Download as pdf or txt
Download as pdf or txt
You are on page 1of 76

Władimir Merge

Anastazja

Rytuały Miłości
Nowa cywilizacja
część 2
Dlatego właśnie czyny, związane ze stworzeniem projektu siedzib rodowych, płyn-
nie przechodziły w rytuał zaślubin, prrygotowujący młodych do działania
związanego z poczęciem. I tak oto budowali oni Przestrzeń Miłości. Kobieta, w
której dziecię zostało poczęte w tej przestrzeni, żyła przez dziewięć miesięcy w
najlepsrych, wręcz najidealniejszych warunkach, a dziecko w niej mieszkające było
szczęśliwe.

Spis treści
Miłość – istota kosmiczna ............................................. 2
Czy nasze życie zgodne jest z Boskim programem? .... 5
Dlaczego miłość przychodzi i odchodzi? ........................ 6
Czy trzeba szukać swojej drugiej połówki? .................. 7
Fałszywy obraz ............................................................... 8
Obrzędy weselne ........................................................... 9
W poczęciu bierze udział nie tylko ciało ........................ 11
W głąb historii ........................................................... 13
Arkaim – akademia wołchwów .................................. 13
O czym chciał powiedzieć Sungir? ............................. 16
Ustrój rodowy............................................................... 21
Zagadkowy manewr... ....... ..... ....... ..... .... .............. 22
Miłość a zdolność bojowa państwa ............................. 26
Wymazana Rosja......................... ............................... 27
Błąd starszych ............................................................. 29
Z lokajów na kniaziów ................................................. 29
Nie powielić błędu ....................................................... 30
Wielki dar Stwórcy................................................ ....... 31
Dziecięca miłość ............................................................ 31
Miłość to pełnoprawny członek rodziny........................ 34
Prawdziwa miłość wywalczy wzajemność..................... 35
W szkole wedruskiej i miłości uczono .......................... 37
Zabawy przedmałżeńskie... ................... ..... ................ 40
"Strumyk" .................................. .................... ............ 40
"Czastuszka-goworuszka" ........................................... 40
Rytuał zaślubin.............. .............................................. 41
Poczęcie.......................................................................... 45
Telegonię można pokonać ............................................ 47
Psychologia poczęcia i przyjścia na świat ................... 48
Kiedy mężczyzna rodzi dziecko ................................... 50
Rytuał dla kobiety rodzącej bez męża ......................... 53
Zatem – gdzie mamy rodzić dzieci? .............................. 55
Wedruski poród ..................... ..................................... 55
Bój nie ostatni Radomira ...... ...................................... . 57

1
Oni wrócą z gwiazd na Ziemię ...................................... 60
I w chaosie jest sens ...................................................... 63
Zjazdy małżeńskie........................................................... 64
Rytuał zaślubin dla kobiet z dziećmi ........................... 67
Kobiety z wyższych sfer ................................................ 69
Spotkanie po tysiącach lat ........................................... 71
Zaślubiny Anastazji ...................................................... 74

