Samochód to dzisiaj norma – niemal każdy może zostać posiadaczem
„czterech kółek”. Dziś auta stały się dominującym środkiem transportu dla większości Polaków, choć nie zawsze tak było. Czas odradzania się niepodległej Polski po 123 latach zaborów przypadł na okres dynamicznego rozwoju techniki, w tym motoryzacji. Dziś przedwojenne klasyki zachwycają przede wszystkim na pokazach i zlotach, warto jednak przypomnieć, jak wyglądał świat kierowców w czasach, gdy nie było znaku ustąp pierwszeństwa przejazdu, ale za to ustawodawca oczekiwał estetycznego wyglądu nadwozia. Gdy mówimy o motoryzacji w dwudziestoleciu międzywojennym, trzeba mieć na uwadze, jak bardzo rozwinęły się w tym czasie technika i przemysł. Z upływem lat zwiększyło się też zainteresowanie środkami transportu. W 1926 roku w Polsce zarejestrowanych było 11 807 samochodów (wliczając taksówki i autobusy). 11 lat później było ich niecałe 22 000, ale już w 1939 – 31 804. Na koniec lat 30. przypadł dynamiczny wzrost zainteresowania rynkiem samochodowym, który był spowodowany m.in. poprawą sytuacji ekonomicznej po latach kryzysu. W tym samym okresie przybyło w Polsce dużo motocykli – Polacy coraz chętniej stawiali na niezależność w kwestii przemieszczania się. W Polsce auto pozostawało towarem luksusowym. Pod koniec lat 30., gdy robotnik zarabiał ok. 100 zł miesięcznie, a urzędnik 200 zł do 360 zł, stosunkowo tani Fiat 500 kosztował ok. 3 800 zł. Według cennika Targów Poznańskich z 1937 r. do 5 000 zł można było sobie pozwolić też m.in. na Fiata 508 , a także Morrisa 8HP. Peugeota 202 można było zakupić za nieco ponad 6 tys. zł, podczas gdy Opel Olimpia był wydatkiem rzędu 6 800 zł. Były tez samochody luksusowe – najdroższy Mercedes 320 kosztował 33 500 zł, czyli niemal sumę 7 lat miesięcznych poborów kapitana Wojska Polskiego. Do tego należało doliczyć drogie koszty utrzymania, w tym opłaty, które kierowcy musieli wnosić na rzecz Państwowego Funduszu Drogowego, czyli podatek roczny od samochodu. Ciekawostkę stanowi fakt, że w 1933 roku wprowadzono regulacje, na mocy których premiowane były auta spełniające wymogi z zakresu obrony państwa. Posiadacze takich aut przedkładali stosowne zaświadczenie na podstawie którego uzyskiwali 60% ulgę w opłatach na rzecz Funduszu, przekazywaną w formie kuponów. Benzyna także nie należała do najtańszych. W grudniu 1936 roku kosztowała 58 gr za litr, z czego większą część tej kwoty pochłaniał podatek, a nie realna cena paliwa. Wszystko to sprawiało, że na samochód stać było tylko osoby zamożne i w skali kraju dalej pozostawał wyjątkiem, a nie regułą. Różnice między autami z lat 20. i 30. a współczesnymi samochodami widać gołym okiem – uwagę zwraca przede wszystkim niebanalny design przedwojennych pojazdów, ale nie były to jedyne rozbieżności. Jeszcze w początkach lat 20. większość aut pozbawiona była oczywistych dziś elementów takich jak kierunkowskaz czy wycieraczki. W czasie deszczu szofer musiał wychylać się i przecierać szybę lub – w najlepszym wypadku – uruchamiać wycieraczki działające na zasadzie prostej przekładni. Z kolei skręty i inne manewry komunikowano ręką – do czego zobowiązywał od początków lat 20. ustawodawca. Później pojawiły się kierunkowskazy mechaniczne. Z lewej i z prawej strony, na wysokości szyb bocznych, znajdowały się opadające w dół ramiona, które zatrzymując się pod kątem prostym sygnalizowały kierunek skrętu samochodu. Auto musiało być wyposażone także w dwa rodzaje klaksonów – jeden, cichszy, do sygnalizowania w terenie zabudowanym, a drugi głośniejszy, na pozostałe drogi. Ciekawostką jest, że w uzdrowiskach panował całkowity zakaz używania sygnałów dźwiękowych. Wracając do konstrukcji, w samochodach lat 20. i 30. była ona dość prosta, ale zarazem trwała. Auta wyposażone były w silniki benzynowe zasilane gaźnikiem, często z głowicą w układzie dolnozaworowym. Instalacje elektryczne miały zazwyczaj napięcie 6 VOLT. Brakowało tak dziś powszechnych udogodnień jak wspomaganie kierownicy