier‐
cią. Czuję się bogiem.
Zrobię wszystko, by się nim stać.
 
 
17 LAT PÓŹNIEJ
 
 
5.
LAX, 11 CZERWCA 1991 R.
GODZ. 10:43
 
Na pewno kojarzycie Charlesa Bukowskiego. Ci, którzy o  nim nie sły‐
szeli, powinni się  jak najprędzej zreflektować. Zresztą niech każdy
czyta i wierzy, w co chce. Co mi do tego?
W każdym razie Bukowski to autor cholernie dobrych książek; jeśli
chcecie, powinniście natychmiast nadrobić Faktotum, Ćmę barową
i  Szmirę. Ewentualnie Kobiety, ale to zostawiam już wyłącznie wa‐
szemu uznaniu. Zdaje mi się, że Bukowski nie ma o kobietach tak wiel‐
kiego pojęcia, jakie chciałby mieć albo jakie chciał, by inni sądzili, że
ma. Rozumiecie, w czym rzecz, prawda? Co by nie mówić, jest gwiazdą
pierwszorzędnego formatu i bożyszczem dla tysięcy fanów, którzy cisną
się na jego spotkaniach autorskich, modląc się, aby chęć wychylenia
szklaneczki nie wygnała go z biblioteki, nim złoży swój koślawy podpis
na ich egzemplarzu książki. To nie wszystko. Podobno dziewczyny szep‐
czą mu do ucha rozmaite sprośności, usiłując zaciągnąć go po wieczorku
literackim do hotelowego łóżka. Zresztą pewnie znalazłoby się i  kilku
chętnych do tego facetów.
A teraz słuchajcie uważnie. Znam Bukowskiego. Wymieniliśmy kilka
listów i odbyliśmy parę rozmów telefonicznych. Jemu spodobał się mój
styl, ja pochwaliłem jego formę, między słowami przewinął się temat
spotkania na kilka głębszych, gdy będę w  Stanach (Charles zaklinał
się, że do Europy z pewnością nie trafi, gdyż w samolotach serwują roz‐
wodnione drinki, jednak sądzę, że po prostu boi się latania), rozważali‐
śmy nawet temat wspólnego wieczoru autorskiego. To byłoby coś!
W  każdym razie, gdy tylko staję na płycie lotniska w  LA, wyciągam
z portfela kartkę z jego domowym numerem. Aparaty telefoniczne cią‐
gną się wzdłuż ścian terminali jak milczący strażnicy; są ich setki, ty‐
siące. Przeciskając się przez zwartą grupę jakichś Azjatów, podchodzę
do najbliższego wolnego. Za pierwszym razem nie udaje mi się jednak
nawiązać połączenia; najwyraźniej musiałem coś pokręcić z prefiksami.
Drugi raz jest szczęśliwszy. Rozlega się charakterystyczny dźwięk, a po
kilku sekundach ktoś podnosi słuchawkę.
– Halo? – odzywa się ciepły, kobiecy głos.
– Mówi Jack – przedstawiam się formalnym tonem. – Jack Unterwe‐
ger. Czy jest Charles?
– Ach, to pan. Dzień dobry… Proszę chwilę zaczekać.
Słyszę, jak Sara czy też Salma – nigdy nie mogę zapamiętać jej imie‐
nia – woła Bukowskiego. Po chwili ten odchrząkuje wprost do słu‐
chawki.
–  Na amerykańskiej ziemi? – pyta ze swoim szorstkim akcentem.
Chyba nigdy nie zaczął żadnej rozmowy od przywitania.
– Zgadza się. Robota ściągnęła mnie przed przyjemnościami.
– Mam nadzieję, że obyło się bez turbulencji.
– W zasadzie tak…
Bukowski znów odchrząkuje.
– Dobrze, to bardzo dobrze. Czego ci potrzeba?
– Mam pewną sprawę, sądzę, że będziesz mógł mi pomóc. To wiąże się
ze śledztwem, które prowadzę do najnowszej książki.
– Śledztwo?
– Tak, chodzi o… – zastanawiam się, jakiego słowa powinienem użyć,
wreszcie wybieram najbardziej neutralne – prostytutki. Ale nie te wy‐
pachnione, eleganckie babeczki, które przywozi szofer i  za milion do‐
lców dają ci się jedynie pocałować. Chodzi mi o tę pieprzoną sól ziemi,
prawdziwe przodowniczki pracy goszczące w  najbardziej zaszczanych
i zasranych zaułkach. Rozumiesz mnie?
Charles się  śmieje. Wiedziałem, że odrobina sprośności natychmiast
go rozrusza.
– Oczywiście, że rozumiem. Wal prosto z mostu jak do rodzonego wuj‐
cia.
Przytrzymuję słuchawkę między uchem i  ramieniem, po czym wrzu‐
cam do automatu kolejną monetę.
–  Muszę złapać kontakt do gliniarzy, którzy jeżdżą na akcje w  takie
zasrane miejsca i którzy najlepiej znają się na rzeczy. Wiesz, nie zdzier‐
żyłbym żółtodzioba, który zjawia się  z pompą, by całe towarzystwo
zniknęło, jeszcze nim wysiądzie z bryki.
– Mówisz jak rasowy alfons. – Bukowski zaczyna kasłać ze śmiechu.
Słyszę szum, splunięcie, po czym z głośnika dobiega świst jego oddechu.
Po chwili odzywa się całkowicie poważnym głosem. – Znam kogoś, kto
zna kogoś, kto zna kogoś… Wiesz, jak to działa.
– Wiem.
– W takim razie zapisuj numer i powołaj się na mnie. Nie odmówi ci.
– Do kogo to numer?
–  Do zastępcy szeryfa w  LA County Sheriff’s Department. Przecież
wujcio Charles nie odwaliłby kaszany z jakaś płotką, no nie?
Kilkanaście minut później z numerem zapisanym na nadgarstku wy‐
chodzę na parking taksówek. Mam na sobie biały garnitur od Brunello
Cucinelliego, kowbojski kapelusz i białe kowbojki z wężowej skóry. Na‐
suwam na nos przyciemniane okulary. Los Angeles wita mnie błękit‐
nym niebem, przyjemną temperaturą i  kakofonią klaksonów. Mam
świetny humor.
I pomyśleć, że jeszcze niedawno byłem w piekle…
 
 
6.
 
Siedzę w  gabinecie wiceszeryfa Dicka – tak ten jowialny, łysiejący
czterdziestolatek poprosił, bym do niego mówił. W  rzeczywistości na‐
zywa się Robert Cunningham i wszyscy zwracają się do niego z ogrom‐
nym szacunkiem oraz zawsze, ale to zawsze, wymieniając stopień. Naj‐
widoczniej rekomendacja Bukowskiego potrafi wydobyć pokłady ser‐
deczności z najtwardszych serc.
Dick, przygryzając wargę, przerzuca jakieś papiery. Co chwilę wzdy‐
cha i zerka w ekran komputera, na którym wyświetlają się rzędy zielo‐
nych liter oraz cyfr.
– Cholerna informatyzacja systemu. – Z irytacją kręci głową, po czym
sięga po ołówek. Zaczyna nim wystukiwać sobie tylko znany rytm
o śnieżnobiałą jedynkę.
Tymczasem ja siedzę potulnie, niedokładnie naprzeciw niego, raczej
z boku biurka, na obrotowym fotelu. Wiem, że od tego człowieka może
zależeć moja kariera i wiem, że to wyjątkowo pobudliwy typ, więc sta‐
ram się go nie wkurzyć. Udaję, że cierpliwie czekam, a moją uwagę do
cna pochłania kontemplacja widoku za oknem. Całkowicie wypełnia go
betonowa fasada budynku po drugiej stronie ulicy. Jedyne urozmaice‐
nie stanowi amerykańska flaga trącana przez leniwy, kalifornijski
wiatr. Wychylam się nieco mocniej. Spostrzegam, że jedno z okien jest
otwarte i  stoi przy nim młoda brunetka łapczywie paląca papierosa.
Zaciąga się szybko, jakby się bała, że ktoś może ją nakryć. Nagle wy‐
rzuca papieros i  cofa się w  głąb pomieszczenia. Zamyka okno, w  któ‐
rym odbijają się teraz promienie słońca. Zapewne na zawsze umyka
z mojego życia.
– Mówisz, że ile czasu będziesz potrzebował? – pyta Dick. Podoba mi
się to naturalne, amerykańskie przechodzenie na „ty”. – Chodzi mi
o ilość wyjazdów.
– Tak wiele, jak tylko się da. Trzy, może cztery, gdyby dało radę.
–  Wpisuję pięć, jeśli nie wykorzystasz tego karnetu, nic się  przecież
nie stanie.
– Będę twoim dłużnikiem.
Uśmiecham się do niego i jednocześnie dostrzegam czerwoną nitkę na
nogawce spodni mojego kaszmirowego garnituru. Energicznym ruchem
strzepuję ją na pobrudzone linoleum. Ponownie zerkam na Dicka. Wi‐
ceszeryf nadal przegląda dokumenty, co rusz bębniąc ołówkiem w  je‐
dynkę. Nie mogę znieść tego pustego, tępego stukotu. Splatam dłonie
na kolanach i staram się zrelaksować.
Okna w biurze są doskonale wyciszone i z zewnątrz dobiegają jedynie
bardzo stłumione dźwięki klaksonów. Przychodzi mi na myśl, że Los
Angeles to miasto wyjątkowo hałaśliwych kierowców. Przenoszę wzrok
na zawieszoną na ścianie ogromną mapę całego hrabstwa, a potem na
wyłączony dziś wentylator i  metalową szaę, do której magnesem
przyczepiono portret pamięciowy jakiejś kobiety. Staram się rozczytać
jej imię oraz nazwisko, lecz litery są zbyt małe. Narysowana w  odcie‐
niach szarości twarz jest natomiast dobrze widoczna, przedstawia
osobę niespełna dwudziestoletnią o  ładnej, pociągłej buzi, kształtnych
wargach i nieco zbyt szpiczastym nosie. Kobieta ma lekko faliste, dłu‐
gie włosy, których odcienia nie sposób się domyśleć. Z pewnością nie są
czarne ani jasnoblond. Zawsze mnie zastanawiało, czy podobnych por‐
tretów nie można wykonywać w kolorze?
Nagle Dick tryumfalnie mlaszcze, wyprostowuje się i podsuwa mi do
podpisu jakąś kartkę. Nawet jej nie czytam. Pośpiesznie kreślę swoje
imię i  nazwisko, po czym z  wyrazem pełnego zaufania oddaję ją wice‐
szeryfowi.
– Załatwione? – dopytuję tonem, w którym nie ma miejsca na wątpli‐
wość, a  jest jedynie współczucie dla człowieka, który, mogąc załatwić,
o co tylko go poproszę, specjalnie dla mnie poruszył niebo i ziemię.
Dick zakłada dłonie za głowę, prezentując ciemne plamy potu pod pa‐
chami koszuli. Brakuje tylko, żeby położył nogi wśród piętrzących się
na blacie papierów. Zamiast tego odpycha się od biurka i szeroko szcze‐
rzy wielkie zęby. Gdyby nie przerzedzona czupryna, byłby uosobieniem
Ameryki, człowiekiem, który przychodzi ci na myśl na hasło „Jankes”.
– Oczywiście, że załatwione. – Nawet nie sili się na skromność. – Po‐
wiedz tylko, kiedy, mój drogi, chcesz zacząć?
–  Jak najszybciej – odpowiadam, również przybierając rozluźnioną
pozę. Każdym gestem muszę mu pokazać, że to, co zrobił, jest dla mnie
szalenie istotne. – Kiedy tylko pan pozwoli. Kiedy… pozwolisz.
Dick wzrusza ramionami.
– Droga wolna, możesz wziąć udział w patrolu choćby dziś w nocy.
Wyprostowuje się i  sięga ku drukarce, która coś właśnie wypluła.
Przybija pieczątkę, po czym bazgroli swój podpis.
– Oto przepustka. – Podaje mi niewielką karteczkę. – Świat stoi przed
tobą otworem, chłopcze. Nie zmarnuj swoje szansy.
Z pewnością nie zmarnuję.
7.

– Podoba ci się?
Sierżant Tony Miller odrywa jedną dłoń od kierownicy i  zerka na
mnie przez ramię. Ma niebieskie, niemal błękitne oczy i jasne jak wy‐
palone słońcem siano włosy. Jest postawny, jego szerokie ramiona za‐
słaniają mi część widoku przez przednią szybę. Siedzę na tyle radio‐
wozu – jednego z  tych słynnych amerykańskich krążowników szos,
gdzie mam tyle miejsca, że mógłbym ze sobą zabrać całą sporą rodzinę.
Tłuczemy się po bocznych jednopasmowych uliczkach, czasem tylko wy‐
padając na Bulwar Zachodzącego Słońca. Znajdujemy się na odcinku
między Fairfax a La Brea, w dzielnicy nazywanej największym targiem
żywym towarem na zachodnim wybrzeżu. Zapadł już zmrok, zapaliły
się latarnie, a  okolica zdaje się mieć dwa oblicza – przez kilka minut
poruszamy się w  sznurze aut, po chodnikach przewalają się tłumy lu‐
dzi, by zaraz trafić w niemal wymarły rewir, ze składami budowlanymi
i zarośniętymi parkingami. Zaczynam rozumieć istotę tego miejsca.
– Jest naprawdę świetnie. Dzięki.
– Noc się dopiero zaczyna, a tu wszystko toczy się na odwrót – tłuma‐
czy mi Tony. – Ludzie dopiero ściągają w tę okolicę. Niebawem zapełnią
się boczne uliczki, pustostany i  krzaki. Nie zmarnuje się żaden metr
kwadratowy. Napaleni faceci są gorsi niż deweloperzy, no nie, Fran?
Fran, czyli starsza posterunkowa Francisca Rodriguez, partnerka
Tony’ego, nie odpowiada. W  ogóle przez ostatnie trzy kwadranse ani
razu się nie odezwała. Rozgląda się i bacznie obserwuje otoczenie. Wi‐
dać, że jest gorliwa, tą naiwną gorliwością niedoświadczonych gliniarzy.
Ma niecałe trzydzieści lat, co najwyżej metr siedemdziesiąt wzrostu
oraz szczupłą sylwetkę. To ładna kobieta. Zwróciła moją uwagę, choć jej
rysom miałem możliwość przyjrzeć się tylko przez chwilę. Już na pierw‐
szy rzut oka widać, że płynie w  niej meksykańska krew, na szczęście
bez topornych indiańskich naleciałości. Jest drobna, lecz wiem, jak
zwodnicza może okazać się jej postura. Mogę się założyć, że w akademii
policyjnej na testach fizycznych osiągała wyniki lepsze od wielu męż‐
czyzn i że nie przez przypadek dostała się do jednostki patrolowej wła‐
śnie w tej okolicy.
– Spójrz tam – odzywa się niskim, ponętnym głosem z wyczuwalnym
latynoskim akcentem. Jednocześnie wskazuje palcem gdzieś w prawo.
– Na co? – dopytuje Tony.
– Już są. Dziś wcześniej niż zwykle.
Tony zwalnia i skręca w boczną uliczkę, przy której w odstępach kil‐
kunastu metrów stoją trzy dziewczyny. Od razu widać, że to prosty‐
tutki. Dwie z nich mają krótkie skórzane spódniczki, kolejna jeansowe
spodenki z dziurami tak wielkimi, że widać jej czerwoną bieliznę. Nie
wiem, czy to przypadek, czy nie, ale każda ma inny kolor włosów –
blond, płomienne rude i czarne. Na widok radiowozu wymieniają spoj‐
rzenia, lecz nie uciekają. Ruda nawet nam macha. Tony zwalnia niemal
do zera i auto toczy się w paradnym tempie.
– Jesteśmy tu, aby się pokazać – mówi, zerkając na mnie w lusterku.
– Nic nam do tego, co robią te panienki, jednak zabezpieczamy imprezę.
Jesteśmy trochę jak ochrona koncertu, możemy popatrzeć z  bliska na
występujące gwiazdy, ale nie wolno nam ich dotknąć.
Gliniarz cicho się śmieje. Choć tego nie widzę, wiem, że posterunkowa
Fran patrzy na niego z ukosa. W tym duecie albo coś iskrzy, albo wyjąt‐
kowo nie trybi. Czasem granica jest bardzo cienka i  w  rzeczywistości
można się nieźle zdziwić. Wiem coś o tym.
– Czy one mają swoje przypisane miejsca? – pytam.
–  Co do zasady tak. Czasem się wymieniają, ale stali klienci znają
harmonogram.
– Ach, tak…
Chciałem powiedzieć coś więcej, lecz właśnie mijamy blondynkę i całą
moją uwagę pochłaniają delikatne, subtelne rysy jej twarzy. W przeci‐
wieństwie do dwóch pozostałych nie ma przesadnego makijażu, a jej top
opina się na niezbyt dużych, niepowiększonych przez operacje lub push-
upy piersiach. Cofa się o  krok, schodząc z  plamy światła rzucanego
przez latarnię. Uśmiecham się do niej, choć z pewnością tego nie widzi.
Wierzchem dłoni przegładzam leżący na moich kolanach notes i  się‐
gam do wewnętrznej kieszeni marynarki po długopis. Notuję ostatni za‐
pamiętany przeze mnie adres. Niespełna minutę temu moją uwagę
zwróciła stojąca przy skrzyżowaniu niebieska tabliczka z nazwami ulic.
To w  tej okolicy powinienem rozpocząć akcję swojego reportażu. Blon‐
dynka będzie doskonałym źródłem informacji. Muszę z  nią porozma‐
wiać. Jak najszybciej.
 
 
8.
 
Na pisaniu reportaży można zarobić tyle, by przeżyć życie. Ja pragnę
znacznie więcej. Dlatego stoję przed ogrodzeniem posiadłości Roberta
Dornhelma i raz po raz naciskam dzwonek.
Dornhelm to niezły reżyser, ale przede wszystkim Austriak. Powinni‐
śmy się dobrze dogadywać, poza tym sądzę, że już o  mnie słyszał. To
powinno ułatwić przełamanie lodów. Jestem przekonany, że wszystko
pójdzie wyjątkowo gładko.
–  Czego pan chce? – W  progu staje łysiejący mężczyzna w  czarnych
spodniach i oliwkowej koszuli podwiniętej do łokci. Nie tak go sobie wy‐
obrażałem, choć z  drugiej strony… co za różnica, jak on wygląda.
Ważne, że jest, kim jest. Pamiętam go ze zdjęć sprzed kilkunastu lat, do
których pozował z  Grace Kelly i  Alfredem Hitchcockiem. Czas nie
oszczędza nikogo.
– Nazywam się Jack Unterweger, przyjechałem z Austrii…
– Nie mam teraz czasu.
– Nie zabiorę go dużo.
Popycham furtkę, a  ta o  dziwo ustępuje. Musiała być od początku
otwarta. Ruszam sztywnym krokiem w  stronę Dornhelma i  wyciągam
na powitanie dłoń. W drugiej ściskam egzemplarz swojej książki.
– Na pewno to pana zainteresuje. – Uśmiecham się do niego, choć re‐
żyser wciąż stoi w  progu i  nie zamierza się ze mną przywitać. – Pań‐
skie filmy są nakręcone dokładnie tak, jak widzę ten projekt. Przekonu‐
jąco, wyraziście, smakowicie… Wie pan, my, Austriacy, mamy chyba
wyjątkowe poczucie smaku, prawda? Dlatego zależy mi właśnie na
panu.
– Powiedziałem już, że nie mam czasu.
Nie zrażam się jego chłodnym, cierpkim tonem.
– Proszę tylko zerknąć.
Dornhelm rzeczywiście zerka na okładkę książki i unosi brew.
– Tematyka więzienna?
– Tak. To moja autobiografia.
– Siedział pan?
Połknął haczyk, a ja już wiem, że nie dam się łatwo zbyć.
– Piętnaście lat, za morderstwo, które było największym błędem mo‐
jego życia… Wszystko przez kompletnie pochrzanione dzieciństwo.
Moja matka, dziwka i ćpunka, odeszła, zostawiając mnie z dziadkiem,
który zrobił, co mógł, abym znienawidził świat. Potem… – Macham lek‐
ceważąco ręką. – Zresztą wszystko znajdzie pan w tej książce. A teraz,
niech mi pan wierzy, jestem innym człowiekiem.
– Zaraz, zaraz… Czy to nie za panem wstawiała się Jelinek i ten, jak
mu tam… Grass?
– Günter Grass! Ja we własnej osobie. – Pochylam się w  niskim, te‐
atralnym ukłonie. Mój biały garnitur oraz pstrokata koszula wyraźnie
przykuwają uwagę Dornhelma. – Od ponad roku jestem na wolności
i nie zamierzam spieprzyć tego czasu. Los dał mi drugą szansę.
– Los? – Podchwytuje reżyser. – Wierzy pan w los?
– Prawdę mówiąc, nie. Jeśli czegoś nie weźmiemy w swoje ręce, jeśli
nie chcemy zmienić świata, wszystko zostaje tak, jak było. Właśnie dla‐
tego tu przyjechałem.
Moja determinacja zdaje się ciekawić Dornhelma. Kiwa głową i przy‐
gryza usta. W  końcu bierze ode mnie książkę, po czym dokładnie
ogląda okładkę.
– Fegefeuer oder die Reise ins Zuchthaus – czyta po niemiecku, ale
z  wyczuwalnym już angielskim akcentem. – Tytuł brzmi nieźle. Przy‐
najmniej samo „Czyściec”.
– Trzy lata temu sfilmował ją Wilhelm Hengstler. Słyszał pan o nim?
– Nie… Chyba nie.
– No, właśnie. Dlatego przyszedłem z  tym do kogoś, kto zrobi to na‐
prawdę z rozmachem.
Dornhelm przyjmuje mój komplement bez cienia uśmiechu. Kiwa
głową i daje mi do zrozumienia, że nasze spotkanie jest skończone. Cofa
się w głąb domu, przymykając drzwi.
– Niebawem ją przeczytam. Dam panu znać… Do widzenia.
Nim drzwi się zamykają, krzyczę:
– Na tylnej stronie są moje dane kontaktowe.
Reżyser nie odpowiada. Szczęka zasuwa w drzwiach i zostaję sam.
– Cholera… – syczę rozczarowany. – Niech to szlag.
Wsadzam ręce do kieszeni i  przechodzę przez doskonale przystrzy‐
żony trawnik Dornhelma. Kieruję się na skróty do bramy. Tym razem
ta otwiera się przede mną automatycznie.
– Dupek – szepczę do siebie.
Będę musiał nakłonić do spotkania Bukowskiego. Może on będzie po‐
trafił polecić mi jakiegoś porządnego reżysera. Jeśli chcę coś osiągnąć,
osiągam to. Nigdy nie odpuszczam.
Nigdy.
 
 
9.
LOS ANGELES, 19 CZERWCA 1991 R.
 
– Jedźmy na teren magazynów, pokażę ci drogę. To niedaleko.
– Musimy się śpieszyć?
– A chcesz, żeby robota była płatna ekstra? Ze wszystkim możemy się
dogadać. – Blondynka szeroko się uśmiecha i  wysoko unosi brwi, po
czym dobitnie powtarza: – Ze wszystkim.
–  Okej, wsiadaj, chodzi mi o  coś zupełnie innego. Zaraz ci wytłuma‐
czę.
Otwieram drzwi niebieskiej toyoty corolli, którą wypożyczyłem przed
paroma godzinami w Marathon rent-a-car; wizytówka oraz telefony do
ich agentów wciąż leżą na desce rozdzielczej.
– Chciałbym porozmawiać – oznajmiam, gdy kobieta wsiada do auta.
Czuję intensywny zapach tanich perfum, który bije od niej wraz ze
smrodem dymu papierosowego.
Spoglądam prosto w jej niebieskie oczy. W świetle lamp widzę, że ma
powiększone źrenice i  chyba jest na lekkim haju. Nadal znacząco się
uśmiecha, po czym klepie mnie po udzie.
–  A  o czym byś chciał porozmawiać, kochany? Mówię ci, jeśli nie
chcesz problemów, jedź na teren magazynu. Co chwilę plączą się tu gli‐
niarze.
–  Znam lepsze miejsce, tuż obok – rzucam powoli i  ruszam – gdzie
nikt nam nie będzie przeszkadzał. Pomiędzy Siódmą a  Fickett. Może
być?
– Ale…
Nim odezwą się w niej wątpliwości, dodaję pośpiesznie, niedbałym to‐
nem:
– To za Girl Scout Center, przyjemna okolica, niewielki plac otoczony
drzewami eukaliptusa. Muszę zebrać myśli… Jestem reporterem i chcę
napisać porządny artykuł.
Blondynka porusza się nerwowo i przeczesuje palcami włosy.
– Nie… Żadnych reporterów. Odstaw mnie…
–  Zapłacę ekstra – mówię, wyjeżdżając na główną aleję. – Za chwilę
rozmowy to chyba dobry układ?
– Ale ja… Reporter… O czym pan chce rozmawiać?
–  Jack – przedstawiam się, nie odrywając wzroku od drogi. To po‐
winno pomóc mi zdobyć nieco jej zaufania. – O nic się nie martw, twoje
nazwisko nie znajdzie się w tekście. Swoją drogą, jak się nazywasz?
– Shannon.
– Nie, nie. Chodzi mi o twoje prawdziwe imię.
–  To jest moje prawdziwe imię – mówi z  naciskiem. Zmiana tematu
sprawia, że nieco się rozluźnia. Opiera się całymi plecami o  fotel
i splata ręce na piersi.
– Myślałem, że używacie jakichś ksywek albo… Sam nie wiem.
–  Niektóre tak robią, ja nie – zaczyna mówić szybko i  całkiem ocho‐
czo. – Jaki to ma sens, skoro żadnego z  klientów nie spotykam na co
dzień? Mojemu byłemu facetowi nawet nie wpadłoby do łba, żeby obra‐
zić się za to, że klienci zwracają się do mnie tym samym imieniem, co
on. Więc po co wymyślać ksywki? Chyba tylko po to, żeby dostać roz‐
dwojenia jaźni… tak to się chyba nazywa, co nie?
–  Zdaje się, że tak. – Odwracam się do niej i  wydymam policzki.
Wzruszam ramionami. – Ale co ja tam wiem! Jak wspomniałem, jestem
reporterem, a nie psychiatrą. Znam się na skrobaniu wypocin, które lu‐
dzie czytają z wypiekami na twarzach. Nic więcej.
Shannon również się odpręża. Nabiera powietrza, po czym z  ulgą
wzdycha. Zdaje się, że dotarło do niej, że czeka ją łatwa i  przyjemna
forsa.
–  O  czym piszesz? – podpytuje, już zupełnie nie zwracając uwagi na
obieraną przeze mnie drogę.
– Najczęściej o tym, o czym bogaci, szczęśliwi ludzie nie chcą czytać,
ale gdy już trafią na mój tekst, to nie mogą się oderwać. Rozumiesz,
o co mi chodzi?
– Tak… Chyba tak.
– To moja misja. Każdy ma jakąś.
– Mhm…
– Wiesz, człowiek wcale nie widzi lepiej w dzień niż w nocy. Przecież
wtedy, gdy świeci słońce, nie widać gwiazd ani planet oddalonych od
ziemi o miliony kilometrów.
Gdzieś wyczytałem tę myśl i  całkiem mi się spodobała, ale Shannon
całkowicie ją olewa. Milczy. Tymczasem zbliżamy się do LA River i lada
moment muszę zjechać w  boczną uliczkę. Fickett Street, o  ile dobrze
pamiętam. Wkrótce dojeżdżam do stromego nasypu autostrady. Tak, to
tu. Nie pomyliłem się.
–  No, dobrze, prawie jesteśmy na miejscu. – Zwalniam i  wyciągam
z  kieszeni notes. Rzucam go na deskę rozdzielczą obok pliku ulotek
wręczonych mi w wypożyczalni. – Wjedziemy na ten mały parking, tam
na pewno nikt nam nie przeszkodzi.
– Nigdy nie rozmawiałam z reporterem… – szepcze Shannon. Okolica
kompletnie jej nie interesuje, więc wychodzę z  samochodu i  zdejmuję
metalowy łańcuch, który oddziela plac od ulicy. Gdy wsiadam z powro‐
tem, dopytuje: – Czy to będzie wywiad?
– Tak, coś w tym stylu – odpowiadam, zamknąwszy drzwi. – Spodoba
ci się.
10.
LOS ANGELES, 28 CZERWCA 1991 R.

– Poproszę cappuccino i to ciastko.


– Donut?
– Nazywacie to „donut”?
Nie wiem, dlaczego ta nazwa mnie bawi. Uśmiecham się do smukłej,
ciemnowłosej kelnerki i kiwam głową.
– W takim razie poproszę tego „donuta”. Chyba że pani poleci mi coś
innego, pożywnego, ale słodkiego. W sam raz do kawy.
– Hmm… Donut będzie odpowiedni. Klienci często wybierają również
nasze makaroniki kokosowe.
Kelnerka wskazuje palcem na niewielkie kolorowe ciastka z  nadzie‐
niem. Wyglądają kiczowato i sztucznie, ale decyduję się je wziąć.
– W takim razie zdaję się na pani wybór.
Gdy po kilku minutach kobieta podchodzi do mojego stolika z  ciast‐
kami oraz kawą, natychmiast się do niej odwracam.
– Jack – przedstawiam się. – Muszę podziękować za zaprezentowanie
nowego smaku. Nigdy nie jadłem tych „makaroników”.
– Pierwszy raz w LA?
– Pierwszy raz w Stanach.
– Caroline. – Kelnerka wymienia swoje imię mimochodem, ustawiając
przede mną kubek kawy oraz talerzyk z ciastkami.
– Miło mi, Caroline. – Spoglądam w jej miłe, brązowe oczy. – W takim
razie może skusisz się na kawę z  makaronikami po zmianie? Ja sta‐
wiam.
Dziewczyna spuszcza wzrok i  z przesadną starannością układa na
stole papierową serwetkę. Waha się.
– Przyjechałem do Stanów zrobić reportaż, ale to miasto mnie przera‐
sta. – Bezradnie kręcę głową. – Po prostu nie wiem, od czego zacząć, za
co się zabrać… Mam wrażenie, że Los Angeles to kompletny chaos.
–  Bo tak jest. – Caroline się ożywia. Wyprostowuje się i  przegładza
firmowy fartuch. – Ale jest w  nim też pewien porządek. Trzeba się go
jedynie nauczyć.
– Z tego wniosek, że cholernie brakuje mi nauczycielki. Boże… – Te‐
atralnie przecieram twarz dłońmi. – To chyba strasznie kiczowaty tekst
jak na podryw. Wybacz, naprawdę jestem tu sam jak kołek i cieszę się,
że mam do kogo otworzyć gębę.
– Słyszałam gorsze zaloty. Nie przejmuj się.
– Więc…
Z nadzieją podnoszę wzrok, ale Caroline już odchodzi, kręcąc tyłkiem.
Nie wiem, co powinienem o  tym myśleć. Czasem kompletnie nie rozu‐
miem kobiet. Mam jednak wrażenie, że wpadłem jej w oko. Przez mo‐
ment uśmiechała się do mnie całkiem szczerze.
Upijam łyk kawy i sięgam po leżące na stoliku menu. Są na nim roz‐
pisane godziny otwarcia kawiarni, więc wiem przynajmniej jedno: Ca‐
roline kończy zmianę za niespełna trzy kwadranse. Chyba że po za‐
mknięciu lokalu o dziewiątej zostaje w nim dłużej, zajmując się porząd‐
kami. Ile to może trwać? Dajmy na to pół godziny, nie więcej.
Zaczekam. Czemu nie?
 
 
11.
 
Caroline wychodzi punktualnie o dwudziestej pierwszej. Nie ma już na
sobie fartucha, lecz schludny, czerwony żakiet doskonale pasujący do jej
ciemnej karnacji oraz włosów. Przez chwilę się jej przyglądam. Zachłan‐
nie przesuwam wzrokiem po jej sylwetce. Ma zgrabny, drobny chód,
choć robiąc kroki, niepotrzebnie tak mocno ugina nogi w kolanach. To
dlatego, że jest dość wysoka. Wysokie kobiety mają manierę podobnego
chodzenia w przeświadczeniu, że przez to wydadzą się niższe. Wszyscy
ukrywamy jakieś kompleksy. I wszyscy robimy to nieudolnie.
W budce na rogu kupiłem fioletową różę z  czarnymi nakrapianiami.
W Austrii nigdy takich nie widziałem, a kolor wydaje mi się wyjątkowo
interesujący. Poza tym nie zawiera w  sobie żadnego podtekstu. Fiole‐
towy kwiatek może stanowić dobry prezent, nic więcej. Czerwony to za‐
wsze łapówka albo zadatek na poczet przyjemnego wieczoru. Ja nie po‐
trzebuję zobowiązań ani podchodów.
Caroline mija dwa auta zaparkowane bezpośrednio przed wejściem do
kawiarni, po czym kieruje się ku parkingowi. Powinienem działać
szybko. Lepiej nie prosić o  spotkanie kobiety, która jest już w  wozie
i myśli o tym, co kupi po drodze do domu. Wtedy jest się z góry na prze‐
granej pozycji.
Gdzie mógłbym ją zabrać? Czy wolałaby piwo, czy wino? Raczej jest
z tych, które najlepiej się czują, sącząc słodki drink, w którym niemal
nie wyczuwa się alkoholu. Nie mam pojęcia, gdzie w pobliżu jest jakaś
przytulna, miła knajpka, ale to nic. Potrzebuję nauczycielki. Przewod‐
nika. Pozwolę jej pełnić tę rolę, którą każda rozsądna kobieta chce mieć
przez całe życie wobec większości napotkanych istot – rolę matki. Do‐
brej matki. A  nie mam wątpliwości, że Caroline jest całkowicie roz‐
sądną, spokojną kobietą. Ona mogłaby mnie nauczyć amerykańskiego
życia, ja nauczyłbym ją szaleństwa. To byłby dobry układ.
Wywijam rękawy czerwonej koszuli, aby odsłonić tatuaże na przedra‐
mionach. Niewiele, bo wiem, że ich widok może przytłoczyć. Mają zain‐
teresować, ewentualnie stać się przedmiotem dyskusji, gdy zapadnie
niezręczna cisza, ale nie mogą przestraszyć.
Tak jest dobrze. Wynurzam się z  mroku zaułka i  podążam w  jej
stronę. Idę szybko, zdecydowanym krokiem. Dzieli nas trzydzieści,
może czterdzieści metrów. Caroline z  pewnością nie jest ostrożna ani
strachliwa. Mimo że w  okolicy prócz nas nie ma nikogo, nie zwraca
uwagi na stukot podkutych metalem kowbojek. Czarna, przewieszona
przez ramię torebka obija się o  jej biodro. Klamerka błyska w  świetle
latarni.
Już mam otworzyć usta i  krzyknąć za nią, gdy otwierają się drzwi
czerwonego pontiaca. Ze środka wychodzi krępy Latynos w  czarnym
rozciągniętym podkoszulku oraz jeansach.
– Chodź, szybko, jesteśmy spóźnieni! – krzyczy w jej stronę. – Wsia‐
daj… Z·a·p·r·a·s·z·a·m··n·a··p·i·j·a·f·k·a·.·p·l
Caroline bez słowa rusza w  stronę auta i  po chwili wsiada do niego.
Trzaskają drzwi, a  ze środka dobiega mnie stłumiony dźwięk kłótni.
Zagłusza go bulgot uruchamianego silnika, po czym pontiac przejeżdża
tuż obok mnie. Przez moment moje spojrzenie krzyżuje się z ponurym,
gniewnym wzrokiem kierowcy. Dziewczyna jest odwrócona w  drugą
stronę.
– Cholera… – klnę, gdy światła auta znikają za rogiem. – Niech to
szlag!
Wyrzucam różę na chodnik i wracam do samochodu. To zły dzień. Ku‐
rewsko zły dzień. Caroline wydawała się naprawdę miła, a  poza tym
miała to coś. Coś, co mnie cholernie pociąga. Pewność siebie? Seksapil?
Nieważne. Powinienem jak najszybciej przestać o  niej myśleć, ale
wiem, że to niemożliwe.
To, co się stanie, to wina Caroline. Nie mogę nic na to poradzić. Mu‐
szę wziąć sprawy w  swoje ręce i  skończyć z  tym cholernym miastem.
Nie pasuję do tego świata.
Caroline, Caroline, Caroline.
 
 
12.
 
Mijam szereg opustoszałych magazynów z  zarośniętymi trawą parkin‐
gami oraz wielki budynek bez okien, za to z  górującym nad nim pod‐
świetlonym banerem „Public Storage”. Przejeżdżam przecznicę. Zanu‐
rzam się w  typowo amerykańskim otoczeniu jednopiętrowych domków
jednorodzinnych z  łopoczącymi gwieździstymi flagami i  równo przy‐
strzyżonymi trawnikami ciągnącymi się długim pasem. W  większości
posesje nie mają ogrodzeń. Odkąd się tu zjawiłem, nieustannie mnie to
dziwi. Czy ci ludzie nie mają potrzeby zachowania intymności oraz spo‐
koju? Z drugiej strony większość okien kryją kraty lub rolety przeciw‐
włamaniowe. Szaleństwo i  wewnętrzna sprzeczność. Tak, ktoś najzu‐
pełniej słusznie nazwał Stany krajem największych sprzeczności. Albo
kontrastów. To tylko kwestia perspektywy.
Kieruję się w stronę hotelu. W głowie wciąż siedzi mi Caroline i ten
latynoski dupek. Powinienem był ją zaprosić na kolację, gdy podawała
mi cholerne, kolorowe makaroniki. Może już wtedy wiedziała, że czeka
ją wieczór zmarnowany na kłótni. Bo przecież z pewnością tak się skoń‐
czył. Widziałem to po ich minach, po sposobie, w jaki Caroline wsiadła
do auta i w jaki jej chłopak ruszył z miejsca. Detale składają się na ob‐
raz całości. Obserwując szczegóły, drobne gesty lub mowę ciała, można
z  człowieka czytać jak z  otwartej księgi. To banał, ale jednocześnie
prawda. Prawda zazwyczaj jest banalna.
Niech to szlag. Walę dłonią w kierownicę i zaciskam zęby. Staram się
zebrać myśli. Dochodzi dziesiąta, więc doskonale wiem, że nie zasnę.
Jest zbyt wcześnie. Zresztą nie mogę zasnąć nawet, gdy jest zbyt późno.
Powinienem wrócić do pokoju, rozłożyć szpargały i  zacząć pisać. Od
wielu miesięcy nie napisałem niczego dobrego. Nawet jeśli nie uda mi
się w  Stanach, w  Austrii przecież wciąż na mnie czekają teatry. No,
a  przede wszystkim reportaż. To droga na nowe rynki i  do przetarcia
amerykańskiego szlaku. Z pewnością znajdzie się ktoś chętny do tłuma‐
czenia, a w ostateczności zrobię to sam. Tak, może nawet będzie lepiej,
jeśli sam się zabiorę za tłumaczenie. Wtedy mógłbym od razu nawiązać
kontakt z  amerykańskimi wydawcami i  podsunąć im resztę prac. To
dobry plan.
Nachodzi mnie ogromna ochota, by natychmiast zabrać się za pisanie,
ale wiem, że jeszcze muszę ją w sobie tłamsić. Godzinę lub dwie. Wtedy
myśli się splotą, ochota podobnie do napięcia seksualnego się skumu‐
luje i  gdy w  końcu wezmę długopis, wszystko pójdzie zupełnie gładko.
Byle nic mnie nie rozpraszało. Byle nie była to żadna cholerna myśl
o Caroline, o Dornhelmie ani…
Gwałtownie skręcam w 7 ulicę. Kierowca auta za mną musiał przyha‐
mować i trąbi jak oszalały. Dureń. Wkroczyłem w inny świat. Pomaza‐
nych graffiti bud, długich szeregów obskurnych garaży i  pustostanów.
Wszystko to przetykane kilkunasto- lub kilkudziesięciopiętrowymi wie‐
żowcami, zwartymi i przysadzistymi symbolami amerykańskiej potęgi.
W tle za nimi majaczą prawdziwe drapacze chmur, u których podnóża
ciągną się wysokie kamienice z kolumnadami oraz wstawkami z mar‐
muru. To kolejne sprzeczności. Klasa średnia stara się oddzielić od bie‐
doty, lecz od wieków czyni to nadzwyczaj nieudolnie, jakby naumyślnie.
Natomiast bez wątpienia bieda nie ma wstępu do świata prawdziwego
bogactwa.
Na moją historię składają się wszystkie klasy społeczne, dlatego tak
dobrze czuję się w każdej z tych dzielnic. Najmniej odpowiadają mi owe
mdłe domki jednorodzinne bez ogrodzeń, za to z kratami w oknach. Od
letniej wody w kranie wolę wrzątek lub lodowate zimno, które wykręca
palce i sprawia, że bolą kości.
Tak, czasem sam siebie nie rozumiem. Wiem jednak, czego potrze‐
buję, by móc spokojnie pisać, a później zasnąć. Wiem, co muszę zrobić,
by zapomnieć o Caroline.
Kieruję się ku magazynom oraz całemu temu bajzlowi rozciągniętemu
wzdłuż koryta rzeki Los Angeles. Jak oni mogą w  ogóle nazywać ten
ciurkający w betonowym kanale ściek rzeką?
Patrzę na twarze stojących przy ulicy dziewcząt. Na wielu z  nich
mimo mocnego makijażu widać niszczący wpływ narkotyków. Uśmiechy
odsłaniają pozapadane dziąsła, ich nosy są szpiczaste, a cera parchata.
Część z  dziewczyn nosi peruki, co samo w  sobie mogłoby się podobać,
gdyby nie myśl, że pod nimi kryją się łyse, zawszone czaszki. Jak długo
może trwać kariera prostytutki w  Mieście Aniołów? Chyba nigdy nie
dłużej, niż trwa rozwój AIDS. Część z  nich może jeszcze wykorzystać
zarobioną forsę, pobawić się pół roku lub rok, czasem dłużej. Niektóre
zakładają rodziny, a  niektóre mają je nawet wtedy, gdy pracują na
ulicy. Najszczęśliwsze kończą jako sutenerki zatrudnione przez gangi
lub mafie. Nieliczne za odłożone pieniądze otwierają własne, całkowicie
legalne biznesy; sklepy z  ciuchami, kwiaciarnie lub bary. Za wszyst‐
kimi ciągnie się przeszłość tak samo, jak ciągnie się ona za mną. Na‐
prawdę potrafię je doskonale zrozumieć i  wiem, o  czym myślą, pędząc
z zawrotną prędkością ku betonowej ścianie. Ja też byłem w tym punk‐
cie.
– Hej, ty…
Zatrzymuję samochód i przywołuję palcem drobną mulatkę w krótkiej
spódniczce oraz pończochach. Ma rysy twarzy nieco podobne do Caro‐
line.
–  Wsiadaj. – Otwieram drzwi od strony pasażera i  klepię dłonią
w skórzany fotel. – Chodź do mnie. No, śmiało.
 
 
13.
LA, NOC 3/4 LIPCA 1991 R.
 
O Caroline i Shannon myślę tylko przez chwilę, gdy staram się znaleźć
argumenty na uspokojenie Sherri (to również ponoć jej prawdziwe
imię). Właściwie nie jest zbytnio zdenerwowana moją propozycją, ale
jak mantrę powtarza, że możemy „to” zrobić albo tu, w  plenerze, albo
w jej pokoju w motelu Vine, co będzie płatne ekstra.
– Słuchaj, naprawdę chcę z tobą przede wszystkim porozmawiać. Pra‐
cuję nad ważnym reportażem, który ma się ukazać w gazetach po obu
stronach Atlantyku, i możesz mi w tym pomóc…
–  Sprawiając ci ulgę? Czy chcesz się po prostu wyżalić? – Patrzy na
mnie lekko skośnymi, ciemnymi oczami. – Jednak wolę zostać na miej‐
scu.
– Może jestem dziwny, mam swój styl pracy i…
– Powiedziałam, że wolę się stąd nie ruszać.
Wzdycham. To trwa zbyt długo. Nie mam czasu się z nią targować na
środku ulicy, a  jeśli ruszę, boję się, że zaraz zacznie odstawiać jakiś
cyrk. Wolę tego uniknąć.
– Sherri, widzę, że jesteś rozsądną dziewczyną, nie zamierzam cię do
niczego zmuszać. Zapłacę ci lepiej niż na miejscu. Nawet lepiej, niż gdy‐
byśmy pojechali do twojego motelu.
– Nie, człowieku, ja też mam zasady…
Obraca się i wyciąga dłoń ku klamce drzwi. Zmarnowałem z nią zbyt
wiele czasu, poza tym cholernie mi się podobają jej kształtne, nieco krą‐
głe ciało, duże usta oraz puszyste włosy. Chwytam się ostatniej deski
ratunku. Już ostatnim razem przygotowałem się na taką ewentualność,
więc mam nadzieję, że mój plan nie zawiedzie. Wyjmuję portfel i  go
otwieram.
– Spójrz. – Delikatnie, aby jej nie przestraszyć chwytam ją za ramię.
Zerka kątem oka, odwracając jedynie głowę.
– Nie interesuje mnie, ile masz forsy.
– Nie chodzi o kasę. Jeśli mi nie wierzysz, zobacz…
Wyciągam z przegródki dwie starannie poskładane kartki. Rozwijam
je i  podaję Sherri, ta nieufnie bierze je w  palce zakończone długimi,
czerwonymi paznokciami.
– Co to? – pyta, ale zaraz zaczyna przyglądać się zdjęciom. Po chwili
obraca się tak, by na kartki padło światło latarni i zaczyna czytać. Kil‐
kukrotnie odrywa wzrok, żeby porównać fotografie z  rzeczywistością.
Niech patrzy. Uśmiecham się podobnie jak na zdjęciach. Z backstage’u
filmu, z kulis talk-show, ze spotkania autorskiego. Na tym ostatnim wi‐
dać ciągnącą się długą kolejkę fanów, a ja – zwieńczający ją niczym wi‐
sienka na torcie – pozuję ze swoją książką. Dowód numer jeden, czarno
na białym.
– O, kurwa. Faktycznie to ty. Ale jeśli…
Ubiegając jej pytanie, wyjmuję paszport. Może nie powinienem tego
robić, lecz naprawdę się śpieszę. Otwieram pierwszą kartkę i obracam
w jej stronę. Dowód numer dwa.
– Mówiłem, że nazywam się Jack. Jack Unterweger.
Tylko pobieżnie zerka na dokument. W  półmroku i  tak pewnie nie‐
wiele widzi.
–  Okej. Teraz już wiem na pewno. – Odpręża się i  z powrotem roz‐
siada się w fotelu. Jednocześnie uważnie mi się przygląda. – Nadal pro‐
wadzisz ten swój talk-show?
Kiwam głową.
– Zaprosisz mnie jako konsultanta? – Wydyma wargi w uśmiechu. –
O to ci chodzi? Mam poopowiadać o robocie na ulicy? O technice robie‐
nia loda i tych wszystkich sprawach?
– W sumie… czemu nie? Ale najpierw muszę z tobą spokojnie poroz‐
mawiać, zrobić notatki i  wszystko przemyśleć. Tak pracuję. Ty masz
swoje zasady, a ja mam swoje. – Chowam paszport oraz portfel do kie‐
szeni. – Gdy mam ładny widok, lepiej działa mi mózg.
– Wy, faceci, jedyny mózg macie tam, w górze. – Sherri porusza dłonią
po moim udzie. – O tym chcesz porozmawiać, Jack?
– Właśnie o tym, moja droga. Właśnie o tym.
Czując, że mam jej przyzwolenie, dodaję gazu i włączam się do ruchu.
Dobiliśmy targu. Życie to sztuka negocjacji. Dzięki niej można osiągnąć
wszystko.
 
 
14.
 
–  Klientów raczej się nie boję… Właściwie wszystko z  nimi związane
jest wpisane w  ryzyko zawodowe. Wiem już, czego się można spodzie‐
wać, ale to codzienne życie potrafi równie mocno sprać po dupie. To do‐
piero jest, kurwa, przerażające. Mój facet przed paroma miesiącami po‐
bił mnie do nieprzytomności. Niedawno wypuścili go z pierdla, ale jesz‐
cze się do mnie nie odezwał… Sukinsyn. Zresztą nie wiem, czy do niego
wrócę, nie wiem nawet, jak długo będę na ulicy. Zadomowiłam się
w  motelu i  nie trzeba mi nic więcej. Po co mi dom, rodzina, całe to
gówno? Wiesz, o  co mi chodzi, prawda? Znam się na facetach i  na
pierwszy rzut oka widzę, że jesteś z  tych, co łapią, o  czym mówię…
A ty, Jack, masz rodzinę?
Dopiero po chwili zdaję sobie sprawę, że ostatnie zdanie potoku słów
Sherri było pytaniem. Nadaje bez przerwy od prawie pół godziny. Przy‐
takiwałem jej, wiedząc, że właśnie tego potrzebuje, i niemal nie skupia‐
łem się na sensie zdań. Potakując, można uspokoić najbardziej przera‐
żoną kobietę.
– Mam dziewczynę – rzucam krótko. – Ale mów dalej, skupmy się na
tobie. To naprawdę interesujące.
Sherri wzrusza ramionami. Opiera głowę o szybę i po chwili odzywa
się swoim przyjemnym, nieco piskliwym tonem:
– Swoją drogą z facetem też mieszkałam w motelu. To tańsze niż wła‐
sny dom albo mieszkanie… Peppertree w Hollywood – wymawia nazwę
z  prawdziwym namaszczeniem. – Przez pewien czas byłam naprawdę
szczęśliwa, brakowało mi tylko pieprzonego psa i widząc nas, pomyślał‐
byś, że obserwujesz cholerny amerykański sen. Ale potem… Potem
Mickowi wszystko zaczęło przeszkadzać.
– Masz na myśli swoją pracę? Wiedział o niej?
– Dwa razy tak. Miał głęboko w dupie to, co robię, do momentu, aż je‐
den z jego szemranych kumpli przyszedł do mnie jako klient. Nie zna‐
łam go, ale on wiedział o  mnie. Możesz się domyślić, co stało się póź‐
niej.
– Brzmi jak przepis na banalną zemstę albo niezbyt udany żart.
Sherri spogląda na mnie z ukosa. Kręci głową i cicho wzdycha.
–  Zdecydowanie nie lubię takich żartów. O  mało nie złamał mi
szczęki, a  gęba tak mi spuchła, że nie poznała mnie jego rodzona sio‐
stra, swoją drogą świetna babeczka. Jako jedyna odwiedzała mnie
w szpitalu.
–  Dziwię się, że oberwało się tobie, a  nie kumplowi… Wybacz, moja
droga, ale twój facet to chyba zakompleksiony dureń.
–  O, tak. Zakompleksiony dureń. Podoba mi się to określenie… Jest
takie… brakuje mi słowa… O, mam! – Klaszcze z  radości. – Staro‐
modne.
Z pewnością zakompleksiony dureń to staromodne określenie. Czasem
mój angielski szwankuje. Mimo spuścizny ojca oraz wielu lat nauki
wciąż bywam zaskakiwany. Sherri trajkocze dalej, lecz teraz zupełnie
jej nie słucham. Skupiam się na prowadzeniu. Pokonaliśmy kilkanaście
mil autostradą wzdłuż wybrzeża Oceanu Spokojnego, którego bezkre‐
sna, czarna toń przetykana pojedynczymi światłami statków co rusz
rozciągała się po naszej lewej. Po prawej zdawać by się mogło, że wid‐
nieje jego wypaczone, upiorne odbicie. Czarny bezkres łączy się z  nie‐
bem, a  żółte światełka pokrywają go, pnąc się w  górę, niemal gładko
przechodząc w gwiazdy. To oświetlone posiadłości na zboczach podnóża
gór Santa Monica. Niedługo będę musiał skręcić. Mam zwyczaj przygo‐
towywania trasy zawsze przed wyruszeniem w drogę. Tak jest i w tym
przypadku, więc nie obawiam się, że się zgubię. O, właśnie! Zjeżdżam
z autostrady, po czym kieruję się pod górę drogą zwaną Coral Canyon
Road.
– Byłam tu kiedyś! – Sherri rozgląda się podekscytowana, a ja dziwię
się, co znajomego mogła dostrzec w  tej ciemnicy. – Micke zabrał mnie
na romantyczny wieczór z widokiem na zatokę…
– Mówiłem ci, że potrzebuję przestrzeni, żeby zebrać myśli.
Zatrzymuję samochód i  wyłączam silnik. Dalej nie pojedziemy.
Ścieżka robi się bardzo wąska, a  koleiny zbyt duże. Jest już prawie
druga nad ranem i w okolicy nie ma żywego ducha. Wystarczy. W tym
miejscu będziemy mieć spokój.
– W sumie, skoro już tu jesteśmy, to może się zabawimy? – proponuję
mimochodem. – Żeby nam się później dobrze rozmawiało.
Sherri przewraca oczami i chichocze.
– Wszyscy jesteście tacy sami. Znani czy nie, bogaci czy biedni…
Mówiąc to, podciąga bluzkę, odsłaniając czerwony biustonosz szczel‐
nie przylegający do obfitych piersi.
– Tyle wystarczy – szepczę.
 
 
15.
 
Jest dobra. Sherri jest dobra, powtarzam w myślach.
Byłoby szkoda, gdyby zrezygnowała ze swojej pracy. Choć dla mnie to
bez znaczenia, za kilka dni wracam do Europy. A może wcale nie?
Sherri jest dobra…
– Odwróć się – nakazuję.
Na tyle auta nie ma zbyt wiele miejsca, nie jest tak przestronne jak
radiowóz, w  którym siedziałem przed dwoma tygodniami. Ale dajemy
radę. Spoglądam na jej wypięte, nagie pośladki. W  półmroku niemal
nic nie widzę, lecz to nie ma znaczenia… To nie ma żadnego znaczenia.
Są czynności, które wykonuje się niemal automatycznie choćby się
miało zamknięte oczy.
Pochylam się i  wciągam zapach włosów dziewczyny. Nie czuję ani
szamponu, ani perfum, ani dymu papierosowego. To nimi najczęściej
pachną włosy. No, i jeszcze mdłym potem. Tymczasem od Sherri czuję
jedynie dusznawą woń powietrza. Godzin, przez które stała przy ruchli‐
wej ulicy i  czekała na klientów. Ilu ich dzisiaj miała? Z  kim się pie‐
przyła przede mną?
Biedna, dobra Sherri…
Po omacku szukam dłonią spodni, starając się, by nie zwróciła na to
uwagi. Wciąż jest wypięta i czeka, abym się nią zajął. Szybko natrafiam
na kieszeń, po czym wyciągam z niej scyzoryk.
Błyskawicznie nachylam się nad Sherri i  przyduszam ją ciężarem
swojego ciała. Obcinam ramiączko nad prawą miseczką jej stanika.
Działam szybko i  sprawnie, więc oszołomione dziewczę nawet nie zdo‐
łało jęknąć. W tym JA jestem naprawdę dobry.
Nacinam scyzorykiem bok miseczki i  przeciągam przez otwór ra‐
miączko. Gwałtownie podciągam biustonosz do góry tak, że oplata jej
szyję. W  momencie, gdy z  gardła Sherri dobywa się krzyk, zaciskam
pętlę. Materiał trzeszczy i napina się w moich dłoniach. Mimo to wiem,
że nie pęknie. Zaciskam pętlę jeszcze mocniej. Tak mocno, że niewiele
brakuje, żeby głowa dziewczyny dosłownie odpadła od karku. To się jed‐
nak nie zdarzy…
Delikatnie popuszczam uścisk i się wyprostowuję. Krew mocniej pul‐
suje mi w żyłach, a serce bije jak oszalałe. Sam mam wrażenie, że bra‐
kuje mi tchu. Być może wskutek podniecenia zapominam oddychać,
a  może organizm potrzebuje więcej tlenu… Nieważne. Boże, jak ja
uwielbiam to robić!
Sherri cicho charczy, ale nie ma siły odkaszlnąć. Próbuje się oprzeć na
łokciach, a lewą dłoń wyciąga ku klamce.
– Niedobra Sherri… – cedzę.
Ponownie zaciskam pętlę, ocierając się jednocześnie o  jej nagie po‐
śladki. Kręci mi się w  głowie, wsłuchuję się w  charkot, który wraz
z  głuchym odgłosem pulsującej krwi zdaje się rozsadzać mi czaszkę.
Sherri cofa dłoń i  chwyta za stanik. Nie jest jednak w  stanie włożyć
choćby palca między materiał a swoją szyję. Rzęzi, wiem, że z jej nosa
wypływa śluz, ma wybałuszone, przekrwione oczy i  lekko rozwarte,
sine usta. Jej ślina jest gęsta oraz spieniona. Widziałem to wiele razy.
Za chwilę jej nabrzmiały język wychyli się między zęby. Być może nawet
odgryzie sobie jego kawałek. To też się zdarza.
Jeszcze raz poluzowuję pętlę. Bardzo wolno, delektując się tym, jak
nieudolnie Sherri usiłuje nabrać powietrza. Po chwili duszenia czło‐
wiek zaskakująco łatwo zapomina, jak się oddycha. Stara się robić to
jednocześnie ustami i nosem, a w związku z tym, że ma zgniecione gar‐
dło, wydaje z  siebie niepowtarzalne dźwięki. To swego rodzaju boska,
cudowna muzyka. Uwielbiam ją. Czuć w niej tchnienie Boga tak samo
mocno, jak w  chwili seksualnego spełnienia. A  jeśli jedno łączy się
z drugim…
Sherri wyraźnie słabnie. Nie jest już nawet w stanie wspierać się na
łokciach. Opada na tylne siedzenie, a  jej ciałem zaczynają wstrząsach
konwulsje. Drży. Ja również drżę. Po raz ostatni ciągnę materiał tak, że
zaczynają mnie boleć nadgarstki oraz napięte od kilku minut bicepsy.
Z całej siły zaciskam zęby. Sherri już się nie rusza, lecz ja nie przestaję
się o  nią ocierać. Dość… dość… Kręci mi się w  głowie i  niemal tracę
przytomność. Chyba przez jakiś czas rzeczywiście zapomniałem o oddy‐
chaniu. Opadam na kolana i wydaję z siebie długi jęk. Opieram się czo‐
łem o tył zagłówka fotela kierowcy. To było coś… To było coś…
Muszę zebrać się do kupy, ale nie mam na to siły. Opanowanie karu‐
zeli myśli wydaje się niemożliwe. Nadal czuję ogromne, wręcz paraliżu‐
jące podniecenie, które rozlało się po całym moim ciele. Powoli uspoka‐
jam oddech, a  bicie mojego serca spowalnia. Wypuszczam powietrze
ustami. Powoli, bardzo powoli, delektując się opróżniającymi się płu‐
cami.
Nic nie trwa wiecznie. Ta myśl przychodzi mi do głowy niemal za‐
wsze, gdy czuję się szczęśliwy. Niszczy mój spokój ducha i  wżyna się
cierniem gdzieś w serce. Do diabła.
Obracam się, szybko zakładam spodnie i  wychodzę z  auta. Jest nie‐
mal kompletnie ciemno, ale na tle widocznej zza wzgórza łuny Los An‐
geles widzę jakieś drzewo. Obchodzę samochód, po czym otwieram
drzwi z drugiej strony. Chwytam obie dłonie Sherri. Bez problemu wy‐
wlekam ją z  auta, nie zważając, że jej głowa uderza o  metalowy próg,
a  potem o  ziemię. Wlokę ją na ubocze, lecz niezbyt daleko. Wpycham
w krzaki rosnące u podnóża drzewa. Rozmyślam się i ostatni raz doty‐
kając jej ciała, obracam ją na plecy. Potem sięgam do wiszących na jej
kostkach spodni. Przeszukuję je, ale nie znajduję żadnych dokumentów.
To dobrze. Jej zidentyfikowanie chwilę potrwa, a czas zawsze wprowa‐
dza pewien chaos. Dick, Fran, Tony i  cała reszta będą mieli sporo ro‐
boty.
Zapinam rozporek, a następnie chwiejnym krokiem wracam do auta.
Moją krew wciąż przepełnia rozkosz.
 
