Download as pdf or txt
Download as pdf or txt
You are on page 1of 404

Spis treści

Karta tytułowa
Księga pierwsza
1922. Ambasador
Anglik na bezludnej wyspie
Afront
Affaires d’honneur
Affaire d’honneur…
A tak w ogóle…
Aneksja
Analogie
Archeologia
Adwent
Księga druga
1923. Aktorka, ambaras i aromat miodu
Addenda
1924. Anonimowość
1926. Adieu
Księga trzecia
1930. Arachne
Atrakcje
Alians
Absynt
Addenda
1938. Aresztowanie
Adaptacja
Argumenty i awantura
1946. Addenda
Afera, antytezy i alarm
Addenda
Księga czwarta
1950. Adagio, andante, allegro
1952. Ameryka
1953. Apostołowie i apostaci
Księga piąta
1954. Aplauz i uznanie
Animusz Achillesa
Arrivederci
Atuty
Arkadina w ciemnościach
Anegdoty
Asocjacje
Antagoniści w akcji (absolucja)
Apoteozy
Adieu
A potem…
Karta redakcyjna
Stokleyowi i Esmé
Tak dobrze pamiętam

Przyszedł do nas pieszo jako gość


I trochę wśród nas zabawił
Melodia pod postacią górskiego kota.

A gdzie jest teraz sens naszego życia?

Tak jak na wiele pytań


I na to odpowiadam
Odwracając wzrok przy obieraniu gruszki.

Z ukłonem mówię dobranoc


I wychodzę tarasowymi drzwiami
Ku prostym wspaniałościom
Kolejnej powściągliwej wiosny.

Ale wiem jedno:

Nie zagubił się wśród jesiennych liści na placu Piotra Wielkiego.


Nie ma go w popiele z popielniczek w Ateneum.
Nie ma go w błękitnych pagodach waszej pięknej chinoiserie.

Nie ma go w sakwach Wrońskiego


Ani w pierwszej zwrotce Sonetu XXX,
Ani na dwudziestu siedmiu czerwonych…

Gdzie on teraz jest? (wersy 1–19)


hrabia Aleksander Iljicz Rostow
1913
21 czerwca 1922

WYSTĄPIENIE HRABIEGO ALEKSANDRA ILJICZA ROSTOWA


PRZED KOMISJĄ NADZWYCZAJNĄ
LUDOWEGO KOMISARIATU SPRAW WEWNĘTRZNYCH

Przewodniczą: towarzysze W.A. Ignatow,


M.S. Zakowski, A.N. Kosariew
Prokurator: A.I. Wyszyński

PROKURATOR WYSZYŃSKI: Proszę się przedstawić.


ROSTOW: Hrabia Aleksander Iljicz Rostow, odznaczony Orderem Świętego Andrzeja,
członek Jockey Clubu, mistrz ceremonii łowieckiej.
WYSZYŃSKi: Możecie zachować swoje tytuły, nikomu innemu nie są potrzebne. Ale dla
porządku: czy jesteście Aleksandrem Rostowem urodzonym w Sankt Petersburgu
dwudziestego czwartego października tysiąc osiemset osiemdziesiątego dziewiątego roku?
ROSTOW: Tak, to ja.
WYSZYŃSKI: Zanim zaczniemy, muszę wyznać, że chyba nigdy nie widziałem marynarki
zapinanej na tak wiele guzików.
ROSTOW: Dziękuję.
WYSZYŃSKI: To nie miał być komplement.
ROSTOW: W takim razie żądam satysfakcji.

Śmiech.

SEKRETARZ IGNATOW: Cicho tam na galerii!


WYSZYŃSKI: Pod jakim adresem obecnie mieszkacie?
ROSTOW: W apartamencie trzysta siedemnaście w hotelu Metropol w Moskwie.
WYSZYŃSKI: Od jak dawna?
ROSTOW: Od piątego września tysiąc dziewięćset osiemnastego roku. Od blisko czterech lat.
WYSZYŃSKI: A czym się trudnicie?
ROSTOW: Trudnienie się nie leży w naturze dżentelmena.
WYSZYŃSKI: Dobrze. W takim razie jak spędzacie czas?
ROSTOW: Na posiłkach, dyskusjach. Lekturze, rozmyślaniu. Na zwyczajnych zajęciach.
WYSZYŃSKI: I piszecie wiersze?
ROSTOW: Jestem znany z tego, że władam piórem.
WYSZYŃSKI (podnosząc pamflet): Czy jesteście autorem tego długiego wiersza
zatytułowanego Gdzie on teraz jest? z tysiąc dziewięćset trzynastego roku?
ROSTOW: Przypisuje mi się jego autorstwo.
WYSZYŃSKI: Dlaczego go napisaliście?
ROSTOW: Domagał się, żeby ktoś to zrobił. Tak się po prostu złożyło, że pewnego ranka
siedziałem przy pewnym biurku, gdy akurat postanowił wysunąć swoje żądania.
WYSZYŃSKI: A gdzie konkretnie to było?
ROSTOW: W południowym salonie w Leniwejgodzinie.
WYSZYŃSKI: W Leniwejgodzinie?
ROSTOW: To posiadłość Rostowów w Niżnym Nowogrodzie.
WYSZYŃSKI: A tak. Oczywiście. Jakże trafna nazwa. Skupmy się jednak na waszym wierszu.
W czasie, w którym powstał – w spokojniejszych latach po nieudanej rewolucji w tysiąc
dziewięćset piątym – wielu uznało go za wezwanie do działania. Zgodzilibyście się z taką
oceną?
ROSTOW: Cała poezja jest wezwaniem do działania.
WYSZYŃSKI (zaglądając do notatek): I wiosną następnego roku wyjechaliście z Rosji do
Paryża…?
ROSTOW: Chyba pamiętam kwiaty na jabłoniach. Zatem tak, najprawdopodobniej była
wiosna.
WYSZYŃSKI: Dokładniej mówiąc, szesnasty maja. Rozumiemy powody waszej dobrowolnej
emigracji, a wydarzenia, które skłoniły was do ucieczki, budzą w nas nawet odrobinę
współczucia. Niepokoi nas jednak wasz powrót w tysiąc dziewięćset osiemnastym.
Nasuwa się pytanie, czy nie wróciliście z zamiarem chwycenia za broń, a jeśli tak, to czy
zamierzaliście jej użyć w imię rewolucji, czy przeciwko niej.
ROSTOW: Obawiam się, że czasy, w których mogłem chwycić za broń, miałem już wtedy za
sobą.
WYSZYŃSKI: Dlaczego zatem wróciliście?
ROSTOW: Z tęsknoty za klimatem.

Śmiech.

WYSZYŃSKI: Hrabio Rostow, chyba nie zdajecie sobie sprawy z powagi sytuacji. I nie
okazujecie szacunku należnego zgromadzonym przed wami ludziom.
ROSTOW: W swoim czasie caryca miała do mnie podobne pretensje.
IGNATOW: Towarzyszu prokuratorze, jeśli wolno…
WYSZYŃSKI: Proszę, towarzyszu sekretarzu.
IGNATOW: Hrabio Rostow, nie wątpię, że wiele osób na galerii jest pod wrażeniem waszego
uroku, ale dla mnie nie jest on żadnym zaskoczeniem. Historia pokazuje, że urok to szczyt
ambicji klasy próżniaczej. Zaskakuje mnie raczej to, że autor rzeczonego wiersza stał się
mężczyzną, którego życie najwyraźniej straciło sens.
ROSTOW: Żyję w przekonaniu, że sens życia człowieka znany jest jedynie Bogu.
IGNATOW: Otóż to. Dla was to pewnie bardzo wygodne.

Komisja wychodzi na dwunastominutową przerwę.

IGNATOW: Aleksandrze Iljiczu Rostowie, biorąc pod uwagę wasze zeznania, możemy jedynie
uznać, że chwacki duch, który napisał wiersz Gdzie on teraz jest?, uległ nieodwracalnemu
zepsuciu właściwemu swojej klasie i stwarza teraz zagrożenie dla tych samych ideałów,
które niegdyś wyznawał. W związku z tym bylibyśmy skłonni wyprowadzić was z tej sali
i postawić pod murem. Na wyższych szczeblach partii są jednak tacy, którzy zaliczają was
do bohaterów przedrewolucyjnej sprawy. Dlatego w opinii tej komisji powinniście wrócić
do hotelu, w którym tak się wam podoba. Pamiętajcie jednak: jeśli jeszcze kiedykolwiek
wychylicie nos z Metropolu, zostaniecie zastrzeleni. Następna sprawa.

Dokument opatrzony podpisami


W.A. Ignatowa
M.S. Zakowskiego
A.N. Kosariewa
Księga pierwsza
1922

Ambasador

21 czerwca 1922 roku o wpół do siódmej, gdy eskortowano hrabiego Aleksandra Iljicza Rostowa
przez bramę Kremla na plac Czerwony, było pięknie i chłodno. Hrabia wyprężył pierś i nie
zwalniając kroku, wciągnął powietrze w płuca jak ktoś, kto właśnie skończył pływać. Niebo
miało dokładnie ten odcień błękitu, na którego tle kolory kopuł cerkwi Wasyla Błogosławionego
prezentowały się najlepiej. Ich róż, zieleń i złoto połyskiwały, jakby jedynym sensem religii było
wiwatowanie na cześć Najświętszego. Nawet młode bolszewiczki rozmawiające przed witrynami
Państwowego Domu Towarowego zdawały się wystrojone dla uczczenia ostatnich dni wiosny.
– Witaj, dobry człowieku – zawołał hrabia do Fiodora na skraju placu. – Widzę, że jeżyny
wcześnie obrodziły w tym roku!
Nie dając zdumionemu sprzedawcy owoców czasu na odpowiedź, hrabia z nawoskowanymi
wąsami rozpostartymi niczym skrzydła mewy żwawo poszedł dalej. Mijając bramę
Rezurekcyjną, odwrócił się plecami do bzów w parku Aleksandrowskim i ruszył w stronę placu
Teatralnego, gdzie hotel Metropol stał w pełni swojej chwały. Gdy hrabia dotarł do progu, puścił
oko do Pawła, popołudniowego portiera, i z wyciągniętą ręką odwrócił się do dwóch idących za
nim żołnierzy.
– Dziękuję, panowie, że bezpiecznie odeskortowaliście mnie z powrotem. Nie będę dłużej
potrzebował waszej pomocy.
Obaj żołnierze byli rosłymi chłopami, lecz aby spojrzeć hrabiemu w oczy, musieli unieść
głowy i wyjrzeć spod czapek, gdyż – podobnie jak dziesięć pokoleń Rostowów – hrabia mierzył
aż metr dziewięćdziesiąt.
– Idźcie dalej – powiedział ten o bardziej zbirowatym wyglądzie, kładąc rękę na kaburze
karabinu. – Mamy was zaprowadzić do pokoju.
W holu hrabia wykonał zamaszysty gest, by jednocześnie pomachać niewzruszonemu
Arkademu (który obsługiwał recepcję) i uroczej Walentynie (odkurzającej właśnie posążek).
Choć pozdrawiał ich w ten sposób już ze sto razy, obydwoje wytrzeszczyli oczy ze zdumienia.
Był to ten rodzaj powitania, jakiego można się spodziewać, zjawiając się na balu bez spodni.
Minąwszy dziewczynkę mającą słabość do żółtego koloru, która czytała jakiś magazyn,
siedząc w swoim ulubionym fotelu w holu, hrabia gwałtownie zatrzymał się przed palmami
w donicach i zwrócił do swojej eskorty.
– Windą czy schodami, panowie?
Żołnierze spojrzeli po sobie, a potem na hrabiego i z powrotem na siebie, najwyraźniej nie
potrafiąc się zdecydować.
Jak żołnierz ma przetrwać na polu bitwy, zastanawiał się hrabia, skoro nie jest w stanie
podjąć decyzji w kwestii sposobu dostania się na piętro.
– Schodami – wybrał w ich imieniu, po czym zaczął przeskakiwać po dwa stopnie naraz, jak
to miał w zwyczaju od ukończenia akademii.
Na trzecim piętrze ruszył korytarzem wyłożonym czerwoną wykładziną ku swojemu
apartamentowi składającemu się z sypialni, łazienki, jadalni i okazałego salonu
z dwuipółmetrowymi oknami wychodzącymi na lipy na placu Teatralnym. I tam czekała na
niego największa przykrość, jaka miała go spotkać tego dnia. Przed otwartymi drzwiami jego
apartamentu stał bowiem kapitan straży razem z Paszą i Pietią, dwoma boyami hotelowymi.
Dwaj młodzieńcy z zakłopotaniem spojrzeli hrabiemu w oczy, gdyż najwyraźniej zwerbowano
ich do zadania, które uważali za odrażające. Hrabia zwrócił się do oficera.
– Kapitanie, co to ma znaczyć?
Kapitan, który wydawał się lekko zaskoczony pytaniem, był jednak wystarczająco dobrze
wyszkolony, by utrzymać emocje na wodzy.
– Jestem tu, by pokazać wam waszą kwaterę.
– To jest moja kwatera.
– Obawiam się, że już nie – odpowiedział kapitan, zdradzając radość ledwie zauważalnym
uśmieszkiem.

Zostawiwszy Paszę i Pietię z tyłu, kapitan poprowadził hrabiego i jego eskortę ku schodom dla
personelu schowanym za niepozornymi drzwiami w sercu hotelu. Słabo oświetlone, ostro
skręcały co pięć stopni, przywodząc na myśl dzwonnicę. Pokonali nimi trzy piętra
i otworzywszy drzwi, znaleźli się w wąskim korytarzu prowadzącym do łazienki i sześciu pokoi
przypominających klasztorne cele. Początkowo na strychu miały się mieścić kwatery lokajów
i służących gości hotelu Metropol, lecz gdy zwyczaj podróżowania ze służbą wyszedł z mody,
nieużywane pokoje zostały podporządkowane kaprysom codziennych naglących potrzeb – od
tego czasu były składowiskiem przeróżnych gratów, zepsutych mebli i innego śmiecia.
Tego dnia rano z pokoju znajdującego się najbliżej schodów wyniesiono wszystko oprócz
łóżka z kutego żelaza, komody na trzech nogach i dekady kurzu. W kącie obok drzwi stała mała
szafa, bardziej przypominająca budkę telefoniczną, dorzucona jakby po namyśle. Podążając za
pochyłością dachu, sufit stopniowo opadał w miarę oddalania się od drzwi, tak że jedynym
miejscem przy zewnętrznej ścianie, w którym hrabia mógł stanąć prosto, była lukarna z szybą
wielkości szachownicy.
Gdy dwaj gwardziści z zadowoleniem zajrzeli do środka, miły kapitan wyjaśnił, że wezwał
boyów hotelowych, by pomogli hrabiemu przenieść część dobytku, która zmieści się w jego
nowej kwaterze.
– A reszta?
– Stanie się własnością ludu.
A więc tak pogrywają, pomyślał hrabia.
– Doskonale.
Zbiegł po wąskich schodach, a gwardziści popędzili za nim, stukając karabinami o ścianę. Na
trzecim piętrze przemaszerował korytarzem i wszedł do swojego apartamentu, gdzie dwaj boye
hotelowi przywitali go zbolałymi minami.
– Wszystko w porządku, chłopcy – zapewnił ich hrabia, a potem zaczął pokazywać
przedmioty. – To. Tamto. I to. Wszystkie książki.
Spośród mebli hrabia wybrał do nowej kwatery dwa fotele z wysokim oparciem, orientalny
stolik do kawy należący niegdyś do jego babki oraz jej ulubiony komplet porcelanowych talerzy.
Wybrał też dwie lampy stołowe z nóżkami w formie hebanowych słoni i portret swojej siostry
Heleny namalowany przez Serowa podczas jego krótkiego pobytu w Leniwejgodzinie
w 1908 roku. Nie zapomniał o skórzanej walizce, którą zaprojektował specjalnie dla niego
Asprey w Londynie i którą jego dobry przyjaciel Miszka bardzo trafnie ochrzcił ambasadorem.
Ktoś okazał się na tyle uprzejmy, by zanieść do sypialni jedną z waliz podróżnych hrabiego.
Dlatego gdy boye hotelowi taszczyli na górę wspomniane przedmioty, hrabia wypełnił ją
ubraniami i różnymi rzeczami osobistymi. Zauważywszy, że gwardziści popatrują na dwie
butelki brandy na konsoli, je także wrzucił do walizy. A gdy zaniesiono ją na górę, wskazał
biurko.
Dwaj boye hotelowi w błękitnych uniformach, już poplamionych wskutek wysiłku, złapali
biurko za rogi.
– Przecież ono waży z tonę – powiedział jeden do drugiego.
– Fortecą króla jest zamek – zauważył hrabia – a fortecą dżentelmena jego biurko.
Gdy boye hotelowi wytaszczyli mebel na korytarz, zegar dziadka Rostowa, któremu było
pisane zostać w apartamencie, smętnie wybił ósmą. Kapitan już dawno wrócił na posterunek,
a gwardziści, zamieniwszy buńczuczność na znudzenie, stali oparci o ścianę, strząsając popiół
z papierosów na parkietową podłogę. Do okazałego salonu wpadało niesłabnące światło
moskiewskiego letniego przesilenia.
Hrabia z tęsknym spojrzeniem podszedł do okien w północnym rogu apartamentu. Ile godzin
przed nimi spędził? Ile razy rano, ubrany w szlafrok i z kawą w ręku, patrzył, jak nowi przybysze
z Sankt Petersburga wysiadają z taksówek, zmęczeni i znużeni nocną podróżą pociągiem? Przez
ile zimowych wieczorów obserwował padający powoli śnieg i jakąś samotną postać, tęgą i niską,
przechodzącą pod uliczną latarnią? W tej chwili na północnym krańcu placu jakiś młody oficer
Armii Czerwonej wbiegał po schodach Teatru Wielkiego, przegapiwszy pierwsze pół godziny
wieczornego spektaklu.
Hrabia uśmiechnął się na wspomnienie młodości, w której także wolał się zjawiać entr’acte.
Zdecydowanym tonem zapowiadał w English Clubie, że może zostać jeszcze tylko na jednego
drinka, po czym zostawał na trzy. Potem wskakiwał do czekającego powozu i gnał przez miasto,
wbiegał po legendarnych schodach i tak jak ten młodzieniec wślizgiwał się do środka przez złote
drzwi. Baletnice tańczyły z wdziękiem na scenie, a on szeptał „excusez-moi”, zdążając na swoje
stałe miejsce w dwudziestym rzędzie, z którego miał doskonały widok na damy w lożach.
Spóźnianie się, pomyślał hrabia i westchnął. Cóż za rarytas młodości.
Potem się odwrócił i zaczął krążyć po apartamencie. Najpierw podziwiał wspaniałe rozmiary
salonu i jego dwóch żyrandoli. Podziwiał malowaną boazerię w małej jadalni i wymyślny
mosiężny mechanizm umożliwiający zamknięcie dwuskrzydłowych drzwi sypialni. Krótko
mówiąc, oglądał wnętrze całkiem jak potencjalny kupiec odwiedzający te pokoje po raz
pierwszy. Gdy znalazł się w sypialni, przystanął przed stolikiem z marmurowym blatem, na
którym stały różne bibeloty. Wybrał spośród nich nożyczki, cenione niegdyś przez jego siostrę.
Miały kształt czapli białej, ich długie srebrne ostrza były ptasim dziobem, a mała złota śrubka na
sworzniu – ptasim okiem. Całość miała tak niewielkie rozmiary, że z trudem wsuwał w otwory
kciuk i palec wskazujący.
Spoglądając z jednego końca apartamentu na drugi, hrabia przeprowadził szybki inwentarz
wszystkiego, co miało tam pozostać. Rzeczy osobiste, meble i objects d’art, które przyniósł do
tego apartamentu przed czterema laty, były przedmiotami ocalałymi z pierwszej wielkiej
selekcji. Gdy bowiem do hrabiego doszła wieść o egzekucji cara, natychmiast wyruszył z Paryża
do Rosji. W ciągu dwudziestu dni przebył ziemie zamieszkiwane przez sześć narodów i ominął
osiem batalionów walczących pod pięcioma różnymi sztandarami, by wreszcie 7 sierpnia
1918 roku dotrzeć do Leniwejgodziny, mając jedynie plecak na plecach. Wieś była na skraju
wrzenia, a dom w rozpaczy, lecz jego babka hrabina zachowała typowe dla siebie opanowanie.
– Sasza – powiedziała, nie wstając z krzesła – jak dobrze, że wróciłeś. Pewnie umierasz
z głodu. Zjedz ze mną podwieczorek.
Gdy wyjaśnił babce konieczność opuszczenia kraju i przedstawił jej plan podróży, hrabina
zrozumiała, że nie ma innego wyjścia. Zrozumiała, że choć każdy członek jej służby jest gotów
jej towarzyszyć, wolno jej zabrać tylko dwie osoby. Zrozumiała także, dlaczego jej wnuk
i jedyny spadkobierca, którego wychowywała, odkąd skończył dziesięć lat, nie może pojechać
razem z nią.
Gdy hrabia miał zaledwie siedem lat, mieszkający po sąsiedzku chłopiec tak srodze ograł go
w warcaby, że nie obyło się bez łez i przekleństw, a pionki rozsypały się po podłodze. Tym
brakiem sportowego ducha młody Aleksander zasłużył sobie na ostrą reprymendę ze strony ojca
i poszedł spać, nie zjadłszy kolacji. Kiedy jednak pogrążony w rozpaczy ściskał koc, odwiedziła
go babcia. Siadając w nogach łóżka, hrabina wyraziła odrobinę współczucia: „O przegrywaniu
nie można powiedzieć nic miłego – zaczęła – a chłopak Obołeńskich to idiota. Ale Saszo, mój
drogi, dlaczego, na litość boską, dałeś mu tę satysfakcję?”. W takim samym duchu hrabia rozstał
się z babcią w dokach Peterhofu – nie roniąc łez. Potem wrócił do rodzinnej posiadłości, by
nadzorować zamykanie okiennic.
Później nastąpiło pospieszne zamiatanie kominków, opróżnianie spiżarni i przykrywanie
mebli. Zupełnie jakby rodzina wyjeżdżała na sezon do Sankt Petersburga, tyle że psy
wypuszczono z kojców, konie ze stajni, a służących zwolniono ze służby. Następnie,
wypełniwszy jeden wóz częścią najwspanialszych mebli Rostowów, hrabia zaryglował drzwi
i wyruszył do Moskwy.
Zabawne, pomyślał Aleksander Iljicz, szykując się do opuszczenia apartamentu. Od
najmłodszych lat musimy uczyć się żegnać z przyjaciółmi i rodziną. Żegnamy się z rodzicami
i rodzeństwem na dworcu, odwiedzamy kuzynów, uczęszczamy do szkół, trafiamy do pułku,
bierzemy ślub albo wyruszamy za granicę. To nieodzowny element ludzkiego doświadczenia, że
nieustannie bierzemy jakiegoś drogiego nam człowieka w objęcia i życzymy mu wszystkiego
dobrego, pocieszając się myślą, że wkrótce się z nami skontaktuje.
Rzadziej jednak się zdarza, by doświadczenie uczyło nas, jak mówić adieu swojemu
najukochańszemu dobytkowi. A nawet jeśliby uczyło? Nie bylibyśmy uszczęśliwieni taką
edukacją. Bo ostatecznie najukochańszy dobytek staje się nam bliższy niż przyjaciele.
Przenosimy go z miejsca na miejsce, często kosztem znacznych wydatków i niewygody.
Odkurzamy i polerujemy powierzchnie, besztamy dzieci, gdy za bardzo dokazują w pobliżu –
i jednocześnie pozwalamy, by wspomnienia nieustannie podnosiły ich wartość. Ta zbroja,
wspominamy ochoczo, to ta sama, w której chowałem się jako mały chłopiec. Te srebrne
kandelabry stały na naszym stole w Wigilię Bożego Narodzenia. To właśnie tą chusteczką
wytarła kiedyś oczy, i tak dalej, i tak dalej. W końcu zaczyna nam się wydawać, że te starannie
przechowywane przedmioty mogą nam przynieść prawdziwą pociechę w obliczu utraty
towarzysza.
Jednak, rzecz jasna, przedmiot to tylko przedmiot.
Dlatego też, wsuwając siostrzane nożyczki do kieszeni, hrabia jeszcze raz spojrzał na
pozostałe ruchomości, po czym na zawsze wyrzucił je z zasmuconego serca.

Godzinę później, gdy hrabia dwa razy podskoczył na swoim nowym materacu, żeby określić
tonację sprężyn (G-dur), spojrzał na upchane wokół meble i przypomniał sobie, jak w młodości
marzył o wyprawach parowcem do Francji i nocnym pociągiem do Moskwy.
A dlaczego marzył właśnie o tych podróżach?
Dlatego że na parowcach i w pociągach są bardzo wąskie posłania!
Jakże był zachwycony, odkrywszy stolik, który składał się i znikał bez śladu, szuflady
wbudowane w podstawę łóżka oraz przymocowane do ściany lampki akurat takiej wielkości,
żeby oświetlić kartkę. Taka ergonomia była muzyką dla jego młodego umysłu. Świadczyła
o pragmatycznej precyzji i zapowiadała przygodę. Z pewnością właśnie tak wyglądały bowiem
kwatery kapitana Nemo podczas dwudziestu tysięcy mil podwodnej żeglugi. Czy każdy młody
chłopiec mający choć odrobinę odwagi nie zamieniłby z ochotą stu nocy w pałacu na jedną na
pokładzie Nautilusa?
No cóż. Jego marzenia wreszcie się spełniły.
Poza tym połowa pokoi na drugim piętrze chwilowo służyła bolszewikom do niestrudzonego
wystukiwania dyrektyw na maszynach, a na szóstym piętrze można było przynajmniej usłyszeć
własne myśli1.
Hrabia wstał i uderzył głową w pochyły sufit.
– Otóż to – powiedział.
Odsunąwszy jeden z foteli z wysokim oparciem i przestawiwszy słoniowe lampy bliżej
łóżka, otworzył walizę. Najpierw wyjął zdjęcie delegacji i postawił je na jego prawowitym
miejscu na biurku. Potem wydobył dwie butelki brandy i bijący dwa razy zegar ojca. Gdy jednak
sięgnął po lornetkę teatralną należącą niegdyś do jego babki i położył ją na biurku, jakiś ruch
skierował jego uwagę w stronę lukarny. Choć okno miało wielkość zaproszenia na kolację,
zauważył gołębia, który przysiadł na miedzianym parapecie.
– O, witaj – powiedział hrabia. – Jak miło, że wpadłeś.
Gołąb obrzucił go spojrzeniem prawowitego właściciela. Potem zaszurał pazurkami na
blasze i kilka razy szybko stuknął dziobem w szybę.
– Ach, tak – przyznał hrabia. – W tym, co mówisz, jest sporo racji.
Już miał wyjaśnić nowemu sąsiadowi powód swojego nieoczekiwanego przybycia, lecz
z korytarza dobiegło delikatne chrząknięcie. Hrabia nie musiał się odwracać, by poznać, że to
Andriej, maître d’hôtel restauracji Bojarska – Andriej bowiem zawsze zwracał na siebie uwagę
w taki właśnie sposób.
Skinąwszy do gołębia na znak, że niebawem wrócą do tej rozmowy, hrabia zapiął marynarkę
i odwrócił się. Zobaczył, że Andriej nie przyszedł sam. W drzwiach tłoczyło się troje
przedstawicieli personelu.
Oprócz Andrieja, człowieka o doskonałej postawie i długich, rozważnych dłoniach, przyszli
niezrównany hotelowy konsjerż Wasilij oraz nieśmiała i zachwycająca Marina o błądzącym oku,
która niedawno awansowała z pokojówki na szwaczkę. Wszyscy troje mieli te same oszołomione
miny, które hrabia zauważył u Arkadego i Walentyny kilka godzin wcześniej, i wreszcie coś
sobie uświadomił: gdy rano zabierano go z hotelu, wszyscy myśleli, że już nie wróci. Wyłonił się
zza murów Kremla niczym lotnik z wraku samolotu.
– Drodzy przyjaciele – zaczął hrabia – niewątpliwie zaciekawiły was wydarzenia
dzisiejszego dnia. Jak być może wiecie, zaproszono mnie do Kremla na tête-à-tête. Tam kilku
przedstawicieli obecnego reżimu mających stosowny zarost uznało, iż za zbrodnię polegającą na
tym, że urodziłem się arystokratą, powinienem zostać skazany na spędzenie reszty moich dni…
w tym hotelu.
W odpowiedzi na radosne okrzyki hrabia uścisnął po kolei dłonie swoich gości, za każdym
razem wyrażając wdzięczność za ich wsparcie i dziękując im z całego serca.
– Wejdźcie, zapraszam – powiedział.
Troje członków personelu przecisnęło się między chybotliwymi wieżami z mebli.
– Niech pan będzie tak miły. – Hrabia podał Andriejowi jedną z butelek brandy. Potem
ukląkł przed ambasadorem, zwolnił zatrzaski i otworzył walizkę niczym olbrzymią księgę.
W środku spoczywały starannie ułożone pięćdziesiąt dwa kieliszki – lub, ujmując rzecz
precyzyjniej, dwadzieścia sześć par kieliszków – każdy ukształtowany zgodnie ze swoim
przeznaczeniem, od rozłożystej lampki do burgunda aż po małe, urocze naczynka
zaprojektowane z myślą o kolorowych likierach z południowej Europy. Działając stosownie do
okoliczności, hrabia sięgnął po cztery kieliszki z brzegu i rozdał je gościom, podczas gdy
Andriej, wyjąwszy korek z butelki, czynił honory.
Gdy wszyscy trzymali już pełne kieliszki, hrabia wysoko uniósł własny.
– Za Metropol – zaintonował.
– Za Metropol! – odpowiedzieli.
Hrabia był poniekąd stworzony do podejmowania gości i przez następną godzinę, tu
dolewając brandy, tam zagajając rozmowę, instynktownie rozpoznawał nastroje w pokoju. Mimo
powagi właściwej pełnionej przez niego funkcji, tego wieczoru Andriej chętnie się uśmiechał
i od czasu do czasu puszczał oko. Wasilij, który wysławiał się z tak wielką precyzją, mówiąc
o turystycznych atrakcjach Moskwy, nagle nabrał śpiewnej intonacji człowieka, który
niekoniecznie będzie jutro pamiętał, co dziś powiedział. A po każdym dowcipie nieśmiała
Marina pozwalała sobie na chichotanie, nie zasłaniając ust dłonią.
Tego wieczoru hrabia szczególnie cenił ich dobry humor, lecz nie był aż tak próżny, by
przypisywać go wyłącznie wieści o tym, że mu się upiekło. Lepiej niż większość ludzi wiedział,
że we wrześniu 1905 roku przedstawiciele rosyjskiej delegacji podpisali w Portsmouth traktat
kończący wojnę rosyjsko-japońską. W ciągu siedemnastu lat od tego wydarzenia – nie minęło
nawet jedno pokolenie – Rosja wycierpiała wojnę światową, wojnę domową, dwie fale głodu
i tak zwany czerwony terror. Krótko mówiąc, miała za sobą epokę gwałtownych zmian, które nie
ominęły nikogo. Bez względu na to, czy człowiek skłaniał się ku prawej czy ku lewej stronie, ku
czerwonym czy ku białym, czy jego sytuacja zmieniła się na lepsze czy na gorsze, z pewnością
przyszła pora, by wypić za zdrowie narodu.

O dziesiątej hrabia odprowadził gości do schodów dzwonnicy i życzył im dobrej nocy równie
uroczystym tonem, jakiego użyłby, stojąc w drzwiach swojej rodzinnej rezydencji w Sankt
Petersburgu. Wracając do kwatery, otworzył okno (mimo że miało wielkość znaczka
pocztowego), nalał sobie resztę brandy i usiadł przy biurku.
Biurko, wykonane w Paryżu za czasów Ludwika XVI, ozdobione pozłacanymi akcentami, ze
skórzanym blatem charakterystycznym dla tej epoki, zostawił hrabiemu w spadku jego ojciec
chrzestny, wielki książę Demidow. Wielki książę, człowiek o ogromnych białych bokobrodach,
bladobłękitnych oczach i złotych epoletach, mówił w czterech językach i czytał w sześciu. Nigdy
się nie ożenił, reprezentował swój kraj w Portsmouth, zarządzał trzema majątkami i ogólnie
rzecz biorąc, cenił pracowitość wyżej niż dyrdymały. Wcześniej jednak służył razem z ojcem
hrabiego jako beztroski kadet w kawalerii. W ten oto sposób wielki książę został czujnym
opiekunem hrabiego. A gdy w 1900 roku rodzice hrabiego w odstępie kilku godzin ulegli
cholerze, to właśnie wielki książę wziął hrabiego na stronę i wyjaśnił, że Aleksander musi być
silny przez wzgląd na siostrę, że nieszczęścia objawiają się pod różnymi postaciami i że jeśli
mężczyzna nie jest panem swojego losu, to z pewnością stanie się jego sługą.
Hrabia przesunął dłonią po zagłębieniach w powierzchni biurka.
Ile słów wielkiego księcia odzwierciedlały te delikatne ślady? To tutaj przez czterdzieści lat
powstawały zwięzłe polecenia dla zarządców, przekonujące argumenty dla mężów stanu,
wyjątkowe rady dla przyjaciół. Innymi słowy, obok takiego biurka nie można było przejść
obojętnie.
Opróżniwszy kieliszek, hrabia odsunął krzesło i usiadł na podłodze. Przesuwał ręką po
wewnętrznej stronie prawej przedniej nogi biurka, dopóki nie znalazł zapadki. Gdy na nią
nacisnął, otworzyły się ukryte drzwiczki, ukazując wyściełane aksamitem zagłębienie, które
podobnie jak zagłębienia w trzech pozostałych nogach, wypełniono złotymi monetami.
1
W apartamencie znajdującym się bezpośrednio pod apartamentem hrabiego Jakow Swierdłow, pierwszy przewodniczący
Wszechrosyjskiego Centralnego Komitetu Wykonawczego, zamknął Komisję do spraw Opracowania Projektu
Konstytucji, przysięgając, że nie obróci klucza z powrotem, dopóki jej członkowie nie skończą pracy. Maszyny do pisania
terkotały całą noc, aż w końcu powstał historyczny dokument, który gwarantował wszystkim Rosjanom wolność sumienia
(artykuł 13), wolność słowa (artykuł 14), wolność zgromadzeń (artykuł 15) i możliwość swobodnego cofnięcia każdego
z tych praw, jeśli zostaną „wykorzystane na szkodę rewolucji socjalistycznej” (artykuł 23)!
Anglik na bezludnej wyspie

Gdy o wpół do dziewiątej, w tych bezkształtnych chwilach poprzedzających odzyskanie


przytomności, hrabia Aleksander Iljicz Rostow zaczął się budzić, poczuł wyborny smak
czekającego go dnia.
Już za niespełna godzinę zamierzał spacerować w ciepłym wiosennym powietrzu po
Twerskiej, z wąsami na pełnych żaglach. Po drodze kupi „Herald” na stoisku przy Gazetnym,
minie piekarnię Filipowa (przystając tylko na chwilę, żeby spojrzeć na wypieki w witrynie),
a potem ruszy dalej na spotkanie ze swoimi bankierami.
Zatrzymując się przy krawężniku (by przepuścić pojazdy), przypomni sobie jednak, że lunch
w Jockey Clubie zacznie się dopiero o drugiej – i że choć bankierzy będą się go spodziewali już
o wpół do jedenastej, to na dobrą sprawę pracują dla deponentów, a zatem prawdopodobnie będą
mogli poczekać… Mając to na uwadze, hrabia wróci tam, skąd przyszedł, i zdejmując z głowy
cylinder, otworzy drzwi piekarni Filipowa.
W mgnieniu oka jego zmysły zostaną nagrodzone bezspornymi dowodami kunsztu jej
właściciela. W powietrzu będzie się unosił delikatny aromat świeżo upieczonych precli, słodkich
bułek i bochenków chleba tak niezrównanych, że codziennie dostarczano je do Ermitażu
pociągiem – za szybą pierwszej gablotki będą leżały w równiutkich rzędach ciasta zdobione
lukrem o tak zróżnicowanych kolorach jak amsterdamskie tulipany. Podchodząc do lady, hrabia
poprosi młodą damę w błękitnym fartuszku o mille-feuille (jakże trafna nazwa) i będzie patrzył
z podziwem, jak ta za pomocą łyżeczki do herbaty delikatnie zsuwa ów przysmak ze srebrnej
łopatki na porcelanowy talerzyk.
Z tym smakołykiem w dłoni hrabia zajmie miejsce jak najbliżej stoliczka w rogu, gdzie
młode, modnie ubrane damy spotykają się codziennie rano, by dokonać przeglądu intryg
z poprzedniego wieczoru. Świadome, w jakim znajdują się otoczeniu, trzy panny początkowo
będą rozmawiały grzecznie ściszonymi głosami, gdy jednak dadzą się ponieść prądom własnych
emocji, nieuchronnie zabrzmią donośniej, tak że kwadrans po jedenastej nawet najbardziej
dyskretny amator ciast nie będzie miał innego wyjścia, jak tylko przysłuchiwać się
wielowarstwowej strukturze ich życia uczuciowego.
Kwadrans przed południem, opróżniwszy talerz i strzepnąwszy okruszki z wąsów,
pomachawszy w podziękowaniu dziewczynie za ladą i uchyliwszy kapelusza trzem młodym
damom, z którymi przez chwilę gawędził, hrabia wyjdzie z powrotem na Twerską, lecz tam
przystanie, by zastanowić się, co dalej. Może zajrzy do Galerie Bertrand, żeby obejrzeć
najnowsze płótna z Paryża, albo wślizgnie się do konserwatorium, gdzie jakiś młody kwartet
będzie się starał opanować utwór Beethovena. Być może ruszy okrężną drogą z powrotem
w stronę parku Aleksandrowskiego, gdzie mógłby znaleźć ławkę i podziwiać bzy, a jakiś gołąb
będzie gruchał i szurał pazurkami po miedzianym parapecie.
Po miedzianym parapecie…
– A, tak – uświadomił sobie hrabia. – Zdaje się, że żadna z tych rzeczy mnie dziś nie spotka.
Czy gdyby zamknął oczy i odwrócił się do ściany, mógłby znowu zasiąść na swojej ławce
i pomyśleć: „Cóż za uroczy zbieg okoliczności” na widok przechodzących obok trzech młodych
dam z piekarni Filipowa?
Bez wątpienia. Tylko że wyobrażanie sobie, co mogłoby się wydarzyć, podczas gdy sytuacja
wyglądała całkiem inaczej, było jedyną pewną drogą do szaleństwa.
Siadając na łóżku, hrabia zdecydowanie postawił stopy na pozbawionej dywanu podłodze
i zakręcił linie rumbowe swoich wąsów.
Na biurku wielkiego księcia stały kieliszek do szampana i drugi do brandy. Widząc smukły
pion pierwszego i przysadzistą krągłość drugiego, trudno było nie pomyśleć o Don Kichocie
i Sancho Pansie na równinach Sierra Morena. Albo o Robin Hoodzie i Braciszku Tucku
w cieniach lasu Sherwood. Albo o księciu Henryku i Falstaffie przed bramą…
Rozległo się jednak pukanie do drzwi.
Hrabia wstał i uderzył się głową w sufit.
– Chwileczkę – zawołał, rozmasowując ciemię i gmerając w walizie w poszukiwaniu
szlafroka. Gdy był już stosownie odziany, otworzył drzwi i ujrzał w korytarzu młodego
pracowitego człowieka, który jak co dzień przyniósł mu śniadanie – dzbanek kawy, dwa
herbatniki i porcję owoców (tym razem była to śliwka).
– Doskonale, Jurij! Wejdź, wejdź. Postaw to tutaj, postaw to tutaj.
Gdy Jurij postawił śniadanie na walizie, hrabia usiadł przy biurku wielkiego księcia i szybko
napisał liścik do Konstantyna Konstantynowicza z Durnowskiej.
– Mój chłopcze, czy byłbyś tak miły i dostarczył tę wiadomość?
Jurij, który nigdy nie uchylał się od obowiązków, wziął liścik, obiecał go dostarczyć
osobiście i przyjął napiwek, dziękując za niego ukłonem. Na progu jednak przystanął.
– Czy mam… zostawić uchylone drzwi?
Pytanie było rozsądne. W pokoju było dość duszno, a na szóstym piętrze raczej nie istniało
ryzyko naruszenia czyjejś prywatności.
– Zostaw, proszę.
Gdy na schodach dzwonnicy rozległy się kroki schodzącego na dół Jurija, hrabia rozłożył
sobie serwetkę na kolanach, nalał kawy do filiżanki i ozdobił ją kilkoma kroplami śmietanki.
Upiwszy pierwszy łyk, stwierdził z zadowoleniem, że młody Jurij musiał pokonać trzy
dodatkowe piętra biegiem, ponieważ kawa nie była ani o stopień zimniejsza niż zwykle.
Uwalniając ćwiartkę śliwki od pestki za pomocą ostrego noża, hrabia zauważył przypadkiem
srebrzysty cień, z pozoru równie niematerialny jak kłąb dymu, przemykający za jego walizę.
Przechyliwszy się na bok, by zajrzeć za fotel z wysokim oparciem, odkrył, że ów błędny ognik
to nikt inny jak kot z hotelowego holu. Jednooki rosyjski niebieski, którego uwagi nie uchodziło
nic, co działo się w murach Metropolu, najwidoczniej przyszedł na poddasze, by osobiście
dokonać przeglądu kwatery hrabiego. Wychodząc z cienia, skoczył z podłogi na ambasadora,
z ambasadora na stolik nocny, a ze stolika nocnego na trójnożną komodę, nie wydając przy tym
żadnego dźwięku. Znalazłszy się w tym dogodnym punkcie obserwacyjnym, omiótł pokój
uważnym, surowym spojrzeniem, po czym pokręcił głową, dając wyraz kociemu rozczarowaniu.
– Tak – powiedział hrabia, przeprowadziwszy własne oględziny. – Rozumiem, co masz na
myśli.
Chaotycznie stłoczone meble upodabniały małe królestwo hrabiego do pchlego targu na
Arbacie. W pomieszczeniu tej wielkości wystarczyłyby mu jeden fotel z wysokim oparciem,
jeden stolik nocny i jedna lampa. Obszedłby się bez babcinej porcelany z Limoges.
A książki. „Wszystkie książki!” – zakomenderował z tak wielką brawurą. W świetle dnia
musiał jednak przyznać, że owo polecenie podyktował nie tyle zdrowy rozsądek, ile raczej dość
dziecinny impuls, by zaimponować boyom hotelowym i pokazać gwardzistom, gdzie jest ich
miejsce. Książki te nie były bowiem nawet w guście hrabiego. Jego osobista biblioteka
majestatycznych dzieł takich autorów jak Balzak, Dickens i Tołstoj została w Paryżu. Książki
zataszczone przez obsługę na poddasze należały kiedyś do jego ojca i choć poświęcone były
studiom nad racjonalizmem w filozofii oraz nauce o nowoczesnym rolnictwie, każda z nich
zapowiadała trudną lekturę i groziła nieprzystępnością.
Bez wątpienia wymagały powtórnej selekcji.
Zatem zjadłszy śniadanie, hrabia wykąpał się, ubrał i wziął do pracy. Najpierw spróbował
otworzyć drzwi do sąsiedniego pokoju. Najwyraźniej były zastawione od środka czymś bardzo
ciężkim, gdyż pod naporem ramienia hrabiego ledwie drgnęły. W trzech następnych
pomieszczeniach znalazł przeróżne rupiecie wypełniające przestrzeń od podłogi aż po sufit.
W ostatnim jednak, wśród dachówek i kawałków blachy, zauważył sporą uprzątniętą przestrzeń
wokół starego wgniecionego samowara, gdzie jacyś dekarze popijali kiedyś herbatę.
Po powrocie do swojego pokoju hrabia powiesił w szafie kilka marynarek. Wyjął z walizy
spodnie i koszule i umieścił je w prawym rogu komody (chcąc zadbać o to, by trójnożna bestia
się nie przewróciła). Walizę, połowę mebli i wszystkie książki ojca, oprócz jednej, powlókł
korytarzem. I w taki oto sposób w ciągu godziny ograniczył wyposażenie pokoju do najbardziej
niezbędnych elementów: biurka i krzesła, łóżka i stolika nocnego, fotela z wysokim oparciem dla
gości oraz trzymetrowej wolnej przestrzeni, wystarczająco szerokiej, by dżentelmen mógł krążyć
po niej w zamyśleniu.
Aleksander Iljicz z zadowoleniem spojrzał na kota (zajętego zlizywaniem śmietanki z łap
ułożonych na wygodnym fotelu z wysokim oparciem).
– I co powiesz teraz, stary piracie?
Następnie usiadł przy biurku i sięgnął po jedyną książkę, którą zachował. Pewnie minęło
z dziesięć lat, odkąd po raz pierwszy sobie obiecał, że przeczyta to cieszące się powszechnym
uznaniem dzieło, które było tak drogie jego ojcu. A mimo to, ilekroć wskazywał palcem na
kalendarz i zapowiadał: „W tym miesiącu poświęcę się Próbom Michela de Montaigne’a!”, jakiś
przewrotny aspekt życia wychylał głowę zza drzwi. Z nieoczekiwanej strony pojawiała się
oznaka romantycznego zainteresowania, której – działając w dobrej wierze – nie sposób było
zignorować. Albo dzwonił bankier. Albo do miasta przyjeżdżał cyrk.
Bo przecież życie jest pełne pokus.
Teraz jednak nareszcie okoliczności tak się ułożyły, by nie odwracać uwagi hrabiego, lecz
podarować mu czas i samotność niezbędne do przeczytania tej książki z należytą uwagą.
Trzymając ją zatem mocno w dłoni, hrabia wsparł jedną nogę na narożniku komody, odepchnął
się, a gdy krzesło osiągnęło równowagę, przechylone na dwóch tylnych nogach, zaczął czytać:

Jako różnymi drogami dochodzi się do podobnego celu

Najpospolitszy sposób zmiękczenia serc tych, których się obraziło, wówczas, kiedy
dzierżąc pomstę w dłoni, mają nas na łasce i niełasce, jest obudzić w nich współczucie
i litość swoim poddaniem: męstwo wszelako, stałość i determinacja, środki wcale
przeciwne, posłużyły niekiedy do tego samego celu2.

To w Leniwejgodzinie hrabia nabrał zwyczaju czytania na przechylonym krześle.


Podczas wspaniałych wiosennych dni, gdy kwitły sady, a ponad trawą podskakiwały lisie
kity, razem z Heleną szukali przyjemnego miejsca, żeby umilić sobie mijający czas. Jednego
dnia mogli siedzieć pod pergolą na górnym tarasie, a drugiego obok olbrzymiego wiązu, skąd
roztaczał się widok na zakole rzeki. Helena haftowała, a hrabia odchylał się na krześle –
utrzymując równowagę dzięki lekkiemu oparciu stopy o murek fontanny albo pień drzewa – by
czytać na głos jej ulubione dzieła Puszkina. I godzina po godzinie, strofa po strofie, jej igiełka
nieustannie zataczała kręgi.
– Dokąd zmierzają te wszystkie ściegi? – pytał od czasu do czasu, docierając do końca
strony. – Z pewnością wszystkie poduszki w tym domu są już ozdobione motylkiem, a każda
chusteczka monogramem. – A gdy zarzucał Helenie, że nocą niczym Penelopa pruje to, co
uszyła za dnia, by skłonić go do przeczytania jej kolejnego tomiku poezji, zagadkowo się
uśmiechała.
Odrywając wzrok od stron Montaigne’a, hrabia skupił go na portrecie Heleny, który stał
oparty o ścianę. Został namalowany w Leniwejgodzinie w sierpniu i przedstawiał jego siostrę
przy stole w jadalni, siedzącą naprzeciw półmiska brzoskwiń. Jak dobrze Serow oddał jej
wygląd – włosy czarne jak krucze pióra, lekko zaróżowione policzki, czułe i wyrozumiałe
spojrzenie. Być może coś się kryło w tych haftach, pomyślał hrabia, jakaś łagodna mądrość,
którą zdobywała wraz z każdą pętelką. Istotnie, mając do czynienia z tak dobrym sercem
u czternastolatki, można było sobie jedynie wyobrażać wdzięk, jakim emanowałaby w wieku lat
dwudziestu pięciu…
Delikatne pukanie wyrwało hrabiego z zadumy. Zamykając książkę ojca, spojrzał w stronę
drzwi i zobaczył w nich sześćdziesięcioletniego Greka.
– Konstantyn Konstantynowicz!
Opuściwszy z hukiem przednie nogi krzesła na podłogę, hrabia podszedł do progu i uścisnął
przybyszowi rękę.
– Tak się cieszę, że mógł pan przyjść. Widzieliśmy się tylko parę razy, więc być może pan
nie pamięta, ale nazywam się Aleksander Rostow.
Stary Grek ukłonił się, by pokazać, że nie trzeba mu tego przypominać.
– Zapraszam, zapraszam. Niech pan usiądzie.
Machnąwszy arcydziełem Montaigne’a w stronę jednookiego kota (który z sykiem zeskoczył
na podłogę), hrabia zaoferował gościowi fotel z wysokim oparciem, a sam usiadł przy biurku.
Po chwili stary Grek odpowiedział na spojrzenie gospodarza miną wyrażającą umiarkowane
zaciekawienie – i być może należało się tego spodziewać, biorąc pod uwagę, że nigdy wcześniej
nie spotykali się w interesach. Bo przecież Aleksander Iljicz nie przywykł przegrywać w karty.
Hrabia postanowił zatem, że sam zacznie rozmowę.
– Jak pan widzi, Konstantynie, moje położenie uległo zmianie.
Gość pozwolił sobie na minę wyrażającą zdziwienie.
– Tak, to prawda – powiedział hrabia. – Zmieniło się dość mocno.
Obrzuciwszy pokój jednym spojrzeniem, stary Grek uniósł ręce, by uznać smutną zmienność
okoliczności.
– Być może szuka pan dostępu do jakiegoś… kapitału? – ośmielił się spytać.
Wysuwając tę sugestię, stary Grek na bardzo krótką chwilę zawiesił głos przed słowem
„kapitał”. I zdaniem hrabiego była to pauza idealna – doskonalona przez dziesięciolecia rozmów
na delikatne tematy. Pauza, za pomocą której wyraził odrobinę współczucia dla interlokutora, ale
ani przez chwilę nie dał do zrozumienia, że zaszła zmiana w ich wzajemnych stosunkach.
– Nie, nie – zapewnił go hrabia, kręcąc głową, by podkreślić, że Rostowowie nie mają
w zwyczaju się zapożyczać. – Przeciwnie, Konstantynie, mam coś, co jak mniemam, może pana
zainteresować. – Potem hrabia niczym czarodziej wydobył z biurka wielkiego księcia jedną
z monet, trzymając ją pionowo między koniuszkiem palca wskazującego a kciukiem.
Stary Grek przyglądał się jej przez chwilę, po czym na znak uznania powoli wypuścił
powietrze. Bowiem choć Konstantyn Konstantynowicz zajmował się zawodowo pożyczaniem,
miał talent polegający na tym, że już po chwili przyglądania się jakiemuś przedmiotowi, po
krótkim zważeniu go w dłoni, od razu znał jego prawdziwą wartość.
– Czy mogę…? – spytał.
– Ależ oczywiście.
Wziął monetę, odwrócił ją, po czym z szacunkiem oddał właścicielowi. Była bowiem nie
tylko czysta w sensie metalurgicznym. Mrużący oczy dwugłowy orzeł na rewersie dowodził
spojrzeniu znawcy, że to jedna z pięciu tysięcy monet wybitych dla upamiętnienia koronacji
Katarzyny Wielkiej. Taki okaz, nabyty od dżentelmena w potrzebie, można było sprzedać ze
znacznym zyskiem nawet najbardziej ostrożnemu z banków w najlepszych czasach. A w okresie
niepokojów społecznych? Nawet jeśli popyt na zwykłe towary luksusowe się załamał, wartość
takiego skarbu z pewnością rosła.
– Wasza Ekscelencjo, proszę wybaczyć ciekawość, ale czy to… jedyny egzemplarz?
– Jedyny? Och, nie – odrzekł hrabia, kręcąc głową. – Mieszka jak żołnierz w koszarach. Jak
niewolnik na galerze. Obawiam się, że nie może liczyć nawet na chwilę samotności.
Stary Grek znowu wypuścił powietrze.
– Cóż, w takim razie…
I w ciągu kilku minut dwaj mężczyźni bez zająknięcia dobili targu. Co więcej, stary Grek
zaoferował, że z przyjemnością osobiście dostarczy trzy liściki, które hrabia bezzwłocznie
napisał. Później uścisnęli sobie dłonie jak dobrzy znajomi i uzgodnili, że spotkają się ponownie
za trzy miesiące.
Stary Grek już miał wyjść, ale zatrzymał się w progu.
– Wasza Ekscelencjo… Czy mogę zadać osobiste pytanie?
– Oczywiście.
Grek z pewnym onieśmieleniem skinął w stronę biurka wielkiego księcia.
– Czy możemy się spodziewać pańskich kolejnych wierszy?
Hrabia uśmiechnął się z uznaniem.
– Przykro mi to mówić, Konstantynie, ale czasy twórczości poetyckiej mam już za sobą.
– Panie hrabio, jeśli czasy twórczości poetyckiej ma pan już za sobą, to jest nam przykro
bardziej niż panu.

W północno-wschodnim narożniku drugiego piętra hotelu mieściła się dyskretna restauracja


Bojarska – najlepsza w Moskwie, o ile nie w całej Rosji. Ze sklepionym sufitem
i z ciemnoczerwonymi ścianami nawiązującymi do ustronia bojarów szczyciła się
najelegantszym wystrojem w mieście, najbardziej wyrafinowaną obsługą i najsubtelniejszym
szefem kuchni.
Kolacje w Bojarskiej cieszyły się tak wielką sławą, że co wieczór trzeba było przepychać się
przez tłum ludzi przybyłych z nadzieją, że uda im się pochwycić spojrzenie Andrieja, gdyż to
właśnie on sprawował pieczę nad olbrzymią czarną księgą z nazwiskami szczęśliwców.
A człowiek, któremu maître d’hôtel dał znak, by wszedł do środka, mógł się spodziewać, że
w drodze do stolika w rogu zostanie zatrzymany pięć razy w czterech językach, a następnie
nienagannie obsłuży go kelner w białym smokingu.
A raczej mógł się tego spodziewać do 1920 roku, gdy to bolszewicy, szczelnie
pozamykawszy granice, postanowili zakazać płacenia rublami w drogich restauracjach –
skutecznie zamykając je tym samym przed dziewięćdziesięcioma dziewięcioma procentami
populacji. Dlatego dziś wieczorem, gdy hrabia zaczął jeść przystawkę, słychać było nawet
brzdąkanie kieliszków do wody o sztućce, pary nieśmiało szeptały i nawet najlepszym kelnerom
pozostawało jedynie wpatrywać się w sufit.
Każdy okres ma jednak swoje zalety, nawet gdy w kraju panuje zamęt…
Kiedy w 1912 roku zwabiono do Metropolu szefa kuchni Emila Żukowskiego, stanął na
czele doświadczonego personelu w pokaźnych rozmiarów kuchni. Co więcej, dysponował
najsłynniejszą spiżarnią na wschód od Wiednia. Na jego półkach z przyprawami mieściło się
kompendium upodobań ludzi z całego świata, a w jego chłodni tkwiła pełna kolekcja ptactwa
i zwierzyny wiszących do góry nogami na hakach. Można by zatem wysnuć oczywisty wniosek,
że w 1912 roku talent szefa kuchni mógł się zaprezentować w pełnej okazałości. Jednak
w okresie dobrobytu każdy półgłówek z łyżką jest w stanie zadowolić podniebienie. Chcąc
poddać pomysłowość szefa kuchni prawdziwej próbie, należy raczej spojrzeć na okres
niedostatku. A cóż zapewnia większy niedostatek niż wojna?
W czasach porewolucyjnych – z ich upadkiem gospodarczym, nieurodzajem i zastojem
w handlu – wyszukane składniki stały się w Moskwie równie rzadkie jak motyle na morzu.
Spiżarnię Metropolu opróżniano skrzynka po skrzynce, kilogram po kilogramie, szczypta po
szczypcie, i szef kuchni musiał spełniać oczekiwania klienteli, mając do dyspozycji mąkę
kukurydzianą, kalafiory i kapustę – czyli to, co udało mu się zdobyć.
Owszem, niektórzy twierdzili, że Emil Żukowski to gbur, inni nazywali go raptusem. Jeszcze
inni mówili, że jest małym człowiekiem o małej cierpliwości. Nikt jednak nie mógłby podać
w wątpliwość jego geniuszu. Wystarczyło spojrzeć na danie, które właśnie kończył jeść hrabia:
na saltimboccę zrodzoną z niedostatku. Zamiast cielęciny Emil rozbił tłuczkiem pierś kurczęcia.
Zamiast szynki parmeńskiej pokroił cieniutko ukraińską. A zamiast szałwii… Czym był ten
delikatny liść, który łączył ze sobą wszystkie smaki? Emil zdecydował się na zioło równie
delikatne i aromatyczne jak szałwia, lecz nieco bardziej gorzkie w smaku… Nie była to bazylia
ani oregano, co do tego hrabia miał pewność, lecz bez wątpienia gdzieś już się z nim zetknął…
– Jest pan zadowolony z dzisiejszej kolacji, Wasza Ekscelencjo?
– Ach, Andrieju. Jak zwykle wszystko smakuje wybornie.
– A saltimbocca?
– Wspaniała. Mam jednak pewne pytanie: chodzi o przyprawę, którą Emil włożył pod
szynkę… Wiem, że to nie szałwia. Czy to możliwe, żeby użył pokrzywy?
– Pokrzywy? Nie wydaje mi się. Ale spytam.
Maître d’hôtel ukłonił się i oddalił.
Geniusz Emila Żukowskiego nie budzi żadnych wątpliwości, pomyślał hrabia, lecz
człowiekiem, który zapewnia Bojarskiej doskonałą reputację, dbając o to, by wszystko w tych
murach działało bez zarzutu, jest Andriej Duras.
Urodzony na południu Francji Andriej był przystojny, wysoki i miał skronie przyprószone
siwizną, lecz jego najbardziej charakterystyczną cechą nie były wygląd, wzrost ani włosy. Były
nią jego dłonie. Blade i zadbane palce o ponad centymetr dłuższe niż u większości mężczyzn
jego wzrostu. Gdyby Andriej został pianistą, z łatwością mógłby złapać duodecymę. Gdyby był
lalkarzem, mógłby sam odegrać walkę Makbeta i Makdufa na miecze, której przyglądałyby się
wszystkie trzy wiedźmy. Andriej nie był jednak ani pianistą, ani lalkarzem – w każdym razie nie
w tradycyjnym znaczeniu. Był kapitanem Bojarskiej i człowiek przyglądał się ze zdumieniem,
jak jego dłonie bez ustanku wypełniają sens swojego istnienia.
Na przykład teraz, zaprowadziwszy grupę kobiet do stolika, Andriej zdawał się odsuwać
krzesła wszystkim jednocześnie. Gdy dama wyjęła papierosa, w jednej ręce trzymał zapalniczkę,
a drugą osłaniał płomień (jakby w murach Bojarskiej kiedykolwiek panowały przeciągi!).
A kiedy kobieta trzymająca kartę win poprosiła o rekomendację, nie wskazał na bordo rocznik
1900 – w każdym razie nie w sensie teutońskim. Raczej lekko wysunął palec, przywodząc na
myśl gest z sufitu kaplicy Sykstyńskiej, którym Pierwszy Poruszyciel przekazał iskrę życia.
Potem ukłonił się, oddalił, przeszedł przez salę i zniknął w kuchni.
Nim jednak zdążyła upłynąć minuta, drzwi znowu stanęły otworem – i ukazał się w nich
Emil.
Mierzący metr sześćdziesiąt trzy i ważący dziewięćdziesiąt kilogramów szef kuchni
pospiesznie rozejrzał się po sali, a potem pomaszerował do hrabiego. Za nim szedł Andriej.
Przemierzając salę, szef kuchni potrącił krzesło jednego z gości i o mało nie przewrócił
pomocnika kelnera niosącego tacę. Zatrzymawszy się gwałtownie obok stolika hrabiego,
zmierzył go wzrokiem, tak jak można by zmierzyć przeciwnika przed wyzwaniem go na
pojedynek.
– Bravo, monsieur – powiedział tonem pełnym oburzenia. – Bravo!
Następnie obrócił się na pięcie i z powrotem zniknął w kuchni.
Andriej, któremu niemal zaparło dech w piersiach, pokłonił się, by wyrazić zarówno
przeprosiny, jak i gratulacje.
– To rzeczywiście była pokrzywa, Wasza Ekscelencjo. Pańskie podniebienie pozostaje
niezrównane.
Mimo że hrabia nie był człowiekiem chełpliwym, nie mógł powstrzymać uśmiechu
zadowolenia.
Wiedząc, że Aleksander Iljicz jest łasuchem, Andriej skinął w stronę wózka z deserami.
– Czy w dowód naszego uznania mogę panu podać kawałek ciasta ze śliwkami…?
– Dziękuję, Andrieju. Zwykle skorzystałbym z tej propozycji z wielką ochotą. Dzisiaj jednak
mam inne zobowiązania.

Pamiętając o tym, że jeśli człowiek nie jest panem swojego losu, to z pewnością stanie się jego
sługą, hrabia uznał, że warto się zastanowić, jak osiągnąć ten cel, będąc skazanym na spędzenie
reszty życia w zamknięciu.
Edmund Dantès w Château d’If zachował jasność umysłu dzięki myślom o zemście.
Niesłusznie skazany, pokrzepiał się planowaniem metodycznego wykańczania sprawców
swojego nieszczęścia. Cervantesa uwięzionego przez piratów w Algierze podtrzymywała wizja
niezapisanych jeszcze stronic. A wolę przetrwania Napoleona na Elbie, gdzie spacerował wśród
kurcząt, opędzał się od much i lawirował między błotnistymi kałużami, rozbudzały wizje
triumfalnego powrotu do Paryża.
Hrabia nie był jednak człowiekiem mściwym, brakowało mu wyobraźni, by pisać epickie
powieści, i z całą pewnością nie miał tak wybujałego ego, by marzyć o wskrzeszaniu imperiów.
Nie. Jego wersją zapanowania nad swoim losem mógł być jedynie zupełnie inny rodzaj
zniewolenia: zniewolenie Anglika na bezludnej wyspie. Podobnie jak Robinson Crusoe, którego
morze wyrzuciło na Wyspę Rozpaczy, hrabia postanowił nie tracić ducha i poświęcić się
sprawom praktycznym. Porzuciwszy marzenia o rychłym ocaleniu, robinsonowie tego świata
szukają schronienia i źródła wody pitnej, uczą się rozpalać ogień za pomocą krzemienia,
zapoznają się z topografią swojej wyspy, z jej klimatem, florą i fauną, przez cały czas wypatrując
żagli na horyzoncie i śladów stóp na piasku.
Właśnie w tym celu hrabia poprosił starego Greka, by dostarczył trzy liściki. W ciągu kilku
godzin u Aleksandra Iljicza zjawili się dwaj posłańcy: młodzieniec z Muir & Mirrielees, który
dostarczył elegancką pościel i odpowiednią poduszkę, oraz drugi, z Pasażu Pietrowskiego,
z czterema kostkami jego ulubionego mydła.
A trzecia wiadomość? Najwidoczniej adresatka przybyła, gdy hrabia jadł kolację. Na jego
łóżku czekało bowiem błękitne pudełko z jedną mille-feuille.
2
M. de Montaigne, Próby, tłum. T. Boy-Żeleński, Kraków 1915, s. 22. Wszystkie cytowane fragmenty Prób pochodzą
z tegoż wydania (przyp. tłum.).
Afront

Dźwięk zegara bijącego dwunastą nigdy nie był wyczekiwany z tak wielką niecierpliwością. Ani
w Rosji, ani w Europie, ani nigdzie na świecie. Gdyby Romeo usłyszał od Julii, że ta zjawi się
w oknie w samo południe, radość młodego werończyka z wyznaczonej godziny nie mogłaby się
równać z radością hrabiego. Gdyby dzieci radcy Stahlbauma – Fred i Klara – usłyszały
w bożonarodzeniowy poranek, że drzwi salonu zostaną otwarte w południe, ich euforia nie
przebiłaby euforii, jaka ogarnęła hrabiego, gdy rozległo się pierwsze uderzenie zegara.
Ponieważ skutecznie odpędziwszy myśli o Twerskiej (i o przypadkowych spotkaniach
z młodymi, modnie ubranymi damami), wykąpawszy się, ubrawszy oraz dokończywszy kawę
i porcję owoców (tym razem figi), tuż po dziesiątej hrabia skwapliwie sięgnął po arcydzieło
Montaigne’a jedynie po to, by odkryć, że co piętnastą linijkę jego spojrzenie podąża w stronę
zegara…
Co prawda poczuł lekki niepokój, gdy poprzedniego dnia po raz pierwszy podniósł książkę
z biurka. Tom cechowała bowiem gęstość zapisu właściwa słownikom albo Biblii – księgom,
w których się czegoś szuka lub które się ewentualnie przegląda, lecz których nikt nie czyta.
Przyjrzenie się spisowi treści – liście stu siedmiu esejów na takie tematy, jak stałość,
umiarkowanie, samotność i spanie – potwierdziło jednak początkowe przypuszczenia hrabiego,
że książkę tę napisano z myślą o zimowych wieczorach. Bez wątpienia była przeznaczona na
okres, w którym ptaki poleciały już na południe, drewno leży na stercie obok kominka, a pola są
białe od śniegu – słowem na czas, gdy nie ma się ochoty wychodzić z domu, a przyjaciele nie
mają ochoty do niego przychodzić.
Mimo to, rzuciwszy z determinacją spojrzenie w stronę zegara, całkiem jak doświadczony
kapitan statku, który przed wyruszeniem w daleką podróż odnotowuje dokładną godzinę
wypłynięcia z portu, hrabia ponownie zanurzył się w odmętach pierwszej medytacji: Jako
różnymi drogami dochodzi się do podobnego celu.
W owym pierwszym eseju – w którym ze znawstwem przytoczono przykłady z annałów
historii – autor wysunął niezwykle przekonywający argument, że gdy człowiek znajdzie się na
łasce drugiego, winien błagać o życie.
Albo też zachować dumę i niezłomność.
W każdym razie, ustaliwszy, że oba podejścia mogą się okazać słuszne, przeszedł do drugiej
medytacji: O smutku.
W tejże Montaigne zacytował wiele niepodważalnych autorytetów złotego wieku, które
stwierdziły ponad wszelką wątpliwość, że smutek to emocja najlepiej nadająca się do dzielenia
z innymi.
Lub do zachowania dla siebie.
Mniej więcej w połowie trzeciego eseju hrabia przyłapał się na tym, że po raz czwarty lub
piąty spogląda na zegar. A może i po raz szósty? Choć dokładnej liczby spojrzeń nie można było
ustalić, dowody zdawały się wskazywać, że jego uwaga skupiła się na zegarze więcej niż jeden
raz.
Lecz cóż to był za czasomierz!
Zrobiony na zamówienie ojca hrabiego przez słynne przedsiębiorstwo Breguet, zegar bijący
dwa razy był niewątpliwym arcydziełem. Jego biała emaliowana tarcza miała obwód grejpfruta,
a korpus z lazurytu opadał asymptotycznie z góry ku podstawie. Z kolei zdobiony drogimi
kamieniami mechanizm został stworzony przez rękodzielników słynących na całym świecie
z niesłabnącego oddania precyzji. Ich reputacja z pewnością była w pełni zasłużona. Podczas
lektury trzeciego eseju (w którym Platon, Arystoteles i Cycero spoczęli na jednej kanapie
z cesarzem Maksymilianem) hrabia słyszał bowiem każde tyknięcie.
Dziesiąta dwadzieścia i pięćdziesiąt sześć sekund, informował zegar.
Dziesiąta dwadzieścia i pięćdziesiąt siedem.
Pięćdziesiąt osiem.
Pięćdziesiąt dziewięć.
Ha, ten zegar odliczał sekundy równie bezbłędnie jak Homer daktyle, a Święty Piotr grzechy
grzeszników.
Zaraz, zaraz, na czym to skończyliśmy?
A tak: esej trzeci.
Hrabia przesunął krzesło nieco w lewo, by zegar zniknął z jego pola widzenia, a następnie
odnalazł fragment, który czytał. Był prawie pewny, że dotarł do piątego akapitu na piętnastej
stronie. Gdy jednak ponownie zanurzył się w prozie tego fragmentu, jego kontekst wydał mu się
zupełnie obcy, podobnie jak kontekst wcześniejszych. Musiał się cofnąć o całe trzy strony,
zanim znalazł urywek, który pamiętał wystarczająco dobrze, by z czystym sumieniem czytać
dalej.
– Tak to z tobą jest? – spytał hrabia, zwracając się do Montaigne’a. – Krok naprzód i dwa
kroki do tyłu?
Postanowiwszy pokazać, kto tu jest czyim panem, hrabia przysiągł sobie, że nie oderwie
więcej wzroku od książki, dopóki nie dotrze do dwudziestego piątego eseju. Zdopingowany
własną determinacją, szybko rozprawił się z esejami czwartym, piątym i szóstym. A gdy
z jeszcze większą skwapliwością uwinął się z siódmym i ósmym, dwudziesty piąty wydał mu się
równie bliski jak dzbanek z wodą na stole w jadalni.
Kiedy jednak brnął przez eseje jedenasty, dwunasty i trzynasty, cel zdawał mu się coraz
bardziej odległy. Nagle poczuł się tak, jakby książka wcale nie była dzbankiem z wodą na stole,
lecz czymś bardziej zbliżonym do Sahary. I jakby opróżniwszy swą manierkę, wkrótce miał się
czołgać przez kolejne zdania, a koniec każdej z trudem zdobytej strony miał mu ukazywać
jedynie kolejną…
Cóż, niech i tak będzie. Czołgał się dalej.
Przeczołgał się przez godzinę jedenastą.
Przeczołgał się przez esej szesnasty.
Aż nagle długonogi stróż minut dogonił swojego krzywonogiego brata u góry tarczy. Gdy się
uściskali, sprężyny w obudowie zegara się poluzowały, trybiki obróciły i miniaturowy młoteczek
opadł, wydobywając pierwszy z tych uroczych tonów, które sygnalizowały nadejście południa.
Przednie nogi hrabiowskiego krzesła z hukiem opadły na podłogę, a monsieur Montaigne
dwa razy obrócił się w powietrzu i wylądował na narzucie. Gdy kurant zabrzmiał po raz czwarty,
hrabia już schodził po krętych schodach dzwonnicy, a gdy zabrzmiał po raz ósmy, Aleksander
Iljicz przeciął hol w drodze do sutereny, zmierzając na cotygodniową wizytę u Jarosława
Jarosławla, niezrównanego fryzjera z hotelu Metropol.

Przez ponad dwa stulecia (w każdym razie tak twierdzą historycy) kultura naszego kraju
rozwijała się dzięki salonom Sankt Petersburga. To właśnie w tych wspaniałych komnatach
z widokiem na kanał Fontanka rodziły się nowe przepisy kulinarne, nowa moda i nowe idee,
które później nieśmiało stawiały pierwsze kroki w rosyjskim społeczeństwie. Nawet jeśli
rzeczywiście tak było, w dużej mierze działo się to za sprawą ożywionej aktywności pod
podłogą salonów. Tam bowiem, zaledwie kilka kroków poniżej poziomu ulicy, przebywali
kamerdynerzy, kucharze i lokaje, którzy wspólnie dbali o to, by gdy zaczynały się szerzyć idee
Darwina lub Maneta, wszystko szło jak po maśle.
Tak samo było w hotelu Metropol.
Od otwarcia w 1905 roku w hotelowych apartamentach i restauracjach spotykali się ludzie
wytworni, wpływowi i wykształceni. Panująca na tych spotkaniach swobodna elegancja nie
byłaby jednak możliwa, gdyby nie usługi świadczone w suterenie.
Zszedłszy szerokimi marmurowymi schodami prowadzącymi z holu, najpierw mijało się
kiosk z gazetami, który oferował dżentelmenowi sto nagłówków, choć aktualnie tylko w języku
rosyjskim.
Dalej znajdował się sklepik kwiaciarki Fatimy Federowej. W 1920 roku jego półki,
oczywiste ofiary czasów, świeciły pustkami, a okna zaklejono papierem, zmieniając jedno
z najbardziej kolorowych miejsc w hotelu w jedno z najbardziej żałosnych. W czasach swojej
świetności sklepik sprzedawał jednak całe hektary kwiatów. Zaopatrywał hol w spiętrzone
kompozycje, dostarczał lilie do pokoi i bukiety róż, które rzucano pod nogi baletnic z Teatru
Wielkiego, a także napełniał butonierki rzucających je mężczyzn. Co więcej, Fatima doskonale
znała niepisane florystyczne zasady obowiązujące w kulturalnym towarzystwie od czasów
rycerstwa. Wiedziała nie tylko, jaki kwiat należy dołączyć do przeprosin, lecz także jaki wysłać,
gdy człowiek się spóźnił, gdy odezwał się nie w porę oraz gdy zauważywszy obok drzwi młodą
damę, nierozważnie zaniedbał swoją partnerkę. Krótko mówiąc, Fatima znała zapach, kolor
i sens istnienia kwiatu lepiej niż pszczoła.
Cóż, może i sklepik Fatimy został zamknięty, pomyślał hrabia, ale czy Paryż nie był teraz
pełen kwiatów, mimo że za „panowania” Robespierre’a pozamykano kwiaciarnie? Aleksander
Iljicz nie wątpił, że kwiaty wrócą także do Metropolu.
Wreszcie na samym końcu korytarza docierało się do męskiego zakładu fryzjerskiego
Jarosława. Była to Szwajcaria hotelu, kraina optymizmu, precyzji i neutralności politycznej.
Skoro hrabia przysiągł sobie, że będzie panem swojego losu, skupiając się na jego praktycznej
stronie, to właśnie tu miał szansę znaleźć jeden ze środków pozwalających osiągnąć ten cel:
obowiązkowe cotygodniowe strzyżenie.

Gdy hrabia wszedł do zakładu, Jarosław strzygł siwowłosego klienta w jasnoszarym garniturze,
a na ławce pod ścianą czekał przysadzisty jegomość w pogniecionej marynarce. Witając
hrabiego uśmiechem, fryzjer wskazał mu puste krzesło u swego boku.
Siadając, hrabia pozdrowił przysadzistego mężczyznę przyjaznym skinieniem głowy, po
czym opadł na oparcie i skupił wzrok na cudownym elemencie zakładu Jarosława: na jego
szafce. Gdyby ktoś poprosił Larousse’a o zdefiniowanie słowa „szafka”, uznany leksykograf
mógłby odpowiedzieć: „Rodzaj mebla, nierzadko upiększony elementami ozdobnymi, w którym
można przechowywać przedmioty, tak by pozostawały niewidoczne”. Byłaby to bez wątpienia
definicja praktyczna – obejmowałaby wszystko, od szafki kuchennej w wiejskim domu po
chippendale’a w pałacu Buckingham. Szafka Jarosława jednak niezbyt dobrze pasowałaby do
takiego opisu, ponieważ zrobiono ją wyłącznie z niklu i szkła i miała za zadanie nie ukrywać
zawartość, lecz ją eksponować.
Było to zresztą najzupełniej uzasadnione. Gablotka Jarosława mogła być bowiem dumna
z całej swej zawartości: z francuskich mydeł zapakowanych w woskowany papier, z angielskich
pian do golenia w pojemniczkach z kości słoniowej, z włoskich toników we flakonikach
o wymyślnych kształtach. A co się kryło w głębi? Mała czarna buteleczka, którą Jarosław
nazywał z przymrużeniem oka Fontanną Młodości.
Patrząc w lustro, hrabia zerknął w stronę Jarosława, który odprawiał swoje czary przy
siwowłosym dżentelmenie, operując dwiema parami nożyczek jednocześnie. Początkowo
nożyczki te przypominały entrechat baletmistrza, który raz po raz trzepocze nogami
w powietrzu. Potem dłonie fryzjera zaczynały jednak poruszać się coraz szybciej, aż w końcu
podskakiwały i wierzgały niczym kozak tańczący hopaka! Byłoby rzeczą ze wszech miar
stosowną, gdyby po wykonaniu ostatniego cięcia opadła kurtyna, która po chwili podniosłaby się
z powrotem, by publiczność mogła oklaskiwać fryzjera składającego pokłon.
Jarosław zamaszystym gestem zdjął z klienta pelerynę i strzepnął ją. Stuknął obcasami,
przyjmując zapłatę za dobrze wykonaną pracę, a gdy dżentelmen opuścił zakład (wyglądając
młodziej i bardziej dystyngowanie, niż gdy tam przybył), podszedł do hrabiego ze świeżą
peleryną.
– Jak się pan miewa, Wasza Ekscelencjo?
– Doskonale, Jarosławie. Lepiej być nie może.
– A co mamy dzisiaj w planie?
– Tylko przystrzyżenie, przyjacielu. Tylko przystrzyżenie.
Gdy nożyczki zaczęły swój taniec, hrabia odniósł wrażenie, że w przysadzistym kliencie na
ławce dokonała się jakaś przemiana. Twarz mężczyzny przybrała chyba bardziej różowy odcień
niż zaledwie przed chwilą, kiedy Aleksander Iljicz pozdrowił go przyjaznym skinieniem. Hrabia
był tego wręcz pewien, ponieważ rumieniec sięgał mężczyźnie aż do uszu.
Aleksander Iljicz próbował ponownie nawiązać kontakt wzrokowy, zamierzając powtórzyć
przyjazny gest, lecz mężczyzna skupił spojrzenie na plecach Jarosława.
– Ja byłem następny w kolejce – powiedział.
Jarosław, który jak większość artystów miał tendencję do zatracania się w sztuce,
kontynuował strzyżenie z wprawą i wdziękiem. Mężczyzna był zatem zmuszony powtórzyć
swoje słowa, kładąc na nie trochę większy nacisk.
– Ja byłem następny w kolejce!
– Za chwilę się panem zajmę – odpowiedział uprzejmie Jarosław, wyrwany z artystycznego
transu przez ostrzejszą intonację.
– To samo pan mówił, kiedy przyszedłem.
Słowa te zostały wypowiedziane z tak niedwuznaczną wrogością, że Jarosław przerwał
strzyżenie i odwrócił się, by ze zdumieniem spojrzeć wściekłemu klientowi w oczy.
Mimo że hrabiego uczono od dziecka, by nigdy nie przerywał komuś rozmowy, uznał on, że
nie należy stawiać fryzjera w sytuacji zmuszającej go do składania wyjaśnień w imieniu klienta.
Wtrącił zatem:
– Dobry człowieku, Jarosław nie chciał pana urazić. Tak się po prostu składa, że w każdy
wtorek w południe przychodzę się tu strzyc.
Mężczyzna przeniósł wściekłe spojrzenie na hrabiego.
– W każdy wtorek w południe – powtórzył.
– Tak.
Wtedy mężczyzna wstał tak gwałtownie, że ławka stuknęła o ścianę. Mierzył najwyżej metr
siedemdziesiąt. Pięści, które wystawały z mankietów marynarki, miał równie czerwone jak uszy.
Gdy zrobił krok do przodu, Jarosław przywarł do krawędzi kontuaru. Mężczyzna zrobił następny
krok i wyrwał fryzjerowi jedną parę nożyczek. Potem ze zwinnością człowieka znacznie
szczuplejszego odwrócił się, chwycił hrabiego za kołnierzyk i jednym ruchem obciął mu prawy
wąs. Jeszcze mocniej ścisnął kołnierzyk i przyciągnął do siebie głowę hrabiego, aż prawie
zetknęli się nosami.
– Już za chwilę będziesz pan miał swoje strzyżenie – warknął.
Następnie, odepchnąwszy hrabiego z powrotem na krzesło, rzucił nożyczki na podłogę
i wymaszerował z zakładu.
– Wasza Ekscelencjo! – zawołał przerażony Jarosław. – Widziałem tego człowieka po raz
pierwszy w życiu. Nie wiem nawet, czy mieszka w hotelu. Zapewniam pana jednak, że odtąd nie
będzie tu mile widziany.
Hrabia, który zdążył już wstać, w pierwszym odruchu zamierzał wyrazić równie wielkie
oburzenie jak Jarosław i domagać się kary stosownej do zbrodni. Cóż jednak wiedział
o napastniku?
Gdy ujrzał go po raz pierwszy, siedzącego na ławce w pogniecionej marynarce, zrazu uznał
go za jakiegoś ciężko pracującego człowieka, który natknąwszy się na zakład fryzjerski,
postanowił się ostrzyc. Wiedział jednak, że równie dobrze mężczyzna może być jednym
z nowych mieszkańców drugiego piętra. Osiągnąwszy pełnoletniość w hucie żelaza, w 1912 roku
mógł wstąpić do związku zawodowego, w 1916 stanąć na czele strajku, w 1918 poprowadzić do
boju batalion Gwardii Czerwonej, a obecnie zarządzać całym przemysłem.
– Ten człowiek miał absolutną rację – powiedział hrabia do Jarosława. – Cierpliwie czekał
na swoją kolej. A ty po prostu chciałeś mnie obsłużyć o umówionej porze. Powinienem był
zwolnić krzesło i zaproponować, byś najpierw przyjął jego.
– Ale co teraz zrobimy?
Hrabia odwrócił się do lustra i przyjrzał się swojemu odbiciu. Zrobił to chyba po raz
pierwszy od lat.
Długo żył w przekonaniu, że dżentelmen powinien spoglądać w lustro z nieufnością. Zamiast
pełnić funkcję narzędzi umożliwiających samopoznanie, lustra zwykle bywały bowiem
narzędziami umożliwiającymi oszukiwanie samego siebie. Ileż razy widział, jak jakaś młoda
piękność obracała się przed zwierciadłem o trzydzieści stopni, starając się ukazać sobie od
najlepszej strony? (Jak gdyby od tej pory cały świat miał ją oglądać wyłącznie pod takim
kątem!) Ileż razy patrzył, jak jakaś wielka dama wkłada okropnie niemodny kapelusz, który
wydawał jej się au courant, ponieważ jej lustro zostało oprawione w stylu tej samej minionej
epoki? Hrabia szczycił się tym, że nosi dobrze skrojoną marynarkę, lecz jeszcze bardziej szczycił
się świadomością, że o tym, iż ma się do czynienia z dżentelmenem, najlepiej świadczą jego
postawa, jego słowa i jego maniery – nie zaś krój jego płaszcza.
Tak, pomyślał hrabia, ziemia rzeczywiście się kręci.
Mało tego – ziemia obraca się wokół własnej osi i jednocześnie wokół słońca. Galaktyka też
się obraca, niczym koło w większym kole, tworząc melodię zupełnie innego rodzaju niż ta, jaką
wystukuje maleńki młoteczek w zegarze. A gdy wreszcie rozbrzmi ta niebiańska melodia, być
może lustro nagle zacznie prawdziwiej wypełniać sens swojego istnienia – ukaże człowieka nie
takiego, jakiego sam sobie siebie wyobraża, lecz takiego, jaki się stał.
Hrabia z powrotem usiadł na krześle.
– Golenie na gładko – powiedział do fryzjera. – Na gładko, przyjacielu.
Affaires d’honneur

W hotelu Metropol działały dwie restauracje: Bojarska – wspomniane już legendarne ustronie na
drugim piętrze – i wielka sala sąsiadująca z głównym holem, oficjalnie nosząca nazwę Metropol,
lecz przez hrabiego czule nazywana Piazzą.
Co prawda Piazza nie byłaby w stanie konkurować z elegancją wystroju Bojarskiej,
z wyrafinowaniem jej personelu ani z subtelnością kuchni. Piazza nie aspirowała jednak do
elegancji, wyrafinowania ani subtelności. Mieszcząca osiemdziesiąt stolików rozsianych wokół
marmurowej fontanny i oferująca w karcie dań wszystko, od pierogów z kapustą po kotlety
cielęce, Piazza miała być w zamyśle przedłużeniem miasta – jego ogrodów, rynków i arterii.
Rosjanie ulepieni z każdej gliny mogli tu przyjść i posiedzieć przy kawie, spotkać przyjaciół,
wdać się w sprzeczkę albo pozwolić się wciągnąć we flirt – gość jedzący samotnie kolację pod
wielkim szklanym sufitem mógł zaś do woli podziwiać, oburzać się, snuć przypuszczenia
i wybuchać śmiechem, nie wstając przy tym z krzesła.
A kelnerzy? Podobnie jak dla kelnerów paryskich kawiarni, największym komplementem dla
tych z Piazzy było powiedzenie, że są „kompetentni”. Przywykli do lawirowania w tłumie,
z łatwością mogli posadzić osiem osób przy stoliku dla czterech. Zamieniwszy z tobą dwa słowa
na temat twoich preferencji muzycznych, znikali na kilka minut, by wrócić z różnymi napojami
balansującymi na tacy i szybkimi ruchami stawiali je na stoliku, każdy przed właściwą osobą.
Jeśli trzymając kartę dań, choćby przez sekundę wahałeś się, co zamówić, pochylali się nad
twoim ramieniem i wskazywali specjalność zakładu. A gdy ze smakiem zjadłeś ostatni kęs
deseru, zabierali talerzyk, podawali rachunek i wydawali resztę w niespełna minutę. Innymi
słowy, kelnerzy z Piazzy znali w swoim fachu każdy okruszek, każdą łyżeczkę i każdą kopiejkę.
W każdym razie tak to wyglądało przed wojną…
Dziś w restauracji było prawie pusto i hrabiego obsługiwał ktoś, kto wydawał się
początkujący nie tylko w Piazzy, lecz w całej sztuce kelnerskiej. Był wysoki i chudy, miał wąską
głowę i wyniosłą postawę. Przypominał laufra zdjętego z szachownicy. Gdy hrabia usiadł
z gazetą w ręku – międzynarodowy symbol osób jedzących w samotności – osobnik ten nie zadał
sobie trudu, by sprzątnąć drugie nakrycie. Gdy hrabia zamknął kartę dań i położył ją obok
talerza – międzynarodowy symbol gotowości do złożenia zamówienia – osobnika tego trzeba
było przywołać gestem dłoni. A gdy hrabia zamówił okroszkę i filet z soli, osobnik spytał, czy
nie wypiłby kieliszka sauternes. Doskonała sugestia, bez wątpienia – pod warunkiem że zamawia
się foie gras!
– Poproszę raczej butelkę Château de Baudelaire – poprawił go uprzejmie hrabia.
– Oczywiście – odrzekł Laufer z uśmiechem szachisty.
To prawda, butelka baudelaire’a była dość ekstrawaganckim pomysłem jak na samotny
lunch, lecz spędziwszy kolejny ranek z niezmordowanym Michelem de Montaigne’em, hrabia
uznał, że jego morale zasługuje na wzmocnienie. Prawdę mówiąc, od kilku dni zmagał się
z niepokojem. Podczas jednej ze swoich regularnych wypraw do głównego holu przyłapał się na
liczeniu schodów. Gdy siedząc w ulubionym fotelu, przeglądał nagłówki, poczuł, że jego ręce
unoszą się ku koniuszkom wąsów, których już nie miał. Odkrył, że minutę po dwunastej wszedł
do Piazzy na lunch. A pięć po wpół do drugiej, wspinając się po stu dziesięciu schodach do
swojego pokoju, już odliczał minuty do chwili, w której będzie mógł znów zejść na dół na
drinka. Pomyślał, że jeśli utrzyma taki kurs, już niebawem sufit opadnie, ściany się zsuną,
a podłoga uniesie, i cały hotel skurczy się do rozmiarów puszki na herbatniki.
Czekając na wino, hrabia rozejrzał się po restauracji, lecz widok innych gości nie przyniósł
mu ukojenia. Przy stoliku naprzeciwko siedzieli dwaj maruderzy z korpusu dyplomatycznego,
którzy smętnie trącali jedzenie widelcami, wyczekując epoki dyplomacji. W rogu siedział gość
w okularach zakwaterowany na drugim piętrze i rozłożywszy przed sobą cztery olbrzymie
dokumenty, porównywał je słowo po słowie. Nikt nie wyglądał na szczególnie wesołego i nikt
nie zwracał na hrabiego uwagi. Nikt oprócz pewnej dziewczynki mającej słabość do żółtego
koloru, która najwyraźniej obserwowała go ze stolika za fontanną.
Wasilij twierdził, że owa dziewięciolatka o prostych, jasnych włosach jest córką
owdowiałego ukraińskiego biurokraty. Jak zwykle siedziała z boną. Gdy zauważyła, że hrabia
patrzy w jej stronę, schowała się za kartą dań.
– Pańska zupa – odezwał się Laufer.
– Ach. Dziękuję, dobry człowieku. Wygląda smakowicie. Tylko nie zapomnij o winie!
– Oczywiście.
Skupiwszy się na okroszce, hrabia już na pierwszy rzut oka stwierdził, że przygotowano ją
w sposób zasługujący na najwyższe uznanie – każdy Rosjanin w tej sali mógłby zostać
poczęstowany talerzem takiej zupy przez swoją babcię. Zamykając oczy, by w należytym
skupieniu skonsumować pierwszą łyżkę, hrabia odnotował stosownie niską temperaturę, lekki
nadmiar soli i lekki niedobór zakwasu, lecz za to doskonałą obecność kopru, zwiastuna lata,
który przywodzi na myśl cykanie świerszczy i spokój duszy.
Gdy jednak otworzył oczy, omal nie upuścił łyżki. Przy jego stoliku stała bowiem
dziewczynka mająca słabość do żółtego koloru i przyglądała mu się z nieskrępowanym
zaciekawieniem właściwym dzieciom i psom. Wstrząs wywołany jej nagłym pojawieniem się
był tym większy, że miała na sobie sukienkę koloru cytryny.
– Co się z nimi stało? – spytała tytułem wstępu.
– Słucham?
Przechyliła głowę, by lepiej przyjrzeć się jego twarzy.
– No, z twoimi wąsami.
Hrabia nie miał zbyt wielu okazji do obcowania z dziećmi, lecz wychowano go na tyle
dobrze, by wiedział, że dziecko nie powinno bezceremonialnie zaczepiać obcych, nie
powinno przeszkadzać im podczas posiłku, a już z pewnością nie powinno pytać o elementy ich
wyglądu. Czy w szkołach już nie uczono zajmowania się własnymi sprawami?
– Jak jaskółki – odpowiedział. – Odleciały na lato do innych krajów.
Potem podniósł rękę i zatrzepotał nią w powietrzu, by zobrazować lot jaskółek i jednocześnie
zasugerować dziecku, że mogłoby pójść za ich przykładem.
Dziewczynka pokiwała głową, wyrażając w ten sposób zadowolenie z jego odpowiedzi.
– Ja też wyjadę na część lata.
Hrabia pochylił głowę, co miało oznaczać, że jej winszuje.
– Nad Morze Czarne – dodała.
Potem odsunęła wolne krzesło i usiadła.
– Chciałabyś mi towarzyszyć? – spytał.
W ramach odpowiedzi powierciła się trochę, by wygodnie się usadowić, a następnie oparła
łokcie o stół. Miała na szyi wisiorek na złotym łańcuszku, jakiś talizman albo medalik. Hrabia
spojrzał w stronę bony tej młodej damy, mając nadzieję, że uda mu się pochwycić jej spojrzenie,
lecz najwyraźniej doświadczenie nauczyło już tę kobietę, że lepiej siedzieć z nosem w książce.
Dziewczynka ponownie przechyliła głowę jak pies.
– To prawda, że jesteś hrabią?
– Tak.
Wytrzeszczyła oczy.
– Znasz jakąś księżniczkę?
– Znam wiele księżniczek.
Jeszcze bardziej wytrzeszczyła oczy, lecz po chwili nieufnie je zmrużyła.
– Czy bycie księżniczką jest strasznie trudne?
– Strasznie.
W tej chwili, mimo że w talerzu zostało jeszcze pół okroszki, Laufer zjawił się z filetem
z soli i podmienił jedno danie na drugie.
– Dziękuję – powiedział hrabia, wciąż trzymając łyżkę.
– Oczywiście.
Hrabia otworzył usta, by spytać, co się stało z baudelaire’em, lecz Laufer już się ulotnił. Gdy
Aleksander Iljicz odwrócił się do swojego gościa, dziewczynka wpatrywała się w jego rybę.
– Co to? – zainteresowała się.
– To? Filet z soli.
– Dobry?
– Nie jadłaś obiadu?
– Nie smakował mi.
Hrabia przełożył kawałeczek ryby na talerzyk do chleba i podsunął jej.
– Życzę smacznego.
Wzięła widelec i włożyła cały kawałek do ust.
– Pycha – powiedziała, co nawet jeśli nie było najelegantszym stwierdzeniem, przynajmniej
pozostawało w zgodzie ze stanem faktycznym. Potem dziewczynka uśmiechnęła się trochę
smutno i wzdychając, skierowała spojrzenie błękitnych oczu na resztę obiadu.
– Hm – mruknął hrabia.
Przysunął talerzyk z powrotem do siebie, nałożył na niego połowę soli wraz z taką samą
częścią szpinaku i małych rzodkiewek, a następnie oddał go towarzyszce. Dziewczynka jeszcze
raz powierciła się na krześle, prawdopodobnie szykując się do dłuższego posiłku. Potem,
delikatnie odsunąwszy warzywa na bok talerzyka, pokroiła rybę na cztery równe porcje, włożyła
prawą górną ćwiartkę do ust i wróciła do przepytywania hrabiego.
– Jak księżniczka spędza czas?
– Jak młoda dama – odpowiedział hrabia.
Dziewczynka kiwnęła głową, zachęcając go, żeby kontynuował.
– Rano pobiera lekcje francuskiego, historii, muzyki. Po lekcjach może odwiedzić przyjaciół
albo pospacerować w parku. A podczas obiadu zjada warzywa.
– Mój papa mówi, że księżniczki uosabiają dekadencję minionej epoki.
Hrabia się zdumiał.
– Niektóre być może tak – przyznał. – Ale zapewniam cię, że nie wszystkie.
Pomachała widelcem.
– Nie przejmuj się. Papa jest cudowny i o traktorach wie dosłownie wszystko. Ale zupełnie
nie zna się na księżniczkach.
Hrabia zrobił minę wyrażającą ulgę.
– Byłeś kiedyś na balu? – podjęła po chwili zastanowienia.
– Oczywiście.
– Tańczyłeś?
– Słynąłem z tego, że zdzieram parkiet. – Hrabia powiedział to z charakterystycznym
błyskiem w oku – z tą iskierką, która kładła kres zaciekłym sporom i przyciągała spojrzenia
pięknych kobiet we wszystkich salonach Sankt Petersburga.
– Że zdzierasz parkiet?
– Hm – chrząknął hrabia. – Tak, tańczyłem na balach.
– I mieszkałeś w pałacu?
– Pałace nie są w naszym kraju tak liczne jak w bajkach – wyjaśnił hrabia. – Ale jadałem
w pałacu…
Uznawszy taką odpowiedź za wystarczającą, nawet jeśli nie idealną, dziewczynka
zmarszczyła brwi. Włożyła do ust następną ćwiartkę fileta i żuła w zamyśleniu. Nagle się
pochyliła.
– A pojedynkowałeś się kiedyś?
– Masz na myśli affaire d’honneur? – Hrabia się zawahał. – Chyba w pewnym sensie tak…
– Z pistoletami i trzydziestoma dwoma krokami?
– W moim wypadku był to raczej pojedynek w sensie przenośnym.
Gdy towarzyszka hrabiego wyraziła rozczarowanie tak niezadowalającym wyjaśnieniem,
odruchowo pospieszył z pocieszającą wiadomością:
– Mój ojciec chrzestny kilkakrotnie był sekundantem.
– Sekundantem?
– Gdy dżentelmen zostaje obrażony i żąda satysfakcji, on i jego adwersarz wybierają sobie
sekundantów, czyli krótko mówiąc, swoją asystę. To właśnie sekundanci uzgadniają zasady
pojedynku.
– Jakie zasady?
– Czas i miejsce. Rodzaj broni. Jeśli mają to być pistolety, ustalają, ile kroków pokonają
pojedynkujący się i czy oddadzą więcej niż po jednym strzale.
– Mówisz, że twój ojciec chrzestny był sekundantem. A gdzie on mieszkał?
– Tu, w Moskwie.
– Czy te jego pojedynki odbywały się w Moskwie?
– Jeden tak. Prawdę mówiąc, doszło do niego w wyniku sporu, który wybuchł w tym hotelu
między pewnym admirałem a księciem. Przypuszczam, że od dawna byli poróżnieni, lecz
pewnego wieczoru, gdy ich drogi skrzyżowały się w holu, sytuacja osiągnęła punkt krytyczny
i od razu rzucono rękawicę.
– Gdzie dokładnie?
– Obok stanowiska konsjerża.
– Akurat tam, gdzie zazwyczaj siedzę!
– Tak, na to wygląda.
– Zakochali się w tej samej kobiecie?
– Nie wydaje mi się, żeby to miało związek z kobietą.
Dziewczynka spojrzała na hrabiego z nieskrywanym powątpiewaniem.
– To zawsze ma związek z kobietą – oznajmiła.
– No tak. Cóż. Bez względu na powód, doszło do obrazy, po której zażądano przeprosin,
a ponieważ ich odmówiono, rzucono rękawicę. Dyrektorem hotelu był wówczas Niemiec
o nazwisku Keffler, ponoć miał tytuł barona. I wszyscy doskonale wiedzieli, że pod ruchomym
panelem w swoim gabinecie trzyma ukryte dwa pistolety, toteż gdy doszło do wspomnianego
incydentu, sekundanci mogli się naradzić w zaciszu hotelowego pokoju, wezwano powozy
i zwaśnione strony wyruszyły na pojedynek z bronią w ręku.
– W godzinie przed świtem…
– W godzinie przed świtem.
– W jakimś odludnym miejscu…
– W jakimś odludnym miejscu.
Pochyliła się.
– Leński zginął w pojedynku z rąk Oniegina.
Powiedziała to ściszonym głosem, jakby cytowanie zdarzeń opisanych w poemacie Puszkina
wymagało dyskrecji.
– Tak – szepnął w odpowiedzi hrabia. – Podobnie jak Puszkin.
Z powagą pokiwała głową.
– W Sankt Petersburgu – odrzekła. – Nad Czarną.
– Nad Czarną.
Ryba młodej damy już zniknęła. Dziewczynka położyła serwetkę na talerzyku i kiwnąwszy
głową na znak, że hrabia okazał się całkowicie zadowalającym towarzyszem podczas obiadu,
podniosła się z krzesła. Jednak zanim się odwróciła, żeby odejść, chwilę zwlekała.
– Bardziej mi się podobasz bez wąsów – stwierdziła. – Ich brak dobrze wpływa na twoje…
oblicze.
Potem krzywo dygnęła i zniknęła za fontanną.
Affaire d’honneur…

Mniej więcej o tym myślał hrabia, czyniąc sobie lekkie wyrzuty, gdy wieczorem siedział
samotnie w hotelowym barze przy kieliszeczku brandy.
Ów urządzony w amerykańskim stylu bar usytuowany w sąsiedztwie głównego holu,
wyposażony w ławki, mahoniowy bar i całą ścianę butelek, został nazwany przez hrabiego
Szalapinem na cześć wielkiego rosyjskiego śpiewaka operowego, który bywał tu przed
rewolucją. Szalapin, niegdyś miejsce tętniące życiem, było teraz raczej świątynią modlitwy
i zadumy – jednak tego wieczoru taka atmosfera doskonale pasowała do nastroju hrabiego.
Tak, myślał, niemal każde przedsięwzięcie może zabrzmieć wytwornie, jeśli wyrazi się je
nienaganną francuszczyzną…
– Pomóc panu, Wasza Ekscelencjo?
Pytanie zadał Audrius pracujący w Szalapinie jako barman. Ten skory do uśmiechu Litwin
z jasną bródką znał się na swoim fachu. Ba, już w chwili, gdy siadałeś na taborecie, pochylał się
ku tobie, oparty przedramieniem o bar, i pytał, czego sobie życzysz, a gdy tylko opróżniłeś
kieliszek, zjawiał się z dolewką. Hrabia nie był jednak pewny, dlaczego Audrius wybrał sobie
akurat ten moment, by zaproponować pomoc.
– Miałem na myśli pańską marynarkę – uściślił barman.
W rzeczy samej, hrabia wyglądał, jakby miał spore trudności z wydobyciem ręki z rękawa –
a co więcej, nie przypominał sobie, by w ogóle postanowił zdjąć marynarkę. Hrabia zjawił się
w Szalapinie o szóstej, jak zwykle, pamiętając o swoim nieprzekraczalnym limicie jednego
aperitifu przed kolacją. Odnotowując jednak, że ostatecznie nie przyniesiono mu zamówionej
butelki baudelaire’a, pozwolił sobie na drugi kieliszek dubonneta. A następnie na parę
kieliszeczków brandy. I zanim się obejrzał, była… była…
– Która właściwie jest godzina, Audriusie?
– Dziesiąta, Wasza Ekscelencjo.
– Dziesiąta!
Audrius, który nagle znalazł się po stronie baru przeznaczonej dla klientów, pomógł
hrabiemu zejść z taboretu. I gdy prowadził gościa przez główny hol (zupełnie niepotrzebnie), ten
zaprosił go do swojego strumienia myśli.
– Wiedziałeś, Audriusie, że gdy na początku osiemnastego wieku rosyjski korpus oficerski
odkrył pojedynkowanie się, wziął się do niego z tak wielkim entuzjazmem, że car musiał
zakazać tej praktyki z obawy, że wkrótce nie będzie miał kogo postawić na czele swoich
oddziałów?
– Nie wiedziałem, Wasza Ekscelencjo – odpowiedział z uśmiechem barman.
– Cóż, naprawdę tak było. A pojedynek to nie tylko najważniejsze wydarzenie w Onieginie,
pojawia się także w krytycznych momentach Wojny i pokoju, Ojców i synów oraz Braci
Karamazow! Najwyraźniej mimo całej swojej pomysłowości rosyjscy mistrzowie nie zdołali
wynaleźć zabiegu narracyjnego lepszego niż starcie dwóch najważniejszych postaci
rozstrzygających sprawę sumienia za pomocą pistoletów i trzydziestu dwóch kroków.
– Rozumiem, co ma pan na myśli. Ale jesteśmy już prawie na miejscu. Wcisnąć przycisk
piątego piętra?
Hrabia, który odkrył, że stoi przed windą, spojrzał z przerażeniem na barmana.
– Ależ Audriusie, nigdy w życiu nie jechałem windą!
Następnie, poklepawszy barmana po ramieniu, zaczął wspinać się po schodach. W każdym
razie wspinał się do drugiego piętra, ponieważ tam musiał usiąść na stopniu.
– Dlaczego to właśnie nasz naród tak rozlubował się w pojedynkach? – spytał retorycznie
klatkę schodową.
Niektórzy bez wątpienia odrzuciliby je jako uboczny produkt barbarzyństwa. Biorąc pod
uwagę długie, bezlitosne rosyjskie zimy, bliską znajomość tego kraju z głodem, jego szorstkie
poczucie sprawiedliwości i tak dalej, i tak dalej, przyjęcie aktu definitywnej przemocy jako
środka rozstrzygania sporów było dla jego arystokracji czymś najzupełniej naturalnym. Hrabia
uważał jednak, że powód, dla którego pojedynkowanie się przetrwało wśród rosyjskich
dżentelmenów, brał się ni mniej, ni więcej, tylko z ich zamiłowania do rzeczy wielkich
i pompatycznych.
To prawda, zgodnie z konwencją pojedynki toczono o świcie w odludnych miejscach, by
zapewnić dyskrecję uczestniczącym w nich dżentelmenom. Czy jednak pojedynkowano się na
wysypiskach śmieci albo na złomowiskach? Oczywiście, że nie! Robiono to na polanach wśród
brzóz przyprószonych śniegiem. Albo nad brzegiem krętych strumyków. Albo na skraju
rodzinnych włości, gdzie lekki wietrzyk strącał kwiaty z drzew… Słowem: pojedynkowano się
w sceneriach, jakich można by się spodziewać w drugim akcie opery.
W Rosji każde przedsięwzięcie mające wspaniałe tło i górnolotny wydźwięk znajdzie
wielbicieli. Z biegiem lat, gdy miejsca pojedynków stawały się coraz bardziej malownicze,
a pistolety produkowano z coraz większą finezją, najlepiej urodzeni mężczyźni okazywali się
skorzy, by bronić swojego honoru z coraz błahszych powodów. Choć początkowo
pojedynkowanie się było reakcją na ciężkie zbrodnie – zdradę i cudzołóstwo – w 1900 roku
zaczęło schodzić drobnymi kroczkami po schodach rozsądku, tak że w końcu pojedynkowano się
z powodu uchylenia kapelusza, długości spojrzenia lub umiejscowienia przecinka.
Zgodnie ze starym i ogólnie przyjętym kodeksem pojedynkowym liczba kroków, jakie
obrażający i obrażony pokonują przed oddaniem strzału, powinna być odwrotnie proporcjonalna
do ciężaru zniewagi. Oznacza to, że odpowiedzią na najbardziej naganny afront powinien być
pojedynek z najmniejszą liczbą kroków, dający gwarancję, że jeden z dwóch mężczyzn nie
opuści pola walki żywy. Cóż, podsumował hrabia, zatem w nowej epoce ludzie powinni się
pojedynkować z odległości co najmniej dziesięciu tysięcy kroków. Rzuciwszy rękawicę,
wybrawszy sekundantów i broń, obrażający powinien wejść na pokład parowca zmierzającego
do Ameryki, a obrażony na pokład drugiego, płynącego do Japonii, i dopiero po dotarciu do celu
obaj przywdziewaliby najelegantsze płaszcze, schodzili po trapach, odwracali się od nabrzeża
i strzelali.
A tak w ogóle…

Pięć dni później hrabia z radością przyjął od swojej nowej znajomej Niny Kulikowej oficjalne
zaproszenie na podwieczorek. Spotkanie zostało wyznaczone na trzecią w hotelowej kawiarni
w północno-zachodnim krańcu parteru. Przyszedłszy za piętnaście trzecia, hrabia poprosił
o stolik dla dwóch osób przy oknie. Gdy pięć minut po umówionej porze zjawiła się jego
towarzyszka przypominająca żonkil – ubrana w jasnożółtą sukienkę przewiązaną ciemnożółtą
szarfą – hrabia wstał i odsunął dla niej krzesło.
– Merci – powiedziała.
– Je t’en prie.
Następnie przywołano kelnera, zamówiono samowar i na widok burzowych chmur
zbierających się nad placem Teatralnym wymieniono uwagi na temat zaprawionego kroplą
goryczy prawdopodobieństwa deszczu. Jednak gdy tylko nalano herbaty i na stoliku znalazły się
ciastka, Nina zrobiła poważną minę, dając do zrozumienia, że nadeszła pora, by pomówić
o istotniejszych sprawach.
Niektórzy mogliby uznać tę przemianę za nieco zbyt gwałtowną lub niepasującą do wczesnej
pory, lecz nie hrabia. Wręcz przeciwnie, uznał on, że szybka wymiana uprzejmości i przejście do
interesów pozostają w zupełnej zgodzie z podwieczorkową etykietką – a może nawet są w takich
okolicznościach nieodzowne.
Wszak wszystkie podwieczorki, w których hrabia uczestniczył na oficjalne zaproszenie,
odbywały się według podobnego scenariusza. Bez względu na to, czy jadło się je w salonie
z widokiem na kanał Fontanka, w herbaciarni czy w parku, powód zaproszenia wykładano na
stół jeszcze przed skosztowaniem pierwszego ciastka. Po obowiązkowych uprzejmościach
najznakomitsza z gospodyń potrafiła zasygnalizować ten moment jednym wybranym przez
siebie zwrotem.
W wypadku babci hrabiego tym zwrotem było „no cóż”, na przykład w zdaniu: „No cóż,
Aleksandrze, mój chłopcze, słyszałam o tobie pewne bardzo niepokojące rzeczy…”. Księżniczka
Poliakowa, wiecznie padająca ofiarą porywów własnego serca, zaczynała od „och”, mówiąc na
przykład: „Och, Aleksandrze. Popełniłam potworny błąd…”. A u młodej Niny było to
najwyraźniej „a tak w ogóle”, gdyż powiedziała:
– Masz całkowitą rację, Aleksandrze Iljiczu. Jeszcze jedno deszczowe popołudnie i bzy nie
będą miały szans. A tak w ogóle…
Dość powiedzieć, że gdy zmienił się ton głosu Niny, hrabia był przygotowany na ciąg dalszy.
Oparł przedramiona na udach i pochylił się pod kątem siedemdziesięciu stopni, przybierając
poważny, acz neutralny wyraz twarzy, tak by stosownie do okoliczności móc bezzwłocznie
okazać współczucie, zatroskanie lub oburzenie.
– …byłabym ci niezmiernie wdzięczna – ciągnęła Nina – gdybyś zechciał się ze mną
podzielić wiedzą o zasadach obowiązujących księżniczki.
– O zasadach?
– Tak. O zasadach.
– Ależ Nino – odrzekł hrabia z uśmiechem – bycie księżniczką to nie gra.
Nina wpatrywała się w hrabiego z miną wyrażającą cierpliwość.
– Z pewnością wiesz, o co mi chodzi. O to, czego oczekiwano od księżniczek.
– Ach tak. Rozumiem.
Hrabia odsunął się, by pogrążyć się w stosownej zadumie.
– Cóż – powiedział po chwili – pomijając sztuki wyzwolone, o których niedawno
rozmawialiśmy, wydaje mi się, że zasady bycia księżniczką dotyczyły przede wszystkim ogłady.
Księżniczka uczyła się zatem, jak należy się zachowywać w towarzystwie. Wprowadzano ją
w tajniki właściwego wysławiania się, manier przy stole, postawy…
Nina przyjmowała kolejne punkty hrabiowskiej listy przychylnym kiwnięciem głowy, przy
ostatnim jednak zmarszczyła brwi.
– Postawy? Czy postawa to rodzaj manier?
– Tak – odrzekł hrabia, choć z lekkim wahaniem. – Niedbała postawa zwykle wskazuje na
pewną przyrodzoną leniwość i znamionuje brak zainteresowania innymi ludźmi. Natomiast
wyprostowana może sygnalizować przytomność umysłu i świadczyć o zaangażowaniu – obie te
cechy są u księżniczki mile widziane.
Najwyraźniej uznając ten argument, Nina usiadła trochę bardziej prosto.
– Mów dalej.
Hrabia się zastanowił.
– Księżniczka powinna wiedzieć, że należy okazywać szacunek starszym.
Nina z powagą skłoniła przed nim głowę. Zakasłał.
– Nino, nie miałem na myśli siebie. Jestem przecież prawie tak młody jak ty. Mówiąc
o „starszych”, miałem na myśli tych z siwymi włosami.
Nina pokiwała głową na znak, że rozumie.
– Masz na myśli wielkich książąt i wielkie księżne.
– No cóż, tak. Ich również. Ale i starszych ludzi ze wszystkich klas społecznych. Sklepikarzy
i dojarki, kowali i wieśniaków.
Nina, nigdy niepowstrzymująca się od wyrażenia uczuć za pomocą wyrazu twarzy,
zmarszczyła brwi. Hrabia wyjaśnił:
– Obowiązuje zasada, że nowe pokolenie jest winne wdzięczność wszystkim
przedstawicielom poprzedniego. Ludzie starsi od nas obsiewali pola i walczyli na wojnach,
rozwijali sztukę i naukę oraz – ogólnie biorąc – poświęcali się dla naszego dobra. Tymi
staraniami, nawet jeśli były skromne, zasłużyli sobie na wdzięczność i szacunek.
Nina nie wyglądała na przekonaną, więc hrabia zastanowił się, jak najlepiej wyłożyć swoje
racje. I tak się złożyło, że właśnie w tej chwili za wielkimi oknami kawiarni ukazały się pierwsze
parasole.
– Podam przykład – powiedział.
I zaczął opowiadać historię księżniczki Golicyn i staruszki z Kudrowa.
Pewnego burzowego wieczoru w Sankt Petersburgu, relacjonował, młoda księżniczka
Golicyn jechała na doroczny bal u Tuszynów. Przejeżdżając przez most Łomonosowa,
zauważyła idącą pieszo w deszczu zgarbioną staruszkę. Bez zastanowienia poleciła stangretowi
zatrzymać powóz i zaprosiła nieszczęsną kobietę do środka. Staruszka, prawie zupełnie ślepa,
wspięła się po schodkach z pomocą lokaja i wylewnie podziękowała za przysługę. Księżniczka
najprawdopodobniej zakładała, że jej pasażerka mieszka w pobliżu. Bo czy stara, ślepa kobieta
mogłaby wyruszyć w daleką podróż w tak paskudny wieczór? Gdy jednak spytała staruszkę,
dokąd idzie, ta odrzekła, że wybrała się z wizytą do syna, kowala, który mieszka w Kudrowie –
ponad dziesięć kilometrów dalej!
Księżniczka była oczekiwana u Tuszynów. Już za kilka minut miała dotrzeć do ich domu –
oświetlonego od piwnicy po strych, z lokajami rozstawionymi na wszystkich stopniach schodów.
Nie pogwałciłaby zatem zasad uprzejmości, gdyby przeprosiła staruszkę i posłała ją karetą samą
do Kudrowa. Gdy jednak zbliżyli się do Tuszynów, a stangret zwolnił i spojrzał na księżniczkę
w oczekiwaniu na polecenia…
Dla spotęgowania efektu hrabia zawiesił głos.
– No – powiedziała Nina – co zrobiła?
– Kazała mu jechać dalej. – Hrabia uśmiechnął się z odrobiną satysfakcji. – Co więcej, gdy
dotarli do Kudrowa i rodzina kowala zebrała się wokół karety, staruszka zaprosiła księżniczkę na
herbatę. Kowal się przeraził, stangret wydał zduszony okrzyk, a lokaj omal nie zemdlał.
Księżniczka Golicyn jednak uprzejmie przyjęła zaproszenie. I w ogóle nie pojechała do
Tuszynów.
Umiejętnie wyłożywszy swoje racje, hrabia uniósł filiżankę z herbatą, kiwnął głową i upił
łyk.
Nina patrzyła na niego wyczekująco.
– A potem?
Hrabia odstawił filiżankę na spodeczek.
– Jak to „a potem”?
– Czy poślubiła syna kowala?
– Czy poślubiła syna kowala?! Dobry Boże. Oczywiście, że nie. Wypiła szklankę herbaty,
wsiadła do karety i pojechała do domu.
Nina się zamyśliła. Najwyraźniej uważała, że ślub z synem kowala byłby stosowniejszym
zakończeniem tej historii. Jednak mimo tego niedociągnięcia pokiwała głową w uznaniu dla
opowieści hrabiego.
Aleksander Iljicz nie chciał zaprzepaścić sukcesu, więc postanowił nie dzielić się z nią
epilogiem tego uroczego epizodu z dziejów Sankt Petersburga: tym, że gdy błękitna kareta
księżniczki Golicyn, znana w całym mieście, zwolniła przed bramą, a potem przyspieszyła
i odjechała, hrabina Tuszyn akurat witała gości pod portykiem. Zdarzenie to tak poróżniło
Golicynów z Tuszynami, że byłoby potrzeba trzech pokoleń, żeby rodziny się pogodziły – gdyby
nie to, iż pewna rewolucja położyła kres wszelkim niesnaskom…
– Takie zachowanie było godne księżniczki – przyznała Nina.
– Otóż to – powiedział hrabia.
Następnie podsunął jej ciastka i Nina, wziąwszy dwa, umieściła jedno na talerzu, a drugie
w ustach.
Hrabia nie należał do ludzi, którzy zwracają uwagę na towarzyskie niedociągnięcia
znajomych, lecz pozostając pod wrażeniem przyjęcia, z jakim spotkała się jego opowieść, nie
zdołał się oprzeć i zauważył z uśmiechem:
– Oto inny przykład.
– Gdzie?
– Księżniczkę uczy się, by mówiła „proszę”, gdy chce dostać ciastko, i „dziękuję”, gdy ktoś
je jej zaproponuje.
Nina zrobiła zaskoczoną minę. Potem jej zaskoczenie ustąpiło miejsca lekceważeniu.
– Jestem w stanie zrozumieć, że powiedzenie „proszę” byłoby całkiem stosowne, gdyby
księżniczka prosiła o ciastko. Ale nie widzę żadnego powodu, dla którego miałaby mówić
„dziękuję”, jeśli ktoś sam je jej podał.
– Nino, maniery to nie czekoladki. Nie możesz wybierać tych, które najbardziej ci
odpowiadają. I z pewnością nie wolno ci odkładać do pudełka tych nadgryzionych…
Nina zmierzyła hrabiego wzrokiem z miną wyrażającą cierpliwość, którą często wystawiano
na próbę, po czym, prawdopodobnie na jego użytek, powiedziała trochę wolniej:
– Rozumiem, że księżniczka powinna mówić „proszę”, jeśli prosi o ciastko, bo próbuje
kogoś nakłonić, żeby je jej dał. I przypuszczam, że jeśli poprosi o ciastko i je dostanie, będzie
miała dobry powód, by powiedzieć „dziękuję”. Ale w drugiej części twojego przykładu
księżniczka wcale nie prosiła o ciastko. Ktoś sam je jej zaproponował. I nie widzę żadnego
powodu, dla którego miałaby mówić „dziękuję”, skoro jedynie sprawia komuś przyjemność,
przyjmując to, czym ją poczęstował.
Dla podkreślenia swojej racji włożyła do ust cytrynową tartaletkę.
– Przyznaję, że twój argument jest poniekąd słuszny – odrzekł hrabia – lecz na podstawie
swojego doświadczenia życiowego mogę cię zapewnić, że…
Przerwała mu, machając palcem.
– Przecież przed chwilą powiedziałeś, że jesteś całkiem młody.
– W rzeczy samej, jestem.
– Wydaje mi się zatem, że powoływanie się na twoje „doświadczenie życiowe” może być
przedwczesne.
Tak, pomyślał hrabia, a najlepiej świadczy o tym ten podwieczorek.
– Popracuję nad postawą – oznajmiła Nina bardzo zdecydowanym tonem, strzepując
okruszki z palców. – I zapamiętam, żeby mówić „proszę” i „dziękuję”, gdy będę o coś prosiła.
Ale nie mam zamiaru dziękować za coś, o co nie prosiłam.
Aneksja

12 lipca o siódmej wieczorem, gdy hrabia przechodził przez główny hol w drodze do Bojarskiej,
Nina wychyliła się zza jednej z palm w donicach, pochwyciła jego spojrzenie i dała mu sygnał.
Po raz pierwszy zdarzyło jej się zaprosić go na wycieczkę o tak późnej porze.
– Szybko – ponagliła Aleksandra Iljicza, gdy dołączył do niej za drzewem. – Ten dżentelmen
właśnie poszedł na kolację.
Dżentelmen?
Chcąc uniknąć zwracania na siebie uwagi, obydwoje jak gdyby nigdy nic ruszyli po
schodach. Jednak gdy tylko dotarli na trzecie piętro, wpadli na gościa hotelowego, który
poklepywał się po kieszeniach w poszukiwaniu klucza. Dokładnie naprzeciwko windy
znajdowało się witrażowe okno przedstawiające długonogie ptaki brodzące po płyciźnie, obok
których hrabia przechodził już z tysiąc razy. Nina zaczęła przyglądać im się z uwagą.
– Tak, miałeś rację – przyznała. – To jakiś żuraw.
Gdy tylko gość wszedł do pokoju, Nina ruszyła dalej. Idąc żwawym krokiem po wykładzinie,
minęli pokoje 313, 314 i 315, a następnie stolik z posągiem Hermesa umieszczony obok drzwi
pokoju 316. Potem nieco oszołomiony hrabia uświadomił sobie, że zmierzają w stronę jego
dawnego apartamentu!
Ale chwileczkę.
Nie wyprzedzajmy wypadków…

Po niefortunnym wieczorze, który zakończył się na schodach na drugim piętrze, hrabia zrobił
sobie przerwę w tradycji wieczornego aperitifu, przypuszczając, że alkohol niekorzystnie
wpływa na jego nastrój. Ta chwalebna abstynencja nie okazała się jednak balsamem dla jego
duszy. Mając tak mało do roboty i tak nieskończenie dużo czasu, żeby to robić, hrabia czuł, że
spokojowi jego umysłu nadal zagraża marazm – to straszliwe grzęzawisko ludzkich emocji.
A jeśli człowiek czuje się tak zniechęcony po trzech tygodniach, pomyślał, to jak wielkiego
zniechęcenia może się spodziewać po trzech latach?
Jednak ludziom prawym, którzy zabłądzili, Parki często podsyłają przewodnika. Na Krecie
Tezeusz miał swoją Ariadnę i jej czarodziejski kłębek nici, dzięki któremu bezpiecznie wydostał
się z labiryntu Minotaura. W jaskiniach zamieszkanych przez upiorne cienie Odyseusz miał
swojego Tejrezjasza, tak jak Dante swojego Wergiliusza. A w hotelu Metropol hrabia
Aleksander Iljicz Rostow miał dziewięcioletnią Ninę Kulikową.
W pierwszą środę lipca, siedząc w holu i nie mając pojęcia, co ze sobą począć, hrabia
zauważył bowiem Ninę, która minęła go pędem z niezwykle zdeterminowaną miną.
– Witaj, przyjaciółko. Dokąd biegniesz?
Odwracając się jak ktoś przyłapany na gorącym uczynku, Nina ochłonęła, a następnie
odpowiedziała, machając ręką.
– A, krążę sobie tu i tam.
Hrabia uniósł brwi.
– Gdzie konkretnie?

– W tej chwili biegnę do sali karcianej.
– Aha. Więc lubisz grać w karty.
– Niezupełnie…
– Zatem po co, na Boga, się tam wybierasz?

– Och, daj spokój – zaprotestował po chwili. – Chyba nie będziemy mieli przed sobą
tajemnic!
Nina zastanowiła się nad słowami hrabiego, po czym spojrzawszy w prawo i w lewo,
zwierzyła mu się. Wyjaśniła, że choć sala karciana jest rzadko używana, w każdą środę o trzeciej
niezawodnie spotykają się w niej cztery kobiety, by zagrać w wista. Jeśli zjawisz się tam o wpół
do trzeciej i schowasz się w szafce, możesz usłyszeć każde ich słowo – w tym sporo
przekleństw. A po wyjściu dam można zjeść resztę ich ciastek.
Hrabia się wyprostował.
– Gdzie jeszcze spędzasz czas?
Znowu zastanowiła się nad odpowiedzią, spojrzała w prawo i w lewo.
– Spotkajmy się tutaj – powiedziała – jutro o drugiej.
I w ten oto sposób zaczęło się kształcenie hrabiego.
Przeżywszy w Metropolu cztery lata, Aleksander Iljicz uważał się za kogoś w rodzaju eksperta
od tego hotelu. Znał personel z imienia, świadczone przez niego usługi z doświadczenia, a styl
wystroju wnętrz w apartamentach znał na pamięć. Gdy jednak trafił w ręce Niny, uświadomił
sobie, jakim był nowicjuszem.
W ciągu dziesięciu miesięcy spędzonych w Metropolu Nina konfrontowała się z własną
wersją życia w zamknięciu, gdyż jej ojciec – jako że skierowano go do Moskwy tylko
„tymczasowo” – nie zadał sobie trudu, by zapisać ją do szkoły. A ponieważ bona dziewczynki
wciąż była jedną nogą na prowincji, wolała, by jej podopieczna pozostawała w hotelu, gdzie
istniało mniejsze prawdopodobieństwo, że zdeprawują ją uliczne latarnie i tramwaje. Dlatego
choć na całym świecie sądzono, że drzwi hotelu Metropol obracają się bez ustanku, dla Niny nie
obracały się wcale. Jako posiadaczka śmiałego i niestrudzonego ducha, młoda dama
wykorzystywała jednak swoje położenie najlepiej, jak mogła, i osobiście przeprowadzała
w hotelu rekonesans, dopóki nie poznała każdego pomieszczenia wraz z jego przeznaczeniem
i nie wymyśliła, jak zrobić z niego lepszy użytek.
Owszem, hrabia przychodził do okienka w głębi holu, by spytać o korespondencję, lecz czy
był w sortowni, gdzie o dziesiątej i drugiej wysypywano przychodzącą pocztę na stół – także
przesyłki ostemplowane na czerwono i opatrzone niedwuznacznym poleceniem „Doręczyć
w trybie natychmiastowym”?
I owszem, bywał w sklepiku Fatimy, gdy ten był jeszcze otwarty, lecz czy zajrzał do
pomieszczenia, w którym przycinało się kwiaty? Za wąskimi drzwiami w głębi kwiaciarni
znajdowała się wnęka z jasnozielonym kontuarem, na którym przycinano łodyżki i pozbawiano
róże kolców, i nawet teraz można było tam znaleźć rozrzucone na podłodze suszone płatki
dziesięciu bylin niezbędnych do sporządzania pewnych mikstur.
Ależ oczywiście! – zawołał w myślach hrabia. W Metropolu były pokoje w pokojach i drzwi
za drzwiami. Bieliźniarki. Pralnie. Spiżarnie. Centrala telefoniczna!
Przypominało mu to rejs statkiem parowym. Po popołudniowym strzelaniu do rzutków na
prawo od dziobu pasażer ubiera się do kolacji, zjada ją przy kapitańskim stole, ogrywa pewnego
siebie Francuza w bakarata, a potem spaceruje pod gwiaździstym niebem, trzymając pod rękę
nową znajomą – przez cały czas gratulując sobie w myślach, że korzysta ze wszystkich uroków
morskiej podróży. W rzeczywistości jednak zaledwie liznął życia na statku – zupełnie
zignorowawszy niższe poziomy kadłuba, które tętnią życiem i umożliwiają rejs.
Nina nie zadowoliła się widokami z pokładu. Zeszła niżej. Dalej. Krążyła tu i tam.
W okresie, w którym mieszkała w hotelu, ściany się do siebie nie zbliżyły, lecz rozpostarły się,
zwiększając swój zasięg i potęgując zawiłość. W pierwszych tygodniach jej pobytu budynek tak
bardzo się rozrósł, że mógłby pomieścić dwa bloki mieszkalne. W pierwszych miesiącach objął
pół Moskwy. Gdyby spędziła w hotelu dość czasu, zawarłby w sobie całą Rosję.