Miłość – istota kosmiczna

Człowiek pojawił się na drodze jakoś znienacka. Stał prawie na środku pasa jezdnego, odwrócony plecami do zbli-
żającego się dżipa. Od razu zacząłem hamować, żeby ostrożnie wyminąć dziwnego, siwowłosego człowieka.
Kiedy pozostało mi do niego najwyżej dziesięć metrów, staruszek powoli odwrócił się w moim kierunku i wtedy od-
ruchowo znów wdusiłem pedał hamulca.
Przede mną na drodze stał dziadek Anastazji. Poznałem go od razu. Siwe włosy i broda w żaden sposób nie współ-
grały z niezwykle płomiennymi, młodymi oczyma, a taka niezgodność od razu wyróżniała staruszka spośród innych ludzi
w podeszłym wieku. Także długi, szary płaszcz o nieokreślonym kroju, uszyty z jakiejś nieznanej tkaniny, był mi równie do-
brze znany. Jednak nie wierzyłem własnym oczom. W jaki bowiem sposób ten starzec z syberyjskiej tajgi mógł się dostać
tutaj, do centrum Rosji, na drogę prowadzącą z miasta Władymir do miasta Suzdal? Jak? Jakimi rozstawnymi końmi? Jak
syberyjski pustelnik bez problemu może się zorientować w zawiłościach naszych transportowych niuansów? Przecież nie
posiada on absolutnie żadnych dokumentów.
Pieniądze, naturalnie, mógł zdobyć, sprzedając suszone grzyby i orzeszki cedrowe, podobnie jak to czyniła jego
wnuczka Anastazja. Ale bez dokumentów...
Oczywiście, wielu bezdomnych u nas nie ma dokumentów i milicja nie może sobie z tym poradzić. Lecz dziadek
Anastazji jakoś nie bardzo przypominał bezdomnego. Ubiera się, owszem, w bardzo stare, znoszone odzienie, jednak za-
wsze czyste, a wygląd ma dość zadbany, twarz jasną, na policzkach lekki rumieniec.
Siedziałem tak, zamarłszy bez ruchu, z rękoma na kierownicy dżipa. On sam podszedł do samochodu, a ja otworzy-
łem mu drzwi.
– Cześć, Władimirze, jedziesz do Suzdala? Podwieziesz mnie?spytał starzec jak gdyby nigdy nic.
– Oczywiście, że podwiozę, proszę wsiąść, dziadku. Jak się tu dziadek znalazł? Jak się tu dostał z tajgi?
– Jak się tu dostałem – to nie ma znaczenia, najważniejsze po co?
– Zatem – po co?
– Aby udać się z tobą na wycieczkę po współczesnej historii Rosji i rozproszyć twoją do mnie urazę.
Tak kazała wnuczka Anastazja. Powiedziała: "To ty, dziaduniu, jesteś winien tej urazie". Ot, i jadę z tobą na wy-
cieczkę. Przecież po to właśnie zmierzasz do Suzdala? – Tak. Chcę zwiedzić muzeum. A uraza – była rzeczywiście, tyle że
już minęła.
Jechaliśmy przez pewien czas w milczeniu. Przypominałem sobie, jak chłodno rozstaliśmy się z dziadkiem w tajdze.
Nawet się nie pożegnaliśmy. A zdarzyła się rzecz następująca.
Dziadek Anastazj i poradził mi stworzyć partię i zaproponował, żeby nazwać ją: Partia Rodzinna.
Tak w ogóle propozycja założenia partii, opartej na ideach Anastazj i, padała od dawno ze strony różnych osób. Wie-
lu uważało, że partia jest niezbędna, aby ułatwić ludziom uzyskanie ziemi pod budowę siedzib rodowych, a w przyszłości
uchronić je przed wszelakimi urzędniczymi zakusami. Żadna z istniejących partii, co stwierdzić należy z ogromnym żalem,
tymi kwestiami się nie zajmuje.
Uwzględniając fakt, że pewne siły podejmują działania przeciwne ideom Anastazji, starają się wszelkimi możliwy-
mi sposobami zdyskredytować same idee i ludzi, którym przypadły one do serca, mnie i Anastazję. Zgłaszano propozycje
założenia partii, ale bez akcentowania w jej statucie, w rozdziale "Cele i zadania", kwestii stworzenia pomyślnych warun-
ków do budowy siedzib rodowych. Zresztą w ogóle zalecano nie wzmiankować o ideach Anastazj i, o książkach z serii
"Dzwoniące cedry Rosji".
Przekonywano mnie, że w przeciwnym razie partia nie zostanie zarejestrowana. I tak oto postanowiłem poradzić się
2
w tej sprawie dziadka Anastazji, jak również poprosić go o radę w kwestii struktury, celów nadrzędnych i zadań partii. Po-