Ciało dwudziestosześcioletniej Sherri Long zostało odnalezione dopiero
11 lipca 1991 roku przez mężczyznę, który wraz z  synem podążał na
szczyt wzgórza, by obserwować mające nastąpić tego dnia zaćmienie
słońca. Zwłoki były już w  posuniętym stadium rozkładu, rozdęte i  gni‐
jące. W  ustach, oczodołach oraz nosie zalęgły się robaki. Szyję zmarłej
wciąż oplatał biustonosz. W  trakcie sekcji stwierdzono, że została ści‐
śnięta do obwodu zaledwie ośmiu cali (ok. 20 cm).
 
 
16.
 
Z Shannon poszło mi nieco gorzej. Zdjąłem tamten cholerny, metalowy
łańcuch i  wjechaliśmy na opustoszały parking. Sądziłem, że ten mo‐
ment będzie najtrudniejszy, tymczasem ona wciąż gapiła się na mnie
jak urzeczona. Dopiero kiedy powiedziałem jej, że przed rozmową
chciałbym się z nią zabawić, wpadła w furię. W swoich wyobrażeniach
już była gwiazdą mojego reportażu, a  prawdziwe gwiazdy nie muszą
przecież zarabiać, pracując fizycznie. A już na pewno nie jako dziwki.
Szarpiąc się, usiłowała uciec z  auta. Kilkukrotnie uderzyła dłonią
o  przednią szybę tak, że jakimś cudem udało się jej ją skruszyć. Paję‐
czynę pęknięć zobaczyłem dopiero kolejnego dnia rano i  musiałem się
gęsto tłumaczyć przed pracownikami wypożyczalni. Spod kół cięża‐
rówki wyprysnął kamień. To wszystko, proszę pana. Jechałem na‐
prawdę przepisowo, bo gdybym ją wcześniej wyprzedził… Nie byłoby
w ogóle tematu. Tak, tak… Nie będę robił żadnych problemów w proce‐
sie odszkodowawczym. Macie wszystkie moje dane.
Zuchwałość Shannon zirytowała mnie do tego stopnia, że chwyciłem
ją za kark i  uderzyłem jej głową w  to samo miejsce, w  które przed
chwilą tłukła dłonią. Zrobiłem to dwa lub trzy razy, aż straciła przy‐
tomność. Następnie wywlokłem ją z  auta, po czym przeciągnąłem ku
szpalerowi eukaliptusów. Dopiero tam ją udusiłem. Zrobiłem to biusto‐
noszem, który zawiązałem w  taką samą pętlę jak zawsze. Wszystko
trwało dziesięć, może piętnaście minut. Dziewczyna wywaliła na
wierzch język, a  jej oczy dosłownie wyszły z  orbit. Zaczęła się telepać
w konwulsjach, które zepsuły całą zabawę. Przypominała cholerną rybę
wyrzuconą na brzeg. Nie mogłem się skupić. Jej ślina zmieszana
z krwią ściekała z kącików warg, spływając mi między palce. Shannon
znieruchomiała zupełnie nagle, zastygając jak posąg albo gipsowy od‐
lew. Przestała charczeć, a wokół zapanowała cisza.
Myślę o  tym w  momencie, gdy koła mojego samolotu dotykają płyty
lotniska. W  głośnikach rozlega się trzykrotne piknięcie, po czym wraz
z prawie trzema setkami pasażerów mam zaszczyt wysłuchać głosu ka‐
pitana.
–  W  Monachium zastaje nas przyjemna pogoda. Jest ładny, pogodny
dzień, termometry wskazują dwadzieścia cztery stopnie, a temperatura
ma jeszcze wzrosnąć. Mam nadzieję, że państwa podróż przebiegała po‐
myślnie. Dziękuję w imieniu swoim oraz załogi…
Świetnie. Mam przytkane uszy. Przełykam ślinę i zerkam na zegarek.
Dochodzi jedenasta dwadzieścia. Jeśli rozładunek bagaży pójdzie
sprawnie, to być może około południa opuszczę lotnisko. O ile na drodze
nie będzie żadnych utrudnień, w Wiedniu będę przed szóstą. Muszę się
solidnie zabrać do roboty.
Choć Dornhelm wciąż się nie odezwał, a zainteresowanie moim repor‐
tażem przejawia mniej wydawców niż sądziłem, jestem dobrej myśli.
W ciągu najbliższych parunastu dni mam zaplanowanych kilka wywia‐
dów oraz spotkań autorskich. Do tego na deskach teatrów będzie wy‐
stawiana nowa wersja Krzyku strachu. Jest dobrze, naprawdę.
Nadal koncentruję się na najbliższych planach, gdy zgodnie z przewi‐
dywaniami dokładnie o  dwunastej jedenaście podchodzę do nowego
volkswagena z  indywidualną tablicą rejestracyjną „W JACK I”. Pół
roku temu skasowałem swojego ulubionego sportowego mustanga, ale
przecież takie jest życie. Wkrótce znów będzie lepiej. Po pechu przycho‐
dzi szczęście.
Jeśli się tylko tego chce.
 
Ciało trzydziestopięcioletniej Shannon Exley odnaleziono 20 czerwca na
tyłach Girl Scout Center u podnóża szpaleru eukaliptusów. Kobieta zo‐
stała uduszona własnym stanikiem, przy użyciu ogromnej siły zacisku.
Obwód jej szyi wynosił 7 cali (ok. 17 cm).
 
Ciało trzydziestotrzyletniej Irene Rodriguez zostało odnalezione 29
czerwca 1991 roku na parkingu nad rzeką Los Angeles. Zostało we‐
pchnięte pod przyczepę ciężarówki. Również na jej drobnej szyi był za‐
wiązany węzeł z biustonosza, o średnicy zaledwie 6 cali (ok. 15 cm).
 
 
17.
 
– Często myślę o tym, jak wyglądałoby moje życie, gdyby zmienić choć
jeden z elementów. Gdybym urodził się w innym miejscu, w wiosce od‐
dalonej o  kilkanaście kilometrów lub w  większym mieście. Co by się
zmieniło, gdyby moja matka miała do mnie więcej cierpliwości albo
dziadek kochał mnie tylko nieco mocniej. Czy byłbym tu, gdzie jestem?
W końcu stanowię produkt swoich czasów, kultury oraz lęków nabywa‐
nych przez lata. Społeczeństwo w  jego dzisiejszej formie nie ma racji
bytu, nie może przetrwać dłużej niż pokolenie lub dwa. Zobaczą pań‐
stwo, zniknie tak, jak znikły społeczeństwa starożytnego Rzymu,
Egiptu lub Mezopotamii. Tak jak znikło imperium Hiszpanów i Brytyj‐
czyków. Wreszcie, jak znikło drogie sercom części państwa rodziców lub
dziadków imperium austriackie.
Milknę. Obracam w  dłoni mikrofon i  staram się wieść wzrokiem po
zebranych w  sali osobach, ale twarze nikną w  półmroku. Światło
z dwóch reflektorów pada mi prosto w oczy. Jakiś dureń w relacji z jed‐
nego z moich ostatnich wieczorów autorskich napisał, że „do znudzenia
rozwodzę się nad kwestiami społeczno-etycznymi, uprawiając czcze mo‐
ralizatorstwo”. O  nie. Jestem od niego bardzo daleki. Zawsze chodziło
mi o  coś zupełnie innego. Ludzie muszą bezgranicznie wierzyć, że się
zmieniłem. Że jestem produktem czasów oraz przykładem przemiany.
Tylko dzięki temu mogę przeżyć i nadal się rozwijać.
Tępy gnojek. Nie widzi, że to właśnie dzięki temu jestem tu, gdzie je‐
stem. Że jestem tu, gdzie jestem, dzięki takim jak on. Dlatego w nędz‐
nej gazecinie narzeka, że przesadnie moralizuję, tymczasem ja mam
przestronny apartament, kilka aut i  złoty zegarek na ręce. Niech na‐
rzeka. Bóg z nim.
Podnoszę mikrofon do ust, lecz jeszcze przez chwilę milczę. Wiem, jak
budować napięcie. Odzywam się dopiero, gdy słyszę czyjś szept.
–  Współczesne społeczeństwa potrzebują odnowy… – stwierdzam
z pełnym przekonaniem. – Tak mocnej, jakiej sam zaznałem. Z pewno‐
ścią część państwa o  niej wie, ale nie wszyscy. Zawsze biję się z  my‐
ślami, czy powinienem o tym opowiadać po raz kolejny. Nie chciałbym,
abyście państwo się zanudzili i  klęli, że zmarnowaliście czas przez
Jacka Unterwegera. Tego bym…
Przerywają mi oklaski. Wiem, co oznaczają. Mam jak najszybciej opo‐
wiedzieć swoją historię. No dobrze. Niech tak się stanie.
Sami tego chcieliście.
 
 
18.
1954 r.
 
– Dziadku, kiedy wróci mama?
– A skąd wiesz, że w ogóle wróci?
– Przecież ona… Mówiłeś, że niedługo się zobaczymy.
– A ty miałeś się więcej o to nie pytać. Nigdy.
– Ale minęło tyle czasu, ja… Stęskniłem się za nią i bardzo chciałbym
się z nią zobaczyć.
– Każde twoje słowo o niej oddala jej powrót o dzień albo tydzień. Za‐
pamiętaj to sobie.
– Dlaczego? Ja nie chcę… Ja… Proszę, niech ona wróci!
Moje łzy nie robią na dziadku żadnego wrażenia. Zamiast tego wymie‐
rza mi solidny policzek. Chwyta mnie za kołnierz, nachyla się i  spo‐
gląda mi prosto w oczy. Czuję smród alkoholu z jego ust.
–  Nigdy-więcej-nie-wracaj-do-tego-tematu! – Każde słowo wymawia
oddzielnie, grożąc mi palcem. – Chyba że chcesz, żebym złoił ci skórę
jak ostatnim razem.
– Nie, nie… – zapewniam i pociągam nosem. Z oczu leją mi się łzy.
W wyobraźni przesuwa mi się obraz mamy, ledwo zapamiętany, być
może nawet zdeformowany lub upiększony. Często się zastanawiam,
jaki kolor miały jej oczy.
–  Przestań się mazać. – Dziadek gwałtownie się wyprostowuje i  za‐
machuje się ręką, ale tym razem mnie nie uderza. Mimo to odruchowo
się uchylam. – Nie mogę tego wytrzymać! Zwariuję z tobą, rozumiesz?
Potulnie kiwam głową. Tak, rozumiem. Ze mną można zwariować. Je‐
stem tylko obciążeniem, problemem i beksą.
– Przeproś – nakazuje surowym tonem.
– Przepraszam – szepczę.
– Głośniej.
– Przepraszam!
– Dobrze, dobrze…
Odchodzi w stronę pieca, otwiera metalowe drzwiczki i pogrzebaczem
porusza drwa. Kuca, a jego kolana strzelają. Przez chwilę ciężko oddy‐
chając, spogląda w ogień. Ja również patrzę na płomienie ponad ramie‐
niem dziadka. Mam surowy zakaz zbliżania się do pieca, a już „kurwa
szczególnie” jego dotykania. Kiedyś próbowałem odkręcić żeliwny ry‐
giel, co zakończyło się blizną na podbródku. Takie bywa życie. Moim
błędem było, że dałem się złapać.
Nagle dziadek zamyka drzwiczki i się podnosi. Mimo że nie jest nad‐
zwyczaj wysoki w  tym małym pomieszczeniu prawie dotyka głową su‐
fitu. Gdy przechodzi obok żyrandola musi się schylać. Zresztą ten ma‐
leńki żyrandol wisi tu tylko jako ozdoba, najczęściej spędzamy wieczory
przy lampie naftowej, którą ustawia na środku poobijanego, dębowego
stołu. Milczymy…
Dziadek odkłada pogrzebacz i powoli się do mnie odwraca. Jego twarz
jest zaczerwieniona od ciepła buchającego z pieca, ale spokojna. Nie ma
na niej śladu po złości sprzed chwili. Poza tym tę niedawną szorstkość
trudno nawet nazwać złością. Odchrząkuje, jakby chciał zwrócić na sie‐
bie moją uwagę. Wreszcie podchodzi do łóżka i splata dłonie na piersi.
Przez chwilę uważnie mi się przygląda. Boję się choćby poruszyć.
Wreszcie siada przy mnie i kładzie mi dłoń na głowie. Delikatnie gładzi
mnie po włosach.
– No, już – mówi. – Nie martw się.
– Nie martwię się… Ja tylko…
– Ciii…
Rezolutnie kiwam głową. Wtulam się pod ramię dziadka i nie zważam
na jego mdły, gorzki zapach.
–  Zdradzę ci pewien sekret – szepcze, nie przestając gładzić moich
włosów.
Obracam się i  zainteresowany nadstawiam ucha. Dziadek nigdy nie
dzieli się ze mną sekretami. Serce bije mi w  piersi na myśl, że bę‐
dziemy mieli wspólną tajemnicę. Jak Michael z Sonią. Albo jak kiedyś
ponoć tata z mamą. Momentalnie się rozpogadzam i aż drżę z niecier‐
pliwości.
– Tak, dziadku? Co to za sekret?
– Zachowasz to tylko dla siebie?
– Oczywiście. Obiecuję.
–  A  więc dobrze. – Dziadek przepuszcza między palcami moje włosy
i nachyla się jeszcze niżej. Po chwili szepcze, niemal muskając wargami
moje ucho. – Twoja matka to kurwa – cedzi. – Woli dawać dupy niż za‐
jąć się swoim bękartem, dlatego może jej nigdy nie zobaczysz. Rozu‐
miesz, co znaczy nigdy?
Nie rozumiem. Nie rozumiem niemal żadnego słowa, które do mnie
powiedział, ale wiem, że oznaczają coś bardzo złego. Momentalnie
opuszcza mnie podniosły nastrój sprzed chwili. Jednak w obawie przed
laniem powstrzymuję płacz. Będę cierpiał w milczeniu.
 
 
19.
 
Dzisiejszego wieczoru mam nakazane pójść wcześniej spać. Lampa naf‐
towa została przygaszona, a dziadek gdzieś wyszedł, zanim zrobiło się
zupełnie ciemno. Bez kolacji, przestraszony dziwnymi dźwiękami dobie‐
gającymi z  doliny siedzę na łóżku. Myślę sam nie wiem o  czym. Pozo‐
staję w  stanie zawieszenia, znanej mi od najmłodszych lat rozpaczy,
która nie skupia się na niczym szczególnym, a  jednocześnie obejmuje
wszystko. Dotyczy mnie, mamy, tego, jaką przykrość wyrządzam dziad‐
kowi swoim zachowaniem, nawet szarej pogody za oknem i  marnej ja‐
kości nafty w lampie. O tym ostatnim nic bym nie wiedział, gdyby dzia‐
dek nie poinformował mnie, że musiał kupić „tańsze gówno”, żebym
miał co „żreć”. Od dwóch dni nie jadłem nic prócz suchego chleba. My‐
ślę o tym wszystkim, lecz nie skupiam się na żadnym ze strzępów my‐
śli. Boję się ciemności. Ale jeszcze mocniej boję się bez pozwolenia
dziadka zapalić jakiekolwiek światło. Muszę sobie radzić, wyobrażając
sobie, że jest przy mnie mama albo że za oknem wciąż jest dzień. To nic
trudnego. Potrafię przekonać się, że to prawda na całe minuty albo
kwadranse. Potem, gdy uświadamiam sobie, że wciąż samotnie tkwię
w mroku, a w kątach izby może czaić się prawdziwe zło, zaczynam my‐
śleć o czymś innym. O samolotach, garbatym panu Ingmanie ze sklepu,
albo o… tacie. Fantazje na jego temat to całkowicie odrębne historie.
Czasem bardzo przyjemne, tak przyjemne, że…
Nagle do rzeczywistości przywołuje mnie odgłos kroków stawianych
na kamiennych stopniach od frontu chaty. Natychmiast nakrywam się
kołdrą i udaję, że śpię. Nie chcę rozzłościć dziadka. Po chwili drzwi się
otwierają, po czym z  impetem uderzają o  ścianę. Dobiega mnie zna‐
czące chrząknięcie dziadka.
– Skromnie, ale wygodnie. Liczy się okolica i święty spokój.
– Nie przeszkadza mi to – rozlega się niski, kobiecy głos. Wiem, co się
zaraz wydarzy, więc cicho przysuwam się do ściany. – Pan płaci, pan
wymaga.
– Widzę, że jesteś z tych bezpośrednich. To dobrze, bardzo dobrze. Lu‐
bię takie.
– Czy mnie potem pan odwiezie?
Słyszę, że dziadek zapalił światło, więc podnoszę skraj kołdry. Przy
stole stoi krępa kobieta w  obcisłej koszuli oraz spodniach opinających
się na jej grubych udach. Damski, wełniany płaszcz leży na podłodze.
Dziadek podchodzi do nieznajomej, a  następnie zaczyna rozpinać gu‐
ziki jej koszuli. Robi to szybko i sprawnie.
–  Chodźmy tam. – Nie odwracając się, kiwa głową w  stronę łóżka. –
Nie każ mi myśleć, co będzie po. Płacę za przyjemność tu i teraz.
– Ale…
– Powiedziałem: nie martw się. Nie zakopię cię w ogródku.
Dziadek rozmawia z tą kobietą w ten sam opryskliwy sposób, w który
zazwyczaj zwraca się do mnie. Po chwili nieznajoma jest w  samej bie‐
liźnie. Odwraca się i podchodzi do łóżka. Opuszczam kołdrę, lecz robię
to chyba zbyt późno, bo słyszę jej zdziwiony krzyk.
– Tam… On…
– To mój wnuk – spokojnie wyjaśnia dziadek. – Łóżko jest dość szero‐
kie i  nie będzie nam przeszkadzał. Śpi jak kamień, uwierz mi, że go
tego nauczyłem. No, co się tak patrzysz? Kładź się.
– On nie śpi.
– Śpi, gwarantuję ci to.
Kołdra się podnosi i z całej siły zaciskam oczy. Czuję zapach słodkich,
mdłych perfum, a następnie zimną rękę, która dotyka mojego ramienia.
Udaję, że przez sen odwracam się na bok, po czym dotykam czołem
ściany. Wielka łapa dziadka przesuwa mnie jak niechciany przedmiot.
– Widzisz, mamy dość miejsca.
Rzuca coś na poduszkę obok mojej głowy. Dobrze wiem, że to biusto‐
nosz tej kobiety. Przechodziłem przez ten rytuał już zbyt wiele razy, by
mieć wątpliwości. Muszę być tylko cicho i się nie ruszać, a wtedy rano
nie spotka mnie żadna kara. W ogóle nie będzie tematu tego, co działo
się w nocy.
Zaczynam się modlić tak, jak nauczyła mnie tego mama. Nie skupiam
się na słowach, ale w  myślach ciurkiem wypowiadam całe zdania. Po
chwili zagłusza je sapanie, a  łóżko zaczyna się poruszać. Ukradkiem
przytykam palcami uszy.
Sapanie staje się coraz głośniejsze. Co jakiś czas czuję czyjś dotyk na
swoim ciele, ale nadal leżę całkowicie nieruchomo. Jak kamień. Dzia‐
dek rzeczywiście mnie tego nauczył.
 
 
20.
 
Drzwi jak niemal zawsze otwierają się z  impetem i  walą o  ścianę.
A może tak tylko mi się zdaje? W każdym razie zaskoczony podrywam
się na równe nogi. Drzwi ma prawo otwierać tylko dziadek, a  dziadek
jest w środku. Przy mnie. On również wstaje i zerka na dwóch umun‐
durowanych mężczyzn, którzy wchodzą do środka. Przedstawiają się, po
czym pokazują mu jakieś dokumenty. Za policjantami zjawia się po‐
twornie blada kobieta o  rudych włosach i  mętnych niebieskich oczach.
Jej spojrzenie kieruje się na mnie. Odruchowo się cofam.
–  Jest tam. – Wskazuje na mnie głową. – Cześć, mały. Jak masz na
imię?
– Jack.
– Jack? Nie Johann, tylko Jack?
– Tak – odpowiadam z dumą. – To po moim ojcu.
Dziadek po pośpiesznej wymianie zdań z  funkcjonariuszami odzy‐
skuje rezon. Staje między mną a kobietą i parska sarkastycznie.
– Po sukinsynu ojcu, którego nawet na oczy nie widział. No co, uważa‐
cie, że jest zabiedzony albo że się nim źle zajmuję? To cholerny okaz
zdrowia.
– Na pewno będziemy z nim chcieli porozmawiać bez pańskiej obecno‐
ści.
– Róbcie, co chcecie. – Dziadek wzrusza ramionami. Wyciąga paczkę
papierosów i  częstuje nimi policjantów, lecz ci odmawiają. – W  po‐
rządku, możecie to zrobić nawet tutaj. Przejdę się dokoła chaty.
– Dziękujemy, panie Unterweger.
– Zabierajcie go, jeśli chcecie zmarnować mu życie. Nigdzie nie będzie
miał lepiej niż tutaj, prawda, Jack?
Dziadek zwraca się wprost do mnie. Świdruje mnie swoimi małymi,
ciemnymi oczami i wsadza papierosa do ust. Jego wzrok jest wymowny,
tak wymowy, że natychmiast potrząsam głową.
–  Z  dziadkiem jest mi bardzo dobrze – cedzę wyuczoną formułkę. –
Tęsknię za mamą, ale ona mnie zostawiła. Tu jest mi całkiem dobrze…
– Proszę…
Kobieta odwraca się do dziadka i wymownie wzdycha. Ten odpala pa‐
pieros, jeszcze raz na mnie spogląda, po czym bez słowa wychodzi
z  domu swoim ciężkim, sztywnym krokiem. Jeden z  policjantów idzie
za nim. Z dworu dobiegają mnie odgłosy awantury, które ucina dopiero
zamknięcie drzwi. Zaskakująco delikatne i ciche.
– Jack, mój drogi, możemy usiąść? – Kobieta odsuwa krzesło i z obrzy‐
dzeniem spogląda na brudny stół. Przez chwilę się waha, ale w końcu,
gdy zajmuję miejsce po drugiej stronie, również siada. – Nazywam się
Ewa i jestem psychologiem oraz pracownikiem społecznym. To pewnie
brzmi skomplikowanie, ale chciałabym z  tobą po prostu porozmawiać.
Wszystko, o czym powiemy, zostanie tylko między nami i twój dziadek
o niczym się nie dowie. Chyba że sam zechcesz mu opowiedzieć, ale nie
uważam, żeby była taka potrzeba. Nie sądzisz?
Milczę. Nie lubię spiskowania. Dziadek zawsze mi powtarzał, że mię‐
dzy nami nie ma żadnych sekretów i że każdy nieznajomy może chcieć
nas skrzywdzić. Zaciskam usta.
– Jack…
Kobieta wyciąga dłoń i kładzie ją obok mojej, jednak mnie nie dotyka.
Uśmiecha się do mnie.
–  Nie bój się – mówi powoli i  bardzo łagodnym tonem. Wciąż patrzy
mi w  oczy. – Jestem tu po to, aby ci pomóc. Możesz mi całkowicie za‐
ufać. Mam syna w  twoim wieku i  wiem, że ostatnim, czego potrzebu‐
jesz, jest obca baba zadająca ci pytania. Mój syn nazywa się Ulrich, ale
woli, gdy mówimy do niego Uli. A ty jak najbardziej lubisz, żeby się do
ciebie zwracać? Jack to fantastyczne imię.
Zmieszany wbijam wzrok w  swoje dłonie i  zaczynam kręcić palcami.
Robię to odruchowo, gdy się denerwuję. Wciąż czuję na sobie spojrzenie
tej kobiety i zaczyna mi ono ciążyć.
– Nie przepadam za zdrobnieniami – odzywam się wreszcie. – Lubię
swoje imię.
– Tak właśnie myślałam. I bardzo słusznie. A jak zwracają się do cie‐
bie przyjaciele?
– Nie mam tu przyjaciół.
– A dziadek?
Przez następny kwadrans odpowiadam na kolejne pytania oraz wysłu‐
chuję sporadycznych dowcipów opowiadanych przez Ewę. Kobieta wy‐
dyma przy tym usta, ale jej oczy są całkowicie nieruchome. Wiem, że
w głębi duszy te żarty wcale jej nie bawią. Dlatego również przez więk‐
szość rozmowy pozostaję poważny i tylko sporadycznie się uśmiecham.
Przez cały czas towarzyszy mi również poczucie, że zdradzam dziadka.
Z pewnością nie chciałby, abym o tym wszystkim rozmawiał z niezna‐
jomą. Wiercę się, marząc o tym, aby to się już skończyło. Policjant cho‐
dzi po izbie i przygląda się kolejnym sprzętom, co rusz z odrazą kręcąc
głową.
– Czy dziadek cię bije?
To pytanie sprawia, że staję się podwójnie czujny i nagle się wyprosto‐
wuję.
– O, nie, nie… – zapewniam drżącym głosem. – Nigdy. Nie będę z pa‐
nią rozmawiał!
Zrywam się od stołu i  biegnę w  stronę łóżka. Zarzucam sobie kołdrę
na głowę. Znikam.
 
 
21.
 
– Dawaj to!
Karl wskazuje na mój model czerwonego, sportowego samochodu. To
jedyna rzecz, którą dostałem od mamy. Albo o której pamiętam, że ją od
niej dostałem. Gdy mieszkałem u dziadka, miałem ściśle wydzielone
pory, kiedy mogłem się nim bawić.
Od trzech dni jestem w tym ohydnym miejscu, pośród tłumu dziecia‐
ków, które traktowały mnie dotąd jak trędowatego (znaczenie tego
słowa poznałem po wielu latach). Wskazywały sobie mnie palcami, ale
jednocześnie, gdy do nich podchodziłem, odwracały się.
„Dawaj to” to pierwsze słowa, które skierowane są wprost do mnie.
Padają z  ust starszego o  dwa lub trzy lata grubasa z  płaskim nosem
i prostokątnym czołem.
– Nie – odpowiadam hardo. – Jest mój.
Grubas otwiera ze zdziwienia gębę. Odwraca się i  zmieszany patrzy
po swojej obstawie – trzech znacznie drobniejszych chłopakach w moim
wieku lub jedynie odrobinę starszych.
– Słyszeliście? – Parska nerwowym śmiechem. – Samochód jest jego!
– Dostałem go od…
Nim kończę, grubas do mnie dopada i wygina mi za plecami rękę. Ból
znoszę w  całkowitym milczeniu, tak jak nauczył mnie tego dziadek.
Jednocześnie staram się bronić drugą ręką, ale moje ruchy krępuje
dwóch kolejnych chłopców. Trzeci wyrywa mi zabawkę. Na odchodne do‐
staję cios otwartą dłonią w tył głowy.
– Uważaj, z kim zaczynasz – rzuca grubas.
– Oddaj go… – cedzę, powstrzymując płacz. – Słyszysz?!
Banda, rechocąc i  szturchając się po kumpelsku, odchodzi, a  ja drżę
ze złości. Być może jeszcze bardziej wprawia mnie we wściekłość do‐
znane upokorzenie. Zaciskam zęby i  powstrzymuję łzy. Dochodzi połu‐
dnie, niebawem podany zostanie obiad, a  ja będę musiał usiąść tuż
obok tych chłopców. Wyznaczono nam wspólny stolik. Przynajmniej
wtedy na sali będą dorośli, choć co oni mogą zmienić? Tamta kobieta,
Ewa, obiecywała przecież, że gdy zabiorą mnie od dziadka, będzie mi
lepiej. Mówiła, że znajdę nowych przyjaciół. Mówiła, że będę się mógł
spokojnie bawić i że pójdę do szkoły. Kłamała, kłamała, kłamała… Jak
wszyscy.
Gdy przychodzi pora obiadu, wciąż czuję wstyd i upokorzenie. Wydaje
mi się, że spojrzenia wszystkich dziewcząt skierowane są w  moją
stronę. Niektóre z nich szepczą, inne się śmieją. Grubas z tryumfalnym
błyskiem w oku postawił na stole przed sobą mój samochód. Z ociąga‐
niem siadam na swoje miejsce i  podsuwam krzesło. Serce bije mi jak
oszalałe. Dwie kobiety roznoszą talerze z  zupą, a  trzecia pośpiesznie
rozkłada materiałowe serwetki.
–  Fajnie się nim bawi… – Grubas nie przestaje się do mnie uśmie‐
chać. Choć odsunąłem się daleko, jak mogłem, nasze ramiona się nie‐
mal stykają. – Podoba mi się, ale chyba zobaczę, czy jest wytrzymały
w razie wypadku.
– Zderzenie ze ścianą – dodaje blondyn siedzący naprzeciw mnie.
– Właśnie, zderzenie ze ścianą. Obstawiam, że nie będzie co zbierać.
A ty?
Przełykam ślinę i nie odpowiadam. Spuszczam wzrok. Kobieta stawia
przede mną zupę, po czym, odchodząc od stołu, gładzi mnie po głowie.
– Proszę, nie rozbijaj go – szepczę. – Proszę…
Grubas również dostaje zupę i sięga ponad talerzem po resoraka. Po‐
pycha go w kierunku krawędzi stołu.
–  Upadek z  wysokości to też ciekawy sprawdzian wytrzymałości. No
nie, Jack?
Wymawia moje imię głośno i z wyraźną kpiną. Przykuwa tym uwagę
kolejnych siedzących w pobliżu dzieci. Nikt jeszcze nie je, gdyż zgodnie
z  panującymi zasadami posiłek rozpoczyna się dopiero wtedy, gdy
każdy ma przed sobą pełny talerz. Tymczasem roznoszenie trwa parę
minut.
– Mówiłeś, że dostałeś go od mamy… – Grubas zatrzymuje samochód
tuż przy krawędzi. Składa palce, jakby miał zaraz w niego pstryknąć. –
A gdzie jest twoja mama? To podobno dziwka, która cię nie chce.
Mówi jak dziadek, a jednak wiem, że nie zasługuje z mojej strony na
żaden szacunek. Że nie muszę się go bać ani słuchać. Mam już dość. To
mój samochód, a on nic nie wie o mojej mamie. Po raz kolejny przeły‐
kam ślinę, bo mam wrażenie, że serce zaraz wyskoczy mi przez gardło.
Zaczynam się cały trząść. Nie kontroluję swoich ruchów. Nagle zrywam
się od stołu i chwytam leżący obok talerza widelec. Z całej siły wbijam
go w  dłoń grubasa. Czuję, jak ząbki miażdżą jego ścięgna i  kości.
W  niebieski obrus wsiąka ciurkająca krew. Kilka osób głośno krzyczy,
a  grubas siedzi jak zamurowany, całkowicie blady, z  wytrzeszczonymi
oczami. Zabieram swój samochód i chowam go do kieszeni. Chcę wybiec
z sali, ale łapie mnie czyjaś dłoń.
– Będziesz miał kłopoty. – Ta sama kobieta, która niedawno gładziła
mnie po włosach, teraz szarpie mnie za kołnierz. Duszę się, lecz ona na
to nie zważa. Wlecze mnie w  stronę korytarza. – Coś ty zrobił?! –
wrzeszczy, po czym wymierza mi policzek. Ciężko sapie. – Chcesz trafić
do poprawczaka?
Jej twarz jest kredowo biała, a  oczy rzucają na mnie wściekłe, choć
jednocześnie przerażone spojrzenie. Przenosi je co chwila w  głąb sali,
gdzie druga kobieta zajmuje się grubasem.
– Boże, krew, tyle krwi… – bełkocze, wciąż zaciskając dłoń na kołnie‐
rzu mojej koszuli. – Coś ty zrobił…
W tym momencie dobiega mnie płacz grubasa. Choć brakuje mi tchu,
uśmiecham się, a palce lewej dłoni zaciskam na samochodzie. Moim sa‐
mochodzie.
 
 
22.
 
Przez dwa dni byłem zamknięty w oddzielnym pokoju, do którego przy‐
chodziła jedynie stara siostra zakonna. To ona przynosiła mi posiłki
i za każdym razem kazała się modlić. Mimo że usiłowałem z nią rozma‐
wiać, głównie milczała. Na szafce obok łóżka położyła biblię.
– Jeśli będziesz ją czytać, masz szansę stać się lepszym człowiekiem.
–  Ale ja nie umiem czytać – odparłem zgodnie z  prawdą. – Jeszcze
nikt mnie nie nauczył.
Siostra zmarszczyła brwi, otworzyła usta, jakby chciała coś powie‐
dzieć, lecz zamiast tego tylko się przeżegnała. Po chwili wyszła bez
słowa.
Myślę o  tym po raz kolejny, przerzucając cienkie stronice zapełnione
drobnym drukiem. Oglądam obrazki. Wpatruję się w  starca stojącego
obok płonącego krzewu, w  ukrzyżowanego Jezusa, kilkukrotnie wra‐
cam do ilustracji, na której przedstawiono kobietę trzymającą tacę
z głową brodatego mężczyzny. Na jej twarzy widnieje delikatny, figlarny
uśmiech, tymczasem zamordowany ma rozwarte usta oraz otwarte
z  przerażenia oczy. Ilekroć patrzę na ten obrazek, przebiega mnie
dreszcz. Jest w nim coś urzekającego, coś co sprawia, że muszę do niego
regularnie wracać, ale nie boję się go. Wyobrażam sobie tę scenę i sta‐
ram się sobie dopowiedzieć całą historię. Wiem, że jej sens tkwi gdzieś
na pobliskich stronach. Tym bardziej denerwuje mnie, że nie umiem
czytać i  że nikt nie chciał mnie tego nauczyć. A  dziadek kiedyś mi to
obiecywał.
Kłamstwa, kłamstwa, kłamstwa…
Rozdrażniony naddzieram rogi kolejnych stron. Przerzucam je szybko,
niektóre zaginając lub mnąc. Interesują mnie tylko obrazki. Nie tekst,
nie historie, ale obrazki. Resztę sam mogę sobie wyobrazić.
Nagle słyszę szczęk zamka w  drzwiach i  pośpiesznie przygładzam
przerzuconą właśnie stronę. Wyprostowuję się na łóżku dokładnie
w  momencie, gdy drzwi się otwierają. Do pomieszczenia wchodzi ta
sama kobieta, która przed dwoma dniami wyprowadziła mnie z jadalni.
Staje w progu i spogląda na mnie surowo.
– Chodź – nakazuje, uchylając szerzej drzwi. – Pośpiesz się.
Posłusznie wychodzę za nią z  mojej celi. Kobieta nie odzywa się
i  szybkim krokiem prowadzi mnie kolejnymi korytarzami. Odzywa się
dopiero po kilku minutach.
–  Przemyślałeś sobie swoje zachowanie? – pyta ze wzrokiem utkwio‐
nym przed siebie.
– Tak… Ja… Przepraszam.
– Nie mnie powinieneś przepraszać.
– Wiem, proszę pani.
– Poza tym to już nieistotne. Przynajmniej na razie…
Kobieta nie wyjaśnia nic więcej. Stajemy przed drzwiami dyrektora
ośrodka i  jednocześnie spogląda na mnie badawczo. Poprawia żakiet,
następnie przeczesuje mi palcami włosy. Znowu. Zadowolona z  efektu
wyprostowuje się, po czym energicznie puka. Zza drzwi dobiega głos za‐
praszający nas do środka. Ponownie zaczynam drżeć. Jeżeli zabrano
mnie tu od dziadka, gdzie mogą zabrać mnie dalej? Jestem przekonany,
że właśnie o to chodzi. Gdzie mogę trafić? Słyszałem, jak dzieciaki roz‐
mawiały o  rodzinach, które przygarniają podopiecznych ośrodka, ale
ponoć zdarza się to bardzo rzadko, a wcześniej trwają specjalne proce‐
dury. A jeśli trafię do poprawczaka?
Kręcę głową i  zaczyna mi drżeć podbródek. Nie chcę tam wchodzić.
Nie chcę trafić już nigdzie indziej.
–  Przepraszam… – skomlę łamiącym się głosem. – Niech mnie pani
nigdzie nie zabiera. Błagam… Proszę… Ja…
Kobieta, która mnie tu przyprowadziła, kładzie dłoń na moim ramie‐
niu. Delikatnie zaciska palce i się uśmiecha. Jakby zapomniała o tym,
że niemal mnie udusiła, że była wściekła, i w ogóle, że wbiłem widelec
w dłoń grubasa.
–  Twoja mama jest tutaj – mówi, naciskając klamkę. – Zdaje się, że
spełniła wszystkie wymagane formalności, żeby cię zabrać. Chodź, zo‐
baczysz się z nią.
 
 
23.
 
– Będziemy mieli wszystko na oku.
Pamiętam te słowa wypowiedziane przez starą kobietę z krótkimi krę‐
conymi włosami. Skierowała je ni do mnie, ni do mamy. Chwilę później
wyszliśmy na dwór i  wydawało mi się, że jestem najszczęśliwszym
dzieckiem na świecie. Pewnie zresztą tak było.
Mama zabrała mnie do małego, ale przytulnego mieszkania na podda‐
szu kamienicy. Pachnie w nim drewnem oraz pastą polerską. Jesteśmy
tylko we dwoje. Wiele czasu spędzam sam, gdyż mama znika na wiele
godzin, głównie wieczorami lub nocami. O nic nie pytam, o niczym nie
wiem. Wciąż pamiętam wiele słów, którymi określał ją dziadek. Ich
znaczeń jedynie się domyślam, ale wiem, że wiążą się z porą, w jakiej
pracuje. To nic. Mnie to nie przeszkadza.
Ważne, że mama na mnie nie krzyczy. Nie złości się i nie robi mi wy‐
rzutów, jeśli zrobię coś nie tak. Czasem jednak wydaje się nieobecna.
Przesiaduje przy okrągłym stole w  kuchni i  patrzy się w  ścianę. Tak
długo, że zastanawiam się, czy coś się jej nie stało. Nie zwraca uwagi
na to, co robię ani co mówię. Mógłbym ją nawet szarpać za rękę i jestem
pewny, że by nie zareagowała.
– O czym myślisz, mamo? – dopytuję, trzymając czerwony samochód,
który dostałem od niej przed dwoma laty.
Odpowiada mi cisza. Mama w końcu ociera dłońmi twarz i podnosi się
od stołu. Idzie do sypialni, nie zwracając na mnie żadnej uwagi. Do‐
strzegam, że na blacie obok popielniczki leży strzykawka. Do czego jej
była potrzebna? Co nią robiła?
– Mamo, jesteś chora?
Nadal milczy. Słyszę, że kładzie się na łóżku i coś cicho nuci. Zatrzy‐
muję się w  progu, wahając się, czy mogę wejść do środka. Mama ma
ręce założone za głową i szeroko otwarte oczy. Spogląda w sufit tak, jak
przed chwilą patrzyła się w  ścianę. Uśmiecha się delikatnie. W  kąci‐
kach jej warg skrzy się ślina. Od wczoraj nie wychodziła z  domu, jej
włosy są potargane, a  skóra wydaje się dziwnie żółta. Nagle przenosi
na mnie spojrzenie. Dopiero teraz zauważam, jak mocno przekrwione
są jej oczy.
– Dlaczego płaczesz?
Nie wiem, czy zadaję to pytanie na głos, czy w myślach. Mama nagle
mruga i  wykonuje nieokreślony ruch dłonią. Zdaje się, że prosi, abym
wyszedł z pokoju, lecz nie ma siły się poruszyć. A może chodzi jej o coś
innego? Boję się, że znów mnie zostawi, że jeśli stąd wyjdę, znów roz‐
staniemy się na zbyt długo. To dziwne, nieokreślone uczucie, jednak ten
strach powraca regularnie. Nawet jeśli jestem ledwie za ścianą, staram
się nasłuchiwać jej obecności. Gdy wychodzi do pracy, zawsze powstrzy‐
muję płacz. Wybucham nim dopiero, gdy klucz przekręca się w zamku
i zostaję sam. W ciszy i pustce.
– Nie opuszczaj mnie… – jęczę, wychodząc z sypialni. – Proszę.
Jej głos sprawia, że z radości niemal podskakuję.
– Jack – odzywa się cicho – chcę ci coś powiedzieć. A potem położę się
spać.
Cedzi słowa, dzieli je na sylaby i połyka całe litery, jednak domyślam
się, co ma na myśli. Podchodzę do łóżka, licząc, że mnie przytuli, lecz
tego nie robi. Oddycha szybko i  płytko. Patrzy się w  moją stronę, lecz
sprawia wrażenie, jakby wpatrywała się nie we mnie, a w jakiegoś du‐
cha za moimi plecami. Niemal nie mruga.
– Co mi chciałaś powiedzieć? – dopytuję.
Przechyla głowę i  ściąga brwi, starając się chyba to sobie przypo‐
mnieć. Głośno pociąga nosem, po czym pociera go wierzchem dłoni.
– Ja chciałam, żebyś… – Gubi wątek i przygryza wargę.
W tym momencie rozlega się mocne pukanie do drzwi. Zdziwiony zer‐
kam na mamę, bo przecież nigdy nikt nas nie odwiedza.
– Otworzyć?
Nie odpowiada. Wciąż przygryzając wargę, patrzy się w miejsce, gdzie
przed chwilą stałem. Zdaje się, że w ogóle nie słyszała pukania. To się
powtarza. Jeszcze głośniejsze i bardziej stanowcze.
Idę do drzwi i bez pytania „kto tam?” otwieram zamek. Do środka na‐
tychmiast wpada dwóch policjantów, być może to ci sami, którzy kiedyś
zabrali mnie od dziadka. Jeden odsuwa mnie na bok, drugi pośpiesznie
rozgląda się po mieszkaniu. Rusza w  stronę sypialni i  po chwili coś
z niej krzyczy. Drugi policjant natychmiast mnie puszcza. Po chwili wi‐
dzę, jak narzucają na mamę szlafrok i starają się ją postawić na nogi.
Mama chwieje się, coś bełkocząc. Dopadam do jednego z  policjantów
i chwytam go za mundur. Szarpię go z całej siły.
– Co się dzieje? Niech pan zostawi mamę!
Policjant chwyta mnie za ramiona i  spogląda mi prosto w  oczy. Na‐
chyla się tak, że ma twarz niemal na wysokości mojej twarzy.
–  Przykro mi, mały, będziesz musiał jeszcze na trochę wrócić tam,
gdzie byłeś.
– Co takiego?
Nie wierzę mu. Staram się uchwycić spojrzenie mamy, ale ona nadal
zdaje się niczego nie zauważać. Podtrzymywana przez drugiego poli‐
cjanta, tępo patrzy w ścianę. Z jej ust kapie ślina.
 
 
24.
 
Siedzę jak zwykle sam. Dzieciaki bawią się na betonowym placu ogro‐
dzonym siatką, ale mnie tam nikt nie chce. Wiem to. Mimo że wycho‐
wawcy proszą je, by zachęcili mnie do dołączenia, robią to niechętnie
i sztucznie. Potrafię rozpoznać kłamstwo. Zawsze potrafiłem.
Jest ładny, słoneczny dzień, na niebie nie ma nawet pojedynczej
chmury, ale wieje delikatny, ciepły wiatr. Zdaje się, że wszyscy są szczę‐
śliwi. Radosne piski niosą się po całej okolicy, nawet ujadający gdzieś
w oddali pies szczeka wesołym tonem.
A ja? Poruszam do przodu i do tyłu moim czerwonym resorakiem. Sa‐
mochód jedzie po górskiej autostradzie, stromymi serpentynami, wśród
zboczy. Nabiera prędkości. Siedzimy w nim ja oraz mama. Ona się nie
odzywa, jej wzrok jest pusty i utkwiony gdzieś w przedniej szybie. Ale
to nic. Cieszę się, że znów możemy być razem.
– To dla ciebie.
Z zamyślenia wyrywa mnie dziewczęcy głosik. Kilka kroków ode mnie
stoi Lisa Paulner, ładna, złotowłosa dziewczynka z  twarzą upstrzoną
piegami. Wyciąga w moją stronę dłoń z kilkoma zerwanymi mleczami.
Odkładam samochód i wstaję z ławki. Mam wrażenie, że skupiają się
na mnie spojrzenia wszystkich dzieciaków. Mam to w  nosie. Uśmie‐
cham się do Lisy i biorę od niej ten żałosny, mały bukiecik. Palcami, de‐
likatnie smagam jej palce. Przebiega mnie przyjemny dreszcz.
– Dziękuję… – szepczę. – Są śliczne.
– Wybierałam tylko najładniejsze.
– Wiem i naprawdę ci za to dziękuję.
Lisa również się uśmiecha, a  jej piegi podkreśla intensywny rumie‐
niec. Spuszcza głowę i szybkim krokiem odchodzi.
– Lisa! – krzyczę za nią. – Zaczekaj, proszę.
Nie zatrzymuje się. Idzie wprost do koleżanek, które całą scenę obser‐
wowały zza huśtawki. Teraz się śmieją i szturchają. Lisa do nich dołą‐
cza, ale po chwili odwraca się i zerka na mnie przez ramię. Unoszę bu‐
kiecik mleczy, po czym wkładam go do kieszeni koszulki. Na jakimś
czarnobiałym zdjęciu widziałem, że podobnie robią wytworni, eleganccy
panowie. Lisa jest wyraźnie zadowolona. Kiwa głową na tyle delikatnie,
by nie dostrzegły tego jej koleżanki.
Teraz i ja jestem szczęśliwy. Jeszcze szczęśliwszy od ujadającego na‐
dal w oddali psa. Jeszcze szczęśliwszy od tych pajaców, którzy z meta‐
lowych drabinek, z zakurzonego boiska i z karuzeli patrzą się na mnie
jak na wybryk natury. Niektórzy wskazują na mnie palcami, ale nie
zwracam na nich uwagi. Dotykam kwiatów i je poprawiam, dumny, że
wyglądam tak elegancko. Kiedyś będę się ubierał jak mężczyźni z tam‐
tych fotografii. Będę nosił drogie garnitury, lśniące buty i  kwiaty jako
ozdobę od kobiet. Albo dla kobiet? Dlaczego nigdy nie dostałem ich od
mamy?
Biorę resoraka i zaciskam go w dłoni. Pęka plastikowa szyba oraz wy‐
łamuje się lusterko, ale to za mało. Ściskam dłoń tak mocno, że zaczyna
mi drętwieć. Nie jestem jednak w stanie rozgnieść metalowej konstruk‐
cji. Zaczynam nim uderzać o skraj ławki. Szybko i z całej siły. Odpadają
drzwiczki, potem wgniata się dach, wreszcie cały samochód rozpada się
na kawałki. Spycham je dłonią na ziemię.
Jedna z  wychowawczyń idzie w  moją stronę, zaciskając usta. Nie
może mi nic zrobić. Nienawidzę jej tak samo, jak mamy. Pochylam się
i  wciągam mdły, duszący zapach mleczy. Dla mnie mają zapach praw‐
dziwego szczęścia.
 
 
25.
 
Po kilkugodzinnej podróży pociągiem jestem zmęczony i  spocony.
W  przedziale panował potworny zaduch, a  okno nie dawało się otwo‐
rzyć. Chce mi się pić, lecz mam przy sobie jedynie kilka marek, które
muszą mi wystarczyć na długo. Sam nie wiem, na jak długo. Odkąd
skończyłem siedemnaście lat, dyrekcja ośrodka nie może mi zabronić
żadnego wyjazdu. Zgodnie z  regulaminem powinienem wrócić przed
dwudziestą drugą, ale nie mam takiego zamiaru. Po co miałbym tam
wracać? Do czego?
Przeczesuję palcami mokre od potu włosy i poprawiam poprzecieraną
marynarkę. To jedyne porządne ubranie, które mam. Pochodzi z dostaw
darczyńców, a nikt poza mną nie chciał jej wziąć. Chłopcy wolą ubierać
się w kolorowe szmaty lub koszulki z nazwami zespołów, których nawet
nie słuchają. Chowam się w cieniu drzew rosnących szpalerami po obu
stronach ulicy o  znamiennej nazwie: Franz Josef Straße. Coś niecoś
słyszałem o tym człowieku w trakcie życia, którego świat całkowicie się
zmienił, a z którego śmiercią umarła dawna Austria.
Wiele również słyszałem o Salzburgu, ale nigdy w nim nie byłem. Po‐
dobają mi się niewielkie restauracje ze stolikami rozstawionymi w cie‐
niu parasoli oraz elegancką klientelą. W powietrzu czuć zapach perfum
oraz kremów do opalania. Jest potwornie gorąco. Mam ochotę sięgnąć
po wodę zostawioną przez mężczyznę, który właśnie wstaje z  jednego
z  krzeseł, ale się powstrzymuję. To nie przystoi. Jack Unterweger nie
będzie pił po kimś resztek.
Sięgam do kieszeni i  wyjmuję kartkę z  zapisanym adresem. Na
dworcu miałem kupić mapę, lecz szkoda mi na to pieniędzy. Niczym
niemowa podchodzę do faceta wychodzącego z  restauracji i  pokazuję
mu kartkę. Bez słowa spoglądam na niego pytającym wzrokiem, a  on
po chwili zastanowienia zaczyna mi tłumaczyć drogę. Robi to po nie‐
miecku, dodając wskazówki w  jakimś pokracznym języku migowym.
Wreszcie zrezygnowany wymienia numer autobusu i po chwili namysłu
na palcach pokazuje liczbę przystanków. Siedem. Nie. Nie siedem.
Dwanaście.
– To nie najlepsza okolica, mały – dodaje na koniec.
Dziękuję mu skinięciem głowy i  odchodzę w  stronę wskazanej wiaty
przystankowej na głównej, zalanej słońcem ulicy. Znajduje się ona przy
niewielkim, soczyście zielonym parku. Zanurzenie się w jego ożywczym
chłodzie byłoby czymś cudownym. Zastanawiam się nad tym, ale w tym
samym momencie dostrzegam autobus linii, która ma mnie zawieść na
miejsce. Nie mam czasu na odpoczynek. Przebiegam na czerwonym
świetle i  w ostatniej chwili udaje mi się wskoczyć do środka. Tuż za
mną zamykają się drzwi, a  autobus, telepiąc się, odjeżdża. Nie ma
w nim zbyt wielu ludzi. Z tyłu siedzą dwie starsze kobiety. Po drugiej
stronie wysoka, niewiele ode mnie starsza dziewczyna z  kruczoczar‐
nymi włosami i bladą twarzą uważnie się mi przygląda. Nagle wzrusza
ramionami, po czym odwraca się w  stronę okna. Chwilę się waham,
wreszcie podejmuję decyzję i siadam obok niej.
Odliczam przystanki. Nie wiem, czy powinienem uwzględnić ten, na
którym wsiadłem, czy nie. Przez cały czas ściskam w dłoni kartkę z ad‐
resem. Autobus sunie wśród eleganckich kilkupiętrowych kamienic,
masywnych budynków o jasnych elewacjach i z mnóstwem butików na
parterach. Ulicę wypełnia mnóstwo ludzi, z których tylko nieliczni wy‐
raźnie się śpieszą, a  inni, jakby zagubieni, zwiedzają, rozglądając się
wokół.
Otoczenie powoli się zmienia. Starodawne budynki zastępują współ‐
czesne wysokie bloki oraz biurowce. Konstrukcje stanowiące mieszanki
szkła oraz betonu. Za to w zacienionych pasażach coraz mniej eleganc‐
kich sklepików pojawiają się małe piekarnie, lombardy i warzywniaki.
Autobus skręca ostro w lewo i wjeżdża na most. W oddali rozciągają się
niskie, zalesione wzgórza, które falują na tle błękitnego nieba. Pochło‐
nięty kontemplacją otoczenia chyba straciłem rachubę przystanków.
Cholera.
Kątem oka dostrzegam, że dziewczyna obok mnie nie patrzy już
w boczne okno, a jest odwrócona do mnie. Chyba szykuje się do wyjścia.
–  Przepraszam… – Wyciągam ku niej kartkę i  ocieram z  niej ślady
swojego potu. – Czy to daleko stąd?
Dziewczyna zerka na adres, po czym przenosi wzrok na mnie.
– Czego tam szukasz?
– Mojej matki.
Nie rozumiem jej zdziwionego, nieco rozbawionego spojrzenia. Wzdy‐
cha, po czym zakłada włosy za uszy. Jest ładna, nawet bardzo ładna,
ale mogłaby nieco przytyć. Ma mocno wystający obojczyk i  zbyt małe
piersi. Na dekolcie spostrzegam wysypkę.
– Jak się nazywa? – pyta, siląc się na obojętny ton.
– Theresia Unterweger.
–  Unterweger, Unterweger… – powtarza w  zadumie. – Tak, kojarzę.
Ale nie Theresię, tylko Annę.
– Anna! – krzyczę podekscytowany. – To moja ciotka.
– Twoja ciotka…
Dziewczyna przygryza usta i  marszczy czoło. Spogląda na mnie już
bez niedawnego rozbawienia, za to badawczo, jakby się czegoś bała.
Wreszcie widzę, że podjęła w duchu jakąś decyzję. Kiwa głową i opiera
się łokciem o tył siedzenia przed nami.
–  Twoja ciotka została zamordowana przez klienta. Wiesz, czym się
zajmowała, prawda?
Przebiega mnie lodowaty dreszcz. Choć ciotka przez ostatnie lata od‐
wiedziła mnie tylko dwa razy, regularnie wysyłała mi listy oraz pienią‐
dze. Czytanie przychodziło mi z  trudem, ale widziałem w  nich wiele
miłych słów. A pieniądze… Nie było od nich niczego bardziej cennego.
–  Jak to zamordowana? Żartujesz… – szepczę pewny, że się przesły‐
szałem lub że czarnowłosa dziewczyna zaraz wybuchnie śmiechem.
Jednak nieznajoma pozostaje śmiertelnie poważna.
– Przykro mi… – Opuszkami palców dotyka mojej dłoni. Na jej nad‐
garstku dostrzegam plątaninę bladoróżowych blizn. – To była dobra ko‐
bieta, a ty masz oczy takie same jak ona. Inaczej bym nigdy nie uwie‐
rzyła, że jesteś jej siostrzeńcem.
–  A  kim? – pytam automatycznie, wciąż porażony dopiero co usły‐
szaną wiadomością.
– Bo ja wiem… Kimkolwiek. Gliniarzem, szpiclem, nawet jakimś per‐
wersyjnym zbokiem, który chce mnie poderwać rozmową na temat
śmierci prostytutki. Przecież w  tym mieście można spodziewać się
wszystkiego.
Boże. Dlaczego ktoś miałby zamordować ciotkę Annę? Dobrą kobietę,
która regularnie przesyłała mi forsę…
 
 
26.
 