Przystępując do kształcenia hrabiego, Nina całkiem rozsądnie zaczęła od dołu – od piwnicy


z siecią korytarzy i ślepych zaułków. Otwierając z wysiłkiem ciężkie stalowe drzwi, najpierw
zaprowadziła go do kotłowni, gdzie z koncertyny zaworów wydobywały się kłęby pary.
Korzystając z chusteczki towarzysza, nieśmiało otworzyła drzwiczki pieca z kutego żelaza
i pokazała Aleksandrowi Iljiczowi ogień, który płonął dniem i nocą, czyniąc z kotłowni
najlepsze miejsce w hotelu do niszczenia potajemnych wiadomości i zakazanych listów
miłosnych.
– Dostajesz zakazane listy miłosne, prawda, panie hrabio?
– Ależ oczywiście.
Następnie poszli do pomieszczenia, w którym mieściła się rozdzielnia elektryczna. Nina
zupełnie niepotrzebnie przestrzegła hrabiego, by niczego nie dotykał – metaliczne bzyczenie
i siarkowa woń nakazałyby bowiem ostrożność nawet najbardziej lekkomyślnym awanturnikom.
Tam, na ścianie naprzeciwko drzwi, pośród plątaniny kabli, pokazała mu dźwignię, której
przesunięcie mogło pogrążyć salę balową w ciemności, zapewniając doskonałe warunki do
podkradania pereł.
Skręciwszy raz w lewo i dwa razy w prawo, dotarli do małego zagraconego pomieszczenia –
czegoś w rodzaju gabinetu osobliwości – w którym znajdowały się wszystkie przedmioty
zostawione przez gości hotelowych, takie jak parasole, przewodniki Baedekera oraz obszerne
powieści, których jeszcze nie dokończono, lecz nie chciano dalej ze sobą taszczyć. A wciśnięte
w kąt leżały noszące szlachetne oznaki upływu czasu dwa małe orientalne dywany, lampa i mała
biblioteczka z żółtodrzewu, które hrabia zostawił w swoim dawnym apartamencie.
Gdy hrabia i Nina zbliżyli się do wąskich tylnych schodów na samym końcu piwnicy, minęli
błękitne drzwi.
– Co tutaj mamy? – spytał hrabia.
Nina zareagowała nietypowym dla siebie zmieszaniem.
– Chyba nigdy nie byłam w środku.
Hrabia spróbował przekręcić gałkę.
– Ach, no cóż. Obawiam się, że są zamknięte.
Nina spojrzała jednak w prawo i w lewo.
Hrabia poszedł za jej przykładem.
Następnie wsunęła ręce pod włosy i odpięła delikatny łańcuszek, który nosiła na szyi. U dołu
złotej paraboli dyndał wisiorek. Hrabia zauważył go już w Piazzy, lecz okazało się, że nie jest to
ani talizman, ani medalik. Był to uniwersalny klucz do hotelu!
Nina zsunęła go z łańcuszka i podała hrabiemu, by mógł czynić honory. Włożywszy klucz do
dziurki w kształcie czaszki w osłonie zamka, hrabia lekko go przekręcił i usłyszał, jak zapadki
z miłym dla ucha szczękiem przesuwają się we właściwe miejsce. Potem otworzył drzwi i Nina
wydała z siebie zduszony okrzyk, ponieważ w środku był skarbiec.
Całkiem dosłownie.
Na półkach biegnących wzdłuż ścian od podłogi po sufit stała srebrna zastawa hotelowa,
połyskując tak, jakby wypolerowano ją o poranku.
– Po co to wszystko? – spytała zdumiona.
– Na bankiety – odrzekł hrabia.
Obok stosów talerzy z sewrskiej porcelany opatrzonych logo hotelu stały mierzące ponad pół
metra samowary i wazy przypominające kielichy bogów. Były tam dzbanki do kawy i sosjerki.
Rozmaite sztućce zaprojektowane z największą dbałością i mające tylko jedno kulinarne
zastosowanie. Nina wyjęła spośród nich coś, co wyglądało jak delikatna łopatka
z przepychaczem i miało rączkę z kości słoniowej. Opuszczając dźwigienkę, patrzyła, jak dwa
przeciwległe ostrza otwierają się i zamykają. Potem ze zdumieniem spojrzała na hrabiego.
– To przyrząd do serwowania szparagów – wyjaśnił.
– Czy na bankiecie naprawdę jest potrzebny specjalny przyrząd do podawania szparagów?
– A czy orkiestrze jest potrzebny fagot?
Gdy Nina ostrożnie odłożyła przyrząd na półkę, hrabia pomyślał o tym, ile razy obsługiwano
go za pomocą tego wynalazku. Ile razy jadł z tych talerzy? W sali balowej Metropolu
świętowano dwusetną rocznicę Sankt Petersburga, podobnie jak setną rocznicę urodzin Puszkina
i coroczną kolację Klubu Tryktraka. Poza tym były jeszcze bardziej kameralne spotkania, które
odbywały się w dwóch prywatnych salach jadalnianych sąsiadujących z Bojarską: w Żółtej
i Czerwonej. W czasach swojej świetności te ustronne wnętrza tak bardzo sprzyjały szczeremu
wyrażaniu uczuć, że gdyby ktoś przez miesiąc podsłuchiwał, co się tam mówi przy stołach,
mógłby przewidzieć wszystkie bankructwa, śluby i wojny w najbliższym roku.
Hrabia pobłądził wzrokiem po tych półkach, a potem pokręcił głową, by wyrazić zdumienie.
– Bolszewicy z pewnością odkryli ten skarb. Ciekawe, dlaczego go nie wywieźli.
Nina udzieliła mu odpowiedzi, wykazując niezmąconą jasność dziecięcego umysłu.
– Może jest im potrzebny tutaj.
Tak, pomyślał hrabia. Właśnie dlatego.
Bowiem choć bolszewicy odnieśli w imieniu proletariatu zdecydowane zwycięstwo nad
klasami uprzywilejowanymi, z pewnością wkrótce także i oni mieli wydawać bankiety. Być
może nie tak liczne jak za Romanowów – bez jesiennych tańców i diamentowych jubileuszy –
lecz z pewnością zamierzali coś świętować: na przykład stulecie Kapitału albo srebrną rocznicę
brody Lenina. Listy gości miały powstawać i ulegać skróceniu. Miano wytłaczać i dostarczać
zaproszenia. Potem, zebrawszy się przy wielkim kręgu ze stołów, nowi mężowie stanu mieli
kiwać głowami, by pokazać kelnerowi (nie przeszkadzając nużąco gadatliwemu jegomościowi
perorującemu na stojąco), że owszem, chętnie skosztują jeszcze kilku szparagów.
Albowiem przepych to nieustępliwa siła. A w dodatku przebiegła.
Z jaką pokorą pochyla głowę, gdy wleką cara po schodach i wyrzucają na ulicę. Potem
jednak, odczekawszy w ciszy, pomógłszy nowo mianowanemu przywódcy włożyć marynarkę,
prawi mu komplementy i podpowiada, by przyczepił do piersi parę medali. Albo usługując mu
podczas oficjalnej kolacji, zastanawia się głośno, czy wyższe krzesło nie byłoby stosowniejsze
dla człowieka pełniącego tak ważne obowiązki. Żołnierze z ludu mogą sobie rzucać transparenty
starego porządku na zwycięski stos, lecz już wkrótce rozbrzmiewają trąby i przepych zajmuje
miejsce przy tronie, po raz kolejny zapewniając sobie panowanie nad historią i królami.
Nina z podziwem zmieszanym z trwogą przesuwała palcami po sztućcach do serwowania
różnych potraw. Nagle zastygła w bezruchu.
– Co to?
Na półce za kandelabrem stała kilkucentymetrowa kobieta ze srebra zaopatrzona w bufiastą
spódnicę i spiętrzoną fryzurę Marii Antoniny.
– To przywoływacz – powiedział hrabia.
– Przywoływacz?
– Kładzie się go na stole obok gospodyni.
Hrabia podniósł maleńką damę za jej spiętrzoną fryzurę i gdy nią lekko potrząsnął, spod
spódnicy wydobył się cudowny dźwięk (wysokie C), który sygnalizował koniec tysiąca dań
i wzywał do zabrania pięćdziesięciu tysięcy talerzy.

W następnych dniach Nina systematycznie realizowała program nauczania, prowadząc swojego


ucznia od pomieszczenia do pomieszczenia. Na początku hrabia zakładał, że wszystkie lekcje
będą się odbywały na niższych piętrach hotelu, gdzie świadczono usługi dla gości.
Odwiedziwszy jednak piwnicę, sortownię poczty, centralę telefoniczną i wszystkie inne
zakamarki pierwszej kondygnacji, pewnego południa ruszyli po schodach w stronę
apartamentów.
Co prawda eksploracja prywatnych apartamentów stanowi pewne pogwałcenie dobrych
obyczajów, lecz zainteresowanie Niny nie miało złodziejskiego zabarwienia. Samo w sobie nie
było też równoznaczne ze wścibstwem. Chodziło o widoki.
Każdy z pokoi w Metropolu oferował bowiem zupełnie inny widok – kształtowany nie tylko
przez wysokość i położenie względem stron świata, lecz także przez porę roku i dnia. Dlatego
jeśli ktoś miał ochotę oglądać oddziały maszerujące w stronę placu Czerwonego 7 listopada,
wystarczyło, by poszedł do pokoju 322. Jeśli jednak wolał rzucać śnieżkami w Bogu ducha
winnych spacerowiczów, najlepszym do tego miejscem były głęboko osadzone okna pokoju 405.
Nawet pokój 244, dość przygnębiająca klitka z widokiem na ulicę za hotelem, miał pewien urok,
bowiem wychyliwszy się wystarczająco mocno z jego okna, można było obserwować
sprzedawców owoców, którzy zbierali się przed kuchennymi drzwiami, a niekiedy złapać
rzucone z dołu jabłko.
Jeśli jednak chciało się zobaczyć przyjazd widzów do Teatru Wielkiego w letni wieczór,
najlepszym punktem obserwacyjnym było bez wątpienia północno-zachodnie okno pokoju 317.
A zatem…

12 lipca o siódmej wieczorem, gdy hrabia przechodził przez hol, Nina pochwyciła jego
spojrzenie i dała mu sygnał. Dwie minuty później dołączył do niej na schodach i idąc za nią,
mijał pokoje 313, 314 i 315, zdążając w stronę swojego dawnego apartamentu. A gdy Nina
przekręciła klucz i wślizgnęła się do środka, hrabia posłusznie poszedł za nią – choć
towarzyszyło mu wyraźnie złe przeczucie.
Natychmiast poznał każdy centymetr apartamentu. Wciąż stały tam czerwone fotele i kanapa,
podobnie jak zegar jego dziadka i olbrzymie chińskie urny z Leniwejgodziny. Na francuskim
stoliku do kawy (przyniesionym w miejsce stolika jego babci) leżał złożony egzemplarz
„Prawdy”, a obok stały srebrna zastawa i niedopita filiżanka herbaty.
– Szybko – powtórzyła Nina, podchodząc do okna w północno-
-zachodnim rogu.
Widoczny po drugiej stronie placu Teatr Wielki był oświetlony od portyku po fronton.
Bolszewicy, jak zwykle ubrani niczym obsada Cyganerii, korzystali z wieczornego ciepła,
tłocząc się wśród kolumn. Nagle światła w holu zamrugały. Gasząc papierosy, mężczyźni wzięli
swoje panie pod łokcie. Gdy ostatni goście znikali za drzwiami, do chodnika podjechała
taksówka, jej drzwi gwałtownie się otworzyły i po schodach wbiegła kobieta w czerwieni,
trzymając rąbek sukienki.
Nina pochyliła się, przystawiła dłonie do szyby i zmrużyła oczy.
– Szkoda, że ja nie jestem tam, a ona tu – westchnęła.
Oto bolączka całej ludzkości, pomyślał hrabia.

Tego samego dnia wieczorem, siedząc samotnie na łóżku, hrabia rozmyślał o swojej wizycie
w dawnym apartamencie.
Tym, co nie dawało mu spokoju, nie było wspomnienie rodzinnego zegara wciąż tykającego
obok drzwi ani piękna architektura, ani nawet widok z północno-zachodniego okna. Najbardziej
zapadł mu w pamięć serwis herbaciany na stoliku obok złożonej gazety.
Obrazek ten, mimo całej swej niewinności, w pewien sposób przywodził na myśl dokładnie
to, co ciążyło hrabiemu na duszy. Wystarczyło bowiem jedno spojrzenie, by Aleksander Iljicz
zrozumiał każdy aspekt tej sceny. Wróciwszy z jakiegoś spotkania o czwartej i powiesiwszy
marynarkę na oparciu krzesła, obecny lokator apartamentu zadzwonił po herbatę i popołudniową
gazetę. Następnie usadowił się na kanapie, by w kulturalny sposób skrócić sobie czas pozostały
do kolacji. Innymi słowy to, co hrabia zobaczył w apartamencie 317, nie było jedynie
podwieczorkiem, lecz chwilą codziennego życia dżentelmena cieszącego się wolnością.
Hrabia jeszcze raz przyjrzał się przez pryzmat tych myśli swojemu nowemu pokojowi –
przydzielonym mu niespełna dziesięciu metrom kwadratowym. Nigdy dotąd nie wydawały się aż
tak małe. Łóżko stało wciśnięte obok stolika kawowego, stolik kawowy obok fotela z wysokim
oparciem, a fotel z wysokim oparciem trzeba było przesuwać na bok, ilekroć chciało się
otworzyć szafę. Mówiąc wprost, brakowało miejsca, by móc tu kulturalnie spędzać czas.
Gdy jednak zrozpaczony tą myślą hrabia rozglądał się wokół, jakiś głos o połowę cichszy od
jego własnego przypomniał mu, że w Metropolu są pokoje za pokojami i drzwi za drzwiami…
Hrabia wstał z łóżka, ominął odziedziczony po babci stolik do kawy, odsunął fotel
z wysokim oparciem i stanął przed szafą wielkości budki telefonicznej. Wzdłuż miejsca,
w którym szafa stykała się ze ścianą, biegła elegancka listwa. Hrabia zawsze uważał ten
ozdobnik za lekką przesadę, lecz co jeśli szafą zabudowano jakieś stare drzwi? Otworzywszy ją,
rozsunął swoje ubrania i nieśmiało zastukał w tylną ściankę. Dźwięk zabrzmiał obiecująco
głucho. Trzema palcami popchnął tę barierę i poczuł, że ścianka się wygina. Wyjął wszystkie
swoje marynarki i rzucił je na łóżko. Potem, trzymając ościeżnicę, kopnął ściankę piętą. Rozległ
się przyjemny dla ucha trzask. Hrabia odchylił się do tyłu i kopał raz po raz, dopóki bariera nie
ustąpiła. Potem wsunął połamane deski z powrotem do swojego pokoju i prześlizgnął się przez
otwór.
Znalazł się w ciemnej, wąskiej przestrzeni pachnącej suchym drewnem cedrowym –
prawdopodobnie w sąsiedniej szafie. Nabrał powietrza, przekręcił gałkę, otworzył drzwi i wszedł
do pomieszczenia będącego lustrzanym odbiciem jego pokoju, tyle że tu przechowywano pięć
niepotrzebnych ram łóżka. W pewnym momencie dwie z nich, oparte dotąd o ścianę, upadły,
blokując drzwi na korytarz. Hrabia odsunął je, otworzył drzwi, wywlókł wszystko z pokoju
i przystąpił do przemeblowania.
Najpierw na powrót połączył dwa fotele z wysokimi oparciami z babcinym stolikiem do
kawy. Potem zszedł po schodach dzwonnicy na parter. Podczas trzech wypraw do gabinetu
osobliwości przyniósł stamtąd jeden z dywanów, lampkę i biblioteczkę. Następnie pokonując po
dwa stopnie naraz, złożył tam jeszcze jedną, ostatnią wizytę, by zabrać dziesięć opasłych
powieści porzuconych przez gości. Gdy już umeblował swój nowy gabinet, poszedł korytarzem
po młotek i pięć gwoździ zostawionych przez dekarzy.
Po raz ostatni miał w ręku młotek, będąc jeszcze chłopcem, gdy w Leniwejgodzinie pomagał
staremu dozorcy Tichonowi w naprawie ogrodzenia na początku wiosny. Jakże przyjemnie było
wtedy uderzać młotkiem prosto w łebek gwoździa, przebijać nim deskę i łączyć ją z płotem przy
akompaniamencie stukotu niosącego się w porannym powietrzu. Tym razem jednak uderzył się
młotkiem prosto w kciuk. (W razie gdyby czytelnik zapomniał, uderzenie się młotkiem w kciuk
to dość koszmarne doświadczenie. Niechybnie prowadzi do podskakiwania i używania imienia
Boga nadaremno).
Fortuna sprzyja jednak odważnym. Wprawdzie za drugim razem młotek ześlizgnął się
z łebka, lecz już za trzecim hrabia trafił bezbłędnie, a przy drugim gwoździu przypomniał sobie
rytm ustawiania, uderzania i wbijania – tę pradawną kadencję, której nie sposób znaleźć
w kadrylach, heksametrach ani w sakwach Wrońskiego!
Dość powiedzieć, że pół godziny później gwoździe tkwiły w krawędzi drzwi, łącząc je
z framugą, tak że od tej chwili do nowego pokoju hrabiego można było się dostać wyłącznie
przez gąszcz jego marynarek. Piąty gwóźdź zachował na ścianę nad biblioteczką, by móc tam
powiesić portret swojej siostry.
Po wykonaniu zadania hrabia usiadł na jednym z foteli z wysokim oparciem i poczuł niemal
zaskakującą błogość. Jego sypialnia i ten urządzony naprędce gabinet miały identyczną
wielkość, a mimo to zupełnie inaczej oddziaływały na jego nastrój. Po części różnica wiązała się
z wystrojem obu pomieszczeń. Bowiem podczas gdy sąsiedni pokój – z łóżkiem, komodą
i biurkiem – wciąż był miejscem zaspokajania podstawowych potrzeb życiowych, gabinet –
z książkami, ambasadorem i portretem Heleny – został urządzony w sposób istotniejszy dla
ducha. Jednak z całą pewnością na różnicę między nimi dwoma najbardziej wpłynęły
okoliczności ich zdobycia: pokój podlegający władzy i zamiarom innych ludzi wydaje się
mniejszy niż w rzeczywistości, zaś ten skrywany może – bez względu na swoje wymiary –
wydawać się tak wielki, jak tylko nam się zamarzy.
Wstając z fotela, hrabia sięgnął po najgrubszą z dziesięciu książek, które wydobył z piwnicy.
To prawda, jej lektura nie byłaby dla niego żadną nowością. Ale czy zależało mu na nowości?
Czy można mu było zarzucić nostalgię albo próżniactwo i marnowanie czasu wyłącznie dlatego,
że czytał tę powieść już ze dwa albo trzy razy?
Usiadł, oparł stopę o krawędź stolika do kawy i odchylał się, aż fotel osiągnął równowagę na
dwóch tylnych nogach, a następnie otworzył książkę na pierwszej stronie.

Wszystkie szczęśliwe rodziny są do siebie podobne, każda nieszczęśliwa rodzina jest


nieszczęśliwa na swój sposób3.

– Cudowne – powiedział.
3
L. Tołstoj, Anna Karenina, tłum. K. Iłłakowiczówna, Kraków 2012, s. 9 (przyp. tłum.).
Analogie

– Och, chodź.
– Wolałbym nie.
– Nie bądź takim wapniakiem.
– Nie jestem wapniakiem.
– Skąd możesz wiedzieć?
– Człowiek nigdy nie może mieć całkowitej pewności, że nie jest wapniakiem. To wynika
z definicji.
– Właśnie.
W ten oto sposób Nina skłoniła hrabiego, by dołączył do niej podczas jednej z jej ulubionych
wypraw: gdy ukryta na balkonie sali balowej obserwowała organizowane w niej zebrania. Były
dwa powody, dla których hrabia nie bardzo chciał jej towarzyszyć podczas tej wycieczki. Po
pierwsze, balkon sali balowej był wąski i pokryty kurzem, a chcąc pozostać niezauważonym,
trzeba było przez cały czas kucać za balustradą – to zaś zdecydowanie niewygodna pozycja dla
dorosłego mężczyzny mierzącego metr dziewięćdziesiąt. (Poprzednim razem, towarzysząc Ninie
na balkonie, hrabia rozdarł sobie spodnie na szwie, a do tego przez trzy dni męczył go ból
w zesztywniałym karku). Po drugie, Aleksander Iljicz był przekonany, że tego popołudnia w sali
balowej odbędzie się kolejne zebranie.
Tego lata zebrania odbywały się w hotelu z coraz większą częstotliwością. O różnych porach
dnia przez hol przechodziły żwawym krokiem grupki mężczyzn, już gestykulując, przerywając
sobie nawzajem i chcąc za wszelką cenę dowieść swoich racji. W sali balowej dołączali do
swoich braci – ci siedzieli ściśnięci ramię przy ramieniu i co drugi kopcił papierosa.
Z tego, co udało się hrabiemu zaobserwować, bolszewicy zwoływali zebrania z jakiejkolwiek
okazji, w jakiejkolwiek formie i z jakiegokolwiek powodu. W ciągu jednego tygodnia odbywały
się posiedzenia komitetów, zamknięte narady, sympozja, kongresy i konwencje zwoływane
w celu uchwalania kodeksów, uzgadniania trybu postępowania, wnoszenia skarg i – ogólnie
rzecz biorąc – gardłowania o najstarszych problemach świata w jego najnowszej nomenklaturze.
Jeśli hrabia wymawiał się od obserwowania tych zgromadzeń, to bynajmniej nie z powodu
zniesmaczenia ideologicznymi sympatiami ich uczestników. Z równie wielką niechęcią myślałby
o przykucnięciu za balustradą i oglądaniu dyskusji Cycerona z Katyliną albo Hamleta z samym
sobą. Nie, nie chodziło o ideologię. Mówiąc najprościej, hrabia uważał wszelkie polityczne
dysputy, bez względu na przekonania ich uczestników, za nużące.
Lecz z drugiej strony, czy nie takim właśnie argumentem posłużyłby się wapniak…?

Chyba nie trzeba dodawać, że ostatecznie hrabia poszedł za Niną po schodach na drugie piętro.
Przemknąwszy się przed wejściem do Bojarskiej i upewniwszy, że droga jest wolna, posłużyli
się kluczem Niny, by otworzyć nieoznakowane drzwi na balkon.
Na krzesłach na dole siedziała już setka mężczyzn, a druga setka konferowała w przejściach.
Trzej imponujący panowie zajęli miejsca za długim drewnianym stołem na podium. Innymi
słowy, zgromadzenie już prawie się zgromadziło.
Ponieważ był 2 sierpnia i tego dnia zdążyły się już odbyć dwa zebrania, temperatura w sali
balowej sięgnęła trzydziestu trzech stopni. Nina weszła za balustradę na czworakach. Gdy hrabia
się pochylił, żeby zrobić to samo, znowu puścił szew na siedzeniu jego spodni.
– Merde – mruknął.
– Cii – uciszyła go Nina.
Gdy hrabia po raz pierwszy dołączył do Niny na balkonie, chcąc nie chcąc, zdziwił się na
widok wielkich zmian, jakie zaszły w sali balowej. Nie minęło jeszcze dziesięć lat, odkąd cała
socjeta Moskwy gromadziła się w swej świetności pod wspaniałymi żyrandolami, by tańczyć
mazurka i wznosić toasty za cara. Zobaczywszy kilka zebrań, hrabia doszedł jednak do jeszcze
bardziej zdumiewającego wniosku: że mimo rewolucji sala prawie w ogóle się nie zmieniła.
Na przykład w tym momencie do środka wchodzili dwaj bojowo nastawieni młodzieńcy.
Zanim jednak zdążyli zamienić z kimś słowo, przeszli przez salę, by złożyć uszanowanie
staremu mężczyźnie siedzącemu pod ścianą. Być może starzec brał udział w rewolucji 1905 roku
lub napisał jakiś pamflet w 1880, lub zjadł kolację z Karolem Marksem w 1852. Bez względu na
źródło jego sławy stary rewolucjonista przyjął szacunek wyrażony przez dwóch młodych
bolszewików pewnym siebie skinieniem głowy – cały czas siedząc na tym samym krześle, na
którym wielka księżna Anapowa przyjmowała ukłony młodych, grzecznych księżniczek na
dorocznym balu wielkanocnym.
Albo spójrzmy na czarującego chłopaka, który w stylu księcia Tetrakowa krążył teraz po sali,
ściskając ręce i poklepując towarzyszy po plecach. Zrobiwszy wrażenie w każdym zakamarku –
tu za pomocą uwagi doniosłej, tam za pomocą uwagi dowcipnej – właśnie „tylko na chwilę” się
oddalał. Po wyjściu na korytarz nie zamierzał już jednak wrócić. Bowiem zadbawszy o to, by
wszyscy w sali balowej zauważyli jego obecność, zmierzał teraz na zebranie zupełnie innego
rodzaju – takie, które miało się odbyć w przytulnym pokoiku na Arbacie.
Nie ulega też wątpliwości, że później jakiś młody radykał, mający ponoć kontakt z Leninem,
specjalnie zjawi się w chwili, gdy sprawy tego wieczoru będą już niemal załatwione – całkiem
jak niegdyś kapitan Radjanko, będący ponoć w kontakcie z carem. Wyrazi w ten sposób swą
obojętność na konwenanse i wzmocni swój wizerunek człowieka muszącego się zjawiać na
bardzo wielu zebraniach i mającego na to bardzo niewiele czasu.
Teraz, rzecz jasna, w sali płótno przeważa nad kaszmirem, a szarość nad złotem. Ale czy łata
na łokciu naprawdę tak bardzo różni się od epoletu na ramieniu? Czy robotniczych czapek nie
zakłada się tak jak wcześniej dwurogu i czako, by wywołać określony efekt? Albo weźmy tego
siedzącego na podium biurokratę z młotkiem. Z pewnością stać go na marynarkę od krawca
i spodnie porządnie zaprasowane w kancik. Włożył to obszarpane ubranie tylko po to, by
zapewnić wszystkich zebranych, że on także jest twardym przedstawicielem klasy robotniczej!
Sekretarz, jakby usłyszał myśli hrabiego, nagle zastukał młotkiem w blat, przywołując do
porządku uczestników drugiego posiedzenia Pierwszego Kongresu Moskiewskiego Oddziału
Wszechrosyjskiego Związku Kolejarzy. Zamknięto drzwi, zajęto miejsca, Nina wstrzymała
oddech i zebranie się zaczęło.
W ciągu pierwszych piętnastu minut poruszono sześć różnych spraw administracyjnych
i rozstrzygnięto je po kolei, co dało hrabiemu nadzieję, że rzecz dobiegnie końca, zanim trzaśnie
mu kręgosłup. Następna w kolejności była jednak sprawa, która okazała się bardziej
kontrowersyjna. Chodziło o wniosek dotyczący zmiany statutu związku – a dokładniej siódmego
zdania w drugim akapicie, który sekretarz przytoczył teraz w pełnym brzmieniu.
Zdanie rzeczywiście było onieśmielające – pozostawało w ścisłej zażyłości z przecinkiem
i jawnie gardziło kropką. Jego celem było bowiem skatalogowanie bez strachu czy wahania
wszyściuteńkich cnót związku, w tym (choć nie tylko): chwackich ramion, dziarskich kroków,
stukania młotków latem, przerzucania węgla zimą oraz pełnego nadziei gwizdania wieczorem.
W ostatnich słowach tego imponującego zdania, w samym jego punkcie kulminacyjnym,
znalazło się spostrzeżenie, że dzięki swym niestrudzonym staraniom Robotnicy Kolei Rosyjskiej
„ułatwiają komunikację i handel między obwodami”.
Po tak rozbudowanym wstępie było to nieco rozczarowujące, przyznał hrabia.
Zgłoszone zastrzeżenia nie dotyczyły jednak ogólnego braku werwy w tym zdaniu, lecz
raczej słowa „ułatwiają”. Mówiąc konkretniej, czasownikowi temu zarzucono zbyt wielką
nijakość i sztywność, by mógł oddać sprawiedliwość pracy mężczyzn zgromadzonych w sali.
– Przecież nie pomagamy damie wkładać żakietu! – krzyknął ktoś z tyłu.
– Ani malować paznokci!
– Racja!
No cóż, nie dało się zaprzeczyć.
Jaki jednak czasownik lepiej opisałby pracę związku? Jaki czasownik oddałby
sprawiedliwość potowi i poświęceniu inżynierów, niesłabnącej czujności kierowników pociągów
oraz prężonym muskułom ludzi, którzy kładli tory?
Z sali posypały się propozycje:
„Pobudzać”.
„Napędzać”.
„Wzmacniać”.
Z zapałem debatowano o zaletach i ograniczeniach każdej z tych propozycji. Były
trzypunktowe argumenty wyliczane na palcach, pytania retoryczne, emocjonalne podsumowania
i gwizdy w tylnych rzędach przerywane stukaniem młotka – a na balkonie temperatura wzrosła
do trzydziestu sześciu stopni.
Potem, gdy hrabia wyczuł już pewne ryzyko buntu, ze strony nieśmiałego gościa
w dziesiątym rzędzie padła sugestia, że można by zastąpić „ułatwianie” „umożliwianiem
i zapewnianiem”. Gość, którego policzki zrobiły się czerwone jak maliny, wyjaśnił, że takie
zestawienie objęłoby nie tylko kładzenie torów i doglądanie silników, lecz także ciągłe
utrzymanie sprawności systemu.
– Otóż to.
– Kładzenie, doglądanie i utrzymanie.
– Umożliwianie i zapewnianie.
Słysząc rzęsiste oklaski, które posypały się ze wszystkich stron, można było odnieść
wrażenie, że propozycja tego jegomościa zmierza ku przyjęciu równie szybko i niezawodnie, jak
jedna z lokomotyw związku mknie przez step. Jednak gdy już zbliżała się do stacji końcowej,
wstał pewien dość mizerny osobnik w drugim rzędzie. Takie było z niego chuchro, że hrabia
zachodził w głowę, jak w ogóle zdobył miejsce w związku. Kiedy ten szeregowy urzędnik albo
buchalter, ten wszechrosyjski operator ołówków skupił na sobie uwagę tłumu, oznajmił głosem
równie nijakim i sztywnym jak słowo „ułatwiać”, że „poetycka zwięzłość wymaga unikania par
słów tam, gdzie wystarczy jedno”.
– Że co?
– Co on powiedział?
Kilka osób wstało z zamiarem chwycenia go za kołnierz i wywleczenia z sali. Nim jednak
zdołały go dostać w swoje ręce, przemówił krzepki jegomość w piątym rzędzie, nie podnosząc
się z miejsca.
– Z całym szacunkiem dla „poetyckiej zwięzłości”, samiec został obdarzony parą, mimo że
mogłoby mu wystarczyć jedno.
Gromkie oklaski!
Rezolucja w sprawie zastąpienia „ułatwiania” „umożliwianiem i zapewnianiem” została
przyjęta jednomyślnym uniesieniem rąk i powszechnym tupaniem. A na balkonie po cichu
wysnuto wniosek, że być może debata polityczna wcale nie musi być taka nudna.

Po zebraniu, gdy hrabia i Nina wygramolili się z balkonu z powrotem na korytarz, hrabia
wydawał się całkiem zadowolony z siebie. Był zadowolony z dostrzeżonych analogii między
tymi, którzy składali wyrazy uszanowania, poklepywali po plecach i przychodzili spóźnieni
teraz, a tymi, którzy robili to wszystko w przeszłości. Poza tym znalazł całe mnóstwo zabawnych
alternatyw dla sformułowania „umożliwiać i zapewniać”, poczynając od „rozpędzać się
i toczyć”, a kończąc na „zderzać się i przechylać”. Na nieuchronne pytanie Niny, co sądzi na
temat dzisiejszej debaty, zamierzał odpowiedzieć, że była zdecydowanie szekspirowska. To
znaczy szekspirowska w stylu Morwy z Wiele hałasu o nic. Wiele hałasu o nic, w rzeczy samej.
W każdym razie tak hrabia zamierzał zażartować.
Tak się jednak złożyło, że nie dostał szansy, by wyrazić swoją opinię. Gdy bowiem Nina
spytała, co sądzi na temat zebrania, nie była w stanie czekać ani chwili na jego wrażenia i od
razu wyskoczyła z własnymi.
– Czy to nie było fascynujące? Czy to nie było fantastyczne? Jechałeś kiedyś pociągiem?
– Pociąg był moim ulubionym środkiem lokomocji – powiedział nieco zdumiony hrabia.
Entuzjastycznie pokiwała głową.
– Moim też. A czy podróżując pociągiem, patrzyłeś, jak krajobraz przesuwa się za oknami,
i słuchałeś rozmów współpasażerów, i przysypiałeś przy stukotaniu kół?
– Tak, robiłem to wszystko.
– Właśnie. Ale czy kiedykolwiek choć przez chwilę zastanawiałeś się, w jaki sposób węgiel
trafia do silnika lokomotywy? Czy w środku lasu albo na skalistym stoku pomyślałeś o tym, skąd
się tam wzięły tory?
Hrabia się zastanowił. Zamyślił. Wytężył wyobraźnię. I przyznał:
– Nigdy.
Rzuciła mu znaczące spojrzenie.
– Prawda, że to zdumiewające?
I jeśli popatrzeć na to w ten sposób, któż by się z nią nie zgodził?
Kilka minut później hrabia pukał do drzwi nieśmiałej i zachwycającej Mariny, zasłaniając
siedzenie spodni zwiniętą gazetą.
Przypomniał sobie, że niedawno w tym pomieszczeniu pracowały trzy szwaczki, a każda
z nich siedziała przy wyprodukowanej w Ameryce maszynie do szycia. Niczym trzy Parki
przędły razem, mierzyły i cięły – zwężały suknie, podwijały rąbki, poszerzały spodnie –
wykonując pracę równie brzemienną w skutki jak dzieło ich poprzedniczek. Po rewolucji
wszystkie trzy zwolniono. Maszyny do szycia zamilkły i prawdopodobnie przeszły na własność
ludu. A sam zakład? Stał pusty jak kwiaciarnia Fatimy. Czasy nie sprzyjały zwężaniu sukien
i podwijaniu rąbków równie mocno jak rzucaniu bukietów i paradowaniu z kwiatami
w butonierkach.
Potem, w 1921 roku, stojąc w obliczu stosów wystrzępionych prześcieradeł, obszarpanych
zasłon i podartych serwetek – których nikt nie miał zamiaru wymienić na nowe – hotel
awansował Marinę i w jego murach znowu można było znaleźć godną zaufania szwaczkę.
– Och, Marino – zaczął hrabia, gdy otworzyła drzwi z igłą i nicią w ręku. – Jak dobrze, że
zastałem cię przy szyciu.
Marina spojrzała na hrabiego z lekką podejrzliwością.
– A co innego miałabym robić?
– Otóż to – powiedział hrabia. Potem, posyłając jej swój najbardziej ujmujący uśmiech,
odwrócił się o dziewięćdziesiąt stopni, na chwilę uniósł gazetę i pokornie poprosił o pomoc.
– Czy nie reperowałam tych spodni zaledwie w ubiegłym tygodniu?
– Znowu byłem z Niną na przeszpiegach – wyjaśnił. – Na balkonie w sali balowej.
Szwaczka spojrzała na hrabiego, wyrażając jednym okiem konsternację, a drugim
niedowierzanie.
– Skoro uparł się pan włóczyć z dziewięciolatką, to dlaczego obstaje pan przy noszeniu
takich spodni?
Hrabia był trochę zaskoczony tonem jej głosu.
– Gdy rano się ubierałem, nie miałem zamiaru się włóczyć. Tak czy inaczej, musisz
wiedzieć, że te spodnie były szyte na miarę przy Savile Row.
– Owszem. Szyte na miarę z myślą o siedzeniu w salonie albo bawieniu się w bawialni.
– Ależ ja nigdy nie bawiłem się w bawialni.
– I bardzo dobrze, bo pewnie coś by pan popsuł.
Ponieważ tego dnia Marina nie była ani szczególnie nieśmiała, ani szczególnie
zachwycająca, hrabia odpowiedział jej ukłonem człowieka, który szykuje się do wyjścia.
– Och, dość tego – powiedziała. – Niech pan idzie za parawan i zdejmie spodnie.
Hrabia bez słowa wszedł za parawan, rozebrał się do szortów i podał Marinie spodnie. Gdy
zapadła cisza, domyślił się, że szwaczka znalazła szpulkę, polizała nitkę i w skupieniu
przewlekła ją przez ucho igły.
– No cóż – odparła. – Równie dobrze może mi pan powiedzieć, co robiliście na tym
balkonie.
Gdy zatem Marina zaczęła zszywać spodnie – przyjmijmy, że było to czymś w rodzaju
kładzenia torów kolejowych, tyle że na mniejszą skalę – hrabia opowiedział jej o zebraniu
i podzielił się z nią swoimi rozmaitymi wrażeniami. Potem z niejakim zasmuceniem zauważył,
że podczas gdy sam dostrzegał nieustępliwość społecznych konwenansów i skłonność człowieka
do traktowania się zbyt serio, Nina była urzeczona atmosferą zebrania i jego rzeczowością.
– A co w tym złego?
– Nic, jak sądzę – przyznał hrabia. – Po prostu jeszcze kilka tygodni temu zapraszała mnie na
herbatę, żeby wypytać o zasady obowiązujące księżniczki…
Podając hrabiemu spodnie nad parawanem, Marina pokręciła głową jak ktoś, kto za chwilę
będzie musiał skalać niewinny umysł bolesną prawdą.
– Wszystkie dziewczynki wyrastają z zainteresowania księżniczkami – powiedziała. –
W zasadzie to wyrastają z zainteresowania księżniczkami szybciej niż chłopcy z zainteresowania
włóczeniem się.

Gdy hrabia wyszedł z zakładu Mariny z podziękowaniem, pożegnalnym skinieniem


i naprawionym siedzeniem spodni, wpadł na jednego z boyów hotelowych, który akurat stał za
drzwiami.
– Przepraszam, panie hrabio!
– Nic się nie stało, Pietia. Nie ma za co przepraszać. Jestem pewny, że to była moja wina.
Nieszczęsny chłopak, który wyglądał na bardzo wystraszonego, nie zauważył nawet, że
zgubił czapkę. Dlatego hrabia podniósł ją z podłogi i włożył z powrotem na głowę boya, po
czym życzył mu szybkości błyskawicy podczas wykonywania zadań i odwrócił się, żeby odejść.
– Ale moje zadanie dotyczy pana.
– Mnie?
– Pan Halecki chciałby zamienić z panem słówko. W jego gabinecie.
Nic dziwnego, że chłopak był wystraszony. Hrabia nie tylko nigdy nie był wzywany przez
pana Haleckiego, lecz w ciągu czterech lat, które spędził w Metropolu, widział dyrektora
najwyżej pięć razy.
Józef Halecki należał bowiem do tych nielicznych przedstawicieli kadry kierowniczej, którzy
opanowali sztukę delegowania uprawnień – powierzywszy nadzór nad różnymi funkcjami
hotelu kompetentnym asystentom, usunął się w cień. Zjawiał się w hotelu o wpół do dziewiątej
i z udręczoną miną, jakby był już spóźniony na spotkanie, szedł prosto do swojego gabinetu. Po
drodze odpowiadał na pozdrowienia krótkim skinieniem głowy, a mijając swoją sekretarkę,
informował ją (cały czas będąc w ruchu), że nie należy mu przeszkadzać. Potem znikał za
drzwiami.
A co się działo, gdy już znalazł się w gabinecie?
Trudno było powiedzieć, bo tylko bardzo nieliczni mieli okazję go tam zobaczyć. (Ci,
którym udało się zajrzeć do środka, donosili, że na biurku panowała imponująca pustka, telefon
dzwonił rzadko, a pod ścianą stał bordowy szezlong z mocno wygniecionymi poduchami…)
Gdy asystenci dyrektora nie mieli innego wyjścia, jak tylko zapukać – z powodu pożaru
w kuchni albo awantury o rachunek – dyrektor otwierał drzwi z wyrazem takiego zmęczenia na
twarzy, takiego rozczarowania, tak wielkiej klęski moralnej, że intruzi niechybnie czuli przypływ
współczucia, zapewniali go, iż sami zajmą się problemem, a następnie przepraszali i odchodzili.
W rezultacie Metropol funkcjonował nienagannie, jak żaden inny hotel w Europie.
Nie trzeba zatem dodawać, że nagłe pragnienie dyrektora, żeby się z nim spotkać,
zaniepokoiło hrabiego i jednocześnie go zaintrygowało. Nie mówiąc nic więcej, Pietia
poprowadził go korytarzem między hotelowymi pomieszczeniami służbowymi aż do drzwi
dyrektora, które – jak należało się spodziewać – były zamknięte. Sądząc, że Pietia oficjalnie go
zapowie, hrabia przystanął kilka kroków przed gabinetem, lecz zmieszany boy hotelowy tylko
skinął w stronę drzwi, a następnie zniknął. Nie mając żadnej rozsądnej alternatywy, hrabia
zapukał. Rozległ się krótki szelest, na chwilę zapadła cisza, a potem dał się słyszeć udręczony
głos zapraszający go do środka.
Hrabia otworzył drzwi i zobaczył pana Haleckiego siedzącego przy biurku z piórem
ściśniętym w dłoni, lecz bez żadnej kartki w zasięgu wzroku. I choć hrabia nie należał do ludzi
skorych do wyciągania wniosków, zauważył też, że dyrektor ma potargane włosy z jednej strony
głowy, a okulary na jego nosie są przekrzywione.
– Chciał mnie pan widzieć?
– O, hrabia Rostow. Proszę. Niech pan wejdzie.
Gdy hrabia podszedł do jednego z dwóch pustych krzeseł naprzeciwko biurka, zauważył, że
nad bordowym szezlongiem wisi urocza seria ręcznie barwionych sztychów przedstawiających
sceny myśliwskie w angielskim stylu.
– Wspaniałe dzieła – zauważył, siadając.
– Słucham? A, tak. Sztychy. Rzeczywiście. Doskonałe.
Powiedziawszy to, dyrektor zdjął okulary i przesunął dłonią po powiekach. Następnie
pokręcił głową i westchnął. A gdy to zrobił, hrabia poczuł przypływ słynnego współczucia.
– Czym mogę panu służyć? – spytał, zsuwając się na krawędź krzesła.
Dyrektor ze zrozumieniem kiwnął głową, gdyż prawdopodobnie słyszał to pytanie już tysiące
razy, a następnie położył obie ręce na biurku.
– Panie hrabio – zaczął. – Gości pan w tym hotelu od wielu lat. O ile dobrze pamiętam,
pańska pierwsza wizyta miała miejsce jeszcze za czasów mojego poprzednika…
– Zgadza się – potwierdził hrabia z uśmiechem. – To było w sierpniu tysiąc dziewięćset
trzynastego.
– Otóż to.
– Pokój dwieście piętnaście, o ile dobrze pamiętam.
– Ach. Piękny pokój.
Obaj zamilkli.
– Zwrócono mi uwagę – podjął dyrektor, acz z pewnym wahaniem – że w rozmowach
z panem niektórzy członkowie personelu… w dalszym ciągu używają pewnej… tytulatury.
– Tytulatury?
– Tak. Konkretniej mówiąc, zdaje się, że zwracają się do pana per „Wasza Ekscelencjo”…
Hrabia przez chwilę zastanawiał się nad słowami dyrektora.
– Cóż, to prawda. Część pańskiego personelu chyba rzeczywiście zwraca się do mnie w ten
sposób.
Dyrektor pokiwał głową, a potem uśmiechnął się z lekkim zasmuceniem.
– Z pewnością pan wie, w jakim stawia mnie to położeniu.
Prawdę mówiąc, hrabia nie wiedział, w jakim położeniu stawia to dyrektora. Powodowany
jednak bezbrzeżnym współczuciem, zdecydowanie nie chciał stawiać tego człowieka
w jakimkolwiek położeniu. Słuchał zatem uważnie, a pan Halecki mówił dalej:
– Gdyby to zależało ode mnie, oczywiście nie byłoby problemu. Ale przecież tu chodzi o…
W tym miejscu, akurat gdy dyrektor mógł z wielką precyzją wskazać wszystkie przyczyny,
wykonał zamiast tego nieokreślony ruch ręką i zawiesił głos. Po chwili chrząknął.
– Rzecz jasna nie pozostaje mi nic innego, jak tylko nalegać, by mój personel powstrzymał
się od używania takich zwrotów w kontaktach z panem. Bo przecież chyba bez przesady i obaw,
że ktoś temu zaprzeczy, możemy się zgodzić, iż czasy się zmieniły.
Zakończywszy swoją wypowiedź w taki oto sposób, dyrektor spojrzał na hrabiego z tak
wielką nadzieją, że hrabia bezzwłocznie podjął starania, by przywrócić mu spokój ducha.
– Panie Halecki, zmienianie się leży w naturze czasów. A w naturze dżentelmenów leży
zmienianie się razem z nimi.
Dyrektor spojrzał na hrabiego z miną wyrażającą bezbrzeżną wdzięczność – rozmówca tak
doskonale zrozumiał jego słowa, że dalsze wyjaśnienia były zbędne.
Rozległo się pukanie do drzwi, a gdy się otworzyły, stanął w nich Arkady, kierownik
hotelowej recepcji. Na jego widok dyrektor się przygarbił, po czym skinął w stronę hrabiego.
– Jak widzisz, Arkady, właśnie rozmawiam z jednym z naszych gości.
– Panie Halecki, panie hrabio, przepraszam, że przeszkadzam.
Arkady pokłonił się im obu, lecz nie wyszedł.
– No dobrze – powiedział dyrektor. – O co chodzi?
Arkady wykonał lekki ruch głową, co miało oznaczać, że to, co ma do przekazania, najlepiej
przekazać na osobności.
– Oczywiście.
Podźwignąwszy się obiema rękami, dyrektor ciężkim krokiem ominął biurko, wyszedł na
korytarz i zamknął drzwi, zostawiając hrabiego samego.
„Wasza Ekscelencjo” – zamyślił się filozoficznie hrabia. „Wasza Eminencjo”, „Wasza
Świątobliwość”, „Wasza Wysokość”. Kiedyś stosowanie takich zwrotów było niezawodnym
znakiem, że człowiek znajduje się w cywilizowanym kraju. Ale teraz chodziło przecież o…
Hrabia wykonał nieokreślony ruch ręką.
– Cóż, chyba tak będzie lepiej – powiedział.
Później wstał i podszedł do sztychów, które – jak się okazało po bliższych oględzinach –
przedstawiały trzy etapy polowania na lisy: „Tropienie”, „Wyczha!” i „Pogoń”. Na drugim
obrazku młodzian w czarnych sztywnych butach i jaskrawoczerwonej kurtce dmuchał
w mosiężny róg, który między jego ustami a czarą zataczał pełny krąg. Róg bez wątpienia był
starannie wykonanym instrumentem emanującym pięknem i tradycją, lecz czy był niezbędny we
współczesnym świecie? I czy naprawdę potrzebujemy zgrai szykownie odzianych mężczyzn,
koni czystej krwi oraz wytresowanych psów, które osaczają lisa w norze? Bez przesady i obaw,
że ktoś temu zaprzeczy, hrabia mógł sobie odpowiedzieć, że nie.
Bowiem czasy naprawdę się zmieniają. Zmieniają się nieustannie. Nieuchronnie.
Pomysłowo. A zmieniając się, odkładają na bok nie tylko przestarzałe tytuły i rogi myśliwskie,
lecz także srebrne przywoływacze, lornetki teatralne z macicy perłowej i najprzeróżniejsze
starannie wykonane przedmioty, które istnieją dłużej, niż są przydatne.
Starannie wykonane przedmioty, które istnieją dłużej, niż są przydatne, pomyślał hrabia.
Ciekawe, czy…
Podszedł cicho do drzwi i przystawił do nich ucho. Usłyszał głosy dyrektora, Arkadego
i jakiegoś trzeciego mężczyzny. Choć były ściszone, ich ton sugerował, że od rozwiązania
problemu wciąż jeszcze dzieli rozmówców kilka kroków. Hrabia szybko wrócił pod ścianę ze
sztychami i odliczył dwa panele nad „Pogonią”. Przyłożył dłoń do środkowej części drugiego
z nich i zdecydowanie popchnął. Panel lekko się zapadł. Gdy dało się słyszeć pstryknięcie,
hrabia cofnął palce i ścianka odskoczyła, ukazując ukrytą szafkę. W środku, dokładnie tak, jak to
opisał wielki książę, leżało inkrustowane pudełko z mosiężnymi okuciami. Hrabia wsunął rękę
do szafki, delikatnie uniósł pokrywkę pudełka i zobaczył je – doskonale wykonane, leżące tam
w spokoju.
– Cudowne – westchnął. – Po prostu cudowne.
Archeologia

– Proszę wybrać kartę – powiedział hrabia do najniższej z trzech baletnic.


Gdy przyszedł do Szalapina, by kultywować wskrzeszoną tradycję wieczornego aperitifu,
zastał je stojące w rządku i opierające delikatne palce na barze, jakby zamierzały zrobić plié. Nie
licząc samotnego klienta pochylonego nad swoim pocieszeniem, młode damy były w barze
same, więc hrabia uznał za stosowne podejść do nich i chwilę porozmawiać.
Natychmiast się domyślił, że są nowe w Moskwie – trzy gołąbeczki, które Gorski co roku we
wrześniu sprowadzał z prowincji, by zasiliły szeregi jego corps de ballet. Ich krótkie tułowia
i długie kończyny współgrały z klasycznym stylem preferowanym przez dyrektora, lecz twarze
nie nabrały jeszcze wyniosłego wyrazu bardziej doświadczonych baletnic. A sam fakt, że
przyszły same na drinka do Metropolu, wskazywał na młodzieńczą naiwność. Bo choć niewielka
odległość dzieląca hotel od Teatru Wielkiego w naturalny sposób przyciągała młode baletnice
chcące gdzieś wyskoczyć po próbie, ta sama bliskość sprawiała, że było to także ulubione
miejsce Gorskiego, gdy chciał omówić kwestie artystyczne ze swoją primabaleriną. A gdyby
dyrektor nakrył te gołąbeczki sączące muskat, już wkrótce robiłyby pas de deux
w Pietropawłowsku.
Być może hrabia, który o tym wiedział, powinien był je ostrzec.
Wolna wola jest jednak dobrze ugruntowaną zasadą filozofii moralności od czasu Greków.
I choć okres romansów miał hrabia już za sobą, zalecanie uroczym damom, by opuściły
towarzystwo życzliwego dżentelmena, wyłącznie na podstawie hipotezy, było sprzeczne z naturą
tegoż.
Dlatego hrabia ograniczył się do skomplementowania urody młodych dam, spytał, co je
sprowadza do Moskwy, pogratulował im sukcesów, nalegał, że zapłaci za ich wino, pogawędził
z nimi o ich rodzinnych miasteczkach i wreszcie zaproponował, że pokaże im sztuczkę karcianą.
Jak zawsze czujny Audrius podsunął mu talię kart z logo Metropolu.
– Minęły całe lata, odkąd ją robiłem – wyznał hrabia – więc proszę o cierpliwość.
Gdy zaczął tasować karty, trzy baletnice uważnie mu się przyglądały. Jednak niczym
półbogowie ze starożytnego mitu patrzyły na trzy różne sposoby: pierwsza oczami niewinności,
druga oczami romantyzmu, a trzecia oczami sceptycyzmu. Hrabia poprosił o wybór karty tę
o niewinnym spojrzeniu.
Gdy dokonywała wyboru, poczuł, że ktoś zagląda mu przez ramię. Mógł się tego
spodziewać. W takim miejscu jak bar sztuczka karciana niechybnie przyciąga ciekawskich. Gdy
jednak spojrzał w lewo, żeby puścić oko, ujrzał nie zaciekawionego gapia, lecz niewzruszonego
Arkadego, który wydawał się niezwykle poruszony.
– Proszę o wybaczenie, panie hrabio. Przepraszam, że przeszkadzam. Czy mogę na słówko?
– Oczywiście, Arkady.
Kierownik recepcji uśmiechnął się przepraszająco do baletnic i oddalił z hrabią o kilka
kroków, po czym pozwolił, by wydarzenia wieczoru przemówiły same za siebie: o wpół do
siódmej do apartamentu sekretarza Tarakowskiego zapukał jakiś dżentelmen. Gdy szacowny
sekretarz otworzył drzwi, dżentelmen spytał go, kim jest i co tutaj robi. Zdumiony towarzysz
Tarakowski wyjaśnił, że jest gościem hotelu zamieszkującym ten apartament i że właśnie to tutaj
robi. Nieprzekonany taką logiką dżentelmen domagał się, by natychmiast wpuszczono go do
środka. Gdy towarzysz Tarakowski odmówił, dżentelmen odepchnął go na bok, wszedł do
apartamentu i zaczął po kolei przeszukiwać pomieszczenia, w tym, hm, salle de bain – w której
pani Tarakowska akurat robiła wieczorną toilette.
Właśnie w tym momencie na scenę wszedł Arkady, pilnie wezwany przez telefon. Poruszony
towarzysz Tarakowski wymachiwał laską, żądając „jako stały gość Metropolu i zasłużony
członek partii”, by natychmiast przysłano do niego dyrektora.
Dżentelmen, który siedział już z założonymi rękami na kanapie, odrzekł, że nie ma
absolutnie nic przeciwko temu – ponieważ sam zamierzał wezwać dyrektora. Co zaś do
członkostwa partii, oświadczył, że należał do niej, jeszcze zanim towarzysz Tarakowski
przyszedł na świat, co wydało się raczej mało prawdopodobne, biorąc pod uwagę, że towarzysz
Tarakowski ma osiemdziesiąt dwa lata…
Hrabia, który z zainteresowaniem wysłuchał relacji Arkadego, pierwszy uznałby tę historię
za porywającą. Prawdę mówiąc, był to barwny incydent z rodzaju tych, jakie każdy
międzynarodowy hotel powinien posiadać w swej historii i jakie on, jako gość tego hotelu,
chętnie przytaczałby przy każdej sposobności. Nie pojmował jednak, dlaczego Arkady wybrał
sobie akurat tę chwilę, by podzielić się z nim tą szczególną opowieścią.
– Otóż dlatego, że towarzysz Tarakowski mieszka w apartamencie trzysta siedemnaście,
a rzeczony dżentelmen szukał tam pana.
– Mnie?
– Obawiam się, że tak.
– Jak się nazywa?
– Nie chciał powiedzieć.

– No więc gdzie teraz jest?
Arkady wskazał hol.
– Zużywa dywan za palmami w donicach.
– Zużywa dywan…?
Hrabia wystawił głowę z Szalapina, a Arkady ostrożnie wychylił się za nim. I rzeczywiście,
na drugim końcu holu znajdował się wspomniany dżentelmen, który szybkim krokiem
przemierzał trzymetrową przestrzeń między dwiema roślinami.
Hrabia się uśmiechnął.
Michaił Fiodorowicz Mindicz, choć kilka kilogramów cięższy niż dawniej, miał tę samą
zmierzwioną brodę i niespokojny krok co wtedy, gdy liczyli sobie po dwadzieścia dwa lata.
– Zna go pan? – spytał kierownik recepcji.
– Tylko jak brata.

Gdy hrabia poznał Michaiła Fiodorowicza na Carskim Uniwersytecie w Sankt Petersburgu


jesienią 1907 roku, byli tygrysami o bardzo odmiennym umaszczeniu. Hrabia wychował się
w dwudziestopokojowej rezydencji z czternastoosobową służbą, a Michaił w dwupokojowym
mieszkaniu z matką. I podczas gdy hrabiego znano we wszystkich salonach stolicy jako
człowieka o niezawodnym dowcipie, inteligencji i uroku, Michaiła nie znano prawie nigdzie,
gdyż zamiast trwonić wieczór na frywolne rozmowy, wolał czytać w swoim pokoju.
Któż mógłby zatem przewidzieć, że los połączy tych dwóch młodzieńców przyjaźnią? Los
nie zdobyłby jednak takiej reputacji, jaką ma, gdyby robił wyłącznie to, co według nas powinien.
Bowiem podczas gdy Michaił miał skłonność do pakowania się w tarapaty przy najmniejszej
różnicy zdań, niezależnie od liczby i postury oponentów, hrabia Aleksander Rostow wykazywał
skłonność do stawania w obronie ludzi znajdujących się w mniejszości, niezależnie od tego, jak
nieprzemyślane podejmowali działania. Dlatego już czwartego dnia pierwszego roku studiów ci
dwaj studenci pomagali sobie nawzajem podnieść się z ziemi, otrzepując kolana z pyłu
i wycierając krew z ust.
Choć atrakcje, które omijają nas w dzieciństwie, najczęściej budzą w nas zwyczajną pogardę
w okresie dojrzewania, a w dorosłości wywołują jedynie umiarkowane zainteresowanie,
niezmiennie pozostajemy pod ich wpływem. Dlatego w dniach, które nastąpiły po zapoznaniu,
hrabia słuchał żarliwych wywodów Michaiła na temat jego ideałów z równie wielkim
zdumieniem, jak Michaił przytaczanych przez hrabiego opisów miejskich salonów. I nim upłynął
rok, wynajęli razem mieszkanie nad zakładem szewskim przy Średnim Prospekcie.
Jak później zauważył hrabia, szczęśliwie się złożyło, że wylądowali nad szewcem, gdyż nikt
w całej Rosji nie zużywał butów tak jak Michaił Mindicz. Z łatwością pokonywał on trzydzieści
kilometrów w dwumetrowym pokoju. Był w stanie przejść pięćdziesiąt w loży operowej
i osiemdziesiąt w konfesjonale. Bowiem najprościej rzecz ujmując, chodzenie było żywiołem
Miszki.
Jeśli hrabia zdobywał dla nich zaproszenia do Płatonowa na drinki, do Pietrowskiego na
kolację i do księżniczki Pietrossian na tańce – Miszka niezmiennie odmawiał, uzasadniając to
tym, że w głębi księgarni właśnie odkrył książkę autorstwa niejakiego Flammenheschera, która
wymagała niezwłocznego przeczytania od deski do deski. Jednak gdy tylko został sam i przedarł
się przez pierwsze pięćdziesiąt stron małej monografii Herr Flammenheschera, zrywał się
z miejsca i zaczynał chodzić od ściany do ściany, by wyrazić żarliwe poparcie dla tez autora,
jego stylu tudzież użycia znaków interpunkcyjnych albo równie gwałtowny sprzeciw wobec nich
wszystkich. Dlatego gdy hrabia wracał o drugiej w nocy, Miszka wciąż był na pięćdziesiątej
stronie, a podeszwy miał bardziej zdarte niż pielgrzym na drodze do katedry Świętego Pawła.
Szturmowanie hotelowych apartamentów i zużywanie dywanów nie było zatem sprzeczne
z charakterem starego przyjaciela hrabiego. Ponieważ jednak Miszka otrzymał niedawno
stanowisko w ich dawnej alma mater w Sankt Petersburgu, hrabia zdziwił się, że przyjaciel
zawitał do Moskwy tak niespodziewanie i w takim stanie.
Uściskawszy się, wspięli się na poddasze. Miszka już wiedział, czego się spodziewać, więc
przyjrzał się nowym warunkom mieszkaniowym przyjaciela, nie okazując zdziwienia. Przystanął
jednak przed trójnożną biblioteczką i przechylił głowę, by przyjrzeć się jej podstawie.
– Próby Montaigne’a?
– Tak – potwierdził hrabia.
– Domyślam się, że nie przypadły ci do gustu.
– Przeciwnie. Uznałem, że mają idealną grubość. Ale powiedz mi, przyjacielu, co cię
sprowadza do Moskwy?
– Oficjalnie, Saszo, jestem tu po to, by pomóc w zaplanowaniu inauguracyjnego kongresu
RAPP-u, który ma się odbyć w czerwcu. Jest jednak ważniejszy powód…

Miszka sięgnął do chlebaka i wyjął z niego butelkę wina z dwoma skrzyżowanymi kluczami
wytłoczonymi w szkle nad etykietą.
– Mam nadzieję, że się nie spóźniłem.
Hrabia wziął butelkę. Przesunął kciukiem po emblemacie. Potem pokręcił głową
i uśmiechnął się jak człowiek głęboko wzruszony.
– Nie, Miszko. Jak zawsze zjawiłeś się w samą porę.
A potem przeprowadził starego przyjaciela między marynarkami.

Gdy hrabia przeprosił Miszkę i poszedł opłukać dwa kieliszki z ambasadora, przyjaciel
współczująco rozejrzał się po jego gabinecie. Rozpoznał bowiem stół, fotele, objets d’art.
I dobrze wiedział, że zostały wybrane w pokojach Leniwejgodziny, by przypominać o elizejskich
czasach.
Najpewniej już w 1908 roku Aleksander zaczął go zapraszać na lipiec do Leniwejgodziny.
Podróżując z Sankt Petersburga coraz mniejszymi pociągami, docierali w końcu do małego
przystanku lokalnej linii kolejowej ukrytego w wysokiej trawie, gdzie czekał na nich powóz
Rostowów zaprzęgnięty w cztery konie. Z bagażami na górze, woźnicą w powozie
i Aleksandrem na koźle pędzili przez wieś, machając do wszystkich młodych wieśniaczek,
i w końcu skręcali w drogę, wzdłuż której rosły jabłonie, prowadzącą do rodzinnej posiadłości.
W przedsionku zrzucali z siebie płaszcze, a ich walizy niesiono do wspaniałych pokoi we
wschodnim skrzydle, gdzie pociągało się za aksamitne sznury, by dostać szklankę zimnego piwa
albo gorącą wodę do kąpieli. Najpierw jednak szli do salonu, gdzie – przy tym samym
czerwonym chińskim stole – hrabina podejmowała na podwieczorku jakichś szlachetnie
urodzonych sąsiadów.
Hrabina, zawsze ubrana na czarno, należała do tych wdów, które naturalna niezależność
umysłu, autorytet wieku i brak cierpliwości do rzeczy błahych czyniły sojuszniczkami wszelkiej
zuchwałej młodości. Nie tylko pozwalała wnukowi wtrącać się do uprzejmej rozmowy, by
zakwestionować stanowisko Kościoła lub klasy rządzącej, lecz także się z tego cieszyła. A gdy
jej gość pąsowiał i odpowiadał z urazą, hrabina konspiracyjnie puszczała do Miszki oko, jakby
stali ramię w ramię, walcząc przeciwko prostackim obyczajom i skostniałym poglądom tamtych
czasów.
Złożywszy uszanowanie hrabinie, Miszka i Aleksander wychodzili tarasowymi drzwiami
i ruszali na poszukiwanie Heleny. Czasami znajdowali ją pod pergolą z widokiem na ogrody,
a czasami pod wiązem nieopodal zakola rzeki, lecz gdziekolwiek była, słysząc, że się zbliżają,
odrywała wzrok od książki i witała ich serdecznym uśmiechem – bardzo podobnym do tego,
który został uwieczniony na portrecie na ścianie.
Przy Helenie Aleksander zawsze zachowywał się cudacznie, padał na trawę i twierdził, że
w pociągu poznali Tołstoja albo że po głębokim namyśle postanowił wstąpić do klasztoru
i złożyć śluby wiecznego milczenia. I to natychmiast. Bez chwili zwłoki. Albo zaraz po lunchu.
– Naprawdę myślisz, że milczenie by ci odpowiadało? – pytała Helena.
– Tak jak głuchota Beethovenowi.
Później, rzuciwszy Miszce przyjazne spojrzenie, Helena wybuchała śmiechem, spoglądała na
brata i pytała:
– Co z ciebie wyrośnie, Aleksandrze?
Wszyscy zadawali hrabiemu to pytanie. Helena, hrabina, wielki książę. „Co z ciebie
wyrośnie, Aleksandrze?” Zadawali je jednak na trzy różne sposoby.
Dla wielkiego księcia pytanie było oczywiście retoryczne. W obliczu informacji
o niezaliczonym semestrze albo niezapłaconym rachunku wielki książę wzywał chrześniaka do
swojej biblioteki, czytał pismo na głos, rzucał je na biurko i zadawał to pytanie, nie oczekując
odpowiedzi – doskonale wiedząc, że będzie nią więzienie, bankructwo albo jedno i drugie.
Jeśli chodzi o babcię, która miała skłonność do zadawania tego pytania, gdy hrabia
powiedział coś wyjątkowo oburzającego, „Co z ciebie wyrośnie, Aleksandrze?” było formą
oznajmienia wszystkim, którzy znajdowali się w zasięgu jej głosu, że oto mają do czynienia z jej
ulubieńcem, więc nie należy oczekiwać, że będzie go strofowała.
Gdy jednak pytanie zadawała Helena, robiła to tak, jakby odpowiedź stanowiła prawdziwą
zagadkę. Jakby mimo zmiennych wyników w nauce i beztroskich zwyczajów brata świat nie
ujrzał w nim jeszcze mężczyzny, którym miał się kiedyś stać.
– Co z ciebie wyrośnie, Aleksandrze? – pytała Helena.
– Oto jest pytanie – przytakiwał jej hrabia. A potem znowu kładł się na trawie
i w zamyśleniu patrzył na ósemki kreślone przez świetliki, jakby on także zastanawiał się nad tą
niezgłębioną tajemnicą.
Tak, to były elizejskie czasy, pomyślał Miszka. Jednak podobnie jak Elizjum, należały już do
przeszłości. Razem z kamizelkami i gorsetami, razem z kadrylami i bezikiem, razem z rządem
dusz, daninami i ustawianiem ikon w kątach. Należały do podszytej zabobonem epoki
wymyślnych sztuczek, w której garstka szczęśliwców posilała się cielęcymi kotletami,
a większość trwała w ignorancji.
One też należą do tamtych czasów, pomyślał Miszka, przenosząc wzrok z portretu Heleny ku
dziewiętnastowiecznym powieściom ustawionym w znajomej biblioteczce. Te wszystkie
przygody i romanse snute w wymyślnym stylu, który jego stary przyjaciel tak bardzo podziwiał.
Jednak na samej górze stał prawdziwy zabytek kultury materialnej oprawiony w podłużną wąską
ramkę – czarno-białe zdjęcie mężczyzny, który podpisał traktat z Portsmouth kończący wojnę
rosyjsko-japońską.
Miszka podniósł fotografię i przyjrzał się trzeźwym, pewnym siebie twarzom. Wszyscy
japońscy i rosyjscy delegaci ustawieni w oficjalnym szyku mieli wysokie białe kołnierzyki,
wąsy, muchy i miny wskazujące na głębokie poczucie zwycięstwa – właśnie zakończyli
pociągnięciem pióra wojnę wywołaną przez takich jak oni. Wśród nich, trochę na lewo od
środka, stał sam wielki książę: specjalny wysłannik carskiego dworu.
To właśnie w Leniwejgodzinie w 1910 roku Miszka poznał długą tradycję Rostowów, którzy
zebrali się wówczas w dziesiątą rocznicę śmierci członków rodziny, by wznieść za nich toast
kieliszkiem Châteauneuf-du-Pape. Dwa dni po przyjeździe hrabiego i Miszki na wakacje zaczęli
pojawiać się goście. O czwartej po południu podjazd był zastawiony jednokonnymi powozami,
bryczkami, dorożkami oraz gigami z Moskwy, Sankt Petersburga i wszystkich sąsiednich
obwodów. A gdy o piątej rodzina zgromadziła się w salonie, to właśnie wielkiemu księciu
przypadł zaszczyt wzniesienia pierwszego kieliszka za pamięć rodziców hrabiego, którzy zmarli
w odstępie zaledwie kilku godzin.
Jakąż wspaniałą postacią był wielki książę. Wyglądał, jakby urodził się w nienagannym
stroju, rzadko siadał, nigdy nie pił alkoholu i zmarł na grzbiecie swojego konia 21 września
1912 roku – dokładnie dziesięć lat temu.
– Dobry był z niego człowiek.
Miszka odwrócił się i ujrzał hrabiego, który stał za nim z dwoma kieliszkami do bordo.
– Człowiek z innej epoki – powiedział Miszka nie bez szacunku, odstawiając zdjęcie na
biblioteczkę. Potem otworzono butelkę, nalano wina i dwaj przyjaciele wysoko wznieśli
kieliszki.

– Mówię ci, Saszo, ależ zebraliśmy grupę…


Po wzniesieniu toastu za wielkiego księcia i powspominaniu minionych czasów starzy
przyjaciele skupili się na zbliżającym się kongresie RAPP-u, co jak się okazało, było skrótem od
Rossijskaja Assocyacyja Proletarskich Pisatielej, czyli Rosyjskiego Stowarzyszenia Pisarzy
Proletariackich.
– To będzie niezwykłe zebranie. Niezwykłe zebranie w niezwykłych czasach. Będą tam
wszyscy: Achmatowa, Bułhakow, Majakowski, Mandelsztam – pisarze, którzy jeszcze niedawno
nie mogliby zasiąść przy tym samym stole, nie obawiając się aresztowania. Owszem, przez lata
każdy z nich pisał w odmiennym stylu, ale w czerwcu zbiorą się, żeby stworzyć nowają poeziję,
nową poezję. Poezję uniwersalną, Saszo. Taką, która się nie waha i nie musi się kłaniać. Taką,
która za przedmiot ma ludzkiego ducha, a za muzę przyszłość!
Tuż przed pierwszą „taką, która” Miszka zerwał się na nogi i teraz chodził po małym
gabinecie hrabiego od ściany do ściany, jakby kształtował swoje idee w zaciszu własnego
mieszkania.
– Z pewnością pamiętasz dzieło tego Duńczyka Thomsena…
(Hrabia nie pamiętał dzieła tego Duńczyka Thomsena. Był jednak równie nieskory do
przerywania chodzącemu Michaiłowi jak do przerywania Vivaldiemu grającemu na skrzypcach).
– Gdy jako archeolog Thomsen podzielił epoki ludzkości na epokę kamienia, brązu i żelaza,
co było całkiem zrozumiałe, odwoływał się do narzędzi określających każdy z tych okresów. Ale
co z rozwojem duchowym? Mówię ci, że oba następowały równolegle. W epoce kamienia idee
obecne w głowie jaskiniowca były równie tępe jak kij w jego ręku, równie szorstkie jak
krzemień, którym rozniecał iskrę. W epoce brązu, gdy garstka spryciarzy odkryła metalurgię, ile
upłynęło czasu, zanim ludzie zrobili monety, korony i miecze? Tę potworną trójcę, która
zniewoliła zwykłego człowieka na następne tysiąc lat.
Miszka zamilkł na chwilę, by przyjrzeć się sufitowi.
– Później nastała epoka żelaza, a wraz z nią silnik parowy, prasa drukarska i broń palna.
Zupełnie inna trójca, bez dwóch zdań. Bo choć narzędzia te stworzyła burżuazja, by jeszcze
lepiej dbać o swoje interesy, to właśnie dzięki silnikowi, prasie i pistoletowi proletariat zaczął
wyzwalać się od pracy, ignorancji i tyranii.
Miszka pokręcił głową w uznaniu albo dla biegu historii, albo dla swojej elokwencji.
– Cóż, przyjacielu, chyba możemy zgodnie uznać, że nastała nowa epoka: epoka stali.
Możemy teraz budować elektrownie, wieżowce, samoloty.
Miszka odwrócił się do hrabiego.
– Widziałeś wieżę radiową Szuchowa?
Hrabia nie widział.
– Saszo, cóż to za piękna rzecz! Stusześćdziesięciometrowa konstrukcja ze spiralnie
skręconej stali, dzięki której możemy przekazywać najnowsze wiadomości i tajne informacje –
oraz, tak, tak, nawet sentymentalne melodie tego twojego Czajkowskiego – do domu każdego
obywatela w promieniu stu pięćdziesięciu kilometrów. A każdemu z tych postępów towarzyszą
postępy w rosyjskiej moralności. Być może będziemy świadkami końca ignorancji, końca opresji
i nastania braterstwa między ludźmi.
Miszka zatrzymał się i pomachał ręką.
– „Ale co z poezją?”, spytasz. „Co ze słowem pisanym?” Cóż, mogę cię zapewnić, że ono też
dotrzymuje temu kroku. Kiedyś robiono je z brązu i żelaza, dziś robi się je ze stali. Nasza poezja
przestała być sztuką czterowierszy, daktyli i zawiłych tropów, a stała się sztuką działania. Taką,
która będzie mknęła przez kontynenty i unosiła muzykę aż do gwiazd!
Gdyby hrabia przypadkiem usłyszał taką przemowę dobywającą się z ust jakiegoś studenta
w kawiarni, mógłby zauważyć z błyskiem w oku, że najwidoczniej już nie wystarcza, by poeta
pisał wiersze. Teraz wiersz musiał wywodzić się z jakiejś szkoły, która ogłosiła swój manifest
i domagała się prawa do teraźniejszości za pomocą pierwszej osoby liczby mnogiej i czasu
przyszłego oraz pytań retorycznych, wielkich liter i całej armii wykrzykników! A nade wszystko
poezja musiała być nowaja.
Jak jednak zaznaczono, takie myśli przemknęłyby przez głowę hrabiego, gdyby przypadkiem
usłyszał te słowa od kogoś innego niż Misza. Gdy zaś usłyszał taką przemowę od swojego
przyjaciela, przepełniła go ona radością.
Jest to bowiem prawda, że człowiek może zupełnie nie nadążać za czasami, w których żyje.
Może się urodzić w mieście słynącym z niepowtarzalnej kultury, a mimo to te same zwyczaje,
mody i idee, które rozsławiają owo miasto na cały świat, dla tego człowieka mogą nie mieć
najmniejszego sensu. Krocząc przez życie, rozgląda się zdezorientowany, nie rozumiejąc ani
skłonności, ani aspiracji współczesnych sobie ludzi.
W odniesieniu do kogoś takiego można zapomnieć o jakichkolwiek szansach na romans
i sukces zawodowy, są one bowiem domeną ludzi nadążających za swoimi czasami. Jemu
pozostaje ryczeć jak osioł albo szukać pociechy w przeoczonych książkach odkrywanych
w przeoczonych księgarniach. A gdy jego współlokator wraca chwiejnym krokiem do domu
o drugiej w nocy, osobnikowi takiemu nie pozostaje nic innego, jak tylko słuchać w milczącym
zdumieniu relacji z najnowszych dramatycznych wydarzeń na miejskich salonach.
Przez większość życia Miszki właśnie taki był jego los.
Bywa jednak, że wydarzenia toczą się takim torem, iż człowiek nienadążający za swoimi
czasami może z dnia na dzień znaleźć się w odpowiednim miejscu i odpowiednim czasie. Mody
i postawy, które dotąd wydawały mu się zupełnie obce, zostają nagle zmiecione na bok
i zastąpione modami i postawami doskonale współgrającymi z jego najgłębszymi odczuciami.
Wtedy, niczym samotny żeglarz dryfujący przez lata po obcych morzach, budzi się pewnej nocy
i odkrywa nad sobą znajomą konstelację.
A gdy to następuje – ta niezwykła zmiana układu gwiazd – człowiek, który tak długo nie
nadążał za swoimi czasami, doświadcza wielkiej jasności umysłu. Nagle wszystko, co
przeminęło, ukazuje mu się jako konieczny ciąg zdarzeń, a wszystko, co obiecuje nastąpić, ma
wyraźny rym i powód.
Gdy zegar bijący dwa razy obwieścił dwunastą, nawet Miszka uznał zasadność wypicia
jeszcze jednego kieliszka wina. Wznieśli toasty nie tylko za wielkiego księcia, lecz także za
Helenę i hrabinę, za Rosję i Leniwągodzinę, za poezję i chodzenie od ściany do ściany oraz za
każdy inny godny toastu aspekt życia, jaki im przyszedł do głowy.
Adwent

Pewnego wieczoru pod koniec grudnia, idąc korytarzem w stronę Piazzy, hrabia wyraźnie poczuł
powiew mroźnego powietrza, mimo że od najbliższego wyjścia na ulicę dzieliło go pięćdziesiąt
metrów. Podmuch musnął go z całą świeżością i przejrzystością rozgwieżdżonego zimowego
wieczoru. Gdy hrabia przystanął i się rozejrzał, uświadomił sobie, że powietrze dolatuje z…
szatni – z szatni, w której nie było widać szatniarki Tani. Dlatego rozejrzawszy się w prawo
i w lewo, wszedł do środka.
Najwidoczniej chwilę wcześniej nastąpił tak wielki napływ gości przybywających na kolację,
że zimowe powietrze nie zdążyło jeszcze ulecieć z ich płaszczy. Tu wisiał szynel żołnierza
przyprószony śniegiem na ramionach, tam wełniana kurtka biurokraty, wciąż jeszcze wilgotna,
a jeszcze dalej czarne futro z norek z kołnierzem z gronostaja (a może to były sobole?),
najprawdopodobniej noszone przez kochankę jakiegoś komisarza.
Zbliżywszy rękaw do nosa, hrabia wyczuł woń dymu z kominka i nutę orientalnej wody
kolońskiej. Ta młoda piękność wyszła z jakiegoś eleganckiego domu przy Bulwarowym Kole
i zapewne przyjechała tu automobilem równie czarnym jak jej futro. A może wolała przejść się
po Twerskiej, gdzie pomnik Puszkina stał zamyślony, lecz niewzruszony pod świeżą warstwą
śniegu. Albo jeszcze lepiej, przybyła saniami, a kopyta koni stukały na brukowanych ulicach
i strzelanie z bata współgrało z okrzykami woźnicy.
Właśnie w taki sposób hrabia i jego siostra stawiali czoło zimnu w Wigilię Bożego
Narodzenia. Obiecawszy babci, że wrócą najpóźniej o północy, rodzeństwo wyruszało trojką
w rześki wieczór, by odwiedzić sąsiadów. Hrabia chwytał lejce, przykrywali sobie kolana wilczą
skórą i mknęli dołem przez pastwisko ku wiejskiej drodze, gdzie hrabia wołał: „Dokąd najpierw?
Do Bobryńskich? Do Dawidowów?”.
Jednak bez względu na to, czy wybrali się do jednych, do drugich, czy do kogoś zupełnie
innego, czekały ich uczta, ogień w kominku i otwarte ramiona. Były jaskrawe sukienki i rumiane
policzki, i rozrzewnieni wujowie wznoszący toasty przez łzy, podczas gdy dzieci ukradkiem
przyglądały się temu ze schodów. A muzyka? Śpiewano piosenki, które skłaniały do opróżniania
kieliszków i zrywania się z miejsca. Piosenki, które zmuszały do skakania i zaśmiewania się
w sposób nieprzystający do wieku. Piosenki, przy których wirowało się i kręciło piruety, aż
w końcu gubiło się nie tylko między bawialnią a salonem, lecz nawet między niebem a ziemią.
Tuż przed północą rodzeństwo Rostowów chwiejnym krokiem opuszczało drugi albo trzeci
z odwiedzonych domów i szukało swoich sań. Ich śmiech odbijał się echem pod gwiazdami,
a ich kroki zataczały szerokie łuki, lawirując wzdłuż prostych śladów, które zostawili,
przyjeżdżając, tak że rankiem oczom gospodarzy ukazywał się olbrzymi klucz wiolinowy
odwzorowany w śniegu za pomocą butów.
Siedząc z powrotem w trojce, pędzili wiejskimi drogami, przecinając wieś Pietrowskoje,
gdzie niedaleko od murów klasztoru stał kościół Wniebowstąpienia. Wzniesiony w 1814 roku
dla uczczenia klęski Napoleona, szczycił się kampanilą, z którą mogła się równać jedynie ta na
wieży Iwana Groźnego na Kremlu. Dwadzieścia dzwonów odlano z dział porzuconych przez
najeźdźcę podczas odwrotu i każde ich bicie zdawało się wołać: „Niech żyje Rosja! Niech żyje
car!”.
Gdy jednak docierali do zakrętu, na którym hrabia zwykle poganiał konie, by jeszcze
szybciej poniosły ich do domu, Helena kładła rękę na jego ramieniu, sygnalizując, że powinni
zwolnić, gdyż właśnie nadeszła północ i kilometr za nimi rozkołysały się dzwony w kościele
Wniebowstąpienia, a ich dźwięki spłynęły kaskadą na zamarzniętą ziemię, rozbrzmiewając
świętym kantykiem. W przerwie między ich pieśniami, jeśli człowiek dobrze się wsłuchał, ponad
dyszeniem koni, ponad gwizdami wiatru słychać było dzwony Świętego Michała piętnaście
kilometrów dalej – a potem jeszcze bardziej odległe dzwony Świętej Zofii – nawołujące się
nawzajem niczym stado gęsi nad stawem o zmierzchu.
Dzwony kościoła Wniebowstąpienia…
Gdy w 1918 roku hrabia przejeżdżał przez Pietrowskoje, spiesząc z Paryża do domu, natknął
się na zbiorowisko chłopów stłoczonych w milczącej konsternacji przed murami klasztoru.
Ponoć rankiem zjawiła się armia konna z karawaną pustych wozów. Na rozkaz młodego kapitana
oddział kozaków wspiął się na kampanilę i po kolei zdjął z wieży wszystkie dzwony. Gdy
przyszła pora dźwignąć największy, na schody wysłano drugi oddział kozaków. Zdjęto starego
olbrzyma z haka, przytrzymano go na chwilę na balustradzie, a następnie zepchnięto na dół, tak
że wykonawszy jeden obrót w powietrzu, z hukiem wylądował na piachu.
Gdy z klasztoru wybiegł opat, by stawić czoło kapitanowi – żądając, by w imię Pana
natychmiast zaprzestali bezczeszczenia – kapitan oparł się o słup i zapalił papierosa.
– Oddajcie cesarzowi, co cesarskie – powiedział – a Bogu, co boskie.
Po tych słowach rozkazał swoim ludziom, by zawlekli opata na dzwonnicę i zepchnęli go
z wieży w ramiona jego Stwórcy.
Bolszewicy zarekwirowali dzwony kościoła Wniebowstąpienia prawdopodobnie po to, by
przetopić je na działa, a zatem przywrócić im pierwotną postać. Z tego, co wiedział hrabia,
działa pozyskane po wycofaniu się wojsk Napoleona i przetopione na dzwony kościoła
Wniebowstąpienia zostały wcześniej przetopione przez Francuzów z dzwonów w La Rochelle,
a te z kolei powstały z brytyjskich garłaczy zdobytych podczas wojny trzydziestoletniej. Raz po
raz z dzwonów w armaty i z powrotem, odtąd aż po kres czasu. Taki już los rudy żelaza.
– Panie hrabio…?
Wyrwany z zamyślenia hrabia podniósł wzrok i ujrzał Tanię stojącą w drzwiach.
– Sobole, jak mniemam – powiedział, wypuszczając rękaw. – Tak, z całą pewnością sobole.

Grudzień w Piazzy…
Od dnia, w którym Metropol otworzył swe podwoje, mieszkańcy Moskwy spoglądali na
Piazzę nadającą ton kolejnym sezonom. Bowiem już o piątej pierwszego dnia grudnia sala była
przystrojona w oczekiwaniu na Nowy Rok. Z fontanny zwisały świerkowe girlandy
z jaskrawoczerwonymi jagodami. Z balkonów spływały sznury światełek. A klienci? Ściągali
z całej Moskwy, tak że o ósmej, gdy orkiestra grała pierwszą świąteczną melodię, wszystkie
stoliki były już zajęte. O dziewiątej kelnerzy przynosili krzesła z korytarzy, by ci, którzy zjawili
się później, mogli uściskać przyjaciół. A na środku każdego stolika – bez względu na to, czy
zasiadali przy nim wielcy, czy skromni – stała porcja kawioru, gdyż geniusz tego przysmaku
polega na tym, że można się nim delektować zarówno w małych, jak i w dużych ilościach.
Dlatego hrabia lekko się rozczarował, gdy w wieczór przesilenia zimowego wszedł do Piazzy
i ujrzał salę nieozdobioną, balustrady nieobwieszone, akordeonistę na miejscu dla orkiestry
i stoliki, które w dwóch trzecich były puste.
Lecz przecież – o czym wie każde dziecko – rytm Bożego Narodzenia powinien
rozbrzmiewać w sercach. W dodatku przy swoim ulubionym stoliku obok fontanny siedziała
Nina w jaskrawożółtej sukience przewiązanej w talii ciemnozieloną wstążką.
– Wesołych świąt – powiedział z ukłonem hrabia, gdy podszedł do stolika.
Nina wstała i dygnęła.
– Tobie także życzę wszelkiej pomyślności.
Gdy już siedzieli z serwetkami rozłożonymi na kolanach, Nina wyjaśniła, że ponieważ
niedługo spotka się ze swoim ojcem na kolacji, pozwoliła sobie zamówić tylko przystawkę.
– Bardzo rozsądnie – powiedział hrabia.
W tym momencie zjawił się Laufer, niosąc małą wieżę z lodów.
– To ta twoja przystawka?
– Oui – odrzekła Nina.
Postawiwszy pucharek przed Niną, Laufer z uśmiechem szachisty odwrócił się i spytał
hrabiego, czy chciałby zobaczyć kartę dań (jak gdyby hrabia nie znał jej na pamięć!).
– Nie, dobry człowieku, dziękuję. Poproszę tylko kieliszek szampana i łyżeczkę.
Nina, która we wszystkich ważnych sprawach wykazywała się systematycznością, jadła lody,
nie mieszając smaków, i przesuwała się od najjaśniejszego do najciemniejszego koloru. Dlatego
rozprawiwszy się już z waniliowymi, właśnie przechodziła do cytrynowych, które doskonale
pasowały do jej sukienki.
– Domyślam się – zagaił hrabia – że nie możesz się doczekać wizyty w domu.
– Tak, miło będzie wszystkich zobaczyć – odpowiedziała Nina. – Ale kiedy w styczniu
wrócimy do Moskwy, pójdę do szkoły.
– Nie wydajesz się zbyt podekscytowana tą perspektywą.
– Obawiam się, że będzie strasznie nudno – przyznała – i że będzie się tam roiło od dzieci.
Hrabia z powagą pokiwał głową, przyznając, że obecność dzieci w szkole jest bez wątpienia
prawdopodobna. Potem, zanurzywszy łyżeczkę w gałce lodów truskawkowych, wyznał, że sam
bardzo lubił chodzić do szkoły.
– Wszyscy mi to mówią.
– Uwielbiałem czytać Odyseję i Eneidę, a poza tym znalazłem tam najlepszych przyjaciół…
– Tak, tak – powiedziała, przewracając oczami. – O tym też wszyscy mówią.
– No cóż, czasami wszyscy mówią coś dlatego, że to prawda.
– Czasami – poprawiła go Nina – wszyscy mówią coś dlatego, że to wszyscy. Ale dlaczego
miałabym słuchać wszystkich? Czy wszyscy napisali Odyseję? Czy wszyscy napisali Eneidę? –
Pokręciła głową, a potem definitywnie podsumowała: – Jedyna różnica między wszystkimi
a nikim polega na obuwiu.
Być może hrabia powinien był wtedy porzucić ten temat. Nie mógł jednak znieść myśli, że
jego młoda przyjaciółka rozpocznie swą moskiewską edukację z tak negatywnym nastawieniem.
Gdy zajęła się gałką fioletowych lodów (prawdopodobnie jeżynowych), szukał najlepszego
sposobu ukazania jej zalet formalnego kształcenia.
– Szkoła z pewnością bywa denerwująca – przyznał po chwili – ale myślę, że w końcu
z zadowoleniem stwierdzisz, że to doświadczenie poszerzyło twoje horyzonty.
Nina podniosła głowę.
– Co masz na myśli?
– Co mam na myśli?
– Mówiąc: „poszerzyło twoje horyzonty”.
Stwierdzenie hrabiego wydawało się tak aksjomatyczne, że nie przygotował się do
rozwinięcia tej myśli. Dlatego zanim odpowiedział, skinął na Laufra, żeby przyniósł mu drugi
kieliszek szampana. Przez wieki używano szampana podczas inaugurowania małżeństw
i wodowania statków. Większość zakłada, że dzieje się tak z powodu nieodzownie odświętnego
charakteru tego trunku. Tak naprawdę jednak sięga się po niego na początku tych ryzykownych
przedsięwzięć dlatego, że bardzo skutecznie wzmacnia determinację. Gdy kieliszek stanął na
stole, hrabia pociągnął łyk dość duży, by poczuć łaskotanie w zatokach.
– Mówiąc o poszerzaniu horyzontów – zaryzykował – miałem na myśli to, że edukacja da ci
wyobrażenie o rozległości świata, o jego cudach, o licznych i różnorodnych sposobach życia.
– Czy podróże nie zrobiłyby tego skuteczniej?
– Podróże?
– Rozmawiamy o horyzontach, prawda? O tej poziomej linii na końcu pola widzenia? Czy
zamiast siedzieć w równiutkich rzędach w szkole, nie byłoby lepiej wyruszyć w stronę
prawdziwego horyzontu, żeby się przekonać, co jest za nim? Właśnie tak zrobił Marco Polo,
płynąc do Chin. I Kolumb, płynąc do Ameryki. I Piotr Wielki, podróżując po Europie incognito!
Nina zamilkła, by nabrać wielką porcję lodów czekoladowych, a gdy hrabia zrobił taką minę,
jakby za chwilę miał jej odpowiedzieć, pomachała łyżeczką, dając mu znak, że jeszcze nie
skończyła. Czekał zatem w skupieniu, aż przełknie.
– Wczoraj wieczorem ojciec zabrał mnie na Szeherezadę.
– Ach – odrzekł hrabia (zadowolony ze zmiany tematu). – Rimski-Korsakow w najlepszym
wydaniu.
– Być może. Nie mam pojęcia. Chodzi mi o to, że zgodnie z programem kompozycja miała
„oczarować” słuchaczy „światem baśni z tysiąca i jednej nocy”.
– Królestwo Aladyna i jego lampy – powiedział hrabia z uśmiechem.
– Właśnie. I rzeczywiście, wszyscy w teatrze wydawali się niezwykle oczarowani.
– A widzisz.
– Mimo to żadna z tych osób nie ma najmniejszego zamiaru pojechać do Arabii, choć
właśnie tam znajduje się ta lampa.
Za sprawą jakiejś niezwykłej przewrotności losu dokładnie w chwili, w której Nina
wypowiedziała te słowa, akordeonista skończył grać starą, lubianą melodię i nieliczni klienci
obsypali go brawami. Nina opadła na oparcie i obiema rękami wskazała ludzi wokół, jakby ich
aplauz był ostatecznym potwierdzeniem jej racji.
Cechą wytrawnego szachisty jest to, że poświęca króla, gdy widzi nieuchronność klęski, bez
względu na to, ile jeszcze ruchów można by wykonać w tej partyjce. Dlatego hrabia spytał:
– Jak ci smakowała przystawka?
– Była wyborna.
Akordeonista zaczął grać skoczną melodyjkę przypominającą angielską kolędę. Uznając to
za sygnał, hrabia dał znak, że chciałby wznieść toast.
– To smutna, lecz nieunikniona życiowa prawda – zaczął – że gdy przybywa nam lat, nasze
kręgi towarzyskie się kurczą. Czy to za sprawą rosnącego przyzwyczajenia, czy malejącego
wigoru, nagle odkrywamy, że otacza nas zaledwie kilka znajomych twarzy. Dlatego za
niezwykły dar losu uważam to, że na tym etapie życia znalazłem tak wspaniałą nową
przyjaciółkę.
Po tych słowach sięgnął do kieszeni i podał Ninie prezent.
– To pewien drobiazg, który bardzo mi się przydawał, kiedy byłem w twoim wieku. Niech
pozwoli ci dotrwać do chwili, w której zaczniesz podróżować incognito.
Nina uśmiechnęła się w sposób sugerujący (dość mało przekonująco), że absolutnie nie
powinien był zaprzątać sobie głowy prezentem. Potem rozpakowała podarek i ujrzała
sześciokątną lornetkę teatralną hrabiny Rostow.
– Należała do mojej babci – wyjaśnił hrabia.
Po raz pierwszy od początku ich znajomości Nina oniemiała. Obracała małą lornetkę
w dłoniach, podziwiając obudowę z macicy perłowej i delikatne mosiężne elementy. Potem
przystawiła lornetkę do oczu, żeby powoli zlustrować salę.
– Znasz mnie lepiej niż ktokolwiek inny – powiedziała po chwili. – Będzie moim skarbem aż
do śmierci.
To, że sama nie pomyślała o tym, by przynieść hrabiemu prezent, wydało mu się najzupełniej
zrozumiałe. Była przecież jeszcze dzieckiem, a poza tym czasy rozpakowywania
niespodziewanych podarków miał już zdecydowanie za sobą.
– Robi się późno – powiedział. – Nie chciałbym, żeby twój ojciec musiał na ciebie czekać.
– Tak – przyznała z żalem. – Pora na mnie.
Potem, spoglądając w stronę kierownika sali, uniosła rękę jak klient proszący o rachunek.
Jednak gdy kierownik sali podszedł do stolika, nie przyniósł rachunku. Zamiast niego trzymał
w ręce ogromne żółte pudło przewiązane zieloną wstążką.
– Proszę – powiedziała Nina. – To drobiazg dla ciebie. Ale musisz obiecać, że otworzysz go
dopiero, kiedy wybije północ.
Gdy Nina wyszła z Piazzy, by spotkać się z ojcem, hrabia miał zamiar uregulować rachunek,
przenieść się do Bojarskiej (na kotlet jagnięcy w ziołach), a następnie zaszyć się w swoim
gabinecie z kieliszkiem porto i czekać, aż wybije północ. Kiedy jednak akordeonista zaczął grać
drugą kolędę, uwaga hrabiego skupiła się na sąsiednim stoliku, przy którym pewien młody
mężczyzna zdawał się wkraczać w najwcześniejsze fazy romantycznych odkryć.
Dotąd ów młodzian z zaczątkiem wąsika prawdopodobnie podziwiał przenikliwość umysłu
i powagę oblicza koleżanki w jakiejś sali wykładowej. Wreszcie zebrał się na odwagę i zaprosił
ją do kawiarni, być może pod pretekstem omówienia jakiejś sprawy interesującej
z ideologicznego punktu widzenia. Teraz siedziała przed nim w Piazzy, rozglądając się bez
uśmiechu i bez słowa.
Próbując przerwać milczenie, młodzian rzucił uwagę na temat zbliżającej się konferencji, na
której miano zjednoczyć sowieckie republiki – rozsądne posunięcie, zważywszy na wyraźne
zaangażowanie towarzyszki w losy ojczyzny. I rzeczywiście, młoda dama miała poglądy na ten
temat. Gdy jednak wyraziła swą opinię w kwestii Zakaukazia, rozmowa nabrała zdecydowanie
formalnego charakteru. Co więcej, młodzieniec, zrobiwszy minę równie poważną jak ona,
najwyraźniej zupełnie się pogubił. Gdyby miał teraz wygłosić własną opinię, prawie na pewno
wypadłby na pozera, któremu brakuje rozeznania w najważniejszych współczesnych sprawach.
Potem mogłoby być już tylko gorzej i w końcu wlókłby za sobą swe nadzieje tak jak zbesztane
dziecko, które wlecze pluszowego misia, obijając go o schody.
Jednak akurat gdy młoda dama zachęcała go, by podzielił się swoimi przemyśleniami na
temat Zakaukazia, akordeonista zaczął grać melodię o hiszpańskim brzmieniu. Najwidoczniej
coś dziewczynie przypomniała, ponieważ urwała w pół słowa, by spojrzeć na muzyka
i zastanowić się głośno nad pochodzeniem tego utworu.
– To z Dziadka do orzechów – odrzekł bez zastanowienia młody człowiek.
– Z Dziadka do orzechów… – powtórzyła.
Zważywszy na dominującą na jej twarzy powagę, nie było jasne, co sądzi na temat muzyki
z innej epoki. W tej sytuacji wielu weteranów doradziłoby młodzieńcowi, by postępował
ostrożnie – zaczekał, aż usłyszy, jakie skojarzenia budzi w niej ta melodia. On jednak od razu
przystąpił do działania. I to z odwagą.
– Kiedy byłem mały, babcia prowadzała mnie na to co roku.
Młoda dama odwróciła się od akordeonisty i spojrzała na swojego towarzysza.
– Przypuszczam, że niektórzy uważają tę muzykę za sentymentalną – ciągnął – ale w grudniu
nigdy nie przegapiłem tego baletu, nawet jeśli byłem zmuszony chodzić na niego sam.
Dobra robota, kolego.
Mina dziewczyny wyraźnie złagodniała, a w jej oczach pojawił się błysk zainteresowania,
ponieważ oto nowy znajomy ukazał jej się od niespodziewanej strony: czystej, szczerej
i nieskruszonej. Rozchyliła usta, szykując się do zadania pytania…
– Są państwo gotowi złożyć zamówienie?
Nad stolikiem pochylał się Laufer.
Oczywiście, że nie są gotowi!, miał ochotę zawołać hrabia. Każdy głupiec to widzi!
Gdyby młodzieniec był mądry, posłałby Laufra do diabła i poprosił młodą damę, by
powiedziała to, co chciała powiedzieć. Zamiast tego posłusznie sięgnął po kartę dań. Być może
wydawało mu się, że idealne danie zeskoczy z karty i przedstawi się z nazwy. Jednak dla
młodego, pełnego nadziei mężczyzny próbującego zaimponować młodej, poważnej kobiecie
menu Piazzy było równie niebezpieczne jak Cieśnina Mesyńska. Z lewej znajdowała się Scylla
tańszych dań, które sugerowałyby skąpstwo i brak klasy, a z prawej Charybda przysmaków
mogących przetrzebić człowiekowi kieszeń i zrobić z niego pretensjonalnego typa. Młodzieniec
wodził wzrokiem między tymi dwiema pułapkami. W przebłysku geniuszu zamówił jednak
gulasz po łotewsku.
Ta tradycyjna potrawa z wołowiny, cebuli i moreli była stosunkowo droga, a ponadto dość
egzotyczna. I w pewnym sensie nawiązywała do świata babć, świąt i sentymentalnych melodii,
o którym zaczynali rozmawiać, gdy tak niegrzecznie im przeszkodzono.
– Poproszę to samo – powiedziała nasza poważna młoda dama.
To samo!
Potem spojrzała na swojego młodego, pełnego nadziei znajomego z odrobiną tej czułości,
którą Natasza okazała Pierre’owi pod koniec drugiego tomu Wojny i pokoju.
– A czy chcieliby państwo zamówić jakieś wino do gulaszu? – spytał Laufer.
Młodzian się zawahał, po czym niepewnie sięgnął po kartę win. Całkiem możliwe, że
zamawiał butelkę tego trunku po raz pierwszy w życiu. Nieważne, że nie pojmował wyższości
rocznika tysiąc dziewięćsetnego nad tysiąc dziewięćset pierwszym – on nie odróżniał burgunda
od bordo.
Dając młodzianowi najwyżej minutę na rozważenie dostępnych możliwości, Laufer pochylił
się i z protekcjonalnym uśmiechem popukał palcem w kartę.
– Może rioja?
Rioja? Przecież to wino starłoby się z gulaszem jak Achilles z Hektorem. Powaliłoby go
ciosem w głowę, a potem wlekło za rydwanem, kwestionując siłę wszystkich Trojan. Poza tym
bez wątpienia kosztowało trzykrotnie więcej, niż młodzieniec mógł wydać.
Kręcąc głową, hrabia pomyślał, że doświadczenia po prostu nie sposób niczym zastąpić.
Była to doskonała okazja, by kelner mógł wypełnić sens swojego istnienia. Polecając
odpowiednie wino, mógłby uspokoić młodzieńca, udoskonalić posiłek i pchnąć naprzód sprawę
romansu – wszystko za jednym zamachem. Laufer jednak, czy to przez brak subtelności, czy to
przez brak rozumu, nie tylko nie wypełniał sensu swojego istnienia, lecz postawił klienta
w trudnej sytuacji. A młody mężczyzna, który najwyraźniej nie wiedział, co począć, i zaczynał
mieć wrażenie, że obserwują go wszyscy ludzie w restauracji, był już bliski przystania na
propozycję kelnera.
– Jeśli wolno – wtrącił się hrabia. – Nic nie pasuje lepiej do gulaszu po łotewsku niż butelka
mukuzani.
Hrabia przechylił się w stronę sąsiedniego stolika i naśladując idealnie rozchylone palce
Andrieja, wskazał początek listy. Jako dżentelmen nie wspomniał, że mukuzani kosztuje ułamek
tego, co rioja. Zamiast tego dodał po prostu:
– Gruzini wręcz uprawiają winogrona, mając nadzieję, że pewnego dnia powstałemu z nich
winu będzie dane towarzyszyć takiemu gulaszowi.
Młody mężczyzna wymienił ze swoją towarzyszką krótkie spojrzenia, jakby chciał spytać:
„A cóż to za ekscentryk?”. Potem jednak zwrócił się do Laufra.
– Poproszę butelkę mukuzani.
– Oczywiście – odrzekł kelner.
Kilka minut później przyniesiono wino i nalano je do kieliszków, a młoda kobieta spytała
młodzieńca, jaka była jego babcia. Hrabia zaś odgonił od siebie wszystkie myśli o jagnięcinie
w ziołach w Bojarskiej. Wezwał Pietię, by zaniósł do jego pokoju prezent od Niny, i sam też
zamówił gulasz po łotewsku z butelką mukuzani.
Tak jak przypuszczał, była to potrawa w sam raz na tę porę roku. Cebula dokładnie
skarmelizowana, wieprzowina uduszona na wolnym ogniu, a morele krótko podgotowane – te
trzy składniki tworzyły razem słodką i parującą całość, która jednocześnie przywodziła na myśl
komfort zasypanej śniegiem tawerny i brzęczenie cygańskiego tamburyna.
Gdy hrabia upił łyk wina, młoda para pochwyciła jego spojrzenie i sięgnęła po kieliszki, by
wznieść toast na znak wdzięczności i sympatii. Później obydwoje wrócili do przerwanej
rozmowy, która nabrała takiej intymności, że nie można już było jej usłyszeć wśród dźwięków
akordeonu.
Miłość młodych, pomyślał hrabia z uśmiechem. Ona z pewnością nie jest nowaja.
– Życzy pan sobie coś jeszcze?
Pytanie to padło z ust Laufra. Po chwili zastanowienia hrabia poprosił o gałkę lodów
waniliowych.
Gdy Aleksander Iljicz znalazł się w głównym holu, zauważył czterech mężczyzn w strojach
wieczorowych, którzy weszli do hotelu, niosąc czarne skórzane walizki. Był to
najprawdopodobniej jeden z kwartetów smyczkowych, które czasami grały w prywatnych salach
na górze.
Trzej muzycy wyglądali, jakby występowali razem od dziewiętnastego wieku, mieli takie
same białe włosy i znużone miny profesjonalistów. Drugi skrzypek odstawał jednak od reszty,
ponieważ mógł mieć najwyżej dwadzieścia dwa lata i zachował pewną sprężystość kroku.
Dopiero gdy kwartet podszedł do windy, hrabia go rozpoznał.
Nie widział Nikołaja Pietrowa bodaj od 1914 roku, gdy książę miał najwyżej trzynaście lat,
i biorąc pod uwagę upływ czasu, mógłby w ogóle go nie rozpoznać, gdyby nie jego skromny
uśmiech – charakterystyczna cecha linii Pietrowów przekazywana z pokolenia na pokolenie.
– Nikołaj?
Gdy hrabia się odezwał, czterej muzycy odwrócili się od windy i spojrzeli na niego
z zaciekawieniem.
– Aleksander Iljicz…? – spytał po chwili książę.
– A któż by inny.
Książę poprosił kolegów, żeby wsiedli do windy bez niego, po czym uśmiechnął się do
hrabiego w ten swój charakterystyczny sposób.
– Dobrze cię widzieć, Aleksandrze.
– Ciebie także.
Przez chwilę milczeli, a potem zaskoczenie na twarzy księcia ustąpiło miejsca
zaciekawieniu.
– Czy to… lody?
– Słucham? Och! Tak. Ale nie dla mnie.
Książę z rozbawieniem pokiwał głową, lecz nic już więcej na ten temat nie powiedział.
– Masz jakieś wieści od Dmitrija? – ośmielił się spytać hrabia.
– Zdaje się, że jest w Szwajcarii.
– Ach – powiedział hrabia z uśmiechem. – Najczystsze powietrze w Europie.
Książę wzruszył ramionami, jakby chciał powiedzieć, że coś o tym słyszał, ale nie
doświadczył tego osobiście.
– Ostatnim razem, kiedy cię widziałem – zauważył hrabia – grałeś Bacha na przyjęciu
u swojej babci.
Książę się roześmiał i uniósł walizkę.
– Chyba nadal gram Bacha na przyjęciach.
Potem wskazał na windę i dodał z wyraźnym zadowoleniem:
– To był Siergiej Eisenow.
– Nie może być!
Na przełomie wieków Siergiej Eisenow udzielał lekcji muzyki połowie chłopców
z Bulwarowego Koła.
– Takim jak my niełatwo znaleźć pracę – powiedział książę. – Ale Siergiej zatrudnia mnie,
kiedy tylko może.
Hrabia chciał mu zadać tak wiele pytań: czy reszta członków rodziny Pietrowów nadal jest
w Moskwie? Czy jego babcia żyje? Czy nadal mieszka w tym cudownym domu przy placu
Puszkina? Stali jednak na środku hotelowego holu, mijani przez mężczyzn i kobiety
zmierzających w stronę schodów – część z nich była odświętnie ubrana.
– Muszę już iść – powiedział książę.
– Tak, oczywiście. Nie chciałem cię zatrzymywać.
Książę skinął głową i odwrócił się w stronę schodów, lecz po chwili znów spojrzał na
hrabiego.
– W sobotę wieczorem znowu będziemy tu grali – powiedział. – Może potem poszlibyśmy
na drinka?
– Byłoby wspaniale – powiedział hrabia4.

Gdy Aleksander Iljicz dotarł na szóste piętro, trzy razy cmoknął językiem, a potem wszedł do
pokoju, zostawiając uchylone drzwi. Na biurku, tam, gdzie położył go Pietia, leżał prezent od
Niny. Hrabia wziął go pod pachę, przeszedł między marynarkami do swojego gabinetu i postawił
prezent na stoliku babci, a pucharek z roztopionymi lodami na podłodze. Kiedy nalał sobie
kieliszek porto, obok jego stóp przemknął srebrzysty cień, który następnie zbliżył się do
pucharka.
– Wesołych świąt, Herr Droselmajer.
– Miau – odpowiedział kot.
Zegar bijący dwa razy wskazywał dopiero jedenastą. Z porto w jednej ręce i Opowieścią
wigilijną w drugiej hrabia odchylił się zatem w fotelu i posłusznie czekał, aż wybije północ.
Siedzenie w fotelu i czytanie powieści, nawet pasującej do świątecznej atmosfery, gdy ma się
pięknie zapakowany prezent na wyciągnięcie ręki, a za świadka tylko jednookiego kota, bez
wątpienia wymaga pewnej dyscypliny. Hrabia jednak doskonalił się w tej dyscyplinie już jako
dziecko, kiedy w dniach poprzedzających Boże Narodzenie maszerował przed zamkniętymi
drzwiami salonu z niewzruszoną miną strażnika pałacu Buckingham.
Samokontrola młodego Aleksandra nie miała źródła w przedwcześnie rozbudzonym
podziwie dla wojskowej dyscypliny ani w skrupulatnym przestrzeganiu obowiązujących w domu
zasad. Nim skończył dziesięć lat, nikt nie miał najmniejszych wątpliwości, że chłopiec nie jest
ani skrupulatny, ani zdyscyplinowany (o czym mogła zaświadczyć cała falanga nauczycieli,
opiekunów i posterunkowych). Nie, jeśli hrabia kornie maszerował przed zamkniętymi drzwiami
salonu, to tylko dlatego, że jak nauczyło go doświadczenie, był to najlepszy sposób, by
zagwarantować sobie wspaniałość świąt.
W Wigilię, gdy ojciec wreszcie dał znak i hrabia z Heleną mogli otworzyć drzwi, ukazywał
im się bowiem niemal czterometrowy świerk rozświetlony od pnia po czubek i obwieszony
łańcuchami. W salonie stały misy z pomarańczami z Sewilli i kolorowymi cukierkami
z Wiednia. A gdzieś pod choinką leżał schowany prezent niespodzianka – na przykład drewniany
miecz do obrony szańców albo latarnia, z którą zgłębiało się tajemnice grobowca mumii.
Na tym polega magia Bożego Narodzenia w dzieciństwie, pomyślał hrabia z lekką tęsknotą.
Jeden prezent może dostarczyć niezliczonych godzin pełnych przygód, nie wymagając nawet
wyjścia z domu.
Droselmajer, który usadowił się na drugim krześle z wysokim oparciem, żeby lizać sobie
łapy, nagle skierował samotne oko ku drzwiom szafy i nastawił małe uszy. Najwidoczniej
usłyszał obracanie się trybików, bo po chwili zegar zaczął wybijać północ.
Odłożywszy książkę i porto, hrabia umieścił sobie na kolanach prezent od Niny, zbliżył palce
do ciemnozielonej kokardy i wsłuchał się w bicie zegara. Dopiero po dwunastym, ostatnim
uderzeniu pociągnął za końce wstążki.
– Co pan o tym sądzi, mein Herr? Elegancki kapelusz?
Kot spojrzał na hrabiego i w zgodzie z atmosferą świąt zaczął mruczeć. Hrabia odpowiedział
kiwnięciem głowy i ostrożnie podniósł pokrywę… znajdując w środku następne pudełko
owinięte w żółty papier i przewiązane ciemnozieloną wstążką.
Odstawiając na bok puste pudełko, hrabia jeszcze raz kiwnął do kota, pociągnął za końce
następnej kokardy i podniósł wieko… odkrywając w środku trzecie pudełko. Sumiennie
powtarzał rozwiązywanie kokard i podnoszenie pokryw jeszcze trzykrotnie, aż w końcu w jego
dłoni spoczęło ostatnie pudełeczko wielkości pudełka zapałek. Kiedy jednak rozwiązał kokardę
i podniósł także to wieczko, w przytulnym wnętrzu znalazł nawleczony na ciemnozieloną
wstążkę uniwersalny klucz Niny do hotelu.

Gdy kwadrans po północy hrabia ułożył się w łóżku z książką Dickensa, myślał, że przeczyta
tylko parę akapitów i wyłączy światło, lecz zamiast tego pogrążył się w lekturze.
Dotarł do tego miejsca opowieści, w którym Scrooge’a porywa wesoły olbrzym, duch
obecnych świąt Bożego Narodzenia. W dzieciństwie hrabia przeczytał Opowieść wigilijną co
najmniej trzy razy. Dlatego oczywiście pamiętał wizytę, jaką Scrooge i jego przewodnik złożyli
w rozbrzmiewającym śmiechem domu bratanka głównego bohatera. Pamiętał także ich wizytę
przy skromnym, lecz otoczonym życzliwością stole Cratchitów. Zupełnie jednak zapomniał, że
po wyjściu od Cratchitów Drugi Duch zabrał Scrooge’a z Londynu na ponure i opustoszałe
wrzosowiska, gdzie rodzina górników świętowała Boże Narodzenie w rozpadającej się chacie
obok kopalni, a stamtąd do latarni morskiej na skalistej wysepce, gdzie wśród dudniących fal
dwaj pomarszczeni latarnicy trzymali się za ręce, śpiewając kolędę, a potem jeszcze dalej,
w huczący mrok wzburzonego morza, i w końcu znaleźli się na pokładzie statku, gdzie każdy
człowiek, dobry i zły, z czułością myślał o domu i miał dla kolegów życzliwe słowo.
Kto wie.
Może tym, co poruszyło hrabiego, były te rozrzucone po świecie postacie połączone magią
świąt, mimo że wiodły życie wypełnione ciężką pracą w niegościnnym klimacie. Być może
poruszył go widok spotkanej wcześniej młodej pary zmierzającej ku romansowi drogą starą jak
świat. A może przypadkowe spotkanie z Nikołajem, który mimo swojego pochodzenia znalazł
chyba dla siebie miejsce w nowej Rosji. Albo zupełnie nieoczekiwany dar w postaci przyjaźni
Niny. Bez względu na przyczynę, gdy hrabia zamknął książkę i wyłączył światło, zasnął
z poczuciem wielkiego zadowolenia.
Gdyby jednak nagle miał się zjawić duch przyszłych świąt Bożego Narodzenia i zbudzić
hrabiego, by ukazać mu skrawek przyszłości, hrabia zobaczyłby, że jego zadowolenie jest
przedwczesne. Bowiem niespełna cztery lata później, znów po starannym odliczeniu dwunastu
uderzeń zegara bijącego dwa razy, Aleksander Iljicz Rostow miał wspiąć się na dach hotelu
Metropol w swojej najlepszej marynarce i śmiało ruszyć w stronę gzymsu z zamiarem rzucenia
się z niego na ulicę.
4
Wśród czytelników europejskiej beletrystyki imiona i nazwiska postaci z rosyjskich powieści słyną z tego, że trudno je
wymówić. My, Rosjanie, nie zadowalając się samymi imionami i nazwiskami, lubimy używać tytułów, patronimików
i całej gamy zdrobnień – w rezultacie jedna postać w naszej powieści może zostać nazwana na cztery różne sposoby na
tyluż stronach. Co gorsza, wydaje się, że nasi najwięksi pisarze z powodu jakiegoś głęboko zakorzenionego poszanowania
tradycji albo zupełnego braku wyobraźni ograniczają się do używania trzydziestu imion. Nie sposób sięgnąć po dzieło
Tołstoja, Dostojewskiego albo Turgieniewa i nie wpaść na jakąś Annę, jakiegoś Andrieja albo Aleksandra. Dlatego
napotykając nową postać w rosyjskiej powieści, zachodni czytelnik z pewnością odczuwa pewien niepokój – wiedząc, że
skoro istnieje prawdopodobieństwo, iż odegra ona ważną rolę w dalszych rozdziałach, musi na chwilę przystanąć i zapisać
jej imię w pamięci.
Dlatego w tym miejscu uznałem za wskazane poinformować Czytelnika, że choć książę Nikołaj Pietrow umówił się
z hrabią na drinka na sobotę wieczór, nie zjawi się na tym spotkaniu.
Gdy bowiem o północy kwartet skończy występ, młody książę Nikołaj zapnie płaszcz, zawiąże szalik i pójdzie do
swojej rodzinnej rezydencji przy placu Puszkina. Nie trzeba zaznaczać, że kiedy dotrze tam o wpół do pierwszej, nie
powitają go lokaje. Ze skrzypcami w dłoni wejdzie po schodach, zmierzając do pokoju na czwartym piętrze, który
pozostawiono do jego dyspozycji.
Dom będzie się wydawał pusty, lecz na drugim piętrze Nikołaj natknie się na dwoje nowych lokatorów palących
papierosy. Rozpozna kobietę w średnim wieku, która mieszka w pokoju dziecięcym. Obok niej będzie stał kierowca
autobusu mający czteroosobową rodzinę i zajmujący buduar jego matki. Gdy książę powie im dobranoc ze skromnym
uśmiechem charakterystycznym dla swojej rodziny, żadne z nich nie odezwie się słowem. Kiedy jednak dotrze na czwarte
piętro, zrozumie ich powściągliwość i nie będzie mógł mieć do nich pretensji. Na korytarzu będzie bowiem czekało trzech
czekistów chcących przeszukać jego pokój.
Na ich widok książę Nikołaj nie zrobi sceny i nie będzie się silił na żadne jałowe protesty. Przecież będą przeszukiwali
jego pokój już trzeci raz w ciągu sześciu miesięcy i jednego z mężczyzn nawet rozpozna. Dlatego zaznajomiony
z procedurą i zmęczony po długim dniu skromnie się do nich uśmiechnie, wpuści ich do środka, a gdy zajmą się swoimi
sprawami, usiądzie przy małym stole przy oknie.
Książę nie ma nic do ukrycia. Gdy upadł carat, liczył sobie zaledwie szesnaście lat, nigdy nie czytał żadnego pamfletu
ani nie żywił urazy. Gdyby ktoś go poprosił o zagranie carskiego hymnu, nie pamiętałby jak. Dostrzega nawet pewien sens
w podzieleniu jego wielkiego, starego domu. Jego matka i siostry są w Paryżu, dziadkowie nie żyją, służba się
rozpierzchła. Co miałby robić z trzydziestoma pokojami? Tak naprawdę potrzebuje jedynie łóżka, miednicy i szansy
podjęcia pracy.
O drugiej księcia obudzi jednak szturchaniec funkcjonariusza. W jego ręku będzie spoczywał podręcznik – gramatyka
łacińska z czasów, gdy Nikołaj uczył się w carskim Liceum Aleksandryjskim.
– To wasze?
Nie będzie sensu kłamać.
– Tak – odpowie. – Uczyłem się w akademii, będąc chłopcem.
Czekista otworzy książkę, a tam na karcie przedtytułowej będzie widniała dostojna podobizna mądrego cara Mikołaja
II – jej posiadanie jest przestępstwem. Książę nie zdoła powstrzymać śmiechu, bo przecież tak bardzo się starał, by usunąć
z tego pokoju wszystkie portrety, herby i carskie insygnia.
Kapitan wytnie nożem kartkę z podręcznika gramatyki. Na odwrocie zaznaczy czas i miejsce i każe księciu złożyć
podpis.
Książę zostanie zabrany na Łubiankę, gdzie będą go przetrzymywać kilka dni i po raz kolejny wypytywać
o przekonania. Piątego dnia los w ogólnym rozrachunku go oszczędzi. Nie zaprowadzą go bowiem na podwórze i nie
postawią pod murem. Nie ześlą go też na Sybir. Dostanie tylko „minus sześć”: wyrok, który umożliwi mu swobodne
poruszanie się po Rosji, pod warunkiem że nigdy nie pokaże się w Moskwie, w Sankt Petersburgu, Kijowie, Charkowie,
Jekaterynburgu ani w Tbilisi – czyli w sześciu największych miastach w kraju.
Mniej więcej osiemdziesiąt kilometrów od Moskwy, w Tuczkowie, młody książę zacznie nowe życie. I przeważnie
będzie ono wolne od żalu, oburzenia i nostalgii. W jego nowym rodzinnym miasteczku trawa nadal będzie rosła, drzewa
owocowe będą kwitły, a młode kobiety dojrzewały. Co więcej, dzięki odległości dzielącej go od stolicy los oszczędzi mu
informacji o tym, że rok po jego procesie trzech czekistów będzie czekało na jego dawnego nauczyciela, gdy ten wróci do
małego mieszkanka, które zajmuje ze starzejącą się żoną. Gdy zawleką go przed trójkę, tym, co przypieczętuje jego los
i pośle go do obozu, będzie dowód, że wielokrotnie zatrudniał w swoim kwartecie „byłego człowieka” Nikołaja Pietrowa,
mimo że było to wyraźnie zabronione.
Zaznaczywszy, że Czytelnik nie musi zaprzątać sobie głowy zapamiętywaniem nazwiska księcia Pietrowa,
powinienem jednak dodać, że mimo przelotnej obecności krągłolicego młodzieńca z zakolami w następnym rozdziale
będzie to ktoś, kogo należy zapamiętać, gdyż po latach znacząco wpłynie na finał tej historii.
Księga druga
1923

Aktorka, ambaras i aromat miodu

21 czerwca o piątej hrabia stanął przed swoją szafą, dotknął szarej, gładkiej marynarki i się
zawahał. Za kilka minut miał jak co tydzień pójść do fryzjera, by potem udać się do Szalapina na
spotkanie z Miszką, który prawdopodobnie zamierzał wystąpić w tej samej brązowej marynarce,
którą nosił od 1913 roku. Szara marynarka wydawała się zatem doskonałym wyborem.
Oczywiście dopóki nie pomyślało się o tym, że była to swego rodzaju rocznica – minął bowiem
rok, odkąd hrabia po raz ostatni wyszedł z Metropolu.
Jak jednak uczcić taką rocznicę? I czy w ogóle należało? Wszak podczas gdy areszt domowy
to niewątpliwie ograniczenie wolności, w zamyśle ma być zapewne także rodzajem upokorzenia.
Zatem zarówno duma, jak i zdrowy rozsądek sugerowałyby, że najlepiej taką rocznicę
zignorować.
A jednak…
Nawet ludzie w najtrudniejszych sytuacjach – na przykład zagubieni na morzu albo wtrąceni
do więzienia – znajdują sposób, by starannie odliczać upływ czasu. Mimo że wszystkie
wspaniałe zmiany pór roku oraz kolorowe święta powracające w ciągu życia ustępują miejsca
tyranii nieróżniących się od siebie dni, mężczyźni w takich sytuacjach zostawiają trzysta
sześćdziesiąt pięć nacięć na kawałku drewna albo wydrapują tyleż kresek na ścianach celi.
Dlaczego zadają sobie tyle trudu, żeby zaznaczać upływ czasu? Przecież z pozoru nie
powinien on mieć dla nich żadnego znaczenia. Cóż, po pierwsze, stwarza to okazję do
zastanowienia się nad nieuchronnym postępem świata, który opuścili: „Ach, Alosza już pewnie
umie wejść na drzewo na podwórzu, a Wania zaczyna naukę w akademii, zaś Nadia, droga
Nadia, już wkrótce osiągnie wiek do zamążpójścia…”.
Równie ważne jest jednak to, że dzięki starannemu odliczaniu dni człowiek żyjący w izolacji
wie, iż wytrzymał kolejny trudny rok – przetrwał, wygrał. Bez względu na to, czy siłę potrzebną
do przetrwania znalazł w niestrudzonej determinacji, czy w lekkomyślnym optymizmie, te
trzysta sześćdziesiąt pięć kresek stanowi dowód jego niezłomności. Bo przecież jeśli skupienie
mierzy się w minutach, a dyscyplinę w godzinach, niezłomność winno się mierzyć w latach.
Albo – jeśli nie interesują nas filozoficzne dociekania – uznajmy po prostu, że człowiek
roztropny świętuje to, co może.
Hrabia włożył zatem swój najelegantszy smoking (uszyty na miarę w Paryżu z bordowego
aksamitu) i zszedł po schodach.

W holu, zanim ruszył w stronę zakładu fryzjerskiego, jego spojrzenie przykuła smukła postać
wchodząca do hotelu. Przykuła ona spojrzenia wszystkich. Wysoka kobieta w wieku około
dwudziestu pięciu lat z łukowatymi brwiami i kasztanowymi włosami wyglądała niewątpliwie
olśniewająco. A kierując się w stronę recepcji, szła z radosną pewnością siebie, z pozoru równie
nieświadoma piór wystających z jej kapelusza, jak obecności boyów hotelowych ciągnących za
nią bagaż. Niekwestionowaną pozycję w centrum zainteresowania gwarantowały jej jednak dwa
charty rosyjskie prowadzone na jednej smyczy.
Hrabia natychmiast zauważył, że to wspaniałe zwierzęta. Miały srebrną sierść, smukłe
lędźwie, wszystkie zmysły w stanie gotowości – wyhodowano je po to, by gnały
w październikowym chłodzie na przedzie grupy myśliwych. A pod koniec dnia? Miały siedzieć
u stóp swojego pana przy kominku w jego rezydencji – a nie służyć za ozdobę dłoniom smukłej
damy w holu wielkiego hotelu…
Niesprawiedliwość takiego losu nie uchodziła uwagi psów. Gdy ich pani zwróciła się do
Arkadego w recepcji, zaczęły ją ciągnąć we wszystkie strony, węsząc w poszukiwaniu
znajomych obiektów.
– Spokój! – rozkazała smukła zadziwiająco chropawym głosem. Potem pociągnęła za smycz
w sposób świadczący o tym, że o uwiązanych na niej wilczarzach wiedziała równie mało,
jak o ptakach, których pióra zdobiły jej kapelusz.
Hrabia skwitował sytuację gestem, na który zasługiwała: pokręcił głową. Gdy jednak się
odwrócił, żeby pójść dalej, zauważył z rozbawieniem, że nagle zza fotela z uszakami obok jednej
z palm w donicach wyskoczył jakiś szczupły cień. Był to nikt inny jak feldmarszałek Kutuzow,
który wspinał się na wyższy poziom, by przyjrzeć się stamtąd swoim wrogom. Gdy charty
jednocześnie odwróciły łby i nastawiły uszu, jednooki kot wślizgnął się za pień drzewa. Potem,
zadowolony z tego, że psy są trzymane na smyczy, zeskoczył z palmy na podłogę i nawet nie
zadając sobie trudu, by wyprężyć grzbiet, otworzył pyszczek i syknął.
Psy z donośnym szczekaniem skoczyły przed siebie, odciągając swoją panią od recepcji,
a pióro z księgi gości ze stukotem spadło na podłogę.
– Prr! – krzyknęła smukła. – Prr!
Wilczarze, najwidoczniej niezaznajomione z końskimi komendami, skoczyły jeszcze raz
i uwolniwszy się spod władzy smukłej, ruszyły w pogoń za swą ofiarą.
Kutuzow wystrzelił jak z procy. Wślizgując się pod zachodni rząd foteli w holu, jednooki kot
pognał w stronę frontowych drzwi, jakby zamierzał czmychnąć na ulicę. Psy bez chwili wahania
popędziły za nim. Postanawiając wziąć go w kleszcze, rozdzieliły się obok palm w donicach
i ruszyły za kotem, biegnąc po przeciwnych stronach foteli i mając nadzieję, że odetną mu drogę
do wyjścia. Lampa stojąca na trasie pierwszego psa runęła na ziemię i błysnęła deszczem iskier,
a popielnica na torze drugiego przewróciła się na bok, wzbijając tuman popiołu.
Gdy psy zaczęły już zwierać szyki, Kutuzow – który podobnie jak jego imiennik miał nad
wrogiem przewagę dzięki znajomości terenu – nagle zmienił kurs. Przemknął przed stolikiem do
kawy, wbiegł pod wschodni rząd foteli w holu i skierował się ku schodom.
Przejrzenie taktyki kota zajęło chartom jedynie kilka sekund, lecz jeśli skupienie mierzy się
w minutach, dyscyplinę w godzinach, a niezłomność w latach, to zdobycie przewagi na polu
bitwy mierzy się w mgnieniach oka. Akurat gdy wilczarze odnotowały zwrot kota i jego próbę
odbicia w bok, skończył się bowiem olbrzymi orientalny dywan na podłodze hotelu, a siła
rozpędu posłała ślizgające się psy prosto na bagaż nowo przybyłego gościa.
Mając nad adwersarzami trzydziestometrową przewagę, Kutuzow wbiegł po pierwszych
stopniach schodów, przystanął, by popodziwiać swoje dzieło, a potem zniknął za rogiem.
Psu można zarzucić, że je bez wdzięku albo reaguje przesadnym entuzjazmem na rzucane
patyki, ale z pewnością nie sposób powiedzieć, że szybko porzuca nadzieję. Mimo że kot objął
zdecydowane prowadzenie, a do tego znał każdy zakamarek i szczelinę hotelowych pięter, gdy
tylko odzyskały równowagę, charty zgodnie pognały przez hol z zamiarem wbiegnięcia po
schodach.
Hotel Metropol nie był jednak terenem łowieckim. Był rezydencją par excellence, oazą
strudzonych i znużonych. Dlatego lekko zwinąwszy język, hrabia wydał z siebie wznoszący się
i opadający gwizd w tonacji G-dur. Na ten dźwięk psy przerwały pościg i zaczęły niespokojnie
krążyć u podnóża schodów. Hrabia zagwizdał jeszcze dwa razy w krótkim odstępie czasu,
a charty, godząc się z tym, że dzień jest już stracony, podreptały do mężczyzny i zatrzymały się
u jego stóp.
– No, chłopcy – powiedział, drapiąc psy za uszami. – Skąd wyście się tutaj wzięli?
– Hau – odpowiedziały.
– Aha – odrzekł hrabia. – To wspaniale.
Smukła przygładziła spódnicę i poprawiła kapelusz, po czym z gracją podeszła do hrabiego
i dzięki parze francuskich szpilek stanęła z nim oko w oko. Z takiej odległości hrabia mógł
stwierdzić, że jest jeszcze piękniejsza, niż przypuszczał. A do tego jeszcze bardziej wyniosła.
Naturalnie solidaryzował się z psami.
– Dziękuję – powiedziała (z uśmiechem, dla którego, jak zapewne sądziła, całe armady
statków mogłyby wypłynąć w morze). – Obawiam się, że są bardzo nieułożone.
– Przeciwnie – odrzekł hrabia. – Sprawiają wrażenie doskonale ułożonych.
Smukła po raz drugi podjęła wysiłek, żeby się uśmiechnąć.
– Chciałam powiedzieć, że źle się zachowują.
– Tak, być może źle się zachowują. Ale to kwestia traktowania, nie wychowania.
Gdy smukła przyglądała się hrabiemu, zauważył, że łuki jej brwi bardzo przypominają znak
marcato w muzyce – akcent, który nakazuje zagrać dźwięk trochę głośniej. Bez wątpienia stąd
brały się skłonność smukłej do wydawania poleceń oraz powstała wskutek tego chrypka. Kiedy
jednak hrabia wyciągał wnioski, smukła najwyraźniej wyciągała własne, ponieważ nagle
porzuciła wszelki zamiar oczarowania nieznajomego.
– Chyba rzeczywiście traktowanie potrafi czasem przyćmić wychowanie – powiedziała
cierpko. – Właśnie dlatego uważam, że nawet najlepiej wychowane psy powinno się trzymać na
najkrótszej smyczy.
– Zrozumiały wniosek – odrzekł hrabia. – Ja jednak sądzę, że najlepiej wychowane psy
powinny należeć do najpewniejszego właściciela.