czy wspomaganie hamulców. Auta starej konstrukcji, z niezsynchronizowaną skrzynią biegów, można by nazwać „podwójnym” manualem, ponieważ zmiana biegu wymagała naciśnięcia sprzęgła dwa razy – najpierw żeby zwolnić bieg, a następnie żeby wrzucić kolejny. Nie we wszystkich autach instalowano ogrzewanie. O systemach biernych i aktywnych zapewniających bezpieczeństwo nikt jeszcze nie myślał – ochronę miały zapewniać masywne zderzaki i solidna rama, do której mocowano nadwozie. Początkowo nie było również opon, a jedynie drewniane lub metalowe obręcze, w późniejszym etapie oblewane gumą. Silniki przeciętnych aut miały pojemności nieprzekraczające 2 litrów, a mimo to były mało oszczędne. Zawieszenie aut z tamtych lat miało prostą i wytrzymałą konstrukcję, dostosowaną do złych nawierzchni dróg. W Polsce w latach 30. istniała skromna sieć warsztatów samochodowych. Szczególnie trudno było o wyspecjalizowany warsztat na prowincji, więc w razie awarii auta w czasie podróży, naprawy zlecano miejscowym warsztatom kowalskim. Różne kwestie związane z ruchem drogowym były regulowane ustawowo, a przepisy starały się nadążyć za szybkim rozwojem techniki. 7 października 1921 roku uchwalono Ustawę o przepisach porządkowych na drogach publicznych, do której w następnych latach (1922, 1928 i 1937) dodawano akty wykonawcze i rozporządzenia. Pierwsze przepisy odzwierciedlały charakter pojazdów z początków lat 20. Maksymalna dozwolona prędkość w terenie zabudowanym wynosiła 25 km/h (choć na mostach zezwalano na poruszanie się z zawrotną prędkością 6 km/h). W kolejnych latach ten limit ulegał zmianom i został uzależniony od typu kół pojazdu. Największe obostrzenia dotyczyły aut na obręczach gumowych, tzn. takich, w których drewniane lub metalowe koła były „oblane” warstwą gumy. W 1937 roku takie pojazdy w terenie zabudowanym mogły poruszać się z prędkością 20 km/h. Szybciej „pędziły” przez metropolie samochody na „pneumatykach”, czyli oponach, które mogły rozwijać prędkość 40 km/h. Z kolei stare typy aut, czyli te na obręczach metalowych, nie mogły przekraczać 10 km/h. Co ciekawe, poza miastem ustawodawca nie przewidywał limitu prędkości dla pojazdów do 3,5 tony, ograniczając się do stwierdzenia, że „szybkość pojazdu mechanicznego powinna być taka, aby kierowca panował w każdej okoliczności nad pojazdem”. Sam fakt prowadzenia samochodu w stanie nietrzeźwym nie podlegał karze. „Delikwenta na gazie” karano tylko jeśli doszło do wypadku. Mimo że świat motoryzacji wciąż raczkował, prawo już przewidywało, jakie wymogi techniczne musi spełniać auto. W początkach lat 20. zakładano, że konstrukcja musi być bezpieczna, tzn. nie stwarzać zagrożenia wybuchu lub pożaru oraz nie zakłócać spokoju ludzi i zwierząt. „Kierownik” (dziś nazywany kierownicą) musiał umożliwiać płynne wykonywanie podstawowych manewrów. Elementem obowiązkowym były też przezroczyste reflektory oraz – dla aut poruszających się z prędkością przekraczającą 20 km/h – snop światła sięgający 100 m. W 1937 roku do obowiązkowego wyposażenia zostały dodane m.in. tłumik, kierunkowskazy (czerwone lub pomarańczowe), lusterko wsteczne oraz światła stopu i urządzenie do cofania obsługiwane przez kierowcę. Samochody przed wojną musiały posiadać rejestrację, rozumianą podobnie do współczesnej, a także dowód rejestracyjny. Tak jak dziś, niełatwa była kwestia uzyskania prawa jazdy, a konkretnie odbycia kursu i zdania egzaminu. Nie było specjalnych pojazdów, które umożliwiały instruktorowi hamowanie. Początkowo kandydat na kierowcę musiał umieć biegle czytać i pisać po polsku, później z tego wymogu zrezygnowano. Musiał też mieć ukończone 18 lat, nie mógł „podlegać nałogom” i mieć „wad organicznych”. W kolejnych latach został wprowadzony podział na prawa jazdy amatorskie i zawodowe – w przypadku tych drugich minimalny wiek kandydata wynosił 21 lat. Początkowo wymagano też, poza ukończeniem trzymiesięcznego kursu prowadzenia pojazdu, odbycia praktyki w warsztacie mechanicznym.