Facet, który przedstawił się jako Karl, mówi, że cholernie mu przykro.
Po prostu, co ma więcej powiedzieć, tak się stało, a  więcej wiedzą już
tylko gliniarze. Sukinsyn, który to zrobił, został złapany kolejnego dnia,
pogrzeb odbył się dwa tygodnie temu i Karl w głowę zachodzi, dlaczego
nikt mnie nie powiadomił, skoro ciotka regularnie pisywała do mnie li‐
sty. Jak to możliwe? Zresztą, co się stało, to się nie odstanie. Po co roz‐
grzebywać rany? Tak, na pogrzebie była moja matka, ale Karl nie ma
pojęcia, jak ją znaleźć. Popyta. Wie, że zajmuje się „swoją robotą” w in‐
nym rewirze, ale nic więcej. No i jeszcze raz, że cholernie mu przykro.
Naprawdę, mój drogi.
Do Karla przyprowadziła mnie Cecylia, jak kazała siebie nazywać
dziewczyna z czarnymi włosami, którą zagadnąłem w autobusie. Co za
zbieg okoliczności. Teraz we trójkę siedzimy w obskurnym, niemal pu‐
stym lokalu, w suterenie jednej z najbrzydszych kamienic, jaką widzia‐
łem w  całym mieście. Gdzieś zza ściany słyszę dźwięki, podobne do
tych, które poznałem, przytulając się do ściany w  chacie dziadka. To
było ponad dziesięć lat temu, a wspomnienia odżywają momentalnie.
Rozglądam się, ale nie widzę żadnych drzwi, które mogłyby prowadzić
do dalszych pomieszczeń. Jedyne to te, przez które weszliśmy z dworu,
po pokonaniu kilkunastu schodków w  dół poniżej poziomu podwórza.
Do dalszej części lokalu prowadzi wąski korytarz, którego część tonie
w mroku. Znajduje się tu tylko jedno okno, ale niemal nie wpada przez
nie światło. Jest wilgotno i duszno. Brakuje jedynie zapachu palonych
szczap nędznego drewna oraz pieca, do którego nie byłoby mi wolno się
zbliżyć. „Żebyś mi tylko, kurwa, nie próbował”.
–  Wszyscy mamy przesrane życie – odzywa się nagle Cecylia. Zerka
na mnie i opiera się łokciami o blat stołu, prócz krzeseł, jedynego me‐
bla w  całym pomieszczeniu. – Siedzisz w  poprawczaku czy w  domu
dziecka?
–  W  domu dziecka – przyznaję niechętnie. Poprawczak chyba
brzmiałby lepiej. – Ale już rozpoczęto procedurę uwalniania mnie.
– Uwalniania?
–  Przystosowywania do życia bez wychowawców, na przykład w  bur‐
sie lub internacie jakiejś szkoły.
–  Czeka cię świetlana przyszłość – prycha Karl. Dotyka złotego kol‐
czyka, który ma w prawym uchu i chwilę go obraca między palcami. –
Chcesz zostać lekarzem czy adwokatem?
– Chcę być sławny – odpowiadam od razu.
Karl się uśmiecha. Z  uznaniem kiwa głową, podnosi się z  krzesła
i klepie mnie po ramieniu.
– Podoba mi się twój zapał, chłopcze. Naprawdę.
– Chcę pójść do pracy i zarabiać na życie – ciągnę. – Nie znoszę zależ‐
ności ani tych wszystkich regulaminów, które każą mi o konkretnej po‐
rze wstawać, kłaść się spać i  jeść. Dobrze by było, gdybym nawet srał
regularnie.
Karl wymienia z Cecylią porozumiewawcze spojrzenia.
– A może… – odzywa się dziewczyna.
Najwidoczniej rozumieją się bez słów, bo milknie i  Karl natychmiast
kontynuuje jej myśl:
–  Ze względu na twoją ciotkę być może mógłbym ci pomóc. Nic wiel‐
kiego, ale tu w okolicy jest trochę pracy.
– Naprawdę?
Wstaję, bo źle się czuję, gdy ktoś patrzy na mnie z góry. Poza tym wy‐
daje mi się krępujące, że siedzę, podczas gdy ktoś składa mi ofertę
pracy. Z  podekscytowaniem zaciskam i  rozluźniam dłonie. To tik, któ‐
rego jestem świadomy, ale niemal nigdy go nie powstrzymuję.
–  Myślę, że tak… Może to nie jest lepsze od uniwersytetu, ale przy‐
najmniej pozwala się utrzymać.
– Co to za praca?
–  A  czy jakaś cię brzydzi? Czy czujesz, że do jakiejś masz zbyt deli‐
katne rączki?
W głosie Karla tkwi groźba, ironia i  nagła złość. Jego oczy się zwę‐
żają, a na szyi pokazuje się błękitna żyła. Po raz kolejny wraca do mnie
wspomnienie dziadka. „Powiedziałem, żebyś trzymał się z  daleka od
tego cholernego pieca!”, „Miałeś spać, pieprzona glizdo” albo: „Zobacz,
ile śniegu naniosłeś! Powinienem ci to teraz kazać zlizywać, może byś
się nauczył”.
– Nie, nie… – Pojednawczo unoszę dłonie. – Oczywiście, że nie. Mogę
się zająć wszystkim. I naprawdę będę za to bardzo wdzięczny.
Karl w  jednej chwili pogodnieje. Ponownie klepie mnie po ramieniu
i prowadzi ku drzwiom.
–  Mój kuzyn szuka pracowników myjni samochodowej, ale znam też
kogoś, kto potrzebuje kelnera. Masz ładną buźkę, Jack, klienci by cię
polubili. A szczególnie klientki.
– Tak, proszę pana – bełkoczę podekscytowany.
 
 
 
 
 
 
 
 
 
Piasek prawie się przesypał
Nigdy nie ma czasu by marzyć
Kara wymierzona z pozycji siły
Przyszłość tonąca we mgle
 
Początek w przesypywaniu
Nadzieje
Przeszłość zabijająca teraźniejszość
Odśrodkowa beznadziejność
 
Huragan w głowie
[…]
Korytarz do izby
Ciemność w mózgu
Żadnego ukoronowania
Z napięciem
 
Początek był opóźniony
Niejasny koniec
Rozwidlenie dróg i ślepy zaułek
Jeszcze raz obróć zegar piaskowy
 
Jack Unterweger, Zegar piaskowy, tłum. autora (rękopis wiersza wy‐
stawiono w jednym z domów aukcyjnych z estymacją 800 euro).
 
 
27.
 
Wiodę wzrokiem po zebranych wokół osobach i zawieszam głos. Na mój
wieczór autorski przyszło kilkadziesiąt osób, całkiem nieźle jak na
obecne warunki. Zdaje się, że cała sala jest wypełniona. Wszyscy słu‐
chają w skupieniu, kilka kobiet jest bliskich łez, ani razu nie słyszałem
znudzonych rozmów, za to padło kilka łagodnych przekleństw, jako wy‐
razów protestu przeciw mojemu losowi. Ale tak było. Nic nie mogę na to
poradzić i nikt na to nic nie poradzi. A już na pewno nie zaklinając rze‐
czywistość.
Pochylam się, opuszczam ramiona i  przytykam palce lewej dłoni do
skroni. Zamykam na chwilę oczy. Kontrolowane migreny zawsze wywo‐
łują sympatię. Tak dzieje się i tym razem.
– Panie Unterweger, czy podać panu wody?
Kręcę głową. Nie, dziękuję, jestem silnym, dorosłym chłopcem. Kilka
łyków wody nikomu nie zaoszczędziło zmartwień. Wyprostowuję się
i  ciężko wzdycham. Ponownie otwieram oczy, wbijając wzrok w  sie‐
dzącą w  pierwszym rzędzie czterdziestolatkę w  kraciastym swetrze,
z okrągłymi okularami na nosie oraz elegancko spiętymi włosami. Tak
prezentują się austriackie intelektualistki. Zdążyłem się już w tym ro‐
zeznać. Z czasem stałem się ich prawdziwym znawcą.
– Do pewnych wydarzeń, które zaszły później, nie chcę wracać – mó‐
wię zbolałym tonem. – Zresztą, patrząc z państwa perspektywy, nie ma
w nich nic ciekawego. Proszę mi wierzyć. Mogę się jedynie zastanawiać,
czy wpłynęły one na moją wrażliwość przy tworzeniu. Czasem, gdy pi‐
szę wiersze, wspomnienia ożywają…
Wzruszam ramionami i  zagryzam wargę, jakbym powstrzymywał
płacz. No dobrze. Naprawdę jestem wzruszony, że tym wszystkim lu‐
dziom chciało się tu przyjść. Musieli zdobyć przepustki, starać się o ze‐
zwolenia na widzenie i w ogóle odbębnić całe mnóstwo papierologii.
Zerkam na stojącego w rogu sali klawisza. Strażnik jest niewiele star‐
szy ode mnie i wiem, że przeczytał moją pierwszą książkę. Powiedział
mi o  tym kiedyś, gdy chodziłem od ściany do ściany na spacerniaku.
„Czy zastanawia się pan nad jakąś fabułą?” – zagadnął. Wtedy, zasko‐
czony, nie potrafiłem mu odpowiedzieć. Teraz wiem, że dla tych ludzi li‐
czy się, żebym zawsze tkwił w  innym świecie. Wówczas sami zaczną
mnie postrzegać jako człowieka, który nie pasuje do tego świata. Który
nie powinien znaleźć się w więzieniu, bo przecież więzienia to nie miej‐
sca dla wrażliwych ludzi z głowami pełnymi fabuł oraz traumatycznych
wspomnień. Więzienia to nie miejsca dla poetów.
Dlatego nie wspominam o tym, że praca na myjni kuzyna Karla pole‐
gała na kradzeniu samochodów i  rozbieraniu ich w  dwóch ukrytych
warsztatach. Nie lubiłem jej, bo wiązała się z ustawicznie brudnymi rę‐
koma, co doprowadzało mnie do szewskiej pasji. Zdecydowanie wolałem
kelnerowanie. Oczywiście i  ono nie było tym, czym wydawało się na
pierwszy rzut oka. Czy też na pierwszy słuch, bo chyba tak powinienem
to określić. Owszem, miejsce pracy stanowił lokal w  pewnej mierze
przypominający restaurację. Jednak zamiast dań serwowano tam nagie
lub półnagie panienki, które należało chronić przed zbyt agresywnymi
klientami. Do moich obowiązków należało również sprzątanie zużytych
prezerwatyw, słanie łóżek, czyszczenie kibli oraz roznoszenie alkoholi.
Byłem chłopaczkiem od wszystkiego, za co dostawałem marne kieszon‐
kowe. Jednak dla mnie liczyło się, że nie muszę wracać do domu
dziecka i mogę się sam utrzymać. Dostałem materac w obskurnej sute‐
renie, w  której po raz pierwszy spotkałem Karla. Przemieszkałem
w  niej prawie cztery lata, czasem na kilka tygodni przenosząc się
w  inne miejsca. W  tym samym czasie nawiązałem kontakt z  matką,
która poprosiła mnie o wybaczenie, a ja zapewniłem, że jej wybaczam.
Widywaliśmy się regularnie, nie pytając, czym zajmuje się drugie, ale
pielęgnując więź krwi, która przecież zawsze nas łączyła. Jednocześnie
nadal drzemała we mnie ukryta złość. Za każdym razem, gdy spogląda‐
łem na jej ogorzałą, przedwcześnie postarzałą twarz, widziałem twarz
dziadka. Przypominały mi się wszystkie upokorzenia, których zazna‐
łem w życiu. To skomplikowane uczucia. Nie potrafię ich dobrze oddać,
ale gdybym je miał do czegoś przyrównać, byłby to ocean pełen śmieci.
Kotłujące się fale przykrywają je czasem i woda wydaje się czysta, jed‐
nak wraz z uderzeniem o brzeg odsłania się cały ten syf… Właśnie tak
było z  moją duszą. Co rusz odsłaniał się jej niezawiniony przeze mnie
brud. Ale nie mogę przecież mieć o  to żalu. Czy człowiek ma prawo
gniewać się, że fale oceanu wciąż biją o brzeg? Wolter ponoć był wście‐
kły na trzęsienie ziemi, które obróciło w drobny mak Lizbonę, ale co ja
o  tym wiem… Jeszcze niedawno nie umiałem dobrze czytać i  pisać.
W więzieniu człowiek ma czas się rozwijać.
Jednak w tamtym okresie, gdy czasem pomieszkiwałem w Salzburgu,
a czasem z Barbarą we Frankfurcie, zazwyczaj byłem bez grosza. Ciu‐
łałem markę do marki, byle tylko mieć za co kupić sobie bułkę oraz bu‐
telkę lemoniady. Niemal nie tykałem alkoholu. Narkotyków nie tyka‐
łem nigdy. Karl zmarł na zawał w  wieku trzydziestu ośmiu lat. Stało
się to pewnego jesiennego popołudnia, gdy baraszkował z  krągłą bru‐
netką w klubie swojego przyjaciela. Straciłem oparcie jednego z nielicz‐
nych naprawdę oddanych mi ludzi. Cecylia zmarła kilka miesięcy póź‐
niej po wyjątkowo szybkim przebiegu zakażenia wirusem HIV. W ciągu
nieco ponad roku straciłem więcej bliskich, niż wcześniej miałem przez
całe życie.
Imałem się każdej pracy, jaką mi zaproponowano, przy okazji spoty‐
kając się z  coraz to kolejnymi dziewczętami. W  ich towarzystwie czu‐
łem, że cokolwiek znaczę. Nie, nie traktowałem ich przedmiotowo. Mo‐
glibyście porozmawiać z którąkolwiek z nich i dowiedzielibyście się, że
za ostatnie pieniądze kupowałem im bukiety róż lub zabierałem je do
cukierni. Czasem sam przez cały dzień wcześniej nic nie jadłem. Dla‐
tego wieczorne, wielogodzinne spacery były dla mnie wyczerpujące
i dziewczęta zastanawiały się, czemu jestem w tak marnej formie. Po‐
tem moje wydatki jeszcze wzrosły, gdy uciułałem na stary, poobtłuki‐
wany samochód. Jego naprawy pozbawiły mnie kolejnych posiłków oraz
zmusiły do jeszcze intensywniejszego kombinowania. Pracowałem przy
załadunku towarów do ciężarówek i  jako stróż nocny. Byłem sprząta‐
czem, robotnikiem, pomocnikiem malarza, a  nawet rozwoziłem
w  wózku tomy encyklopedii. O  mnóstwie innych prac nie ma nawet
sensu wspominać.
Miałem popieprzone życie. Wybaczcie przekleństwo, ale nie potrafię
tego inaczej nazwać. Wszystko, co los mógł zrobić mi na przekór, za‐
wsze się działo. Jasne, któreś z  was powie, że miałem fart, poznając
Karla. Sami się zastanówcie, czy był to fart, czy kolejny pech? Gdyby
nie on, dom dziecka opłaciłby za mnie bursę, a ja kolejne lata spędził‐
bym, ucząc się mnóstwa niepotrzebnych rzeczy, zamiast których uczy‐
łem się mnóstwa rzeczy nie tylko niepotrzebnych, ale i  szkodliwych.
Dlatego moją jedyną przyjemnością było obcowanie z dziewczętami. Je‐
żeli nic nie znaczysz w pracy, cieszysz się, jeśli kobieta mówi, że jesteś
całym jej światem. To miłe. Po prostu.
A później, w trakcie tamtej nocy z Barbarą, coś mnie poniosło i znala‐
złem się tu, gdzie jestem. Chwila zaćmienia, w którą czasem nawet nie
wierzę. Przecież każdy z was zrobił w życiu coś, czego żałował, coś kom‐
pulsywnego i nieprzemyślanego. Naprawdę nie jestem inny od was, lecz
to wy wkrótce wyjdziecie na świeże powietrze, wrócicie do rodzin i do‐
mów. Tymczasem ja tu zostanę na zawsze, zamknięty jak dzikie, nie‐
bezpieczne zwierzę, którym nigdy nie byłem. Byłem jedynie skrzywdzo‐
nym, zmaltretowanym przez los chłopakiem.
 
 
28.
 
GRUDZIEŃ 1980 R., 6 LAT PO ZABÓJSTWIE MARGRET SCHÄFER
– Dziękuję, że pani przyszła. To dla mnie naprawdę wiele znaczy.
– Nie zrobiłam tego dla ciebie.
Pani Schäfer, matka Margret, jest jej starszą wersją. Ma takie same
włosy oraz lekko skośne oczy. To naprawdę ładna kobieta około czter‐
dziestki. Musiała naprawdę młodo urodzić córkę. Ma worki pod zaczer‐
wienionymi oczami, a jej dłonie drżą. To zapewne ślady nieprzespanej
nocy przed spotkaniem ze mną. Po raz pierwszy, odkąd widzieliśmy się
na sali sądowej.
– Wiem, że mi pani nigdy nie przebaczy, nie śmiałbym nawet o to pro‐
sić, ale… Czy mogłaby się kiedyś pani za mnie po prostu pomodlić?
Te słowa wywierają na pani Schäfer wrażenie. Zresztą tak, jak się
spodziewałem. Gdy tylko przyszła, moją uwagę zwrócił wiszący na jej
dekolcie gustowny, złoty krzyżyk. To nie jest rzecz, którą nosi się
z  przyzwyczajenia od komunii albo jako prezent na kolejną rocznicę
ślubu. To wyrób, który kupuje się w  pełni świadomie i  z rozmysłem.
Tym bardziej że kobieta nie sprawia wrażenia przesadnie bogatej.
– Jesteś wierzący? – pyta, ale nagle jej usta wyginają się w krzywym
uśmiechu. – Jak byś mógł być wierzący… Chyba że stałby się cud. Jed‐
nak i cuda nie mogą ci pomóc w zbawieniu…
– Stał się – przyznaję. – Wierzę w Boga i w przeznaczenie. Jeśli mam
być potępiony, to będę, ale stanowię element boskiego planu. Pani rów‐
nież jest jego częścią, choćby się zarzekała, że jest inaczej.
Kobieta pochyla głowę i  powoli nabiera powietrza. Gdy ponownie na
mnie spogląda, jej spojrzenie jest mniej wrogie.
–  Wiem, że moja córka chciałaby, żebym ci wybaczyła. Była dobrą
dziewczyną.
– Proszę tylko o modlitwę, o nic więcej.
– Uczęszczasz na katechezę?
Kiwam głową. Spuszczam wzrok, aby nie wyjść na aroganckiego lub
butnego.
–  Tak. Staram się wszystko zmienić. Zetrzeć z  siebie każdą pozosta‐
łość tego, kim byłem, gdy to się stało. Rozumie pani, co mam na myśli?
Chcę zapomnieć o  tamtym życiu i  uczę się każdego dnia. Żałuję, że
część kursów jest dodatkowo płatna, bo nie mam żadnych odłożonych
pieniędzy… Ale to nic.
–  Kursy? – Interesuje się pani Schäfer. – Co to za dodatkowo płatne
kursy?
Lekceważąco wzruszam ramionami.
– Znacznie mniej ważne od podstawowej nauki. Nie wiem, czy to pa‐
nią interesuje, ale z  wzorowymi wynikami zaliczyłem wszystkie klasy
liceum…
– Powiedz mi o tych kursach – mówi z naciskiem kobieta.
Wzdycham i wbijam wzrok w jej krzyżyk. Spuszczam głowę, przyjmu‐
jąc postawę pokutnika.
–  Na przykład kurs dramatopisarstwa albo warsztaty literackie. Po‐
dobają mi się, Michał Anioł ponoć mawiał, że sztuka wyzwala czło‐
wieka. A ja szukam na to wyzwolenie każdego sposobu… Błagam Boga
o nie każdego dnia.
Pani Schäfer spogląda na mnie z  coraz większym zaciekawieniem.
Nagle prostuje się i chowa krzyżyk pod koszulę. Przywołuje strażnika.
Po chwili zgrzyta zasuwa, a  ja zostaję w  pokoju odwiedzin sam. Nie
wiem, co mam o tym wszystkim myśleć.
 
 
29.
 
Tydzień po wizycie pani Schäfer zostałem wezwany do jednego z  za‐
stępców naczelnika. Szedłem pełen obaw, zastanawiając się, czy nie zo‐
stanę gdzieś przeniesiony. W zakładzie już się zadomowiłem, nawiąza‐
łem kontakty i  nie miałem najmniejszej ochoty zmieniać otoczenia.
Sama myśl o tym napawała mnie przerażeniem.
Pan Kurtz powitał mnie oszczędnym skinięciem głowy i nakazał, bym
usiadł na jednym z trzech krzeseł naprzeciw jego wielkiego biurka.
– Jack, Jack, Jack… – odezwał się, mlaszcząc.
Spoglądałem w  jego okrągłą, zaczerwienioną twarz nadciśnieniowca
i  starałem się przeniknąć jego myśli. Siedział nieco pochylony, oparty
łokciami o  blat, z  jedną ręką podpierającą podbródek, a  drugą leżącą
na pliku dokumentów. Bębnił w nie opuszkami palców.
– Przyszła kolejna opinia na temat twojego zachowania.
– Już?
Właściwie nie było w  tym nic dziwnego, z  psychologiem oraz wycho‐
wawcą rozmawiałem co najmniej dwa tygodnie wcześniej. Poza tym
wszyscy więźniowie byli oceniani na bieżąco. Dyrektor westchnął.
– Żal mi ciebie, chłopaku. – Pokręcił głową i sięgnął po leżące w etui
okulary, jednak ich nie założył. – Ale cieszę się, że spisujesz się tak do‐
brze.
Odetchnąłem. Niby wiedziałem, że przez ostatnie miesiące nie wda‐
łem się w  żadną poważniejszą awanturę ani nie uczestniczyłem w  ni‐
czym niezgodnym z regulaminem, ale oceny psychologiczne rządziły się
swoimi prawami. Jeden ze starszych więźniów, całkiem spokojny wete‐
ran paki, żalił mi się, że psycholog notorycznie negatywnie ocenia in‐
tencje jego zachowań. Nawet jeżeli był potulny, podkreślano jego intere‐
sowność. Jeżeli był spokojny, rzekomo miał w  niewłaściwy sposób tłu‐
mić emocje. Przez to nigdy nie dostał żadnej nagrody przewidzianej
w  regulaminie dla wzorowych więźniów (tak, był interesowny, bo wła‐
śnie o nagrodę mu chodziło – chciał otrzymać dodatkowy przydział pa‐
pierosów). W końcu się załamał i zrobił rozróbę, w trakcie której wybił
dwa palce klawiszowi. Zamiast nagrody skończyło się na karcerze.
– Staram się, panie naczelniku – zapewniłem gorliwie.
– Słyszałem, że pisujesz poezję?
Skinąłem głową, a  może nawet lekko się zarumieniłem. Tak, była to
prawda. Od jakiegoś czasu wyrzucałem emocje w formie krótkich wier‐
szy. Nie uważałem ich za dobre i bez przerwy je poprawiałem, ale samo
pisanie sprawiało mi wiele radości.
– O czym? – dopytywał pan Kurtz.
Wzruszyłem ramionami. Nie potrafiłem ująć tego w  krótkie zdanie.
Jednak nie chciałem pozostawić pytania bez odpowiedzi, więc odezwa‐
łem się po namyśle.
–  Wszystko jest dobrym tematem, panie naczelniku. Być może
wkrótce napiszę coś o naszym spotkaniu.
Pan Kurtz spojrzał na mnie spode łba.
– Co byś o nim napisał?
–  Nie wiem… Może to, że idąc tu, piekielnie bałem się przenosin.
W  chwili, gdy strażnik miał otworzyć drzwi, a  ja jeszcze nie znałem
pańskiego nastroju, myślałem, że zemdleję. Nogi mi się trzęsły jak
z gumy.
–  To nie byłby chyba dobry wiersz. – Naczelnik uśmiechnął się do
mnie bez cienia ironii, raczej po ojcowsku. Choć co ja mogłem wiedzieć
o  ojcach… – Swoją drogą, słyszałem, że prosiłeś o  słownik ortogra‐
ficzny?
– Tak… Wiem, że popełniam mnóstwo błędów. A tu nie ma mnie kto
poprawiać.
Uśmiech pana Kurtza jeszcze się poszerzył. Założył na nos okulary
i sięgnął po rozłożone na blacie dokumenty. Przez chwilę przeglądał je,
szukając właściwego.
– Dostaniesz ten słownik – odezwał się po chwili. – To będzie nagroda
za dobre zachowanie.
– Dziękuję, panie naczelniku, to dla mnie napra…
Machnął dłonią, przerywając ten żałosny wywód.
– Jest coś jeszcze. Coś, co zapewne poruszy cię znacznie bardziej.
„Cholera, a jednak przenosiny” – przeszło mi przez myśl. Wstrzyma‐
łem powietrze i złączyłem kolana. Odruchowo zacząłem przygryzać po‐
liczek tak, że poczułem posmak krwi. Tymczasem pan Kurtz odnalazł
wreszcie właściwy dokument. Obejrzał go raz jeszcze, energicznie przy‐
gładził dłonią i podał mi.
– Przenosiny? – zapytałem drżącym głosem.
Zacząłem pośpiesznie czytać. Z każdym słowem dłoń trzęsła mi się co‐
raz mocniej i czułem narastające wzruszenie. Naczelnik mruknął z za‐
dowoleniem.
– Pani Schäfer zdecydowała się opłacić twój kurs pisarski. Dostałeś od
niej szansę, więc proszę cię, nie spieprz jej, Jack.
„Nie spieprzę” – gorliwie zapewniłem w myślach.
 
 
 
 
 
 
 
 
 
Trzy razy na dzień
Czasem częściej
Jednak obowiązkowo
Każde słowo samo w sobie
Rozkazem
 
[…]
 
Rozkraczone nogi
Zdjęte kajdanki
Żadnych fałszywych ruchów
Rozbieranie
Sprzeciw jest bezcelowy
 
Stanie nago
Ręce wysoko
Włosy rozczesane
Usta otwarte
Język wystawiony
 
Ręce złożone w koło
Dłonie pokazane
Palce rozwarte
Kutas i jądra gotowe
Obróć się powoli
 
Pokaż stopy
W lewo, a potem w prawo,
Pochyl się
Rozewrzyj dłońmi pośladki
 
Wyprostuj się
Załóż
Ręce za plecy
Pozwól się zakuć w kajdanki
Z powrotem do celi
 
Więźniowie
Strażnicy
Zwierzęta
Bydlęca normalność
Sadyzm na wybiegu
 
Jack Unterweger, Striptiz, tłum. autora (rękopis wiersza wystawiony
w jednym z domów aukcyjnych z estymacją 950 euro).
 
 
30.
 
Dziewczyna ma dwadzieścia, może niespełna dwadzieścia pięć lat,
ładną twarz w  kształcie serca, błękitne oczy oraz lekko zadarty nos.
Ciemne włosy nosi zebrane w kucyk. Uśmiecha się, odsłaniając równe,
białe zęby. Ten szczery, naiwny uśmieszek znika z  jej twarzy dopiero,
gdy chwytam ją za ramię. Gwałtownie i mocno. Stara się wyrwać, lecz
w  tym samym momencie uderzam ją w  splot słoneczny. Dziewczyna
zgina się wpół, a wtedy uderzam ją w kark. Opada na kolana. Mimo to
nadal jest przytomna i stara się łapczywie złapać powietrze.
Chwytam ją za kołnierz, po czym wlokę przez parking do auta. Nie
mam daleko. To ledwie kilkanaście metrów, a w pobliżu nie ma żywego
ducha. Znajdujemy się na parkingu na tyłach małego butiku przy pro‐
menadzie. W lecie spaceruje nią pewnie mnóstwo osób, ale we wczesno‐
wiosenną, zimną noc nawet najzagorzalsi spacerowicze wolą trzymać
się z dala od jeziora. Od wody ciągnie niemal lodowatym chłodem. Sam
mam zdrętwiałą, przemarzniętą twarz.
Przez półtorej godziny czekałem na tę dziewczynę. W  butiku znala‐
złem się całkowitym przypadkiem i  kupiłem jedwabny, pstrokaty kra‐
wat. W  sam raz do dwurzędowego garnituru w  pepitkę. Lubię takie
krzykliwe połączenia. Sprawiają, że w swoich ciuchach czuję się wyjąt‐
kowy. Inny od tych wszystkich gogusiów w identycznych koszulach oraz
nudnych marynarkach zapiętych na jeden guzik.
Jednak tego krawatu chyba nigdy nie założę. Po wepchnięciu dziew‐
czyny do auta zaciskam go na jej szyi. Robię to niezbyt mocno, aby nie
pozbawić jej od razu życia. Uduszenie człowieka jest tak proste, że wy‐
daje się zupełnie trywialne. Potem zawsze czuje się rozczarowanie. Je‐
dyny sens tkwi w jak najdłuższym podtrzymywaniu samej chwili odci‐
nania dopływu powietrza do organizmu ofiary. W tej krótkiej chwili jest
się więcej niż bogiem. Tworzy się człowieka i zsyła się na niego śmierć.
Oburącz zaciskam węzeł. Dziewczyna charczy i  wbija się palcami
w materiał fotela. Obracam ją na plecy. Wkładam dłoń pod jej bluzkę,
po czym zrywam jej stanik. Ramiączka posłusznie pękają. W tej pozycji
ciężko mi operować krawatem, ale czuję ogromną potrzebę patrzenia jej
w  twarz. Chcę widzieć, jak wytrzeszcza te wielkie, ufne oczy. Wbijam
się kolanem w jej krocze. Dziewczyna jęczy i próbuje mnie odepchnąć.
Jednak cechą każdego umierającego organizmu jest skłonność do mar‐
notrawienia energii. Wymachuje na oślep rękoma, ani razu nie trafiając
mnie w  twarz. Wie, że to bezsensowna walka, jednak instynkt prze‐
trwania nakazuje jej ją kontynuować.
Jedną ręką przyciskam jej pierś, a  drugą zgniatam biustonosz. Nie
sądziłem, że ma tak małe cycki. Wydawała się znacznie bardziej
kształtna. Oto kobiece kłamstwa.
Kłamstwa, kłamstwa, kłamstwa…
Pochylam się i  chwytam jej podbródek. Wbijam palce w  staw żu‐
chwowy tak, że czuję, jak się przesuwa. Dziewczyna jęczy i posłusznie
otwiera usta. Wysuwa między zęby język. Jej gałki oczne ulatują ku gó‐
rze, pokazując jedynie przekrwione białka. Pochylam się jeszcze moc‐
niej i wpycham do jej ust zwinięty stanik. Policzki się rozpychają, a ona
szorstko charczy. Dławi się, odkasłuje, ale nie robi to na mnie żadnego
wrażenia. Nie zwracam nawet uwagi, gdy zaczyna wymiotować. Dusi
się swoimi wymiocinami, połykając przy tym część stanika. Kładę dłoń
na jej ustach i  przytrzymuję ją, tamując rzężenie. Drugą ręką zasła‐
niam jej nos. To koniec.
Otwieram oczy i mrugam. Leżę na pryczy w swojej celi, a na koryta‐
rzu rozlega się dźwięk dzwonka. Pobudka.
A więc to tylko sen.
Choć być może to jednak wspomnienie.
 
W trakcie procesów Jacka Unterwegera pojawiały się wątki niewyjaśnio‐
nych zbrodni sprzed lat. Często pokrywały się one z zeznaniami świad‐
ków, ale Unterweger konsekwentnie się ich wypierał. Nie udowodniono
mu udziału przy kilku mordach popełnionych przez nieznanych spraw‐
ców. Zabójstwo znad Jeziora Genewskiego nosiło wszelkie ślady jego
działalności.
 
 
31.
 
Historia powoli układa mi się w głowie. Młody wygnany książę będzie
wędrował po pięknych dolinach. Te nieco przypominają te alpejskie,
znane mi z dzieciństwa, lecz istotne, by dorzucić do nich nieco elemen‐
tów fantastycznych. Smoczych gniazd, skał w kształcie zastygłych ryce‐
rzy lub aniołów, może jakieś wielkie groty. Groty oraz nory są dobre.
Można w nich ukryć cały swój wstyd oraz tęsknotę.
W każdym razie młody książę poszukuje matki… Tak. Tęskni za nią
i pamięta ją jak przez mgłę. Ojca nigdy nie poznał, gdyż jeszcze przed
jego urodzeniem uwięził go zły król Dawid. Nie, nie… Dawid to złe
imię. Pomyślą, że jestem antysemitą. Zły król Azazel.
Spisuję kolejne istotne punkty i  co rusz przekładam ołówek między
palcami. Pozwolono mi pisać, podczas czasu wolnego, gdy reszta osa‐
dzonych korzysta z  uroków spacerniaka. Marnują tam bezproduktyw‐
nie czas. Chodzą w kółko, nie widząc nawet słońca, bawią się w swoje
dziecinne spiski i nigdy, ale to nigdy nie myślą o przyszłości. Podstawo‐
wym błędem systemu penitencjarnego jest brak nakłaniania więźniów
do rozpatrywania jakichkolwiek perspektyw. Są tu i teraz, a większość
ich planów wybiega do przodu na godzinę lub co najwyżej na parę dni.
Mam na myśli tych skazanych na dożywocie, pozostali mają jedną, je‐
dyną perspektywę – dnia wyjścia na wolność. To równie złe. Wciąż i bez
przerwy myślą o  tym wielkim, ich zdaniem, dniu, nie zastanawiając
się, co zrobią godzinę po wyjściu z  więzienia. Czym się zajmą? Czy
wrócą do swoich rodzin, czy może zastaną swoje żony z  nowymi face‐
tami, a ich bachory nie zechcą się z nimi widzieć?
Bajki dla dzieci to sposób na wybiegnięcie w  przyszłość. Mógłbym je
pisać do samej śmierci. Wiesz dlaczego? Bo przede wszystkim piszę je
dla siebie i świetnie się przy tym bawię. Choć zabawa to nie jest odpo‐
wiednie słowo. Powinienem raczej powiedzieć, że doznaję wyjątkowego
oczyszczenia. Katharsis. Słuchałem ostatnio o  nim podczas wykładów
o sztuce antycznej i cholernie spodobała mi się ta koncepcja. Oczyszcze‐
nie poprzez doznania artystyczne, poprzez lekturę lub podziwianie dra‐
matu teatralnego. Nawet przez komedię.
Przykładam ołówek do kartki i piszę dalej.
Młody książę nie zna ojca, a matkę pamięta jak przez mgłę. Na swojej
drodze spotyka uroczą pastereczkę, o  jednym oku czarnym jak węgiel,
a drugim błękitnym jak letnie niebo. Od słowa do słowa okazuje się, że
pastereczka służyła na dworze króla Azazela i wie, że w lochach prze‐
bywa wielu niewinnych ludzi. Wielokrotnie słyszała ich krzyki oraz bła‐
gania o  pomoc. Wie też, że zły Azazel przetrzymuje tam swoją żonę,
królową Bebę, która kiedyś przeciw niemu spiskowała. Jednak w  jego
sercu tkwi krztyna dobroci. Dlatego król w  każdą pełnię księżyca
w  przebraniu odwiedza królową, starając się ją pocieszyć. Zostawia
wtedy otwarte główne wrota do lochów, a  przy sobie ma klucze do
wszystkich cel.
Historia zaczyna mi się coraz bardziej podobać. Przeciągam się i czy‐
tam podpunkty od początku. Wiem już, dokąd zmierza fabuła, ale mu‐
szę wszystko spiąć w klamry.
Młody książę dostanie się do zamku Azazela i powie, że chce mu słu‐
żyć. Oczywiście nie zdradzi swojego pochodzenia, ale będzie się zarze‐
kał, że jest gotów wykonywać każdą, nawet najgorszą pracę dla króla.
Zostanie skierowany do kazamatów jako nadzorca oraz pomocnik ku‐
charza. A potem…
Uśmiecham się i przenoszę wzrok w stronę drzwi. Potem wszystko po‐
toczy się tak, jak nigdy nie toczy się w życiu. Bajka będzie miała swój
szczęśliwy koniec, przynajmniej dla młodego księcia oraz jego rodziny.
Będę musiał się tylko zastanowić, skąd w  zamkowych lochach wzięła
się jego matka. Może ona trafiła do nich w  pełni słusznie? Może była
najgorszą stręczycielką w królestwie, skazującą na potępienie niewinne
dziewczęta, takie jak pastereczka? Nie. Rodzice tego nie kupią, a prze‐
cież bajki dla dzieci tak naprawdę pisze się dla ich rodziców…
Bajki.
Odkładam ołówek i  wstaję od stołu. Na dziś koniec. Istotą perspek‐
tywy jest planowanie nie tylko etapów życia, ale i pracy. Jutro zasiądę
do pisania z  takim samym zapałem. Tymczasem opowiem wam histo‐
rię.
Swoją historię.
 
Na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych na antenie Öster‐
reichischer Rundfunk wyemitowano kilkadziesiąt audycji opartych na
bajkach dla dzieci stworzonych przez Jacka Unterwegera. Jack odbywał
wtedy wyrok dożywotniego pozbawienia wolności za zabójstwo Margret
Schäfer.
 
 
32.
 
– Ile pan chce?
To pytanie zadane przez krępego mężczyznę w  szarym, przyciasnym
garniturze i okrągłych okularach na nosie muszę powtórzyć w myślach.
Dopiero wtedy dociera do mnie jego sens. Klaus Walder jest redakto‐
rem jednego z  najpoczytniejszych magazynów literackich Austrii –
„Manuskripte” – i  jego pytanie może dotyczyć tylko jednego. Przesła‐
nego przeze mnie tekstu autobiografii.
Jak zwykle zaczynają mi się trząść ręce. Chowam je pod blatem meta‐
lowego, przytwierdzonego do podłoża stołu. Nie mam kajdanek, straż‐
nicy nie uważają tego za niezbędne, więc w trakcie widzenia mogę za‐
chowywać się w  miarę swobodnie, a  jednak jestem jak sparaliżowany.
Sparaliżowany epileptyk.
– No, śmiało. Proszę zaproponować kwotę.
Walder przypomina buldożka francuskiego. W ogóle, gdyby wepchnąć
mu w kąt ust cygaro lub fajkę, a na głowę nasunąć melonik, byłby jak
znalazł wzorową karykaturą redaktora z początku XX wieku. Podobne
wizerunki widziałem w którejś z wypożyczonych z więziennej biblioteki
książek.
–  Widzę, że się pan waha. – Redaktor mlaszcze i  zaciera pulchne,
duże ręce o  krótkich palcach. – No, dobrze. Zdradzę panu, jaki jest
plan. Oczywiście wszystko pozostaje do uzgodnienia, ale… Do rzeczy.
Powieść opublikowalibyśmy na łamach naszego pisma w dziesięciu od‐
cinkach. Byłaby właściwie eksponowana i  stworzylibyśmy naprawdę
obiecujący budżet reklamowy. Co do tytułu…
–  Czyściec – przerywam mu. – To nie podlega żadnej negocjacji. Po‐
stanowiłem, że wydam tę książkę tylko pod tym tytułem, co ma dla
mnie szczególne znaczenie.
Walder kiwa głową.
– Dobrze. Jest to dla nas akceptowalne.
– I chcę, aby w magazynie ukazało się moje zdjęcie.
– Z więzienia?
–  Nad tym się jeszcze zastanowię – mówię, jakbym dostrzegał jaką‐
kolwiek inną możliwość. – Chcę, żeby ludzie mnie zobaczyli. To nie jest
jakiś tam czyściec osoby bez imienia i  bez twarzy. To czyściec Jacka
Unterwegera.
–  Myślę, że to właściwy kierunek. Porozmawiam z  naczelnikiem
o możliwości przyprowadzenia tu fotografa.
– Będę potrzebował również ubrań. Nie mogę wystąpić w tych szma‐
tach, a  moje osobiste rzeczy… – Znacząco rozkładam ręce. – Rozumie
pan chyba.
– Tak, tak… To również nie powinien być problem. – Walder pochyla
głowę i mruży oczy. Na jego okrągłym podbródku lśni pot. – No, dobrze.
Ale pominęliśmy to, co najważniejsze. Finanse.
– Finanse… – cedzę za nim.
Przez chwilę uważnie się mu przyglądam. Mimo lat doświadczenia (a
może dzięki nim) rozmawia ze mną z pozycji petenta. Nerwowo drapie
się po lewej dłoni. Zaciska usta oraz porusza się, zmieniając pozycję
tak, jakby krzesło gryzło go w tłusty tyłek.
Powoli wymieniam kwotę. Wcześniej robiłem drobne rozeznanie, wy‐
pytując ludzi prowadzących kurs literacki. Perspektywa – już chyba
wspominałem, że zawsze stanowiła dla mnie słowo klucz. Zawsze je‐
stem przygotowany, choćbym sprawiał odmienne wrażenie.
Walder przestaje się drapać i zamiera w jednej pozycji. Podnosi głowę
tak, że jestem pewny, iż na karku zrobił mu się tłusty fałd.
– Myślę, że się dogadamy – odpowiada z błyskiem w oczach. – Na ko‐
lejne spotkanie przyniósłbym umowę, aby mógł się pan zapoznać z  jej
szczegółami oraz…
Wchodzę mu w słowo.
– Za każdy odcinek – doprecyzowuję, po czym dodaję, abyśmy dobrze
się zrozumieli. – Wymieniona przeze mnie stawka to stawka za jeden
odcinek powieści. Łatwo pomnoży ją pan razy dziesięć. Przecież wspo‐
minał pan o dziesięciu częściach, prawda?
Z oczu Waldera znika błysk. Ciężko sapie, lecz widzę, że moje żądanie
nie jest przesadnie wygórowane. Wygrałem.
– Będę musiał porozmawiać z zarządem, ale…
– Proszę wrócić, kiedy pan to zrobi. Jestem pewny, że się zgodzą. To
niepowtarzalna historia i obaj dobrze to wiemy. Zarobimy na tym górę
forsy.
 
Fegefeuer oder die Reise ins Zuchthaus (niem. „Czyściec bądź podróż do
więzienia”) ukazywała się na łamach „Manuskripte” w  1982 roku.
Zwróciła pewną uwagę mediów, choć daleko jej było do nadzwyczajnej
popularności. Podobnie jak Jackowi Unterwegerowi do statusu cele‐
bryty. Wkrótce miało się to zmienić.
 
 
33.
 
Po raz pierwszy, odkąd trafiłem do więzienia 17 stycznia 1975 roku, dni
zaczynają mi płynąć jeden za drugim w  potwornym tempie. Z  jednej
strony cieszę się z tego, gdyż daje to poczucie skracającej się kary – na‐
wet jeśli jej końcem miała być śmierć. Z  drugiej jednak potwornie się
boję. Boję się, że całe moje życie zamieni się w  szereg powtarzalnych
rytuałów, pobudek, obiadów oraz apelów, przerywanych jedynie wyjąt‐
kowo szczęśliwymi wydarzeniami.
Po publikacji Czyśćca w odcinkach na łamach „Manuskripte” zapadła
cisza. To było najgorsze. Dostałem kilka listów od poruszonych moją hi‐
storią kobiet, kilka wycinków prasowych z recenzjami, odwiedziła mnie
nawet jakaś podstarzała dewotka, zapewniając, że codziennie się modli
o moje zbawienie. Świetnie, uprzejmie jej podziękowałem i pożyczyłem
jak najlepszych układów u Najwyższego. Nie dodałem, że wydaje mi się,
że te w pełni nawiąże dopiero po swojej śmierci.
Kolejne miesiące były pasmem udręk. Zdawało się, że wszystkie moje
marzenia trafił szlag. Naprawdę wierzyłem w wartość tego, co stworzy‐
łem, bo w  tych kilkunastu tysiącach zdań zawierało się przecież całe
moje życie. Brak należytej uwagi oznaczał, że moja historia nikogo nie
obchodzi. Może to nieco histeryczne (tak moją osobowość określił kiedyś
jeden z psychiatrów), ale z pewnością nie osiągnąłem tego, co chciałem.
Nie jestem histerykiem, jestem za to ambitny. Chciałem coś znaczyć,
choć siedzę za kratami i  nie są to wygórowane pragnienia. Widziałem
w tym swoją szansę.
Powiem ci coś, co dla każdego więźnia jest oczywiste, ale dla osób na
wolności wydaje się dziwne lub niestosowne. Zakłady karne to najwięk‐
sze targowiska świata. Handluje się w nich wszystkim i wszędzie. Pa‐
pierosy wymienia się na alkohol, alkohol na używki, ofiarowuje się
swoje ciało za zrobienie tatuażu, są szaleńcy skupujący owoce, wszelkie
farmaceutyki, a nawet mydło. Środki czystości mają za kratami wysoką
cenę, podobnie jak zdjęcia rozebranych panienek, całe świerszczyki, ko‐
miksy lub sprośne naklejki. Nie zbierałem żadnej z  tych rzeczy, lecz
przewijały się przez moje dłonie jako przedmioty na dalszy handel.
Wszystko miało swoją wartość, wszystko można było wymienić.
Zdobycie cienkiego, ale mocnego skórzanego paska stanowiło nie lada
wyzwanie. Zaangażowałem w nie kilkanaście osób z więzienia oraz ko‐
lejne, za murami. Nie wiem, na czym polegała cała operacja, lecz kosz‐
towała mnie sporo czasu i  wyrzeczeń. Przez kilka tygodni symulowa‐
łem bezsenność, by zdobyć nieco tabletek, które oczywiście poszły na
handel. Podobny los spotkał środki na przeczyszczenie oraz niestraw‐
ność. Nie wiem, co się z nimi działo, gdy puszczałem je w dalszy obieg.
Mogę się tylko domyślać. Ponoć pobyt w  zakładowym szpitalu przypo‐
minał czas w raju. Same opisy pielęgniarek przyprawiały o dreszcze.
Mój Boże. Smakowanie przyjemności bez możliwości pełnego ich do‐
świadczenia brzmi dla mnie jak najgorsza tortura. Nie potrafiłbym się
na nią umyślnie skazać. Wystarczą mi same wspomnienia z  wolności,
myśli o  zaznanej rozkoszy, o  wszystkich tych poznanych kobietach,
o maszerowaniu gdzie i kiedy się chce; wszystko to sprawia, że uginają
się pode mną kolana i chce mi się płakać.
Pisząc Czyściec, mogłem spojrzeć na siebie z zupełnie innej perspek‐
tywy. Byłem ohydnym wytworem mnóstwa zbiegów okoliczności, które
kształtują każde życie. Tyle że w  moim przypadku były to wyłącznie
nieszczęśliwe zbiegi okoliczności. Pani Schäfer i  tamta dewotka, która
za mnie się modli, powiedziałyby, że być może jestem przeklęty, ja mó‐
wię, że po prostu mam pecha. Cóż… Z pewnością nie mogę nic na to po‐
radzić.
Gładzę pomarszczoną skórę paska i  czuję, że z  oczu ciekną mi łzy.
Mam niespełna kwadrans samotności, kiedy wszyscy są na spacer‐
niaku, a  strażnicy myślą, że intensywnie piszę. Co miałbym pisać i  w
jakim celu? Wylanie z  siebie kolejnej historii to marnowanie stron,
skoro tworzę dla siebie i  sam znam je najlepiej. Nie nabiorę do tego
większego dystansu. Zmieniłem się wystarczająco, by to zrozumieć.
Przynajmniej wiem, jaki węzeł zrobię. To nie sprawi mi żadnego pro‐
blemu, a nacisk ciała spowoduje, że umrę w ułamku sekundy. Puszczą
mi zwieracze, być może w  ostatnim odruchu zatrzepoczę nogami i  po‐
cieknie mi z  nosa krew. Z  pewnością będę miał wytrysk. Ta ostatnia
myśl sprawia, że gwałtownie się podnoszę, po czym rozciągam pasek
w  dłoniach. Sprawdzam, czy na pewno jest wystarczająco gruby. Nie
mam żadnych wątpliwości co do tego, że mnie utrzyma.
A więc dobrze. Już czas…
Podchodzę do krzesła, a  w tym samym momencie szczęka zasuwa
drzwi.
Cholera…
Pośpiesznie chowam pasek do spodni i  się odwracam. W  progu staje
wysoki, młodziutki klawisz, który myśli, że jesteśmy kumplami.
Zresztą, w sumie go lubię.
– Zaraz będziesz miał gości – szepcze poufale. – Przygotuj się, to po‐
dobno producent filmowy!
– Powtórz to… – nakazuję, pewny, że się przesłyszałem.
 
 
34.
 
Ubrany w smoking siedzę na tyle więźniarki. To kompletna abstrakcja.
Za niespełna godzinę rozpoczyna się premiera mojej sztuki teatralnej
Przystanek końcowy: więzienie. Po raz pierwszy w życiu będę w Wied‐
niu. W Teatrze Ludowym grano przedstawienia najwybitniejszych dra‐
maturgów, a  teraz nadszedł czas na mnie. Drżę z  podekscytowania
i mam ochotę uścisnąć ze szczęścia strażników.
– Będzie pan przebywał w teatrze i okolicy w warunkach przepustki
– odzywa się starszy stopniem, gdy kierowca wyraźnie zwalnia. – Nie
będziemy za panem chodzić ani nie pojawimy się w teatrze. Naczelnik
wydał specjalną zgodę.
– Rozumiem… – Staram się powstrzymać wzruszenie. – Pewnie mam
wyznaczoną godzinę dobranocki? Kiedy powinienem się z  powrotem
stawić do tej… karocy?
– Punkt dwudziesta druga. Jeśli zjawi się pan choćby minutę później,
zostanie wydany za panem list gończy i będzie się pan mógł pożegnać
z jakimikolwiek przywilejami.
– Dwudziesta druga…
Ta pora prześladuje mnie od czasów domu dziecka. Ale to nie jest pro‐
blem. Wszystko wskazuje, że mam prawie cztery godziny wolności. Dla
kogoś, kto spędza za kratami całe dnie od blisko dekady, wydaje się to
wiecznością. Cieszę się jak dziecko.
– Będę o czasie – zapewniam.
W tym samym momencie więźniarka się zatrzymuje i kierowca szep‐
cze coś do konwojentów. Pada kilka rutynowych komend. Chwilę póź‐
niej zostaję rozkuty i  mogę rozetrzeć zdrętwiałe nadgarstki. Tylne
drzwi się otwierają, a mnie razi ostre, intensywne światło przejeżdżają‐
cego auta. Odgłosy ulicy, klaksony oraz krzyki niemal mnie odurzają.
Nie słyszałem ich od tak dawna. Nie czułem też zapachu rozgrzanego
asfaltu ani spalin. Boże, jak pięknie pachnie świat.
– Dwudziesta druga – powtarza konwojent. – Do teatru dojdzie pan,
idąc tędy prosto i  w lewo. Nie będziemy pchać się pod samo wejście.
Proszę dokładnie zapamiętać, gdzie ma pan wrócić.
Kiwam głową i energicznie zbiegam po dwóch metalowych schodkach
na ulicę. W pierwszym odruchu spoglądam w niebo. Ma fioletowo-gra‐
natowy kolor pogodnego, letniego wieczoru. Jak dawno go nie widzia‐
łem… Wciągam pełną piersią powietrze i się rozglądam. Bryłę siedziby
Teatru Ludowego znam ze zdjęć. Gdy tylko dowiedziałem się o planach
wystawienia w  nim mojej sztuki, zdobyłem wszelkie możliwe książki,
aby napawać się szczegółami. Spoglądam na podwójną kolumnadę, na
zaśniedziałą kopułę i  przeszywa mnie dreszcz. Wciąż nie mogę w  to
uwierzyć.
Jestem wolny. Nie liczy się, co będzie za trzy, cztery czy dziesięć go‐
dzin. Liczy się, że teraz tkwię w  rzeczywistości wolnego człowieka,
który może wyrzucić z  głowy myśli o  więzieniu. Ale czy to możliwe?
Oczywiście, że tak.
Przygładzam dłonią frak i  ruszam w  stronę głównego wejścia. Czuję
na sobie spojrzenia przechodniów, co dodaje mi jeszcze więcej energii.
Verweile doch! Du bist so schön! Faust musiał się czuć dokładnie tak,
jak ja teraz. Zamiast iść, niemal biegnę, ręce mi drżą, a serce wali jak
oszalałe. Mój wzrok spotyka się z  wzrokiem długowłosej blondynki
o  parchatej twarzy. Mimo wykwitów jest najpiękniejszą kobietą na
świecie. Uśmiecham się do niej. Jak błysk lampy fotograficznej mój
umysł rozświetla obraz pętli na jej szyi, nabrzmiałych żył na skroniach
oraz popękanych naczynek krwionośnych w  oczach. Szaleństwo. Od‐
wracam wzrok i idę dalej wprost ku głównemu wejściu. Powstrzymuję
się, by się nie odwrócić. Pokusa mogłaby być zbyt silna.
Przyśpieszam kroku i po chwili dopadam do wielkich drzwi. W tej sa‐
mej chwili ktoś je otwiera. Niemal zderzam się w  progu z  wąsatym
starcem.
– Przepraszam – szepczę.
Czekam, aż starzec wyjdzie na zewnątrz, po czym wślizguję się do
rozległego holu. Na moment zapada cisza, rozglądam się niepewny,
a  wtedy głosy podnoszą się i  ze wszystkich stron otacza mnie tłum.
Trafiam do kotła euforycznego życia. Trzaskają migawki, ktoś łapie
mnie pod ramię i  każe się uśmiechać. Ktoś inny składa najszczersze
gratulacje, a  niska, siwa damulka chwyta moją dłoń. Kilka osób wy‐
ciąga ku mnie egzemplarze niedawno wydrukowanego w jednym tomie
Czyśćca. Nie wiem, co mam robić, czy ja…
Dostaję długopis i natychmiast zaczynam podpisywać.
„Jack Unterweger” – piszę na pierwszych książkach, lecz zaraz ogra‐
niczam się do samego imienia. Jack, Jack, Jack… Wydaje mi się, że
ktoś je głośno skanduje, że dołączają do niego inne głosy. Kręci mi się
w głowie i czuję, że pot ścieka mi po plecach.
– Chodź, chodź. Nie wypada spóźnić się na własną sztukę.
Widzę szeroką twarz Klausa Waldera i  pozwalam się mu wyprowa‐
dzić z tłumu. Przepraszająco się uśmiecham.
– Później, podpiszę je wszystkie później… – powtarzam jak w transie.
35.

W czasie antraktu wychodzę na korytarz. Nie chcę schodzić do foyer ani


holu, czuję jeszcze pewne skrępowanie, choć chyba znacznie bardziej
mam na celu pewne dozowanie sobie przyjemności. Gdybym zszedł do
tych ludzi teraz, gdybym podpisał wszystkie książki, później bym się
rozczarował. Zbyt szybkie nasycenie powoduje spadek napięcia i  brak
satysfakcji. Ta zasada to szczególnie istotny element każdego planowa‐
nia. A ja, jak wiesz, zawsze myślałem perspektywicznie.
– Panie Unterweger!
Odwracam się i spoglądam na wysoką brunetkę w czarnym kostiumie
oraz białej koszuli. Ma krwistoczerwony lakier na paznokciach i  po‐
dobną szminkę.
– Karoline Baum – przedstawia się, wyciągając dłoń. – Prowadzę ru‐
brykę kulturalną dla…
Nazwę czasopisma zagłuszają gremialne krzyki dochodzące z głębi ko‐
rytarza. Bezwiednie się krzywię i chwytam kobietę pod rękę. Prowadzę
ją na bok, ku małym loggiom.
– Przepraszam, nie znoszę hałasu… – tłumaczę się.
Nie wydaje się ani przestraszona, ani dotknięta. Spogląda na mnie
maślanymi oczami, ściskając w dłoni notes.
– Czy mogłabym…
– Oczywiście. Jestem do pani dyspozycji.
– To nie zajmie długo. Wiem, że ma pan mnóstwo obowiązków, a  z
pierwszą premierą wiąże się zapewne mnóstwo emocji.
– Właściwie to nie moja pierwsza premiera – mówię patrząc jej prosto
w oczy. – Czy nie przekrzywiła mi się mucha? Czy byłaby pani miła ją
poprawić?
Dziennikarka po chwili zawahania przybliża się do mnie i  nie tylko
poprawia muchę, ale również przygładza poły mojego fraka. Jej dotyk
wywołuje we mnie niesamowitą mieszankę wrażeń fizycznych oraz psy‐
chicznych. Niemal mnie boli, a  jednocześnie pobudza. Robię wszystko,
aby nie dać tego po sobie poznać.
– Dziękuję – szepczę.
Karoline cofa się, przygryzając wargę. Z odległości ocenia efekt swoich
poprawek i z uznaniem kiwa głową.
– Teraz jest świetnie. Do twarzy panu w tym stroju.
– Jack…
– Ale…
– Po prostu Jack. Miło mi cię poznać, Karoline.
Uśmiechamy się do siebie i  na twarzy dziennikarki dostrzegam ru‐
mieniec. Spuszcza wzrok, po czym wbija go w notes. Odchrząkuje.
–  Kiedy ukaże się film na podstawie Czyśćca? – odczytuje wynoto‐
wane pytanie. – Słyszałam, że już jest na etapie produkcji…
– O ile wszystko pójdzie zgodnie z planem, premiera powinna się od‐
być wiosną przyszłego roku.
– Wiosna… – Notuje coś drżącą dłonią. – Dobry termin. Bardzo dobry.
Czy miał pan… czy miałeś wpływ na obsadę?
–  Tak, właściwie tak – kłamię. – Ale całkowicie pozostawiłem to lu‐
dziom, którzy się na tym znają.
– Niesamowicie ciekawi mnie, kto zagra główną rolę…
– A kogo byś w niej widziała?
Karoline nadal wpatruje się w notes. Dłonią, w której trzyma długo‐
pis, odgarnia pukiel włosów z czoła.
–  Kogoś charyzmatycznego, charakterystycznego… – mówi cicho. –
Sama nie wiem. To bardzo trudny wybór. Może nawet jakiegoś debiu‐
tanta, ale naprawdę zdolnego. Nie mógłby to być pierwszy z brzegu lep‐
szy aktor… Nie podołałby panu.
Ostatnie słowa wyraźnie się jej wyrwały. Ponownie odchrząkuje
i  przerzuca stronę notesu. Jak mi się podoba jej delikatność! Pieszczę
wzrokiem równą linię jej włosów, gładkie czoło, nawet delikatne
zmarszczki w  kącikach oczu. Ma regularną choć mocno wygiętą linię
ust oraz drobny podbródek. Jej szyja…
Dość. Mógłbym z nią uciec. Wyrwać się stąd i już nigdy nie wrócić do
więzienia. Zaszylibyśmy się w  jakiejś norze, może wyjechali na inny
kontynent. Do Azji? Albo do Stanów, zawsze chciałem zobaczyć Stany,
a  tam łatwo się zgubić. Wśród milionów ludzi można stać się nikim.
Jednak ucieczka wiązałaby się ze stratą tego, co mam tu i  teraz. Mu‐
siałbym zapomnieć o  tłumach, o  podpisywaniu książek i  filmach. Po‐
wróciłbym do życia z  Frankfurtu i  z Salzburga. Do życia szczura. Czy
lepiej być szczurem na wolności, czy zniewolonym wilkiem?
Boże…
Miałbym ją na co dzień przy swoim boku. Czy może być coś piękniej‐
szego? Budziłbym się i  spoglądał na jej twarz. Obejmowałbym ją. Pie‐
ścił.
Tak, musimy uciec.
– Ma pani ochotę na kawę? Tylko we dwoje i daleko stąd?
 
 
36.
 