Godzinę później starannie ostrzyżony i gładko ogolony hrabia wszedł do Szalapina i wybrał
mały stolik w kącie, gdzie zamierzał zaczekać na Miszkę, który przyjechał do miasta na
inauguracyjny kongres RAPP.
Dopiero gdy usiadł, uświadomił sobie, że smukła piękność, tym razem w długiej niebieskiej
sukni, siedzi na ławce dokładnie naprzeciwko jego stolika. Oszczędziła barowi przedstawienia
w postaci prób okiełznania psów, lecz zamiast nich przyprowadziła krągłolicego mężczyznę
z zakolami, któremu szczenięce oddanie zdawało się przychodzić trochę naturalniej. Hrabia
uśmiechnął się, zadowolony z trafności swojego spostrzeżenia, i tak się złożyło, że akurat wtedy
smukła spojrzała mu w oczy. Nie znajdując innego wyjścia, obydwoje natychmiast udali, że się
nie zauważyli: ona odwróciła się do swojego szczenięcia, a on do drzwi. Na szczęście Miszka
zjawił się w samą porę – tyle że w nowiuteńkiej marynarce i z przystrzyżoną brodą…
Hrabia wyszedł zza stolika, by uściskać przyjaciela. Potem, zamiast wrócić na swoje miejsce,
zaproponował ławkę Miszce, co było uprzejme i jednocześnie dogodne, ponieważ umożliwiło
mu odwrócenie się do smukłej plecami.
– No, przyjacielu – powiedział hrabia, klaszcząc w dłonie. – Czego się napijemy? Szampana?
Château d’Yquem? Przekąsimy bieługę przed kolacją?
Miszka jednak pokręcił głową, poprosił o piwo i oznajmił, że nie będzie mógł zostać dłużej.
Hrabia był, rzecz jasna, zawiedziony. Wcześniej dyskretnie zasięgnął języka i dowiedział się,
że tego wieczoru specjalnością zakładu będzie pieczona kaczka – danie idealnie nadające się do
podziału między dwóch starych przyjaciół. A Andriej obiecał mu odłożyć wyjątkowe grand cru,
które nie tylko pasowałoby do kaczki, lecz nieuchronnie doprowadziłoby do wspominania owej
niesławnej nocy, gdy hrabia zatrzasnął się w piwniczce na wino Rothschildów razem z młodą
baronówną…
Jednak choć Aleksander Iljicz był zawiedziony, widząc podenerwowanie przyjaciela,
domyślił się, że ma on do opowiedzenia inną historię. Dlatego gdy tylko postawiono przed nimi
piwo, spytał, jak przebiega kongres. Upiwszy łyk, Miszka pokiwał głową, dając do zrozumienia,
że właśnie to tak bardzo go poruszyło – dyskusja, która wkrótce obejmie całą Rosję, a może
nawet i świat.
– Saszo, nikt dziś nie mówił ściszonym głosem. Nikt nie przysypiał ani nie bawił się
ołówkiem. Bo w każdym kącie wszystkie ręce były zajęte pracą.
Zaproponowanie Miszce ławki było nie tylko uprzejme i dogodne, lecz niosło też dodatkową
korzyść, bo dzięki temu Miszka siedział. Gdyby bowiem nie utknął za stolikiem, już zerwałby
się z miejsca i kroczył po barze. A nad czym tak pracowano na kongresie? Z tego, co hrabia
zrozumiał, miało to coś wspólnego z pisaniem „oświadczeń woli”, „proklamacji lojalności”
i „otwartych deklaracji solidarności”. W rzeczy samej, Rosyjskie Stowarzyszenie Pisarzy
Proletariackich bez wahania wyrażało swoją solidarność. Co więcej, solidaryzowało się nie tylko
z innymi pisarzami, wydawcami i redaktorami, lecz także z kamieniarzami i dokerami,
spawaczami i nitowniczymi, a nawet z zamiataczami ulic5.
Pierwszy dzień kongresu upływał w tak gorączkowej atmosferze, że kolację podano dopiero
o jedenastej. A potem przy stole zastawionym na sześćdziesiąt osób wysłuchali samego
Majakowskiego. Nie, nie było żadnych mównic. Gdy przyniesiono talerze, poeta po prostu
walnął pięścią w stół i wszedł na krzesło.
W interesie realizmu Miszka próbował stanąć na ławce i omal nie przewrócił swojego piwa.
Ostatecznie zdecydował się na orację na siedząco i tylko uniósł palec:

Wtem ja
na całą zalśnię moc –
i dzień na niebo włazi znów.
Tak zawsze świeć,
tak wszędzie świeć,
do dni ostatnich końca,
świeć –
i przepalaj każdy śmieć!
– drogowskaz mój –
i słońca!6

Naturalnie wiersz Majakowskiego wywołał niepohamowane oklaski i brzęk tłuczonych


kieliszków. Potem jednak, gdy wszyscy usiedli i szykowali się do krojenia kurczaka, na krzesło
wszedł niejaki Zeliński.
– Bo oczywiście musieliśmy wysłuchać także Zelińskiego – mruknął Miszka. – Jakby stał
ramię w ramię z Majakowskim. Jakby stał ramię w ramię z butelką mleka.
Miszka upił następny łyk.
– Pamiętasz Zelińskiego. Nie? Studiował z nami na uniwersytecie, tylko że kilka lat niżej.
W 1916 nosił monokl, a rok później marynarską czapkę. No, nieważne, znasz ten typ, Saszo –
ten, który zawsze musi trzymać ręce na sterze. Powiedzmy, że po kolacji dalej siedzisz na
krześle i kontynuujesz z kimś zaczętą wcześniej rozmowę. Zeliński oznajmia, że zna miejsce,
które doskonale się do takich rozmów nadaje. Zanim się obejrzysz, tłoczycie się w dziesięć osób
przy stoliku w jakiejś piwnicznej kawiarni. Gdy idziesz zająć miejsce, kładzie ci rękę na
ramieniu i prowadzi ku temu albo tamtemu końcowi stołu. A gdy ktoś chce zamówić chleb, on
ma lepszy pomysł. Mówi, że dają tam najsmaczniejsze zawituszki w Moskwie. I ani się
obejrzysz, jak pstryka palcami na kelnera.
W tym momencie Miszka z tak wielkim przejęciem trzykrotnie pstryknął palcami, że hrabia
musiał odprawić gestem jak zwykle czujnego Audriusa, który ruszył w ich stronę i był już
w połowie sali.
– A te jego pomysły! – ciągnął pogardliwie Miszka. – Bez przerwy wygłasza jakieś
deklaracje, jakby miał prawo kogokolwiek oświecać w kwestii poezji. A co ma do powiedzenia
podatnej na wpływy młodej osobie u jego boku? Że wszyscy poeci muszą ostatecznie oddać
pokłon haiku. Oddać pokłon haiku! Wyobrażasz to sobie?!
– Jeśli o mnie chodzi – wtrącił hrabia – to cieszę się, że Homer nie urodził się w Japonii.
Miszka przez chwilę wpatrywał się w przyjaciela, a potem wybuchnął śmiechem.
– Tak – powiedział, uderzając otwartą dłonią w stolik i ocierając łzę z oka. – Dobrze, że
Homer nie urodził się w Japonii. Muszę to zapamiętać, żeby powtórzyć Katerinie.
Miszka uśmiechnął się, wyraźnie nie mogąc się doczekać, kiedy powtórzy to Katerinie.
– Katerinie…? – spytał hrabia.
Miszka jak gdyby nigdy nic sięgnął po piwo.
– Katerinie Litwinowej. Nie wspominałem ci o niej? To młoda utalentowana poetka
z Kijowa, jest na drugim roku studiów. Zasiadamy razem w komitecie.
Miszka odsunął się od stolika, żeby pociągnąć łyk piwa. Hrabia się do stolika przysunął,
żeby uśmiechnąć się do przyjaciela – nagle bowiem ukazał mu się wyraźny obraz sytuacji.
Nowa marynarka i przystrzyżona broda…
Kontynuowanie po kolacji zaczętej wcześniej rozmowy…
I ten Zeliński, który zaciągnąwszy wszystkich do swojego ulubionego nocnego lokalu,
prowadzi podatną na wpływy młodą poetkę na jeden koniec stołu, a Miszkę na drugi…
Gdy Miszka podjął przerwaną relację z wydarzeń poprzedniego wieczoru, ironia tej sytuacji
nie uszła uwagi hrabiego: przez te wszystkie lata, kiedy mieszkali nad szewcem, to Miszka
siedział w domu, a hrabia, przeprosiwszy przyjaciela, że nie może zjeść z nim kolacji, wracał
wiele godzin później z opowieściami o wesołych toastach, tête-à-têtes i spontanicznych
wypadach do oświetlonych świecami kawiarni.
Czy hrabia odczuwał przyjemność, słuchając o wieczornych utarczkach Miszki? Oczywiście,
że tak. Zwłaszcza gdy się dowiedział, że pod koniec wieczoru, kiedy cała grupa miała wsiąść do
trzech różnych taksówek, Miszka przypomniał Zelińskiemu, że ten zostawił w kawiarni
kapelusz, a gdy Zeliński pobiegł po niego, Katerina z Kijowa wychyliła się z taksówki
i zawołała: „Michaile Fiodorowiczu, może pojedziesz z nami…”.
Tak, hrabia z przyjemnością słuchał o romantycznych perypetiach starego przyjaciela, lecz
nie znaczy to wcale, że nie czuł też odrobiny zazdrości.

Pół godziny później, gdy Miszka opuścił hrabiego, by wrócić do dyskusji na temat przyszłości
metrum (w której najprawdopodobniej miała uczestniczyć także Katerina z Kijowa), hrabia
ruszył do Bojarskiej, czując, że jest mu pisane zjedzenie kaczki w samotności. Kiedy jednak
wychodził, skinął na niego Audrius.
Przesuwając po barze złożoną karteczkę, barman wyjaśnił szeptem:
– Polecono mi to panu przekazać.
– Mnie? Kto polecił?
– Panna Urbanowa.
– Panna Urbanowa?
– Anna Urbanowa. Ta gwiazda filmowa.
Ponieważ hrabia nadal zdawał się nie rozumieć, o kim mowa, barman wyjaśnił trochę
głośniej:
– Ta, która siedziała przy stoliku naprzeciwko pana.
– A, tak. Dziękuję.
Gdy Audrius wrócił do swoich obowiązków, hrabia otworzył karteczkę i przeczytał
następującą prośbę napisaną smukłym charakterem pisma:

Proszę, by dał mi Pan drugą szansę


zrobienia pierwszego wrażenia
w apartamencie 208.

Gdy hrabia zapukał do drzwi apartamentu 208, otworzyła je starsza kobieta, która spojrzała na
niego ze zniecierpliwieniem.
– Słucham.
– Nazywam się Aleksander Rostow…
– Jest pan oczekiwany. Proszę wejść. Panna Urbanowa za chwilę do pana przyjdzie.
Hrabia odruchowo szykował się do rzucenia jakiejś dowcipnej uwagi na temat pogody, lecz
gdy wszedł do środka, kobieta wyszła na korytarz i zamknęła drzwi, zostawiając go samego
w przedpokoju.
Apartament 208, urządzony w stylu weneckiego palazzo, był jednym z najpiękniejszych na
piętrze i gdy niestrudzeni autorzy dyrektyw wreszcie przenieśli się na Kreml, wyglądał wcale nie
gorzej niż kiedyś. Między sypialnią a bawialnią znajdował się olbrzymi salon z malowidłem na
suficie przedstawiającym alegoryczne postacie spoglądające z nieba. Na zdobionym stoliczku
stały dwa strzeliste bukiety kwiatów – jeden z kalii, drugi z róż na długich łodygach. To, że
bukiety pasowały do siebie pod względem okazałości, lecz kontrastowały kolorami,
wskazywało, że zostały podarowane przez rywalizujących ze sobą wielbicieli. Można było sobie
wyobrazić, co czułby się zobowiązany przesłać trzeci adorator…
– Już idę – dobiegł głos z sypialni.
– Proszę się nie spieszyć – zawołał w odpowiedzi hrabia.
Na dźwięk jego głosu dało się słyszeć cichutkie szuranie pazurów o podłogę i z bawialni
wynurzyły się wilczarze.
– Witajcie, chłopcy – powiedział hrabia, znowu drapiąc je za uszami.
Złożywszy uszanowanie, psy potruchtały do okien z widokiem na plac Teatralny i oparły
przednie łapy na parapecie, by obserwować ruch uliczny.
– Hrabia Rostow!
Hrabia odwrócił się i ujrzał aktorkę w trzeciej kreacji tego dnia: w czarnych spodniach
i bluzce koloru kości słoniowej. Podeszła do niego z uśmiechem starej znajomej i z wyciągniętą
ręką.
– Tak się cieszę, że pan przyszedł.
– Cała przyjemność po mojej stronie, panno Urbanowa.
– Wątpię. Ale proszę mi mówić Anna.
Zanim hrabia zdążył zareagować, rozległo się pukanie do drzwi.
– O – powiedziała. – Już jest.
Otworzyła drzwi zamaszystym ruchem i odsunęła się, żeby wpuścić Olega z obsługi. Na
widok hrabiego Oleg o mało nie wjechał wózkiem w rywalizujące bukiety.
– Może tam, pod oknem – podsunęła aktorka.
– Dobrze, panno Urbanowa – powiedział Oleg, który odzyskał opanowanie, nakrył stolik dla
dwojga, zapalił świecę i wycofał się na korytarz.
Aktorka odwróciła się do hrabiego.
– Jadł pan? Byłam dzisiaj w dwóch restauracjach i w barze, a nie zjadłam ani kęsa.
Dosłownie umieram z głodu. Zechce mi pan towarzyszyć?
– Oczywiście.
Hrabia odsunął krzesło dla gospodyni, a gdy sam usiadł po przeciwnej stronie świecy,
wilczarze odwróciły się od okna i spojrzały na niego. Prawdopodobnie żaden z psów nie
zdołałby przewidzieć takiej sceny. Dawno jednak straciwszy zainteresowanie zmiennymi
kolejami ludzkich spraw, opadły na podłogę i potruchtały do bawialni, nie patrząc więcej
w stronę gościa.
Aktorka z lekkim smutkiem patrzyła, jak się oddalają.
– Wyznaję, że nie jestem wielbicielką psów.
– Dlaczego więc masz psy?
– To był… prezent.
– Aha. Od wielbiciela.
– Zadowoliłabym się naszyjnikiem – odrzekła z cierpkim uśmiechem.
Hrabia też się uśmiechnął.
– Mniejsza z tym – powiedziała. – Spójrzmy, co my tu mamy.
Podnosząc srebrną pokrywę z półmiska, aktorka odsłoniła jedno z popisowych dań Emila:
pieczonego w całości okonia z czarnymi oliwkami, fenkułem i cytryną.
– Cudownie – powiedziała.
Hrabia nie mógłby się z nią nie zgodzić. Bowiem nastawiając piekarnik na dwieście
dwadzieścia pięć stopni, Emil gwarantował, że ryba będzie delikatna, fenkuł aromatyczny,
a plasterki cytryny przyczernione i chrupkie.
– A więc dwie restauracje i bar, a mimo to ani kęsa…
Tak zaczął hrabia, w naturalny sposób zamierzając pozwolić, by aktorka opowiedziała
o swoim dniu, podczas gdy on nakładałby jej jedzenie na talerz. Zanim jednak zdążył kiwnąć
palcem, sama wzięła nóż i widelec do serwowania. I zaczynając wymieniać zobowiązania
zawodowe, które zdominowały jej popołudnie, czubkiem noża odsunęła kręgosłup ryby
i wykonała ukośne nacięcia obok głowy i ogona. Później, wsuwając widelec między kręgosłup
a mięso, zręcznie oddzieliła filet. Kilkoma zdecydowanymi ruchami nałożyła na talerz porcje
fenkułu i oliwek, a wierzch okonia zwieńczyła przypieczoną cytryną. Podając hrabiemu
doskonale przygotowany talerz, wyjęła z ryby kręgosłup i zaserwowała sobie drugi kawałek
z dodatkami – cała operacja zajęła najwyżej minutę. Następnie, odłożywszy sztućce na półmisek,
aktorka skupiła się na winie.
Dobry Boże, pomyślał hrabia. Obserwowanie jej techniki tak go pochłonęło, że zaniedbał
własne obowiązki. Zerwał się z miejsca i ujął butelkę za szyjkę.
– Czy mogę?
– Dziękuję.
Nalewając wino, hrabia zauważył, że to wytrawne montrachet – doskonałe dopełnienie
okonia Emila i najprawdopodobniej wkład Andrieja. Hrabia uniósł kieliszek i spojrzał na
gospodynię.
– Muszę przyznać, że wyfiletowałaś tę rybę jak zawodowiec.
Roześmiała się.
– Czy to komplement?
– Oczywiście, że to komplement! Cóż, w każdym razie miał być komplementem…
– Zatem dziękuję. Ale nie przywiązywałabym do tego większej wagi. Wychowałam się
w rybackiej wiosce nad Morzem Czarnym, więc zawiązałam w życiu więcej węzłów niż
przeciętny człowiek i wyfiletowałam więcej ryb.
– Można sobie wyobrazić gorsze rzeczy niż codzienne jedzenie ryby na kolację.
– To prawda. Ale kiedy mieszka się w domu rybaka, zwykle jada się to, czego nie można
sprzedać. Dlatego przeważnie żywiliśmy się płastugami i leszczami.
– Dary mórz i jezior…
– Raczej dno mórz i jezior.
Anna Urbanowa ciągnęła te rozbrajające wspomnienia, opowiadając o tym, jak
w dzieciństwie, wymknąwszy się o zmierzchu matce, szła krętymi, pochyłymi uliczkami swojej
wioski, by spotkać się z ojcem na plaży i pomóc mu naprawić sieci. A gdy mówiła, hrabia po raz
kolejny musiał przyznać, że powstrzymywanie się od wyciągania pochopnych wniosków ma
swoje zalety.
Bo i cóż może nam powiedzieć pierwsze wrażenie na temat kogoś, kogo widzieliśmy przez
chwilę w hotelowym holu? Cóż może nam powiedzieć pierwsze wrażenie na temat
kogokolwiek? Nie więcej niż jeden akord o Beethovenie albo jedno pociągnięcie pędzlem
o Botticellim. Ludzie są ze swej natury tak kapryśni, tak skomplikowani, tak uroczo pełni
sprzeczności, że zasługują nie tylko na namysł, lecz również na ponowny namysł – oraz na naszą
niesłabnącą determinację, byśmy powstrzymywali się od wydawania opinii, dopóki nie ujrzymy
tych ludzi w każdym możliwym otoczeniu i o każdej możliwej porze.
Weźmy prosty przykład głosu Anny Urbanowej. W kontekście holu, gdzie aktorka usiłowała
zapanować nad psami, chropawość jej głosu nasuwała skojarzenie z młodą władczą damą mającą
skłonność do krzyku. Tak. Tu jednak, w apartamencie 208, w otoczeniu przypieczonych cytryn,
francuskiego wina i wspomnień znad morza, okazało się, że ów głos należy do kobiety, której
profesja rzadko stwarza okazję do wypoczynku, a tym bardziej do zjedzenia porządnego posiłku.
Gdy hrabia ponownie napełnił kieliszki, nagle przypomniał sobie coś z własnej przeszłości,
co zdawało się pasować do tej rozmowy.
– Sporą część młodości spędziłem w Niżnym Nowogrodzie – powiedział – a tak się składa,
że jest on światową stolicą jabłek. W Niżnym Nowogrodzie nie ma jabłoni rozrzuconych po wsi,
tam są całe lasy jabłoni – dzikie i stare jak sama Rosja – w których rosną jabłka we wszystkich
kolorach tęczy i rozmiarach – od owoców wielkości orzecha włoskiego po takie, które
przypominają kule armatnie.
– Domyślam się, że zjadłeś w życiu sporo jabłek.
– Och, znajdowaliśmy je w omletach na śniadanie, pływały w zupach na obiad i wypełniały
faszerowane bażanty na kolację. W Boże Narodzenie jedliśmy wszystkie odmiany, jakie
oferowały te lasy.
Hrabia już miał wznieść toast za wszechstronność zastosowań jabłek, lecz zamiast tego
pokiwał palcem, przyłapując się na błędzie.
– Właściwie to jedliśmy wszystkie odmiany oprócz jednej…
Aktorka uniosła imponującą brew.
– Jakiej?
Jak głosiła miejscowa legenda, głęboko w lesie rosło drzewo z jabłkami czarnymi jak węgiel.
Jeśli komuś udało się je znaleźć i zjeść, mógł zacząć życie od nowa.
Hrabia pociągnął spory łyk montracheta, zadowolony, że zdołał przywołać tę ludową
opowiastkę z przeszłości.
– Zrobiłbyś to? – spytała aktorka.
– Czy co bym zrobił?
– Czy gdybyś znalazł tę jabłoń ukrytą w lesie, zjadłbyś czarne jabłko?
Hrabia odstawił kieliszek i pokręcił głową.
– Pomysł zaczynania wszystkiego od nowa na pewno ma pewien urok, ale jak mógłbym się
wyrzec wspomnień o domu, siostrze, szkolnych latach? – Hrabia wskazał na stół. – Jak mógłbym
się wyrzec wspomnienia o tym spotkaniu?
I Anna Urbanowa, odłożywszy serwetkę na talerz i odsunąwszy krzesło, okrążyła stolik,
wzięła hrabiego za kołnierzyk i pocałowała go w usta.

Od chwili, w której hrabia przeczytał liścik w Szalapinie, czuł, że panna Urbanowa wyprzedza
go o krok. Swobodne spotkanie w jej apartamencie, kolacja przy świecach i wyfiletowanie ryby,
a potem snucie wspomnień z dzieciństwa – nie przewidział żadnej z tych rzeczy. A najbardziej
zaskoczył go pocałunek. Teraz Anna Urbanowa szła wolnym krokiem do sypialni, rozpinając
bluzkę, której po chwili pozwoliła spłynąć na podłogę z delikatnym poświstem.
Jako młody człowiek hrabia szczycił się tym, że wyprzedza wszystkich o krok. Zjawienie się
w samą porę, stosowna mina, odgadywanie cudzych potrzeb – uważał to wszystko za cechy
znamionujące dobrze urodzonego mężczyznę. W tych okolicznościach odkrył jednak, że bycie
wyprzedzanym o krok też ma swoje zalety.
Po pierwsze, było znacznie bardziej relaksujące niż wyprzedzanie wszystkich o krok,
bowiem to drugie w kontekście romansu wymaga nieustannej czujności. Jeśli człowiek chce
odnieść sukces, musi uważać na każde słowo, reagować na każdy gest i dostrzegać każde
spojrzenie. Inaczej mówiąc, wyprzedzanie wszystkich o krok w kontekście romansu jest
wyczerpujące. A bycie wyprzedzanym o krok? Bycie uwodzonym? Cóż, to wymaga jedynie
usadowienia się na krześle, sączenia wina i udzielania pierwszych odpowiedzi, jakie przyjdą do
głowy.
Mimo to, paradoksalnie, nawet jeśli bycie wyprzedzanym o krok było bardziej relaksujące
niż wyprzedzanie o krok, okazywało się także bardziej ekscytujące. Zrelaksowany mężczyzna
wyprzedzany o krok wyobraża sobie, że wieczór z nową znajomą potoczy się jak każdy inny
wieczór – że porozmawiają trochę o tym, trochę o tamtym i serdecznie rozstaną się w drzwiach.
Jednak w połowie kolacji pada niespodziewany komplement i palce damy przypadkiem muskają
mu dłoń. Jest czułe przyjęcie i skromny śmiech. A potem nagle pocałunek.
Kolejne niespodzianki mają coraz większą moc i zakres. Na przykład gdy mężczyzna
odkrywa (po tym jak bluzka spada na podłogę), że plecy damy są ozdobione piegami jak niebo
gwiazdami. Albo gdy (wślizgnąwszy się pokornie pod kołdrę) czuje, że pościel ląduje z boku,
dłonie napierają mu na pierś, a zdyszane usta wydają polecenia. Każda z tych niespodzianek
wywołuje nowe zdumienie, nic nie może się jednak równać z trwogą, jakiej doznaje mężczyzna,
gdy o pierwszej w nocy kobieta przewraca się na bok, mówiąc niedwuznacznie: „Wychodząc,
nie zapomnij zaciągnąć zasłon”.
Dość powiedzieć, że gdy hrabia pozbierał ubranie, zasłony zostały posłusznie zaciągnięte. Co
więcej, nim nie do końca odziany poszedł na paluszkach do drzwi, poświęcił chwilę i zadbał
o to, by bluzka w kolorze kości słoniowej została podniesiona z podłogi i zawisła na wieszaku.
Bo przecież, jak stwierdził sam hrabia zaledwie kilka godzin wcześniej, najlepiej wychowane
psy powinny należeć do najpewniejszego właściciela.

Odgłos zamykanych za sobą drzwi…


Hrabia nie był pewny, czy słyszał go kiedykolwiek wcześniej. Dźwięk był delikatny
i dyskretny, a mimo to zdecydowanie kojarzył się z odprawieniem – a to niechybnie skłaniało
człowieka do filozofowania.
Nawet jeśli ktoś zwykle marszczył brwi w zetknięciu z niegrzecznym lub gwałtownym
zachowaniem, w takich okolicznościach być może był zmuszony przyznać, że jest pewna
szorstka sprawiedliwość w tym, iż znalazł się w pustym korytarzu z butami w dłoni i koszulą
niewpuszczoną w spodnie – podczas gdy kobieta, którą właśnie opuścił, zapadała w głęboki sen.
Jeśli bowiem miał szczęście zostać wybrany przez oszałamiającą piękność, to czy nie powinien
się spodziewać, że potem ta piękność bezceremonialnie go odprawi?
Cóż, możliwe. Lecz stojąc w pustym korytarzu naprzeciw talerza z niedojedzonym
barszczem, hrabia czuł się mniej jak filozof, a bardziej jak zjawa.
Tak, zjawa, pomyślał, ruszając cicho korytarzem. Jak ojciec Hamleta snujący się po szańcach
Elsynoru po północnej wachcie… Albo jak Akakij Akakijewicz, ten samotny duch Gogola,
nawiedzający most Kalinkina u zarania dnia, by szukać skradzionego płaszcza…
Dlaczego tak wiele duchów woli przemierzać korytarze nocą? Spytajcie żywych, a powiedzą
wam, że owe duchy albo czują jakieś niezaspokojone pragnienie, albo noszą w sobie jakiś
niesprecyzowany żal, który wyrywa je ze snu i popycha w świat, by szukały ukojenia.
Ale żywi za bardzo skupiają się na sobie.
Oczywiście uznaliby nocne wędrówki ducha za produkt ziemskich wspomnień. Podczas gdy
tak naprawdę, gdyby tym niespokojnym duszom zachciało się nękać tętniące życiem aleje
w południe, nic nie zdołałoby ich od tego powstrzymać.
Nie. Jeśli snują się korytarzami nocy, to wcale nie dlatego, że mają żal do żywych albo im
zazdroszczą. Raczej dlatego, że w ogóle nie mają ochoty ich oglądać. Nie bardziej niż węże mają
nadzieję ujrzeć ogrodników albo lisy sforę psów. Snują się o północy, ponieważ o tej porze
mogą to robić, nienękane odgłosami i furią ziemskich emocji. Po tych wszystkich latach dążeń
i starań, nadziei i modlitw, mierzenia się z oczekiwaniami, znoszenia opinii, przestrzegania
dobrych zasad i prowadzenia rozmów szukają po prostu odrobiny ciszy i spokoju. Tak w każdym
razie myślał hrabia, sunąc korytarzem.
Choć z zasady zawsze wchodził po schodach, tym razem, zbliżywszy się do drugiego piętra,
wiedziony jakimś upiornym kaprysem, przywołał windę, zakładając, że będzie ją miał tylko dla
siebie. Gdy jednak rozsunęły się drzwi, w środku siedział jednooki kot.
– Kutuzow! – zawołał zdziwiony hrabia.
Przyjrzawszy się wszystkim szczegółom wyglądu Aleksandra Iljicza, kot zareagował
dokładnie tak, jak przed laty wielki książę w podobnych okolicznościach – to znaczy surowym
spojrzeniem i pełnym rozczarowania milczeniem.
Hrabia chrząknął, wchodząc do windy, po czym spróbował włożyć koszulę w spodnie, nie
upuszczając przy tym butów.

Hrabia rozstał się z kotem na piątym piętrze i mozolnie wspiął się po schodach dzwonnicy,
stwierdzając ze smutkiem, że świętowanie jego rocznicy zakończyło się fiaskiem. Śmiało
postanowił odcisnąć na ścianie swój znak, lecz to ściana odcisnęła znak na nim. I jak wiele lat
temu nauczyło go doświadczenie: znalazłszy się w takiej sytuacji, najlepiej umyć twarz i zęby,
a potem naciągnąć kołdrę na głowę.
Już miał otworzyć drzwi do swojego pokoju, gdy poczuł na karku powiew powietrza
wyraźnie przypominający letni wietrzyk. Odwrócił się w lewo i zastygł w bezruchu. Po chwili
poczuł to znowu, podmuch dolatywał z drugiego końca korytarza…
Zaintrygowany hrabia ruszył korytarzem, lecz okazało się, że wszystkie drzwi są starannie
zamknięte. Na końcu ujrzał jedynie stertę rur i kabli. W najdalszym kącie, w cieniu najgrubszej
rury, odkrył jednak opartą o ścianę drabinę prowadzącą do włazu na dach, który ktoś zostawił
otwarty. Hrabia włożył buty i cicho wspiął się po drabinie, wkraczając w noc.
Letni wietrzyk, który zwabił tu Aleksandra Iljicza, chwycił go teraz w objęcia. Ciepły
i łagodny, przywoływał wspomnienia letnich nocy z młodości – z czasów gdy hrabia miał pięć,
dziesięć i dwadzieścia lat i chodził ulicami Sankt Petersburga albo przemierzał pastwiska
Leniwejgodziny. Obezwładniony naporem sentymentów, musiał na chwilę przystanąć i dopiero
potem ruszył dalej w stronę zachodniej krawędzi dachu.
Rozciągało się przed nim stare miasto Moskwa, które przeczekawszy cierpliwie dwieście lat,
znów było siedzibą rosyjskich władz. Mimo późnej pory wszystkie okna Kremla połyskiwały
elektrycznym światłem, jakby nowi lokatorzy wciąż byli zbyt upojeni władzą, żeby spać. Jednak
choć światła Kremla świeciły jasno, to tak jak wszystkie ziemskie światła przed nimi zostały
przyćmione pięknem i majestatem gwiezdnej konstelacji.
Hrabia wyciągnął szyję, próbując dojrzeć te nieliczne spośród nich, które poznał w młodości:
Perseusza, Oriona, Wielką Niedźwiedzicę. Każda była nieskazitelna i wieczna. W jakim celu,
zastanawiał się, Bóg stworzył gwiazdy na niebie, by jednego dnia były dla człowieka inspiracją,
a drugiego czymś pozbawionym znaczenia?
Spuszczając wzrok na horyzont, spojrzał poza granice miasta – tam, gdzie ta pradawna
pocieszycielka żeglarzy, Gwiazda Poranna, świeciła najjaśniej na całym firmamencie.
A potem zamrugał.
– Dzień dobry, Wasza Ekscelencjo.
Hrabia gwałtownie się odwrócił.
Kilka kroków za nim stał sześćdziesięciokilkuletni mężczyzna w płóciennej czapce. Gdy
zrobił krok naprzód, hrabia rozpoznał w nim konserwatora, który toczył bój z cieknącymi
hotelowymi rurami i skrzypiącymi drzwiami.
– Tak, to Szuchow – powiedział.
– Szuchow?
– Wieża radiowa.
Wskazał widoczną w oddali pocieszycielkę żeglarzy.
Ach, pomyślał z uśmiechem hrabia. Spiralna konstrukcja Miszki przekazująca najnowsze
wiadomości i informacje wywiadu…
Mężczyźni przez chwilę milczeli, jakby czekali, aż radiolatarnia znowu rozbłyśnie – co
niechybnie uczyniła.
– No tak. Za chwilę zaparzy się kawa. Możemy napić się razem.
Konserwator zaprowadził hrabiego na północno-wschodni kraniec dachu, gdzie między
dwoma kominami rozbił coś w rodzaju obozu. Oprócz trójnożnego stolika stał tam koksiak,
w którym płonął mały ogień pod parującym dzbankiem z kawą. Starszy człowiek dobrze wybrał
miejsce, bo choć było osłonięte od wiatru, nadal rozciągał się stamtąd widok na Teatr Wielki,
tylko trochę przysłonięty jakimiś skrzyniami ułożonymi na krawędzi dachu.
– Nieczęsto podejmuję tu gości – powiedział konserwator – więc nie mam drugiego taboretu.
– Nic nie szkodzi – odrzekł hrabia. Sięgnął po półmetrową deskę, postawił ją na jednym
końcu i usiadł na drugim, łapiąc równowagę.
– Nalać panu kawy?
– Poproszę.
Gdy mężczyzna napełniał kubek, hrabia zastanawiał się, czy to początek, czy koniec jego
dnia pracy. Tak czy inaczej, uznał, że kawa doskonale pasuje do okoliczności. Bo czy istnieje
coś bardziej uniwersalnego? Kawa, która czuje się doskonale zarówno w metalowym kubku, jak
i w porcelanie z Limoges, potrafi ożywić pracowitych o poranku, uspokoić zadumanych
w południe albo podnieść na duchu strapionych w środku nocy.
– Doskonała – powiedział hrabia.
Starszy człowiek się pochylił.
– Cała tajemnica tkwi w mieleniu. – Wskazał mały drewniany przyrząd z żelazną korbką. –
Trzeba mleć najwyżej minutę przed zaparzeniem.
Hrabia uniósł brwi z uznaniem niewtajemniczonego.
Tak, pita pod gołym niebem w letnią noc kawa zaparzona przez tego człowieka smakowała
wybornie. Prawdę mówiąc, efekt psuło jedynie rozlegające się w powietrzu bzyczenie –
bzyczenie, jakie mogłoby się wydobywać z zepsutego bezpiecznika albo radia.
– To wieża? – spytał hrabia.
– Słucham?
– Czy to wieża tak bzyczy?
Konserwator przez chwilę patrzył w górę, a potem zachichotał.
– To raczej dziewczyny przy pracy.
– Dziewczyny?
Wskazał kciukiem skrzynki, które przysłaniały widok na Teatr Wielki. W półmroku przed
świtem hrabia z trudem ujrzał wirujący kłąb.
– To… pszczoły?
– W rzeczy samej.
– Co one tu robią?
– Miód.
– Miód!
Konserwator znowu zachichotał.
– Właśnie tym zajmują się pszczoły. Niech pan spojrzy.
Pochylił się i podsunął hrabiemu dachówkę, na której leżały dwie kromki czarnego chleba
obficie posmarowane miodem. Hrabia wziął jedną i odgryzł kawałek.
Właściwie pierwszą rzeczą, która go zaskoczyła, był czarny chleb. Bo kiedy to jadł go po raz
ostatni? Gdyby ktoś go spytał, z zawstydzeniem musiałby przyznać, że bardzo dawno temu.
Smak ciemnego żyta i jeszcze ciemniejszej melasy doskonale współgrał z kubkiem kawy.
A miód? Stwarzał nadzwyczajny kontrast. Jeśli chleb był w pewnym sensie ziemny, brązowy
i ponury, miód był słoneczny, złocisty i radosny. Miał jednak także inny wymiar… Ulotny, lecz
znajomy pierwiastek… Ozdobnik ukryty pod słodyczą, za nią lub w niej.
– Co to za aromat…? – zastanowił się głośno hrabia.
– Bez – odrzekł starszy człowiek. Nie odwracając się, wskazał kciukiem w stronę parku
Aleksandrowskiego.
Oczywiście, pomyślał hrabia. Właśnie o to chodziło. Jak mógł się nie domyślić? Przez
pewien czas znał bzy z parku Aleksandrowskiego lepiej niż ktokolwiek w Moskwie. Gdy kwitły,
potrafił spędzać całe popołudnia, rozkoszując się wypoczywaniem pod ich białymi i fioletowymi
kwiatami.
– Jakie to niezwykłe – powiedział hrabia, z uznaniem kręcąc głową.
– I tak, i nie – odrzekł konserwator. – Kiedy kwitnie bez, pszczoły latają do parku
Aleksandrowskiego i miód smakuje jak bez. Ale za jakiś tydzień zaczną latać na Sadowe Koło
i wtedy wyczuje pan czereśnie.
– Na Sadowe Koło! Latają aż tak daleko?
– Niektórzy mówią, że pszczoła mogłaby przelecieć i nad oceanem, żeby dotrzeć do kwiatu –
odpowiedział z uśmiechem starszy człowiek. – Ale nigdy czegoś takiego nie widziałem.
Hrabia pokręcił głową, odgryzł następny kęs i przyjął dolewkę kawy.
– W dzieciństwie spędzałem dużo czasu w Niżnym Nowogrodzie – wspomniał po raz drugi
tego dnia.
– Gdzie kwiaty jabłoni padają jak śnieg – odrzekł z uśmiechem konserwator. – Wychowałem
się tam. Mój ojciec był dozorcą w posiadłości Czerników.
– Dobrze ją znam! – zawołał hrabia. – Cóż za piękny zakątek…
I gdy letnie słońce zaczęło wschodzić, ogień zaczął dogasać, a pszczoły zaczęły krążyć nad
głowami, dwaj mężczyźni rozmawiali o czasach swojego dzieciństwa, kiedy to na drogach
stukały koła wozów, ważki przemykały nad trawą i jak okiem sięgnąć, wszędzie kwitły jabłonie.
5
Ba, zwłaszcza z zamiataczami ulic!
Z tą niedocenianą garstką, która wstaje o świcie i przemierza puste aleje, zbierając odpady epoki. Nie tylko pudełka po
zapałkach, papierki po cukierkach i wyrzucone bilety, lecz także gazety, magazyny i pamflety; katechizmy i zbiory
hymnów, historie i wspomnienia; umowy, akty własności i tytuły; traktaty, konstytucje i wszystkie Dziesięć Przykazań
Bożych.
Zamiatajcie dalej, zamiatacze ulic! Zamiatajcie, aż bruk na ulicach Rosji zalśni niczym złoto!
6
W. Majakowski, Osobliwa przygoda, jaka zdarzyła się Włodzimierzowi Majakowskiemu na letnisku, w: Poezje, red. M.
Jastrun i in., tłum. L. Szenwald, Warszawa 1957, s. 117 (przyp. tłum.).
Addenda

W chwili, w której hrabia usłyszał odgłos zamykanych drzwi apartamentu 208, Anna Urbanowa
rzeczywiście zasypiała. Nie spała jednak głęboko.
Gdy odprawiła hrabiego (przewróciwszy się na bok z przeciągłym westchnieniem), patrzyła
z chłodną satysfakcją, jak zbiera swoje ubrania i zaciąga zasłony. Odczuła nawet pewną
satysfakcję, kiedy przystanął, by podnieść jej bluzkę i powiesić ją w szafie.
Jednak w nocy wspomnienie hrabiego podnoszącego jej bluzkę zaczęło w pewnym
momencie zakłócać jej sen. W pociągu, którym wracała do Sankt Petersburga, przyłapała się na
tym, że ze złości mamrocze pod nosem. A nim dotarła do domu, była już naprawdę wściekła.
W następnym tygodniu, ilekroć zdarzała jej się choćby najmniejsza przerwa w napiętym planie
zajęć, ten obraz do niej powracał, a jej słynne alabastrowe policzki oblewał rumieniec furii.
– Za kogo on się uważa, ten hrabia Rostow? Podsuwa krzesła i gwiżdże na psy. Zadziera
nosa i patrzy na wszystkich z góry. Jakim prawem? Kto mu pozwolił podnieść tę bluzkę
i powiesić ją na wieszaku? Rzuciłam bluzkę na podłogę, i co z tego? To moja bluzka i mogę
z nią robić, co mi się podoba!
Tak to tłumaczyła, nie bardzo wiedząc komu.
Pewnego wieczoru, gdy wróciła z przyjęcia, na samą myśl o drobnym geście hrabiego
ogarnęła ją taka wściekłość, że rozbierając się, nie tylko rzuciła czerwoną jedwabną suknię na
podłogę, lecz także zabroniła służbie jej dotykać. Potem co wieczór rzucała na podłogę kolejne
ubrania. Suknie i bluzki z aksamitu i jedwabiu kupione w Londynie i Paryżu – im droższe, tym
lepiej. Jedne ciskała na podłogę w łazience, drugie obok kosza na śmieci. Słowem wszędzie,
gdzie miała ochotę.
Po dwóch tygodniach jej buduar wyglądał jak arabski namiot z podłogą usłaną tkaninami we
wszystkich kolorach.
Olga, sześćdziesięcioletnia Gruzinka, która poznała hrabiego w drzwiach apartamentu 208
i która od 1920 roku wiernie służyła aktorce jako garderobiana, początkowo obserwowała
zachowanie swojej pani z wytrawną obojętnością. Jednak pewnego wieczoru, gdy Anna rzuciła
niebieską suknię bez pleców na białą kreację z jedwabiu, Olga stwierdziła rzeczowym tonem:
– Moja droga, zachowujesz się jak dziecko. Jeśli nie pozbierasz swoich ubrań, nie będę miała
innego wyjścia, jak tylko dać ci klapsa.
Anna Urbanowa odwróciła się do niej czerwona jak słoik z dżemem.
– Mam pozbierać swoje ubrania? – zawołała. – Chcesz, żebym pozbierała swoje ubrania? No
więc je pozbieram!
Podniósłszy ze dwadzieścia sukien, Anna pomaszerowała do otwartego okna i wyrzuciła je
wszystkie na ulicę. Z ogromnym zadowoleniem patrzyła, jak łopocząc, spadają na ziemię. Gdy
gwałtownie się odwróciła i z triumfalną miną spojrzała na swoją garderobianą, Olga chłodno
zauważyła, że sąsiedzi będą ubawieni takim pokazem humorów sławnej aktorki, a następnie
wyszła z pokoju.
Anna wyłączyła światło, położyła się na łóżku i dalej gotowała się ze złości.
– Co mnie obchodzi, co sąsiedzi pomyślą o moich humorach. Co mnie obchodzi, co powie
Sankt Petersburg albo i cała Rosja!
Jednak o drugiej w nocy, nie mogąc zasnąć, Anna Urbanowa zeszła na paluszkach po
wspaniałych schodach, wymknęła się na ulicę i pozbierała po kolei wszystkie ubrania.
1924

Anonimowość

Marzenia o niewidzialności są równie stare jak tradycja ludowa. Za sprawą jakiegoś talizmanu
albo mikstury, lub też z pomocą samych bogów, bohater traci cielesny wymiar i dopóki czar
działa, może się przechadzać wśród innych ludzi, nie będąc przez nich widzianym.
Korzyści związane z posiadaniem takiej mocy wyliczy każdy dziesięciolatek. Niewidzialny
człowiek przemknie się obok smoków, podsłucha tych, którzy snują intrygi, zakradnie się do
skarbców, podwędzi ciasto ze spiżarni, strąci czapkę z głowy policjanta i podpali poły fraka
dyrektora szkoły – dość powiedzieć, że w uznaniu dla daru niewidzialności powstały tysiące
opowieści.
Rzadko jednak snuto takie, w których na niczego nieświadomego bohatera pada klątwa
niewidzialności. Trwa on w bitewnym ferworze, w centrum rozmów i w dwudziestym rzędzie,
z którego ma doskonały widok na damy w lożach – słowem: jest w samym środku wszystkiego –
i nagle odkrywa, że zarówno dla przyjaciół, jak i dla wrogów stał się niewidzialny. Właśnie tak
działał urok, który rzuciła na hrabiego Anna Urbanowa w 1923 roku.
Przypuszczalnie już tego pamiętnego wieczoru, gdy hrabia zjadł z czarodziejką kolację w jej
apartamencie, posiadała moc, dzięki której mogła od razu uczynić go niewidzialnym. Zamiast
tego jednak wolała poigrać z jego spokojem umysłu i rzuciła urok w taki sposób, by przez
następny rok niepostrzeżenie nabierał mocy.
W kolejnych tygodniach hrabia nagle zauważał, że znika z widoku na kilka minut. Jadł
kolację w Piazzy i jakaś para podchodziła do jego stolika, wyraźnie zamierzając przy nim usiąść.
Albo stał obok recepcji i jakiś udręczony gość o mało go nie przewracał. Zimą ludzie, którzy
dotąd zwykle pozdrawiali go gestem dłoni albo uśmiechem, często zauważali go dopiero, gdy
był już trzy metry od nich. A teraz, rok później? Kiedy przechodził przez hol, jego najbliżsi
przyjaciele często potrzebowali pełnej minuty, by zauważyć, że stoi naprzeciwko.
– Och – powiedział Wasilij, odkładając słuchawkę na widełki. – Przepraszam, panie hrabio.
Nie zauważyłem pana. Czym mogę służyć?
Hrabia lekko zastukał w kontuar konsjerża.
– Nie wie pan przypadkiem, gdzie jest Nina?
Pytając Wasilija o miejsce pobytu Niny, hrabia nie zwracał się ot tak do pierwszego
napotkanego człowieka. Wasilij posiadał bowiem przedziwną zdolność wskazywania miejsca
pobytu ludzi w dowolnym momencie dnia.
– Zdaje się, że jest w sali karcianej.
– Aha – odrzekł hrabia ze znaczącym uśmiechem.
Odwrócił się i ruszył przez hol. Cicho otworzył drzwi, zakładając, że w środku ujrzy cztery
damy w średnim wieku wymieniające się ciasteczkami i przekleństwami przy partyjce wista,
a czujny duch będzie siedział z zapartym tchem ukryty w szafce. Zamiast tego zobaczył cel
swoich poszukiwań siedzący samotnie przy stoliku. Mając przed sobą dwa stosy kartek i ołówek
w dłoni, Nina wyglądała jak ucieleśnienie szkolnego zapału. Ołówek poruszał się tak żwawo, że
przypominał członka gwardii honorowej – paradował po kartce z wysoko uniesioną głową,
a potem robił zwrot na marginesie, by szybko pomaszerować z powrotem.
– Witaj, przyjaciółko.
– Dzień dobry, Wasza Hrabiowska Mość – odrzekła Nina, nie odrywając wzroku od kartki.
– Czy zechciałabyś wybrać się ze mną na wycieczkę przed kolacją? Myślałem o tym, żeby
zajrzeć do centrali telefonicznej.
– Obawiam się, że w tej chwili nie mogę.
Hrabia zajął miejsce naprzeciwko Niny, a ona odłożyła zapisaną kartkę na stos i sięgnęła po
czystą z drugiej sterty. Hrabia z przyzwyczajenia wziął talię kart leżącą w rogu stolika i dwa razy
ją przetasował.
– Chciałabyś zobaczyć sztuczkę?
– Może innym razem.
Hrabia wyrównał karty i odłożył talię na stolik. Potem sięgnął po kartkę leżącą na wierzchu
tych zapisanych. W starannie rozmieszczonych kolumnach ujrzał wszystkie liczby od tysiąca stu
do tysiąca stu dziewięćdziesięciu dziewięciu. Zgodnie z jakimś nieznanym systemem trzynaście
z nich zakreślono czerwonym kolorem.
Nie trzeba dodawać, że hrabia był zaintrygowany.
– Co my tu mamy?
– Matematykę.
– Widzę, że z zapałem zgłębiasz temat.
– Profesor Lisicki mówi, że z matematyką trzeba się siłować jak z niedźwiedziem.
– Czyżby? A z jakim gatunkiem niedźwiedzia siłujemy się dzisiaj? Przypuszczam, że to
raczej niedźwiedź polarny niż panda.
Nina rzuciła hrabiemu spojrzenie zdolne ugasić każdy błysk w oku.
Hrabia chrząknął i przyjął poważniejszy ton.
– Domyślam się, że to przedsięwzięcie dotyczy jakiegoś podzbioru liczb całkowitych…
– Wiesz, co to jest liczba pierwsza?
– Na przykład dwa, trzy, pięć, siedem, jedenaście, trzynaście…?
– Właśnie – powiedziała Nina. – To te liczby całkowite, które dzielą się wyłącznie przez
jeden i przez siebie same.
Słysząc, z jakim dramatyzmem wypowiada słowo „wyłącznie”, można by dojść do wniosku,
że mówi o szansach na zdobycie fortecy.
– W każdym razie – dodała – robię listę ich wszystkich.
– Wszystkich?!
– To syzyfowa praca – przyznała (aczkolwiek z entuzjazmem, który skłaniał do
zastanowienia się, czy w pełni rozumie etymologię tego wyrażenia).
Wskazała zapisane kartki na stoliku.
– Lista liczb pierwszych zaczyna się od dwóch, trzech i pięciu, tak jak powiedziałeś. Ale
potem liczby pierwsze stają się coraz rzadsze. Znalezienie siódemki albo jedenastki to jedno, ale
znalezienie tysiąca dziewięciu to zupełnie inna historia. Wyobrażasz sobie, jak by to było
znaleźć liczbę pierwszą wśród setek tysięcy…? Wśród milionów…?
Nina spojrzała w dal, jakby widziała największą i najbardziej niezwyciężoną liczbę ze
wszystkich usadowioną na skalistym wzniesieniu, gdzie od tysięcy lat odpiera ataki smoków
ziejących ogniem i barbarzyńskich hord. Później wróciła do pracy.
Hrabia z większym szacunkiem spojrzał ponownie na kartkę spoczywającą w jego dłoni. Bo
przecież człowiek wykształcony winien podziwiać wszystkie naukowe dążenia, nawet te
najbardziej nieprzeniknione, jeśli towarzyszą im ciekawość i poświęcenie.
– O – powiedział tonem kogoś, kto dorzuca swoje trzy grosze. – To nie jest liczba pierwsza.
Nina z niedowierzaniem podniosła głowę.
– Która?
Położył przed nią kartkę i postukał palcem w liczbę zakreśloną na czerwono.
– Tysiąc sto siedemdziesiąt trzy.
– Skąd wiesz, że nie jest liczbą pierwszą?
– Jeśli suma cyfr jakiejś liczby daje liczbę podzielną przez trzy, to ona też jest podzielna
przez trzy.
– Mon Dieu – odrzekła Nina, stanąwszy w obliczu tego niezwykłego faktu.
Potem opadła na oparcie krzesła i spojrzała na hrabiego, jakby przyznawała, że go nie
doceniła.
Człowiek niedoceniony przez przyjaciela ma pewne powody do urazy – wszak przyjaciele
powinni przeceniać nasze zdolności. Powinni mieć wygórowane zdanie na temat naszej siły
moralnej, naszej wrażliwości estetycznej i naszych możliwości intelektualnych. Ba, praktycznie
rzecz biorąc, powinni widzieć oczami wyobraźni, jak w ostatniej chwili skaczemy przez okno
z dziełami Szekspira w jednej ręce i pistoletem w drugiej! W tym konkretnym przypadku hrabia
musiał jednak przyznać, że w zasadzie nie ma podstaw do tego, żeby się obrazić. Bóg mu
świadkiem, nie miał bowiem pojęcia, z jakiego mrocznego zakamarka swojego młodzieńczego
umysłu zdołał wydobyć tę niezwykłą zasadę.
– No cóż – powiedziała Nina, wskazując stertę zapisanych kartek piętrzącą się przed
hrabią. – Lepiej mi je oddaj.

Hrabia zostawił Ninę przy jej zadaniu, pocieszając się tym, że za kwadrans ma się spotkać
z Miszką na kolacji. Zresztą nie przeczytał jeszcze najświeższych gazet. Dlatego wróciwszy do
holu, sięgnął po „Prawdę” leżącą na stoliku do kawy i wygodnie usiadł w fotelu między palmami
w donicach.
Przejrzał nagłówki i zagłębił się w artykule o jakiejś moskiewskiej fabryce, która
przekraczała normy produkcji. Następnie przeczytał krótki opis rozmaitych ulepszeń w życiu
rosyjskiej wsi. Gdy skupił się na sprawozdaniu na temat wdzięcznych uczniów z Kazania, chcąc
nie chcąc, pomyślał o monotonii nowego dziennikarskiego stylu. Bolszewicy nie tylko zdawali
się zajmować codziennie takimi samymi sprawami, lecz także celebrowali swój wąski zestaw
poglądów za pomocą tak ograniczonego słownictwa, że człowiek nieuchronnie nabierał
wrażenia, iż wszystko to już kiedyś czytał.
Dopiero przy piątym artykule hrabia zdał sobie sprawę, że rzeczywiście to już czytał. Miał
bowiem w rękach wczorajszy numer. Stęknął i rzucił gazetę z powrotem na stolik, po czym
spojrzał na zegar w recepcji, który wskazywał, że Miszka spóźnia się już piętnaście minut.
Piętnaście minut dla człowieka w ciągłym ruchu to jednak coś zupełnie innego niż piętnaście
minut dla człowieka niemającego nic do roboty. W wypadku hrabiego poprzednie dwanaście
minut można by uprzejmie określić mianem spokojnych, lecz dla Miszki z pewnością takie nie
były. Stary przyjaciel hrabiego opuścił kongres RAPP w 1923 roku z zadaniem zredagowania
i opatrzenia przypisami wielotomowej antologii rosyjskich opowiadań. Już sam ten fakt dobrze
usprawiedliwiał jego spóźnienie. W życiu Miszki zaszła jednak także inna zmiana, która jeszcze
bardziej oddziaływała na jego podejście do umówionych spotkań…
W dzieciństwie hrabia cieszył się w pełni zasłużoną reputacją doskonałego strzelca. Słynął
z tego, że trafia kamieniem w szkolny dzwon, stojąc za krzakami po drugiej stronie podwórza.
I z tego, że potrafi wrzucić kopiejkę do kałamarza na drugim końcu klasy. A za pomocą łuku
i strzały umiał przedziurawić pomarańczę z odległości pięćdziesięciu kroków. Nigdy jednak nie
trafił do mniejszego obiektu z większej odległości celniej niż wtedy, gdy zauważył
zainteresowanie swojego przyjaciela Kateriną z Kijowa. Po kongresie w 1923 roku jej uroda
stała się tak niekwestionowana, jej serce tak czułe, jej sposób bycia tak miły, że Miszka nie miał
innego wyjścia, jak tylko zabarykadować się za stosem książek w starej Carskiej Bibliotece
w Sankt Petersburgu.
– To świetlik, Saszo. Koło ogniste.
Mniej więcej tak powiedział Miszka ze zdumieniem człowieka, który miał tylko chwilę na
podziwianie cudu świata.
Pewnego jesiennego popołudnia zjawiła się jednak w jego kryjówce w poszukiwaniu
powiernika. Siedząc za książkami, szeptali przez godzinę, a gdy w bibliotece rozległ się
dzwonek sygnalizujący jej rychłe zamknięcie, przenieśli się ze swoją rozmową na Newski
Prospekt i dotarli piechotą aż na cmentarz Tichwiński, gdzie w miejscu z widokiem na Newę ten
świetlik, to koło ogniste, ten cud świata nagle wziął go za rękę.
– A, hrabia Rostow! – zawołał przechodzący obok Arkady. – Tu pan jest. Zdaje się, że mam
dla pana wiadomość… – Wracając do recepcji, Arkady szybko przerzucił jakieś notatki. – Jest.
Wiadomość zapisana przez hotelowego recepcjonistę zawierała przeprosiny Miszki, który
wyjaśniał, że ponieważ Katerina kiepsko się czuje, postanowił wrócić do Sankt Petersburga
wcześniej, niż planował. Odczekawszy chwilę, by ukryć rozczarowanie, hrabia podniósł głowę
znad karteczki z zamiarem podziękowania Arkademu, lecz kierownik recepcji był już skupiony
na innym gościu.
– Dobry wieczór, panie hrabio. – Andriej szybko spojrzał do książki. – Stolik dla dwóch
osób, prawda?
– Obawiam się, Andrieju, że dla jednej.
– Mimo to miło nam pana gościć. Pański stolik będzie gotowy już za kilka minut.
Po niedawnym uznaniu ZSRR przez Niemcy, Anglię i Włochy kilkuminutowe oczekiwanie
stawało się w Bojarskiej coraz częstsze. Taka była cena ponownego przyjęcia do siostrzanego
grona narodów i do braterstwa handlu.
Gdy hrabia się odsunął, przez hol przemaszerował mężczyzna ze spiczastą bródką
i z protegowanym z tyłu. Hrabia widział go dotąd zaledwie parę razy, lecz rozpoznał w nim
komisarza do spraw takich czy innych, ponieważ mężczyzna chodził szybko, mówił szybko,
a nawet szybko się zatrzymywał.
– Dobry wieczór, towarzyszu Sosłowski – powiedział Andriej z serdecznym uśmiechem.
– Tak – odparł Sosłowski, jakby właśnie go zapytano, czy życzy sobie natychmiast usiąść.
Kiwnąwszy głową na znak zrozumienia, Andriej dał sygnał kelnerowi, wręczył mu dwie
karty dań i polecił zaprowadzić dżentelmenów do stolika numer czternaście.
Z punktu widzenia geometrii Bojarska była kwadratem – na jego środku umieszczano
wysoką kompozycję z kwiatów (dziś były to gałązki kwitnącej forsycji), wokół której stało
dwadzieścia stolików różnej wielkości. Gdyby spojrzeć na nie, nawiązując do najważniejszych
punktów kompasu, to zgodnie z poleceniem Andrieja, kelner prowadził komisarza i jego
protegowanego ku stolikowi dla dwóch osób w północno-wschodnim krańcu sali – tuż obok
jedzącego kolację Białorusina z obwisłymi policzkami.
– Andriej, przyjacielu…
Maître d’hôtel oderwał wzrok od książki.
– Czy to ten gość, który kilka dni temu wdał się w wymianę zdań z panem przypominającym
buldoga?
Określenie „wymiana zdań” było dość łagodnym ujęciem faktów. Rzeczonego popołudnia,
gdy Sosłowski, jedząc uroczysty obiad ze swoimi towarzyszami, zaczął się głośno zastanawiać,
dlaczego Białorusini zdają się wyjątkowo opornie pojmować idee Lenina, buldog (siedzący
wówczas przy sąsiednim stoliku) rzucił bowiem serwetkę i z oburzeniem spytał: „Co to ma
znaczyć?!”. Z lekceważeniem rzucającym się w oczy równie mocno jak jego spiczasta bródka
Sosłowski odrzekł, że istnieją trzy powody, po czym zaczął je wyliczać na palcach:
– Po pierwsze, winne jest stosunkowo duże lenistwo populacji. Cecha, z której Białorusini
słyną na cały świat. Po drugie, ich oczarowanie Zachodem, które prawdopodobnie bierze się
z długiej tradycji zawierania mieszanych małżeństw z Polakami. Ale po trzecie
i najważniejsze…
Niestety, restauracji nie było dane poznać trzeciego i najważniejszego powodu, gdyż buldog,
który na dźwięk słowa „mieszanych” wstał, przewracając krzesło, chwycił Sosłowskiego
i podniósł go z miejsca. Podczas szamotaniny, która się z tego wywiązała, trzech kelnerów
musiało odrywać różne ręce od klap różnych marynarek, a dwóm pomocnikom kelnera
przypadło zadanie usunięcia z podłogi kurczaka à la Maréchal.
Natychmiast przypomniawszy sobie to zajście, Andriej ponownie spojrzał na stolik numer
trzynaście, przy którym wspomniany buldog siedział teraz w towarzystwie kobiety tak do niego
podobnej, że każdy wytrawny logik uznałby ją za jego żonę. Andriej obrócił się na pięcie,
okrążył bukiet z gałązek forsycji, odciął drogę Sosłowskiemu i jego protegowanemu, a następnie
poprowadził ich z powrotem do stolika numer trzy – uroczego miejsca na południowo-
wschodnim krańcu sali, przy którym mogłyby wygodnie zasiąść cztery osoby.
– Merci beaucoup – powiedział Andriej po powrocie.
– De rien – odrzekł hrabia.

Odpowiadając Andriejowi „Nie ma za co”, hrabia nie sięgnął po to francuskie wyrażenie


wyłącznie z grzeczności. Tak naprawdę zasługiwał na podziękowanie za tę drobną interwencję
nie bardziej niż jaskółka za jej ćwierkanie. Odkąd bowiem Aleksander Rostow skończył
piętnaście lat, był mistrzem rozmieszczania gości przy stołach.
Ilekroć przyjeżdżał do domu na wakacje, babcia wzywała go do biblioteki, gdzie lubiła
dziergać przy kominku, siedząc samotnie w fotelu.
– Wejdź, chłopcze, i posiedź ze mną przez chwilę.
– Oczywiście, babciu – odpowiadał hrabia, przysiadając na kracie obok kominka. – W czym
mogę ci pomóc?
– W piątek wieczorem przyjeżdża na kolację prałat, a oprócz niego księżna Obołeńska,
hrabia Keragin i Mińscy-Połotowowie…
W tym miejscu zawieszała głos, niczego więcej nie wyjaśniając – bo i żadne wyjaśnienia nie
były konieczne. Hrabina wyznawała opinię, że kolacja powinna dawać wytchnienie od wyzwań
i udręk życia. Dlatego przy stole nie znosiła dyskusji na temat religii, polityki i osobistych
nieszczęść. By jeszcze bardziej skomplikować sprawę, prałat był głuchy na lewe ucho, miał
słabość do łacińskich epigramatów i skłonność do zaglądania damom w dekolty po wypiciu
kieliszka wina. Księżna Obołeńska zaś, latem wyjątkowo kostyczna, marszczyła brwi na zwięzłe
powiedzonka i nie mogła znieść dyskusji o sztuce. A Keraginowie? W 1811 roku książę Miński-
Połotow nazwał ich pradziadka bonapartystą i od tamtej pory nie zamienili z Mińskimi-
Połotowami ani słowa.
– Ile będzie osób? – pytał książę.
– Czterdzieści.
– Te same, co zwykle?
– Mniej więcej.
– Będą Osipowie?
– Tak. Ale Pierre jest w Moskwie…
– Aha – mówił hrabia, uśmiechając się jak mistrz szachowy w obliczu nowego gambitu.
W Niżnym Nowogrodzie mieszkała setka znamienitych rodzin, których członkowie przez
dwa stulecia zawierali między sobą małżeństwa i rozwodzili się, udzielali sobie nawzajem
pożyczek i zaciągali je, godzili się i żywili urazę, obrażali się, oburzali i pojedynkowali –
wyznając sprzeczne poglądy, które różniły się w zależności od pokolenia, płci i nazwiska.
A w samym środku tej zawieruchy znajdowała się jadalnia hrabiny Rostow z ustawionymi obok
siebie dwoma stołami na dwadzieścia osób.
– Bez obaw, grand-mère – uspokajał babcię hrabia. – Szybko znajdę rozwiązanie.
W ogrodzie, gdy Aleksander Iljicz zamykał oczy, by jedna po drugiej przeanalizować
wszystkie kombinacje, jego siostra z lubością zaśmiewała się z tego zadania.
– Dlaczego tak marszczysz brwi, Saszo? Bez względu na to, gdzie siedzą goście przy stole,
podczas kolacji zawsze prowadzimy cudowne rozmowy.
– Bez względu na to, gdzie siedzą goście! – wołał hrabia. – Cudowne rozmowy! Trzeba ci
wiedzieć, droga siostro, że niewłaściwe rozmieszczenie gości doprowadzało do rozpadu
najlepszych małżeństw i upadku najstarszych détentes. Gdyby Parys nie siedział obok Heleny
podczas wieczerzy u Menelaosa, nigdy nie wybuchłaby wojna trojańska.
Czarująca replika, bez dwóch zdań, pomyślał hrabia po latach. Ale gdzie teraz byli
Obołeńscy i Mińscy-Połotowowie?
Razem z Hektorem i Achillesem.
– Pański stolik jest gotowy, panie hrabio.
– Ach. Dziękuję, Andrieju.

Dwie minuty później hrabia wygodnie siedział przy stoliku z kieliszkiem szampana (drobny gest
podziękowania od Andrieja za podjętą w porę interwencję).
Upijając łyk, przejrzał kartę dań w odwrotnej kolejności, niż to miał w zwyczaju, ponieważ
wiedział z doświadczenia, że skupienie się na aperitifie przed zjedzeniem przystawki może
prowadzić jedynie do poczucia żalu. I oto miał przed sobą doskonały przykład. Na samym końcu
menu znajdowało się bowiem to, czego tego wieczoru potrzebował: ossobuco – danie, które
najlepiej poprzedzić lekkim i ożywczym aperitifem.
Zamknąwszy kartę dań, hrabia rozejrzał się po restauracji. Nie da się zaprzeczyć, że
wspinając się po schodach do Bojarskiej, czuł lekkie przygnębienie, teraz jednak siedział
z kieliszkiem szampana w dłoni, ossobuco w drodze i z zadowoleniem wywołanym tym, że
pomógł przyjacielowi. Być może Parki – które ze wszystkich swoich dzieci najbardziej kochały
Odmianę – postanowiły podnieść go na duchu.
– Jakieś pytania? – zabrzmiał głos za plecami hrabiego.
Hrabia bez wahania zaczął odpowiadać, że jest gotowy złożyć zamówienie, lecz gdy się
odwrócił, zaniemówił na widok Laufra pochylającego się nad jego ramieniem – i ubranego
w białą marynarkę Bojarskiej.
Trzeba przyznać, że wskutek niedawnego powrotu do hotelu międzynarodowych gości
Bojarska zaczęła cierpieć na lekki niedobór personelu. Hrabia zatem doskonale rozumiał,
dlaczego Andriej postanowił wzmocnić swoją załogę. Czemu jednak spośród wszystkich
kelnerów w Piazzy, spośród wszystkich kelnerów na świecie wybrał akurat tego?
Laufer zdawał się podążać za tokiem myśli hrabiego, gdyż jego uśmiech świadczył
o wyjątkowym zadowoleniu z siebie. „Owszem – mówił – pracuję teraz w twojej słynnej
Bojarskiej, należę do tych nielicznych wybrańców, którzy bezkarnie wchodzą do kuchni szefa
Żukowskiego”.
– Może potrzebuje pan więcej czasu…? – podsunął Laufer, trzymając ołówek nad notesem.
Przez chwilę hrabia zastanawiał się, czy go nie odesłać i nie poprosić o inny stolik.
Rostowowie zawsze szczycili się tym, że potrafią się przyznać, kiedy w ich zachowaniu brakuje
miłości bliźniego.
– Nie, dobry człowieku – odrzekł w końcu. – Jestem gotów złożyć zamówienie. Na początek
zjem sałatkę z fenkułu i pomarańczy, a następnie ossobuco.
– Oczywiście – powiedział Laufer. – A jak mamy podać pańskie ossobuco?
Hrabia omal nie zdradził swojego zdumienia. „Jak mają je podać? Czyżby oczekiwał, że
określę temperaturę kawałka duszonego mięsa?”
– Tak, jak je przygotuje szef kuchni – odrzekł wielkodusznie.
– Oczywiście. A życzy pan sobie do tego jakieś wino?
– Oczywiście. Butelkę San Lorenzo Barolo rocznik tysiąc dziewięćset dwunasty.
– Czerwone czy białe?
– Barolo – wyjaśnił hrabia najżyczliwiej, jak umiał – to treściwe czerwone wino
z północnych Włoch. Dlatego doskonale pasuje do mediolańskiego ossobuco.
– Wybiera pan zatem czerwone.
Hrabia przez chwilę przyglądał się Laufrowi. Gość nie wygląda na głuchego, pomyślał.
A sądząc po akcencie, rosyjski jest jego ojczystym językiem. Czy zatem nie powinien już
zmierzać do kuchni? Jak jednak lubiła mawiać hrabina Rostow, gdyby cierpliwość nie była tak
łatwo wystawiana na próbę, trudno byłoby ją uznać za cnotę…
– Tak – powiedział hrabia, policzywszy do pięciu. – Barolo jest czerwone.
Laufer nie ruszył się z miejsca i dalej stał z ołówkiem nad notesem.
– Proszę wybaczyć, jeśli nie wyrażam się jasno – powiedział bez cienia skruchy. – Gdy
jednak chodzi o wino, dziś wieczorem mamy do wyboru dwa rodzaje: białe i czerwone.
Mężczyźni wpatrywali się w siebie.
– Mógłby pan poprosić tu na chwilę Andrieja?
– Oczywiście – powiedział Laufer, wycofując się z pokłonem szachisty.
Hrabia zabębnił palcami w stolik.
„Oczywiście, mówi. Oczywiście, oczywiście, oczywiście. Oczywiście co? Oczywiście ty
jesteś tam, a ja tutaj? Oczywiście coś powiedziałeś, a ja ci odpowiedziałem? Oczywiście czas,
jakim dysponuje człowiek na ziemi, jest ograniczony i może się skończyć w każdej chwili!”
– Czy coś się stało, panie hrabio?
– O, Andriej. Chodzi o pańskiego nowego pracownika. Doskonale go znam, odkąd pracuje
na dole. I tam pewien brak doświadczenia jest chyba do przyjęcia, może nawet należy się go
spodziewać. Ale tu, w Bojarskiej…
Hrabia rozłożył ręce, wykonał gest w stronę słynnego wnętrza, a potem spojrzał na maître
d’hôtel, oczekując zrozumienia.
Nikt, kto choć trochę znał Andrieja, nie nazwałby go wesołkiem. Ów człowiek nie był
żadnym karnawałowym naganiaczem ani impresariem specjalizującym się w lekkich
rozrywkach. Stanowisko maître d’hôtel w Bojarskiej wymagało od niego rozsądku, taktu,
obyczajności. Hrabia przywykł zatem do ponurej miny Andrieja. Jednak choć jadał w Bojarskiej
od lat, nigdy nie widział go aż tak ponurego.
– Dostał awans na polecenie pana Haleckiego – wyjaśnił cicho kierownik sali.
– Ale dlaczego?
– Nie jestem pewny. Domyślam się, że ma jakiegoś przyjaciela.
– Przyjaciela?
Andriej wzruszył ramionami, co było zupełnie nie w jego stylu.
– Wpływowego przyjaciela. Może kogoś w Związku Kelnerów. Albo w Komisariacie Pracy.
Albo na wyższych szczeblach partii. Któż to może wiedzieć w dzisiejszych czasach?
– Wyrazy współczucia – powiedział hrabia.
Andriej pokłonił się z wdzięcznością.
– Cóż, z pewnością nie ponosi pan odpowiedzialności za to, że go panu narzucono.
Dostosuję swoje oczekiwania do sytuacji. Ale czy zanim pan pójdzie, zechce mi pan
wyświadczyć drobną przysługę? Z jakiegoś niezrozumiałego powodu ten człowiek utrudnia mi
zamówienie wina. Liczyłem na butelkę San Lorenzo Barolo, które mógłbym wypić do ossobuco.
Jeśli coś takiego w ogóle można było sobie wyobrazić, Andriej spochmurniał jeszcze
bardziej.
– Chyba powinien pan pójść ze mną…
Poszedłszy za Andriejem przez salę, kuchnię i po długich, krętych schodach, hrabia znalazł się
w miejscu, do którego nie dotarła nawet Nina: w hotelowej piwnicy z winem.
Sklepiony ceglany sufit i chłodny, mroczny klimat piwnicy z winem w hotelu Metropol
przywodziły na myśl surowe piękno katakumb. Tylko że zamiast sarkofagów z podobiznami
świętych, w głąb pomieszczenia sięgały rzędy stojaków wyładowanych butelkami wina.
Zgromadzono tam oszałamiającą kolekcję cabernetów i chardonnayów, rieslingów i syrahów,
porto i mader – całe stulecie roczników z każdego zakątka Europy.
Łącznie stało tam blisko dziesięć tysięcy skrzynek. Ponad sto tysięcy butelek. I żadna z nich
nie miała etykiety.
– Co się stało?! – zawołał hrabia zduszonym głosem.
Andriej ponuro pokiwał głową.
– Do towarzysza Teodorowa, komisarza do spraw żywności, wpłynęła skarga, że nasza lista
win pozostaje w sprzeczności z ideałami rewolucji. Że to pomnik uprzywilejowania arystokracji,
bezproduktywności inteligencji oraz grabieżczego ustalania cen przez spekulantów.
– Przecież to niedorzeczne.
Niewzruszający ramionami Andriej wzruszył nimi po raz drugi w ciągu godziny.
– Odbyło się zebranie, przeprowadzono głosowanie, wydano nakaz… Odtąd w Bojarskiej
można sprzedawać wyłącznie czerwone i białe wino, wszystkie butelki za tę samą cenę.
Ręką, która nigdy nie miała służyć do takiego celu, Andriej wskazał kąt piwnicy, gdzie na
podłodze obok pięciu beczek wody leżała sterta zerwanych etykiet.
– Wykonanie tego zadania zajęło dziesięciu mężczyznom dziesięć dni – powiedział smutno.
– Kto, na litość boską, złożył taką skargę?
– Nie jestem pewny, ale słyszałem, że mogło to mieć coś wspólnego z pańskim
przyjacielem…
– Z moim przyjacielem?
– Z pańskim kelnerem z dołu.
Hrabia ze zdumieniem spojrzał na Andrieja. Nagle jednak zaświtała mu pewna myśl –
niczym wspomnienie dawnych świąt Bożego Narodzenia wróciła do niego chwila, w której
wychylił się z krzesła, by poprawić pewnego kelnera polecającego rioję do gulaszu po łotewsku.
Z jakimż zadowoleniem pomyślał wtedy, że nic nie może zastąpić doświadczenia.
No cóż, pomyślał teraz, oto i jego substytut.
Idąc kilka kroków przed Andriejem, hrabia ruszył przez środek piwnicy z winem, całkiem
jak mógłby iść dowódca przed swoim porucznikiem przez szpital polowy po bitwie. Pod koniec
alejki skręcił między dwa rzędy. Policzywszy szybko kolumny i półki, oszacował, że tylko
w tym jednym rzędzie znajduje się ponad tysiąc butelek – tysiąc butelek właściwie identycznych
pod względem kształtu i wagi.
Sięgnął po jedną z nich i pomyślał o tym, jak doskonale wypukłość szkła pasuje mu do dłoni,
jak doskonale butelka ciąży mu w ręce. Ale co było w środku? Co dokładnie znajdowało się
w tym ciemnozielonym szkle? Chardonnay pasujące do camemberta? Sauvignon blanc, które
najlepiej sączy się razem z kozim serem?
Bez względu na to, jakie wino znajdowało się w środku, zdecydowanie nie było identyczne
z tym w sąsiednich butelkach. Przeciwnie, butelka spoczywająca w jego dłoni była produktem
historii tak niezwykłej i złożonej jak historia narodu albo człowieka. Kolor, aromat i smak tego
trunku z całą pewnością odzwierciedlały niepowtarzalne warunki geologiczne i klimat rodzimej
ziemi. Co więcej, wyrażały wszystkie zjawiska naturalne związane ze swoim rocznikiem. Jeden
łyk przywoływał porę topnienia śniegów, intensywność letnich deszczy, dominujące wiatry
i częstotliwość zachmurzenia.
Tak, w butelce wina najlepiej krystalizują się czas i miejsce, jest ona poetyckim wyrazem
indywidualności. Tę jednak wrzucono do morza anonimowości, do królestwa przeciętności
i niewiadomych.
Nagle i hrabia doświadczył wielkiej jasności umysłu. Tak jak Miszka zaczął rozumieć
teraźniejszość jako naturalny produkt uboczny przeszłości i z niezwykłą klarownością ujrzał, jak
ukształtuje ona przyszłość. Pojął własne miejsce w strumieniu czasu.
Z wiekiem nabieramy skłonności do znajdowania pociechy w przekonaniu, że muszą
przeminąć całe pokolenia, nim zmieni się sposób życia. Bo przecież znamy piosenki, które
podobały się naszym dziadkom, mimo że sami nigdy przy nich nie tańczymy. Przepisy, które
wyjmujemy z szuflady w czasie świąt, mają zwykle kilkadziesiąt lat, a niekiedy zdarza się, że
zostały spisane ręką jakiegoś od dawna nieżyjącego przodka. A przedmioty w naszych domach?
Orientalne stoliki do kawy i mocno zniszczone biurka przekazywane z pokolenia na pokolenie?
Mimo że „wyszły z mody”, nie tylko upiększają nasze codzienne życie, lecz dodają materialnej
wiarygodności założeniu, że epoka będzie przemijała w ślimaczym tempie.
Jednak w pewnych okolicznościach, przyznał w końcu hrabia, proces ten może się dokonać
właściwie w mgnieniu oka. Wstrząsy społeczne, chaos polityczny, postęp przemysłowy – każda
kombinacja tych czynników może spowodować ewolucję społeczeństwa, która przeskoczy całe
pokolenia, odrzucając te aspekty przeszłości, które w innych okolicznościach trwałyby przez
dziesięciolecia. A dzieje się tak zwłaszcza wtedy, gdy do władzy dochodzą ludzie nieufni wobec
wszelkich przejawów wahania i niuansu, ponad wszystko ceniący pewność siebie.
Hrabia od lat z lekkim uśmiechem myślał o tym, że to czy tamto ma już za sobą – na
przykład pisanie wierszy, podróże albo romanse. Tak naprawdę nigdy w to jednak nie wierzył.
W głębi serca wyobrażał sobie, że nawet jeśli te aspekty jego życia nie są teraz pielęgnowane,
spoczywają gdzieś na obrzeżach, czekając na ponowne wezwanie. Dziś, spoglądając na butelkę
w swojej dłoni, nagle uświadomił sobie, że naprawdę ma to wszystko już za sobą. Dlatego że
bolszewicy, tak zdecydowanie dążący do ukształtowania przyszłości na własną modłę, nie
spoczną, póki nie wyrwą z korzeniami, nie roztrzaskają i nie wymażą ostatnich pozostałości jego
Rosji.
Odkładając butelkę na miejsce, hrabia ruszył w stronę Andrieja czekającego u stóp schodów.
Gdy jednak przechodził między półkami, uświadomił sobie, że jednak nie wszystko ma już za
sobą. Został mu bowiem jeszcze jeden obowiązek do wypełnienia.
– Chwileczkę, Andrieju.
Zaczynając od końca piwnicy, chodził między kolejnymi rzędami, oglądając półki od góry
do dołu, aż w końcu Andriej pomyślał pewnie, że hrabia postradał rozum. Przy szóstym rzędzie
zatrzymał się jednak. Sięgnął w stronę półki na wysokości swojego kolana i ostrożnie wyjął
jedną butelkę spośród tysięcy. Uniósł ją z tęsknym uśmiechem i przesunął kciukiem po
emblemacie przedstawiającym dwa skrzyżowane klucze wytłoczone w szkle.
22 czerwca 1926 roku – w dziesiątą rocznicę śmierci Heleny – hrabia Aleksander Iljicz
Rostow zamierzał wznieść toast za pamięć siostry. A potem raz na zawsze opuścić ziemski
padół.
1926

Adieu

Tak to już w życiu jest, że ostatecznie człowiek musi zwrócić się ku filozofii. W każdym razie
do takiego wniosku doszedł hrabia, stojąc przed swoimi dawnymi oknami w apartamencie 317,
do którego wślizgnął się dzięki kluczowi Niny.
Czy to za sprawą przemyśleń zapoczątkowanych lekturą i ożywionymi dyskusjami przy
kawie o drugiej w nocy, czy to po prostu z powodu naturalnej skłonności, w końcu wszyscy
musimy przyjąć jakieś fundamentalne ramy, jakiś wystarczająco spójny system przyczyn
i skutków, który pomoże nam znaleźć sens nie tylko w przełomowych wydarzeniach, lecz także
we wszystkich drobnych działaniach i relacjach składających się na naszą codzienność – tych
celowych i tych spontanicznych, tych nieuniknionych i tych nieprzewidzianych.
Większość Rosjan od wieków znajdowała filozoficzną pociechę w murach kościołów. Bez
względu na to, czy woleli bezlitosną rękę Starego Testamentu, czy bardziej wyrozumiałą
Nowego, poddanie się woli bożej pomagało im zrozumieć, albo przynajmniej zaakceptować,
nieuchronny rozwój wypadków.
Działając w zgodzie z duchem czasów, większość szkolnych kolegów hrabiego odwróciła się
od Kościoła. Uczynili to jednak tylko po to, by wybrać innego rodzaju pociechę. Ci, którzy
woleli przejrzystość nauki, pozostawali wierni ideom Darwina i na każdym kroku widzieli
oznaki selekcji naturalnej. Inni zaś zwrócili się w stronę Nietzschego i jego wiecznego powrotu
albo Hegla i jego dialektyki – każdy z tych systemów stawał się bez wątpienia wystarczająco
sensowny, gdy wreszcie dotarło się do tysięcznej strony.
W wypadku hrabiego skłonność do filozofii zawsze jednak miała podłoże meteorologiczne.
Mówiąc konkretniej, wierzył on w nieuchronny wpływ przyjemnej i nieprzyjemnej pogody.
Wierzył we wpływ wczesnych mrozów i przedłużających się lat, złowrogich chmur i delikatnych
deszczy, mgły, słońca i śniegu. A najbardziej w zmianę przeznaczenia pod wpływem choćby
najmniejszych wahań słupka rtęci.
Na przykład z tego okna należało spoglądać wyłącznie w dół. Niespełna trzy tygodnie
wcześniej – gdy temperatura oscylowała wokół siedmiu stopni – plac Teatralny opustoszał
i poszarzał. Gdy jednak średnia temperatura wzrosła o zaledwie trzy stopnie, drzewa zaczęły
kwitnąć, wróble śpiewać, a młode i stare pary przesiadywać na ławkach. Jeśli wystarczyła tak
niewielka zmiana temperatury, by odmienić życie na publicznym placu, dlaczego mielibyśmy
myśleć, że bieg historii człowieka jest na nią mniej podatny?
Napoleon przyznałby pierwszy, że po zebraniu nieustraszonego korpusu dowódców
i piętnastu dywizji, po oszacowaniu słabości wroga, zbadaniu jego terenu i starannym
zaplanowaniu ataku człowiekowi ostatecznie pozostaje jedynie zmierzyć się z temperaturą.
Wskazanie termometru nie tylko bowiem wyznaczy rytm przemieszczania się armii, lecz także
zdeterminuje adekwatność zaopatrzenia i albo doda ludziom odwagi, albo im ją odbierze. (Ach,
Napoleonie, być może nigdy nie zdołałbyś zwyciężyć z Matką Rosją. Wystarczyłoby jednak pięć
stopni więcej i przynajmniej mógłbyś wrócić do domu z połową sił zamiast stracić kolejne
trzysta tysięcy ludzi między bramami Moskwy a brzegiem Niemna).
Jeśli jednak przykłady z pola bitwy nie są w guście Czytelnika, niech zamiast tego wyobrazi
sobie przyjęcie pod koniec jesieni, na które zaproszono go wraz z gronem znajomych, by uczcić
dwudzieste pierwsze urodziny czarującej księżniczki Nowobaczkiej…
O piątej, gdy spoglądasz przez okno garderoby, wydaje się pewne, że pogoda nie będzie
sprzyjała zabawie. Skoro bowiem temperatura ledwie przekracza zero, chmury ciągną się jak
okiem sięgnąć i zaczyna mżyć, goście księżniczki przyjadą zziębnięci, mokrzy i nieco zmęczeni
podróżą. Gdy jednak o szóstej wyruszasz w drogę, temperatura spada akurat o tyle, że to, co
zaczyna lądować na twoich ramionach, to nie szary, jesienny deszcz, lecz pierwszy śnieg
w sezonie. Zatem te same opady, które mogłyby popsuć wieczór, dodają mu teraz magii. Co
więcej, spiralne opadanie płatków śniegu jest tak hipnotyzujące, że zostajesz zepchnięty z drogi,
gdy obok przejeżdża galopem trojka z młodym oficerem huzarów trzymającym wodze niczym
centurion w rydwanie.
Po godzinnym wydobywaniu powozu z rowu docierasz do księżniczki spóźniony, lecz tak się
szczęśliwie składa, że spóźnia się także twój stary korpulentny przyjaciel z akademii. Widzisz,
jak wysiada ze swojej dorożki, wypręża się, wypina pierś, a potem wystawia na próbę powagę
lokajów, kiedy poślizgnąwszy się na lodzie, ląduje tyłkiem na ziemi. Pomagasz mu wstać,
bierzesz go pod rękę i prowadzisz do domu, akurat gdy reszta gości wychodzi z salonu.
W jadalni szybko okrążasz stół, szukając karteczki ze swoim nazwiskiem. Zakładasz, że –
zważywszy na twoją reputację gawędziarza – znowu posadzili cię obok jakiegoś nieporadnego
kuzyna. Okazuje się jednak, że oto siedzisz po prawej stronie gościa honorowego. A po lewej
stronie księżniczki… zasiada nie kto inny jak młody przystojny huzar, który zepchnął cię
z drogi.
Już na pierwszy rzut oka widać, że uważa się za oczywisty obiekt zainteresowania
księżniczki. Najwyraźniej zamierza ją raczyć opowieściami o pułku i raz po raz dolewać jej
wina. Po posiłku zaoferuje jej ramię i poprowadzi ją do sali balowej, gdzie pochwali się swoim
talentem do mazurka. A gdy orkiestra zagra Straussa, nie będzie musiał wirować z księżniczką
z walcu, ponieważ wcześniej przeniosą się na taras i weźmie ją w ramiona.
Jednak akurat w chwili, gdy młody porucznik zaczyna opowiadać pierwszą anegdotę,
otwierają się drzwi do kuchni i pojawiają się trzej lokaje z półmiskami. Oczy wszystkich
zgromadzonych zwracają się w stronę smakołyków, które pani Trent przygotowała na tę okazję,
a gdy trzy srebrne pokrywy unoszą się jednocześnie, rozlegają się zduszone okrzyki uznania. Na
cześć księżniczki kucharka przygotowała bowiem swoją specjalność: angielską pieczeń
z puddingiem Yorkshire.
W całej historii świata żadna kantyna wojskowa nie budziła zazdrości. Z powodu nakazu
wysokiej wydajności połączonego z brakiem zainteresowania i kobiecej ręki jedzenie zawsze
gotuje się tam dopóty, dopóki pokrywki z brzękiem nie pospadają z garnków. Dlatego młody
porucznik, który przez trzy miesiące bez przerwy zadowalał się kapustą i ziemniakami, nie jest
przygotowany na wołowinę pani Trent. Pieczone przez piętnaście minut w temperaturze dwustu
dwudziestu pięciu stopni, a potem przez dwie godziny w stu siedemdziesięciu pięciu stopniach,
mięso jest delikatne i czerwone w środku, choć jednocześnie chrupiące i brązowe z wierzchu.
Nasz młody huzar odsuwa zatem na bok żołnierskie opowieści, skupiając się na dokładkach
i dolewaniu wina samemu sobie, a zgodnie z powszechnie obowiązującymi zasadami etykiety
zabawianie księżniczki dowcipnymi opowiastkami spada na twoje barki.
Wybrawszy z talerza resztkę sosu za pomocą ostatniego kawałka puddingu, młody porucznik
w końcu zwraca się ku gospodyni, lecz w tej samej chwili orkiestra w sali balowej zaczyna stroić
instrumenty i goście odsuwają krzesła. Dlatego po prostu podsuwa księżniczce ramię, lecz wtedy
u twojego boku wyrasta korpulentny przyjaciel.
Przyjaciel ten nade wszystko uwielbia dobrego kadryla i mimo swej konstytucji słynie z tego,
że podskakuje jak królik i bryka jak koziołek. Kładąc jednak rękę na swej kości ogonowej,
wyjaśnia, że po upadku na podjeździe jest zbyt obolały, by oddać się hulankom na parkiecie.
Zastanawia się, czy zamiast tego nie zechciałbyś zagrać w karty, na co ty odpowiadasz, że
z przyjemnością. Tak się jednak składa, że porucznik przypadkiem słyszy tę rozmowę,
a ponieważ jest w bojowym nastroju, wydaje mu się, że to doskonała okazja, by nauczyć
dandysów tego i owego na temat hazardu. Bo przecież, tłumaczy sobie, orkiestra będzie grała
godzinami, a księżniczka nigdzie się nie wybiera. Nie zastanawiając się dłużej, przekazuje ją
najbliższemu dżentelmenowi i wprasza się do waszego stolika – kiwając przy tym na lokaja, by
przyniósł mu kolejny kieliszek wina.
Cóż.
Być może to przez ten kolejny kieliszek wina. Być może przez skłonność porucznika do
niedoceniania dobrze ubranych mężczyzn. A może po prostu z powodu pecha. Dość powiedzieć,
że dwie godziny później to porucznik jest uboższy o tysiąc rubli i to ty trzymasz jego weksel.
Bez względu na to, jak lekkomyślnie ów człowiek powozi trojką, nie chcesz go jednak
stawiać w niezręcznej sytuacji. „Księżniczka ma dziś urodziny – mówisz. – Przez wzgląd na jej
honor uznajmy zatem, że jesteśmy kwita”. Po tych słowach przedzierasz weksel porucznika na
pół i rzucasz na sukno. On zaś w dowód uznania strąca kieliszek z winem na podłogę, przewraca
krzesło i chwiejnym krokiem wychodzi na taras.
Choć w grze uczestniczyło tylko pięciu graczy i trzech obserwatorów, historia podartego
weksla szybko okrąża salę balową i nagle księżniczka posyła po ciebie, by wyrazić wdzięczność
za ten akt galanterii. Gdy się kłaniasz, mówiąc: „Ależ to drobnostka”, orkiestra zaczyna grać
walca i nie pozostaje ci nic innego, jak tylko wziąć ją w ramiona i zawirować z nią na parkiecie.
Księżniczka tańczy bosko. Lekko unosi się na palcach i obraca niczym bączek. W sali tańczy
jednak ponad czterdzieści par, a w dwóch kominkach buzuje ogień, więc temperatura sięga
dwudziestu siedmiu stopni, wywołując rumieniec na policzkach twojej partnerki i gwałtowne
falowanie jej piersi. Nie chcąc, by zemdlała, pytasz oczywiście, czy nie zechciałaby zaczerpnąć
świeżego powietrza…
Widzisz?
Gdyby pani Trent nie doszła do takiej perfekcji w sztuce pieczenia mięsa, młody porucznik
mógłby się skupić na księżniczce zamiast pałaszować trzecią dokładkę wołowiny i popijać ją
ósmym kieliszkiem wina. Gdyby temperatura tego wieczoru nie spadła o trzy stopnie w ciągu
tyluż godzin, na podjeździe mogłoby nie być lodu, twój korpulentny przyjaciel mógłby nie upaść
i nie zagralibyście w karty. A gdyby widok śniegu nie skłonił lokajów do tak mocnego napalenia
w kominkach, mógłbyś nie skończyć na tarasie w ramionach jubilatki – podczas gdy młody
huzar zwracał kolację na pastwisku, z którego pochodziła.
Co więcej, pomyślał hrabia z ponurą miną, wszystkie późniejsze żałosne wydarzenia
mogłyby nie nastąpić…
– Co to ma znaczyć? Kim pan jest?
Hrabia odwrócił się od okna i ujrzał parę w średnim wieku stojącą w drzwiach apartamentu
z kluczem w ręku.
– Co pan tu robi? – spytał mąż.
– Ja… przyszedłem ze sklepu bławatnego – odrzekł hrabia.
Odwrócił się z powrotem w stronę okna, dotknął zasłony i pociągnął.
– Tak – powiedział. – Zdaje się, że wszystko jest w porządku.
Następnie uchylił kapelusza, którego nie miał na głowie, i wyszedł na korytarz.

– Dobry wieczór, Wasiliju.


– O, dobry wieczór, panie hrabio.
Hrabia delikatnie zastukał w kontuar.
– Widziałeś tu gdzieś Ninę?
– Zdaje się, że jest w sali balowej.
– Ach. Oczywiście.
Hrabia był przyjemnie zaskoczony, słysząc, że Nina wróciła do jednego ze swoich dawnych
ulubionych miejsc. Miała już trzynaście lat i zupełnie porzuciła dziecięce rozrywki na rzecz
książek i profesorów. Skoro przerwała naukę, w sali balowej musiało się odbywać nie lada
zebranie.
Kiedy jednak hrabia otworzył drzwi, nie usłyszał żadnego szurania krzeseł ani stukania
młotkiem na podium. Nina siedziała samotnie przy stoliku pod żyrandolem zawieszonym na
środku sufitu. Hrabia zauważył, że włosy założyła za uszy, co niezawodnie wskazywało, że
działo się coś ważnego. I rzeczywiście, w leżącym przed nią notesie dostrzegł tabelę sześć na
trzy, a na stoliku zestaw wag, taśmę mierniczą i sekundnik.
– Witaj, przyjaciółko.
– O, dzień dobry, Wasza Hrabiowska Mość.
– Będziesz łaskawa mi zdradzić, co tu knujesz?
– Przygotowujemy się do eksperymentu.
Hrabia rozejrzał się po sali balowej.
– My?
Nina wskazała ołówkiem na balkon.
Hrabia podniósł głowę i ujrzał chłopca w wieku Niny, który przykucnął w ich dawnym
miejscu za balustradą. Był zwyczajnie, lecz schludnie ubrany, miał duże oczy i szczerą, skupioną
twarz. Na balustradzie stał rząd przedmiotów o różnych kształtach i rozmiarach.
Nina dokonała prezentacji.
– Hrabia Rostow, Borys. Borys, hrabia Rostow.
– Dzień dobry, Borysie.
– Dzień dobry panu.
Hrabia odwrócił się z powrotem do Niny.
– Cóż to za przedsięwzięcie?
– Zamierzamy przetestować hipotezy dwóch słynnych matematyków za pomocą jednego
eksperymentu. Mówiąc konkretniej, poddamy próbie obliczenia Newtona dotyczące prędkości
grawitacji i zasadę Galileusza, zgodnie z którą obiekty o różnej masie opadają w takim samym
tempie.
Przejęty Borys gorliwie i czujnie pokiwał głową zza balustrady.
By zilustrować ich zamiary, Nina wskazała ołówkiem pierwszą kolumnę tabeli, w której
zamieściła listę sześciu obiektów uszeregowanych od najmniejszego do największego.
– Skąd wzięliście ananasa?
– Z patery z owocami w holu – zawołał z entuzjazmem Borys.
Nina opuściła ołówek.
– Borys, zacznijmy od kopiejki. Pamiętaj, żeby ją trzymać dokładnie na szczycie balustrady
i zepchnąć dopiero, kiedy ci powiem.
Przez chwilę hrabia zastanawiał się, czy balkon jest wystarczająco wysoko, by zmierzyć
wpływ masy na spadanie różnych obiektów. Bo czy Galileusz nie wspiął się na wieżę w Pizie,
żeby przeprowadzić ten eksperyment? Poza tym balkon z pewnością nie był wystarczająco
wysoko, by obliczyć przyspieszenie grawitacyjne. Trudno jednak uznać, by rola przygodnego
obserwatora polegała na kwestionowaniu metodologii doświadczonych naukowców. Dlatego
hrabia zachował swoje wątpliwości tam, gdzie było ich miejsce.
Borys wziął kopiejkę i wykazując sumienność stosowną do powagi zadania, starannie ustawił
się tak, by móc przytrzymać wyznaczony obiekt dokładnie na szczycie balustrady.
Nina zapisała coś w notesie i sięgnęła po zegarek.
– Borys, odliczam do trzech. Raz. Dwa. Trzy!
Borys puścił monetę, która po chwili ciszy z brzękiem upadła na podłogę.
Nina spojrzała na zegarek.
– Sekunda dwadzieścia pięć – zawołała do Borysa.
– Dobra – odrzekł.
Sumiennie zapisała dane w odpowiednim polu tabeli, a na osobnej kartce podzieliła liczbę
przez współczynnik, przeniosła resztę, odjęła różnicę i tak dalej, i tak dalej, by w końcu
zaokrąglić wynik do drugiego miejsca po przecinku. Potem pokręciła głową z wyraźnym
rozczarowaniem.
– Dziewięć przecinek osiem metra na sekundę kwadratową.
W odpowiedzi Borys zrobił minę wyrażającą naukowe zaniepokojenie.
– Jajko – zarządziła Nina.
Jajko (prawdopodobnie gwizdnięte z kuchni w Piazzy) zostało starannie przytrzymane
i wypuszczone dopiero, kiedy należało to zrobić, po czym zmierzono mu czas z dokładnością do
jednej setnej sekundy. W eksperymencie wykorzystano jeszcze filiżankę do herbaty, kulę
bilardową, słownik i ananasa – wszystkie te obiekty pokonały drogę na parkiet w takim samym
czasie. W ten sposób 21 czerwca 1926 roku w sali balowej hotelu Metropol heretyk Galileo
Galilei został oczyszczony z zarzutów za sprawą brzęku, plaśnięcia, trzaśnięcia, łupnięcia,
huknięcia i gruchnięcia.
Spośród wszystkich wykorzystanych obiektów hrabiemu najbardziej spodobała się filiżanka.
Nie tylko wywołała miły dla ucha dźwięk w zetknięciu z podłogą, lecz bezpośrednio potem
można było usłyszeć, jak odłamki porcelany suną po parkiecie niczym żołędzie po lodzie.
– Profesor Lisicki wspominał, że wielokrotnie testowano te hipotezy… – powiedziała
z lekkim smutkiem Nina po przeprowadzeniu wszystkich obliczeń.
– Tak – odrzekł hrabia. – Zapewne tak…
Potem, by podnieść ją na duchu, zaproponował, że skoro zbliża się ósma, Nina i jej młody
przyjaciel mogliby potowarzyszyć mu podczas kolacji w Bojarskiej. Niestety, musieli
przeprowadzić następny eksperyment – tym razem z wykorzystaniem wiadra wody, roweru
i obwodu placu Czerwonego.
Czy tego wieczoru hrabia był zawiedziony, że Nina i jej młody przyjaciel nie mogą zjeść
z nim kolacji? Oczywiście, że tak. Mimo to zawsze wyznawał opinię, że Bóg, który z łatwością
mógłby rozdzielić równo godziny mroku i światłości, postanowił zamiast tego wydłużyć letnie
dni, by nadawały się do naukowych ekspedycji właśnie tego rodzaju. Co więcej, hrabia miał miłe
przeczucie, że Borys może się okazać pierwszym z wielu gorliwych i czujnych młodych
mężczyzn, którzy będą zrzucali jajka z balustrad i jeździli rowerami, wożąc wiadra z wodą.
– W takim razie nie będę was zatrzymywał – powiedział z uśmiechem.
– Dobrze. Ale czy przyszedłeś w jakiejś konkretnej sprawie?
– Nie – odrzekł po chwili hrabia. – W żadnej konkretnej sprawie. – Gdy jednak odwracał się
w stronę drzwi, coś sobie uświadomił. – Nino…
Podniosła głowę znad swoich obliczeń.
– Mimo że wielokrotnie testowano te hipotezy, myślę, że postąpiliście ze wszech miar
słusznie, testując je raz jeszcze.
Nina przyglądała mu się przez chwilę.
– Tak – powiedziała, kiwając głową. – Nikt nie zna mnie tak dobrze jak ty.
O dziesiątej hrabia siedział w Bojarskiej nad pustym talerzem i prawie pustą butelką białego
wina. Dzień szybko zbliżał się do końca, a on z pewną dumą myślał o tym, że wszystko jest na
swoim miejscu.
Rano, po wizycie Konstantyna Konstantynowicza, hrabia zaktualizował swoje rachunki
w Muir & Mirrielees (zwanym obecnie Głównym Powszechnym Domem Towarowym),
u Filipowa (w Pierwszej Piekarni Moskiewskiej) i oczywiście w hotelu Metropol. Siedząc przy
biurku wielkiego księcia, napisał list do Miszki, który następnie powierzył Pieti, polecając mu
nadać przesyłkę nazajutrz. Po południu złożył cotygodniową wizytę u fryzjera i posprzątał
w swoich pokojach. Włożył bordową marynarkę od smokingu (która, mówiąc absolutnie
szczerze, była niepokojąco obcisła) i wrzucił do kieszeni jedną złotą monetę dla grabarza,
polecając, by ubrał go w świeżo wyprasowany czarny garnitur (który ułożył na łóżku) oraz
pochował jego ciało na rodzinnym cmentarzu w Leniwejgodzinie.
Jeśli jednak świadomość, że wszystko jest na swoim miejscu, napawała hrabiego dumą, to
pociechę dawało mu przeświadczenie, że świat będzie trwał także bez niego – co w istocie już
robił. Poprzedniego dnia wieczorem hrabia stał przy kontuarze konsjerża, gdy Wasilij pokazywał
mapę Moskwy jednemu z hotelowych gości. Patrząc, jak rysuje zygzakowatą linię od centrum
miasta do Sadowego Koła, hrabia uświadomił sobie, że ponad połowa ulic zmieniła nazwy.
Wcześniej Wasilij poinformował go, że słynny niebiesko-złoty hol Teatru Wielkiego
przemalowano na biało, a na Arbacie zdjęto z piedestału pomnik Andriejewa przedstawiający
zamyślonego Gogola i zastąpiono go bardziej pokrzepiającym pomnikiem Gorkiego. Moskwa ot
tak mogła mieć nowe nazwy ulic, nowe hole i nowe pomniki – i ani turyści, ani bywalcy teatrów,
ani gołębie nie wydawali się tym szczególnie dotknięci.
Sposób doboru personelu zapoczątkowany awansem Laufra zadomowił się w hotelu na
dobre – tak że każdy młody człowiek mający więcej wpływów niż doświadczenia mógł
przywdziać białą marynarkę, zabierać talerze od lewej i nalewać wino do kieliszków na wodę.
Marina, która dawniej cieszyła się z wizyt hrabiego, gdy szyła w swojej szwalni, miała teraz
pod opieką młodszą szwaczkę oraz małe dziecko w domu (niech jej Bóg błogosławi).
Nina, która postawiła już pierwsze kroki w nowoczesnym świecie i uznała, że jest równie
godzien jej żywej inteligencji co studia nad księżniczkami, przeprowadzała się z ojcem do
wielkiego apartamentu w jednym z nowych budynków przeznaczonych dla urzędników
partyjnych.
A ponieważ był trzeci tydzień czerwca, zbliżał się czwarty Doroczny Kongres RAPP. Miszka
nie miał w nim jednak uczestniczyć, ponieważ wziął urlop dziekański, by dokończyć antologię
opowiadań (aktualnie liczącą pięć tomów) i pojechać za swoją Kateriną do Kijowa, gdzie
pracowała jako nauczycielka w szkole podstawowej.
Czasami hrabia nadal pijał kawę na dachu z konserwatorem Abramem i rozmawiali o letnich
wieczorach w Niżnym Nowogrodzie. Starszy człowiek miał już jednak tak słaby wzrok
i niepewne nogi, że któregoś ranka na początku miesiąca pszczoły, jakby przeczuwając jego
emeryturę, wyniosły się z uli.
Więc tak, życie toczyło się dalej, jak zawsze.
Patrząc wstecz, hrabia przypomniał sobie, jak w pierwszy wieczór aresztu domowego,
działając w duchu starej maksymy swojego ojca chrzestnego, postanowił zostać panem swojego
losu. Cóż, ojciec chrzestny opowiadał jeszcze inną historię, z której warto było czerpać
inspirację. Występował w niej bliski przyjaciel wielkiego księcia admirał Stiepan Makarow,
który dowodził carską marynarką wojenną podczas wojny rosyjsko-japońskiej. 13 kwietnia
1904 roku, gdy trwał atak na Port Arthur, Makarow poprowadził swoje okręty do boju i zepchnął
japońską flotę z powrotem do Morza Żółtego. Jednak wracając do portu, okręt flagowy natrafił
na japońską minę i zaczął nabierać wody. Choć Makarow właśnie wygrał bitwę i miał ojczyznę
w zasięgu wzroku, stanął za sterem w pełnym umundurowaniu i poszedł na dno razem ze swoim
statkiem.
Przyniesiona hrabiemu butelka białego wina (był niemal pewien, że to chardonnay
z Burgundii, które najlepiej podawać w temperaturze trzynastu stopni) pociła się na stoliku.
Hrabia sięgnął nad talerzem, podniósł ją i obsłużył się sam. Później, wzniósłszy z wdzięcznością
toast za Bojarską, wychylił wino i ruszył do Szalapina na ostatni kieliszeczek brandy.

Wchodząc do Szalapina, hrabia zamierzał podelektować się brandy, złożyć uszanowanie


Audriusowi, a następnie udać się do swojego gabinetu i czekać, aż zegar wybije dwunastą.
Zbliżając się jednak do dna kieliszka, chcąc nie chcąc usłyszał rozmowę toczącą się kawałek
dalej między młodym Brytyjczykiem w doskonałym humorze a niemieckim podróżnikiem, dla
którego wojaże najwyraźniej straciły wszelki urok.
Uwagę hrabiego przykuł entuzjazm, z jakim młody Brytyjczyk mówił o Rosji. Młodzieńca
urzekły zwłaszcza nietypowa architektura kościołów i żywiołowe brzmienie języka. Niemiec
jednak odrzekł z posępną miną, że jedyne, co Rosja dała Zachodowi, to wódka. Następnie,
przypuszczalnie dla podkreślenia swoich słów, opróżnił kieliszek.
– Daj spokój – powiedział Brytyjczyk. – Nie mówisz poważnie.
Niemiec rzucił młodemu kompanowi spojrzenie człowieka, który nigdy nie miał do
czynienia z niczym innym, jak tylko z mówieniem poważnie.
– Postawię kieliszek wódki każdemu człowiekowi w tym barze, który zdoła wymienić trzy
inne zasługi – ogłosił.
Wódka nie była ulubionym trunkiem hrabiego. Prawdę mówiąc, mimo całej miłości do
ojczyzny, pijał ją rzadko. Co więcej, opróżnił już butelkę białego wina i kieliszeczek brandy,
a w dodatku czekało na niego dość naglące zadanie. Gdy jednak ktoś tak bezceremonialnie
obraża czyjąś ojczyznę, nie wolno się chować za swoimi preferencjami i zobowiązaniami –
zwłaszcza po wypiciu butelki białego wina i kieliszeczka brandy. Napisawszy zatem na
odwrocie serwetki krótką instrukcję dla Audriusa i wsunąwszy ją pod jednorublowy banknot,
hrabia odkaszlnął.
– Przepraszam, panowie. Przypadkiem usłyszałem waszą rozmowę. Nie wątpię, mein Herr,
że pańska uwaga na temat wkładu Rosji w życie Zachodu jest formą odwróconej hiperboli: że to
przesadne umniejszenie faktów dla uzyskania lepszego efektu poetyckiego. Mimo to potraktuję
pana słowa poważnie i z przyjemnością podejmę rzucone przez pana wyzwanie.
– Niech mnie diabli – odrzekł Brytyjczyk.
– Zrobię to jednak pod pewnym warunkiem – zaznaczył hrabia.
– Pod jakim? – spytał Niemiec.
– Że po każdej zasłudze, którą wymienię, razem wypijemy po kieliszku wódki.
Niemiec, który patrzył na hrabiego z gniewną miną, machnął ręką, jakby zamierzał
zlekceważyć Rosjanina tak, jak zlekceważył jego kraj. Czujny Audrius postawił już jednak na
barze puste kieliszki i właśnie napełniał je po brzeg.
– Dziękuję, Audriusie.
– Cała przyjemność po mojej stronie, Wasza Ekscelencjo.
– Po pierwsze – zaczął hrabia, milknąc na chwilę dla spotęgowania efektu – Czechow
i Tołstoj.
Niemiec chrząknął.
– Tak, tak. Wiem, co zamierza pan powiedzieć: że każdy naród wielbi swoich poetów jak
bogów. Jednak dzięki Czechowowi i Tołstojowi my, Rosjanie, ustawiliśmy podpórki z brązu na
gzymsie narracji. Odtąd autorzy beletrystyki, bez względu na to, skąd pochodzą, będą się
sytuowali na kontinuum, które bierze początek od jednego i kończy się na drugim. Któż bowiem,
zapytuję, wykazał się większym mistrzostwem w krótkiej formie niż Czechow w jego
doskonałych opowiadaniach? Są precyzyjne i pozbawione zbędnych szczegółów, zapraszają nas
w jakiś zakątek domu o dyskretnej porze, w której cała kondycja ludzka nagle znajduje się na
wyciągnięcie ręki, nawet jeśli przyprawia o ból serca. A jeśli chodzi o drugi kraniec: czy
wyobraża pan sobie dzieło napisane z większym rozmachem niż Wojna i pokój? Z równą
zręcznością przechodzące z salonu na pole bitwy i z powrotem? Dzieło, które tak dogłębnie
analizuje sposób, w jaki historia kształtuje jednostkę, a jednostka historię? Mówię panu, że
w następnych pokoleniach nie znajdą się autorzy zdolni zastąpić tych dwóch pisarzy na
miejscach alfy i omegi narracji.
– Ośmielę się zauważyć, że coś w tym jest – przyznał Brytyjczyk. Następnie sięgnął po
kieliszek i go opróżnił. Hrabia opróżnił własny, a Niemiec, stęknąwszy, poszedł za ich
przykładem.
– A po drugie? – spytał Brytyjczyk, gdy Audrius napełnił kieliszki.
– Akt pierwszy, scena pierwsza Dziadka do orzechów.
– Czajkowski! – zarechotał Niemiec.
– Śmieje się pan, mein Herr. A jednak byłbym skłonny założyć się o tysiąc koron, że pan
także ma ją przed oczami. W wieczór Bożego Narodzenia, uczczony z rodziną i przyjaciółmi
w pokoju ozdobionym girlandami, Klara smacznie śpi na podłodze ze swoją nową wspaniałą
zabawką. Gdy jednak zegar wybija północ i jednooki Droselmajer siedzi przycupnięty na
szafkowym zegarze niczym sowa, choinka zaczyna rosnąć…
Kiedy hrabia powoli uniósł ręce nad barem, pokazując, jak rosła choinka, Brytyjczyk zaczął
gwizdać słynny marsz z pierwszego aktu.
– Tak, właśnie – zwrócił się hrabia do Brytyjczyka. – Panuje powszechne przekonanie, że
Anglicy najlepiej potrafią celebrować adwent. Ale z całym szacunkiem, żeby ujrzeć zimową
radość w najczystszej postaci, trzeba się zapuścić dalej na północ niż do Londynu. Trzeba się
zapuścić nad pięćdziesiąty równoleżnik, gdzie droga słońca przybiera najbardziej eliptyczny
kształt, a siła wiatru jest najbardziej bezwzględna. Ciemna, zimna i zaśnieżona Rosja ma klimat,
w jakim duch Bożego Narodzenia płonie najjaśniej. I właśnie dlatego Czajkowskiemu lepiej niż
komukolwiek innemu udało się uchwycić jego dźwięk. Mówię panu, że każde europejskie
dziecko w dwudziestym wieku nie tylko zna melodie z Dziadka do orzechów, ale wyobraża
sobie Boże Narodzenie właśnie tak, jak je przedstawiono w tym balecie. A gdy ponownie
zdziecinnieje na starość, w Wigilię choinka Czajkowskiego wyrośnie z jego wspomnień,
skłaniając do tego, by znów spojrzało na nią z zachwytem.
Brytyjczyk roześmiał się z rozrzewnieniem i opróżnił kieliszek.
– Autorem tej historii był Prusak – powiedział Niemiec, sięgając niechętnie po wódkę.
– Ma pan absolutną rację – przyznał hrabia. – I gdyby nie Czajkowski, zostałaby w Prusach.
Gdy czujny Audrius ponownie napełniał kieliszki, zauważył pytające spojrzenie hrabiego
i twierdząco kiwnął głową.
– Po trzecie – powiedział hrabia, lecz zamiast mówić dalej, wskazał tylko na drzwi
Szalapina, w których nagle ukazał się kelner ze srebrnym półmiskiem na dłoni. Kładąc półmisek
na barze między dwoma cudzoziemcami, uniósł pokrywę, odsłaniając hojną porcję kawioru
w towarzystwie blinów i kwaśnej śmietany. Nawet Niemiec nie zdołał powstrzymać uśmiechu,
gdyż jego apetyt wziął górę nad uprzedzeniami.
Każdy, kto przez godzinę pił wódkę z kieliszków, wie, że rozmiary mają zaskakująco mało
wspólnego z możliwościami człowieka. Są ludzie mikrej postury, dla których limit wynosi
siedem, i olbrzymy, dla których wynosi dwa. Wszystko wskazywało na to, że limit naszego
niemieckiego przyjaciela równa się trzy. Jeśli bowiem Tołstoj wsadził go do beczki,
a Czajkowski wrzucił do rzeki, to kawior okazał się dla niego wodospadem. Grożąc zatem
palcem hrabiemu, przesunął się na koniec baru, położył głowę na ramionach i zaczął śnić
o Cukrowej Wieszczce.
Uznając to za sygnał, hrabia przygotował się do odsunięcia taboretu, lecz młody Brytyjczyk
już napełniał mu kieliszek.
– Ten kawior to był przebłysk geniuszu – powiedział. – Ale jak pan tego dokonał? Przecież
cały czas siedział pan z nami.
– Sztukmistrz nigdy nie zdradza swoich sekretów.
Brytyjczyk się roześmiał. Potem przyjrzał się hrabiemu z na nowo rozbudzoną ciekawością.
– Kim pan jest?
Hrabia wzruszył ramionami.
– Kimś, kogo poznał pan w barze.
– Nie. Nie do końca. Potrafię rozpoznać erudytę. I słyszałem, jak się do pana zwracał
barman. Kim pan jest tak naprawdę?
Hrabia skromnie się uśmiechnął.
– Kiedyś byłem hrabią Aleksandrem Iljiczem Rostowem, odznaczonym Orderem Świętego
Andrzeja, członkiem Jockey Clubu, mistrzem ceremonii łowieckiej.
Młody Brytyjczyk wyciągnął rękę.
– Charles Abernethy, domniemany dziedzic hrabiego Westmorland, początkujący finansista
i łucznik drużyny łuczniczej Cambridge, pokonanej w Henley w 1920 roku.
Dwaj dżentelmeni uścisnęli sobie ręce i wypili po kieliszku. A potem domniemany dziedzic
hrabiego Westmorland znowu przyjrzał się hrabiemu.
– To musiała być dla ciebie dekada wielkich zmian…
– Można to tak ująć – powiedział hrabia.
– Próbowałeś wyjechać z kraju po rewolucji?
– Przeciwnie, Charlesie, właśnie z jej powodu wróciłem.
Zaskoczony Charles spojrzał na hrabiego.
– Wróciłeś?
– Gdy upadł carat, byłem w Paryżu. Przed wojną wyjechałem z kraju z powodu pewnych…
okoliczności.
– Chyba nie byłeś anarchistą?
Hrabia się roześmiał.
– Bynajmniej.
– W takim razie o co chodziło?
Hrabia spojrzał na swój pusty kieliszek. Od lat nie rozmawiał o tych wydarzeniach.
– Późno już – powiedział. – A to długa historia.
Zamiast się odezwać, Charles napełnił kieliszki.
Hrabia zabrał zatem Charlesa w przeszłość aż do jesieni 1913 roku, gdy to w mroźną noc
wyruszył na przyjęcie z okazji dwudziestych pierwszych urodzin księżniczki Nowobaczkiej.
Opowiedział o lodzie na podjeździe, o pieczeni pani Trent, o podartym wekslu – oraz o tym, jak
kilka stopni tu i tam zawiodło go na taras i w ramiona księżniczki, podczas gdy lekkomyślny
porucznik wymiotował na trawę.
Charles się roześmiał.
– Ależ, Aleksandrze, to kapitalna historia. Z pewnością nie dlatego wyjechałeś z Rosji.
– Nie – przyznał hrabia, lecz po chwili wrócił do brzemiennej w skutki historii: – Minęło
siedem miesięcy, Charlesie. Wiosną tysiąc dziewięćset czternastego przyjechałem z wizytą do
rodzinnej posiadłości. Złożyłem uszanowanie babce w bibliotece i wyszedłem na zewnątrz
w poszukiwaniu mojej siostry Heleny, która lubiła czytać pod wielkim wiązem nieopodal zakola
rzeki. Nim zbliżyłem się na trzydzieści metrów, już wiedziałem, że nie jest sobą, a raczej, że jest
bardziej niż sobą. Na mój widok w jej oku pojawił się błysk, a usta ułożyły się w uśmiech,
najwyraźniej chcąc jak najszybciej przekazać mi jakieś wieści, których ja również nie mogłem
się już doczekać. Gdy jednak szedłem ku niej po trawie, spojrzała nad moim ramieniem
i uśmiechnęła się jeszcze promienniej na widok samotnej postaci zbliżającej się na wierzchowcu.
Samotnej postaci w mundurze huzarów… Domyślasz się, Charlesie, w jakim położeniu postawił
mnie ten szczwany lis. Podczas gdy ja hulałem w Moskwie, on znalazł moją siostrę.
Zaaranżował spotkanie, a potem zalecał się do niej ostrożnie, cierpliwie i skutecznie. A gdy
zeskoczył z siodła i nasze spojrzenia się spotkały, z trudem zdołał powstrzymać kpiący uśmiech.
Jak jednak miałem to wyjaśnić Helenie? Temu aniołowi o tysiącu cnót? Jak miałem jej
powiedzieć, że człowiek, w którym się zakochała, zabiega o jej względy nie dlatego, że docenia
jej zalety, lecz po to, by wyrównać rachunki?
– Co zrobiłeś?
– Ach, Charlesie. Co zrobiłem? Nic. Uznałem, że jego prawdziwa natura z pewnością
znajdzie okazję, żeby się ujawnić, tak jak u Nowobaczkich. Dlatego w następnych tygodniach
bacznie śledziłem jego umizgi. Cierpiałem w czasie obiadów i podwieczorków. Zaciskałem
zęby, widząc, jak spacerują w ogrodzie. Jednak podczas gdy ja czekałem na właściwy moment,
jego samokontrola przechodziła moje najśmielsze oczekiwania. Podsuwał krzesła, zrywał
kwiaty, czytał wiersze, pisał wiersze! A gdy nasze spojrzenia się spotykały, w jego uśmiechu
zawsze pojawiał się ten mały grymas. W dniu dwudziestych urodzin mojej siostry, gdy huzar
pojechał na manewry, a my wybraliśmy się w odwiedziny do sąsiada, wróciliśmy o zmierzchu
i zobaczyliśmy przed domem jego trojkę. Wystarczyło spojrzeć na Helenę, by poczuć jej radość.
Pędził z tak daleka, myślała, żeby złożyć mi życzenia. Zeskoczyła z konia i wbiegła po
schodach, a ja poszedłem za nią jak skazaniec na szafot.
Hrabia opróżnił kieliszek i powoli odstawił go na bar.
– W holu nie ujrzałem jednak mojej siostry w jego ramionach. Stała dwa kroki od drzwi
i cała się trzęsła. Pod ścianą tkwiła jej służąca Nadieżda. Miała rozchylony gorset, zasłaniała
piersi rękami, a jej policzki płonęły rumieńcem upokorzenia. Spojrzała na moją siostrę, a potem
pobiegła po schodach na górę. Moja przerażona siostra chwiejnym krokiem przeszła przez hol,
opadła na krzesło i schowała twarz w dłoniach. A nasz szlachetny porucznik? Uśmiechnął się do
mnie jak kot. Gdy zacząłem wyrażać swoje oburzenie, powiedział: „Och, Aleksandrze, daj
spokój. Helena ma dziś urodziny. Przez wzgląd na jej honor uznajmy, że jesteśmy kwita”. Potem
ryknął śmiechem i wyszedł, nawet nie patrząc na moją siostrę.
Charles cicho zagwizdał.
Hrabia pokiwał głową.
– Nie stałem bezczynnie, Charlesie. Przeszedłem przez hol w stronę ściany, na której pod
rodzinnym herbem wisiały dwa pistolety. Gdy siostra chwyciła mnie za rękaw, pytając, dokąd
idę, ja także wyszedłem, nawet na nią nie patrząc.
Hrabia pokręcił głową, potępiając w ten sposób własne zachowanie.
– Miał nade mną minutę przewagi, lecz nie wykorzystał jej po to, by zwiększyć dystans
między nami. Jak gdyby nigdy nic wsiadł do swojej trojki i rozpędził konie niewiele bardziej niż
do truchtu. To mówi o nim wszystko, przyjacielu: był człowiekiem, który na przyjęcia pędził
galopem, a od swoich występków oddalał się truchtem.
Charles ponownie napełnił kieliszki i czekał.
– Nasz podjazd miał kształt ogromnego kręgu łączącego dom z drogą dwoma przeciwległymi
łukami, wzdłuż których rosły jabłonie. Mój koń wciąż stał przywiązany do słupka. Gdy zatem
zobaczyłem, jak huzar odjeżdża, wskoczyłem na siodło i galopem ruszyłem w przeciwnym
kierunku. W kilka minut dotarłem do miejsca, w którym dwa łuki podjazdu spotykały się
z drogą. Zsiadłem z konia i czekałem. Możesz sobie wyobrazić tę scenę: ja sam na podjeździe,
błękitne niebo, wietrzyk i kwitnące jabłonie. Wyjeżdżając od nas, huzar rozpędził konie niewiele
bardziej niż do truchtu, lecz na mój widok wstał, uniósł bat i zaczął je poganiać. Nie było
wątpliwości, co zamierza zrobić. Dlatego bez zastanowienia uniosłem rękę, wycelowałem
i pociągnąłem za spust. Kula zwaliła go z nóg. Wodze wypadły mu z rąk, a konie gwałtownie
zboczyły z drogi, przewracając trojkę i rzucając go na ziemię, gdzie legł bez ruchu.
– Zabiłeś go?
– Tak, Charlesie. Zabiłem.
Domniemany spadkobierca hrabiego Westmorland powoli pokiwał głową.
– Właśnie tam, w pyle drogi…
Hrabia westchnął i wypił kieliszek wódki.
– Nie. Osiem miesięcy później.
Charles wydawał się zdezorientowany.
– Osiem miesięcy później…?
– Tak. W lutym tysiąc dziewięćset piętnastego. Widzisz, już jako chłopiec słynąłem
z umiejętności strzeleckich i miałem szczery zamiar trafić tego brutala w serce. Droga była
jednak nierówna… on wymachiwał batem… a w powietrzu fruwały kwiaty jabłoni… Słowem
spudłowałem. Ostatecznie trafiłem go tutaj.
Hrabia dotknął swojego prawego ramienia.
– Więc jednak go nie zabiłeś…
– Nie wtedy. Obwiązałem jego ranę, postawiłem trojkę i zawiozłem go do domu. Po drodze
przeklinał mnie przy każdym obrocie koła, i miał ku temu powody. Bo choć przeżył postrzał,
bezwładna prawa ręka zmusiła go do odejścia ze służby. A gdy jego ojciec wniósł oficjalną
skargę, babcia wysłała mnie do Paryża, jak to było wówczas w zwyczaju. Później jednak, gdy
latem wybuchła wojna, mimo odniesionej rany huzar uparł się, by znowu stanąć na czele pułku.
I w drugiej bitwie nad jeziorami mazurskimi austriacki dragon strącił go z konia i przebił
bagnetem.
Na chwilę zapadła cisza.
– Aleksandrze, przykro mi, że ten gość zginął w bitwie, ale chyba mogę powiedzieć, że
przypisujesz sobie większy udział w tym wydarzeniu, niż należy.
– Stało się coś jeszcze. Jutro minie dziesięć lat od dnia, w którym podczas gdy ja zbijałem
bąki w Paryżu, umarła moja siostra.
– Z powodu złamanego serca…?
– Charlesie, młode kobiety umierają z powodu złamanego serca wyłącznie w powieściach.
Ona umarła na szkarlatynę.
Domniemany dziedzic hrabiego Westmorland ze zdumieniem pokręcił głową.
– Nie rozumiesz? – spytał hrabia. – To cały łańcuch zdarzeń. Gdy tamtego wieczoru
u Nowobaczkich wspaniałomyślnie podarłem weksel, doskonale wiedziałem, że wieść o tym
dotrze do księżniczki. I byłem ogromnie zadowolony, że mogę utrzeć nosa temu łajdakowi.
Gdybym jednak powstrzymał się od triumfalnego pokazania mu, gdzie jest jego miejsce, nie
zalecałby się do Heleny, nie upokorzyłby jej, ja bym go nie postrzelił, on mógłby nie zginąć na
Mazurach, a dziesięć lat temu byłbym tam, gdzie było moje miejsce: u boku mojej siostry, kiedy
wydawała z siebie ostatnie tchnienie.

Gdy tuż przed północą hrabia wynurzył się z włazu, dopełniwszy kieliszeczek brandy sześcioma
kieliszkami wódki, chwiejnym krokiem ruszył po hotelowym dachu. Wiatr był nieco porywisty,
a budynek kołysał się w przód i w tył, więc Aleksander Iljicz czuł się niemal, jakby szedł po
pokładzie statku płynącego przez wzburzone morze. Jakże stosownie do okoliczności, pomyślał,
przystając, żeby złapać równowagę obok komina. Następnie, lawirując między wystającymi tu
i tam obiektami o nieregularnych kształtach, podszedł do północno-wschodniego krańca
budynku.
Po raz ostatni spojrzał na miasto, które było i jednocześnie nie było jego miastem. Dzięki
zagęszczeniu ulicznych latarni wzdłuż głównych dróg z łatwością odnalazł Sadowe i Bulwarowe
Koła – te koncentryczne kręgi, pośrodku których znajdował się Kreml, a za nimi cała Rosja.
Dopóty, dopóki na ziemi żyją ludzie, pomyślał hrabia, istnieją też emigranci. Od
prymitywnych plemion po najbardziej rozwinięte społeczeństwa zawsze znajdzie się ktoś, komu
pobratymcy każą spakować manatki, przekroczyć granicę i nigdy więcej nie pokazywać się na
ojczystej ziemi. Być może jednak to zrozumiałe. Przecież sam Bóg ukarał Adama wygnaniem
w pierwszym rozdziale komedii ludzkiej, a kilka stron dalej wymierzył taką karę również
Kainowi. Tak, wygnanie było równie stare jak ludzkość. Jednak Rosjanie pierwsi wpadli na
pomysł, by skazać człowieka na wygnanie w jego własnej ojczyźnie.
Już w osiemnastym wieku carowie przestali wyganiać swoich wrogów z kraju i zamiast tego
postanowili ich zsyłać na Syberię. Dlaczego? Ponieważ uznali, że wygnanie człowieka z Rosji,
tak jak Bóg wygnał Adama z Raju, jest niewystarczającą karą, bowiem w innym państwie
człowiek mógłby zająć się pracą, zbudować dom, założyć rodzinę. Innymi słowy, mógłby zacząć
nowe życie.
Jeśli jednak wypędza się człowieka w jego własnym kraju, nie ma mowy o zaczynaniu od
nowa. Na emigracji w ojczyźnie – bez względu na to, czy nieszczęśnik zostanie zesłany na
Syberię, czy skazany na „minus sześć” – jego miłość do własnego państwa nie stanie się czymś
bezkształtnym lub spowitym mgłą czasu. Ponieważ jako gatunek wyewoluowaliśmy w taki
sposób, by najwięcej uwagi poświęcać temu, co znajduje się poza naszym zasięgiem, człowiek
ten prawdopodobnie będzie rozpamiętywać wspaniałość Moskwy bardziej niż którykolwiek
moskwianin mający nieograniczoną możliwość korzystania z jej uroków.
Ale dość tego.
Wyjąwszy z ambasadora kieliszek do bordo, hrabia postawił go na kominie. Odkorkował
pozbawioną etykiety butelkę Châteauneuf-du-Pape, którą zabrał z piwnicy Metropolu
w 1924 roku. Już nalewając wino, czuł, że to wspaniały rocznik. Może tysiąc dziewięćsetny albo
tysiąc dziewięćset dwudziesty pierwszy. Napełniwszy kieliszek, wzniósł toast, zwracając się
w stronę Leniwejgodziny.
– Za Helenę Rostow – powiedział – kwiat Niżnego Nowogrodu. Wielbicielkę Puszkina,
obrończynię Aleksandra, hafciarkę pokrywającą haftem każdą poszewkę, jaka znalazła się w jej
zasięgu. Za życie zbyt krótkie, serce zbyt dobre. – Po tych słowach wypił do dna.
W butelce zostało jeszcze dużo wina, lecz hrabia nie napełnił kieliszka po raz drugi. Nie
rzucił go także przez ramię. Zamiast tego postawił go ostrożnie na kominie, a następnie podszedł
do gzymsu i wyprostował się.
U jego stóp rozciągało się miasto wielkie i pompatyczne. Legiony jego świateł połyskiwały
i kołysały się, łącząc się z ruchem gwiazd. Wirowały w tej samej oszałamiającej sferze,
mieszając dzieło człowieka z dziełem niebios.
Hrabia Aleksander Iljicz Rostow postawił prawą nogę na krawędzi gzymsu i powiedział:
– Żegnaj, ojczyzno.
Jakby w odpowiedzi zamrugał reflektor na szczycie wieży Miszki.
Sprawa była całkiem prosta. Równie dobrze mógłby stać wiosną na brzegu, szykując się do
pierwszej kąpieli w sezonie. Pozostawało tylko skończyć. Gdyby zaczął zaledwie sześć pięter
nad ziemią i spadał z prędkością kopiejki, filiżanki albo ananasa, cała podróż zajęłaby zaledwie
kilka sekund i krąg by się dopełnił. Bowiem tak jak wschód słońca prowadzi do zachodu, a proch
obraca się w proch, tak jak każda rzeka wraca do morza, tak i człowiek musi wrócić w objęcia
nicości, z których…
– Wasza Ekscelencjo!
Wystraszony tym najściem hrabia odwrócił się i ujrzał Abrama stojącego za nim w stanie
wielkiego poruszenia. Prawdę mówiąc, Abram był tak poruszony, że nie okazał najmniejszego
zdziwienia na widok hrabiego stojącego w miejscu, gdzie dach spotykał się z eterem.
– Wydawało mi się, że słyszałem pański głos – powiedział stary konserwator. – Tak się
cieszę, że pan tu jest. Musi pan natychmiast ze mną pójść.
– Abram, przyjacielu – zaczął hrabia, lecz starszy człowiek ciągnął niezrażony.
– Nie uwierzy pan, jeśli panu powiem. Będzie pan musiał to zobaczyć na własne oczy. – Nie
czekając na odpowiedź, z zaskakującą żwawością pospieszył do swojego obozowiska.
Hrabia westchnął. Zapewniając miasto, że za chwilę wróci, poszedł po dachu za Abramem
w stronę koksiaka, gdzie konserwator się zatrzymał, by wskazać północno-wschodni kraniec
hotelu. Tam, na tle jasno oświetlonego Teatru Wielkiego, widać było kłębowisko maleńkich
punkcików wirujących w powietrzu.
– Wróciły! – zawołał Abram.
– Pszczoły…?
– Tak. Ale to nie wszystko. Niech pan siada, niech pan siada. – Abram wskazał hrabiemu
deskę, która w przeszłości bardzo często służyła mu jako krzesło.
Gdy hrabia postawił deskę na jednym końcu, Abram pochylił się nad swoim
prowizorycznym stolikiem. Leżała na nim ramka z jednego z uli. Naciął plaster nożem, nabrał
miodu na łyżeczkę i podał ją hrabiemu. Potem odsunął się z wyczekującym uśmiechem.
– No? – zachęcił. – Niech pan spróbuje.
Hrabia posłusznie włożył łyżeczkę do ust. Natychmiast poczuł znajomą słodycz świeżego
miodu – słonecznego, złocistego i radosnego. Biorąc pod uwagę porę roku, myślał, że po tym
pierwszym doznaniu pojawi się nuta słodyczy z parku Aleksandrowskiego albo czereśni
z Sadowego Koła. Gdy jednak eliksir rozpuszczał się na jego języku, hrabia poczuł coś zupełnie
innego. Zamiast aromatu kwitnących drzew z centrum Moskwy w miodzie czuć było leciutki
posmak żyznego brzegu rzeki… delikatny powiew letniego wietrzyku… zarys pergoli… Nad
tym wszystkim unosiła się jednak charakterystyczna esencja tysiąca kwitnących jabłoni.
Abram pokiwał głową.
– Niżny Nowogród – powiedział.
I miał rację.
Bez wątpienia.
– Widocznie słuchały nas przez te wszystkie lata – dodał szeptem konserwator.
Obaj spojrzeli na kraniec dachu, gdzie pszczoły, pokonawszy ponad sto pięćdziesiąt
kilometrów, by ochoczo wziąć się do pracy, krążyły teraz nad ulami jak kropeczki czerni, jak
odwrotność gwiazd.
Dochodziła już druga, gdy hrabia życzył Abramowi dobrej nocy, a potem wrócił do swojego
pokoju. Wyjmując złotą monetę z kieszeni, włożył ją z powrotem do nogi biurka po ojcu
chrzestnym, gdzie miała przeleżeć nietknięta kolejne dwadzieścia osiem lat. A następnego dnia
o szóstej wieczorem, gdy otworzono Bojarską, hrabia pierwszy przestąpił jej próg.
– Andrieju – powiedział do maître d’hôtel – czy mogę cię na chwilę prosić…?
Księga trzecia
1930

O wpół do dziewiątej hrabia Aleksander Iljicz Rostow poruszył się w łóżku, obudzony
bębnieniem deszczu o okap. Unosząc lekko powiekę, odsunął kołdrę i wstał. Włożył szlafrok
i wsunął stopy w kapcie. Wyjął z komody puszkę, wsypał do urządzenia łyżeczkę ziaren i zaczął
kręcić korbką.
Nawet gdy obracał malutką rączką, pokój pozostawał w subtelnym władaniu snu.
Niezakwestionowana jeszcze senność wciąż rzucała cień na obrazy i doznania, na kształty
i sformułowania, na to, co zostało powiedziane i co jeszcze należało zrobić, nadając temu
wszystkiemu właściwą swej naturze niematerialność. Gdy jednak hrabia wysunął małą
drewnianą szufladkę młynka, świat i wszystko, co obejmował, uległo przemianie pod wpływem
tego obiektu zazdrości alchemików – aromatu świeżo zmielonej kawy.
W jednej chwili światłość oddzieliła się od ciemności, wody od lądów i niebo od ziemi.
Drzewa rodziły owoce, a lasy szumiały wprawiane w ruch przez ptaki, zwierzęta i najróżniejsze
pełzające stworzenia. A tuż obok cierpliwy gołąb szurał pazurkami po blaszanym dachu.
Hrabia wyjął szufladkę z młynka i przesypał jej zawartość do dzbanka (który poprzedniego
dnia wieczorem specjalnie napełnił wodą). Zapalił ogień pod fajerką i potarł zapałkę. Czekając,
aż kawa się zaparzy, zrobił trzydzieści przysiadów, trzydzieści skłonów i wziął trzydzieści
głębokich oddechów. Z małej szafki w kącie wyjął dzbanuszek ze śmietanką, dwa angielskie
herbatniki i porcję owoców (tym razem jabłko). Potem, nalawszy sobie kawy, zaczął w pełni
delektować się porannymi doznaniami.
Chrupiącą cierpkością jabłka…
Gorącą goryczą kawy…
Aromatyczną słodkością herbatników lekko trącącą zjełczałym masłem…
Wszystko to razem tworzyło tak doskonałą całość, że po śniadaniu hrabia odczuł pokusę, by
jeszcze raz zakręcić korbką, pokroić jabłko na ćwiartki, wydzielić sobie następną porcję
herbatników i delektować się śniadaniem od początku.
Czas, podobnie jak fala, na nikogo jednak nie czeka. Dlatego przelawszy resztkę kawy
z dzbanka do filiżanki, hrabia strzepnął okruszki z talerza na parapet dla swojego pierzastego
przyjaciela. Następnie przelał resztę śmietanki na spodeczek, odwrócił się w stronę drzwi
z zamiarem wystawienia go na korytarz – i właśnie wtedy zauważył pod drzwiami kopertę.
Najwidoczniej w nocy ktoś wsunął ją przez szparę.
Stawiając spodeczek dla swojego jednookiego przyjaciela, hrabia podniósł kopertę i odkrył,
że ma ona nietypową zawartość, jakby włożono do niej coś zupełnie innego niż list. Na odwrocie
widniało granatowe logo hotelu, a z przodu, w miejscu przeznaczonym na nazwisko i adres,
ujrzał odręcznie napisane pytanie: „Czwarta po południu?”.
Hrabia usiadł na łóżku i wypił ostatni łyk kawy. Następnie wsunął pod klapkę koperty koniec
noża do owoców, rozciął ją na całej długości i zajrzał do środka.
– Mon Dieu – powiedział.
Arachne

Historia to dziedzina polegająca na wskazywaniu doniosłych wydarzeń, gdy siedzi się


w wygodnym fotelu z wysokim oparciem. Korzystając z upływu czasu, historyk spogląda wstecz
i wskazuje datę niczym siwowłosy feldmarszałek zakole rzeki na mapie: „Oto on – mówi. –
Punkt zwrotny. Decydujący czynnik. Pamiętny dzień, który gruntownie zmienił wszystko, co
miało później nastąpić”.
3 stycznia 1928 roku, mówią nam historycy, wdrożono pierwszy plan pięcioletni –
inicjatywę, która zapoczątkowała przemianę Rosji z dziewiętnastowiecznego społeczeństwa
agrarnego w dwudziestowieczną potęgę przemysłową. 17 listopada 1929 roku Nikołaj Bucharin,
ojciec założyciel i redaktor naczelny „Prawdy” oraz ostatni prawdziwy przyjaciel chłopstwa,
został przechytrzony przez Stalina i wydalony z Politbiura, co otworzyło autokracji drogę
powrotu we wszystkich dziedzinach, tyle że nie z nazwy. A 25 lutego 1927 roku wprowadzono
artykuł pięćdziesiąty ósmy kodeksu karnego – sieć, w którą w końcu mieliśmy wpaść wszyscy.
27 maja albo 6 grudnia, o ósmej lub dziewiątej rano.
Tak to było, mówią. Jakby – niczym w operze – kurtyna opadła, przesunięto dźwignię, jedną
scenę podniesiono na krokwie, a drugą opuszczono na dół, tak by po chwili, gdy kurtyna pójdzie
w górę, publiczność przeniosła się z urządzonej z przepychem sali balowej nad brzeg leśnego
strumienia…
Wydarzenia, które nastąpiły w tych dniach, nie pogrążyły jednak Moskwy w chaosie. Gdy
z kalendarza wyrwano kartkę, okna w sypialni nie rozbłysły nagle światłem miliona lamp
elektrycznych, słynne ojcowskie spojrzenie nie zawisło nagle nad wszystkimi biurkami i nie
zaczęło się pojawiać we wszystkich snach, a kierowcy stu czarnych furgonetek do transportu
więźniów nie przekręcili kluczyków w stacyjce, by rozjechać się po ciemnych ulicach. Początek
pierwszego planu pięcioletniego, wypadnięcie Bucharina z łask i rozszerzenie kodeksu karnego,
tak by można było aresztować każdego, kto choćby dopuszczał myśl o tarciach w łonie partii –
to wszystko to były bowiem jedynie zapowiedzi, znaki, sygnały. I miała upłynąć dekada, nim
dały się odczuć ich skutki.
Nie. Z perspektywy większości z nas końca lat dwudziestych nie charakteryzowały serie
przełomowych wydarzeń. Upływ tego dziesięciolecia kojarzył nam się raczej z obracaniem
kalejdoskopem.
Na dnie kalejdoskopu leżą bezładnie kawałki kolorowego szkła, lecz dzięki błyskowi światła,
grze luster i magii symetrii, zaglądając do środka, widzimy wzór tak barwny, tak doskonale
złożony, że wydaje się pewne, iż zaprojektowano go z największą dbałością. Potem leciutko
poruszamy nadgarstkiem, a szkiełka zaczynają się przesuwać, tworząc nowy układ – układ
mający własną symetrię kształtów, własną złożoność kolorów, własne cechy przemyślanego
projektu.
Tak samo było w Moskwie pod koniec lat dwudziestych.
I tak samo było w hotelu Metropol.

Gdyby ostatniego dnia wiosny 1930 roku rodowity moskwianin przechodził przez plac
Centralny, uznałby, że hotel w ogóle się nie zmienił.
Na schodach przed wejściem nadal stał Paweł Iwanowicz w szynelu, wyglądający jak zawsze
niezłomnie (mimo że teraz w mgliste popołudnia dawało mu się we znaki chore biodro). Po
drugiej stronie obrotowych drzwi czekali ci sami gorliwi chłopcy w tych samych niebieskich
czapkach, gotowi pochwycić walizki i wnieść je po schodach (choć teraz reagowali na imiona
Grisza i Gienia, a nie Pasza i Pietia). Wasilij mający przedziwną zdolność wskazywania miejsca
pobytu ludzi nadal trwał na stanowisku konsjerża dokładnie naprzeciw Arkadego, gotowego
w każdej chwili odwrócić księgę gości i podać ci pióro. A w gabinecie dyrektora pan Halecki
wciąż siedział przy nieskazitelnym biurku (choć jego nowy asystent, człowiek o uśmiechu
szachisty, miał teraz w zwyczaju przerywać mu chwile zadumy z powodu najmniejszego
naruszenia hotelowego regulaminu).
W Piazzy Rosjanie wszelkiej maści (a przynajmniej ci mający dostęp do obcej waluty)
przesiadywali przy kawie albo przypadkiem spotykali przyjaciół. W sali balowej ważkie słowa
i spóźnialscy, niegdyś nieodłączne elementy każdego zebrania, były teraz nieodłącznym
elementem oficjalnych kolacji (lecz nikt mający słabość do żółtego koloru nie szpiegował ich już
z balkonu).
A w Bojarskiej?
Już o drugiej kuchnia działała pełną parą. Przy drewnianych stołach młodsi szefowie siekali
marchew i cebulę, a sous-chef Stanisław delikatnie trybował gołębie, pogwizdując pod nosem.
Na wielkich kuchniach zapalano osiem palników, by przygotować sosy, zupy i potrawki.
Specjalista od słodkich wypieków, równie umączony jak jedna z jego bułeczek, otwierał
drzwiczki piekarnika, by wyjąć blachę pełną brioszek. A pośród tego wszystkiego stał z nożem
w ręku Emil Żukowski, mający na oku każdego pomocnika i zanurzający palec w każdym
garnku.
Jeśli kuchnia w Bojarskiej była orkiestrą, a Emil jej dyrygentem, to nóż był jego batutą.
Ostrze miało pięć centymetrów szerokości u podstawy i dwadzieścia pięć centymetrów długości,
rzadko je odkładał i zawsze miał w zasięgu ręki. Mimo że kuchnia była wyposażona w noże do
owoców i jarzyn, noże do trybowania, noże do mięsa i tasaki rzeźnicze, wszystkie zadania, do
jakich je stworzono, Emil potrafił wykonać za pomocą swojego
dwudziestopięciocentymetrowego ostrza. Umiał nim oskórować królika. Zetrzeć skórkę
z cytryny. Obrać winogrono i pokroić je na ćwiartki. Przewracał nim naleśniki i mieszał zupę,
a ostrym czubkiem odmierzał łyżeczkę cukru albo szczyptę soli. Nade wszystko jednak używał
go do wskazywania.
– Ej, ty tam – mówił do sosjera, machając czubkiem noża. – Zamierzasz to doszczętnie
rozgotować? Do czego chcesz tego użyć, co? Do brukowania ulic? Do malowania ikon?
– Ej, ty tam – zwracał się do młodego sumiennego ucznia na końcu stołu. – Co ty wyrabiasz?
Wyrośnięcie zajęło tej pietruszce mniej czasu niż tobie jej posiekanie!
A w ostatnim dniu wiosny? Koniuszek noża skierował się w stronę Stanisława. Bowiem
w samym środku wykrawania tłuszczu z łopatki jagnięcej Emil nagle przerwał pracę i wściekle
spojrzał ponad stołem.
– Ej, ty tam! – Wycelował nożem w nos Stanisława. – Co to ma być?
Stanisław, tyczkowaty Estończyk, który bacznie śledził każdy ruch mistrza, oderwał wzrok
od gołębia i ze zdumieniem podniósł głowę.
– Co takiego, proszę pana?
– To, co gwiżdżesz.
Rzeczywiście, w głowie Stanisława płynęła melodia – coś, co usłyszał poprzedniego dnia
wieczorem, przechodząc obok hotelowego baru – ale nie wiedział, że ją pogwizduje. Teraz,
widząc przed sobą nóż, zupełnie nie mógł sobie przypomnieć, skąd ją zna.
– Nie jestem pewny – wyznał.
– Nie jesteś pewny! Gwizdałeś czy nie?
– Tak, proszę pana. To musiałem być ja. Ale zapewniam, że to tylko jakaś śpiewka.
– Śpiewka?
– Pioseneczka.
– Wiem, co to znaczy śpiewka! Ale jakim prawem ją gwiżdżesz? Co? Czyżby Komitet
Centralny mianował cię komisarzem do spraw gwizdania śpiewek? Czyżbyś miał przypięty do
piersi Wielki Order Podśpiewywania?
Nie patrząc na dół, Emil walnął nożem w stół, odkrawając kotlet cielęcy od łopatki, jakby raz
na zawsze usuwał tę melodię z pamięci Stanisława. Szef ponownie uniósł nóż i wymierzył jego
czubek w podwładnego, lecz zanim zdążył powiedzieć coś więcej, otworzyły się drzwi
oddzielające kuchnię Emila od reszty świata. Przybył Andriej, jak zwykle punktualny,
z zeszytem w ręku i okularami odsuniętymi na czoło. Emil niczym zbójca po utarczce wsunął
nóż za pasek fartucha, a potem wyczekująco spojrzał na drzwi, które po chwili się zamknęły.
Wystarczy leciutki ruch nadgarstka i kolorowe szkiełka układają się w inny wzór. Niebieska
czapka boya hotelowego przechodzi z rąk jednego chłopca do rąk drugiego, sukienka żółta jak
kanarek ląduje w kufrze, mały czerwony przewodnik zostaje zaktualizowany o nowe nazwy ulic,
a przez wahadłowe drzwi Emila wchodzi hrabia Aleksander Iljicz Rostow – z białym
smokingiem Bojarskiej przewieszonym przez ramię.

Minutę później przy stoliku w małym biurze z widokiem na kuchnię siedzieli Emil, Andriej
i hrabia – triumwirat, który spotykał się codziennie kwadrans po drugiej, by decydować o losie
personelu restauracji, jej klientów, kurcząt i pomidorów.
Zgodnie ze zwyczajem Andriej zainaugurował posiedzenie, opierając okulary do czytania na
koniuszku nosa i otwierając zeszyt.
– Dziś wieczorem nie ma żadnych przyjęć w prywatnych salach – zaczął – ale wszystkie
stoliki w restauracji są zarezerwowane na dwie tury.
– Aha – powiedział Emil z ponurym uśmiechem dowódcy, który woli, by wróg miał nad nim
przewagę liczebną. – Ale nie zamierzasz ponaglać gości, prawda?
– Oczywiście, że nie – zapewnił hrabia. – Po prostu zadbamy o to, by niezwłocznie dostali
menu i mogli natychmiast złożyć zamówienie.
Emil pokiwał głową na znak aprobaty.
– Jakieś komplikacje? – zwrócił się hrabia do Andrieja.
– Żadnych niespodzianek.
Andriej odwrócił zeszyt, żeby kierownik sali sam mógł się o tym przekonać.
Hrabia przesunął palcem po liście rezerwacji. Tak jak powiedział Andriej, nie było tam
żadnych niespodzianek. Komisarz do spraw transportu nie znosił amerykańskich dziennikarzy;
ambasador Niemiec nie znosił komisarza do spraw transportu, a zastępcy szefa OGPU nie znosili
wszyscy7. Sprawą wymagającą największego wyczucia było to, że podczas drugiej tury dwaj
różni członkowie Politbiura mieli zasiąść ze swoimi gośćmi przy dwóch różnych stolikach.
Ponieważ obaj zajmowali stanowiska od niedawna, nie trzeba było dokładać starań, by każdy
z nich otrzymał najlepszy stolik na sali. Należało jednak postarać się o to, by zostali obsłużeni
identycznie pod każdym względem. Z taką samą atencją przy stolikach o takiej samej wielkości
równie oddalonych od drzwi do kuchni. I najlepiej po przeciwnych stronach bukietu (tego
wieczoru z irysów).
– Co proponujesz? – spytał Andriej, sięgając po pióro.
Gdy hrabia mówił, gdzie jego zdaniem powinni siedzieć poszczególni goście, rozległo się
delikatne pukanie do drzwi. Wszedł Stanisław, niosąc miseczkę i półmisek.
– Dzień dobry, panowie – powiedział sous-chef, uśmiechając się przyjaźnie do Andrieja
i hrabiego. – Oprócz tego, co zwykle, dziś wieczorem będziemy serwować zupę ogórkową i…
– Tak, tak – przerwał mu Emil z gniewną miną. – Wiemy, wiemy.
Podwładny przepraszająco postawił miseczkę i półmisek na stoliku, mimo że Emil już
wyganiał go z pokoju. Gdy Stanisław zniknął, szef kuchni wskazał na przyniesione potrawy.
– Oprócz tego, co zwykle, dziś wieczorem będziemy serwować zupę ogórkową i łopatkę
cielęcą w sosie z czerwonego wina.
Na stole stały trzy filiżanki do herbaty. Emil nalał zupy do dwóch i zaczekał, aż koledzy
spróbują.
– Wyborna – stwierdził Andriej.
Emil pokiwał głową, po czym odwrócił się do hrabiego i uniósł brwi.
Purée z obranego ogórka, pomyślał hrabia. Oczywiście jogurt. Odrobina soli. Nie aż tyle
szczypiorku, ile można by się spodziewać. Prawdę mówiąc, wyczuwał coś zupełnie innego…
Coś, co świadczyło o zbliżającym się lecie równie wyraźnie, lecz z odrobinę większą
elegancją…
– Mięta? – spytał.
Szef kuchni uśmiechnął się uśmiechem pokonanego.
– Bravo, monsieur.
– Wstęp do jagnięciny – dodał z uznaniem hrabia.
Emil kiwnął głową, a potem, wysuwając nóż zza paska, pokroił łopatkę na cztery kawałki
i dwa z nich przełożył na talerze przyjaciół.
Jagnięcina obsypana rozmarynem i bułką tartą była aromatyczna i delikatna. Zarówno maître
d’hôtel, jak i kierownik sali westchnęli z uznaniem.
Dzięki pewnemu członkowi Komitetu Centralnego, który w 1927 roku bezskutecznie
próbował zamówić butelkę bordo dla nowego ambasadora Francji, w piwnicy Metropolu znów
można było znaleźć butelki z etykietami (bo przecież – jak wiadomo – mimo pokaźnych
rozmiarów smok wymachuje szyją tak samo jak żmija). Dlatego zwracając się do hrabiego,
Andriej spytał, co poleciłby do jagnięciny.
– Tym, których na to stać, Château Latour rocznik tysiąc osiemset dziewięćdziesiąty
dziewiąty.
Szef kuchni i maître d’hôtel pokiwali głowami.
– A tym, których nie stać?
Hrabia się zastanowił.
– Chyba Côtes du Rhône.
– Doskonale – skwitował Andriej.
Sięgając po nóż, Emil wycelował nim w stronę reszty łopatki i pouczył hrabiego:
– Powiedz swoim chłopakom, że tutaj serwuje się krwistą jagnięcinę. Jeśli ktoś chce średnio
wysmażoną, może sobie iść do stołówki.
Hrabia wyraził zrozumienie i wolę zastosowania się do zaleceń. Potem Andriej zamknął
zeszyt, a Emil wytarł nóż. Gdy jednak zaczęli wstawać od stolika, hrabia nie ruszył się z miejsca.
– Zanim skończymy, jest jeszcze jedna sprawa… – powiedział.
Widząc minę hrabiego, szef kuchni i maître d’hôtel z powrotem przysunęli krzesła.
Hrabia spojrzał przez okno na kuchnię, by się upewnić, że personel jest pochłonięty pracą.
Potem z kieszeni marynarki wyjął kopertę, którą znalazł pod drzwiami. Gdy przechylił ją nad
czystą filiżanką Emila, ze środka wyleciały czerwone i złote niteczki.
Przez chwilę trzej mężczyźni milczeli.
Emil opadł na oparcie.
– Bravo – powtórzył.
– Mogę? – spytał Andriej.
– Oczywiście.
Andriej podniósł filiżankę i zakołysał nią. Następnie tak delikatnie odstawił ją na spodeczek,
że porcelana nie wydała żadnego dźwięku.
– Wystarczy?
Szef kuchni widział nitki, które wysypały się z koperty, nie musiał im się przyglądać po raz
drugi.
– Bez wątpienia.
– Nadal mamy fenkuł?
– W głębi spiżarni jest kilka bulw. Będziemy musieli wyrzucić zewnętrzne liście, ale poza
tym są w porządku.
– Są jakieś wieści na temat pomarańczy? – rzucił hrabia.
Szef kuchni ponuro pokręcił głową.
– Ile potrzebujemy? – spytał Andriej.
– Dwóch. Może trzech.
– Chyba wiem, gdzie można je znaleźć…
– A można je znaleźć dzisiaj? – upewniał się szef kuchni.
Andriej wyjął zegarek z kieszeni kamizelki, położył go sobie na dłoni i spojrzał na tarczę.
– Jeśli dopisze nam szczęście.
Gdzie mógł zdobyć pomarańcze z tak niewielkim wyprzedzeniem? W innej restauracji?
W jednym ze specjalnych sklepów, w których płaciło się twardą walutą? Może któryś ze stałych
klientów piastował wysokie stanowisko w partii? I właściwie skąd hrabia wziął tę szczyptę
szafranu? Takie pytania przestano zadawać już wiele lat temu. Wystarczyło, że szafran mieli już
w garści, a pomarańcze na wyciągnięcie ręki.
Trzej spiskowcy z zadowoleniem wymienili spojrzenia, a potem wstali od stolika. Andriej
ponownie odsunął okulary na czubek głowy, a Emil odwrócił się do hrabiego.
– Będziesz niezwłocznie podawał karty dań i natychmiast przyjmował zamówienia? Bez
ociągania się?
– Bez ociągania się.
– No cóż – podsumował szef kuchni. – W takim razie do zobaczenia o wpół do pierwszej.

Gdy hrabia wyszedł z Bojarskiej z białą marynarką przewieszoną przez ramię, miał uśmiech na
ustach i żwawość w ruchach. Cały promieniał.
– Dzień dobry, Griszo – powiedział, mijając boya hotelowego (który właśnie wchodził po
schodach, niosąc wazę z półmetrowymi liliami tygrysimi).
– Guten Tag – powiedział do młodej uroczej Fräulein w lawendowej bluzce (która czekała
przy windzie).
Jedną z przyczyn dobrego humoru hrabiego było bez wątpienia wskazanie termometru.
W ciągu ostatnich trzech tygodni temperatura wzrosła o dwa i pół stopnia, wprawiając w ruch
ciąg naturalnych i ludzkich zdarzeń, którego kulminacją są aromaty mięty w zupach
ogórkowych, lawendowe bluzki obok wind i południowe dostawy półmetrowych lilii tygrysich.
Na lekkość jego kroku wpłynęła też perspektywa popołudniowego spotkania i rendez-vous
o północy. Czynnikiem, który w najbardziej bezpośredni sposób przyczynił się do dobrego
humoru hrabiego, było jednak dwukrotne bravo od Emila. Coś takiego przydarzyło mu się
zaledwie parę razy w ciągu czterech lat.
Przechodząc przez hol, hrabia odwzajemnił przyjazne skinienie nowego pracownika
w okienku pocztowym i pozdrowił Wasilija, który właśnie odkładał słuchawkę (bez wątpienia
zdobywszy kolejne dwa bilety na jakiś wyprzedany spektakl).
– Dzień dobry, przyjacielu. Widzę, że ciężko pracujesz.
Konsjerż potwierdził, wskazując na hol, który tętnił życiem prawie tak jak w czasach swojej
przedwojennej świetności. Telefon na kontuarze zaczął dzwonić jak na zawołanie, trzykrotnie
zadźwięczał dzwonek boya hotelowego i ktoś zawołał:
– Towarzyszu! Towarzyszu!
Ach, „towarzysz”, pomyślał hrabia. To właśnie „towarzysz” zasługiwał na miano
najważniejszego słowa obecnej epoki…
Gdy hrabia był jeszcze chłopcem i mieszkał w Sankt Petersburgu, rzadko się je słyszało.
Krążyło w głębi przetwórni albo pod stołem w karczmie, zostawiając od czasu do czasu ślady łap
na świeżo wydrukowanych broszurkach schnących na podłodze w piwnicy. Teraz, trzydzieści lat
później, było najczęściej wypowiadanym słowem w języku rosyjskim.
Słowa „towarzyszu”, tego cudu semantycznej wydajności, można było używać na powitanie
albo na pożegnanie. Gratulując albo ostrzegając. Wzywając do działania albo protestując. Mogło
też służyć po prostu do przyciągnięcia czyjejś uwagi w zatłoczonym holu luksusowego hotelu.
I dzięki jego wszechstronności Rosjanie wreszcie mogli odrzucić wyświechtane formułki,
przestarzałe tytuły, uciążliwe zwroty – nawet nazwiska! W jakim innym miejscu w Europie
można było jednym słowem wezwać któregokolwiek z rodaków, czy to młodego, czy starego,
czy to przyjaciela, czy wroga?
– Towarzyszu! – zawołał ktoś ponownie, tym razem nieco bardziej nagląco. A potem
pociągnął hrabiego za rękaw.
Zdumiony hrabia odwrócił się i ujrzał przy swoim łokciu nowego pracownika okienka
pocztowego.
– O, dzień dobry. Czym mogę służyć, młody człowieku?
Pytanie hrabiego najwyraźniej wprawiło mężczyznę w zakłopotanie, ponieważ zakładał, że
to on ma za zadanie służyć innym.
– Przyszedł do was list – wyjaśnił.
– Do mnie?
– Tak, towarzyszu. Wczoraj.
Młodzieniec wskazał na okienko, żeby zademonstrować, gdzie list się znajduje.
– Cóż, w takim razie pan przodem – powiedział hrabia.
Urzędnik służby cywilnej i jego klient stanęli w przeznaczonych dla nich miejscach po obu
stronach okienka oddzielającego to, co napisane, od tego, co przeczytane.
– Oto on – powiedział mężczyzna po krótkich poszukiwaniach.
– Dziękuję, dobry człowieku.
Biorąc kopertę, hrabia przypuszczał, że będzie zaadresowana do „towarzysza”, lecz ujrzał
jedynie (pod dwoma znaczkami pocztowymi z podobizną Lenina) swoje pełne imię i nazwisko
napisane umiarkowanie starannym, dość wyobcowanym i momentami zaczepnym charakterem
pisma.
Wychodząc z Bojarskiej, hrabia zmierzał do pracowni nieśmiałej i zachwycającej Mariny,
gdzie miał nadzieję zdobyć kawałek białej nici do guzika, który obluzował się przy jego
marynarce. Nie widział jednak Miszki od blisko pół roku, a w tej samej chwili, w której
rozpoznał pismo starego przyjaciela, jakaś dama z pieskiem salonowym wstała z jego
ulubionego fotela między palmami w donicach. Jak zawsze szanując los, hrabia przełożył wizytę
u szwaczki, zajął swoje miejsce i otworzył list.

Leningrad, 14 czerwca 1930

Drogi Saszo,
dziś o czwartej rano, nie mogąc spać, wypuściłem się na stare miasto. Hulaki
z białych nocy dowlokły się już do domów, a tramwajarze nie założyli jeszcze swoich
czapek, lecz ja szedłem po Newskim Prospekcie otoczony wiosennym spokojem, który
zdawał się skradziony z innego obwodu, a może nawet z innych czasów.
Newski, podobnie jak samo miasto, nosi teraz nową nazwę: to prospekt Dwudziestego
Piątego Października – ważny dzień zgłosił prawa do historycznej ulicy. O tej porze
wyglądał jednak dokładnie tak, jak go pamiętasz, przyjacielu. I nie mając w głowie
żadnego celu, przeszedłem nad Mojką i Fontanką, minąłem sklepy i ubarwione różami
fasady starych wspaniałych domów, aż w końcu dotarłem do cmentarza Tichwińskiego,
na którym ciała Dostojewskiego i Czajkowskiego śpią w odległości zaledwie kilku
kroków. (Pamiętasz, jak do późnej nocy dyskutowaliśmy o geniuszu jednego lub
drugiego?)
I nagle uświadomiłem sobie, że spacer po Newskim Prospekcie jest jak spacer po
literaturze rosyjskiej. Na samym początku – tuż obok alei nad brzegiem Mojki – stoi dom,
w którym Puszkin dokonał żywota. Kilka kroków dalej są pokoje, w których Gogol zaczął
pisać Martwe dusze. Dalej jest Biblioteka Narodowa, której archiwa przeczesywał
Tołstoj. A tu, za murami cmentarza, leży nasz brat Fiodor, niestrudzony świadek ludzkiej
duszy, pochowany pod drzewami wiśni.
Gdy tak stałem pogrążony w myślach, słońce wzniosło się nad murami cmentarza,
oświetlając prospekt promieniami, i prawie urzeczony przypomniałem sobie tę wspaniałą
afirmację, tę proklamację, tę obietnicę:

Tak zawsze świeć,


tak wszędzie świeć,
do dni ostatnich końca…

Nim hrabia przeszedł do drugiej strony listu od starego przyjaciela, podniósł głowę i poczuł
wielkie wzruszenie.
To nie wspomnienia z Sankt Petersburga tak na niego podziałały – nie była to też tęsknota za
młodością spędzoną wśród ubarwionych różami fasad ani za latami dzielenia z Miszką
mieszkania nad zakładem szewskim. Nie poruszyło go sentymentalne rozpamiętywanie
literackiej wielkości Rosji. Tym, co tak poruszyło hrabiego, była myśl, że stary przyjaciel
wypuścił się w tę skradzioną wiosnę, właściwie nie mając pojęcia, dokąd zmierza. Bowiem od
pierwszej linijki listu hrabia doskonale wiedział, dokąd idzie Miszka.
Minęły cztery lata, odkąd Miszka przeprowadził się z Kateriną do Kijowa, rok, odkąd
zostawiła go dla innego mężczyzny, i sześć miesięcy, odkąd wrócił do Sankt Petersburga, by
znowu zabarykadować się za książkami. I pewnej wiosennej nocy o czwartej nad ranem, nie
mogąc spać, znalazł się na Newskim Prospekcie, podążając tą samą trasą, którą szedł z Kateriną
tego dnia, gdy po raz pierwszy wzięła go za rękę. I kiedy słońce zaczęło wschodzić, Miszką
zawładnęły myśli o afirmacji, proklamacji, obietnicy – obietnicy świecenia zawsze i wszędzie,
do dni ostatnich końca – co przecież jest wszystkim, czego człowiek kiedykolwiek pragnął od
miłości.
Czy gdy te myśli przepływały przez umysł hrabiego, odczuł niepokój, zastanawiając się, czy
Miszka nadal usycha z tęsknoty za Kateriną? Czy zaniepokoił się, że jego stary przyjaciel
zadręcza się przemierzaniem ścieżek skończonego romansu?
Czy się zaniepokoił? Wiedział, że Miszka będzie do końca życia usychał z tęsknoty za
Kateriną! Że nigdy więcej nie przejdzie po Newskim Prospekcie – bez względu na to, jaką ta
ulica będzie nosiła nazwę – wolny od nieznośnego poczucia straty. I wiedział, że właśnie tak
powinno być. Że poczucie straty jest właśnie tym, czego musimy się spodziewać, na co musimy
się przygotować i co musimy w sobie pielęgnować do końca naszych dni. Bowiem jedynie
złamane serce ostatecznie odrzuca wszystko to, co efemeryczne w miłości.
Hrabia wziął list Miszki z zamiarem czytania go dalej, lecz gdy odwrócił go na drugą stronę,
tak się akurat złożyło, że troje młodych ludzi wychodzących z Piazzy zatrzymało się po drugiej
stronie jednej z palm w donicach, by przeprowadzić jakąś ważką rozmowę.
Trio składało się z przystojnego dwudziestoparolatka w typie komsomolca i z dwóch
młodszych od niego kobiet – blondynki i brunetki. Najwyraźniej wszyscy troje zmierzali do
obwodu iwanowskiego w jakiejś sprawie służbowej i młodzieniec, który stał na czele delegacji,
uprzedzał rodaczki, że nieuchronnie zetkną się tam z przejawami nędzy, zapewniając je
jednocześnie o historycznym znaczeniu ich pracy.
Gdy skończył, brunetka spytała, jak duży jest ten obwód, lecz zanim zdążył odpowiedzieć,
wyręczyła go blondynka:
– Ma blisko osiemset kilometrów kwadratowych i pół miliona mieszkańców. A choć region
jest w przeważającej mierze rolniczy, działa tam jedynie osiem stacji traktorowych i sześć
nowoczesnych młynów.
Przystojny przewodniczący delegacji nie wydawał się ani trochę dotknięty, że młodsza
towarzyszka odpowiedziała w jego imieniu. Przeciwnie, jego mina wyraźnie wskazywała, że
darzy ową towarzyszkę wielkim szacunkiem.
Gdy blondynka skończyła lekcję geografii, od strony Piazzy nadbiegł czwarty członek grupy.
Był niższy i młodszy od lidera, miał na głowie marynarską czapkę, która od czasów Pancernika
Potiomkina cieszyła się popularnością wśród mieszkającej w głębi lądu młodzieży. W ręku
trzymał płócienny płaszcz. Podał go blondynce.
– Pozwoliłem sobie wziąć twoje palto – oznajmił gorliwie – kiedy odbierałem własne.
Blondynka przyjęła palto, kiwając głową bez słowa podziękowania.
Bez słowa podziękowania…?
Hrabia wstał.
– Nina?
Wszyscy czworo odwrócili się w stronę palmy w donicy.
Zostawiając w fotelu białą marynarkę i list od Miszki, hrabia wyłonił się zza palmowych
liści.
– Nina Kulikowa! – zawołał. – Cóż za cudowna niespodzianka.
I właśnie tym było dla hrabiego to spotkanie: cudowną niespodzianką. Nie widział bowiem
Niny od ponad dwóch lat i gdy przechodził obok sali karcianej albo balowej, często się
zastanawiał, gdzie ona jest i co robi.
Natychmiast poczuł jednak, że dla Niny jego nagłe pojawienie się jest mniej fortunne. Być
może wolała nie wyjaśniać towarzyszom szczegółów swojej znajomości z „byłym człowiekiem”.
Być może nie wspomniała im, że jako dziecko mieszkała w tak luksusowym hotelu. Albo po
prostu chciała kontynuować rzeczową rozmowę z rzeczowymi przyjaciółmi.
– Za chwilę do was dołączę – zwróciła się do nich, a potem podeszła do hrabiego.
Oczywiście po tak długiej rozłące Aleksander miał ochotę zamknąć małą Ninę
w niedźwiedzim uścisku. Ona jednak zdawała się odwodzić go od tego postawą ciała.
– Dobrze cię widzieć, Nino.
– Ciebie też, Aleksandrze Iljiczu.
Starzy przyjaciele przez chwilę przyglądali się sobie nawzajem. Potem Nina wskazała
gestem białą marynarkę wiszącą na podłokietniku fotela.
– Widzę, że nadal nadzorujesz obsługę klientów w Bojarskiej.
– Tak – powiedział z uśmiechem, choć słysząc jej rzeczowy ton, nie był pewny, czy
powinien potraktować tę uwagę jako komplement, czy jako krytykę… Kusiło go, by ją spytać
(z błyskiem w oku), czy zjadła „przystawkę” w Piazzy, lecz po namyśle zrezygnował.
– Zgaduję, że niebawem czeka cię wielka przygoda – powiedział zamiast tego.
– Przypuszczam, że będzie w tym element przygody – odrzekła – ale przede wszystkim
czeka nas dużo pracy.
Wyjaśniła, że nazajutrz rano wszyscy czworo wyjeżdżają z dziesięcioma innymi aktywistami
lokalnego Komsomołu do rejonu kadyjskiego – starego ośrodka rolniczego w samym sercu
obwodu iwanowskiego – by wspomóc „udarników”, czyli przodowników pracy,
w kolektywizacji regionu. Pod koniec 1928 roku zaledwie dziesięć procent gospodarstw
w obwodzie działało jako kolektywy. Pod koniec 1931 skolektywizowane miały być prawie
wszystkie.
– Przez pokolenia kułacy uprawiali ziemię dla siebie, organizowali pracę miejscowych
chłopów według własnych potrzeb. Przyszła jednak pora, by nasza wspólna ziemia służyła
wspólnemu dobru. To konieczność dziejowa – dodała rzeczowo – nieuchronność. Bo przecież
czy nauczyciel uczy tylko własne dzieci? Czy lekarz opiekuje się tylko własnymi rodzicami?
Gdy Nina zaczęła tę małą przemowę, hrabia na chwilę zdumiał się jej tonem i doborem
słów – jej precyzyjną oceną kułaków i „nieuchronności” potrzeby kolektywizacji. Kiedy jednak
założyła włosy za uszy, uświadomił sobie, że jej zapał nie powinien był go dziwić.
Najzwyczajniej podchodziła do Komsomołu z tym samym niesłabnącym entuzjazmem
i precyzyjnym skupieniem na szczególe, z jakimi traktowała matematykę u profesora Lisickiego.
Nina Kulikowa zawsze była i zawsze miała pozostać poważną osobą poszukującą poważnych
idei, które można traktować poważnie.
Nina powiedziała towarzyszom, że za chwilę do nich dołączy, lecz rozwodząc się nad pracą,
która ich czekała, najwyraźniej zapomniała, że nadal stoją po drugiej stronie palmy w donicy.
Uśmiechając się w duchu, hrabia zauważył nad jej ramieniem, że przystojny lider delegacji
zaproponował, iż zaczeka na Ninę, i posłał pozostałych przodem – rozsądne posunięcie bez
względu na wyznawaną ideologię.
– Powinnam już iść – powiedziała, kończąc swoje wywody.
– Tak. Oczywiście – odrzekł hrabia. – Musisz zorganizować mnóstwo spraw.
Z powagą skinęła głową i uścisnęła mu rękę. A gdy się odwróciła, chyba nawet nie
zauważyła, że dwoje z jej towarzyszy już poszło – jakby już przywykła do tego, że przystojny
kolega postanawia na nią zaczekać.
Po wyjściu dwojga młodych idealistów z hotelu hrabia utkwił wzrok w obrotowych
drzwiach. Patrzył, jak chłopak mówi coś do Pawła, a Paweł wzywa taksówkę. Gdy jednak
przyjechała i młodzieniec otworzył drzwi, Nina wskazała na plac Teatralny, dając do
zrozumienia, że zmierza w innym kierunku. Przystojny lider wykonał podobny gest,
przypuszczalnie proponując, że dotrzyma jej towarzystwa, lecz dziewczyna pokręciła głową
z równą powagą, z jaką wcześniej uścisnęła hrabiemu rękę, po czym ruszyła przez plac ku
konieczności dziejowej.

– Czy ona nie jest raczej kremowa niż perłowa?


Hrabia i Marina wpatrywali się razem w szpulkę, którą szwaczka właśnie wyjęła z szuflady
pełnej nici w każdym możliwym odcieniu bieli.
– Najmocniej przepraszam, Wasza Ekscelencjo – odrzekła Marina. – Teraz, kiedy raczył mi
pan zwrócić uwagę, rzeczywiście wydaje się bardziej kremowa niż perłowa.
Hrabia oderwał spojrzenie od szpulki i spojrzał w nieruchome oko Mariny, w którym kryło
się jakieś zmartwienie. Oko błądzące wydawało się jednak przepełnione radością. Po chwili
szwaczka roześmiała się jak młoda dziewczyna.
– Och, sam to zrobię.
– Proszę – odparła pojednawczo. – Pozwól mi się tym zająć.
– Absolutnie wykluczone.
– Daj spokój.
– Dziękuję, ale bez najmniejszego trudu poradzę sobie sam.
Gwoli sprawiedliwości należy zaznaczyć, że hrabia powiedział to nie tylko dlatego, że był
zdenerwowany. Naprawdę bez najmniejszego problemu dałby sobie radę sam.
Nie bez powodu człowiek chcący być dobrym kelnerem musi być panem własnego wyglądu.
Powinien być czysty, zadbany i pełen wdzięku. Poza tym powinien być także schludnie ubrany.
Z pewnością nie może snuć się po sali z wystrzępionymi mankietami albo kołnierzykiem. I niech
Bóg ma go w swej opiece, jeśli mu się wydaje, że może podawać do stołu z obluzowanym
guzikiem – zanim się bowiem obejrzy, guzik będzie pływał w czyjejś vichyssoise. Dlatego trzy
tygodnie po dołączeniu do personelu Bojarskiej hrabia poprosił Marinę, by nauczyła go sztuki
Arachne. Nie chcąc przesadzać, przeznaczył na lekcję godzinę. W ciągu ostatnich czterech
tygodni odbyło się ich już jednak osiem.
Któż mógł przypuszczać, że istnieje taka obfitość ściegów? Stebnówka, ścieg krzyżykowy,
ścieg do obrębiania, ścieg dekoracyjny, ścieg dziergany. Arystoteles, Larousse i Diderot – wielcy
encyklopedyści, którym życie upływało na dzieleniu na części, katalogowaniu i definiowaniu
najróżniejszych zjawisk – nigdy by nie zgadli, że jest ich aż tak wiele i że każdy służy do czegoś
innego!
Trzymając kremową nić, hrabia usadowił się na krześle, a gdy Marina podsunęła mu
poduszeczkę z igłami, obejrzał je jak dziecko wpatrujące się w czekoladki w pudełku.
– Ta – powiedział.
Polizał koniuszek nici i przymknąwszy oko (tak jak go nauczyła Marina), nawlókł ją
szybciej, niż święci wchodzą przez bramę raju. Zrobił podwójną pętelkę, zawiązał supełek
i odciął kawałek nitki ze szpulki, po czym usiadł prosto i wziął się do pracy, podczas gdy Marina
wzięła się do swojej (do naprawy poszewki na poduszkę).
Podobnie jak każde szyjące towarzystwo od zarania czasu, tych dwoje także przywykło
dzielić się przy pracy spostrzeżeniami poczynionymi w ciągu dnia. Większość tych spostrzeżeń
wywoływała odpowiedź w rodzaju „hmm” albo „doprawdy?”, nie zakłócając rytmu pracy, lecz
od czasu do czasu jakiś szczegół wymagający większej uwagi powodował przerwę w szyciu. Po
wymianie uwag na temat pogody i nowego pięknego palta Pawła, igła Mariny nagle zastygła
w pół ściegu, gdy hrabia napomknął o swoim przypadkowym spotkaniu z Niną.
– Z Niną Kulikową? – spytała zdziwiona.
– Z tą samą.
– Gdzie?
– W holu. Zjadła obiad z trojgiem towarzyszy.
– Rozmawialiście ze sobą?
– Przez jakiś czas.
– Co miała do powiedzenia?
– Wygląda na to, że jadą do Iwanowa, żeby racjonalizować kułaków i kolektywizować
traktory czy co tam jeszcze.
– Nieważne, Aleksandrze. Co u niej?
Hrabia przestał szyć.
– Była sobą w każdym calu – odpowiedział po chwili. – Wciąż pełna ciekawości, pasji
i pewności siebie.
– Cudownie – powiedziała Marina z uśmiechem.
Hrabia patrzył, jak szwaczka znowu zaczyna szyć.
– A mimo to…
Marina znowu przestała i spojrzała mu w oczy.
– A mimo to?

– Nie, to nic ważnego.
– Aleksandrze. Widzę, że coś nie daje ci spokoju.

– Po prostu słuchając, jak mówi o czekającej ją podróży, odniosłem wrażenie, że jest tak
pełna pasji, tak pewna siebie i chyba tak zdeterminowana, że wręcz pozbawiona poczucia
humoru. Jak jakaś nieustraszona badaczka gotowa zatknąć flagę na lodowej czapie bieguna
i podbić go w imię Nieuchronności. Chcąc nie chcąc, przypuszczam jednak, że tymczasem
szczęście może na nią czekać na zupełnie innej szerokości geograficznej.
– Daj spokój, Aleksandrze. Mała Nina ma już pewnie blisko osiemnastu lat. W tym wieku ty
i twoi przyjaciele na pewno też byliście pełni pasji i pewności siebie.
– Oczywiście, że tak – powiedział hrabia. – Siedzieliśmy w kawiarniach i spieraliśmy się
o różne idee, dopóki nie zaczynano myć podłogi i gasić świateł.
– Otóż to.
– Marino, to prawda, spieraliśmy się o idee. Ale nigdy nie mieliśmy najmniejszego zamiaru
czegokolwiek w tej sprawie zrobić.
Marina przewróciła oczami.
– Niech Bóg ma w swojej opiece tych, którzy chcą coś robić w sprawie idei.
– Nie, mówię poważnie. Nina jest taka zdeterminowana. Boję się, że siła przekonań
przysłoni jej uroki młodości.
Marina położyła poszewkę na kolanach.
– Zawsze lubiłeś małą Ninę.
– Oczywiście, że tak.
– I to między innymi dlatego jest taka niezależna.
– Właśnie.
– Musisz jej zatem zaufać. A nawet jeśli jest zdeterminowana do przesady, musisz wierzyć,
że życie w porę ją odnajdzie. Bo ostatecznie odnajduje nas wszystkich.
Hrabia przez chwilę kiwał głową, zastanawiając się nad słowami Mariny. Potem, wracając
do pracy, przeciągnął igłę przez dziurki guzika, przełożył ją przez pętelkę, zawiązał supełek
i przegryzł nić. Wbijając igłę Mariny z powrotem w poduszeczkę, zauważył, że jest już pięć po
czwartej, co po raz kolejny dowodziło, jak szybko mija czas, gdy człowiek pogrąży się
w przyjemnym zadaniu, któremu towarzyszy przyjemna rozmowa.
Zaraz, zaraz…, pomyślał hrabia.
Już pięć po czwartej?
– Wielkie nieba!
Podziękowawszy Marinie, złapał marynarkę, pobiegł do holu i popędził po schodach, biorąc
po dwa stopnie naraz. Gdy dotarł do apartamentu 311, zastał drzwi uchylone. Spojrzał w prawo,
spojrzał w lewo, wślizgnął się do środka i zamknął drzwi.
Na stoliku przed zdobionym lustrem stały półmetrowe lilie tygrysie, które już tego dnia
mijał. Rozejrzawszy się szybko, przeszedł przez pusty salon i znalazł się w sypialni, gdzie na tle
ogromnych okien odznaczała się smukła sylwetka. Na dźwięk jego nadejścia odwróciła się
i pozwoliła, by jej suknia z delikatnym poświstem zsunęła się na podłogę…
7
Stworzona w 1923 roku OGPU zastąpiła Czekę, stając się centralnym organem tajnej policji. W 1934 roku miała zostać
zastąpiona przez NKWD, a ta z kolei przez MGB w roku 1943 i KGB w 1954. Z pozoru może się to wydawać
zagmatwane. Na szczęście w przeciwieństwie do partii politycznych, ruchów artystycznych i mód – które ulegają
gruntownym przemianom – metodologia i zamiary tajnej policji nigdy się nie zmieniają. Czytelnik nie powinien zatem
czuć potrzeby odróżniania jednego akronimu od drugiego.
Atrakcje

Rozejrzawszy się szybko, hrabia przeszedł przez pusty salon i znalazł się w sypialni, gdzie na tle
ogromnych okien odznaczała się smukła sylwetka. Na dźwięk jego nadejścia odwróciła się
i pozwoliła, by jej suknia z delikatnym poświstem zsunęła się na podłogę…

Cóż to ma znaczyć?!
Czy gdy rozstawaliśmy się z tą parą w 1923 roku, Anna Urbanowa nie odprawiła hrabiego
z niedwuznacznym poleceniem, by „zaciągnął zasłony”? I czy gdy cicho zamknął za sobą drzwi,
nie upodobnił się do ducha, by później ze smutkiem popłynąć na dach? Teraz jednak, wślizgując
się pod kołdrę, ta wyniosła niegdyś postać kieruje do niego uśmiech wyrażający cierpliwość,
czułość, a nawet wdzięczność – cechy, które prawie dokładnie odbijają się w uśmiechu jej
byłego adwersarza, gdy ten wiesza na oparciu krzesła białą marynarkę z Bojarskiej i zaczyna
rozpinać koszulę!
Co takiego się wydarzyło, że te dwie tak różne osoby ponownie się do siebie zbliżyły? Jakaż
to kręta ścieżka zaprowadziła je do apartamentu 311, z powrotem w swoje ramiona?
Cóż, to nie ścieżka hrabiego biegła krętym szlakiem. Aleksander Rostow spędził bowiem te
lata, podróżując w górę i w dół po schodach hotelu Metropol ze swojego pokoju do Bojarskiej
i z powrotem. Nie, to nie jego ścieżka kluczyła, skręcała, odbijała w bok i zawracała. To była
ścieżka Anny.

Gdy w 1923 roku po raz pierwszy spotkaliśmy pannę Urbanową w holu hotelu Metropol,
wyniosłość, którą hrabia dostrzegł w jej zachowaniu, miała pewne uzasadnienie, była bowiem
produktem ubocznym jej niekwestionowanej sławy. W 1919 roku Iwan Rosocki odkrył Annę
w regionalnym teatrze na przedmieściach Odessy i dał jej główne role żeńskie w swoich dwóch
następnych filmach. Oba były romansami historycznymi sławiącymi moralną czystość tych,
którzy pracują w pocie czoła, i potępiającymi zepsucie tych, którzy tego nie czynią.
W pierwszym Anna zagrała osiemnastowieczną kuchtę, dla której młody arystokrata porzuca
przepych dworu. W drugim była dziewiętnastowieczną dziedziczką, która odwraca się od
spuścizny, by poślubić ucznia kowala. Umieszczając swoje bajki w pałacach minionych czasów,
Rosocki rozjaśnił je mglistą aurą snu, ukazał na rozmytym tle wspomnień oraz zwieńczył
pierwsze, drugie i trzecie akty zbliżeniami na swoją gwiazdkę: Annę aspirującą, Annę
zrozpaczoną i Annę nareszcie zakochaną. Oba filmy cieszyły się popularnością wśród widzów,
oba spotkały się z przychylną reakcją Politbiura (po latach wojny bardzo chcącego podarować
ludowi odrobinę wytchnienia w postaci rozrywki o stosownej tematyce), a nasza młoda
gwiazdka bez wysiłku zbierała owoce sławy.
W 1921 roku Annę przyjęto do Wszechrosyjskiego Stowarzyszenia Filmowców
i zapewniono jej dostęp do przeznaczonych dla jego członków sklepów, w 1922 oddano jej do
dyspozycji daczę niedaleko Peterhofu, a w 1923 rezydencję byłego kupca handlującego futrami,
wyposażoną w pozłacane krzesła, malowane szafy i komodę w stylu Ludwika XIV – wszystko to
mogłoby z łatwością posłużyć jako scenografia do któregoś z filmów Rosockiego. To właśnie
w czasie wieczorków w tym domu Anna opanowała starą sztukę schodzenia po schodach. Szła
z jedną ręką na poręczy, ciągnąc za sobą tren długiej jedwabnej sukni. Stawiała krok za krokiem,
a malarze, pisarze, aktorzy i wysocy członkowie partii czekali u podnóża schodów8.
Sztuka jest jednak najbardziej niesfornym sługą państwa. Nie tylko tworzą ją ludzie żyjący
w świecie fantazji, którzy nudzą się powtarzaniem jeszcze szybciej niż tym, że ktoś im mówi, co
mają robić, lecz także bywa irytująco dwuznaczna. Gdy już starannie skomponowany fragment
dialogu ma przekazać zupełnie jasną wiadomość, nuta sarkazmu albo uniesienie brwi potrafią
zepsuć cały efekt. Ba, może nawet wywołać wrażenie, że chodzi w nim o odwrotność tego, o co
miało chodzić w zamierzeniu. Być może to zatem zrozumiałe, że władze od czasu do czasu
rewidują swoje preferencje artystyczne – choćby po to, by nie wypaść z wprawy.
I rzeczywiście, podczas moskiewskiej premiery czwartego filmu Rosockiego z Anną
w głównej roli żeńskiej (grała księżniczkę omyłkowo wziętą za sierotę, która zakochuje się
w sierocie omyłkowo wziętym za księcia) jakieś bystrzaki z orkiestry zauważyły, że sekretarz
generalny Stalin, noszący w młodości urocze przezwisko Soso, nie uśmiecha się do ekranu tak
szczerze jak dawniej. Instynktownie powściągnęły zatem własny entuzjazm, co ostudziło
entuzjazm tych w pierwszym rzędzie, a to z kolei ostudziło entuzjazm tych na balkonie –
i w końcu wszyscy zgromadzeni widzowie poczuli, że coś wisi w powietrzu.
Dwa dni po premierze pewien dobrze zapowiadający się aparatczyk (który siedział zaledwie
kilka miejsc za Soso) napisał list otwarty do „Prawdy”. Przyznał, że film był na swój sposób
zajmujący, lecz zapytywał, jak należy rozumieć bezustanne wracanie Rosockiego do epoki
książąt i księżniczek. Do tańczenia walca, światła świec i marmurowych schodów. Czy jego
fascynacja przeszłością nie zaczynała podejrzanie trącić nostalgią? I czy fabuła nie wydawała się
ponownie skupiać na wyzwaniach i zwycięstwach jednostki? Czy nie podkreślała tego
upodobania nadmiernie częstymi zbliżeniami kamery? Owszem, mamy kolejną piękną kobietę
w kolejnej pięknej sukni, napisał, lecz gdzie się podziała adekwatność dziejowa? Gdzie
kolektywna walka?
Cztery dni po ukazaniu się listu w „Prawdzie” Soso przed wygłoszeniem przemowy na
posiedzeniu plenarnym poświęcił chwilę, by podejść do tego nowego krytyka filmowego
i pochwalić go za giętkość języka. Dwa tygodnie po posiedzeniu plenarnym główne przesłanie
listu (wraz z kilkoma dowodami giętkości języka) powtórzono jak echo w kolejnych gazetach
i magazynach poświęconych sztuce. Film trafił tylko do nielicznych drugorzędnych kin, gdzie
przyjmowano go z milczącym aplauzem. Jesienią nie tylko kolejny projekt Rosockiego stanął
pod znakiem zapytania – zakwestionowano także jego wiarygodność polityczną…
Anna, pierwsza naiwna w filmie, lecz nie w życiu, zrozumiała, że wypadnięcie Rosockiego
z łask to kamień, który może szybko pociągnąć ją na dno. Zaczęła unikać pokazywania się
w towarzystwie reżysera i otwarcie wychwalała estetykę innych. Strategia ta mogłaby
z powodzeniem otworzyć przed nią nowy rozdział gwiazdorskiej kariery, gdyby nie niefortunny
wynalazek zza Atlantyku: film dźwiękowy. Choć na ekranie twarz Anny wciąż należała do tych
najbardziej uwodzicielskich, widzowie, którzy przez lata wyobrażali sobie aktorkę mówiącą
aksamitnym głosem, nie byli przygotowani na jej chropawy tenor. Dlatego wiosną 1928 roku,
w żwawym wieku dwudziestu dziewięciu lat Anna Urbanowa stała się osobą, którą Amerykanie
nazwaliby skończoną.
Niestety, choć miedziana tabliczka na spodzie bezcennego antyku może zapewnić dobremu
towarzyszowi spokojny sen, cechą przedmiotów opatrzonych numerami seryjnymi
odnotowanymi w rejestrze jest to, że jednym pociągnięciem pióra można zażądać ich zwrotu
i znaleźć dla nich nowe zastosowanie. W kilka miesięcy zniknęły wszystkie pozłacane fotele,
malowane szafy i komoda w stylu Ludwika XIV – podobnie jak rezydencja kupca handlującego
futrami i dacza w Peterhofie – a Anna wraz z dwoma kuframi ubrań znalazła się na ulicy.
W torebce miała bilet na pociąg do swojego rodzinnego miasteczka obok Odessy. Zamiast tam
wrócić, wprowadziła się jednak do kawalerki swojej sześćdziesięcioletniej garderobianej – Anna
Urbanowa nie zamierzała bowiem nigdy więcej mieszkać w rodzinnym domu.

Drugie spotkanie hrabiego z Anną nastąpiło w listopadzie 1928 roku, mniej więcej osiem
miesięcy po tym, jak straciła swoją rezydencję. Właśnie nalewał wody do kieliszka włoskiego
importera, gdy weszła do Bojarskiej w czerwonej sukni bez rękawów i na wysokich obcasach.
Kiedy hrabia przepraszał importera, usiłując wytrzeć jego spodnie serwetką, usłyszał, jak aktorka
informuje Andrieja, że lada chwila dołączy do niej jej gość.
Andriej zaprowadził ją do stolika dla dwóch osób w kącie sali.
Gość zjawił się czterdzieści minut później.
Ze swojego punktu widokowego po drugiej stronie kompozycji kwiatowej (tym razem
tworzyły ją słoneczniki) hrabia zauważył, że aktorka i jej gość znają się jedynie ze słyszenia.
Mężczyzna był całkiem przystojny, o kilka lat młodszy od Anny, i miał na sobie taliowaną
marynarkę, lecz od razu wydał mu się draniem. Usiadłszy, nie zdążył bowiem nawet przeprosić
za spóźnienie i już przeglądał kartę dań. A gdy go zapewniła, że się nie gniewa, on już
przywoływał kelnera. Anna zaś wyglądała doskonale i czarująco. Opowiadała z błyskiem w oku,
a słuchając go, chętnie się śmiała. Poza tym była uosobieniem cierpliwości, ilekroć rozmowę
przerywał im ktoś, kto podchodził, by pochwalić jej najnowszy film.
Kilka godzin później, gdy Bojarska opustoszała, a kuchnię zamknięto, hrabia przechodził
przez hol akurat w chwili, w której Anna i jej gość wychodzili z Szalapina. Kiedy on przystanął,
by włożyć płaszcz, ona wskazała windę, najwyraźniej zapraszając go na górę na kolejnego
drinka. On jednak dalej wsuwał ręce w rękawy. Spotkanie było miłe, zapewnił, spoglądając na
zegarek. Niestety, oczekiwano go gdzieś indziej. Po tych słowach ruszył prosto do drzwi.
Gdy młody reżyser przechodził przez hol, hrabia doszedł do wniosku, że Anna wygląda
w każdym calu równie promiennie jak w 1923 roku. Jednak w chwili, w której reżyser zniknął na
ulicy, jej uśmiech zbladł, a ramiona opadły. Potem, przesunąwszy ręką po czole, odwróciła się
od drzwi – i napotkała spojrzenie hrabiego.
W mgnieniu oka wyprostowała się, uniosła brodę i dumnym krokiem ruszyła ku schodom.
Choć opanowała sztukę schodzenia po nich do zgromadzonych wielbicieli, nie posiadła jednak
jeszcze sztuki samotnego wchodzenia na górę. (Być może nikt jej nie posiada). Na trzecim
stopniu przystanęła. Przez chwilę stała w bezruchu. Następnie odwróciła się, zeszła z powrotem
i zbliżyła się do hrabiego.
– Mam wrażenie – powiedziała – że ilekroć cię widzę w tym holu, spotyka mnie
upokorzenie.
Hrabia wydawał się zaskoczony.
– Upokorzenie? Z tego, co widzę, nie masz powodu, żeby czuć się upokorzona.
– Zakładam, że jesteś ślepy.
Spojrzała w stronę obrotowych drzwi, jakby wciąż wirowały po wyjściu młodego reżysera.
– Zaprosiłam go na strzemiennego. Powiedział, że za wcześnie zaczął pić.
– Nigdy w życiu nie zdarzyło mi się zacząć pić za wcześnie – powiedział hrabia.
Po raz pierwszy tego wieczoru uśmiechnęła się szczerze i machnęła ręką w stronę schodów.
– W takim razie równie dobrze mogę zaprosić ciebie.
Anna zatrzymała się wtedy pod numerem 428. Nie był to najbardziej luksusowy pokój na
czwartym piętrze, ale nie był też najgorszy. Z małą sypialnią sąsiadował salonik z małą kanapą,
małym stolikiem do kawy i dwoma małymi oknami z widokiem na tory tramwajowe na
Teatralnym Projeździe. Był to pokój dla kogoś, kto miał nadzieję zrobić wrażenie mimo
ograniczonych środków. Na stoliku do kawy stały dwa kieliszki i porcja kawioru, a w kubełku
z topniejącym lodem mroziła się butelka wódki.
Gdy spoglądali na tę małą mise-en-scène, Anna pokręciła głową.
– To mnie będzie sporo kosztowało.
– W takim razie nie możemy pozwolić, żeby się zmarnowało.
Hrabia wyjął butelkę z lodu i nalał im po kieliszku.
– Za stare czasy – powiedział.
– Za stare czasy – zgodziła się ze śmiechem. I wypili do dna.
Gdy człowiek doświadcza poważnych komplikacji w przebiegu godnego pozazdroszczenia
życia, ma do dyspozycji różne możliwości. Powodowany wstydem, może próbować ukryć
wszelkie oznaki zmiany swojego położenia. Dlatego kupiec, który przegrywa w karty wszystkie
oszczędności, będzie uparcie chodził w najlepszych garniturach, dopóki się nie postrzępią,
i opowiadał anegdoty z prywatnych klubów, w których jego członkostwo już dawno wygasło.
Użalając się nad sobą, człowiek może wycofać się ze świata, w którym miał szczęście żyć.
Dlatego od dawna cierpiący mąż, ostatecznie zhańbiony przez żonę, może opuścić swój dom
i przenieść się do ciemnego mieszkanka na drugim końcu miasta. Albo tak jak hrabia i Anna
może po prostu dołączyć do Konfederacji Ludzi Spokorniałych.
Konfederacja Ludzi Spokorniałych, podobnie jak masoneria, to zżyte bractwo, którego
członkowie nie noszą żadnych emblematów, lecz rozpoznają się na pierwszy rzut oka.
Wypadłszy nagle z łask, konfederaci ci patrzą na świat ze wspólnej perspektywy. Wiedzą
bowiem, że piękno, wpływy, sławę i przywileje raczej się pożycza, niż dostaje na zawsze,
i dlatego niełatwo im zaimponować. Nie są skłonni do zazdrości ani obrażania się. I z pewnością
nie przeglądają gazet w poszukiwaniu swojego nazwiska. Nadal angażują się w życie wśród
podobnych im ludzi, lecz pochlebstwa traktują z ostrożnością, ambicje ze współczuciem,
a w obliczu protekcjonalności uśmiechają się w duchu.
Gdy aktorka nalała jeszcze po kieliszku, hrabia rozejrzał się po pokoju.
– Jak się miewają psy? – spytał.
– Lepiej niż ja.
– Zatem za psy – powiedział, unosząc kieliszek.
– Tak – zgodziła się z uśmiechem. – Za psy.

I tak to się zaczęło.


W ciągu następnego półtora roku Anna bywała w Metropolu co kilka miesięcy. Wcześniej
kontaktowała się z jakimś znajomym reżyserem. Wyznając z niejaką ulgą, że czasy grywania
w filmach ma już za sobą, zapraszała go do Bojarskiej. Po lekcji, którą otrzymała w 1928 roku,
nie przychodziła już do restauracji pierwsza. Dzięki drobnej sumce wręczanej szatniarce mogła
mieć pewność, że zjawi się dwie minuty później niż jej gość. Przy kolacji wyznawała, że należy
do największych wielbicieli twórczości swojego rozmówcy. Przywoływała ulubione momenty
z kilku jego filmów, a potem skupiała się na konkretnej scenie – takiej, którą łatwo było
przeoczyć, ponieważ występowała w niej postać drugoplanowa i padało tylko kilka kwestii
dialogowych, choć nakręcono ją z wyraźnym wyczuciem i dbałością. A odprowadzając swojego
gościa do holu, Anna nie proponowała strzemiennego w Szalapinie – a już z pewnością nikogo
nie zapraszała do pokoju. Zamiast tego mówiła, jak miło było się spotkać, po czym życzyła
reżyserowi dobrej nocy.
Wkładając płaszcz, reżyser na chwilę się zamyślał. Patrzył, jak zamykają się drzwi windy,
i dochodził do wniosku, że gwiazdorskie dni Anny Urbanowej prawdopodobnie dobiegły
końca – a mimo to zastanawiał się, czy przypadkiem nie byłaby idealna do pewnej rólki
w drugim akcie.
Anna, wróciwszy do pokoju na czwartym piętrze, przebierała się w zwyczajną sukienkę
(odwiesiwszy suknię do szafy), siadała wygodnie z książką w ręku i czekała na hrabiego.

Po jednej z takich kolacji ze starym przyjacielem reżyserem Annę obsadzono w pewnej scenie
w roli robotnicy w średnim wieku zatrudnionej w fabryce, która usiłuje wyrobić normę. Dwa
tygodnie przed terminem robotnicy zbierają się, by napisać list do przywództwa partii,
wymieniając przyczyny swojej nieuchronnej klęski. Kiedy jednak zaczynają wyliczać różne
napotkane przeszkody, Anna – z chustką na głowie – wstaje, by wygłosić krótką, płomienną
mowę zagrzewającą do dalszej walki.
Gdy kamera zbliża się do tej nieznanej z nazwiska postaci, widać, że kobieta nie jest już
młoda ani olśniewająco piękna, lecz pozostaje dumna i nieugięta. A jej głos?
Ach, ten jej głos…
Już po pierwszych słowach widz wie, że to nie żadna próżniaczka. Jej głos należy bowiem do
kobiety, która oddychała pyłem niewybrukowanych dróg, która krzyczała podczas porodu, która
nawoływała koleżanki w fabrycznej hali. Innymi słowy, że jest to głos siostry, żony, matki,
przyjaciółki.
Nie trzeba dodawać, że jej przemowa skłania kobiety do zdwojenia wysiłków i ostatecznie
przekraczają one normę. Jednak, co ważniejsze, podczas premiery filmu na widowni
w piętnastym rzędzie siedzi krągłolicy mężczyzna z zakolami, który kiedyś darzył Annę
podziwem. I choć gdy miał przyjemność spotkać się z nią w Szalapinie w 1923 toku, był jedynie
reżyserem należącym do Moskiewskiego Wydziału Sztuk Kinematograficznych, teraz jest
wysokim urzędnikiem w Ministerstwie Kultury i ponoć prawdopodobnym następcą swojego
obecnego szefa. Jest tak poruszony jej przemową w fabryce, że wkrótce zacznie wypytywać
wszystkich reżyserów w zasięgu jego głosu, czy widzieli jej fantastyczny występ. A ilekroć
zawita do Moskwy, prześle jej do pokoju bukiet lilii…
„Ach – moglibyście powiedzieć ze znaczącym uśmiechem – więc tak to się odbyło. Tak
odzyskała pozycję…” Anna Urbanowa była jednak prawdziwą artystką wyszkoloną na scenie.
Co więcej, jako członkini Konfederacji Ludzi Spokorniałych stała się aktorką, która zjawia się
na czas, zna swoje kwestie i nigdy nie narzeka. A ponieważ oficjalne preferencje zwróciły się
w stronę filmów, w których królował realizm i duch wytrwałości, często znajdowały się role dla
kobiety o dojrzałej urodzie i chropawym głosie. Innymi słowy, do powrotu Anny na scenę
przyczyniło się wiele czynników – i nie na wszystkie z nich miała wpływ.
Być może wciąż jesteście sceptyczni. No cóż, a jak to było w waszym przypadku?
Bez wątpienia zdarzały wam się chwile, w których wasze życie zrobiło mały skok naprzód.
I bez wątpienia spoglądacie na nie z zadowoleniem i dumą. Czy jednak żadnej osobie trzeciej nie
należy się choćby małe podziękowanie? Jakiemuś mentorowi, przyjacielowi rodziny albo
szkolnemu koledze, który w odpowiednim momencie udzielił wam rady, z kimś was zapoznał
albo szepnął o was dobre słowo?
Nie roztrząsajmy zatem wszystkich powodów i przyczyn. Wystarczy wiedzieć, że Anna
Urbanowa znowu jest gwiazdą, ma dom nad kanałem Fontanka i miedziane owalne tabliczki
przyczepione do mebli. Teraz jednak, gdy podejmuje gości, wita ich w drzwiach.

Za kwadrans piąta po południu przed hrabią nagle zawirowała pięciogwiezdna konstelacja


Delfina.
Jeśli narysowało się palcem kreskę biegnącą przez jej dwie najniżej położone gwiazdy
i podążyło się tą trajektorią przez niebiosa, docierało się do Orła; jeśli natomiast narysowało się
kreskę przebiegającą przez dwie gwiazdy położone najwyżej, docierało się do Pegaza,
skrzydlatego rumaka Bellerofonta; a przesuwając palec w przeciwną stronę – do gwiazdy, która
wydawała się zupełnie nowa – do Słońca, które być może jaśniało przed tysiącem lat, a teraz
jego światło właśnie dotarło do północnej półkuli, by prowadzić znużonych wędrowców,
tymczasowych mieszkańców i poszukiwaczy przygód przez kolejne tysiąclecia…
– Co robisz?
Anna odwróciła się do hrabiego.
– Chyba masz nowego piega – powiedział.
– Co?!
Anna próbowała spojrzeć przez ramię.
– Nie przejmuj się – uspokoił ją. – Jest ładny.
– Ale gdzie?
– Kilka stopni na wschód od Delfina.
– Od Delfina?
– Wiesz, od gwiazdozbioru Delfina. Masz go między łopatkami.
– Ile tam jest tych piegów?
– A ile gwiazd jest na niebie…?
– Dobry Boże!
Anna położyła się na plecach.
Hrabia przypalił papierosa i zaciągnął się.
– Znasz historię o delfinie? – spytał, podając jej papierosa.
– Skąd miałabym znać historię o delfinie? – odrzekła z westchnieniem.
– Przecież jesteś córką rybaka.

– Może sam mi ją opowiedz.
– Dobrze. Był raz bogaty poeta o imieniu Arion. Wspaniale grał na lirze i wynalazł
dytyramb.
– Dytyramb?
– To starożytny rodzaj poezji. W każdym razie gdy pewnego dnia wracał z Sycylii, załoga
postanowiła pozbawić go fortuny. Mówiąc konkretniej, dali mu do wyboru albo popełnić
samobójstwo, albo dać się wrzucić do morza. Rozważając te mało atrakcyjne alternatywy,
śpiewał smutną piosenkę. A śpiewał tak pięknie, że wokół statku zebrały się delfiny. I gdy
wreszcie skoczył do morza, jeden z nich zaniósł go bezpiecznie na brzeg. W nagrodę Apollo
umieścił to łaskawe stworzenie wśród gwiazd, by lśniło przez całą wieczność.
– Urocze.
Hrabia pokiwał głową, wziął od Anny papierosa i przewrócił się na plecy.
– Teraz twoja kolej – powiedział.
– Moja kolej na co?
– Żeby opowiedzieć jakąś historię o morzu.
– Nie znam żadnych historii o morzu.
– Och, daj spokój. Ojciec na pewno parę ci opowiedział. W całym chrześcijańskim świecie
nie ma rybaka, który nie opowiadałby historii o morzu.

– Sasza, muszę ci coś wyznać…
– Wyznać?
– Nie wychowałam się nad Morzem Czarnym.
– A co z twoim ojcem? I z wychodzeniem po niego o zmierzchu, żeby reperować sieci?
– Mój ojciec był wieśniakiem z Połtawy.

– Po co miałabyś wymyślać tak niedorzeczną bajeczkę?
– Chyba sądziłam, że ci się spodoba.
– Chyba sądziłaś?
– Właśnie.
Hrabia przez chwilę się zastanawiał.
– A filetowanie ryby?!
– Po ucieczce z domu pracowałam w karczmie w Odessie.
Hrabia pokręcił głową.
– Jakież to przygnębiające.
Anna przewróciła się na bok, żeby spojrzeć mu w oczy.
– Opowiedziałeś mi tę niedorzeczną historię o jabłkach w Niżnym Nowogrodzie.
– Ta historia jest prawdziwa!
– Oj, daj spokój. Jabłka wielkie jak kule armatnie? W każdym kolorze tęczy?
Hrabia przez chwilę milczał. Potem zgasił papierosa w popielniczce na stoliku nocnym.
– Powinienem już iść – powiedział i zaczął podnosić się z łóżka.
– No dobrze. – Przyciągnęła go z powrotem. – Jedną pamiętam.
– Co pamiętasz?
– Jedną historię o morzu.
Przewrócił oczami.
– Mówię poważnie. Kiedyś opowiadała mi ją babcia.
– Historię o morzu.
– Z młodym awanturnikiem, bezludną wyspą i złotą fortuną…
Hrabia z ociąganiem położył się z powrotem na poduszkach i skinął, żeby zaczynała.
Dawno, dawno temu, powiedziała Anna, był sobie bogaty kupiec mający flotę statków
i trzech synów. Najmłodszy z nich był dość mizernej postury. Pewnej wiosny kupiec dał
starszym synom statki wyładowane futrami, dywanami i drogimi tkaninami, nakazując jednemu,
by popłynął na wschód, a drugiemu, by udał się na zachód w poszukiwaniu nowych krajów,
z którymi można by handlować. Gdy najmłodszy syn spytał, gdzie jest statek dla niego, ojciec
i starsi bracia tylko się roześmiali. W końcu kupiec dał najmłodszemu synowi skrzypiący slup
z poprzecieranymi żaglami, bezzębną załogę i puste worki jako balast. Gdy najmłodszy spytał,
w którym kierunku powinien popłynąć, ojciec odrzekł, żeby żeglował do czasu, aż w grudniu
przestanie zachodzić słońce.
Syn z nękaną szkorbutem załogą wyruszył zatem na południe. Po dziewięciu miesiącach na
pełnym morzu dotarli do krainy, gdzie słońce nie zachodziło w grudniu. Dobili do wyspy, na
której stała wielka góra. Wyglądała, jakby była z lodu, lecz okazała się górą soli. W ojczyźnie
najmłodszego syna soli był taki dostatek, że gospodynie bez zastanowienia rzucały nią przez
ramię na szczęście. Mimo to młody człowiek polecił załodze napełnić tą białą substancją worki
w ładowni, choćby po to, by zwiększyć balast.
Płynąc szybciej niż dotąd, wkrótce dotarli do wspaniałego królestwa. Król przyjął
kupieckiego syna na dworze i spytał, czym handluje. Młodzieniec odrzekł, że ma ładownię pełną
soli. Król oznajmił, że nigdy o czymś takim nie słyszał. Życzył mu wszystkiego dobrego i chciał
posłać w dalszą drogę. Niezrażony młodzieniec złożył jednak wizytę w królewskiej kuchni,
gdzie dyskretnie posypał solą baraninę, zupę, pomidory i custard.
Tego wieczoru króla zdumiał smak jedzenia. Baranina była lepsza, zupa była lepsza,
pomidory były lepsze, nawet custard był lepszy. Wezwał do siebie szefów kuchni i z przejęciem
spytał o ich nową technikę gotowania. Zdumieni kucharze wyznali, że nie zrobili nic nowego,
lecz w kuchni odwiedził ich młody nieznajomy zza morza…
Nazajutrz po południu syn kupca postawił żagle i wyruszył do domu, otrzymawszy za każdy
worek soli jeden worek złota.

– Słyszałaś tę historię od babci?
– Tak.

– Ładna…
– Tak, to prawda.

– Ale cię nie rozgrzesza.
– Pewnie nie.
8
Jak w pierwszych latach istnienia Związku Radzieckiego bolszewicy mogli tolerować pozłacane krzesła i komody
w stylu Ludwika XIV w rezydencjach gwiazdek filmowych? I jak znosili obecność tego wszystkiego we własnych
domach? To proste. U dołu każdego eleganckiego mebla widniała mała miedziana tabliczka z numerem. Numer ten
wskazywał miejsce przedmiotu w olbrzymim inwentarzu ludu. Dzięki temu dobry bolszewik mógł smacznie spać,
przeświadczony, że mahoniowe łóżko, na którym leży, nie jest jego własnością. I mimo że jego dom wypełniały bezcenne
antyki, miał mniejszy dobytek niż nędzarz!
Alians

Za kwadrans szósta, gdy pięciu kelnerów już czekało na stanowiskach, hrabia jak co wieczór
zrobił obchód Bojarskiej. Zacząwszy w północno-zachodnim krańcu, krążył między
dwudziestoma stolikami, upewniając się, że każde nakrycie, każda solniczka, każdy wazonik
z kwiatami są na właściwym miejscu.
Przy czwartym stoliku poprawił nóż, by ten leżał równolegle do widelca. Przy piątym
przesunął kieliszek do wody z północy na pierwszą. Przy szóstym zabrał kieliszek do wina, na
którym widniał ślad szminki, a przy siódmym polerował łyżkę, dopóki na powierzchni srebra nie
ukazał się wyraźnie odwrócony obraz sali.
Komuś mogłoby przyjść do głowy, że właśnie tak musiał wyglądać Napoleon, gdy
w godzinie przed świtem spacerował między szeregami żołnierzy, dokonując przeglądu
wszystkiego, od zapasów amunicji po umundurowanie piechoty – wiedział bowiem
z doświadczenia, że zwycięstwo na polu bitwy zaczyna się od błysku buta.
Wiele najwspanialszych bitew Napoleona trwało jednak tylko dzień i nigdy nie toczono ich
ponownie…
Dlatego stosowniejszą analogią mogłoby być odniesienie do Gorskiego w Teatrze Wielkim.
Po przestudiowaniu zamiaru kompozytora, bliskiej współpracy z dyrygentem, wyszkoleniu
tancerzy oraz nadzorowaniu projektów kostiumów i scenografii Gorski też chodził między
swoimi szeregami kilka minut przed bitwą. Gdy jednak kurtyna opadła i publiczność wyszła, nie
było parady po Polach Elizejskich. Bowiem za niespełna dwadzieścia cztery godziny jego
baleriny, muzycy i technicy mieli się zebrać ponownie, by dać taki sam występ, utrzymując ten
sam standard doskonałości. Właśnie tak wyglądało życie w Bojarskiej – było bitwą, którą
należało toczyć z największą precyzją, sprawiając wrażenie, że odbywa się to bez najmniejszego
trudu, przez wszystkie wieczory w roku.
Upewniwszy się, że w sali wszystko jest w porządku, za pięć szósta hrabia skupiał się na
chwilę na kuchni Emila. Zaglądając przez okrągłe okienko w drzwiach, widział, że pomocnicy
szefa kuchni czekają w gotowości w świeżo wybielonych marynarkach. Widział, że sosy
leciutko bulgoczą na kuchni, a garnirunek jest przygotowany do nakładania na talerze. Co jednak
z tym niepoprawnym mizantropem, ich szefem? Czy zaledwie kilka minut przed otwarciem
drzwi Bojarskiej nie pomstował na swój personel, na klientów i na wszystkich wokół?
Owszem, Emil Żukowski zaczynał dzień pracy w stanie najczarniejszego pesymizmu. Już
w chwili, gdy wyglądał spod kołdry, witał się ze swoim istnieniem gniewną miną, wiedząc, że to
stan wrogi i bezwzględny. Potwierdzenie swoich najgorszych przeczuć znajdował w porannych
gazetach, a o jedenastej czekał na chodniku, aż zatłoczony tramwaj z klekotem zawiezie go do
hotelu, i raz po raz mruczał: „Co za świat”.
W dalszej części dnia, gdy mijała godzina za godziną, pesymizm Emila powoli jednak
ustępował miejsca poczuciu, że nie wszystko jest stracone. Różowsza perspektywa zaczynała się
cicho kształtować koło południa, kiedy wchodził do kuchni i widział swoje miedziane garnki.
Wisiały na hakach, nadal lśniły wyszorowane poprzedniego dnia wieczorem i zdawały się
sugerować niezaprzeczalne możliwości. Wchodząc do chłodni, zarzucał sobie na ramię półtuszę
jagnięcą, a gdy z miłym dla ucha dźwiękiem kładł ją na blacie, jego wizję świata rozjaśniało
kolejne sto lumenów. Tak że o trzeciej, gdy słyszał stukanie towarzyszące krojeniu warzyw
korzeniowych i czuł zapach przysmażanego czosnku, Emil mógł nawet – acz niechętnie –
przyznać, że istnieją w życiu pewne pociechy. Potem, o wpół do szóstej, jeśli wszystko
wyglądało jak należy, mógł sobie pozwolić na skosztowanie wina, które dodawał do potraw – po
prostu żeby dokończyć butelkę, sami rozumiecie. Kto nie marnuje, temu nie brakuje. Nie
pożyczaj drugim ani od drugich. A mniej więcej dwadzieścia pięć po szóstej, gdy do kuchni
dostarczono pierwsze zamówienie, wisielczy humor, który o poranku zdawał się fundamentem
duszy Emila, zmieniał się w nieodwracalny optymizm.
Co zatem zobaczył hrabia, gdy za pięć szósta spojrzał przez okienko? Zobaczył, jak Emil
zanurza łyżkę w misce musu czekoladowego i wylizuje ją do czysta. Ostatecznie upewniony,
hrabia odwrócił się do Andrieja i kiwnął głową. Następnie zajął swoje stanowisko między
pierwszym a drugim stolikiem, a maître d’hôtel otworzył zasuwy w drzwiach Bojarskiej.

Koło dziewiątej hrabia obejrzał restaurację od jednego końca po drugi, zadowolony, że pierwsza
tura przeszła bez zakłóceń. Przyniesiono karty dań i przyjęto zamówienia zgodnie z planem.
Czterokrotnie cudem udało się powściągnąć czyjś apetyt na przesmażoną jagnięcinę, podano
ponad pięć butelek Château Latour, a dwaj członkowie Politbiura zostali sprawiedliwie usadzeni
i sprawiedliwie obsłużeni. Potem jednak Andriej (który właśnie zaprowadził komisarza
transportu do stolika najbardziej oddalonego od stolika amerykańskich dziennikarzy) skinął na
hrabiego z wyraźnie zaniepokojoną miną.
– Co się stało? – spytał Aleksander Iljicz.
– Właśnie mnie zawiadomiono, że w Sali Żółtej odbędzie się jednak prywatne przyjęcie.
– Duże?
– Nie powiedzieli konkretnie, wspomnieli tylko, że będzie kameralne.
– Możemy zatem posłać Waszeńkę. Ja zajmę się stolikami piątym i szóstym, Maksym może
wziąć siódmy i ósmy.
– Ale właśnie w tym problem – odrzekł Andriej. – Nie możemy posłać Waszeńki.
– Dlaczego?
– Bo poprosili konkretnie o ciebie.

Przed Salą Żółtą stał na baczność Goliat, na widok którego każdy Dawid zatrzymałby się w pół
kroku. Gdy hrabia podszedł, olbrzym zdawał się w ogóle nie zwracać uwagi na to, co się wokół
niego dzieje. Po chwili bez słowa odsunął się na bok i zręcznie otworzył drzwi.
Hrabia nie był szczególnie zaskoczony, gdy ujrzał olbrzyma przed drzwiami prywatnego
przyjęcia w hotelu Metropol. Zaskoczył go jednak wystrój sali. Większość mebli odsunięto na
bok, pozostawiając pod żyrandolem jeden stolik dla dwóch osób – a przy nim siedział samotnie
mężczyzna w średnim wieku ubrany w ciemnoszary garnitur.
Mężczyzna, mimo że znacznie drobniejszy niż wartownik przy drzwiach i zdecydowanie
lepiej od niego ubrany, od razu wydał się hrabiemu człowiekiem, któremu brutalna siła nie jest
obca. Kark i nadgarstki miał grube jak u zapaśnika, a krótko przystrzyżone włosy ukazywały
bliznę nad lewym uchem, prawdopodobnie ślad po częściowo chybionym ciosie, którym ktoś
usiłował roztrzaskać mu czaszkę. Mężczyzna niespiesznie bawił się łyżką.
– Dobry wieczór – powiedział hrabia, kłaniając się.
– Dobry wieczór – odrzekł z uśmiechem mężczyzna, odkładając łyżkę na stolik.
– Czy na czas oczekiwania życzy pan sobie coś do picia?
– Na nikogo więcej nie czekam.
– Ach tak – odparł hrabia i zaczął zbierać drugie nakrycie.
– Proszę tego nie wynosić.
– Przepraszam. Myślałem, że nikogo więcej się pan nie spodziewa.
– Nikogo więcej się nie spodziewam. Spodziewam się pana, Aleksandrze Iljiczu.
Dwaj mężczyźni przez chwilę przyglądali się sobie.
– Proszę – powiedział nieznajomy. – Niech pan usiądzie.
Hrabia się zawahał.
Zważywszy na okoliczności, można by wysnuć wniosek, że hrabia się zawahał, ponieważ
nieznajomy wzbudził w nim jakieś podejrzenie albo nawet strach. Zasadniczo rzecz biorąc,
Aleksander Iljicz zawahał się jednak dlatego, że siadanie przy stole, gdy jest się ubranym, by go
obsługiwać, wydało mu się ogromnie niestosowne.
– Niech pan się zgodzi – zachęcił go uprzejmie nieznajomy. – Chyba nie odmówi pan
samotnemu klientowi przyjemności zjedzenia kolacji w pańskim towarzystwie.
– Oczywiście, że nie – odrzekł hrabia.
Usiadłszy na krześle, nie rozłożył jednak serwetki na kolanach.
Rozległo się donośne pukanie do drzwi, a gdy się otworzyły, do środka wszedł Goliat. Nie
spoglądając na hrabiego, podszedł do stolika i podsunął nieznajomemu butelkę, by ten mógł ją
poddać ocenie.
Gospodarz się pochylił i mrużąc oczy, spojrzał na etykietkę.
– Doskonale – powiedział. – Dziękuję, Władimirze.
Władimir prawdopodobnie mógłby po prostu przetrącić czubek szyjki, lecz z zaskakującą
zręcznością wyjął z kieszeni korkociąg, obrócił go i wyciągnął korek. Następnie, otrzymawszy
przyzwalające skinienie od przełożonego, postawił otwartą butelkę na stoliku i wycofał się
z powrotem na korytarz. Nieznajomy nalał sobie trunku do kieliszka. Potem, trzymając butelkę
nad stolikiem pod kątem czterdziestu pięciu stopni, spojrzał na hrabiego.
– Dołączy pan do mnie?
– Z przyjemnością.
Gdy nieznajomy napełnił drugi kieliszek, obaj upili łyk.
– Hrabia Aleksander Iljicz Rostow – powiedział nieznajomy, odstawiając kieliszek na
stolik. – Odznaczony Orderem Świętego Andrzeja, członek Jockey Clubu, mistrz ceremonii
łowieckiej…
– Stawia mnie pan w niekorzystnym położeniu.
– Nie wie pan, z kim ma do czynienia?
– Wiem, że jest pan człowiekiem mogącym zarezerwować jedną z prywatnych sal
w Bojarskiej, żeby samotnie zjeść w niej kolację, podczas gdy za drzwiami czeka olbrzym.
Nieznajomy się roześmiał.
– Bardzo dobrze – powiedział, odchylając się na krześle. – Co jeszcze pan zauważył?
Hrabia przyjrzał się gospodarzowi z większą niedyskrecją, po czym wzruszył ramionami.
– Powiedziałbym, że liczy pan sobie jakieś czterdzieści lat i kiedyś był pan żołnierzem.
Przypuszczam, że zaciągnął się pan do piechoty, lecz pod koniec wojny był już pułkownikiem.
– Skąd może pan wiedzieć, że awansowałem na pułkownika?
– Umiejętność rozpoznawania ludzi wysokiej rangi leży w naturze dżentelmena.
– W naturze dżentelmena – powtórzył pułkownik z uśmiechem, jakby doceniał zgrabność
tego sformułowania. – A zgadnie pan, skąd pochodzę?
Hrabia zbył pytanie machnięciem ręki.
– Najpewniejszym sposobem na obrażenie Walończyka jest wzięcie go za Francuza, mimo
że żyją w odległości zaledwie kilku kilometrów i mówią tym samym językiem.
– Chyba ma pan rację – przyznał pułkownik. – Mimo to jestem ciekaw, czy pan zgadnie.
I obiecuję, że się nie obrażę.
Hrabia pociągnął łyk wina i odstawił kieliszek na stolik.
– Prawie na pewno pochodzi pan ze wschodniej Gruzji.
Kapitan wyprostował się i na jego twarzy odmalowało się żywe zainteresowanie.
– Niebywałe. Mówię z akcentem?
– Jest nie do rozpoznania. Jednak zarówno w wojsku, jak i na uniwersytetach akcenty gubi
się najłatwiej.
– Dlaczego zatem wschodnia Gruzja?
Hrabia wskazał wino.
– Tylko Gruzin ze wschodu zacząłby posiłek od butelki rkaciteli.
– Bo jest prostakiem?
– Bo tęskni za domem.
Pułkownik znowu się roześmiał.
– Ależ z pana spryciarz.
Znowu rozległo się pukanie do drzwi i do środka wszedł olbrzym pchający restauracyjny
wózek.
– Ach. Doskonale. Oto i nasza kolacja.
Gdy Władimir podjechał do gości, hrabia zaczął odsuwać krzesło, lecz gospodarz wskazał
gestem, by siedział dalej. Władimir uniósł pokrywę i postawił półmisek na środku stolika. Kiedy
wyszedł, pułkownik sięgnął po nóż do mięsa i widelec.
– Spójrzmy. Co my tu mamy? Ach, pieczona kaczka. Słyszałem, że ta z Bojarskiej nie ma
sobie równych.
– Został pan dobrze poinformowany. Proszę nie zapomnieć o nałożeniu sobie kilku wiśni
i kawałka skóry.
Pułkownik wydzielił sobie porcję, zawierającą wiśnie i skórę, a następnie obsłużył hrabiego.
– Przepyszna – powiedział po pierwszym kęsie.
Hrabia pokłonił się, przyjmując komplement w imieniu Emila.
Pułkownik wycelował w niego widelcem.
– Ma pan bardzo interesującą kartotekę, Aleksandrze Iljiczu.
– Mam kartotekę?
– Przepraszam. Okropne przyzwyczajenie. Chciałem powiedzieć, że ma pan interesującą
przeszłość.
– Ach, tak. No cóż. Życie nie szczędziło mi różnorodnych atrakcji.
Pułkownik się uśmiechnął. Po chwili podjął tonem człowieka próbującego oddać
sprawiedliwość faktom.
– Urodził się pan w Leningradzie…
– Urodziłem się w Sankt Petersburgu.
– A tak, oczywiście. W Sankt Petersburgu. W młodości stracił pan rodziców i wychowywała
pana babka. Chodził pan do Liceum Aleksandryjskiego, a potem studiował na Carskim
Uniwersytecie w… Sankt Petersburgu.
– Zgadza się.
– I jak mniemam, dużo pan podróżował.
Hrabia wzruszył ramionami.
– Paryż. Londyn. Florencja.
– Ale gdy w tysiąc dziewięćset czternastym po raz ostatni opuszczał pan kraj, pojechał pan
do Francji, prawda?
– Szesnastego maja.
– Zgadza się. Kilka dni po incydencie z porucznikiem Pulonowem. Niech mi pan powie,
dlaczego pan do niego strzelał. Czy nie był arystokratą tak jak pan?
Hrabia zrobił minę wyrażającą lekki wstrząs.
– Strzeliłem do niego właśnie dlatego, że był arystokratą.
Pułkownik się roześmiał i ponownie pomachał widelcem.
– Nie myślałem o tym w ten sposób. Ale ma pan rację, my, bolszewicy, powinniśmy to
doskonale rozumieć. Zatem był pan w Paryżu w czasie rewolucji, a tuż po niej wrócił pan do
domu.
– Właśnie.
– Chyba rozumiem, dlaczego tak się panu spieszyło z powrotem: chciał pan pomóc babce
bezpiecznie wyjechać z kraju. Ale skoro zorganizował pan jej ucieczkę, dlaczego sam
postanowił pan zostać?
– Ze względu na kuchnię.
– Nie, pytam poważnie.

– Czasy wyjeżdżania z Rosji miałem już za sobą.
– Ale nie dołączył pan do białych.
– Nie.
– I nie wygląda mi pan na tchórza.
– Mam nadzieję, że nie.
– Dlaczego w takim razie nie ruszył pan do boju?
Hrabia zastanowił się, a potem wzruszył ramionami.
– Gdy w tysiąc dziewięćset czternastym wyjechałem do Paryża, przysiągłem sobie, że nigdy
więcej nie strzelę do rodaka.
– I zalicza pan bolszewików do swoich rodaków.
– Oczywiście, że tak.
– A zalicza ich pan do dżentelmenów?
– To zupełnie inna sprawa. Niektórzy z nich na pewno nimi są.
– Rozumiem. Ale nawet sposób, w jaki pan to mówi, sugeruje, że mnie nie uważa pan za
dżentelmena. Dlaczegóż to?
Hrabia zareagował stłumionym śmiechem, co miało oznaczać, że żaden dżentelmen nie
odpowiedziałby na takie pytanie.
– No, niech pan powie – nalegał pułkownik. – Jemy przecież pieczoną kaczkę z Bojarskiej,
popijając ją butelką gruzińskiego wina, co praktycznie rzecz biorąc, czyni z nas starych
przyjaciół. Poza tym naprawdę jestem ciekaw. Co takiego w sobie mam, co utwierdza pana
w przekonaniu, że nie jestem dżentelmenem?
Na znak zachęty pułkownik pochylił się nad stolikiem, by dolać hrabiemu wina.
– Tu nie chodzi o jedną konkretną rzecz – odrzekł po chwili hrabia. – Raczej o zbiór
drobnych szczegółów.
– Jak w mozaice.
– Tak. Jak w mozaice.
– Niechże mi pan zatem poda przykład takiego drobnego szczegółu.
Hrabia upił łyk wina i odstawił kieliszek na stolik, kładąc go na godzinie pierwszej.
– Jest pan gospodarzem, więc sięgnięcie po sztućce do serwowania było absolutnie stosowne.
Dżentelmen najpierw obsłużyłby jednak swojego gościa, a dopiero potem siebie.
Pułkownik, który właśnie włożył do ust kawałek kaczki, uśmiechnął się w odpowiedzi na
pierwszy przykład hrabiego i pomachał widelcem.
– Proszę kontynuować – zachęcił.
– Dżentelmen nie wskazywałby drugiego człowieka widelcem – powiedział hrabia – i nie
mówiłby z pełnymi ustami. Jednak najważniejsze jest chyba to, że przedstawiłby się na początku
rozmowy, zwłaszcza gdyby wiedział, kim jest jego gość.
Pułkownik odłożył sztućce.
– W dodatku zamówiłem niewłaściwe wino – dodał z uśmiechem.
Hrabia uniósł palec.
– Nie. Istnieje wiele powodów, dla których zamawia się określone wino. A wspomnienia
z rodzinnych stron plasują się wśród najlepszych z nich.
– W takim razie proszę pozwolić, że się przedstawię: jestem Osip Iwanowicz Glebnikow,
były pułkownik Armii Czerwonej i wysoki urzędnik partii, który jako chłopiec we wschodniej
Gruzji marzył o Moskwie, a jako trzydziestodziewięcioletni mężczyzna w Moskwie marzy
o wschodniej Gruzji.
– Miło mi pana poznać – powiedział hrabia, wyciągając rękę nad stolikiem. Mężczyźni
uścisnęli sobie dłonie, a potem wrócili do jedzenia.
– Proszę wybaczyć śmiałość, Osipie Iwanowiczu – odezwał się po chwili hrabia – ale czym
konkretnie zajmuje się wysoki urzędnik partii?
– Powiedzmy po prostu, że moje zadanie polega na obserwowaniu pewnych interesujących
nas ludzi.
– Aha. Cóż, przypuszczam, że dość łatwo się z niego wywiązać, jeśli umieszcza się tych
ludzi w areszcie domowym.
– W zasadzie – poprawił go Glebnikow – łatwiej się z niego wywiązać, gdy umieszcza się
ich w ziemi…
Hrabia przyznał mu rację.
– Wszystko jednak wskazuje na to – ciągnął Glebnikow – że pogodził się pan z sytuacją.
– Jako badacz historii i człowiek oddany życiu w teraźniejszości przyznaję, że poświęcam
niewiele czasu na wyobrażanie sobie, jak mogłoby wyglądać moje życie w innych
okolicznościach. Lubię jednak myśleć, że istnieje różnica między poddaniem się losowi
a pogodzeniem się z nim.
Glebnikow się roześmiał i lekko uderzył dłonią w stolik.
– Otóż to. Właśnie tego rodzaju niuanse przywiodły mnie po prośbie do pana drzwi.
Hrabia odłożył srebrne sztućce i z zainteresowaniem spojrzał na gospodarza.
– Aleksandrze Iljiczu, jako naród znaleźliśmy się w bardzo interesującym punkcie. Siedem
lat temu nawiązaliśmy stosunki dyplomatyczne z Francją i Wielką Brytanią i krążą pogłoski, że
wkrótce nawiążemy je także z Amerykanami. Od czasów Piotra Wielkiego zachowywaliśmy się
jak ubogi krewny Zachodu – podziwialiśmy jego idee równie mocno jak jego ubrania.
Niebawem jednak odegramy całkiem inną rolę. W ciągu kilku lat będziemy eksportować więcej
zbóż i wytwarzać więcej stali niż którekolwiek państwo w Europie. A ideologicznie
wyprzedzamy je wszystkie o całe dekady. W rezultacie po raz pierwszy jesteśmy o włos od
zajęcia swojego prawowitego miejsca na światowej scenie. A gdy już je zajmiemy, wypadałoby,
żebyśmy słuchali uważnie i wyrażali się jasno.
– Chciałby się pan nauczyć francuskiego i angielskiego?
Osip potwierdził, unosząc kieliszek.
– Tak, proszę pana. Ale nie chcę jedynie uczyć się języków. Chcę zrozumieć tych, którzy się
nimi posługują. A przede wszystkim chciałbym zrozumieć ich klasy uprzywilejowane, bo tam to
właśnie one wciąż stoją u sterów. Chciałbym zrozumieć, jak postrzegają świat, co uznają za
imperatyw moralny, co są skłonne cenić, a czym pogardzają. Niech pan to uzna za zdobywanie
pewnych umiejętności dyplomatycznych. Tyle że w wypadku człowieka na moim stanowisku
najlepiej jest zdobywać takie umiejętności… dyskretnie.
– Jak miałbym panu pomóc?
– Zwyczajnie. Wystarczy, że raz w miesiącu zje pan tu ze mną kolację. Porozmawia ze mną
po francusku i po angielsku. Podzieli się wrażeniami na temat społeczeństw Zachodu.
A w zamian…
Glebnikow zawiesił głos, sugerując nie ubogość, lecz bogactwo przysług, jakie mógłby
oddać hrabiemu.
Hrabia uniósł jednak dłoń, ucinając wszelkie rozmowy na temat wymiany.
– Osipie Iwanowiczu, jeśli jest pan klientem Bojarskiej, pozostaję do pańskich usług.
Absynt

Gdy kwadrans po dwunastej hrabia zbliżył się do Szalapina, z tej niegdysiejszej świątyni
modlitwy i zadumy wydobywał się dźwięk, który dziesięć lat wcześniej byłby nie do
pomyślenia. Tworzyły go wybuchy śmiechu, melanż języków, pobekiwanie trąbki
i pobrzękiwanie kieliszków – słowem: odgłosy wesołej zabawy.
Cóż mogło spowodować taką przemianę? Złożyły się na nią trzy czynniki. Pierwszym był
dość szybki powrót amerykańskiej formy muzycznej zwanej jazzem. Zdusiwszy tę modę
z powodu jej przyrodzonej dekadencji, w połowie lat dwudziestych bolszewicy zaczęli znowu ją
tolerować. Prawdopodobnie po to, by uważnie zbadać, w jaki sposób jedna idea może ogarnąć
cały świat. Bez względu na przyczynę jazz śmigał, świstał i robił rat-a-tat-tat na małej scenie
w głębi sali.
Drugim czynnikiem był powrót zagranicznych korespondentów. Po rewolucji bolszewicy od
razu wypchnęli ich za drzwi (razem z teologią, wątpliwościami i wszystkimi innymi
wichrzycielami). Korespondenci to jednak szczwana zgraja. Schowali maszyny do pisania,
przekroczyli granicę, przebrali się, policzyli do dziesięciu i zaczęli jeden po drugim z powrotem
przenikać do kraju. Dlatego w 1928 roku na najwyższej kondygnacji sześciopiętrowego budynku
bez windy usytuowanego w dogodnym punkcie w połowie drogi między Kremlem a biurami
tajnej policji – w miejscu znajdującym się akurat naprzeciwko hotelu Metropol – znów otwarto
Biuro Prasy Zagranicznej. W związku z tym co wieczór w Szalapinie można było spotkać
z piętnastu przedstawicieli zagranicznej prasy gotowych suszyć człowiekowi głowę. A gdy
zabrakło słuchaczy, przycupywali przy barze niczym mewy na skałach i skrzeczeli wszyscy
naraz.
W 1929 roku pojawił się jeszcze trzeci, niezwykły czynnik. W kwietniu Szalapin zyskał nie
jedną, nie dwie, lecz trzy kelnerki – wszystkie młode, piękne i ubrane w czarne sukienki
obrębione nad kolanem. Z jakimż czarem i elegancją poruszały się wśród stałych bywalców
baru, przyozdabiając powietrze swymi smukłymi sylwetkami, delikatnym śmiechem i nutką
perfum. Jeśli korespondenci przy barze byli bardziej skłonni mówić niż słuchać, to kelnerki,
dając przykład doskonałej symbiozy, były bardziej skłonne słuchać niż mówić. Po części działo
się tak oczywiście dlatego, że na tym polegała ich praca. Raz w tygodniu oczekiwano ich
bowiem w małym szarym budynku na rogu Dzierżyńskiego, gdzie jakiś mały szary gość za
małym szarym biurkiem rejestrował słowo w słowo wszystko, co miały do powiedzenia9.
Czy owe zobowiązania kelnerek skłaniały dziennikarzy do większej ostrożności lub
małomówności z obawy, że jakaś niedbale rzucona uwaga zostanie przekazana dalej?
Przeciwnie. W korpusie prasy zagranicznej stale zakładano się o dziesięć amerykańskich
dolarów o to, komu uda się dostać wezwanie do Komisariatu Spraw Zagranicznych. By osiągnąć
ten cel, planowano niestworzone prowokacje, które wplatano w barowe pogawędki. Pewnemu
Amerykaninowi wymknęło się, że na zapleczu jakiejś daczy rozczarowany inżynier buduje balon
na podstawie opisu znalezionego w książce Jules’a Verne’a… Inny przekazał, że pewien
niewymieniony z nazwiska biolog krzyżuje kurczęta ze stadem gołębi, by wyhodować ptaka
mogącego znosić jaja o poranku, a nocami dostarczać wiadomości… Słowem, gdy znaleźli się
w zasięgu słuchu kelnerek, byli gotowi powiedzieć wszystko – to znaczy wszystko, co można by
podkreślić w raporcie i złożyć z hukiem na jakimś kremlowskim biurku.
Stojąc obok drzwi Szalapina, hrabia widział, że atmosfera w barze jest dziś jeszcze bardziej
żywiołowa niż zwykle. W kącie zespół jazzowy, mający za zadanie nadawać tempo, z trudem
nadążał za wybuchami śmiechu i poklepywaniem się po plecach. Przedzierając się przez ten
rejwach, Aleksander Iljicz podszedł do dyskretniejszego końca baru (gdzie alabastrowy filar
spływał z sufitu ku podłodze). Po chwili Audrius pochylił się w stronę gościa i oparł o bar
przedramieniem.
– Dobry wieczór, panie hrabio.
– Dobry wieczór, Audriusie. Wygląda na to, że mamy tu dziś jakieś wielkie święto.
Barman wskazał głową jednego z Amerykanów.
– Dziś zabrano pana Lyonsa do siedziby OGPU.
– OGPU?! Dlaczego?
– Ponoć na podłodze w herbaciarni Perłowa znaleziono list napisany jego ręką. Były w nim
nakreślone ruchy wojsk i rozmieszczenie artylerii na przedmieściach Smoleńska. Kiedy jednak
list spoczął na biurku i poproszono pana Lyonsa, żeby się wytłumaczył, powiedział, że po prostu
przepisał swój ulubiony fragment Wojny i pokoju.
– Ach, tak – odrzekł hrabia z uśmiechem. – Bitwa pod Borodino.
– Dzięki temu osiągnięciu rozbił bank i teraz stawia wszystkim kolejkę. A czym mogę panu
służyć dziś wieczorem?
Hrabia dwukrotnie stuknął w bar.
– Nie miałbyś przypadkiem trochę absyntu?
Audrius lekko uniósł brew.
Jakże doskonale znał upodobania hrabiego. Wiedział, że przed kolacją Aleksander Iljicz
raczy się kieliszkiem szampana albo wytrawnego wermutu. Wiedział, że po kolacji delektuje się
kieliszeczkiem brandy, dopóki średnia wieczorna temperatura nie spada poniżej pięciu stopni,
a gdy to nastąpi, przerzuca się na szklaneczkę whisky albo kieliszek porto. Ale absynt? W ciągu
dekady, odkąd się poznali, hrabia nie poprosił o niego ani razu. Prawdę mówiąc, rzadko sobie
dogadzał lepkimi likierami – a już z pewnością nie takimi, które miały zielony kolor i rzekomo
wywoływały szaleństwo.
Audrius, profesjonalista w każdym calu, ograniczył jednak swoje zdziwienie do ruchu brwi.
– Zdaje się, że została jakaś butelka – powiedział. Następnie otworzył drzwi ukryte w ścianie
i zniknął w szafie, w której trzymał droższe i bardziej ezoteryczne trunki.
Na wzniesieniu po drugiej stronie sali zespół jazzowy grał żwawą melodyjkę. Trzeba
przyznać, że gdy hrabia po raz pierwszy zetknął się z jazzem, muzyka ta raczej nie wzbudziła
jego sympatii. Od dziecka uczono go cenić muzykę sentymentów i niuansów, nagradzającą
cierpliwość i uwagę takimi środkami jak crescendo i diminuendo, allegro i adagio, zręcznie
rozmieszczonymi we wszystkich czterech częściach – a nie garścią nut wciśniętych bez ładu
i składu w trzydzieści taktów.
A jednak…
Z czasem ta forma sztuki zaczęła mu się podobać. Tak jak amerykańscy korespondenci, jazz
wydawał się siłą z natury towarzyską – trochę niesforną i mającą skłonność do mówienia
pierwszej rzeczy, jaka wpadnie jej do głowy, lecz ogólnie rzecz biorąc, wesołą i przyjazną. Co
więcej, zdawał się zupełnie nie przejmować tym, skąd się wziął i dokąd zmierza – jakimś cudem
przejawiał pewność mistrza i jednocześnie niedoświadczenie ucznia. Któż mógł się zatem
dziwić, że taka sztuka nie zrodziła się w Europie?
Odgłos butelki stawianej na barze wyrwał hrabiego z zadumy.
– Absynt Robette – powiedział Audrius, przechylając butelkę, by hrabia mógł zobaczyć
etykietę. – Obawiam się jednak, że została zaledwie resztka.
– Będzie musiała wystarczyć.
Barman opróżnił butelkę, przelewając jej zawartość do kieliszka do likieru.
– Dziękuję, Audriusie. Dopisz to, proszę, do mojego rachunku.
– Nie ma takiej potrzeby. Tym razem stawia pan Lyons.
Gdy hrabia odwrócił się do wyjścia, jakiś Amerykanin, który przejął dowodzenie nad
fortepianem, zaczął grać żwawą melodię celebrującą „brak bananów, brak bananów
w dzisiejszym dniu”. Po chwili wszyscy dziennikarze śpiewali razem z nim. Innego wieczoru
hrabia mógłby zostać dłużej, żeby przyglądać się świętowaniu, lecz tym razem miał uczcić coś
innego. Trzymając zatem swój cenny ładunek, ruszył przez tłum pełen łokci, starając się nie
uronić ani kropli.

Tak, pomyślał hrabia, wspinając się po schodach na drugie piętro, tego wieczoru triumwirat ma
własny powód do świętowania…
Plan powstał blisko trzy lata temu, a zapoczątkowała go tęskna wypowiedź Andrieja, którą
jak echo powtórzył Emil.
– Szkoda, że to niemożliwe – ubolewał maître d’hôtel.
– Szkoda – przyznał szef kuchni, kręcąc głową.
Ale czy na pewno było to niemożliwe?
W sumie potrzebowali piętnastu składników. Sześć można było zdobyć w spiżarni Bojarskiej
o dowolnej porze roku. Pięć kolejnych było pod ręką w sezonie. Problem polegał na tym, że
mimo ogólnej poprawy, jaka zaszła w dziedzinie dostępności produktów, cztery ostatnie wciąż
były stosunkowo rzadkie.
Już na początku uzgodnili, że nie zadowolą się półśrodkami – nie będzie żadnych dróg na
skróty ani zastępników. Albo symfonia, albo cisza. Triumwirat musiał zatem wykazać się
cierpliwością i czujnością. Musiał być gotów błagać, uprawiać handel wymienny, działać
w zmowie, a w razie potrzeby uciec się do krętactwa. Trzykrotnie był bliski spełnienia swoich
marzeń, lecz w ostatniej chwili szansa przepadała z powodu nieprzewidzianych komplikacji (raz
przez niefortunny wypadek, raz przez pleśń i raz przez myszy).
Na początku tego tygodnia wydawało się, że gwiazdy znów zaczynają im sprzyjać. Dziewięć
składników czekało już w kuchni Emila, cztery całe łupacze i kosz małży przeznaczone dla
Hotelu Narodowego omyłkowo trafiły do Metropolu. Dziesiąty i jedenasty składnik za jednym
zamachem. Triumwirat zebrał się na naradę. Andriej mógł poprosić o przysługę, Emil mógł
wynegocjować zamianę, a hrabia mógł się udać do Audriusa. Mieliby zatem dwunasty, trzynasty
i czternasty składnik. Ale piętnasty? Ten wymagał dostępu do sklepu z najrzadszymi
delikatesami – to znaczy do takiego, który zaopatrywał najwyższych członków partii. Hrabia
dyskretnie wypytał pewną aktorkę mającą pewne koneksje. I mirabile dictu, pod jego drzwi
wsunięto nieopisaną kopertę. Mając już zatem wszystkie piętnaście składników, triumwirat
poczuł, że jego cierpliwość wkrótce może zostać wynagrodzona. W ciągu godziny mieli znów
doświadczyć tej złożoności smaków, tej boskiej kwintesencji, tego doznania równie bogatego
i ulotnego jak…
– Dobry wieczór, towarzyszu.
Hrabia zatrzymał się w pół kroku.
Przez chwilę się wahał. Potem powoli się odwrócił, a z mrocznej niszy wynurzył się zastępca
dyrektora hotelu.
Podobnie jak jego odpowiednik na szachownicy, Laufer z Metropolu nigdy nie poruszał się
do przodu ani w bok. Przemieszczał się wyłącznie po skosie: przemykał diagonalnie z kąta
w kąt, omijając rośliny w doniczkach, prześlizgując się przez uchylone drzwi. Człowiek
dostrzegał go mimochodem – o ile w ogóle.
– Dobry wieczór – odrzekł hrabia.
Dwaj mężczyźni zmierzyli się wzrokiem – obaj mieli już dużą wprawę w potwierdzaniu
jednym spojrzeniem swoich najgorszych podejrzeń wobec siebie nawzajem. Przechylając się
nieco w prawo, Laufer zrobił minę wyrażającą leniwe zaciekawienie.
– Co my tu mamy…?
– Gdzie?
– No, tutaj. Za waszymi plecami.
– Za moimi plecami?
Hrabia powoli wysunął ręce do przodu i otworzył dłonie, by pokazać, że są puste. Prawy
koniuszek ust Laufra lekko zadrgał w uśmiechu, przemieniając go na ułamek sekundy
w pogardliwy grymas. Hrabia na swój sposób odwzajemnił mu się w tym samym duchu
i uprzejmie skinąwszy głową, odwrócił się, żeby odejść.
– Idziecie do Bojarskiej…?
Hrabia zatrzymał się i odwrócił.
– Tak. Do Bojarskiej.
– Nie jest już zamknięta…?
– Jest. Ale chyba zostawiłem pióro w biurze Emila.
– Ach. Człowiek pióra zgubił pióro. Gdzie ono teraz jest…, hmm? Jeśli nie w kuchni, to być
może powinniście poszukać w błękitnych pagodach waszej pięknej chinoiserie? – I odwracając
się z pogardliwym uśmieszkiem, Laufer popłynął ukośnie korytarzem.
Hrabia zaczekał, aż zniknie mu z oczu, po czym popędził w przeciwną stronę, mamrocząc
pod nosem:
– „Gdzie ono teraz jest…? Może w błękitnych pagodach…?” Bardzo dowcipne, a jakże.
Zwłaszcza ze strony człowieka, który nie potrafiłby zrymować „krowy” z „rowy”. I o co mu
chodzi z tymi wszystkimi wielokropkami?
Odkąd Laufer awansował, nabrał zwyczaju umieszczania elipsy na końcu każdego pytania.
Tylko co miało z tego wynikać…? To, że należy unikać tego znaku przestankowego…? To, że
zdanie pytające nie powinno mieć końca…? To, że nawet gdy zadaje pytanie, nie potrzebuje
odpowiedzi, ponieważ już wyrobił sobie opinię…?
Oczywiście.
Wszedłszy do Bojarskiej drzwiami, które Andriej zostawił niezaryglowane, hrabia przeciął
pustą salę i dostał się do kuchni przez wahadłowe drzwi. W środku zastał szefa kuchni krojącego
fenkuł, a cztery łodygi selera leżały w równym rządku, czekając niczym Spartanie, aż dopełni się
ich los. Obok spoczywały filety z łupacza i koszyk małży, a na kuchni stał ogromny miedziany
garnek, z którego ulatywały obłoczki pary, obdarzając powietrze innymi pieszczotami morza.
Odrywając wzrok od fenkułu, Emil napotkał spojrzenie hrabiego i uśmiechnął się. Hrabia od
razu zauważył, że szef kuchni jest w doskonałej formie. O drugiej po południu Emil przeczuwał,
że nie wszystko jest stracone, a o wpół do pierwszej w nocy nie miał najmniejszych wątpliwości,
że jutro też zaświeci słońce, że większość ludzi jest w gruncie rzeczy dobra i że w ostatecznym
rozrachunku wszystko ułoży się jak najlepiej.
Szef kuchni nie marnował czasu na powitania. Zamiast tego, nie przerywając krojenia,
przechylił głowę w stronę stolika, który przeniesiono z jego biura do kuchni i który cierpliwie
czekał, aż ktoś go nakryje obrusem.
Ale po kolei.
Hrabia ostrożnie wyjął z tylnej kieszeni spodni mały kieliszek do likieru i postawił go na
blacie.
– A – powiedział szef kuchni, wycierając ręce w fartuch.
– Wystarczy?
– To ma być tylko nutka. Uwaga na marginesie. Podtekst. Jeśli produkt jest oryginalny,
mamy go aż nadto.
Emil zanurzył w absyncie mały palec i oblizał go.
– Doskonały – powiedział.
Wybrawszy odpowiedni obrus z bieliźniarki, hrabia rozłożył go w powietrzu jednym
zdecydowanym ruchem i pozwolił mu opaść na blat. Gdy ustawiał nakrycia, szef kuchni zaczął
pogwizdywać melodię i hrabia uświadomił sobie z uśmiechem, że to ta sama piosenka o braku
bananów, którą słyszał w Szalapinie. Jak na zawołanie otworzyły się drzwi prowadzące na tylne
schody i do środka wpadł Andriej ze stertą pomarańczy, które już prawie wypadały mu z rąk.
Zatrzymał się obok Emila, zgiął się w pasie i wyłożył je na blat.
Wiedzione instynktem skazańców odkrywających, że brama więzienna jest otwarta,
pomarańcze potoczyły się we wszystkich kierunkach, by zwiększyć szanse ucieczki. Andriej
błyskawicznie wyciągnął ręce, tworząc ogromny obwód, i je zatrzymał. Mimo to jedna
wymknęła mu się i popędziła po blacie – zmierzając prosto na absynt! Emil wypuścił nóż, rzucił
się naprzód i w ostatniej sekundzie podniósł kieliszek. Pomarańcza, nabrawszy pewności siebie,
przemknęła za fenkułem, zeskoczyła z blatu, głucho stuknęła o podłogę i pognała ku wyjściu.
W ostatniej chwili drzwi oddzielające kuchnię Emila od reszty świata gwałtownie się jednak
otworzyły, posyłając rozpędzoną pomarańczę w przeciwnym kierunku – a na progu stanął
Laufer.
Trzej członkowie triumwiratu zamarli.
Laufer przeszedł dwa kroki na osi północ–północny zachód i omiótł wzrokiem całą scenę.
– Dobry wieczór – powiedział swoim najprzyjaźniejszym tonem. – Co was wszystkich
sprowadza do kuchni o tej porze…?
Andriej, który zachował dość przytomności umysłu, by zasłonić sobą stojący na ogniu
garnek, wskazał ręką produkty na blacie.
– Robimy inwentaryzację.
– Inwentaryzację…?
– Tak. Jak co kwartał.
– Oczywiście – odrzekł Laufer z uśmiechem szachisty. – A na czyje polecenie…?
Podczas rozmowy Laufra z maître d’hôtel hrabia zauważył, że Emil, który pobladł na widok
otwierających się drzwi, z każdą sekundą odzyskuje kolory na twarzy. Zaczęło się to od lekkiego
zaróżowienia policzków, gdy Laufer przekroczył próg. Gdy zastępca dyrektora spytał: „Co was
wszystkich sprowadza do kuchni…”, różowość nabrała głębi. A gdy dodał: „Na czyje
polecenie…?”, policzki szefa kuchni, jego szyja i uszy przybrały purpurową barwę
znamionującą tak wielkie oburzenie, że można się było zastanawiać, czy obecność znaku
zapytania w jego kuchni nie jest przypadkiem przestępstwem zagrożonym karą śmierci.
– Na czyje polecenie? – spytał szef kuchni.
Laufer przeniósł wzrok z Andrieja na Emila i przemiana szefa kuchni wyraźnie go
zaskoczyła. Chyba się zawahał.
– Na czyje polecenie? – powtórzył kucharz.
Nie odrywając wzroku od Laufra, Emil gwałtownie sięgnął po nóż.
– Na czyje polecenie?!
Gdy Emil zrobił krok naprzód i uniósł rękę z nożem wysoko nad głową, Laufer zrobił się
biały jak łupacz. Po chwili drzwi do kuchni zakołysały się na zawiasach i zniknął im z oczu.
Andriej i hrabia przenieśli wzrok z drzwi na kucharza. Zdumiony Andriej wskazał swym
delikatnym palcem uniesioną rękę Emila. W przypływie oburzenia szef kuchni chwycił bowiem
nie swój nóż, lecz łodygę selera, którego małe zielone listki drżały teraz w powietrzu. I cały
triumwirat jak jeden mąż ryknął śmiechem.
O pierwszej w nocy spiskowcy zasiedli na swoich miejscach. Na stoliku przed sobą mieli
świeczkę, bochenek chleba, butelkę rosé i trzy talerze bouillabaisse.
Wymieniwszy spojrzenia, jednocześnie zanurzyli łyżki w zupie, lecz w wypadku Emila był
to tylko fortel. Kiedy bowiem Andriej i hrabia zbliżyli łyżki do ust, Emil wciąż trzymał swoją
zastygłą nad talerzem – miał zamiar przyjrzeć się minom przyjaciół, gdy poczują smak.
Hrabia, w pełni świadomy tego, że jest obserwowany, zamknął oczy, by skupić się na swoich
wrażeniach.
Jak to opisać?
Najpierw czuje się smak wywaru – gotowanego na wolnym ogniu destylatu z rybich ości,
fenkułu i pomidorów wzbogaconego treściwymi akcentami Prowansji. Następnie można się
rozkoszować delikatnymi kawałkami łupacza i słonawą sprężystością małży kupionych w porcie
od rybaka. Śmiałość pomarańczy przywiezionych z Hiszpanii i absyntu podawanego
w tawernach budzi zachwyt. A wszystkie te różnorodne doznania są w jakiś sposób zebrane,
połączone i ożywione przez szafran – tę esencję letniego słońca, która, zebrana na wzgórzach
Grecji i przewieziona do Aten na grzbiecie osła, przebyła Morze Śródziemne feluką. Innymi
słowy, już po pierwszej łyżce człowiek przenosi się do portu w Marsylii, gdzie na ulicach roi się
od żeglarzy, złodziei i madonn, od słońca i lata, od języków i życia.
Hrabia otworzył oczy.
– Magnifique – powiedział.
Andriej odłożył łyżkę, uniósł dłonie i z szacunkiem nagrodził szefa kuchni bezgłośnymi
brawami.
Rozpromieniony Emil pokłonił się przyjaciołom, a potem wszyscy zjedli wspólnie ten długo
wyczekiwany posiłek.

W ciągu następnych dwóch godzin trzej członkowie triumwiratu zjedli po trzy talerze
bouillabaisse, każdy z nich wypił butelkę wina i wszyscy po kolei otwarcie wyrażali swoje
zdanie.
O czym rozmawiali ci starzy przyjaciele? A o czym oni nie rozmawiali! Rozmawiali
o swoim dzieciństwie spędzonym w Sankt Petersburgu, Mińsku i Lyonie. O swoich pierwszych
i drugich miłościach. O czteroletnim synu Andrieja i czteroletnim lumbago Emila. Rozmawiali
o tym, co było kiedyś i jeszcze dawniej, o tym, czego by pragnęli i czym by się zachwycali.
Emil, któremu rzadko zdarzało się nie spać o tej porze, znajdował się w bezprecedensowym
stanie euforii. Gdy opowiadano historie z młodości, śmiał się tak serdecznie, że głowa
przetaczała mu się po ramionach, i unosił rożek serwetki do oczu dwukrotnie częściej niż do ust.
A pièce de résistance? O trzeciej w nocy Andriej wspomniał krótko, mimochodem, niemal
na marginesie o czasach, które spędził w namiocie cyrkowym.
– Hę? Gdzie?
– Powiedziałeś „w namiocie cyrkowym”?
Tak. Właśnie tak powiedział: w cyrku.
Andriej, wychowany przez owdowiałego ojca skłonnego do przemocy pod wpływem
alkoholu, w wieku szesnastu lat uciekł z domu i dołączył do wędrownego cyrku. W 1913 roku
trupa dotarła do Moskwy, a chłopak zakochał się w księgarce na Arbacie i powiedział cyrkowi
adieu. Dwa miesiące później zatrudnił się w Bojarskiej na stanowisku kelnera i odtąd pracował
już tylko tam.
– Co robiłeś w cyrku? – spytał hrabia.
– Byłeś akrobatą? – podsunął Emil. – Klaunem?
– Treserem lwów?
– Żonglowałem.
– Nie – powiedział Emil.
Zamiast odpowiedzieć, maître d’hôtel wstał od stolika i sięgnął po trzy niewykorzystane
pomarańcze leżące na blacie. Trzymając owoce, przyjął idealnie wyprostowaną postawę. Albo
raczej lekko przekrzywioną z powodu wina, powiedzmy tak na dwie po dwunastej. Po krótkiej
chwili wprawił kule w ruch.
Szczerze mówiąc, hrabia i Emil byli sceptyczni wobec słów starego przyjaciela, lecz gdy
tylko zaczął żonglować, mogli się jedynie zastanawiać, dlaczego nie domyślili się tego
wcześniej. Ręce Andrieja zostały bowiem stworzone przez Boga do żonglowania. Były tak
zwinne, że pomarańcze zdawały się poruszać z własnej woli. Albo jeszcze lepiej, poruszały się
niczym planety podlegające sile grawitacji, która jednocześnie pchała je naprzód i chroniła przed
wystrzeleniem w kosmos, a stojący przed tymi planetami Andriej zdawał się jedynie zdejmować
je z orbit i po chwili wypuszczać, by mogły wrócić na swój naturalny tor.
Ruchy rąk Andrieja były tak delikatne i rytmiczne, że w każdej chwili mogły człowieka
zahipnotyzować. I prawdę mówiąc, ani Emil, ani hrabia nie zauważyli, jak do tego układu
słonecznego dołączyła nagle kolejna pomarańcza. Potem Andriej z wdziękiem złapał wszystkie
cztery kule i ukłonił się.
Teraz przyszła kolej, by brawo bili hrabia i Emil.
– Ale z pewnością nie żonglowałeś pomarańczami – powiedział Emil.
– Nie – przyznał Andriej, ostrożnie odkładając owoce na blat. – Żonglowałem nożami.
Zanim hrabia i Emil zdążyli wyrazić niedowierzanie, Andriej wyjął z szuflady trzy noże
i wprawił je w ruch. To nie były planety. Wirowały w powietrzu niczym części jakiejś piekielnej
maszyny, a efekt wzmacniały błyski światła powstające, ilekroć na powierzchni ostrzy odbijał
się płomień świecy. Po chwili, równie niespodziewanie, jak noże zostały wprawione w ruch, ich
rękojeści zastygły w dłoniach Andrieja.
– Ach, ale czy dałbyś radę czterem? – podpuścił towarzysza hrabia.
Andriej bez słowa ruszył w stronę szuflady z nożami, lecz zanim zdążył sięgnąć do środka,
Emil wstał. Z miną chłopca urzeczonego popisami ulicznego sztukmistrza, nieśmiało wyłonił się
z tłumu i podał Andriejowi swój nóż – ostrze, którego od blisko piętnastu lat nie dotknęła ręka
innego człowieka. Andriej ze stosownym namaszczeniem pokłonił się i go przyjął. A gdy
wprawił w ruch cztery noże, Emil opadł na oparcie krzesła, patrzył ze łzą w oku, jak jego wierny
nóż bez wysiłku obraca się w powietrzu, i czuł, że ta chwila, ta godzina, ten wszechświat nie
mogłyby być lepsze.

O wpół do czwartej nad ranem hrabia chwiejnie wszedł po schodach, skręcił do swojego pokoju,
rozkołysanym krokiem przeszedł przez szafę, wyłożył zawartość kieszeni na biblioteczkę, nalał
sobie brandy i z pełnym zadowolenia westchnieniem opadł na fotel. Helena z czułym,
znaczącym uśmiechem przyglądała mu się ze swojego miejsca na ścianie.
– Tak, tak – przyznał. – Jest już trochę późno i lekko się upiłem. Ale na swoją obronę
powiem, że ten dzień obfitował w wydarzenia.
Jakby na potwierdzenie tych słów hrabia nagle wstał i pociągnął się za połę marynarki.
– Widzisz ten guzik? Trzeba ci wiedzieć, że przyszyłem go własnoręcznie. – Później,
opadłszy z powrotem na fotel, sięgnął po kieliszek, upił łyk brandy i zastanowił się. – Wiesz, ona
miała całkowitą rację. Mam na myśli Marinę. Absolutną, niekwestionowaną, całkowitą rację. –
Hrabia znowu westchnął. Potem podzielił się z siostrą pewnym spostrzeżeniem.
Odkąd zaczęto snuć opowieści, mówił, śmierć wzywa niespodziewanie. W tej czy innej
historii zjawia się po cichu w mieście i wynajmuje pokój w gospodzie, czai się w bocznych
uliczkach albo ukradkiem snuje po targowisku. Potem, akurat gdy bohater korzysta z chwili
wytchnienia od swych codziennych spraw, śmierć składa mu wizytę.
Nic w tym zdrożnego, przyznał hrabia. Rzadko jednak wspomina się o tym, że życie jest
w każdym calu równie podstępne jak śmierć. Ono także może przywdziać płaszcz z kapturem.
Ono także może się wślizgnąć do miasta, czaić się w bocznych uliczkach albo czekać w głębi
tawerny.
Czy nie taką wizytę złożyło Miszce? Czy nie znalazło go ukrytego za książkami, nie
wywabiło z biblioteki, a potem nie wzięło go za rękę, by zaprowadzić w odludne miejsce
z widokiem na Newę?
Czy nie znalazło Andrieja w Lyonie i nie przywiodło go do namiotu cyrkowego?
Opróżniwszy kieliszek, hrabia wstał z krzesła i sięgając po brandy, zatoczył się na
biblioteczkę.
– Excuse-moi, monsieur.
Aleksander Iljicz nalał sobie odrobinę, tylko kropelkę, najwyżej łyczek, i opadł z powrotem
na swoje miejsce. Potem, lekko machając palcem w powietrzu, mówił dalej:
– Kolektywizacja kolektywów, Heleno, i rozkułaczenie kułaków: to z całą pewnością bardzo
możliwe. A prawdopodobnie nawet prawdopodobne. Ale czy nieuniknione?
Hrabia ze znaczącym uśmiechem pokręcił głową na sam dźwięk tego słowa.
– Pozwól, że ci powiem, co jest nieuniknione. Nieuniknione jest to, że życie złoży wizytę
także Ninie. Być może jest trzeźwa jak Święty Augustyn, ale jest też zbyt bystra i zbyt
energiczna, by życie pożegnało ją uściskiem ręki i puściło wolno. Będzie za nią jechało
taksówką. Będzie na nią wpadało przypadkiem. Wkupi się w jej łaski. A żeby dopiąć swego,
będzie błagało, uprawiało handel wymienny, działało w zmowie i w razie potrzeby ucieknie się
do krętactwa.
– Co za świat – westchnął w końcu hrabia, zanim zasnął w fotelu.