Wszystko potoczyło się zgodnie z planem. Ten plan to wieczny porządek
albo, jak mawia kapelan więzienny, boska perspektywa. Podoba mi się
to określenie.
Nigdy nie zaproponowałem brunetce kawy ani nie spróbowałem uciec.
Potulnie wróciłem do loży i w najlepsze bawiłem się, oglądając sztukę.
Po przedstawieniu podpisałem kilkadziesiąt książek, udzieliłem paru
wywiadów i  potulnie wróciłem do więźniarki. Konwojenci odetchnęli
z wyraźną ulgą.
– Myśleliście, że prysnę? W tym stroju trudno byłoby mi się wmieszać
w tłum – skwitowałem, wskazując na frak.
Pojazd ruszył, a niespełna godzinę później znów byłem w swojej celi,
z rękoma założonymi za głowę i gapiąc się w sufit. Nie byłem rozczaro‐
wany. Nie żałowałem swojej decyzji ani nie roztrząsałem jej.
Teraz mam dowód, że postąpiłem słusznie. Filmowa premiera Czyśćca
okazała się sporym sukcesem i ściągnęła znaczną uwagę mediów oraz
wpływowych osób. Festiwal Filmowy w  Weis zdaje się kręcić jedynie
wokół mojej autobiografii. Nikt nie przyciągnął takiej publiki jak ja.
Stoję w  elegancko skrojonym garniturze, z  goździkiem w  butonierce
oraz w błyszczących lakierkach, a pode mną kłębi się tłum. Dwóch kon‐
wojentów dyskretnie czuwa przy wejściu na salę konferencyjną, lecz są
tak znudzeni, że nie zwróciliby uwagi, gdybym przeszedł tuż obok nich.
Natomiast sto kilkadziesiąt osób u mych stóp (w tym przytłaczająca
większość kobiet) stanowi żywiołową, podekscytowaną masę.
– Jaki ma pan stosunek do zbrodni popełnionej prawie piętnaście lat
temu?
Pytanie zadane przez pulchną blondynkę z  podkrążonymi oczami
i małym noskiem musiało w końcu paść. Jestem na nie przygotowany.
Mimo to udaję chwilę zawahania, opuszczam mikrofon, po czym w za‐
dumie przechodzę po scenie.
–  Droga pani… – odzywam się po chwili, spoglądając wprost w  jej
oczy. – Tego, co się wydarzyło, nie postrzegam już jako swojej przeszło‐
ści. To nie jest moja historia, a  historia człowieka piekielnie doświad‐
czonego przez los i wypaczonego. Nieodpowiedzialnego dzieciaka, który
nie potrafił nad sobą zapanować. – Przygryzam usta i  marszczę czoło.
Kilkakrotnie pracowałem nad mimiką tej sceny, więc doskonale wiem,
co mam robić. Odkasłuję. – W trakcie pisania Czyśćca po raz pierwszy
przeżyłem katharsis. Spojrzałem na siebie z  perspektywy całkowicie
obcej osoby, osoby normalnej i o przeszłości czystej jak biała karta. Ro‐
zumiecie państwo, o czym mówię?
Rozglądam się po sali i z zadowoleniem stwierdzam, że zdecydowana
większość osób słucha mnie w pełnym skupieniu lub robi notatki. Kilku
fotografów ustawia się, by mieć lepszy kadr. Przykuwam nawet uwagę
konwojentów, którzy odwrócili się w  moją stronę i  przestali szeptać.
Przedłużam ciszę.
Robię kilka kroków wzdłuż sceny, po czym rozpinam marynarkę. Sia‐
dam na skraju ze zwieszonymi nogami i  mikrofonem opartym o  udo.
Od najbliżej zebranych dzieli mnie ledwie półtora metra.
– Dzięki temu doświadczeniu sam stałem się tą osobą – podejmuję po
chwili. – Bez doświadczeń i  bez przeszłości. Praca przy filmie oraz
sztuce utwierdziła mnie tylko w  przekonaniu, że rzeczywiście tak się
stało. Mogłem spojrzeć na dawnego siebie, a  mówię o  tej osobie z  od‐
razą, z  nowej perspektywy. Za kratki trafił dzieciak tak zagubiony, że
nie miał imienia ani nazwiska, ale myślał, że cały świat należy do niego
jako rekompensata za cierpienia. Natomiast przed państwem siedzi
Jack. Po prostu Jack.
Ponuro kiwam głową i wiodę wzrokiem po kolejnych twarzach. Część
z nich kojarzę z malutkich zdjęć na kartkach obok przesyłanych mi re‐
cenzji albo z okładek książek. Nie spodziewałem się ich tak wielu. Na
festiwalu zebrała się prawdziwa śmietanka towarzyska. Ci ludzie są
znani i  czytywani przez większość społeczeństwa. Mają siłę obalać
rządy oraz tworzyć nowe. Namaszczają gwiazdy, a inne skazują na za‐
pomnienie. Jednak to nie do tego ich potrzebuję.
Coś przychodzi mi do głowy. Podnoszę mikrofon do ust i odzywam się
zbolałym, cierpkim tonem.
– Wybaczcie, muszę już wracać tam, skąd przybyłem. Takie mam wy‐
tyczne, a jeśli chcę się z wami spotkać raz jeszcze, muszę ich przestrze‐
gać. Tego nauczyłem się przez te wszystkie lata… – Wzdycham. – Wy‐
baczcie raz jeszcze, to była ogromna przyjemność.
Wzruszony wstaję i lekko się kłaniam. W tej samej chwili w sali roz‐
lega się burza oklasków.
 
Po premierze Czyśćca władze zakładu karnego, w którym Jack Unterwe‐
ger odsiadywał wyrok, zezwoliły na przeprowadzenie przez niego kilku
spotkań autorskich. Pojawiły się na nich tłumy, w  tym liczni celebryci
oraz najważniejsi austriaccy intelektualiści.
 
 
37.
 
Czytam list od prezydenta Austrii i  nie mogę powstrzymać uśmiechu.
Co za miły, mądry człowiek. Do tego zgodził się, by ta korespondencja
stała się jawna. Jego głos liczy się mocniej niż sto wywiadów udzielo‐
nych najbardziej poczytnym dziennikom. A  więc moja sprawa ruszyła.
Biegły psychiatra oraz psycholog sporządzili opinie, oceniając moją
przydatność dla społeczeństwa oraz zdolność adaptacji w nim. Nie od‐
byli ze mną żadnej rozmowy. Pracowali tylko na podstawie moich ksią‐
żek oraz sztuk. Podobno to im wystarczyło, aby stwierdzić, że nie popeł‐
nię już żadnej zbrodni. Nigdy i bez wątpienia.
Adwokat klepie mnie tryumfalnie po dłoni. Jednocześnie relacjonuje,
że w  mojej sprawie ukazało się kilka artykułów i  apeli napisanych
przez osoby ze świecznika. Politycy, artyści, sekretarz Unii Literackiej,
nawet ta feministka Jelinek, przez której żadną książkę nie zdołałem
przebrnąć. Mamy listę kilkudziesięciu pierwszoplanowych, przykład‐
nych obywateli popierających moje zwolnienie.
– Rozumiesz, co to znaczy? – pyta adwokat.
Wzruszam ramionami.
– Zdaje się, że nie do końca.
–  To znaczy, że zapaliło się dla ciebie światło, Jack. Pojawił się pło‐
myk nadziei. Gdzie tam płomyk, to wielki, cholerny płomień.
Nie podzielam jego entuzjazmu.
– To tylko słowa, mecenasie. Sam doskonale wiem, jak łatwo jest coś
napisać i o tym zapomnieć.
–  Oni nie zapomną. – Adwokat odchyla się i  splata ręce na piersi. –
Ty na razie możesz pisać, co ci ślina na język przyniesie, ale ich słowa
będą czytane za dziesięć i za pięćdziesiąt lat. Nie mogą sobie pozwolić
na bezsensowną pisaninę.
– Nawet jeśli… Co się z tym wiąże?
– Poparcie, mój drogi. Od dziesięciu lat wszyscy gadają o resocjaliza‐
cyjnej funkcji wymiaru sprawiedliwości, ale nie szły za tym żadne kon‐
krety. Teraz politycy mają szansę przekuć ideę w czyny.
– Oby mówił pan tak na sali sądowej…
–  Będę, będę! Wiesz, że masz poparcie nawet naczelnika więzienia?
Wystawił ci poprawne świadectwo, a to naprawdę coś. Przekujemy ideę
w czyny – powtarza, zacierając ręce. – Słowo stanie się ciałem. A przy‐
najmniej obiecuję ci, że zrobię wszystko, co w  mojej mocy, aby tak się
stało.
Jego entuzjazm nieco mi się udziela. Wiodę wzrokiem po niewielkim
pokoju widzeń, po metalowych drzwiach, stalowym stoliku oraz zawie‐
szonej wysoko lampie. Nienawidzę tego miejsca, ale jeszcze bardziej nie
chcę żyć złudzeniami.
– Jakie mamy szanse? – pytam ostrożnie.
– Wiesz, że nie mogę tego przewidzieć ani ocenić.
– Ale jest pan wyraźnie dobrej myśli.
– Tak, to prawda. Wierzę, że nam się uda, choć wiara to jedno, a rze‐
czywistość to coś całkowicie innego. Zasługujesz na drugą szansę.
W dupie ma to, na co zasługuję. Myśli tylko o tym, że sam zasługuje
na uznanie i chwilę sławy dzięki mojej sprawie. Jestem mu potrzebny
tak samo, jak ja jemu. I ta myśl wbrew pozorom napawa mnie optymi‐
zmem. Wiem, że zrobi wszystko, aby mnie stąd uwolnić.
–  Moje życie jest w  pańskich rękach, mecenasie – stwierdzam pate‐
tycznie.
 
 
38.
 
Od rana mam wrażenie, jakby brakowało mi tchu. Czuję ucisk w piersi
i  kamienie w  brzuchu. Ledwie przełykam ślinę. Do tego ręce mi drżą
jak u parkinsonika. Poprosiłem o skromny, granatowy garnitur, ciemny
krawat oraz białą koszulę. Żadnej ekscentryczności, żadnych ozdób ani
zbędnych dodatków. Ogoliłem się bardzo starannie, ale po nieprzespa‐
nej nocy mam podkrążone oczy i szarą cerę. Wyglądam na chorego.
To dobrze. To bardzo dobrze.
Po kilkugodzinnym posiedzeniu oraz wysłuchaniu przez sąd opinii
biegłych stoję z moim adwokatem przed salą. Zgodnie z procedurą mam
skute ręce, a konwojenci znajdują się o dwa kroki od nas. Posiedzenie
jest niejawne, jednak w głębi korytarza kłębi się tłum dziennikarzy. Co
rusz trzaskają migawki aparatów.
– Ten psychiatra… – szepczę, zasłaniając usta – spodziewałem się, że
jego wypowiedź będzie bardziej jasna. Ani razu nie powiedział, że się
w pełni zresocjalizowałem.
Adwokat się uśmiecha. Jest wyraźnie odprężony, nawet poluzował wę‐
zeł krawata.
–  Powiedział wiele znacznie istotniejszych rzeczy – stwierdza. –
W  końcu czym jest resocjalizacja? Pamiętasz, że nazywałem ją ideą?
Natomiast idee nie mają żadnego znaczenia w praktyce. Dlatego znacz‐
nie bardziej cieszy mnie, że biegły uznał, że dzięki pasji literackiej skie‐
rujesz swoją energię w stronę tworzenia.
– A gdzie miałbym ją skierować? – prycham.
Mecenas spogląda na mnie wymownie. Spuszczam wzrok i  nerwowo
przestępuję z  nogi na nogę. Nie podoba mi się to wszystko. Czuję ro‐
snącą gulę w gardle i wcale nie jestem dobrej myśli. Na sali padło zbyt
wiele frazesów, które nawet jeśli są praktyczne, nie stawiały mnie w ta‐
kim świetle, jak tego pragnąłem. Nikt ani razu nie wspomniał o moim
sukcesie. Do mojej twórczości odnoszono się raczej jak do fantasmago‐
rii, rodzaju terapii, ale bez należnego jej szacunku.
Wraz ze zdenerwowaniem rośnie ukryta we mnie złość. Spoglądam na
adwokat czekającą pod sąsiednią salą na swoją sprawę i  nie mogę po‐
wstrzymać potoku myśli. Zaciskam dłonie na jej szyi, miażdżę jej
grdykę i  tchawicę. Z  moich ust ślina skapuje wprost na jej fioletowe,
obrzmiałe wargi.
Odrywam od niej wzrok i się odwracam. Nie mogę tak myśleć. To zły
znak. Te obrazy czasem do mnie wracają, ale muszę je powstrzymywać.
Doskonale wiem, że potrafię nad sobą panować. Spotykałem się z mnó‐
stwem dziewcząt, dla których byłem uprzejmy i szarmancki. Nigdy nie
myślałem o  nich w  ten sposób. Nie myślałem w  ten sposób nawet
o Barbarze, która tak łatwo mnie wydała. Cholera… gdyby nie ona, ni‐
gdy by mnie tu nie było. Ale co miała zrobić? Czy mógłbym jej wyba‐
czyć?
Drzwi do sali sądowej otwierają się i  jednocześnie uginają się pode
mną nogi. Aby nie upaść, muszę się podtrzymać o parapet. Zdaje się, że
moje zachwianie uwiecznił każdy z czających się w oddali fotoreporte‐
rów. Ale to nic… Zaciskam zęby i  zerkam na wyglądającą zza drzwi
protokolantkę.
– Jeszcze kilka minut – informuje, a emocje we mnie buzują ze zdwo‐
joną siłą.
Odwracam się do dziennikarzy, aby mogli uwiecznić ten moment.
Mam nadzieję, że nie będę musiał przeglądać tych zdjęć na więziennej
pryczy. Te myśli to zły znak, cholernie zły znak…
Mam ochotę tłuc się dłonią po głowie, lecz się powstrzymuję. Nie mogę
teraz zdradzić swojego szaleństwa. Jednocześnie myśli mi się zaczynają
plątać i  mam ciemno przed oczami. Oddycham tak szybko, że wciąż
brakuje mi tchu. Adwokat pokrzepiająco klepie mnie po łokciu, ale jego
pocieszenia w ogóle mnie nie interesują. Opieram się plecami o ścianę
i  ukradkiem wbijam sobie paznokcie we wnętrza dłoni. To nieco przy‐
wraca mnie do rzeczywistości.
Ponownie odwracam się ku dziennikarzom i  staram się uśmiechnąć.
Wśród skłębionego tłumu dostrzegam Barbarę. To ona. Nie mam żad‐
nych wątpliwości.
 
 
39.
 
BAZYLEA, 15 LAT WCZEŚNIEJ
– Jeśli chcesz wyjść z domu, musisz mnie prosić o pozwolenie! – war‐
czę.
Barbara wbija we mnie swoje cielęce, puste spojrzenie.
– Dlaczego? O co ci w ogóle chodzi…
–  Nie rozumiesz, że tam jest niebezpiecznie? W  okolicy krąży mnó‐
stwo popieprzonych facetów chętnych zgwałcić, co tylko się rusza.
– Jack, oni nie mogą mi nic zrobić w ciągu dnia. Tu jest też mnóstwo
innych ludzi.
– Nieprawda, Barb. Dobrze wiesz, jaka to dzielnica.
– W takim razie wychodź ze mną. Nie mogę tu utknąć…
Uderzam pięścią w  ścianę tuż obok jej głowy. Ta paplanina przypra‐
wia mnie o furię. Ile razy muszę jej wszystko tłumaczyć? Nie rozumie
mnie. Nie może mnie zrozumieć.
– Pracuję. Zapieprzam jak szalony, żebyśmy mieli co zeżreć.
– Jeśli cię złapią, pójdziesz siedzieć, a wtedy będę musiała stąd wyjść.
Wróćmy do Niemiec…
– O, nie, nie! Nie złapią mnie.
Pracuję tu na czarno, tak jak setki innych. Przynajmniej nikt nie
zwraca na nas uwagi. Wydaje mi się, że jestem anonimowy. Wiem jed‐
nak, że Barb ma długi język i że jest słaba. Zbyt słaba. Lubi wypić o je‐
den kieliszek za wiele i się zabawić. Zdradziłaby mnie bez mrugnięcia
okiem, nie mam co do tego żadnych wątpliwości.
– Nie masz prawa stąd wychodzić, rozumiesz? Bo inaczej cię dopadnę
i, kurwa, zabiję.
Cofam się i  rozglądam po ciasnym wnętrzu. Co za ironia, że przypo‐
mina wnętrze chaty mojego dziadka. Jedyna różnica jest taka, że tu
jest czyściej. Nie zniósłbym brudnego stołu ani walających się na podło‐
dze petów. Barbara ma zresztą zakaz palenia. Gdyby nawet się kryła,
od razu wyczułbym dym; w pomieszczeniu, z ust, z ubrania, nieważne.
– Powinniśmy wrócić do Austrii… – Nadal mąci mi w głowie.
– Po co? Czego ci tu brakuje?
– Wszystkiego, Jack. Wszystkiego!
Wybucha płaczem, chwyta z wieszaka kurtkę i nim udaje mi się ją za‐
trzymać, wybiega na ulicę. Jest zbyt wielu ludzi, by robić sceny. Jedynie
niepotrzebnie zwróciłbym na siebie uwagę. Wściekły zamykam drzwi,
po czym nerwowym krokiem przechadzam się po pokoju. Zrobiłem coś
złego, wiem o tym, ale wystarczy mi moja wewnętrzna pokuta. Nie chcę
trafić do paki. Jeżeli tak się stanie, zabiję się. Wystarczy mi parę mie‐
sięcy aresztu za kradzież samochodu przed dwoma laty. Wtedy obieca‐
łem sobie, że to koniec z cholernym więzieniem. Nie dam się więcej zła‐
pać. Sam potrafię odpłacić Bogu i  społeczeństwu za swoje błędy. Prze‐
cież chodzi o to, żebyśmy byli kwita. Prawda?
Wściekle kopię krzesło, które uderza o ścianę i się rozpada. Zrezygno‐
wany siadam na starym materacu. Chowam twarz w dłoniach. Chce mi
się płakać, jak małemu dziecku. Czemu całe życie muszę powstrzymy‐
wać płacz?
 
15 stycznia 1975 r. siedemnastoletnia Barbara została zatrzymana przez
szwajcarską policję. Szybko powiązano ją ze sprawą zamordowanej
przed miesiącem Margret Schäfer, z  którą mieszkały przy jednej ulicy.
Uwagę śledczych przykuł jej chłopak, dwudziestoczteroletni Jack Unter‐
weger.
 
 
40.
 
– Zapraszam.
Głos protokolantki wyrywa mnie z zamyślenia. Czy to możliwe, żeby
Barbara przyszła do sądu dowiedzieć się o  wynik posiedzenia? Nie
utrzymujemy żadnych stosunków, nie napisała do mnie ani jednego li‐
stu, choć próbowałem się zwrócić do niej przez adwokata oraz kilkoro
odwiedzających. Zapadła się pod ziemię, a  teraz po latach ponownie
chce mi przynieść pecha.
Zerkam raz jeszcze i  wydaje mi się, że to chyba nie ona. Barbara
miała zielone, charakterystyczne oczy, a kobieta w głębi korytarza mie‐
rzy mnie lodowatym błękitem. Ma jednak identyczne usta oraz nos.
Jednak czy przez piętnaście lat czas nie odmienił nas na tyle, że nie po‐
znalibyśmy się nawet mimo chęci? Sam pewnie miałbym kłopoty z roz‐
poznaniem własnego odbicia. Już nie noszę długich, kręconych włosów,
oczy mi się nieco zapadły, a nos stał się ostrzejszy. Wielogodzinne ćwi‐
czenia na siłowni wyrzeźbiły moje ciało, czyniąc sylwetkę bardziej kan‐
ciastą. Nadal jednak jestem niski, mam sto sześćdziesiąt siedem centy‐
metrów wzrostu, to z pewnością się nie zmieniło. Przybyło mi tatuaży,
lepszych i  gorszych, które pewnie spodobałyby się tak samo wielu ko‐
bietom, jak wiele by zraziły. Jednak każdy z tych tatuaży to fragment
mojego ciała, fragment mnie i mojej historii. Jak ta historia się rozwi‐
nie?
– Panie Unterweger…
Konwojent delikatnie popycha mnie w stronę sali rozpraw. Odrywam
wzrok od błękitnookiej kobiety i  posłusznie ruszam ku drzwiom. Już
nie kręci mi się tak w głowie, a nogi nie są tak miękkie. Będzie, co ma
być. Nie wiem, dlaczego wszystko nagle mi zobojętniało. Jednak to po‐
czucie trwa tylko kilka sekund. Gdy kieruję się ku swojej ławie, znów
zaczynają drżeć mi dłonie. Chwilę później czuję pot występujący na
skroniach oraz powracającą duszność. Opieram się o barierkę i kątem
oka rejestruję, że sędzia bacznie mi się przygląda. To dobrze.
Zajmuję swoje miejsce i  poprawiam krawat. Potulnie spuszczam
wzrok oraz splatam dłonie. Mój adwokat przekłada jakieś kartki, na
których zostawia tłuste odbicia łap. On również się denerwuje. Choć co
by się nie wydarzyło, dziś wieczorem wróci do kochającej go żony, do
ciepłego łóżka i dzieci. Wybierze jakąkolwiek książkę z domowej biblio‐
teczki, a jeśli najdzie go ochota, zrobi sobie dowolnego drinka. Nie ma
pojęcia, jak wiele ma, chcąc zyskiwać coraz to większy i większy splen‐
dor. Dzięki mnie i innym podobnym do mnie. Nie jest jednak zwycięzcą,
jakim ja jestem. Nie ma w nim tak wielkiej woli walki i nie myśli tak
wiele o perspektywie. Równie ważne jak to, co za rok, jest to, co teraz.
Ja nie mam tego, co on, ale doskonale wiem, jak wiele straciłem.
W końcu, choć moje życie było gówniane, żyłem jego pełnią. Stałem się
królem szczurów. Jeżeli wrócę do społeczeństwa, to się nie zmieni.
Mogę być dobrym, przykładnym obywatelem, lecz chcę żyć i cieszyć się
życiem. Chcę dobrze zjeść oraz się zabawić. Chcę coś znaczyć w przeci‐
wieństwie do niemal każdej z osób, które przewinęły się w mojej histo‐
rii. Każda z nich zostanie zapomniana i niczego po sobie nie pozostawi.
A  ja… Ja już odbiłem swój świat na tym pieprzonym padole łez. Czy‐
ściec to dobra książka, napisałem też kilka niezłych sztuk oraz wierszy.
One przetrwają nawet po mojej śmierci, ale jeszcze dłużej przetrwa pa‐
mięć o tym, co zrobiłem.
Od tych myśli pulsują mi skronie. Mam wrażenie, że krew rozsadza
mi mózg, który napiera od tyłu na gałki oczne. Zaciskam palce lewej
dłoni na prawym nadgarstku. Dociera do mnie cichy szum, jakbym
wpadł w  wir morski. Szum staje się coraz głośniejszy i  bardziej ciele‐
sny. Zdaję sobie sprawę, że adwokat ściska moje ramię. Ma roześmianą,
wręcz rozanieloną twarz. Zeszło z  niego całe powietrze i  nagle wydaje
mi się mały, piekielnie mały i śmieszny.
– Gratuluję, Jack, gratuluję… – powtarza, a ja nie rozumiem, o co mu
chodzi.
Nagle znaczenie tych słów oraz otaczającego mnie szumu docierają do
mnie z pełną siłą. Widzę uśmiechy na twarzy protokolantki oraz paru
członków składu sędziowskiego, uśmiecha się nawet prokurator.
Tym razem nie potrafię powstrzymać płaczu. Ryczę jak dziecko.
 
 
41.
 
Zastępca naczelnika, pan Kurtz, spogląda na mnie z  nieudolnie skry‐
wanym uśmiechem. Stoję naprzeciw niego, w postawie niemal na bacz‐
ność, a  w dłoni trzymam tobołek z  paroma swoimi rzeczami. Nabyte
przeze mnie garnitury oraz frak kazałem złożyć do depozytu. Nie
uśmiecha mi się włóczenie po mieście z całą walizą ciuchów, poza któ‐
rymi właściwie nic nie mam.
Pan Kurtz przeczesuje palcami włosy i  się odchyla w  fotelu. Głośno
wzdycha.
Zgodnie z  wymaganiami ustawy założyliśmy ci skrytkę bankową, na
którą trafiły wszystkie zarobione przez ciebie pieniądze. Jest to rachu‐
nek nieoprocentowany, dyspozycyjny na twój pisemny wniosek, z  któ‐
rego środki możesz rozdysponować zgodnie z własnym uznaniem – re‐
cytuje miarowym, znudzonym tonem. Rzuca na biurko maszynopis i po‐
nownie na mnie zerka. – Zdaje się, że będziesz miał przyjemny start
w życie. Jeśli chcesz sprawdzić rachunki, również masz do tego prawo,
włącznie z tym, aby powołać biegłego…
Macham ręką.
– Proszę sobie darować…
– Musiałem to powiedzieć. Nie tylko ciebie obowiązuje… wybacz, obo‐
wiązywał regulamin.
– Jasne. Rozumiem. Ale proszę mi wierzyć, że na razie mam dość re‐
gulaminów.
Pan Kurtz podnosi się z  fotela i  opiera obiema dłońmi o  blat. Przy‐
gląda mi się spode łba. Wciąż się delikatnie uśmiecha, ale jego wzrok
jest zimny, a czoło chmurnie zmarszczone. Nagle się wyprostowuje i zi‐
rytowanym ruchem odsuwa fotel.
–  Jesteś udanym owocem resocjalizacji, Jack – mówi, podchodząc do
mnie. – Nie spieprz tego.
– Nie spieprzę, proszę pana.
–  Mieliśmy już podobną rozmowę i  pamiętaj, że wtedy ci zaufałem
i się za tobą wstawiłem. Dotrzymałem swojego słowa.
– Ja też, prawda?
Wzdycha. Zatrzymuje się o krok ode mnie i mierzy mnie spojrzeniem
z góry. Jest wyższy co najmniej o głowę.
– Masz dokąd pójść? – pyta z autentyczną troską. – Rodzinę, dom, co‐
kolwiek?
– Chyba tak… – Nie mogę powstrzymać ironicznego uśmiechu. – Unia
literacka zaproponowała mi mieszkanie w  samym centrum Wiednia.
Ma mnie kosztować jakieś grosze, a ponoć to elegancki apartament.
– Miałeś szczęście, Jack.
– Nie, panie naczelniku – zaprzeczam. – Nigdy nie miałem szczęścia,
ale wyrwałem sobie od losu to, żeby być traktowanym na równych pra‐
wach. Teraz Bóg rekompensuje mi dawne krzywdy.
– Nie podoba mi się takie gadanie. – Kurtz zaciska usta. – Nie obro‐
śnij za bardzo w piórka, bo mamy tu klatki pełne podobnych ptaszków.
Co za żałosna metafora. Zapewne wypowiadana do co drugiego zwal‐
nianego z  pierdla. Na twarzy zastępcy naczelnika nie ma już cienia
uśmiechu. Nie musimy przed sobą niczego udawać. Zniecierpliwiony
wkładam dłoń do kieszeni, a w drugiej poprawiam uchwyt tobołka.
– Mogę już iść? – pytam obcesowo. – Czeka na mnie reszta cholernego
życia.
Żegnamy się, wymieniając krótkie, badawcze spojrzenia. Nie poda‐
jemy sobie rąk.
 
Jack Unterweger został zwolniony z  więzienia 23 maja 1990 roku. Na‐
tychmiast wprowadził się do apartamentu w samym centrum Wiednia.
 
 
42.
 
Stoję na balkonie i spoglądam na przechodzących dwa piętra niżej prze‐
chodniów. Jestem ubrany w białe spodnie w delikatną kratę oraz czer‐
woną koszulę. Podwinąłem rękawy, odsłaniając tatuaże. Wystawiam
twarz do słońca i  bezwiednie się uśmiecham. Wciąż trudno mi uwie‐
rzyć, że jestem na wolności. Codziennie, podobnie jak za kratami, bu‐
dzę się punktualnie o szóstej. Budzę się – o ile w nocy w ogóle udało mi
się zasnąć. Czasem nie mogę spać, przeświadczony, że wtedy marnotra‐
wię kolejne chwile. Sen jest rodzajem więzienia, zamknięciem, w  któ‐
rym spędzamy czas wbrew swojej woli.
Opieram się o nagrzaną przez słońce barierkę i spoglądam na czerwo‐
nego forda mustanga. Nie jest to takie samo auto jak resorak, który
przed laty otrzymałem od matki, ale stanowi spełnienie mojego marze‐
nia. Mam go. Kupiłem go trzy dni po opuszczeniu pudła za kwotę, którą
uzyskałem ze sprzedaży praw filmowych do Czyśćca. Uwielbiam nim
jeździć całkowicie bez celu, przyglądając się spacerującym ludziom, mi‐
gającym światłom oraz chłonącemu ich blask niebu. Wdychając zapa‐
chy. Nie sądziłem, że wolność ma w sobie tak wiele aromatów.
Codziennie rano zachodzę do kawiarni, aby wypić podwójne espresso
i  zjeść croissanta oblanego czekoladą. Czasem proszę o  ciastko z  bitą
śmietaną. Kosztuję je, długo przeżuwając każdy kęs. Sprawia mi przy‐
jemność, że ludzie mnie rozpoznają. Czasem ktoś chce, abym podpisał
się w  jego notesie albo choćby na ręce. Po cholerę ludziom moje ba‐
zgroły na skórze – nie mam pojęcia. Przecież nie oprawią sobie jej
w  ramki. Choć zapewne zdarzają się różne wariactwa i  właściwie je‐
stem to sobie w stanie wyobrazić. A ty?
Napisałem dwa artykuły do kroniki kryminalnej jednego z  wiedeń‐
skich brukowców, co przyszło mi nadzwyczaj łatwo. Zarobiłem przy tym
kasę, o jakiej niegdyś mogłem jedynie marzyć. Redaktor naczelny pytał
o moje zdanie w sprawie morderstwa w Lesie Wiedeńskim, jakbym był
jakimś ekspertem. Odpowiadałem mu powoli, namyślając się i starając
brzmieć uczenie, choć w  rzeczywistości wybełkotałem stek bzdur. Do‐
piero później, nauczony doświadczeniem, kupiłem kilka podręczników,
aby swoje artykuły wzbogacić o fachowe słownictwo. Podobno się spodo‐
bały i inne gazety ubiegały się o prawo przedruku.
Zastanawiam się nad stworzeniem drugiej części autobiografii. Post-
Czyśćca, choć chyba jeszcze nie nieba. Właściwie te myśli stanowią ob‐
szerny fragment tego dzieła. Spisując je, relacjonowałbym swój stan
i wszystko, co wydarzyło się po wyjściu z pudła. Chyba więcej miejsca
poświęciłbym opisaniu tego pięknego mustanga. Każdy człowiek powi‐
nien wierzyć, że może spełnić swoje marzenia, choćby tkwił w komplet‐
nym bagnie. Jestem tego najlepszym przykładem. Ale zdaje się, że to
byłaby błędna myśl. Każdy człowiek powinien lub może w  to wierzyć,
lecz te marzenia spełnią tylko wybrani. Wyjątkowi, którzy nigdy się nie
poddadzą i wpiszą najbardziej nieprawdopodobne marzenie w swe per‐
spektywy. Muszę zapamiętać to zdanie, aby je zaprezentować na spo‐
tkaniu autorskim. Powinno wywołać właściwe wrażenie.
Cały czas po głowie chodzi mi napisanie cyklu reportaży o prostytut‐
kach. To najbardziej wartościowe spośród wszystkich kobiet. Prawdziwy
przykład poświęcenia oraz podążania własną drogą za wszelką cenę,
wbrew obawom oraz ryzyku. Chciałbym przeprowadzić kilka wywiadów
oraz poruszyć parę istotnych problemów społecznych, które rządzący
mieli i zawsze będą mieć w dupie. Chcę stworzyć swój styl.
Prostytutki – sól tej ziemi. Ten tytuł mi się podoba, a przede wszyst‐
kim podoba mi się nowa perspektywa. Jak zawsze w związku z nowym
pomysłem wstępuje we mnie mnóstwo energii. Jeszcze raz zerkam na
przechodzących pode mną przechodniów i  wracam do mieszkania. Za‐
kładam marynarkę od kompletu do spodni, po czym kieruję się do
drzwi. Po drodze chwytam z szai notes i długopis. Po chwil wypadam
na zalaną słońcem ulicę. Przypomina mi się Salzburg sprzed wielu,
wielu lat.
Teraz jednak jestem innym człowiekiem. A może wcale nie?
 
 
43.
PRAGA, 15 WRZEŚNIA 1990 R.
 
–  Czy to prawda, że większość klientów stanowią goście z  Zachodu?
Wie pani, Niemcy, Amerykanie, Francuzi… Czytałem o  takich staty‐
stykach.
– Coś w tym jest. Czesi w ogóle są zbyt spokojni.
– Zbyt spokojni na…?
– Na odwiedzanie kurew. Nie mam problemu z tym słowem.
Spoglądam w mętne, niebieskie oczy zniszczonej przez życie trzydzie‐
stolatki. Przynajmniej mam nadzieję, że ma trzydzieści lat, a nie pięt‐
naście. Wygląda na czterdzieści pięć.
Siedzimy przy stoliku w  knajpie na praskim placu Wieńczysława.
Ona sączy piwo z  sokiem, ja piję colę. Po długotrwałych zabiegach
udało mi się zdobyć namiar na tę „królową czeskich lafirynd”, jak po‐
wszechnie ją określano. Mimo to jak dotychczas nie dowiedziałem się
niczego ciekawego. Właściwie wywiad mógłby się ograniczyć do kilku
lakonicznych stwierdzeń, po które nie miałem potrzeby ruszać się
z Wiednia.
„Tak, to niebezpieczna praca, ale co zrobić? Owszem, większość forsy
zabierają nam przewodnicy, czy zwij ich, jak tylko sobie zażyczysz. Cho‐
dzi oczywiście o  alfonsów, a  o kogo by innego? Zdarzają się przypadki
pobić lub stosunków wbrew woli dziewczyn, to naturalna część tej
pracy”.
Moje ostatnie pytanie wywołuje na twarzy Królowej wyraz zdziwienia.
Oblizuje wargi i  sięga po paczkę papierosów. Częstuje mnie, odma‐
wiam, ale mam zapalniczkę, aby jej odpalić. Wypuszcza w  niebo kłąb
gęstego dymu. Bierze wielki łyk piwa, po czym ze stukotem odstawia
kufel na stół.
–  Jaki był najcięższy przypadek pobicia? – powtarza zadane przeze
mnie pytanie. – Chodzi panu o  to, czy zatłuczono którąś z  nas na
śmierć?
Kiwam głową. Rozsiadam się wygodnie w fotelu i przykładam długo‐
pis do kartki. Zapomniałem wziąć ze sobą dyktafon, który specjalnie
w tym celu kupiłem w Wiedniu.
– Ostatnio nie. Zdarzało się kilka lat temu, ale wydaje mi się, że czasy
się nieco zmieniły.
– Jakiego rodzaju to zmiana?
– Jezu, ale pan drążysz każde słowo. No, choćby z podejściem glinia‐
rzy. Pięć, dziesięć lat temu wychodzono z założenia, że skoro oficjalnie
nie ma prostytutek, nie może być też popełnionych na nich przestępstw.
– Uśmiecha się, pokazując krzywe, żółte zęby. – Jeśli się ktoś specjalnie
uparł, sprawę prowadzono w  związku z  pobiciem obywatelki takiej
a owakiej. O jej zawodzie nie było mowy, a gdy w raportach pojawiały
się sformułowania o kontaktach z podejrzanym środowiskiem, sprawie
można było ukręcić łeb. Niech menele się zabijają – to była niemal ofi‐
cjalna doktryna władz.
Upijam łyk coli i przekładam stronę notesu. Wreszcie mogę uchwycić
temat z nieco mniej sztampowej strony.
–  I  to się zmieniło? O  ile mi wiadomo, nadal nie możecie działać
w pełni legalnie?
–  Ale zabójstwo to zabójstwo. Przy ostatniej sprawie do miasta zje‐
chało więcej gliniarzy niż turystów. Błyskawicznie złapali gościa, który
poderżnął gardło jednej dziewczynie. Nawet jej nie bzyknął, chodziło
mu wyłącznie o utarg, który miała przy sobie…
– Poderżnął jej gardło?
– Tak. Szybko i bezboleśnie. Jedno cięcie, które rozpruło ją ponoć pra‐
wie po kręgosłup. Śledczy zastanawiali się, jaki nóż może być tak ostry.
– Zaskoczył ją? – dopytuję, wyobrażając sobie tę scenę. – Czy brutal‐
nie zaatakował i zaszlachtował?
Królowa wydyma usta i opuszcza kąciki warg. Wzrusza przy tym ra‐
mionami.
– Nie mam pojęcia. Co mnie to obchodziło? Śmierć to śmierć, no nie?
Nie do końca, chciałbym to powiedzieć, ale moją uwagę przykuwa
ładna blondynka kłócąca się ze swoim chłopakiem przy sąsiednim sto‐
liku. Powód ich kłótni mnie nie interesuje, niemal lekceważę słowa, lecz
wpatruję się w  mimikę jej twarzy. Spoglądam w  niewidzące mnie,
pełne łez oczy, na zarumienione policzki oraz opadające niesfornie ko‐
smyki włosów. Nagle dziewczyna wstaje i  lawirując między stolikami,
kieruje się na plac. Chłopak nawet za nią nie patrzy. Spokojnie sączy
piwo, udając, że cała scena nie wywarła na nim żadnego wrażenia.
– Przepraszam. – Rzucam na stół banknot i podnoszę się z miejsca. –
Czy możemy spotkać się jutro?
Królowa spogląda na mnie zdziwiona. W  końcu takich jak ona nikt
tak nie traktuje, a już na pewno nie jacyś austriaccy dziennikarze z no‐
tesami w skórzanych okładkach. Nie czekam, aż mi odpowie. Wypadam
na plac i  starając się nie zwrócić na siebie uwagi popijającego piwo
chłopaka, podążam za blondynką. Obchodzę plac tak, by wydawało się,
że wpadłem na nią całkowicie przez przypadek.
–  O! Panna awanturnica! – Uśmiecham się, gdy się mijamy. Podnosi
głowę i  spogląda na mnie wciąż zaczerwienionymi, załzawionymi
oczami. – Siedziałem w  knajpie, przy stoliku obok… – tłumaczę po‐
śpiesznie. – Nie podsłuchiwałem, ale niech pani wie, że zasługuje na
kogoś lepszego niż tamten dupek.
Dziewczyna odpowiada mi uśmiechem. Ufnym i  zaskakująco spokoj‐
nym.
– To nic… – szepcze. – Muszę wrócić do domu i wszystko przemyśleć.
Potem się ułoży.
–  Oczywiście. – Z  kieszeni wyjmuję kluczyki od auta i  wymownie
nimi potrząsam. – Zdaje się, ze wymieniała pani nazwę dzielnicy, którą
mam po drodze. Podrzucić panią? Moje auto stoi tuż za rogiem.
 
 
44.
 
– Muszę się wysikać – oznajmiam krótko. – Przepraszam, nie wytrzy‐
mam. Tu niedaleko jest knajpa i zaraz wracam.
– Mógł pan zajść do mojego mieszkania.
– Nie, lepiej nie… Jeszcze pani chłopak by mnie wyczuł i się zdener‐
wował. Lepiej uniknąć podobnych komplikacji, prawda?
Blanka patrzy na mnie przez moment, wreszcie się odpręża i odwraca
w stronę bocznej szyby.
– Może i tak, choć on nie jest furiatem… Czasem ma gorszy nastrój,
zupełnie bez powodu, a mnie się za to obrywa.
– Chyba życie nas wszystkich wygląda tak samo.
Blanka nie wie, kim jestem. W Czechosłowacji zapewne mało kto sły‐
szał o  Jacku Unterwergerze, który przebył duchową przemianę. Który
z czyśćca zmierza prosto do nieba. Akurat w tym momencie całkiem mi
to odpowiada.
– A pan… – Blanka ponownie na mnie spogląda. W kącikach jej ust
kryje się uśmiech. Na policzkach nie ma już łez, a  gdy przed chwilą
przeglądała się w  lusterku, usunęła ślady rozmytego tuszu. – Czy ma
pan dziewczynę? Żonę?
– Ja… Nie, w tym momencie jestem sam jak palec. Zbyt długo spoty‐
kałem się właśnie z  kimś, kto wpadając w  byle gorszy nastrój, robił
wszystko, by i mnie się dostało.
Blanka ze zrozumieniem kiwa głową.
– Jak ja dobrze pana rozumiem… Ciągłe to napięcie i zastanawianie
się, czy dziś jest ten lepszy, czy gorszy dzień. Czy dziś będzie problem,
czy nie?
Pstrykam palcami lewej dłoni.
– Wie pani, jestem zbyt poukładany, by żyć w nieustannej niepewno‐
ści. Choć zrozumienie tego zajęło mi wiele lat.
– Lat?
–  Tak. Całkiem spektakularnie spieprzyłem sobie kawał życia. Ko‐
muś być może też.
–  To nie my powinniśmy siebie obwiniać. Wydaje mi się, że pan nie
należy do osób, które umyślnie zachodzą za skórę.
–  Nie lubię się kłócić – stwierdzam z  przekonaniem. – Ale wie pani
co? – Odwracam wzrok od drogi i przez chwilę spoglądam na Blankę. –
Może się przejdziemy? Rzadko z kimś rozmawia mi się tak przyjemnie.
Proszę wybaczyć, jeśli to impertynenckie…
– Nie, nie, dlaczego? Myślę, że…
Dziewczyna wyraźnie się waha.
–  Zamiast w  knajpie wysikam się tu niedaleko, w  lesie. Jest tam
ładna trasa spacerowa, obejdziemy ją w kwadrans i zawiozę panią pro‐
sto do domu. Chyba że pani nie chce, to jedziemy do pani już teraz. Pro‐
szę decydować.
– W sumie… Jest ładny dzień. Czemu nie?
– Świetnie. – Uśmiecham się. – Proszę mi mówić, gdybym plótł od rze‐
czy i całkowicie panią zanudzał. Zresztą niech mi pani opowie o sobie.
Urodziła się pani w Pradze?
Zjeżdżam w boczną, szutrową drogę, na którą trafiłem przed paroma
dniami podczas badania terenu. Zawsze należy być przygotowanym.
 
 
45.
 
– Nie wiedziałem, że płynie tędy jakaś rzeczka – kłamię. – Piękny stru‐
myk.
Rzeczywiście okolica jest wyjątkowa. W  dolinie, pośród lasu powoli
wije się skrząca się w  promieniach słońca strużka. W  zasięgu wzroku
nie ma nikogo. Zresztą mało kto zapuściłby się w tę okolicę. Należałoby
umyślnie skierować się właśnie tu, a  sądzę, że jest wiele podobnych
miejsc znacznie bliżej Pragi i zapewne jeszcze bardziej uroczych. Poza
tym, aby tu dotrzeć, musieliśmy kluczyć od dawna niewydeptanymi
ścieżkami, pośród pokrzyw i  krzaków. Inna sprawa, że nam obojgu
sprawiało to wyraźną przyjemność.
Blanka od jakiegoś czasu milczy. Opowiedziała mi krótką historię
swojego życia, a  teraz czeka na moją opowieść. Rzuciłem nieco ogólni‐
ków, parę kłamstw, a  ona wydaje się tym kompletnie oczarowana. Co
rusz zerka na mnie z zaciekawieniem i tak dobrze mi znaną odrobiną
ekscytacji. Gdy przedzieraliśmy się wąską ścieżyną, nie zostawała
w tyle, lecz szła tuż obok mnie, chcąc, by nasze ręce się ze sobą stykały.
– Dawno nie wybierałam się poza miasto – odzywa się cicho, rozgląda‐
jąc się po okolicy. – Ciągle tylko praca lub dom. Zapomniałam, że mamy
tak blisko do prawdziwej natury…
–  Człowiek o  tym kompletnie zapomina – zgadzam się z  nią. – Gu‐
bimy się w  świecie współczesności, nieustannych obowiązków, pracy
i lęków. Żyjemy szybko, nie zwracając uwagi na to, co wokół nas.
Blanka mruży oczy. Przez chwilę analizuje moje słowa.
– Bardzo ładnie pan to ujmuje.
– Mówiłem pani, że pisywałem wiersze – śmieję się. – To szkoli język.
– Nie, nie… Ja powiedziałam to całkowicie szczerze. Myślę dokładnie
tak samo. Przepuszczamy życie między palcami, jakbyśmy byli nie‐
śmiertelni. Marzymy o  zmianach, ale tak naprawdę wcale ich nie
chcemy.
Bla, bla, bla… Moglibyśmy tak godzinami. Jestem znudzony i  roz‐
drażniony. Rozglądam się jeszcze raz po okolicy, po czym podejmuję bły‐
skawiczną decyzję. Chwytam Blankę za ramię i popycham ją w stronę
krzaków. Dziewczyna jest całkowicie zaskoczona. Upada na suche gałę‐
zie i rani sobie o nie dłonie. Usiłuje wstać, lecz natychmiast do niej do‐
skakuję. Z  kieszeni spodni wyjmuję scyzoryk. Chcę rozciąć jej pasek
spodni, ale Blanka się podrywa i wbijam ostrze w jej pośladek. Rozpru‐
wam go jak kawał mięsa. Krew broczy niebieskie jeansy, a dziewczyna
piszczy z  bólu. Upada i  uderza głową o  gruby pień. Jeszcze raz chwy‐
tam jej pasek. Tym razem udaje mi się go rozciąć.
– Nie ruszaj się – cedzę. – To nic ci nie da.
Dziewczyna zaczyna spazmatycznie płakać. Nie wzywa pomocy, lecz
rozpaczliwie chlipie.
–  I  kto tu, kurwa, miewa humory? Co? – prycham sarkastycznie. –
Może ten twój facet wcale nie był taki zły.
Zszarpuję z niej spodnie i spoglądam na blade, długie nogi. Po jej pra‐
wym udzie ścieka krew z  rozharatanego pośladka. Rana wygląda na‐
prawdę paskudnie. Na wierzch wylazło intensywnie czerwone mięso
oraz żółty tłuszcz. Rozcięcie ma jakieś osiem centymetrów. Nachylam
się nad pełzającą dziewczyną i  zdzieram z  niej bluzkę. Materiał pruje
się, a kawałek rękawa zostaje na jej ramieniu. To nic.
– Proszę, ja… Błagam…
Nie jest w  stanie powiedzieć nic więcej, bo szloch zaciska jej gardło.
Ciężko dyszy, starając się pełzać ku ledwie widocznej wśród zarośli
ścieżce. Nie zważa, że rani sobie ręce i kolana. Chwytam jej biustonosz,
po czym gwałtownym szarpnięciem podwijam go do góry, rozrywając ra‐
miączko. Bielizna oplata jej szyję i w tym samym momencie zaciskam
go niczym pętlę. Słyszę tak dobrze mi znany charkot. Uwielbiam go.
Znów jestem prawdziwym panem życia i  śmierci. Bogiem. Tylko ode
mnie zależy, jak długo jeszcze pożyje ta nędzna, narzekająca kurwa.
A  może daruję jej życie? Poluzowuję pętlę i  pozwalam jej zaczerpnąć
powietrza. O  dziwo udaje się jej nabrać raz, dwa, trzy oddechy… Usi‐
łuje się odwrócić na plecy. Jedną dłonią chwyta za stanik i  cienki,
nędzny materiał pęka.
– Szlag! – krzyczę, całkowicie się nie kontrolując.
Wyrywam jej z  dłoni biustonosz i  odrzucam go na bok. Zaciskam
palce na jej szyi. Pozwalam się jej całkowicie obrócić, po czym ponownie
rzucam ją na trawę. Wbijam paznokcie w jej podbródek obok grdyki i z
całej siły zaciskam dłonie. Wyczuwam kruchość jej krtani. Ciężarem ca‐
łego ciała napieram na jej szyję. Zaczynam na nią naciskać, podobnie
jak naciska się klatkę piersiową przy reanimacji. Zamiast ratować jej
życie, zabieram je. Łamię chrząstki oraz przerywam ścięgna. Z gardła
dziewczyny dobywa się dźwięk uciskanej pustej, gumowej piłki. Ni to
syk, ni cmokanie. Ma rozwarte, sine usta, lecz wciąż patrzy na mnie
spojrzeniem pełnym wyrzutu. Pełna pretensji, problematyczna dziwka.
Uderzam ją pięścią w  twarz. Mimo że na moment zwalniam uścisk,
nie udaje się jej już nabrać powietrza. Wybałusza oczy i  porusza się
spazmatycznie. Odgłos naciskanej gumowej piłki zastępuje szorstkie
rzężenie. Rzężenie powoli cichnie, a  ja cały sztywnieję. To cudowne…
Chciałbym zastygnąć w  tej pozycji z  przetaczającą się po całym ciele
euforią. Każdy zakamarek, każdy centymetr mojego organizmu wypeł‐
nia poczucie zadowolenia. Jednak to wrażenie zaczyna ustępować tak
szybko, jak się pojawiło. Zastępuje je lekkie zdenerwowanie i  rozdraż‐
nienie.
Chwytam za ręce bezwładne ciało Blanki i ciągnę je ku strumykowi.
Popychając je nogą, strącam je z niskiego brzegu. Pośpiesznie zbieram
porozrzucane wokół ubrania oraz torebkę. Ruszam do samochodu. Ro‐
bię to nieśpiesznie, lecz cholernie rozczarowany powrotem do zwykłej,
szarej rzeczywistości.

Na ciało trzydziestoletniej Blanki Bockovej 15 września obok Brezań‐


skiego Potoku natrafił przypadkowy przechodzień. Kobieta była całkowi‐
cie naga, znikły jej ubrania oraz torebka. Kilka dni później parę kilome‐
trów dalej odnaleziono jej dowód osobisty.
 
 
46.
 
Nie, nie zabiłem Blanki. Fikcja miesza się tu z wydarzeniami prawdzi‐
wymi, mając tylko jeden wspólny mianownik – mnie. Być może pamię‐
tacie też tamte dziewczęta z  Los Angeles, zaduszone i  porzucone na
parkingach lub w krzakach. To mój sposób radzenia sobie z codzienno‐
ścią, rozładowywania napięcia oraz porządkowania emocji. Opisuję
swoje pragnienia, obrazy, które na mnie spadają lub wizje.
Wiesz, skąd się biorą? Z głowy. Z podbrzusza. Z serca.
O każdej z tamtych spraw słyszałem od Tony’ego oraz Rodriguez, pa‐
miętasz jeszcze tamtych dwoje? Spędziłem z nimi wiele godzin, jeżdżąc
ulicami Miasta Aniołów, wypatrując stręczycieli oraz handlarzy narko‐
tyków. Poznałem ich koszmary i ich demony. Podobnie stało się z pra‐
ską Królową oraz jej koleżankami. Odbyłem całą serię wywiadów i za‐
pisałem kilka notesów. Układałem te historie na rozmaite sposoby, two‐
rzyłem z nich opowiadania, reportaże, a nawet wiersz. Nie będę go te‐
raz przytaczał, bo wydaje mi się potwornie sentymentalny. Nie lubię
sentymentalizmu.
O Blance usłyszałem właśnie od Królowej. Opowiedziała mi o jej zagi‐
nięciu oraz odnalezieniu ciała. Ponoć w sprawę zaangażowana była nie‐
mal cała praska komenda. Czesi mieli nikłe doświadczenie z  morder‐
stwami, więc śledztwo szło bardzo opornie. Związki Blanki ze środowi‐
skiem prostytutek nie były pewne, ale gdy zboczyliśmy na ich temat,
Królowa jedynie znacząco się uśmiechała.
– Wiesz, w duszy każda kobieta jest dziwką.
Nie miała pojęcia, jak bardzo się z nią zgadzam. Doskonale rozumia‐
łem, co chciała mi przez to powiedzieć, i moja wyobraźnia pracowała na
jeszcze większych obrotach. Dwukrotnie skorzystałem z usług praskich
prostytutek. Znały się na swojej robocie, więc wynagrodziłem je po‐
dwójną stawką. Przynajmniej w  ten sposób mogłem wyrazić uznanie
dla ich pracy. Naprawdę zawsze ją szanowałem.
Po tygodniu walki z pisarską materią wróciłem do Wiednia. Spotyka‐
łem się wtedy z  paroma dziewczętami, ale nie było to nic poważnego.
Miałem wrażenie, że każda z  nich interesuje się jedynie Jackiem
Unterwegerem, słynnym pisarzem i byłem więźniem, dla żadnej z nich
nie liczył się prawdziwy Jack. W  tym miejscu należy się pewne wyja‐
śnienie. Otóż uwielbiam być adorowany i hołubiony przez kobiety, kom‐
plementy sprawiają mi niemal fizyczną satysfakcję, ale potrzebuję też
wzajemności swojego uczucia. W przypadku uwielbienia pieniędzy oraz
sławy nie ma mowy o odwzajemnieniu prawdziwej miłości. Być może je‐
stem naiwnym romantykiem.
Wiem, że prowadziłem się źle. Spotykanie się z kilkoma kobietami na‐
raz nie jest dobre, przynajmniej niezgodne z  kanonami współczesnej
obyczajności. Ale zapewniam, że one zawsze o  sobie wiedziały. Nigdy
niczego nie ukrywałem ani nie robiłem niczego złego za czyimiś ple‐
cami. Jeżeli zdradzałem, to całkowicie otwarcie, więc nie wiem, czy
można to nazwać zdradą. Starałem się być dobry i szarmancki. Spoty‐
kanym kobietom kupowałem drogie prezenty oraz zabierałem je do naj‐
lepszych restauracji. Nigdy nie zaznały ode mnie żadnej przemocy, mo‐
żecie je o to zapytać. No, śmiało! Zrozumcie państwo, jaki jestem. Poza
tym czy nie dostrzegacie w  tym czystego szaleństwa? Skoro mogłem
mieć każdą kobietę, po co miałbym mordować prostytutki albo przypad‐
kowo spotkane nieznajome? Uprawiałem seks z  ponad stu pięćdziesię‐
cioma partnerkami. Nigdy ich nie liczyłem ani nie wrzucałem do staty‐
styk, ale chcę powiedzieć to jasno. Nigdy nie brakowało mi relacji in‐
tymnych ani realizacji jakichkolwiek fantazji. Wiem, że odkąd raz przy‐
pisano mi łatkę mordercy, zostałem naznaczony na całe życie. Tak jak
bydło, któremu wypala się piętno na zadku albo na boku. Tym bardziej
że sam nigdy nie zerwałem z  tym środowiskiem oraz pewnym stylem
życia. Dlaczego? Bo to element mnie. Mogłem zacząć chadzać we fraku
na sztuki teatralne, pisywać wiersze na serwetkach z knajp, w których
obiad kosztował więcej niż mój pierwszy samochód, mogłem naprawdę
wiele, ale zawsze w tym wszystkim tkwił prawdziwy Jack. Jack mający
swe cudaczne imię po ojcu, którego nigdy nie poznał; amerykańskim
żołnierzu, uwodzicielu Theresy Unterweger. Przez całe życie się zasta‐
nawiałem, czy moja matka pokochała jego śnieżnobiały uśmiech, czy
zielone dolary. Ponoć poznali się w  Trieście i  spędzili naprawdę miły
czas, a potem Jankes Jack ulotnił się jak kamfora, być może wezwany
przez obowiązek wobec narodu na wojnę w Korei, a może przez amery‐
kańską rodzinę do Bostonu, Nowego Yorku lub Chicago.
Krótko przed tym, jak doszło do tragedii z  Magret, dzięki pewnym
kontaktom w  policji otrzymałem zdjęcia mojej zamordowanej ciotki.
Choć nie byłem z nią przesadnie zżyty, to po ich obejrzeniu przez trzy
dni nie zmrużyłem oka, bojąc się koszmarów. Gdy cokolwiek zjadłem,
od razu wymiotowałem. Barbara nie miała pojęcia, co się ze mną dzieje
ani dlaczego zachowuję się inaczej niż zwykle. Kilka dni po tym, jak
oprzytomniałem, wpadła na pomysł wybrania się do jej rodziców i zgar‐
nięcia paru marek. Miały nam pomóc się urządzić. Myśleliśmy o wspól‐
nym życiu, o przyszłości, nawet o dzieciach. Z mojej strony były to per‐
spektywy, z  jej dziecinne, banalne marzenia. Nigdy nie winiłem jej za
to, że po aresztowaniu mnie nie wahała się zeznawać. Właściwie nie‐
mal natychmiast opowiedziała śledczym całą historię. Co innego mogła
zrobić? Miała przed sobą całe życie i  właśnie to była jej perspektywa.
Zachowała się całkiem rozsądnie. Jeśli jestem na coś zły, to tylko na los
i na siebie. Ciąg zdarzeń ukształtował mnie tak, a nie inaczej, ale po‐
tem doznałem wewnętrznej przemiany. Pisząc Czyściec, spojrzałem na
siebie jak na kogoś zupełnie obcego. Zrozumiałem, że popełniłem błąd
i  nie mogę brnąć dalej w  tę ślepą uliczkę. Zarzuciłem już jednak na
plecy bagaż doświadczeń, a  co gorsza – okazało się, że nigdy nie będę
mógł go zdjąć. Najwidoczniej tak naprawdę resocjalizacja nie może ni‐
czego zmienić. Opinie biegłych nikogo nie interesują, lecz liczy się tylko
przeszłość. Dla społeczeństwa człowiek jest jedynie sumą własnych błę‐
dów. Powtarzam jednak raz jeszcze, że przeszłość i  teraźniejszość to
dwie odmienne rzeczywistości. Ja tkwię w tej drugiej.
 
W rozdział wkomponowane są fragmenty mowy końcowej Jacka Unter‐
wegera z jego ostatniego procesu.
47.