Nazajutrz rano hrabia z lekko zamglonym wzrokiem i lekko obolałą głową nalał sobie drugą
filiżankę kawy, usadowił się w fotelu i przechylił na bok, by wyjąć z kieszeni marynarki list od
Miszki.
Nie znalazł go tam jednak.
Wyraźnie pamiętał, że wkładał go do wewnętrznej kieszeni, gdy poprzedniego dnia
wychodził z holu. I list z pewnością nadal tam leżał, kiedy on przyszywał guzik w pracowni
Mariny…
Widocznie wypadł, gdy wieszał marynarkę na oparciu krzesła u Anny. Zatem dopiwszy
kawę, zszedł do apartamentu 311, lecz zastał tam tylko otwarte drzwi, opróżnione szafy i puste
kosze na śmieci.
Niedoczytany list od Miszki nie wypadł jednak z kieszeni hrabiego w pokoju Anny. Gdy o wpół
do czwartej hrabia zatoczył się na biblioteczkę, opróżniając kieszenie, list wpadł w szczelinę
między meblem a ścianą i utknął tam na zawsze.
Lecz może to i lepiej.
Bo choć hrabiego tak bardzo poruszył słodko-gorzki spacer Miszki po Newskim Prospekcie
i jego romantyczny wiersz, utwór ten wcale nie wyszedł spod pióra Miszki. Wyrecytował go
Majakowski, stojąc na krześle w 1923 roku. A powód, dla którego Miszka postanowił go
zacytować, nie miał nic wspólnego z dniem, w którym Katerina po raz pierwszy wzięła go za
rękę. Powodem zacytowania tych wersów, tak jak powodem napisania listu, było to, że
14 kwietnia Władimir Majakowski, nadworny poeta rewolucji, zabił się strzałem w serce
z rewolweru z teatralnej rekwizytorni.
9
Tak, do obowiązków tego małego szarego pana za małym szarym biurkiem należało nie tylko rejestrowanie informacji
zgromadzonych przez kelnerki, lecz także dbanie o ich ochoczą współpracę poprzez przypominanie im o obowiązku
wobec kraju, dawanie do zrozumienia, że z łatwością mogą stracić pracę oraz, w razie potrzeby, poprzez inne, bardziej
złowieszcze insynuacje. Nie potępiajmy go jednak zbyt szybko.
Nie był bowiem nigdy w Szalapinie. I nie jadł w Bojarskiej. Przypadło mu w udziale zapośredniczone życie – życie,
w którym wszystkie doświadczenia są na wyciągnięcie ręki, a wszystkie doznania z drugiej ręki. Nie dla niego było
pobekiwanie trąbki, pobrzękiwanie kieliszków czy widok kolana młodej kobiety. Podobnie jak asystent naukowca, miał
jedynie rejestrować dane oraz bez ozdobników i zbędnych szczegółów zdawać sprawozdanie przełożonym.
Trzeba przyznać, że nie ociągał się w pełnieniu tych obowiązków i nawet słynął w wydziale jako człowiek wyjątkowo
utalentowany. Nikt w całej Moskwie nie potrafił bowiem napisać sprawozdania z tak ponurą perfekcją. Otrzymawszy
jedynie skąpe instrukcje, posiadł sztukę powstrzymywania się od uwag, rezygnowania z dowcipnych powiedzonek,
powściągania się w stosowaniu metafor, porównań i analogii – słowem: wyćwiczył wszystkie mięśnie poetyckiego
umiarkowania. Prawdę mówiąc, gdyby reporterzy, których tak sumiennie cytował, mogli ujrzeć jego dzieło, zdjęliby
czapki z głów, pokłonili się i przyznali, że oto mają przed sobą mistrza obiektywizmu.
Addenda

Rankiem 22 czerwca, gdy hrabia przetrząsał kieszenie w poszukiwaniu listu od Miszki, Nina
Kulikowa i jej troje sprzymierzeńców wsiadali do pociągu jadącego na wschód, do Iwanowa,
pełni energii, podnieceni i z jasno określonym celem.
Od rozpoczęcia pierwszego planu pięcioletniego w 1928 roku dziesiątki tysięcy ich
towarzyszy w ośrodkach miejskich pracowały niestrudzenie, budując elektrownie, huty stali
i fabryki ciężkich maszyn. Gdy podjęto ten historyczny wysiłek, konieczny stał się udział
regionów wytwarzających zboże, które poprzez wzrost produkcji rolnej zaspokajałyby
zwiększone zapotrzebowanie na chleb w miastach.
Aby jednak utorować drogę tym ambitnym działaniom, należało wygnać milion kułaków –
tych spekulantów i wrogów wspólnego dobra, którzy, tak się złożyło, byli w tych regionach
najsprawniejszymi rolnikami. Pozostali chłopi, traktujący to nowe podejście do rolnictwa z urazą
i podejrzliwością, okazali się niechętni nawet najmniejszym innowacjom. Traktorów, które
miały wkraczać w nową epokę całymi flotami, ostatecznie brakowało. Dodatkowym wyzwaniem
była nieskora do współpracy pogoda, skutek zastoju w produkcji rolnej. Zważywszy jednak na
imperatyw, jakim było wyżywienie miast, na gwałtowny spadek plonów odpowiedziano
zwiększeniem kwot i rekwizycjami przeprowadzanymi z bronią w ręku.
W 1932 roku połączenie tych niemożliwych do opanowania sił miało doprowadzić do
ogromnych trudności w rolniczych obwodach starej Rosji oraz do śmierci głodowej milionów
ukraińskich chłopów10.
Jak jednak zaznaczono, wszystko to miało dopiero nastąpić. A gdy pociąg Niny wreszcie
dotarł do dalekiego Iwanowa, gdzie jak okiem sięgnąć młoda pszenica na polach uginała się na
lekkim wietrze, Ninę oszołomiły piękno krajobrazu oraz poczucie, że jej życie właśnie się
zaczęło.
1938

Aresztowanie

Przyznajmy, że wczesne lata trzydzieste w Rosji nie należały do przyjemnych. Oprócz głodu na
wsi, głód w 1932 roku doprowadził w końcu do migracji chłopstwa do miast, co z kolei
przyczyniło się do przepełnienia mieszkań, niedoboru podstawowych towarów, a nawet do
chuligaństwa. Jednocześnie najbardziej niezłomni robotnicy w ośrodkach miejskich słabli pod
ciężarem nieprzerwanego tygodnia pracy. Artyści stawali w obliczu coraz większych ograniczeń
dotyczących tego, co wolno, a czego nie wolno im sobie wyobrażać. Kościoły zamykano,
przeznaczano na inne cele albo równano z ziemią. A gdy zamordowano rewolucyjnego bohatera
Siergieja Kirowa, oczyszczono naród z całej gamy politycznie podejrzanych elementów.
Jednak 17 listopada 1935 roku na Pierwszej Wszechzwiązkowej Naradzie Stachanowców
sam Stalin zadeklarował: „Życie stało się lepsze, towarzysze. Życie stało się weselsze…”.
Owszem, ogólnie rzecz biorąc, takie słowa padające z ust męża stanu należałoby zmieść
z podłogi razem z kurzem i kłaczkami. Gdy jednak padły z ust Soso, były słuszne powody, by
dać im wiarę. Ponieważ często to właśnie za pomocą drugorzędnych uwag w drugorzędnych
przemówieniach sekretarz generalny Komitetu Centralnego partii komunistycznej sygnalizował
zmianę, jaka zaszła w jego myśleniu.
Kilka dni przed wygłoszeniem tego przemówienia Soso zobaczył w „Herald Tribune” zdjęcie
trzech młodych, zdrowych bolszewiczek stojących przed bramą fabryki – były ubrane w fartuchy
i miały na głowach chustki od dawna lubiane przez partię. Zwykle na widok takiego zdjęcia
zrobiłoby mu się cieplej na sercu, ale ponieważ działo się to w kontekście zachodniej prasy,
sekretarz nad sekretarzami uświadomił sobie nagle, że to proste odzienie może sugerować
światu, iż po osiemnastu latach komunizmu rosyjskie dziewczęta nadal żyją jak wieśniaczki.
Dlatego wplótł w swoje przemówienie te brzemienne w skutki słowa – i cały kraj gwałtownie
zmienił kurs.
Czytając bowiem w „Prawdzie”, że życie stało się lepsze, uważni aparatczycy zrozumieli, że
ich ojczyzna dotarła do punktu zwrotnego – że zważywszy na niezaprzeczalny sukces rewolucji,
nadszedł czas, by partia nie tylko przyzwoliła na odrobinę więcej przepychu, na odrobinę więcej
luksusu, na odrobinę więcej śmiechu, lecz także by nawet do nich zachęcała. W ciągu kilku
tygodni urządzono ciepłe powitanie bożonarodzeniowym choinkom i cygańskiej muzyce, od
dawna przebywającym na wygnaniu. Polina Mołotowa, żona ministra spraw zagranicznych,
otrzymała zadanie stworzenia pierwszych sowieckich perfum. Fabryce Nowe Światło
(wspieranej jakąś importowaną maszynerią) przypadła w udziale produkcja szampana w liczbie
dziesięciu tysięcy butelek dziennie. Członkowie Politbiura zamieniali wojskowe mundury na
eleganckie garnitury, a ciężko pracujące robotnice, które wychodziły z fabryk, zachęcano do
tego, by nie wyglądały jak wieśniaczki, lecz jak dziewczęta na Polach Elizejskich11.
Zatem całkiem jak ten gość w Księdze Rodzaju, który mówił „Niechaj się stanie to” albo
„Niechaj się stanie tamto”, i stawało się to albo tamto, Soso powiedział: „Życie stało się lepsze,
towarzysze”, i życie – tak, tak – stało się lepsze!
Dobry przykład: właśnie w tej chwili dwie młode damy spacerują po moście Kuźnieckim,
ubrane w kolorowe sukienki dopasowane w talii i sięgające łydki. Jedna z nich ma nawet
na głowie żółty kapelusz z rondem opadającym uwodzicielsko na długorzęse oko. Pod ich
nogami dudni nowiuteńkie metro i przystają przez trzema ogromnymi witrynami TsUM-u,
Głównego Powszechnego Domu Towarowego, w których prezentują się kolejno: piramida
kapeluszy, piramida zegarków i piramida butów na wysokim obcasie.
Dziewczęta z pewnością nadal mieszkają w przepełnionych kwaterach i piorą swoje ładne
sukienki we wspólnej umywalce, lecz czy patrząc na wystawę sklepową, czują żal? Ani trochę.
Być może zazdrość lub zdumienie połączone z fascynacją, lecz na pewno nie żal. Drzwi TsUM-
u nie są już bowiem dla nich zamknięte. Sklep długo służył cudzoziemcom i wysokim
urzędnikom państwowym, lecz w 1936 roku otwarto go także dla obywateli – pod warunkiem że
mogli zapłacić w obcej walucie, w srebrze albo złocie. Na parterze TsUM-u mieści się nawet
ładnie urządzone biuro, w którym dyskretny dżentelmen udzieli ci kredytu za połowę wartości
biżuterii twojej babki.
Widzicie? Życie stało się weselsze.
Popodziwiawszy zatem wystawę i pomarzywszy o dniu, w którym one także będą miały
mieszkanie z szafami do przechowywania kapeluszy, zegarków i butów, nasze urocze damy
ruszają dalej, cały czas gawędząc o dwóch dobrze ustosunkowanych młodzieńcach, z którymi za
chwilę pójdą na kolację.
Na Teatralnym Projeździe czekają przy krawężniku na przerwę w strumieniu automobilów.
Potem przemykają na drugą stronę ulicy i wchodzą do hotelu Metropol, a tam, gdy w drodze do
Piazzy mijają kontuar konsjerża, podziwia je wytworny mężczyzna o włosach muśniętych
siwizną…
– Ach, koniec wiosny – zauważył hrabia, zwracając się do Wasilija (który właśnie przeglądał
wieczorne rezerwacje). – Sądząc po długości spódnic tych młodych dam, mógłbym się pokusić
o przypuszczenie, że temperatura na Twerskiej przekroczyła dwadzieścia stopni, mimo że jest
siódma wieczorem. Jeszcze kilka dni i chłopcy zaczną podkradać kwiaty z parku
Aleksandrowskiego, a Emil będzie przystrajał talerze zielonym groszkiem…
– Bez wątpienia – powiedział konsjerż tonem bibliotekarza przyznającego rację uczonemu.
Wcześniej tego dnia do kuchni dostarczono pierwsze truskawki w sezonie i Emil podrzucił
hrabiemu garść tych owoców na jutrzejsze śniadanie.
– Bez wątpienia – podsumował hrabia – lato już puka do drzwi i czekają nas długie dni
beztroski…
– Aleksandrze Iljiczu.
Na niespodziewany dźwięk swojego imienia hrabia odwrócił się i ujrzał inną młodą damę
stojącą tuż za nim – ta jednak była ubrana w spodnie. Mierzyła metr sześćdziesiąt pięć, miała
jasne, proste włosy, błękitne oczy i wykazywała niezwykłe opanowanie.
– Nina! – zawołał. – Cóż za widok dla obolałych oczu. Od wieków nie mieliśmy o tobie
żadnych wieści. Kiedy wróciłaś do Moskwy?
– Czy możemy chwilę porozmawiać?
– Oczywiście…
Przeczuwając, że jej wizyta ma poufny charakter, hrabia poszedł za Niną, oddalając się
o kilka kroków od kontuaru konsjerża.
– Chodzi o mojego męża… – zaczęła.
– Twojego męża – wszedł jej w słowo hrabia. – Wyszłaś za mąż!
– Tak – powiedziała. – Jesteśmy z Lwem małżeństwem od sześciu lat. Pracowaliśmy razem
w Iwanowie…
– Ależ pamiętam go!
Zniecierpliwiona tym, że hrabia jej przerywa, Nina pokręciła głową.
– Na pewno się nie poznaliście.
– Masz rację. Nie poznaliśmy się. Ale był z tobą w hotelu tuż przed waszym wyjazdem.
Hrabia nie zdołał powstrzymać uśmiechu na wspomnienie przystojnego komsomolskiego
kapitana, który posłał innych przodem, by móc zaczekać na Ninę.
Przez chwilę próbowała sobie przypomnieć tę wizytę z mężem w Metropolu. Potem jednak
machnęła ręką, jakby chciała powiedzieć, że to, czy rzeczywiście byli przed laty w tym hotelu,
nie ma najmniejszego znaczenia.
– Proszę, Aleksandrze Iljiczu. Mam niewiele czasu. Dwa tygodnie temu wezwano nas
z Iwanowa na konferencję poświęconą przyszłości planowania produkcji rolnej. Pierwszego dnia
Lew został aresztowany. Z pewnym trudem udało mi się ustalić, że jest na Łubiance, ale nie
pozwolili mi się z nim zobaczyć. Oczywiście zaczęłam się obawiać najgorszego. Ale wczoraj
dostałam wiadomość, że skazano go na pięć lat robót. Dziś wieczorem mają go wsadzić do
pociągu i wywieźć do Siewwostłagu. Zamierzam tam za nim pojechać. Potrzebuję tylko kogoś,
kto zaopiekuje się Zofią, dopóki się tam nie urządzę.
– Zofią?
Hrabia podążył za spojrzeniem Niny na drugi koniec holu, gdzie zobaczył pięcio- lub
sześcioletnią dziewczynkę z czarnymi włosami i alabastrową skórą, która siedziała w fotelu
z wysokim oparciem, a jej nogi dyndały kilkanaście centymetrów nad podłogą.
– Nie mogę jej teraz ze sobą zabrać, bo będę musiała znaleźć pracę i jakiś dach nad głową.
To może potrwać parę miesięcy. Ale gdy tylko się urządzę, wrócę po nią.
Nina mówiła o tym wszystkim tonem, jakim przedstawia się serię wyników badawczych –
jakby był to tylko ciąg zdarzeń, który daje podstawy do strachu i oburzenia w równie niewielkim
stopniu co prawa grawitacji i kinetyki. Hrabia nie był jednak w stanie dłużej ukrywać szoku
wywołanego choćby tempem, w jakim poznawał te wszystkie szczegóły: mąż, córka,
aresztowanie, Łubianka, obóz pracy…
Interpretując minę hrabiego jako objaw wahania, Nina – ta najbardziej samodzielna z istot –
chwyciła go za ramię.
– Aleksandrze, poza tobą nie mam się do kogo zwrócić. – A po chwili dodała: – Proszę.

Hrabia i Nina przeszli razem przez hol, zbliżając się do pięcio- lub sześcioletniego dziecka
z czarnymi włosami, białą skórą i ciemnoniebieskimi oczami. Gdyby hrabia poznał Zofię
w innych okolicznościach, mógłby odnotować z milczącym rozbawieniem oznaki szorstkiej
pragmatyczności Niny: to, że dziewczynka była zwyczajnie ubrana, że włosy miała prawie tak
krótkie jak u chłopca i że szmaciana lalka, którą trzymała za szyję, nie miała nawet sukienki.
Nina uklękła, żeby spojrzeć córce w oczy. Położyła rękę na jej kolanie i zaczęła mówić
tonem, jakiego hrabia nigdy wcześniej u niej nie słyszał. Był to ton czułości.
– Soniu, to jest twój wujek Sasza, o którym ci tyle opowiadałam.
– Ten, który ci dał tę ładną lornetkę?
– Tak – powiedziała Nina z uśmiechem. – Ten sam.
– Witaj, Zofio – przywitał się hrabia.
Następnie Nina wyjaśniła, że kiedy mama pojedzie przygotować ich nowy dom, Zofia na
kilka tygodni zamieszka w tym pięknym hotelu. Powiedziała córce, że dopóki mama nie wróci,
ma być dzielna i grzeczna i ma słuchać wujka.
– A potem pojedziemy pociągiem w długą podróż do papy – dokończyła dziewczynka.
– Zgadza się, skarbie. Potem pojedziemy pociągiem w długą podróż do papy.
Zofia rozpaczliwie starała się dorównać matczynej sile, ale w przeciwieństwie do Niny nie
umiała jeszcze panować nad swoimi emocjami. Dlatego choć nie zadawała pytań, o nic nie
prosiła ani nie okazywała przerażenia, to gdy pokiwała głową na znak, że rozumie, po jej
policzkach popłynęły łzy.
Nina otarła kciukiem te z jednej strony twarzy córki, a Zofia grzbietem dłoni wytarła te
z drugiej. Matka patrzyła córce w oczy, dopóki się nie upewniła, że łzy przestały płynąć. Potem
kiwnęła głową, pocałowała Zofię w czoło i odeszła z hrabią kilka kroków w bok.
– Proszę – powiedziała, podając mu płócienny tornister, jaki mógłby wisieć na plecach
żołnierza. – To jej rzeczy. Chyba powinieneś wziąć też to. – Wręczyła hrabiemu małe zdjęcie
bez ramki. – Być może będzie lepiej, jeśli zachowasz je dla siebie. Nie wiem. Sam będziesz
musiał zdecydować.
Nina jeszcze raz złapała hrabiego za ramię, a potem przeszła przez hol krokiem kogoś, kto
ma nadzieję, że nie będzie miał możliwości ponownego przemyślenia sprawy.
Hrabia patrzył, jak Nina wychodzi z hotelu i idzie przez plac Teatralny, tak jak osiem lat
temu. Gdy zniknęła, spojrzał na zdjęcie w swojej dłoni. Przedstawiało Ninę i jej męża, ojca
Zofii. Sądząc po twarzy dziewczyny, domyślił się, że zostało zrobione przed kilkoma laty.
Przekonał się także, że nie do końca miał rację. Bo choć rzeczywiście widział jej męża w holu
hotelu Metropol, Nina nie poślubiła przystojnego kapitana – wyszła za młodego nieszczęśnika
w marynarskiej czapce, który tak gorliwie przyniósł jej płaszcz.

Całe to spotkanie – od chwili, w której Nina wymówiła imię hrabiego, do jej wyjścia z hotelu –
trwało niespełna kwadrans. Hrabia miał zatem niewiele więcej niż moment, by zastanowić się
nad zobowiązaniem, o którego podjęcie go poproszono.
Zgoda, chodziło tylko o parę miesięcy. Nie musiał odpowiadać za kształcenie dziewczynki,
jej rozwój moralny czy wychowanie religijne. Co jednak z jej zdrowiem i komfortem? Powinien
był o nie zadbać, nawet gdyby opiekował się nią tylko przez jeden wieczór. Co powinna jeść?
Gdzie powinna spać? Dziś wieczorem miał wolne, ale co z nią zrobi jutro, gdy będzie musiał
włożyć białą marynarkę Bojarskiej?
Wyobraźmy sobie jednak, że przed podjęciem zobowiązania hrabia miałby czas na
gruntowną analizę problemu, na rozważenie wszystkich wyzwań i przeszkód, na skonstatowanie
swojego braku doświadczenia, na przyznanie, że najprawdopodobniej jest najmniej odpowiednią,
najsłabiej przygotowaną i najgorzej zakwaterowaną osobą w Moskwie, by opiekować się
dzieckiem. Czy gdyby miał czas i przytomność umysłu, aby to wszystko rozważyć, odmówiłby
Ninie pomocy?
Nawet nie spróbowałby jej odwieść od jej zamiarów.
Bo jakże mógłby to zrobić?
Była to ta sama kobieta, która jako dziecko bez wahania przeszła przez Piazzę, żeby się
z nim zaprzyjaźnić, która pokazała mu zakamarki hotelu i podarowała, całkiem dosłownie, klucz
do jego tajemnic. Gdy taka przyjaciółka odnajduje cię i prosi o pomoc – zwłaszcza jeśli
proszenie o przysługę w potrzebie nie przychodzi jej łatwo – istnieje tylko jedna dopuszczalna
odpowiedź.
Hrabia wsunął zdjęcie do kieszeni. Wziął się w garść. Następnie się odwrócił i napotkał
spojrzenie swojej nowej podopiecznej.
– No cóż, Zofio. Jesteś głodna? Chciałabyś coś zjeść?
Pokręciła głową.
– Może w takim razie pójdziemy na górę i się rozgościmy.
Hrabia pomógł Zofii zejść z fotela i poprowadził ją przez hol. Jednak gdy już miał ruszyć po
schodach, zauważył, że dziewczynka wpatruje się w otwartą windę, z której wychodziło dwoje
gości hotelowych.
– Jechałaś kiedyś windą? – spytał.
Zofia ścisnęła lalkę za szyję i znowu pokręciła głową.
– W takim razie…
Hrabia przytrzymał drzwi i gestem zaprosił Zofię do środka. Z miną wyrażającą ostrożne
zaciekawienie weszła do windy, zrobiła miejsce dla hrabiego, a potem patrzyła, jak zamykają się
drzwi.
Hrabia z teatralnym gestem i komendą Presto! wcisnął przycisk piątego piętra. Winda
drgnęła i ruszyła. Zofia zaparła się, a potem lekko przechyliła w prawo, by móc obserwować
przez kraty mijane kondygnacje.
– Voilà – powiedział hrabia, gdy po chwili dotarli do celu.
Ruszając korytarzem ku dzwonnicy, hrabia skinął na Zofię, żeby poszła za nim. Ona jednak
spojrzała na wąskie, kręte schody, odwróciła się do niego i podniosła ręce w międzynarodowym
geście oznaczającym „Zanieś mnie”.
– Hmm – mruknął hrabia. Potem, mimo swojego wieku, wziął ją na ręce.
Ziewnęła.
W pokoju hrabia posadził Zofię na łóżku, położył jej tornister na biurku wielkiego księcia,
a potem powiedział dziewczynce, że za chwilę wróci. Przeszedł korytarzem i wyjął ze swojej
walizy zimowy koc. Zamierzał przygotować dla gościa małe posłanie na podłodze obok łóżka
i pożyczyć Zofii jedną ze swoich poduszek. Musiał uważać, żeby na nią nie nadepnąć, jeśli
obudzi się w nocy.
Niepotrzebnie się jednak martwił, że nadepnie na Zofię. Zanim bowiem zdążył wrócić
z kocem do swojego pokoju, weszła pod kołdrę i zasnęła.
10
Choć to, co zobaczyło na wsi wielu młodych lojalistów (takich jak Nina), którzy dołączyli do „udarników”, wystawiło
ich wiarę w partię na ciężką próbę, większość Rosji, a nawet całego świata, ominął ten spektakl sprowadzonej przez
człowieka katastrofy. Bowiem tak samo jak chłopi ze wsi dostali zakaz przybywania do miast, dziennikarze z miast dostali
zakaz przyjeżdżania na wieś. Wstrzymano dostarczanie poczty i zaczerniono okna w pociągach pasażerskich. Prawdę
mówiąc, kampania na rzecz utajnienia kryzysu była tak skuteczna, że gdy wyciekła informacja o milionach ludzi
umierających z głodu na Ukrainie, Walter Duranty, główny korespondent „New York Timesa” w Rosji (i jeden
z prowodyrów zabaw w Szalapinie), doniósł, że pogłoski o głodzie są mocno przesadzone i prawdopodobnie mają źródło
wśród antysowieckich propagandzistów. Świat zatem tylko wzruszył ramionami. A gdy zbrodnia trwała w najlepsze,
Duranty otrzymał Nagrodę Pulitzera.
11
To prawda, do przeprowadzenia została jeszcze jedna czystka, lecz ta miała być skierowana przeciwko wysokim
urzędnikom partii i członkom tajnej policji. Gienrich Jagoda, budzący przerażenie szef NKWD, niedługo sam miał stracić
głowę. Oskarżony o zdradę stanu, spisek i przemyt diamentów, był sądzony publicznie w Domu Związków – dokładnie
naprzeciwko hotelu Metropol. Uznano go za winnego i niezwłocznie rozstrzelano. Z pewnością także to wydarzenie
zostało przez wielu przyjęte jako zwiastun jaśniejszych dni…
Adaptacja

Nigdy nie czekano na bicie zegara z większą niecierpliwością. Ani w Moskwie. Ani w Europie.
Ani na całym świecie. Gdy Francuz Carpentier stanął twarzą w twarz z Amerykaninem
Dempseyem, nie mógł czuć większej ulgi na dźwięk sygnalizujący koniec trzeciej rundy niż ta,
którą poczuł hrabia, gdy jego zegar wybił dwunastą. Większej ulgi nie czuli nawet mieszkańcy
Pragi, słysząc kościelne dzwony obwieszczające koniec oblężenia przez Fryderyka II Wielkiego.
Cóż takiego miało w sobie to dziecko, że skłaniało dorosłego mężczyznę, by starannie
odliczał minuty do obiadu? Czy paplało bzdury? Czy biegało, chichocząc? Czy uderzało w płacz
albo miewało napady złości z byle powodu?
Przeciwnie. Zofia była cicho.
Niepokojąco cicho.
Po przebudzeniu wstawała, ubierała się i bez słowa słała łóżko. Gdy hrabia podawał
śniadanie, skubała herbatniki jak mniszka. Potem, opróżniwszy w milczeniu talerz, wspinała się
na krzesło przy biurku hrabiego, siadała na dłoniach i przyglądała mu się bez słowa. A jakież to
było spojrzenie! Tęczówki, równie ciemne i złowróżbne, co przepastne, wytrącały człowieka
z równowagi. Pozbawione nieśmiałości i zniecierpliwienia zdawały się po prostu pytać: „Co
teraz, wujku Aleksandrze?”.
Otóż to: co teraz? Gdy już bowiem posłali łóżka i poskubali herbatniki, obydwoje mieli
przed sobą cały dzień. Szesnaście godzin. Dziewięćset sześćdziesiąt minut. Pięćdziesiąt siedem
tysięcy sześćset sekund!
Ta świadomość była bezsprzecznie onieśmielająca.
Kimże jednak był Aleksander Rostow, jeśli nie wytrawnym rozmówcą? Na weselach
i imieninach od Moskwy po Sankt Petersburg niechybnie sadzano go obok najbardziej
nieprzystępnego z gości. Obok pruderyjnych ciotek i napuszonych wujów. Obok smętnych,
zgryźliwych i nieśmiałych. Dlaczego? Ponieważ można było liczyć na to, że Aleksander Rostow
wciągnie współbiesiadników w ożywioną rozmowę bez względu na ich usposobienie.
Gdyby tak się złożyło, że na jakimś przyjęciu posadzono by go obok Zofii – albo, dajmy na
to, natrafiłby na nią w przedziale pociągu jadącego przez wiejskie okolice – cóż by zrobił?
Oczywiście spytałby ją o jej życie: „Skąd pochodzisz, moja przyjaciółko? Z Iwanowa,
powiadasz. Nigdy tam nie byłem, ale zawsze chciałem pojechać. O jakiej porze roku najlepiej się
tam wybrać? I co warto tam zobaczyć?”.
– No więc powiedz mi… – zaczął hrabia z uśmiechem, a Zofia szeroko otworzyła oczy.
Jednak już w chwili, gdy te słowa wychodziły z jego ust, hrabiego dopadły wątpliwości. Bo
przecież zdecydowanie nie siedział obok Zofii na przyjęciu ani w pociągu. Była dzieckiem, które
bez większych wyjaśnień zabrano z domu. Wypytywanie jej o krajobrazy i pory roku
w Iwanowie albo o codzienne życie z rodzicami prawie na pewno wywołałoby mnóstwo
smutnych skojarzeń, powodując tęsknotę i poczucie straty.
– No więc powiedz mi… – powtórzył hrabia, czując, jak zaczyna mu się kręcić w głowie,
a ona otworzyła oczy jeszcze szerzej. Tym razem jednak wpadł na pewien pomysł. – Jak ma na
imię twoja lalka?
Niezawodne posunięcie, pomyślał hrabia, gratulując sobie w duchu.
– Ona nie ma imienia.
– Jak to? Nie ma imienia? Jestem pewien, że ma.
Zofia przez chwilę wpatrywała się w hrabiego, a potem przechyliła głowę jak kruk.
– Dlaczego?
– Dlaczego? – powtórzył hrabia. – No, żeby można było się do niej zwracać. Żeby można ją
było zaprosić na herbatę, zawołać z drugiego końca pokoju, żeby można było o niej rozmawiać
pod jej nieobecność i wspominać o niej w modlitwach. Czyli z tych samych powodów, dla
których posiadanie imienia przydaje się tobie.
Zofia zastanowiła się nad tym, a hrabia się pochylił, gotów zgłębić sprawę
w najdrobniejszym szczególe. Dziewczynka jednak tylko kiwnęła głową i powiedziała:
– Będę ją nazywać Lalka.
A potem spojrzała na hrabiego dużymi niebieskimi oczami, jakby chciała powiedzieć:
„A skoro już to ustaliliśmy, co teraz?”.
Hrabia opadł na oparcie i zaczął przeszukiwać swój ogromny katalog niezobowiązujących
pytań, odrzucając jedno po drugim. Tak się jednak szczęśliwie złożyło, że zauważył, jak Zofia
ukradkiem spogląda na coś za jego plecami.
Odwrócił się dyskretnie.
Hebanowy słoń, zauważył z uśmiechem. Dziecko spędziło całe życie na prowincji i pewnie
nawet sobie nie wyobrażało, że mogą istnieć takie zwierzęta. „A cóż to za fantastyczny
stwór?” – zastanawiało się pewnie. „Ssak to czy gad? Prawda czy bajka?”
– Widziałaś już kiedyś coś takiego? – zagadnął hrabia, wskazując z uśmiechem figurkę.
– Słonia? – spytała. – Czy lampę?
Hrabia zakasłał.
– Miałem na myśli słonia.
– Tylko w książkach – przyznała z lekkim smutkiem.
– Aha. No tak. To wspaniałe zwierzę. Cud stworzenia.
Ciekawość Zofii sięgnęła zenitu i hrabia przystąpił do opisu gatunku, ożywiając każdą cechę
obrazowym gestem.
– To mieszkaniec Czarnego Lądu, dorosły egzemplarz może ważyć ponad cztery tony. Nogi
ma grube jak pnie drzew i kąpie się, nabierając wody w trąbę i rozpryskując ją w powietrzu…
– Więc go widziałeś? – przerwała mu uradowana. – Na Czarnym Lądzie?
Hrabia niespokojnie poruszył się w fotelu.
– Niezupełnie na Czarnym Lądzie…
– No więc gdzie?
– W różnych książkach…
– Aha – powiedziała Zofia, ucinając temat ze skutecznością gilotyny.


Hrabia zastanawiał się przez chwilę, szukając innego rodzaju cudu, który mógłby ją
zainteresować, ale tym razem takiego, który widział na własne oczy.
– Chciałabyś usłyszeć historię o księżniczce? – zaproponował.
Zofia się wyprostowała.
– Epoka arystokracji ustąpiła miejsca epoce zwykłego człowieka – oznajmiła z dumą kogoś,
kto poprawnie wyrecytował tabliczkę mnożenia. – Było to nieuniknione z punktu widzenia
historii.
– Tak – powiedział hrabia. – Podobno tak.

– Lubisz obrazki? – Sięgnął po ilustrowany przewodnik po Luwrze, który pożyczył
z piwnicy. – Jest ich tu tyle, że starczy na całe życie. Może sobie pooglądasz, gdy ja będę się
mył?
Zofia przesunęła się trochę, żeby posadzić obok siebie Lalkę, a potem przyjęła książkę,
wykazując gotowość i determinację.
Wycofawszy się bezpiecznie do łazienki, hrabia zdjął koszulę, umył górną część ciała
i namydlił policzki, cały czas mamrocząc pod nosem największą zagadkę dnia:
– Waży nie więcej niż trzynaście kilogramów, mierzy nie więcej niż metr, cały jej dobytek
można zmieścić w jednej szufladzie, rzadko odzywa się niepytana, a jej serce bije nie głośniej
niż serce ptaka. Więc jak to możliwe, że zajmuje aż tyle miejsca?!
Przez lata przywykł do swoich pokoików i nawet zaczął je uważać za dość przestronne.
O poranku z łatwością można było w nich zrobić dwadzieścia przysiadów i dwadzieścia
skłonów, niespiesznie zjeść śniadanie i poczytać powieść w przechylonym fotelu. Wieczorem po
pracy pobudzały wyobraźnię, przywoływały wspomnienia z podróży i skłaniały do rozmyślań
o historii, wieńcząc to wszystko głębokim snem. Jednak z jakiegoś powodu mały gość
z tornistrem i szmacianą lalką zmienił wymiary pokoju. Zofia jednocześnie obniżyła sufit,
podniosła podłogę i przysunęła ściany, tak że gdziekolwiek hrabia chciał się ruszyć, ona już tam
była. Gdy obudziwszy się po nocy niespokojnego snu na podłodze, był gotów do porannej
gimnastyki, ona stała w miejscu, w którym się gimnastykował. Na śniadanie zjadała więcej
truskawek, niż jej przysługiwało, a gdy zamierzał zanurzyć drugi herbatnik w drugiej filiżance
kawy, wpatrywała się w niego z tak wielką tęsknotą, że nie miał innego wyjścia, jak tylko jej go
zaoferować. A kiedy w końcu był gotów odchylić się w fotelu z książką, ona już w nim siedziała
i wyczekująco mierzyła go wzrokiem.
Przyłapując się jednak na tym, że z przejęciem wymachuje pędzlem do golenia w kierunku
własnego odbicia w lustrze, hrabia nagle zastygł w bezruchu.
Dobry Boże, pomyślał. Czy to możliwe?
Już?
W wieku czterdziestu ośmiu lat?
– Aleksandrze Rostow, czy to możliwe, że popadłeś w rutynę?
W młodości hrabiemu nigdy nie przeszkadzałby drugi człowiek. Szukał miłego towarzystwa
już w chwili, gdy rano otwierał oczy.
Kiedy czytał, siedząc w fotelu, żaden przerywnik nie wydawał mu się zakłóceniem. Prawdę
mówiąc, wolał czytać, słysząc lekki hałas w tle. Na przykład okrzyki sprzedawcy na ulicy albo
gamy ćwiczone na fortepianie w sąsiednim mieszkaniu, albo jeszcze lepiej, odgłos kroków na
schodach – kroków, które pokonawszy pospiesznie dwa piętra, nagle cichły, by po chwili
rozległo się pukanie do drzwi i jakiś zasapany przybysz oznajmił, że pod domem czekają dwaj
przyjaciele w czterokonnym powozie. (Czyż nie właśnie po to numeruje się strony książek?
Żeby łatwiej było znaleźć miejsce, w którym się przerwało z powodu jakiegoś uzasadnionego
zakłócenia?)
Co do rzeczy materialnych, zupełnie go nie obchodziły. Pierwszy pożyczał znajomym
książki i parasole (nieważne, że nikt mu ich nigdy nie oddawał).
A rutyna? Kiedyś szczycił się tym, że jej nie zna. Jednego dnia jadł śniadanie o dziesiątej,
drugiego o czternastej. W ulubionych restauracjach nigdy nie zamawiał tej samej potrawy dwa
razy w ciągu sezonu. Wolał podróżować po kartach dań niczym pan Livingstone po Afryce
i Magellan po siedmiu morzach.
Nie, w wieku dwudziestu dwóch lat nic nie mogło hrabiego Rostowa zakłopotać, rozproszyć
ani wytrącić z równowagi. Każdy niespodziewany gość, każda uwaga albo wydarzenie były dla
niego bowiem jak eksplozja fajerwerków na letnim niebie – wywoływały zachwyt i radość.
Najwyraźniej jednak to się zmieniło…
Nieoczekiwany przyjazd trzynastokilowej przesyłki zerwał mu zasłonę z oczu. Choć tego nie
zauważył – bez jego wiedzy, wkładu i pozwolenia – do jego codziennego życia wkradła się
rutyna. Wyglądało na to, że jadał teraz śniadanie o stałej porze. Wyglądało na to, że nie wolno
mu było przeszkadzać w sączeniu kawy i skubaniu herbatników. Że musi czytać w konkretnym
fotelu przechylonym pod określonym kątem, niepokojony najwyżej szuraniem gołębia na
parapecie. Że musi najpierw ogolić prawy policzek, potem lewy i dopiero później przejść do
podbródka.
W związku z tym ostatnim hrabia odchylił głowę i uniósł ostrze, lecz zmiana pola widzenia
ukazała mu dwoje nieprzeniknionych oczu wpatrujących się w niego z odbicia w lustrze.
– Wielkie nieba!
– Już obejrzałam obrazki – oznajmiła Zofia.
– Które?
– Wszystkie.
– Wszystkie! – Teraz to hrabia szeroko otworzył oczy. – No cóż, wspaniale.
– To chyba do ciebie – powiedziała, podając mu małą kopertę.
– Skąd to się wzięło?
– Ktoś to wsunął pod twoje drzwi…
Biorąc kopertę do ręki, hrabia wyczuł, że jest pusta, lecz zamiast adresu widniało napisane
smukłym pismem pytanie: „O trzeciej?”.
– A, tak – powiedział, wkładając kopertę do kieszeni. – Pewna drobna sprawa. – Potem
podziękował Zofii tonem sugerującym, że może już sobie pójść.
– Nie ma za co – odrzekła tonem sugerującym, że nigdzie się nie wybiera.

I dlatego gdy tylko zegar zaczął bić południe, hrabia zeskoczył z łóżka i klasnął.
– Dobrze – rzekł. – Co powiesz na obiad? Pewnie umierasz z głodu. Myślę, że będziesz
zachwycona Piazzą. To coś więcej niż zwykła restauracja, zaprojektowano ją tak, żeby była
przedłużeniem miasta: jego ogrodów, rynków i arterii.
Kontynuując opis atrakcji Piazzy, hrabia zauważył jednak, że Zofia ze zdziwieniem wpatruje
się w zegar jego ojca. A gdy wychodzili z pokoju, by zejść na dół, znowu spojrzała na zegar
i zawahała się – jakby za chwilę miała spytać, jak to możliwe, że tak delikatne urządzenie może
wydawać tak urocze dźwięki.
No cóż, pomyślał hrabia, zamykając drzwi, jeśli chciała poznać tajemnice zegara bijącego
dwa razy, to trafiła we właściwe miejsce. Hrabia bowiem nie tylko znał się na chronometrii, lecz
wiedział absolutnie wszystko, co można było wiedzieć na temat tego konkretnego…
– Wujku Aleksandrze – zaczęła Zofia łagodnym tonem kogoś, kto musi przekazać niemiłą
wiadomość. – Obawiam się, że twój zegar się zepsuł.
Zdumiony hrabia wypuścił gałkę u drzwi.
– Zepsuł się? Nie, nie, zapewniam cię, Zofio, że mój zegar doskonale odmierza czas. Prawdę
mówiąc, jest dziełem rzemieślników znanych na całym świecie z dbałości o precyzję.
– Nie miałam na myśli tego, że źle chodzi – wyjaśniła. – On źle bije.
– Przecież właśnie pięknie bił.
– Tak. W południe. Ale nie bił o dziewiątej, dziesiątej ani jedenastej.
– Aha – powiedział hrabia z uśmiechem. – W normalnych okolicznościach miałabyś
całkowitą rację, moja droga. Ale widzisz, to jest zegar bijący dwa razy. Zrobiono go wiele lat
temu na zamówienie mojego ojca, który chciał, żeby bił tylko dwa razy w ciągu doby.
– Ale dlaczego?
– Dobre pytanie, moja przyjaciółko, dobre pytanie. Wiesz co, zaczekajmy z tą rozmową, aż
dotrzemy do Piazzy, gdzie po złożeniu zamówienia i wygodnym zajęciu miejsc przy stoliku
przeanalizujemy wszystkie kwestie związane z zegarem mojego ojca. Nic tak bowiem nie
uprzyjemnia kulturalnego obiadu jak zajmujący temat rozmowy.

Dziesięć po dwunastej Piazza nie tętniła jeszcze życiem, lecz to chyba i lepiej, ponieważ dzięki
temu hrabia i Zofia dostali doskonały stolik i natychmiast podszedł do nich Martyn – nowy,
kompetentny kelner, który z godną podziwu uprzejmością odsunął krzesło dla Zofii.
– Moja siostrzenica – wyjaśnił hrabia, gdy Zofia z podziwem rozglądała się po sali.
– Mam córkę w tym wieku – odrzekł Martyn z uśmiechem. – Dam państwu chwilę na
zastanowienie.
Zgoda, Zofia nie była aż tak naiwna, żeby nie wiedzieć, jak wygląda słoń, lecz nigdy w życiu
nie widziała czegoś takiego jak Piazza. Podziwiała nie tylko wielkość i elegancję sali, lecz także
poszczególne elementy, które zdawały się przeczyć zdrowemu rozsądkowi: sufit ze szkła,
tropikalny ogród pod dachem, fontannę na środku pomieszczenia!
Gdy Zofia skończyła analizę paradoksów Piazzy, chyba natychmiast zrozumiała, że takie
otoczenie zasługuje na eleganckie maniery. Od razu bowiem zdjęła lalkę ze stolika i posadziła ją
na pustym krześle po swojej prawej stronie. Kiedy hrabia wysunął serwetkę spod srebrnych
sztućców, by rozłożyć ją na kolanach, Zofia poszła za jego przykładem, przywiązując szczególną
wagę do tego, by nie brzdąknąć widelcem o nóż. A gdy złożywszy zamówienie u Martyna,
hrabia powiedział: „Bardzo dziękuję, dobry człowieku”, dziewczynka powtórzyła to za nim
słowo w słowo. Na koniec wyczekująco spojrzała na hrabiego.
– Już? – spytała.
– Co już, moja droga?
– Czy już możesz mi opowiedzieć o zegarze bijącym dwa razy?
– Ach, tak. Właśnie.
Tylko od czego zacząć?
Naturalnie od początku.
Zegar bijący dwa razy, wyjaśnił hrabia, został zrobiony na zlecenie jego ojca w szanowanym
przedsiębiorstwie Bregueta. Otworzywszy pracownię w Paryżu w 1775 roku, Breguetowie
szybko zasłynęli na całym świecie nie tylko precyzją swoich chronometrów (to znaczy
dokładnością swoich zegarów), lecz także wymyślnymi sposobami, w jakie te mechanizmy
mogły sygnalizować upływ czasu. Mieli takie, które pod koniec godziny grały kilka taktów
Mozarta. Mieli takie, które biły nie tylko o pełnej godzinie, lecz także w jej połowie i co
kwadrans. Mieli zegary pokazujące fazy księżyca, następstwo pór roku i cykl pływów. Kiedy
jednak ojciec hrabiego złożył wizytę w ich zakładzie w 1882 roku, rzucił przedsiębiorstwu
zupełnie inne wyzwanie: potrzebował zegara bijącego dwa razy w ciągu doby.
– Ale dlaczego? – spytał hrabia (antycypując ulubioną formę pytajną swojej młodej
słuchaczki).
To proste: ojciec hrabiego uważał, że choć człowiek powinien przywiązywać wielką wagę do
życia, to nie powinien przywiązywać zbyt wielkiej wagi do zegara. Ojciec hrabiego, badacz
zarówno filozofii stoików, jak i Montaigne’a, był przekonany, że Stwórca przeznaczył poranne
godziny na pracę. Jeśli zatem człowiek obudzi się nie później niż o szóstej, zje lekki posiłek,
a następnie poświęci się pracy, to w południe powinien mieć ją już za sobą.
Tak więc w opinii ojca hrabiego bicie zegara o dwunastej oznaczało moment podsumowania.
Gdy zabrzmiał dźwięk oznaczający południe, pracowity człowiek mógł poczuć dumę, że dobrze
wykorzystał poranek, i zasiąść do obiadu z czystym sumieniem. Jeśli zaś zegar bił dla
lekkoducha, który zmitrężył poranek w łóżku, przy śniadaniu z trzema gazetami albo na
jałowych pogawędkach w salonie, człowiek ten nie miał innego wyjścia, jak tylko prosić Pana
o przebaczenie.
Ojciec hrabiego uważał, że po południu należy zadbać o to, by nie żyć według zegarka
przypiętego do kamizelki – odliczając minuty, jakby zdarzenia z życia były stacjami na trasie
pociągu. Wykazawszy się stosowną pracowitością przed obiadem, powinno się raczej spędzać
popołudnie w atmosferze roztropnej swobody: spacerować wśród wierzb, czytać ponadczasowe
dzieła, konwersować z przyjacielem pod pergolą albo rozmyślać przy kominku – angażując się
w takie przedsięwzięcia, które nie mają wyznaczonej pory oraz same określają swój początek
i koniec.
A drugie bicie zegara?
Ojciec hrabiego sądził, że człowiek w ogóle nie powinien go słyszeć. Jeśli dobrze przeżył
swój dzień – w służbie pracy, wolności i Boga – powinien smacznie spać już długo przed
północą. Drugie bicie zegara bijącego dwa razy było zatem z całą pewnością wyrzutem.
„Dlaczego jeszcze nie śpisz?” – miało pytać. „Czyżbyś tak nieudolnie gospodarował światłem
dnia, że po zmroku musisz się rozglądać za jakimś zajęciem?”
– Pańska cielęcina.
– Ach. Dziękuję, Martynie.
Martyn bardzo słusznie zaczął od postawienia talerza przed Zofią, a dopiero potem postawił
drugi przed hrabią. Następnie stanął trochę bliżej stolika, niż to było konieczne.
– Dziękuję – powtórzył hrabia, uprzejmie sygnalizując, że kelner może już odejść. Gdy
jednak sięgnął po sztućce i zaczął opowiadać Zofii, jak ostatniego dnia grudnia siadał razem
z siostrą przy zegarze bijącym dwa razy i czekali na Nowy Rok, Martyn przysunął się jeszcze
bliżej.
– Tak? – spytał hrabia z lekkim zniecierpliwieniem.
Martyn się zawahał.
– Czy mam… pokroić mięso młodej damy?
Hrabia spojrzał nad stołem na Zofię, która siedziała z widelcem w ręku i wpatrywała się
w talerz.
Mon Dieu, pomyślał.
– Nie ma potrzeby, przyjacielu. Sam się tym zajmę.
Gdy Martyn pokłonił się i odszedł, hrabia okrążył stół i kilkoma szybkimi ruchami pokroił
cielęcinę Zofii na osiem kawałków. Potem, gdy już miał odłożyć jej sztućce, pokroił osiem
kawałków na szesnaście. Zanim zdążył wrócić na swoje miejsce, dziewczynka zjadła cztery.
Odzyskawszy siły dzięki strawie, Zofia wypuściła całą kawalkadę pytań. Dlaczego lepiej
obcować z pracą o poranku, a z naturą po południu? Dlaczego ktoś miałby czytać trzy gazety?
Dlaczego lepiej spacerować pod wierzbami niż pod jakimiś innymi drzewami? I co to jest
pergola? To z kolei prowadziło do dodatkowych pytań dotyczących Leniwejgodziny, hrabiny
i Heleny.
Z zasady hrabia uważał zasypywanie rozmówcy pytaniami za przejaw złego wychowania.
Takie słowa jak „kto”, „co”, „dlaczego”, „kiedy” i „gdzie”, pozostawione samym sobie, nie
tworzą udanej rozmowy. Kiedy jednak hrabia zaczął odpowiadać na litanię pytań Zofii, kreśląc
zębami widelca na obrusie plan Leniwejgodziny, opisując osobowości członków rodziny
i napomykając o różnych tradycjach, zauważył, że jego towarzyszka jest całkowicie, absolutnie
i bez reszty skupiona. Najwyraźniej życiu w Leniwejgodzinie udało się osiągnąć coś, czego nie
zdołały osiągnąć słonie i księżniczki. I przy okazji cała cielęcina zniknęła.
Gdy zabrano talerze, zjawił się Martyn, by spytać, czy mają ochotę na deser. Hrabia
z uśmiechem spojrzał na Zofię, zakładając, że skwapliwie skorzysta z okazji. Ona jednak
przygryzła dolną wargę i przecząco pokręciła głową.
– Jesteś pewna? – spytał hrabia. – Może lody? Ciasteczka? Kawałek ciasta?
Ona jednak tylko przesunęła się lekko na krześle i jeszcze raz pokręciła głową.
Nastało nowe pokolenie, pomyślał hrabia, wzruszając ramionami, i oddał Martynowi kartę
deserów.
– Wygląda na to, że już skończyliśmy.
Martyn wziął kartę, lecz znowu ociągał się z odejściem. Po chwili, odwracając się lekko od
stolika, pochylił się z wyraźnym zamiarem szepnięcia hrabiemu czegoś na ucho.
Na litość boską, pomyślał hrabia. Cóż znowu?
– Panie hrabio, wydaje mi się, że pańska siostrzenica… musi na chwilę wyjść.
– Wyjść? Dokąd?
Martyn się zawahał.
– Do wygódki…
Hrabia spojrzał na kelnera, a potem na Zofię.
– Martynie, nic więcej nie musisz mówić.
Kelner pokłonił się i odszedł.
– Zofio – odezwał się nieśmiało hrabia – chcesz pójść do toalety?
Zofia pokiwała głową, wciąż przygryzając wargę.
– Chcesz, żebym… wszedł z tobą do środka? – spytał, zaprowadziwszy ją korytarzem.
Zofia pokręciła głową i zniknęła za drzwiami.
Czekając, hrabia wyrzucał sobie tępotę. Nie tylko nie wpadł na to, by pokroić jej mięso
i zaprowadzić ją do toalety, lecz najwidoczniej nie przyszło mu do głowy, by pomóc jej się
rozpakować, ponieważ nadal miała na sobie to samo ubranie co poprzedniego dnia.
– I ty nazywasz siebie kelnerem… – mruknął pod nosem.
Po chwili Zofia wyszła z toalety i wydawała się odprężona. Jednak mimo niezaprzeczalnego
zamiłowania do zadawania pytań zawahała się jak ktoś, kto bije się z myślami, nie wiedząc, czy
zadać kolejne.
– O co chodzi, moja droga? Coś cię gryzie?
Zofia wahała się jeszcze przez moment, po czym zdobyła się na odwagę i powiedziała:
– Wujku Aleksandrze, czy możemy jeszcze zjeść deser?
Teraz to hrabia się odprężył.
– Ależ oczywiście, moja droga. Oczywiście.
Argumenty i awantura

O drugiej, gdy Marina otworzyła drzwi i ujrzała na progu swojego zakładu hrabiego
w towarzystwie dziewczynki ściskającej za szyję szmacianą lalkę, była tak zaskoczona, że jej
oczy prawie się zsynchronizowały.
– Ach, Marino. – Hrabia wymownie uniósł brwi. – Pamiętasz Ninę Kulikową? Chciałbym ci
przedstawić jej córkę Zofię. Przez jakiś czas będzie mieszkała u nas w hotelu…
Marina miała dwoje dzieci, więc hrabia nie musiał dawać jej do zrozumienia, że w życiu tej
dziewczynki wydarzyło się coś ważnego. Zauważyła też jednak, że małą zaciekawił warkot
dobiegający z głębi pomieszczenia.
– Miło mi cię poznać, Zofio – powiedziała. – Znałam twoją mamę, kiedy była zaledwie kilka
lat starsza niż ty teraz. Widziałaś kiedyś maszynę do szycia?
Zofia pokręciła głową.
– Cóż, w takim razie pozwól, że ci ją pokażę.
Marina podała Zofii rękę i zaprowadziła dziewczynkę na drugi koniec zakładu, gdzie jej
pomocnica naprawiała szafirową zasłonę. Marina przykucnęła, żeby zrównać się z Zofią,
i zaczęła wskazywać różne części maszyny, wyjaśniając ich funkcje. Potem poprosiła młodą
szwaczkę, żeby pokazała gościowi kolekcję tkanin i guzików, a sama z pytającą miną wróciła do
hrabiego.
Ściszonym głosem szybko zrelacjonował jej wydarzenia poprzedniego dnia.
– Sama rozumiesz, w jak trudnej jestem sytuacji – podsumował.
– Rozumiem, w jak trudnej sytuacji jest Zofia – poprawiła go Marina.
– Tak. Masz całkowitą rację – przyznał ze skruchą hrabia. Już miał mówić dalej, lecz nagle
wpadł na pewien pomysł: pomysł tak genialny, że nie mógł uwierzyć, iż nie przyszedł mu do
głowy wcześniej. – Marino, czy nie zechciałabyś zająć się Zofią przez godzinę, podczas gdy ja
będę na codziennym zebraniu w Bojarskiej…
– Oczywiście, że się nią zajmę – powiedziała Marina.
– Przyszedłem poprosić cię o pomoc… Ale jak słusznie zauważyłaś, to Zofii należą się nasze
wsparcie i troska. A widząc was teraz razem, widząc twoją instynktowną czułość i to, że
w twoim towarzystwie natychmiast się rozluźniła, nagle z wielką jasnością uświadomiłem sobie,
że tym, czego potrzebuje, zwłaszcza w tym momencie swojego życia, jest matczyny dotyk,
matczyna życzliwość, matczyny…
Marina przerwała mu jednak. I z głębi serca powiedziała:
– Nie oczekuj tego ode mnie, Aleksandrze Iljiczu. Oczekuj tego od siebie.

Dam radę, powiedział sobie w myślach hrabia, pędząc po schodach do Bojarskiej. Tak naprawdę
chodziło przecież tylko o wprowadzenie drobnych zmian – przestawienie kilku mebli
i zmodyfikowanie kilku nawyków. Zofia była za mała, żeby zostawiać ją samą, więc ostatecznie
musiał znaleźć kogoś, kto mógłby się nią opiekować, gdy on będzie w pracy. Dziś zwyczajnie
poprosi o wolny wieczór, proponując, by podzielono jego stoliki między Denisa i Dmitrija.
Gdy jednak dotarł na spotkanie triumwiratu spóźniony o kilka minut, Andriej dał niezwykły
przykład tego, jak przyjaciel potrafi odgadnąć potrzeby przyjaciela.
– Jesteś, Aleksandrze – powiedział. – Właśnie mówiliśmy z Emilem, że Denis i Dmitrij
mogliby dzisiaj podzielić się twoimi stolikami.
Hrabia opadł na krzesło i westchnął z ulgą.
– Doskonale – ucieszył się. – Do jutra znajdę jakieś długofalowe rozwiązanie.
Szef kuchni i maître d’hôtel spojrzeli na niego zdumieni.
– Jakieś długofalowe rozwiązanie?
– A nie rozdysponowaliście moich stolików, żebym mógł wziąć wolny wieczór?
– Wolny wieczór! – zawołał Andriej.
Emil zarechotał.
– Aleksandrze, przyjacielu, to trzecia sobota miesiąca. O dziesiątej będziesz oczekiwany
w Sali Żółtej…
Mein Gott, pomyślał hrabia. Zupełnie o tym zapomniał.
– …co więcej, w Sali Czerwonej o wpół do ósmej będzie kolacja GAZ-u.
Dyrektor Gorkowskiej Fabryki Samochodów, największych państwowych zakładów
motoryzacyjnych, urządzał uroczystą kolację, by uczcić piątą rocznicę powstania
przedsiębiorstwa. Oprócz ważnych członków załogi w imprezie mieli uczestniczyć komisarz do
spraw przemysłu ciężkiego i trzej przedstawiciele Ford Motor Company – niemówiący ani słowa
po rosyjsku.
– Zajmę się tym osobiście – powiedział hrabia.
– Dobrze – odrzekł maître d’hôtel. – Dmitrij już przygotował salę.
Potem przesunął w stronę hrabiego dwie koperty.
Zgodnie z bolszewickim zwyczajem stoliki w Sali Czerwonej połączono w wydłużone U,
a krzesła ustawiono wzdłuż zewnętrznej strony – tak, by wszyscy siedzący mogli widzieć część
środkową i nie musieli wyciągać szyj. Hrabia, zadowolony, że miejsca są już przygotowane,
skupił się na kopertach, które dostał od Andrieja. Otworzył mniejszą i wyjął z niej schemat
rozmieszczenia gości, prawdopodobnie przygotowany w jakimś biurze na Kremlu. Potem
otworzył większą, wysypał z niej karteczki z nazwiskami i zaczął je układać zgodnie
z wytycznymi. Okrążając stoliki po raz drugi, by jeszcze raz sprawdzić wykonanie zadania,
włożył obie koperty do kieszeni spodni – a tam odkrył trzecią…
Wyjął ją i obejrzał, marszcząc brwi. I marszczył je, dopóki nie odwrócił koperty i nie ujrzał
smukłego charakteru pisma.
– Wielkie nieba!
Zegar na ścianie wskazywał już kwadrans po trzeciej.
Hrabia wybiegł z Sali Czerwonej, popędził korytarzem i po schodach. Drzwi do apartamentu
311 zastał uchylone, wślizgnął się do środka, zamknął je za sobą i przeszedł przez wspaniały
salon. Sylwetka stojąca przy oknie w sypialni odwróciła się, a spowijająca ją suknia opadła na
podłogę z delikatnym poświstem.
W odpowiedzi hrabia lekko odkaszlnął.
– Anno, kochanie…
Widząc minę hrabiego, aktorka naciągnęła sukienkę z powrotem na ramiona.
– Okropnie mi przykro, ale z powodu zbiegu niespodziewanych okoliczności nie będę mógł
się dzisiaj z tobą spotkać. Prawdę mówiąc, z tych samych powodów być może będę musiał cię
poprosić o małą przysługę…
W ciągu piętnastu lat ich znajomości hrabia tylko raz poprosił Annę o przysługę, i tamta
ważyła mniej niż pół grama.
– Oczywiście, Aleksandrze – odrzekła. – O co chodzi?
– Z iloma walizkami podróżujesz?

Kilka minut później hrabia pędził w dół po schodach dla personelu, trzymając w rękach dwie
paryskie walizy podróżne. Z większym szacunkiem pomyślał o Griszy i Gieni oraz o ich
wszystkich poprzednikach. Bowiem choć walizy Anny zostały wykonane z najlepszych
materiałów, ten, kto je zaprojektował, najwyraźniej zupełnie nie wziął pod uwagę, że trzeba je
będzie nosić. Małe skórzane rączki były tak drobne, że z trudem mieściły się pod nimi dwa
palce, a walizy miały tak pokaźne rozmiary, że przy każdym kroku odbijały się od poręczy
i uderzały taszczącego je człowieka w kolano. Jak to możliwe, że boye hotelowi nosili je z taką
łatwością? A często dorzucali jeszcze na dokładkę pudło na kapelusze!
Dotarłszy do sutereny, hrabia przecisnął się do pralni przez drzwi dla personelu. Do
pierwszej walizki włożył dwa prześcieradła, kołdrę i ręcznik. Do drugiej dwie poduszki. Potem
wszedł na szóste piętro, uderzając się w kolana na każdym zakręcie schodów dzwonnicy.
W swojej kwaterze wypakował pościel, a następnie poszedł do jednego z opuszczonych pokoi po
dodatkowy materac.
W chwili olśnienia pomysł wydał się hrabiemu doskonały, lecz materac był temu
zdecydowanie przeciwny. Gdy Aleksander Iljicz się pochylił, by podnieść go ze stelaża, materac
splótł ręce na piersi, wstrzymał oddech i zaparł się. Gdy hrabiemu udało się go postawić,
natychmiast runął mu na głowę, o mało nie zwalając go z nóg. A gdy wreszcie powlekł go
korytarzem i wepchnął do swojego pokoju, materac rozpostarł kończyny, zajmując każdy wolny
centymetr podłogi.
To na nic, pomyślał hrabia, opierając ręce na biodrach. Gdyby go tu zostawił, nie mogliby się
przemieszczać. A z całą pewnością nie zamierzał codziennie taszczyć go do pokoju
i z powrotem. W przypływie inspiracji przypomniał sobie jednak poranek przed szesnastoma
laty, kiedy to pocieszał się myślą, że mieszkanie w takim pokoju zapewni mu miłe doznania
pokrewne podróżowaniu pociągiem.
Tak, pomyślał. Otóż to.
Postawił materac na krawędzi, oparł go o ścianę i kazał mu stać spokojnie, jeśli mu życie
miłe. Potem wziął walizy Anny i zbiegł cztery piętra niżej do spiżarni Bojarskiej, gdzie
przechowywano pomidory w puszkach. Miały około dwudziestu centymetrów wysokości
i piętnastu średnicy, więc idealnie nadawały się do tego zadania. Zataszczył je na górę (czemu
towarzyszyła spora dawka sapania i dyszenia), a potem układał, podnosił, wciągał i wrzucał,
dopóki pokój nie był gotowy. Następnie oddał Annie walizki i popędził na dół.

Gdy zjawił się w pracowni Mariny (z ponadgodzinnym spóźnieniem), z ulgą zobaczył, że


szwaczka i Zofia siedzą na podłodze i w skupieniu o czymś rozmawiają. Dziewczynka zerwała
się z miejsca i pokazała mu lalkę, która teraz miała na sobie szafirową sukienkę z czarnymi
guziczkami z przodu.
– Wujku Aleksandrze, widzisz, co zrobiłyśmy dla Lalki?
– Piękna!
– Doskonała z niej krawcowa – pochwaliła Marina.
Zofia uścisnęła Marinę, a potem w podskokach wybiegła na korytarz ze swoją towarzyszką
w nowym ubranku. Hrabia ruszył za nią, lecz Marina go zatrzymała.
– Aleksandrze, co zaplanowałeś dla Zofii na wieczór, kiedy będziesz pracował…?
Hrabia przygryzł wargę.
– W porządku – powiedziała. – Tym razem jej popilnuję. Ale na jutro będziesz musiał
znaleźć kogoś innego. Powinieneś porozmawiać z którąś z młodszych pokojówek. Może
z Nataszą. Nie ma męża i na pewno potrafi zaopiekować się dzieckiem. Ale musisz jej godziwie
zapłacić.
– Natasza – powtórzył hrabia z wdzięcznością. – Porozmawiam z nią jutro z samego rana.
Zapłacę godziwie, oczywiście. Bardzo ci dziękuję, Marino. Koło siódmej przyślę tobie i Zofii
kolację z Bojarskiej. A jeśli wczorajszy wieczór może o czymś świadczyć, to o dziewiątej Zofia
będzie już spała.
Hrabia ruszył do drzwi, ale ponownie zawrócił.
– I przepraszam za to, co powiedziałem…
– Nie szkodzi, Aleksandrze. Bałeś się, bo nigdy dotąd nie miałeś do czynienia z dziećmi. Ale
jestem pewna, że podołasz wyzwaniu. Jeśli kiedykolwiek najdą cię wątpliwości, pamiętaj po
prostu, że w przeciwieństwie do dorosłych dzieci chcą być szczęśliwe. Dlatego potrafią jeszcze
czerpać wielką przyjemność z najprostszych rzeczy. – By podać przykład, włożyła hrabiemu do
ręki coś drobnego i z pozoru nieważnego, dodając krótką instrukcję.
Dzięki temu gdy hrabia i Zofia wspięli się na piąte piętro i dziewczynka wyczekująco
zwróciła na niego spojrzenie swoich ciemnoniebieskich oczu, hrabia był przygotowany.
– Chciałabyś zagrać w grę? – spytał.
– Tak – odpowiedziała.
– No to chodź.
Hrabia uroczyście przeprowadził Zofię przez szafę do gabinetu.
– Ooo – powiedziała, wyłaniając się po drugiej stronie. – To twój tajemny pokój?
– Nasz tajemny pokój – poprawił ją hrabia.
Zofia z powagą pokiwała głową, by pokazać, że zrozumiała.
Ale przecież dzieci rozumieją istotę tajemnych pokoi lepiej niż istotę kongresów, sal
sądowych i banków.
Zofia z pewnym onieśmieleniem wskazała portret.
– To twoja siostra.
– Tak. Helena.
– Ja też lubię brzoskwinie. – Przesunęła ręką po stoliku do kawy. – Twoja babcia piła przy
nim herbatę?
– Właśnie.
Zofia znowu z powagą pokiwała głową.
– Jestem gotowa do gry.
– Dobrze. Oto jej zasady. Wrócisz do sypialni i policzysz do dwustu. Ja zostanę tutaj i ukryję
to w gabinecie. – Hrabia niespodziewanie wyjął srebrny naparstek, który dostał od Mariny. –
Umiesz liczyć do dwustu, prawda?
– Nie – przyznała. – Ale mogę dwa razy policzyć do stu.
– Dobry pomysł.
Zofia wyszła przez szafę, zamykając za sobą drzwi.
Hrabia rozejrzał się po pokoju, szukając odpowiedniego miejsca – takiego, które okazałoby
się dobrym wyzwaniem dla małej dziewczynki i nie dawało mu nieuczciwej przewagi nad kimś
w tak młodym wieku. Po krótkim zastanowieniu podszedł do małego regału i ostrożnie położył
naparstek na Annie Kareninie. Następnie usiadł.
Zofia policzyła do dwustu i leciutko uchyliła drzwi szafy.
– Jesteś gotowy? – spytała.
– Owszem.
Gdy Zofia weszła do środka, hrabia myślał, że zacznie szukać gdzie popadnie, zaglądając we
wszystkie miejsca. Ona jednak zatrzymała się w drzwiach i cicho, wręcz niepokojąco,
przesuwała wzrokiem po kolejnych kwadrantach pomieszczenia. Lewy górny, lewy dolny,
prawy górny, prawy dolny. Następnie bez słowa ruszyła prosto do regału i zdjęła naparstek
z Tołstoja. Zajęło jej to mniej czasu, niż hrabiemu zajęłoby jednokrotne policzenie do stu.
– Dobra robota – powiedział hrabia, choć wcale nie był zadowolony. – Zagrajmy jeszcze raz.
Zofia podała mu naparstek. Jednak gdy tylko wyszła z pokoju, hrabia zganił się w myślach,
że nie zastanowił się nad drugą kryjówką, zanim rozpoczęła się nowa runda. Teraz miał tylko
dwieście sekund na znalezienie odpowiedniego miejsca. W dodatku Zofia, jakby chciała jeszcze
bardziej go zestresować, zaczęła liczyć tak głośno, że słyszał ją przez drzwi szafy.
– Dwadzieścia jeden, dwadzieścia dwa, dwadzieścia trzy…
Nagle to hrabia szukał gdzie popadnie i rozglądał się na wszystkie strony – jedno miejsce
odrzucił jako zbyt łatwe, drugie jako zbyt trudne. W końcu wsunął naparstek pod rączkę
ambasadora – w miejscu najbardziej oddalonym od regału.
Gdy Zofia wróciła, zastosowała tę samą procedurę co poprzednio. Jednak jakby antycypując
sztuczkę hrabiego, tym razem zaczęła szukać w kącie najbardziej oddalonym od tego, w którym
znalazła naparstek za pierwszym razem. Wydobycie go z kryjówki zajęło jej w sumie
dwadzieścia sekund.
Najwyraźniej hrabia nie docenił przeciwniczki. Jednak umieszczając naparstek w tak nisko
położonych miejscach, robił ukłon w stronę naturalnych predyspozycji Zofii. Postanowił, że
w następnej rundzie wykorzysta jej ograniczenia i ukryje naparstek co najmniej dwa metry nad
podłogą.
– Jeszcze raz? – spytał z lisim uśmiechem.
– Teraz twoja kolej.
– Słucham?
– Twoja kolej, żeby szukać, a moja, żeby chować.
– Nie. Widzisz, w tej grze zawsze to ja chowam, a ty szukasz.
Zofia przyjrzała się hrabiemu tak, jak zrobiłaby to jej matka.
– Gdybyś zawsze to ty chował, a ja zawsze bym szukała, nie byłaby to żadna gra.
Hrabia zmarszczył brwi w obliczu niepodważalności takiego argumentu. A gdy wyciągnęła
rękę, posłusznie położył naparstek na jej dłoni. Jakby tego było mało, kiedy sięgnął po gałkę,
pociągnęła go za rękaw.
– Wujku Aleksandrze, nie będziesz podglądał, prawda?
Podglądanie? Już miał powiedzieć parę słów na temat prawości Rostowów, lecz ostatecznie
się opanował.
– Nie, Zofio. Nie będę podglądał.
– Obiecujesz…?

– Obiecuję.
Wyszedł z gabinetu, mamrocząc coś o tym, że jego słowo to jego honor oraz że nigdy nie
oszukiwał w karty ani nie migał się od spłacania przegranych zakładów, a potem zaczął liczyć.
Gdy minął sto pięćdziesiąt, usłyszał, jak Zofia porusza się po gabinecie, a kiedy doszedł do stu
siedemdziesięciu pięciu, rozległo się szuranie krzesła o podłogę. Doskonale świadomy różnicy
między dżentelmenem a łajdakiem, liczył, aż w pokoju zapadła cisza – to znaczy aż do dwustu
dwudziestu dwóch.
– Szukam – zawołał.
Gdy wszedł do pokoju, Zofia siedziała w jednym z foteli z wysokim oparciem.
Hrabia nieco teatralnym ruchem założył ręce na plecy i zaczął krążyć po pokoju, mówiąc
„hmm”. Jednak po dwóch okrążeniach mały srebrny naparstek wciąż nie chciał mu się ukazać.
Zaczął zatem szukać trochę bardziej na poważnie. Biorąc przykład z Zofii, podzielił pokój na
kwadranty i metodycznie je lustrował, lecz nadaremno.
Przypomniawszy sobie, że słyszał szuranie fotela, oraz biorąc pod uwagę wzrost Zofii
i zasięg jej rąk, oszacował, że mogła dotrzeć do miejsca oddalonego od podłogi o co najmniej
półtora metra. Zajrzał zatem za ramę portretu siostry, zajrzał pod mechanizm małego okna,
zajrzał nawet nad framugę.
Naparstka wciąż jednak nie było.
Od czasu do czasu spoglądał na Zofię, mając nadzieję, że dziewczynka zdradzi się i zerknie
na kryjówkę. Na jej twarzy wciąż jednak widniała denerwująco obojętna mina, jakby
dziewczynka zupełnie nie zdawała sobie sprawy z trwających poszukiwań. I przez cały czas
wymachiwała nóżkami.
Hrabia, jako pasjonat psychologii, postanowił, że musi spróbować rozwiązać problem,
rozpatrując go z perspektywy przeciwniczki. Być może tak jak on chciał wykorzystać jej
ograniczenia związane ze wzrostem, tak ona postanowiła wykorzystać jego ograniczenia
związane z posturą. Oczywiście, pomyślał. Odgłos przesuwania mebli nie musiał oznaczać, że
wspinała się na fotel – być może coś odsuwała, żeby ukryć za tym naparstek. Hrabia opadł na
podłogę i popełzł niczym jaszczurka od regału do ambasadora i z powrotem.
A ona nadal siedziała w fotelu i machała nóżkami.
Hrabia wstał, uderzając głową w sufit. Co więcej, na twardej drewnianej podłodze rozbolały
go kolana, a marynarka pokryła się kurzem. Nagle, rozglądając się nieco panicznie po pokoju,
uświadomił sobie, że po cichu zbliża się do niego pewna ewentualność. Skradała się powoli
niczym kot po trawniku, a na imię jej było Porażka.
Czy to możliwe?
Czyżby on, Rostow, zamierzał się poddać?
Cóż, krótko mówiąc: tak.
Nie było innej możliwości. Został pokonany i wiedział o tym. Naturalnie miał sobie to i owo
do zarzucenia, lecz najpierw przeklął Marinę i rzekome zalety prostych zabaw. Głęboko
wciągnął powietrze i je wypuścił. Potem zaprezentował się Zofii tak jak generał Mack
Napoleonowi, który pozwolił, by rosyjska armia wymknęła mu się z rąk.
– Dobra robota, Zofio – powiedział.
Zofia spojrzała na hrabiego po raz pierwszy, odkąd wszedł do pokoju.
– Poddajesz się?
– Uznaję swoją porażkę – powiedział hrabia.
– Czy to to samo co poddawać się?

– Tak, to to samo.
– W takim razie powinieneś to powiedzieć.
Oczywiście. Należało bezsprzecznie stwierdzić jego upokorzenie.
– Poddaję się – powiedział.
Zofia bez cienia chełpliwości przyjęła jego kapitulację. Potem zeskoczyła z fotela i podeszła
do Aleksandra Iljicza. Odsunął się lekko, zakładając, że schowała naparstek gdzieś na regale.
Ona jednak nie podeszła do regału. Zatrzymała się naprzeciw hrabiego i wyjęła naparstek
z kieszeni jego marynarki.
Hrabia był zdumiony.
Prawdę mówiąc, nawet zaczął się jąkać.
– Ale, ale, ale, Zofio… to nie fair!
Zofia przyjrzała mu się z zaciekawieniem.
– Dlaczego to nie fair?
Ciągle to przeklęte „dlaczego”.
– Bo nie – odrzekł hrabia.
– Przecież mówiłeś, że możemy go schować w dowolnym miejscu w pokoju.
– Otóż to, Zofio. Moja kieszeń nie była w pokoju.
– Twoja kieszeń była w pokoju, kiedy chowałam naparstek, i była w pokoju, kiedy go
szukałeś…
I gdy hrabia spojrzał na tę niewinną twarzyczkę, wszystko stało się jasne. On, mistrz niuansu
i sztuczek, został ograny od początku do końca. Kiedy zawołała, żeby nie podglądał, i tak uroczo
pociągnęła go za rękaw, chciała tylko niepostrzeżenie wsunąć naparstek do jego kieszeni.
A szuranie meblami, gdy zbliżał się do dwustu? Wyłącznie spektakl. Okrutne udawanie.
W dodatku gdy szukał, siedziała i trzymała małą Lalkę w szafirowej sukience, nawet przez
chwilę nie zdradzając swoich knowań.
Hrabia zrobił krok do tyłu i pokłonił się w pas.

O szóstej, zszedłszy na dół, by przekazać Zofię pod opiekę Mariny, wróciwszy na szóste piętro
po lalkę Zofii i jeszcze raz zszedłszy na dół, żeby ją dostarczyć, hrabia ruszył do Bojarskiej.
Przeprosił Andrieja za spóźnienie, po czym szybko ocenił swój zespół, sprawdził stoliki,
poprawił kieliszki, poprzesuwał srebra, zajrzał do Emila i w końcu dał sygnał, że można
otworzyć restaurację. O wpół do ósmej poszedł do Sali Czerwonej nadzorować uroczystą kolację
GAZ-u. Potem, o dziesiątej, ruszył korytarzem w stronę strzeżonych przez Goliata drzwi Sali
Żółtej.

Od 1930 roku hrabia i Osip jadali razem kolację w trzecią sobotę miesiąca, by poszerzać wiedzę
byłego pułkownika Armii Czerwonej na temat Zachodu.
Poświęciwszy pierwsze kilka lat na naukę francuskiego (obejmującą język i formy
grzecznościowe, postacie Napoleona, Richelieu i Talleyranda, istotę oświecenia, geniusz
impresjonizmu oraz powszechne wśród Francuzów predyspozycje do je ne sais quoi), hrabia
i Osip spędzili kilka następnych lat na zgłębianiu wszystkiego, co brytyjskie (konieczności picia
herbaty, niedorzecznych zasad gry w krykieta, etykiety polowań na lisy, niesłabnącej, acz
w pełni uzasadnionej dumy z Szekspira oraz doniosłej, nadrzędnej roli pubów). Niedawno zaś
skupili się na Stanach Zjednoczonych.
Z tego właśnie powodu dziś wieczorem na stoliku obok ich już prawie pustych talerzy leżały
dwa egzemplarze dzieła Alexisa de Tocqueville’a O demokracji w Ameryce. Osip był nieco
onieśmielony jego objętością, lecz hrabia zapewnił go, że żaden inny tekst nie jest w stanie dać
lepszego wyobrażenia na temat amerykańskiej kultury. Dlatego były pułkownik przez trzy
tygodnie ślęczał po nocach i przybył do Sali Żółtej z gorliwością dobrze przygotowanego ucznia
mającego wygłosić mowę pożegnalną do absolwentów szkoły. Poparłszy zatem słabość hrabiego
do letnich wieczorów, pochwaliwszy sauce au poivre i wyraziwszy uznanie dla bukietu wina,
chciał jak najszybciej przejść do sedna.
– Wino, stek i ten letni wieczór rzeczywiście są wspaniałe – powiedział – ale czy nie
powinniśmy się skupić na książce?
– Tak, oczywiście – odrzekł hrabia, odkładając kieliszek. – Skupmy się na książce. Może
zacznij…
– No cóż, po pierwsze, muszę powiedzieć, że nie jest to Zew krwi.
– Nie – odparł hrabia z uśmiechem. – To z pewnością nie jest Zew krwi.
– I muszę przyznać, że choć doceniam wagę, jaką Tocqueville przywiązuje do szczegółu, to
ogólnie rzecz biorąc, pierwszy tom, ten poświęcony amerykańskiemu systemowi politycznemu,
wydał mi się dość nużący.
– Tak. – Hrabia mądrze pokiwał głową. – Rzeczywiście można powiedzieć, że pierwszy tom
jest szczegółowy aż do przesady…
– Za to drugi, poświęcony cechom społeczeństwa, zupełnie mnie zafascynował.
– Nie jesteś w tym odosobniony.
– Prawdę mówiąc, już od pierwszego zdania… Zaraz. Gdzie to było? O, tutaj: „Myślę, że
w całym świecie cywilizowanym nie ma kraju, w którym mniej zajmowano by się filozofią niż
w Stanach Zjednoczonych”12. Ha! Wiele to o nich mówi.
– Tak – odrzekł hrabia ze śmiechem.
– A tutaj, kilka rozdziałów dalej, opisuje ich niezwykłe zamiłowanie do materialnego
dobrobytu. Pisze, że umysł Amerykanów „bez reszty pochłaniają zabiegi zmierzające do
zaspokojenia wszystkich potrzeb ciała i wprowadzanie drobnych udogodnień życiowych”13.
A pisał to w tysiąc osiemset czterdziestym. Co by pomyślał, gdyby ich zobaczył w latach
dwudziestych!
– Ha. Gdyby ich zobaczył w latach dwudziestych. Dobrze to ująłeś, przyjacielu.
– Ale powiedz mi, Aleksandrze, jak mamy traktować jego stwierdzenie, że demokracja
szczególnie sprzyja przemysłowi?
Hrabia opadł na oparcie krzesła i przesunął sztućce.
– Tak. Sprawa przemysłu. Doskonały punkt wyjścia, Osipie. Od razu przechodzisz do sedna.
Co o tym sądzisz?
– Ależ Aleksandrze, to ja pytam, co o tym sądzisz.
– I niechybnie poznasz moje zdanie. Ale jako twój nauczyciel postąpiłbym
nieodpowiedzialnie, gdybym wpłynął na twoją opinię, zanim dałbym ci szansę ją sformułować.
Zacznijmy zatem od świeżości twoich przemyśleń.
Osip przyjrzał się hrabiemu, który w odpowiedzi sięgnął po kieliszek wina.
– Aleksandrze… Przeczytałeś książkę…?
– Oczywiście, że przeczytałem – potwierdził hrabia, odstawiając kieliszek.
– Oba tomy… do ostatniej strony?
– Osipie, przyjacielu, to podstawowa zasada studiów akademickich, że przeczytanie całego
dzieła słowo w słowo ma mniejszą wagę niż dostateczne zaznajomienie się z istotą materiału.
– A do której strony sięga twoja dostateczna znajomość tego konkretnego dzieła?
Hrabia chrząknął, otwierając spis treści.
– Niech no spojrzę… Tak, tak, tak. – Popatrzył na Osipa. – Do osiemdziesiątej siódmej?
Osip przez chwilę wpatrywał się w hrabiego. Potem sięgnął po Tocqueville’a i rzucił nim
przez pokój. Francuski historyk wyrżnął głową w oprawione w ramę zdjęcie Lenina
przemawiającego do tłumu na placu Teatralnym, roztrzaskał szkło i z głuchym hukiem
wylądował na podłodze. Drzwi Sali Żółtej natychmiast się otworzyły i do środka wskoczył
Goliat z dobytą bronią.
– Rany boskie! – zawołał hrabia, podnosząc ręce.
Osip był o krok od rozkazania ochroniarzowi, żeby zastrzelił nauczyciela, lecz wziął głęboki
oddech, po czym tylko pokręcił głową.
– Wszystko w porządku, Władimirze.
Władimir kiwnął głową i wrócił na swoje miejsce w korytarzu.
Osip złożył ręce na stoliku i spojrzał na hrabiego, czekając na wyjaśnienia.
– Tak mi przykro – powiedział szczerze zawstydzony hrabia. – Chciałem przeczytać całą,
Osipie. Prawdę mówiąc, zarezerwowałem sobie wczorajszy wieczór, żeby doczytać do końca,
lecz… przeszkodziły mi okoliczności.
– Okoliczności.
– Niespodziewane okoliczności.
– Jakie niespodziewane okoliczności?
– Młoda dama.
– Młoda dama!
– Córka dawnej przyjaciółki. Zjawiła się bez uprzedzenia i zostanie ze mną przez jakiś czas.
Osip spojrzał na hrabiego, jakby odjęło mu mowę, po czym się roześmiał.
– No, no, no. Aleksandrze Iljiczu. Jest u ciebie młoda dama. Dlaczego od razu nie
powiedziałeś? Jesteś uniewinniony, ty stary lisie. No, przynajmniej w dużej mierze.
Porozmawiamy jeszcze o naszym de Tocqueville’u, pamiętaj. I przeczytasz go do ostatniej
strony. Ale tymczasem nie będę cię dłużej zatrzymywał. Jeszcze nie jest za późno na odrobinę
kawioru w Szalapinie. Potem będziesz mógł ją zabrać do Piazzy i trochę potańczyć.
– Właściwie… to bardzo młoda dama.

– Jak młoda?
– Ma z pięć albo sześć lat.
– Pięć albo sześć lat!
– Powiedziałbym, że prawie na pewno sześć.
– Gościsz prawie na pewno sześciolatkę?
– Tak…
– W swoim pokoju?
– Właśnie.
– Na jak długo?
– Kilka tygodni. Może miesiąc. Ale nie więcej niż dwa…
Osip się uśmiechnął i pokiwał głową.
– Rozumiem.
– Mówiąc absolutnie szczerze – wyznał hrabia – jak dotąd jej wizyta trochę zakłóca mój
porządek dnia. Ale chyba należało się tego spodziewać, biorąc pod uwagę, że dopiero się
zjawiła. Kiedy wprowadzimy pewne drobne zmiany i będzie się mogła zaaklimatyzować,
wszystko znowu zacznie działać bez zarzutu.
– Bez wątpienia – zgodził się Osip. – A tymczasem nie będę cię zatrzymywał.
Obiecując, że już na następne spotkanie przeczyta Tocqueville’a, hrabia pożegnał się
i wyślizgnął na korytarz, a Osip sięgnął po wino. Widząc, że butelka jest pusta, wziął niedopity
kieliszek hrabiego i przelał jego zawartość do swojego.
Czy pamiętał czasy, gdy jego dzieci miały prawie na pewno sześć lat? Gdy w godzinie przed
świtem na korytarzu słychać było tupot małych nóżek? Gdy nie można było znaleźć żadnego
przedmiotu mniejszego od jabłka, dopóki nie znalazł się sam tuż pod nogami? Gdy nie
doczytywało się książek, nie odpisywało na listy i każda myśl urywała się w połowie? Pamiętał
je, jakby to było wczoraj.
– Z całą pewnością – powiedział z uśmiechem. – Kiedy wprowadzą pewne drobne zmiany
i będzie mogła się zaaklimatyzować, wszystko znowu zacznie działać bez zarzutu…

Ogólnie rzecz biorąc, hrabia uważał, że dorośli ludzie nie powinni biegać po korytarzach. Gdy
jednak wyszedł ze spotkania z Osipem, dochodziła jedenasta, a już i tak mocno nadużył dobroci
Mariny. Robiąc zatem wyjątek tylko ten jeden raz, pobiegł korytarzem, skręcił za róg i wpadł
prosto na mężczyznę z poplątaną brodą, który chodził w tę i we w tę na szczycie schodów.
– Miszka!
– Ach. Jesteś, Saszo.
W chwili, gdy hrabia rozpoznał starego przyjaciela, pomyślał, że będzie musiał go pożegnać.
Cóż innego miał zrobić? Nie było innego wyjścia.
Przyjrzawszy się jednak twarzy Miszki, uświadomił sobie, że to niemożliwe. Najwyraźniej
wydarzyło się coś ważnego. Zatem zamiast się pożegnać, hrabia zaprowadził go do swojego
gabinetu, gdzie Miszka usiadł i zaczął obracać kapelusz w dłoniach.
– Czy nie miałeś przyjechać do Moskwy dopiero jutro? – odważył się spytać hrabia po
krótkiej chwili milczenia.
– Miałem – powiedział Miszka i machnął niedbale kapeluszem. – Ale na prośbę Szałamowa
przyjechałem dzień wcześniej…
Wiktor Szałamow, znajomy z ich czasów studenckich, był teraz starszym redaktorem
w „Goslitizdacie”. To on wpadł na pomysł, by Miszka zredagował tomy listów zebranych
Antona Czechowa – i Miszka ślęczał nad nimi od 1934 roku.
– Aha – ożywił się hrabia. – Pewnie już prawie skończyłeś.
– Prawie skończyłem – powtórzył Miszka ze śmiechem. – Masz całkowitą rację, Saszo.
Prawie skończyłem. W zasadzie pozostaje mi tylko usunąć jedno zdanie.
Oto, co się wydarzyło:
Tego dnia rano Michaił Mindicz przybył do Moskwy nocnym pociągiem z Leningradu.
Szpalty skierowano do drukarni i Szałamow zaprosił Miszkę do Głównego Domu Literatów na
uroczysty obiad. Gdy jednak tuż przed pierwszą Miszka zjawił się w sali recepcyjnej wydawcy,
Szałamow poprosił, by jeszcze raz przyszedł do jego gabinetu.
Usiedli i Szałamow pogratulował Miszce dobrze wykonanej pracy. Potem poklepał szpalty,
które – jak się okazało – wcale nie trafiły do drukarni, lecz leżały w najlepsze na biurku
redaktora.
Tak, ta praca wymaga dbałości o szczegół i erudycji, powiedział Szałamow. To doskonałe
dzieło naukowe. Przed drukowaniem należało jednak zająć się pewną drobną sprawą. Chodziło
o opuszczenie w liście z 6 czerwca 1904 roku.
Miszka dobrze znał ten list. Czechow napisał go w słodko-gorzkim tonie do swojej siostry
Marii, prognozując swój powrót do zdrowia zaledwie kilka tygodni przed śmiercią. Widocznie
podczas składu musiało umknąć jakieś słowo – co tylko pokazuje, że bez względu na to, ile razy
przeczyta się szpaltę, nigdy nie wyłapie się wszystkich pomyłek.
– Rzućmy okiem – powiedział Miszka.
– Proszę – odrzekł Szałamow, odwracając szpaltę, by Miszka mógł sam przeczytać list.

Berlin,
6 czerwca 1904

Droga Maszo,
piszę do ciebie z Berlina. Spędziłem tu już cały dzień. Po twoim wyjeździe w Moskwie
zrobiło się bardzo zimno, a nawet padał śnieg. Przez tę pogodę się przeziębiłem,
zacząłem mieć bóle reumatyczne w rękach i nogach, w nocy nie mogłem spać, mocno
schudłem, przyjmowałem zastrzyki z morfiny, brałem tysiące przeróżnych leków
i z wdzięcznością wspominam jedynie heroinę, którą kiedyś przepisał mi Altschuller.
Mimo to przed wyjazdem zacząłem odzyskiwać siły. Wrócił mi apetyt, zacząłem robić
sobie zastrzyki z arszenikiem i tak dalej, i tak dalej, i w końcu w czwartek wyjechałem
z kraju na bardzo wychudłych nogach. Miałem dobrą, przyjemną podróż. Tu, w Berlinie,
wynajęliśmy wygodny pokój w najlepszym hotelu. Bardzo mi się tutaj podoba, od dawna
nie jadłem tak dobrze i z takim apetytem. Mają tu wspaniały chleb, opycham się nim,
kawa jest doskonała, a kolacji nie sposób opisać słowami. Ludzie, którzy nigdy nie byli za
granicą, nie wiedzą, jak dobry może być chleb. Nie mają tu przyzwoitej herbaty
(wzięliśmy własną) ani naszych hors d’oeuvres, lecz poza tym wszystko jest wyborne,
mimo że kosztuje mniej niż w Rosji. Już przybrałem na wadze, a dzisiaj, mimo chłodu
w powietrzu, wybrałem się nawet w długą przejażdżkę do Tiergarten. Możesz zatem
powiedzieć matce i każdemu, kto będzie pytał, że wracam do zdrowia, albo nawet że już
wyzdrowiałem… I tak dalej, i tak dalej.

Twój
A. Czechow

Miszka przeczytał ten fragment raz, a potem drugi, przywołując w myślach obraz oryginału.
Po czterech latach większość z nich znał na pamięć. Choć bardzo się starał, nie zdołał zauważyć
rozbieżności.
– Czego brakuje? – spytał w końcu.
– Och – powiedział Szałamow tonem kogoś, kto nagle pojął istotę nieporozumienia między
przyjaciółmi. – Nie chodzi o to, że czegoś brakuje. Chodzi o to, że coś trzeba usunąć. O tu.
Szałamow wyciągnął rękę, by wskazać wers, w którym Czechow dzielił się pierwszymi
wrażeniami z wizyty w Berlinie, a zwłaszcza chwalił cudowny chleb Niemców i zauważał, że
Rosjanie, którzy nie podróżowali, nie mają pojęcia, jak dobry może być chleb.
– Ten fragment należy usunąć?
– Właśnie.
– Pominąć?
– Jak wolisz.
– A dlaczego, jeśli wolno spytać?
– Przez wzgląd na zwięzłość.
– Zatem żeby oszczędzić papier! A gdy już stąd wyjmę ten krótki fragment z szóstego
czerwca, gdzie każesz mi go umieścić? W banku? W szufladzie komody? W mauzoleum
Lenina?
Przytaczając tę rozmowę hrabiemu, Miszka coraz bardziej podnosił głos, jakby znów poczuł
oburzenie. Potem jednak zamilkł.
– A wtedy Szałamow – podjął po chwili – ten Szałamow z naszej młodości, oznajmił mi, że
jeśli o niego chodzi, mogę nawet wystrzelić ten fragment z armaty, ale muszę go usunąć. Wiesz,
co zrobiłem, Saszo? Domyślasz się?
Można by wysnuć wniosek, że człowiek mający skłonność do chodzenia w tę i we w tę jest
człowiekiem działającym z rozwagą – zważywszy na niezwykłą ilość czasu, jaki poświęca na
rozmyślanie o przyczynach i skutkach, o konsekwencjach i reperkusjach. Z doświadczenia
hrabiego wynikało jednak, że ludzie skłonni do chodzenia w tę i we w tę zawsze są o krok od
impulsywnego działania. Bo choć napędza ich logika, jest to logika wielopłaszczyznowa, wcale
nieprzybliżająca ich do zrozumienia, ani nawet do przekonania. Zostawia ich raczej w takiej
rozterce, że ostatecznie są narażeni na najbłahszy kaprys, na uwodzicielską moc pochopnego lub
lekkomyślnego działania – prawie jakby w ogóle się nie zastanawiali.
– Nie, Miszko – przyznał hrabia, mając już pewne złe przeczucia. – Nie domyślam się. Co
zrobiłeś?
Miszka przesunął ręką po czole.
– A cóż powinien zrobić człowiek w obliczu takiego szaleństwa? Wykreśliłem ten fragment.
A potem bez słowa wyszedłem.
Usłyszawszy to wyznanie, hrabia poczuł ogromną ulgę. Gdyby nie udręczona mina starego
przyjaciela, może nawet by się uśmiechnął. Trzeba bowiem przyznać, że ta sytuacja miała
w sobie coś prawdziwie komicznego. Mogłaby być opowiadaniem Gogola, w którym Szałamow
grałby rolę dobrze odżywionego członka tajnej rady, zachwyconego swoim stanowiskiem.
A obraźliwy fragment, domyślając się, jaki los go czeka, mógłby wyskoczyć przez okno, uciec
ulicą i zniknąć bez śladu – to znaczy dopóki nie zjawiłby się ponownie z jakąś francuską hrabiną
pod rękę, a do tego z binoklami i Légion d’honneur.
Hrabia jednak zachował poważną minę.
– Postąpiłeś ze wszech miar słusznie – pocieszył przyjaciela. – Chodziło tylko o kilka zdań.
O pięćdziesiąt słów z kilkuset tysięcy.
Hrabia zauważył, że w ogólnym rozrachunku Michaił ma wiele powodów do dumy. Od
dawna czekano na wydanie pełnej kolekcji listów Czechowa. Miała inspirować całe nowe
pokolenie naukowców i studentów, czytelników i pisarzy. A Szałamow? Z tym długim nosem
i małymi oczkami zawsze trochę przypominał hrabiemu fretkę, a przecież nie wolno dopuścić,
by fretka odebrała człowiekowi poczucie spełnienia albo powód do świętowania.
– Posłuchaj, przyjacielu – podsumował hrabia z uśmiechem – przyjechałeś nocnym
pociągiem i nie jadłeś obiadu. Po części w tym tkwi problem. Wracaj do hotelu. Weź kąpiel.
Zamów coś do jedzenia i kieliszek wina. Wyśpij się. A jutro wieczorem, tak jak planowaliśmy,
spotkamy się w Szalapinie, wzniesiemy toast za naszego brata Antona i porządnie się uśmiejemy
na koszt fretki.
Aleksander Iljicz, usiłując w ten sposób pocieszyć starego przyjaciela i podnieść go na
duchu, jednocześnie delikatnie popychał go w stronę drzwi.

Za dwadzieścia dwunasta hrabia wreszcie zszedł do sutereny i zapukał do pracowni Mariny.


– Tak mi przykro, że się spóźniłem – szepnął, gdy szwaczka otworzyła drzwi. – Gdzie jest
Zofia? Zaniosę ją na górę.
– Nie ma potrzeby szeptać, Aleksandrze. Zofia nie śpi.
– Nie pozwoliłaś jej zasnąć!
– Nikomu niczego nie zabraniałam – odparowała Marina. – Uparła się, żeby na ciebie
zaczekać.
Obydwoje weszli do środka, gdzie Zofia siedziała na krześle, zachowując idealną postawę.
Na widok hrabiego zeskoczyła na podłogę, podeszła do niego i wzięła go za rękę.
Marina uniosła brew, jakby chciała powiedzieć: „Widzisz…”.
Hrabia też uniósł brwi, jakby chciał odrzec: „A to ci dopiero…”.
– Dziękuję za kolację, ciociu Marino – powiedziała Zofia.
– Dziękuję za odwiedziny, Zofio.
Potem Zofia spojrzała na hrabiego.
– Możemy już iść.
– Oczywiście, moja droga.
Kiedy wyszli z zakładu Mariny, hrabia od razu zauważył, że mała Zofia jest gotowa do snu.
Nie wypuszczając jego ręki, poprowadziła go prosto do holu i do windy, po czym wcisnęła
przycisk piątego piętra, dodając komendę Presto!. Gdy dotarli do schodów dzwonnicy, nie
poprosiła, żeby zaniósł ją na górę, lecz właściwie sama go tam zaciągnęła. A kiedy pokazał jej
ich nowe pomysłowe łóżko piętrowe, ledwie rzuciła na nie okiem. Pobiegła korytarzem, żeby
umyć zęby i przebrać się w koszulę nocną.
Jednak wróciwszy z łazienki, zamiast wślizgnąć się pod kołdrę, wspięła się na krzesło przy
biurku.
– Nie chcesz iść spać? – zdziwił się hrabia.
– Zaczekaj – odrzekła, podnosząc rączkę, żeby go uciszyć.
Potem lekko przechyliła się w prawo, by wyjrzeć zza jego tułowia. Zdumiony hrabia odsunął
się i odwrócił – w samą porę, by zobaczyć, jak długonogi strażnik minut dogania krzywonogiego
brata pilnującego godzin. Gdy padli sobie w ramiona, sprężyny się poluzowały, trybiki
przekręciły i miniaturowy młoteczek zegara bijącego dwa razy zaczął sygnalizować nadejście
północy. Zofia słuchała, siedząc zupełnie nieruchomo. Potem, po dwunastym i ostatnim
dźwięku, zeskoczyła z krzesła i wspięła się na łóżko.
– Dobranoc, wujku Aleksandrze – powiedziała, po czym zasnęła, zanim hrabia zdążył
opatulić ją kołdrą.

Był to dla hrabiego długi dzień, jeden z najdłuższych, jakie pamiętał. Wyczerpany umył zęby
i przebrał się w piżamę prawie tak szybko jak Zofia. Potem, wracając do sypialni, wyłączył
światło i ułożył się na materacu pod sprężynami łóżka Zofii. To prawda, w łóżku hrabiego nie
było sprężyn, a puszki z pomidorami ledwie podtrzymywały posłanie Zofii dość wysoko, by
mógł się przekręcić na bok, lecz takie rozwiązanie było zdecydowanie lepsze od spania na
twardej podłodze. Mając zatem za sobą dzień, z jakiego jego ojciec byłby dumny, i słuchając
delikatnego oddechu Zofii, hrabia zamknął oczy i przygotował się do zapadnięcia w sen
pozbawiony snów. Niestety, sen nie przyszedł do naszego zmęczonego przyjaciela tak prędko.
Jak w szkockim tańcu, w którym tancerze tworzą dwa rzędy, by jeden z nich mógł
przemierzyć przejście w żwawych podskokach, kolejne zmartwienia hrabiego prezentowały się
jego umysłowi, wykonywały teatralny ukłon i zajmowały miejsce na końcu szeregu, by mogły
przed nim zatańczyć następne.
Czym konkretnie martwił się hrabia?
Niepokoił się o Miszkę. Choć naprawdę mu ulżyło, gdy odkrył, że przygnębienie przyjaciela
to skutek usunięcia czterech zdań na trzechsetnej stronie trzeciego tomu, jakieś złowrogie
przeczucie podpowiadało mu, że sprawa pięćdziesięciu słów jeszcze się nie skończyła…
Niepokoił się o Ninę i jej podróż na wschód. Niewiele słyszał o Siewwostłagu, lecz o Syberii
słyszał wystarczająco dużo, by wiedzieć, jak trudną drogę wybrała sobie Nina…
Niepokoił się o małą Zofię – nie tylko o krojenie jej mięsa i przebieranie. Wiedział, że bez
względu na to, czy mała dziewczynka będzie jadała w Piazzy, czy jeździła windą na piąte piętro,
jej obecność w Metropolu zostanie niebawem zauważona. Zofia miała wprawdzie spędzić
u hrabiego kilka tygodni, lecz zawsze istniało ryzyko, że przed powrotem Niny jakiś biurokrata
dowie się o jej pobycie i postanowi go zakazać…
I wreszcie, gwoli całkowitej szczerości, należy dodać, że hrabia niepokoił się o następny
poranek – kiedy to, poskubawszy herbatnik i podkradłszy mu truskawki, Zofia znowu wespnie
się na jego krzesło i spojrzy na niego tymi ciemnoniebieskimi oczami.
To chyba nieuniknione, że gdy w naszym życiu zachodzą zmiany, mimo wygodnego łóżka nie
możemy zasnąć i nękają nas obawy – te duże i te małe, te prawdziwe i te wyimaginowane.
Prawdę mówiąc, hrabia Rostow miał jednak dobre powody, by niepokoić się o swojego starego
przyjaciela Miszkę.
Gdy 21 czerwca późnym wieczorem Michaił Mindicz wyszedł z hotelu Metropol, poszedł za
radą hrabiego co do joty. Udał się prosto do swojego hotelu, wziął kąpiel, posilił się i ułożył do
snu. A kiedy się obudził, spojrzał na wydarzenia poprzedniego dnia z innej perspektywy.
W świetle poranka zobaczył, że hrabia miał całkowitą rację – że chodziło jedynie
o pięćdziesiąt słów. I przecież Szałamow nie poprosił go o usunięcie ostatnich zdań Wiśniowego
sadu albo Mewy. Chodziło mu o fragment, jaki mógłby się pojawić w korespondencji każdego
podróżnika po Europie i jaki Czechow najprawdopodobniej napisał bez większego
zastanowienia.
Ubrawszy się jednak i zjadłszy lekkie śniadanie, w drodze do Głównego Domu Literatów
Miszka przechodził obok pomnika Gorkiego na placu Arbackim, gdzie niegdyś stał pomnik
zamyślonego Gogola. Nie licząc Majakowskiego, Maksym Gorki był największym
współczesnym bohaterem Miszki.
– Oto człowiek – powiedział do siebie Miszka (stojąc na środku chodnika i ignorując
przechodniów) – który kiedyś pisał z tak świeżą i pozbawioną sentymentów bezpośredniością, że
jego wspomnienia z młodości stały się naszymi wspomnieniami z młodości.
Osiadłszy jednak we Włoszech, w trzydziestym czwartym dał się zwabić Stalinowi
z powrotem do Rosji i ulokować w willi Riabuszyńskiego, by nadzorować wprowadzanie
socrealizmu jako jedynego stylu w sztuce całego narodu rosyjskiego…
– I co z tego wynikło? – zwrócił się Miszka do pomnika.
Bułhakow, niemal zupełnie zrujnowany, od lat nie napisał ani słowa. Achmatowa odłożyła
pióro. Mandelsztam, odsiedziawszy wyrok, ponoć znów został aresztowany. A Majakowski?
Ech, Majakowski…
Miszka pociągnął się za brodę.
Z jaką śmiałością zapowiadał Saszy w dwudziestym drugim, że tych czworo sprzymierzy się,
by stworzyć dla Rosji nową poezję. Być może było to nieprawdopodobne. W końcu jednak
właśnie tak się stało. Stworzyli poezję milczenia.
– Tak, milczenie może być wyrazem opinii – powiedział Miszka. – Milczenie może być
formą protestu. Sposobem przetrwania. Ale może też być nurtem poezji posiadającym własne
metrum, tropy i konwencje. Poezji, której nie trzeba pisać za pomocą ołówków i piór, lecz którą
kreśli się w duszy z rewolwerem przystawionym do piersi.
Po tych słowach Miszka odwrócił się od Maksyma Gorkiego i Głównego Domu Literatów
i ruszył do redakcji „Goslitizdata”. Tam wspiął się po schodach, minął recepcjonistkę i otwierał
kolejne drzwi, dopóki w końcu nie znalazł fretki w sali konferencyjnej, gdzie prowadziła
zebranie. Na środku stołu stały półmiski z serem, figami i marynowanym śledziem i z jakiegoś
niewyjaśnionego powodu sam ich widok doprowadził Miszkę do furii. Młodsi redaktorzy i ich
zastępcy, wszyscy młodzi i gorliwi, odwrócili się od Szałamowa, by zobaczyć, kto wtargnął do
środka – co jeszcze bardziej rozwścieczyło Miszkę.
– Bardzo dobrze! – zawołał. – Widzę, że wyjęliście noże. Co będziecie dzisiaj kroić? Braci
Karamazow?
– Michaile Fiodorowiczu – powiedział wstrząśnięty Szałamow.
– A co to?! – krzyknął Miszka, wskazując młodą kobietę, która trzymała akurat kromkę
chleba ze śledziem. – Czy to chleb z Berlina? Ostrożnie, towarzyszko. Jeśli odgryziesz choćby
kęs, Szałamow wystrzeli cię z armaty.
Miszka czuł, że młoda kobieta uważa go za szaleńca, lecz mimo to odłożyła kanapkę na stół.
– Ha! – zawołał zwycięsko.
Szałamow wstał z krzesła, zdenerwowany i jednocześnie zaniepokojony.
– Michaile – powiedział. – Widać, że jesteś poruszony. Później z chęcią porozmawiam z tobą
w moim gabinecie o tym, co cię gnębi. Jak jednak widzisz, właśnie mamy zebranie. I czekają nas
jeszcze godziny pracy…
– Godziny pracy. Nie wątpię.
Miszka zaczął wyliczać resztę ich zadań, a przy każdym podnosił manuskrypt leżący przed
którymś z redaktorów i rzucał nim w Szałamowa.
– Trzeba usunąć pomniki! Wykreślić wersy! A o piątej nie możesz się spóźnić na kąpiel
z towarzyszem Stalinem. Bo jeśli się spóźnisz, kto wyszoruje mu plecy?
– On bredzi – powiedział młody mężczyzna w okularach.
– Michaile – błagał Szałamow.
– Przyszłością rosyjskiej poezji jest haiku! – podsumował Miszka, po czym z wielkim
zadowoleniem wyszedł i trzasnął drzwiami. Prawdę mówiąc, ten gest tak mu się spodobał, że
potem trzaskał wszystkimi drzwiami, jakie stanęły między nim a ulicą.
I co – by ponownie użyć tego sformułowania – z tego wynikło?
Nim minął dzień, sedno uwag Miszki dotarło do władz. Nim minął tydzień, zapisano je
słowo w słowo. W sierpniu dostał zaproszenie do siedziby NKWD w Leningradzie na
przesłuchanie. W listopadzie postawiono go przed jedną z pozasądowych trójek tamtej epoki.
A w marcu 1939 roku jechał pociągiem zmierzającym ku Syberii i krainie długich rozmyślań.
Martwiąc się o Ninę, hrabia prawdopodobnie miał rację, choć tego nigdy się nie dowiemy – nie
wróciła bowiem do Metropolu ani po miesiącu, ani po roku, ani nigdy więcej. W październiku
hrabia podjął pewne starania, by ustalić miejsce jej pobytu, lecz nadaremno. Można
przypuszczać, że Nina też próbowała skontaktować się z hrabią, lecz żadne wieści od niej nie
nadeszły i Nina Kulikowa najzwyczajniej zniknęła na przepastnym rosyjskim wschodzie.

Hrabia miał również rację, martwiąc się, że obecność Zofii w hotelu zostanie zauważona.
Bowiem nie tylko odnotowano jej przyjazd. Nim minęły dwa tygodnie, administracja na Kremlu
otrzymała list z informacją, że „były człowiek” przebywający w areszcie domowym na ostatnim
piętrze hotelu Metropol opiekuje się pięcioletnim dzieckiem nieznanego pochodzenia.
Gdy list dotarł do adresata, został uważnie przeczytany, ostemplowany i przekazany
wyższemu szczeblowi – gdzie ponownie go ostemplowano i skierowano jeszcze dwa piętra
wyżej. Tam spoczął na biurku i wystarczyłoby jedno pociągnięcie pióra, by w Metropolu zjawiła
się kierowniczka państwowego sierocińca.
Tak się jednak złożyło, że podczas pobieżnej analizy niedawnych znajomości owego „byłego
człowieka” wypłynęło nazwisko pewnej smukłej aktorki – która od lat była ponoć lubą
krągłolicego komisarza skierowanego niedawno do Politbiura. Siedząc w murach małego,
ponurego urzędu w wyjątkowo biurokratycznej gałęzi rządu, ogólnie rzecz biorąc, trudno jest
sobie wyobrazić świat na zewnątrz. Bez najmniejszego trudu można sobie jednak wyobrazić, co
stałoby się z karierą kogoś, kto pojmałby nieślubną córkę członka Politbiura i umieścił ją
w sierocińcu. Taką inicjatywę nagrodzono by opaską na oczy i papierosem.
W rezultacie przeprowadzono tylko niezwykle dyskretne rozeznanie. Uzyskano informacje
wskazujące, że wspomniana aktorka z całą pewnością od co najmniej sześciu lat jest związana
z członkiem Politbiura. Co więcej, pracownik hotelu potwierdził, że w dniu, w którym
dziewczynka zjawiła się w hotelu, przebywała w nim także aktorka. W tej sytuacji wszystkie
informacje zgromadzone w toku dochodzenia umieszczono w szufladzie pod kluczem (w razie
gdyby pewnego dnia mogły okazać się przydatne). A podły list, który zapoczątkował śledztwo,
podpalono i wyrzucono do kosza, gdzie było jego miejsce.

Zatem tak, hrabia miał wszelkie powody, by niepokoić się o Miszkę, Ninę i Zofię. Czy jednak
miał powód, by martwić się o następny poranek?
Jak się okazało, gdy już posłali łóżka i poskubali herbatniki, Zofia rzeczywiście wspięła się
na krzesło przy biurku. Zamiast jednak wyczekująco utkwić wzrok w hrabim, rozpoczęła litanię
dodatkowych pytań o Leniwągodzinę i jego rodzinę, jakby ułożyła je sobie we śnie.
A w kolejnych dniach człowiek, który od dawna szczycił się swoją umiejętnością
opowiadania historii w najbardziej zajmujący sposób, z naciskiem na najistotniejsze sprawy,
z konieczności stał się mistrzem dygresji, uwag na marginesie i przypisów, aż w końcu nauczył
się nawet wyprzedzać nieustające pytania Zofii, zanim sama zdążyła je sformułować.

Jak powszechnie wiadomo, gdy tańce naszych trosk zakłócają nam sen, najlepszym lekarstwem
jest liczenie baranów na łące. Jednak hrabia, który wolał jagnięcinę pieczoną w ziołach
i podawaną w sosie z czerwonego wina, wybrał zupełnie inną metodę. Wsłuchując się w oddech
Zofii, wrócił myślami do chwili, w której obudził się na twardej podłodze, i przeprowadzając
systematyczną rekonstrukcję swoich wizyt w holu, w Piazzy, w Bojarskiej, w apartamencie
Anny, w suterenie i w pracowni Mariny, starannie policzył, ile pięter pokonał w górę i w dół
w ciągu całego dnia. Chodził w myślach tam i z powrotem, licząc piętro za piętrem, aż dotarłszy
po raz ostatni do zegara bijącego dwa razy, osiągnął sumę równą pięćdziesięciu dziewięciu
i zapadł we w pełni zasłużony sen.
12
A. de Tocqueville, O demokracji w Ameryce, tłum. M. Król, Warszawa 1976, s. 272 (przyp. tłum.).
13
Tamże, s. 354 (przyp. tłum.).
Addenda

– Wujku Aleksandrze…?

– Zofia…?

– Nie śpisz, wujku Aleksandrze?

– Teraz już nie, moja droga. Co się stało?

– Zostawiłam Lalkę w pracowni cioci Mariny…


– Ach, tak…
1946

W sobotę 21 czerwca 1946 roku, gdy słońce wzeszło wysoko nad Kremlem, samotna postać
powoli wspięła się po schodach u nabrzeża Moskwy, minęła cerkiew Wasyla Błogosławionego
i ruszyła na plac Czerwony.
Ubrana w złachany zimowy płaszcz, szła, zataczając prawą nogą małe półkola. W innych
czasach złachany płaszcz w połączeniu z utykaniem mógłby sprawić, że człowiek wyróżniałby
się na tle tak jasnego letniego dnia. Jednak w 1946 roku w każdej części stolicy kuśtykali
mężczyźni w pożyczonych ubraniach. Właściwie to kuśtykali w każdym mieście w Europie.
Tego popołudnia na placu było tłoczno jak w dzień targowy. Kobiety w kwiecistych
sukienkach przystawały pod arkadami starego Państwowego Domu Towarowego. Przed bramą
Kremla młodzi chłopcy wspinali się na dwa czołgi-pomniki, a żołnierze w białych
dopasowanych marynarkach stali w regularnych odstępach, obserwując to z rękami luźno
założonymi za plecy. Przed wejściem do mauzoleum Lenina stała zaś kolejka stu pięćdziesięciu
obywateli.
Mężczyzna w złachanym płaszczu przystanął na chwilę, by popodziwiać zdyscyplinowane
zachowanie swoich rodaków czekających w długim ogonku. Z przodu stało ośmiu Uzbeków
z oklapniętymi wąsami, ubranych w swoje najlepsze jedwabne płaszcze, za nimi cztery
dziewczęta ze wschodu z długimi warkoczami i kolorowym haftem na czepkach, potem
dziesięciu muzykantów z Gruzji i tak dalej, i tak dalej – przedstawiciele kolejnych obwodów
cierpliwie czekali, by oddać cześć szczątkom człowieka, który umarł ponad dwadzieścia lat
temu.
Jeśli się czegoś nauczyliśmy, pomyślała samotna postać z krzywym uśmiechem, to
przynajmniej tego, jak stać w kolejkach.
Cudzoziemiec zapewne odniósłby wrażenie, że Rosja stała się krajem dziesięciu tysięcy
kolejek. Kolejki stały bowiem na przystankach tramwajowych, przed sklepami spożywczymi,
przed urzędami pracy, instytucjami zajmującymi się kształceniem i mieszkalnictwem. Tak
naprawdę nie było jednak dziesięciu tysięcy kolejek – ani nawet dziesięciu. Była jedna
wszechogarniająca kolejka, która biegła przez cały kraj i z powrotem. Największa innowacja
Lenina: kolejka, która – jak sam proletariat – była powszechna i nieskończona. Stworzył ją
dekretem z 1917 roku i osobiście stanął na jej czele, a jego towarzysze rzucili się, by ustawić za
nim. Rosjanie jeden po drugim zajmowali swoje miejsca i kolejka coraz bardziej się wydłużała,
aż objęła wszystkie aspekty życia. Zadzierzgano w niej przyjaźnie i nawiązywano romanse,
ćwiczono cierpliwość, praktykowano uprzejmość, a nawet zdobywano mądrość.
Jeśli ktoś jest skłonny stać w kolejce przez osiem godzin, by kupić bochenek chleba,
pomyślała samotna postać, to czymże jest parę godzin, by zobaczyć za darmo zwłoki bohatera?
Mijając miejsce, które niegdyś wybrał sobie sobór Kazańskiej Ikony Matki Bożej, skręcił
w prawo i poszedł dalej. Dotarłszy jednak na plac Teatralny, zatrzymał się. Gdy bowiem jego
wzrok przesunął się od Pałacu Związków do Teatru Wielkiego, a potem do Małego i wreszcie do
hotelu Metropol, ze zdumieniem stwierdził, że wiele dawnych fasad nie doznało najmniejszego
uszczerbku.

Dokładnie pięć lat temu Niemcy rozpoczęli operację Barbarossa – ofensywę, w ramach której
ponad trzy miliony żołnierzy rozlokowanych od Odessy po Bałtyk przekroczyło rosyjską
granicę.
Na początku operacji Hitler szacował, że Wehrmacht zdobędzie Moskwę w cztery miesiące.
Po zajęciu Mińska, Kijowa i Smoleńska pod koniec października niemieckie siły, pokonawszy
już blisko tysiąc kilometrów, zbliżały się do Moskwy od północy i południa, rozpoczynając
klasyczny manewr okrążający. W ciągu kilku dni miasto miało się znaleźć w zasięgu ich
artylerii.
Tymczasem w stolicy zapanowało lekkie bezprawie. Na ulicach tłoczyli się uchodźcy
i dezerterzy, którzy spali w prowizorycznych obozach i gotowali nad ogniskami kradzione
jedzenie. Siedzibę rządu przenoszono do Kujbyszewa i zaminowano szesnaście mostów
w mieście, by w razie potrzeby można je było natychmiast wysadzić w powietrze. Nad murami
Kremla unosiły się słupy dymu z ognisk, w których palono tajne akta, a na ulicach robotnicy,
którym nie płacono od miesięcy, obserwowali z nieobcym sobie złym przeczuciem, jak
w wiecznie rozświetlonych oknach starej fortecy stopniowo zapada ciemność.
13 października po południu obserwator – stojący w tym samym miejscu, w którym teraz stał
nasz obszarpany wędrowiec – ujrzałby zdumiewający widok. Grupka robotników pod wodzą
tajnej policji niosła krzesła z Teatru Wielkiego, zmierzając na stację metra imienia
Majakowskiego.
Tego samego dnia wieczorem całe Politbiuro zebrało się trzydzieści metrów pod
powierzchnią miasta. Znalazłszy się bezpiecznie poza zasięgiem niemieckiej artylerii, zasiedli
o dziewiątej przy długim stole zastawionym jedzeniem i winem. Tuż potem na stację zajechał
pociąg, drzwi się otworzyły i ze środka wyszedł Stalin w pełnym umundurowaniu. Zajmując
należne mu miejsce u szczytu stołu, marszałek Soso powiedział, że zebrał przywództwo partii
w dwóch celach. Po pierwsze, by zadeklarować, że choć zebrani mogą swobodnie udać się do
Kujbyszewa, on sam nigdzie się nie wybiera. Zamierzał trwać w Moskwie, dopóki nie zostanie
przelana ostatnia kropla rosyjskiej krwi. Po drugie, ogłosił, że 7 listopada rocznica rewolucji
będzie świętowana na placu Czerwonym tak jak zwykle.
Wielu moskwian zapamiętało tę paradę jako swoisty punkt zwrotny. Usłyszenie
pokrzepiających dźwięków Międzynarodówki przy akompaniamencie tupania pięćdziesięciu
tysięcy butów, gdy ich przywódca stał w dumnej pozie na mównicy, dodało im pewności siebie
i zwiększyło determinację. Zapamiętali, że tego dnia los zdecydowanie się odmienił.
Dla innych jednak ważniejsze było siedemset tysięcy żołnierzy, które Soso trzymał
w rezerwie na Dalekim Wschodzie i które – gdy trwały uroczyste obchody na placu
Czerwonym – cichaczem przerzucano przez kraj na pomoc Moskwie. Jeszcze inni zwróciliby
uwagę, że przez dwadzieścia osiem z trzydziestu jeden dni grudnia padał śnieg, który skutecznie
uziemił Luftwaffe. Rosjanom z pewnością nie zaszkodziło także to, że średnia temperatura
spadła do blisko minus trzydziestu stopni, a taki klimat był Wehrmachtowi równie obcy jak
siłom Napoleona. Bez względu na przyczynę, choć marsz od rosyjskiej granicy na przedmieścia
Moskwy zajął oddziałom Hitlera zaledwie pięć miesięcy, nigdy nie było im dane sforsować bram
miasta. Uboższe o milion jeńców i milion poległych, w styczniu 1942 roku musiały rozpocząć
odwrót, zostawiając miasto w zaskakująco nienaruszonym stanie.

Schodząc z chodnika, nasza samotna postać przepuściła młodego oficera jadącego motocyklem
z siedzącą w koszu dziewczyną w jaskrawopomarańczowej sukience. Minęła dwa zdobyte
niemieckie myśliwce prezentowane na placu ogołoconym z liści, a potem, przemknąwszy obok
głównego wejścia do Metropolu, skręciła za róg i zniknęła w uliczce za hotelem.
Afera, antytezy i alarm

O wpół do drugiej w gabinecie dyrektora hotelu Metropol hrabia Aleksander Iljicz Rostow usiadł
przed biurkiem naprzeciwko mężczyzny o wąskiej głowie i wyniosłej postawie.
Gdy otrzymał w Piazzy wezwanie od Laufra, założył, że sprawa jest pilna, ponieważ
posłaniec zaczekał, aż hrabia skończy pić kawę po posiłku, po czym natychmiast zaprowadził go
do gabinetu dyrektora. Gdy jednak hrabiego wepchnięto już do środka, Laufer nie raczył nawet
podnieść oczu znad dokumentów, które podpisywał. Zamiast tego machnął piórem w stronę
pustego krzesła jak ktoś, kto chce dać do zrozumienia, że zajmie się gościem za chwilę.
– Dziękuję – powiedział hrabia, przyjmując to zdawkowe zaproszenie zdawkowym
kiwnięciem głową.
Aleksander Iljicz, człowiek z natury nieskłonny do bezczynnego siedzenia, wykorzystał
puste minuty na przyjrzenie się gabinetowi, który przeszedł pewną metamorfozę, odkąd przestał
w nim urzędować Józef Halecki. Biurko byłego dyrektora wprawdzie nadal tu stało, lecz nie było
już imponująco puste. Oprócz sześciu stosów kartek leżały na nim zszywacz, uchwyt na pióro
oraz dwa telefony (prawdopodobnie po to, by Laufer mógł przełączyć Komitet Centralny na
czekanie i wykręcić numer Politbiura). W miejscu bordowego szezlonga, na którym rzekomo
wylegiwał się stary Polak, stały teraz trzy szare szafy na dokumenty zaopatrzone w zamki ze
stali nierdzewnej. A urocze sceny polowań, niegdysiejsza ozdoba mahoniowych paneli boazerii,
zastąpiono oczywiście portretami messieurs Stalina, Lenina i Marksa.
Opatrzywszy podpisem dwanaście arkuszy papieru, wielce zadowolony Laufer przysunął
siódmą stertę do krawędzi biurka, odłożył pióro i po raz pierwszy spojrzał hrabiemu w oczy.
– Zakładam, że wstajecie wcześnie rano, Aleksandrze Iljiczu – powiedział po chwili
milczenia.
– Ludzie czynu zwykle tak robią.
Kącik ust Laufra leciutko powędrował w górę.
– Tak, oczywiście. Ludzie czynu.
Sięgnął nad biurkiem, by wyrównać najświeższy stos kartek.
– I koło siódmej jecie śniadanie w swoim pokoju…?
– Zgadza się.
– Następnie o ósmej macie w zwyczaju czytać gazety w holu.
A niech go licho, pomyślał hrabia. Zakłóca niezwykle przyjemny posiłek, przysyłając
posłańca z wezwaniem. Najwyraźniej coś mu chodzi po głowie. Ale czy zawsze musi wybierać
okrężną drogę? Czy nie potrafi zapytać wprost? Nie docenia takiej możliwości? Czy będą tu
siedzieć i analizować minuta po minucie typowy rozkład dnia hrabiego – podczas gdy za
niespełna godzinę ma się odbyć spotkanie triumwiratu?
– Tak – potwierdził hrabia z lekkim zniecierpliwieniem. – Rano czytam poranne gazety.
– W holu. Schodzicie do holu.
– Bez wątpienia, schodzę po schodach, żeby czytać, korzystając z wygód holu.
Laufer opadł na oparcie krzesła i rzucił hrabiemu najkrótszy z uśmiechów.
– Może zatem wiecie o incydencie, który miał miejsce dzisiaj za kwadrans ósma rano
w korytarzu na czwartym piętrze…

Gwoli wyjaśnienia, hrabia wstał tuż po siódmej. Po piętnastu przysiadach i piętnastu skłonach,
po kawie, herbatniku i codziennej porcji owoców (tym razem mandarynka), wykąpawszy się,
ogoliwszy i ubrawszy, ucałował Zofię w czoło i wyszedł z pokoju z zamiarem poczytania gazet
w swoim ulubionym fotelu w holu. Zszedł piętro niżej po schodach dzwonnicy i, jak to
miał w zwyczaju, ruszył korytarzem ku głównym schodom. Gdy jednak skręcił w stronę stopni,
na dole usłyszał jakieś poruszenie.
W pierwszej chwili brzmiało to tak, jakby piętnaście osób krzyczało w dwudziestu językach.
Towarzyszyło temu trzaskanie drzwiami, brzęk tłuczonych talerzy i dość uporczywe gęganie
o wyraźnie ptasim brzmieniu. Gdy mniej więcej za kwadrans ósma hrabia dotarł na czwarte
piętro, rzeczywiście zastał tam istny chaos.
Prawie wszystkie drzwi były otwarte i prawie wszyscy goście wylegli na korytarz. Wśród
zebranych było dwóch francuskich dziennikarzy, szwajcarski dyplomata, trzech uzbeckich
handlarzy futer, przedstawiciel Kościoła rzymskokatolickiego i repatriowany tenor operowy
z pięcioosobową rodziną. Większość członków tego zebrania, wciąż w piżamach, wymachiwała
rękami i wyrażała się z całą stanowczością – podczas gdy trzy dorosłe gęsi biegały im między
nogami, wrzeszcząc i trzepocząc skrzydłami.
Kilka kobiet sprawiało wrażenie tak wystraszonych, jakby natknęły się na harpie. Żona
tenora kuliła się za szerokim torsem męża, a Kristina, jedna z hotelowych pokojówek, przywarła
plecami do ściany, przyciskając do piersi pustą tacę, podczas gdy u jej stóp spoczywały sterta
sztućców i kasza.
Kiedy trzech synów tenora wykazało się siłą, przeganiając trzy ptaki na trzy różne strony,
ambasador Watykanu doradził śpiewakowi w sprawie odpowiedniego wychowania dzieci.
Tenor, który znał tylko kilka słów po włosku, poinformował prałata (fortissimo), że nie jest
człowiekiem, z którym można sobie pogrywać. Szwajcarski dyplomata, władający płynnie
zarówno rosyjskim, jak i włoskim, zilustrował słynną skłonność swej nacji do neutralności,
wysłuchując bez słowa obu mężczyzn. Gdy prałat zrobił krok do przodu, by przedstawić swoje
racje z większym namaszczeniem, jedna z gęsi, zapędzona w róg przez najstarszego syna tenora,
przemknęła mu między nogami i wpadła do apartamentu – a wtedy pewna młoda kobieta,
zdecydowanie niebędąca przedstawicielką Kościoła rzymskokatolickiego, wybiegła na korytarz
owinięta jedynie niebieskim kimonem.
Tymczasem wrzawa najwidoczniej wyrwała ze snu gości na piątym piętrze, gdyż kilkoro
z nich hałaśliwie zeszło po schodach, by zobaczyć, co to za zamieszanie. Na czele kontyngentu
przybył amerykański generał – poważna figura pochodząca z terenów znanych ponoć jako
„Wielki Stan Teksas”. Po błyskawicznej ocenie sytuacji chwycił jedną z gęsi za szyję. Szybkość,
z jaką pojmał ptaka, zaskarbiła mu zaufanie zgromadzonych. Kilka osób nagrodziło go nawet
brawami. A przynajmniej nagradzało, dopóki nie zbliżył do gęsiej szyi drugiej ręki z wyraźnym
zamiarem skręcenia ptakowi karku. Wywołało to krzyk młodej kobiety w niebieskim kimonie,
łzy córki tenora i ostrą reprymendę ze strony szwajcarskiego dyplomaty. Powstrzymany akurat
w chwili podjęcia zdecydowanego działania, generał wyraził poirytowanie nieudolnością cywili,
wszedł do apartamentu prałata i wyrzucił gęś przez okno.
Po chwili zaangażowany w przywracanie ładu generał wrócił i zręcznie pojmał drugiego
ptaka. Gdy go jednak podniósł, chcąc zapewnić zgromadzonych o swych pokojowych
zamiarach, rozwiązał mu się pasek szlafroka i rozchyliły się poły, ukazując znoszoną parę
oliwkowych slipów, na widok których żona tenora zemdlała.
Obserwując to zajście ze szczytu schodów, hrabia poczuł, że ktoś obok niego stoi.
Odwróciwszy się, stwierdził, że to adiutant generała, towarzyski gość, który stał się w Szalapinie
czymś w rodzaju stałego elementu wyposażenia. Adiutant omiótł scenę jednym spojrzeniem,
westchnął zadowolony, a potem powiedział, nie zwracając się do nikogo konkretnego:
– Jak ja uwielbiam ten hotel.

Czy zatem hrabia „wiedział”, co się wydarzyło w korytarzu na czwartym piętrze za kwadrans
ósma? Równie dobrze można by spytać, czy Noe wiedział o potopie albo Adam o jabłku.
Oczywiście, że wiedział. Nikt na całym świecie nie wiedział tego lepiej. Jaki aspekt tej wiedzy
mógł jednak uzasadniać zakłócenie delektowania się kawą?
– Poranne wydarzenia są mi znane – potwierdził hrabia – ponieważ gdy się rozegrały, akurat
schodziłem po schodach.
– Więc byliście naocznym świadkiem tej awantury…?
– Tak. Widziałem te błazeństwa na własne oczy. Mimo to nie jestem pewien, dlaczego się tu
znalazłem.
– Mówicie, że – jak by to ująć – nie macie pojęcia, do czego zmierzam.
– W rzeczy samej, jestem zdezorientowany. Zdumiony.
– Oczywiście.
Po chwili milczenia Laufer zaprezentował swój uśmiech szachisty. Potem, jakby
przechadzanie się po gabinecie w środku rozmowy było czymś zupełnie normalnym, wstał
i podszedł do ściany, gdzie ostrożnie wyprostował portret pana Marksa, który przekrzywił się na
haczyku i rzeczywiście uchybiał ideologicznej powadze pomieszczenia.
Odwracając się, podjął:
– Rozumiem, dlaczego opisując te niefortunne wydarzenia, wolicie je określać mianem
błazeństw zamiast awantury. Błazeństwa zdają się sugerować pewną dziecinność…
Hrabia przez chwilę zastanawiał się nad jego słowami.
– Chyba nie podejrzewa pan synów tenora?
– Bynajmniej. Gęsi siedziały przecież zamknięte w klatce w spiżarni Bojarskiej.
– Sugeruje pan, że Emil miał z tym coś wspólnego?
Laufer zignorował pytanie hrabiego i wrócił na swoje miejsce za biurkiem.
– Hotel Metropol – poinformował hrabiego, choć wcale nie było takiej potrzeby – gości
najznamienitszych na świecie mężów stanu i największych artystów. Gdy wychodzą z pokoi,
mają prawo oczekiwać niezrównanych wygód, niedoścignionej obsługi i poranków bez awantur.
Nie muszę zatem dodawać – podsumował, sięgając po pióro – że zamierzam gruntownie zbadać
okoliczności tej sprawy.
– Cóż – odrzekł hrabia, wstając – jeśli sprawa wymaga gruntownego zbadania, jestem
pewny, że nikt nie nadaje się do tego lepiej niż pan.

Pewną dziecinność, mruknął hrabia, wyszedłszy z gabinetu dyrektora. Poranki bez awantur…
Czy Laufer uważał go za głupca? Czy choćby przez chwilę sądził, że hrabia nie domyślił się,
o co mu chodzi? Co insynuuje? Że mała Zofia miała w tym jakiś udział?
Hrabia nie tylko doskonale wiedział, do czego zmierza Laufer, lecz także mógł odeprzeć jego
atak kilkoma własnymi insynuacjami – w dodatku pentametrem jambicznym, ot co! Pomysł, że
Zofia jest w to zamieszana, był jednak tak nieuzasadniony, tak groteskowy, tak oburzający, że
nie zasługiwał na odpowiedź.
Nie, nie można było zaprzeczyć, że Zofia ma pewną skłonność do dokazywania – każde
trzynastoletnie dziecko powinno ją mieć. Nie była jednak żadną trzpiotką. Żadną szelmą.
Żadnym ladaco. Gdy hrabia wrócił z gabinetu dyrektora, siedziała w holu, pochylona nad jakimś
opasłym podręcznikiem. Był to obrazek znany całemu personelowi Metropolu. Godzinami
przesiadywała w fotelu, ucząc się na pamięć stolic państw, koniugacji czasowników i obliczając
x albo y. Z takim samym poświęceniem uczyła się od Mariny szyć, a od Emila gotować sosy. Ba,
wystarczyło poprosić którąkolwiek ze znających ją osób, żeby ją opisała, a powiedziałaby, że
Zofia jest pilna, nieśmiała i dobrze wychowana – słowem: pokorna.
Wchodząc po schodach na wyższe piętra, hrabia niczym zawodowy prawnik wyliczał
związane ze sprawą fakty: w ciągu ośmiu lat Zofia ani razu nie miała napadu złości, codziennie
myła zęby i bez sprzeciwu szła do szkoły. Bez względu na to, czy należało się ciepło ubrać,
przyłożyć się do czegoś czy zjeść groszek, robiła to bez narzekania. Nawet zabawa, którą sama
wymyśliła i bardzo polubiła, wymagała opanowania nietypowego u osób w jej wieku.
Oto, na czym polegała:
Siedzieli we dwoje gdzieś w hotelu – powiedzmy, czytali w swoim gabinecie w niedzielny
poranek. Gdy zegar wybił południe, hrabia odkładał książkę i oznajmiał, że idzie na
cotygodniową wizytę u fryzjera. Zszedłszy na dół dzwonnicy, ruszał korytarzem ku głównym
schodom i pokonywał pięć pięter w dół, do sutereny, gdzie minąwszy kwiaciarnię i kiosk
z gazetami, zjawiał się u fryzjera i… zastawał tam Zofię czytającą spokojnie na ławce pod
ścianą.
Rzecz jasna prowadziło to do wzywania imienia Pana Boga nadaremno i do wypuszczania
z rąk tego, co akurat się niosło (w tym roku jak dotąd trzech książek i kieliszka wina).
Pomijając to, że dla człowieka dobiegającego sześćdziesiątki taka zabawa mogła się okazać
śmiertelna, nie sposób było nie podziwiać umiejętności młodej damy. Odnosiło się wrażenie, że
potrafi ona w mgnieniu oka przenieść się z jednego końca hotelu na drugi. Przez lata poznała na
wylot wszystkie ukryte korytarze, tylne przejścia i drzwi, a przy okazji zyskała niebywałe
wyczucie czasu. Szczególnie imponujący był jednak jej nieziemski spokój w chwili ponownego
spotkania. Bez względu na to, jak długo albo jak szybko biegła, nie było bowiem po niej widać
najmniejszego zmęczenia. Serce jej nie kołatało, oddech nie przyspieszał, a czoła nie zraszał pot.
W dodatku nawet przez chwilę nie chichotała i nie przejawiała najmniejszego zadowolenia.
Przeciwnie. Z uważną, nieśmiałą i grzeczną miną witała hrabiego przyjaznym skinieniem
i przenosząc wzrok z powrotem na książkę, skromnie przewracała kartkę.
Pomysł, że tak opanowane dziecko mogłoby spiskować w celu wypuszczenia gęsi, był
zwyczajnie niedorzeczny. Równie dobrze można było oskarżyć Zofię o zburzenie wieży Babel
albo utrącenie nosa Sfinksowi.
Owszem, jadła w kuchni kolację, gdy chef de cuisine otrzymał wiadomość, że pewien
szwajcarski dyplomata, który zamówił pieczoną gęś, podał w wątpliwość świeżość drobiu.
I trzeba przyznać, że była oddana swojemu wujkowi Emilowi. Jak jednak trzynastolatka miałaby
niepostrzeżenie zagonić trzy dorosłe gęsi na czwarte piętro międzynarodowego hotelu o siódmej
rano? Już sam ten pomysł – uznał hrabia, otwierając drzwi do swojego pokoju – przeczył
zdrowemu rozsądkowi, łamał prawa natury i kpił z…
– Iesu Christi!
Zofia, która przed chwilą była w holu, siedziała przy biurku wielkiego księcia, pochylając się
pilnie nad książką.
– O, witaj, papo – powiedziała, nie podnosząc głowy.