Podnoszę się z miejsca i spoglądam po twarzach zgromadzonych na sali


osób. Robię kilka kroków wzdłuż niewielkiej sceny. Kawiarnia wypeł‐
niła się do ostatniego miejsca i  zdaje się, że kilka osób czeka na ze‐
wnątrz. Poprawiam wielki, czerwony kwiat w butonierce. Zapinam gu‐
zik marynarki, po czym zachęcająco rozkładam ręce.
– Proszę, śmiało, odpowiem na każde pytanie.
Wtedy dostrzegam ją, moją kuzynkę, która spogląda na mnie chmur‐
nym, nienawistnym wzrokiem. Jej twarz jako jedyna jest napięta,
a usta są zaciśnięte. Ściąga mnie swoim spojrzeniem. Podchodzi bliżej
sceny. Publiczność nie jest tak tłumna jak na koncertach rockowych,
żeby nie dało się przejść, ale musi przecisnąć się między kilkoma krze‐
słami. Mój agent wpadł na doskonały pomysł pobierania opłaty za miej‐
sca siedzące. Z wyjątkiem tych dla inwalidów, starców oraz ciężarnych.
Liczy się przecież dobry piar.
– Jack… – słyszę niemal zapomniany przez lata głos. – Wciąż i wciąż
opowiadasz o naszym dziadku. Dla jasności – moja kuzynka klepie się
dłonią w pierś i rozgląda się wokół – jestem siostrą cioteczną Jacka, co
powinno mieć istotne znaczenie. Mieliśmy wspólnego dziadka, którego
zapamiętałam całkowicie inaczej, niż on go przedstawia. Nie było żad‐
nej cuchnącej chaty ani sprowadzanych do niej prostytutek. W  domu
była również elektryczność, choć faktycznie dziadek lubił często palić
lampy naftowe, które jego zdaniem dawały przyjemne światło.
Przełykam ślinę. Staram się opanować drżenie rąk i  obrócić całą tę
scenę w żart. Uśmiecham się kpiąco.
– Nie znam tej pani… – Wzdycham, przewracając oczami. – Ale zna‐
jąc życie, zaraz stwierdzi, że nigdy nie byłem też w więzieniu. Daj Boże,
żeby tak można było zaklinać rzeczywistość.
– To nie jest zabawne, Jack – ciągnie moja kuzynka. – Przekroczyłeś
pewną linię, a  jest nią pamięć o  kimś, kto strugał dla ciebie cholerne
zabawki z drewna. Kto całymi godzinami niańczył cię, bo bałeś się za‐
snąć w ciemności.
– Co za bzdury…
– Twoja matka nie była prostytutką. Nigdy. Dobrze o tym wiesz i są‐
dzę, że łatwo sprawdzić, gdzie pracowała.
Tego jest już za wiele. Schodzę ze sceny i wciąż się uśmiechając, zmie‐
rzam w stronę kuzynki.
–  Słyszycie państwo… – Staram się zagłuszyć ją, mówiąc do mikro‐
fonu: – Nieznajomi piszą moją biografię na nowo. Marzyłbym, aby ich
słowa były prawdziwe, ale niestety nie wybieramy sobie życia. Nie po‐
wiem, że miłe byłoby mieć też tak piękną siostrę cioteczną. Świadczy‐
łoby to o tym, że i we mnie musi być coś ładnego.
Śmieję się, wypuszczając powietrze w  mikrofon, aby z  głośników do‐
biegł szum. Jednocześnie nachylam się ku mojej kuzynce. Przez ułamek
sekundy spoglądam w jej ciemne oczy. Przeszywam ją spojrzeniem i na‐
tychmiast odwraca wzrok.
– Chcesz skończyć jak one? – pytam, szepcząc prosto w jej ucho.
Natychmiast się wyprostowuję i z uśmiechem rozglądam wokół. Twa‐
rze ludzi w pobliżu zdradzają pewne zakłopotanie, ale raczej nie jestem
na przegranej pozycji. Zdaje się, że nie do końca wierzą tym rewelacjom
lub też nie wszystko usłyszeli.
Jeszcze raz zerkam na kuzynkę. Nie zamierza powiedzieć nic więcej.
Przestraszona wycofuje się pomiędzy publiczność, a  po chwili brzęczy
dzwonek w drzwiach do kawiarni.
– Czy państwu też się czasem wydaje, że inni chcą wam wmówić nie‐
stworzone historie? – pytam, wracając na scenę. Robię pauzę i  wiodę
wzrokiem po zgromadzonych. – Widzę, że tak. Ja przynajmniej mam to
szczęście, że robią to obce osoby, a nie mężowie lub żony.
Sala wybucha śmiechem. Przeczesuję palcami włosy i  ukradkiem
ocieram pot z czoła.
 
Incydent ze spotkania autorskiego Jacka został odnotowany w  kilku
dziennikach, lecz nie zwrócił szerszej uwagi społeczeństwa. Wpisywał się
w diagnozy psychiatrów przypisujących mu skłonność do fantazjowania
oraz pragnienie zyskania współczucia.
 
 
48.
 
– Panie Unterweger!
Rzucam kluczyki na siedzenie auta i  się odwracam. Podchodzą do
mnie dwie niespełna dwudziestoletnie dziewczyny. Obie są ubrane na
czarno, jedna ma na sobie sukienkę, a  druga obcisłe spodnie oraz
bluzkę. Widziałem je wśród gości zebranych na spotkaniu autorskim,
choć siedziały z tyłu i się nie odzywały.
– Przepraszam, zajmę tylko chwilę… – odzywa się ta w sukience. Ma
ładną, pociągłą twarz i  długą szyję, którą podkreślają ciemne włosy
ścięte na modłę fryzur z lat trzydziestych.
– Nic nie szkodzi. W czym mogę pomóc?
Dziewczyna nieśmiało podaje mi egzemplarz Czyśćca. Mimo że przez
ostanie trzy kwadranse podpisałem kilkadziesiąt książek, najwyraźniej
czekała dopiero na ten moment. To się zdarza, najczęściej gdy ktoś chce
mieć pretekst do rozmowy, a krępuje się zająć zbyt wiele czasu w trak‐
cie spotkania autorskiego.
– Ta lektura zmieniła moje życie – szepcze. – Czy mógłby pan wpisać
mi osobistą dedykację?
– Oczywiście. Dla kogo?
– Catherine. Cath.
Biorę od niej książkę i  otwieram na pierwszej stronie. Wyciągam
z kieszeni długopis.
–  Byłam w  potwornym dołku, oczywiście nie tak dotkliwym jak wię‐
zienie, ale proszę mi uwierzyć, miałam myśli samobójcze – trajkocze. –
Pomógł mi pan bardziej niż ktokolwiek inny. Zrozumiałam, że liczy się
chęć zmiany i  wiara w  siebie. Nic innego. Choćby wszyscy starali się
nam wciskać, że jesteśmy nic niewarci, to nieprawda. Mamy taką war‐
tość, jaką sami sobie nadamy.
Uśmiecham się i kiwam głową.
– Nie ująłem tego chyba aż tak ładnymi słowami, ale w pełni się zga‐
dzam.
– Zrozumiałam też, że pewne osoby na świecie łączy niezwykła więź.
Czytając Czyściec, miałam wrażenie, że napisał pan tę powieść tylko
dla mnie. Rozumie pan?
– Oczywiście. Wydaje mi się, że oboje doskonale się teraz rozumiemy.
– Naprawdę?
Oczy dziewczyny się rozpromieniają. Jej koleżanka stoi o  krok dalej
i uważnie, z pewnym dystansem przygląda się tej scenie.
– Łączą nas pokrewne doświadczenia. Myśli samobójcze to aż nazbyt
dobra, całkowicie intymna płaszczyzna, a  sądzę, że to tylko składowa.
Czy pani… – zwracam się do drugiej dziewczyny.
– Berta.
– Berto, czy nie uważasz, że coś w tym jest? Ty również zdecydowałaś
się poświęcić swój czas, aby posiedzieć na moim spotkaniu autorskim.
To dla mnie ogromny zaszczyt, ilekroć ktoś to robi. Przecież mogłabyś
być gdziekolwiek indziej.
– Cath mnie poprosiła.
– Wobec tego jestem dłużnikiem Cath.
Uśmiecham się i  obie dziewczyny robią to samo. Przełamałem lody
Berty. Robi krok w moją stronę, stając tuż obok przyjaciółki.
– Muszę przeczytać tę książkę – odzywa się, gdy oddaję egzemplarz
Cath. Z·a·p·r·a·s·z·a·m··n·a··p·i·j·a·f·k·a·.·p·l
– Z  góry mówię, że nie poczuwam się do żadnej winy. – Unoszę ręce
i kręcę głową. – Wszelka odpowiedzialność spada na Cath.
– Dopiero pan mówił, że jest moim dłużnikiem.
Obie dziewczyny rechoczą, nie spuszczając ze mnie oczu.
– Znasz mnie. – Puszczam oko do Catherine. – Osoba taka jak ty po
przeczytaniu Czyśćca z  pewnością potrafi mnie przeanalizować lepiej
niż najlepszy psychiatra. Jestem wobec tego całkowicie nagi, odsłonięty
i słaby. To sprawia, że rozmowa z uważnymi czytelnikami zawsze mnie
krępuje. A  rozmowa z  tak pięknymi kobietami krępuje mnie podwój‐
nie… Wolę to robić na swoim gruncie.
Sięgam po portfel i wyjmuję z niego wizytówkę na eleganckim, czer‐
panym papierze. Podaję ją Cath. Gdy odbiera ode mnie kartonik, nasze
palce delikatnie się dotykają.
– Jeżeli któraś z was będzie w Wiedniu, serdecznie zapraszam. Wtedy
ja będę miał przewagę miejsca. – Odwracam się do auta i powoli wsia‐
dam. – Oczywiście, najprzyjemniej będzie zobaczyć was obie. Do widze‐
nia.
Wiem, że przyjadą. Takie jak one zawsze przyjeżdżają.
 
 
49.
 
– Teraz zajmuje się pan tropieniem morderców?
Podkomisarz wkłada papierosa do ust i  odpala go zapalniczką. Jest
ubrany po cywilnemu, zgodził się ze mną spotkać tylko na chwilę
i tylko w tym miejscu.
Przechadzamy się po wiedeńskim Spittelbergu, niewielkiej dzielnicy
na południe od placu Marii Teresy, która dwa wieku temu stanowiła
erotyczne centrum stolicy Austrii. Od pewnego czasu na jej terenie
trudno uświadczyć prostytutkę, ale włóczy się tu wielu artystów oraz
osób pretendujących do członkostwa w  stołecznej bohemie. Zatrzymu‐
jemy się pośrodku Kwartału Muzeów, pośród przewalającego się tłumu.
– Zajmuję się biednymi kobietami, które handlują swoim ciałem…
– Niech panu będzie. Można to nazywać dowolnie.
–  Wcale nie – protestuję. – Pan spogląda na to z  perspektywy
sprawcy, a ja ofiary. Pan chce dopaść mordercę, gdyż to pańska robota,
tymczasem mnie interesuje zadośćuczynienie za śmierć niewinnej ko‐
biety.
Podkomisarz wypuszcza kłąb dymu i  pociąga nosem. Gdyby nie mój
mały szantaż w postaci groźby opublikowania reportażu o nieudolności
wiedeńskiej policji, w ogóle by się ze mną nie spotkał.
–  Znam psychikę sprawców – mówię dalej. – Jestem w  stanie sobie
wyobrazić, co czują i czym się kierują. Wiem to z własnego… doświad‐
czenia oraz dzięki setkom odbytych rozmów. Mogę wam pomóc.
– Nie potrzebujemy pomocy.
– Czy oby na pewno? Silvia Zagler, zdaje się, że tak się nazywa ziden‐
tyfikowana ofiara, oraz trzy inne zaginione kobiety byłyby odmiennego
zdania.
– Dużo pan wie, panie Unterweger…
– Wiem też o próbie wykreślenia zbrodni ze statystyk. – Uśmiecham
się szeroko i macham dłonią, rozwiewając kolejny kłąb dymu. Na twa‐
rzy podkomisarza widzę zdziwienie oraz niepokój. – Mam swoje źródła
– wyjaśniam pośpiesznie. – Dlatego proszę nie próbować opowiadać mi
bzdur.
– Dlaczego więc pan nie wykorzysta tych swoich źródeł?
–  Bo pan widział wszystko na własne oczy. A  takie relacje do repor‐
tażu nadają się najlepiej.
– Skąd mam wiedzieć, że mnie pan później nie wyda jako źródła infor‐
macji?
– A jaki miałbym w tym cel? – Mrużę oczy. – Po co miałbym palić za
sobą mosty? Jeszcze nie raz mi się pan przyda.
Podkomisarz pstryka niedogaszonym papierosem do kosza na śmieci
i  skinieniem głowy daje znak, żebyśmy skręcili w  boczną uliczkę. Jest
tu mniej ludzi, ale wieje wilgotny, zimny wiatr. W tym samym momen‐
cie stawiamy kołnierze płaszczy – on sfatygowanego szarego palta, ja
granatowego trencza od Cornelianiego.
– Może być pan pewny, że nie zdradzę źródła informacji do reportażu
– zawieszam na moment głos, po czym dodaję: – Jednak z  pewnością
wymienię z  imienia i  nazwiska funkcjonariuszy odpowiadających za
próbę tuszowania sprawy.
Podkomisarz ciężko wzdycha. Wkłada dłonie do kieszeni i  zwalnia
kroku. Nie patrzy na mnie.
– Co chce pan wiedzieć?
– Wszytko. Naprawdę wszystko.
– To chora sprawa, rozumie pan? Na samo wspomnienie zbiera mi się
na wymioty.
 
 
50.
 
–  Wyobraża pan sobie, że ta kobieta, właściwie dziewczyna, przez po‐
nad rok ukrywała przed mężem, że dorabia jako prostytutka? To się we
łbie nie mieści. Pracowała w piekarni, ale wciągnęła się w heroinę… To
straszne gówno. Chcesz więcej i więcej, a z pensji za robienie chleba nie
stać cię na to. Więc poszła zarabiać na ulicę. Mężowi powiedziała, że
pracuje na dwie zmiany, bo biznes gwałtownie się rozkręcił. Cholerna
tragedia…
– Pewnie był dumny, że przynosi do domu więcej kasy.
– Tylko jak mogła cokolwiek przynosić, skoro każdego szylinga wyda‐
wała na ćpanie? Nie wiem, jak można być tak łatwowiernym, ale facet
też chyba miał swoje za uszami.
– Jak każdy…
–  Pewnie tak. Zresztą jego z  pewnością możemy wykluczyć z  kręgu
podejrzanych. Ma niepodważalne alibi.
– A ona? Przejdźmy do sedna…
Podkomisarz opiera łokcie na oparciu ławki i  zakłada nogę na nogę.
Przez ostatnie minuty wyraźnie się rozluźnił. Najwyraźniej uwierzył
mi, że nie zamierzam wnikać w jego drobne machlojki, a jego nazwisko
nie przewinie się w tekście. Poza tym zdaje się, że mówienie o tej spra‐
wie było mu potrzebne. Nie tylko opowiada mi historię, ale przede
wszystkim układa ją sobie w głowie. W jego oczach wciąż widzę zacię‐
cie, rezygnację i skrywaną złość. Nie wiem tylko, czy emocje te dotyczą
jego samego, czy sprawcy. A może mnie?
–  Znaleziono ją w  Lesie Wiedeńskim, prawda? – nakierowuję go na
interesujący mnie temat.
Kiwa głową.
–  Jakiś dziadek wybrał się na daleki spacer. Przez ostatnie dni nikt
tamtędy nie chodził, bo po deszczu okolica zrobiła się niemal niedo‐
stępna. Wie pan pewnie, jak to wygląda.
– Domyślam się.
– Jej ciało leżało na uboczu, przykryte paroma patykami i liśćmi. Nie
sądzę jednak, by sprawca usiłował je ukryć. Po prostu…
Głos podkomisarza się łamie i mężczyzna przeciąga dłońmi po twarzy.
Odchrząkuje. Przez kilka sekund milczy, wpatrując się gdzieś w  dal.
Teraz go nie popędzam. Wiem, że zaraz zacznie mówić, ale wolę, aby
uporządkował sobie ten obraz. Nie potrzebuję chaotycznie rzuconych
myśli i uwag. Chcę rzetelnej relacji, jaką musiał przedstawić w rapor‐
cie. O ile taki w ogóle powstał.
– To było piekło… Psycholog stwierdził, że urządził coś na kształt ry‐
tualnego pogrzebu – szepcze. Nagle odwraca się i spogląda na mnie za‐
czerwienionymi oczami. – Ta dziewczyna była w  wieku mojej córki.
Zdaje pan sobie sprawę, co czułem?
– Nawet nie chcę się domyślać.
Uśmiecha się nerwowo i wzdycha.
–  W  Wiedniu… w  ogóle we współczesnej Austrii morderstwa niemal
się nie zdarzają. Jasne, mamy sprawy zabójstw w  afekcie, nieszczęśli‐
wych wypadków albo awantur po pijaku, ale i  te trafiają się bardzo
rzadko. Ostatnią pamiętam sprzed jakichś czterech albo pięciu lat. –
Przełyka ślinę i sięga do kieszeni po paczkę papierosów. Nie otwiera jej
jednak, lecz międli w dłoni. – A i wtedy nie wydarzyło się nic nadzwy‐
czajnego. Mąż alkoholik przeciął nożem tętnicę udową żony… Sporo
krwi, ale większość zebrała się na podłodze. Wyglądało to jak wielka
kałuża gęstego wina. Nawet nie miałem po tym koszmarów…
– Mimo wszystko nie brzmi to przyjemnie. Trzeba umieć powstrzymać
emocje.
– Tak, trzeba umieć.
Wyciąga papierosa i próbuje go odpalić. Kilkukrotnie nie udaje mu się
wykrzesać płomienia. Wreszcie zaciąga się mocno, po czym wypuszcza
w niebo kłąb dymu.
– Nie chce pan?
– Nie palę. Nie lubię nawet smrodu tytoniu.
Nie zwraca na moje słowa uwagi. Raz za razem zaciąga się tak, że
z  papierosa po chwili zostaje słup żaru. Strzepuje go i  pstryka petem
w stronę śmietnika. Nie trafia.
–  W  tej sprawie nie było ani trochę przyjemnie – odzywa się mar‐
twym, pustym tonem. – Czegoś takiego nie widziałem nawet na fil‐
mach. Wie pan, niedawno byłem w kinie na tym ostatnim hicie, Milcze‐
niu owiec, oglądał je pan?
– Nie. Jeszcze nie, ale co nieco słyszałem.
– Niektòrzy mówili, że dla nich był to horror, choć przecież wszystko
mogło się zdarzyć naprawdę.
– Zdaje się, że to typowy mroczny kryminał. – Zaczynam się niecier‐
pliwić. Chciałbym, aby podkomisarz przeszedł wreszcie do sedna. Tym‐
czasem wyciąga kolejnego papierosa i obraca go między palcami. – Jaki
to ma związek ze sprawą Silvii?
Policjant chowa papierosa do paczki i kręci głową.
–  Jeżeli to, co wydarzyło się na filmie, ludzie mają za horror, to jak
nazwaliby to, co ten dewiant zrobił z tą kobietą?
 
 
51.
 
 
– Niech pan sobie wyobrazi ten widok. Albo lepiej nie, może nie będę
się wdawał w przesadne szczegóły…
–  Proszę niczego nie pomijać – mówię z  naciskiem. – Tylko dzięki
temu może uda mi się odtworzyć charakter oraz sposób zachowania
sprawcy. Uznajmy, że to moja zabawa myślowa. Eksperyment.
–  Dobrze… Niech będzie. – Podkomisarz splata dłonie na piersi
i wbija wzrok w chodnik. Odzywa się dopiero po chwili: – Ciało Silvii le‐
żało na brzuchu. Twarz dosłownie zanurzono w nasiąkniętą od deszczu
ziemię. Sukinsyn rozłożył jej nogi i  podniósł je tak, że widać było całe
genitalia. Upozował ją. Po śmierci przybierała niemal seksualną pozy‐
cję. Coś okropnego…
Kiwam głową i zaciskam usta. Nie przerywam podkomisarzowi, gdyż
domyśliłem się, sądząc po jego minie, że kolejne obrazy przewijają mu
się w umyśle. Po kilku sekundach mówi dalej:
– Zwierzęta leśne obgryzły jej jedną nogę. Została niemal sama kość
oraz fragmenty rozszarpanej sinobrązowej tkanki. – Odwraca się i spo‐
gląda mi w oczy. W jego wzroku widzę szaleństwo. – Wyglądały jak ka‐
wał mięsa wyrzucony na śmietnik, nad którym po kilku dniach krąży
stado much. Najgorsze były jednak… Jej plecy.
Kręci głową i powoli wypuszcza powietrze.
– Jej plecy? – dopytuję, by przerwać przedłużającą się ciszę.
– Tak. Przez tę psią pogodę, deszcze i, jak to określili technicy, mikro‐
klimat, jej plecy porosły zielononiebieskie grzyby. Rozumie pan? Po‐
letko grzybów wyrastających z  rozkładającego się, gnijącego ciała.
W powietrzu unosił się taki smród, że bez patrzenia można się było po‐
rzygać.
– Była zupełnie naga?
– Tak. Właściwie tak. Miała na sobie jedynie kawałek podkoszulki za‐
rzucony na ramiona. No i pończochę na szyi. Zawiązał ją tak mocno, że
niewiele brakowało, a odpadłaby jej głowa.
– Zrobił pętlę czy dusił ją przez nacisk rąk?
Podkomisarz z  niedowierzaniem kręci głową. Robi ruch, jakby miał
wstać z ławki, ale w ostatniej chwili się powstrzymuje.
– Nie wiem, po jasną cholerę o tym panu opowiadam. To zbyt wiele…
– Z irytacją macha ręką. – Ten dewiant zrobił specjalną pętlę, aby mógł
zwalniać i  poluzowywać nacisk materiału na jej szyi. Bawił się z  nią.
Być może wiele, wiele godzin, bo zakładając, że zrobił to w nocy, mógł
czuć się całkowicie swobodnie. W  tamtej okolicy nikt nie miał prawa
mu przeszkodzić.
–  Pewnie z  rozmysłem wybrał właśnie to miejsce. – Podnoszę się
z  ławki i  ponownie stawiam kołnierz płaszcza. Nie jest mi zimno, ale
zaczyna kropić. – Czy zwabił ją właśnie tam, czy przywiózł do Lasu
Wiedeńskiego skrępowaną? Wiemy coś na ten temat?
Podkomisarz również wstaje.
– Nie – odpowiada krótko. – Jeszcze nie. Na dziś nie mam nic więcej
do powiedzenia.
Wyciąga papierosa i szybkim krokiem oddala się w stronę Ringu. Nie
odwraca się, a ja nie zamierzam za nim biec. Wyciągam notes i stojąc,
zaczynam notować pewne istotne szczegóły. Lada dzień zamierzam
przesłać artykuł do kilku redakcji. To może być coś znacznie mocniej‐
szego od reportaży na temat pracy prostytutek. Wreszcie mam historię,
o jakiej zawsze chciałem opowiedzieć. Historię na pierwszą stronę. A co
najważniejsze – taką, za którą naczelni powinni mi zapłacić naprawdę
ładną sumkę.
Będąc dobrej myśli, powoli ruszam w stronę mieszkania. Uśmiecham
się, muskając palcami schowaną w  kieszeni drugą pończochę Silvii.
Przez cały czas ściskałem ją jak króliczą łapkę albo podobny amulet.
 
Na dolnym odcinku pleców denatki stwierdzono liczne wykwity w  po‐
staci pleśni z grupy Mucorale oraz pędzlaki Penicillium. Znaczną część
jej ciała porastały grzyby czubajki kanie Macrolepiota Procera, co ma
związek z azotowym podłożem, na którym spoczywało ciało. Ciało zmar‐
łej znajdowało się w daleko posuniętym stadium rozkładu.
 
 
11 LAT PÓŹNIEJ
 
 
52.
STUDIO ROZGŁOŚNI ORF, WIEDEŃ
MAJ 1991 R.
 
Upijam łyk coli i odsuwam szklankę na bok. Przechylam mikrofon bli‐
żej ust. Redaktor prowadzący audycję siedzi naprzeciw mnie, po dru‐
giej stronie stołu zastawionego rozmaitą aparaturą. Za szybą znajduje
się pomieszczenie reżyserskie, w  którym młoda, blada jak trup bru‐
netka unosi kciuk. Daje nam znać, żebyśmy zaczynali.
Redaktor przedstawia mnie i robi krótki wstęp do programu. Wymie‐
niamy kilka ogólnikowych zdań, jak zwykle w  podobnych programach
badając temat oraz nastawienie rozmówcy. Wreszcie pada pytanie, na
które czekałem.
–  Jak pan myśli, co jeszcze mogłaby zrobić policja, aby dopaść mor‐
dercę? Czy są jakieś działania, których pana zdaniem zaniechano?
–  Po pierwsze… – unoszę palec, niemal zahaczając o  mikrofon –
chciałbym wygłosić apel. Wszyscy funkcjonariusze muszą zaangażować
się w tę sprawę z całym oddaniem, to kwestia honoru austriackiej poli‐
cji oraz, nie mam co do tego żadnych wątpliwości, życia kolejnych osób.
Trzeba podwoić wysiłki, nie zważając na zmęczenie ani na fundusze.
– To pański przepis na sukces?
Redaktor wpatruje się we mnie małymi, ciemnymi oczami. W  swojej
pracy jest drapieżnikiem, choć wydaje się do mnie całkiem miło usposo‐
biony. Delikatnie się uśmiecha i gestem pokazuje, że nie będzie mi już
przerywał.
– Nie, to tylko ogólniki – rzucam cierpko. – Przede wszystkim należy
zająć się inwigilacją środowiska osób korzystających z  usług prostytu‐
tek. I nie mam na myśli zwykłych, szarych klientów. Tajemnicą poliszy‐
nela są ekscesy kilku wysoko postawionych polityków oraz biznesme‐
nów.
– To na nich zwróciłby pan szczególną uwagę?
– Myślę, że tak. Proszę mnie źle nie zrozumieć. Nie rzucam żadnego
konkretnego oskarżenia. Chodzi mi o to, że tego nie zrobił ktoś, kto po
prostu lubi się zabawić z kobietą. To musi być specyficzny typ osobowo‐
ści, dla którego zabawa to zbyt mało. Ktoś, kto większą satysfakcję niż
z aktu seksualnego czerpie z zabijania.
– Rozumiem, że nie ma pan żadnych wątpliwości, że za zaginięciami
i zabójstwem stoi ta sama osoba?
– Nie. Żadnych. A pan?
Redaktor wydaje się nieco podenerwowany tą napastliwością, ale
stara się zachować stoicki spokój.
– Daj Boże, aby się pan mylił.
– Nie mieszałbym do tych spraw Boga. Jeśli w ogóle istnieje, jest od
tego wszystkiego bardzo daleko.
– Tego zapewne nigdy się nie dowiemy. Możemy jednak skupić się na
faktach i pokusić o szersze nakreślenie kontekstu sprawy.
Uśmiecham się do niego porozumiewawczo, nie chcę, aby pomyślał, że
traktuję wywiad jak bijatykę. Zależało mi raczej, aby słuchacze zrozu‐
mieli, że to ja, a nie on jestem w tej audycji najważniejszy. Nie liczą się
prostytutki, zabójca ani policjanci. Chodzi o mnie, przecież właśnie dla‐
tego zostałem zaproszony.
Redaktor zerka na kartkę z notatkami, lecz chyba trudno mu dopaso‐
wać spisane pytania do przebiegu rozmowy. Przez chwilę się zastana‐
wia, wreszcie widzę na jego twarzy ulgę towarzyszącą poczuciu odnale‐
zienia właściwej narracji dla kolejnego zagadnienia.
– Rozmawiał pan o tej sprawie z kobietami trudniącymi się usługami
seksualnymi… – Robi wymowną pauzę, po czym podejmuje niskim, peł‐
nym grozy tonem: – Co one mówią o tym, co się dzieje? Czy rzeczywi‐
ście zapanowała psychoza strachu?
– Wie pan… – Zawieszam głos i spoglądam w sufit. Przez chwilę zbie‐
ram myśli, aby właściwie dobrać słowa. – Te kobiety są zaniepokojone,
ale zaniepokojenie jest permanentnym elementem ich pracy. Wybiera‐
jąc taką drogę życia, należy się liczyć ze wszystkim. Dlatego są to osoby
albo bardzo odważne, albo bardzo zdesperowane.
– Jednak powinny teraz zachować szczególną ostrożność, prawda?
Kręcę przecząco głową.
– Nie sądzę, by mogły zrobić coś więcej, niż robiły do tej pory. Zresztą
ani ja, ani pan nie jesteśmy kompetentni udzielać tym kobietom jakich‐
kolwiek pouczeń czy rad. One najlepiej wiedzą, co robić.
– Czy to mógłby być temat na kolejną sztukę? A może powieść?
–  Z  pewnością. Jednak obawiam się, że temat jest zbyt poważny, by
obrócić go jedynie w fikcyjną fabułę. Przyznam, że rozważałem stworze‐
nie cyklu reportaży, może wywiadu rzeki bądź serii wywiadów… – Sta‐
ram się sobie przypomnieć jakiś wymyślony przed programem bon mot
na podobną okazję, lecz w  głowie mam pustkę. Cholera. A  przecież to
najważniejszy moment. – Chciałbym stworzyć coś na wskroś prawdzi‐
wego… – ciągnę, mimo że redaktor daje mi znać, iż program dobiega
końca. – Czasem wprost z serca płynie poezja, jednak ubolewam nad jej
niewielką popularnością. Sztuka teatralna mogłaby najmocniej oddzia‐
ływać na emocje odbiorców. W każdym razie cokolwiek napiszę, zrobię
to tak, by poruszyć siebie, bo wtedy wiem, że poruszę również odbior‐
ców. Poza tym…
– I tu stawiamy kropkę! – Redaktor przerywa mi i zerka ku pomiesz‐
czeniu reżyserskiemu. – Moim i państwa gościem był Jack Unterweger,
poeta, dramaturg, pisarz… A w ostatnim czasie również głos społeczeń‐
stwa.
 
W rozdziale zamieszczono fragmenty wywiadów radiowych udzielonych
przez Jacka Unterwegera kilku stacjom w kwietniu oraz maju 1991 r.
 
 
53.
 
–  Temat zbrodni w  Wiedniu jest już wyeksploatowany, wszyscy o  tym
piszą i nikt z tym nic nie robi. Stoicie w miejscu…
Spoglądam w  oczy komisarza Langera i  bezradnie wzdycham. Poli‐
cjant uważnie się mi przypatruje. Odkąd opuściłem więzienie, muszę
konsultować z  nim pewne sprawy. Jak dzieciak z  rodzicami. Siedzimy
w  jego niewielkim, zawalonym aktami biurze. Żaluzje w  oknach są
opuszczone, ale nieprzysłonięte, dlatego do środka wpada nieco światła.
Jest słoneczny, majowy dzień.
– Zrobiłem to, co byłem w stanie – ciągnę. – Napisałem kilka artyku‐
łów, porozmawiałem z  kim mogłem, poruszyłem sprawę, starając się
poruszyć sumienia. Tak, tak, niech się pan nie uśmiecha, gadam górno‐
lotnie, ale to prawda. Myślałem, że uda mi się wam pomóc.
– Miał pan szlachetną misję, ale od początku panu mówiłem, że w tej
sprawie potrzeba cierpliwości.
– Trupy nie mają cierpliwości.
– Robimy, co w naszej mocy. Wie pan o tym.
–  Tak, wiem. Ale… – Zawieszam głos i  splatam dłonie. Przykładam
opuszki palców wskazujących do podbródka. – Właściwie wpadłem na
nowy pomysł. Chciałbym zająć się nowym projektem i to w tej sprawie
przyszedłem do pana.
Komisarz wydaje się zainteresowany. A może przede wszystkim czuje
ulgę, że zamierzam odpuścić sprawę, która jest solą w  oku całej au‐
striackiej policji. Poprawia się w fotelu i przysuwa bliżej biurka.
– Co to za projekt?
– Po głowie chodzi mi pomysł opisania środowiska prostytutek w Sta‐
nach Zjednoczonych. Jak tam funkcjonuje, jaki jest do niego stosunek
władz, policji i tak dalej… – Spoglądam w oczy komisarza, ale ten się
nie odzywa, więc mówię dalej: – Mam pewne kontakty, wydaje mi się,
że mógłbym stworzyć sensowny reportaż. A może nawet rozrósłby się do
czegoś większego.
– Nowa książka? – Policjant uśmiecha się nieco kpiąco.
– Być może. Wiem, że rynek tam jest znacznie lepiej uregulowany niż
u nas, a  jednak zdarzają się podobne zbrodnie. Może tamtejsi śledczy
podsunęliby mi jakiś pomysł działania…
Komisarz wzdycha i sięga po długopis.
–  Niech pan mi zaufa, że robimy, co powinniśmy. Nie potrzebujemy
korepetycji.
–  Nie miałem tego na myśli. Interesuje mnie porównanie ciemnych
oblicz dwóch światów. – Ten tekst wymyśliłem już wcześniej. – Być
może za dnia Los Angeles różni się od Wiednia, ale sądzę, że nocą oba
miasta wyglądają tak samo. To moja wstępna teza.
– Ma pan cholernie poetyczną duszę.
– Wiem.
Ponownie spoglądam komisarzowi w oczy i robię błagalną minę. To od
niego wszystko zależy, więc wolę mu nie podpaść. Czasem lepiej ugryźć
się w język niż paplać.
–  Czy wyrazi pan zgodę na moją podróż? – pytam pokornie. – Dwa,
trzy tygodnie. Może miesiąc.
Komisarz klika długopisem, a drugą ręką sięga po kartkę.
–  Lepiej, żeby był pan wrzodem na dupie za oceanem niż tutaj. Po‐
wiada pan, że Los Angeles?
– Tak, właśnie. Miasto Aniołów w samej nazwie kryje magię.
 
 
54.
WIEDEŃ, 25 MAJA 1991 R.
 
– Za kilka dni wylatuję do Los Angeles.
Ciekaw jestem, czy podkomisarz już dowiedział się o tym od przełożo‐
nych, czy ta informacja w komendzie nikogo nie interesuje. Wydaje się,
że prawdziwa jest ta druga opcja. Podkomisarz jedynie wzrusza ramio‐
nami, po czym odpala papierosa.
Przechadzamy się mokrymi po deszczu alejkami Stadtpark. Wokół
jest niewiele osób, niebo zasnuwają ciemne chmury i  zdaje się, że
wkrótce znów będzie padać. Od Wiental Kanal ciągnie chłodem, a wiatr
niesie zapach mułu. Skręcamy w  stronę mostu, ale nie wchodzimy na
niego. Podkomisarz kieruje mnie wzdłuż brzegu stawu, na którego po‐
wierzchni unoszą się dziesiątki kaczek.
– Te historie to szaleństwo – odzywa się wreszcie. – Zaginiona kobieta
miała na imię Regina, mniejsza o  nazwisko. Jest… Choć chyba raczej
była… wzorową matką, naprawdę zdaje się, że rozpieszczała swojego
bachora, jak mogła. Jej mąż pracuje jako hydraulik, ale rzucił robotę,
od kiedy Regina zaczęła dobrze zarabiać. Oczywiście wie, w  jaki spo‐
sób.
– Widać to nie są pojedyncze przypadki…
Podkomisarz nie zwraca uwagi na mój wtręt.
– Co więcej, on ją dowoził do klientów i od nich zabierał. Zapewnia, że
ich małżeństwo było w  pełni udane. Jednak, szczerze mówiąc, co do
tego mógłbym mieć wątpliwości. Kobieta przez pewien czas leczyła się
psychiatrycznie. Uzależniła się od środków nasennych i  przeciwbólo‐
wych… Dzień przed zaginięciem kupiła synowi garnitur. Rozumie pan?
Mąż chciał zapłacić dziesięć tysięcy szylingów za informacje o  tym,
gdzie jest jej ciało. Nie miał wątpliwości, że nie znikła ot tak, tylko
stała się kolejną ofiarą. Chce ją pochować… Pan wybaczy, chyba mówię
cholernie nieskładnie.
Macham lekceważąco ręką, a podkomisarz głęboko się zaciąga. Odka‐
słuje i wypuszcza dym nosem.
– Ten sukinsyn zadzwonił do niego…
– Co takiego? – Zwalniam krok, wbijając wzrok w policjanta. – Mor‐
derca zadzwonił do męża ofiary?
– Tak.
– Co powiedział?
– Rymowankę. Uwierzy pan? „Kiedy ósma będzie w zenicie, powiem,
gdzie dokonasz żony odkrycie”1.
– Boże…
 
1 oryg. Wenn der Achter im Zenith steht, dann sage ich dir, wo deine Frau liegt.
 
 
55.
 
Przez dłuższą chwilę maszerujemy w  milczeniu. Podkomisarz dopala
papierosa i zaciska usta. Ma ręce założone za plecami. Idzie nieco przy‐
garbiony i mam wrażenie, że od naszego ostatniego spotkania – zaled‐
wie przed tygodniem – się postarzał. Pod oczami ma doły, a niestaran‐
nie wygolony zarost przyprószyła siwizna. Do tego jego rysy wydają się
napięte jak u ostro ciosanej rzeźby. Wydaje mi się jednak, że nasze roz‐
mowy stały się dla niego ważnym rytuałem. Że w  ich trakcie schodzi
z  niego powietrze, dzięki czemu nie filtruje przede mną danych. Mówi
to, co siedzi mu najgłębiej w  trzewiach. Opowiada o  tym, co go poru‐
szyło, choć czasem dotarcie do sedna chwilę mu zajmuje. Nie pośpie‐
szam go.
– Odnaleziono kolejne zwłoki – stwierdza nagle.
Spoglądam na niego uważnie i się zatrzymuję.
– Tej zaginionej Reginy?
Przecząco kręci głową. Widzę, że walczy z  chęcią sięgnięcia po kolej‐
nego papierosa.
–  Nie. Ciało porzucono w  Lesie Wiedeńskim, na totalnym zadupiu,
kilkadziesiąt metrów od drogi. To była wielka babka, ważyła naprawdę
sporo, a nie ma żadnych śladów, by ją wlókł.
– W takim razie musiał ją skłonić lub zmusić do przejścia do miejsca,
gdzie ją zamordował.
– Tak, zdaje się, że właśnie tak…
– Ją również udusił?
Nałóg zwycięża. Podkomisarz wtyka papierosa w  kącik ust i  go od‐
pala.
–  A  wcześniej pobił. Stłukł jej twarz dosłownie na miazgę. Połamał
niemal wszystkie kości i  z pewnością uszkodził mózg. Wgniótł jej nos
w  głąb czaszki. Jedno oko niemal wypłynęło, co więcej… siła uderzeń
częściowo ją oskalpowała. – Wypowiada te słowa zaskakująco spokojnie
i bardzo cicho. – Tym razem pętlę wykonał z jej bluzki. Zawiązał ją do‐
kładnie w ten sam sposób, w jaki robił to wcześniej. Podobnie jak ostat‐
nim razem upozował ją, kładąc na brzuchu, roztłuczoną twarzą do
ziemi.
– Nie zostawił żadnych śladów? Opon, odcisków palców, nic?
Podkomisarz patrzy gdzieś w dal. Wyrzuca do połowy wypalony papie‐
ros i przyśpiesza kroku.
– Nie. Kompletnie nic.
Nie wiem, dlaczego mu nie wierzę. Wydaje mi się, że przez jego twarz
przemknął grymas zawahania i powstrzymał się, by o czymś mi powie‐
dzieć. Zaciskam zęby.
Po chwili bez słowa żegnamy się i każdy z nas rusza w swoją stronę.
Zaczyna kropić deszcz. Cholernie się cieszę na myśl o locie do słonecz‐
nej Kalifornii.
 
 
56.
WIEDEŃ, 1 CZERWCA 1991 R.
 
Aby być wiarygodny, muszę zrozumieć, jak to jest. Jak to jest co? Nie
pytaj.
Prowadzę ze sobą dialog wewnętrzny. Waham się, lecz wszystko jest
już postanowione, tym bardziej że do wylotu pozostały tylko dwa dni.
Muszę rozładować napięcie. Zwalniam i  przyglądam się kolejnym
dziewczynom. Moją uwagę skupia pulchna brunetka z  szerokimi bio‐
drami, w  czerwonej skórzanej mini oraz bordowych kozakach. Zatrzy‐
muję samochód, po czym daję jej znak, aby wsiadła.
– Pojedziemy do lasu, chcę to zrobić na uboczu – oznajmiam na wstę‐
pie. – Nie mogę zostać przyłapany, rozumiesz?
– Ale…
–  Zapłacę dwie stówy ekstra. To zajmie kwadrans, a  potem odsta‐
wiam cię na miejsce.
Dodaję gazu, nie pozwalając jej na zawahanie. Przez kolejne minuty
rozmawiamy o  środowisku prostytutek, niebezpieczeństwie ich pracy
i moim szacunku. Lubię podkreślać swój szacunek. Kobieta nazywa się
Anna, a ja nie dopytuję, czy to jej prawdziwe imię. Mam to w nosie.
Gdy zjeżdżam z głównej drogi, dziewczyna nie jest ani trochę zaniepo‐
kojona. Dowcipkuje, że dawno nie zabawiała się w  takich okoliczno‐
ściach przyrody.
–  Jeśli pozwolisz mi się zakuć w  kajdanki, zapłacę jeszcze stówę do‐
datkowo – mówię. – Łącznie trzysta ponad to, co bierzesz. Zgoda?
– Skoro to lubisz…
– Cholernie to lubię, moja droga. Rozbierz się.
Dojeżdżam do wcześniej upatrzonej polany i zatrzymuję auto. W tym
czasie Anna powoli zdejmuje ubrania. Gdy wyłączam silnik, jest już
całkowicie naga.
– Opuść oparcie fotela. Tam, obok masz dźwignię.
Po chwili ją odnajduje i naciska. Oparcie opuszcza się niemalże do po‐
ziomej pozycji.
– O właśnie, bardzo dobrze. A teraz załóż dłonie za plecy.
– W ten sposób?
– Tak. Doskonale. Wypnij się do mnie.
Zamykam na jej nadgarstkach kajdanki. Spoglądam na jej tyłek
i  czuję przypływ podniecenia, więc natychmiast zakładam prezerwa‐
tywę. Nie jestem jednak tak rozpalony, jakbym chciał. Nie o to mi cho‐
dziło. Liczyłem, że poczuję coś całkowicie innego.
– Krzycz.
– Co takiego?
– Krzycz.
– Tak, jakbyś już we mnie był?
– Nie. Tak, jakbyś wzywała pomocy. Tak, jakbyś się potwornie bała.
– Dobrze, tylko…
– Nie boisz się? – syczę. – A powinnaś. Powinnaś się teraz cholernie
bać.
Wchodzę w  nią i  odrzucam włosy z  jej karku. Wpatruję się w  niego,
gdy Anna krzyczy. Najpierw bez przekonania, ale z czasem całkiem au‐
tentycznie.
– Teraz już się boisz, tak? Bardzo dobrze. Wiesz, co się z tobą stanie?
– Nnniee… ja… – jęczy.
Zaczyna się trząść i opierać. Przytrzymuję ją za szyję, nie pozwalając
się wyrwać. Krzyczy coraz głośniej, dokładnie tak, jak chciałem. Wcho‐
dzę w nią raz za razem, z całą siłą. Sprawiam jej ból, rozrywam ją i do‐
piero to przyprawia mnie o  dreszcze satysfakcji. Zaczynam sapać. Po‐
chylam się nad nią, opierając dłonie na jej ramionach. Kobieta próbuje
się wyrwać, lecz przygniatam ją ciężarem całego ciała. Mając skute za
plecami ręce jest zupełnie bezbronna. Dotykam jej szyi i  wtedy satys‐
fakcja zamienia się w  ekstazę. Krzyk Anny staje się wrzaskiem bólu
oraz przerażenia. Wszystkie bodźce splatają się w  jedność. Dochodzę,
wrzeszcząc jeszcze głośniej niż ona.
Oto jest raj!
Pieprzyć czyśćce.
Wyprostowuję się i  z trudem chwytam oddech. Serce łomocze mi jak
szalone. Po omacku szukam kluczyka do kajdanek, po czym sprawnie je
rozpinam.
– Ubieraj się – nakazuję. – Wracamy do Wiednia.
Obolała zwleka się z siedzenia i szuka ubrań. Nie odzywa się ani sło‐
wem. Płacę jej, jeszcze chwilę się uspokajam, po czym uruchamiam sil‐
nik. Przez całą drogę powrotną milczymy. Sądzę, że Anna wie, jak wiel‐
kie szczęście dziś miała.
– Napij się wieczorem za moje zdrowie – rzucam do niej, gdy wysiada.
 
W trakcie procesu Jacka Unterwegera Anna W. zeznała, że mężczyzna
niemal ją udusił. Nikt nie potrafił wyjaśnić, dlaczego zawiózł ją z  po‐
wrotem do Wiednia. Nieznany jest żaden podobny przypadek jego zacho‐
wania.
 
 
57.
 
O moim pobycie w Stanach już opowiadałem. Właściwie to mieszanina
spostrzeżeń, doświadczeń oraz notatek do powieści. Wysłuchałem mnó‐
stwa historii o  działającym w  Los Angeles seryjnym zabójcy prostytu‐
tek, kilkukrotnie byłem z  policjantami w  terenie, przeprowadziłem
parę ciekawych wywiadów. Tamtejszy mrok okazał się kompletnie inny
od wiedeńskiego. Te miasta różniły się nie tylko w  ciągu dnia, ale
i nocą. Być może nocą nawet jeszcze bardziej.
Poza mnóstwem wspomnień w Stanach zdobyłem coś jeszcze.
– Caroline! – krzyczę i szeroko rozkładam ręce. – Tutaj!
Dziewczyna zauważa mnie i  energicznie macha. Biegnie w  moją
stronę, po czym wpada mi w ramiona. Całujemy się długo i namiętnie,
nie bacząc na przechodzących obok ludzi.
Pamiętasz Caroline? Pamiętasz tę uroczą kelnerkę z kawiarni, która
kłócąc się, znikła mi z oczu z jakimś Latynosem? Kolejnego dnia pono‐
wiłem swoje umizgi w  znacznie bardziej zdecydowany i  jednoznaczny
sposób. Dziewczyna, która spotykała się z Latynosem, musiała to lubić.
Potem wszystko poszło zaskakująco gładko, tym bardziej że okazało się,
że para zerwała poprzedniego wieczoru. Moim zadaniem pozostało już
tylko nie pozwolić sentymentom ożyć na nowo. Zaopiekowałem się po‐
rzuconą owieczką i przygarnąłem ją do swojego stada. Opowiadałem jej
o Austrii, o Europie, a ona uwielbiała słuchać tych ckliwych opowieści.
Spędzaliśmy ze sobą tak wiele czasu, jak było to możliwe, a jednak mój
pobyt w Mieście Aniołów szybko zmierzał ku końcowi. Gdy dałem jej do
zrozumienia, że jeśli przyleci do Wiednia, oświadczę się jej, oszalała ze
szczęścia.
Teraz spoglądam na jej drobną sylwetkę i  czuję rozczarowanie. Wrę‐
czam jej bukiet róż, lecz przez ostatnie tygodnie cała ekscytacja ze mnie
uleciała. Nie wiem dlaczego. Mimo że fizycznie całkiem mi się podoba,
czegoś mi w niej brakuje. Co, do cholery, miała w Stanach i mogła stra‐
cić przez ten czas? Jest nieźle ubrana, nosi obcisłe jeansy, skórzane
buty i czarny top przylegający do jej piersi powiększonych przez stanik.
Na wierzch ma wyłożony złoty medalik z  sercem. Jej oczy błyszczą
z podekscytowania.
– Jack… – Spogląda na mnie uważnie i nagle się chmurzy. – Coś się
stało? Nie jesteś szczęśliwy, że znów się widzimy?
– Oczywiście, że jestem… – stwierdzam dość oschle.
Caroline od razu wyczuwa mój nastrój. W  drodze do auta co chwilę
dopytuje, czy coś się stało. Wreszcie zaczyna mówić o tym, jak jest zmę‐
czona lotem i że liczyła na cieplejsze powitanie.
–  Nie podobają ci się róże? – pytam, otwierając jej drzwi. – A  może
miałem ci zagrać na trąbce?
– Nie, po prostu…
Milknie. Wsiadam do auta i włączam głośno radio.
– Jack, po locie boli mnie głowa…
– Musisz się rozbudzić. To dobrze ci zrobi.
Po co namówiłem ją na podróż do Austrii? Nie rozumiem swojej daw‐
nej euforii i  zainteresowania tą ładną, ale problematyczną dziew‐
czynką. Nie potrzebuję jej niańczyć. Poza tym, choć jest zgrabna, wcale
mnie tak mocno nie kręci. Cholera.
– Jedziemy do mojej matki, przedstawię cię – oznajmiam.
– Dzisiaj? – pyta zdziwiona.
– Teraz. Od razu.
Pewnie również się dziwisz. Należy ci się krótkie wyjaśnienie, że od
paru miesięcy moje relacje z matką stały się całkowicie poprawne. Za‐
pomnieliśmy o tym, co było, i obróciliśmy treść Czyśćca w żart. Prawdą
jest, że matka zawsze wybacza. Być może ja nie miałem jej nic do wyba‐
czenia, lecz to zostanie już tylko pomiędzy nami.
– Ale ja muszę się odświeżyć. Jack! Leciałam pół doby i jestem ledwo
żywa.
– Dasz radę – cedzę. – Wierzę w ciebie.
– Dlaczego się tak zachowujesz?
– Ja?
Wzruszam ramionami i  przyśpieszam. Mknę, wyprzedzając kolejne
auta. Nerwowo bębnię palcami o kierownicę, jednocześnie nucąc melo‐
dię piosenki emitowanej w radiu. Caroline poprawia pasy i wbija palce
w fotel.
– Coś nie tak? – pytam. – Nie podoba ci się mój plan? A może nie od‐
powiada ci perspektywa poznania mojej matki?
– Nie… Nie o to chodzi. Ja…
–  Przestań – warczę. – Dlaczego w  Stanach zwodziłaś mnie, pozując
na taką, co nigdy nie marudzi? Co? Chciałaś mnie uwieść?
Nie potrafię się powstrzymać. Rzucam kolejne słowa, całkowicie ich
nie kontrolując. Caroline zaczyna łkać, co wprawia mnie w jeszcze gor‐
szy nastrój.
– Zamknij się. Kompletnie zepsułaś mi humor, rozumiesz?
– Nie poznaję cię…
– Że niby to moja wina? To ja się zmieniłem? W Stanach ani razu nie
zrobiłaś sceny, a tu…
Caroline stara się opanować. Ociera oczy i pociąga nosem.
–  Przepraszam, Jack. To pewnie przez zmęczenie. Zrobimy, jak ze‐
chcesz, tylko proszę, uspokój się. Dobrze?
– Nie, nie jest dobrze.
Znów łka. Odwraca się w stronę okna i widzę, jak drżą jej ramiona.
– Kurwa! – wrzeszczę, po czym gwałtownie zwalniam.
Zjeżdżam na pobocze, nie zważając na trąbiące auta.
– Wysiadaj – rzucam.
– Co takiego?
– Powiedziałem: wysiadaj.
Wyskakuję z samochodu, po czym okrążam go i otwieram drzwi pasa‐
żera. Chwytam leżący na kolanach Caroline bukiet. Ciskam go w błoto,
po czym szarpię ją za torebkę.
– Wysiadaj natychmiast. To był błąd.
Dziewczyna wychodzi z  auta, zanosząc się spazmatycznym płaczem.
Nie zwracam na nią żadnej uwagi. Wracam za kierownicę i odjeżdżam
z piskiem opon. Powoli odzyskuję humor.
 
Caroline nigdy więcej nie spotkała Jacka Unterwegera. Po jakimś cza‐
sie, gdy powiedziano jej, czego się dopuścił, stwierdziła, że miał w sobie
„zwierzęcy magnetyzm”, który zmusił ją do przylotu z  Los Angeles do
Austrii.
 
 
58.
 
Caroline była dla mnie bardzo miła i  naprawdę się starała. Żałuję, że
nam nie wyszło. To przeze mnie. Teraz się obwiniam, lecz wiem, że to
nie mogło się rozwinąć inaczej. Po prostu tego nie czułem. Zazwyczaj le‐
piej zawczasu, za jednym razem uprzedzić niepowodzenia i  przykrości
niż później zabrnąć w cały ich ciąg. Wiedziałem, że nie mamy wspólnej
przyszłości. To znaczy, dowiedziałem się tego, gdy zobaczyłem ją na lot‐
nisku. Wcześniej byłem przekonany, że będzie właściwą dziewczyną.
Mogłaby zostać moją żoną, ale coś w nas nie zagrało. To nie tylko moja
wina. Nie powinna być tak obcesowa.
Siedzę przy barze w „Take five”, eleganckim klubie w samym centrum
Wiednia. Piję whisky z colą, a właściwie colę z whisky, gdyż poprosiłem
ledwie o  kilka kropli alkoholu. Czasem lubię poczuć jego smak. Byle
spłynął mi po gardle i rozgrzał od środka. Nic więcej. Nienawidzę tracić
nad sobą kontroli, nienawidzę tego stanu, gdy nie jest się sobą.
Wokół mnie jest mnóstwo ludzi, którzy się zataczają i bełkoczą. To au‐
striaccy krezusi i dzieci krezusów. Śmietanka towarzyska, do której te‐
raz należę. Znam wiele z  tych osób. Co jakiś czas ktoś podchodzi do
baru, by uścisnąć moją dłoń, poklepać po plecach lub zamienić kilka
zdań. Niektórzy proszą o autograf albo dedykację, są tacy, którzy przy‐
chodzą tu co dzień, licząc jedynie na spotkanie ze mną.
– Coś jeszcze? – Wysoki, łysy barman wskazuje na moją szklankę. Na‐
wet nie zwróciłem uwagi, że już ją całkowicie opróżniłem.
– Tylko coli.
– Robi się.
– Może być w butelce.
Barman natychmiast ją odkapslowuje i stawia przede mną.
– Coś jeszcze?
– Nie, nic. Dziękuję.
Spoglądam w swoje odbicie w lustrze wiszącym nad półkami pełnymi
alkoholu. Idealnie dopasowana biała marynarka, czerwona muszka,
granatowa koszula… Wyglądam tak, jak w  dzieciństwie mogłem jedy‐
nie marzyć. Wiem jednak, że powoli kończą mi się pieniądze. Muszę na‐
pisać kolejną powieść lub wymyślić coś innego, żeby zarobić. To oczywi‐
ście nie problem, jakoś sobie poradzę, ale… No dobrze. Nawet jeśli nie
nazwę tego problemem, to muszę przyznać, że to przynajmniej pewne
wyzwanie.
Kształtna, apetyczna brunetka uśmiecha się do mnie. Wznoszę do niej
butelkę w geście toastu i wskazuję głową, żeby podeszła. Robi to z te‐
atralnym ociąganiem.
–  Jack Unterweger? – pyta z  niedowierzaniem, stając o  krok ode
mnie.
– We własnej osobie. Do usług.
– Bianka. – Dziewczyna przedstawia się i podaje mi drobną dłoń. – Co
za przyjemność. Czytałam pański Czyściec, to doskonała, pełna emocji
książka.
Lekceważąco macham ręką.
– Nie chce pan o tym rozmawiać? – Bianka siada na skórzanym hoke‐
rze obok mnie. – Rozumiem, pewnie ma pan dość wiecznych pytań o to
samo…
–  Nie, wcale nie. Jeśli ma pani ochotę o  coś pytać, proszę robić to
śmiało. Sama rozmowa z panią będzie przyjemnością.
– Chyba właśnie przeszliśmy na „ty”? – Kobieta uśmiecha się i stuka
szklanką pełną alkoholu z lodem w moją butelkę. – Czy coś mi się po‐
myliło?
– Nie, Bianko. Ale dla mnie mogłabyś być zawsze piękną panią. A na‐
wet weną. Wiesz, lubię inspirujące dziewczyny, które nie wstydzą się
podejść do faceta.
–  Gdybym nie wypiła paru drinków, pewnie bym tego nigdy nie zro‐
biła.
– Zrobiłabyś – mówię z przekonaniem. – Nie mam co do tego żadnych
wątpliwości. A uwierz mi, znam się na kobietach.
Bianka przysuwa się nieco bliżej mnie i powoli upija drink. Zmysłowo
rozwiera wargi. Zna swoje atuty i  z pewnością potrafi je wykorzysty‐
wać. Jednak tak naprawdę myślę, że rzeczywiście, gdyby nie alkohol,
w  życiu nie odważyłaby się do mnie podejść. Jest jedną z  tych dziew‐
cząt, które potrzebują bodźców, aby stać się wampami. Są jak legen‐
darne kwiaty paproci, które kwitną tylko w trakcie pełni, lecz gdy już
się rozwiną, stają się magiczne. Te mięsiste, delikatnie podkreślone
szminką usta również są magiczne. Magiczne są mocne kości policz‐
kowe Bianki, a także jej regularny, ale dość wyraźnie zaznaczony pod‐
bródek przechodzący w piękną linię szyi. Poza tym…
– Słucham? – Zdaję sobie sprawę, że kobieta zadała mi pytanie i ocze‐
kuje odpowiedzi. – Nie dosłyszałem. To przez tę cholerną muzykę…
– Pytałam o to, czy…
Przerywam jej.
– Może wyjdziemy na zewnątrz? Tam będzie nam wygodniej porozma‐
wiać.
 
 
59.
 
Zaciskam ręce na jej nosie i  ustach. Czuję, że stara się łapczywie na‐
brać powietrze, lecz napieram jeszcze mocniej. Zaczyna się wić. Próbuje
mnie kopnąć, ale nie pozwalam jej na to. Leżę na niej ciężarem całego
swojego ciała. Jej ręce drżą, a w oczach widzę przerażenie. Zaczyna ro‐
bić się sina.
Nagle puszczam ją i  w tej samej chwili dochodzę. Bianka łapczywie
łapie powietrze, a ja patrzę w jej przekrwione oczy. Wsłuchuję się w ka‐
szel.
– Prawie mnie udusiłeś… – Dyszy. – Jezu… Moje płuca.
– Wiedziałem, że wytrzymasz. Zuch dziewczynka.
– Ale…
– Nad wszystkim miałem kontrolę. Uwierz mi, w końcu i tobie to się
spodoba. A wtedy poczujesz się jak nigdy.
– Chyba się nie przekonam.
Przekonasz się – mówię w myślach. Jednak teraz nie zamierzam roz‐
trząsać tego tematu. Spotykamy się od dwóch tygodni i z dnia na dzień
Bianka staje mi się coraz bardziej posłuszna. Muszę stworzyć ją od
nowa. Wprowadziła się do mojego apartamentu i  zajęła jeden z  pokoi.
Opuszcza go w ściśle określonych godzinach tylko po to, aby zrobić za‐
kupy. O  wyznaczonych przeze mnie porach bierze kąpiel lub prysznic.
Uprawiamy seks tak, jak tego zapragnę i kiedy tylko mam na to ochotę.
Jest dobrą dziewczyną. Nie tylko mi się podoba, ale coraz bardziej ją lu‐
bię. Mimo że teoretycznie tworzymy parę, płaci mi czynsz za wynajem
pokoju, jakby była tu jedynie lokatorką. Całkowicie mi to odpowiada,
tym bardziej że stawka jest naprawdę spora.
Gładzę jej włosy i całuję w czoło, na którym skrzą się kropelki potu.
Przeciągam palcem po jej skroni, kości policzkowej, po czym dotykam
jej warg. Uśmiecha się. Już nie jest zła za to, co jej zrobiłem. Wybaczyła
mi.
– Zuch dziewczynka… – powtarzam i kładę się obok. – Było mi wspa‐
niale.
Bianka odrzuca kołdrę i siada na łóżku. Zakłada majtki, po czym od‐
zywa się, ani przez moment na mnie nie spoglądając.
– O siedemnastej umówiłam się z mamą. Pójdziemy na zakupy, a po‐
tem…
Wchodzę jej w słowo.
– Myślałem, że o siedemnastej wybierzemy się do knajpy. Planowałem
to.
– Ale nie mam już jak uprzedzić mamy i…
–  Trudno. – Kładę dłoń na jej plecach. – Zrozumie. Spotkacie się in‐
nym razem, dobrze? Bardzo zależy mi na tym wyjściu. Naprawdę.
–  Ostatnim razem też tak mówiłeś, kiedy chciałam się spotkać
z Niną.
–  I  żałowałaś? Po co ci spotykanie się ze starymi znajomymi? Posłu‐
chaj, mój skarbie, mamy przecież siebie. Nikogo więcej nam nie po‐
trzeba, prawda? No, powiedz!
Uśmiecham się, a Bianka kiwa głową. Robi to bez przekonania. Będę
jeszcze musiał nad nią popracować.
 
 
60.
 
– Posłuchaj, kochanie – szepczę. – Muszę ci coś wyznać.
– Tak? Wiesz, że możesz powiedzieć mi wszystko.
– Wiem… Dlatego…
Udaję, że się waham. Zagryzam usta i macham ręką. Bianka odkłada
nóż, którym kroiła pomidory, po czym spogląda na mnie zatroskanym
wzrokiem.
– Jack, proszę, mów. Nie trzymaj mnie w niepewności.
–  To nic takiego. Właściwie może nie powinienem w  ogóle poruszać
tego tematu.
– Kiedy powiedziałeś „a”, musisz powiedzieć „b”.
– No, dobrze. – Ociągam się. Siadam przy stole kuchennym i przycią‐
gam gazetę. Przez chwilę patrzę na okładkę, wreszcie przenoszę wzrok
na Biankę. – Wiesz, że pracuję nad książką. Praca idzie mi cholernie
wolno, bo temat jest trudniejszy, niż sądziłem.
Bianka opiera się pośladkami o rant szai i splata ręce na piersi.
–  Wiedziałam… – Wzdycha. – Sądziłam, że właśnie tak będzie, jeśli
zaczniemy razem mieszkać.
– Jak? – dopytuję.
– Że będę ci przeszkadzała. Że zabiorę ci tylko czas i tak dalej…
Podnoszę się od stołu i szybko do niej podchodzę. Przytulam ją.
–  Nie, nie! Skąd. Nie o  to chodzi. – Uśmiecham się, zakładając jej
włosy za uszy. – Ani trochę mi nie przeszkadzasz, cieszę się, że tu je‐
steś. Moje życie nabrało… sensu. To wcale nie jakieś górnolotne pie‐
przenie. Naprawdę tak jest.
Na jej twarzy widzę ulgę. Nadal jednak marszczy czoło i  wydaje się
kompletnie skołowana.
– Więc co? O co chodzi, Jack?
–  Po prostu kończy mi się forsa z  poprzednich wydań – rzucam nie‐
dbale. – Muszę zaczekać na kolejne zaliczki, na wypłatę rozliczenia
i tak dalej.
Bianka z ulgą wypuszcza powietrze.
– Jezu, co za bzdury… – Bierze moje dłonie w swoje ręce i delikatnie
je gładzi. – Mam odłożone trochę gotówki. Wystarczy nam na jakiś
czas. Nie przejmuj się.
–  Nie chciałbym uszczuplać twoich oszczędności. To nie powinno tak
wyglądać.
–  To nic, to naprawdę nic. Przecież razem jest nam bardzo dobrze,
prawda?
–  Tak, ale… – Wzruszam ramionami. – Myślałem o  czymś innym.
Oszczędności lepiej zachować na później, bo nie wiadomo, co się wyda‐
rzy.
Odsuwam się od niej i podchodzę do lodówki. Wyciągam butelkę coli.
Odkapslowuję ją, czując na plecach spojrzenie Bianki. Wreszcie odwra‐
cam się do niej i  wznoszę butelką toast tak, jak zrobiłem to przy na‐
szym pierwszym spotkaniu.
– Powiesz mi, o czym myślałeś? – pyta zniecierpliwiona.
– Ach. – Staram się sprawiać wrażenie, jakby ten temat był dla mnie
kompletnie bez znaczenia. – Znalazłem ci pracę. Oczywiście jeśli byś
tylko chciała, mogłabyś przy tym sporo zarobić.
– Chcesz, żebym poszła do pracy? – Mruży oczy i zaczyna się śmiać. –
W sumie, czemu nie? Wtedy wszystko byłoby bardziej dorosłe, no nie?
– Tak – stwierdzam entuzjastycznie. – Właśnie. Moglibyśmy znacznie
spokojniej planować przyszłość. A  mam co do ciebie bardzo poważne
plany, zuch dziewczynko.
Odkładam butelkę na blat i spoglądam Biance prosto w oczy. Wie, co
mam na myśli. A raczej co chcę, by wiedziała, że mam na myśli.
 
 
61.
WIEDEŃ, 20 GRUDNIA 1991 R.
 
– Nie mogę cię zabrać z sobą. To zamknięte przyjęcie.
– Przyjęcie?
–  Właściwie spotkanie drętwych gości z  wydawnictwa oraz świata
prasy. Muszę tam być. No wiesz, muszę odwalić to całe poklepywanie
się po ramionach, zdjęcia, uśmiechy i biegiem wracam do domu.
– Nigdy mnie ze sobą nie zabierasz.
Odwracam się i zaciskam zęby. Nie chcę, żeby Bianka widziała moją
złość. Nie chcę teraz wybuchnąć, żeby nie spaprać sobie całego wie‐
czoru. Opanowuję się i  pomagam jej oblec kołdrę w  poszewkę. Przez
ostatnie tygodnie stała się dobrą gospodynią, choć praca w restauracji
zabiera jej sporo czasu.
– Wśród tych ludzi źle byś się czuła – mówię zupełnie łagodnie. – Nie
chcę przez cały czas się martwić, że nie odpowiada ci ich towarzystwo.
Naprawdę przyjemniej spędzisz czas w domu.
Wychodzę z  sypialni i  po chwili wracam z  eleganckim wydaniem
Anny Kareniny, które dostałem od jednego z wydawców. Wręczam je jej.
–  Poczytaj to. Na pewno ci się spodoba i  nawet nie zorientujesz się,
a znów będę przy tobie. Kiedy wrócę, solidnie się zabawimy.
– Nie lubię starych książek. Ten styl mnie przytłacza.
–  Ależ lubisz, co ty opowiadasz… – Kładę książkę na szafce nocnej
i obracam ją w stronę łóżka. – Mówiłaś, że Mann całkiem ci się podo‐
bał.
– Jako lektura, ale nie…
– Anna Karenina też ci się spodoba. Gdy wrócę, porozmawiamy o niej
i zdasz mi relację. Może też ją kiedyś przeczytam?
Całuję ją w  kark i  nie czekając na dalsze wyrzuty, wychodzę z  sy‐
pialni. Jak zwykle, mimo jesiennej pory, ubieram się w biały garnitur
oraz czerwoną muchę. Już się nie mogę doczekać dobrej zabawy.
 
 
62.
 
Na sali jest pewnie ponad sto osób. Wydawcy, dziennikarze, kilku zna‐
nych artystów, cała armia kelnerek oraz kelnerów. Po dwóch godzinach
od rozpoczęcia wieczoru większość gości jest już nieźle podpita. Paru fa‐
cetów w  czarnych, pogrzebowych garniturach śpiewa, przekrzykując
muzykę. Jakieś dziewczęta przysłuchują się im i zaśmiewają się do łez.
Żałośni.
– Kiedy wreszcie dostanę ten felieton, Jack?
Jak spod ziemi wyrasta przy mnie naczelny działu kultury jednego
z  najpoczytniejszych dzienników. Ma granatową, prążkowaną mary‐
narkę, białą koszulę i  czarne spodnie. Niewiele się różni od kelnerów.
Właśnie tacy ludzie odpowiadają w  Austrii za szerzenie dobrego
smaku.
– Zapomniałeś o mnie?
–  Nie, nie, ależ skąd! Felieton jest już napisany, muszę go tylko wy‐
gładzić.
– Możesz mi chociaż zdradzić tytuł?
Naczelny kładzie dłoń na moich plecach, co sprawia, że się wzdrygam.
Odruchowo się prostuję i odwracam do niego twarzą.
–  Tytułu jeszcze nie wymyśliłem – odpowiadam zgodnie z  prawdą. –
Przedmiotem felietonu jest estetyka stylu wiedeńskich prostytutek.
– Boże, Jack…
Uśmiecham się i teraz to ja poklepuję go po ramieniu.
–  Wiesz, że ludzie czytają każde gówno, które wyjdzie spod pióra
Jacka Unterwegera.
– Tym się nie martwię. Raczej zastanawiałem się, skąd ty bierzesz te
wszystkie tematy. Siedzisz w  domu, gapisz się w  ścianę i  nagle wpa‐
dasz na pomysł pisania o… Jeszcze raz, o czym?
– Estetyce ubioru wiedeńskich prostytutek.
Naczelny, wydymając usta, kiwa głową.
– Właśnie, właśnie. W takim razie kiedy się mogę spodziewać tekstu
na biurku?
–  W  ciągu tygodnia będziesz go miał. Słowo. A  teraz przepraszam,
ktoś mnie wzywa.
Mijam naczelnego i  zmierzam do smukłej brunetki z  policzkami za‐
czerwienionymi od wypitego wina. W  dłoni trzyma niemal opróżniony
kieliszek, a  na blacie obok niej stoi pusta butelka. Siedzi niedaleko
miejsca, w  którym przed kilkoma tygodniami poznałem Biancę. Co za
zbieg okoliczności.
– Elisabeth, prawda? – pytam, przypominając sobie jej imię. – Spotka‐
liśmy się kiedyś przy okazji premiery mojej sztuki. Dział rozrywki
w „Sukcesie”.
– Wszystko zgadza się w stu procentach, Jack.
–  Ciebie też męczą podobne imprezy? Aż tu duszno od ważniaków,
którzy myślą, że rządzą całym światem, a żyją tylko dzięki takim oso‐
bom jak ja. Pytanie, kto jest czyim niewolnikiem?
Elisabeth cicho się śmieje. Dopija wino i pokazuje kelnerowi, by podał
jej kolejną butelkę.
–  Już się nagadałam i  naśpiewałam. Potrzebuję chwili odpoczynku
przy winie. Do mnie przynajmniej nikt nie podchodzi.
–  Nic dziwnego, skoro w  kilku zdaniach potrafisz każdego zrównać
z błotem.
– Naprawdę?
Puszczam do niej oko.
–  Ze mną też to zrobisz? Czy może dziś masz przyjaźniejsze usposo‐
bienie?
– Chyba nigdy cię nie skrytykowałam. To, co tworzysz, całkiem mi się
podoba.
Dotykam piersi i teatralnie wzdycham.
–  Czuję się zaszczycony, droga panno Elisabeth, królowo pamfletów
i elegii.
Dziennikarka przez cały czas się śmieje. Odsuwa kieliszek, aby go nie
potrącić. Pochyla się w moją stronę i przekrzykuje muzykę.
–  Nie ośmieliłabym się napisać o  tobie złego słowa. Poza tym uwiel‐
biam twój styl, naprawdę. – Wiedzie palcem wokół, poruszając nim co
chwilę, jakby strzelała. – Spójrz na tych wszystkich nudnych gnojków.
Pisarze, malarze, dramaturdzy… Wszyscy tak samo bez wyrazu i  cał‐
kowicie przewidywalni. Jak tu ich nie skasować?
– Mówisz dokładnie to, co sam myślę…
– Naprawdę?
–  Nienawidzę ich mentorstwa. Nie cierpię, jak ten sukinsyn Walter
mówi mi: „Twój tekst jest dobry, tylko o połowę za długi”. A ja wiem, że
nie ma w nim nawet zbędnego przecinka.
– Twierdzisz, że jesteś niewolnikiem interpunkcji?
– Nie. Ja jestem jej panem. A ty?
Śmiejemy się i spoglądamy sobie w oczy. Nasze dłonie co chwila niby
omyłkowo się muskają. Siedzimy coraz bliżej siebie. Wreszcie dotykamy
się kolanami i przez dłuższy czas pozostajemy w tej pozycji.
Po godzinie lądujemy w pachnącym różanymi perfumami łóżku Elisa‐
beth. Kochamy się długo i agresywnie. Do swojego mieszkania wracam
dopiero nad ranem. Bianka nie śpi.
 
 
 
 
 
 
 
 
 
Składnia, gramatyka
Kropka, przecinek, znak interpunkcyjny
Nakreślone pytania
Estetyka języka
Sprawdzone, zredagowane
Treść ze stylistyki!
 
Rękawy podwinięte
Pot aż cuchnący
Pachy, krzyż –
Tyłek i krocze
Wszędzie ta lepka wilgoć
Całkowita eksplozja ciepła!
 
Akrobatyka liter
Ciąg chaotycznych słów
Zlany potem mózg
Wszystko wpływające do żołądka
Wszystko wypływające z żołądka:
Siła, wściekłość i potok słów!
 
Jack Unterweger, Estetyka, tłum. autora (rękopis wiersza wystawiony
w jednym z domów aukcyjnych z estymacją 850 euro).
 
 
63.
MONACHIUM, 23 GRUDNIA 1991 R.
 
Bianka trzyma mnie mocno pod rękę, jakby chciała wszem wobec poka‐
zać, że do niej należę. Że ma mnie na wyłączność. Skoro sprawia jej to
przyjemność, teraz mi to nie przeszkadza. Monachium jest pięknie
przyozdobione, wszędzie błyskają świąteczne dekoracje, choinki oraz
stroiki. Na ulicach są tłumy ludzi.
Kolacja u mojej mamy była całkiem udana. Właściwie myślałem, że
będzie znacznie gorzej, ale ten czas spędziliśmy naprawdę miło. Obyło
się bez uszczypliwości oraz jakichkolwiek aluzji. Rozmowa wprost,
szczera, taka jaka powinna toczyć się przy rodzinnym stole. Bianka wy‐
piła trochę nalewki i  teraz, mimo że wieje chłodny wiatr, poluzowuje
szalik. Ma wypieki na policzkach. Idzie pewnie, przynajmniej stara się
tak iść, lecz czasem mocniej podpiera się o  mnie. Jest rozluźniona, co
bardzo mi się podoba. Na szczęście łatwo przełknęła moje tłumaczenia
dotyczące konieczności dłuższego pozostania na imprezie w  „Take
Five”. Nie robiła problemu, więc ja również byłem miły. Coraz mocniej
przekonuję się, że rysuje się przed nami wspólna przyszłość. Cieszę się,
że spodobała się również mojej matce. Choć powinienem mieć to w du‐
pie, jej zdanie jest dla mnie cholernie ważne.
Mijamy gotycki kościół św. Piotra i  przechodzimy przy masywnej
bryle Nowego Ratusza. Kieruję nas pod katedrę Najświętszej Marii
Panny. To moje ulubione miejsce z całego miasta. Gdy wychodzimy na
Frauenplatz, widzę, że Bianka również jest pod wrażeniem.
– Pięknie, prawda? – Wskazuję w stronę miejskiej choinki przyozdo‐
bionej mnóstwem światełek. – Żałuję tylko, że ten plac jest tak mały.
Katedra zasługuje na lepsze wyeksponowanie, ale zdaje się, że w obec‐
nym kształcie stoi na miejscu starszego, znacznie mniejszego kościoła.
A okoliczne kamienice powstały wcześniej.
– Gdyby znajdowała się na większym placu, mogłaby nie wydawać się
tak wysoka. Ile ma metrów?
– Nie wiem. Nigdy się nad tym nie zastanawiałem.
–  Lubię stare, wysokie budynki. To zachwycające, że po tylu latach
wciąż górują nad miastami.
–  O  ile się nie mylę, te wieże są najwyższe w  całym Monachium.
Jedna częściowo zawaliła się w czasie wojny, ale jakiś czas temu zakoń‐
czono odbudowę. Na górze jest punkt widokowy.
– Szkoda, że mam lęk wysokości…
Tego o niej nie wiedziałem. A to ciekawe.
– To tylko gadanie. Chodź, przekonasz się.
Ciągnę ją w  stronę wejścia do wieży, skąd ponad trzysta stopni pro‐
wadzi na taras widokowy. Już kiedyś przebywałem tę drogę.
– Jack, ja naprawdę…
– Zobaczysz, będzie świetnie.
Kilka minut później mozolnie wspinamy się na górę, a  Bianka za
wszelką cenę stara się nie patrzeć w mijane okienka. Poza tym po wy‐
pitej nalewce szybko się zmęczyła i zadyszała.
– Szybciej, szybciej – popędzam ją. – Słyszałaś, że niedługo zamknię‐
cie.
– Nie dam rady. Nie mam już siły.
–  Idź. Nie chcesz chyba zepsuć wieczoru? To naprawdę romantyczne
miejsce i będziemy mieli doskonałe wspomnienia.
– Proszę…
Kręcę głową. Przepuszczam młode małżeństwo, które schodzi ze
szczytu wieży.
– Nie, moja zuch dziewczynko. Nie odpuszczę ci. Zobaczysz, że za parę
dni będziesz się z tego śmiała.
Delikatnie popycham ją ku górze. Bianka zaciska zęby i na trzęsących
się nogach, dotykając dłonią kamiennej ściany, wspina się dalej. Jest
blada, choć na policzkach wciąż ma czerwone rumieńce.
– Spójrz, jaki piękny widok. – Wskazuję na okno. – Zobacz tylko tę pa‐
noramę! W ciągu pogodnego dnia widać stąd Alpy.
– Ja… Nie mogę, Jack. Kręci mi się w głowie i jest mi niedobrze.
– Od czego? Po jasną cholerę piłaś tę pieprzoną nalewkę?
– Mówiłam ci, że mam lęk wysokości.
Biorę ją pod rękę i ciągnę w stronę okna. Nie zwracam uwagi na prze‐
chodzących za naszymi plecami turystów.
– Nie po to zabrałem cię do Monachium, żebyś nie miała stąd żadnych
wspomnień. A to obowiązkowy punkt, każdy powinien tu wejść. – Szar‐
pię ją tak mocno, że niemal upada na śliskiej posadzce. – Nawet zgrzy‐
białe stare dziadki dają radę, a  ty się boisz? Przy mnie nie masz się
czego bać.
– To niezależne ode mnie.
Stajemy obok okna, lecz Bianka zaciska oczy i oddycha w przyśpieszo‐
nym tempie. Widzę pot spływający po jej czole oraz policzkach. Być
może miesza się nawet ze łzami.
– Nie wygłupiaj się. Otwieraj oczy. Zobacz.
– Nie, nie…
– Otwieraj je, powiedziałem!
Opierając się o ścianę, powoli podnosi powieki i zerka w stronę okna.
Zaraz odwraca wzrok. Przykłada lewy nadgarstek do ust.
– Zobacz, tam jest wieża świętego Piotra, którą mijaliśmy parę minut
temu. Tam też jest punkt widokowy. Może wejdziemy na nią następnym
razem.
– Mhm…
Widzę, że zbiera się jej na wymioty. Pochyla się, po czym zwraca całą
cholerną kolację. Po chwili wymiotuje po raz kolejny. I znów.
Jak kot.
 
 
64.
 
–  Przepraszam… Naprawdę myślałem, że przesadzasz z  tym lękiem
wysokości. Nie chcę, żebyś przy mnie czegokolwiek się bała. To moja
wina…
– Tłumaczyłam ci, że to nie jest zależne ode mnie. Mogę się przy tobie
nie bać ciemności albo podejrzanych typów w wąskiej uliczce, ale na to
nie mam wpływu.
Stoimy przed wejściem do katedry. Bianka wciąż jest potwornie blada
i ciężko oddycha. Łapczywie chłonie świeże powietrze. Śmierdzi od niej
wymiocinami. Zarzygała sobie elegancki, futrzany płaszcz oraz buty.
Aby się wytrzeć, zużyła wszystkie chusteczki. Jest jej wstyd, lecz szar‐
mancko staram się wziąć całą winę na siebie.
–  Już nigdy nie wpadnę na podobny pomysł. Będziemy chodzić tylko
dolinami.
– W górach, jeżeli nie jest stromo, czuję się całkiem dobrze. – Uśmie‐
cha się ponuro. – Możemy się kiedyś wybrać.
–  Okej, zapamiętam sobie. Żadnych stromizn, same szerokie granie
lub płaskowyże.
Podaję jej ramię i  powoli ruszamy przed siebie. Mam wrażenie, że
wszyscy mijający nas ludzie przyglądają się nam. Spuszczam głowę
i mocniej nasuwam kapelusz. Nie chcę, by ktoś spotkał Jacka Unterwe‐
gera z  zarzyganą dziewczyną u boku. Bianka jest o  tyle dobra, o  ile
można się z nią zaprezentować.
– Przemyślałeś już sprawę Wigilii?
Pyta o  to właśnie teraz, bo myśli, że mam wobec niej jakiś dług
wdzięczności. Że teraz będę bardziej posłuszny i ustępliwy. Właściwie,
czemu nie? Przytulam ją i  wiodę wzdłuż witryn eleganckich sklepów
oraz kawiarni.
–  Tak – odzywam się po chwili. – Jeśli to twoje marzenie, możemy
spędzić ją z twoją matką.
– Mówisz poważnie?
– Całkowicie.
Cieszy się jak dziecko. Chce mnie pocałować, ale zdaje sobie sprawę,
że po rzyganiu to mało przyjemne. Cmoka w powietrzu. Przytula się do
mnie i na chwilę przystajemy. Cholera. To naprawdę dobra dziewczyna.
Nie wiem, po co u licha ciągnąłem ją na szczyt tej wieży. Przecież od po‐
czątku wiedziałem, jak to się skończy. Chciałem tego…
Nagle jedna z  podświetlonych witryn przykuwa moją uwagę. Mrużę
oczy, aby z kilku metrów skoncentrować wzrok.
– Wiesz, moglibyśmy połączyć Wigilię z pewnym obwieszczeniem – od‐
zywam się trącony nagłym impulsem. Nie wiem, czy nie będę tego żało‐
wał, ale się nie zastanawiam. – Co sądzisz?
Bianka jest skołowana. Nie rozumie, o czym mówię albo nie chce tego
rozumieć. Obracam ją w  stronę przeszklonej wystawy sklepu jubiler‐
skiego i podtrzymując ją, podchodzę do witryny.
– Ten mi się podoba. – Wskazuję na wyeksponowany w wyściełanym
atłasem pudełku złoty pierścionek z szafirami. – A tobie?
– Jack, czy ty…
Przeciągam dłońmi po jej płaszczu i klękam.
– Tak. – Kiwam głową, po czym biorę w ręce jej dłoń. – Wyjdziesz za
mnie? Ogłosimy to twojej mamie przy wigilijnym stole?
Tym razem Bianka nie wytrzymuje, pochyla się i  całuje mnie prosto
w  usta. Przykłada dłonie do moich policzków. Z  jej oczu ciekną łzy
szczęścia. Czuję bijący od niej smród wymiocin.
Droga z  piekła do nieba zawsze wiedzie przez czyściec. Ta myśl wy‐
daje mi się całkiem dobra i  warta zapamiętania. Byłaby dobrym po‐
czątkiem wiersza.
 
 
65.
 
Kolacja wigilijna to katastrofa. Po ogłoszeniu naszych zaręczyn matce
Bianki ta się prawie nie odzywa. Widzę, że jest kompletnie niezadowo‐
lona. Przez cały czas ciśnie mi się na usta pytanie, na czym polega jej
problem, ale się powstrzymuję. Przecież doskonale wiem, co ma mi do
zarzucenia. Odkąd zaczęliśmy się spotykać, jest mi nieprzychylna. Cie‐
szę się jednak, że Bianka ma do niej spory dystans, więc nawet zupełny
sprzeciw nie mógłby niczego zmienić. Zastanawiam się nawet, czy
Bianka nie jest zadowolona z  tego, jak bardzo zrobiła jej na przekór.
Skoro tak, nie widzę w tym żadnego problemu. Przynajmniej ojciec nie
zawraca mi głowy – ten odszedł do innej kobiety, gdy Bianka miała
sześć lat. Od tamtej pory nigdy go nie widziała.
Po nieco ponad godzinie męczarni w  grobowym nastroju wstaję od
stołu. Dziękuję za jedzenie i składam serwetkę.
– Pewnie macie sporo do pomówienia. – Rozkładam pojednawczo ręce.
– Nie będę przeszkadzał, a  my spotkamy się w  domu, kochanie. Do‐
brze?
Bianka spogląda na mnie zdziwiona.
– Ale…
–  To za te wszystkie zakupy, które chciałyście spędzić razem, a  ja
zwykle przeszkadzałem jakimiś wyjściami. Teraz, w Wigilię, nadróbcie
ten czas. My nacieszymy się sobą po powrocie.
Spoglądam prosto w  oczy matki Bianki i  przygryzam wargę. Kiwam
do niej głową na pożegnanie, całuję Biankę w czoło, po czym kieruję się
do przedpokoju.
– Nie wstawajcie, poradzę sobie. Wesołych świąt.
Mimo to Bianka idzie za mną. Robię do niej najserdeczniejszą minę,
jak umiem. Przytulam ją i gładzę po włosach.
– Tak będzie najlepiej – szepczę. – Kolejne święta spędzimy tylko we
dwójkę i wtedy będzie doskonale. Naciesz się nią. Ona nie jest tak zła,
na jaką pozuje. Wiesz, że znam się na ludziach i jestem o tym przeko‐
nany.
– Nie masz do mnie ani do niej pretensji? Na pewno?
– Nie, skąd! – Całuję ją, tym razem we włosy na czubku głowy i otwie‐
ram drzwi. – Do zobaczenia za kilka godzin w domu. Kocham cię.
– Ja ciebie też…
Odprowadza mnie niepewnym wzrokiem, w  którym jednak czai się
także radość. Słyszę, jak po chwili cicho zamyka drzwi.
Gdy tylko wychodzę na dwór, kieruję się ku ulicy i pośpiesznie przy‐
wołuję taksówkę. Na szczęście w Wigilię tych nie brakuje. Wsiadam do
pierwszej z brzegu, po czym wyjmuję portfel. Mam w nim zapisany ad‐
res, którego wiecznie zapominam.
Po dwudziestu minutach staję przed solidnymi, antywłamaniowymi
drzwiami. Pukam mocno i  zdecydowanie. Zasuwa szczęka niemal od
razu. W  progu staje Elisabeth. Robi krzywą minę, ale bez wahania
wpuszcza mnie do środka.
–  Jesteś spóźniony, Jack. – Niezadowolona kręci głową. – Mieliśmy
zjeść tę kolację punktualnie. To cholerna Wigilia… Nie pojechałam
przez ciebie do rodziców, a ty się spóźniasz.
–  Przepraszam, musiałem załatwić jeszcze jedną sprawę z  wydawcą.
To wszystko przez tę premierę planowaną akurat na Nowy Rok.
– Ciągle masz jakieś sprawy!
– Taki mój urok, zapomniałaś o tym?
Elisabeth się rozluźnia. Całuje mnie w usta i szeroko się uśmiecha.
– Nie wiem, czy dania będą zjadliwe, ale starałam się jak diabli.
–  Wobec tego na pewno będą diabelnie wyborne. – Kładę dłoń na jej
plecach i delikatnie popycham w stronę sypialni. – Ale może najpierw
dodatkowo zgłodniejemy? Co ty na to, moja zuch dziewczyno?
 
 
66.
 
– Pożyczysz mi pięćset lub sześćset marek?
Bianka patrzy na mnie badawczo, wreszcie wzrusza ramionami.
Wiem, że wczoraj otrzymała wypłatę.
– Jasne… Nie musisz przecież pytać.
–  Jak ci płacą? Chciałem, aby po znajomości twoja pensja była sen‐
sowna.
–  Mogłoby być lepiej – odpowiada lakonicznie, po czym idzie do sy‐
pialni. Pieniądze trzyma w kopercie wsuniętej między książki w szafce
nocnej. – Pięćset?
– Lepiej sześćset. Muszę coś szybko kupić, a nie mam czasu na użera‐
nie się z bankami.
– Dostałeś już część wypłaty, o której mówiłeś?
Lekceważąco macham ręką.
– Nie. Rozmawiałem z wydawcą i wszystko sfinalizujemy lada dzień.
Muszę chwilę zaczekać.
Biorę od niej pieniądze i  chowam do kieszeni. Zakładam dłonie za
plecy, po czym powoli obchodzę pokój.
– Wiem, jak mogłabyś zarobić kilka razy tyle, i to w krótszym czasie.
Swoim zwyczajem przechyla głowę i mruży oczy.
– Niby jak?
– Mam kumpla w klubie w Szwajcarii. Rozmawiałem z nim przez te‐
lefon i powiedział, że mógłby cię wziąć na trzy, cztery tygodnie.
– W klubie?
–  Byłabyś kelnerką lub barmanką, w  zależności od potrzeby. To nie
jest jakiś burdel czy striptiz, ale luksusowy klub.
– Żadnego rozbierania?
Jest czujna po tym, jak ostatnio poruszyłem temat, że gdyby zatrud‐
niła się w pewnym wiedeńskim go-go, zarobiłaby kupę kasy. Nie przy‐
jęła tej propozycji zbyt entuzjastycznie.
–  Żadnego. Sądzę, że wystarczy głęboki dekolt i  kusa spódniczka,
wiesz, że tak się kręci każdy biznes. Nawet w  klubie dla angielskiego
gentlemana.
– Ale…
–  Kochanie, potrzebujemy pieniędzy. Ciągle czekam na kolejne wy‐
płaty, jednak to stan zawieszenia. Będzie nas stać na wszystko, lecz te‐
raz, przez pewien czas, musimy zacisnąć zęby.
– Dopiero załatwiłeś mi tę pracę.
– Powinno się podążać za lepszą. Moglibyśmy pojechać do Szwajcarii
razem, ty byś pracowała w  klubie, a  ja wtedy bym pisał. To kolejne
wspólne wspomnienia.
Zagryza usta i wbija wzrok w podłogę. Kładę dłonie na jej ramionach.
Zaczynam je delikatnie masować muskając opuszkami palców szyję.
Zakładam jej włosy za uszy.
– To praca tylko na okres karnawału – ciągnę. – Później moglibyśmy
wyjechać na przykład do Wenecji. Wtedy już na pewno będę miał forsę,
więc porządnie się zabawimy.
Podnosi wzrok i spogląda mi w oczy.
–  Naprawdę tego ode mnie oczekujesz? – pyta cicho. – Taki ma dla
nas plan mój narzeczony?
Kiwam głową.
– Właśnie tak. I wiem, że dzięki temu zdobędziemy całą masę wspo‐
mnień oraz będziemy się mogli naprawdę dobrze bawić. Nauczę cię jeź‐
dzić na nartach albo wybierzemy się w zimowy rejs po jeziorach. Zano‐
cujemy w  górskiej chacie z  kominkiem oraz pustką wokół… Tylko my
dwoje. To będzie jak miesiąc miodowy przed ślubem.
Pomysł zdaje się jej przynajmniej trochę podobać.
– Kiedy miałabym zacząć?
– Wyjedziemy za trzy dni. Już wszystko przygotowałem.
 
 
67.
 
– Jack, proszę cię, zwolnij.
– Śpieszę się.
Elisabeth kurczowo wbija palce w fotel, zapiera się nogami o podłogę
i stara się nie patrzeć za okno. Co chwilę przymyka oczy. Silnik volks‐
wagena wzbija się na coraz to wyższe obroty. Mkniemy ponad sto czter‐
dzieści na godzinę wąską, jednopasmową drogą.
– Zabijesz nas! Zwolnij…
– Muszę zdążyć na czas. Rozumiesz, że spotkanie autorskie to nie ko‐
lacja z rodzicami, którzy na ciebie zaczekają?
– Masz jeszcze prawie pół godziny.
–  Wolę być przed czasem – mówię cynicznie, ściskając kierownicę.
Wduszam pedał gazu w podłogę.
Elisabeth kuli się jak małe dziecko. Widzę, że z jej oczu ciekną łzy.
– Zawsze mnie spowalniasz. Nie mogę się przez ciebie spóźniać.
– Przecież byłam gotowa równocześnie z tobą!
To prawda, ale wcale nie muszę jej akceptować. Wszystko przebiega
zgodnie z moim planem. Zgodnie z tak zwaną perspektywą.
–  Pojutrze wyjeżdżam na cykl spotkań autorskich do Szwajcarii –
oznajmiam. – Mają trwać dwa, trzy tygodnie.
– Mhm.
Nie proponuje, że ze mną pojedzie. Nie jest w  stanie się w  ogóle do
tego odnieść. Kurczowo zaciska piąstki, zapewne nawet nie analizując
moich słów.
–  Trzy tygodnie przerwy dobrze nam zrobią – ciągnę. – Mam na‐
dzieję, że stęsknisz się za mną jak cholera. Nadrobimy ten czas.
– Mhm.
– Postaram się do ciebie regularnie dzwonić w czasie wolnym.
Nie odpowiada. Ma zamknięte oczy i oddycha w przyśpieszonym tem‐
pie. Jakbym widział Biankę w  trakcie wspinaczki na wieżę kościoła
w  Monachium. Basta. Stop. Koniec. Nie chcę mieć zarzyganego auta.
Powoli zwalniam i rozluźniony rozpieram się w fotelu.
– Zdaje się, że faktycznie będę o czasie. Niepotrzebnie się denerwuję.
– Boże, Jack… Jesteś nienormalny.
–  Ani razu nie oderwałem rąk od kierownicy. – Staram się obrócić
sprawę w  żart, choć nie ma to dla mnie większego znaczenia. –
Wszystko kontrolowałem.
– Wystarczyło, żeby na ulicę wyskoczył pies albo kot…
–  Ale nie wyskoczył. Jezu, Beth, dlaczego się teraz nad tym rozwo‐
dzisz? Przed spotkaniem chcesz wprawić mnie w zły nastrój? Wiesz, że
zawsze się tym stresuję.
– Nie wiem i nie chcę wiedzieć – dąsa się. – Musisz bardziej nad sobą
panować.
– No, dobrze, już dobrze… – Kładę dłoń na jej udzie i zaciskam palce.
– To słabe przeprosiny.
– Na lepsze zdobędę się, gdy wrócimy do Wiednia. Za trzy lub cztery
godziny, dobrze?
Ciężko wzdycha. Najważniejsze, że sprawa mojego wyjazdu do Szwaj‐
carii nie stała się powodem do kłótni lub czegoś gorszego. Potrzebuję
Elisabeth. Zbyt miło spędza mi się z nią czas, byśmy mieli się już poże‐
gnać. Na wszystko przyjdzie właściwy moment, ale jeszcze nie teraz.
Jeszcze nie.
 
 
68.
 
–  Jutro wyjeżdżam do Szwajcarii. Wciąż pracuję nad swoim tekstem,
więc jeśli coś masz…
– Kiedy chcesz go opublikować?
– A kiedy wy złapiecie mordercę?
Podkomisarz uśmiecha się, trzymając w kąciku ust nieodpalonego pa‐
pierosa.
– Robimy, co możemy, z tobą czy bez ciebie.
– Mamy coś nowego?
Przechadzamy się wąskimi uliczkami na tyłach katedry świętego
Szczepana. Jej wieża góruje nad okolicą jak wieże katedr chyba we
wszystkich europejskich miastach. Symbole wielkości ucisku i mental‐
nego stłamszenia. To zaskakujące, że cywilizacja opętana nakazem
nadstawienia drugiego policzka oraz całowania stóp żebraków była
w stanie wznieść tak piękne budowle. Sprzeczność? Chyba nie. Sądzę,
że żaden z architektów nigdy tak naprawdę nie wierzył w chrześcijań‐
skiego Boga.
Podkomisarz wyjmuje papieros z  ust i  chowa go do paczki. Łypie na
mnie porozumiewawczo.
– Staram się rzucić… – szepcze. – Ale ciężko mi to idzie.
– Pytałem, czy coś macie – powtarzam z naciskiem.
Chowa ręce do kieszeni i przyspiesza kroku.
–  Pamiętasz tamtego człowieka, do którego zadzwonił morderca?
Tego, któremu powiedział rymowankę.
Kiwam głową.
– Zadzwonił do niego ponownie.
–  Co powiedział tym razem? – Uważnie obserwuję mimikę podkomi‐
sarza, ale ten wydaje się bardziej skupiony na międleniu paczki papie‐
rosów w kieszeni niż na czymkolwiek innym.
– Pieprzył coś o tym, że zrobił to z rozkazu Boga i że żona tego faceta
jest martwa. Krótki, bezsensowny komunikat.
Wypuszczam powietrze i kręcę głową. Cmokam z rezygnacją.
– Pastwi się nad nim…
– O, tak. – Podkomisarz uśmiecha się wymownie. – Żebyś wiedział, że
się nad nim pastwi. Choć nazwałbym to raczej makabrycznym znęca‐
niem… Nad ranem zadzwonił do niego raz jeszcze.
– Cholera…
To opowieść jak z filmu. Morderca dzwoniący do męża ofiary, rozma‐
wiający z  nim, podrzucający policji mylne tropy… W  rzeczywistości
większość seryjnych zabójców jest zupełnie banalna. Działają powodo‐
wani impulsem bez jakiegokolwiek charakterystycznego rytu. Mordują,
bo tak im wygodniej – uniknąć odpowiedzialności, dokonać gwałtu czy
czegokolwiek… Nie ma geniuszy zbrodni zostawiających swoje znaki na
ofiarach, działających wedle ściśle określonego schematu lub szaleń‐
czego planu. Ten morderca jest wyjątkiem. Bije na głowę wszystkich,
o których rozmawiałem przez ostatnie miesiące.
–  Za drugim razem był jeszcze bardziej precyzyjny. – Podkomisarz
parska. – Powiedział, że zwłoki jego żony leżą zwrócone twarzą do Ha‐
desu, bo w innym wypadku popełniłby grzech. Dobre, co?
Świetne. Naprawdę jestem pełny podziwu.
– I nadal kompletnie nic na niego nie macie? Mija już prawie rok od
pierwszych morderstw…
– Nic. Facet działa jak duch.
Powstrzymuję uśmiech.
 
 
69.
 
Przez kolejny kwadrans podkomisarz rozwodzi się nad urokami pale‐
nia. Robi to chyba tylko po to, by powetować sobie niesięgnięcie po pa‐
pierosa. Jego historia o tym, że jest rozdrażniony przez to, że rzuca, cał‐
kowicie mnie nudzi. Stałem się jego cholernym terapeutą. Odreago‐
wuje, nie tylko referując mi działania policji, ale również swoje pry‐
watne boje. Całe szczęście, że jego życie małżeńskie układa się całkiem
znośnie. Nie muszę też wysłuchiwać opowieści o żadnych dzieciach, bo
ich nie ma. Ale chciałby mieć – mówi, obracając między palcami papie‐
rosa. Wreszcie skręca w  uliczkę prowadzącą ku niewielkiemu placowi.
W tym samym momencie wokół nas zapalają się latarnie. Minęła pięt‐
nasta i jest już prawie zupełnie ciemno.
–  Chodź, mam ci kogoś do przedstawienia – mówi tajemniczo. – No,
śmiało.
Prowadzi mnie pod rękę do nieoznakowanego radiowozu zaparkowa‐
nego na chodniku. Rozpoznaję go nie tylko po modelu, ale i po tablicach
rejestracyjnych, na które zwróciłem uwagę już wcześniej. Ociągam się,
nie do końca rozumiejąc sedno ostatnich słów podkomisarza. Ożywiam
się dopiero, gdy widzę szczupłą, niską policjantkę wysiadającą z  auta.
Ma co najwyżej trzydzieści lat i szeroko się do mnie uśmiecha.
– Porucznik Paola Horst – przedstawia ją podkomisarz. – Wschodząca
gwiazda naszego wydziału i twoja zagorzała fanka.
Zapomniałem chyba wspomnieć, że jakiś czas temu przeszliśmy z pod‐
komisarzem na „ty”. Stało się to zupełnie naturalnie, tak naturalnie,
jak teraz wychodzi moje serdeczne powitanie z porucznik, którą po raz
pierwszy widzę na oczy. Długo ściskamy sobie dłonie, mierząc się wzro‐
kiem.
–  Zostawiam was samych. – Podkomisarz wsiada do auta i  trzaska
drzwiami.
Paola wyrzuca z  siebie potok słów pełnych zachwytu nad moją twór‐
czością oraz podziękowań, że zgadzam się z  nią porozmawiać, tu i  te‐
raz, właśnie w  tym miejscu, że nie zbywam jej tak, jak pewnie odpra‐
wiam całe tłumy…
– Jestem bardziej samotny, niż uważasz – przerywam jej. – Owszem,
na spotkaniach autorskich pojawiają się dziesiątki lub setki fanów, ale
oni wszyscy…
Milknę w  pół zdania. Zerkam przez szybę na podkomisarza, który
z przymkniętymi oczami siedzi za kierownicą radiowozu. W ustach po‐
nownie trzyma nieodpalony papieros. Przenoszę wzrok na porucznik
Horst i zastanawiam się, co tak naprawdę nakłoniło ją do tego spotka‐
nia. Czy błagała podkomisarza, aby nas zapoznał? Czy widziała moje
zdjęcie w gazecie, czy…
– Wszyscy wiecznie będą mnie mieć za mordercę. – Postanawiam za‐
grać z nią w otwarte karty. Przecież nie mam nic do ukrycia. – To moje
piętno.
Horst odrzuca z czoła niesforny kosmyk włosów.
– Nie, Jack – zaprzecza niemal gniewnie. – Wcale nie. Mnie nie inte‐
resuje, kim byłeś ani co zrobiłeś. Interesujesz mnie jako człowiek, który
stworzył doskonałe historie. Po prostu.
– Mówisz o moich książkach? Sztukach? Wierszach?
– O tobie. Te historie, bez względu na formę, mają twoje ciało i krew.
Rozumiesz, co mam na myśli?
– Być może.
– Każdy powinien mieć drugą szansę i ty ją wykorzystujesz. To spra‐
wia, że doceniam cię podwójnie. Do tego zdaje się, że nie ćpasz i nie ro‐
bisz burd na eleganckich przyjęciach dla, wybacz za określenie, snobów.
Naprawdę cię podziwiam.
Horst zaciska usta, jakby chciała podkreślić wydźwięk swoich słów.
Wydaje mi się, że mówi całkowicie szczerze i że za jej wypowiedzią nie
kryje się drugie dno.
– Dziękuję… – szepczę, delikatnie chwytając jej dłoń. – Takie słowa…
To naprawdę dla mnie bardzo wiele.
– To tylko prawda.
– Dla społeczeństwa prawda ma różne oblicza, najczęściej to złe.
Przybieram poważną minę osoby doświadczonej przez los. Wzruszam
ramionami i lekceważąco wzdycham.
– Mogę się tylko z tym pogodzić. Nic więcej.
Horst robi krok w  stronę radiowozu, ale po chwili odwraca się do
niego plecami. Stoi dokładnie pomiędzy mną a siedzącym w fotelu pod‐
komisarzem tak, że ten nie może zobaczyć wyrazu twarzy żadnego
z nas.
– Powiedziałeś, że jesteś bardziej samotny, niż uważam. – Bacznie mi
się przygląda. – Masz kogoś? W sensie, czy spotykasz się z kimś?
Zaskakuje mnie bezpośredniość tych pytań, ale chyba rozumiem sens.
Waham się, a policjantka natychmiast to wyczuwa. Nie mogę skłamać.
– Tak, ale to nic poważnego – odpowiadam niemal szeptem. – Jeszcze
raz podkreślam, że chciałbym poznać kogoś, kto nie ocenia mnie przez
pryzmat tego, kim byłem. Nieustannie szukam, lecz moje kolejne próby
okazują się nieudane…
Mógłbym długo mówić o  swoich porażkach, nieudanych związkach
i wiecznym byciu ocenianym. O rozczarowaniach oraz ranach na duszy.
Oczy porucznik Horst z sekundy na sekundę zdają się błyszczeć coraz
intensywniej. Nie mam wątpliwości, że jest jedną z  kobiet z  syndro‐
mem mesjasza. Pragnie zbawić nie tylko świat, ale i  wszelkie napo‐
tkane na nim osoby. Jeżeli ze zbawieniem może wiązać się również do‐
bra przygoda lub coś więcej, tym lepiej. Jej pragnienie oraz poczucie by‐
cia potrzebnym należy nieustannie karmić, wtedy staje się całkowicie
bezwolna. Mógłbym nią zawładnąć. Mógłbym ją stworzyć na swój obraz
i swoje podobieństwo. Jak kolejne napotykane kobiety.
– Czy jesteś wierząca? – pytam nagle.
Nie wydaje się w ogóle zaskoczona tym pytaniem.
– Chodzi ci o to, czy chodzę do kościoła? Tak, czasem. A ty?
–  Nie. Kiedyś wierzyłem bardzo mocno, lecz straciłem wiarę. Nie
wiem, jak mógłbym ją odzyskać…
Wiem natomiast, że ona wie. Lub tak jej się zdaje.
 
 
70.
SZWAJCARIA, LUTY 1992 R.
 
W połowie lutego Bianka rozpoczęła pracę w  Szwajcarii. Zamieszkali‐
śmy w skromnym domu na obrzeżach niewielkiego miasteczka. Z okien
rozciąga się widok na alpejskie, zaśnieżone zbocza. Na jednym z  nich
od wczesnego ranka do zmroku szusują narciarze.
Z pełnym zaangażowaniem zająłem się pisaniem. Zamierzam dokoń‐
czyć reportaż na temat seryjnego zabójcy grasującego przed miesiącami
w  Wiedniu. Wysuwam śmiałą tezę, że jego działania mogły stanowić
emanację rozchwiania psychicznego, które zakończyło samobójstwo.
Dlatego ataki ustały. Wydaje mi się, że przemawia za tym sporo prze‐
słanek i  cała historia trzyma się kupy. Redakcje powinny być zadowo‐
lone. Jeszcze nie wiem, czy zdecyduję się ją opublikować w  jednym
zwartym tekście, czy w  odcinkach. Będzie to zależało od kalkulacji fi‐
nansowej. Zobaczymy, co zaproponują.
Z plikiem notatek jadę do Wiednia. Mam umówione dwa spotkania
oraz sesję fotograficzną potrzebną do działań reklamowych związanych
z  premierą sztuki. Jest wieczór i  zamierzam przenocować w  moim
apartamencie, by jutro być świeżym oraz wyspanym. Bianka pracuje
dziś do późna, więc niemal nie zwróci uwagi na moją nieobecność.
Przed wyjazdem ułagodziłem ją, twierdząc, że musimy maksymalnie
poświęcić się pracy, aby w najbliższym czasie odpocząć. Zorganizowanie
ślubu sporo kosztuje. Poza tym przecież oboje marzymy o  wyjeździe,
o  palmach i  drinkach bez ograniczeń, a  przede wszystkim bez patrze‐
nia na cenę.
Zdaję sobie sprawę, że całkowicie nieświadomie zboczyłem z  auto‐
strady. Od ponad kwadransa jadę drogą krajową, którą pamiętam
z  niedawnych eskapad. Pamiętam też pewne miejsce… Mój instynkt
wybrał za mnie i nie zamierzam się opierać. Dziś w nocy potrzebuję ko‐
biety, a nie zamierzam odzywać się do Elisabeth. Mógłbym spotkać się
z poznaną kilka miesięcy temu Kathriną (od dawna obiecywałem jej ko‐
lację), ale nie mam na to czasu. Powinienem położyć się wcześnie spać.
Minęła dziewiętnasta, więc jest jeszcze nieco czasu… Przypominam
sobie tę pokonywaną kilkukrotnie trasę. Stację benzynową, pole kem‐
pingowe, niewielki las wspinający się na zbocze ginącej w  ciemności
góry.
Są.
To tu.
Reflektory mojego auta oświetlają dwie kobiety stojące na poboczu.
Dzieli je kilkadziesiąt metrów, ale dziś nie mam ochoty wybierać. Tym
bardziej że z  naprzeciwka jedzie kilka samochodów, a  nie wiem, czy
znajdę miejsce do zawracania. Powoli zjeżdżam na pobocze i otwieram
szybę od strony pasażera.
– Wsiadaj. Pojedziemy na polanę za zakrętem.
Pamiętam wąską, wyboistą ścieżkę oraz niewielką otwartą prze‐
strzeń, na której zabawiałem się siedem, może osiem miesięcy temu.
Ulicznica pochyla się i zagląda do auta. Ma toporne, ostre rysy i tłustą
cerę. A może jest jeszcze spocona po ostatnim numerku. Nieważne.
– Wsiadasz czy nie?
– Znasz ceny? Nie chcę żadnego targowania się.
– Znam, nie musisz się o to martwić.
Kobieta wreszcie otwiera drzwi i niezdarnie ląduje na siedzeniu. Za‐
chowuje się, jakby była cała obolała. Nie interesuje mnie jej historia,
lecz mam nadzieję, że jest sprawnym towarem.
– Ciężki początek nocy? – pytam, nadal się jej przypatrując.
– Nie narzekam – odpowiada, mimo to wymownie wzdycha.
Wiem, że są dziwki, które lubią pogadać. Liczą, że każde słowo odpi‐
suje się im od roboty fizycznej. Są też klienci, którzy spotykają się
z  prostytutkami tylko po to, by się wyżalić. Czasem nawet proponują,
że za taką usługę zapłacą ekstra. Obu stronom wydaje się to złotym in‐
teresem.
– Macie tu jakiegoś… opiekuna? – pytam, włączając kierunkowskaz.
W lusterku widzę auta pędzące ulicą i nie mogę się włączyć do ruchu.
–  Tak, ale… – Kobieta przeczesuje palcami ciemne włosy i  odsłania
szeroką, grubą szyję. – Kierowcy na tej trasie bywają wyjątkowo wy‐
poszczeni. Niektórzy jadą bez żadnych przerw aż z południa Włoch.
Właśnie mam dodać gaz, gdy rozbrzmiewa dzwonek mojego telefonu
komórkowego. Kupiłem go przed kilkoma dniami, wydając małą for‐
tunę. Numer ma tylko kilka osób, z których żadna nie kontaktowałaby
się ze mną bez konkretnego powodu.
Wyciągam aparat i  zerkam na wyświetlacz. Cholera, ten dzwoniący
nie jest przypisany do żadnego numeru. Zdaje się, że połączenie wyko‐
nano z  budki telefonicznej. Z  ociąganiem odbieram i  odwracam się
w stronę bocznej szyby.
– Halo?
Słyszę szmer, a po chwili odzywa się cichy, kobiecy głos. Wydaje mi się
umyślnie zmieniony.
–  Jack, śledczy z  Grazu twierdzą, że mają dowody, że zabiłeś jakieś
dziwki. Połączyli sprawę z morderstwami z Wiednia.
Otwieram usta, aby się odezwać, lecz rozlega się odgłos zakończonego
połączenia. Niech to szlag. Chowam komórkę i odwracam się do siedzą‐
cej obok mnie kurwy.
– Wysiadaj – cedzę. – Ale to już!
 
Do dziś nie rozstrzygnięto, kto konkretnie zadzwonił do Jacka Unterwe‐
gera i ostrzegł go o toczącym się śledztwie.
 
 
71.
 
Zajmowałem się sprawą śmierci obu tych kobiet, właściwie mam cały
plik notatek na ich temat. Brunhilda Masser zaginęła 26 października
1990 roku. Jej ciało odkryto w  dość makabrycznych okolicznościach.
Dzieci, które bawiły się w leśne podchody, dostrzegły obłażące ze skóry,
gnijące zwłoki częściowo zanurzone w  strumyku. Kobieta była naga,
a  całe kawały jej nóg oraz pośladków zostały wygryzione przed dzikie
zwierzęta. Jej ciało miało fioletowo-zielony kolor. Ponoć technicy krymi‐
nalistyki musieli się sporo nagimnastykować, aby przetransportować je
do zakładu medycyny sądowej w jednym kawałku. Po kilku miesiącach
spędzonych w  wodzie skóra stała się bardzo delikatna i  podniesienie
zwłok groziło tym, że ze środka wszystko się dosłownie wyleje. W  dło‐
niach nieostrożnego technika pozostałby tylko kostium, owo pierwotne
ubranie nadane nam wszystkim przez naturę.
Sekcja trwała blisko dwanaście godzin, podczas których wietrzono po‐
mieszczenie przez otwieranie okien, gdyż wentylatory nie były wydolne,
by poradzić sobie ze smrodem. Nie radziły sobie z  nim również maski
ani zapachowe maści.
Sprowadzono najbardziej doświadczonego, starego patologa, którego
największy talent polegał na tym, że miał przytępiony węch. Dzięki
temu mógł pracować niemal bez przerwy. Mimo to i  mimo swego pra‐
wie czterdziestoletniego doświadczenia określenie przez niego przy‐
czyny śmierci nie mogło być definitywne. Najprawdopodobniej – lekarz
podkreślił to słowo: najprawdopodobniej! – zmarła zginęła od zadzierz‐
gnięcia na szyi szerokiego materiału, być może paska lub rajstop, co do‐
prowadziło do niedotlenienia mózgu i zgonu ofiary. Dwie rany kłute za‐
dane w prawy pośladek ostrokrawędziowym narzędziem przypominają‐
cym nóż nie były niebezpieczne dla życia. Innych obrażeń nie stwier‐
dzono, ale też niemożliwe było ich stwierdzenie przez wzgląd na stan
zachowania zwłok. Ciekawym czy też kolejnym dramatycznym aspek‐
tem sprawy była konieczność roztoczenia długotrwałej opieki psycholo‐
gicznej nad dwójką dzieci, które dokonały makabrycznego odkrycia. Te‐
rapeuta, do którego udało mi się dotrzeć, twierdził, że podobne wyda‐
rzenia mogą pozostawić nieodwracalne ślady na psychice. Wiem coś
o tym i nie mam wątpliwości, że właśnie tak będzie.
Drugie ciało przypadkowy przechodzień odnalazł 5 października 1991
r. w lesie pod Grazem. Pozostał z niego niemal wyłącznie szkielet, cała
tkanka miękka została zjedzona przez zwierzęta lub rozłożyła się ze
względu na specyficzny, wyjątkowo wilgotny mikroklimat miejsca. Nie
natrafiono na żadne ubrania poza resztkami czerwonych rajstop, które
przydały się do identyfikacji. Okazało się, że szkielet należy do zaginio‐
nej przed pół rokiem prostytutki Elfriede Schrempf. Prowadzone przez
ten czas intensywne poszukiwania nie przynosiły żadnych rezultatów.
W tym przypadku stwierdzenie choćby prawdopodobnej przyczyny
zgonu było niemożliwe. Patolog mógł się jedynie pokusić o wykluczenie
tezy o postrzale, pobiciu lub zasztyletowaniu. Na żadnej z kości nie było
śladów podobnego działania. Biorąc pod uwagę, że kobieta pracowała
na ulicy i zgodnie z zeznaniami świadków wsiadła do auta klienta, po
czym przepadła, należało przyjąć, że śmierć nie nastąpiła z  przyczyn
naturalnych. Poza tym co ta kobieta miałaby robić samotnie w  leśnej
głuszy, z dala od jakichkolwiek ścieżek?
Wiem, że śledczy natychmiast powiązali sprawy Brunhilde oraz El‐
friede, ale była to tylko teza robocza. Podkomisarz twierdził, że rozważa
się istnienie dwóch niezależnych morderców bądź tego, że Elfriede zgi‐
nęła na skutek nieszczęśliwego wypadku w  trakcie świadczenia usług
seksualnych. Takie sytuacje się przecież czasem zdarzały. Jednocześnie
podkreślał, że dysponuje tylko szczątkowymi informacjami ze względu
na specyfikę pracy śledczych z Grazu. Za punkt honoru wzięli sobie to,
że sprawę rozwiążą samodzielnie bez pomocy kogokolwiek z  Wiednia.
Zarozumiałe gnojki.
Przede wszystkim jednak, aż do teraz, nikt nie łączył zabójstw sto‐
łecznych prostytutek i  tamtych dwóch ofiar. Co gorsza, wiem, że nie‐
wiele brakuje, by cień podejrzenia padł na mnie. Elfriede zaginęła
w noc, w którą miałem spotkanie autorskie pod Grazem. To było to spo‐
tkanie, na którym pojawiła się moja rzekoma kuzynka starająca się
wybielić pamięć o dziadku. Nieszczęścia chodzą parami.
Wyrzucam przez okno auta część podartych notatek. Pęd powietrza
rozwiewa papiery, które toczą się po ulicy. Rzucam ogołocony skoroszyt
na siedzenie obok i  zaciskam dłonie na kierownicy. Wiedziałem, że ci
nadgorliwi sukinsyni z Grazu będą mnie podejrzewać. Teraz mam pew‐
ność.
 
 
72.
 