– Widzę, że nie uważa się już za stosowne podnieść głowy znad książki, gdy do pokoju
wchodzi dżentelmen.
Zofia odwróciła się w jego stronę.
– Przepraszam, papo. Pochłonęła mnie lektura.
– Hmm. A cóż takiego czytasz?
– Esej o kanibalizmie.
– Esej o kanibalizmie!
– Autorstwa Michela de Montaigne’a.
– Ach. Tak. No cóż. Jestem pewny, że ten czas nie pójdzie na marne – uznał hrabia.
Gdy jednak skierował się w stronę gabinetu, pomyślał: Michel de Montaigne…, po czym
zerknął na dół biblioteczki.

– Czy to Anna Karenina?
Zofia podążyła za jego spojrzeniem.
– Tak sądzę.
– Ale co ona tam robi?
– Była najbardziej zbliżona grubością do Montaigne’a.
– Najbardziej zbliżona grubością!
– Coś się stało?

– Powiem tylko tyle, że Anna Karenina nigdy nie wsunęłaby cię pod biblioteczkę wyłącznie
dlatego, że akurat byłabyś równie gruba jak Montaigne.

– Już sam pomysł jest niedorzeczny – powiedział hrabia. – Jak trzynastolatka miałaby przez
nikogo niezauważona zapędzić dwa piętra wyżej trzy dorosłe gęsi? Zresztą pytam: czy takie
zachowanie jest w ogóle zgodne z jej charakterem?
– Zdecydowanie nie – powiedział Emil.
– Ani trochę – przyznał Andriej.
Trzej mężczyźni pokręcili głowami, wyrażając kolektywne oburzenie.
Jedną z korzyści wspólnej pracy przez wiele lat jest to, że można szybko załatwić codzienne
procedury i mieć dość czasu na dyskusje o ważniejszych sprawach – takich jak reumatyzm,
ułomności transportu publicznego oraz małostkowość ludzi awansowanych z niewiadomego
powodu. Po dwóch dekadach członkowie triumwiratu wiedzieli już co nieco o ograniczonych
osobnikach siedzących za stosami kartek i o tak zwanych smakoszach z Genewy niepotrafiących
odróżnić gęsi od kuropatwy.
– Oburzające – powiedział hrabia.
– Bez dwóch zdań.
– I żeby wzywać mnie pół godziny przed jedną z naszych codziennych narad, na których
nigdy nie brakuje ważnych spraw do omówienia.
– Otóż to – przyznał Andriej. – A skoro o tym mowa, Aleksandrze…
– Tak?
– Czy zanim otworzymy wieczorem, mógłbyś kogoś poprosić o posprzątanie w kuchennej
windzie?
– Oczywiście. Ktoś nabałaganił?
– Obawiam się, że tak. Z jakiegoś powodu wala się tam mnóstwo piór…
Mówiąc to, Andriej uniósł jeden ze swoich legendarnych palców, by podrapać się po górnej
wardze. Emil udał, że sączy herbatę. A hrabia? Otworzył usta ze zdecydowanym zamiarem
wygłoszenia doskonałej riposty – takiej, która poszłaby komuś w pięty, a potem przez lata była
cytowana przez innych.
Rozległo się jednak pukanie do drzwi i do środka wszedł młody Ilja z drewnianą łyżką.
Podczas wielkiej wojny ojczyźnianej Emil tracił po kolei doświadczonych członków zespołu,
nawet pogwizdującego Stanisława. W końcu wszystkich sprawnych mężczyzn wcielono do
wojska i szef kuchni został zmuszony do zatrudnienia nastolatków. Dlatego Ilja, przyjęty
w 1943 roku, już w 1945, w dojrzałym wieku lat dziewiętnastu, został awansowany według
starszeństwa na sous-chefa. Dając wyraz swojemu umiarkowanemu zaufaniu, Emil nie obdarzył
go nożem, lecz łyżką.
– Co tam? – spytał szef kuchni, spoglądając na niego ze zniecierpliwieniem.
W odpowiedzi Ilja się zawahał.
Emil spojrzał na pozostałych członków triumwiratu i przewrócił oczami, co miało oznaczać:
„Widzicie, co ja muszę znosić?”. Później ponownie zwrócił się do ucznia:
– Jak widać, mamy wiele spraw do załatwienia. Ale najwyraźniej wydarzyło się coś tak
ważnego, że poczułeś potrzebę, żeby nam przeszkodzić. No więc wyduś to z siebie, zanim
padniemy z niecierpliwości.
Młodzieniec otworzył usta, lecz zamiast się wytłumaczyć, tylko skierował łyżkę w stronę
kuchni. Podążając za sztućcem, członkowie triumwiratu spojrzeli przez okno i tam, w kuchni,
obok drzwi prowadzących na tylne schody, ujrzeli jakiegoś nieszczęśnika w obszarpanym
zimowym płaszczu. Na jego widok Emil spurpurowiał.
– Kto go wpuścił?
– Ja, proszę pana.
Emil wstał tak gwałtownie, że o mało nie przewrócił krzesła. Potem, niczym dowódca
zrywający epolety z ramion niesubordynowanego oficera, wyrwał łyżkę z ręki Ilji.
– A więc zostałeś komisarzem do spraw bęcwałów, tak? Hę? Kiedy tylko spuściłem cię
z oka, awansowano cię na sekretarza generalnego partaczy?
Młodzieniec zrobił krok do tyłu.
– Nie, proszę pana. Nie awansowano mnie.
Emil walnął łyżką w stół, o mało nie rozłupując jej wzdłuż.
– Oczywiście, że nie! Ile razy ci powtarzałem, żebyś nie wpuszczał żebraków do kuchni? Nie
rozumiesz, że jeśli dzisiaj dasz mu skórkę od chleba, jutro zjawi się tu pięciu jego przyjaciół,
a pojutrze pięćdziesięciu?
– Tak, proszę pana, ale… ale…
– Ale ale ale co?
– On nie prosił o jedzenie.
– Hę?
Młody człowiek wskazał hrabiego.
– Pytał o Aleksandra Iljicza.
Andriej i Emil ze zdziwieniem spojrzeli na kolegę. Hrabia zaś spojrzał przez okno na
żebraka. Potem bez słowa wstał, wyszedł z biura i uściskał serdecznego przyjaciela, którego nie
widział od ośmiu długich lat.

Andriej i Emil nigdy nie widzieli tego człowieka, lecz gdy tylko usłyszeli, jak ma na imię,
domyślili się, kim jest: mężczyzną, który mieszkał z hrabią nad szewcem, mężczyzną, który
pokonał tysiąc kilometrów pięciometrowymi odcinkami, wielbicielem Majakowskiego
i Mandelsztama, osądzonym i jak bardzo wielu innych skazanym zgodnie z artykułem
pięćdziesiątym ósmym.
– Rozgośćcie się – podsunął Andriej, wykonując zapraszający gest. – Możecie skorzystać
z biura Emila.
– Oczywiście – zgodził się Emil. – Z mojego biura.
Obdarzony bezbłędnym instynktem Andriej poprowadził Miszkę ku krzesłu odwróconemu
od kuchni, a Emil położył na stole chleb i sól – stary rosyjski symbol gościnności. Po chwili
wrócił z talerzem pełnym ziemniaków i kotletów cielęcych. Potem szef kuchni i maître d’hôtel
pożegnali się i wyszli, zamykając drzwi, by dwaj starzy przyjaciele mogli spokojnie
porozmawiać.
Miszka popatrzył na stół.
– Chleb i sól – powiedział z uśmiechem.
Gdy hrabia spojrzał na Miszkę, zaczęły nim targać sprzeczne emocje. Z jednej strony czuł
szczególną radość z powodu nieoczekiwanego spotkania z przyjacielem z młodych lat –
wydarzenia miłego bez względu na okoliczności. Z drugiej jednak stanął w obliczu
niezaprzeczalnych faktów związanych z wyglądem Miszki. Przyjaciel był o piętnaście kilo
lżejszy, miał zniszczony płaszcz i powłóczył nogą. Nic dziwnego, że Emil wziął go za żebraka.
Oczywiście w ostatnich latach hrabia widział, jak upływ czasu odciska piętno na triumwiracie.
Zauważył sporadyczne drżenie lewej ręki Andrieja i postępującą głuchotę Emila. Zauważył
siwiejące włosy pierwszego i rzednące drugiego. Lecz w wypadku Miszki nie chodziło
wyłącznie o niszczące działanie czasu. Miszka nosił ślady wpływu człowieka na człowieka,
epoki na jej potomka.
Chyba najbardziej uderzył go grymas Miszki. W młodości Miszka był poważny aż do
przesady i nigdy nie mówił z ironią. Gdy jednak powiedział „chleb i sól”, na jego twarzy widniał
sarkastyczny uśmiech.
– Miszko, jak dobrze cię widzieć – odezwał się po chwili hrabia. – Nie potrafię opisać, jak
mi ulżyło, gdy dotarła do mnie wieść, że cię wypuszczono. Kiedy wróciłeś do Moskwy?
– Nie wróciłem – odrzekł przyjaciel, wciąż z tym nowym uśmiechem.
Miszka wyjaśnił, że gdy sumiennie odsiedział osiem lat, nagrodzono go „minus szóstką”. By
przyjechać do Moskwy, pożyczył paszport od życzliwej osoby o twarzy nieco podobnej do jego.
– Czy to rozsądne? – spytał zatroskany hrabia.
Miszka wzruszył ramionami.
– Dziś rano przyjechałem z Jawasu pociągiem. Wieczorem wracam do Jawasu.
– Jawas… Gdzie to jest?
– Gdzieś między miejscem, w którym uprawia się pszenicę, a miejscem, w którym je się
chleb.
– Wykładasz…? – spytał nieśmiało hrabia.
– Nie – odrzekł Miszka, kręcąc głową. – Nie zachęcają nas do uczenia innych. Ale nie
zachęcają nas też do czytania i pisania. Właściwie to nie zachęcają nas nawet do jedzenia.
I Miszka zaczął opowiadać o swoim życiu w Jawasie, a robiąc to, tak często używał
pierwszej osoby liczby mnogiej, że hrabia założył, iż przeprowadził się tam z kimś poznanym
w obozie. Powoli jednak stało się jasne, że mówiąc „my”, Miszka nie miał na myśli żadnej
konkretnej osoby. Dla Miszki „my” oznaczało wszystkich więźniów, i to nie tylko tych
z Archangielska. Obejmowało co najmniej milion ludzi, którzy harowali na Wyspach
Sołowieckich albo w Siewwostłagu, albo nad Biełomorkanałem, bez względu na to, czy harowali
tam w latach dwudziestych, trzydziestych, czy robili to nadal14.
Miszka milczał.
– Zabawne, jakie myśli przychodzą do człowieka nocą – powiedział po chwili. – Gdy
rzuciliśmy łopaty i powlekliśmy się do baraków, połykaliśmy kleik i złaknieni snu naciągaliśmy
koce pod brody. Nieuchronnie dopadały nas jednak jakaś niespodziewana myśl, jakieś
nieproszone wspomnienie, domagając się, by je pochwycić, zmierzyć i zważyć. I przez wiele
nocy rozmyślałem o tym Niemcu, którego poznałeś w barze – o tym, który twierdził, że wódka
to jedyny wkład Rosji w życie Zachodu i że nikt nie jest w stanie wymienić trzech innych.
– Dobrze to pamiętam. Pożyczyłem od ciebie opinię, że Tołstoj i Czechow to podpory
narracji, przywołałem Czajkowskiego, a potem zamówiłem temu prostakowi porcję kawioru.
– Otóż to.
Miszka pokręcił głową, a potem z tym swoim nowym uśmiechem spojrzał na hrabiego.
– Pewnej nocy kilka lat temu przyszła mi do głowy kolejna rzecz, Saszo.
– Piąta zasługa?
– Tak, piąta zasługa: spalenie Moskwy.
Hrabia był zdumiony.
– Masz na myśli tysiąc osiemset dwunasty?
Miszka pokiwał głową.
– Wyobrażasz sobie minę Napoleona, gdy obudzono go o drugiej w nocy i wyszedł ze swojej
nowiuteńkiej sypialni na Kremlu, by zobaczyć, że miasto, po które wyciągnął rękę zaledwie
kilka godzin wcześniej, zostało podpalone przez jego mieszkańców? – Miszka cicho się
roześmiał. – Tak, przyjacielu, spalenie Moskwy było wyjątkowo rosyjskie. Co do tego nie może
być wątpliwości. Nie był to bowiem odosobniony przypadek, lecz przejaw przypadku. Jeden
przykład wyjęty z historii tysięcy. Dlatego że jako naród my, Rosjanie, dowiedliśmy swej
niezwykłej biegłości w niszczeniu tego, cośmy stworzyli.
Być może z powodu utykania Miszka już nie wstawał, by chodzić tam i z powrotem, lecz
hrabia widział, że chodzi tam i z powrotem oczami.
– Każdy kraj ma swoje wspaniałe płótno, Saszo, tak zwane arcydzieło, które wisi w świętym
miejscu i pokazuje kolejnym pokoleniom kwintesencję tożsamości narodowej. Francuzi mają
Wolność wiodącą lud na barykady Delacroix, Holendrzy Straż nocną Rembrandta, Amerykanie
Waszyngtona przeprawiającego się przez Delaware, a my, Rosjanie? My mamy dwa bliźniacze
obrazy: Piotr Wielki przesłuchuje carewicza Aleksego w Peterhofie Nikołaja Gaya i Cara Iwana
Groźnego i jego syna Iwana 16 listopada 1518 roku Ilii Riepina. Od dziesięcioleci
społeczeństwo czci te dwa obrazy, krytycy je wychwalają, a pilni studenci sztuk pięknych
szkicują. Lecz cóż one przedstawiają? Na jednym nasz wielce oświecony car podejrzliwie
przygląda się swojemu najstarszemu synowi, będąc o krok od skazania go na śmierć, a na
drugim bezlitosny Iwan tuli ciało pierworodnego po tym, jak już sięgnął po ostateczny środek
i uderzył go berłem w głowę. Nasze kościoły słyną na cały świat z niepowtarzalnego piękna,
z kolorowych iglic i nieprawdopodobnych kopuł, a my równamy je po kolei z ziemią. Obalamy
posągi dawnych bohaterów i zrywamy ich nazwiska z ulic, jakby byli wytworem naszej
wyobraźni. Swoich poetów albo uciszamy, albo cierpliwie czekamy, aż sami zamilkną.
Miszka sięgnął po widelec, wbił go w nietkniętą cielęcinę i podniósł mięso.
– Wiesz, że w tysiąc dziewięćset trzydziestym, gdy ogłosili obowiązkową kolektywizację
rolnictwa, połowa naszych chłopów wolała zaszlachtować swoje bydło, niż oddać je
kooperatywom? Czternaście milionów bydląt zostawiono myszołowom i muchom.
Delikatnie odłożył mięso na talerz, jakby chciał mu okazać szacunek.
– Jak mamy to rozumieć, Saszo? Co takiego jest w tym narodzie, że budzi w ludziach chęć
niszczenia własnych dzieł sztuki, pustoszenia własnych miast i zabijania bez skrupułów
własnego potomstwa? Cudzoziemcom musi się to wydawać wstrząsające. Pewnie sądzą, że nas,
Rosjan, cechuje tak prymitywna obojętność, że niczego, nawet owocu własnych lędźwi, nie
uważamy za świętość. Jakże ta myśl mi doskwierała. Jakże mnie gnębiła. Byłem wyczerpany,
a jednak gdy tylko mnie dopadała, nie pozwalała zasnąć aż do rana. W końcu pewnej nocy,
Saszo, przyszedł do mnie we śnie sam Majakowski. Wyrecytował jakiś wiersz – piękne,
poruszające strofy, których nigdy wcześniej nie słyszałem – o korze brzozy połyskującej
w zimowym słońcu. Potem naładował rewolwer wykrzyknikiem i przystawił sobie lufę do piersi.
Gdy się obudziłem, nagle zrozumiałem, że ta skłonność do autodestrukcji nie jest ohydna, nie
jest czymś, czego należy się wstydzić albo wystrzegać. To nasza największa siła. Zwracamy
pistolet ku sobie nie dlatego, że jesteśmy bardziej obojętni i mniej kulturalni niż Brytyjczycy,
Francuzi czy Włosi. Przeciwnie. Jesteśmy gotowi zniszczyć to, co stworzyliśmy, ponieważ
bardziej niż ktokolwiek z nich wierzymy w moc obrazu, wiersza, modlitwy albo człowieka.
Miszka pokręcił głową.
– Zapamiętaj moje słowa, przyjacielu: nie po raz ostatni spaliliśmy Moskwę do gołej ziemi.
Tak jak w przeszłości, Miszka mówił z gorączkowym przejęciem, prawie jakby dowodził
swoich racji sobie samemu. Jednak gdy tylko skończył, spojrzał nad stołem i zobaczył
zasmuconą minę hrabiego. Wtedy nagle szczerze się roześmiał, bez goryczy i ironii, i wyciągnął
rękę, by ścisnąć przedramię starego przyjaciela.
– Widzę, Saszo, że zaniepokoiłem cię swoimi wywodami o rewolwerach. Ale nie martw się.
Jeszcze nie powiedziałem ostatniego słowa. Wciąż mam coś do zrobienia. Prawdę mówiąc,
właśnie dlatego ukradkiem dostałem się do Moskwy: żeby zajrzeć do biblioteki w związku
z pewnym małym przedsięwzięciem…
Hrabia z ulgą dostrzegł dawny błysk w oczach Miszki – ten, który nieuchronnie się pojawiał,
nim jego przyjaciel rzucał się na oślep w tarapaty.
– Chodzi o poezję? – spytał.
– O poezję? Tak, w pewnym sensie chyba tak… To jednak także coś bardziej
fundamentalnego. Coś, co ma potencjał. Nie jestem jeszcze gotowy, żeby o tym mówić, ale
kiedy będę, pierwszy poznasz szczegóły.

Gdy wyszli z biura i hrabia poprowadził Miszkę ku tylnym schodom, kuchnia pracowała już na
pełnych obrotach. Na blacie siekano cebulę, krojono buraki, oskubywano kury. Emil, pracujący
przy płycie, na której bulgotało sześć garnków, dał hrabiemu znak, żeby chwilę zaczekał. Wytarł
ręce w fartuch i podszedł do drzwi, niosąc jedzenie zapakowane w szary papier.
– Małe co nieco na drogę, Michaile Fiodorowiczu.
Miszka wydawał się zdziwiony podarunkiem i przez chwilę hrabia myślał, że jego przyjaciel
odmówi dla zasady. Miszka podziękował jednak szefowi kuchni i wziął od niego pakunek.
Przyszedł też Andriej, by wyrazić radość, że wreszcie poznał Miszkę, i życzyć mu
wszystkiego dobrego.
Miszka odwzajemnił tę życzliwość i otworzył drzwi prowadzące na schody, lecz potem
przystanął. Przez chwilę spoglądał na kuchnię, na całą jej krzątaninę i obfitość, na łagodnego
Andrieja i serdecznego Emila, po czym odwrócił się do hrabiego.
– Kto by pomyślał – powiedział – że kiedy przed laty skazywano cię na życie w Metropolu,
stałeś się największym szczęściarzem w całej Rosji.

Gdy tego dnia o wpół do ósmej wieczorem hrabia wszedł do Sali Żółtej, Osip zgasił papierosa
i zerwał się z krzesła.
– Ach! Jesteś, Aleksandrze. Pomyślałem, że przydałaby nam się mała wycieczka do San
Franczesko. Nie byliśmy tam od roku. Wyłącz światło, dobrze?
Gdy Osip pospiesznie ruszył w głąb sali, hrabia machinalnie zajął miejsce przy stoliku dla
dwóch osób i rozłożył serwetkę na kolanach.

– Aleksandrze…
Hrabia spojrzał na niego.
– Tak?
– Światło.
– Ach. Przepraszam.
Hrabia wstał, wyłączył światło i zatrzymał się przy ścianie.

– Zechcesz z powrotem usiąść? – spytał Osip.
– Ach, tak. Oczywiście.
Hrabia wrócił do stolika i usiadł na krześle Osipa.

– Wszystko w porządku, przyjacielu? Wydajesz się jakiś nieswój…
– Nie, nie – zapewnił hrabia z uśmiechem. – Wszystko jest w najlepszym porządku. Proszę,
nie przeszkadzaj sobie.
Osip przez chwilę czekał, żeby się upewnić, po czym pstryknął włącznik i pospiesznie wrócił
do stolika, a na ścianie zaczęły mrugać wspaniałe stare cienie.
Dwa miesiące po wydarzeniach, które Osip lubił nazywać „aferą de Tocqueville’a”, Gruzin
zjawił się w Sali Żółtej z projektorem i nieocenzurowaną kopią Dnia na wyścigach. Od tego
wieczoru dwaj mężczyźni zostawili książki historyczne na regałach, gdzie było ich miejsce,
i kontynuowali studia nad Ameryką za pośrednictwem medium filmowego.
Osip Iwanowicz opanował język angielski do czasu past perfect progressive już w 1939 roku.
Twierdził jednak, że amerykańskie filmy wciąż zasługują na baczną uwagę, nie tylko jako okna
na kulturę Zachodu, lecz także jako bezprecedensowe mechanizmy ucisku klasowego.
Najwyraźniej bowiem to właśnie dzięki kinu Jankesi odkryli, jak udobruchać całą klasę
robotniczą za jednego miedziaka tygodniowo.
– Tylko spójrz na tę ich wielką depresję – powiedział. – Od początku do końca kryzys trwał
dziesięć lat. Cała dekada, podczas której pozostawiono proletariat samemu sobie, by żebrał na
ulicach i pod kościołami. Jeśli kiedykolwiek była odpowiednia pora, by amerykański robotnik
zrzucił jarzmo, to z pewnością właśnie wtedy. Ale czy dołączył do towarzyszy broni? Czy
założył siekierę na ramię i roztrzaskał drzwi rezydencji? Ani razu. Zamiast tego szedł do
najbliższego kina, gdzie dyndano mu przed oczami najnowszymi wymysłami jak zegarkiem na
łańcuszku. Tak, Aleksandrze, powinniśmy przeanalizować to zjawisko z największą gorliwością
i uwagą.
No więc analizowali.
Hrabia nie wątpił, że Osip podszedł do zadania z największą gorliwością i uwagą, bo podczas
projekcji Gruzin ledwie mógł usiedzieć na miejscu. W czasie westernów, gdy w saloonie
zaczynała się bijatyka, zaciskał pięści, odpierał ciosy, walił lewą w brzuch i sierpowym
w szczękę. Kiedy Fiodor Astaire tańczył z Dżindżyr Rogers, palce Osipa rozpościerały się
szeroko i trzepotały wokół pasa, a nogi przesuwały się w tę i we w tę po dywanie. Gdy zaś Bela
Lugosi wynurzył się z mroku, Osip podskoczył na krześle i o mało nie spadł na podłogę. Potem,
gdy przesuwały się napisy końcowe, kręcił głową z miną wyrażającą moralne rozczarowanie.
– Wstyd – mówił.
– Skandal.
– Wyrachowanie!
Niczym doświadczony naukowiec, chłodno analizował poczynione obserwacje. Musicale
były „ciastkami mającymi udobruchać ubogich za pomocą marzeń o nieosiągalnym szczęściu”.
Horrory „sztuczkami, w których obawy człowieka pracującego zastąpiono obawami ładnych
dziewcząt”. Wodewilowe komedie nazywał „groteskowym narkotykiem”. A westerny?
Westerny były najbardziej podstępną propagandą: bajkami, w których zło uosabia rabujący
kolektyw, a cnotę samotna jednostka ryzykująca życie, by bronić nienaruszalności cudzego
dobytku. Słowem: „Hollywood to najgroźniejsza siła w całej historii walki klasowej”.
W każdym razie tak twierdził Osip, dopóki nie odkrył gatunku, który później zaczęto
określać mianem film noir. Urzeczony oglądał takie produkcje, jak Pistolet do wynajęcia, Cień
wątpliwości i Podwójne ubezpieczenie.
– Co to jest? – pytał nie wiadomo kogo. – Kto kręci takie filmy? Pod czyimi auspicjami?
Wszystkie po kolei zdawały się ukazywać Amerykę, w której korupcja i okrucieństwo
wylegują się na kanapach, w której sprawiedliwość jest żebrakiem, a dobro głupcem, w której
lojalność jest wycięta z papieru, a własna korzyść wykuta ze stali. Innymi słowy, dostarczały
bezlitosnego portretu kapitalizmu w jego rzeczywistej postaci.
– Jak to się dzieje, Aleksandrze? Dlaczego pozwalają kręcić takie filmy? Czy nie zdają sobie
sprawy, że wbijają klin pod własne kamienie węgielne?
Żadna gwiazda tego gatunku nie fascynowała Osipa bardziej niż Humphrey Bogart.
Z wyjątkiem Casablanki (uznanej przez Osipa za film dla kobiet) wszystkie filmy z Bogartem
obejrzeli co najmniej dwa razy. Zarówno w Skamieniałym lesie, jak i w Mieć i nie mieć,
a zwłaszcza w Sokole maltańskim Osip podziwiał twardą minę aktora, jego sardoniczne uwagi,
jego ogólny brak sentymentów.
– Zauważyłeś, Aleksandrze, że w pierwszym akcie zawsze wydaje się wycofany i obojętny.
Ale gdy jego gniew sięga zenitu, nie ma człowieka bardziej skorego, by zrobić to, co należy:
zadziałać przytomnie, szybko i bez skrupułów. Oto prawdziwy Człowiek Czynu.

W Sali Żółtej Osip zjadł dwa słuszne kęsy duszonej cielęciny Emila z sosem kawiorowym,
pociągnął tęgi łyk gruzińskiego wina i podniósł głowę w samą porę, by ujrzeć most Golden Gate.
W kolejnych minutach kusząca, acz nieco tajemnicza panna Wonderly znowu skorzystała
z usług Sama Spade’a. Znowu partner Spade’a został zastrzelony w uliczce, a kilka godzin
później podobny los spotkał Floyda Thursby’ego. I znowu Joel Cairo, Grubas, i Brigid
O’Shaughnessy, potajemnie połączywszy siły, zaprawili whisky Spade’a narkotykiem i ruszyli
na nabrzeże, wreszcie mając w zasięgu ręki swój nieuchwytny cel. Lecz jeszcze zanim Spade’a
przestała boleć głowa, jakiś nieznajomy w czarnym płaszczu wtoczył się do jego biura, rzucił na
podłogę zawiniątko i padł trupem na kanapę!
– Myślisz, Osipie, że Rosjanie są szczególnie brutalni? – spytał hrabia.
– Słucham? – szepnął Osip, jakby na widowni siedzieli jeszcze inni ludzie i nie chciał im
przeszkadzać.
– Myślisz, że w gruncie rzeczy jesteśmy bardziej brutalni niż Francuzi, Anglicy albo ci
Amerykanie?
– Aleksandrze – syknął Osip (ponieważ Spade właśnie zmywał z rąk krew tego
nieznajomego człowieka). – O czym ty, do diabła, mówisz?
– Chodzi mi o to, czy twoim zdaniem jesteśmy bardziej skłonni niż inni do niszczenia tego,
co stworzyliśmy.
Osip, który dotąd nie odrywał oczu od ekranu, odwrócił się teraz, by z niedowierzaniem
spojrzeć na hrabiego. Potem gwałtownie wstał, podszedł do projektora i zatrzymał film
dokładnie w chwili, gdy Spade, położywszy zapakowane niezbyt starannie zawiniątko na swoim
biurku, wyjmował z kieszeni scyzoryk.
– Czy to możliwe, żebyś nie zauważył, co się dzieje? – spytał ostro, wskazując ekran. –
Podczas podróży ze Wschodu do doków San Franczesko do kapitana Jacobiego strzelano pięć
razy. Wyskoczył z płonącego statku, ledwie żywy przeszedł przez miasto i wyzionął ducha,
dostarczając towarzyszowi Spadskiemu tajemniczą paczkę owiniętą w papier i przewiązaną
sznurkiem. A ty wybierasz sobie właśnie tę chwilę na metafizyczne rozważania!
Hrabia, który odwrócił się do tyłu, uniósł rękę, by osłonić oczy przed światłem projektora.
– Ależ Osipie – powiedział – widzieliśmy co najmniej trzy razy, jak otwiera to zawiniątko.
– Co za różnica? Czytałeś Annę Kareninę co najmniej dziesięć razy, ale założę się, że nadal
płaczesz, kiedy rzuca się pod pociąg.
– To zupełnie co innego.
– Czyżby?
Zapadło milczenie. Potem Osip ze złością wyłączył projektor. Pstryknął światło i wrócił do
stolika.
– Dobrze, przyjacielu. Widzę, że coś cię gnębi. Zobaczmy, czy uda nam się zrozumieć, o co
chodzi, żebyśmy mogli kontynuować nasze badania.
Hrabia przytoczył zatem rozmowę, którą przeprowadził z Miszką. A raczej przedstawił
poglądy Miszki na spalenie Moskwy, obalanie pomników, uciszanie poetów i zaszlachtowanie
czternastu milionów bydląt.
Osip, który dał już wyraz swojej frustracji, słuchał teraz hrabiego z uwagą, raz po raz kiwając
głową w odpowiedzi na różne argumenty Miszki.
– No dobrze – powiedział, gdy hrabia skończył mówić. – Zatem co konkretnie cię trapi,
Aleksandrze? Czy ocena twojego przyjaciela tobą wstrząsnęła? Czy uraziła twoje uczucia?
Rozumiem, że niepokoi cię stan jego umysłu, ale czy nie jest tak, że jego opinie są słuszne,
a odczucia nie?
– Co masz na myśli?
– To jak sokół maltański.
– Osipie, proszę…
– Nie, mówię zupełnie poważnie. Czym jest ten czarny ptak, jeśli nie symbolem dziedzictwa
Zachodu? To pomnik zrobiony przez rycerzy krucjat ze złota i drogich kamieni w hołdzie
królowi, symbol Kościoła i monarchii – tych pazernych instytucji, które służyły za podwaliny
całej sztuki i myśli Europy. A któż powie, że jego umiłowanie tego dziedzictwa nie jest równie
chybione jak miłość Grubasa do jego sokoła? Może właśnie tego powinni się pozbyć, zanim ich
naród będzie mógł liczyć na postęp.
Mówił łagodniejszym tonem.
– Aleksandrze, bolszewicy to nie Wizygoci. Nie jesteśmy barbarzyńskimi hordami
napadającymi na Rzym i niszczącymi przez ignorancję albo z zazdrości wszystko, co wspaniałe.
Przeciwnie. W 1916 roku Rosja była barbarzyńskim krajem. Najbardziej niepiśmiennym
narodem w Europie, który w przeważającej mierze żył w zmodyfikowanym poddaństwie:
uprawiał ziemię drewnianymi pługami, bił żony przy świetle świec, padał na ławy odurzony
wódką, a potem budził się o świcie, by oddać pokłon ikonom. Słowem: żył dokładnie tak jak
jego przodkowie pięćset lat wcześniej. Czy nie jest tak, że to właśnie szacunek dla wszystkich
pomników, katedr i starych instytucji uniemożliwia nam rozwój?
Osip zamilkł, by napełnić kieliszki winem.
– A gdzie jesteśmy teraz? Jak daleko zaszliśmy? Ożeniwszy amerykańskie tempo
z sowieckimi celami, sprawiliśmy, że umiejętność czytania i pisania stała się niemal
powszechna. Cierpiące przez lata rosyjskie kobiety, nasze drugie poddaństwo, zostały
wyniesione do statusu równych nam obywatelek. Zbudowaliśmy zupełnie nowe miasta, a nasza
produkcja przemysłowa prześciga produkcję większości państw Europy.
– Ale jakim kosztem?
Osip uderzył dłonią w stół.
– Najwyższym! A czy myślisz, że osiągnięcia Amerykanów, których zazdrości im cały świat,
nie pociągnęły za sobą kosztów? Spytaj ich afrykańskich braci. I czy myślisz, że inżynierowie,
którzy zaprojektowali ich wspaniałe wieżowce albo zbudowali autostrady, wahali się choćby
przez chwilę, zanim zrównali z ziemią małe urocze dzielnice, które stanęły im na drodze?
Gwarantuję ci, Aleksandrze, że podłożyli dynamit i osobiście nacisnęli dźwignię. Jak już ci
mówiłem, razem z Amerykanami będziemy stali na czele świata do końca tego stulecia, bo
jesteśmy jedynymi narodami, które nauczyły się odsuwać na bok przeszłość, zamiast się jej
kłaniać. Ale podczas gdy oni uczynili to w służbie swojego ukochanego indywidualizmu, my
próbujemy to zrobić w służbie wspólnego dobra.
Gdy o dziesiątej hrabia pożegnał się z Osipem, zamiast wejść po schodach na szóste piętro,
ruszył do Szalapina, licząc na to, że w barze będzie pusto. W środku zastał jednak hałaśliwą
grupę złożoną z dziennikarzy, członków korpusów dyplomatycznych i dwóch młodych kelnerek
w krótkich czarnych sukienkach – w centrum tego zamieszania po raz trzeci z rzędu znajdował
się adiutant amerykańskiego generała. Przygarbił się, rozłożył ręce i kołysząc się w przód i w tył
na wykrzywionych nogach, snuł swoją opowieść niczym zapaśnik na macie.
– …omijając mon signora, stary Befsztyk powoli podszedł do drugiej gęsi, czekając, aż
ofiara spojrzy mu w oczy. Bo widzicie, właśnie na tym polega cała sztuka: na spojrzeniu w oczy.
W tym momencie Befsztyk pozwala, by adwersarz przez chwilę ulegał złudzeniu, iż są sobie
równi. Befsztyk zrobił dwa kroki w lewo i zaraz potem trzy w prawo. Wytrącona z równowagi
gęś napotkała spojrzenie naszego starego druha… i wtedy Befsztyk skoczył!
Adiutant skoczył.
Dwie kelnerki krzyknęły.
Potem zachichotały.
Gdy adiutant się wyprężył, trzymał w dłoni ananasa. Ująwszy go jedną ręką za gardło,
a drugą wsadzając pod ogon, kapitan zademonstrował owoc wszystkim zgromadzonym, tak jak
generał zaprezentował drugą gęś.
– I właśnie w tym pamiętnym momencie rozwiązał się pasek dzielnego generała i rozchylił
się jego szlafrok, odsłaniając regulaminową parę slipów amerykańskiej armii, na widok których
madame Weloszki zemdlała.
Gdy publiczność zaczęła bić brawo, adiutant się ukłonił. Potem delikatnie odłożył ananasa na
bar i uniósł kieliszek.
– Reakcja madame Weloszki wydaje się całkowicie zrozumiała – powiedział jeden
z dziennikarzy. – Ale co pan zrobił na widok slipów starego?
– Co zrobiłem? – zawołał adiutant. – No, rzecz jasna, zasalutowałem!
Gdy reszta się śmiała, opróżnił kieliszek.
– Cóż, panowie, proponuję, byśmy wyruszyli w noc. Mówię wam z osobistego
doświadczenia, że w Narodowym słychać najżałośniejszą sambę na półkuli północnej.
Perkusista, ślepy na jedno oko, nie może trafić w talerze. A szef zespołu nie ma pojęcia
o latynoskim tempie. Najbliżej Ameryki Południowej znalazł się wtedy, gdy spadł
z mahoniowych schodów. Ma jednak najlepsze intencje i tupecik zesłany z nieba.
Po tych słowach cała menażeria ruszyła na spotkanie nocy, a hrabia mógł podejść do baru we
względnym spokoju i ciszy.
– Dobry wieczór, Audriusie.
– Dobry wieczór, panie hrabio. Czego pan sobie życzy?
– Poproszę kieliszek armaniaku.
Po chwili hrabia zakołysał brandy i uśmiechnął się na wspomnienie obrazu odmalowanego
przez adiutanta. To z kolei skłoniło go do zastanowienia się nad osobowością wszystkich
Amerykanów. We właściwym sobie przekonującym stylu Osip dowodził, że w czasie kryzysu
Hollywood osłabiło nieuniknione siły rewolucji za pomocą wymyślnych oszustw. Hrabia
zastanawiał się jednak, czy Osip nie pogubił się w swoich analizach. Z pewnością wydawało się
prawdą, że w latach trzydziestych w Ameryce błyskotliwe musicale i slapstickowe komedie
weszły w okres największego rozkwitu. Podobnie jednak stało się z jazzem i wieżowcami. Czy
one także były narkotykami stworzonymi po to, by uśpić niezadowolony naród? A może raczej
oznakami ojczystego ducha, tak żywotnego, że nawet kryzys nie zdołał go zdusić?
Gdy hrabia ponownie zakołysał kieliszkiem brandy, trzy miejsca dalej z lewej strony usiadł
jakiś klient. Ku zdziwieniu Aleksandra okazało się, że to adiutant.
Jak zawsze czujny Audrius pochylił się nad barem i oparł na przedramieniu.
– Witamy z powrotem, kapitanie.
– Dziękuję, Audriusie.
– Czym mogę panu służyć?
– Tym samym co wcześniej, jak sądzę.
Gdy Audrius się odwrócił, żeby przygotować drinka, kapitan zastukał dłońmi o bar i leniwie
się rozejrzał. Napotkawszy spojrzenie hrabiego, przyjaźnie się uśmiechnął.
– Nie wybiera się pan do Narodowego? – Hrabia nie zdołał pohamować ciekawości.
– Wygląda na to, że moi przyjaciele tak się spieszyli, żeby mi towarzyszyć, że zostawili mnie
w tyle – odrzekł Amerykanin.
Hrabia współczująco się uśmiechnął.
– Przykro mi.
– Nie. Niepotrzebnie. Bardzo lubię zostawać w tyle. Dzięki temu zawsze mogę spojrzeć
z nowej perspektywy na miejsce, do którego się rzekomo wybierałem. Poza tym jutro z samego
rana wracam na jakiś czas do domu, więc chyba wyjdzie mi to na dobre.
Wyciągnął rękę w stronę hrabiego.
– Richard Vanderwhile.
– Aleksander Rostow.
Kapitan jeszcze raz przyjaźnie kiwnął głową, a potem, choć zdążył już odwrócić wzrok,
gwałtownie przeniósł go na hrabiego.
– Czy nie był pan moim kelnerem wczoraj wieczorem w Bojarskiej?
– Owszem, byłem.
Kapitan westchnął z ulgą.
– Bogu dzięki. W przeciwnym razie musiałbym zrezygnować z drinka.
Audrius jak na zawołanie postawił kieliszek na barze. Kapitan upił łyk i ponownie westchnął,
tym razem z zadowoleniem. Następnie przez chwilę przyglądał się hrabiemu.
– Jest pan Rosjaninem?
– Do szpiku kości.
– Cóż, w takim razie już teraz pozwolę sobie powiedzieć, że jestem absolutnie zakochany
w pańskim kraju. Uwielbiam wasz zabawny alfabet i te malutkie wypieki nadziewane mięsem.
Ale wyobrażenie rosyjskiego narodu na temat drinków jest dość denerwujące…
– Jak to?
Kapitan dyskretnie wskazał w stronę drugiego końca baru, gdzie aparatczyk o krzaczastych
brwiach gawędził z młodą brunetką. Obydwoje trzymali drinki w porażającym kolorze fuksji.
– Dowiedziałem się od Audriusa, że ta mikstura zawiera dziesięć składników. Oprócz wódki,
rumu, brandy i grenadyny ma w sobie ekstrakt różany, odrobinę gorzkiej angielskiej wódki
i rozpuszczonego lizaka. Tylko że koktajl nie powinien być melanżem. To nie żadne potpourri
ani parada wielkanocna. Najlepszy drink to taki, który jest orzeźwiający, elegancki, szczery…
oraz ma skład ograniczony do dwóch elementów.
– Tylko dwóch?
– Tak. Ale muszą to być dwa składniki, które się uzupełniają, które śmieją się ze swoich
dowcipów i ulgowo traktują swoje wady, a także nigdy nie przekrzykują się podczas rozmowy.
Jak dżin i tonik – powiedział, wskazując swojego drinka. – Albo burbon z wodą… Albo whisky
z sodówką… – Kręcąc głową, uniósł kieliszek i upił łyk. – Proszę wybaczyć, że tak się nad tym
rozwodzę.
– Nic nie szkodzi.
Kapitan z wdzięcznością kiwnął głową, lecz po chwili spytał:
– Czy mogę się z panem podzielić pewnym spostrzeżeniem? Chodzi o coś osobistego.
– Proszę bardzo – powiedział hrabia.
Kapitan przesunął drinka po barze i przesiadł się o jedno miejsce bliżej.
– Wygląda pan, jakby coś pana gnębiło. Chodzi mi o to, że wprawił pan tę brandy w ruch już
jakieś pół godziny temu. Jeśli nie będzie pan ostrożny, wir, który pan stworzył, wywierci dziurę
w podłodze i wszyscy wylądujemy w piwnicy.
Hrabia ze śmiechem odstawił kieliszek.
– Chyba ma pan rację. Coś bez wątpienia mnie gnębi.
– Cóż – powiedział Richard, wskazując pusty bar – przyszedł pan we właściwe miejsce. Już
w dawnych czasach kulturalni mężczyźni zbierali się w takich lokalach jak ten, żeby w otoczeniu
życzliwych osób zrzucać ciężar z serca.
– Albo w otoczeniu nieznajomych?
Kapitan uniósł palec.
– Nie ma życzliwszych osób niż nieznajomi. Więc co pan na to, żebyśmy darowali sobie
wstępy. Chodzi o kobiety? Pieniądze? Blokadę pisarską?
Hrabia znów się roześmiał, po czym jak kulturalni mężczyźni w dawnych czasach zrzucił
ciężar z serca, otwierając się przed życzliwą osobą. Opowiedział o Miszce i jego poglądzie, że
Rosjanie z jakiegoś powodu są niezwykle biegli w sztuce niszczenia tego, co stworzyli. Potem
opisał Osipa i jego pogląd, że Miszka ma całkowitą słuszność, lecz niszczenie pomników
i arcydzieł jest koniecznym warunkiem postępu narodu.
– Ach, więc o to chodzi – powiedział kapitan, jakby zgadywał po raz czwarty.
– Tak. Ale jakie wnioski by pan z tego wysnuł? – spytał hrabia.
– Jakie wnioski? – Richard upił łyk dżinu z tonikiem. – Myślę, że obaj pańscy przyjaciele są
bardzo inteligentni. Potrzeba sporej zręczności, żeby wyjąć nić z tkaniny w jednym kawałku. Ale
nie mogę się pozbyć wrażenia, że coś im umyka…
Zabębnił palcami o bar, starając się sformułować myśl.
– Rozumiem, że w historii Rosji przewija się pewien wątek rozmontowywania oraz że
równanie z ziemią pięknych starych budynków niechybnie wywołuje odrobinę smutku
związanego z tym, co przeminęło, i pewne podekscytowanie tym, co ma nadejść. Mimo
wszystko coś każe mi przypuszczać, że wspaniałe rzeczy przetrwają. Weźmy na przykład
Sokratesa. Ponad dwa tysiące lat temu spacerował po rynku, dzieląc się przemyśleniami
z każdym, kogo napotkał, i nawet nie zawracał sobie głowy ich zapisywaniem. Potem, będąc
w kropce, skasował własny bilet, wyciągnął sobie wtyczkę, złożył swój parasol. Adios. Adieu.
Finis. Czas biegł dalej, jak to czas. U steru stanęli Rzymianie. Potem barbarzyńcy. A później
przygnietliśmy Sokratesa całym średniowieczem. Setkami lat zarazy, otruć i palenia książek.
I jakimś cudem po tym wszystkim wielkie słowa wypowiedziane przez tego gościa na rynku
nadal są z nami. Chyba zmierzam do tego, że jako gatunek nie jesteśmy stworzeni do pisania
nekrologów. Nie wiemy, jak będziemy postrzegali człowieka i jego osiągnięcia za trzy
pokolenia, tak samo jak nie wiemy, co jego praprawnuki będą jadły na śniadanie w marcowe
poranki. Dlatego że gdy los przekazuje coś potomności, robi to za jej plecami.
Przez chwilę obaj milczeli. Potem kapitan opróżnił swój kieliszek i wskazał palcem brandy
hrabiego.
– Ale niech mi pan powie, czy pańska brandy nie zapracowała już na odpoczynek?

Gdy godzinę później hrabia wyszedł z Szalapina (wypiwszy z kapitanem Vanderwhile’em dwie
kolejki mikstury Audriusa w kolorze fuksji), ze zdziwieniem zobaczył, że Zofia nadal czyta
w holu. Pochwycił jej spojrzenie, pomachał lekko, a ona lekko odmachnęła, po czym pokornie
wróciła do lektury…
Hrabia potrzebował całej przytomności umysłu, by przejść przez hol spacerkiem. Z miną
człowieka niezaprzeczalnie odprężonego, spokojnie podszedł do schodów i powoli zaczął się
wspinać na górę. Jednak gdy tylko skręcił za róg, puścił się biegiem.
Pędząc na szóste piętro, z trudem powstrzymywał radość. Ukryty geniusz gry Zofii polegał
na tym, że zawsze to ona decydowała, kiedy ją rozpocząć. Oczywiście czekała na te chwile, gdy
był rozkojarzony albo nie miał się na baczności, i przeważnie rozgrywka dobiegała końca, zanim
zauważył, że się zaczęła. Ale tego wieczoru miało być inaczej – widząc bowiem zdawkowy gest
Zofii, hrabia wyczuł, że piłka jest w grze.
Mam ją, pomyślał, mijając drugie piętro i cicho, złowieszczo się śmiejąc. Gdy jednak brał
zakręt na trzecim piętrze, był zmuszony uznać drugą przewagę, jaką Zofia miała nad nim w tej
rozgrywce: jej młody wiek. Bez wątpienia zaczął bowiem mocno zwalniać kroku. Jeśli spłycenie
jego oddechu mogło o czymś świadczyć, na szóstym piętrze czekało go pełzanie na czworaka –
o ile dotarłby tam żywy. Na wszelki wypadek na piątym zwolnił do energicznego marszu.
Otwierając drzwi dzwonnicy, przystanął i zaczął nasłuchiwać. Spojrzał w dół, lecz niczego
nie zauważył. Czy to możliwe, że już tędy przebiegła? Z pewnością nie. Nie miała czasu. Mimo
to, na wypadek gdyby przemieściła się za pomocą jakichś czarów, hrabia pokonał ostatni
odcinek schodów na paluszkach, a otwierając drzwi, udał obojętność – i przekonał się, że
w pokoju rzeczywiście jest pusto.
Zacierając ręce, zastanawiał się: „Gdzie mam ją przywitać?”. Rozważał położenie się na
łóżku i udawanie, że śpi, lecz chciał zobaczyć jej minę. Usiadł zatem na krześle przy biurku,
odchylił się na dwóch nogach i chwycił najbliżej leżącą książkę, którą przypadkiem okazało się
dzieło monsieur Montaigne’a. Otworzył ją na chybił trafił i jego oczom ukazał się esej
O wychowaniu dzieci.
– Dobrze się składa – powiedział z chytrym uśmieszkiem. Potem zrobił minę świadczącą
o wielkiej erudycji i udawał, że czyta.
Minęło jednak pięć minut, a ona się nie zjawiła.
– No cóż, widocznie się pomyliłem – uznał z pewnym rozczarowaniem, lecz po chwili drzwi
się otworzyły. Nie była to jednak Zofia.
Ujrzał jedną z pokojówek. Bardzo poruszoną.
– Co się stało, Ilano?
– Zofia się przewróciła!
Hrabia zerwał się z krzesła.
– Przewróciła się?! Gdzie?
– Na schodach dla personelu.
Hrabia minął pokojówkę i popędził na dół. Dwa piętra niżej jakiś głos w głębi umysłu zaczął
go przekonywać, że Ilana na pewno się pomyliła. Gdy jednak minął trzecie piętro, ujrzał Zofię –
leżała bezwładnie na schodach, miała zamknięte oczy, a we włosach krew.
– O mój Boże.
Hrabia padł na kolana.
– Zofio…
Nie reagowała.
Delikatnie uniósł jej głowę i zauważył ranę nad czołem. Czaszka nie wyglądała na
naruszoną, lecz Zofia krwawiła i była nieprzytomna.
Ilana stała już za nim, cała we łzach.
– Pobiegnę po lekarza – powiedziała.
Było już jednak po jedenastej. Kto mógł przewidzieć, ile zajęłoby to czasu?
Hrabia wsunął ręce pod kark i kolana Zofii, podźwignął ją i zniósł po schodach. Na parterze
otworzył drzwi ramieniem i przeszedł przez hol. Prawie nie odnotował pary w średnim wieku
czekającej na windę, Wasilija przy biurku, głosów w barze. I nagle znalazł się na schodach
Metropolu w ciepłym letnim powietrzu – pierwszy raz od ponad dwudziestu lat.
Rodion, nocny portier, spojrzał na niego z przerażeniem.
– Taksówka – powiedział hrabia. – Potrzebuję taksówki.
Nad ramieniem portiera widział cztery taksówki zaparkowane jakieś piętnaście metrów od
wejścia, czekające na ostatnich klientów Szalapina. Dwaj kierowcy z przodu palili papierosy
i gawędzili. Zanim Rodion zdążył zbliżyć gwizdek do ust, hrabia już biegł w ich stronę.
Gdy kierowcy zauważyli zbliżającego się hrabiego, na twarzy jednego z nich pojawił się
znaczący uśmieszek, a na twarzy drugiego wyraz potępienia – obaj uznali, że dżentelmen niesie
pijaną dziewczynę. Kiedy jednak dostrzegli krew na jej twarzy, stanęli na baczność.
– Moja córka – powiedział hrabia.
– Proszę – zaoferował jeden z kierowców, rzucając papierosa na ziemię i biegnąc, by
otworzyć tylne drzwi taksówki.
– Do Świętego Anzelma – powiedział hrabia.
– Świętego Anzelma…?
– Najszybciej, jak się da.
Kierowca wrzucił bieg, wyjechał na plac Teatralny i ruszył na północ, a hrabia, jedną ręką
przyciskając do rany Zofii złożoną chusteczkę, a drugą przeczesując jej włosy, mamrotał
uspokajające słowa, których nie mogła usłyszeć. Ulice miasta przemykały za szybą
niezauważone.
Po kilku minutach taksówka się zatrzymała.
– Jesteśmy na miejscu – oznajmił kierowca. Wysiadł i otworzył tylne drzwi.
Hrabia ostrożnie wyślizgnął się z Zofią w ramionach, lecz nagle się zatrzymał.
– Nie mam pieniędzy – powiedział.
– Jakich pieniędzy! Na miłość boską, niech pan biegnie.
Hrabia przeciął chodnik i popędził w stronę szpitala, lecz już w drzwiach uświadomił sobie,
że popełnił fatalny błąd. W holu przy wejściu, niczym uchodźcy na dworcu kolejowym, spali na
ławkach dorośli mężczyźni. Światła w korytarzu mrugały, jakby zasilał je prąd z wadliwego
generatora, a w powietrzu unosiły się woń amoniaku i dym z papierosów. Gdy hrabia był młody,
szpital Świętego Anzelma należał do najlepszych w mieście. Od tamtej pory minęło jednak
trzydzieści lat. Bolszewicy zbudowali już pewnie nowe szpitale – nowoczesne, jasno oświetlone
i czyste – a tę starą placówkę porzucili, zmieniając ją w coś w rodzaju kliniki dla weteranów,
bezdomnych i innych opuszczonych.
Omijając mężczyznę, który wyglądał, jakby zasnął na stojąco, hrabia podszedł do recepcji,
gdzie młoda pielęgniarka czytała gazetę.
– To moja córka – powiedział. – Zraniła się.
Pielęgniarka podniosła głowę i upuściła gazetę. Zniknęła za drzwiami. Po chwili, która
zdawała się wiecznością, wróciła z młodym mężczyzną w białym fartuchu internisty. Hrabia
pokazał mu Zofię, odsuwając zakrwawioną chustkę, by tamten mógł zobaczyć ranę. Internista
przesunął ręką po ustach.
– Powinien ją obejrzeć chirurg – zawyrokował.
– Jest tu jakiś?
– Co? Nie, oczywiście, że nie. – Spojrzał na zegar na ścianie. – Może o szóstej.
– O szóstej? Przecież trzeba jej pomóc natychmiast. Musi pan coś zrobić.
Internista znowu przesunął ręką po ustach, a potem zwrócił się do pielęgniarki.
– Poszukaj doktora Kraznakowa. Powiedz, żeby się zgłosił do czwartej sali operacyjnej.
Pielęgniarka ponownie zniknęła, a internista podsunął nosze na kółkach.
– Niech pan ją tu położy i pójdzie za mną.
Internista powiózł Zofię korytarzem w stronę windy. Na trzecim piętrze przeszli przez drzwi
wahadłowe do długiego holu, w którym stało dwoje innych noszy ze śpiącymi pacjentami.
– Tutaj.
Hrabia otworzył wskazane drzwi i internista wwiózł Zofię do czwartej sali operacyjnej. Było
to zimne pomieszczenie wyłożone płytkami od podłogi po sufit. W jednym rogu płytki zaczęły
odpadać od ściany. Były tam też stół chirurgiczny, światła na wysięgnikach i taca na przyrządy
chirurgiczne. Po kilku minutach drzwi się otworzyły i razem z młodą pielęgniarką do środka
wszedł nieogolony lekarz. Wyglądał, jakby przed chwilą się obudził.
– Co się dzieje? – spytał znużonym głosem.
– Młoda dziewczyna z raną głowy, doktorze.
– Dobra, dobra – powiedział tamten. Potem machnął ręką w stronę hrabiego i dodał: –
Żadnych wizyt na chirurgii.
Internista wziął hrabiego za łokieć.
– Chwileczkę – odparł hrabia. – Czy ten człowiek jest kompetentny?
Patrząc na hrabiego, Kraznakow poczerwieniał na twarzy.
– Co on powiedział?!
Hrabia nadal zwracał się do młodego internisty.
– Mówił pan, że powinien ją obejrzeć chirurg. Czy ten człowiek jest chirurgiem?
– Zabierz go stąd! – krzyknął Kraznakow.
Drzwi znowu się jednak otworzyły i do środka wszedł wysoki mężczyzna pod pięćdziesiątkę
w towarzystwie jakiejś elegancko ubranej kobiety.
– Kto tu jest szefem? – spytał.
– Ja – odezwał się Kraznakow. – A pan to kto? Co tu się dzieje?
Przybysz szorstko odsunął Kraznakowa, podszedł do stołu i pochylił się nad Zofią.
Delikatnie rozgarnął jej włosy, by obejrzeć ranę. Kciukiem uniósł jedną z powiek, a potem
zmierzył puls, przytrzymując nadgarstek Zofii i spoglądając na zegarek. Dopiero potem zwrócił
się do Kraznakowa.
– Jestem Lazowski, ordynator oddziału chirurgii w Pierwszym Szpitalu Miejskim. Zajmę się
tą pacjentką.
– Co? Jeszcze czego!
Lazowski odwrócił się do hrabiego.
– To pan jest Rostow?
– Tak – powiedział zdumiony hrabia.
– Proszę powiedzieć, kiedy i jak to się stało. Najdokładniej, jak pan potrafi.
– Przewróciła się, biegnąc po schodach. Myślę, że uderzyła się w głowę o krawędź stopnia.
W hotelu Metropol. Nie więcej niż pół godziny temu.
– Piła?
– Co? Nie. To jeszcze dziecko.
– Ile ma lat?
– Trzynaście.
– Imię?
– Zofia.
– Dobrze. Bardzo dobrze.
Ignorując ciągłe protesty Kraznakowa, Lazowski skupił się na swojej eleganckiej
towarzyszce i zaczął jej wydawać polecenia: miała znaleźć fartuchy dla zespołu i odpowiednie
miejsce do umycia się, zgromadzić niezbędne narzędzia chirurgiczne, wszystko zdezynfekować.
Drzwi gwałtownie się otworzyły i do środka wszedł młody mężczyzna z nonszalancką miną
człowieka, który właśnie wrócił z balu.
– Dobry wieczór, towarzyszu Lazowski – powiedział z uśmiechem. – Cóż za czarujące
miejsce.
– Daruj sobie, Antonowicz. To pęknięcie przedniej części lewej kości ciemieniowej, istnieje
ryzyko, że powstał krwiak podtwardówkowy. Przebierz się. I sprawdź, czy nie da się czegoś
zrobić z tym oświetleniem.
– Tak jest.
– Ale najpierw zabierz ich stąd.
Gdy Antonowicz z beztroskim uśmiechem zaczął wyprowadzać dwóch lekarzy z sali
operacyjnej, Lazowski wskazał młodą pielęgniarkę, która pracowała w recepcji na dole.
– Pani nie. Niech się pani przygotuje do asysty.
Następnie zwrócił się do hrabiego.
– Panie Rostow, pana córka mocno się poobijała, ale przecież nie spadła na głowę
z samolotu. Czaszka została tak stworzona, żeby mogła wytrzymać odrobinę szorstkiego
traktowania. W tego typu przypadkach największe ryzyko wiąże się z obrzękiem, a nie z samym
urazem. Dla nas nie jest to jednak żadna nowość. Bezzwłocznie zajmiemy się pańską córką.
Tymczasem będzie pan musiał zaczekać na zewnątrz. Zawiadomię pana najszybciej, jak to
możliwe.
Zaprowadzono hrabiego na ławkę tuż obok drzwi do sali operacyjnej. Dopiero po chwili
zauważył, że hol został opróżniony: nosze na kółkach ze śpiącymi pacjentami zniknęły. Nagle
drzwi na końcu korytarza otworzyły się przed Antonowiczem, który był już w fartuchu
i pogwizdywał. Gdy zamykały się z powrotem, hrabia zauważył, że przytrzymał je jakiś
mężczyzna w czarnym garniturze. Antonowicz wszedł do sali operacyjnej i hrabia został sam
w pustym korytarzu.
Jak spędził minuty, które potem nastąpiły? Jak można je było spędzić?
Modlił się po raz pierwszy od dzieciństwa. Dopuścił do siebie myśl o najgorszym, potem
zapewnił się, że wszystko będzie dobrze, i bez końca powtarzał sobie słowa chirurga.
– Czaszka została tak stworzona, żeby mogła wytrzymać odrobinę szorstkiego traktowania –
mamrotał pod nosem.
Wbrew jego woli nawiedzały go jednak przykłady świadczące o czymś zgoła odmiennym.
Przypomniał mu się sympatyczny drwal ze wsi Pietrowskoje, którego w kwiecie wieku uderzyła
w głowę spadająca gałąź. Gdy odzyskał przytomność, wciąż był niezwykle silny, lecz
sposępniał. Czasami nie rozpoznawał przyjaciół i bez najmniejszego powodu złościł się na swoje
siostry – jakby kładąc się spać, był innym człowiekiem niż ten, który wstał z łóżka.
Hrabia zaczął robić sobie wyrzuty: jak mógł pozwolić Zofii na tak lekkomyślną zabawę? Jak
mógł zmitrężyć godzinę w barze, roztrząsając historię obrazów i pomników, podczas gdy ważyły
się losy jego córki?
Mimo rozmaitych trosk związanych z wychowaniem dziecka – dotyczących szkoły, ubrania
i manier – ostatecznie obowiązek rodzicielski nie mógł być prostszy: należało bezpiecznie
doprowadzić dziecko do dorosłości, by mogło doświadczyć życia wypełnionego sensem i, z bożą
pomocą, zadowoleniem.
Minęło niewysłowienie dużo czasu.
Drzwi sali operacyjnej otworzyły się i stanął w nich doktor Lazowski. Maseczkę zsunął pod
brodę. Ręce miał puste, lecz na fartuchu widać było krew.
Hrabia zerwał się z miejsca.
– Proszę, panie Rostow – powiedział chirurg. – Niech pan usiądzie.
Hrabia z powrotem opadł na ławkę.
Lazowski nie zajął miejsca obok, lecz oparł na biodrach dłonie zaciśnięte w pięści i spojrzał
na hrabiego z miną wyraźnie świadczącą o kompetencji.
– Jak już mówiłem, w takich sytuacjach największe ryzyko wiąże się z obrzękiem.
Zmniejszyliśmy je. Mimo to miała wstrząśnienie mózgu, co w gruncie rzeczy jest skutkiem jego
poobijania. Będzie odczuwała ból głowy i powinna porządnie wypocząć. Ale w ciągu tygodnia
wróci do zdrowia.
Chirurg odwrócił się, żeby odejść.
Hrabia wyciągnął rękę.
– Panie doktorze… – zaczął jak ktoś, kto pragnie zadać jakieś pytanie, lecz nagle nie potrafi
znaleźć odpowiednich słów.
Chirurg, który nie po raz pierwszy był w takiej sytuacji, zrozumiał go jednak bez problemu.
– Pozostanie sobą w każdym calu, panie Rostow.
Gdy hrabia zaczął mu dziękować, mężczyzna w czarnym garniturze znowu otworzył drzwi
na końcu korytarza, tyle że tym razem przed Osipem Glebnikowem.
– Żegnam – powiedział chirurg do hrabiego.
Osip i Lazowski spotkali się w połowie korytarza, przez chwilę naradzali się ściszonym
głosem, a hrabia patrzył na to zdumiony. Kiedy chirurg zniknął na sali operacyjnej, Osip
dołączył do hrabiego na ławce.
– Cóż, przyjacielu – powiedział, kładąc ręce na kolanach. – Twoja mała Zofia napędziła nam
porządnego stracha.
– Osip… Co ty tu robisz?
– Chciałem się upewnić, że nic wam się nie stało.
– Ale jak nas znalazłeś?
Osip się uśmiechnął.
– Jak ci mówiłem, Aleksandrze, moje zadanie polega na obserwowaniu pewnych
interesujących nas ludzi. W tej chwili to jednak nieistotne. Liczy się to, że Zofia wyzdrowieje.
Lazowski jest najlepszym chirurgiem w mieście. Jutro rano przewiezie ją do Pierwszego Szpitala
Miejskiego, gdzie będzie mogła wracać do zdrowia w komfortowych warunkach. Obawiam się
jednak, że ty nie możesz tu dłużej przebywać.
Hrabia zaczął protestować, lecz Osip uspokajająco podniósł rękę.
– Posłuchaj, Saszo. Skoro ja się dowiedziałem, co dziś zaszło, niedługo dowiedzą się też
inni. A gdyby cię tu znaleźli, nie wyszłoby to na dobre ani tobie, ani Zofii. Oto, co musisz
zrobić: na końcu tego korytarza są schody. Zejdź po nich na parter i wyjdź przez czarne
metalowe drzwi, które prowadzą na uliczkę za szpitalem. W uliczce będą na ciebie czekali dwaj
mężczyźni, którzy zabiorą cię z powrotem do hotelu.
– Nie mogę zostawić Zofii – powiedział hrabia.
– Obawiam się, że musisz. Ale twój niepokój jest całkowicie uzasadniony. Dlatego zadbałem
o to, żeby ktoś został przy niej zamiast ciebie, dopóki nie będzie gotowa wrócić do domu.
Po tych słowach drzwi się otworzyły i na korytarzu pojawiła się kobieta w średnim wieku
sprawiająca wrażenie oszołomionej i wystraszonej. Była to Marina. Za szwaczką szła jakaś
matrona w mundurze.
– O – powiedział Osip, wstając. – Oto i ona.
Osip wstał, więc Marina najpierw spojrzała na niego. Nigdy wcześniej go nie widziała
i z lękiem patrzyła mu w oczy. Po chwili jednak zauważyła hrabiego siedzącego na ławce
i doskoczyła do niego.
– Aleksandrze! Co się stało? Co ty tu robisz? Nie chcieli mi nic powiedzieć.
– Chodzi o Zofię, Marino. Nieszczęśliwie spadła ze schodów dla personelu, ale chirurg już
się nią zajął. Wyzdrowieje.
– Dzięki Bogu.
Hrabia odwrócił się do Osipa, jakby chciał ich sobie przedstawić, lecz Osip go ubiegł.
– Towarzyszko Samarowa – powiedział z uśmiechem. – Nie znamy się, ale ja też przyjaźnię
się z Aleksandrem. Obawiam się, że musi wrócić do Metropolu. Byłby jednak znacznie
spokojniejszy, gdyby zechciała pani zostać przy Zofii do czasu jej powrotu do zdrowia. Prawda,
przyjacielu?
Osip położył rękę na ramieniu hrabiego, nie odrywając wzroku od Mariny.
– Marino, wiem, że proszę o wiele – zaczął hrabia – ale…
– Ani słowa więcej, Aleksandrze. Oczywiście, że zostanę.
– Doskonale – powiedział Osip.
Odwrócił się do kobiety w mundurze.
– Dopilnujecie, żeby towarzyszka Samarowa dostała wszystko, czego będzie potrzebować?
– Tak jest.
Osip jeszcze raz uspokajająco uśmiechnął się do Mariny, a potem wziął hrabiego za łokieć.
– Tędy, przyjacielu.
Poprowadził hrabiego korytarzem ku tylnym schodom. Zeszli po nich razem bez słowa, a na
dole Osip się zatrzymał.
– Tutaj się pożegnamy. Pamiętaj: jeszcze jedno piętro, a potem przez czarne metalowe drzwi.
Oczywiście byłoby najlepiej, gdybyś nikomu nie wspominał, że któryś z nas tu był.
– Osipie, nie wiem, jak ci się odwdzięczę.
– Aleksandrze – odrzekł z uśmiechem – od ponad piętnastu lat jesteś do mojej dyspozycji.
To, że dla odmiany mogę być do twojej, to dla mnie przyjemność. – Po tych słowach odszedł.
Hrabia pokonał jeszcze jedno piętro i wyszedł przez czarne metalowe drzwi. Już prawie
świtało i mimo że znajdował się w zaułku, czuł w powietrzu łagodność wiosny. Naprzeciwko
zauważył białą furgonetkę z wielkim napisem „Spółdzielnia Piekarska Czerwona Gwiazda” na
boku. O drzwi pasażera opierał się nieogolony młody człowiek i palił papierosa. Na widok
hrabiego wyrzucił niedopałek i mocno uderzył ręką w karoserię. Nie pytając hrabiego, kim jest,
okrążył furgonetkę i otworzył tylne drzwi.
– Dziękuję – powiedział hrabia i wspiął się do środka, nie usłyszawszy żadnej odpowiedzi.
Dopiero gdy drzwi się zamknęły i zgięty w pół hrabia znalazł się na pace, poczuł coś
niezwykłego: zapach świeżo upieczonego chleba. Widząc znak spółdzielni piekarskiej, założył,
że to tylko przykrywka. Na półkach biegnących wzdłuż furgonetki leżało jednak ponad dwieście
bochenków tworzących równe rzędy. Delikatnie, ledwie mogąc w to uwierzyć, hrabia wyciągnął
rękę, by położyć ją na jednym z nich, i poczuł jego miękkość i ciepło. Chleb musiał zostać
wyjęty z pieca przed niespełna godziną.
Na zewnątrz trzasnęły drzwi pasażera i zawarczał silnik furgonetki. Hrabia szybko usiadł na
metalowej ławce naprzeciwko półek i ruszyli w drogę.
W milczeniu wsłuchiwał się w chrobot skrzyni biegów. Furgonetka przyspieszała
i zwalniała, skręcając w różne strony, po czym rozpędziła się na prostym odcinku drogi.
Hrabia zgarbił się i przysunął do prostokątnego okienka w drzwiach. Patrząc na
przemykające za szybą budynki, markizy i szyldy sklepów, przez chwilę nie wiedział, gdzie jest.
Potem nagle ujrzał dawny English Club i uświadomił sobie, że to musi być Twerska – stara ulica
odchodząca od Kremla w stronę Sankt Petersburga, którą spacerował tysiące razy.
Pod koniec lat trzydziestych Twerską poszerzono, by mogła pomieścić oficjalne parady
kończące się na placu Czerwonym. Okazalsze budynki przesunięto, lecz większość zrównano
z ziemią i zastąpiono wieżowcami, zgodnie z nowym rozporządzeniem, że budynki przy
najważniejszych ulicach mają mieć co najmniej dziesięć pięter. Dlatego jadąc furgonetką, hrabia
musiałby się bardzo natrudzić, by zauważyć inne znajome obiekty. Przestał jednak wypatrywać
tego, co znajome, i tylko patrzył na zlewające się ze sobą fasady i latarnie, znikające mu szybko
z oczu, jakby ktoś odciągał je w dal.

Po powrocie na poddasze Metropolu hrabia zastał swoje drzwi wciąż otwarte i Montaigne’a na
podłodze. Podniósłszy książkę ojca, usiadł na łóżku Zofii. Potem po raz pierwszy tej nocy
pozwolił sobie zapłakać, a jego pierś lekko zafalowała w westchnieniu ulgi. Choć po twarzy
swobodnie płynęły mu łzy, nie były to jednak łzy smutku. Były to łzy najszczęśliwszego
człowieka w całej Rosji.
Kilka minut później hrabia głęboko westchnął i ogarnął go spokój. Uświadomił sobie, że
wciąż trzyma w ręku książkę ojca, więc wstał z łóżka Zofii, żeby ją odłożyć – i właśnie wtedy
zauważył czarną skórzaną walizkę zostawioną na biurku wielkiego księcia. Miała mniej więcej
trzydzieści centymetrów długości i piętnaście grubości, skórzaną rączkę i chromowane zatrzaski.
Na wierzchu przyklejono zaadresowaną do niego wiadomość napisaną nieznajomym
charakterem pisma. Hrabia odkleił ją, rozłożył kartkę i przeczytał:

Aleksandrze,
tak przyjemnie było cię dziś poznać. Jak wspomniałem, jadę na jakiś czas do domu.
Tymczasem pomyślałem, że zrobisz z tego dobry użytek. Szczególnie może cię
zainteresować egzemplarz leżący na samym wierzchu, bo chyba okaże się bardzo à
propos naszej rozmowy.

Z serdecznymi pozdrowieniami i do następnego spotkania


Richard Vanderwhile

Hrabia zwolnił zatrzaski i otworzył walizkę. Był to przenośny gramofon. W środku


znajdował się stosik płyt w okładkach z szarego papieru. Idąc za radą Richarda, hrabia sięgnął po
tę leżącą na samej górze. Z umieszczonej na środku etykiety dowiedział się, że to nagranie
Vladimira Horowitza grającego Pierwszy koncert fortepianowy Czajkowskiego w Carnegie Hall
w Nowym Jorku.
W 1921 roku hrabia widział występ Horowitza w Moskwie, niespełna cztery lata przed tym,
jak pianista pojechał do Berlina na oficjalny koncert… z plikiem obcej waluty ukrytym
w butach…
Z tyłu walizki hrabia znalazł przegródkę, w której leżał zwinięty kabel. Rozwinął go
i podłączył gramofon do gniazdka w ścianie. Wyjął płytę z opakowania, położył ją na
obrotowym talerzu, pstryknął włącznik, nastawił igłę i usiadł na łóżku Zofii.
Na początku usłyszał ściszone głosy, pokasływanie i ostatnie szmery słuchaczy zajmujących
miejsca. Potem zapadła cisza, po której rozległy się gromkie oklaski, prawdopodobnie gdy
artysta wszedł na scenę.
Hrabia wstrzymał oddech.
Trąbki wydały z siebie pierwsze żołnierskie dźwięki, odezwały się smyczki i po chwili
zaczął grać jego rodak, wyczarowując dla amerykańskiej publiczności wilka poruszającego się
wśród brzóz, wiatr na stepie, migotanie świecy w sali balowej i grzmienie działa pod Borodino.
14
Pozbawieni nazwisk i więzi rodzinnych, zawodów i dobytku, połączeni głodem i znojem, mieszkańcy Gułagu –
„zekowie” – stawali się nieodróżnialni od siebie nawzajem. I między innymi właśnie o to chodziło. Nie zadowalając się
karą w postaci uwięzienia i przymusowej pracy w niegościnnym klimacie, najwyższe władze starały się zatrzeć ślad po
wrogach ludu.
Nieprzewidzianą konsekwencją tej strategii stało się jednak stworzenie nowego polis. Odarci z tożsamości
„zekowie” – liczeni w milionach – trwali w doskonałej jedności, dzieląc ze sobą nie tylko niedostatki, lecz także wolę
przetrwania. Odtąd rozpoznawali się, gdziekolwiek i kiedykolwiek się spotkali. Przyjmowali się nawzajem pod swoimi
dachami i przy swoich stołach, zwracali się do siebie „bracie”, „siostro” i „przyjacielu”, lecz nigdy, przenigdy, pod
żadnym pozorem „towarzyszu”.
Addenda

23 czerwca o czwartej po południu Andriej Duras jechał autobusem do swojego mieszkania na


Arbacie, skorzystawszy z wolnego dnia, żeby odwiedzić Zofię w Pierwszym Szpitalu Miejskim.
Nie mógł się doczekać jutrzejszego zebrania, na którym będzie mógł poinformować
triumwirat, że pacjentka jest w dobrym humorze. Umieszczono ją w specjalnym skrzydle
szpitala, miała własny pokój pełen słońca i zapewniono jej stałą opiekę całego batalionu
pielęgniarek. Emila z pewnością ucieszyłaby wiadomość, że jego ciasteczka spotkały się
z ciepłym przyjęciem i Zofia obiecała go poinformować, gdy tylko się skończą. Andriej zaś
przyniósł jej książkę z opowiadaniami przygodowymi, którą zawsze uwielbiał jego syn.
Na placu Smoleńskim Andriej ustąpił miejsca starszej kobiecie. I tak wysiadał kilka
przecznic dalej – chciał kupić ogórki i ziemniaki na targowisku na placu. Dostał od Emila ćwierć
kilo mielonej wieprzowiny i zamierzał usmażyć kotlety dla żony.
Mieszkali w wąskim czteropiętrowym bloku pośrodku kwartału. Zajmowali najmniejsze
z szesnastu mieszkań, lecz mieli je tylko dla siebie. Przynajmniej na razie.

Załatwiwszy sprawunki na targu, Andriej wspiął się po schodach na trzecie piętro. Mijając drzwi
w korytarzu, poczuł zapach duszonej cebuli wydobywający się z jednego mieszkania i usłyszał
głosy w radiu grającym w drugim. Przełożył siatkę z zakupami do lewej ręki i wyjął klucz.
Wchodząc do środka, zawołał żonę, choć wiedział, że nie ma jej w domu. Na pewno stała
w kolejce przed nowym sklepem z mlekiem, który otwarto w zeświecczonym kościele na drugim
końcu dzielnicy. Mówiła, że mają tam świeższe mleko i krótsze kolejki, ale Andriej wiedział, że
to nieprawda. Jak wiele innych osób, chodziła tam dlatego, że w kapliczce na tyłach kościoła
była mozaika przedstawiająca Chrystusa z kobietą przy studni. Nikt nie zadał sobie trudu, żeby
ją skuć. A kobiety stojące w kolejce po mleko chętnie trzymały miejsce innym, gdy te ukradkiem
szły się pomodlić.
Andriej zaniósł zakupy do pokoiku z widokiem na ulicę, który pełnił funkcję kuchni
i jednocześnie salonu. Na małym blacie położył warzywa. Umył ręce, a potem opłukał ogórki
i pokroił je w plasterki. Obrał ziemniaki, włożył je do garnka z wodą. Mięso od Emila zmieszał
z siekaną cebulą, uformował kotlety i przykrył je ściereczką. Postawił patelnię na kuchence
i wlał do niej trochę oleju, na później. Wytarł blat, znowu umył ręce, nakrył do stołu, a potem
ruszył korytarzem z zamiarem ucięcia sobie drzemki. Bez zastanowienia minął jednak sypialnię
i wszedł do sąsiedniego pokoju.
Wiele lat wcześniej Andriej zwiedzał mieszkanie Puszkina w Sankt Petersburgu – to,
w którym poeta spędził ostatnie lata życia. Zachowano je w takim stanie, w jakim było w dniu
jego śmierci. Na biurku leżały nawet niedokończony wiersz i pióro. Wtedy, gdy stał za
sznurkiem i patrzył na biurko wieszcza, cała ta scena wydała się Andriejowi dość groteskowa –
jakby dzięki zachowaniu kilku przedmiotów w tym samym miejscu można było obronić chwilę
przed nieustannym atakiem czasu.
Kiedy jednak Ilja, ich jedyny syn, zginął w bitwie o Berlin – zaledwie kilka miesięcy przed
końcem wojny – Andriej i jego żona zrobili to samo: każdy koc, każdą książkę, każde ubranie
zostawili dokładnie tam, gdzie leżały w dniu, w którym dotarła do nich tragiczna wieść.
Andriej musiał przyznać, że początkowo dawało mu to wielką pociechę. Gdy siedział
samotnie w mieszkaniu, zaglądał do tego pokoju, a wtedy, widząc wgłębienia na łóżku, domyślał
się, gdzie siedziała jego żona, kiedy on był w pracy. Teraz jednak obawiał się, że ten starannie
zachowany pokój zaczął utrwalać ich smutek, zamiast go koić, i wiedział, że przyszła pora, by
pozbyli się rzeczy syna.
Wiedział to, lecz nie poruszył tego tematu z żoną. Wiedział bowiem także, że niebawem ktoś
z budynku zwróci uwagę władz na śmierć ich syna, a wtedy zostaną przeniesieni do jeszcze
mniejszego mieszkania albo dostaną nakaz przyjęcia kogoś obcego i życie samo odbierze im ten
pokój.
Myśląc o tym wszystkim, Andriej podszedł do łóżka i wygładził koc w miejscu, gdzie
siedziała jego żona. Dopiero potem wyłączył światło.
Księga czwarta
1950

Adagio, andante, allegro

– W mgnieniu oka.
Właśnie tak 21 czerwca hrabia Aleksander Rostow podsumował podróż swojej córki od
trzynastego do siedemnastego roku życia, gdy Wasilij zauważył, jak bardzo wyrosła.
– W jednej chwili biega w tę i we w tę po schodach – istna trzpiotka, szelma, ladaco –
a w następnej jest młodą kobietą, inteligentną i wytworną.
I w dużej mierze była to prawda. Jeśli bowiem hrabia zbytnio się pospieszył, uznając Zofię
za pokorną, gdy miała lat trzynaście, to doskonale przewidział jej usposobienie u progu
dorosłości. Miała jasną skórę i długie czarne włosy (z białym pasmem spływającym z miejsca po
dawnej ranie), mogła godzinami siedzieć w ich gabinecie i słuchać muzyki. Mogła godzinami
szyć z Mariną w pracowni krawieckiej albo godzinami gawędzić z Emilem w kuchni, ani razu
nie wiercąc się na krześle.
Gdy Zofia miała zaledwie pięć lat, hrabia zakładał, być może naiwnie, że wyrośnie na
ciemnowłosą wersję jej matki. Choć odziedziczyła po Ninie jasność percepcji i pewność opinii,
miała jednak zupełnie inny sposób bycia. Podczas gdy jej matka była skłonna do wyrażania
zniecierpliwienia z powodu najmniejszych niedoskonałości świata, Zofia zdawała się sądzić, że
nawet jeśli Ziemi zdarza się wypaść z toru, to w gruncie rzeczy jest poczciwą planetą. I podczas
gdy Nina nie zawahałaby się przerwać komuś w pół zdania, by wygłosić przeciwną opinię,
a następnie oznajmić, że sprawa została rozstrzygnięta raz na zawsze, Zofia słuchała w takim
skupieniu i z tak życzliwym uśmiechem, że interlokutor, dostawszy możliwość swobodnego
i dość długiego wyłuszczenia swoich poglądów, często milkł i zaczynał kwestionować własne
założenia…
Pokora. Tylko tak można było to nazwać. A przemiana nastąpiła w mgnieniu oka.
– Kiedy osiąga się nasz wiek, Wasiliju, wszystko tak szybko przemija. Całe pory roku zdają
się kończyć, nie pozostawiając w naszej pamięci najmniejszego śladu.
– To prawda… – zgodził się konsjerż (segregując plik biletów).
– Ale z pewnością można z tego czerpać pewną pociechę – ciągnął hrabia. – Bo nawet jeśli
tygodnie zaczynają mijać nas pędem, zlewając się w bezkształtną plamę, wywierają ogromny
wpływ na nasze dzieci. Gdy człowiek kończy siedemnaście lat i zaczyna doświadczać
pierwszego okresu prawdziwej niezależności, jego zmysły są tak wyczulone, uczucia tak
precyzyjnie nastrojone, że każda rozmowa, każde spojrzenie, każdy śmiech mogą trwale zapisać
się w pamięci. A przyjaźnie zawierane w latach, w których kształtuje się osobowość? Potem
spotykając tych przyjaciół, już zawsze czuje się przypływ sympatii.
Opisawszy ten paradoks, hrabia spojrzał na hol, gdzie Grisza taszczył bagaż jakiegoś gościa
w stronę recepcji, a Gienia taszczył bagaż innego w stronę drzwi.
– Być może to kwestia niebiańskiej równowagi – zadumał się. – Coś w rodzaju kosmicznego
ekwilibrium. Być może suma doświadczania czasu jest stała, a zatem by nasze dzieci mogły
gromadzić tak wyraziste wrażenia z tego konkretnego czerwca, my musimy zrzec się swoich
praw do niego.
– Musimy zapomnieć, żeby one mogły pamiętać – podsumował Wasilij.
– Właśnie! – zawołał hrabia. – Musimy zapomnieć, żeby one mogły pamiętać. Ale czy
powinniśmy czuć w związku z tym urazę? Czy powinniśmy czuć się oszukani, dlatego że ich
doświadczenia z tej chwili będą bogatsze od naszych? Chyba nie. Bo trudno uznać, że na tak
późnym etapie życia naszym celem jest kompletowanie nowego albumu trwałych wspomnień.
Powinniśmy raczej poświęcić się dbaniu o to, by dzieci swobodnie kosztowały doświadczeń.
I musimy to czynić bez obaw. Zamiast opatulać je kołdrami i zapinać im płaszcze, musimy
wierzyć, że zaczną opatulać się i zapinać same. A jeśli nowo zdobyta wolność wymknie im się
z rąk, musimy zachować opanowanie, życzliwość i rozsądek. Musimy je zachęcać, by odważyły
się zniknąć z zasięgu naszych czujnych oczu, a potem powinniśmy westchnąć z dumą, gdy
wreszcie przejdą przez obrotowe drzwi życia…
By to zilustrować, hrabia życzliwie i rozsądnie wskazał drzwi hotelu, dodając do tego gestu
stosowne westchnienie. Potem zastukał w kontuar konsjerża.
– Przy okazji, wiesz może, gdzie ona teraz jest?
Wasilij podniósł wzrok znad biletów.
– Panna Zofia?
– Tak.
– Jest w sali balowej z Wiktorem, jak sądzę.
– Aha. Pewnie pomaga mu polerować podłogę przed bankietem.
– Nie. Nie z Wiktorem Iwanowiczem. Z Wiktorem Stiepanowiczem.
– Wiktorem Stiepanowiczem?
– Tak. Z Wiktorem Stiepanowiczem Skadowskim. Dyrygentem orkiestry z Piazzy.
Jeśli hrabia próbował między innymi uzmysłowić Wasilijowi, że w jesieni życia czas może biec
tak prędko i zostawiać w naszej pamięci tak nikły ślad, prawie jakby w ogóle się nie wydarzył –
no cóż, oto znalazł doskonały przykład.
Te trzy minuty, których potrzebował, by po cudownej rozmowie z konsjerżem dotrzeć do sali
balowej, gdzie złapał drania za klapy, także upłynęły mu bowiem w mgnieniu oka. Ba, upłynęły
tak szybko, że nie pamiętał, jak wytrącił Griszy walizę, maszerując przez hol, ani jak gwałtownie
otworzył drzwi, wołając: „Aha!”, ani jak ściągnął niedoszłego casanovę z wąskiej kanapy, na
której tenże siedział, splatając palce z palcami Zofii.
Nie, hrabia niczego z tego nie pamiętał. Ale by zapewnić niebiańską równowagę i kosmiczne
ekwilibrium, ów wąsaty drań w wieczorowym stroju z pewnością miał zapamiętać do końca
życia każdą sekundę tego zajścia.
– Wasza Ekscelencjo – błagał, dyndając w powietrzu. – Zaszło okropne nieporozumienie!
Spoglądając na zdumioną twarz nad swoimi pięściami, hrabia utwierdził się w przekonaniu,
że o żadnym nieporozumieniu nie może być mowy. Zdecydowanie był to ten sam jegomość,
który beztrosko wywijał batutą na estradzie w Piazzy. I choć najwyraźniej umiał posłużyć się
w porę odpowiednim zwrotem grzecznościowym, bez wątpienia był najbardziej nikczemną
żmiją, jaka kiedykolwiek wypełzła z zarośli Edenu.
Bez względu jednak na poziom jego nikczemności aktualna sytuacja rzeczywiście rodziła
dylemat. Co bowiem należy zrobić z draniem, gdy już złapie się go za klapy? Gdy chwyci się
gościa za kołnierz, można go przynajmniej wynieść za drzwi i zrzucić ze schodów. Ale kiedy
trzyma się go za klapy, nie tak łatwo się go pozbyć. Zanim hrabia zdołał rozwikłać tę zagadkę,
Zofia dorzuciła drugą.
– Papo! Co robisz?
– Zofio, idź do swojego pokoju. Mam z tym dżentelmenem kilka spraw do wyjaśnienia…
zanim dam mu wycisk, jakiego w życiu nie dostał.
– Wycisk, jakiego w życiu nie dostał? Ależ Wiktor Stiepanowicz to mój nauczyciel.
Nie spuszczając oka z drania, hrabia zerknął drugim w stronę córki.
– Twój kto?
– Mój nauczyciel. Uczy mnie gry na fortepianie.
Tak zwany nauczyciel cztery razy pospiesznie kiwnął głową.
Trzymając łotra za klapy z niesłabnącą siłą, hrabia przechylił głowę, by móc się przyjrzeć
mise-en-scène z nieco większą uwagą. Po bliższych oględzinach wąska kanapa, na której
siedziało tych dwoje, okazała się fortepianową ławką. A w miejscu, w którym splatały się ich
palce, znajdował się równiutki rząd klawiszy z kości słoniowej.
Hrabia jeszcze mocniej zacisnął pięści.
– Więc tak sobie pogrywasz, co? Uwodzisz młode dziewczęta za pomocą jitterbugów?
Tak zwany nauczyciel wyglądał na przerażonego.
– Ależ skąd, Wasza Ekscelencjo. Nigdy nikogo nie uwiodłem za pomocą jitterbuga.
Graliśmy gamy i sonaty. Kształciłem się w konserwatorium, gdzie nagrodzono mnie medalem
Musorgskiego. Dyryguję w restauracji, tylko żeby związać koniec z końcem. – Korzystając
z wahania hrabiego, wskazał głową fortepian. – Pokażemy panu. Zofio, może zagrasz nokturn,
który ćwiczyliśmy?
Nokturn…?
– Jak pan sobie życzy, Wiktorze Stiepanowiczu – odrzekła grzecznie Zofia, po czym
odwróciła się w stronę klawiatury, żeby przygotować partyturę.
– Może… – zwrócił się nauczyciel do hrabiego, ponownie kiwając głową w stronę
fortepianu. – Gdybym mógł…
– A – zreflektował się hrabia. – Tak, oczywiście.
Postawił Wiktora Stiepanowicza z powrotem na podłodze i lekko przygładził klapy jego
marynarki.
Potem nauczyciel dołączył do uczennicy na ławce.
– Zaczynamy, Zofio.
Zofia wyprostowała się, kładąc palce na klawiszach. Potem z największą delikatnością
zaczęła grać.
Na dźwięk pierwszego taktu hrabia zrobił dwa kroki do tyłu.
Czy znał te osiem dźwięków? Czy je przynajmniej rozpoznawał? Ba, poznałby je, nawet
gdyby nie widział ich przez trzydzieści lat i przypadkiem weszłyby do jego przedziału
w pociągu. Poznałby je, gdyby wpadł na nie na ulicy we Florencji w szczycie sezonu. Słowem:
poznałby je wszędzie.
To był Chopin.
Nokturn Es-dur opus dziewiąte, numer dwa.
Gdy skończyła pierwsze wykonanie melodii doskonałym pianissimo i przeszła do drugiego,
sygnalizującego większe natężenie emocji, hrabia zrobił jeszcze dwa kroki do tyłu i bezwiednie
usiadł na krześle.
Czy bywał wcześniej dumny z Zofii? Oczywiście, że tak. Codziennie. Był dumny z jej
sukcesów w szkole, z jej urody, z opanowania, z sympatii, jaką budziła u wszystkich
pracowników hotelu. I dlatego miał pewność, że tego, czego doświadcza w tej chwili, nie można
nazwać dumą. Duma bowiem ma w sobie coś z wiedzy. „Spójrz – szepcze – a nie mówiłam, że
jest wyjątkowa? Mądra? Urocza? Cóż, teraz możesz to zobaczyć na własne oczy”. Słuchając, jak
Zofia gra Chopina, hrabia opuścił jednak krainę wiedzy i wkroczył do krainy zdumienia.
Z jednej strony zdumiało go odkrycie, że Zofia w ogóle umie grać na fortepianie. Z drugiej,
że z taką wprawą opanowała melodię podstawową i kontrapunkt. Najbardziej zdumiewająca była
jednak czułość jej ekspresji muzycznej. Można przez całe życie doskonalić techniczne aspekty
gry na fortepianie i nigdy nie osiągnąć stanu ekspresji muzycznej – tej alchemii, dzięki której
wykonawca nie tylko rozumie odczucia kompozytora, lecz także w jakiś sposób przekazuje je
słuchaczom za pośrednictwem swojej gry.
Wszelkie osobiste cierpienia, które Chopin miał nadzieję wyrazić w tej małej kompozycji –
spowodowane czy to utratą miłości, czy po prostu słodkim bólem doświadczanym na widok
mgły na łące o poranku – znajdowały się tu i teraz, gotowe, by doświadczono ich w pełni w sali
balowej hotelu Metropol sto lat po śmierci kompozytora. Pozostawało jednak pytanie, jak
siedemnastolatka zdołała osiągnąć taki poziom ekspresji, jeśli nie poprzez wyrażenie własnego
poczucia straty i tęsknoty?
Gdy Zofia zaczęła grać melodię po raz trzeci, Wiktor Stiepanowicz obejrzał się przez ramię
i uniósł brwi, jakby chciał powiedzieć: „Da pan wiarę? Czy kiedykolwiek przyszłoby panu do
głowy coś takiego?”. Potem szybko spojrzał z powrotem na fortepian i sumiennie przewrócił
stronę partytury, prawie jakby to on był uczniem i przewracał stronę swojemu mistrzowi.

Hrabia poprowadził Wiktora Stiepanowicza do holu, gdzie mogli przez chwilę porozmawiać na
osobności, po czym wrócił do sali balowej. Widząc Zofię nadal przy fortepianie, usiadł obok niej
zwrócony plecami do klawiatury.
Obydwoje milczeli.
– Dlaczego mi nie wspomniałaś, że uczysz się grać na fortepianie? – spytał po chwili hrabia.
– To miała być niespodzianka – powiedziała. – Na twoje urodziny. Nie chciałam cię
zdenerwować. Przepraszam, jeśli tak się stało.
– Zofio, jeśli ktokolwiek powinien przepraszać, to raczej ja. Nie zrobiłaś nic złego.
Przeciwnie. To było cudowne, wprost cudowne.
Zofia się zarumieniła i spuściła wzrok na klawiaturę.
– To urocza kompozycja – powiedziała.
– Cóż, masz rację – przyznał hrabia ze śmiechem – to urocza kompozycja. Ale poza tym to
także kartka z kółeczkami, kreseczkami i kropeczkami. Prawie każdy, kto uczył się gry na
fortepianie w ostatnim stuleciu, ćwiczył ten krótki utwór Chopina. Ale dla większości uczniów
to akt recytacji. Tylko jeden na tysiąc – albo nawet na sto tysięcy – potrafi tchnąć w tę muzykę
życie, tak jak ty to zrobiłaś.
Zofia nadal wpatrywała się w klawiaturę. Hrabia się zawahał. A potem z lekkim niepokojem
spytał:
– Wszystko w porządku?
Lekko zaskoczona, Zofia podniosła głowę. Potem, widząc poważną minę ojca, uśmiechnęła
się.
– Oczywiście, papo. Dlaczego pytasz?
Hrabia pokręcił głową.
– Nigdy w życiu nie grałem na żadnym instrumencie, ale rozumiem co nieco z muzyki.
Grałaś pierwsze takty tego nokturnu z uczuciem tak doskonale wyrażającym tęsknotę, że można
jedynie przypuszczać, że czerpałaś z jakiegoś źródła smutku w swoim sercu.
– Ach, rozumiem – powiedziała. Potem z entuzjazmem młodego naukowca zaczęła
wyjaśniać: – Wiktor Stiepanowicz nazywa to „nastrojem”. Mówi, że zanim zagra się dźwięk,
trzeba odkryć przykład nastroju kompozycji ukryty we własnym sercu. Dlatego przy tym
utworze myślę o mamie. Myślę o tym, jak blakną moje nieliczne wspomnienia o niej, a potem
zaczynam grać.
Hrabia milczał, przytłoczony kolejną falą zdumienia.
– Czy to ma sens? – spytała Zofia.
– Jeszcze jaki – odrzekł. Po chwili zastanowienia dodał: – Jako młodszy mężczyzna czułem
coś podobnego w związku z moją siostrą. Z każdym mijającym rokiem wydawało mi się, że
umyka mi jej coraz więcej, i zacząłem się bać, że pewnego dnia całkiem ją zapomnę. Prawda
wygląda jednak tak, że bez względu na upływ czasu ci, których kochamy, nigdy do końca nam
nie umkną.
Obydwoje zamilkli. Potem hrabia rozejrzał się i wskazał ręką salę.
– To było jej ulubione pomieszczenie.
– Twojej siostry?
– Nie, nie. Twojej mamy.
Zofia rozejrzała się z pewnym zdziwieniem.
– Sala balowa…?
– Oczywiście. Po rewolucji porzucono wszystkie dawne zwyczaje – bo właśnie o to
chodziło, jak przypuszczam. Nowe zwyczaje jeszcze się jednak nie ukształtowały. Dlatego
w całej Rosji najróżniejsze ugrupowania – związki zawodowe, komitety obywatelskie,
komisariaty – zbierały się w takich pomieszczeniach jak to, żeby rozstrzygać wszystkie sprawy.
Hrabia wskazał balkon.
– Gdy twoja mama miała dziewięć lat, przykucała za tą balustradą i godzinami podglądała
zebrania. Bardzo się nimi emocjonowała. Szuraniem krzeseł, płomiennymi przemówieniami
i stukaniem młotka. I jeśli spojrzeć na to z perspektywy czasu, miała absolutną rację. Bo przecież
na naszych oczach wyznaczano zupełnie nowy kurs dla naszego kraju. Ale wtedy to całe
pełzanie i garbienie się przyprawiało mnie tylko o kręcz szyi.
– Ty też tam wchodziłeś?
– Och, nalegała.
Obydwoje się uśmiechnęli.
– Jeśli się nad tym zastanowić – dodał po chwili hrabia – właśnie dzięki temu poznałem
lepiej twoją ciocię Marinę. Bo co druga wizyta na balkonie kończyła się rozerwaniem szwu na
siedzeniu moich spodni.
Zofia się roześmiała. Potem hrabia uniósł palec jak ktoś, komu przypomniało się coś jeszcze.
– Później, gdy twoja mama miała trzynaście albo czternaście lat, przychodziła tu
przeprowadzać eksperymenty…
– Eksperymenty!
– Ona niczego nie brała na wiarę. Jeśli nie zobaczyła jakiegoś zjawiska na własne oczy, było
dla niej jedynie hipotezą. Dotyczyło to wszystkich praw fizyki i matematyki. Pewnego dnia
znalazłem ją tutaj, gdy testowała prawa Galileusza i Newtona, zrzucając z balkonu różne
przedmioty i mierząc czas ich spadania stoperem.
– Czy to w ogóle możliwe?
– Dla twojej mamy było możliwe.
Znowu zamilkli, a potem Zofia odwróciła się i pocałowała hrabiego w policzek.

Gdy Zofia poszła na spotkanie z przyjaciółką, hrabia ruszył do Piazzy i uraczył się kieliszkiem
wina do obiadu – było to coś, co przed czterdziestką robił codziennie, a potem już tylko z rzadka.
Zważywszy jednak na poranne rewelacje, wydawało się to ze wszech miar słuszne. Prawdę
mówiąc, gdy już zabrano talerz i wstrzemięźliwie odmówił deseru, poprosił o drugi kieliszek.
Opadając z winem w ręku na oparcie, spojrzał na sąsiedni stolik, przy którym jakiś młody
mężczyzna rysował w szkicowniku. Poprzedniego dnia hrabia zauważył go w holu z książką na
kolanach i małą puszką kolorowych ołówków u boku.
Aleksander Iljicz lekko przechylił się w prawo.
– Krajobraz, portret czy martwa natura?
Młodzieniec spojrzał na niego lekko zaskoczony.
– Słucham?
– Chcąc nie chcąc, zauważyłem, jak pan sobie rysuje. Zastanawiałem się, czy to krajobraz,
portret czy martwa natura.
– Obawiam się, że żadne z powyższych – odrzekł uprzejmie młody mężczyzna. – To
wnętrze.
– Restauracji?
– Tak.
– Mogę zobaczyć?
Młodzieniec się zawahał, lecz po chwili podał hrabiemu szkicownik.
Gdy tylko hrabia wziął go do ręki, pożałował, że określił to mianem „rysowania sobie”. To
sformułowanie w ogóle nie oddawało sprawiedliwości umiejętnościom młodego artysty, który
doskonale uchwycił ducha Piazzy. Goście przy stolikach zostali nakreśleni krótkimi,
energicznymi ruchami impresjonisty, co tylko potęgowało wrażenie, że są pochłonięci ożywioną
rozmową, a kelnerzy poruszający się zręcznie między stolikami byli narysowani lekko
rozmazaną kreską. Sugestywny styl, w którym młody mężczyzna zobrazował ludzi, ostro
kontrastował ze szczegółowością, z jaką oddał samo pomieszczenie. Wszystkie kolumny,
fontannę, łuki cechowała doskonała perspektywa połączona z doskonałymi proporcjami, a każdy
ornament był na swoim miejscu.
– Cudowny rysunek – powiedział hrabia. – Muszę powiedzieć, że ma pan absolutnie
wyjątkowe wyczucie przestrzeni.
Nieznajomy uśmiechnął się z lekkim smutkiem.
– To dlatego, że z wykształcenia jestem architektem, a nie artystą.
– Projektuje pan hotel?
Architekt się roześmiał.
– W obecnej sytuacji będę miał szczęście, jeśli uda mi się zaprojektować budkę dla
ptaków. – Widząc zaciekawienie hrabiego, młodzieniec wyjaśnił: – Aktualnie wznosi się
w Moskwie mnóstwo budynków, ale jest niewielkie zapotrzebowanie na architektów. Dlatego
zatrudniłem się w Intourist. Chcą wydać broszurę poświęconą najlepszym hotelom w mieście,
a ja rysuję ich wnętrza15.
– Aha – powiedział hrabia. – Dlatego że zdjęcie nie jest w stanie uchwycić nastroju miejsca!
– Właściwie to raczej dlatego – odrzekł architekt – że zdjęcie zbyt chętnie oddaje stan
miejsca.
– A, rozumiem – powiedział hrabia, czując się lekko urażony w imieniu Piazzy. Chcąc stanąć
w jej obronie, zauważył, że choć w swoim czasie restauracja słynęła z elegancji, to jej
wspaniałości nigdy nie definiowały wystrój ani szczegóły architektoniczne.
– W takim razie co? – spytał młody mężczyzna.
– Obywatele.
– Jak to?
Hrabia odwrócił krzesło, by lepiej widzieć sąsiada.
– W młodości korzystałem z luksusów wielu podróży. I mogę panu powiedzieć z własnego
doświadczenia, że większość hotelowych restauracji – nie tylko w Rosji, pan rozumie, lecz
w całej Europie – zaprojektowano dla hotelowych gości i służą właśnie im. Z tą jest jednak
inaczej. Zaprojektowano ją, by była miejscem spotkań całej Moskwy. – Hrabia wskazał środek
sali. – Przez większość z ostatnich czterdziestu lat w typowy sobotni wieczór wokół tej fontanny
można było zobaczyć Rosjan ulepionych z każdej gliny, wdających się w rozmowy z tym, kto
akurat siedział przy sąsiednim stoliku. Naturalnie prowadziło to do spontanicznych romansów
i burzliwych dyskusji na temat wyższości Puszkina nad Petrarką. Ba, widywałem tu taksówkarzy
bratających się z komisarzami i biskupów kolegujących się ze spekulantami, a co najmniej raz
byłem świadkiem, jak młoda dama skłoniła starca do zmiany punktu widzenia. – Hrabia wskazał
miejsce oddalone od nich o jakieś siedem metrów. – Widzi pan te dwa stoliki? Pewnego
popołudnia w tysiąc dziewięćset trzydziestym dziewiątym roku obserwowałem, jak dwaj obcy
ludzie, którzy wydali się sobie jakby znajomi, roztrząsali szczegółowo całe swoje życie przy
aperitifie, przystawce i deserze, próbując sobie przypomnieć chwilę, w której się poznali.
– Widocznie sala jest sumą wszystkiego, co się w niej wydarzyło – zauważył architekt,
rozglądając się po restauracji z nowym uznaniem.
– Tak, chyba tak – przyznał hrabia. – I choć nie jestem pewny, co wynika z tego całego
przemieszania się populacji w tej konkretnej sali, jestem przekonany, że świat jest dzięki niemu
lepszym miejscem.
Hrabia przez chwilę milczał i także się rozglądał. Potem wskazał palcem, kierując uwagę
architekta w stronę estrady na drugim końcu sali.
– Widział pan może, jak wieczorem gra tu orkiestra?
– Nie, nie widziałem. Czemu pan pyta?
– Przydarzyło mi się dzisiaj coś niezwykłego…
– Podobno szedł korytarzem i przypadkiem usłyszał wariację Mozarta rozbrzmiewającą
w sali balowej. Zaintrygowany zajrzał do środka i zobaczył Zofię przy klawiaturze.
– Nie! – zawołał Richard Vanderwhile.
– Oczywiście spytał, gdzie uczy się grać. Zdziwił się, gdy usłyszał, że nikt jej nie uczy. Sama
opanowała ten utwór, słuchając jednej z płyt, które mi dałeś, a potem odtwarzając dźwięk po
dźwięku.
– Niebywałe.
– Jej talent zrobił na nim takie wrażenie, że z miejsca przyjął ją na swoją uczennicę i odtąd
uczy ją klasycznego repertuaru w sali balowej.
– I mówisz, że to ten gość z Piazzy?
– Ten sam.
– Ten, który wywija batutą?
– Właśnie on.
Richard ze zdumieniem pokręcił głową.
– Audriusie, słyszałeś? Musimy wznieść toast za tę młodą damę, i to jak najszybciej. Dwie
Nawłocie, dobry człowieku.
Zawsze czujny barman już przygotowywał butelki o różnej wielkości, między innymi żółte
chartreuse, bittery, miód i cytrynówkę. Tamtego wieczoru w 1946 roku, kiedy hrabia i Richard
poznali się przy miksturze w kolorze fuksji, Amerykanin rzucił barmanowi wyzwanie, by ten
wymyślił drinki we wszystkich kolorach cerkwi Wasyla Błogosławionego. Tak narodziły się:
Nawłoć, Jajo Rudzika, Ceglany Mur i ciemnozielona mikstura o nazwie Choinka. Co więcej,
wszyscy w barze wiedzieli, że każdy, kto zdoła wypić te cztery drinki po kolei, zdobywa prawo
do miana Patriarchy Wszechrosji – gdy tylko odzyska przytomność.
Choć Richard, który teraz pracował dla departamentu stanu, podczas pobytu w Moskwie
zwykle zatrzymywał się w ambasadzie, nadal przy okazji wpadał do Metropolu, by wypić
z hrabią kieliszeczek przed snem. Nalano zatem Nawłocie i dżentelmeni stuknęli się kieliszkami,
wznosząc toast:
– Za starych przyjaciół.
Niektórzy mogliby się zdziwić, słysząc, że ci dwaj mężczyźni uważali się za starych
przyjaciół, mimo że znali się zaledwie od czterech lat, lecz stażu przyjaźni nigdy nie wyznacza
upływ czasu. Ci dwaj czuliby się jak starzy przyjaciele, nawet gdyby poznali się zaledwie przed
kilkoma godzinami. W pewnym sensie działo się tak dlatego, że byli pokrewnymi duszami –
w czasie swobodnej rozmowy znajdowali mnóstwo wspólnych płaszczyzn i powodów do
śmiechu – lecz poza tym prawie na pewno była to kwestia wychowania. Dorastali w wielkich
posiadłościach w kosmopolitycznych miastach, zdobyli humanistyczne wykształcenie
urozmaicone leniwymi godzinami i obcowali z najpiękniejszymi przedmiotami, a mimo że
urodzili się w odstępie dziesięciu lat i ponad sześciu tysięcy kilometrów, mieli ze sobą więcej
wspólnego niż z większością swoich rodaków.
Oczywiście właśnie dlatego wszystkie wspaniałe hotele w stolicach świata są do siebie
podobne. Plaza w Nowym Jorku, Ritz w Paryżu, Claridge w Londynie, Metropol w Moskwie –
wybudowano je w tym samym piętnastoleciu i one także były pokrewnymi duszami, pierwszymi
hotelami w mieście mającymi centralne ogrzewanie, ciepłą wodę i telefony w pokojach,
zagraniczne gazety w holach, międzynarodową kuchnię w restauracjach i amerykańskie lobby
bary. Takie hotele wzniesiono dla ludzi pokroju Richarda Vanderwhile’a i Aleksandra Rostowa,
by podróżując do miast w innych krajach, czuli się jak w domu i przebywali w towarzystwie
takich jak oni.
– Wciąż nie mogę uwierzyć, że to ten dyrygent z Piazzy – powiedział Richard, znów kręcąc
głową.
– Wiem – odrzekł hrabia. – Ale tak naprawdę uczył się w Moskiewskim Konserwatorium
Państwowym, gdzie odznaczono go medalem Musorgskiego. Dyryguje w Piazzy, tylko żeby
związać koniec z końcem.
– Człowiek musi wiązać koniec z końcem – potwierdził rzeczowo Audrius – bo
w przeciwnym razie to jego czeka koniec.
Richard przez chwilę przyglądał się barmanowi.
– No cóż, to chyba kwintesencja wszystkiego.
Audrius wzruszył ramionami, przyznając, że „kwintesencja wszystkiego” to dla barmana
„chleb powszedni”, a następnie przeprosił i poszedł odebrać telefon za barem. Gdy się oddalił,
jego słowa mocno poruszyły hrabiego.
– Słyszałeś o ćmach z Manchesteru? – spytał Richarda.
– Ćmy z Manchesteru… Czy to nie drużyna piłkarska?
– Nie – odrzekł hrabia z uśmiechem. – To nie drużyna piłkarska. To niezwykła historia
z annałów nauk przyrodniczych, którą usłyszałem od ojca, będąc dzieckiem.
Zanim jednak hrabia zdążył rozwinąć temat, wrócił Audrius.
– Panie Vanderwhile, dzwoniła pańska żona. Prosiła, żebym panu przypomniał o porannym
spotkaniu i przekazał, że pański kierowca już czeka.
Choć większość klientów baru nigdy nie widziała pani Vanderwhile, kobieta słynęła z tego,
że gdy przychodzi pora zakończyć wieczór pana Vanderwhile’a, jest równie niewzruszona jak
Arkady, równie czujna jak Audrius i wie, gdzie kto jest, równie dobrze jak Wasilij.
– A, tak – przyznał pan Vanderwhile.
Zgodziwszy się co do tego, że obowiązki są najważniejsze, hrabia i pan Vanderwhile
uścisnęli sobie ręce, życząc sobie wszystkiego dobrego do czasu następnego spotkania.
Po wyjściu Richarda hrabia jeszcze raz rozejrzał się po sali, by sprawdzić, czy w barze nie
ma nikogo znajomego, i z zadowoleniem zauważył, że przy stoliku w kącie siedzi młody
architekt z Piazzy pochylony nad szkicownikiem, prawdopodobnie rysujący bar.
On także, pomyślał hrabia, należy do ciem z Manchesteru.
Gdy hrabia miał dziewięć lat, ojciec kazał mu usiąść, zamierzając objaśnić mu darwinowską
teorię doboru naturalnego. Sedno idei Anglika – to, że przez dziesiątki tysięcy lat gatunki powoli
ewoluowały, by jak najbardziej zwiększyć swoje szanse przetrwania – wydało się Aleksandrowi
Iljiczowi całkiem zgodne z intuicją. Bo przecież jeśli pazury lwa stają się ostrzejsze, to gazeli
powinno wyrosnąć więcej nóg. Hrabia zaniepokoił się jednak, gdy jego ojciec wyjaśnił, że dobór
naturalny wcale nie potrzebował dziesiątków tysięcy lat. Nie potrzebował nawet stu.
Zaobserwowano go w ciągu kilku dekad.
To prawda, powiedział ojciec, że w stosunkowo statycznym środowisku tempo ewolucji
powinno zmaleć, gdyż poszczególne gatunki napotykają niewiele nowych okoliczności, do
których muszą się dostosować. Środowiska jednak nigdy nie są statyczne przez długi czas. Siły
natury nieuchronnie wyzwalają się w taki sposób, by wywołać konieczność adaptacji.
Długotrwała susza, niezwykle mroźna zima, erupcja wulkanu, każde z tych zjawisk może
zakłócić równowagę między cechami, które zwiększają szansę gatunku na przetrwanie, a tymi,
które ją zmniejszają. W gruncie rzeczy właśnie to wydarzyło się w Manchesterze
w dziewiętnastym wieku, gdy miasto stało się jedną z pierwszych stolic rewolucji przemysłowej.
Przez tysiące lat ćmy zwane krępakami nabrzozakami miały białe skrzydełka w czarne
plamki. Taka kolorystyka zapewniała gatunkowi doskonały kamuflaż, ilekroć jego
przedstawiciele przysiadali na jasnoszarej korze drzew porastających region. W każdym
pokoleniu zdarzały się nieliczne aberracje – na przykład ćmy ze skrzydełkami czarnymi jak
węgiel – lecz ptaki porywały je z drzew, zanim owady zdążyły się rozmnożyć.
Gdy jednak na początku dziewiętnastego wieku w Manchesterze zaroiło się od fabryk, sadza
z kominów zaczęła osiadać na wszystkich dostępnych powierzchniach, w tym również na korze
drzew, a wtedy lekko nakrapiane skrzydełka, które dotąd chroniły większość ciem, nagle zaczęły
je bezlitośnie narażać na atak drapieżników – zaś ciemniejsze skrzydełka osobników odstających
od normy zapewniały im niewidzialność. Dlatego czarne jak smoła odmiany, które w 1800 roku
stanowiły niespełna dziesięć procent populacji ciem w Manchesterze, pod koniec stulecia miały
w niej już ponad dziewięćdziesięcioprocentowy udział. W każdym razie właśnie tak twierdził
ojciec hrabiego, odczuwając pragmatyczne zadowolenie człowieka o umyśle badacza.
Młodemu hrabiemu ta lekcja nie dawała jednak spokoju. Skoro coś takiego może się
przytrafić ćmom, myślał, to kto zdoła uchronić dzieci przed podobnym losem? Co na przykład
stanie się z nim i jego siostrą, jeśli zostaną wystawieni na nadmierne ilości dymu z komina albo
na nagłe ekstremalne zjawiska pogodowe? Czy oni także nie padną ofiarą przyspieszonej
ewolucji? Prawdę mówiąc, tak bardzo poruszyło to hrabiego, że gdy we wrześniu
Leniwągodzinę zalały nawałnice, w snach prześladowały go czarne ćmy.
Kilka lat później zrozumiał, że spoglądał na sprawę od niewłaściwej strony. Tempo ewolucji
nie było czymś, czego należało się bać. Bowiem choć natury nie obchodzi, czy skrzydełka ćmy
są czarne, czy białe, ma ona szczerą nadzieję, że ćma przetrwa. I właśnie dlatego natura tak
zaprojektowała siły ewolucji, by działały na przestrzeni pokoleń, a nie eonów – dając ćmom
i ludziom szansę przystosowania się.
Całkiem jak w przypadku Wiktora Stiepanowicza, pomyślał hrabia. Jako mąż i ojciec dwójki
dzieci musi związać koniec z końcem. Wymachuje zatem batutą w Piazzy, pozornie zapominając
o klasycznym repertuarze. Potem pewnego popołudnia, gdy przypadkiem natyka się na młodą
obiecującą pianistkę, w każdej wolnej chwili uczy ją grać nokturny Chopina na pożyczonym
fortepianie. Na tej samej zasadzie Miszka ma swoje „przedsięwzięcie”, a ten młody architekt, nie
mogąc wznosić budynków, czerpie dumę i przyjemność ze starannego rysowania hotelowych
wnętrz w szkicowniku.
Hrabia przez chwilę zastanawiał się, czy nie podejść do młodego człowieka, lecz ten zdawał
się korzystać ze swoich umiejętności z tak wielkim zadowoleniem, że przeszkadzanie mu byłoby
zbrodnią. Zamiast tego hrabia opróżnił zatem kieliszek, dwa razy zastukał w bar i ruszył na górę,
by położyć się spać.

Hrabia miał oczywiście absolutną rację. Gdy bowiem życie uniemożliwia człowiekowi dążenie
do spełnienia marzeń, człowiek ów zrobi wszystko, by i tak je spełnić. Dlatego kiedy hrabia mył
zęby, Wiktor Stiepanowicz odłożył na bok aranżację, którą przygotowywał dla orkiestry, i zaczął
przeglądać Wariacje Goldbergowskie w poszukiwaniu takiej, która byłaby odpowiednia dla
Zofii. We wsi Jawas w wynajętej izbie niewiele większej od pokoju hrabiego Michaił Mindicz
siedział zaś przy świetle świecy pochylony nad stolikiem i kończył kolejną szesnastostronicową
rozprawę. A w Szalapinie? Młody architekt nadal czerpał dumę i przyjemność ze swojej pracy.
Jednak wbrew założeniu hrabiego nie zamierzał dodać rysunku baru do swojej kolekcji
hotelowych wnętrz. Tak naprawdę rysował w zupełnie innym szkicowniku.
Na pierwszej z jego wielu stron widniał projekt drapacza chmur liczącego dwieście pięter –
z trampoliną na dachu, z którego mieszkańcy mogli skakać na spadochronie do trawiastego
parku na dole. Na innej stronie znalazła się katedra ateizmu z pięćdziesięcioma różnymi
kopułami, z których kilka można było wystrzelić na księżyc jak rakiety. Na jeszcze innej było
olbrzymie muzeum architektury mieszczące naturalnej wielkości repliki wszystkich wspaniałych
starych budynków, które zrównano z ziemią w mieście Moskwa, by zrobić miejsce dla nowych.
W tej chwili jednak architekt pracował nad szczegółowym rysunkiem zatłoczonej restauracji,
która bardzo przypominała Piazzę. Tylko że pod jej podłogą znajdował się skomplikowany
mechanizm złożony z osi, trybów i kół zębatych, a na zewnątrz ze ściany sterczała olbrzymia
korba, po której obróceniu wszystkie krzesła w sali kręciły piruety jak baleriny w pozytywce
i wirowały wokół, dopóki nie zatrzymały się przy zupełnie innych stolikach. A na ten obrazek
spoglądał z góry przez szklany sufit sześćdziesięcioletni dżentelmen trzymający rękę na korbie,
gotów wprawić klientelę w ruch.
15
Jakież to pokręcone okoliczności mogły doprowadzić do boomu budowlanego i plajty architektów? To proste.
W styczniu pierwszy sekretarz Moskwy zwołał konwencję miejskich architektów, by omówić potrzeby stolicy
w kontekście gwałtownego wzrostu jej populacji. W ciągu trzech dni różne podekscytowane komitety szybko doszły do
wniosku, że przyszła pora na nowe, śmiałe działania. Wykorzystując najnowocześniejsze materiały i technologie,
zaproponowały, by w mieście wznosić czterdziestopiętrowe wieżowce z windami pędzącymi z parteru pod dach oraz
apartamentami, które można dostosować do indywidualnych potrzeb, wyposażonymi w nowoczesne kuchnie, własne
łazienki i szyby w oknach emitujące naturalne światło!
Na ceremonii zakończenia konwencji pierwszy sekretarz – łysy i prymitywny typ, do którego jeszcze wrócimy –
podziękował uczestnikom za ich profesjonalizm, pomysłowość i oddanie partii. „Dobrze wiedzieć, że wszyscy się ze sobą
zgadzamy – podsumował. – Chcąc zapewnić naszym towarzyszom schronienie najszybciej, jak to możliwe, i jak
najmniejszym kosztem, rzeczywiście musimy podjąć śmiałe działania. Nie grzęźnijmy zatem w wymyślnych projektach
i nie kłaniajmy się estetycznym błahostkom. Skupmy się zamiast tego na ideale powszechności stosownym do naszych
czasów”.
I tak nastała złota epoka prefabrykowanych pięciopiętrowych bloków z cementu – oraz trzydziestosiedmiometrowych
powierzchni mieszkalnych z gwarantowanym dostępem do wspólnych łazienek wyposażonych
w studwudziestocentymetrowe wanny (bo przecież kto ma czas wylegiwać się w wannie, gdy sąsiedzi dobijają się do
drzwi).
Projekt tych nowych bloków był tak zmyślny, ich architektura tak intuicyjna, że można je było budować, mając do
dyspozycji jedną kartkę wytycznych – bez względu na to, od której strony na nią patrzono! W ciągu pół roku tysiące
takich budynków wyrosły na przedmieściach Moskwy niczym grzyby po deszczu. A przedsięwzięcie realizowano z taką
systematycznością, że można było omyłkowo wejść do dowolnego mieszkania w swoim bloku i natychmiast poczuć się
jak w domu.
1952

Ameryka

W środę wieczorem pod koniec czerwca Aleksander Iljicz i Zofia weszli ramię w ramię do
Bojarskiej, gdzie zwykle jadali kolację, gdy hrabia miał wolny wieczór.
– Dobry wieczór, Andrieju.
– Bonsoir, mon ami. Bonsoir, mademoiselle. Wasz stolik już czeka.
Gdy Andriej zaprosił ich gestem na salę, hrabia zauważył, że w restauracji znów jest tłoczno.
Idąc do stolika, minęli żony dwóch komisarzy siedzące przy stoliku numer cztery. Przy stoliku
numer sześć siedział samotnie wybitny profesor literatury, który jak mówiono, jedną ręką
powalił na ziemię dzieła Dostojewskiego. A przy stoliku numer siedem zasiadł nie kto inny jak
zniewalająca Anna Urbanowa w towarzystwie zniewolonego.
Po wielkim powrocie na srebrny ekran w latach trzydziestych w 1948 roku reżyser Teatru
Małego zdołał zwabić Annę z powrotem na scenę. Dla pięćdziesięcioletniej aktorki był to
uśmiech losu, bo choć srebrny ekran wyraźnie preferował młode ślicznotki, scena zdawała się
rozumieć walory wieku. Przecież Medei, lady Makbet, Iriny Arkadiny nie mogły grać
błękitnookie, rumieniące się podlotki. Były to role dla kobiet, które zaznały goryczy radości
i słodyczy rozpaczy. Powrót Anny na scenę okazał się jednak także fortunny dla hrabiego,
ponieważ zamiast bywać w Metropolu przez kilka dni w roku, spędzała w nim teraz po kilka
miesięcy, co umożliwiało naszemu wytrawnemu astronomowi niezwykle staranne kreślenie na
niej nowych konstelacji…
Gdy hrabia i Zofia usiedli, obydwoje uważnie przejrzeli karty dań (posuwając się
w odwrotnym niż na ogół kierunku: od dań głównych do przystawek, jak to mieli w zwyczaju),
złożyli zamówienia u Martyna (którego dzięki rekomendacji hrabiego awansowano
i w 1942 roku przeniesiono do Bojarskiej), a potem wreszcie skupili się na bieżących sprawach.
Czas upływający między złożeniem zamówienia a podaniem przystawek to bez wątpienia
jedne z najbardziej ryzykownych chwil we wszystkich ludzkich relacjach. Którzy młodzi
kochankowie nie znaleźli się wówczas w ciszy tak nagłej, tak z pozoru nieprzezwyciężonej, że
groziła podaniem w wątpliwość chemii ich związku? Które małżeństwo nie uległo obawie, że
pewnego razu zabraknie mu wtedy pilnego, zajmującego lub zaskakującego tematu do
rozmowy? Dlatego u większości z nas to niebezpieczne interludium całkiem słusznie budzi złe
przeczucia.
A u hrabiego i Zofii? Tych dwoje wyczekiwało go przez cały dzień, ponieważ była to chwila
przeznaczona na Zut.
W Zut, wymyślonej przez nich grze, obowiązywały proste zasady. Pierwszy gracz
proponował kategorię obejmującą ściśle określony zbiór zjawisk – na przykład instrumenty
smyczkowe albo słynne wyspy, albo skrzydlate stworzenia inne niż ptaki. Potem obaj gracze na
przemian rzucali przykłady, starając się znaleźć odpowiedni obiekt w stosownym czasie
(powiedzmy, w ciągu dwóch i pół minuty). Zwycięstwo przypadało temu zawodnikowi, który
wygrał dwie z trzech rund. A dlaczego gra nazywała się Zut? Ponieważ hrabia uważał, że
jedynym stosownym okrzykiem w obliczu porażki jest Zut alors!
Dlatego gdy Martyn zabrał karty dań, ojciec i córka, po całodziennym szukaniu ambitnych
kategorii i starannym rozważeniu korzystnych odpowiedzi, byli gotowi do starcia.
Hrabia przegrał poprzednim razem, więc miał prawo zaproponować pierwszą kategorię, co
też uczynił z pewnością siebie:
– Słynne czwórki.
– Dobry wybór – pochwaliła Zofia.
– Dziękuję.
Obydwoje upili łyk wody, po czym hrabia zaczął.
– Cztery pory roku.
– Cztery żywioły.
– Północ, południe, wschód i zachód.
– Karo, trefl, kier i pik.
– Bas, tenor, alt i sopran.
Zofia się zastanowiła.

– Mateusz, Marek, Łukasz i Jan – czterej ewangeliści.
– Boreasz, Zefir, Notos i Euros – cztery wiatry.


Uśmiechając się w duchu, hrabia zaczął liczyć sekundy, lecz jego radość była przedwczesna.
– Żółć, czarna żółć, krew i flegma: cztery humory – powiedziała Zofia.
– Très bien!
– Merci.
Zofia upiła łyk wody, by zasłonić cień triumfu na ustach. Teraz jednak to ona świętowała
przedwcześnie.
– Czterej jeźdźcy Apokalipsy.
– Ach – westchnęła Zofia jak ktoś, kto dostaje coup de grâce, akurat gdy Martyn przyniósł
Château d’Yquem. Zaprezentowawszy butelkę, kelner wyciągnął korek, nalał odrobinę na
spróbowanie i obsłużył gości.
– Druga runda? – spytała Zofia, gdy Martyn odszedł.
– Z przyjemnością.
– Czarno-białe zwierzęta, na przykład zebra.
– Doskonale – powiedział hrabia.
Przez chwilę poprawiał sztućce. Upił łyk wina i powoli odstawił kieliszek na stolik.
– Pingwin – zaczął.
– Maskonur.
– Skunks.
– Panda.
Hrabia się zastanowił, po czym powiedział z uśmiechem:
– Orka.
– Krępak nabrzozak – odparła Zofia.
– Przecież to moje zwierzę! – oburzył się hrabia.
– To zwierzę wcale nie jest twoje, ale teraz jest twoja kolej…
Hrabia zmarszczył brwi.

– Dalmatyńczyk! – zawołał.
Teraz to Zofia poprawiła sztućce i upiła łyk wina.


– Czas płynie… – powiedział hrabia.


– Ja – rzuciła Zofia.
– Co?!
Przechyliła głowę i wysunęła biały kosmyk ze swoich długich czarnych włosów.
– Przecież ty nie jesteś zwierzęciem.
Zofia uśmiechnęła się współczująco, a potem powiedziała:
– Twoja kolej.


Czy istnieją jakieś czarno-białe ryby?, spytał się w duchu hrabia. Czarno-białe pająki?
Czarno-białe węże?


– Tik-tak, tik-tak – powiedziała Zofia.
– Wiem, wiem. Zaczekaj chwilę.


Na pewno jest jeszcze jakieś czarno-białe zwierzę, pomyślał hrabia. I to dość pospolite. Sam
je widziałem. Mam je na czubku…
– Czy mam przyjemność rozmawiać z Aleksandrem Rostowem?
Hrabia i Zofia ze zdziwieniem podnieśli głowy. Stał przed nimi wybitny profesor ze stolika
numer sześć.
– Tak – powiedział hrabia, wstając. – Nazywam się Aleksander Rostow. To moja córka
Zofia.
– Jestem profesor Matej Sirowicz z Leningradzkiego Uniwersytetu Państwowego.
– Oczywiście, wiem – powiedział hrabia.
Profesor szybko skłonił głowę, by wyrazić wdzięczność.
– Jak bardzo wiele innych osób – ciągnął – jestem wielbicielem pańskiej poezji. Być może
po posiłku zaszczyci mnie pan swoim towarzystwem i wypijemy kieliszek koniaku?
– Z przyjemnością.
– Będę w apartamencie trzysta siedemnaście.
– Zjawię się w ciągu godziny.
– Proszę się nie spieszyć.
Profesor uśmiechnął się i cicho odszedł od stołu.
Siadając z powrotem, hrabia jak gdyby nigdy nic położył serwetkę na kolanach.
– Matej Sirowicz – poinformował Zofię – to jeden z naszych najznamienitszych profesorów
literatury. I wygląda na to, że chciałby porozmawiać ze mną o poezji przy kieliszku koniaku. Co
ty na to?
– Ja na to, że twój czas dobiegł końca.
Hrabia zmarszczył brwi.
– Tak. No cóż. Miałem odpowiedź na końcu języka. Za chwilę mogłem ją podać, gdyby nie
to, że nam przeszkodzono…
Zofia przyjaźnie pokiwała głową jak ktoś, kto nie ma zamiaru rozważać zasadności
odwołania.
– No dobrze – poddał się hrabia. – Mamy remis.
Hrabia wyjął kopiejkę z kieszonki kamizelki i położył ją na paznokciu kciuka, żeby za
pomocą rzutu monetą mogli rozstrzygnąć, kto wybierze decydującą kategorię. Zanim jednak
zdążył rzucić monetą, zjawił się Martyn z pierwszym daniem: sałatką Olivier w interpretacji
Emila dla Zofii i pasztetem z gęsich wątróbek dla hrabiego.
Ponieważ nigdy nie grali przy jedzeniu, obydwoje skupili się na przyjemnej rozmowie
o wydarzeniach dnia. Gdy hrabia smarował resztką pasztetu rożek grzanki, Zofia dość
swobodnym tonem zauważyła, że w restauracji jest Anna Urbanowa.
– Kto? – spytał hrabia.
– Anna Urbanowa, ta aktorka. Siedzi przy stoliku numer siedem.
– Naprawdę?
Hrabia podniósł głowę, by z leniwym zaciekawieniem spojrzeć na salę, po czym znowu
skupił się na pasztecie.
– Dlaczego nigdy jej nie zaprosisz, żeby zjadła z nami kolację?
Hrabia podniósł głowę z miną wyrażającą lekkie zaskoczenie.
– Miałbym ją zaprosić na kolację! Charliego Chaplina też? – Roześmiał się i pokręcił
głową. – Moja droga, zwykle należy kogoś znać, zanim zaprosi się go na kolację. – Skończył
zarówno pasztet, jak i rozmowę.
– Chyba się martwisz, że w jakiś sposób mnie to zgorszy – ciągnęła Zofia. – Ale Marina
uważa, że…
– Marina! – zawołał hrabia. – Marina ma opinię na temat powodu, dla którego powinienem
zaprosić tę… tę Annę Urbanową na kolację?
– Naturalnie, papo.
Hrabia opadł na oparcie krzesła.
– Rozumiem. Jak więc brzmi ta opinia, którą tak naturalnie ma Marina?
– Ona uważa, że lubisz trzymać swoje guziki w osobnych pudełkach.
– Swoje guziki w osobnych pudełkach!
– No wiesz: niebieskie w jednym, czarne w drugim, a czerwone w jeszcze innym. Masz
pewne związki tu, pewne związki tam i lubisz je od siebie oddzielać.
– Czyżby? Nie miałem pojęcia, że słynę z tego, iż traktuję ludzi jak guziki.
– Nie wszystkich ludzi, papo. Tylko przyjaciół.
– Cóż za ulga.
– Mogę?
To był Martyn wskazujący puste talerze.
– Dziękuję – warknął hrabia.
Czując, że przeszkodził w zażartej wymianie zdań, Martyn szybko uprzątnął talerze, wrócił
z dwoma kotletami à la Pożarski, napełnił kieliszki winem i zniknął bez słowa. Hrabia i Zofia
wciągnęli leśny zapach grzybów, po czym zaczęli jeść w milczeniu.
– Emil przeszedł samego siebie – powiedział hrabia po kilku kęsach.
– To prawda – przyznała Zofia.
Hrabia upił solidny łyk Château d’Yquem rocznik tysiąc dziewięćset dwudziesty pierwszy,
doskonale pasującego do cielęciny.
– Anna uważa, że to dlatego, że masz swoje przyzwyczajenia.
Hrabia zaczął kasłać w serwetkę, ponieważ już dawno doszedł do wniosku, że to
najskuteczniejszy sposób, by usunąć wino z tchawicy.
– Wszystko w porządku? – spytała Zofia.
Położył serwetkę na kolanach i machnął ręką mniej więcej w stronę stolika numer siedem.
– A skąd, jeśli wolno spytać, wiesz, co myśli Anna Urbanowa?
– Sama mi to powiedziała.
– Więc się znacie?
– Ależ oczywiście. Znamy się od lat.
– No cóż, to wprost wyśmienicie – prychnął hrabia. – Dlaczego w takim razie sama nie
zaprosisz jej na kolację? Jeśli taki ze mnie guzik w przegródce, to może powinnyście zjeść
kolację we trzy: ty, Marina i panna Urbanowa.
– To samo zaproponował Andriej!
– Jak wam upływa wieczór?
– O wilku mowa! – zawołał hrabia, rzucając serwetkę na talerz.
Zdumiony Andriej z niepokojem przeniósł wzrok z hrabiego na Zofię.
– Coś się stało?
– Jedzenie w Bojarskiej jest wyśmienite – odrzekł hrabia – a obsługa doskonała. Ale
plotkarstwo? Naprawdę niezrównane.
Hrabia wstał.
– Chyba musisz poćwiczyć grę na fortepianie, młoda damo – powiedział do Zofii. – A teraz,
jeśli pozwolicie, jestem oczekiwany na górze.

Maszerując korytarzem, hrabia chcąc nie chcąc pomyślał, że były takie czasy, i to całkiem
niedawno, kiedy dżentelmen mógł oczekiwać pewnej dyskrecji w swoich sprawach osobistych.
Z uzasadnionym spokojem wkładał korespondencję do szuflady i zostawiał pamiętnik na stoliku
nocnym.
Choć z drugiej strony, od zarania dziejów ludzie szukający mądrości zwykle wycofywali się
na górskie szczyty, do jaskiń i do chatek w lesie. Zatem być może właśnie tam należałoby się
ostatecznie udać, licząc na to, że dostąpi się oświecenia bez ingerencji wścibskich osób.
Przykład: na kogo wpadł hrabia przed windą, gdy kierował się ku schodom? Ni mniej, ni więcej,
tylko na słynną znawczynię ludzkiego zachowania Annę Urbanową.
– Dobry wieczór, Wasza Ekscelencjo… – zwróciła się do hrabiego z wymownym
uśmiechem. Po chwili jednak, zauważywszy jego minę, pytająco uniosła brwi. – Coś się stało?
– Nie mogę uwierzyć, że urządzasz sobie potajemne pogawędki z Zofią – powiedział hrabia
ściszonym głosem, mimo że nikogo innego nie było w pobliżu.
– Nie były potajemne – szepnęła w odpowiedzi Anna. – Po prostu tak się złożyło, że
rozmawiałyśmy, kiedy byłeś w pracy.
– I z jakiegoś powodu uważasz, że to stosowne? Zaprzyjaźniać się z moją córką pod moją
nieobecność?
– Cóż, Saszo, naprawdę lubisz trzymać guziki w osobnych przegródkach…
– Podobno!
Hrabia odwrócił się, żeby odejść, lecz po chwili podszedł do niej jeszcze raz.
– A jeśli przypadkiem rzeczywiście lubię trzymać guziki w osobnych przegródkach, czy jest
w tym coś złego?
– Oczywiście, że nie.
– Czy świat byłby lepszym miejscem, gdybyśmy trzymali wszystkie guziki w wielkim
szklanym słoju? Ilekroć próbowałabyś w takim świecie sięgnąć po guzik w określonym kolorze,
opuszki twoich palców nieuchronnie spychałyby go w dół, aż wreszcie zniknąłby ci z oczu.
W końcu byś się zniecierpliwiła i wysypała wszystkie guziki na podłogę – a potem przez półtorej
godziny wkładała je z powrotem.
– Rozmawiamy teraz o prawdziwych guzikach? – spytała Anna ze szczerym
zainteresowaniem. – Czy może to nadal alegoria?
– Alegorią – odrzekł hrabia – z pewnością nie jest moje spotkanie z wybitnym profesorem.
Które, nawiasem mówiąc, będzie wymagało odwołania wszystkich pozostałych spotkań tego
wieczoru!

Dziesięć minut później hrabia stanął przed drzwiami, które otwierał tysiąc razy, lecz do których
nigdy wcześniej nie pukał.
– O, jest pan – powiedział profesor. – Proszę wejść.
Hrabia nie był w swoim dawnym apartamencie od przeszło dwudziestu pięciu lat – od tamtej
nocy w 1926 roku, gdy stał na gzymsie.
Pokoje, wciąż urządzone w stylu dziewiętnastowiecznego francuskiego salonu, nadal były
eleganckie, lecz trochę nadgryzione zębem czasu. Na ścianie wisiało już tylko jedno z dwóch
pozłacanych luster, ciemnoczerwone zasłony wypłowiały, kanapa i fotele od kompletu
wymagały nowej tapicerki, a choć należący niegdyś do jego rodziny zegar wciąż pełnił wartę
przy drzwiach, jego wskazówki zatrzymały się dwadzieścia dwie po czwartej, przez co był teraz
elementem wystroju, a nie niezbędnym narzędziem pozwalającym stawiać się w porę na
umówione spotkania. Nawet jeśli w apartamencie nie było już słychać delikatnych dźwięków
upływającego czasu, zastąpiły je dźwięki walca wydobywające się z elektrycznego radia na
gzymsie kominka w jadalni.
Idąc za profesorem do salonu, hrabia odruchowo spojrzał na północno-zachodni kraniec
apartamentu, z którego roztaczał się wspaniały widok na Teatr Wielki – a tam na tle okna ujrzał
zarys sylwetki mężczyzny wpatrującego się w noc. Cień był wysoki, szczupły, arystokratyczny –
w innych czasach mógłby należeć do hrabiego. Po chwili jednak mężczyzna się odwrócił
i przeszedł przez pokój, wyciągając ręce.
– Aleksandrze!

– Richard?
Był to bowiem właśnie Richard Vanderwhile. Ubrany w dopasowany garnitur, uśmiechnął
się i uścisnął hrabiemu rękę.
– Dobrze cię widzieć! Ile to już czasu? Prawie dwa lata?
Dźwięki walca z jadalni zabrzmiały trochę głośniej. Hrabia odwrócił głowę w samą porę, by
zobaczyć, jak profesor Sirowicz zamyka drzwi do sypialni i przesuwa mosiężną zasuwę. Richard
wskazał jeden z foteli obok stolika do kawy, na którym czekały przeróżne zakąski.
– Usiądź. Domyślam się, że już jadłeś, ale nie będziesz miał nic przeciwko temu, że się
poczęstuję, prawda? Dosłownie umieram z głodu. – Siadając na kanapie, Richard nałożył
plasterek wędzonego łososia na kawałek chleba i delektując się tą kanapką, smarował bliny
kawiorem. – Dzisiaj po południu widziałem Zofię w holu i nie mogłem uwierzyć własnym
oczom. Ależ ona wypiękniała! Pewnie wszyscy chłopcy w Moskwie pukają do twoich drzwi.
– Richardzie – powiedział hrabia, wykonując gest w stronę pokoju – co my tu robimy?
Richard pokiwał głową, strzepując okruszki z rąk.
– Przepraszam za to przedstawienie. Profesor Sirowicz jest moim starym przyjacielem, dość
szczodrym, by wypożyczać mi czasami swój salon. Przyjechałem do Moskwy tylko na kilka dni
i nie chciałem przegapić okazji, by porozmawiać z tobą na osobności, bo nie jestem pewny,
kiedy zjawię się tu ponownie.
– Coś się stało? – spytał zaniepokojony hrabia.
Richard uniósł ręce.
– Ależ nie. Prawdę mówiąc, przekonują mnie, że to awans. Przez kilka następnych lat będę
pracował w ambasadzie w Paryżu, nadzorując pewną naszą małą inicjatywę, która
prawdopodobnie przykuje mnie do biurka. W zasadzie, Aleksandrze, to właśnie dlatego chciałem
się z tobą spotkać…
Richard lekko zsunął się z kanapy, opierając łokcie na kolanach.
– Od czasu wojny stosunki między naszymi krajami nie były może najserdeczniejsze, ale
przynajmniej przewidywalne. My wdrażamy plan Marshalla, wy wdrażacie plan Mołotowa. My
tworzymy NATO, wy tworzycie Kominform. My budujemy bombę atomową, wy budujecie
bombę atomową. To przypomina mecz tenisa, w który nie tylko dobrze się gra, lecz także dobrze
się go ogląda. Wódki?
Richard nalał im po kieliszku.
– Twoje zdrowie – powiedział.
– Twoje zdrowie – odrzekł hrabia.
Opróżnili kieliszki i Richard napełnił je ponownie.
– Problem w tym, że wasz najlepszy zawodnik gra w tę grę tak dobrze i od tak dawna, że nie
znamy żadnego innego. Gdyby jutro zakończył karierę, nie mielibyśmy pojęcia, kto wziąłby jego
rakietę ani czy grałby z linii końcowej, czy przy siatce. – Richard na chwilę zamilkł. – Grasz
w tenisa, prawda?
– Obawiam się, że nie.
– Ach. Racja. Chodzi o to, że towarzysz Stalin jest już chyba u kresu drogi, a kiedy wyzionie
ducha, sytuacja stanie się bardzo trudna do przewidzenia. I to nie tylko w kontekście
międzynarodowej dyplomacji. Nawet tutaj, w Moskwie. W zależności od tego, kto obejmie
władzę, drzwi miasta będą albo szeroko otwarte dla świata, albo zatrzaśnięte i zaryglowane od
środka.
– Musimy mieć nadzieję na to pierwsze – odrzekł hrabia.
– Oczywiście – przyznał Richard. – Na pewno nie mamy żadnego interesu w tym, żeby
modlić się o to drugie. Ale cokolwiek się wydarzy, lepiej być przygotowanym. I tu dochodzimy
do celu mojej wizyty. Widzisz, grupa, którą będę kierował w Paryżu, ma związek z działalnością
wywiadowczą. To coś w rodzaju jednostki badawczej. Szukamy tu i tam przyjaciół, którzy od
czasu do czasu będą mogli rzucić trochę światła na to czy tamto…
– Richardzie – powiedział nieco zaskoczony hrabia – chyba mnie nie prosisz, żebym
szpiegował własny kraj?
– Co? Żebyś szpiegował własny kraj? Ależ skąd, Aleksandrze. Wolę to traktować raczej jako
rodzaj kosmopolitycznego plotkowania. No wiesz: kogo zaproszono na tańce, a kto zjawił się
nieproszony, kto trzymał kogoś za rękę w kącie, a kto się spienił. Typowe tematy poruszane przy
niedzielnym śniadaniu na całym świecie. W zamian za tego rodzaju drobnostki możemy się
okazać niezwykle hojni…
Hrabia się uśmiechnął.
– Richardzie, jestem równie mało skłonny do plotkowania, jak do szpiegowania. Nie mówmy
o tym więcej i pozostańmy najlepszymi przyjaciółmi.
– Zatem za najlepszych przyjaciół – powiedział Richard, stukając kieliszkiem o kieliszek
hrabiego.
I przez następną godzinę, odsunąwszy na bok grę w tenisa, rozmawiali o swoim życiu.
Hrabia mówił o Zofii, która robiła wspaniałe postępy w konserwatorium, a poza tym wciąż była
rozsądna i cicha. Richard mówił o swoich synach, którzy robili wspaniałe postępy w przedszkolu
i nie byli ani rozsądni, ani cisi. Rozmawiali o Paryżu, Tołstoju i Carnegie Hall. O dziewiątej te
dwie pokrewne dusze wstały z miejsc.
– Chyba lepiej, żebyś już poszedł – powiedział Richard. – Aha, a jeśli ktokolwiek by pytał,
odbyliście z profesorem Sirowiczem długą dyskusję o przyszłości sonetu. Ty byłeś za, on
przeciw.
Uścisnęli sobie ręce, hrabia patrzył, jak Richard znika w sypialni, po czym ruszył w stronę
drzwi, żeby wyjść. Mijając zegar szafkowy, zawahał się jednak. Jakże lojalnie stał on kiedyś
w salonie jego babki, wskazując porę podwieczorku, kolacji, pójścia spać. W Wigilię
sygnalizował chwilę, w której hrabia i jego siostra mogli rozsunąć ukryte drzwiczki.
Hrabia otworzył wąskie szybki w szafce zegara, sięgnął do środka i znalazł kluczyk, który
wciąż wisiał na haczyku. Wsunął go do dziurki, nakręcił zegar do oporu, ustawił czas i lekko
trącił wahadło, myśląc: „Niech staruszek odmierza czas jeszcze przez kilka godzin”.
Prawie dziewięć miesięcy później, 3 marca 1953 roku, człowiek znany jako Drogi Ojciec, Wódz,
Koba, Soso lub po prostu Stalin zmarł w swojej rezydencji w Kuncewie z powodu udaru.
Następnego dnia przed Dom Związków na placu Teatralnym przybyli robotnicy
z ciężarówkami pełnymi kwiatów i w kilka godzin udekorowali fasadę budynku portretem
Stalina wysokim na trzy piętra.
6 marca Harrison Salisbury, nowy szef moskiewskiej redakcji „New York Timesa”, stał
w dawnym apartamencie hrabiego (zajmowanym obecnie przez meksykańskiego chargé
d’affaires) i patrzył, jak członkowie Prezydium przybywają kawalkadą limuzyn ZIM i do środka
wnosi się ceremonialnie trumnę z Soso wydobytą z jaskrawoniebieskiego ambulansu. A 7 marca,
gdy Dom Związków otworzono dla obywateli, Salisbury z pewnym zdumieniem patrzył, jak
przez miasto ciągnie się ośmiokilometrowa kolejka osób chcących pożegnać zmarłego.
Dlaczego, zastanawiali się obserwatorzy z Zachodu, ponad milion obywateli ustawia się
w kolejce, by zobaczyć zwłoki tyrana? Żartownisie mówili, że chcą się upewnić, iż naprawdę
umarł. Takie wyjaśnienie nie oddawało jednak sprawiedliwości mężczyznom i kobietom, którzy
czekali i płakali. Prawdę mówiąc, całe zastępy ludzi rozpaczały po stracie człowieka, który
poprowadził ich ku zwycięstwu w wielkiej wojnie ojczyźnianej przeciwko Hitlerowi, a kolejne
zastępy płakały po stracie człowieka, który z taką determinacją dążył do zapewnienia Rosji
statusu światowego mocarstwa. Jeszcze inni płakali po prostu dlatego, że zaczęła się nowa epoka
niepewności.
Rzecz jasna, przewidywania Richarda okazały się bowiem całkowicie słuszne. Gdy Soso
wydał ostatnie tchnienie, nie było żadnego planu sukcesji, żadnego wyznaczonego następcy.
W Prezydium zasiadało ośmiu mężczyzn i każdy z nich mógł rościć sobie prawo do
przywództwa: minister bezpieczeństwa Beria, minister sił zbrojnych Bułganin, wicepremier
Malenkow, minister handlu zagranicznego Mikojan, minister spraw zagranicznych Mołotow,
sekretarz Kaganowicz i przewodniczący Woroszyłow, a nawet były pierwszy sekretarz Moskwy
Nikita Chruszczow – ten pozbawiony subtelności, prostacki i łysy aparatczyk, który niewiele
wcześniej doprowadzał do doskonałości pięciopiętrowe bloki z betonu.
Ku wielkiej uldze Zachodu po pogrzebie wyglądało na to, że najprawdopodobniej zwycięży
postępowy internacjonalista i zdeklarowany krytyk broni jądrowej Malenkow – ponieważ tak jak
kiedyś Stalina mianowano go zarówno premierem, jak i sekretarzem generalnym Komitetu
Centralnego. Na wyższych szczeblach partii szybko osiągnięto jednak konsensus, uznając, że nie
należy dopuszczać do tego, by znów jeden człowiek piastował oba te stanowiska. Dlatego
dziesięć dni później zmuszono premiera Malenkowa, by zrzekł się stanowiska sekretarza
generalnego na rzecz konserwatysty Chruszczowa, i przygotowano w ten sposób scenę dla
duumwiratu antagonistów – delikatną równowagę władzy między dwoma mężczyznami
o sprzecznych poglądach i niejednoznacznych sojuszach, którzy przez następne kilka lat mieli
trzymać świat w niepewności.

– Jak można przez całe życie czekać na to, co będzie potem?


Choć wcześniej hrabia oznajmił, że tego wieczoru nie znajdzie czasu na kolejne spotkania, to
gdy zadawał to pytanie, leżał w łóżku Anny Urbanowej…
– Wiem, że w marzeniu o tym, co było przedtem, jest coś donkiszotowskiego – ciągnął – ale
ostatecznie, skoro to, co było przedtem, jest jeszcze choć trochę możliwe, to jak można ulec
prawdopodobieństwu tego, co będzie później? Byłoby to sprzeczne z ludzką naturą. Nasze
pragnienie, by rzucić okiem na inny sposób życia albo pokazać swój sposób życia innym, jest tak
fundamentalne, że nawet gdyby siły tego, co będzie później, łomotały do bram miasta, siły tego,
co było przedtem, znalazłyby sposób, by prześlizgnąć się przez jakąś szczelinę.
Hrabia wyciągnął rękę, wziął od Anny papierosa i zaciągnął się. Przez chwilę myślał,
a potem pomachał papierosem w stronę sufitu.
– Przez ostatnie lata obsługiwałem Amerykanów, którzy przyjeżdżali aż do Moskwy, żeby
zobaczyć jedno przedstawienie w Teatrze Wielkim. Tymczasem nasze niewydarzone trio
w Szalapinie podchwytuje każdą Amerykańską melodię usłyszaną w radiu. Bez wątpienia
działają tu siły tego, co było przedtem. – Hrabia znowu się zaciągnął. – Czy kiedy Emil jest
w kuchni, gotuje to, co będzie później? Oczywiście, że nie. Dusi, przysmaża i serwuje to, co było
przedtem. Cielęcinę z Wiednia, gołębia z Paryża lub potrawkę z owoców morza z południa
Francji. Albo weźmy przypadek Wiktora Stiepanowicza…
– Chyba nie zamierzasz znowu zaczynać o ćmach z Manchesteru?
– Nie – zirytował się hrabia. – Chodzi mi o coś zupełnie innego. Czy kiedy Wiktor i Zofia
siedzą przy fortepianie, grają Musorgskiego, Musorgskiego i Musorgskiego? Nie. Grają Bacha
i Beethovena, Rossiniego i Pucciniego, a w Carnegie Hall publiczność nagradza gromkimi
brawami Horowitza grającego Czajkowskiego.
Hrabia przewrócił się na bok, by przyjrzeć się aktorce.
– Jesteś dziwnie milcząca – powiedział, oddając jej papierosa. – Może się z tym nie
zgadzasz?
Anna zaciągnęła się i powoli wypuściła dym.
– Saszo, nie chodzi o to, że się z tobą nie zgadzam. Ale nie jestem taka pewna, czy można po
prostu przetańczyć życie w takt tego, co – jak to nazywasz – było przedtem. Z pewnymi
prawdami trzeba się mierzyć bez względu na to, gdzie żyjesz, a w Rosji może to oznaczać
konieczność lekkiego skłaniania się ku temu, co będzie potem. Weźmy twoje ukochane
bouillabaisse albo te owacje w Carnegie Hall. To nie przypadek, że miasta, z których wywodzą
się twoje przykłady, są miastami portowymi: Marsylia i Nowy Jork. Śmiem twierdzić, że
podobne przykłady mógłbyś znaleźć w Szanghaju i Rotterdamie. Ale Moskwa to nie port,
kochanie. W samym środku wszystkiego, co jest Rosją – jej kultury, psychologii i być może jej
przeznaczenia – stoi Kreml, tysiącletnia warowna forteca oddalona od morza o sześćset
kilometrów. Praktycznie rzecz biorąc, jej mury nie są już wystarczająco wysokie, by odeprzeć
atak, a mimo to rzucają cień na cały kraj.
Hrabia przewrócił się na plecy i wpatrzył w sufit.
– Saszo, wiem, nie chcesz przyjąć do wiadomości, że Rosja ze swej natury może być
zamknięta w sobie, ale czy myślisz, że w Ameryce w ogóle prowadzi się takie rozmowy? Że
Amerykanie zastanawiają się, czy bramy Nowego Jorku otworzą się, czy zamkną? Czy to, co
było przedtem, jest bardziej prawdopodobne niż to, co będzie potem? Wszystko wskazuje na to,
że Amerykę zbudowano na tym, co będzie potem. Ona nawet nie wie, co to jest przedtem.
– Mówisz, jakbyś marzyła o życiu w Ameryce.
– Wszyscy marzą o życiu w Ameryce.
– Niedorzeczność.
– Niedorzeczność? Połowa mieszkańców Europy przeprowadziłaby się tam choćby jutro
tylko ze względu na wygody.
– Wygody! Jakie wygody?
Anna odwróciła się na bok, zgasiła papierosa, otworzyła szufladę stolika nocnego i wyjęła
ogromny amerykański magazyn, który – jak zauważył hrabia – dość arogancko zatytułowano
„LIFE”. Przerzucając strony, zaczęła pokazywać różne kolorowe zdjęcia. Każde zdawało się
ukazywać tę samą kobietę w innej sukience uśmiechającą się przed jakimś nowomodnym
ustrojstwem.
– Zmywarki. Pralki. Odkurzacze. Tostery. Telewizory. A tutaj, patrz, automatyczna brama do
garażu.
– Co to znaczy automatyczna brama do garażu?
– To taka brama, która sama się otwiera i zamyka. Co ty na to?
– Ja na to, że gdybym był bramą garażową, chyba tęskniłbym za dawnymi czasami.
Anna zapaliła następnego papierosa i podała go hrabiemu. Zaciągnął się, po czym patrzył,
jak spiralna smużka dymu ulatuje ku sufitowi, z którego spoglądały na niego muzy wśród
obłoków.
– Powiem ci, co to są wygody – odezwał się po chwili. – Spać do południa i mieć kogoś, kto
przyniesie ci śniadanie na tacy. Odwołać spotkanie w ostatniej chwili. Trzymać powóz przed
drzwiami jednego przyjęcia, by w mgnieniu oka mógł cię dostarczyć na drugie. Uniknąć ślubu
w młodości i zrezygnować z dzieci. To największe wygody, Anuszka – i kiedyś miałem je
wszystkie. Ale ostatecznie to właśnie niewygody okazały się dla mnie najważniejsze.
Anna Urbanowa wyjęła papierosa z dłoni hrabiego, wrzuciła go do kieliszka z wodą
i pocałowała Aleksandra w nos.
1953

Apostołowie i apostaci

– Jak przesuwanie się gwiazd – mruknął hrabia, chodząc w tę i we w tę.


Oto, jak mija czas, gdy człowiek z jakiegoś niewyjaśnionego powodu musi na coś czekać.
Godziny ciągną się w nieskończoność. Minuty trwają wieczność. A sekundy? Cóż, każda z nich
nie tylko domaga się swojej chwili na scenie, lecz także upiera się, by zaprezentować
solilokwium złożone z długich pauz i zmyślnych wahań, a na dźwięk najmniejszych braw od
razu zaczyna bisować.
Tylko czy kiedyś hrabia nie rozpływał się poetycko nad powolnym ruchem gwiazd? Czy nie
zachwycał się tym, że konstelacje zdają się zastygać w bezruchu, gdy w ciepłą letnią noc leży się
na plecach i nasłuchuje kroków w trawie – jakby sama natura sprzysięgła się, przedłużając kilka
ostatnich godzin przed świtem, by można było się nimi w pełni delektować?
Cóż, owszem. Z pewnością tak właśnie było, gdy miało się dwadzieścia dwa lata i czekało na
młodą damę na łące – wspiąwszy się po bluszczu i zastukawszy w okno. Ale żeby kazać czekać
sześćdziesięciotrzylatkowi? Gdy przerzedziły mu się włosy, zesztywniały stawy, a każdy oddech
może być ostatni? Istnieje przecież coś takiego jak uprzejmość.
Pewnie dochodzi pierwsza, oszacował hrabia. Występ miał się skończyć o jedenastej.
Przyjęcie o północy. Powinny tu być już pół godziny temu.
– Czy w Moskwie zabrakło taksówek? Tramwajów? – zastanawiał się głośno.
A może zatrzymały się gdzieś w drodze do domu…? Czy to możliwe, że przechodząc obok
jakiejś kawiarni, nie zdołały się powstrzymać i wślizgnęły do środka, by zjeść razem ciastko,
podczas gdy on czekał, czekał i czekał? Czy byłyby aż tak bezduszne? (Jeśli tak, lepiej niech nie
próbują tego ukryć, bo potrafił wyczuć z piętnastu metrów, czy ciastko zostało zjedzone, czy
nie!)
Hrabia przystanął, by zerknąć za ambasadora, za którym ostrożnie ukrył Dom Pérignon.
Szykowanie się do potencjalnego świętowania to ryzykowne zadanie. Jeśli Fortuna się
uśmiechnie, trzeba być gotowym do strzelenia korkiem w sufit. Jeśli jednak wzruszy ramionami,
trzeba zachować się tak, jakby to była zwyczajna noc niemająca żadnych szczególnych
konsekwencji – a potem utopić nieotwartą butelkę na dnie morza.
Hrabia włożył rękę do kubełka. Lód był już w połowie roztopiony, a temperatura wody
osiągnęła idealne dziesięć stopni. Pomyślał, że jeśli wkrótce nie wrócą, zrobi się letnia i miejsce
butelki naprawdę będzie na dnie morza.
Cóż, będą miały nauczkę.
Gdy jednak cofnął rękę i się wyprostował, usłyszał niezwykły dźwięk wydobywający się
z sąsiedniego pokoju. Były to uderzenia zegara bijącego dwa razy. Niezawodny breguet
oznajmiał nastanie północy.
Niemożliwe! Hrabia czekał przynajmniej dwie godziny. Pokonał pieszo ponad trzydzieści
kilometrów. Musiało być co najmniej wpół do drugiej. Ani minuty wcześniej.
– Może niezawodny breguet przestał być aż tak niezawodny – mruknął hrabia. Zegar miał
już przecież ponad pięćdziesiąt lat, a nawet najwspanialsze czasomierze muszą ulec
niszczycielskiemu działaniu czasu. Kółka zębate w końcu tracą zębatość, a sprężyny sprężystość.
Kiedy jednak tak pomyślał, przez okienko w dachu usłyszał, jak zegar na wieży w oddali bije
raz, potem drugi, potem trzeci…
– Tak, tak – powiedział, opadając na fotel. – Dowiodłeś swojej racji.
Najwidoczniej był mu pisany dzień pełen poirytowania.

Wcześniej, po południu, zastępca dyrektora zwołał personel Bojarskiej, by przedstawić nowe


procedury przyjmowania i składania zamówień oraz wystawiania rachunków.
Odtąd, wyjaśnił, kelner przyjmujący zamówienie będzie je zapisywał w przeznaczonym do
tego celu notesie. Po odejściu od stolika zaniesie je buchalterowi, który po wpisaniu go do księgi
wyda odcinek dla kuchni. W kuchennym rejestrze powstanie analogiczny wpis i wtedy będzie
można przystąpić do gotowania. Gdy jedzenie będzie gotowe do konsumpcji, kuchnia przekaże
buchalterowi pisemne potwierdzenie, a on wystawi ostemplowane pokwitowanie kelnerowi,
zatwierdzając wydanie potrawy. Dzięki temu kilka minut później kelner będzie mógł dokonać
odpowiedniego wpisu w notesie, potwierdzając, że danie, które zostało zamówione,
wprowadzone do rejestru, przygotowane i wydane, ostatecznie znalazło się na stoliku…
Cóż, w całej Rosji nie było większego wielbiciela słowa pisanego niż hrabia Aleksander
Iljicz Rostow. W swoim czasie widywał, jak dwuwiersz Puszkina przekonuje niezdecydowane
serce. Był świadkiem, jak fragment z Dostojewskiego pchnął jednego człowieka do działania,
a u drugiego wywołał obojętność – w tej samej godzinie. Z pewnością uważał za szczęśliwe
zrządzenie losu, że gdy Sokrates przemawiał na agorze, a Jezus na górze, ktoś ze słuchaczy
wykazał się przytomnością umysłu i zapisał ich słowa dla potomności. Zgódźmy się zatem, że
obawy hrabiego związane z nowym systemem nie brały się z odrazy do ołówków i papieru.
Była to raczej kwestia kontekstu. Jeśli bowiem ktoś postanowił zjeść kolację w Piazzy, nie
powinno go dziwić, że kelner pochyla się nad stolikiem i zaczyna pisać w notesiku. Jednak
odkąd hrabia został kierownikiem sali w Bojarskiej, klienci tej restauracji mogli oczekiwać, że
kelner spojrzy im w oczy, odpowie na pytania, przedstawi rekomendacje i bezbłędnie
zarejestruje ich preferencje – cały czas trzymając ręce splecione na plecach.
I rzeczywiście, gdy wieczorem wdrożono nowy system, klienci Bojarskiej byli wstrząśnięci
widokiem urzędnika siedzącego przy małym biurku za stanowiskiem maître d’hôtel. Speszeni
obserwowali karteczki śmigające po sali, jakby znaleźli się na giełdzie. I nie posiadali się ze
złości, gdy ich kotlety cielęce i szparagi docierały na stolik zimne jak auszpik.
To nie mogło się udać.
Tak się złożyło, że w połowie drugiej tury hrabia zauważył Laufra przystającego obok drzwi
Bojarskiej. Dlatego – wychowany w myśl zasady, że cywilizowani ludzie powinni dzielić się
swoimi obawami i działać w duchu koleżeńskiego zdrowego rozsądku, przeszedł przez salę
i dołączył do Laufra w holu.
– Dyrektorze Leplewski!
– Słucham, kierowniku sali – powiedział Laufer, okazując lekkie zdziwienie tym, że hrabia
się do niego zwraca. – Co mogę dla was zrobić…?
– To naprawdę tak drobna sprawa, że wolałbym nie zawracać panu głowy.
– Jeśli ta sprawa dotyczy hotelu, dotyczy także mnie.
– Oczywiście – zgodził się hrabia. – Zapewniam pana, panie dyrektorze, że w całej Rosji nie
ma większego wielbiciela słowa pisanego… – I poruszywszy ten temat, hrabia przeszedł do
wychwalania wersów Puszkina, fragmentów z Dostojewskiego oraz transkrypcji słów Sokratesa
i Jezusa. A potem wyjaśnił zagrożenie, jakie ołówki i notesy stwarzają dla tradycji romantycznej
elegancji w Bojarskiej.
– Czy wyobraża pan sobie – podsumował z błyskiem w oku – że starając się o rękę żony,
musiałby pan opatrzyć oświadczyny pieczęcią stosownej agencji, a potem wymagano by od pana
zapisania jej odpowiedzi w notesiku w trzech egzemplarzach: żeby jedna kopia przypadła
w udziale jej, druga jej ojcu, a trzecia księdzu?
Jednak już gdy hrabia rzucał tę dowcipną uwagę, mina Laufra przypomniała mu, że
generalnie należy unikać dowcipnych uwag, w których jest mowa o czyimś małżeństwie…
– Nie rozumiem, co ma z tym wspólnego moja żona – powiedział Laufer.
– Rzeczywiście – przyznał hrabia. – Niezręcznie to ująłem. Próbuję powiedzieć, że Andriej,
Emil i ja…
– Więc składacie to zażalenie w imieniu maître d’hôtel Durasa i szefa kuchni Żukowskiego?
– Cóż, nie. Zwracam się do pana z własnej inicjatywy. I nie jest to zażalenie per se. Choć
wszyscy trzej staramy się dbać o zadowolenie klientów Bojarskiej.
Laufer się uśmiechnął.
– Oczywiście. I jestem pewny, że wszyscy trzej macie własne szczególne obawy związane
z waszymi konkretnymi obowiązkami. Ale jako dyrektor Metropolu to ja muszę dopilnować, by
każdy aspekt działalności hotelu spełniał standardy doskonałości. A to wymaga starannego
eliminowania wszelkich rozbieżności.
Hrabia był zdezorientowany.
– Rozbieżności? Jakich rozbieżności?
– Wszelkich rozbieżności. Jednego dnia może to być rozbieżność między tym, ile cebul
dotarło do kuchni, a ile podano w gulaszu. Innego może to być rozbieżność między tym, ile
kieliszków wina zamówiono, a ile nalano.
Hrabiego zmroziło.
– Mówi pan o złodziejstwie.
– Doprawdy?
Dwaj mężczyźni przez chwilę patrzyli na siebie bez słowa, a potem Laufer cierpko się
uśmiechnął.
– Zważywszy na wasze wspólne zaangażowanie, proszę nie wahać się przed
zrelacjonowaniem naszej rozmowy szefowi kuchni Żukowskiemu i maître d’hôtel Durasowi
w najbliższym dogodnym momencie.
Hrabia zacisnął zęby.
– Może pan być pewny, że przytoczę ją słowo w słowo jutro podczas naszego codziennego
zebrania.
Laufer przyjrzał się hrabiemu.
– Macie jakieś codzienne zebrania…?

Dość powiedzieć, że podczas drugiej tury kolacyjnej w Bojarskiej klienci znowu byli
wstrząśnięci, speszeni i znowu wychodzili z siebie, gdy karteczki śmigały po sali jak bażanty na
huk strzelby. A przecierpiawszy to wszystko, hrabia siedział teraz sam w swoim gabinecie
i odliczał minuty.
Zabębnił palcami w oparcie fotela, wstał i ponownie zaczął chodzić w tę i we w tę, nucąc
pierwszą sonatę fortepianową Mozarta w tonacji C-dur.
– Dum de dum de dum.
Trzeba przyznać, że kompozycja była cudowna i doskonale pasowała do osobowości jego
córki. Pierwsza część miała tempo Zofii wracającej ze szkoły do domu w wieku dziesięciu lat
i mającej piętnaście rzeczy do opowiedzenia. Nie zawracając sobie głowy wyjaśnieniem, kto jest
kim i co jest czym, pędziła przed siebie, wplatając w swoją relację „i wtedy”, „i wtedy”,
„i wtedy”, „i wtedy”. W drugiej części tempo sonaty przechodziło w andante, dopasowując się
do Zofii w wieku lat siedemnastu, kiedy z radością witała burze w sobotnie popołudnia, by móc
siedzieć w gabinecie z książką na kolanach albo z płytą na gramofonie. W trzeciej części,
odznaczającej się żwawym tempem i puentylistycznym stylem, można było niemal usłyszeć ją
w wieku trzynastu lat, gdy zbiegała po hotelowych schodach, zastygając na chwilę, by kogoś
przepuścić, i już po chwili wesoło pędziła dalej.
Tak, to była cudowna kompozycja. Bez wątpienia. Ale czy nie zbyt cudowna? Może
sędziowie uznają ją za niedostatecznie ważką jak na obecne czasy? Gdy Zofia wybierała ten
utwór, hrabia próbował dyplomatycznie zasygnalizować swoje obawy, nazywając kompozycję
„przyjemną” i „dość zabawną”, ale potem zachował spokój. Rola rodzica polega bowiem na tym,
by wyrazić obawy, a potem zrobić trzy kroki do tyłu. Nie jeden, zaznaczam, nie dwa, lecz trzy.
Albo może i cztery. (Lecz w żadnym razie pięć). Tak, rodzic powinien się podzielić swoimi
obawami, a potem zrobić trzy albo cztery kroki do tyłu, by dziecko mogło samo podjąć decyzję –
nawet jeśli ta decyzja może doprowadzić do rozczarowania.
Ale zaraz!
Co to?
Gdy hrabia się odwrócił, otworzyły się drzwi szafy i do gabinetu wpadła Anna, ciągnąc za
sobą Zofię.
– Wygrała!
Po raz pierwszy od dwudziestu lat hrabia zawołał:
– Ha-ha!
Uściskał Annę za to, że przyniosła mu te wieści.
A potem Zofię za to, że wygrała.
A potem jeszcze raz uściskał Annę.
– Przepraszamy, że przyszłyśmy tak późno – powiedziała Anna, z trudem łapiąc oddech. –
Ale nie chcieli jej wypuścić z przyjęcia.
– Nie ma o czym mówić! Nawet nie zauważyłem, kiedy ten czas minął. Ale siadajcie,
siadajcie, siadajcie, i o wszystkim mi opowiedzcie.
Zaoferował damom fotele z wysokimi oparciami, a sam przysiadł na krawędzi ambasadora
i wyczekująco skupił wzrok na Zofii. Zofia uśmiechnęła się nieśmiało i zdała się na Annę.
– To było niesamowite – powiedziała aktorka. – Przed Zofią grało pięciu artystów. Dwóch
skrzypków, wiolonczelistka…
– Gdzie to się działo? W której sali?
– W wielkiej.
– Znam ją doskonale. Zaprojektował ją Zagórski na przełomie wieków. Dużo było ludzi? Kto
przyszedł?
Anna zmarszczyła brwi. Zofia się roześmiała.
– Papo, pozwól jej dokończyć.
– No dobrze, dobrze.
Hrabia zrobił zatem to, co mu polecono: pozwolił Annie dokończyć. A ona powiedziała, że
przed Zofią występowało pięciu artystów: dwaj skrzypkowie, wiolonczelista, waltornista i inna
pianistka. Cała piątka przepełniła konserwatorium dumą, zachowując się profesjonalnie i grając
z precyzją. Dwa utwory Czajkowskiego, dwa Rimskiego-Korsakowa i coś Borodina. Potem
jednak przyszła kolej Zofii.
– Mówię ci, Saszo, kiedy się pojawiła, dał się słyszeć zduszony okrzyk. Podeszła do
fortepianu, ani razu nie szeleszcząc suknią. Zupełnie jakby unosiła się w powietrzu.
– To ty mnie tego nauczyłaś, ciociu Anno.
– Nie, nie, Zofio. Takiego sposobu poruszania się nie można nikogo nauczyć.
– Bez wątpienia – przyznał hrabia.
– No tak. Gdy dyrektor ogłosił, że Zofia zagra pierwszą sonatę Mozarta na fortepian, tu i tam
dało się słyszeć mamrotanie i szuranie krzesłami. Ale już w chwili, kiedy zaczęła grać, byli
zauroczeni.
– Wiedziałem. A nie mówiłem? Nie mówiłem, że mały Mozart zawsze nadąża za duchem
czasu?
– Papo…
– Grała z taką delikatnością – ciągnęła Anna – z taką radością, że od razu podbiła serca
publiczności. Mówię ci, w każdym rzędzie na wszystkich twarzach widniały uśmiechy. A te
brawa, kiedy skończyła! Żałuj, że ich nie słyszałeś, Saszo. Z żyrandoli opadł kurz.
Hrabia zaklaskał i zatarł ręce.
– Ilu muzyków wystąpiło po Zofii?
– To nie miało znaczenia. Konkurs dobiegł końca i wszyscy o tym wiedzieli. Tego
nieszczęśnika, który był następny w kolejce, trzeba było wręcz wciągać na scenę. A potem Zofia
została gwiazdą przyjęcia, wszyscy wokół wznosili za nią toasty.
– Mon Dieu! – zawołał hrabia, zrywając się z miejsca. – Byłbym zapomniał!
Energicznym ruchem odsunął ambasadora i wyjął kubełek z szampanem.
– Voilà!
Gdy dłoń hrabiego zanurzyła się w wodzie, poczuł, że temperatura podniosła się do
dwunastu stopni – lecz jakie to miało znaczenie. Jednym ruchem palców zdjął sreberko, a potem
huknął korkiem w sufit! Szampan popłynął mu na ręce i wszyscy się roześmiali. Napełnił dwa
kieliszki do szampana dla pań i kieliszek do wina dla siebie.
– Za Zofię – powiedział. – Niech dzisiejszy wieczór będzie początkiem wielkiej przygody –
takiej, która z pewnością zawiedzie ją daleko i wysoko.
– Papo – odrzekła, rumieniąc się. – To był tylko szkolny konkurs.
– Tylko szkolny konkurs! Moja droga, to jedno z nieodłącznych ograniczeń młodości, że
człowiek nie potrafi poznać, iż właśnie zaczęła się wielka przygoda. Ja jednak jestem
człowiekiem doświadczonym, więc możesz mi wierzyć na słowo, że…
Nagle Anna uciszyła hrabiego, unosząc rękę. Spojrzała na drzwi szafy.
– Słyszeliście to?
Wszyscy troje zastygli w bezruchu. I rzeczywiście, dźwięk był stłumiony, lecz wyraźnie
dobiegł ich jakiś głos. Najwidoczniej ktoś stał przed drzwiami sypialni.
– Zobaczę, kto to – szepnął hrabia.
Odstawił kieliszek, prześlizgnął się między marynarkami, otworzył drzwi szafy i wszedłszy
do swojej sypialni, ujrzał Andrieja i Emila stojących obok łóżka i pogrążonych w szeptanej
dyskusji. Emil trzymał dziesięciowarstwowy tort w kształcie fortepianu, a Andriej najwyraźniej
właśnie zasugerował, by zostawili go na łóżku z liścikiem, ponieważ Emil odpowiadał, że nie
zamierza „rzucić tortu Dobosa na narzutę” – właśnie wtedy drzwi szafy się otworzyły
i wyskoczył z niej hrabia.
Andriej wydał z siebie zduszony okrzyk.
Hrabia wciągnął powietrze.
Emil upuścił tort.
I wieczór mógłby dobiec końca, gdyby nie odruchowa niezgoda Andrieja na to, by
cokolwiek spadło na podłogę. Niegdysiejszy żongler zbliżył się lekko i rozchyliwszy palce,
złapał tort w powietrzu.
Gdy Andriej westchnął z ulgą, a Emil wpatrywał się w tę scenę z rozdziawionymi ustami,
hrabia spróbował zachować się rzeczowo.
– O, Andriej, Emil, cóż za miła niespodzianka…
Biorąc przykład z hrabiego, Andriej zachował się tak, jakby nie stało się nic niezwykłego.
– Emil przygotował Zofii małe co nieco w oczekiwaniu na jej zwycięstwo – powiedział. –
Proszę, przekaż jej nasze najserdeczniejsze gratulacje. – Potem delikatnie położył tort na biurku
wielkiego księcia i odwrócił się do drzwi.
Emil był jednak nieugięty.
– Aleksandrze Iljiczu – zagrzmiał. – Co, w imię Iwana, robiłeś w tej szafie?
– W szafie? – spytał hrabia. – No cóż, ja… ja tam… – mówił coraz ciszej, aż w końcu
zamilkł.
Andriej współczująco się uśmiechnął i wykonał lekki ruch rękami, jakby chciał powiedzieć:
„Świat jest szeroki, a zwyczaje ludzi niezwykłe…”.
Emil jednak spojrzał na Andrieja i zmarszczył brwi, jakby chciał powiedzieć: „Nonsens”.
Hrabia popatrywał to na jednego, to na drugiego członka triumwiratu.
– Gdzie się podziały moje maniery? – odezwał się w końcu. – Zofia będzie zachwycona,
kiedy was obu zobaczy. Chodźcie za mną. – I zapraszająco wyciągnął rękę w stronę szafy.
Emil spojrzał na hrabiego, jakby jego przyjaciel postradał zmysły. Za to Andriej, który nigdy
nie odrzuciłby kulturalnego zaproszenia, wziął tort i zrobił krok w stronę mebla.
Emil mruknął ze złością.
– Jeśli mamy tam wejść – zwrócił się do Andrieja – to lepiej uważaj, żebyś nie upaćkał
rękawów polewą.
Maître d’hôtel podał zatem tort Emilowi i ostrożnie rozchylił delikatnymi dłońmi marynarki
hrabiego.
Gdy Andriej wynurzył się po drugiej stronie, jego zdziwienie wywołane pierwszą wizytą
w gabinecie hrabiego natychmiast ustąpiło na widok Zofii.
– Notre champion! – powiedział, chwytając ją za ramiona i całując w oba policzki.
W przypadku Emila zdziwienie na widok gabinetu hrabiego ustąpiło jednak miejsca jeszcze
większemu zdziwieniu, gdy w środku zastał gwiazdę filmową Annę Urbanową. A to dlatego,
że – choć reszta triumwiratu nie miała o tym pojęcia – szef kuchni widział wszystkie co do
jednego filmy z jej udziałem i zazwyczaj oglądał je, siedząc w drugim rzędzie.
Zauważywszy oszołomienie Emila, Andriej szybko podszedł i wsunął ręce pod tort. Tym
razem jednak Emil go nie upuścił. Zamiast tego nagle podał tort Annie, jakby upiekł go dla niej.
– Bardzo dziękuję – powiedziała. – Ale czy to nie jest dla Zofii?
Emil zarumienił się od ramion po czubek łysiejącej głowy i odwrócił się do dziewczyny.
– Upiekłem twój ulubiony – powiedział. – Tort Dobosa z kremem czekoladowym.
– Dziękuję, wujku Emilu.
– Jest w kształcie fortepianu – dodał.
Gdy Emil wyjął swój nóż zza paska fartucha i przystąpił do krojenia tortu, hrabia wydobył
z ambasadora dwa dodatkowe kieliszki i napełnił je szampanem. Jeszcze raz opowiedziano
historię zwycięstwa Zofii, a Anna porównała doskonałość jej występu do doskonałości tortu
Emila. Gdy szef kuchni zaczął objaśniać aktorce zawiły proces produkcji takiego ciasta, Andriej
opowiedział Zofii, jak pewnego wieczoru przed wieloma laty wraz z kilkoma osobami wzniósł
toast za przybycie hrabiego na szóste piętro.
– Pamiętasz, Aleksandrze?
– Jakby to było wczoraj – odrzekł hrabia z uśmiechem. – Tamtego wieczoru czyniłeś honory,
nalewając nam brandy, mój przyjacielu, i była tu Marina razem z Wasilijem…
Jak za sprawą czarów, gdy tylko hrabia wymówił imię Wasilija, konsjerż wynurzył się
z szafy. W wojskowym stylu stuknął obcasami i szybko przywitał się ze zgromadzonymi, nie
przejawiając najmniejszego zdziwienia miejscem ich pobytu:
– Panno Urbanowa. Zofio. Andrieju. Emilu. – A potem, odwracając się do hrabiego, dodał: –
Aleksandrze Iljiczu, czy mogę na słówko…?
Sposób, w jaki Wasilij zadał to pytanie, wyraźnie świadczył o tym, że pragnie porozmawiać
z hrabią na osobności. Ponieważ jednak gabinet hrabiego miał zaledwie niespełna dziesięć
metrów kwadratowych, chcąc zapewnić sobie odrobinę prywatności, mogli odejść najwyżej trzy
kroki – co natychmiast okazało się bezużyteczne, gdy czworo pozostałych uczestników imprezy
pokonało podobny dystans w podobnym kierunku.
– Pragnę cię poinformować – powiedział Wasilij (tonem zbliżonym do entre nous) – że
właśnie idzie tu dyrektor hotelu.
Teraz to hrabia był zaskoczony.
– Tutaj?
– Tutaj. Albo raczej… tam – uściślił Wasilij, wyciągając rękę w stronę sypialni hrabiego.
– Ale z jakiego powodu?
Wasilij wyjaśnił, że gdy przeglądał rezerwacje na następny dzień, przypadkiem zauważył
snującego się po holu Laufra. Kilka minut później dość petit dżentelmen w kapeluszu podszedł
do recepcji i spytał o hrabiego, Laufer przedstawił się, oznajmił, że spodziewał się gościa
i zaproponował, że osobiście zaprowadzi go do właściwego pokoju.
– Kiedy to było?
– Gdy ruszyłem po schodach, właśnie wchodzili do windy. Jechali z nimi pan Harriman
z apartamentu 215 i Tarkow z pokoju 426. Uwzględniając przystanki na drugim i czwartym
piętrze, przypuszczam, że będą tu lada chwila.
– Dobry Boże!
Uczestnicy bankietu spojrzeli po sobie.
– Niech nikt się nie odzywa – powiedział hrabia.
Wszedł do szafy, zamknął za sobą drzwi po stronie gabinetu, a następnie otworzył te po
stronie sypialni, robiąc to trochę ostrożniej niż ostatnim razem. Stwierdził z ulgą, że w pokoju
jest pusto, zamknął drzwi szafy, wziął należący do Zofii egzemplarz Ojców i dzieci, usiadł przy
biurku i odchylił się na dwóch nogach krzesła w samą porę, by usłyszeć pukanie do drzwi.
– Kto tam? – zawołał.
– Dyrektor Leplewski – zawołał w odpowiedzi Laufer.
Hrabia z hukiem opuścił krzesło z powrotem na podłogę i otworzył drzwi, za którymi czekał
Laufer w towarzystwie nieznajomego z holu.
– Mam nadzieję, że nie przeszkadzamy – powiedział Laufer.
– No cóż, to dość niezwykła pora na składanie wizyt…
– Oczywiście – powiedział Laufer z uśmiechem. – Pozwólcie jednak, że przedstawię was
towarzyszowi Frinowskiemu. Pytał o was w recepcji, więc pozwoliłem sobie wskazać mu drogę,
zważywszy na… odległe położenie waszego pokoju.
– Jak miło z pańskiej strony – odpowiedział hrabia.
Gdy Wasilij napomknął, że towarzysz Frinowski jest petit, hrabia zakładał, że konsjerż
ubarwił swoją wypowiedź wymyślnym przymiotnikiem. W rzeczywistości jednak słowo „niski”
byłoby zbyt słabe, by zasygnalizować posturę towarzysza Frinowskiego. Zwracając się do niego,
hrabia musiał oprzeć się pokusie, by nie przykucnąć.
– Czym mogę panu służyć, panie Frinowski?
– Przyszedłem tu w sprawie pańskiej córki – wyjaśnił Frinowski, zdejmując z głowy mały
kapelusz.
– Zofii? – spytał hrabia.
– Tak, Zofii. Jestem dyrektorem Październikowej Orkiestry Młodzieżowej. Niedawno naszą
uwagę zwrócił talent pańskiej córki. Prawdę mówiąc, dziś wieczorem miałem przyjemność
oglądać jej występ i stąd tak późna pora mojej wizyty. Z ogromną przyjemnością chciałbym jej
powierzyć funkcję naszej drugiej pianistki.
– Moskiewska Orkiestra Młodzieżowa! – zawołał hrabia. – Jak cudownie! Gdzie mieści się
wasza siedziba?
– Nie. Przepraszam, nie wyraziłem się jasno – odrzekł Frinowski. – Październikowa
Orkiestra Młodzieżowa nie jest w Moskwie, lecz w Stalingradzie.
Po chwilowym oszołomieniu hrabia próbował dojść do siebie.
– Panie Frinowski, jak powiedziałem, to cudowna propozycja… Ale obawiam się, że Zofia
nie będzie zainteresowana.
Frinowski spojrzał na Laufra, jakby nie zrozumiał słów hrabiego.
Laufer tylko pokręcił głową.
– Ależ zainteresowanie nie ma tu nic do rzeczy – powiedział Frinowski do hrabiego. –
Złożono zamówienie i regionalny podsekretarz do spraw kultury przydzielił miejsce. – Dyrektor
wyjął list z marynarki, podał go hrabiemu i wyciągnął rękę, by wskazać podpis podsekretarza. –
Jak pan widzi, pierwszego września Zofia ma się stawić w orkiestrze.
Czując mdłości, hrabia przeczytał list, który w niezwykle formalnych słowach witał jego
córkę w orkiestrze w przemysłowym mieście oddalonym o tysiąc kilometrów.
– Stalingradzka Orkiestra Młodzieżowa – odezwał się Laufer. – Musicie być bardzo
podekscytowani, Aleksandrze Iljiczu…
Oderwawszy wzrok od listu, hrabia ujrzał w uśmiechu Laufra złośliwy błysk, a wtedy
mdłości i oszołomienie natychmiast ustąpiły miejsca czystej wściekłości. Wyprostował się
i zrobił krok w stronę Laufra, zamierzając chwycić go za klapy, albo jeszcze lepiej za gardło,
lecz nagle drzwi szafy się otworzyły i do pokoju weszła Anna Urbanowa.
Hrabia, Laufer i petit kierownik muzyczny spojrzeli na nią zdziwieni.
Anna z wdziękiem podeszła do hrabiego, delikatnie położyła dłoń na jego krzyżu
i przyjrzawszy się minom dwóch mężczyzn w drzwiach, z uśmiechem zwróciła się do Laufra.
– Cóż to, dyrektorze Leplewski, wygląda pan tak, jakby nigdy dotąd nie widział pięknej
kobiety wychodzącej z szafy.
– Bo nie widziałem – wykrztusił Laufer.
– Oczywiście, że nie – odrzekła współczująco. Potem skupiła się na nieznajomym. – A kogo
my tu mamy?
Zanim Laufer albo hrabia zdążyli odpowiedzieć, mały człowieczek odezwał się słabym
głosem:
– Towarzysz Iwan Frinowski, dyrektor Październikowej Orkiestry Młodzieżowej ze
Stalingradu. To honor i zaszczyt panią poznać, towarzyszko Urbanowa!
– Honor i zaszczyt – powtórzyła Anna ze swoim najbardziej rozbrajającym uśmiechem. –
Przesadza pan, towarzyszu Frinowski. Ale nie będę miała panu tego za złe.
Towarzysz Frinowski zarumienił się, odwzajemniając uśmiech aktorki.
– Niech pan pozwoli – dodała – że pomogę panu z kapeluszem.
Bowiem, prawdę mówiąc, dyrektor złożył swój kapelusz na pół, a potem jeszcze raz.
Wyjmując mu go z rąk, Anna delikatnie przywróciła kapeluszowi kształt, wyprostowała rondo
i oddała go gestem, o którym dyrektor miał potem opowiadać setki razy.
– A więc jest pan dyrektorem Październikowej Orkiestry Młodzieżowej w Stalingradzie?
– Owszem – potwierdził.
– W takim razie pewnie zna pan towarzysza Naczewkę?
Na dźwięk nazwiska krągłolicego ministra kultury dyrektor orkiestry tak się wyprężył, że
przybyły mu ze trzy centymetry.
– Nigdy nie miałem przyjemności.
– Pantelejmon to uroczy człowiek – zapewniła go Anna – i bardzo wspiera młodych
artystów. Osobiście zainteresował się córką Aleksandra, młodą Zofią.
– Osobiście zainteresował się…?
– Och, tak. Zaledwie wczoraj podczas kolacji opowiadał mi, jak wspaniale będzie śledzić
rozwój jej talentu. Przypuszczam, że ma co do niej wielkie plany tu, w stolicy.
– Nie miałem pojęcia…
Dyrektor spojrzał na Laufra z miną człowieka, który znalazł się w niewygodnej sytuacji nie
z własnej winy. Odwrócił się do hrabiego i delikatnie wyjął mu list z rąk.
– Jeśli pańska córka kiedykolwiek będzie zainteresowana występowaniem w Stalingradzie –
powiedział – mam nadzieję, że nie zawaha się pan ze mną skontaktować.
– Dziękuję, towarzyszu Frinowski – powiedział hrabia. – To bardzo miło z pańskiej strony.
– Przykro mi, że niepokoiłem państwa o tak późnej porze – sumitował się Frinowski,
spoglądając to na Annę, to na hrabiego. Potem włożył kapelusz i pospieszył w stronę schodów
dzwonnicy, a tuż za nim popędził Laufer.
Gdy hrabia cicho zamknął drzwi, odwrócił się do Anny, która miała dziwnie poważną minę.
– Kiedy to minister kultury zaczął przejawiać osobiste zainteresowanie Zofią? – spytał.
– Jutro po południu – odrzekła. – Najpóźniej.

Jeśli osoby zgromadzone w gabinecie hrabiego miały dobry powód do świętowania przed wizytą
Laufra, to po jego odejściu miały jeszcze lepszy. Gdy hrabia otworzył butelkę brandy, Anna
znalazła płytę z amerykańskim jazzem, którą Richard wsunął między klasyczne nagrania,
i położyła ją na gramofonie. Potem brandy lała się strumieniami, zjedzono cały tort Emila, płytę
jazzową puszczono wielokrotnie, a wszyscy dżentelmeni po kolei zdzierali parkiet, tańcząc
z obecnymi damami.
Gdy rozdysponowano resztkę brandy, Emil – który zważywszy na późną porę, był już
w stanie bliskim ekstazy – zaproponował, by wszyscy razem zeszli na dół na następną kolejkę,
jeszcze trochę potańczyli i świętowali razem z Wiktorem Stiepanowiczem, który nadal stał na
estradzie w Piazzy.
Wniosek Emila został natychmiast poparty i jednogłośnie przyjęty.
– Ale zanim pójdziemy – powiedziała lekko zarumieniona Zofia – chciałabym wznieść toast:
za mojego anioła stróża, ojca i przyjaciela, hrabiego Aleksandra Rostowa. Człowieka mającego
skłonność do dostrzegania w nas wszystkich tego, co najlepsze.
– Racja! Racja!
– I nie musisz się martwić, papo – ciągnęła. – Bo bez względu na to, kto zapuka do naszych
drzwi, nie mam zamiaru opuszczać hotelu Metropol.
Poparłszy ją oklaskami, uczestnicy zgromadzenia opróżnili kieliszki, chwiejnie przeszli
przez szafę i wynurzyli się na korytarzu. Otwierając drzwi prowadzące na schody dzwonnicy,
hrabia lekko się ukłonił i skinął na wszystkich, żeby poszli przodem. Gdy jednak sam miał
ruszyć ich śladem, z cienia na końcu korytarza wyłoniła się kobieta w późnym wieku średnim,
z chlebakiem na ramieniu i chustką na włosach. Choć hrabia nigdy wcześniej jej nie widział, od
razu się domyślił, że chciałaby z nim pomówić na osobności.
– Andrieju – zawołał hrabia w stronę schodów. – Zapomniałem czegoś z pokoju. Idźcie.
Zaraz do was dołączę…
Dopiero gdy na schodach ucichły ostatnie głosy, kobieta się zbliżyła. W świetle hrabia
zobaczył jej wręcz surowe piękno – jak u kogoś, kto nie uznaje półśrodków w sprawach serca.
– Nazywam się Katerina Litwinowa – powiedziała bez uśmiechu.
Hrabia dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że to nikt inny jak Katerina Miszki, poetka
z Kijowa, z którą jego przyjaciel żył w latach dwudziestych.
– Katerina Litwinowa! Jakie to niezwykłe. Czemu zawdzięczam…
– Czy moglibyśmy gdzieś porozmawiać?
– Ależ tak… Oczywiście…
Hrabia zaprowadził Katerinę do sypialni, a potem, po chwili wahania, rozsunął kotary,
zapraszając ją do gabinetu. Najwidoczniej niepotrzebnie się wahał, gdyż rozejrzała się po pokoju
jak ktoś, kto już o nim słyszał, i lekko kiwała głową, wodząc wzrokiem od biblioteczki do stolika
do kawy i do ambasadora. Zdjęła chlebak z ramienia i nagle wydała się zmęczona.
– Proszę, usiądź – powiedział hrabia, wskazując jej krzesło.
Usiadła, położyła chlebak na kolanach. Potem przesunęła ręką po głowie, zdejmując chustkę
i odsłaniając jasnobrązowe włosy obcięte krótko jak u mężczyzny.
– Chodzi o Miszkę, prawda… – odezwał się po chwili hrabia.
– Tak.
– Kiedy?
– Tydzień temu.
Hrabia pokiwał głową jak ktoś, kto od dłuższego czasu spodziewał się tych wieści. Nie spytał
Kateriny, jak umarł jego stary przyjaciel, a ona nie zaproponowała, że mu o tym opowie.
Wydawało się całkiem oczywiste, że został zdradzony przez własne czasy.
– Byłaś przy nim? – spytał hrabia.
– Tak.
– W Jawasie?
– Tak.

– Myślałem, że…
– Straciłam męża jakiś czas temu.
– Przykro mi. Nie wiedziałem. Masz dzieci…?
– Nie.
Powiedziała to szorstko, jakby zadał niemądre pytanie, lecz po chwili podjęła łagodniejszym
tonem:
– W styczniu dostałam wiadomość od Michaiła. Pojechałam do niego do Jawasu. Przez te
ostatnie pół roku byliśmy razem. – Po chwili dodała: – Często o tobie mówił.
– Był lojalnym przyjacielem – powiedział hrabia.
– Był człowiekiem oddanym – poprawiła go Katerina.
Hrabia już miał wspomnieć o skłonności Miszki do pakowania się w tarapaty i o jego
umiłowaniu do chodzenia w tę i we w tę, lecz Katerina właśnie opisała jego starego przyjaciela
lepiej, niż kiedykolwiek sam by go opisał. Michaił Fiodorowicz Mindicz był człowiekiem
oddanym.
– I doskonałym poetą – dodał hrabia, jakby do samego siebie.
– Jednym z dwóch.
Hrabia spojrzał na Katerinę, jakby nie rozumiał. Potem smutno się uśmiechnął.
– Nigdy w życiu nie napisałem żadnego wiersza – powiedział.
Teraz to Katerina nie rozumiała.
– Jak to? A Gdzie on teraz jest??
– Ten wiersz napisał Miszka. W południowym salonie w Leniwejgodzinie… Latem tysiąc
dziewięćset trzynastego roku…
Katerina wciąż wyglądała na zdezorientowaną, więc wyjaśnił:
– Po rewolucji w tysiąc dziewięćset piątym i późniejszych represjach, gdy skończyliśmy
studia, wciąż niebezpiecznie było pisać wiersze o politycznej niecierpliwości. Biorąc pod uwagę
pochodzenie Miszki, Ochrana natychmiast by go zmiotła. Dlatego pewnej nocy – opróżniwszy
wyjątkowo dobrą butelkę margaux – postanowiliśmy opublikować ten wiersz pod moim
nazwiskiem.
– Ale dlaczego pod twoim?
– Co mogliby zrobić hrabiemu Aleksandrowi Rostowowi, członkowi Jockey Clubu
i chrześniakowi doradcy cara? – Hrabia pokręcił głową. – Jak na ironię, ocaliłem w ten sposób
własne życie, a nie jego. Gdyby nie ten wiersz, w tysiąc dziewięćset dwudziestym drugim
skazaliby mnie na śmierć.
Katerina, która słuchała tej historii w skupieniu, nagle o mało się nie rozpłakała.
– Ach, przecież to cały Miszka – powiedziała.
Obydwoje zamilkli, żeby mogła dojść do siebie.
– Chcę, żebyś wiedziała – zadeklarował hrabia – jak bardzo jestem ci wdzięczny, że
przyjechałaś przekazać mi tę wiadomość osobiście.
Katerina zbyła to jednak machnięciem ręki.
– Przyjechałam na prośbę Michaiła. Chciał, żebym ci coś przywiozła.
Wyjęła z chlebaka prostokątną paczkę owiniętą zwykłym szarym papierem i przewiązaną
sznurkiem.
Biorąc ją do ręki, hrabia domyślił się na podstawie ciężaru, że w środku jest książka.
– To jego przedsięwzięcie – powiedział z uśmiechem.
– Tak – potwierdziła. Potem dodała z naciskiem: – Harował nad tym.
Hrabia pokiwał głową, żeby wyrazić zrozumienie i zapewnić Katerinę, że zdaje sobie sprawę
z wagi takiego podarunku.
Katerina jeszcze raz rozejrzała się po pokoju, lekko kręcąc głową, jakby jakimś cudem
stanowił przykład tajemnicy losu. Potem powiedziała, że powinna już iść.
Hrabia wstał razem z nią i położył dzieło Miszki na fotelu.
– Wracasz do Jawasu? – spytał.
– Nie.
– Zostaniesz w Moskwie?
– Nie.
– W takim razie gdzie?
– Czy to ważne?
Odwróciła się do drzwi.
– Katerino…
– Tak?
– Czy mogę coś dla ciebie zrobić?
Początkowo wydawała się zaskoczona propozycją hrabiego, a potem gotowa ją odrzucić. Po
chwili jednak powiedziała:
– Pamiętaj o nim.
Po czym wyszła.
Hrabia z powrotem usiadł i zamilkł. Kilka minut później sięgnął po spuściznę Miszki,
odwiązał sznurek i odsunął papier. W środku leżała cienka książka oprawiona w skórę. Na
okładce wytłoczono prosty geometryczny wzór, wewnątrz którego widniał tytuł dzieła: Chleb
i sól. Sądząc po nierówno przyciętych stronach i luźno wiszących niciach, można było się
domyślić, że oprawą zajął się jakiś gorliwy amator.
Hrabia przesunął dłonią po okładce i otworzył książkę na stronie tytułowej. Tam, zatknięte
za szew, tkwiło zdjęcie zrobione w 1912 roku na usilną prośbę hrabiego i ku wielkiemu
rozgoryczeniu Miszki. Z lewej stał młody Aleksander Iljicz w cylindrze, z błyskiem w oku
i z wąsami wykraczającymi poza obrys policzków, a z prawej Miszka wyglądający, jakby za
chwilę miał wybiec sprintem z kadru.
A mimo to zachował zdjęcie przez te wszystkie lata.
Hrabia ze smutnym uśmiechem odłożył fotografię, a potem przewrócił kartkę, by znaleźć się
na pierwszej stronie książki starego przyjaciela. Widniał na niej tylko jeden cytat napisany lekko
nierówną czcionką:

A do Adama rzekł: „Ponieważ usłuchałeś głosu żony swojej i jadłeś z drzewa, z którego
ci zabroniłem, mówiąc: »Nie wolno ci jeść z niego, przeklęta niech będzie ziemia
z powodu ciebie! W mozole żywić się będziesz z niej po wszystkie dni życia swego! […]
W pocie oblicza twego będziesz jadł CHLEB, aż wrócisz do ziemi, z której zostałeś
wzięty; bo prochem jesteś i w proch się obrócisz«”16.

Księga Rodzaju 3, 17–19

Hrabia przewrócił kartkę i na drugiej stronie też zobaczył tylko jeden cytat:

Wtedy przystąpił kusiciel i rzekł do Niego: „Jeśli jesteś Synem Bożym, powiedz, żeby te
kamienie stały się CHLEBEM”. Lecz On mu odparł: „Napisane jest »Nie samym CHLEBEM
żyje człowiek, lecz każdym słowem, które pochodzi z ust Bożych«”17.

Ewangelia wg św. Mateusza 4, 3–4


A na trzeciej…

Następnie wziął CHLEB, odmówiwszy dziękczynienie połamał go i podał mówiąc: „To


jest Ciało moje, które za was będzie wydane: to czyńcie na moją pamiątkę!”18.

Ewangelia wg św. Łukasza 22, 19

A gdy hrabia powoli przewracał kolejne strony, zaczął się śmiać. Miał bowiem przed sobą
kwintesencję dzieła Miszki: kompendium cytatów z wiekopomnych źródeł ułożonych
w porządku chronologicznym, i w każdym z nich słowo „chleb” było napisane drukowanymi
literami i pogrubione. Zaczynając od Biblii, cytaty obejmowały dzieła Greków i Rzymian,
a następnie takich twórców jak Szekspir, Milton i Goethe. Szczególny hołd złożył jednak Miszka
złotej epoce literatury rosyjskiej:

Iwan Jakowlewicz wdział dla przyzwoitości frak wprost na koszulę i siadłszy przy stole
przygotował sól oraz dwie główki cebuli, następnie wziął nóż – i z uroczystą miną zaczął
krajać CHLEB. Gdy go rozpołowił, zajrzał do środka – i ku swemu zdumieniu spostrzegł,
że się tam coś bieli. Iwan Jakowlewicz ostrożnie dłubnął nożem i pomacał palcem. –
Twardawe – rzekł do siebie – cóż to może być?
Wsunął palce w głąb i wyciągnął – nos!19

Nos
Mikołaj Gogol
(1836)

A jeśli który człowiek nie ma żyć na ziemi, to i go słonko nie grzeje jak innych, i CHLEB
mu nie służy […]20

Zapiski myśliwego
Iwan Turgieniew
(1852)

Teraźniejszość i przeszłość zlały się w jedno, zmieszały. Marzy mu się, że osiągnął


ziemię obiecaną, gdzie są rzeki mlekiem i miodem płynące, gdzie je się nie zapracowany
CHLEB, chodzi się w srebrze i złocie21.

Obłomow
Iwan Gonczarow
(1859)

Wszystko to są głupstwa – rzekł sobie z otuchą – i wcale nie było powodu tak się
przejmować! Po prostu osłabienie fizyczne! Wystarczy szklanka piwa, kawałek
[CHLEBA] – i oto w jednej chwili umysł się wzmacnia, myśl staje się jasna, zamiary
nabierają tężyzny!22.

Zbrodnia i kara
Fiodor Dostojewski
(1866)

Nie wierzę ja, nikczemny Lebiediew, w te wozy, które wiozą [CHLEB] dla ludzkości!
Ponieważ wozy, które wiozą [CHLEB] dla całej ludzkości, bez moralnej podstawy takiego
działania mogą z najzimniejszą krwią odsunąć znaczną część ludzkości od napawania się
ich ładunkiem, co już się zdarzało…23

Idiota
Fiodor Dostojewski
(1869)

Czy nie wiecie, nie wiecie, że bez Anglika, owszem, da się żyć, bez Niemiec da się, bez
Rosjan da się aż za bardzo, da się bez nauki, da się bez CHLEBA, nie da się tylko żyć bez
piękna…24

Biesy
Fiodor Dostojewski
(1872)

Wszystko stało się jednocześnie: chłopczyk podbiegł do gołębia i z uśmiechem spojrzał


na Lewina; gołąb zafurkotał skrzydełkami i odfrunął, świecąc w słońcu wśród drżących
w powietrzu śniegowych pyłków, a z okna wionęło zapachem pieczonego CHLEBA
i wysunęły się na zewnątrz małe bochenki. To wszystko było tak niezwykle piękne, że
Lewin roześmiał się i zapłakał z radości25.

Anna Karenina
Lew Tołstoj
(1877)
Czy widzisz te głazy w nagiej, rozpalonej pustyni? Przemień je w CHLEBY, a pójdzie za
Tobą cała ludzkość, jak trzoda, wdzięczna Ci i posłuszna […] Ale nie chciałeś pozbawić
człowieka wolności, cóż to bowiem za wolność, pomyślałeś, jeśli posłuszeństwo kupione
jest CHLEBEM?26

Bracia Karamazow
Fiodor Dostojewski
(1880)

Hrabia przewracał te strony i uśmiechał się, rozpoznając charakterystyczną zadziorność


przebijającą przez dzieło Miszki. Po cytacie z Wielkiego Inkwizytora następował jednak drugi
cytat z Braci Karamazow zaczerpnięty ze sceny, o której hrabia prawie zupełnie zapomniał.
Dotyczył małego Iluszeczki – tego, którego nękali szkolni koledzy, aż poważnie się
rozchorował. Gdy chłopiec w końcu umiera, jego zrozpaczony ojciec mówi Świętemu Aloszy
Karamazowowi, że jego syn miał ostatnie życzenie:

Tatusiu, jak zasypią moją mogiłkę, weź kromkę CHLEBA i nagrusz, żeby wróble
przyleciały, jak usłyszę, że przyleciały, to będzie mi wesoło, że nie leżę sam27.

Przeczytawszy to, Aleksander Rostow wreszcie się rozpłakał. Płakał oczywiście po stracie
przyjaciela, tego serdecznego, acz porywczego ducha, który tylko na krótko odnalazł swoją
chwilę w czasie – i który jak to nieszczęsne dziecko wzbraniał się przed potępieniem świata
mimo całej jego niesprawiedliwości.
Rzecz jasna, hrabia płakał też jednak nad sobą. Bowiem mimo przyjaźni z Mariną,
Andriejem i Emilem, mimo miłości do Anny, mimo Zofii – tego niezwykłego błogosławieństwa,
które spotkało go tak nieoczekiwanie – czuł, że wraz ze śmiercią Michaiła Fiodorowicza
Mindicza odszedł ostatni człowiek z tych, którzy znali go w młodości. Mimo to, jak słusznie
zauważyła Katerina, został przynajmniej on, by pamiętać.
Biorąc głęboki oddech, hrabia spróbował wziąć się w garść, chciał bowiem do końca
przeczytać ostatnią rozprawę starego przyjaciela. Cytatów, które obejmowały ponad dwa tysiące
lat, nie zostało już bowiem wiele. Zamiast dotrzeć do teraźniejszości, kończyły się w czerwcu
1904 roku zdaniami, które Miszka usunął przed laty z listu Czechowa:

Tu, w Berlinie, wynajęliśmy wygodny pokój w najlepszym hotelu. Bardzo mi się tutaj
podoba, od dawna nie jadłem tak dobrze i z takim apetytem. Mają tu wspaniały CHLEB,
opycham się nim, kawa jest doskonała, a kolacji nie sposób opisać słowami. Ludzie,
którzy nigdy nie byli za granicą, nie wiedzą, jak dobry może być CHLEB…
Zważywszy na trudną sytuację w latach trzydziestych, hrabia chyba był w stanie zrozumieć,
dlaczego Szałamow (lub jego przełożeni) nalegali na tę odrobinę cenzury – zakładali, że
spostrzeżenia Czechowa mogą doprowadzić jedynie do niezadowolenia albo złej woli.
Oczywiście jak na ironię spostrzeżenia Czechowa były już nieaktualne. Bowiem teraz Rosjanie
z pewnością wiedzieli lepiej niż ktokolwiek w Europie, jak dobrze może smakować kawałek
chleba.
Zamknąwszy książkę Miszki, hrabia nie ruszył prosto na dół, by dołączyć do pozostałych.
Posiedział jeszcze w gabinecie, zatopiony w myślach.
Zważywszy okoliczności, obserwator mógłby, co zrozumiałe, wysnuć wniosek, że gdy hrabia
tak siedział, wspominał starego przyjaciela. W rzeczywistości jednak nie myślał już o Miszce.
Myślał o Katerinie. W szczególności – nękany złym przeczuciem – myślał o tym, że w ciągu
dwudziestu lat ten świetlik, to koło ogniste, ten cud świata zmienił się w kobietę, która zapytana,
dokąd zmierza, mogła odpowiedzieć bez najmniejszego wahania: „Czy to ważne?”.
16
Według Biblii w przekładzie Towarzystwa Biblijnego w Polsce, Warszawa 1994 (przyp. tłum.).
17
Wedłuhg Biblii Tysiąclecia (przyp. tłum.).
18
Tamże (przyp. tłum.).
19
M. Gogol, Nos, w: tenże, Opowiadania, tłum. J. Tuwim, Wrocław 1996, s. 5–6 (przyp. tłum.).
20
I. Turgieniew, Kasjan z Krasiwej Mieczy, w: tenże, Zapiski myśliwego, tłum. C. Jastrzębiec-Kozłowski, Warszawa 1987,
s. 108 (przyp. tłum.).
21
I. Gonczarow, Obłomow, tłum. N. Drucka, Warszawa 1978, s. 555 (przyp. tłum.).
22
F. Dostojewski, Dzieła wybrane, t. 1, tłum. C. Jastrzębiec-Kozłowski, Warszawa 1984, s. 16. Obecny w cytowanym
przekładzie „sucharek” zastąpiono „chlebem”, by zachować spójność z zamysłem autora Dżentelmena w Moskwie (przyp.
tłum.).
23
F. Dostojewski, Dzieła wybrane, t. 2, tłum. J. Jędrzejewicz, Warszawa 1984, s. 418. Tu „chlebem” zastąpiono „zboże”
(przyp. tłum.).
24
F. Dostojewski, Biesy, tłum. A. Pomorski, Kraków 2010, s. 488 (przyp. tłum.).
25
L. Tołstoj, Anna Karenina, dz. cyt., s. 449–450 (przyp. tłum.).
26
F. Dostojewski, Bracia Karamazow, t. 1, tłum. A. Wat, Wrocław 1995, s. 211 (przyp. tłum.).
27
Tamże, t. 2, s. 584 (przyp. tłum.).
Księga piąta
1954

Aplauz i uznanie

– W Paryżu…?
Takie albo podobne pytanie zadał Andriej tonem człowieka, który nie może uwierzyć
własnym uszom.
– Owszem – powiedział Emil.
– W Paryżu… we Francji?
Emil zmarszczył brwi.
– Upiłeś się? Uderzyłeś w głowę?
– Ale jak to możliwe? – spytał maître d’hôtel.
Emil opadł na oparcie krzesła i pokiwał głową. Było to bowiem pytanie godne inteligentnego
człowieka.
Jak doskonale wiadomo, homo sapiens należy do najlepiej przystosowujących się gatunków
na ziemi. Umieść plemię takich osobników na pustyni, a owinie się bawełną, będzie spało
w namiotach i podróżowało na grzbietach wielbłądów. Umieść ich na Antarktydzie, a owiną się
foczymi skórami, będą spali w igloo i podróżowali saniami ciągniętymi przez psy. A jeśli
umieścisz ich w klimacie sowieckim? Nauczą się prowadzić uprzejme rozmowy podczas stania
w kolejce, nauczą się starannie składać ubranie w swojej połowie szuflady i rysować
wyimaginowane budynki w szkicownikach. Słowem: przystosują się. Jednym z aspektów
adaptacji tych Rosjan, którzy widzieli Paryż przed rewolucją, było zaś pogodzenie się z tym, że
już nigdy, przenigdy nie zobaczą Paryża…
– O, przyszedł – powiedział Emil, gdy zjawił się hrabia. – Sam go spytaj.
Hrabia usiadł i potwierdził, że za pół roku, 21 czerwca, Zofia będzie w Paryżu, we Francji.
A spytany, jak to możliwe, wzruszył ramionami i odrzekł:
– WOKS.
Czyli Wszechzwiązkowe Towarzystwo Łączności Kulturalnej z Zagranicą.
Przyszła kolej Emila, by wyrazić niedowierzanie.
– Mamy jakąś łączność kulturalną z zagranicą?
– Wygląda na to, że wysyłamy swoich artystów na cały świat. W kwietniu nasz balet będzie
gościł w Nowym Jorku, w maju zespół teatralny jedzie do Londynu, a w czerwcu orkiestra
moskiewskiego konserwatorium rusza w trasę po Mińsku, Pradze i Paryżu, gdzie Zofia zagra
Rachmaninowa w Palais Garnier.
– Niewiarygodne – powiedział Andriej.
– Fantastyczne – powiedział Emil.
– Wiem.
Wszyscy trzej się roześmiali, a po chwili Emil wymierzył w kolegów czubek noża.
– Ale w pełni zasłużone.
– Och, oczywiście.
– Bez wątpienia.
Zamilkli i każdy z nich zatopił się na moment w swoich wspomnieniach z Miasta Świateł.
– Myślicie, że Paryż się zmienił? – zastanowił się Andriej.
– A jakże – stwierdził Emil. – Tak samo jak piramidy.
I trzej członkowie triumwiratu mogliby zacząć brodzić w różowej przeszłości, gdyby nie to,
że drzwi biura Emila nagle się otworzyły i do środka wszedł nowy uczestnik codziennych zebrań
w Bojarskiej: Laufer.
– Dzień dobry, towarzysze. Przepraszam, że musieliście czekać. Pewna sprawa w recepcji
wymagała mojej pilnej uwagi. W przyszłości, proszę, nie czujcie się w obowiązku zbierać,
dopóki się nie zjawię.
Emil mruknął pod nosem.
Ignorując szefa kuchni, Laufer zwrócił się do hrabiego.
– Kierowniku sali, czy nie macie dziś dnia wolnego? Nie powinniście czuć się w obowiązku
uczestniczyć w codziennym zebraniu, jeśli akurat nie pracujecie.
– Dobrze poinformowany jest dobrze przygotowany – odrzekł hrabia.
– Oczywiście.
Kilka lat wcześniej Laufer uprzejmie wyjaśnił hrabiemu, że podczas gdy każdy
z pracowników hotelu Metropol ma swój wąski zakres zadań, dyrektor musi zapewniać
doskonały standard całego hotelu. I szczerze mówiąc, ktoś z taką osobowością jak Laufer
nadawał się do tego zadania idealnie. Bowiem czy to w pokojach gości, czy to w holu, czy to
w bieliźniarce na drugim piętrze żaden szczegół nie był zbyt mały, żadna wada zbyt nieistotna,
żadna chwila zbyt nieodpowiednia, by Laufer nie zaszczycił jej swoją cenną, skrupulatną i lekko
wyniosłą ingerencją. A już zwłaszcza gdy chodziło o Bojarską.
Codzienne zebranie zaczynało się od szczegółowego opisu specjalności wieczoru. Naturalnie
Laufer położył kres tradycji próbowania dań, uzasadniając to tym, że szef kuchni doskonale wie,
jak smakują jego potrawy, oraz że przygotowywanie próbek dla personelu to rozrzutność
i zarazem marnotrawstwo. Zamiast tego polecił Emilowi, by własnoręcznie tworzył opis
specjalności zakładu.
Szef kuchni znowu mruknął, podsuwając mu kartę dań. Nakreśliwszy kilka kręgów, strzałek
i iksów, ołówek Laufra znieruchomiał.
– Zdaje się, że buraki będą pasowały do wieprzowiny równie dobrze jak jabłka – oznajmił po
namyśle. – I jeśli się nie mylę, szefie kuchni, nadal macie w spiżarni worek buraków.
Gdy Laufer wprowadził to udoskonalenie do karty dań Emila, szef kuchni spojrzał spode łba
na człowieka, którego nazywał teraz hrabią Paplą.
Oddając szefowi kuchni poprawioną kartę dań, Laufer skupił się na Andrieju, który podsunął
mu zeszyt. Mimo że działo się to w ostatnich dniach 1953 roku, Laufer otworzył go na pierwszej
stronie i przejrzał po kolei wszystkie tygodnie w roku. Docierając wreszcie do teraźniejszości,
uważnie zlustrował wieczorne rezerwacje, wodząc po nich czubkiem ołówka. Następnie
przekazał Andriejowi polecenia związane z rozmieszczeniem gości i przesunął zeszyt
z powrotem w jego stronę. Na koniec zwrócił Andriejowi uwagę, że kwiaty w bukiecie na
środku sali zaczęły więdnąć.
– Też to zauważyłem – odparł Andriej. – Obawiam się jednak, że nasza kwiaciarnia nie jest
wystarczająco dobrze zaopatrzona, by zapewnić częstą zmianę bukietów.
– Jeśli nie jesteście w stanie zdobyć wystarczająco świeżych kwiatów u kwiaciarki
Eisenberg, być może przyszła pora, żeby przerzucić się na bukiety z jedwabiu. Zniesie to
konieczność ich wymiany i powinno przynieść dodatkową korzyść w postaci oszczędności.
– Porozmawiam dziś z kwiaciarką Eisenberg – powiedział Andriej.
– Oczywiście.

Gdy Laufer zakończył zebranie i mamroczący pod nosem Emil wyruszył na poszukiwania
swojego worka buraków, hrabia z Andriejem poszli w stronę schodów.
– À tout à l’heure – powiedział maître d’hôtel, skręcając do kwiaciarni.
– À bientôt – powiedział hrabia, ruszając do swojego pokoju.
Jednak gdy tylko Andriej zniknął z pola widzenia, hrabia wrócił na drugie piętro. Wyjrzał
zza rogu, upewniając się, że przyjaciel już poszedł, po czym pospieszył do Bojarskiej.
Zamknąwszy za sobą drzwi, zajrzał do kuchni, aby sprawdzić, czy Emil i jego personel są zajęci.
Dopiero wtedy podszedł do stanowiska maître d’hôtel, otworzył szufladę, dwa razy się
przeżegnał i wyjął zeszyt z 1954 roku.
W kilka minut przejrzał wszystkie rezerwacje na styczeń i luty. Zatrzymał się przy imprezie
zaplanowanej w Sali Żółtej na marzec i przy innej, zaplanowanej w Sali Czerwonej na kwiecień,
lecz żadna się nie nadawała. Gdy przesuwał się dalej w przyszłość, strony coraz bardziej
pustoszały. Całe tygodnie mijały bez żadnego wpisu. Hrabia zaczął przerzucać kartki szybciej,
nawet nieco rozpaczliwie – dopóki nie znalazł daty: 11 czerwca. Przeczytawszy uważnie notatki
zostawione na marginesie delikatnym charakterem pisma Andrieja, dwa razy stuknął we wpis
palcem. Wspólna kolacja Prezydium i Rady Ministrów – dwóch najbardziej wpływowych
organów w Związku Radzieckim.
Włożywszy zeszyt z powrotem do szuflady, hrabia wspiął się po schodach do sypialni,
odsunął krzesło, usiadł na podłodze i po raz pierwszy od blisko trzydziestu lat otworzył jedne
z drzwiczek ukrytych w nogach biurka wielkiego księcia. Bowiem choć postanowił podjąć
działanie już pół roku wcześniej, w noc wizyty Kateriny, zegar zaczął tykać, dopiero gdy
otrzymał wiadomość o gościnnych występach konserwatorium.

Gdy o szóstej tego wieczoru hrabia zjawił się w Szalapinie, klienci baru świętowali
nieszczęśliwe wypadki „Tłuściocha” Webstera, towarzyskiego, choć trochę nieporadnego
Amerykanina, który niedawno przybył do stolicy. Dwudziestodziewięcioletni Tłuścioch, nadal
cierpiący na przypadłość, która w dzieciństwie zagwarantowała mu przezwisko, został wysłany
do Rosji przez ojca – właściciela Amerykańskiego Przedsiębiorstwa Automatów w Montclair
w stanie New Jersey – który wyraźnie zapowiedział synowi, że ma nie wracać do domu, dopóki
nie sprzeda tysiąca maszyn. Po trzech tygodniach Tłuściochowi w końcu udało się umówić na
spotkanie z przedstawicielem partii (asystentem dyrektora lodowiska w parku Gorkiego)
i dlatego kilku dziennikarzy przekonało go, że powinien postawić wszystkim kolejkę szampana.
Siadając na taborecie przy drugim końcu baru, hrabia przyjął od Audriusa kieliszek
szampana z wdzięcznym skinieniem głowy i uśmiechem człowieka mającego własny powód do
świętowania. Jak wiadomo, plany ludzi ulegają sile zbiegów okoliczności, wahania i pośpiechu,
lecz nawet gdyby hrabia posiadł moc pozwalającą wyznaczyć optymalny kurs wydarzeń, nie
mógłby spisać się lepiej, niż spisał się sam los. Dlatego z uśmiechem na ustach uniósł kieliszek.
Wznosić toast za los to jednak kuszenie losu – i rzeczywiście, już gdy hrabia odstawiał
kieliszek na bar, poczuł na karku powiew mroźnego powietrza, a po chwili usłyszał naglący
szept.
– Wasza Ekscelencjo!
Odwracając się, ze zdziwieniem ujrzał Wiktora Stiepanowicza, który stał za nim ze szronem
na ramionach i śniegiem na czapce. Kilka miesięcy temu Wiktor dołączył do orkiestry
kameralnej i dlatego rzadko zjawiał się wieczorem w hotelu. Co więcej, dyszał, jakby właśnie
biegł sprintem przez miasto.
– Wiktorze! – zawołał hrabia. – Co się stało? Wyglądasz fatalnie.
Wiktor zignorował tę uwagę i zaczął mówić z nietypowym dla siebie zniecierpliwieniem.
– Wasza Ekscelencjo, wiem, że stara się pan chronić córkę, zresztą bardzo słusznie. To
prawo każdego rodzica i obowiązek tego, kto wychowuje delikatną istotę. Z całym szacunkiem
uważam jednak, że popełnia pan fatalny błąd. Ona za pół roku kończy naukę, a pańska decyzja
tylko zmniejszy jej szansę na zdobycie wartościowego angażu.
– Wiktorze – rzekł hrabia, wstając z taboretu. – Nie mam pojęcia, o czym mówisz.
Wiktor przyjrzał się hrabiemu.
– Nie polecił pan Zofii, żeby wycofała swoje nazwisko?
– Skąd miałaby je wycofać?
– Właśnie dzwonił do mnie dyrektor Wawiłow. Poinformował mnie, że odrzuciła
zaproszenie na występy gościnne z orkiestrą konserwatorium.
– Odrzuciła zaproszenie?! Zapewniam cię, przyjacielu, że nie miałem o tym pojęcia. Prawdę
mówiąc, całkowicie się z tobą zgadzam, że jej przyszłość zależy od udziału w tej trasie
koncertowej.
Dwaj mężczyźni spojrzeli na siebie zdumieni.
– Widocznie zrobiła to z własnej inicjatywy – powiedział po chwili hrabia.
– Ale dlaczego?
Hrabia pokręcił głową.
– Wiktorze, obawiam się, że to moja wina. Wczoraj po południu, kiedy otrzymaliśmy te
wieści, bardzo się przejąłem: „Szansa zagrania Rachmaninowa przed wielotysięczną
publicznością w Palais Garnier!”. Widocznie wzbudziłem w niej lęk. Jak powiedziałeś, jest
delikatna, ale nie brakuje jej ikry. W ciągu kilku tygodni na pewno zmieni zdanie.
Wiktor złapał hrabiego za rękaw.
– Tylko że nie mamy kilku tygodni. W piątek zostanie wydane oficjalne obwieszczenie
z harmonogramem występów orkiestry i programem muzycznym. Do tego czasu dyrektor będzie
musiał zebrać wszystkich wykonawców. Zakładając, że to pan podjął decyzję o wycofaniu Zofii,
wydobyłem od niego zapewnienie, że odczeka dwadzieścia cztery godziny, zanim powoła kogoś
innego. Chciałem spróbować pana przekonać. Jeśli jednak to ona podjęła decyzję, musi pan z nią
pomówić jeszcze dziś wieczorem i nakłonić do zmiany zdania. Niech stanie w obronie swojego
talentu!

Godzinę później przy stoliku numer dziesięć w Bojarskiej, po dokładnym przejrzeniu karty dań
i złożeniu zamówień, Zofia wyczekująco spojrzała na hrabiego – była to bowiem jego kolej, by
zacząć rundę gry w Zut. Jednak mimo że przygotował obiecującą kategorię (powszechne
sposoby zastosowania wosku28), zdecydował się przywołać pewną nieopowiedzianą jeszcze
historię z przeszłości.
– Opowiadałem ci kiedyś o turnieju w akademii? – zaczął.
– Tak – powiedziała Zofia. – Opowiadałeś.
Marszcząc brwi, hrabia przeanalizował wszystkie rozmowy, jakie kiedykolwiek
przeprowadził z córką – w porządku chronologicznym – i nie zdołał znaleźć żadnego dowodu
świadczącego o tym, że faktycznie już jej tę historię opowiadał.
– Możliwe, że parę razy wspomniałem o turnieju – ustąpił z grzeczności – ale jestem całkiem
pewny, że tej konkretnej historii nigdy ci nie przytaczałem. Widzisz, jako chłopiec słynąłem ze
sporych umiejętności strzeleckich. I pewnej wiosny, gdy byłem mniej więcej w twoim wieku,
w akademii zorganizowano turniej, w którym każdy z nas miał wystartować w jakiejś
konkurencji…
– A nie miałeś raczej trzynastu lat?
– Słucham?
– Czy kiedy to się stało, nie miałeś trzynastu lat?
Hrabia powiódł wzrokiem tam i z powrotem, przeprowadzając pewne obliczenia.
– No cóż, tak – podjął lekko zniecierpliwiony – chyba rzeczywiście miałem jakieś trzynaście
lat. Ważne jest to, że z powodu wspomnianych umiejętności strzeleckich cała szkoła uważała
mnie za faworyta w łucznictwie, a ja nie mogłem się doczekać startu w zawodach. Jednak im
bardziej zbliżał się turniej, tym gorzej strzelałem. Byłem znany z tego, że przedziurawiam
winogrona z odległości pięćdziesięciu kroków, a tu nagle nie byłem w stanie trafić w słoniową
skórę z odległości piętnastu. Na sam widok łuku trzęsły mi się ręce i łzawiły oczy. Nagle ja,
Rostow, zacząłem się zastanawiać, czy nie zasymulować jakiejś choroby i nie zgłosić się do izby
chorych…
– Ale się nie zgłosiłeś.
– Zgadza się. Nie zrobiłem tego.
Hrabia upił łyk wina i przez chwilę milczał, budując napięcie.
– Wreszcie nadszedł sądny dzień. Na stadionie zebrało się mnóstwo widzów i przyszła pora
na zawody łucznicze. Już stając naprzeciw celu, przeczuwałem upokorzenie, jakiego
z pewnością doznam, gdy – mimo mojej reputacji – strzała nie trafi w cel. Kiedy jednak
drżącymi rękami naciągnąłem cięciwę, kątem oka zauważyłem przypadkiem, jak stary profesor
Tartakow potyka się o swoją laskę i upada na kupę gnoju. Cóż, ten widok napełnił mnie taką
radością, że moje palce same wypuściły strzałę…
– A ona poszybowała w powietrzu i wylądowała w samym środku tarczy.
– No tak. W samym środku. Być może rzeczywiście już ci to opowiadałem. Ale czy wiesz,
że od tamtej pory, gdy tylko zaczynałem się bać, czy trafię w cel, myślałem o starym profesorze
Tartakowie lądującym w gnoju i niezawodnie trafiałem?
Hrabia obrócił dłoń w powietrzu, kończąc swoją historię teatralnym gestem.
Zofia się uśmiechnęła, ale wyglądała na zdziwioną, jakby nie była do końca pewna, dlaczego
słynny strzelec postanowił podzielić się z nią akurat tą opowieścią akurat w tym momencie.
Dlatego hrabia wyjaśnił:
– Każdy przeżywa coś podobnego. Niechybnie dopadają nas obawy, bez względu na to, czy
mamy przemawiać w senacie, startować w zawodach sportowych, czy… grać w sali
koncertowej.
Zofia przez chwilę wpatrywała się w hrabiego, a potem wesoło się roześmiała.
– W sali koncertowej.
– Tak – potwierdził lekko urażony hrabia. – W sali koncertowej.
– Ktoś ci powiedział o mojej rozmowie z dyrektorem Wawiłowem.
Hrabia poprawił widelec i nóż, które jakimś cudem się przekrzywiły.
– Możliwe, że coś od kogoś słyszałem – powiedział obojętnie.
– Papo, nie boję się występować z orkiestrą przed publicznością.
– Jesteś pewna?
– Oczywiście.
– Nigdy nie występowałaś w tak wielkiej sali jak Palais Garnier…
– Wiem.
– A francuska publiczność słynie z wysokich wymagań…
Zofia znowu się roześmiała.
– Jeśli próbujesz mnie uspokoić, to nie najlepiej ci idzie. Ale naprawdę, papo, strach nie ma
nic wspólnego z moją decyzją.
– W takim razie o co chodzi?
– Po prostu nie chcę jechać.
– Jak możesz nie chcieć jechać?
Zofia spojrzała na stolik i poprawiła własne sztućce.
– Tu mi się podoba – powiedziała w końcu, wskazując salę i cały hotel. – Podoba mi się
tutaj, z tobą.
Hrabia przyjrzał się córce. Z długimi czarnymi włosami, jasną skórą i ciemnoniebieskimi
oczami wydawała się nietypowo spokojna jak na swój wiek. I być może właśnie na tym polegał
problem. Jeśli bowiem spokój miał znamionować dojrzałość, to młodość powinno było
znamionować uleganie impulsom.
– Chcę ci opowiedzieć inną historię – powiedział – taką, której na pewno nigdy nie słyszałaś.
Wydarzyła się właśnie w tym hotelu jakieś trzydzieści lat temu, w pewną śnieżną grudniową
noc, bardzo podobną do tej…
I hrabia opowiedział Zofii o Bożym Narodzeniu, które świętował z jej matką w Piazzy
w 1922 roku. Opowiedział jej o lodach zjedzonych przez Ninę na przystawkę, o jej niechętnym
stosunku do siedzenia w szkolnej ławce i o jej argumencie, że jeśli ktoś pragnie poszerzać swoje
horyzonty, to najlepszy efekt osiągnie, wypuszczając się za horyzont.
Hrabia nagle spochmurniał.
– Zofio, obawiam się, że wyświadczyłem ci niedźwiedzią przysługę. Odkąd byłaś dzieckiem,
nęciłem cię życiem, które w zasadzie zawiera się w czterech ścianach tego budynku. Wszyscy to
robiliśmy. Marina, Andriej, Emil i ja. Staraliśmy się, by hotel sprawiał wrażenie równie
szerokiego i cudownego jak cały świat, żebyś wolała spędzać tu więcej czasu z nami. Ale twoja
matka miała całkowitą rację. Nikt nie wykorzystuje swojego pełnego potencjału, słuchając
Szeherezady w pozłacanym holu albo czytając Odyseję we własnym salonie. Wykorzystuje go,
wyruszając w nieznane – tak jak Marco Polo, kiedy płynął do Chin, albo Kolumb, kiedy płynął
do Ameryki.
Zofia ze zrozumieniem pokiwała głową.
– Dajesz mi niezliczone powody do dumy – podjął hrabia – a jednym z największych był bez
wątpienia ten konkurs w konserwatorium. Ale poczułem tę dumę nie w chwili, w której
przyniosłyście z Anną wiadomość o twoim zwycięstwie. Poczułem ją wcześniej, gdy tego
wieczoru patrzyłem, jak wychodzisz z hotelu, by zagrać w tamtej sali. Bo w życiu liczy się nie
to, czy nagrodzą nas oklaskami, lecz to, czy będziemy mieli odwagę iść naprzód mimo braku
gwarancji uznania.
– Gdybym jednak zagrała w Paryżu – odezwała się po chwili Zofia – pragnęłabym tylko
tego, żebyś mógł tam być i mnie słyszeć.
Hrabia się uśmiechnął.
– Zapewniam cię, moja droga, że nawet gdybyś grała na Księżycu, słyszałbym każdy akord.
28
Wytwarzanie świec, lakowanie listów, rzeźbienie makiet, polerowanie parkietów, usuwanie zbędnego owłosienia,
kształtowanie wąsów!
Animusz Achillesa

– Witaj, Arkady.
– Witaj, hrabio. Czym mogę służyć?
– Czy byłbyś łaskaw podarować mi trochę papeterii?
– Oczywiście.
Stojąc przy recepcji, hrabia napisał pod nazwą hotelu jednozdaniową wiadomość
i zaadresował kopertę stosownie pochyłym pismem. Zaczekał, aż portier zajmie się czymś
innym, jak gdyby nigdy nic przeszedł przez hol, położył list na kontuarze, po czym ruszył na dół
na cotygodniową wizytę u fryzjera.
Minęło wiele lat, odkąd Jarosław Jarosławl czynił cuda w zakładzie fryzjerskim hotelu
Metropol. Od tamtej pory niezliczone grono następców usiłowało mu dorównać. Ostatni z nich –
Borys Takiczyinnyowicz – miał doskonałe kwalifikacje do skracania mężczyznom włosów,
jednak w przeciwieństwie do Jarosława nie był ani artystą, ani dobrym rozmówcą. Prawdę
mówiąc, wykonywał swoją pracę z tak milczącą wydajnością, że człowiek zaczynał się
zastanawiać, czy przypadkiem nie ma do czynienia z maszyną.
– Podcięcie? – spytał hrabiego, nie marnując czasu na podmioty, orzeczenia i inne zbędne
elementy języka.
Zważywszy na rzednące włosy hrabiego i skłonność fryzjera do wydajności, podcięcie mogło
zająć najwyżej dziesięć minut.
– Tak, podcięcie – powiedział hrabia. – I może jeszcze golenie…
Fryzjer zmarszczył brwi. Jako mężczyzna z pewnością miał ochotę zauważyć, że hrabia
najwyraźniej ogolił się zaledwie kilka godzin temu. Tkwiący w nim mechanizm był jednak tak
doskonale nastrojony, że już odkładał nożyczki i sięgał po pędzel do golenia.
Ubiwszy odpowiednią ilość piany, Borys naniósł ją na te miejsca na twarzy, z których
wyrastałyby włoski, gdyby hrabia rzeczywiście potrzebował golenia. Naostrzył na pasku jedną
z brzytew, pochylił się nad krzesłem i pewną ręką jednym ruchem ogolił górną część prawego
policzka. Wytarłszy ostrze w ręcznik u pasa, pochylił się nad górną częścią lewego policzka
hrabiego i ogolił ją z identyczną wprawą.
W takim tempie, wystraszył się hrabia, za półtorej minuty będzie po wszystkim.
Fryzjer zgiął palec i uniósł nim podbródek hrabiego. Aleksander Iljicz poczuł, jak metalowe
ostrze dotyka jego gardła. I właśnie wtedy w drzwiach stanął jeden z nowych boyów
hotelowych.
– Przepraszam pana.
– Tak? – powiedział fryzjer z brzytwą przystawioną do żyły szyjnej hrabiego.
– Mam dla pana wiadomość.
– Połóż na ławce.
– Ale to pilne – powiedział lekko zaniepokojony młodzieniec.
– Pilne?
– Tak, proszę pana. Od dyrektora.
Fryzjer po raz pierwszy spojrzał na boya.
– Od dyrektora?
– Tak, proszę pana.
Fryzjer przeciągle westchnął, odsunął brzytwę od gardła hrabiego, przyjął list i – gdy boy
zniknął na korytarzu – rozciął nią kopertę.
Otworzył kartkę i wpatrywał się w nią przez pełną minutę. W ciągu tych sześćdziesięciu
sekund musiał ją przeczytać z dziesięć razy, bo składała się z pięciu słów: „Proszę natychmiast
do mnie przyjść!”.
Fryzjer znowu westchnął, a potem spojrzał na ścianę.
– Nie do wiary – powiedział, nie zwracając się do nikogo konkretnego. Potem,
zastanowiwszy się jeszcze chwilę, odwrócił się do hrabiego. – Muszę coś załatwić.
– Oczywiście. Niech pan robi to, co konieczne. Nie spieszy mi się.
Dla podkreślenia swoich słów hrabia odchylił głowę i zamknął oczy, jakby zamierzał się
zdrzemnąć. Gdy jednak kroki fryzjera ucichły na korytarzu, zeskoczył z krzesła jak kot.

W młodości hrabia szczycił się tym, że tykanie zegara nie ma na niego najmniejszego wpływu.
W pierwszych latach dwudziestego wieku nawet w najbłahszych poczynaniach części jego
znajomych dało się zauważyć pewien nowy pośpiech. Czas, w jakim jedli śniadanie, szli do
biura i wieszali kapelusze na haczyku, odmierzali z taką precyzją, jakby szykowali się do
kampanii wojskowej. Odbierali telefon po pierwszym dzwonku, przebiegali wzrokiem po
nagłówkach, ograniczali rozmowy do tego, co najistotniejsze, i ogólnie rzecz biorąc, dni
upływały im w pogoni za wskazówką sekundnika. Niech ich Bóg błogosławi.
Hrabia zaś optował za życiem celowo niespiesznym. Nie tylko niechętnie pędził na
umówione spotkania – pogardzając nawet noszeniem zegarka – lecz odczuwał największe
zadowolenie, zapewniając przyjaciela, że ziemskie sprawy mogą poczekać, ustępując miejsca
leniwemu obiadowi albo spacerowi wzdłuż nabrzeża. Bo czyż wino nie szlachetnieje z wiekiem?
Czy upływ lat nie pokrywa mebli cudowną patyną? W ostatecznym rozrachunku
przedsięwzięcia, które większości współczesnych ludzi wydają się pilne (na przykład spotkania
z bankierami i złapanie pociągu), prawdopodobnie mogą poczekać, podczas gdy te uznawane za
niepoważne (na przykład picie herbaty i pogawędki z przyjaciółmi) natychmiast zasługują na
uwagę.
„Picie herbaty i pogawędki z przyjaciółmi! – oburza się współczesny człowiek. – Gdyby
ludzie mieli znajdować czas na takie jałowe zajęcia, jak mieliby sprostać wymaganiom
dorosłości?”
Na szczęście rozwiązania tej zagadki dostarczył filozof Zenon z Elei w piątym wieku przed
Chrystusem. Achilles, człowiek czynu i spraw pilnych, wyszkolony, by mierzyć swe wysiłki
z dokładnością do jednej dziesiątej sekundy, powinien szybko sobie poradzić
z dwudziestometrowym sprintem. Aby jednak pokonać metr, bohater musi najpierw pokonać pół
metra, a by pokonać pół metra, musi najpierw pokonać ćwierć, a by pokonać ćwierć, musi
najpierw pokonać pół ćwierci i tak dalej. Chcąc zatem przebiec dwadzieścia metrów, Achilles
musi pokonać nieskończoną liczbę długości – co z definicji zajęłoby mu nieskończenie dużo
czasu. Analogicznie (jak lubił konstatować hrabia) człowiek umówiony na dwunastą dysponuje
nieskończoną liczbą interwałów między teraz a wtedy, w których może gonić za
przyjemnościami ducha.
Quod erat demonstrandum.
Odkąd jednak tamtego wieczoru pod koniec grudnia Zofia wróciła do domu, przynosząc
wieść o trasie koncertowej konserwatorium, hrabia patrzył na upływ czasu z zupełnie innej
perspektywy. Zanim jeszcze skończyli się cieszyć z wiadomości, obliczył, że do wyjazdu zostało
niespełna pół roku. Dokładniej mówiąc, sto siedemdziesiąt osiem dni – albo trzysta pięćdziesiąt
sześć uderzeń zegara bijącego dwa razy. I w tym krótkim czasie miał tyle do zrobienia…
Zważywszy na to, że w młodości hrabia był członkiem towarzystwa ludzi niespieszących się,
można by pomyśleć, że tykanie zegara w nocy rozbrzmiewało mu w uszach niczym bzyczenie
komara albo skłaniało go, jak Obłomowa, by przewrócił się na bok i markotnie utkwił wzrok
w ścianie. Nic bardziej mylnego. W kolejnych dniach tykanie zegara ożywiało jego ruchy,
wyostrzało zmysły i przyspieszało myślenie. Tykanie zegara zmieniało go bowiem w Człowieka
Czynu równie skutecznie jak gniew zmieniał Humphreya Bogarta.
W ostatnim tygodniu grudnia Wasilij spieniężył w suterenie TsUM-u jedną z katarzyn, które
hrabia wydobył z biurka wielkiego księcia. Za uzyskane środki kupił brązową walizeczkę i inne
przedmioty niezbędne w podróży, takie jak ręcznik, mydło, pasta do zębów i szczoteczka.
Wszystko to zostało zapakowane w ozdobny papier i podarowane Zofii w Wigilię (o północy).
Zgodnie z planem dyrektora Wawiłowa występ Zofii grającej drugi koncert fortepianowy
Rachmaninowa miał być przedostatnim punktem programu, poprzedzającym wykonanie
koncertu Dworzaka przez wielki talent smyczkowy, a obu występom miała akompaniować cała
orkiestra. Hrabia nie wątpił, że drugi koncert Rachmaninowa jest w zasięgu Zofii, lecz nawet
Horowitz miał swojego Tarnowskiego. Dlatego na początku stycznia hrabia zatrudnił Wiktora
Stiepanowicza, by pomógł Zofii w próbach.
Pod koniec stycznia Aleksander Iljicz zlecił Marinie uszycie nowej sukni na koncert. Odbyło
się zebranie w sprawie wykroju z udziałem szwaczki, Anny oraz Zofii – i z jakiegoś
niezrozumiałego powodu bez udziału hrabiego – po czym znowu wysłano Wasilija do TsUM-
u po belę niebieskiej tafty.
Przez lata hrabia dobrze się spisywał, ucząc Zofię podstaw francuskiego. Mimo to
począwszy od lutego, ojciec i córka rezygnowali z gry w Zut podczas oczekiwania na
przystawki, skupiając się na przeglądzie praktyczniejszych zastosowań języka francuskiego.
– Pardonnez-moi, Monsieur, avez-vous l’heure, s’il sous plaît?
– Oui, Mademoiselle, il est dix heures.
– Merci. Et pourriez-vous me dire où se trouvent les Champs-Élysées?
– Oui, continuez tout droit dans cette direction.
– Merci beaucoup.
– Je vous en prie.
Na początku marca hrabia po raz pierwszy od lat zajrzał do piwnicy Metropolu. Minąwszy
piec i pomieszczenie rozdzielni elektrycznej, skierował się do małego zakątka, gdzie hotel
przechowywał przedmioty zostawione przez gości. Ukląkł przed regałem z książkami i przesunął
wzrokiem po grzbietach, wypatrując małych czerwonych książeczek ze złotymi literami:
przewodników Baedekera. Co dość oczywiste, większość przewodników w piwnicy poświęcona
była Rosji, lecz znalazło się kilka dotyczących innych krajów, prawdopodobnie porzuconych
pod koniec dłuższej wyprawy. Dlatego wśród zostawionych powieści hrabia odkrył jednego
bedekera z Włoch, jednego z Finlandii, jednego z Anglii i wreszcie dwa z Paryża.
Następnie 21 marca Aleksander Iljicz napisał kursywą jednozdaniowe wezwanie na
hotelowej papeterii, podrzucił je na kontuar w holu, udał się na cotygodniową wizytę u fryzjera
i czekał, aż liścik zostanie dostarczony…

Wyjrzawszy na korytarz, by zobaczyć, jak Borys wspina się po schodach, hrabia zamknął drzwi
jego zakładu i skupił się na słynnej szklanej gablotce Jarosława. Z przodu stały dwa rzędy
ogromnych białych butli z logo Hammer and Sickle Shampoo Company. Za tymi żołnierzami
walczącymi o powszechną czystość stała jednak prawie zupełnie zapomniana kolekcja
kolorowych buteleczek z dawnych czasów. Hrabia wyjął kilka szamponów, obejrzał toniki,
mydła i olejki, lecz nie mógł znaleźć tego, czego szukał.
Musi tu gdzieś być, pomyślał.
Zaczął przesuwać buteleczki jak figury szachowe, chcąc zobaczyć, co kryje się za nimi.
I w kącie za dwoma flakonami francuskiej wody kolońskiej ujrzał pokrytą kurzem czarną
buteleczkę, którą Jarosław Jarosławl nazywał z przymrużeniem oka Fontanną Młodości.
Hrabia włożył buteleczkę do kieszeni, ponownie wypełnił gablotkę i zamknął jej drzwiczki.
Pospiesznie wrócił na krzesło, przygładził pelerynę i odchylił głowę. Gdy już zamykał oczy,
stanął mu jednak przed nimi Borys otwierający kopertę brzytwą. Zeskoczywszy jeszcze raz
z krzesła, Aleksander Iljicz chwycił z kontuaru jedną z zapasowych brzytew, wsunął ją do
kieszeni i wrócił na miejsce – akurat gdy fryzjer wchodził do środka, mamrocząc coś
o zawracaniu głowy i zmarnowanym czasie.

Wróciwszy na górę, hrabia umieścił czarną buteleczkę w głębi szuflady, po czym usiadł przy
biurku, otwierając paryskiego bedekera. Zajrzał do spisu treści i przeszedł do pięćdziesiątej
strony, gdzie zaczynała się część poświęcona ósmej arrondissement. Tak jak się spodziewał,
przed opisem Łuku Triumfalnego i Grand Palais, Madeleine i Maxima, znalazł rozkładówkę
z cienkiego papieru przedstawiającą szczegółowy plan dzielnicy. Wyjął z kieszeni brzytwę
Borysa i starannie wyciął nią mapę z przewodnika, a potem czerwonym atramentem nakreślił
zygzakową linię biegnącą od avenue George V do rue Pierre Charron i dalej wzdłuż Pól
Elizejskich.
Gdy skończył z mapą, poszedł do gabinetu i wyjął Próby Montaigne’a z biblioteczki, gdzie
spoczywały spokojnie, odkąd Zofia wyzwoliła je spod komody. Zaniósł książkę z powrotem na
biurko wielkiego księcia i zaczął przewracać strony, zatrzymując się tu i tam, by przeczytać
podkreślone przez ojca fragmenty. Gdy pochylał się nad pewną szczególną częścią eseju
O wychowaniu dzieci, zegar bijący dwa razy zaczął oznajmiać północ.
Jeszcze tylko sto siedemdziesiąt trzy bicia, pomyślał hrabia.
Potem z westchnieniem pokręcił głową, dwukrotnie się przeżegnał i brzytwą Borysa zaczął
usuwać tekst z dwustu stron wielkiego dzieła.
Arrivederci

Pewnego wieczoru na początku maja, gdy hrabia siedział w fotelu z wysokim oparciem między
palmami w donicach, znad górnej krawędzi gazety wypatrzył młodą włoską parę wychodzącą
z windy. Ona była wysoką, ciemnowłosą pięknością w długiej, ciemnej sukience, a on niższym
mężczyzną w spodniach i marynarce. Hrabia nie był pewny, co sprowadziło tę parę do Moskwy,
lecz niezmiennie wychodzili z hotelu codziennie o siódmej wieczorem, prawdopodobnie by
korzystać z nocnego życia miasta. Dobry przykład: kiedy za pięć siódma wyszli z windy, ruszyli
prosto do kontuaru konsjerża, gdzie Wasilij już czekał z dwoma biletami na Borysa Godunowa
i potwierdzeniem rezerwacji stolika na późną kolację. Potem para zahaczyła o recepcję, by
zostawić klucz, który Arkady umieścił w dwudziestej ósmej przegródce w czwartym rzędzie.
Położywszy gazetę na stoliku, hrabia wstał, ziewnął i przeciągnął się. Ruszył powoli do
obrotowych drzwi jak ktoś, kto stara się przewidzieć pogodę. Na schodach przed hotelem
Rodion wymienił pozdrowienia z młodą parą, skinął na taksówkę i przytrzymał drzwi. Gdy para
odjechała, hrabia obrócił się na pięcie i przeszedł przez hol w kierunku schodów. Biorąc po
jednym stopniu naraz (jak to miał w zwyczaju od 1952 roku), wspiął się na czwarte piętro,
przeszedł korytarzem i zatrzymał się przed drzwiami z numerem 428. Wsuwając dwa palce do
kieszonki kamizelki, wydobył klucz Niny. Potem spojrzał w prawo, spojrzał w lewo i wszedł do
środka.
Hrabia nie był w pokoju 428 od wczesnych lat trzydziestych – kiedy to Anna próbowała
wskrzesić swoją karierę – lecz nie marnował czasu na ocenę zmian, jakie zaszły w wystroju
małego salonu. Poszedł prosto do sypialni i otworzył lewe drzwi szafy. Była wypełniona
dokładnie takimi sukniami, jak ta, którą miała dziś na sobie ciemnowłosa piękność: sięgały
kolana, miały krótki rękaw i były jednokolorowe (bo przecież właśnie w takich wyglądała
najlepiej). Zamknąwszy jej część szafy, hrabia otworzył drzwi po stronie jej towarzysza.
W środku były spodnie i marynarki na wieszakach, a na haczyku wisiał kaszkiet. Hrabia wybrał
parę brązowych spodni i zamknął drzwi. W drugiej szufladzie komody znalazł białą koszulę
z oksfordzkiej bawełny. Wyjął z kieszeni złożoną poszewkę na poduszkę i wepchnął do niej
ubranie. Wrócił do salonu, lekko uchylił drzwi, upewnił się, że na korytarzu jest pusto,
i wyślizgnął się na zewnątrz.
Dopiero gdy drzwi się zamknęły, uświadomił sobie, że powinien był zabrać także czapkę.
Gdy jednak wsunął palce z powrotem do kieszonki kamizelki, usłyszał charakterystyczne
skrzypienie kółek. Zrobił trzy duże kroki i zniknął na schodach dzwonnicy – akurat gdy Oleg
z obsługi hotelowej wyszedł zza rogu, pchając przed sobą wózek.

Tego wieczoru o jedenastej hrabia był w Szalapinie i robił przegląd swojej listy przy
kieliszeczku brandy. Katarzyny, bedeker, Fontanna Młodości, spodnie i koszula, igła i nitka do
zadań specjalnych od Mariny – to wszystko już zdobył. Zostało mu jeszcze kilka spraw, lecz
tylko jedna stanowiła problem: sposób przekazania wiadomości. Od początku wiedział, że
właśnie to okaże się najtrudniejszym elementem planu. Nie można było przecież po prostu
wysłać telegramu. Nie było to jednak absolutnie niezbędne. Gdyby nie udało się znaleźć
alternatywy, hrabia był gotów pominąć ten szczegół.
Opróżnił kieliszek z zamiarem powrotu do pokoju, lecz zanim podniósł się z taboretu, stanął
przed nim Audrius z butelką.
– Kropelka na koszt firmy?
Odkąd hrabia skończył sześćdziesiąt lat, generalnie unikał alkoholu po jedenastej,
zauważywszy, że drinki pite późnym wieczorem, podobnie jak nerwowe dzieci, najczęściej
budzą człowieka o trzeciej lub czwartej nad ranem. Postąpiłby jednak niegrzecznie, odrzucając
propozycję barmana, zwłaszcza że ten zadał już sobie trud i odkorkował butelkę. Dlatego
przyjmując kropelkę ze stosownie wyrażoną wdzięcznością, hrabia usiadł wygodnie i skupił się
na grupce Amerykanów śmiejących się przy drugim końcu baru.
Źródłem dobrego humoru ponownie był nieporadny sprzedawca z Montclair w New Jersey.
Początkowo usiłował się dodzwonić do jakiejkolwiek wpływowej osoby, a w kwietniu zaczął
chodzić na spotkania z wysoko postawionymi biurokratami we wszystkich instytucjach
państwowych, jakie można sobie wyobrazić. Spotkał się osobiście z urzędnikami z Ludowego
Komisariatu Żywności, Finansów, Pracy, Edukacji, a nawet Spraw Zagranicznych. Wiedząc, że
automaty mają na Kremlu równie nikłe wzięcie jak portret Jerzego Waszyngtona, dziennikarze
ze zdumieniem obserwowali rozwój wypadków. Przynajmniej dopóki się nie dowiedzieli, że aby
lepiej zilustrować zasadę działania swoich maszyn, Webster poprosił ojca o przysłanie
pięćdziesięciu skrzynek amerykańskich papierosów i czekolady. Tym sposobem sprzedawca,
który na próżno starał się o spotkania, był teraz witany z otwartymi ramionami w stu biurach –
i wypychany z nich z pustymi rękami.
– Dzisiaj naprawdę myślałem, że mam jednego w garści – mówił właśnie.
Gdy Amerykanin zaczął dzielić się szczegółami swojego niedoszłego sukcesu, hrabiemu od
razu przypomniał się Richard, który był prawie tak łatwowierny jak Webster, równie towarzyski
i tak samo chętny do opowiadania zabawnych historii własnym kosztem.
Hrabia postawił kieliszek na barze.
Ciekawe, pomyślał. Czy to możliwe?
Zanim jednak zdążył sobie odpowiedzieć, tęgi Amerykanin przyjaźnie pomachał do kogoś
w holu – i któż odwzajemnił jego gest, jeśli nie pewien wybitny profesor…

Tuż po północy Amerykanin uregulował rachunek w barze, poklepał kompanów po ramionach


i wężykiem ruszył po schodach, pogwizdując melodię przypominającą Międzynarodówkę.
W korytarzu na czwartym piętrze miał pewne problemy z trafieniem kluczem do dziurki. Gdy
w końcu drzwi do pokoju się za nim zamknęły, jego plecy trochę się wyprostowały, a mina
nabrała nieco większej trzeźwości.
Właśnie wtedy hrabia włączył lampę.
Choć widok obcego człowieka siedzącego w jednym z foteli prawdopodobnie go zaskoczył,
Amerykanin nie wzdrygnął się ani nie krzyknął.
– Przepraszam – powiedział z uśmiechem pijanego. – Chyba pomyliłem pokoje.
– Nie – odrzekł hrabia. – Jest pan we właściwym pokoju.
– Cóż, jeśli ja jestem we właściwym pokoju, to pan musi być w niewłaściwym…
– Być może – powiedział hrabia. – Ale nie sądzę.
Amerykanin zrobił krok do przodu i przyjrzał się nieproszonemu gościowi trochę uważniej.
– Nie jest pan przypadkiem kelnerem w Bojarskiej?
– Tak – odpowiedział hrabia. – Jestem kelnerem.
Amerykanin powoli pokiwał głową.
– Rozumiem. Pan…?
– Rostow. Aleksander Rostow.
– Cóż, panie Rostow, zaproponowałbym panu drinka, ale jest już późno, a ja mam rano
spotkanie. Czy mogę coś jeszcze dla pana zrobić?
– Tak, panie Webster, przypuszczam, że pan może. Widzi pan, mam pewien list, który musi
trafić do mojego przyjaciela w Paryżu, a pan chyba zna tego przyjaciela…
Mimo późnej pory i porannego spotkania Tłuścioch Webster w końcu jednak zaproponował
hrabiemu szklaneczkę whisky.
Hrabia generalnie unikał alkoholu po jedenastej i absolutnie nie pił po północy. Prawdę
mówiąc, wspomniał nawet Zofii, cytując słowa swojego ojca, że jedyne, co może z tego
wyniknąć, to lekkomyślne czyny, nierozsądne miłostki i długi karciane.
Kiedy jednak wślizgnął się do pokoju tego Amerykanina i zorganizował przekazanie
wiadomości, nagle sobie uświadomił, że Humphrey Bogart nigdy nie odrzuciłby propozycji
wypicia drinka po północy. Wszystko wskazywało na to, że Bogart wolał pić po północy – gdy
orkiestra ucichła, miejsca przy barze opustoszały, a imprezowicze chwiejnie odeszli w ciemną
noc. O tej porze, kiedy drzwi knajpki się zamykały, światła przygasały, a na stole pojawiała się
butelka whisky, Ludzie Czynu mogli rozmawiać bez zakłóceń w postaci miłości i śmiechu.
– Tak, dziękuję – powiedział hrabia do pana Webstera. – Szklaneczka whisky chyba dobrze
by mi zrobiła.
Okazało się, że instynkt hrabiego nie zawiódł, bowiem szklaneczka whisky rzeczywiście
dobrze mu zrobiła. Podobnie jak druga.
Gdy zatem wreszcie życzył panu Websterowi dobrej nocy (wychodząc z paczką
amerykańskich papierosów dla Anny w jednej kieszeni i tabliczką czekolady dla Zofii
w drugiej), hrabia ruszył do swojego pokoju w lepszym humorze.
Na czwartym piętrze było pusto i cicho. Za rzędem zamkniętych drzwi spali ci praktyczni i ci
przewidywalni, ci ostrożni i ci wygodni. Opatuleni kołdrami, śnili o śniadaniu, opuściwszy nocą
korytarze, by mogli nimi chodzić ludzie w rodzaju Samuela Spadskiego, Filipa Marlowa
i Aleksandra Iljicza Rostowa…
– Tak – powiedział hrabia, idąc wężykiem. – Jestem kelnerem.
Potem dzięki wyostrzonym zmysłom właściwym swojej braci zauważył kątem oka coś, co
wzbudziło jego zainteresowanie. Były to drzwi pokoju 428.
Borys Godunow trwał trzy i pół godziny. Kolacja po spektaklu zajęłaby pewnie z półtorej.
W takim razie wszystko wskazywało na to, że Włosi wrócą do hotelu dopiero za pół godziny.
Hrabia zapukał i odczekał. Zapukał jeszcze raz, żeby się upewnić. Potem, wyjmując klucz
z kamizelki, otworzył drzwi i przekroczył próg trzeźwo, szybko i bez skrupułów.
W mgnieniu oka stwierdził, że obsługa hotelowa już tu była, ponieważ wszystko znajdowało
się na swoim miejscu: fotele, magazyny, karafka z wodą i szklanki. W sypialni zobaczył rogi
kołdry wywinięte pod kątem czterdziestu pięciu stopni.
Otworzył prawe drzwi szafy i już miał sięgnąć po kaszkiet, gdy zobaczył coś, co wcześniej
mu umknęło. Na półce nad ubraniami leżał jakiś pakunek owinięty papierem i przewiązany
sznurkiem – zawiniątko wielkości małej figurki…
Hrabia włożył kaszkiet na głowę, zdjął zawiniątko z półki i umieścił je na łóżku. Odwiązał
sznurek i ostrożnie rozchylił papier. W środku znajdował się zestaw matrioszek. Matrioszka –
pomalowana w prostym, tradycyjnym stylu, dostępna w setkach moskiewskich sklepów –
należała do tych pomysłowych zabawek, jakie rodzice mogliby przywieźć dziecku z podróży do
Rosji.
I w jakich z łatwością mogliby coś schować…
Siedząc na łóżku, hrabia otworzył największą z matrioszek. Potem drugą. Następnie trzecią.
I gdy już miał otworzyć czwartą, usłyszał zgrzyt klucza w zamku.
Przez moment Człowiek Czynu był Człowiekiem Niewiedzącym Co Robić. Gdy jednak
rozległ się odgłos otwieranych drzwi i zabrzmiały dwa włoskie głosy, hrabia zgarnął połówki
laleczek, wślizgnął się do szafy i cicho zamknął drzwi.
Półka nad drążkiem musiała zostać umieszczona niżej niż metr osiemdziesiąt nad podłogą,
ponieważ chcąc się zmieścić w szafie, hrabia musiał pochylić głowę jak pokutnik. (I bardzo
słusznie).
Para potrzebowała tylko kilku chwil, by zdjąć płaszcze i wejść do sypialni. Jeśli pójdą do
łazienki razem, by wspólnie odbyć wieczorną toaletę, pomyślał hrabia, będę miał doskonałą
okazję, żeby uciec. W pokoju 428 była jednak tylko mała łazienka, więc zamiast tłoczyć się przy
umywalce, mąż i żona postanowili skorzystać z niej po kolei.
Nasłuchując, hrabia łowił dźwięki towarzyszące myciu zębów, otwieraniu szuflad
i wkładaniu piżam. Słyszał szelest odsuwanej kołdry. Słyszał cichą rozmowę, podnoszenie
książek i przewracanie kartek. Po piętnastu minutach – albo całej wieczności – nastąpiła
wymiana czułostek, delikatny pocałunek, i światła zgasły. Dzięki Bogu elegancka para wolała
odpoczynek od intymności…
Ale ile minie czasu, zanim zasną, zastanawiał się hrabia. Starając się nie poruszyć ani
jednym mięśniem, wsłuchał się w ich oddechy. Usłyszał kaszlnięcie, pociągnięcie nosem,
westchnienie. Potem ktoś przewrócił się na bok. Hrabia obawiałby się, że on także zaśnie, gdyby
nie uporczywy ból karku i dopadająca go świadomość, że niebawem sam będzie potrzebował
toalety.
No właśnie, pomyślał, oto kolejny powód, żeby nie pić po północy…

– Che cos’era questo?! Tesoro, svegliati!


– Cos’è?
– C’è qualcuno nella stanza!

[bach!]
– Chi è là?
– Scusa.
– Claudio! Accendi la luce!
[bam!]
– Scusa.
[trach!]
– Arrivederci!
Atuty

– Gotowi? – spytała Marina.