– Jesteś sama? Możesz rozmawiać?
– Nie ma tu nikogo. Dopiero za chwilę rozpoczynam pracę, ale powie‐
dzieli mi, że dzwoniłeś. Co się stało, Jack? Masz dziwny głos.
–  Oni chcą mnie załatwić, rozumiesz? – Głos rzeczywiście mi drży
i nie mogę opanować oddechu. – Nie pójdę drugi raz do więzienia, nie
ma takiej możliwości.
– Dlaczego miałbyś trafić do więzienia? Nic z tego nie rozumiem.
Nerwowym krokiem przechadzam się po parkingu. W aucie mam wa‐
lizkę z  podstawowymi ubraniami, trochę gotówki oraz bardziej warto‐
ściowe przedmioty, które zdołałem zabrać. Od granicy ze Szwajcarią
dzieli mnie kilkanaście kilometrów. Do Bianki powinienem dojechać
najdalej za godzinę. Mimo to musiałem zrobić krótką przerwę i rozpro‐
stować nogi. Przez całą noc nie zmrużyłem oka. Pęka mi głowa, a  w
ustach mam kompletnie sucho.
–  Dwóch śledczych dupków z  Grazu uwzięło się na mnie, jeszcze za‐
nim mnie zwolniono z więzienia – wyjaśniam. Nie wiem, dlaczego to ro‐
bię, ale chcę komuś przedstawić swój punkt widzenia. Swoją perspek‐
tywę. – Jeden pisał nawet listy do ministerstwa, że z pewnością nie zo‐
stałem zresocjalizowany i nie powinni mnie wypuszczać. Sukinsyn. Po‐
tem, gdy zostałem wypuszczony, łączył ze mną każdą pieprzoną kra‐
dzież batonika ze sklepu.
Bianka wypuszcza powietrze w słuchawkę.
– Jack, za kradzież batonika nie trafia się do więzienia.
– Jezu! – Wściekle kopię mały kamień. – Przez ostatnie miesiące zagi‐
nęło kilka prostytutek, pisałem o tym reportaż, pamiętasz?
–  Oczywiście. Miałeś go chyba dokończyć właśnie tutaj… Gdzie ty
w ogóle jesteś?
– Oni myślą, że to ja je zabiłem.
Wręcz słyszę zdziwienie odmalowujące się na twarzy Bianki.
– Co takiego? Przecież… to bzdura. Na jakiej podstawie?
– Tylko tej, że kiedyś zrobiłem coś głupiego i siedziałem w pierdlu. –
Opieram się o  maskę auta i  głośno pociągam nosem. W  oczach mam
łzy. – Kurwa, ja nie mogę wrócić za kraty. Nie mogę… Jestem niewinny,
ale oni… Szlag…
– Jack?
– No?
– Nie martw się. Jakoś sobie poradzimy.
Wierzchem dłoni ocieram nos i wracam do auta. Uruchamiam silnik,
wciąż trzymając przy uchu telefon.
–  Za godzinę będę po ciebie – rzucam. – Bądź gotowa. Musimy się
stąd na jakiś czas wynieść.
– Boże…
–  Rób, co mówię. I  poproś szefa o  wypłatę tego, co dotąd zarobiłaś.
Ściemnij mu o pogrzebie matki albo czymkolwiek innym.
Rozłączam się i  z piskiem opon wyjeżdżam z  parkingu. Kieruję się
prosto do granicy. Muszę tylko wymyślić, co zrobię później…
 
 
73.
 
– Spójrz! – Stukam palcem w gazetę, którą kupiłem tuż przed granicą.
Tylko jakimś cudem sprzedawca nie zwrócił na mnie uwagi. Na okładce
widnieje moje zdjęcie oraz wielki tytuł: NAKAZ ARESZTOWANIA
ZNANEGO PISARZA. JACK UNTERWEGER POSZUKIWANY.
Bianka siedzi obok mnie z  niewielką skórzaną torbą na kolanach.
Jest blada, ma podkrążone oczy i napięte rysy. Przez ostatni tydzień ro‐
bota musiała dać jej mocno w kość. Teraz zupełnie mnie to nie obcho‐
dzi.
– To nieporozumienie. Zamiast uciekać, powinniśmy to wszystko wy‐
jaśnić…
– Zza krat? – parskam.
–  Przecież na pewno masz alibi albo jakieś dowody niewinności. Nie
mogą cię wsadzić ot tak.
– Wydali pieprzony nakaz aresztowania. Oni mogą wszystko.
– Nie, to jest Austria, a nie Mozambik albo Korea.
– Zdziwiłabyś się, jak to wygląda. Doskonale znam ten pieprzony sys‐
tem od środka. Najpierw tych dwóch gnojków rzuciło podejrzenie, a po‐
tem cały sztab ludzi pracował, żeby znaleźć wydumane powiązania
między mną oraz zabójstwami. Udupić można dosłownie każdego.
Bianka uważa, że przesadzam. Jest zdenerwowana, zaskoczona, ale
raczej nie przerażona. Co najważniejsze, bez wątpienia ma mnie za nie‐
winnego.
–  To byłby skandal – mówi po chwili namysłu. – Jesteś osobą pu‐
bliczną, wszyscy cię znają…
– Co z tego? To, kim jestem, w niczym nie przeszkadza. W telewizji co
rusz pokazują jakichś polityków wyprowadzanych z  domów z  kajdan‐
kami na rękach. A potem się okazuje, że byli niewinni.
Powoli wyjeżdżam z parkingu i kieruję się ku granicy miasteczka. Mi‐
jamy klub, w  którym pracowała Bianka, po czym skręcam w  boczną,
wąską ulicę.
– Gdzie jedziemy, Jack?
Drżący głos mojej narzeczonej bardzo mi się podoba. To drżenie zna‐
czy, że naprawdę jej na mnie zależy. Że jak na razie stanęła w tej nie‐
równej walce Jacka Unterwegera ze światem po słusznej stronie. Nie
jestem jednak pewny, na jak długo.
–  Myślałem o  Hiszpanii – stwierdzam cierpko. – Nie mamy z  nią
umowy ekstradycyjnej, więc mógłbym się bronić na odległość, bez
obawy, że mnie wywiozą.
– Ale? W twoim tonie wyczuwam to cholerne „ale”…
Nie odpowiadam. Z przepisową prędkością jadę gładką jak stół jedno‐
pasmówką. Ulica ciągnie się długą doliną, po której obu stronach są
wysokie, zaśnieżone góry. Na ich zboczach widać małe osady podobne
do tej, w  której przyszedłem na świat. Zazwyczaj znajdują się na nie‐
wielkiej wysokości poniżej linii ciemnozielonych lasów iglastych. Więk‐
szość górskich szczytów tonie w  gęstych, białych chmurach. To na‐
prawdę przyjemny widok i w innej sytuacji mógłbym rozwodzić się nad
pięknem życia.
Tymczasem serce wali mi jak oszalałe, a ręce drżą. Aby to ukryć, zaci‐
skam je na kierownicy. Jest mi na przemian gorąco i  zimno. Przed
oczami zamiast romantycznych widoków co rusz przewijają mi się ob‐
razy z więzienia. Do tego przeszywa mnie to dziwne uczucie, które cza‐
sem paraliżuje ciało obudzone z  koszmaru. Kojarzysz je? Wszechogar‐
niający niepokój, przytłaczający i  ściskający mięśnie. Gula w  gardle.
Kompletny brak orientacji, gdzie się jest, a przede wszystkim czy to, co
się śniło, wydarzyło się naprawdę. Jestem w  stanie analizować swoje
emocje, lecz nie potrafię się z  nich otrząsnąć. To przyprawia mnie
o bezgraniczną irytację.
– Odezwiesz się wreszcie? – Bianka nerwowo bawi się rączką torby. –
Jedziesz w stronę kompletnego zadupia, to okrężna droga…
– Wiem.
Po parunastu minutach zjeżdżam w stronę kępy drzew oderwanej od
lasu rozciągającego się kilkaset metrów wyżej. Przymykam oczy i  sta‐
ram się zebrać myśli. Nie wychodzi mi to najlepiej. Francja, Hiszpania,
ekstradycja, więzienie, samotność, nicość… Wszystkie te słowa i pojęcia
splatają się w  całość, która nie ma żadnego głębszego sensu. Może ja
sam nigdy nie miałem sensu? Po jaką cholerę się rodzimy i umieramy?
W ogóle jakie znaczenie ma to pieprzone życie? Jeśli jest dobrze, można
być szczęśliwym, odczuwa się wręcz euforię, pragnie się, by trwać
w nieskończoność, ale przez znacznie więcej czasu jest nijak. Marzy się,
by znów poczuć tamten stan. A on nie nadchodzi. Nie nadchodzi na za‐
wołanie ani kiedy tego potrzebujesz. Czasem wydaje się, że może nie
zjawić się już nigdy aż do pieprzonej śmierci. Wtedy po co ciągnąć to
wszystko?
– Wrócisz do Austrii. Tak będzie najlepiej – odzywam się wreszcie. –
Mam trochę forsy, zwrócę ci wszystko, co jestem winien, i jeszcze ci zo‐
stanie. Będziesz mogła się ustawić na jakiś czas.
– O czym ty mówisz?
– Mam marki oraz dolary. Biżuteria też będzie coś warta.
Bianka zaczyna się wyraźnie denerwować. Odwraca się w moją stronę
i  chwyta mnie za ramię. Potrząsa nim, jakby chciała mnie wyrwać ze
snu.
–  Co ty chrzanisz, Jack?! Mówiłeś o  Hiszpanii, o  zakazie ekstradycji
i bronieniu się…
–  To bez sensu. Nie wyobrażam sobie, żebym trafił za kraty ani dal‐
szego życia w poczuciu, że tak w ogóle mogłoby się stać. To niedopusz‐
czalna opcja. Nie mógłbym żyć w wiecznym strachu.
– Ale…
Nie pozwalam jej dokończyć. Gwałtownie się schylam i  wyciągam
spod siedzenia pistolet. Przykładam sobie lufę do skroni.
– Przyjechałem się pożegnać – szepczę i smagam palcem spust.
 
 
74.
 
–  Jack! Przestań, wypuść ten cholerny pistolet! Co ty robisz… Kocha‐
nie….
Bianka wpada w  histerię. Wyciąga ku mnie dłonie, ale boi się mnie
dotknąć, jakby miało to spowodować, że pistolet natychmiast wystrzeli.
Z jej oczu leją się łzy. Usta drżą i z trudem udaje się jej wypowiadać ko‐
lejne słowa.
– Poradzimy sobie… kochanie… Proszę, nie rób tego. Błagam cię! Zo‐
baczysz… wszystko skończy się dobrze…
– Znów sprowadzono mnie do jedynej roli, którą odgrywam w życiu –
byłego więźnia oraz mordercy. Dla nikogo nigdy nie stałem się nikim
więcej.
Bianka przecząco kręci głową. Zaciska usta. Wreszcie dotyka mojego
ramienia i gładzi je, jakby gładziła chorego psa.
– Nie… nie… Jak możesz tak mówić? Dla mnie jesteś… wyjątkowym
człowiekiem… Po prostu, Jack. I całym moim życiem… Nieważne, kim
byłeś ani co zrobiłeś… Wiem, że stałeś się kimś zupełnie innym.
–  Kim? – pytam z  ponurym uśmiechem. – Wydaje mi się, że ludzie
mają rację. Popełniłem błąd, który ukształtował mnie na całe życie. To
jego cena.
– Nie… Nawet tak nie mów.
–  Jestem niewinny, rozumiesz? – Z  moich oczu również płyną łzy.
Trzęsie się mi podbródek, a twarz co chwilę wygina nerwowy tik. – Ro‐
zumiesz, jakie to uczucie, gdy pada na ciebie podejrzenie o  coś ohyd‐
nego, strasznego, a ty nie możesz się bronić? Właśnie tak skazano Je‐
zusa…
– Jack, proszę cię, odłóż ten pistolet. – Bianka sili się na łagodny, miły
ton. – Pojedziemy, gdzie tylko zapragniesz i  zrobimy wszystko, by wy‐
ciągnąć cię z tego gówna.
– Nie wiesz, co musiałabyś przeze mnie znosić. A na koniec oskarży‐
liby cię o współudział albo coś podobnego…
Wzrusza ramionami. Widzę, że jest zdeterminowana i przekonana, że
to słuszna droga. Ona już podjęła decyzję.
– Jestem twoją zuch dziewczynką, prawda? Dlatego mam w dupie, co
będzie.
– Nie mogę ciągnąć cię na dno razem z sobą…
– Robię to na swoją odpowiedzialność.
Delikatnie dotyka dłoni, w  której trzymam pistolet i  odsuwa go od
mojej skroni. Oddycha w przyśpieszonym tempie, a na jej czole perli się
pot. Pochylam głowę i  wybucham płaczem. Opieram się o  jej pierś jak
mały chłopiec. Rozpacz wstrząsa całym moim ciałem.
Bianka nie wie, że pistolet jest zepsuty i nienaładowany. Jednak przy‐
najmniej mam pewność, że mogę jej ufać. Przynajmniej na tyle, na ile
można zaufać komuś poza sobą.
 
Pistolet, którego użył Jack, stanowił atrapę. Unterweger często woził go
ze sobą i popisywał się rzekomą znajomością obsługi broni. Po tej scenie
Bianka definitywnie postanowiła mu towarzyszyć w ucieczce.
 
 
75.
 
Siedzimy obok siebie w kącie sali odlotów podparyskiego lotniska Orly.
Bianka przysypia oparta o moje ramię. Co chwilę jej głowa zsuwa się,
wtedy się rozbudza i wraca do poprzedniej pozycji. Jestem wyczerpany.
Po ponad dwunastogodzinnej podróży udało nam się dojechać do stolicy
Francji. Nie wiem, co mnie tknęło, aby zrezygnować z ucieczki do Hisz‐
panii. Czasem należy zdać się na instynkt.
Może miałem rację? Cudowny zbieg okoliczności sprawił, że w  ciągu
godziny od naszego przybycia zgodnie z planem odlatywał samolot ame‐
rykańskich linii lotniczych do Nowego Jorku. Za bilety musiałem zapła‐
cić kartą kredytową, co z  pewnością naprowadzi służby na nasz trop.
Teraz się jednak tym nie przejmuję. Ważne, że najwyraźniej nikt nie
wie, kim jestem, i  nikt nie zamierza mnie szukać. Zapewne nie utwo‐
rzono jeszcze tego międzynarodowego systemu informacji policyjnej,
o  którym mówi się od tylu lat. Albo w  Austrii nadal trwają przepy‐
chanki między Grazem i  Wiedniem. Nie zdziwiłbym się, gdyby ci dur‐
nie, zamiast prowadzić śledztwo, kłócili się o to, przez kogo udało mi się
uciec.
Mam jednak inne rzeczy na głowie. Elisabeth zadzwoniła do mnie
z informacją, że trwa przeszukanie mojego wiedeńskiego apartamentu.
Błagała, abym za wszelką cenę wrócił i  z podniesioną głową odpierał
zarzuty. Nie zamierzałem z nią długo rozmawiać ani się tłumaczyć. Nie
chciałem, aby siedząca obok mnie w  aucie Bianka nabrała jakichkol‐
wiek podejrzeń. Teraz musi być pewna, że jest jedną jedyną bliską mi
osobą, powierniczką sekretów oraz całym moim światem. Poza nią nie
mam nikogo. Zupełnie nikogo.
W Wiedniu zostało część moich notatek. Nie zdążyłem wszystkich
przejrzeć, ale to, co zostało, może nakłonić gliniarzy do wysnuwania ko‐
lejnych pochopnych teorii. Do wszystkiego można dorobić ideologię.
Tym bardziej że niektóre zapiski odnosiły się do informacji uzyskanych
przeze mnie od podkomisarza, czyli tych, o  których nie powinien mieć
pojęcia nikt poza śledczymi oraz sprawcą. To właśnie ich podarte kawa‐
lątka rozrzucałem nad drogą, ale mam wrażenie, że nie zabrałem
wszystkiego. Od dawna czułem, że skłonność do robienia zapisków
może mnie zgubić.
Szlag.
Na potrzeby kuratora sądowego notowałem każdy swój wyjazd, na po‐
trzeby psychologa roztrząsałem przemyślenia oraz emocje, a  do tego,
aby ministerstwo kultury pokrywało koszty mojego życia prowadziłem
wykaz tras, dziennik spotkań autorskich i kilometrówkę. Można z tego
odtworzyć całe moje życie, dzień po dniu. Przed wyjazdem powinienem
podpalić mieszkanie, aby pozbawić śledczych jakichkolwiek mętnych
podejrzeń. Aby nie dać im cienia podstaw do pokazania mnie w  złym
świetle.
Muszę mieć po swojej stronie społeczeństwo, to najważniejsze. Tylko
dzięki temu udało mi się opuścić więzienie po piętnastu latach odsiadki
za pierwsze zabójstwo. Teraz również potrzebuję wsparcia rodzin ofiar,
bliskich zaginionych kurew oraz tego całego dziennikarsko-medialnego
szamba. Niepotrzebnie tak szorstko potraktowałem Elisabeth. Kurwa.
Powinienem być dla niej milszy i  liczyć, że uruchomi swoje kontakty.
Zdaje się, że zna niemal każdego, w  każdej najbardziej zapyziałej re‐
dakcji w kraju.
Choć w  sumie jej nie potrzebuję. Przecież nazwisko Jacka Unterwe‐
gera otwiera dowolne drzwi i  przykuwa uwagę wszystkich rozgłośni
oraz stacji. Poradzę sobie. Czuję to, a co ważniejsze, w głowie zaczyna
mi się kształtować pewien plan. Będę miał sporo czasu, aby go przemy‐
śleć na wysokości dziesięciu kilometrów nad oceanem. Ta myśl dziwnie
mnie uspokaja. Rozluźniam się i przytulam Biankę. W tym samym mo‐
mencie z głośników rozlega się komunikat: „Pasażerowie lotu American
Airlines numer dziewięćdziesiąt dziewięć z  Paryża do Nowego Jorku
proszeni są do ustawienia się w kolejce na pokład”.
 
Druga podróż Jacka Unterwegera do Stanów Zjednoczonych właśnie się
rozpoczęła.
 
 
76.
 
Wpatruję się, jak Bianka wygina się przy stalowej rurze w  dusznym,
cuchnącym klubie. Ma na sobie jedynie skromny kostium kąpielowy,
a  jej ruchy zdradzają to, jak bardzo jest zestresowana. Niemal się nie
uśmiecha i kompletnie nie czuje muzyki. Mimo to podoba się facetom,
którzy gremialnie wyciągają ku niej łapy i  wtykają pieniądze za czer‐
wone majtki i stanik.
Z Nowego Jorku udaliśmy się prosto do Miami, gdzie udało mi się wy‐
nająć niewielkie mieszkanie na tyłach składu rupieci. Właściciel nie za‐
mierzał pytać nas o  jakiekolwiek dokumenty, a  czynsz okazał się na
tyle niski, że bez używania karty kredytowej stać nas na przeżycie
trzech lub czterech miesięcy.
Drugiego dnia w Miami, dziś rano, udało mi się dogadać z menadże‐
rem tego podłego klubu, który po obejrzeniu zdjęcia Bianki zatrudnił ją
w  ciemno. Teraz, mimo jej zawstydzenia, wydaje się zadowolony. Pije
piwo na wielkim, skórzanym fotelu przy barze i obserwuje swoje włości.
Skrępowanie oraz niedoświadczenie zdają się rozgrzewać tutejszych
mężczyzn. Staram się przeliczyć, ile Bianka zarobiła przez ostatnią go‐
dzinę, ale nie jestem w stanie zrobić nawet przybliżonych szacunków.
Wychodzę na tonącą w  mroku uliczkę. Wokół niesie się łomot klubo‐
wej muzyki. Dwóch nastolatków stoi przy osłoniętej wiacie śmietniko‐
wej i pali marihuanę. Czuję jej kwaśno-słodki zapach.
Staram się wyrzucić z głowy obraz tańczącej Bianki. Zarabia pienią‐
dze, abym mógł walczyć o  swoją niewinność. To jeden z  elementów
planu, który skrzętnie obmyśliłem w  trakcie lotu z  Europy do Stanów
i dopracowałem w samolocie z Nowego Jorku na Florydę.
Na rogu ulicy dostrzegam budkę telefoniczną z szybą pomazaną graf‐
fiti. Wchodzę do niej i  zamykam drzwi. Wyciągam portfel, w  którym
mam kartkę z  adresami oraz pieniądze. Rozmowa z  Wiedniem będzie
mnie kosztowała fortunę. Nie ma innego wyjścia.
Wciągam powietrze i przez chwilę przytrzymuję je w płucach. Wiem,
co mam powiedzieć, a jednocześnie spodziewam się, że rozmowa nie po‐
toczy się po mojej myśli. Ma na nią wpływ zbyt wiele zmiennych.
Podnoszę słuchawkę i wybieram numer. Elisabeth odbiera po trzecim
sygnale.
– Halo?
– El, kochanie, tu Jack…
– Ty sukinsynu.
Właśnie tego się spodziewałem.
– Jakie bzdury wypisują o mnie gazety? – pytam natychmiast. – Nie
wierz w ani jedno ich słowo.
– Również w to, że prysnąłeś gdzieś z jakąś cizią? Zdaje się, że ma na
imię Bianka, prawda?
–  Jest ze mną. Ale to przyjaciółka, nic więcej. Potrzebowałem jej, bo
tu, gdzie jestem, ma pewne kontakty i obiecała mi pomóc. Ona przynaj‐
mniej wierzy w moją niewinność.
Elisabeth wydaje się nieco zbita z tropu. Zaczyna coś mówić, ale zaraz
milknie. Tak jak sądziłem, ona również traktuje podejrzenia jako wy‐
ssane z palca bzdury, lecz zwraca uwagę na Biankę.
– Jeśli choć trochę ci na mnie zależy, musisz mi uwierzyć – szepczę. –
To dla nas test. Wrócę stąd w pełni zrehabilitowany i potwornie za tobą
stęskniony. Dzwonię, żeby przede wszystkim powiedzieć ci właśnie
o tym. Tęsknię, El.
Przytrzymuję słuchawkę między uchem i ramieniem, po czym dorzu‐
cam pieniądze. Rozmowa już jest droga, a ja niewiele się dowiedziałem.
–  Ja też za tobą tęsknię… – Elisabeth wydusza to z  ociąganiem. –
Choć nie wiem już, w co wierzyć…
– W nas, El. Zawsze wierz w nas.
– Może… Spróbuję.
Cmokam w  słuchawkę i  rozglądam się wokół po ulicy. Poza kilkoma
osobami przed klubem nie widzę nikogo. Kilkadziesiąt metrów ode
mnie stoi samochód z zapalonymi reflektorami. Jednak nie sądzę, żeby
amerykańska policja poruszała się starymi oplami.
–  Powiedz mi, proszę, co o  mnie piszą w  gazetach? Muszę wiedzieć,
jak się bronić.
– Oskarżają cię o te morderstwa, Jack – rzuca Elisabeth. – Niektóre
redakcje uważają, że to nieporozumienie, pranie brudów i że jesteś ko‐
złem ofiarnym. Jednak wiele osób twierdzi, że naprawdę to zrobiłeś. Po‐
dobno policja ma solidne dowody.
– To bzdura – parskam. – Nie mogą mieć żadnych dowodów, bo ich nie
ma.
– Chyba znaleźli coś w twoim mieszkaniu…
– Powiedziałem ci już, że to bzdura. Chyba że ci gnoje coś mi podrzu‐
cili. – Ciężko wzdycham i powstrzymuję płacz bezsilności. – El, czy ja‐
cyś ważni ludzie biorą mnie w obronę? Czy ktoś wierzy w moją niewin‐
ność?
– Zdaje się, że na razie nikt nie chce się narażać. Badają grunt… Pla‐
nowałam kilka wywiadów, ale brakuje mi informacji zwrotnej. Wiesz,
jak to działa.
–  Cholera. I  tak ci dziękuję, moja zuch dziewczynko. Zadzwonię nie‐
długo, dobrze?
– Mhm… Jack, powiedz mi tylko…
Przerywam jej.
– Muszę kończyć. Brakuje mi forsy.
Rozłączam się i  jeszcze przez chwilę zostaję w  budce telefonicznej.
Opieram się czołem o  chłodną szybę. Mam ochotę rozpieprzyć ją na
drobne kawałki. Mam ochotę zniszczyć cały świat.
Zaciskam pięści i  uderzam jedną o  drugą. Kilka razy. Kłykcie mnie
bolą, a  dłonie drętwieją. Chcę krzyczeć, lecz się powstrzymuję. Muszę
wracać do tego cuchnącego, nędznego mieszkanka, aby przygotować się
do obrony. A zawsze uważałem, że najlepszą obroną jest atak.
 
 
77.
 
Muszę wydać jeszcze parę groszy. To pierwszy krok, aby zakończyć ten
koszmar. Szukam w  portfelu wizytówki z  kolejnym numerem. Cho‐
lera… Czyżbym ją wyrzucił? Nie… Niemożliwe. Wreszcie odnajduję ją
w tylnej przegródce, pomiętą i zapomnianą.
Namiar na jednego z dziennikarzy ogólnoaustriackiej rozgłośni ORF.
Kiedyś wydawał się mną kompletnie zauroczony i był gotów stawić się
na wywiad na każde moje zawołanie. Zobaczymy, co z  tego pozostało.
Zobaczymy, jak wygląda prawdziwa wierność ulubionym autorom.
Odchrząkuję i  wypowiadam do siebie kilka nieskładnych zdań, byle
tylko ocenić, czy mój głos brzmi pewnie i stanowczo. Nie mogę sobie po‐
zwolić na wahanie.
Jeszcze raz rozglądam się po ulicy. Samochód z  zapalonymi reflekto‐
rami odjechał, a  grupka osób stojących przed klubem się powiększyła.
Poza tym ulica nadal sprawia wrażenie wymarłej. W  nieodległej dwu‐
piętrowej kamienicy pali się tylko jedno światło. W  okolicy niemal nie
ma latarni, a te, które są, w większości mają pobite lampy. Wszystkie
wielkie miasta świata posiadają swoje dobre i  złe dzielnice. Tak samo
lubię jedne oraz drugie. Cóż, teraz nadszedł czas, że znalazłem się
w strefie mroku, ale wkrótce znów powrócę do jasności. Do białego gar‐
nituru oraz czerwonej muchy, do tłumu czytelników i  pochlebców kle‐
piących mnie po plecach na biznesowych przyjęciach.
Tak. To ten moment. Sięgam po słuchawkę i nachylając kartonik wi‐
zytowy w stronę rozproszonego światła, wybieram numer. Trzy, cztery
sygnały… Cisza.
Pięć, sześć…
Cholera.
Zamierzam się rozłączyć, gdy odzywa się czyjś zaspany głos:
– Halo? Co…
Dopiero teraz zdaję sobie sprawę, że w  Wiedniu jest środek nocy. Aż
dziwne, że Elisabeth wydawała się całkowicie rozbudzona. Nie mam
jednak czasu się nad tym zastanawiać.
– Mówi Jack Unterweger – rzucam głośno i wyraźnie. – Już, rozbudził
się pan, redaktorze? Jutro punktualnie o siedemnastej czasu austriac‐
kiego zadzwonię na numer rozgłośni. Odbędziemy wywiad na antenie
radia. Udowodnię, że jestem niewinny.
Rozłączam się i pozytywnie pobudzony wychodzę z budki. Jestem do‐
brej myśli.
Naprawdę.
Czeka mnie jednak wiele pracy.
 
Już kolejnego ranka na antenie ORF zapowiedziano emisję wywiadu
z Jackiem Unterwegerem.
 
 
78.
 
Przecieram oczy i  jeszcze raz przeglądam notatki. Trzydzieści dwie
strony suchych faktów oraz rozmaitych koncepcji. Będę mógł przedsta‐
wić z tego co najwyżej jedną trzecią. Biorę długopis, po czym przekre‐
ślam całe akapity. To bez sensu. Żaden słuchacz nie będzie zaintereso‐
wany wywodami psychologicznymi. Nie chcę też wyjść na tchórza i pa‐
nikarza. Muszę to rozegrać z klasą właściwą Jackowi Unterwegerowi.
Upijam łyk whisky. Po raz pierwszy od lat nie zmieszałem jej z  colą
ani nie rozwodniłem. Nie czuję jednak żadnego pieczenia ani tego słyn‐
nego posmaku szkockich torfowisk. Wypity alkohol wprawia mnie jed‐
nak w nieco lepszy nastrój. Niektóre spisane przeze mnie fragmenty są
naprawdę dobre.
Przechodzę do niewielkiego stolika ustawionego pod wąskim oknem.
Stoi na nim lampka bez klosza, a obok leży skreślona przeze mnie ta‐
blica astrologiczna. Jutro w  południe będzie właściwy czas na obronę.
Wskazuje na to układ gwiazd oraz planet. Naprawdę w to wierzę.
Słyszę zamek przekręcany w drzwiach. Napinam mięśnie, gotów rzu‐
cić się do ucieczki choćby przez okno. Po tupocie kroków poznaję, że do
środka weszła Bianka.
–  Nie śpisz? – Spogląda na mnie zmęczonymi oczami, a  w półmroku
jej twarz wydaje się woskowożółta. – Jest już prawie czwarta…
–  Muszę się przygotować na jutro. Umówiłem rozmowę w  ORF –
stwierdzam z dumą. – Moją propozycję wywiadu przyjęli bardzo entu‐
zjastycznie.
– Co zamierzasz powiedzieć?
Bianka zerka na pliki kartek porozkładane po podłodze, na stole oraz
rozwalającej się szafce.
– Wygląda jakbyś przez ostatnie godziny napisał kolejną książkę.
–  Bo tak jest. Czyściec mnie wyciągnął z  pudła, a  te notatki nie po‐
zwolą mnie zamknąć.
Zmusza się do uśmiechu, jednak widzę, że jej oczy pozostają ponure.
Wyciągam spod stołu krzesło i wskazuję jej, by usiadła. Sam siadam na
drugim przy szafce. Ten pokój jest naprawdę cholernie mały.
– Odpocznij… – odzywam się łagodnie. – Albo lepiej połóż się już spać.
– Tak… Chyba się położę.
Robi krok w stronę drzwi do łazienki. To jeszcze mniejsze pomieszcze‐
nie, w  którym jest jedynie kibel oraz uszkodzony prysznic. Do tego
cuchnie w nim kanalizacją.
–  Ile zarobiłaś? – pytam, zerkając za okno. W  brudnej szybie odbija
się goła żarówka lampki i nie widać nic więcej.
Bianka podchodzi do mnie, po czym kładzie dłonie na moich ramio‐
nach. Delikatnie zaciska palce w namiastce masażu.
–  Prawie dwie stówy – szepcze nieudolnie, kryjąc entuzjazm. – Pra‐
wie dwie stówy, Jack!
– Przydadzą się na rozmowy telefoniczne – stwierdzam ponuro. – Dziś
wydałem na nie cholerny majątek…
 
 
79.
MIAMI, 21 LUTY 1992 R.
 
Przeczesuję palcami włosy i  opieram się czołem o  szybę budki telefo‐
nicznej. Biorę kilka głębokich wdechów. Zerkam na zegarek i zdaję so‐
bie sprawę, że została mi niecała minuta. Nie lubię się spóźniać. Tym
bardziej że mam nadzieję, iż cała Austria czeka na moje oświadczenie.
Wybieram numer i czekam na nawiązanie połączenia. Po kilkunastu
sekundach słyszę kliknięcie. Redaktor podnosi słuchawkę; nie mówiąc
do niej, nakazuje komuś wyregulować jakość rozmowy, po czym od‐
chrząkuje.
– Dzień dobry, panie Unterweger.
–  Czy już jesteśmy na antenie? – To dla mnie najważniejsze. – Czy
nadajemy na żywo?
–  Wejdziemy na antenę dokładnie za siedemnaście, szesnaście, pięt‐
naście sekund…
Ponownie zerkam na zegarek i w myślach odliczam.
Trzy.
Dwa.
Jeden.
– Dzień dobry, kłaniam się państwu. Właśnie z nami zdecydował się
połączyć Jack Unterweger, pisarz oraz dramaturg, za którym wydano
nakaz aresztowania w  związku z  morderstwami prostytutek w  Wied‐
niu oraz Grazu. Śledztwo toczące się w…
– Nie podoba mi się takie resume mojej osoby – wtrącam się. – Widzi
pan, właśnie w ten sposób od zawsze wygląda moja sytuacja. Jako nie‐
gdysiejszy, całkowicie zresocjalizowany więzień nigdy nie byłem po‐
strzegany jak normalny, przeciętny obywatel. A  za takiego od dawna
chcę uchodzić. Dwóch rozczarowanych życiem policjantów postawiło so‐
bie za cel wrobienie mnie. I nagle zostaje zamordowane wszystko, o co
walczyłem od lat.
– Na czym pan opiera swoją teorię? Może ci „rozczarowani życiem po‐
licjanci” wykonują swoją pracę…
Opieram się plecami o ścianę budki i mocniej ściskam słuchawkę.
– Odkąd wyszedłem na wolność, nachodzili mnie oraz starali się po‐
wiązać z rozmaitymi zbrodniami. Jeżeli w Austrii ginęło dziecko, staru‐
szek lub, nie daj Boże, kobieta, pierwszym podejrzanym był Jack Unter‐
weger. Tak to się toczy od dwóch lat.
– Muszą jednak na czymś opierać swoje podejrzenia.
– Skoro nie ma żadnych dowodów, bo być ich nie może, zapewne dora‐
biają naciągane poszlaki. Z·a·p·r·a·s·z·a·m··n·a··p·i·j·a·f·k·a·.·p·l
Redaktor wymownie wzdycha. Zdaje się, że wcale nie jest do mnie na‐
stawiony tak pozytywnie, jak sądziłem.
– Wobec tego, panie Unterweger… – robi wymowną pauzę – skoro jest
pan niewinny, dlaczego zdecydował się pan na ucieczkę?
Wiedziałem, że to pytanie musi paść. Prawdę mówiąc, spodziewałem
się go już na otwarcie rozmowy. Mimo to na moment zawieszam głos.
Odzywam się dopiero po chwili, zmęczonym, zrezygnowanym tonem:
– Spędziłem wiele lat w więzieniu. Przez cały ten czas zachowywałem
się wzorowo w głębokim poczuciu żalu i winy za to, co zrobiłem. Nie po‐
trafiłem sobie jednak poradzić z izolacją. Podjąłem dwie próby samobój‐
cze i nie wyobrażam sobie, abym teraz jako niewinny człowiek mógł po‐
nownie trafić za kraty przez widzimisię dwóch negatywnie do mnie na‐
stawionych policjantów. – Przełykam ślinę i  opanowuję lekkie drżenie
głosu. – Od razu wydano za mną nakaz aresztowania, zamiast zaprosić
mnie na rozmowę, bym mógł wszystko wyjaśnić. Zawsze pozostawałem
do pełnej dyspozycji służb, więc jeśli tylko nakaz zostanie uchylony, na‐
tychmiast stawię się na przesłuchanie.
– Mówi to pan z pełnym przekonaniem?
– Oczywiście. Powiem raz jeszcze, całkowicie wyraźnie, nie mam nic
do ukrycia. Domyślam się, że część moich rzekomych powiązań ze
zbrodniami to notatki, które sporządzałem do książek. Badałem te
sprawy. Chciałem pomóc służbom, ale skończyło się jak zwykle… To na
mnie padło podejrzenie.
– Czy rozmawiał lub spotykał się pan z którąś z ofiar?
Przez chwilę zastanawiam się nad odpowiedzią. Zagłuszam milczenie
odkaszlnięciem.
– Być może. Nie mogę zdradzić tajników pracy reporterskiej…
To był błąd. Powinienem odpowiedzieć inaczej. Szlag. Uderzam dłonią
o bok budki i zagryzam zęby. Redaktor zdaje się ukontentowany moją
wpadką. Milczy przez kilka wymownych sekund.
–  Panie Unterweger, zadam ostatnie pytanie. Jest pewna kwestia,
która szczególnie porusza społeczeństwo, więc mam nadzieję, że będzie
pan całkowicie szczery.
– Byłem przez cały czas – cedzę, coraz mocniej wyprowadzony z rów‐
nowagi.
–  Czy pańska przyjaciółka Bianka przebywa z  panem i  jest bez‐
pieczna? Jej rodzina prosi ją o jakikolwiek kontakt.
Nerwowo parskam.
– Dlaczego miałoby jej cokolwiek grozić? Widzi pan, nawet w tym py‐
taniu jest insynuacja. Być może nie zrobił pan tego umyślnie, ale proszę
zwrócić uwagę na jego wydźwięk. – Wzdycham. – A  odpowiadając…
Bianka zdecydowała się przebywać w tych trudnych chwilach u mojego
boku, za co jestem jej bardzo wdzięczny. Jednak jeżeli tylko poczuje
taką potrzebę, wróci do Wiednia.
– Jej rodzina prosi o kontakt…
–  Nie widzę przeszkód, choć inicjatywa musiałaby wyjść od niej. Nie
mogę jej do niczego zmusić.
–  Wobec tego czy zdecyduje się pan jeszcze raz do nas zadzwonić?
Może wspólnie z Bianką?
–  W  przyszłym tygodniu, dam znać – odpowiadam i  odkładam słu‐
chawkę.
Powiedziałem dość, mam nadzieję, że mimo drobnej wpadki wszystko
wyszło jak należy. Wychodzę z budki telefonicznej, po czym kieruję się
w  stronę plaży. Uwielbiam widok kobiet w  kusych strojach kąpielo‐
wych.
 
Rozdział w znacznej mierze opiera się na zapisie rozmowy odbytej 21 lu‐
tego 1992 r. przez Jacka Unterwegera z redaktorem ORF.
 
 
80.
 
– El, jesteś moją jedyną nadzieją – szepczę. – Ktoś mi ukradł kartę kre‐
dytową i  zostałem zupełnie bez pieniędzy. Muszę koczować obok bez‐
domnych. Korzystam z cholernej kuchni socjalnej… Nie mam forsy na
leki. Wiesz, że muszę regularnie brać te cholerne tabletki na tarczycę.
Elisabeth w ogóle się do tego nie odnosi.
– Była u mnie policja – stwierdza ponuro. – Powiedzieli, że jeśli będę
z tobą rozmawiała, wsadzą mnie za współudział.
Śmieję się nerwowo.
– Chyba im nie uwierzyłaś?
– Nie miałam powodu, aby im nie wierzyć. Byli śmiertelnie poważni.
– Chcą mnie udupić na każdym froncie, rozumiesz? Odcinają mnie od
jakichkolwiek informacji oraz przyjaciół. Chcą mnie zapuszkować na‐
wet wtedy, gdy teoretycznie pozostaję na wolności.
– Przykro mi, Jack. Mogę przekazać ci tylko jedną wiadomość. Policja
o  tym nie wie, ale dostałam pewną propozycję. Obiecałam, że się nią
z tobą podzielę…
Zastanawiam się, skąd wszyscy wiedzą, że dzwonię do Elisabeth i ja‐
kim prawem za jej pośrednictwem przekazuje mi się jakieś propozycje.
To jednak nieważne. Właściwie powinienem być z tego zadowolony.
– Mów – pośpieszam ją. – Na ten telefon wydaję ostatnie pieniądze…
– Mój szef chce przeprowadzić z tobą wywiad na wyłączność. Jeśli się
zgodzisz, oferuje dziesięć tysięcy dolarów.
Powstrzymuję się, żeby nie gwizdnąć.
– Kiedy miałbym dostać tę forsę? – pytam, opanowując podniecenie.
– Zaliczka na dniach, całość po wywiadzie. Upoważnił mnie, abym po‐
rozmawiała z tobą o ewentualnym transferze.
O kurwa. Dziesięć tysięcy dolców za cholerny wywiad!
– Przekaż mu, że odpowiem na każde pytanie i że z pewnością będzie
zadowolony. Co z tą zaliczką?
– Proponuje przelew przez money exchange.
– Okej – zgadzam się natychmiast. – Chcę dwadzieścia procent. Dwa
tysiące.
– Sądzę, że da się to zrobić. Księgowa puściłaby zlecenie jeszcze dzi‐
siaj, więc jutro pieniądze powinny do ciebie dotrzeć.
– I oczywiście nie na moje dane. Gliniarze zaraz zwietrzyliby trop.
– Rozumiem. W takim razie na czyje?
Pośpiesznie podaję dane karty kredytowej Bianki, adres punktu
transferowego i  się rozłączam. Szczęście się jednak czasem do mnie
uśmiecha. Życie nie może być ciągiem pecha.
 
 
81.
 
– W butiku przy plaży widziałam niemiecką gazetę…
Te słowa oraz wyraz twarzy Bianki wystarczają, żeby zepsuć mi na‐
strój.
– Było coś o mnie?
– Było coś o tym, że moi rodzice błagają o kontakt ze mną, a ty to ola‐
łeś – cedzi. – Nie powiedziałeś mi o tym.
– Nie uważałem, żeby było to ważne.
– Nie uważałeś!
Bianka z ironiczną miną przechadza się po pokoju. Kręci głową i za‐
gryza wargę.
– Martwią się o mnie. Wystarczyło, żebyś zabrał mnie na tę rozmowę
i dał na chwilę słuchawkę. Ale ty miałeś to w dupie.
– Nie mogłem przedłużać rozmowy ze względów bezpieczeństwa…
– Twój wywiad trwał prawie dziesięć minut. – Bianka zatrzymuje się
przy oknie i  gniewnie odrzuca włosy. – Wystarczyłoby, żebym powie‐
działa dwa słowa. To nie zajęłoby więcej niż kilka sekund.
– Lepiej nie komplikować…
– Czego? Czy to wszystko nie jest już wystarczająco skomplikowane?
Do tego ponoć cały czas kontaktujesz się z jakąś kobietą z redakcji… To
twoja kochanka? No, odpowiedz, Jack, przestań się choć raz zachowy‐
wać jak nieodpowiedzialne dziecko.
Tego już za dużo. Nie mogę sobie pozwolić, by Bianka mnie przesłu‐
chiwała. Muszę to uciąć, nim pojawią się kolejne wątpliwości.
– Nawet nie zaczynaj! – warczę. – Musiałem mieć kogoś zaufanego, co
w tym dziwnego?
–  Nigdy mi o  niej nie mówiłeś, a  tu okazuje się, że jest niemal jak
twoja cholerna agencja prasowa w Austrii.
– Kochanie…
– Dziś zadzwonię do matki – oznajmia stanowczo. – Czy ci się to po‐
doba, czy nie.
Uderzam dłonią w  parapet. Szyba brzęczy w  rozeschniętej ramie
okiennej.
–  Nawet nie próbuj. Zdajesz sobie sprawę, że ryzykowałabyś całym
moim życiem?
–  Nie widzę w  tym większego ryzyka niż w  twoich rozmowach. Jak
zawsze przesadzasz.
Bianka odwraca się i chwyta leżącą na krześle torebkę. Nie mam wąt‐
pliwości, że lekceważąc moje zdanie, chce zadzwonić do matki. Obraża
mnie. Traktuje mnie jak śmiecia.
Chwytam stojącą na blacie szklankę z wodą i ciskam nią w jej stronę.
Szkło rozpryskuje się o ścianę. Bianka zamiera w przerażeniu, jednak
po chwili spogląda na mnie wyzywająco, spluwa i szarpie klamkę drzwi
wyjściowych.
Błyskawicznie do niej dopadam. Otwartą dłonią wymierzam jej cios
w policzek. Szarpię ją i popycham na stół. Wypuszcza torebkę, z której
wysypują się dokumenty oraz portfel. Sięgam po niego i wyjmuję całą
forsę.
– Jesteś szmatą – syczę. – Masz mnie w dupie, jak wszyscy.
Kopię ją w brzuch tak, że traci dech. Nie potrafię się opanować. Szar‐
pię ją za włosy i  ciągnę po podłodze. Obija się o  szaę oraz stolik.
Z nosa cieknie jej krew, która znaczy obcisły, biały top. Jeśli zbytnio ją
poobijam, nie będzie mogła zarabiać w klubie. Nikt nie weźmie pokiere‐
szowanej tancerki. Ta myśl sprawia, że nieco schodzi ze mnie powie‐
trze.
Siadam na podłodze i chowam głowę w dłoniach.
– Przepraszam… – zaczynam łkać. – Boże, wybaczysz mi? Tak bardzo
się boję, kochanie… Tak bardzo się boję…
 
 
82.
 
– To cholerne dziesięć tysięcy dolarów!
Jakimś cudem udało mi się ułagodzić Biankę. Poza kilkoma siniakami
oraz zadrapaniem na ramieniu nie powinna mieć żadnych śladów. Po‐
zwoliłem jej wykonać krótki telefon do matki, dzięki czemu znacznie się
uspokoiła.
Idziemy szeroką promenadą, z twarzami wystawionymi ku zachodzą‐
cemu wieczornemu słońcu. Dziś Bianka rozpoczyna zmianę dopiero
o dwudziestej drugiej. Jej szef organizuje specjalną imprezę zamkniętą,
więc spodziewamy się gości, którzy nie będą skąpić grosza.
– Dostanę dychę za wywiad i wtedy zmienimy to obskurne mieszka‐
nie. Może kupię samochód.
– Po co ci samochód? Każdy grosz jest nam potrzebny.
–  Musimy wreszcie jakoś żyć. Pójdziemy do porządnej knajpy, zjemy
coś wykwintnego, a  może nawet się zabawimy w  jakimś eleganckim
klubie.
–  Wybacz – przerywa mi cierpko. – Chyba mam dość klubów. I  tych
eleganckich, i spelunowatych.
– Twój wybór, kochanie. Teraz jestem pewny, że się nam jakoś ułoży.
Moglibyśmy wziąć tu ślub.
Robi chmurną minę i się zatrzymuje. Staję naprzeciw niej, nie zważa‐
jąc na to, że tarasujemy przejście.
–  Dlaczego ciągle fantazjujesz? – pyta z  najsmutniejszym wyrazem
twarzy, jaki u niej widziałem. – Wiesz, że nie możemy wziąć tu ślubu,
bo musielibyśmy pokazać dokumenty. Wiesz też, że nie powinnyśmy
chodzić do żadnych porządnych restauracji ani rzucać się w oczy.
– Pojedynczy wypad nam nie zaszkodzi.
– Mówisz tak, a dopiero co awanturowałeś się o mój telefon do matki.
– Opuszcza dłonie, a  po jej policzkach płyną łzy. – Nie wiem, co mam
o tym wszystkim sądzić. Ja też się pogubiłam, Jack. Boże… Nic z tego
nie rozumiem…
Przyciągam ją do siebie i  gładzę po głowie. Chyba wyczuwam guza,
więc kładę dłonie na jej szczupłych ramionach.
–  Z  dziesięcioma tysiącami urządzimy się tu naprawdę dobrze.
A  kiedy wreszcie udowodnię swoją niewinność, wrócimy do Wiednia
i tam weźmiemy ślub. Dobrze? Czy to rozsądny plan?
Potrząsa głową.
– Chyba tak.
– Chyba? – Spoglądam jej w zaczerwienione oczy.
– Tak, tak… To rozsądny plan, Jack.
Dobra dziewczynka.
 
 
83.
 
Bianka jest już gotowa do wyjścia. Zapowiada się wielki dzień i pomimo
niedawnej scysji wydaje się całkiem rozluźniona. Niewielki siniak na
jej policzku jest już prawie niewidoczny; zamaskowała go delikatnym
makijażem. Ma na sobie granatowe jeansy oraz niebieską bluzkę z bia‐
łym napisem BOSS. Właściwie wygląda jak typowa Amerykanka, choć
tu, na Florydzie, zamiast jeansów znacznie popularniejsze są miniówki.
Niecierpliwie zerka mi przez ramię. Zdaje się, że magia dziesięciu ty‐
sięcy dolców w końcu ją również oczarowała.
– Co ty tam skrobiesz? Mieliśmy już iść…
– Listy. Po drodze do punktu transferowego zajdziemy na pocztę.
Niemal przez całą noc oraz przez większą część poranka tworzyłem
wiadomości do prezydenta republiki austriackiej, szefa rządu, ministra
sprawiedliwości, a  także do przewodniczących klubów literackich oraz
kilku redakcji. Łącznie to dwanaście dość podobnych w  treści listów,
w  których jasno i  zwięźle tłumaczę, że nie mogłem popełnić zabójstw
i że stanowię ofiarę krzywdzącej nagonki. Najlepsze fragmenty dotyczą
wiecznego piętna mordercy oraz niemożności prowadzenia normalnego
życia nawet po całkowitej odnowie duchowej. Liczę na to, że część wia‐
domości dotrze do jak najszerszego grona odbiorców. Zależy mi przede
wszystkim na przekonaniu społeczeństwa. Społeczeństwo to ławnicy
w ewentualnym procesie.
– Dobrze, chodźmy.
Zbieram listy na jedną kupkę i  wkładam je do niewielkiej skórzanej
torby. Przygotowałem ją, aby odebrać zaliczkę. Co prawda dwa tysiące
dolarów to ledwie maleńki plik, który mógłbym zmieścić w  portfelu,
ale… Przecież liczy się cała otoczka. Tyle mojej przyjemności, a do tego
mogę sobie wyobrazić, jak kwota wyglądałaby w  markach. Do tego
w drobniejszych nominałach.
–  Dziś wieczorem pójdziemy na drinka – oznajmiam, przepuszczając
Biankę w drzwiach. – Może nawet na parę drinków. Mam ochotę się na‐
pić w jakiejś knajpie z widokiem na ocean. Koniecznie przy muzyce na
żywo i z całą misą owoców morza na stole. Co ty na to?
– Nie wiem, czy rzucając się w oczy…
Przerywam jej w pół zdania.
– Myślałem nad tym. Przecież takie wieczorne wypady są tu tak nor‐
malne, że nikt na nas nie zwróci uwagi. Nie pójdziemy do restauracji
rezerwowanej imiennie, tylko do cholernej, podrzędnej knajpki.
–  Ludzie oglądają telewizję… Wczoraj w  barze wydawało mi się, że
w wiadomościach mówili o tobie. Pokazywali twoje zdjęcie.
– Naprawdę? – Wzruszam ramionami. – Nie przeszkadza mi to. Ame‐
rykanie są niechętni jakimkolwiek ekstradycjom, a już na pewno nie na
podstawie takich pseudodowodów, które zebrali na mnie w  Austrii.
Poza tym to ma swoje dobre strony.
– Dobre strony? O czym ty mówisz?
Bianka zakłada okulary z  brązowymi, okrągłymi szkłami. Niebo jest
bezchmurne i mimo wczesnej pory słońce zdaje się rzucać niemal białe
światło. Biorę ją za rękę, po czym prowadzę ku promenadzie. Gdzieś
w  tamtej okolicy widziałem jeden z  punktów pocztowych. Poza tym
chcę popatrzeć na skrzący się ocean.
– Im bardziej jestem popularny, tym więcej sprzedaje się moich ksią‐
żek. Im więcej sprzedanych książek, tym więcej kasy. Dlatego ta cała
afera może mi się tylko przysłużyć.
Bianka idzie przez chwilę bez słowa. Nagle odwraca się i opiera głowę
o moje ramię.
– Martwię się o ciebie, Jack… – Głos się jej łamie. – Nie tak powinno
wyglądać nasze życie.
–  Wszystko zmieni się na lepsze – zapewniam. – I  to już dziś. Zoba‐
czysz. Obiecuję.
 
 
84.
 
– Zgadza się.
Te dwa słowa sprawiają, że czuję ulgę. Kasjerka w punkcie transfero‐
wym ledwie rzuca okiem na paszport Bianki i odręcznie wypisuje jakiś
kwitek. Ja stoję nieco z tyłu, ale nikt nie zwraca na mnie uwagi. W spo‐
rym pomieszczeniu z  trzema okienkami poza nami jest tylko małżeń‐
stwo staruszków oraz ubrana po plażowemu kobieta, która na cały głos
awanturuje się, próbując wyjaśnić, co stało się ze środkami na jej kon‐
cie.
– Proszę tu podpisać.
Bianka bez wahania podpisuje jedną z kopii, po czym kasjerka podaje
jej duplikat. Chwilę później uruchamia ukrytą pod ladą maszynę, która
szeleszcząc, odlicza forsę. Czuję się trochę rozczarowany, że dwa tysiące
dolców to zbyt mało, by musiała otrzymać dodatkową akceptację szefa.
Pewnie z  całą kwotą, z  dziesięcioma patykami, nie poszłoby już tak
gładko. Właściwie mogłem zaczekać na pełną wypłatę. Czekanie uszla‐
chetnia i jest przyjemne. Zresztą mniejsza z nim.
Jeszcze dziś wieczorem chcę się zabawić, a  poza tym powinniśmy
wreszcie skończyć z życiem niemal jak bezdomni. Dość ukrywania się,
dość strachu…
Nie zważając na koszty, listy w swojej obronie wysłałem jako priory‐
tety, więc o  ile wszystko pójdzie zgodnie z  planem, dotrą do Austrii
w ciągu pięciu dni. Wobec tego w przyszłym tygodniu społeczeństwo po‐
winno poznać mój punkt widzenia, co jednocześnie zostanie wzmoc‐
nione przez wywiad z szefem Elisabeth oraz na antenie ORF. Piłka bę‐
dzie po moje stronie, a  ci pieprzeni gliniarze zrozumieją, że popełnili
błąd. Kiedy zostanie uchylony nakaz aresztowania, zajmę się nimi. Po‐
zwę ich o  naruszenie dóbr osobistych. Albo o  nękanie. Dopiero wtedy
odniosę prawdziwe zwycięstwo i być może uda mi się na dobre zmazać
znamię przeszłości.
– Wszystko załatwione. Idziemy?
Bianka stoi przede mną z  kopertą w  wyciągniętej dłoni. Zabawnie
marszczy nos i powstrzymuje się, by nie zaśmiać się na głos.
–  Zamurowało cię? – W  jej oczach widzę radosne iskierki. Chyba po
raz pierwszy, odkąd przylecieliśmy do Stanów.
– Tak, chyba tak…
Biorę kopertę i  przez chwilę delektuję się jej, co prawda niezbyt po‐
kaźnym, ciężarem. Wreszcie, nie zaglądając do środka, chowam ją do
skórzanej torby.
–  Pierwszy etap ku pełnej swobodzie! – mówię podniesionym głosem
i obejmuję Biankę w pasie. Wtuleni w siebie ruszamy do wyjścia.
Strażnik z przyprószonymi siwizną wąsami otwiera nam drzwi. Przez
moment nasze spojrzenia spotykają się i uśmiecham się do niego. Od‐
powiada mi służbowym skinieniem głową. To pewnie były żołnierz albo
strażak, jak większość strażników. A może policjant? W Stanach glinia‐
rze często noszą kompletnie nietwarzowe wąsy. Pieprzyć go.
Zbiegamy po schodkach i po raz pierwszy od długiego czasu czuję się
naprawdę wolny. Wolny, swobodny i mogący decydować o swoim życiu.
– Powinienem napisać list otwarty do tych gliniarzy – rzucam, stając
na szerokim chodniku. Wokół jest ledwie kilka osób, najwidoczniej
każdy, kto może, korzysta z pogody. Podobno wkrótce mogą nadejść hu‐
ragany, a  wtedy przez dłuższy czas o  plaży i  kąpielach w  oceanie
można zapomnieć. Ale kto się tym przejmuje na zapas?
– Co byś w nim napisał? Lepiej tego nie ruszać…
– Po prostu nie chcę im odpuścić. Zbyt długo pracowałem na swoje do‐
bre imię, żeby dwóch gnojków swoimi farmazonami niszczyło mi repu‐
tację.
–  Rozgrzebując temat, wcale nie pomożesz swojej reputacji. Przynaj‐
mniej tak sądzę.
„Przynajmniej tak sądzę” – powtarzam w myślach słowa Bianki, prze‐
drzeźniając ją. Czasem działa mi na nerwy. Po co mi te cholerne osądy
i  opinie? Co ona może wiedzieć o  postrzeganiu mnie przez społeczeń‐
stwo oraz o wpływie, jaki wywarłby na nie mój list otwarty? Mam na‐
wet dla niego tytuł. „Manifest”. Wiecznie powtarzam, że liczą się per‐
spektywy, a takim manifestem wykuwałbym całą drogę na przyszłość.
W  jakiś sposób muszę zerwać z  dziedzictwem Czyśćca, który był dzie‐
łem mojego przeszłego życia. Teraz czas na dzieło życia po życiu.
– Chcesz wracać do domu? – Staram się nie zepsuć tak dobrze zaczę‐
tego dnia nerwowym tonem. – Czy zajdziemy gdzieś na kawę?
Bianka ochoczo się zgadza.
– Kawa to świetny pomysł. Zobaczymy, jakiej wysokości są dziś fale.
– Może zapiszemy się na kurs surfingu? Widziałem faceta, który…
Nie kończę. Moją uwagę zwraca dwóch postawnych mężczyzn siedzą‐
cych przy stoliku w  ogródku restauracji. Na mój widok jeden z  nich
wskazuje na jakąś kartkę. Drugi kiwa głową, po czym unosi dłoń, jakby
dawał znać komuś, kogo ze swojej perspektywy nie widzę. Nagle obaj
mężczyźni wstają i ruszają w naszą stronę.
To gliniarze. Nie mam co do tego żadnych wątpliwości. Przyciskam do
piersi skórzaną torbę, puszczam dłoń Bianki i  rzucam się do ucieczki.
Za sobą słyszę krzyki oraz tupot ciężkich butów.
– Stój! Policja!
Moją jedyną reakcją jest jeszcze szybszy bieg.
85.