Hrabia i Anna, siedzący obok siebie na kanapie w apartamencie aktorki, odpowiedzieli
twierdząco.
Marina ze stosownym namaszczeniem otworzyła drzwi sypialni, ukazując im Zofię.
Szwaczka uszyła na koncert suknię z długimi rękawami i o kroju przypominającym trąbkę –
dopasowanym nad talią i rozkloszowanym pod kolanami. Niebieski kolor materiału,
przywodzący na myśl głębię oceanu, tworzył nieziemski kontrast z bladością cery Zofii i czernią
jej włosów.
Anna wydała zduszony okrzyk.
Marina się rozpromieniła.
A hrabia?
Aleksander Rostow nie był ani naukowcem, ani mędrcem, lecz w wieku sześćdziesięciu
czterech lat był na tyle mądry, by wiedzieć, że życie nie posuwa się naprzód skokami i susami.
Ono rozwija się jak kwiat. W każdym momencie jest przejawem tysiąca przemian. Nabywamy
i tracimy umiejętności, gromadzimy doświadczenia, a nasze opinie ewoluują – jeśli nie
w ślimaczym tempie, to przynajmniej stopniowo. W rezultacie wydarzenia zwykłego dnia mają
taką samą szansę nas odmienić jak szczypta pieprzu ma szansę odmienić gulasz. A mimo to
z perspektywy hrabiego w chwili gdy drzwi sypialni Anny się otworzyły i ze środka wyszła
Zofia w swojej sukni, jego córka przekroczyła próg dorosłości. Po jednej stronie była pięcio-,
dziesięcio- i dwudziestolatka cechująca się spokojem i bujną wyobraźnią, polegająca na jego
towarzystwie i radach, a po drugiej młoda kobieta pełna wnikliwości i wdzięku, która polegała
wyłącznie na sobie samej.
– No i? Jak ci się podoba? – spytała nieśmiało.
– Zaniemówiłem – powiedział hrabia z nieskrywaną dumą.
– Wyglądasz zjawiskowo – dodała Anna.
– Prawda? – odezwała się Marina.
Uradowana komplementami i oklaskami Anny, Zofia obróciła się na pięcie.
I właśnie wtedy hrabia odkrył ku swojemu bezbrzeżnemu niedowierzaniu, że suknia nie ma
pleców. Tafta (której, jak pamiętamy, kupiono całą belę) spływała z ramion przyprawiającą
o zawrót głowy parabolą, która osiągała nadir u podstawy pleców.
Hrabia odwrócił się do Anny.
– To pewnie twoja robota!
Aktorka przestała klaskać.
– Co masz na myśli?
Machnął w stronę Zofii.
– Ta sukienka bez sukienki. Na pewno znalazłaś wykrój w jednym z tych twoich
praktycznych magazynów.
Zanim Anna zdążyła odpowiedzieć, Marina tupnęła.
– To moja robota!
Zaskoczony tonem szwaczki, hrabia zobaczył z pewnym zaniepokojeniem, że podczas gdy
jedno z jej oczu ze złością skierowało się ku sufitowi, drugie sunęło na niego niczym kula
armatnia.
– To suknia mojego projektu – powiedziała – którą uszyłam własnymi rękami dla mojej
Zofii.
Widząc, że mógł niechcący urazić artystkę, hrabia przemówił bardziej pojednawczym tonem.
– Marino, suknia jest niewątpliwie piękna. Jedna z najwspanialszych, jakie kiedykolwiek
widziałem, a w swoim czasie widziałem wiele eleganckich sukien. – W tym miejscu hrabia
zaśmiał się z zakłopotaniem, mając nadzieję, że oczyści to atmosferę, po czym ciągnął tonem
koleżeństwa i zdrowego rozsądku. – Ale po wielomiesięcznych przygotowaniach Zofia będzie
grała Rachmaninowa w Palais Garnier. Czy nie byłoby szkoda, gdyby zamiast słuchać, jak gra,
publiczność gapiła się na jej plecy?
– Może powinniśmy ją ubrać we włosiennicę – zaproponowała szwaczka. – Będziemy mieli
pewność, że nie rozproszy uwagi publiczności.
– Nigdy nie doradziłbym włosiennicy – zaprotestował hrabia. – Ale istnieje coś takiego jak
umiarkowanie, nawet w granicach szyku.
Marina znowu tupnęła.
– Dość! Aleksandrze Iljiczu, nie interesują nas twoje skrupuły. To, że na własne oczy
widziałeś wielką kometę z tysiąc osiemset dwunastego, nie oznacza, że Zofia ma włożyć
krynolinę i turniurę.
Hrabia zaczął protestować, ale włączyła się Anna.
– Chyba powinniśmy wysłuchać, co ma do powiedzenia Zofia.
Wszyscy spojrzeli na Zofię, która nie zdając sobie sprawy z przebiegu dyskusji, podziwiała
swoje odbicie w lustrze. Odwróciła się i wzięła Marinę za ręce.
– Moim zdaniem jest fantastyczna.
Marina triumfalnie spojrzała na hrabiego, a następnie, odwracając się z powrotem do Zofii,
przechyliła głowę i popatrzyła na swoje dzieło bardziej krytycznym okiem.
– Co się stało? – spytała Anna, stając obok szwaczki.
– Potrzeba czegoś jeszcze…
– Pelerynki? – mruknął hrabia.
Zignorowały go.
– Już wiem – powiedziała po chwili Anna. Wślizgnęła się do swojej sypialni i wróciła
z krótkim naszyjnikiem z szafirowym wisiorkiem. Podała go Marinie, która zapięła biżuterię na
szyi Zofii, a potem obie starsze kobiety się odsunęły.
– Idealnie – uznały zgodnie.
– To prawda? – spytała Anna, gdy po przymiarce szła z hrabią korytarzem.
– Co konkretnie?
– Naprawdę widziałeś kometę z tysiąc osiemset dwunastego?
Hrabia chrząknął.
– To, że jestem człowiekiem dbającym o przyzwoitość, nie robi ze mnie sztywniaka.
Anna się uśmiechnęła.
– Ale zdajesz sobie sprawę, że właśnie chrząknąłeś.
– Może i tak. Ale nadal jestem jej ojcem. Czego ty ode mnie oczekujesz? Żebym abdykował
jako jej opiekun?
– Abdykował! – roześmiała się Anna. – Ależ skąd, Wasza Wysokość.
Dotarli do miejsca, gdzie na pełnym widoku ukryto drzwi prowadzące na schody dla
personelu. Hrabia przystanął i odwrócił się do Anny z nienaturalnie uprzejmym uśmiechem.
– Pora na codzienne zebranie w Bojarskiej. Obawiam się zatem, że muszę ci powiedzieć
adieu. – Aleksander skinął głową i zniknął za drzwiami.
Schodząc, poczuł ulgę. Schody dzwonnicy, z ich geometryczną precyzją i dominującą ciszą,
bardzo przypominały kaplicę albo czytelnię – miejsce stworzone po to, by zapewniać samotność
i wytchnienie. W każdym razie dopóki drzwi się nie otworzyły i na piętrze nie stanęła Anna.
Hrabia z niedowierzaniem wspiął się z powrotem na górę.
– Co ty wyrabiasz? – szepnął.
– Muszę zejść do holu – odrzekła. – Pomyślałam, że dotrzymam ci towarzystwa w drodze na
dół.
– Nie możesz dotrzymać mi towarzystwa. To schody dla personelu!
– Ale jestem gościem hotelowym.
– Otóż to. Schody dla personelu są zarezerwowane dla tych, którzy tu pracują. Kawałek dalej
są wspaniałe schody zarezerwowane dla wspaniałych gości.
Anna się uśmiechnęła i zrobiła krok w stronę hrabiego.
– Co cię opętało?
– Nic mnie nie opętało. Nie jestem opętany.
– To chyba zrozumiałe – ciągnęła filozoficznie. – Każdy ojciec byłby trochę zdenerwowany
odkryciem, że jego córka stała się piękną młodą kobietą.
– Nie byłem zdenerwowany – odrzekł hrabia, cofając się o krok. – Po prostu chodziło mi
o to, że dekolt na plecach wcale nie musi być taki duży.
– Przyznaj, że ma urocze plecy.
– Możliwe. Ale nie trzeba pokazywać światu wszystkich kręgów jej kręgosłupa.
Anna zrobiła następny krok do przodu.
– Moje kręgi często podziwiasz…
– To zupełnie co innego. – Hrabia próbował zrobić jeszcze jeden krok do tyłu, ale natrafił na
ścianę.
– Już ja ci pokażę kometę z tysiąc osiemset dwunastego – powiedziała Anna.

– Zaczynamy?
To wstrząsająco bezpośrednie pytanie padło z ust człowieka, który jadł, pił i spał po skosie.
Emil mruknął i przesunął swoją kartę dań po biurku.
Hrabia i Andriej niespokojnie poruszyli się na krzesłach.
Laufer, który zaczął uczestniczyć w codziennych zebraniach Bojarskiej latem 1953 roku,
w kwietniu 1954 przeniósł je z biura Emila do własnego gabinetu, uzasadniając to tym, że praca
kuchni go rozprasza. By przyjmować członków triumwiratu, kazał ustawić przed swoim
biurkiem trzy francuskie krzesła. Miały tak delikatne proporcje, że można było jedynie
przypuszczać, iż zaprojektowano je dla służek na dworze Ludwika XIV. Wydawało się zatem
w zasadzie niemożliwością, by dorośli mężczyźni mogli na nich wygodnie siedzieć, zwłaszcza
że ustawiono je w ciasnym rządku. Chodziło o to, by maître d’hôtel, szef kuchni i kierownik sali
Bojarskiej czuli się jak uczniowie wezwani do dyrektora szkoły.
Przyjąwszy menu, Laufer ułożył je równo z krawędzią biurka. Następnie, wodząc nad kartką
koniuszkiem ołówka, przejrzał poszczególne punkty niczym bankier sprawdzający obliczenia
praktykanta.
Co dość naturalne, w tym czasie trzej uczniowie zaczęli się rozglądać. Gdyby ściany
ozdobiono mapami świata albo tablicą okresową pierwiastków, mogliby owocnie wykorzystać
ten czas – wyobrażając sobie, że są Kolumbem przemierzającym Atlantyk albo alchemikiem
w starożytnej Aleksandrii. Ponieważ jednak mieli do dyspozycji wyłącznie portrety Stalina,
Lenina i Marksa, nie pozostało im nic innego, jak tylko niespokojnie się wiercić.
Gdy Laufer zredagował menu Emila i oddał je szefowi kuchni, pociągnął nosem, zwracając
się do Andrieja, który posłusznie podał mu zeszyt. Laufer jak zwykle otworzył go na początku
i triumwirat patrzył z niemym poirytowaniem, jak dyrektor przewraca strony, dopóki w końcu
nie dotarł do ostatniego wieczoru maja.
– No to jesteśmy – powiedział.
Koniuszek bankierskiego ołówka znowu zaczął się przesuwać od punktu do punktu, od
kolumny do kolumny, od rzędu do rzędu. Laufer przekazał Andriejowi polecenia związane
z wieczornym rozmieszczeniem gości i odłożył ołówek.
Czując, że zebranie niebawem się skończy, członkowie triumwiratu zsunęli się na skraj
krzeseł. Zamiast zamknąć zeszyt, Laufer zaczął jednak nagle przewracać kolejne strony
poświęcone nadchodzącym tygodniom. Kilka kartek dalej zatrzymał się.
– Jak przebiegają przygotowania do wspólnej kolacji Prezydium i Rady Ministrów…?
Andriej odkaszlnął.
– Wszystko jest w porządku. Na oficjalną prośbę kolacja odbędzie się nie w Sali Czerwonej,
lecz w apartamencie 417, który Arkady już zarezerwował. Emil właśnie sfinalizował menu,
a Aleksander, który będzie nadzorował przebieg tej kolacji, ściśle współpracował z towarzyszem
Proppem z Kremla, dbając o to, by wszystko poszło gładko.
Laufer podniósł głowę znad zeszytu.
– Przez wzgląd na wagę imprezy, czy nie powinniście nadzorować jej osobiście, towarzyszu
Duras?
– Miałem zamiar jak zwykle zostać w Bojarskiej. Ale oczywiście mogę czuwać nad
przebiegiem kolacji, jeśli uzna to pan za lepsze rozwiązanie.
– Doskonale – powiedział Laufer. – W takim razie kierownik sali Rostow może zostać
w restauracji i dopilnować, by wszystko odbywało się tam zgodnie z planem.
Gdy Laufer zamknął zeszyt, hrabiego zmroziło.
Kolacja Prezydium i Rady Ministrów idealnie współgrała z jego zamiarami. Nie mógłby
sobie wymarzyć lepszej okazji. Jednak nawet gdyby się taka nadarzyła, do trasy konserwatorium
zostało zaledwie szesnaście dni i zwyczajnie brakowało mu czasu.
Laufer przesunął zeszyt z powrotem po biurku i zebranie dobiegło końca.
Członkowie triumwiratu jak zwykle wyszli w milczeniu z gabinetu dyrektora na klatkę
schodową. Tam jednak, gdy Emil zaczął się wspinać na drugie piętro, hrabia wziął Andrieja za
łokieć.
– Andriej, przyjacielu – szepnął. – Czy mogę cię na chwilę prosić…?
Arkadina w ciemnościach

11 czerwca za kwadrans siódma hrabia Aleksander Rostow zjawił się w apartamencie 417
w białej marynarce Bojarskiej, by sprawdzić, czy przed rozpoczęciem wspólnej kolacji
Prezydium i Rady Ministrów w 1954 roku nakrycia są właściwie ułożone, a jego ludzie
właściwie ubrani.
Jak wiemy, jedenaście dni wcześniej hrabia został dość bezceremonialnie zwolniony z tego
obowiązku. Jednak 10 czerwca wczesnym popołudniem maître d’hôtel Duras stawił się na
codziennym zebraniu Bojarskiej z niepokojącą wiadomością. Powiedział, że od jakiegoś czasu
drżą mu ręce, jakby zapadał na paraliż. Po niespokojnej nocy obudził się i stwierdził, że jego
stan znacznie się pogorszył. By to zilustrować, uniósł prawą rękę nad stołem, gdzie zadrżała
niczym liść.
Emil przyglądał się temu z przerażoną miną. Jakiż to Bóg – zdawał się myśleć – stworzył
świat, w którym dolegliwości starzejącego się mężczyzny niszczą ten sam atrybut, który
odróżnia go od innych ludzi i budzi podziw całego otoczenia?
Jakiż Bóg, Emilu? Ten sam, który sprawił, że Beethoven ogłuchł, a Monet oślepł. Właśnie to,
co Bóg dał, Bóg przychodzi bowiem później odebrać.
Podczas gdy twarz Emila wyrażała niemal świętokradcze oburzenie stanem przyjaciela, na
twarzy Laufra malował się grymas niezadowolenia.
Zauważywszy poirytowanie dyrektora, Andriej próbował go uspokoić.
– Dyrektorze Leplewski, nie musi się pan przejmować. Skontaktowałem się już
z towarzyszem Proppem na Kremlu i zapewniłem, że choć nie mogę nadzorować jutrzejszej
imprezy, kierownik sali Rostow przejmie moje obowiązki. Nie muszę dodawać – zaznaczył
maître d’hôtel – że towarzysz Propp odczuł ogromną ulgę.
– Oczywiście – powiedział Laufer.

Informując, że towarzysz Propp odczuł ogromną ulgę, kiedy się dowiedział, iż u steru tej
oficjalnej kolacji stanie kierownik sali Rostow, Andriej wcale nie przesadził. Urodzony dziesięć
lat po rewolucji towarzysz Propp nie wiedział, że kierownik sali Rostow przebywa w Metropolu
w areszcie domowym. Nie wiedział nawet, że kierownik sali Rostow jest „byłym człowiekiem”.
Wiedział jednak – i to z własnego doświadczenia – że kierownik sali Rostow niezawodnie zadba
o każdy szczegół na stole i natychmiast zareaguje na najmniejszą oznakę niezadowolenia ze
strony klienta. I choć towarzysz Propp nadal był stosunkowo słabo zorientowany w zwyczajach
Kremla, był w nich zorientowany dość dobrze, by wiedzieć, że wszelkie niedociągnięcia
wieczoru zostaną przypisane jemu, zupełnie jakby sam nakrył do stołu, ugotował posiłek
i nalewał wino.
Towarzysz Propp osobiście wyraził ulgę w rozmowie z Aleksandrem Iljiczem podczas
krótkiego spotkania o poranku w dniu imprezy. Przy stoliku dla dwóch osób w Bojarskiej młody
koordynator przeanalizował z hrabią, zupełnie niepotrzebnie, wszystkie szczegóły wieczoru:
porę rozpoczęcia kolacji (drzwi miały się otworzyć punktualnie o dziewiątej), ustawienie stołów
(podłużne U z dwudziestoma nakryciami po obu stronach i sześcioma na środku), menu
(tradycyjna rosyjska uczta w interpretacji szefa kuchni Żukowskiego), wino (białe ukraińskie)
oraz konieczność zgaszenia świec dokładnie za minutę jedenasta. Potem, być może, by
podkreślić wagę wydarzenia, towarzysz Propp pozwolił hrabiemu rzucić okiem na listę gości.
Choć prawdą jest, że ogólnie rzecz biorąc, hrabia nie zaprzątał sobie głowy
funkcjonowaniem Kremla, nie oznacza to, że nie znał nazwisk widniejących na tej kartce –
obsługiwał bowiem ich wszystkich. Obsługiwał ich podczas oficjalnych spotkań w Sali
Czerwonej i Sali Żółtej, lecz obsługiwał ich także w bardziej kameralnej i mniej powściągliwej
atmosferze Bojarskiej, gdy jedli kolacje z żonami, kochankami, przyjaciółmi albo wrogami,
protektorami albo protegowanymi. Potrafił odróżnić grubiańskich od porywczych
i zgorzkniałych od chełpliwych. Widział ich trzeźwych, a większość także pijaną.
– Wszystkim się zajmiemy – powiedział hrabia, gdy młody aparatczyk wstał, szykując się do
wyjścia. – Ale towarzyszu Propp…
Towarzysz Propp się zatrzymał.
– Tak, towarzyszu? Czyżbym o czymś zapomniał?
– Nie dał mi pan planu rozmieszczenia gości.
– Ach, tym proszę się nie martwić. Dziś wieczorem nie będzie planu rozmieszczenia gości.
– Zatem może pan być spokojny – odrzekł hrabia z uśmiechem. – Ten wieczór na pewno
zakończy się sukcesem.

Dlaczego hrabia poczuł takie zadowolenie na wieść, że podczas tej oficjalnej kolacji nie będzie
planu rozmieszczenia gości?
Od tysiąca lat cywilizacje na całym świecie uznawały szczyt stołu za miejsce
uprzywilejowane. Widząc odświętnie nakryty stół, człowiek instynktownie czuje, że krzesło
u jego szczytu jest bardziej pożądane niż te po bokach – ponieważ nieuchronnie przydaje
władzy, ważności i słuszności zajmującej je osobie. Co za tym idzie, człowiek wie także, że im
dalej siedzi od szczytu stołu, tym mniej władczy, ważny i słuszny wydaje się pozostałym. Zatem
zaproszenie czterdziestu sześciu przywódców partii politycznej na kolację przy wydłużonym
U bez przygotowania planu rozmieszczenia gości stwarzało pewne ryzyko nieporządku…
Thomas Hobbes bez wątpienia przyrównałby tę sytuację do „człowieka w stanie natury”
i radziłby spodziewać się przepychanek. Czterdziestu sześciu mężczyzn urodzonych
z podobnymi zdolnościami i powodowanych podobnymi pragnieniami miało równe prawa do
wszystkich miejsc przy stole. W tej sytuacji najbardziej prawdopodobny był szturm na szczyt
stołu ożywiany oskarżeniami, pretensjami, bijatyką na pięści i przypuszczalnie także strzelaniną.
Z kolei John Locke twierdziłby, że gdy już drzwi do sali staną otworem, po krótkiej chwili
dezorientacji górę weźmie lepsza strona czterdziestu sześciu mężczyzn, a ich predyspozycje do
zdawania się na zdrowy rozsądek doprowadzą do uczciwego i zdyscyplinowanego zajmowania
miejsc. Najprawdopodobniej uczestnicy będą zatem ciągnęli losy, by zadecydować o przydziale
krzeseł, albo po prostu ustawią stoły w kręgu – tak jak król Artur, by zapewnić równość wśród
swoich rycerzy.
Z połowy osiemnastego wieku wtrąci się Jean-Jacques Rousseau, który poinformuje
messieurs Locke’a i Hobbesa, że czterdziestu sześciu gości – uwolniwszy się wreszcie od tyranii
społecznych konwenansów – odepchnie stoły na bok, weźmie owoce ziemi do rąk i będzie się
nimi swobodnie dzielić w stanie naturalnej błogości!
Partia komunistyczna nie była jednak „stanem natury”. Wprost przeciwnie – była jedną
z najbardziej skomplikowanych i sztywnych struktur, jakie kiedykolwiek stworzył człowiek.
W gruncie rzeczy była to hierarchia nad hierarchiami.
Hrabia miał zatem całkowitą pewność, że gdy zjawią się goście, obędzie się bez podnoszenia
pięści, ciągnięcia losów i nieskrępowanego dzielenia się owocami. Bardziej prawdopodobne
było to, że po zdawkowych przepychankach każdy z czterdziestu sześciu uczestników znajdzie
swoje miejsce przy stole, a ten „spontaniczny” układ powie bacznemu obserwatorowi wszystko,
co należy wiedzieć o rządach w Rosji przez najbliższe dwadzieścia lat.

Na znak hrabiego drzwi apartamentu 417 otwarto punktualnie o dziewiątej. Kwadrans później
czterdziestu sześciu mężczyzn piastujących różne stanowiska i mających różny staż pracy
zajmowało miejsca odpowiednie do swojej rangi. Nie trzeba było słów, by szczyt stołu przypadł
w udziale Bułganinowi, Chruszczowowi, Malenkowowi, Mikojanowi, Mołotowowi
i Woroszyłowi – sześciu najznamienitszym członkom partii – przy czym dwa miejsca pośrodku
zarezerwowano dla premiera Malenkowa i sekretarza generalnego Chruszczowa29.
Prawdę mówiąc, Chruszczow, jakby dla podkreślenia tego układu sił, po wejściu do sali
wcale nie poszedł w stronę szczytu stołu. Zamiast tego wymienił kilka uwag z Wiaczesławem
Małyszewem, dość przeciętnym ministrem średniego przemysłu maszynowego, siedzącym
niedaleko końca stołu. Dopiero gdy cała reszta się usadowiła, były pierwszy sekretarz Moskwy
poklepał Małyszewa po ramieniu i jak gdyby nigdy nic ruszył na miejsce obok Malenkowa – na
ostatnie wolne krzesło w sali.
W ciągu następnych dwóch godzin zgromadzeni mężczyźni jedli z apetytem, alkohol lał się
strumieniami i wznoszono toasty w tonie od szlachetnych po dowcipne, lecz niezmiennie
w duchu ze wszech miar patriotycznym. A między toastami, gdy hrabia serwował dania,
napełniał kieliszki, wymieniał sztućce, zabierał talerze i zmiatał okruszki z obrusu, uczestnicy
rzucali uwagi na stronie do mężczyzn po swojej lewej, konferowali z mężczyznami po swojej
prawej albo mamrotali pod nosem, zagłuszani gwarem zabawy.
Czytając to, można odczuć pokusę, by nieco sardonicznie spytać, czy hrabia Rostow – to
samozwańcze ucieleśnienie wysokiej kultury osobistej – pozwalał sobie na podsłuchiwanie
prywatnych rozmów przy stole. Takie pytanie i cynizm byłyby jednak zupełnie chybione.
Wzorem najlepszych służących kompetentni kelnerzy mają bowiem obowiązek podsłuchiwać.
Weźmy na przykład lokaja wielkiego księcia Demidowa. W swoim czasie Kemp potrafił
godzinami stać pod ścianą w bibliotece, milczący i sztywny niczym pomnik. Jeśli jednak któryś
z gości wielkiego księcia choćby napomknął, że chce mu się pić, Kemp od razu zjawiał się
i proponował jakiś napój. Jeśli ktoś półgębkiem poskarżył się na chłód, Kemp wyrastał przy
kominku i przesuwał węgle. A gdy wielki książę wspomniał przyjacielowi, że choć hrabina
Szermatowa jest „urocza”, to na jej synu „nie można polegać”, Kemp od razu wiedział, że jeśli
któreś z Szermatowów zjawi się na progu bez zapowiedzi, wielki książę jest dostępny dla niej
i nieosiągalny dla niego.
Czy zatem hrabia podsłuchiwał prywatne rozmowy uczestników kolacji? Czy łowił rzucane
po cichu spostrzeżenia, uszczypliwe przytyki na marginesie albo lekceważące uwagi
wypowiadane sotto voce?
Słyszał każde słowo.

Człowiek ma przy stole określoną osobowość i nie trzeba było długo czekać, by członkowie
partii komunistycznej z dwudziestoośmioletnim stażem odkryli, że podczas gdy towarzysz
Malenkow wznosi toasty tylko z jakiejś okazji, a w dodatku kieliszkiem białego wina, towarzysz
Chruszczow zwykle wznosi cztery w ciągu jednego wieczoru – i wszystkie wódką. Nie uszło
zatem uwagi hrabiego, że w trakcie posiłku były pierwszy sekretarz Moskwy nie wstał ani razu.
Jednak za dziesięć jedenasta, gdy kolacja prawie dobiegła końca, sekretarz generalny zastukał
w szklankę ostrzem noża.
– Towarzysze – zaczął – historyczne wydarzenia nie są obce hotelowi Metropol. W tysiąc
dziewięćset osiemnastym towarzysz Swierdłow zamknął członków Komisji do spraw
Opracowania Projektu Konstytucji w apartamencie dwa piętra pod nami, informując ich, że nie
zostaną wypuszczeni, dopóki nie skończą pracy.
Śmiech i brawa.
– Za Swierdłowa! – zawołał ktoś i gdy Chruszczow z pełnym samozadowolenia uśmiechem
opróżnił kieliszek, wszyscy przy stole poszli za jego przykładem.
– Dziś wieczorem – podjął Chruszczow – mamy zaszczyt być świadkami kolejnego
historycznego wydarzenia w hotelu Metropol. Towarzysze, jeśli podejdziecie ze mną do okien,
minister Małyszew będzie miał coś do ogłoszenia…
Z minami wyrażającymi całą gamę emocji, od zaciekawienia po konsternację, czterdziestu
czterech pozostałych uczestników kolacji odsunęło krzesła i podeszło do wielkich okien
z widokiem na plac Teatralny, przy których już stał Małyszew.
– Dziękuję, towarzyszu sekretarzu – powiedział Małyszew, kłaniając się Chruszczowowi,
a po pełnej napięcia chwili milczenia dodał: – Towarzysze, jak większość z was wie, trzy i pół
roku temu zaczęliśmy budowę naszej nowej elektrowni w Obnińsku. Z dumą ogłaszam, że
w poniedziałek po południu zakłady w Obnińsku zaczną działać – pół roku przed terminem.
Stosowne gratulacje i kiwanie głowami.
– Ponadto – ciągnął Małyszew – dzisiaj punktualnie o jedenastej, za niespełna dwie minuty,
elektrownia zacznie dostarczać energię elektryczną połowie Moskwy…
Mówiąc to, Małyszew odwrócił się do okien (a hrabia i Martyn cicho pogasili świeczki na
stołach). Na zewnątrz światła Moskwy jaśniały tak jak dotąd. Mijały sekundy, mężczyźni w sali
zaczęli niespokojnie szurać nogami i wymieniać uwagi. Nagle jednak na północno-zachodnim
krańcu miasta, w dzielnicy liczącej po dziesięć przecznic w każdą stronę, zgasły wszystkie
światła. Po chwili zgasły światła w sąsiedniej dzielnicy. Następnie ciemność zaczęła spowijać
miasto niczym cień równinę, zbliżając się coraz bardziej, aż mniej więcej dwie minuty po
jedenastej wiecznie rozświetlone okna Kremla zgasły, a kilka sekund później podobny los
spotkał te w hotelu Metropol.
W ciemności mamrotanie przybrało na sile i zmieniło ton, wyrażając jakąś mieszaninę
zaskoczenia i konsternacji. Widząc w mroku sylwetkę Małyszewa, uważny obserwator
dostrzegłby jednak, że minister znieruchomiał. Dalej spoglądał przez okno. Nagle na północno-
zachodnim krańcu stolicy światła w spowitych ciemnością budynkach znowu rozbłysły. Teraz
przez miasto kroczyła jasność, zbliżając się do nich coraz bardziej, aż rozświetliły się okna
Kremla i żyrandol nad ich głowami – a na wspólnej kolacji Prezydium i Rady Ministrów
zabrzmiały gromkie, uzasadnione brawa. Światła miasta rzeczywiście zdawały się bowiem
świecić jaśniej dzięki energii pierwszej elektrowni jądrowej na świecie.

Finał tej oficjalnej kolacji był bez wątpienia najwspanialszym politycznym spektaklem, jaki
kiedykolwiek widziała Moskwa. Czy jednak zgaszenie światła nie przysporzyło kłopotu
obywatelom miasta?
Na szczęście w 1954 roku Moskwa nie była światową stolicą urządzeń elektrycznych. Mimo
to w krótkiej chwili braku prądu stanęło co najmniej trzysta tysięcy zegarów, zamilkło
czterdzieści tysięcy radioodbiorników i pięć tysięcy telewizorów. Psy wyły, a koty miauczały.
Przewracano lampy podłogowe, dzieci płakały, rodzice uderzali się goleniami o stoliki do kawy,
a co najmniej kilku kierowców – spoglądając przez przednie szyby na budynki spowite nagłym
mrokiem – uderzyło w zderzaki jadących przed nimi automobilów.
W małym, szarym budynku na rogu Dzierżyńskiego mały, szary człowieczek mający za
zadanie spisywać słowa zasłyszane przez kelnerki, nie przerwał jednak pisania na maszynie. Jak
każdy dobry biurokrata umiał bowiem pisać na maszynie z zamkniętymi oczami. Kiedy jednak
kilka chwil po zgaśnięciu świateł ktoś potknął się na korytarzu i nasz zdumiony maszynista
podniósł wzrok, jego palce niechcący przesunęły się o jedną kolumnę klawiszy w prawo, tak że
druga połowa raportu stała się albo nieczytelna, albo zakodowana, w zależności od punktu
widzenia.
Tymczasem w Teatrze Małym, gdzie Anna Urbanowa – w peruce przetykanej siwizną –
występowała w roli Iriny Arkadiny w Mewie Czechowa, zaniepokojona publiczność wydała
stłumione okrzyki. Anna i pozostali aktorzy mieli duże doświadczenie w schodzeniu ze sceny po
ciemku, lecz postanowili tego nie robić. Wyszkoleni w metodzie Stanisławskiego, natychmiast
zaczęli grać dokładnie tak, jak zachowałyby się ich postacie, gdyby nagle nastąpiło
zaciemnienie:

ARKADINA (zaniepokojona): Zgasło światło!


TRIGORIN: Nie ruszaj się, moja droga. Poszukam świecy. (odgłosy ostrożnego
przemieszczania się, gdy Trigorin wychodzi z prawej strony, a następnie chwila ciszy)
ARKADINA: Och, Konstantynie, boję się.
KONSTANTYN: To tylko ciemność, matko – ta, z której przyszliśmy i do której wrócimy.
ARKADINA (jakby nie słyszała syna): Myślisz, że światło zgasło w całej Rosji?
KONSTANTYN: Nie, matko. Zgasło na całym świecie…

A w hotelu Metropol? Zderzyli się ze sobą dwaj kelnerzy niosący tace w Piazzy, cztery
klientki w Szalapinie rozlały drinki, a jedną uszczypnięto, uwięziony w windzie między drugim
a trzecim piętrem Amerykanin „Tłuścioch” Webster podzielił się z pozostałymi pasażerami
czekoladą i papierosami, a siedzący samotnie w gabinecie dyrektor hotelu poprzysiągł, że
„gruntownie zbada okoliczności tego zajścia”.
W Bojarskiej jednak, gdzie od blisko pięćdziesięciu lat atmosferę definiowało światło świec,
klientów obsługiwano bez zakłóceń.
29
Uważny czytelnik pamięta, że po śmierci Stalina na czele partii stało ośmiu dostojników. Co się działo podczas tej
kolacji z dwoma pozostałymi? Łazar Kaganowicz, stary dobry stalinista wykuty z żelaza, został wysłany z misją
administracyjną na Ukrainę. Kilka lat później mianowano go dyrektorem fabryki azbestu dwa tysiące kilometrów od
Moskwy. Przynajmniej jednak powiodło mu się lepiej niż Ławrientijowi Berii. Były szef tajnej policji, przez wielu
zachodnich obserwatorów uważany za dobrego kandydata na następcę tronu po śmierci Stalina, został odznaczony przez
partię strzałem w głowę. I potem było ich już sześciu.
Anegdoty

16 czerwca wieczorem obok pustej walizki i tornistra Zofii hrabia położył rozmaite przedmioty,
które zgromadził z myślą o jej wyjeździe. Poprzedniego wieczoru, gdy wróciła z próby, poprosił,
żeby usiadła, i wyjaśnił jej, co dokładnie będzie musiała zrobić.
– Dlaczego mówisz mi o tym dopiero teraz? – spytała bliska łez.
– Bałem się, że jeśli powiem wcześniej, to się sprzeciwisz.
– Ale właśnie się sprzeciwiam.
– Wiem – powiedział, biorąc ją za ręce. – Często jednak jest tak, że z początku najlepszy
kurs budzi w nas sprzeciw. Prawdę mówiąc, dzieje się tak prawie zawsze.
Później między ojcem a córką rozgorzała dyskusja o przyczynach i powodach,
przedstawiono sprzeczne punkty widzenia, porównano horyzonty czasowe i z żarem wyrażono
przeciwstawne nadzieje. Ostatecznie jednak hrabia poprosił Zofię, żeby mu zaufała, a tego, jak
się okazało, nie potrafiła mu odmówić. Dlatego po chwili obopólnego milczenia, z odwagą, którą
wykazywała od pierwszego dnia ich znajomości, Zofia uważnie wysłuchała, jak hrabia krok po
kroku szczegółowo przedstawia cały plan.
Wieczorem, gdy Aleksander Iljicz skończył rozkładać wspomniane przedmioty, powtórzył te
same szczegóły na własny użytek, by się upewnić, że o niczym nie zapomniał i niczego nie
przeoczył. A gdy wreszcie poczuł, że wszystko jest w porządku, gwałtownie otworzyły się
drzwi.
– Zmienili miejsce! – zawołała Zofia, ledwie łapiąc oddech.
Ojciec i córka spojrzeli na siebie z zaniepokojeniem.
– Na jakie?
Zofia już miała odpowiedzieć, ale zamilkła i zamknęła oczy. Potem znowu je otworzyła
i z rozpaczą wyznała:
– Nie pamiętam.
– Wszystko w porządku – zapewnił ją hrabia, doskonale wiedząc, że zdenerwowanie nie
sprzyja pamięci. – Co dokładnie powiedział dyrektor? Pamiętasz jakikolwiek szczegół związany
z tym nowym miejscem? Fragment nazwy dzielnicy albo hotelu?
Zofia znowu zamknęła oczy.
– To był chyba jakiś hol… jakaś salle.
– Salle Pleyel?
– Właśnie!
Hrabia odetchnął z ulgą.
– Niepotrzebnie się martwiliśmy. Dobrze znam to miejsce. To zabytkowy budynek
z doskonałą akustyką, i tak się składa, że też znajduje się w ósmej dzielnicy…
Kiedy zatem Zofia zaczęła się pakować, hrabia zszedł do piwnicy. Znalazł drugiego bedekera
poświęconego Paryżowi, wyrwał z niego mapę, wspiął się po schodach, usiadł przy biurku
wielkiego księcia i narysował nową czerwoną linię. Potem, gdy wszystko zostało zapięte na
ostatni guzik i klamka zapadła, hrabia nieco ceremonialnie poprowadził Zofię przez szafę do
gabinetu, całkiem jak szesnaście lat wcześniej. A ona dokładnie tak jak wtedy powiedziała:
„Ooo”.
Odkąd bowiem wyszła po południu na ostatnią próbę, ich tajny gabinet uległ przeobrażeniu.
Na biblioteczce płonął jasno kandelabr. Dwa fotele z wysokimi oparciami stały po przeciwnych
stronach orientalnego stolika do kawy należącego niegdyś do hrabiny, który nakryto lnianym
obrusem, ozdobiono bukiecikiem kwiatów i zwieńczono najlepszą hotelową zastawą.
– Pani stolik już czeka – powiedział z uśmiechem hrabia, odsuwając Zofii krzesło.
– Okroszka? – spytała, rozkładając serwetkę na kolanach.
– Oczywiście – odrzekł hrabia, zajmując miejsce. – Przed wyjazdem za granicę najlepiej
zjeść prostą, krzepiącą domową zupę, by można ją było czule wspominać, ilekroć człowieka
dopadnie lekka chandra.
– Na pewno tak zrobię – zapewniła Zofia z uśmiechem – jak tylko zatęsknię za domem.
Gdy kończyli jeść, Zofia zauważyła za bukiecikiem małą srebrną damę
w osiemnastowiecznej sukni.
– Co to? – spytała.
– Zobacz sama.
Podniosła małą damę i usłyszawszy cichy dźwięk, zakołysała nią mocniej. Gdy rozległo się
dzwonienie, drzwi do gabinetu się otworzyły i do środka wszedł Andriej, pchając restauracyjny
wózek nakryty srebrną kopułą.
– Bonsoir, monsieur! Bonsoir, mademoiselle!
Zofia się roześmiała.
– Mam nadzieję, że zupa wam smakowała – powiedział.
– Była przepyszna.
– Très bien.
Andriej zabrał talerze ze stolika i położył je na dolnej półce wózka, a hrabia i Zofia
z niecierpliwością przyglądali się srebrnej kopule. Kiedy jednak maître d’hôtel się wyprostował,
zamiast odsłonić przed nimi to, co miał dla nich w zanadrzu szef kuchni Żukowski, podsunął im
notes.
– Zanim podam następne danie – wyjaśnił – muszę prosić o pisemne potwierdzenie
zadowolenia z zupy. Proszę podpisać tutaj, tutaj i tutaj.
Przerażona mina hrabiego wywołała salwę śmiechu ze strony Andrieja i Zofii. Potem maître
d’hôtel teatralnym gestem uniósł kopułę i zaprezentował najnowszą specjalność Emila: gęś à la
Zofia, w której – jak wyjaśnił – przed upieczeniem gęś należy przewieźć kuchenną windą,
przegonić korytarzem i wyrzucić przez okno.
Andriej pokroił ptaka, podał warzywa i nalał Château Margaux, a wszystko to jednym
ruchem. Potem życzył konsumentom bon appétit i wyszedł.
Gdy obydwoje delektowali się najnowszym dziełem Emila, hrabia wspominał ze
szczegółami zamieszanie, jakie zastał na czwartym piętrze tamtego ranka w 1946 roku – w tym
wojskowe slipy, którym zasalutował Richard Vanderwhile. A to z jakiegoś powodu
doprowadziło do wspominania chwili, w której Anna Urbanowa wyrzuciła wszystkie swoje
ubrania przez okno, tylko po to, by później pozbierać je w środku nocy. Słowem, dzielili się ze
sobą tymi wszystkimi zabawnymi opowiastkami, które składają się na rodzinną legendę.
Ktoś może to uznać za zaskakujące, założywszy, że hrabia powinien zarezerwować tę
wspólną kolację, by przekazać poloniuszowe rady lub wyrazić swą rozpacz. Aleksander Iljicz
jednak całkiem umyślnie postanowił zadbać o to wszystko już poprzedniego wieczoru po
dyskusji na temat tego, co należało zrobić.
Wykazując powściągliwość wręcz sprzeczną ze swoim usposobieniem, ograniczył się do
dwóch zwięzłych rodzicielskich rad. Pierwsza mówiła, że jeśli człowiek nie jest panem swojego
losu, z pewnością stanie się jego sługą, a drugą była maksyma Montaigne’a, że najpewniejszą
oznaką mądrości jest nieustanna pogoda ducha. Gdy jednak przyszło do wyrażania rozpaczy,
hrabia bynajmniej się nie powstrzymywał. Dokładnie powiedział Zofii, jak będzie się czuł pod
jej nieobecność i że mimo to będzie się cieszył każdą najdrobniejszą myślą o jej wielkiej
przygodzie.
Dlaczego tak się starał, by załatwić to wszystko w przeddzień wyjazdu córki? Ponieważ
dobrze wiedział, że gdy po raz pierwszy wyrusza się za granicę, nie ma się ochoty słuchać
zawiłych instrukcji, ważkich rad ani łzawych wyznań. Podobnie jak w wypadku prostej zupy,
gdy tęskni się za domem, największą pociechę znajduje się we wspominaniu wesołych
historyjek, które słyszało się już tysiące razy.
Kiedy talerze wreszcie były puste, hrabia spróbował jednak poruszyć nowy temat, który
wyraźnie ciążył mu na sercu.
– Tak sobie myślałem… – zaczął dość niepewnie. – Albo raczej przyszło mi do głowy, że
mogłabyś chcieć… Albo może w którymś momencie…
Zofia się roześmiała, rozbawiona tak nietypowym dla ojca skrępowaniem.
– O co chodzi, papo? Czego mogłabym chcieć?
Sięgając do kieszeni marynarki, hrabia nieśmiało wyjął zdjęcie, które Miszka wsunął między
kartki swojego dzieła.
– Wiem, jak cenisz sobie fotografię rodziców, więc pomyślałem… że mogłabyś chcieć także
i moją. – Rumieniąc się po raz pierwszy w ciągu przeszło czterdziestu lat, podał Zofii zdjęcie,
dorzucając: – Mam tylko takie.
Szczerze poruszona Zofia przyjęła je z zamiarem wyrażenia najgłębszej wdzięczności, lecz
rzuciwszy na nie okiem, zasłoniła usta dłonią i zaczęła się śmiać.
– Ale wąsy! – parsknęła.
– Wiem, wiem – powiedział. – Możesz wierzyć lub nie, lecz w swoim czasie były obiektem
zazdrości całego Jockey Clubu…
Zofia znowu roześmiała się w głos.
– W porządku – powiedział hrabia, wyciągając rękę. – Jeśli jej nie chcesz, rozumiem.
Ona jednak przycisnęła zdjęcie do piersi.
– Nie rozstałabym się z nim za nic w świecie. – Uśmiechając się, jeszcze raz zerknęła na jego
wąsy, a potem z zastanowieniem przyjrzała się ojcu. – Co się z nimi stało?
– Co się z nimi stało? Dobre pytanie…
Upiwszy spory łyk wina, hrabia opowiedział Zofii o popołudniu w 1922 roku, gdy
przysadzisty jegomość bezceremonialnie obciął mu jedną stronę wąsów w hotelowym zakładzie
fryzjerskim.
– Co za brutal.
– Tak – przyznał hrabia – i przedsmak tego, co miało nadejść. Ale w pewnym sensie to jemu
powinienem być wdzięczny za to, że znalazłaś się w moim życiu.
– Jak to?
Hrabia wyjaśnił, że kilka dni po zajściu w zakładzie fryzjerskim jej matka wyrosła obok jego
stolika w Piazzy, by w gruncie rzeczy zadać to samo pytanie, które przed chwilą zadała Zofia:
„Co się z nimi stało?”. I te proste słowa dały początek ich przyjaźni.
Teraz to Zofia upiła łyk wina.
– Żałujesz kiedykolwiek, że wróciłeś do Rosji? – spytała po chwili. – Mam na myśli czasy po
rewolucji.
Hrabia przyjrzał się córce. Jeśli w chwili, w której Zofia wyszła z pokoju Anny ubrana
w niebieską suknię, poczuł, że przekroczyła próg dorosłości, to teraz otrzymał doskonałe tego
potwierdzenie. Bowiem zarówno ton, jak i intencje Zofii, gdy zadawała to pytanie, nie
przywoływały na myśl dziecka pytającego rodzica, lecz raczej dorosłego pytającego drugiego
dorosłego o wybory, jakich ten dokonał. Dlatego hrabia należycie zastanowił się nad
odpowiedzią. Następnie wyznał jej prawdę:
– Gdy spoglądam wstecz, mam wrażenie, że istnieją ludzie, którzy odgrywają kluczową rolę
na każdym etapie życia. I nie mam na myśli jedynie napoleonów wpływających na bieg historii.
Mam na myśli kobiety i mężczyzn, którzy zawsze pojawiają się w krytycznych chwilach
w dziejach sztuki, handlu albo ewolucji idei – jakby wezwało ich samo życie, by pomogli
wypełnić jego sens. Cóż, Zofio, od dnia, w którym się urodziłem, życie tylko raz potrzebowało
mnie w określonym czasie i miejscu: gdy twoja matka przyprowadziła cię do hotelu Metropol.
I nawet gdyby proponowano mi władzę carską Wszechrusi, nie zamieniłbym jej na obecność
w hotelu w tej godzinie.
Zofia wstała, by ucałować ojca w oba policzki. Potem, siadając na miejscu, odchyliła się,
zmrużyła oczy i powiedziała:
– Słynne trójki.
– Ha-ha! – zawołał hrabia.
I tak, gdy płomienie pochłaniały wosk świec, a butelka margaux opróżniała się do dna,
wspomniano o Ojcu, Synu i Duchu Świętym, o czyśćcu, niebie i piekle, o trzech kołach
Moskwy, o Trzech Królach, trzech Parkach, trzech muszkieterach, siwych damach z Makbeta,
zagadce Sfinksa, głowach Cerbera, twierdzeniu Pitagorasa, widelcach, łyżkach i nożach,
czytaniu, pisaniu i arytmetyce, o wierze, nadziei i miłości (z których największa jest miłość).
– Przeszłość, teraźniejszość, przyszłość.
– Początek, środek, koniec.
– Ranek, południe, wieczór.
– Słońce, księżyc, gwiazdy.
I dzięki tej szczególnej kategorii, gra mogłaby pewnie trwać przez całą noc, gdyby nie to, że
hrabia ukłonił się i poddał króla, gdy Zofia powiedziała:
– Andriej, Emil i Aleksander.
O dziesiątej, kiedy hrabia i Zofia zdmuchnęli świece i wrócili do sypialni, rozległo się
cichutkie pukanie do drzwi. Spojrzeli na siebie z tęsknym uśmiechem tych, którzy wiedzą, że
nadeszła ich pora.
– Proszę – powiedział hrabia.
Była to Marina w kapeluszu i płaszczu.
– Przepraszam, jeśli się spóźniłam.
– Nie, nie. Przyszłaś w samą porę.
Zofia wyjęła żakiet z szafy, a hrabia sięgnął po jej walizkę i tornister leżące na łóżku. Potem
wszyscy troje zeszli po schodach dzwonnicy na piąte piętro, a następnie ruszyli korytarzem, by
iść dalej po głównych schodach.
Wcześniej Zofia pożegnała się już z Arkadym i Wasilijem. Mimo to wyszli zza kontuaru,
żeby ją odprowadzić, a po chwili dołączyli do nich Andriej w smokingu i Emil w fartuchu.
Nawet Audrius wynurzył się zza baru w Szalapinie, dla odmiany zostawiając klientów samych
sobie. Cała ta grupka zebrała się wokół Zofii, tworząc serdeczny krąg i jednocześnie czując
ukłucie zazdrości, najzupełniej do przyjęcia wśród członków rodziny i przyjaciół, przechodzące
z pokolenia na pokolenie.
– Będziesz najpiękniejsza w Paryżu – powiedziało któreś z nich.
– Nie możemy się doczekać, kiedy nam o tym wszystkim opowiesz.
– Niech ktoś weźmie jej walizkę.
– Tak, pociąg odjeżdża za niecałą godzinę!
Gdy Marina wyszła, żeby zawołać taksówkę, Arkady, Wasilij, Audrius, Andriej i Emil, jakby
się wcześniej umówili, zostali kilka kroków z tyłu, by hrabia i Zofia mogli zamienić na
osobności kilka ostatnich słów. Potem ojciec i córka się objęli, a Zofia, mimo braku gwarancji
uznania, wyszła nieustannie obracającymi się drzwiami hotelu Metropol.

Wróciwszy na szóste piętro, hrabia przez chwilę dokładnie rozglądał się po pokoju, już czując,
że zrobiło się w nim nienaturalnie cicho.
A więc to jest to puste gniazdo, pomyślał. Cóż za smutna sprawa.
Nalał sobie kieliszek brandy i upił porządny łyk, po czym usiadł przy biurku wielkiego
księcia i napisał pięć listów na hotelowej papeterii. Gdy skończył, włożył je do szuflady, umył
zęby, ubrał się w piżamę, a następnie, mimo że nie było Zofii, położył się spać na materacu pod
sprężynami łóżka.
Asocjacje

W przededniu drugiej wojny światowej oczy zniewolonej Europy z nadzieją albo rozpaczą
zwracają się ku wolnym Amerykom. Lizbona staje się wielkim portem przerzutowym. Nie wszyscy
jednak mogą dostać się tam bezpośrednio i dlatego powstaje kręty, okrężny szlak uchodźców.
Z Paryża do Marsylii, przez Morze Śródziemne do Oranu, następnie pociągiem, samochodem lub
pieszo przez krawędź Afryki do Casablanki we francuskim Maroku. Tu szczęśliwcy dzięki
pieniądzom, wpływom lub fartowi mogą zdobyć wizy wyjazdowe i czmychnąć do Lizbony,
a stamtąd do Nowego Świata. Inni jednak czekają w Casablance… czekają… czekają…
i czekają.

– Trzeba przyznać, Aleksandrze – szepnął Osip – że dokonałeś wspaniałego wyboru.


Zupełnie zapomniałem, jakie to ekscytujące.
– Sza – uciszył go hrabia. – Zaczyna się…
Rozpocząwszy naukę w 1930 roku w trybie comiesięcznych spotkań, hrabia i Osip z czasem
spotykali się coraz rzadziej. Najpierw raz na kwartał, potem dwa razy do roku, aż nagle zupełnie
przestali się widywać.
Dlaczego?, mógłby ktoś spytać.
Czy jednak musi istnieć jakiś powód? Czy wciąż jadacie kolacje z tymi wszystkimi
przyjaciółmi, z którymi jadaliście je dwadzieścia lat temu? Dość powiedzieć, że nadal darzyli się
wzajemną sympatią i choć mieli najlepsze intencje, życie mieszało im szyki. Gdy zatem
pewnego wieczoru na początku czerwca tak się złożyło, że Osip wpadł do Bojarskiej z kolegą,
wychodząc z restauracji, podszedł do hrabiego, by powiedzieć, że od ich ostatniego spotkania
minęło zbyt dużo czasu.
– Tak, to prawda – przyznał hrabia. – Powinniśmy się spotkać i obejrzeć jakiś film.
– Im szybciej, tym lepiej – powiedział Osip z uśmiechem.
I na tym sprawa mogłaby się zakończyć, lecz gdy Osip ruszył do czekającego przy drzwiach
kolegi, hrabia nagle wpadł na pewien pomysł.
– Czymże jest zamiar w porównaniu z planem? – powiedział, łapiąc Osipa za łokieć. – Skoro
„im szybciej, tym lepiej”, to może w przyszłym tygodniu?
Osip się odwrócił i przez chwilę przyglądał się hrabiemu.
– Wiesz, Aleksandrze, masz całkowitą rację. Może dziewiętnastego?
– Dziewiętnastego będzie w sam raz.
– Co obejrzymy?
Hrabia bez wahania powiedział, że Casablancę.
– Casablancę… – jęknął Osip.
– Czy Humphrey Bogart nie jest twoim idolem?
– Oczywiście, że jest. Ale Casablanca nie jest filmem Humphreya Bogarta. To po prostu
historia miłosna, w której przypadkiem się pojawił.
– Przeciwnie, mówię ci, że Casablanca jest filmem Humphreya Bogarta.
– Myślisz tak tylko dlatego, że przez pół filmu ma na sobie biały smoking.
– Niedorzeczność – odrzekł nieco oschle hrabia.
– Może i tak – przyznał Osip – ale nie mam ochoty oglądać Casablanki.
Nie zamierzając ulec infantylności drugiego mężczyzny, hrabia się naburmuszył.
– No dobrze – westchnął Osip. – Ale jeśli ty wybierasz film, ja wybieram jedzenie.

Jak się okazało, gdy tylko Casablanca zamigotała na ekranie, Osip wpatrywał się w niego jak
urzeczony. Film opowiadał przecież o zamordowaniu dwóch niemieckich kurierów na pustyni,
zebraniu podejrzanych na rynku, zastrzeleniu uciekiniera, okradzeniu Brytyjczyka, przylocie
gestapowców i ukryciu dwóch listów tranzytowych w pianinie, a do tego dochodziły muzyka
i hazard w Rick’s Café Américain – i to wszystko w ciągu pierwszych dziesięciu minut!
W dwudziestej minucie, gdy kapitan Renault polecił swojemu podwładnemu pojmać po
cichu Ugartego i podwładny zasalutował, Osip także zasalutował. Gdy Ugarte zainkasował
wygraną, Osip zainkasował swoją. A gdy Ugarte przebiegł między żandarmami, trzasnął
drzwiami, dobył pistoletu i wypalił z niego cztery razy, Osip także przebiegł, trzasnął, dobył
i wypalił.

Nie mając gdzie się ukryć, Ugarte pędzi na złamanie karku korytarzem. Gdy naprzeciwko
pojawia się Rick, Ugarte dopada do niego.

UGARTE: Rick! Rick, pomóż mi!


RICK: Nie bądź głupcem. Nie zdołasz uciec.
UGARTE: Rick, ukryj mnie. Zrób coś! Musisz mi pomóc, Rick. Zrób coś! Rick! Rick!
Rick z niezmąconym spokojem patrzy, jak żandarmi odciągają UGARTEGO.
KLIENT: Kiedy przyjdą po mnie, Rick, mam nadzieję, że będziesz bardziej pomocny.
RICK: Dla nikogo nie nadstawiam karku.
Przechodząc jak gdyby nigdy nic między stolikami i poruszonymi klientami, z których
wielu szykuje się do wyjścia, Rick przemawia spokojnym głosem.
RICK: Przykro mi z powodu tego zamieszania, panowie, ale już po wszystkim. Siadajcie
i odprężcie się. Bawcie się dobrze… Już w porządku, Sam.

Gdy Sam i jego orkiestra zaczęli grać, starając się przywrócić beztroską atmosferę w barze,
Osip przechylił się w stronę hrabiego.
– Chyba miałeś rację, Aleksandrze. Możliwe, że to Bogart w najlepszym wydaniu.
Widziałeś, jaką okazał obojętność, kiedy Ugartego o mało nie wyciągnięto z marynarki? A gdy
ten wyniosły Amerykanin rzuca tę swoją uwagę, Bogart odpowiada mu, nawet nie racząc na
niego spojrzeć. Każe pianiście grać i zajmuje się swoimi sprawami, jakby nic się nie wydarzyło.
Słuchając Osipa i marszcząc brwi, hrabia nagle wstał i wyłączył projektor.
– Oglądamy film czy o nim rozmawiamy?
– Oglądamy – zapewnił przyjaciela zaskoczony Osip.
– Do końca?
– Aż do napisów.
Aleksander Iljicz włączył zatem z powrotem projektor, a Osip skupił się na ekranie.
Prawdę mówiąc, mimo że hrabia narobił takiego zamieszania z powodu braku skupienia na
filmie, sam oglądał go niezbyt uważnie. Owszem, skoncentrował się, gdy w trzydziestej ósmej
minucie Sam zastał w barze Ricka samotnie pijącego whisky. Gdy jednak dym z papierosa Ricka
rozpływał się, przechodząc w serię obrazów z dni spędzonych z Ilsą w Paryżu, myśli hrabiego
rozpłynęły się, przechodząc w serię jego własnych obrazów z tego miasta.
W przeciwieństwie do Ricka hrabia nie czerpał jednak ze wspomnień, lecz z wyobraźni. Jego
seria obrazów zaczynała się w chwili, gdy Zofia wychodziła z pociągu na Gare du Nord, a na
peronie kłębił się dym lokomotywy. Kilka chwil później z walizką i tornistrem opuszczała
dworzec, szykując się do wejścia do autobusu razem z innymi muzykami. Potem patrzyła przez
szybę na miasto, gdy jechali do hotelu, gdzie młodzi muzycy mieli przebywać aż do koncertu –
pod czujnym okiem dwóch przedstawicieli konserwatorium, dwóch wysłanników WOKS-u,
attaché kulturalnego i trzech „przyzwoitek” zatrudnionych przez KGB…
Gdy akcja filmu przeniosła się z Paryża z powrotem do Casablanki, hrabia poszedł za jej
przykładem. Odsuwając na bok myśli o córce, śledził akcję, widząc kątem oka, jak Osip daje się
porwać problemom bohaterów.
Hrabia czerpał jednak szczególną przyjemność z zaangażowania przyjaciela w ostatnich
minutach filmu. Kiedy bowiem samolot do Lizbony był już w powietrzu, a major Strasser leżał
martwy na ziemi, kiedy kapitan Renault spojrzał na butelkę wody z Vichy, zmarszczył brwi,
wyrzucił ją do kosza i na dokładkę go kopnął, Osip Glebnikow, były pułkownik Armii
Czerwonej i wysoko postawiony członek partii, zsunąwszy się na krawędź krzesła, też spojrzał,
zmarszczył brwi, wyrzucił i kopnął.
Antagoniści w akcji
(absolucja)

– Dobry wieczór, witamy w Bojarskiej – zaczął hrabia po rosyjsku, gdy jasnowłosa


i niebieskooka para w średnim wieku spojrzała na niego znad kart dań.
– Mówi pan po angielsku? – spytał po angielsku mąż z wyraźną skandynawską kadencją.
– Dobry wieczór, witamy w Bojarskiej – przetłumaczył hrabia. – Mam na imię Aleksander
i dziś wieczorem będę państwa obsługiwał. Czy jednak zanim przedstawię specjalność naszej
kuchni, mogę państwu zaproponować aperitif?
– Chyba od razu złożymy zamówienie – odrzekł mąż.
– Właśnie dotarliśmy do hotelu po długiej podróży – wyjaśniła żona ze znużonym
uśmiechem.
Hrabia się zawahał.
– A skąd państwo przybywają, jeśli można spytać…?
– Z Helsinek – odparł lekko zniecierpliwiony mąż.
– Cóż, zatem tervetuloa Moskova – powiedział hrabia.
– Kiitos – odrzekła z uśmiechem żona.
– Skoro mają państwo za sobą długą podróż, dopilnuję, by bezzwłocznie zaserwowano
państwu pyszny posiłek. Zanim jednak przyjmę zamówienie, czy zechcieliby państwo podać mi
numer swojego pokoju…?

Już na początku hrabia zadecydował, że będzie musiał gwizdnąć kilka rzeczy Norwegowi,
Duńczykowi, Szwedowi albo Finowi. Teoretycznie nie było to wielkim wyzwaniem, ponieważ
goście ze Skandynawii dość często zatrzymywali się w Metropolu. Problem polegał na tym, że
zauważywszy kradzież, taki gość z pewnością natychmiast zawiadomiłby dyrektora hotelu, co
z kolei mogłoby doprowadzić do poinformowania władz, oficjalnego przesłuchania personelu,
być może nawet przeszukania pokojów i rozmieszczenia straży na dworcach kolejowych.
Kradzież musiała zatem nastąpić w ostatniej chwili. Tymczasem hrabia mógł jedynie trzymać
kciuki, by w krytycznym momencie w hotelu przebywał jakiś gość ze Skandynawii.
W ponurym skupieniu obserwował, jak 13 czerwca wymeldowuje się pewien sprzedawca ze
Sztokholmu. Później, 17 czerwca, pewien dziennikarz z Oslo został wezwany przez pracodawcę
z powrotem do kraju. Hrabia w niewybrednych słowach beształ się, że nie podjął działania
wcześniej. I oto, gdy pozostały mu zaledwie dwadzieścia cztery godziny, para zmęczonych
Finów przyszła do Bojarskiej i usiadła akurat przy jego stoliku.
Pozostawał jednak pewien drobny szkopuł: hrabia liczył, że przede wszystkim uda mu się
zdobyć paszport tego dżentelmena. A ponieważ większość obcokrajowców w Rosji nosiła
dokumenty przy sobie, nie mógł złożyć wizyty w apartamencie Finów nazajutrz rano, gdy pójdą
zwiedzać miasto. Musiał złożyć tę wizytę jeszcze tego samego dnia wieczorem – gdy wciąż będą
w środku.
Choć przyznajemy to bardzo niechętnie, los nie miewa faworytów. Jest bezstronny i ogólnie
rzecz biorąc, woli zachowywać pewną równowagę między prawdopodobieństwem sukcesu
i porażki we wszystkich naszych przedsięwzięciach. Zatem postawiwszy hrabiego przed trudną
koniecznością zwędzenia paszportu w ostatniej chwili, los zaoferował mu drobne pocieszenie:
o wpół do dziesiątej bowiem, gdy Aleksander Iljicz spytał Finów, czy zechcieliby spojrzeć na
kartę deserów, odmówili, wyjaśniając, że są wyczerpani i spragnieni snu.

Tuż po północy, kiedy Bojarską zamknięto i hrabia życzył dobrej nocy Andriejowi i Emilowi,
wspiął się po schodach na trzecie piętro, przeszedł do połowy korytarza, zdjął buty, a potem
używając klucza Niny, wślizgnął się w skarpetkach do apartamentu 322.
Wiele lat wcześniej, pod wpływem czaru rzuconego przez pewną aktorkę, hrabia przez
pewien czas zasilał szeregi niewidzialnych. Kiedy zatem wszedł na paluszkach do sypialni
Finów, wezwał Wenus, by spowiła go mgłą – tak jak swojego syna Eneasza, gdy ten snuł się
ulicami Kartaginy – aby jego kroki były ciche, bicie serca spokojne, a jego obecność w pokoju
zauważalna nie bardziej niż oddech.
Jako że był koniec czerwca, Finowie zaciągnęli zasłony, by odgrodzić się od blasku białych
nocy, lecz w miejscu zetknięcia się dwóch połaci materiału pozostała szczelina światła.
Korzystając z tej wąskiej smugi jasności, hrabia podszedł do łóżka i spojrzał na zarys śpiących
podróżników. Dzięki Bogu, mieli około czterdziestki. Gdyby byli o piętnaście lat młodsi, na
pewno by nie spali. Wróciliby chwiejnym krokiem z późnej kolacji na Arbacie, do której
zamówiliby dwie butelki wina, a teraz leżeliby w swoich ramionach. Gdyby byli piętnaście lat
starsi, przewracaliby się niespokojnie i wstawali dwa razy w ciągu nocy, żeby pójść do toalety.
Ale w wieku czterdziestu lat? Mieli wystarczający apetyt, by dobrze zjeść, wystarczającą
wstrzemięźliwość, żeby pić z umiarem, i wystarczającą mądrość, by uczcić nieobecność dzieci
porządnym wyspaniem się.
Hrabia w kilka minut znalazł paszport dżentelmena i sto pięćdziesiąt fińskich marek
w komodzie, przeszedł na paluszkach przez salon i wyślizgnął się na pusty korytarz.
Prawdę mówiąc, korytarz tak opustoszał, że nie było na nim nawet jego butów.
– Niech to diabli – mruknął. – Widocznie nocna zmiana zabrała je do czyszczenia.
Po całej litanii wyrzutów pod swoim adresem hrabia pocieszył się tym, że nazajutrz Finowie
z całą pewnością zwrócą jego buty w recepcji, która dołączy je do hotelowej kolekcji
zapodzianego dobytku o nieznanym pochodzeniu. Wspinając się po schodach dzwonnicy,
pocieszył się jeszcze tym, że cała reszta przebiegła zgodnie z planem. Jutro o tej porze… –
pomyślał, otwierając drzwi… i wtedy ujrzał Laufra siedzącego przy biurku wielkiego księcia.
Co dość oczywiste, w pierwszym odruchu hrabia zareagował na ten widok oburzeniem. Ten
księgowy rozbieżności, ten zdzieracz etykiet z butelek win nie tylko wszedł do jego kwatery bez
zaproszenia, lecz także oparł łokcie na naznaczonej wgłębieniami powierzchni, na której niegdyś
spisywano przekonujące argumenty dla mężów stanu i wyjątkowe rady dla przyjaciół. Hrabia
otworzył usta, by zażądać wyjaśnień, lecz nagle zobaczył, że szuflada jest otwarta, a w dłoni
Laufra spoczywa kartka.
Listy, przypomniał sobie z przerażeniem.
Och, gdyby chodziło tylko o listy…
Może i starannie spisane wyrazy sympatii i przyjaźni nie są częste wśród kolegów z pracy,
lecz trudno je uznać za coś podejrzanego. Człowiek ma wszelkie prawo – i pewien obowiązek –
komunikować przyjaciołom swoją życzliwość. Laufer nie trzymał jednak żadnego z napisanych
niedawno listów. Była to pierwsza mapa z bedekera – ta, na której hrabia nakreślił jaskrawą,
czerwoną linię przebiegającą przez avenue George V i łączącą Palais Garnier z amerykańską
ambasadą.
Choć z drugiej strony nie miało chyba znaczenia, czy Laufer trzyma list, czy mapę. Gdy
bowiem odwrócił się na dźwięk otwieranych drzwi, zauważył, jak oburzenie na twarzy hrabiego
ustępuje miejsca przerażeniu – co potwierdzało winę, jeszcze zanim rzucono oskarżenie.
– Kierowniku sali – powiedział Laufer, jakby zdziwił go widok hrabiego w jego własnym
pokoju. – Faktycznie jest pan człowiekiem o szerokich zainteresowaniach: wino… kuchnia…
ulice Paryża…
– Tak – odrzekł hrabia, próbując odzyskać panowanie nad sobą. – Czytałem ostatnio trochę
Prousta i dlatego przypominałem sobie przebieg ulic w dzielnicach tego miasta.
– Oczywiście – powiedział Laufer.
Okrucieństwo wie, że żadne spektakle nie są mu potrzebne. Może być tak spokojne i ciche,
jak mu się żywnie podoba. Może bądź to westchnąć lub lekko pokręcić z niedowierzaniem
głową, bądź też współczująco przeprosić za to, co niechybnie przyjdzie mu zrobić. Może się
poruszać powoli, metodycznie, nieuchronnie. Dlatego Laufer, delikatnie odłożywszy mapę na
poznaczoną wgłębieniami powierzchnię biurka wielkiego księcia, wstał z krzesła, przeszedł
przez pokój i bez słowa minął hrabiego.

Jakie myśli przepływały przez głowę Laufra, gdy schodził pięć pięter niżej, z poddasza na
parter? Co wtedy czuł?
Być może triumfował. Ponad trzydzieści lat temu został zlekceważony przez hrabiego, więc
być może teraz odczuwał przyjemność towarzyszącą pokazaniu temu pretensjonalnemu
człowiekowi renesansu, gdzie jest jego miejsce. Albo może był zadowolony z siebie. Może
towarzysz Leplewski był tak oddany braterstwu proletariatu (z którego się wywodził), że trwanie
„byłego człowieka” w nowej Rosji raniło jego poczucie sprawiedliwości. A może odczuwał po
prostu chłodną satysfakcję zazdrośnika. Ci, którzy mieli problemy w szkole albo z trudem
zawierali przyjaźnie w młodości, zawsze bowiem z goryczą spoglądają na tych, którym życie
zdaje się przychodzić bez trudu.
Triumf, zadowolenie z siebie, satysfakcja – któż mógłby zgadnąć? Otworzywszy jednak
drzwi swojego gabinetu, Laufer prawie na pewno przeżył wstrząs. Adwersarz, którego zaledwie
przed kilkoma minutami zostawił na poddaszu, siedział teraz bowiem przy jego biurku,
trzymając w ręku pistolet.

Jak to możliwe?
Gdy Laufer wyszedł z pokoju hrabiego, Aleksander Iljicz zastygł bez ruchu pod gradem
emocji – wściekłości, niedowierzania, pretensji do samego siebie i strachu. Zamiast spalić mapę,
niczym głupiec wsunął ją do szuflady. Pół roku niezwykle starannego planowania
i drobiazgowego realizowania planu przekreślił jednym fałszywym ruchem. Co gorsza, naraził
Zofię na niebezpieczeństwo. Jaką cenę przyszłoby jej zapłacić za jego niedbalstwo?
Nawet jeśli hrabia zastygł bez ruchu, trwało to tylko pięć sekund. Owe całkowicie
zrozumiałe odczucia, które groziły pozbawieniem jego serca całej krwi, rychło bowiem ustąpiły
miejsca pewnemu postanowieniu.
Hrabia obrócił się na pięcie, podszedł do schodów dzwonnicy i nasłuchiwał, dopóki Laufer
nie znalazł się dwa piętra niżej. Nadal w skarpetkach, ruszył w ślad za nim, lecz gdy dotarł na
piąte piętro, wyszedł z dzwonnicy, pobiegł korytarzem i popędził po głównych schodach,
zupełnie jak trzynastoletnia Zofia.
Jakby wciąż spowijała go mgła, wynurzył się ze schodów, pognał przez hol i niezauważony
przez nikogo, wszedł do części hotelu zarezerwowanej dla kierownictwa. Dotarłszy jednak do
drzwi Laufra, odkrył, że są zamknięte na klucz. Wzywając imienia Pana Boga nadaremno, hrabia
z ulgą poklepał się po kieszonce kamizelki. Nadal miał tam bowiem klucz Niny. Wszedł do
środka, ponownie zamknął drzwi i podszedł do ściany, gdzie miejsce szezlonga pana Haleckiego
zajęły szafy na dokumenty. Licząc od portretu Karola Marksa, położył dłoń na środku drugiego
panelu z prawej, popchnął i skrytka się otworzyła. Wydobył z niej inkrustowane pudełko,
postawił je na biurku i uniósł wieczko.
– Po prostu cudowne – powiedział.
Następnie, usiadłszy na krześle dyrektora, hrabia wyjął dwa pistolety, naładował je i czekał.
Przypuszczał, że od otwarcia drzwi dzielą go tylko sekundy, lecz wykorzystał je najlepiej, jak
umiał, by zapanować nad oddechem, spowolnić łomoczące serce i uspokoić nerwy, tak że gdy
klucz Laufra obrócił się w zamku, hrabia był już niewzruszony jak zabójca.
Widok hrabiego za biurkiem okazał się tak niespodziewany, że Laufer zamknął za sobą
drzwi, zanim w ogóle zauważył jego obecność. Jeśli jednak każdy człowiek ma swoje mocne
strony, jedną z mocnych stron Laufra było to, że nigdy nie oddalał się bardziej niż o krok od
małostkowego protokołu i wrodzonego poczucia wyższości.
– Kierowniku sali – powiedział niemal rozdrażniony – nie macie czego szukać w tym
gabinecie. Nalegam, byście go natychmiast opuścili.
Hrabia uniósł jeden z pistoletów.
– Niech pan siada.
– Jak śmiecie!
– Niech pan siada – powtórzył wolniej hrabia.
Laufer pierwszy byłby gotów przyznać, że nie ma doświadczenia z bronią palną. Prawdę
mówiąc, ledwie odróżniał rewolwer od półautomatu. Każdy głupiec mógł jednak zauważyć, że
pistolet, który trzymał hrabia, był zabytkiem. Eksponatem muzealnym. Osobliwością.
– Nie pozostawiacie mi innego wyjścia, jak tylko zawiadomić władze – powiedział.
Następnie podszedł do biurka i podniósł słuchawkę jednego ze swoich dwóch telefonów.
Hrabia odsunął pistolet od Laufra, skierował go w stronę portretu Stalina i strzelił byłemu
premierowi między oczy.
Wstrząśnięty hukiem albo świętokradztwem, Laufer odskoczył do tyłu i wypuścił słuchawkę,
tak że upadła ze stukotem.
Hrabia uniósł drugi pistolet na wysokość piersi Laufra.
– Niech pan siada – powtórzył.
Tym razem Laufer usłuchał.
Hrabia wstał, wciąż mierząc z drugiego pistoletu w klatkę piersiową Laufra. Odłożył
słuchawkę na widełki. Minął krzesło, na którym siedział jego przełożony, i zamknął drzwi na
klucz. Potem wrócił na miejsce za biurkiem.
Dwaj mężczyźni milczeli, a Laufer usiłował odzyskać poczucie wyższości.
– Cóż, kierowniku sali, wygląda na to, że pod groźbą użycia siły udało wam się mnie tu
zatrzymać wbrew mojej woli. Co teraz zamierzacie?
– Zaczekamy.
– Na co?
Hrabia nie odpowiedział.
Po chwili zaczął dzwonić jeden z telefonów. Laufer instynktownie sięgnął po słuchawkę,
lecz hrabia pokręcił głową. Dzwonek zabrzmiał jedenaście razy i zamilkł.
– Jak długo zamierzacie mnie tu trzymać? – dopytywał się Laufer. – Przez godzinę? Dwie?
Do rana?
Było to dobre pytanie. Hrabia rozejrzał się w poszukiwaniu zegara, lecz nie zdołał go
znaleźć.
– Niech mi pan da swój zegarek – powiedział.
– Słucham?
– Słyszał pan.
Laufer zdjął z ręki zegarek i rzucił go na biurko. Ogólnie rzecz biorąc, hrabia nie popierał
pozbawiania ludzi dobytku pod groźbą użycia broni palnej, lecz choć przez wiele lat szczycił się
tym, że nie zważa na drugą wskazówkę, teraz czas nabrał dla niego wielkiego znaczenia.
Zegarek Laufra (prawdopodobnie spieszący się o pięć minut, by dyrektor nigdy nie spóźnił
się do pracy) wskazywał już prawie pierwszą w nocy. Z pewnością kilkoro gości hotelowych nie
wróciło jeszcze z późnej kolacji, w barze zostało jeszcze paru maruderów, trwało sprzątanie
Piazzy i odkurzanie holu. Hrabia wiedział jednak, że o wpół do trzeciej w każdym zakątku
hotelu będzie już cicho.
– Niech pan usiądzie wygodnie – powiedział. Potem, by umilić sobie upływ czasu, zaczął
gwizdać fragment Così fan tutte Mozarta. Mniej więcej w drugiej części zauważył, że Laufer
lekceważąco się uśmiecha.
– Chce pan coś powiedzieć? – spytał go.
Lewy kącik ust Laufra zadrżał.
– Ech, tacy jak wy – odrzekł szyderczo. – Zawsze jesteście przekonani o słuszności swoich
działań. Jakby sam Bóg był pod takim wrażeniem waszych wyszukanych manier i uroczego
sposobu wyrażania się, że pobłogosławił was, pozwalając wam robić, co wam się podoba. Cóż
za próżność.
Laufer wydał z siebie dźwięk, który w jego domu musiał uchodzić za śmiech.
– Mieliście swój czas – ciągnął. – Mieliście okazję, żeby tańczyć ze swoimi złudzeniami
i działać bezkarnie. Ale wasza mała orkiestra przestała grać. Cokolwiek teraz mówicie albo
robicie, cokolwiek myślicie, nawet jeśli odbywa się to o drugiej albo trzeciej w nocy za
zamkniętymi drzwiami, ujrzy światło dzienne. A kiedy to się stanie, zostaniecie pociągnięci do
odpowiedzialności.
Hrabia wysłuchał Laufra ze szczerym zainteresowaniem i lekkim zaskoczeniem. Tacy jak
on? Pobłogosławieni przez Boga, który pozwolił im robić, co im się podoba? Tańczący ze
swoimi złudzeniami? Hrabia nie miał pojęcia, o czym Laufer mówi. Przebywał przecież
w areszcie domowym w Metropolu przez ponad połowę życia. Prawie się uśmiechnął i już miał
rzucić jakiś żart na temat wielkiej wyobraźni małych ludzi – spoważniał jednak, gdy usłyszał, jak
zadowolony z siebie Laufer zapewnia go, że wszystko „ujrzy światło dzienne”.
Przeniósł wzrok na szafy z dokumentami, których stało tam już pięć.
Z lufą pistoletu nadal wymierzoną w Laufra podszedł do szaf i spróbował wysunąć lewą
górną szufladę. Była zamknięta.
– Gdzie jest klucz?
– Nic, co tam jest, nie powinno was interesować. To moje prywatne akta.
Hrabia podszedł do biurka i otworzył szuflady. O dziwo okazały się puste.
Gdzie ktoś taki jak Laufer trzymałby klucz do swoich prywatnych akt? Przy sobie, rzecz
jasna.
Hrabia wyszedł zza biurka i stanął nad Laufrem.
– Może mi pan dać ten klucz – powiedział – albo mogę go panu zabrać. Trzeciej możliwości
nie ma.
Gdy Laufer podniósł głowę z miną wyrażającą lekkie oburzenie, zobaczył, że hrabia uniósł
stary pistolet z wyraźnym zamiarem uderzenia go nim w głowę. Laufer wyjął z kieszeni
kółeczko z kluczami i rzucił je na biurko.
Już kiedy lądowały, tworząc bezładną kupkę, hrabia zauważył, że w Laufrze zaszła pewna
zmiana. Nagle stracił poczucie wyższości, jakby dotąd zapewniały mu je wyłącznie te klucze.
Hrabia sięgnął po kółeczko, znalazł najmniejszy z nich i otworzył kolejno wszystkie szuflady
w szafach na dokumenty.
W pierwszych trzech znajdowała się uporządkowana kolekcja raportów z działalności hotelu:
przychody, obłożenie, liczba personelu, koszty utrzymania, raporty z inwentaryzacji i – tak, tak –
rozbieżności. Dokumenty w pozostałych szafach dotyczyły jednak poszczególnych osób. Oprócz
tych poświęconych różnym gościom, którzy mieszkali w hotelu w ciągu tych wszystkich lat,
były tam ułożone w porządku alfabetycznym teczki członków personelu. Arkadego, Wasilija,
Andrieja i Emila. Nawet Mariny. Hrabiemu wystarczyło jedno spojrzenie, by odgadnąć ich
zawartość. Był to staranny spis ludzkich wad, odnotowanych przypadków opieszałości,
impertynencji, niezadowolenia, pijaństwa, lenistwa i pożądania. W zasadzie nie można było
uznać zawartości tych teczek za zmyśloną czy pozbawioną trafności. Bez wątpienia wszystkie
wspomniane osoby w tej lub innej chwili uległy ludzkim słabościom. Dla każdej z nich hrabia
byłby jednak w stanie stworzyć pięćdziesiąt razy grubszą teczkę ze spisem cnót. Wyjął akta
swoich przyjaciół i rzucił je na biurko, po czym znowu podszedł do szaf i jeszcze raz sprawdził
pod literą R. Gdy znalazł własną teczkę, z zadowoleniem odkrył, że należy do tych
najgrubszych.
Spojrzał na swój zegarek (czy raczej na zegarek Laufra). Było wpół do trzeciej: nastała
godzina duchów. Hrabia ponownie załadował pierwszy pistolet i wetknął go sobie za pasek,
a drugi wymierzył w Laufra.
– Pora iść – powiedział, po czym machnął lufą w stronę teczek na biurku. – To pańska
własność, pan będzie je niósł.
Laufer bez sprzeciwu podniósł akta.
– Dokąd idziemy?
– Niedługo się pan dowie.
Hrabia poprowadził Laufra obok pustych biur ku sąsiadującej z nimi klatce schodowej,
a potem dwa piętra w dół pod poziom ulicy.
Mimo całej przesadnej skrupulatności, z jaką Laufer wykonywał swoją pracę w hotelu,
najwyraźniej nigdy nie był w piwnicy. Przechodząc przez drzwi na końcu schodów, rozejrzał się
z mieszaniną strachu i obrzydzenia.
– Pierwszy przystanek – powiedział hrabia, otwierając ciężkie stalowe drzwi prowadzące do
kotłowni. Laufer się zawahał, więc hrabia trącił go lufą pistoletu. – Tam. – Wyjął z kieszeni
chusteczkę i otworzył drzwiczki pieca. – Wrzucaj pan – polecił.
Laufer bez słowa wrzucił teczki w płomienie. Być może z powodu bliskości pieca, a być
może z powodu zmęczenia po zniesieniu sterty akt dwa piętra niżej, zaczął się pocić, co zwykle
mu się nie zdarzało.
– Chodźmy – powiedział hrabia. – Następny przystanek.
Gdy wyszli z kotłowni, hrabia skierował Laufra korytarzem w stronę gabinetu osobliwości.
– Tutaj. Na dolnej półce. Niech pan weźmie tę czerwoną książeczkę.
Laufer wykonał polecenie i podał hrabiemu przewodnik Baedekera po Finlandii.
Hrabia skinął głową, dając do zrozumienia, że idą w głąb piwnicy. Laufer był już teraz
zupełnie blady i kilka kroków dalej można było odnieść wrażenie, że za chwilę ugną się pod nim
nogi.
– Jeszcze tylko kawałek – zachęcił go hrabia. Po chwili znaleźli się przed niebieskimi
drzwiami.
Hrabia wyjął z kieszeni klucz Niny i otworzył je.
– Do środka – powiedział.
Laufer wszedł do środka i się odwrócił.
– Co zamierzacie ze mną zrobić?
– Nie zamierzam nic z panem zrobić.
– Więc kiedy po mnie wrócicie?
– Nigdy po pana nie wrócę.
– Nie możecie mnie tu zostawić – powiedział Laufer. – Mogą minąć całe tygodnie, zanim
ktoś mnie znajdzie!
– Towarzyszu Leplewski, bierzecie udział w zebraniach Bojarskiej. Gdybyście na ostatnim
z nich słuchali uważnie, pamiętalibyście, że we wtorek wieczorem w sali balowej odbywa się
bankiet. Na pewno ktoś was wtedy znajdzie.
Po tych słowach hrabia zamknął na klucz drzwi, za którymi przepych czekał na właściwy
moment.
Pewnie doskonale się zrozumieją, pomyślał hrabia.

Gdy hrabia wszedł na schody dzwonnicy z poziomu głównego holu, była trzecia nad ranem.
Wspinając się, z ulgą myślał o tym, że cudem mu się upiekło. Sięgnął do kieszeni, wyjął z niej
skradziony paszport i fińskie marki, po czym włożył je do bedekera. Gdy jednak pokonał zakręt
na czwartym piętrze, po kręgosłupie przebiegł mu dreszcz. Tuż nad sobą ujrzał bowiem ducha
jednookiego kota. Przycupnięte wysoko zwierzę spojrzało na „byłego człowieka”, który stał
przed nim bez butów, z pistoletami za paskiem i skradzionymi przedmiotami w ręku.
Podobno admirał lord Nelson, straciwszy oko w bitwie nad Nilem w 1798 roku, trzy lata
później, podczas bitwy pod Kopenhagą, przyłożył teleskop do pustego oczodołu, gdy dowódca
dał sygnał do odwrotu – a potem kontynuował atak, dopóki duńska marynarka wojenna nie
wyraziła gotowości podjęcia rokowań pokojowych.
Choć była to ulubiona historia wielkiego księcia, często przytaczana młodemu hrabiemu jako
przykład mężnej wytrwałości w obliczu marnych szans, hrabia zawsze powątpiewał w jej
prawdziwość. Bo przecież w trakcie konfliktów zbrojnych fakty są równie podatne na
uszkodzenia jak okręty i ludzie, a może nawet bardziej. Mimo to na początku letniego przesilenia
w 1954 roku jednooki kot z Metropolu spojrzał pustym oczodołem na nieuczciwie zdobyte łupy
hrabiego i nie wyraziwszy najmniejszego rozczarowania, zniknął na schodach.
Apoteozy

Mimo że hrabia poszedł spać o czwartej nad ranem, 21 czerwca wstał o zwykłej porze. Zrobił
pięć przysiadów, pięć skłonów i wziął pięć głębokich oddechów. Na śniadanie wypił kawę, zjadł
herbatnika i codzienną porcję owoców (tym razem jagody), a potem zszedł na dół, by poczytać
gazety i pogawędzić z Wasilijem. Obiad zjadł w Piazzy. Po południu złożył wizytę w pracowni
Mariny. Ponieważ był to jego dzień wolny, o siódmej wypił aperitif w Szalapinie, gdzie z zawsze
czujnym Audriusem zachwycał się nadejściem lata. A o ósmej zjadł kolację przy stoliku numer
dziesięć w Bojarskiej. Słowem, traktował ten dzień jak każdy inny. Tylko że gdy o dziesiątej
wyszedł z restauracji, powiedziawszy Nadii, że wzywa ją dyrektor, wślizgnął się do pustej
szatni, by pożyczyć płaszcz przeciwdeszczowy i fedorę od amerykańskiego dziennikarza
Salisbury’ego.
Wróciwszy na szóste piętro, wydobył z dna swojej starej walizy plecak, który nosił
w 1918 roku podczas podróży z Paryża do Leniwejgodziny. Podobnie jak wtedy, tym razem
także zamierzał zabrać tylko to, co najpotrzebniejsze. To znaczy trzy zmiany garderoby,
szczoteczkę i pastę do zębów, Annę Kareninę, dzieło Miszki i wreszcie butelkę Châteauneuf-du-
Pape, którą zamierzał wypić 14 czerwca 1963 roku – w dziesiątą rocznicę śmierci starego
przyjaciela.
Pozbierawszy swoje rzeczy, po raz ostatni zajrzał do gabinetu. Przed laty powiedział już
adieu całemu swojemu domowi. Kilka lat później powiedział adieu apartamentowi. Teraz miał
powiedzieć adieu pokojowi liczącemu niespełna dziesięć metrów kwadratowych. Było to bez
wątpienia najmniejsze pomieszczenie, jakie zajmował w ciągu swojego życia, a mimo to jakoś
tak się złożyło, że właśnie w tych czterech ścianach mieścił się cały jego świat. Z tą myślą hrabia
uchylił kapelusza przed portretem Heleny i wyłączył światło.

Podczas gdy Aleksander Iljicz zmierzał w stronę holu, Zofia kończyła występ na scenie Salle
Pleyel w Paryżu. Wstając od fortepianu, odwróciła się do publiczności niemal ze zdumieniem –
ilekroć bowiem występowała, gra pochłaniała ją tak bardzo, że zwykle zapominała, iż
ktokolwiek jej słucha. Ponieważ jednak na dźwięk oklasków odzyskała zmysły, nie zapomniała
o tym, by z wdziękiem wskazać orkiestrę i dyrygenta, a potem ukłoniła się po raz ostatni.
Zaraz po zejściu ze sceny otrzymała oficjalne gratulacje od attaché kulturalnego, a dyrektor
Wawiłow serdecznie ją uściskał. Powiedział, że był to najwspanialszy z jej dotychczasowych
występów. Potem jednak obaj mężczyźni znowu skupili się na scenie, gdzie wybitnie uzdolniony
skrzypek właśnie zajmował miejsce przed dyrygentem. W sali zapadła taka cisza, że wszyscy
zgromadzeni mogli usłyszeć stukanie pałeczki dyrygenta. Potem, po tej uniwersalnej chwili
zawieszenia, muzycy zaczęli grać i Zofia skierowała się do garderoby.
Orkiestra konserwatorium wykonywała koncert Dworzaka w nieco ponad trzydzieści minut.
Zofia zamierzała dotrzeć do wyjścia w piętnaście.
Wzięła tornister i ruszyła prosto do jednej z toalet zarezerwowanych dla muzyków.
Zamknąwszy za sobą drzwi, zdjęła buty i piękną niebieską suknię, którą uszyła jej Marina.
Zdjęła naszyjnik od Anny i rzuciła go na suknię. Włożyła spodnie i koszulę z oksfordzkiej
bawełny, którą jej ojciec zwędził włoskiemu dżentelmenowi. Potem, spojrzawszy w małe lustro
nad umywalką, wyjęła nożyczki, które dostała od papy, i zaczęła obcinać sobie włosy.
Małe narzędzie w kształcie czapli białej, tak cenione przez siostrę jej ojca, najwyraźniej
zostało stworzone do podcinania, a nie do obcinania. Kółeczka wrzynały się w knykcie kciuka
i palca wskazującego Zofii, gdy bezskutecznie próbowała pozbywać się pasm włosów. Po jej
twarzy zaczęły płynąć łzy frustracji. Zamknęła oczy i wzięła oddech. Nie ma na to czasu,
pomyślała. Otarła łzy grzbietem dłoni i zaczęła od nowa – obcinała mniejsze pasma, posuwając
się systematycznie wokół głowy.
Gdy skończyła, zgarnęła włosy rękami i spuściła je w toalecie, tak jak polecił jej ojciec.
Potem z bocznej kieszonki tornistra wyjęła czarną buteleczkę, której niegdyś używał fryzjer
z Metropolu, by farbować pierwsze nitki siwizny pojawiające się w brodach klientów. Do
zakrętki był przymocowany pędzelek. Biorąc do ręki pasemko białych włosów, które
definiowało jej wygląd, odkąd skończyła trzynaście lat, Zofia pochyliła się nad umywalką
i starannie przeciągała po nim farbą, aż stało się równie czarne jak reszta jej włosów.
Gdy skończyła, włożyła buteleczkę i nożyczki z powrotem do tornistra. Wyjęła czapkę
Włocha i położyła ją na umywalce. Następnie skupiła się na stercie ubrań na podłodze –
i właśnie wtedy zdała sobie sprawę, że nie pomyśleli o butach. Miała wyłącznie elegancką parę
czółenek na wysokim obcasie, które Anna pomogła jej wybrać przed rokiem na konkurs
w konserwatorium. Nie widząc innego wyjścia, wyrzuciła je do kosza.
Sięgnęła po suknię i naszyjnik, by ich także się pozbyć. Owszem, Marina uszyła suknię,
a Anna dała jej naszyjnik, lecz Zofia nie mogła ich ze sobą zabrać – co do tego jej ojciec nie
pozostawił żadnych wątpliwości. Gdyby z jakiegoś powodu ją zatrzymano i przeszukano jej
tornister, te eleganckie damskie atrybuty natychmiast by ją zdradziły. Zofia przez chwilę się
wahała, po czym wepchnęła do kosza suknię razem z butami, lecz naszyjnik wsunęła do
kieszeni.
Zamknęła tornister i zarzuciła go sobie na plecy, mocno naciągnęła czapkę na głowę,
otworzyła drzwi łazienki i zaczęła nasłuchiwać. Dźwięk skrzypiec przybierał na sile,
sygnalizując koniec trzeciej części. Wychodząc z łazienki, odwróciła się od garderób
i skierowała ku tylnej części budynku. Gdy przechodziła dokładnie za sceną, muzyka zabrzmiała
głośniej. Potem, przy pierwszych dźwiękach ostatniej części, Zofia wyszła tylnymi drzwiami
i boso ruszyła w noc.

Idąc szybko, lecz nie biegnąc, okrążyła Salle Pleyel i skierowała się ku rue du Faubourg Saint-
Honoré, gdzie było dobrze oświetlone wejście na salę koncertową. Przeszła przez ulicę, ukryła
się w jakichś drzwiach i zdjęła czapkę Włocha. Wyjęła ze środka mapkę, którą jej ojciec wyciął
z bedekera i złożył do wielkości pudełka zapałek. Rozkładając ją, zwróciła się w odpowiednią
stronę i zaczęła podążać za czerwoną linią, pokonując pół kwartału wzdłuż Faubourg Saint-
Honoré, idąc po avenue Hoche do Łuku Triumfalnego, a potem skręcając w lewo na Pola
Elizejskie, skąd ruszyła ku placowi Zgody.
Rysując tę zygzakowatą kreskę od drzwi Salle Pleyel do amerykańskiej ambasady, hrabia nie
wybrał najkrótszej drogi. Ta oznaczałaby pokonanie dziesięciu przecznic wzdłuż Faubourg
Saint-Honoré. Hrabia chciał jednak, by Zofia jak najszybciej oddaliła się od sali koncertowej.
Pokonanie okrężnej drogi zajmowało zaledwie kilka minut więcej, lecz umożliwiało
dziewczynie rozpłynięcie się w anonimowości Pól Elizejskich – w dalszym ciągu dając jej
wystarczająco dużo czasu, by dotarła do ambasady, zanim ktoś odkryje jej nieobecność.
Układając ten plan, hrabia nie wziął jednak pod uwagę wrażenia, jakie robi na
dwudziestojednoletniej dziewczynie widok Łuku Triumfalnego i Luwru w wieczornej iluminacji.
To prawda, Zofia widziała je już poprzedniego dnia, razem z mnóstwem innych miejsc, lecz tak
jak przypuszczał hrabia, oglądała je tylko przez okno autokaru. Zupełnie inaczej było je
zobaczyć na początku lata, mając jeszcze w uszach brawa publiczności, gdy zmieniło się wygląd
i uciekło w noc…
Choć w klasycystycznej tradycji nie ma muzy architektury, możemy się chyba zgodzić, że
w odpowiednich okolicznościach widok budynku potrafi wryć się w pamięć, wywołać uczucia,
a nawet odmienić czyjeś życie. Dlatego poświęcając minuty, których nie miała w nadmiarze,
Zofia przystanęła na placu Zgody i powoli obróciła się dookoła, jakby doznała olśnienia.
W przeddzień wyjazdu z Moskwy, gdy wyraziła zaniepokojenie tym, czego oczekiwał od
niej ojciec, hrabia próbował dodać jej otuchy, dzieląc się z córką pewną myślą. Powiedział, że
naszym życiem kieruje niepewność, często zniechęcająca, a nawet destrukcyjna. Jeśli jednak
wytrwamy i zachowamy szlachetne serce, możemy zostać nagrodzeni chwilą najwyższej
jasności – momentem, w którym wszystko, co nas spotkało, nagle okazuje się koniecznym
ciągiem zdarzeń, a my stajemy u progu nowego, śmiałego życia, które od początku było nam
pisane.
Gdy ojciec to mówił, brzmiało to tak dziwacznie, tak górnolotnie, że ani trochę nie uspokoiło
Zofii. Obracając się jednak na placu Zgody, widząc Łuk Triumfalny, wieżę Eiffla, Tuileries,
samochody i vespy pędzące wokół wielkiego obelisku, pojęła, co próbował jej powiedzieć.

– Wyglądała tak przez cały wieczór?


Richard Vanderwhile, stojąc w swoim apartamencie w ambasadzie, właśnie zauważył
w lustrze w sypialni, że ma przekrzywioną muchę. Przechyliła się pod kątem dwudziestu pięciu
stopni.
– Twoja mucha zawsze tak wygląda, kochanie.
Wstrząśnięty Richard spojrzał na żonę.
– Zawsze?! Dlaczego nigdy mi o tym nie wspomniałaś, na Boga?
– Bo uważam, że nadaje ci to zawadiacki wygląd.
Pokiwawszy głową jak ktoś, kto jest skłonny przystać na „zawadiacki wygląd”, Richard
jeszcze raz spojrzał w lustro, po czym poluzował muchę, powiesił smoking na oparciu krzesła
i już miał zaproponować kieliszeczek przed snem, gdy rozległo się pukanie do drzwi. Był to
attaché Richarda.
– O co chodzi, Billy?
– Przepraszam, że niepokoję o tak późnej porze, ale pyta o pana jakiś młody mężczyzna.
– Młody mężczyzna?
– Tak. Wygląda na to, że chce poprosić o azyl…
Richard uniósł brwi.
– Azyl?
– Nie jestem pewny. Ale przyszedł boso.
Państwo Vanderwhile’owie wymienili spojrzenia.
– Cóż, w takim razie chyba powinniśmy zaprosić go do środka.
Po chwili attaché wrócił z młodym mężczyzną w kaszkiecie, który rzeczywiście był bosy.
Okazując szacunek, ale i zdenerwowanie, młodzieniec zdjął czapkę i obiema rękami przyciskał
ją do brzucha.
– Billy – odezwała się pani Vanderwhile – to nie jest młody mężczyzna.
Attaché zrobił wielkie oczy.
– A niech mnie – powiedział Richard. – Toż to Zofia Rostow.
Zofia uśmiechnęła się z ulgą.
– Dobry wieczór, panie Vanderwhile.
Richard powiedział swojemu attaché, że może już iść, po czym z uśmiechem podszedł do
Zofii i ujął ją za łokcie.
– Niech no ci się przyjrzę. – Nie wypuszczając dziewczyny, odwrócił się do żony. – A nie
mówiłem, że jest piękna?
– Mówiłeś – potwierdziła pani Vanderwhile z uśmiechem.
Lecz z punktu widzenia Zofii piękna była raczej pani Vanderwhile.
– Co za wspaniała niespodzianka – powiedział Richard.
– Nie… nie spodziewali się mnie państwo? – spytała nieśmiało Zofia.
– Oczywiście, że się spodziewaliśmy! Ale twojemu ojcu bardzo spodobały się te wszystkie
sekrety. Zapewnił mnie, że się zjawisz, lecz nie chciał powiedzieć, kiedy, gdzie ani jak. A już
z pewnością nie uprzedził, że przybędziesz jako bosonogi chłopak. – Richard wskazał tornister
Zofii. – To wszystko, co ze sobą wzięłaś?
– Obawiam się, że tak.
– Jesteś głodna? – spytała pani Vanderwhile.
Zanim Zofia zdążyła odpowiedzieć, wtrącił się Richard:
– Oczywiście, że jest głodna. Sam jestem głodny, a właśnie wróciłem z kolacji. Posłuchaj,
kochanie: pójdź poszukać jakiegoś ubrania dla Zofii, a my tu sobie pogawędzimy. Potem
wszyscy możemy się spotkać w kuchni.
Gdy pani Vanderwhile poszła po ubrania, Richard zaprowadził Zofię do swojego gabinetu
i usiadł na krawędzi biurka.
– Zofio, nie masz pojęcia, jak się cieszymy, że tu jesteś. Wprawdzie szczerze nie znoszę
zajmowania się obowiązkami przed oddaniem się przyjemnościom, ale przypuszczam, że kiedy
siądziemy do posiłku, będziemy chcieli słuchać wyłącznie o twoich przygodach. Dlatego zanim
pójdziemy do kuchni, muszę spytać o coś, co – jak wspomniał twój ojciec – będziesz dla mnie
miała…
Zofia wyglądała na zawstydzoną.
– Ojciec powiedział, że najpierw dostanę coś od pana…
Richard się roześmiał i klasnął.
– Masz rację! Zupełnie zapomniałem.
Podszedł do jednego z regałów. Stanął na palcach, sięgnął ku najwyższej półce i zdjął z niej
coś, co wyglądało jak ogromna książka – okazało się jednak pakunkiem owiniętym w szary
papier. Richard z hukiem położył go na biurku.
W odpowiedzi Zofia sięgnęła do tornistra.
– Zanim cokolwiek mi dasz – ostrzegł ją Richard – chyba powinnaś się upewnić, czy to jest
to, czego się spodziewasz…
– Och, tak. Rozumiem.
– Zresztą – dodał – sam umieram z ciekawości.
Zofia podeszła do Richarda, stanęła przy biurku, rozwiązała sznurek i rozsunęła papier.
W środku znajdowało się stare wydanie Prób Montaigne’a.
– Cóż – westchnął nieco zawiedziony Richard – staremu Francuzowi należy się uznanie. Jest
znacznie cięższy niż Adam Smith albo Platon. Naprawdę nigdy bym się nie domyślił.
Po chwili jednak Zofia otworzyła książkę, odsłaniając prostokątny otwór wycięty
w kartkach, w którym umieszczono osiem stosików złotych monet.
– Oczywiście – powiedział Richard.
Zofia zamknęła książkę i zawiązała sznurek. Potem zdjęła tornister, wyłożyła jego zawartość
na krzesło i opróżniony podała Richardowi.
– Ojciec mówił, żeby przeciął pan szew przy górnej części szelek.
Rozległo się pukanie do drzwi i pani Vanderwhile wsunęła głowę do gabinetu.
– Zofio, chcę ci pokazać trochę ubrań. Jesteś gotowa?
– Doskonałe wyczucie czasu – powiedział Richard, kiwnąwszy głową do Zofii. – Za chwilę
do was dołączę.
Gdy został sam, wyjął scyzoryk z kieszeni. Wysunął ostrze i ostrożnie przeciął szew, którym
z wprawą przyszyto szelki tornistra. W wąskiej szczelinie biegnącej z tyłu wzdłuż jednego z nich
znalazł wsuniętą ciasno zrolowaną karteczkę.
Wyjął ją z kryjówki, usiadł i rozłożył na biurku. Na samej górze znajdował się schemat
zatytułowany „Wspólna kolacja Rady Ministrów i Prezydium, 11 czerwca 1954”. Przedstawiał
wydłużone U z wypisanymi wokół czterdziestoma sześcioma nazwiskami. Pod każdym widniało
stanowisko danej osoby i trzywyrazowy opis jej charakteru. Na odwrocie zawarto szczegółową
relację ze wspomnianej kolacji.
Hrabia wspomniał oczywiście o obwieszczeniu dotyczącym elektrowni jądrowej w Obnińsku
i o teatralnym pokazie jej połączenia z moskiewską siecią energetyczną. Największy nacisk
położył jednak na towarzyskie niuanse wieczoru.
Najpierw zaznaczył, że po przybyciu na kolację prawie wszyscy goście byli zaskoczeni
wyborem sali. Najwidoczniej zjawiając się w hotelu, zakładali, że będą jedli kolację w jednej
z sal Bojarskiej, lecz zamiast tego skierowano ich do apartamentu 417. Jedynym wyjątkiem był
Chruszczow – wszedł do pokoju z chłodną satysfakcją człowieka, który nie tylko wie, gdzie
odbędzie się kolacja, lecz z zadowoleniem stwierdza, że wszystko jest w najlepszym porządku.
Sekretarz generalny rozwiał wszelkie wątpliwości co do swojego osobistego zaangażowania
w planowanie wieczoru, gdy – choć w trakcie kolacji zachowywał nietypowe dla siebie
milczenie – za dziesięć jedenasta wstał, by wznieść toast, nawiązując do historii apartamentu
znajdującego się dwa piętra niżej.
Według hrabiego genialnym posunięciem wieczoru było jednak to, że Chruszczow jak gdyby
nigdy nic pokazał wszystkim swój sojusz z Małyszewem. W ostatnich miesiącach Malenkow nie
krył, że nie zgadza się z Chruszczowem w sprawie zbrojeń nuklearnych. Przewidział, że wyścig
zbrojeń z Zachodem może przynieść jedynie zgubne skutki, i nazywał go „polityką apokalipsy”.
Dzięki małemu spektaklowi politycznemu Chruszczow wykonał jednak doskonałą sztuczkę:
zamienił groźbę nuklearnego armagedonu w pokrzepiający widok miasta rozbłyskującego
światłem z elektrowni jądrowej. Za jednym zamachem konserwatywny jastrząb zaprezentował
się jako człowiek przyszłości, a jego postępowy oponent wyszedł na reakcjonistę.
Rzecz jasna, gdy światła miasta błyszczały, a na stole postawiono świeżo schłodzone butelki
wódki, Małyszew podszedł do sekretarza generalnego, żeby z nim porozmawiać. Ponieważ
większość pozostałych uczestników kolacji wciąż z uśmiechem krążyła po sali, zupełnie
spontanicznie usiadł na pustym krześle obok Chruszczowa. Gdy zatem wszyscy zaczęli wracać
na miejsca, Malenkow był zmuszony stanąć za Chruszczowem i Małyszewem. I kiedy
skrępowany premier czekał, aż ci dwaj skończą rozmowę, by mógł usiąść na swoim krześle, nikt
przy stole nawet okiem nie mrugnął.

Przeczytawszy relację hrabiego, Richard rozparł się w fotelu i uśmiechnął na myśl o tym, że
przydałoby mu się stu takich ludzi jak Aleksander Rostow. I wtedy zauważył na biurku małą,
lekko zwiniętą karteczkę. Sięgnął po nią i natychmiast rozpoznał pochyłe pismo hrabiego.
Liścik, prawdopodobnie zwinięty i umieszczony wewnątrz raportu, zawierał prostą instrukcję,
według której Amerykanin miał potwierdzić, że Zofia bezpiecznie dotarła do ambasady. Na
końcu znajdował się długi rząd siedmiocyfrowych numerów.
Richard zerwał się z miejsca.
– Billy!
Po chwili drzwi się otworzyły i attaché wsunął głowę do środka.
– Tak, panie ambasadorze?
– Jeśli w Paryżu dochodzi dziesiąta, to która dochodzi w Moskwie?
– Północ.
– Ile dziewczyn jest w centrali telefonicznej?
– Nie jestem pewny – przyznał lekko zdenerwowany asystent. – O tej porze dwie, może trzy.
– To za mało! Idź do maszynistek, do szyfrantów, do kuchni. Zbierz wszystkich, którzy mają
sprawne palce!

Gdy hrabia z plecakiem na ramieniu dotarł do holu i usiadł w fotelu między palmami
w donicach, nie czuł zdenerwowania. Nie wstał, żeby chodzić w tę i we w tę, i nie sięgnął po
wieczorne wydanie gazety. Nie spojrzał też na zegarek Laufra.
Gdyby spytano go wcześniej, jak będzie się czuł, siedząc tam w takich okolicznościach,
powiedziałby, że na pewno będzie zdenerwowany. Jednak minuty mijały, a on wcale nie czuł
napięcia, ogarnął go zaskakujący spokój. Z wręcz osobliwą cierpliwością patrzył, jak goście
hotelowi przychodzą i wychodzą. Jak drzwi windy otwierają się i zamykają. Słyszał dźwięki
muzyki i śmiech dobiegający z Szalapina.
W tej chwili z jakiegoś powodu wydawało mu się, że wszyscy są na właściwym miejscu, że
nawet najdrobniejsza rzecz jest elementem jakiegoś wielkiego planu i że w kontekście tego planu
powinien siedzieć w fotelu między palmami w donicach i czekać. I prawie punktualnie
o północy cierpliwość hrabiego została nagrodzona. Zgodnie z instrukcjami, które przekazał
Richardowi, na pierwszym piętrze hotelu Metropol rozdzwoniły się bowiem wszystkie telefony.
Dzwoniły cztery aparaty w recepcji. Dwa na stoliku obok windy. Telefony Wasilija
i przełożonego boyów hotelowych. A do tego cztery telefony w Piazzy, trzy w kawiarni, osiem
w biurach kierownictwa i dwa na biurku Laufra. Słowem: w jednej chwili musiało ich zadzwonić
ze trzydzieści.
Cóż za prosty pomysł: jednoczesne dzwonienie trzydziestu telefonów. A mimo to
natychmiast rozpętało się pandemonium. Ludzie w holu zaczęli się rozglądać. Co mogło
spowodować rozdzwonienie się trzydziestu telefonów o północy? Czy w Metropol uderzył
piorun? Czy zaatakowano Rosję? A może duchy przeszłości odgrywały się na teraźniejszości?
Bez względu na przyczynę dźwięk był głęboko niepokojący.
Gdy dzwoni jeden telefon, w pierwszym odruchu podnosimy słuchawkę i mówimy „halo?”.
Kiedy jednak dzwoni ich naraz trzydzieści, instynktownie cofamy się o dwa kroki i wbijamy
w nie wzrok. Nieliczny personel z nocnej zmiany zaczął biegać od telefonu do telefonu, nie
mając sił, by choć jeden odebrać. Pijani klienci Szalapina wylegli do holu, a obudzeni goście
z drugiego piętra już maszerowali po schodach. I w całym tym zamieszaniu hrabia Aleksander
Iljicz Rostow cicho włożył kapelusz i płaszcz dziennikarza, zarzucił plecak na ramię i wyszedł
z hotelu Metropol.
Adieu

21 czerwca 1954 roku Wiktor Stiepanowicz Skadowski wyszedł z mieszkania tuż przed północą,
by stawić się na spotkanie.
Żona prosiła, żeby nie szedł. Pytała, co dobrego może przyjść ze spotkania o tej godzinie.
Myślał, że o północy na ulicach nie ma policji? Policja specjalnie chodzi po mieście o tej porze.
Bowiem od zarania dziejów to właśnie wtedy głupcy umawiają się na spotkania!
Wiktor odrzekł, że to nonsens, że dramatyzuje. Po wyjściu z budynku pokonał jednak
piechotą dziesięć przecznic aż do Sadowego Koła i dopiero wtedy wsiadł do autobusu, gdzie
pokrzepiła go obojętność, z jaką przyjęła go reszta pasażerów.
Tak, jego żona była niepocieszona, że umówił się na spotkanie o północy. Gdyby jednak
znała cel tego spotkania, nie posiadałaby się ze złości. I jeśli poznawszy jego zamiary, spytałaby,
dlaczego, na litość boską, zgodził się zrobić coś tak lekkomyślnego, nie byłby w stanie jej
odpowiedzieć. Sam nie był pewien.
Zrobił to po prostu ze względu na Zofię. Rzecz jasna, czuł niemal ojcowską dumę z jej
osiągnięć jako pianistki. Myśl o tym, by pomóc jakiemuś młodemu artyście w odkryciu swojego
talentu, była marzeniem, które Wiktor już dawno porzucił, a tak nieoczekiwane jego spełnienie
wręcz nie dawało się opisać słowami. Co więcej, to właśnie godziny pracy z Zofią ostatecznie
skierowały go w stronę innego porzuconego marzenia: tego o graniu klasycznego repertuaru
w orkiestrze kameralnej. Nie chodziło jednak wyłącznie o Zofię.
W większym stopniu chodziło o hrabiego. Z jakiegoś niewyjaśnionego powodu Wiktor czuł
bowiem wobec Aleksandra Iljicza Rostowa głęboką lojalność – lojalność zakorzenioną
w szacunku, jakiego Wiktor nie potrafił nawet wyartykułować – a tego jego żona, mimo jej
licznych zalet, nigdy by nie zrozumiała.
Jednak chyba przede wszystkim zgodził się pomóc hrabiemu, ponieważ wydawało mu się to
słuszne, i to przekonanie samo w sobie sprawiło mu przyjemność, którą odczuwał już coraz
rzadziej.
Z tą myślą Wiktor wyszedł z autobusu, skierował się ku staremu Dworcowi Petersburskiemu
i przeciął główną halę, zmierzając ku jasno oświetlonej kawiarni, w której polecono mu czekać.
Wiktor siedział w ukrytym w kącie boksie – patrząc, jak stary akordeonista chodzi od stolika do
stolika – gdy do kawiarni wszedł hrabia. Miał na sobie amerykański trencz i ciemnoszarą fedorę.
Na widok Wiktora przeszedł przez salę, postawił plecak na podłodze i przysiadł się, zdejmując
płaszcz i kapelusz. Gdy po chwili zjawiła się kelnerka, zamówił kawę i zaczekał, aż ją podadzą,
po czym przesunął po stoliku czerwoną książeczkę.
– Chcę ci podziękować za pomoc – powiedział.
– Wasza Ekscelencjo, nie musi mi pan dziękować.
– Wiktorze, proszę, mów mi Aleksander.
Wiktor chciał spytać, czy hrabia miał jakieś wieści od Zofii, lecz przeszkodziło mu
zamieszanie na drugim końcu kawiarni. Dwaj obdarci sprzedawcy owoców niosący wyplatane
koszyki wdali się w spór terytorialny. Z powodu późnej pory obu zostało tylko kilka produktów
w marnym stanie i choć w oczach obserwatorów mogłoby to przesądzić o daremności ich kłótni,
w żaden sposób nie obniżało stawki z perspektywy głównych zainteresowanych. Dlatego po
krótkiej wymianie obelg jeden z nich uderzył drugiego w twarz. Zaatakowany – z krwią na
ustach i owocami na podłodze – odpowiedział w podobnym duchu.
Gdy klienci kawiarni przerwali rozmowy, by ze znużonymi, znaczącymi minami
obserwować utarczkę, kierownik lokalu wyszedł zza baru i wywlókł zwaśnionych za kołnierze.
Przez chwilę w sali panowała cisza i wszyscy patrzyli przez okno na miejsce, w którym dwaj
sprzedawcy owoców siedzieli na podłodze w odległości kilku kroków od siebie. Potem nagle
stary akordeonista – który podczas szamotaniny przestał grać – zaczął wesołą melodię,
prawdopodobnie w nadziei, że uda mu się przywrócić atmosferę życzliwości.
Gdy Wiktor upił łyk kawy, hrabia z zainteresowaniem przyjrzał się akordeoniście.
– Widziałeś kiedyś Casablancę? – spytał.
Nieco zdumiony Wiktor przyznał, że nie.
– Ach, musisz ją kiedyś obejrzeć.
I hrabia opowiedział Wiktorowi o swoim przyjacielu Osipie i ich niedawnej projekcji.
Szczególnie dokładnie opisał scenę, w której drobny oszust zostaje pojmany przez policję,
a amerykański szef baru, zapewniwszy klientów, że wszystko jest w porządku, jak gdyby nigdy
nic wydaje szefowi zespołu polecenie, żeby grał dalej.
– Na moim przyjacielu zrobiło to wielkie wrażenie – wyjaśnił hrabia. – Uznał, że właściciel
baru polecił pianiście grać tuż po aresztowaniu, dlatego że był obojętny na los innych ludzi. Ale
ja się zastanawiam…
Nazajutrz o wpół do dwunastej w południe dwaj funkcjonariusze KGB przybyli do hotelu
Metropol, by przesłuchać kierownika sali Aleksandra Rostowa w pewnej tajemniczej sprawie.
Gdy boy hotelowy zaprowadził ich do pokoju Rostowa na szóstym piętrze, po hrabim nie
było tam ani śladu. Nie strzygł się u fryzjera, nie jadł w Piazzy ani nie czytał gazet w holu.
Przesłuchano kilku najbliższych współpracowników Rostowa, w tym szefa kuchni Żukowskiego
i maître d’hôtel Durasa, ale żaden z nich nie widział go od poprzedniego wieczoru.
(Funkcjonariusze zamierzali także pomówić z dyrektorem hotelu, lecz okazało się, że nie stawił
się jeszcze w pracy – co sumiennie odnotowano w jego aktach!) O pierwszej wezwano jeszcze
dwóch agentów KGB, by dokładniej przeszukać hotel. O drugiej poradzono starszemu oficerowi
prowadzącemu dochodzenie, by porozmawiał z konsjerżem Wasilijem. Funkcjonariusz zastał go
przy kontuarze w holu (gdzie Wasilij właśnie rezerwował dla gości bilety do teatru) i nie owijał
w bawełnę.
– Wiadomo wam, gdzie obecnie przebywa Aleksander Rostow? – spytał wprost.
Na co konsjerż odrzekł:
– Nie mam zielonego pojęcia.

Dowiedziawszy się, że zaginęli zarówno dyrektor Leplewski, jak i kierownik sali, kwadrans po
drugiej szef kuchni Żukowski i maître d’hôtel Duras spotkali się jak co dzień na zebraniu
w biurze szefa kuchni, gdzie natychmiast zaczęła się dyskusja. Szczerze mówiąc, zniknięciu
dyrektora Leplewskiego nie poświęcono zbyt dużo uwagi. Mnóstwo uwagi poświęcono za to
kierownikowi sali…
Dwaj członkowie triumwiratu, którzy początkowo zaniepokoili się na wieść o zniknięciu
przyjaciela, pokrzepiali się wyraźną frustracją agentów KGB – dowodziła ona bowiem, że hrabia
jest poza ich zasięgiem. Pozostawało jednak pytanie: „Gdzie on się podział?”.
Potem wśród personelu zaczęła krążyć pewna plotka. Choć funkcjonariuszy KGB szkolono
w nieprzeniknioności, gesty, język i mimika mają bowiem z gruntu niesforną składnię. Dlatego
jeszcze przed południem wymknęły się pewne sugestie i wysnuto przypuszczenia, że Zofia
zaginęła w Paryżu.
– Czy to możliwe…? – zastanawiał się głośno Andriej, wyraźnie dając Emilowi do
zrozumienia, że ich przyjaciel także mógł uciec w nocy.
Ponieważ było dopiero dwadzieścia pięć po drugiej i szef kuchni nie pokonał jeszcze zakrętu
między pesymizmem a optymizmem, odrzekł oschle:
– Oczywiście, że nie!
Doprowadziło to do dyskusji o różnicach między tym, co prawdopodobne, realne, a tym, co
możliwe – debata mogłaby potrwać z godzinę, gdyby nie rozległo się pukanie do drzwi.
– Tak? – powiedział poirytowany Emil, spodziewając się Ilii z drewnianą łyżką, lecz był to
pracownik sortowni poczty.
Jego widok tak zdumiał szefa kuchni i maître d’hôtel, że gapili się na mężczyznę bez słowa.
– Szef kuchni Żukowski i maître d’hôtel Duras? – spytał po chwili pracownik sortowni.
– Oczywiście, że tak! – odrzekł szef kuchni. – A któż by inny?
Mężczyzna bez słowa przekazał dwie z pięciu kopert, które poprzedniej nocy znalazły się
w jego przegródce (złożył już wizytę w zakładzie krawieckim, w barze i u konsjerża). Był
profesjonalistą w każdym calu, więc nie okazał zaciekawienia zawartością kopert mimo ich
nietypowego ciężaru – a już z pewnością nie czekał, aż adresaci je otworzą, ponieważ miał
mnóstwo własnych spraw do załatwienia.
Po wyjściu pracownika sortowni Emil i Andriej ze zdziwieniem spojrzeli na swoje przesyłki.
Natychmiast zauważyli, że zaadresowano je pismem starannym, dumnym i zarazem serdecznym.
Spojrzeli po sobie, unieśli brwi i rozerwali koperty. W środku każdy z nich znalazł list
pożegnalny, w którym hrabia dziękował im za braterstwo, zapewniał, że na zawsze zapamięta
Noc Bouillabaisse, i prosił, by w dowód wiecznej przyjaźni przyjęli załączony podarunek.
Okazało się, że ów „załączony podarunek” to cztery złote monety.
Dwaj mężczyźni, którzy otworzyli swoje listy jednocześnie i jednocześnie je przeczytali,
teraz jednocześnie rzucili je na stolik.
– Zatem to prawda! – szepnął Emil.
Jako człowiek dyskretny i kulturalny, Andriej nawet przez chwilę nie zastanawiał się nad
tym, czy nie powiedzieć: „A nie mówiłem!”. Mimo to zauważył z uśmiechem:
– Na to wygląda…
Gdy jednak Emil doszedł do siebie po tych wspaniałych niespodziankach (cztery kawałki
złota oraz stary przyjaciel na wolności!), pokręcił głową jak człowiek zrozpaczony.
– Co się stało? – spytał zaniepokojony Andriej.
– Aleksander zniknął, a ty zapadłeś na paraliż – powiedział szef kuchni. – Co teraz ze mną
będzie?
Andriej przez chwilę przyglądał się szefowi kuchni, a potem się uśmiechnął.
– Zapadłem na paraliż?! Przyjacielu, moje ręce są sprawniejsze niż kiedykolwiek wcześniej.
I aby tego dowieść, sięgnął po cztery złote katarzyny i puścił je w ruch.

Tego dnia o piątej po południu w ładnie urządzonym biurze na Kremlu (z widokiem na bzy
w parku Aleksandrowskim) szef specjalnego wydziału skomplikowanego aparatu
bezpieczeństwa siedział za biurkiem, przeglądając akta. Miał na sobie ciemnoszary garnitur
i można by powiedzieć, że niczym się nie wyróżniał spośród innych łysiejących biurokratów po
sześćdziesiątce, gdyby nie blizna nad lewym uchem, w miejscu, gdzie najprawdopodobniej ktoś
usiłował roztrzaskać mu czaszkę.
Gdy rozległo się pukanie do drzwi, szef wydziału zawołał:
– Wejść!
Pukał młody mężczyzna w koszuli z krawatem, trzymający grubą szarą teczkę.
– Tak? – spytał szef wydziału, nie odrywając oczu od pracy.
– Towarzyszu – zaczął jego asystent. – Dziś wcześnie rano otrzymaliśmy wiadomość, że
w Paryżu zaginęła uczennica moskiewskiego konserwatorium.
Szef wydziału podniósł głowę.
– Uczennica moskiewskiego konserwatorium?
– Tak jest. Młoda kobieta.

– Jak się nazywa?
Asystent zajrzał do teczki.
– Ma na imię Zofia i mieszkała w hotelu Metropol, gdzie wychowywał ją Aleksander
Rostow, „były człowiek” przebywający w areszcie domowym. Są jednak pewne wątpliwości co
do tego, czy naprawdę był jej ojcem…
– Rozumiem… Czy przesłuchano tego Rostowa?
– Właśnie w tym problem, towarzyszu. Rostowa też nie można znaleźć. Wstępne
przeszukanie hotelu okazało się bezskuteczne i nikt, kogo przesłuchano, nie widział go od
wczorajszego wieczoru. Po południu, podczas drugiego, bardziej szczegółowego przeszukania,
znaleziono jednak dyrektora hotelu zamkniętego w magazynie w piwnicy.
– Chyba nie towarzysza Leplewskiego…?
– Właśnie jego. Wygląda na to, że odkrył plan ucieczki dziewczyny i chciał zawiadomić
KGB, a wtedy ten Rostow go sterroryzował i grożąc mu bronią palną, zmusił do zejścia do
piwnicy.
– Grożąc mu bronią palną!
– Tak, towarzyszu.
– Skąd Rostow wziął broń palną?
– Wygląda na to, że miał dwa zabytkowe pistolety do pojedynków. Oraz był gotowy ich
użyć. Potwierdzono, że strzelił do portretu Stalina w gabinecie dyrektora.
– Strzelił do portretu Stalina. No cóż. Rzeczywiście sprawia wrażenie dość bezwzględnego
typa…
– Tak. I jeśli wolno mi zauważyć, również przebiegłego. Wygląda na to, że dwa dni temu
jednemu z fińskich gości hotelowych skradziono paszport i fińską walutę. Poprzedniej nocy
amerykańskiemu dziennikarzowi podprowadzono płaszcz przeciwdeszczowy i kapelusz. Dziś po
południu wysłano śledczych na Dworzec Leningradzki, gdzie ustalono, że widziano tam
mężczyznę w płaszczu i kapeluszu, jak wsiadał do nocnego pociągu do Helsinek. Płaszcz
i kapelusz znaleziono w toalecie na sowieckiej stacji końcowej w Wyborgu razem
z przewodnikiem po Finlandii, z którego usunięto mapy. Biorąc pod uwagę drobiazgowe
kontrole na linii kolejowej łączącej Związek Radziecki z Finlandią, zakłada się, że Rostow
wysiadł w Wyborgu, żeby przejść przez granicę pieszo. Powiadomiono lokalne siły
bezpieczeństwa, ale możliwe, że już im się wymknął.
– Rozumiem… – powtórzył szef wydziału, przyjmując od asystenta teczkę i kładąc ją na
biurku. – Ale wyjaśnij mi, jak powiązaliśmy Rostowa z tym fińskim paszportem?
– Dzięki towarzyszowi Leplewskiemu, towarzyszu.
– Jak to?
– W piwnicy towarzysz Leplewski był świadkiem, jak Rostow bierze z kolekcji porzuconych
książek przewodnik po Finlandii. Dzięki tej informacji szybko skojarzono sprawę z kradzieżą
paszportu i na dworzec wysłano funkcjonariuszy.
– Świetna robota – pochwalił szef wydziału.
– To prawda, towarzyszu. Ale jedno mnie zastanawia.
– Co takiego?
– Dlaczego Rostow nie zastrzelił Leplewskiego, kiedy miał okazję.
– To oczywiste – odrzekł szef wydziału. – Nie zastrzelił Leplewskiego, dlatego że Leplewski
nie jest arystokratą.
– Słucham?
– Och, nieważne.
Szef wydziału stukał palcem w nową teczkę, a asystent czekał.
– Tak? Coś jeszcze?
– Nie, towarzyszu. Już nic. Ale co mamy teraz robić?
Szef wydziału przez chwilę się zastanawiał, a potem odchylając się na krześle, odpowiedział
z ledwie widocznym uśmiechem:
– Aresztować podejrzanych. Tych, co zwykle.

Rzecz jasna to Wiktor Stiepanowicz zostawił obciążające dowody w toalecie na stacji


w Wyborgu.
Godzinę po pożegnaniu się z hrabią wsiadł do pociągu do Helsinek, mając na sobie płaszcz
i kapelusz dziennikarza oraz bedekera w kieszeni. Wysiadłszy w Wyborgu, wyrwał
z przewodnika mapy, a resztę zostawił w toalecie na stacji. Potem z pustymi rękami wrócił do
Moskwy najbliższym pociągiem.
Minął prawie rok, zanim Wiktor miał wreszcie okazję obejrzeć Casablancę. Oczywiście gdy
akcja przeniosła się do kawiarni Ricka i policja zaczęła ścigać Ugartego, jego ciekawość sięgnęła
zenitu, ponieważ pamiętał rozmowę z hrabią w kawiarni na dworcu. Dlatego w wielkim
skupieniu patrzył, jak Rick lekceważy błagania Ugartego o pomoc. Widział, że właściciel baru
pozostaje niewzruszony i wyniosły, gdy policja wlecze Ugartego za poły marynarki. Potem
jednak, gdy Rick zaczął iść wśród poruszonych gości w stronę pianisty, coś przykuło wzrok
Wiktora. Maleńki szczegół, najwyżej kilka kadrów filmu: w połowie tej krótkiej podróży, gdy
Rick mijał stolik jednego z klientów, nie zwalniając kroku i nie przestając uspokajać zebranych,
postawił z powrotem kieliszek do drinków przewrócony podczas szamotaniny.
Tak, pomyślał Wiktor, właśnie o to chodzi.
Działo się to bowiem w Casablance, dalekiej placówce w czasie wojny. I tam, w sercu
miasta, tuż obok świateł wojskowych reflektorów znajdowała się Rick’s Café Américain, gdzie
ludzie, którzy znaleźli się pod ostrzałem, mogli przyjść, by przez chwilę oddawać się hazardowi,
pić i słuchać muzyki. By spiskować, pocieszać i, co najważniejsze, mieć nadzieję. A w samym
środku tej oazy był Rick. Jak zauważył przyjaciel hrabiego, chłodna reakcja właściciela baru na
aresztowanie Ugartego i polecenie zespołowi, żeby grał dalej, mogły wskazywać na pewną
obojętność na ludzkie losy. Czy jednak stawiając z powrotem kieliszek do drinków po
chwilowym zamieszaniu, Rick nie wyraził również fundamentalnej wiary w to, że za pomocą
najdrobniejszych działań można przywrócić światu trochę poczucia ładu?
A potem…

W jedno z pierwszych letnich popołudni 1954 roku wysoki mężczyzna po sześćdziesiątce stanął
w wybujałej trawie wśród zaniedbanych jabłoni gdzieś w Niżnym Nowogrodzie. Zaczątki brody
na jego twarzy, brud na butach i plecak na plecach stwarzały wrażenie, że człowiek ów
wędrował od wielu dni, a mimo to nie wyglądał na zmęczonego.
Przystając wśród drzew, wędrowiec spojrzał przed siebie, gdzie dostrzegł zarys drogi, która
już dawno porosła trawą. Gdy ruszył tym starym szlakiem z uśmiechem tęsknym i zarazem
pogodnym, z nieba dobiegło go pytanie: „Dokąd pan idzie?”.
Mężczyzna zatrzymał się i spojrzał w górę, skąd – szeleszcząc gałęziami jabłoni – zeskoczył
dziesięcioletni chłopiec.
Mężczyzna zrobił wielkie oczy.
– Młody człowieku, jesteś cichy jak myszka.
Pewny siebie chłopiec potraktował te słowa jak komplement.
– Ja też – odezwał się nieśmiało głosik wśród liści.
Wędrowiec spojrzał w tamtą stronę i zobaczył dziewczynkę przycupniętą na gałęzi.
– Bez wątpienia! Pomóc ci zejść?
– Nie potrzebuję pomocy – oznajmiła dziewczynka. Mimo to zsunęła się w ramiona
wędrowca.
Gdy tylko znalazła się na ziemi obok chłopca, wędrowiec zobaczył, że to bliźnięta.
– Jesteśmy piratami – poinformował go rzeczowo malec, spoglądając na horyzont.
– To widać – powiedział mężczyzna.
– Idzie pan do dworu? – spytała z zaciekawieniem dziewczynka.
– Prawie nikt tam nie chodzi – ostrzegł chłopiec.
– Gdzie to jest? – spytał mężczyzna, nie zauważywszy żadnego śladu przejścia między
drzewami.
– Pokażemy panu.
Chłopiec i dziewczynka poprowadzili mężczyznę starą, zarośniętą drogą, która zataczała
szeroki, leniwy łuk. Jakieś dziesięć minut później zagadka niewidzialności dworu się rozwiązała:
po tym, jak przed dekadami spalono go do cna, składał się teraz bowiem z dwóch przechylonych
kominów na dwóch końcach polany, wciąż naznaczonej gdzieniegdzie popiołem.

Ogólnie rzecz biorąc, jeśli przez dziesiątki lat nie było się w miejscu drogim naszemu sercu,
mądrzy ludzie radzą, by nigdy tam nie wracać.
Historia obfituje w otrzeźwiające przykłady: po dziesięcioleciach tułania się po morzach
i przezwyciężania najróżniejszych śmiertelnych niebezpieczeństw Odyseusz wreszcie wrócił na
Itakę, by już po kilku latach znowu ją opuścić. Robinson Crusoe, któremu udało się
przycumować do brzegów Anglii po latach życia w odosobnieniu, wkrótce postawił żagiel
i wyruszył na tę samą wyspę, na której tak żarliwie modlił się o ratunek.
Dlaczego po tylu latach tęsknoty za domem opuszcza się go tak krótko po powrocie? Trudno
powiedzieć. Być może jednak tym, co wracają po długiej nieobecności, szczere uczucia
i bezwzględne oddziaływanie czasu mogą przynieść jedynie rozczarowanie. Krajobraz nie jest
tak piękny, jak go pamiętają. Wytwarzany lokalnie cydr nie jest tak słodki. Uroczy stary
budynek odrestaurowano nie do poznania, a wspaniałe tradycje ustąpiły miejsca nowym
zdumiewającym rozrywkom. I wyobrażając sobie, że niegdyś żyło się w samym środku tego
małego wszechświata, człowiek ledwie poznaje samego siebie – o ile w ogóle się poznaje.
Dlatego mądrzy ludzie radzą, by trzymać się z dala od swoich dawnych domów.
Żadna jednak rada, nawet tak dobrze ugruntowana w historii, nie jest dobra dla wszystkich.
Dwoje ludzi, niczym dwie butelki wina, wiele dzieli, mimo że pojawili się na świecie zaledwie
w odstępie roku albo na sąsiednich wzgórzach. Gdy zatem wspomniany wędrowiec stanął przed
ruinami swojego dawnego domu, nie był wstrząśnięty, oburzony ani zrozpaczony. Na jego
twarzy malował się ten sam uśmiech, tęskny i zarazem pogodny, który zagościł na niej na widok
zarośniętej drogi. Okazuje się bowiem, że można złożyć przeszłości całkiem przyjemną wizytę,
o ile tylko wyjdzie się z założenia, że prawie każdy jej aspekt uległ zmianie.

Pożegnawszy się z młodymi piratami, nasz wędrowiec ruszył w stronę wioski oddalonej o jakieś
osiem kilometrów.
Choć nie przeszkadzało mu zniknięcie wielu dawnych punktów orientacyjnych, ogromnie
mu ulżyło, gdy zobaczył, że na skraju wioski nadal stoi gospoda. Wsunął głowę do środka,
przestąpił próg i zdjął plecak, a wtedy powitała go właścicielka – kobieta w średnim wieku, która
wyszła z zaplecza, wycierając ręce w fartuch. Spytała, czy chce wynająć pokój. Potwierdził, lecz
powiedział, że najpierw chciałby coś zjeść. Wskazała zatem głową drzwi prowadzące do sali dla
gości.
Ostrożnie wszedł do środka. O tej porze tu i tam przy starych drewnianych stołach siedzieli
tylko nieliczni klienci jedzący prostą strawę z kapusty i ziemniaków albo pijący wódkę.
Przywitawszy się przyjaznym skinieniem z tymi, którzy zadali sobie trud, by podnieść głowy
znad talerzy, mężczyzna ruszył w kierunku izby ze starym rosyjskim piecem w głębi gospody.
A tam w kącie przy stoliku dla dwóch osób czekała smukła kobieta z włosami przetykanymi
siwizną.
Tytuł oryginału
A Gentleman in Moscow

Copyright © 2016 by Cetology, Inc.

Copyright © for the translation by Anna Gralak

Ilustracja na okładce i projekt okładki


Melissa Four

Adaptacja oryginalnego projektu okładki


Maria Gromek

Opieka redakcyjna
Alicja Gałandzij

Adiustacja
Magdalena Matyja-Pietrzyk

Korekta i łamanie
d2d.pl

ISBN 978-83-240-4695-9

Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl


Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, 30-105 Kraków, ul. Kościuszki 37
Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: czytelnicy@znak.com.pl

Plik opracował i przygotował Woblink

woblink.com

You might also like