Przewracając krzesła, pędzę między stolikami kawiarni. Kilkoro klien‐


tów zrywa się z miejsc i rozbiega się na boki. Chyba są przekonani, że
mam broń. Ktoś z tyłu strzela w powietrze.
Przeskakuję niską barierkę i  przecinam ulicę. Rozlega się wściekłe
trąbienie oraz słychać pisk opon hamującego auta. W  ostatniej chwili
udaje mi się uskoczyć przed pędzącą ciężarówką. Jej kierowca wychyla
się z kabiny, nie wierząc, że mnie nie potrącił.
Biegiem kieruję się ku wąskiej uliczce prowadzącej na tył rzędu ka‐
mienic. Mam nadzieję, że znajdują się tam podwórza oraz magazyny,
gdzie będę mógł się ukryć. To mój jedyny plan. Serce bije mi w szaleń‐
czym tempie i  kręci mi się w  głowie. Z  wysiłku co chwilę przymykam
oczy. Wpadam na śmietniki oraz odpycham się od metalowego parkanu.
W Austrii regularnie ćwiczyłem i wydawało mi się, że jestem w niezłej
formie. Mimo to pot strumieniami spływa mi do oczu. Nigdy nie bie‐
głem tak szybko.
Nie mogę pójść do więzienia. Nie zniosę tego. Dlaczego w pobliżu nie
ma żadnego wieżowca, takiego jak w Los Angeles, gdzie mógłbym wbiec
na płaski dach, a potem pożegnać się ze wszystkim? Moją uwagę przy‐
kuwa metalowa drabina zastępująca zewnętrzne schody pożarowe, ale
nie mam jak się do niej dostać. Odgradza mnie od niej krata zamknięta
na kłódkę. Absurd.
Cholera.
Ściana. Mur. Zamknięte drzwi. Dudnienie kroków za moimi plecami.
Krew pulsująca w skroniach.
Wspinam się po metalowej siatce, raniąc sobie palce i boleśnie wygi‐
nając nadgarstki. Zeskakuję z  ponad dwóch metrów na beton. Zawija
mi się stopa i słyszę chrupot w lewej kostce. Jednak nie czuję bólu. Pę‐
dzę dalej pustym, cuchnącym zaułkiem. Wskakuję na wiatę, a tuż obok
rozlega się ujadanie psa. Kłapie jego szeroki pysk. Widzę wielkie, białe
zęby, które tylko jakimś cudem nie wgryzają się w moje ciało.
Podciągam się i wspinam na wiatę garażową. Pośpiesznie się odwra‐
cam. W  oddali, zza rogu wypada pogoń. Na szczęście udało mi się zy‐
skać przewagę kilkunastu metrów. Mam szansę uciec. Nabieram tchu
i ponownie skaczę. Tym razem dotykając ziemi, czuję tępy ból w kostce.
Staram się nie zwracać na niego uwagi, jednak nic nie mogę poradzić
na kulenie. Stopa zawija mi się do środka. Szlag.
Najważniejsze, że nie wbiegłem w ślepą uliczkę. Znalazłem się w plą‐
taninie podwórzy oraz zapleczy sklepów. Rzucam się biegiem ku prze‐
świtowi, przez który widzę błękit nieba oraz ludzi spacerujących
w  strojach plażowych. Bulwar. Promenada. Jeżeli tam wybiegnę, uda
mi się zniknąć w tłumie. Mam na sobie kąpielówki, a ubranie schowam
do torby na piersi. Albo wyrzucę, to bez znaczenia.
Uda mi się. Teraz już wiem to prawie na pewno i  zmuszam ciało do
ostatecznego wysiłku. W przełyku czuję ból, jakby włożono mi tam me‐
talowy pręt. Płuca płoną mi lodowatym ogniem. Nogi się trzęsą. Nie po‐
zwalam sobie jednak nawet na chwilę odpoczynku. Odkasłuję.
Odpycham się od murowanej ściany, jakby miało to dodać mi pędu.
Wyginam paznokcie i  łamię je. Bulwar jest już kilkanaście kroków
przede mną. Biegnąc, rozpinam guziki koszuli, ściągam ją i rzucam za
siebie. Na razie mogę zostać w spodniach. Wywinę je i jedyne, co będzie
mnie wyróżniało, to tatuaże. Cholera. Jednak są tu przecież dziesiątki
facetów z tatuażami na piersiach i plecach. Nie powinienem się przej‐
mować.
Jestem. Tu mnie nie złapią. A może powinienem skierować się ku oce‐
anowi, wskoczyć do niego, zanurzyć się i płynąć jak najdalej i jak naj‐
dłużej? Może…
Czuję uderzenie w ramię, a jednocześnie ktoś podcina mi nogi. Padam
na ziemię. Niemal w  tym samym momencie silne ręce przyduszają
mnie do trotuaru. Wciskają mi twarz w bruk. Staram się walczyć, lecz
przeciw mnie jest zbyt wielu. Nie mam dość siły.
Po tylu latach znów czuję stal kajdanek na nadgarstkach. Z moich ust
dobywa się rozpaczliwy krzyk. Tłum rozstępuje się i spogląda na mnie
z zaciekawieniem. W oczach przechodniów nie widzę ani oskarżeń, ani
współczucia. Jestem tylko epizodem w  ich życiu. Nikt nie zna mojego
imienia.
 
 
86.
 
Pokój nie jest ani duży, ani mały. Ma niewielkie okna pod sufitem, a do
lampy przymocowane są łopaty klimatyzatora. Obracają się bardzo po‐
woli, rozgarniając duchotę.
W pomieszczeniu poza metalowym biurkiem znajdują się trzy krzesła
oraz niewielka szaa. Siedzę tuż przy niej, naprzeciw dwójki policjan‐
tów. Przypominają bohaterów trzeciorzędnego filmu kryminalnego. Je‐
den jest gruby i niski, a drugi wysoki oraz bardzo smukły. Ma niemiec‐
kie nazwisko i  pełni funkcję tłumacza, gdybym czegoś nie zrozumiał.
Rozumiem jednak wszystko bardzo dobrze. Dostrzegam jedną zasadni‐
czą zmianę względem moich wcześniejszych kontaktów z  amerykań‐
skimi gliniarzami. Teraz nie jestem z  nikim na ty, a  nawet w  janke‐
skim angielskim pojawia się formalizm.
Po raz kolejny pada pytanie o cel mojej podróży do Los Angeles sprzed
roku. Śledczy krążą wokół tematu, nie decydując się na przeprowadze‐
nie frontalnego ataku. W  ogóle są wyjątkowo wyważeni i  cierpliwi.
W  niczym nie przypominają narwanych szeryfów z  filmów. Drążą ko‐
lejne kwestie, czekając na mój błąd.
– Już wam mówiłem, że pisałem reportaż o prostytutkach w Kalifor‐
nii. Chciałem porównać realia wykonywania ich zawodu z realiami au‐
striackimi. Nic więcej.
– Czy w tamtym czasie spotkał się pan z jakąś prostytutką w celach
seksualnych? – dopytuje niższy.
–  Tak. Z  dwiema albo trzema, znajdziecie o  tym informację w  moim
dzienniku. Zapewne trafiliście na niego podczas przeszukania mojego
mieszkania.
O przeszukaniu w trakcie rozmowy telefonicznej powiedziała mi Eli‐
sabeth. Zresztą zdziwiłbym się, gdyby zostawiono moje rzeczy w  spo‐
koju.
Wyższy gliniarz przekłada w dłoniach jakieś papiery. Nagle odwraca
dwie kartki i podsuwa je mi tuż przed nos. Są na nich dwa czarno-białe
zdjęcia oraz portret pamięciowy.
– Była wśród nich jedna z tych kobiet? – pyta ostro. Zgrywa złego gli‐
niarza.
– Chwileczkę…
Starannie przypatruję się fotografiom i staram odświeżyć pamięć. Za‐
stanawiam się, co dokładnie napisałem w swoim dzienniku. Czy wspo‐
minałem o  cechach fizycznych spotkanych dziwek? Chyba tak. Lako‐
nicznie, ale co nieco o nich na pewno napisałem. Jeszcze raz spoglądam
na fotografie.
– Mogę? – Wyciągam dłoń, a gliniarz podaje mi kartki.
–  Proszę się zastanowić i  dokładnie przemyśleć odpowiedź. Czy spo‐
tkał pan którąkolwiek z tych kobiet?
Przekładam zdjęcia. Oglądam je pod różnymi kątami, to przybliżając,
to oddalając od twarzy. Analizuję kolejne szczegóły, kolor skóry, krój
oczu, wielkość nosa, uszu i ust. Czy mógłbym się pomylić? Czy mógłbym
scharakteryzować je pojedynczym zdaniem?
Oddaję policjantowi plik kartek, po czym wskazuję na fotografię le‐
żącą na wierzchu.
– Wydaje mi się, że z nią rozmawiałem – stwierdzam. – Ale nie upra‐
wialiśmy seksu, jeśli o to chodzi.
– Kiedy?
–  Nie pamiętam. Być może udałoby mi się to ustalić po zajrzeniu do
notatek, których część znajduje się w Wiedniu.
– Na razie może pan o nich zapomnieć, panie Unterweger. Zdaje się,
że nasi austriaccy koledzy właśnie się z nimi zapoznają.
Zaciskam usta i spoglądam na niego spode łba. Cholera.
–  Czy wy… – Staram się jak najprecyzyjniej sformułować pytanie. –
Czy z nimi współpracujecie?
–  Oczywiście. Wiemy o  panu naprawdę bardzo dużo. A  nawet dużo
więcej niż dużo.
– Rozumiecie więc, dlaczego wyjechałem? Ameryka to niby kraj umi‐
łowania wolności oraz praw człowieka.
– Właśnie tak jest. Może pan być…
Przerywam mu.
– W Austrii obawiałem się niesprawiedliwego procesu – rzucam unie‐
sionym tonem. – Ciągnęła się za mną łatka przestępcy oraz wiecznie
roztrząsano moje dawne życie, które, krótko mówiąc, prowadziłem bar‐
dzo źle. Ale to się zmieniło. Napisałem kilka książek oraz sztuk teatral‐
nych. Zarobiłem mnóstwo kasy… Poczytajcie o mnie w austriackiej pra‐
sie i wyróbcie sobie sami zdanie, zanim zaczniecie mnie oceniać na pod‐
stawie słów nawiedzonych gliniarzy.
– Ta zrobimy, panie Unterweger – zapewnia niższy policjant. – Proszę
się o to nie martwić.
– Domyślam się, że to na wniosek Wiednia kazano mnie aresztować. –
Widząc miny policjantów, przechodzę do ataku. – I sądzę, że nie przeko‐
nują was przesłane przez nich dowody. Nie wierzycie w moją winę, ale
ktoś każe wam dokopywać się jeszcze głębiej. Mam wrogów i ci wrogo‐
wie od lat chcą mnie zniszczyć.
– Amerykański wymiar sprawiedliwości jest na to odporny.
– Czyżby?
– Nie musi się pan martwić o żadne naciski. Nasi sędziowie przeana‐
lizują wszelki materiał zgodnie z  własnym sumieniem. Podobnie jak
my. Choć nasi przyjaciele z  Kalifornii… – Policjanci wymieniają poro‐
zumiewawcze spojrzenia.
– Za morderstwo orzeka się tam karę śmierci – stwierdza niby mimo‐
chodem niższy, po czym szybko dodaje: – Dlatego wszystko analizuje się
z podwójną dbałością.
Wyczuwam ukrytą groźbę i  podtekst. Powstrzymuję chęć głębokiego
zaczerpnięcia powietrza. Odchylam się na krześle i zakładam dłonie za
głowę. Zaraz znów skują mi nadgarstki, więc chcę je chociaż rozluźnić.
– Będę wnosił o ekstradycję. Chcę się skonsultować z adwokatem.
– Ma pan takie prawo.
– W takim razie właśnie z niego korzystam – cedzę. – Rozumie pan,
do kurwy nędzy? Chcę się widzieć z  adwokatem, już, teraz, natych‐
miast!
Wysoki policjant obrzuca mnie pobłażliwym spojrzeniem, co przypra‐
wia mnie o jeszcze większą złość.
–  Nerwy w  niczym panu nie pomogą. Zdaje się, że powinien się pan
zacząć modlić.
Spoglądam mu prosto w  oczy. Uśmiecham się i  odsłaniam zęby.
Z przyjemnością skręciłbym mu kark.
– Proszę się o mnie nie martwić – zerkam na jego identyfikator – pa‐
nie Miller. Ma pan na głowie zmartwienia o  całą rodzinę. Ja, prędzej
czy później, znów wyjdę na wolność. Zaręczam panu.
Policjant zaciska usta i powoli wstaje od biurka.
– Wezwę pańskiego adwokata.
Dziękuję mu skinieniem głowy. Przenoszę wzrok na niższego glinia‐
rza, ale ten bez problemu wytrzymuje moje spojrzenie. Kładzie dłonie
na brzuchu i uśmiecha się pogardliwie. Dobry glina stał się tym złym.
Wszyscy mamy do odegrania swoje role.
 
 
87.
 
Pamiętasz Roberta Cunninghama, wiceszeryfa Dicka, który załatwił
mi przepustkę na jeżdżenie z  patrolami kalifornijskiej policji? By spo‐
tkać się ze mną, przyleciał prosto z Los Angeles. Siedzi naprzeciw mnie
i  trzyma dłonie splecione w  piramidkę, stukając o  siebie opuszkami
kciuków. Przez ostatnie miesiące wyraźnie się postarzał, ma napięte
rysy, uwydatniony podbródek i brązowe cienie pod oczami. Nie kryje się
w  nim już ani trochę kowbojskiego luzu, którym emanował przy na‐
szym pierwszym spotkaniu.
Na stole leżą zdjęcia zamordowanych prostytutek. Są to te same ko‐
biety, których fotografie przed paroma dniami pokazywał mi duet gli‐
niarzy.
– Mamy pańskie ślady, panie Unterweger. Całe mnóstwo…
– Nie sądzę. – Staram się odpowiadać jak najspokojniej. – Nie może‐
cie ich mieć, bo ich nie ma. Uwierzyliście tym cholernym śledczym
z Grazu.
– Nie. To mikroślady biologiczne, odnalezione przy zwłokach Shannon
Exley, Irene Rodriguez i  Sherri Ann Long. Wie pan, że tak się nazy‐
wały? Czy to w ogóle pana nie interesuje?
– To imiona tych kobiet ze zdjęć?
– Zgadza się. To właśnie te kobiety, które zostawiły partnerów, mężów
i dzieci. Które straciły życie, bo sytuacja zmusiła je do zaufania takim
ludziom jak pan. A  pan nazywał je najszlachetniejszymi z  kobiet, pa‐
mięta pan?
– Nadal tak uważam.
– A ja uważam, że powinien się pan przyznać. To oszczędziłoby wielu
problemów i pozwoliłoby uratować panu życie.
– Nie mam się do czego przyznawać.
–  No, dobrze… – Wiceszeryf Dick wstaje i  wyciąga z  kieszeni pro‐
bówkę oraz patyczek do wymazów. – W  takim razie proszę o  pański
włos oraz ślinę.
– A jeśli odmówię?
Wzrusza ramionami.
– Nie może pan. Zgodnie z prawem każdego z zainteresowanych sta‐
nów mogę pana skuć i  wsadzić ten patyczek w  taki otwór pańskiego
ciała, jaki sobie tylko zamarzę. Chyba lepiej tego uniknąć?
– To może jedynie dowieść mojej niewinności.
Biorę patyczek, po czym pobieram wymaz z ust oraz przeczesuję pal‐
cami włosy. Wkładam kilka do probówki. Wiceszeryf dostrzega, że moja
dłoń drży. Przez chwilę bacznie się jej przygląda, wreszcie z tryumfalną
miną odbiera probówki i zamyka ich wieczka.
–  Dziękuję. Jutro pielęgniarka pobierze panu jeszcze jedną serię
w ambulatorium. Wolimy mieć dwa wyniki.
– Na potrzeby testu DNA? – dopytuję.
–  Zgadza się. Dzięki niemu uzyskamy stuprocentową pewność i  sąd
nie będzie miał się w ogóle nad czym zastanawiać. Wie pan, jak w Kali‐
fornii wykonujemy karę śmierci?
Przygryzam usta i kręcę głową. Nie interesuje mnie to. Po co miałbym
to w  ogóle wiedzieć? Najchętniej zatkałbym teraz dłońmi uszy i  jak
dziecko schował się pod stół. Z trudem wytrzymuję świdrujące spojrze‐
nie wiceszeryfa, nie mogąc odpowiedzieć na nie tym samym. Nie wiem,
dlaczego jestem kompletnie rozbity wewnętrznie. Nie chcę żyć, czekając
w betonowej klatce na śmierć.
– Mamy komory gazowe. – Policjant odsłania w uśmiechu zęby. – To
dość szybka śmierć, ale jej przeciwnicy podnoszą głosy, że wcale nie jest
bezbolesna. Gazowanie ponoć w  pewnej mierze przypomina zalewanie
od środka organizmu kwasem. Skazanego zaczyna palić każda żyła,
każda tętnica i  każdy nerw. Przed zgonem toczy go potworna agonia,
tym gorsza, że aż do ostatniego oddechu zachowuje on świadomość
umierania. Widziałem parę egzekucji i  naprawdę nie jest to miły wi‐
dok.
Splatam nogi. Pochylam się i opieram na łokciach.
–  Jestem niewinny – szepczę. – Rozumie pan? Chcą mnie w  to
wszystko wrobić…
Zaczynam płakać. Nie potrafię się opanować. Przerażony drżę na ca‐
łym ciele.
 
 
88.
 
Codziennie ktoś przypomina mi o karze śmierci. Robi to strażnik wyda‐
jący posiłki, pielęgniarz, naczelnik więzienia, nawet cholerny psycho‐
log. Mimo że o  to nie prosiłem, do mojej celi przez wąski lufcik wrzu‐
cono biblię. Ten, kto to zrobił, nie mógł być wierzącym człowiekiem.
Prawdziwi chrześcijanie nie rzucają swoją świętą księgą śmierci oraz
objawień.
Ciągle trzymam się nadziei, że kolejnego ranka ktoś zapuka do drzwi
i powie, że to wszystko jest absurdalną pomyłką. Że znaleziono dowody
mojej niewinności lub uwierzono w  alibi. „Panie Unterweger, jest pan
wolny”. Wyraźnie słyszę te słowa. Wyobrażam je sobie na tysiące sposo‐
bów i przy tysiącach okoliczności. Padają przed sądem, podczas wstęp‐
nej rozmowy z  prokuratorem, z  ust naczelnika, prezydenta, wicesze‐
ryfa Dicka… Jestem niewinny i wolny. Kropka.
Wniosek o ekstradycję musi zostać rozpatrzony w ciągu dziewięćdzie‐
sięciu dni od jego wniesienia. Dziś minęło osiemdziesiąt jeden. W  Au‐
strii mam po swojej stronie przynajmniej część opinii publicznej. Ludzie
o mnie słyszeli i znają mnie. W więzieniu na Florydzie jestem jednym
z  wielu potencjalnych zbrodniarzy, którym nie należy się nic poza po‐
marańczowym kombinezonem dla więźniów szczególnie niebezpiecz‐
nych.
Zabiję się. Ubiegnę ich.
Ta myśl powraca coraz częściej. Prześladuje mnie jak przeklęta melo‐
dia, której nie możesz wyrzucić z umysłu.
Zabiję się. Ubiegnę ich.
Skończyłbym ze strachem, z oczekiwaniem kolejnego dnia i wieści. To
nie byłoby takie trudne, ale nie wiem, czy byłbym w  stanie. Mimo
wszystko chcę żyć. Chcę spotkać Elisabeth i powiedzieć jej, że jej wyba‐
czam. Że nie mam do niej żalu, że mnie wrobiła. To byłaby ładna scena,
która nadawałaby się do wyemitowania na antenach wielu stacji. Gdy
o  niej myślę, nie wyobrażam sobie, żebym mógł pozbawić się życia.
Znajduję siłę trwać tylko z tą jedną perspektywą na odległym horyzon‐
cie zdarzeń.
Zabiję się. Ubiegnę ich.
Zagazowanie…
Raz po raz myślę o  tym, co czuje człowiek skazany na śmierć, po
umieszczeniu w  komorze gazowej. Wolałbym krzesło elektryczne albo
zastrzyk z trucizną. Zastrzyk chyba byłby najlepszy, ale ponoć w więk‐
szości stanów go zawieszono ze względów humanitarnych. Co za pie‐
przenie.
Wstaję i  się przeciągam. Robię dwa małe kroki przed siebie i  zakrę‐
cam wzdłuż muru celi. Po dwóch krokach kolejny zwrot. I tak do znu‐
dzenia albo dopóki zacznie mi się na tyle kręcić w głowie, że muszę się
zatrzymać, żeby nie zwymiotować.
Z korytarza dobiega mnie odgłos kroków. Szybkich i  zdecydowanych.
Która może być godzina? Szesnasta? Siedemnasta? Nikt nie powinien
przechodzić tędy o  tej porze. Tym bardziej że poza moją celą w  tym
skrzydle znajduje się tylko jedna cela – ze skazanym na karę śmierci.
Czasem słyszę jego płacz i  krzyki. W  Stanach najwyraźniej nie mają
problemu ze wspólnym osadzeniem aresztantów oraz więźniów.
Do idącego dołącza jakaś druga osoba. Znacznie lżejsza i  stawiająca
kroki zdecydowanie ciszej. Zbliżają się do mojej celi. Zatrzymują się
i ktoś wsuwa klucz w potężny zamek. Serce uderza mi ze zdwojoną siłą.
Wyniki DNA… Jeżeli już nadeszły, przekażą mnie do Kalifornii,
a tam ktoś już sprząta komorę gazową.
Zasuwa szczęka i drzwi się otwierają. W progu staje drobna brunetka,
panna Philips, z  biura prokuratora. Przed paroma dniami mieliśmy
przyjemność odbyć krótką rozmowę, oczywiście o  niczym innym jak
o karze śmierci. Kobieta ma bladą, porcelanową cerę i zimne, błękitne
oczy. Jest po czterdziestce. Tak jak ostatnim razem ma na sobie ołów‐
kową czarną spódnicę oraz czarny żakiet. Panna Śmierć.
Tuż za nią staje strażnik, który mierzy mnie uważnym spojrzeniem.
Ostatnim razem zapowiadał mi, że wkrótce zostanie zlecone przeszuka‐
nie mojej celi, ale jak dotąd to się nie zdarzyło. Zresztą nie przejmuję
się tym. Co takiego chcieliby znaleźć? Nie mam na tym kontynencie ni‐
kogo, kto zechciałby cokolwiek dla mnie przemycić. W  hierarchii liczę
się zbyt mało, aby spróbować tego, co niegdyś tak dobrze wychodziło mi
w austriackim więzieniu – handlu.
– Pod ścianę i odwrócić się. Ręce za plecy.
Bez mrugnięcia okiem wykonuję polecenie strażnika. Po chwili na
nadgarstkach czuję stalowe obręcze i  jednocześnie dostaję pozwolenie
ponownego odwrócenia się. Strażnik wychodzi z celi. Zostaję w niej sam
na sam z drobną kobietą o wyrazie twarzy pokazującym, że nie robi to
na niej żadnego wrażenia. Spogląda na mnie z pogardą.
– Panie Unterweger… – odzywa się, po czym zerka na zegarek, jakby
się śpieszyła.
– Tak? Jestem do pani dyspozycji.
– Zna pan zasady. Wie pan, jak może skończyć, jeśli będzie odmawiał
współpracy z prokuraturą i nadal szedł w zaparte.
–  Ależ ja chcę współpracować – protestuję. – Chcę udowodnić, że to
wszystko to kompletne nieporozumienie!
–  Ma pan ostatnią szansę. – Kobieta mierzy mnie wzrokiem. – Jeśli
pan się teraz nie przyzna, prokuratura nigdy nie pójdzie z  panem na
żaden układ. Będzie bezwzględnie domagała się kary śmierci.
– Ale…
– Piłka jest po pańskiej stronie. Ma pan dziesięć sekund na podjęcie
decyzji. Współpraca albo komora gazowa.
Boże. Kobieta zerka na zegarek i zaciska usta.
– Ja… Jestem niewinny.
– Sześć sekund.
Nie chcę zginąć zagazowany jak w  cholernym obozie koncentracyj‐
nym. Nie pozwolę na to… Serce podchodzi mi do gardła, a  po plecach
spływa pot. Czy to naprawdę moja ostatnia szansa?
– Trzy.
Wiem, że podobne propozycje otrzymuje większość oskarżonych
o zbrodnie. I wiem, że prokuratura nigdy nie zmienia zdania. Jeśli te‐
raz odmówię, zrobią wszystko, by mnie zamordować. Jeśli zgodzę się
grać tak, jak chcą, mógłbym liczyć na dożywocie.
– Dwa.
Pochylam głowę i  pociągam nosem. Myśli mkną mi jak szalone, ale
nie skupiam się na nich. Nie potrafię uchwycić żadnej z nich.
– Jeden.
Powstrzymuję odruch wymiotny. Przełykam ślinę i  zmuszam się, by
stać prosto. Wbijam wzrok w ziemię. Przed oczami tańczą mi mroczki,
a mięśnie ud bolą mnie tak, jakby szarpano je obcęgami.
– Podjął pan decyzję, panie Unterweger.
Kobieta bez najdrobniejszej zmiany wyrazu twarzy odwraca się i dwu‐
krotnie stuka w drzwi. Te natychmiast się otwierają. Strażnik wypusz‐
cza ją na korytarz, a  po chwili słyszę stukot jej kroków. Idąc w  tę
stronę, stawiała je znacznie ciszej i delikatniej.
Podjąłem decyzję.
Przebiega mnie lodowaty dreszcz i ręce tak mi drżą, że strażnik musi
przytrzymać moje nadgarstki, by zdjąć kajdanki. Trzęsę się na całym
ciele. Upadam na podłogę i głęboko nabieram tchu. Kładę się na boku,
po czym zwijam się w kłębek jak dziecko.
 
Dwa dni później okazało się, że prokuratura blefowała. Ze względu na
okres oczekiwania na wyniki badań próbek DNA (przekraczający dzie‐
więćdziesiąt dni zakreślone terminem obowiązkowej ekstradycji) po‐
wzięto decyzję o wydaniu Jacka Unterwgera służbom austriackim.
 
 
89.
 
Samolot miękko dotyka kołami płyty lotniska. Dwóch siedzących po mo‐
ich bokach gliniarzy niemal jednocześnie przełyka ślinę. Poruszają się
nerwowo świadomi, że zaraz przyjdzie czas na najtrudniejszy moment
każdego transportu więźnia. Zmiana środka lokomocji. Wszystko odbę‐
dzie się na otwartej przestrzeni, a do tego w obszarze, na którym lepiej
unikać jakichkolwiek strzelanin.
–  Wysiądziemy jako ostatni – szepcze do mnie starszy policjant. –
Spokojnie, powolutku, gdy wszyscy pasażerowie opuszczą samolot.
– Mnie się nigdzie nie śpieszy – odpowiadam z wymuszonym uśmie‐
chem.
Zerkam przez okno i  dostrzegam w  oddali główny gmach wiedeń‐
skiego portu lotniczego. Widziałem go tyle razy… Nigdy nie przypusz‐
czałem, że wrócę do Austrii w podobnych okolicznościach. Ale to nic. To
właściwie całkiem dobrze. Jestem rozluźniony i spokojny. Przynajmniej
oddaliła się ode mnie wizja śmierci w  komorze gazowej. To moje małe
zwycięstwo.
– Do którego zakładu macie mnie przewieźć? – pytam, nie odwracając
wzroku od okna.
– Dowiesz się, gdy tam trafisz.
Zwyczaje językowe bywają zaskakujące. W  Stanach, odkąd zaczęto
mnie podejrzewać o te cholerne zbrodnie, przestano do mnie mówić per
„ty”, a stałem się „panem Unterwegerem”. W Austrii proces przebiega
całkowicie na odwrót.
– To tylko ciekawość… – Wzruszam ramionami i przymykam oczy.
Po chwili samolot zatrzymuje się, a pasażerowie zrywają się z miejsc.
To nic, że nie podstawiono jeszcze schodów i  będą musieli czekać na
stojąco. Dzieje się to zawsze i wszędzie.
Wreszcie drzwi otwierają się, a  masa ludzka wylewa się z  samolotu.
Obaj policjanci trzymają mnie pod ręce, jakbym właśnie teraz miał ze‐
rwać się do biegu i zniknąć w tłumie. Prędzej zostałbym przez niego za‐
deptany. Cierpliwie czekam ze spuszczoną głową oraz przymkniętymi
oczami. Recytuję w  myślach zdania, które zamierzam wypowiedzieć
podczas pierwszego przesłuchania. Zwracam uwagę na ton oraz szyb‐
kość mówienia.
– Wstawaj! – Dostaję kuksańca w żebra. – Już czas.
Otwieram oczy i  spostrzegam, że w  samolocie zostaliśmy sami. Po‐
słusznie wstaję, po czym posłusznie pozwalam się prowadzić do wyjścia.
Stajemy na najwyższym stopniu kilkunastoschodkowych metalowych
schodów. Płyta lotniska skąpana jest w  późnowiosennym, mocnym
słońcu. Kilkadziesiąt metrów od samolotu dostrzegam tłum dziennika‐
rzy.
– Chodźmy. – Teraz to ja ponaglam policjantów.
– Panie Unterweger! – Słyszę uprzejme nawoływania.
Dla mediów wciąż jestem „panem”, a  to wprawia mnie w  naprawdę
dobry nastrój. Po chwili przechodzimy niedaleko reporterów, których
odgradza ode mnie kilku policjantów. Pytania zlewają się w szum, ale
liczy się tylko jedna odpowiedź.
–  Przyleciałem, aby udowodnić swoją niewinność – rzucam tonem,
jakbym zjawił się tu zupełnie dobrowolnie.
Pochylam się, starając ukryć dłonie skute kajdankami. Wyprzedzam
o krok eskortujących mnie policjantów. Ku mojej radości właśnie w tym
momencie trzaskają migawki aparatów. Jutro trafię na okładki gazet
w całym kraju. Uśmiecham się delikatnie, odsłaniając zęby. W tej pozy‐
cji prezentuję się najkorzystniej. Najbardziej niewinnie.
 
 
90.
ARESZT ŚLEDCZY W GRAZU, MARZEC 1993 R.
 
Mecenas Fischer łypie na mnie małymi, okrągłymi oczkami. Trzyma
dłonie złożone jak do modlitwy i  co chwilę kłykciami gładzi pulchny
podbródek. Siedzimy w niewielkim pokoju widzeń we wschodnim skrzy‐
dle zakładu karnego.
– No, niech pan to z siebie wydusi.
Widzę, że adwokat szuka odpowiednich słów, aby przekazać mi jakąś
wiadomość lub umyślnie czeka, zastanawiając się, czy moja przyszłość
w ogóle mnie interesuje. Przed paroma dniami wszem wobec ogłosiłem,
że moje życie może się skończyć. A  jeśli zostanę skazany, skończy się
z całą pewnością. Nie przeżyję ani jednego dnia dłużej za kratami.
Zabiję się. Ubiegnę ich.
Fischer odchyla się na krześle i ciężko sapie. Sięga ku aktówce, ale za‐
raz odkłada ją na kolana.
–  Prokurator wniósł akt oskarżenia – oznajmia spokojnym tonem. –
Już mamy pewność, że odbędzie się rozprawa.
Wzruszam ramionami. Zajęło to wiele miesięcy, ale nie spodziewałem
się innego rozwoju wydarzeń. Właściwie zdziwiłbym się, gdyby po tak
długim śledztwie prokuratura odpuściła. Nawet jeżeli nic na mnie nie
mają, będą iść w  zaparte, aby w  oczach społeczeństwa nie wyjść na
kompletnych idiotów. A  wiem, że w  mediach przewija się coraz więcej
przychylnych mi komentarzy.
– Na czym go oparł?
–  Na zeznaniach świadków, na fragmentach twojego dziennika, na
zbieżnościach dat… To wygląda naprawdę słabo.
– Bzdury. – Lekceważąco macham ręką. – To tylko gówniane poszlaki,
które o niczym nie mogą przesądzić. Ława przysięgłych w nie nie uwie‐
rzy…
– Jest pan o tym przekonany?
– O ile żyjemy w państwie prawa, to tak. Nie mam co do tego żadnych
wątpliwości.
–  Dobrze. Niech tak będzie. Rozumiem, że o  żadnych negocjacjach
z prokuraturą nie może być mowy?
–  Oczywiście, że nie! – Powstrzymuję się, aby nie zerwać się z  miej‐
sca. – Jak pan w ogóle może coś takiego insynuować…
–  Muszę jak najlepiej reprezentować pański interes. Chcę poznać
wszystkie możliwości.
Wstaję, dając adwokatowi do zrozumienia, że już wyłożyłem całe
swoje stanowisko. On jeden nie może mieć żadnych wątpliwości co do
mojej niewinności. Żadnych.
–  Panie Fischer, jedyną możliwością jest podążanie drogą prawdy –
mówię, patrząc mu prosto w  oczy. – A  prawda jest taka, że nie nagnę
się, aby sprawić komukolwiek satysfakcję. Choćby ceną tego miało być
dożywocie.
Mecenas powściągliwie kiwa głową. Podnosi się i bierze aktówkę.
– Panie Unterweger… – odzywa się ciszej niż zazwyczaj. – Oni mają
wyniki badań DNA. Nie mam pojęcia, co dokładnie, ale wiem, że te już
przyszły.
Przeszywa mnie zimny dreszcz. Przygryzam wargę i przez chwilę mil‐
czę, starając się odrzucić niewidoczną dłoń, która zacisnęła się na moim
gardle.
– To nic nie zmienia – cedzę.
 
 
91.
 
Proces rozpoczął się po ponad roku, odkąd sprowadzono mnie ze Sta‐
nów do Austrii. Aż tyle prokuratura potrzebowała, aby strzępki do‐
mniemań poskładać w miarę logicznie brzmiącą całość. Początkowe wy‐
stąpienia biegłych oraz śledczych sprawiały wrażenie farsy. Gubiono się
w  insynuacjach, wygłaszano tyrady na podstawie idiotycznych domy‐
słów.
Mój adwokat kilkukrotnie skutecznie wytknął błędy prokuratury tak,
że media miały coraz większe wątpliwości co do rzetelności procesu.
Przez cały ten czas starałem się niewiele odzywać, głównie słuchać
i wykazywać całkowitą pokorę. Kilkukrotnie wspomniałem, że jeśli, nie
daj Boże, zatryumfuje niesprawiedliwość i  trafię na zawsze za kraty,
nie zawaham się odebrać sobie życia.
W składzie orzekającym znajdowało się ośmioro ławników. Od po‐
czątku wiedziałem, że czworo z  nich jest nastawionych do mnie nega‐
tywnie, a dwoje wierzy w moją niewinność. Decydujące miało się oka‐
zać zdanie pozostałej dwójki.
Wszystko było na dobrej drodze do momentu, gdy przedstawione zo‐
stały wyniki badań DNA. Rzekomo moje ślady biologiczne znaleziono
przy siedmiu z  jedenastu ofiar, o  które mnie oskarżono. Ponadto
w moim mieszkaniu natrafiono na strzęp nici z ubrania jednej z zamor‐
dowanych dziwek, a w aucie, które oddałem do zezłomowania, włos in‐
nej. Udowodniono, że w  dniu, gdy zginęła Blanka Bockova, byłem
w Pradze, a w dniu śmierci Elfriede Schrempf w Grazu. Zdaje się, nikt
nie wierzył w  ponure zbiegi okoliczności. Nagle zobaczyłem, że waha‐
jąca się dwójka spogląda na mnie z  nienawiścią. Nie potrafili zrozu‐
mieć, że człowiek może mieć od dzieciństwa pecha i trafiać w najgorsze
miejsca w  najgorszym możliwym czasie. Tak wyglądało moje cholerne
życie.
Poczułem rezygnację. Nawet teraz, gdy nakazano wszystkim wstać
i opuścić salę, nogi odmawiają mi posłuszeństwa. Muszę podeprzeć się
o ławkę, a strażnik szarpie mnie do przodu. Niemal upadam. Teatral‐
nie chwieję się tak długo, że mam pewność, iż ławnicy zobaczyli, jak je‐
stem traktowany. Wykrzywiam twarz z  udawanego bólu. Mimo to
gdzieś w  głębi duszy tracę już siłę, by nadal odgrywać te scenki.
Wszystko przestaje mieć znaczenie.
Drzwi otwierają się i zostaję wyprowadzony na korytarz. Natychmiast
trzaskają migawki aparatów, a tuż koło mnie powietrze przecinają mi‐
krofony. Rozlega się gwar pytań zadawanych przez dziennikarzy. Od
pewnego czasu staram się na nie nie odpowiadać. Robię jedynie prze‐
praszającą minę i wlokę się dalej, ku przeznaczeniu. Zdjęcia wystarczą.
Zdjęcia oraz kilka lakonicznych oświadczeń, które przekazał mediom
mój adwokat.
Tłum jest tak gęsty, że policjanci muszą torować mi drogę. Panują nie‐
wyobrażalny chaos oraz duchota. Wlokę się noga za nogą, jakbym był
cały obolały.
– Jack, kocham cię!
Odwracam się i  spoglądam na niską brunetkę. To ta sama dziew‐
czyna, która przed paroma laty przyjechała na moje spotkanie autor‐
skie ze swoją przyjaciółką i której wręczyłem wizytówkę. Obok niej stoi
kilka innych kobiet, z  których część jest mi znana przynajmniej z  wi‐
dzenia. Z niektórymi z nich się przespałem, z niektórymi jedynie flirto‐
wałem, wszystkie łączy podobny uśmiech. Wpatrują się we mnie, mniej
lub bardziej odsłaniając zęby. Ich oczy błyszczą.
– On jest niewinny! – krzyczy kobieta z płomieniście rudymi włosami,
której zupełnie nie kojarzę.
– Nie zrobił tego! Wbijcie to sobie do głów!
– Wypuśćcie go!
Okrzyki mieszają się w  chaotyczny tumult. Policja sądowa stara się
zapanować nad zebranymi, a  ja niczym potępieniec karnie pochylam
głowę. Kiwam nią, dziękując za wszystkie te gesty. Chwytam rozpalone
spojrzenia, lecz jednocześnie robię wszystko, by się nie uśmiechnąć.
Sprawiam wrażenie udręczonego i załamanego. Muszę właściwie kiero‐
wać złością tłumu. Tłumu, który jeszcze nie dowiedział się o  najnow‐
szych dowodach przedstawionych przez prokuraturę.
Jutro moja mowa końcowa
 
27 czerwca 1993 r. w  nocy poprzedzającej ostatni dzień procesu Jacka
Unterwegera, przed gmachem sądu w  Grazu eksplodował ładunek wy‐
buchowy. Uszkodzona została część budynku, lecz nie wpłynęło to na
harmonogram rozpraw. Sprawcy nigdy nie zostali ujęci.
 
 
92.
 
Z trudem panuję nad emocjami. Wstaję z  miejsca i  podnoszę z  ławy
kartkę. Odkładam ją jednak i znacząco spoglądam na twarze ławników.
To ludzie w  różnym wieku, dwie kobiety oraz sześciu mężczyzn,
w większości surowych, poważnych, typowych społeczników.
– Proszę… – ponagla mnie przewodniczący.
Mój adwokat nachyla się i coś szepcze, ale nie rozumiem jego słów. Za‐
pewne prosi, bym po raz ostatni się zastanowił, czy chcę dodać coś od
siebie. Może to jego słowa powinny wybrzmieć na końcu, jako podsumo‐
wanie tej całej farsy.
Owszem, chcę. Muszę.
Wyprostowuję się i  przymykam oczy na tak długo, by opanować łzy.
Podpieram się rękoma o blat ławy. Odchrząkuję, a cisza w sali zdaje się
wręcz piszczeć. Zaczynam mówić. Przez ostatnie dni gładziłem i waży‐
łem każde słowo, lecz teraz pod wpływem emocji zmieniam wiele z nich.
–  Jeszcze niedawno wszyscy uważali, że nic nie osiągnę. Że wyjdę
z więzienia jako degenerat i szybko do niego wrócę, gdyż nie będę po‐
trafił żyć na wolności. – Z rezygnacją wzruszam ramionami. – Tymcza‐
sem, na przekór nim coraz lepiej utrzymywałem się z  pisania książek
oraz sztuk. Moje przedstawienia wystawiano w  najlepszych teatrach
i zbierały naprawdę pochlebne opinie, co napawało mnie dumą oraz da‐
wało poczucie sensu. Przepraszam, jeśli brzmi to pysznie, ale tak wła‐
śnie było. Zdobyłem mnóstwo przyjaciół, którzy zaręczą państwu, że je‐
stem dobrym, całkowicie zresocjalizowanym człowiekiem. Urządziłem
się, kupiłem mieszkanie, samochód, nawiązałem szereg kontaktów.
Czego miałbym chcieć więcej? Osiągnąłem wszystko, o  czym mogłem
zamarzyć, a nawet znacznie więcej. Czy człowiek, który żyje tak jak ja,
chciałby ryzykować? Po co w  ogóle miałbym dokonywać tych mor‐
derstw? Prokuratura nie znalazła żadnej odpowiedzi na to podstawowe
pytanie. Nawet nie próbowała tego zrobić. Stwierdziła, że spotykałem
się z prostytutkami, nie przeczę temu. Miałem wiele kontaktów seksu‐
alnych, z czego za niektóre płaciłem. Wiem, że mój stosunek do kobiet
nie zawsze był godny pochwały, ale to przekleństwo piętnastu lat spę‐
dzonych w więzieniu. Kto miał mnie nauczyć uczuć? Współwięźniowie?
– parskam i spuszczam głowę. Po chwili jednak ciągnę ponurym tonem:
– Mimo wszystko starałem się być dobrym partnerem i dążyłem do sta‐
bilizacji, którą daje małżeństwo. Bianka mówiła państwu o tym i chyba
nie budzi to żadnych wątpliwości. Teraz wiem, że straciłem ją na za‐
wsze i  nigdy nie odzyskam jej zaufania. Jednak to nie tylko ja jestem
ważny w tym procesie. Będziecie państwo orzekać o życiu Jacka Unter‐
wegera, ale również o życiu mordercy, który pozostając na wolności, za‐
śmiewa się do rozpuku. Być może robi to nawet teraz. Nie pozwólcie mu
śmiać się po ogłoszeniu wyroku. Widzicie, jak marny materiał dowo‐
dowy posiada sąd, jak bardzo prokuratura musiała naginać fakty, aby
dopasować je do swojej teorii. Czy na tej podstawie jesteście w  stanie
zadecydować? Oczywiście, wolałbym sytuację, gdyby dowody niewinno‐
ści były oczywiste i nie mielibyście żadnych wątpliwości. Jednak trudno
o  alibi sprzed paru lat, trudno przecież powiedzieć – byłem wtedy tu
i  tu, a  ten a  ten z  całą pewnością potwierdzi moje słowa. Sami niech
państwo sobie przypomną, co robili w  maju przed dwoma czy trzema
laty. Na przykład piątego maja. Czy znaleźlibyście dowody na swoją
obronę? Ja robiłem, co mogłem, i pokazałem, że niejednokrotnie znajdo‐
wałem się w  innym mieście, niż utrzymywała prokuratura. Co z  tego,
że mogłem udowodnić, iż było to na przykład kilka godzin przed mor‐
derstwem? Czy to nie wystarczy? Czy lepiej uwierzyć, że pokonałem
pięćdziesiąt lub sto kilometrów tylko po to, by zabić? Moim zdaniem to
jasno ukazuje, jak grubymi nićmi szyta jest teoria oskarżenia. Wyniki
badań DNA niby wskazują na mój związek z kilkoma ofiarami, lecz nie
zamierzałem z  nimi polemizować. Nie wiem, skąd się tam wzięły, ale
nie zamierzałem kłamać i  się czegokolwiek wypierać. To byłoby nie‐
uczciwe. Wiecie też państwo, że nigdy nie unikałem kontaktu z wymia‐
rem sprawiedliwości, moim kuratorem oraz policją. Do momentu wyda‐
nia postanowienia o aresztowaniu zawsze byłem gotów współpracować.
Nie wyobrażałem sobie, żebym trafił za kratki i  teraz też żyję jedynie
nadzieją, że wykażecie się państwo zrozumieniem oraz wzniesiecie po‐
nad presję społeczną. Zawierzam wam swoje życie, bo jeśli zapadnie
wyrok skazujący, będę musiał pożegnać się z tym światem. Nie potrafił‐
bym niewinny spędzić w więzieniu choćby dnia dłużej. Jednak teraz po‐
kornie i  z pełną, niczym niezmąconą wiarą, wiarą w  sprawiedliwość,
będę czekał na państwa decyzję. Oddaję się w wasze ręce jako człowiek
całkowicie niewinny. Dziękuję.
 
Rozdział stanowi kompilację kilku mów wygłaszanych przez Jacka
Unterwegera w  trakcie procesu, w  tym ze szczególnym uwzględnieniem
jego mowy końcowej. Ostatnie odnotowane słowa, które Unterweger wy‐
krzyknął na sali sądowej, brzmiały:„Byłem chciwą, łakomą osobą, zde‐
terminowaną, by wznieść się z nizin na szczyty. Ale to nie byłem ja!”.
 
 
93.
 
– Uspokój się, Jack. Zrobiliśmy, co w naszej mocy.
Zerkam na mojego adwokata i uśmiecham się z niedowierzeniem. Aż
tak łatwo mu to wszystko przychodzi? To po prostu kwestia roboty?
„Zrobiliśmy co w  naszej mocy, a  jeśli nic z  tego nie będzie, to trudno.
Głową muru nie przebijesz”. Mam ochotę zdzielić go w twarz.
Nie odzywam się. Stoję z  drżącymi nogami, jak niegdyś czekając na
ogłoszenie postanowienia przedterminowo zwalniającego mnie z  odby‐
wania kary dożywotniego pozbawienia wolności. Sedno brzmiało mniej
więcej w  ten sposób. Teraz dziennikarze są znacznie bliżej. Nie stło‐
czono ich na końcu korytarza, lecz pozwolono śledzić ten ostatni etap
procesu z najlepszych miejsc. Na ogłoszenie wyroku przyszło tak wiele
osób, że część musiano zatrzymać przed budynkiem sądu.
Zza okna dobiegają mnie gwizdy i  krzyki. „Morderca!”, „Przywrócić
karę śmierci!”. Odkąd ujawniono dowody DNA, media straciły do mnie
sympatię i w najlepszym razie zaczęły zachowywać się chłodno i ostroż‐
nie. Nigdzie nie widzę Elisabeth ani innych znajomych twarzy z redak‐
cji. Są za to obie ubrane na czarno dziewczyny, w których oczach widzę
bezgraniczną miłość i  uwielbienie. Zresztą jest tu wiele podobnych do
nich.
Z ośmiorga ławników na pewno przekonałem dwójkę. Jeśli ziarno
wątpliwości zakwitło w duszach dwojga kolejnych, niedługo wyjdę stąd
jako wolny człowiek. Wierzę, że tak się stanie. Zatłuszczony grubas słu‐
chał mojej mowy końcowej z wybałuszonymi oczami i potem na twarzy.
Niemal nie drgnął. Jedna z kobiet kiwała z aprobatą głową, ale jej to‐
warzyszka zaciskała gniewnie usta. Cholera.
Wnętrza dłoni mam mokre od potu i  czuję lodowatą strużkę spływa‐
jącą mi z karku po plecach. Staram się zachowywać pewnie, lecz jestem
cały rozedrgany. Muszę się pilnować by oddychać powoli oraz spokojnie.
Obawiam się, że zemdleję. Mam mroczki przed oczami i  nogi jak
z waty.
Gdy protokolantka otwiera drzwi do sali, z trudem ruszam się z miej‐
sca. Strażnicy niemal mnie wloką, a słowa adwokata dobiegają do mnie
jakbym słyszał je spod wody. Nie rozumiem ich sensu. Zajmuję miejsce
i zerkam na ławników. Ich twarze są zaczerwienione, a oczy błyszczące
po niedawnej dyskusji, lecz nie potrafię ich przejrzeć. Nie potrafię sku‐
pić na nich wzroku.
– Proszę wstać.
Szmer podnoszących się ciał, odkaszlnięcia, pełna wyczekiwania ci‐
sza. Dziennikarze przygładzają notesy i  pstrykają długopisami. Prze‐
wodniczący włącza mikrofon i zwraca się do najstarszego z ławników.
– Czy oskarżony jest winny zarzucanego mu morderstwa Blanki Boc‐
kovej z Pragi? – pyta.
Ławnik nabiera powietrza i spogląda w moją stronę, ale nie na mnie.
Nasze spojrzenia się rozmijają.
–  Ława przysięgłych uznała Jacka Unterwegera za winnego, stosun‐
kiem głosów sześć do dwóch.
Uginają się pode mną kolana. Przełykam ślinę i  podnoszę głowę, bo
wiem, że teraz większość oczu kieruje się właśnie na mnie. Powstrzy‐
muję płacz.
W ciągu kolejnych minut zostaję uznany za winnego dziewięciu mor‐
derstw. Każdego z nich tym samym stosunkiem głosów: sześć do dwóch.
Na sali panuje przyciszona wrzawa. Wreszcie rozlega się przerażony,
dziewczęcy krzyk.
– Co teraz, Jack? Boże, co teraz?!
–  Nic. – Staram się być jak najbardziej opanowany. – Odwołam się
i wszystko będzie dobrze.
Odwracam się i  uśmiecham do zebranych niedaleko mnie kobiet.
Wiem, że mam zaczerwienione oczy. Po policzkach ciekną mi chyba łzy,
ale nie zwracam na to uwagi.
– Wszystko będzie dobrze – szepczę. – Obiecuję.
 
Jack Unterweger został skazany za dziewięć morderstw, lecz uniewin‐
niono go w  sprawie zabójstw Elfriede Schrempf z  Grazu oraz Reginy
Prem z  Wiednia. Ciała kobiet odnaleziono w  tak posuniętym stadium
rozkładu, że nie odnaleziono na nich żadnych śladów biologicznych mor‐
dercy. Ten do dziś oficjalnie pozostaje na wolności.
 
 
94.
 
Delikatnie rozrywam dziurkę zrobioną paznokciem w spodniach dreso‐
wych. Wyciągam gumkę i kilkukrotnie rozprostowuję ją w dłoniach. Na
korytarzu panuje cisza. Obchód zacznie się za około pół godziny. Już ni‐
kogo nie uda mi się przekonać do swojej historii. Nikt nie wierzy, że
wszelkie zapiski, które łączą mnie z  morderstwami, to historie stwo‐
rzone na potrzeby planowanych książek. Mój reportaż o prostytutkach
ze Stanów oraz Austrii nigdy nie powstał w takim w kształcie, w jakim
zamierzałem. Co komu po luźnych notatkach?
Mógłbym napisać nowy Czyściec, ale tak naprawdę podobne historie
tworzy się tylko raz w życiu. Nigdy więcej już nie chwytają i nie znaj‐
dują właściwej publiki. Mein Kampf, Kapitał, Czerwona książeczka,
nawet spośród wielu dzieł Nietzschego liczy się tylko Tako rzecze Zara‐
tustra. Jack Unterweger niczym się nie wyróżnia.
Z przyjemnością napisałbym wiersz. Byłby to jedyny autentyczny
wiersz spod mojego pióra. Wszystkie stworzone dotychczas miały mi
zjednać przychylność oraz współczucie. Przecież poeci nie mogą być
mordercami.
Owszem, mogą. Stworzyłbym teraz najpiękniejszą poezję, jaką kiedy‐
kolwiek przeczytałaś. Z  pewnością uroniłabyś przy niej niejedną łzę.
Moje życie znaczy tyle samo, co życie każdej z  zamordowanych przeze
mnie kobiet. Choćbyś tego chciała, nie jest ani trochę mniej warte. Po‐
wiedziałbym nawet, że z  pewnych względów świat poczuje po mnie
większą pustkę niż po nich. A czy właśnie to nie jest miarą wartości ży‐
cia?
Mogłabyś mnie pokochać lub znienawidzić, lecz nigdy nie pozostałbym
dla ciebie obojętny. Gdybyśmy się spotkali, być może bawilibyśmy się
całkiem dobrze. Zawsze dawałem kobietom wiele satysfakcji. Nawet je‐
śli uważasz, że je wykorzystywałem i  nimi manipulowałem, zastanów
się, czy przy facecie takim jak ja nie byłabyś choć przez chwilę szczę‐
śliwa? Mielibyśmy u stóp cholerny świat, wiedziałabyś, że tak jak ja
możesz osiągnąć wszystko i  szklany sufit ponad naszymi głowami to
tylko podłoga sali balowej, na której jutro zatańczymy. Być może walc
ślubny.
Nie cierpisz mnie, bo powiedziałem ci o sobie całą prawdę. A czy my‐
ślisz, że gdybyś ty opowiedziała prawdę o sobie, ktokolwiek by cię polu‐
bił? Że twój chłopak, mąż lub narzeczony nadal by cię kochał? Obnażeni
przypominamy wypatroszone egzotyczne zwierzęta, którymi dzieci za‐
chwycają się w ogrodach zoologicznych, a których flaki budzą odrazę.
Śmierć…
Ona zawsze czeka tuż za rogiem.
Splatam gumkę podwójnie i przekładam ją przez wieszak na ubranie.
Powstała pętla jest identyczna jak ta, które niemal oderwały głowy za‐
mordowanym dziwkom. Pamiętasz? Ich szyje miały: sześć, siedem
i osiem cali obwodu. Jaki będzie obwód mojej szyi?
Staję na palcach i  upewniam się, że wiązanie jest wystarczająco
mocne. Pętla nie może się zerwać. Kiedy tylko opuszczę się ciężarem ca‐
łego ciała, nastąpi koniec. Lepiej ubiec dziesiątki tysięcy takich samych
dni powtarzanych w nieskończoność. A jeśli… A jeśli za chwilę pojawi
się strażnik i mi we wszystkim przeszkodzi, zrozumieją, że to nie żarty.
Trafię do szpitala lub zyskam plusa w  rubryce o  moim rozchwianiu
psychicznym. Może pojawi się szansa na przedterminowe zwolnienie?
Chyba naprawdę na to wciąż liczę…
Wiesz o mnie wszystko. Mogłem pozostać przy spisywaniu kryminal‐
nych historii oraz reportaży o dziwkach i bezdomnych. Mogłem napisać
jeszcze jedną dobrą sztukę lub parę kłamliwych wierszy. Dopiero teraz
moje słowa płyną prosto z  serca. Słyszysz jego bicie? Bije dokładnie
w tym samym rytmie, w jakim bije twoje. Jesteśmy jednością. Zawsze
byliśmy, choć zbyt długo nie wiedziałaś, że w ogóle istniałem.
Żegnaj.
 
Jack Unterweger powiesił się w celi 29 czerwca 1994 r. W tym celu zrobił
pętlę dokładnie w ten sam sposób, w jaki wykonywał pętle z bielizny, za
pomocą których mordował swoje ofiary. Do końca utrzymywał, że jest
niewinny i nie okazał skruchy.
 
—= FADE TO BLACK =—
 
 
POSŁOWIE
 
Próby wnikania w psychopatyczne osobowości mają dwojaką trudność.
Z  jednej strony wymagają ogromnej pracy oraz samodyscypliny, aby
w  jak najmniejszym stopniu nacechować opisywaną postać własnymi
przemyśleniami. Istotne są jedynie myśli oraz emocje (anty?)bohatera.
To bywa wymagające, ale zawsze staram się tego dokonać jak najsta‐
ranniej. Wyzbywam się opinii oraz osądów. Z  wszech miar staram się
nie oceniać.
Drugie wyzwanie jest równie skomplikowane. Rzecz w tym, by odtwa‐
rzając sadystyczny charakter, nie popaść w  przesadę lub śmieszność.
Często działania autentycznych morderców są tak niewiarygodne, że
gdyby były fikcją, zarzucano by im kompletną bzdurność. Tak było
w przypadku „Rzeźnika” robiącego bigos z ludzkiego mięsa oraz „Zim‐
nego chirurga” tworzącego lalkę z fragmentów ciał ofiar. Prawda jednak
broni się sama.
Jack Unterweger lawirował na granicy systemu sprawiedliwości oraz
ciemnej strefy półświatka. Do tego pojawiał się w  najpopularniejszych
programach telewizyjnych ubrany w  swój ulubiony biały garnitur
z czerwoną muchą oraz rękoma obwieszonymi złotem. Pisywał wiersze,
a  te zyskiwały uznanie czytelników, lecz przede wszystkim krytyków.
Niewiarygodne było jednak to, z jaką łatwością manipulował napotka‐
nymi osobami. Rodzina ofiary sponsorująca jego kurs pisarski, poli‐
cjanci zdradzający tajniki śledztw, żalące się prostytutki, które wbrew
obawom zgadzały się jechać z nim w kompletnie odludne miejsca… Siła
przekonywania Jacka była przerażająca. To, jak podatni jego wpływom
byli ludzie, wydaje się wręcz niewiarygodne. Z  zachowanych strzępów
wspomnień, wywiadów oraz relacji prasowych udało mi się – mam taką
nadzieję – odtworzyć jego sposób zachowania. Wzbudzanie litości, two‐
rzenie pokrętnych argumentacji, rzucanie błagalnych spojrzeń. Wresz‐
cie, jak stwierdzali świadkowie, pomagała mu chłopięca, urzekająca
aparycja kogoś, kto nie mógłby wyrządzić nikomu krzywdy.
Nie pozostaje mi nic innego, jak stwierdzić, że prawda po raz kolejny
okazała się bardziej przerażająca od najmroczniejszej fikcji. Jeśli choć
przez moment udało mi się otrzeć o myśli Jacka Unterwegera, oznacza
to, że i Państwo to zrobiliście. W tym wszystkim widoczne jest, jak nie‐
wiele różni się najgorszy z sadystów od każdego z nas. Gro czasu tkwią
w  nas tożsame emocje oraz pragnienia. Jednak czasem w  sadystycz‐
nych umysłach odzywa się zew krwi. Okrutna żądza, która może zostać
zaspokojona tylko w jeden sposób.
Czy Państwo również ją poczuliście? Czy zrozumieliście ją, a  może
jeszcze mocniej ją potępiacie – gotowi podnieść dłoń, gdy ktoś się Was
zapyta, czy popieracie karę śmierci?
Z tymi pytaniami zmierzyć musicie się sami.
Veritas temporis filia est.
 
Ukłony
Max Czornyj
 
 
SPIS TREŚCI
 
Karta tytułowa
Dedykacja
 
***
PROLOG
1.
2.
3.
4.
5.
6.
7.
8.
9.
10.
11.
12.
13.
14.
15.
16.
17.
18.
19.
20.
21.
22.
23.
24.
25.
26.
27.
28.
29.
30.
31.
32.
33.
34.
35.
36.
37.
38.
39.
40.
41.
42.
43.
44.
45.
46.
47.
48.
49.
50.
51.
52.
53.
54.
55.
56.
57.
58.
59.
60.
61.
62.
63.
64.
65.
66.
67.
68.
69.
70.
71.
72.
73.
74.
75.
76.
77.
78.
79.
80.
81.
82.
83.
84.
85.
86.
87.
88.
89.
90.
91.
92.
93.
94.
POSŁOWIE
 
Karta redakcyjna
 
Copyright © by Max Czornyj, 2021
Copyright © by Wydawnictwo FILIA, 2021
 
Wszelkie prawa zastrzeżone
 
Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez
wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz
rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.
 
Wydanie I, Poznań 2021
 
Projekt okładki: Mariusz Banachowicz
Zdjęcie na okładce: © Silas Manhood / Trevillion Images
 
Redakcja: Marta Akuszewska
Korekta: Monika Ślusarska
Skład i łamanie: Dariusz Nowacki
 
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:
„DARKHART”
Dariusz Nowacki
darkhart@wp.pl
 
 
eISBN: 978-83-8195-613-0
 

 
Wydawnictwo Filia
ul. Kleeberga 2
61-615 Poznań
wydawnictwofilia.pl
kontakt@wydawnictwofilia.pl
 
Seria: FILIA Mroczna Strona
mrocznastrona.pl

You might also like