myślałem: skoro on dobrze zna działalność kapłanów egipskich, którzy od zawsze stwarzali wszelkie możliwe struktury
społeczne, religie, trwające nie przez jedno, a przez wiele tysiącleci, to z pewnością zna też tajniki organizacyjne, dzięki któ-
rym te struktury okazały się tak żywotne.
Poza tym i on sam jest nie byle jakim kapłanem. Może nawet potężniejszym od tych, którzy obecnie rządzą świa-
tem. Jeśli tak, winien on znać zasady, na których oparta jest organizacja nawet tej struktury kapłańskiej, która okazała się
bardziej żywotna niż religie.
Rzeczywiście, organizacja kapłańska – to struktura ponadreligijna. Istniała i istnieje obecnie, jako że kapłani prze-
cież uczestniczyli bezpośrednio w tworzeniu niektórych religii i struktur świeckich. Wiadomo o tym z historii starożytne-
go Egiptu i innych krajów.
A zatem dziadek Anastazj i mógłby stworzyć podwaliny Partii Rodzinnej, czyniące z niej potężną, a być może i naj-
potężniejszą organizację.
Szczerze pragnąłem posłuchać jego rad, dlatego też, ułowiwszy moment, kiedy – jak mi się wydawało – nie był po-
grążony w swoich rozmyślaniach, zagadnąłem go:
– Mówił dziadek o partii. Czytelnicy też mówią o niej od dawna. Jednak niektórzy zalecają nie wzmiankować
w jej statucie o Anastazji, jej ideach, książkach, ażeby rejestracja przebiegła bez przeszkód.
Siwy starzec stał przede mną oparty na ojcowskiej lasce i milczał. A nie było to zwyczajne milczenie. Jednocześnie
przyglądał mi się bacznie, tak j akby mnie widział po raz pierwszy. Jego spojrzenie było jakieś takie – niezbyt dobre, raczej
krytyczne. I kiedy po długiej pauzie przemówił, w jego głosie dało się też wyczuć nutki lekceważenia:
– Rejestracja, powiadasz. O radę, znaczy się, przyszedłeś zapytać? Zdradzać czy nie zdradzać?
– A co ma do tego zdrada? Przyszedłem się poradzić, jak postąpić, aby rejestracja partii przebiegła bez przeszkód.
– Rejestracja wszakże nie jest celem samym w sobie, a i partia takim celem samym w sobie również nie jest. Bez idei,
powiadasz, bez wzmianek, jakże więc czytelnicy rozpoznają, że to ich Partia Rodzinna? A nie partia merkantylnych zdraj-
ców? Polecono ci stworzyć jakąś bezsensowną strukturę, bez podstawy, bez idei, bez symboli, za pomocą których przywódz-
two już zostało wyznaczone na wieki. A ty przyszedłeś mnie zapytać, czy nie warto pójść za tą radą. Czy nie mogłeś sam
sobie poradzić z tym najprymitywniejszym podstępem?
Zrozumiałem, iż znalazłem się w dość głupiej sytuacji i, starając się jakoś z niej wybrnąć, zadałem następne pytanie:
– Ja chciałem się tak w ogóle dowiedzieć, jakie zasady, założenia przy formowaniu struktury partii, formułowaniu jej
celów i zadań mógłby dziadek zaproponować?
To, co nastąpiło później, wręcz wyprowadziło mnie z równowagi. Jak mi się wówczas wydawało, starzec nie tylko
nie zaczął zwyczajnie odpowiadać na moje pytania, ale zaczął ze mnie wyniośle szydzić. Na początku spojrzał na mnie ze
zdziwieniem, burknął coś z irytacją, odsunął się. Nawet odszedł na krok ode mnie. Po czym jednak odwrócił się i rzekł:
– Czyżbyś nie rozumiał, Władimirze, że wszelkie odpowiedzi na zadane przez ciebie pytania w tobie samym winny
się zrodzić i w każdym, kto zdecyduje się wespół z tobą tę strukturę tworzyć? Naturalnie, ja mogę ci podpowiedzieć. A ju-
tro kto inny da inną podpowiedź, potem trzecią, a wy nie będziecie działać, tylko śledzić podpowiedzi. Idź na prawo, po-
tem w lewo, przesunąwszy się naprzód, cofniecie się znowu albo zaczniecie nagle dreptać w kółko z powodu ociężałości
umysłowej, umysłowego lenistwa.
I to właśnie określenie: "z powodu umysłowego lenistwa" bardzo mocno mnie ubodło. Od pierwszego spotkania
z Anastazją przecież już niejeden minął rok i wiele swój umysł wysilam i za dnia, i kiedy kładę się spać. Możliwe, że za-
czyna się przegrzewać z powodu nieprzerwanej wytężonej pracy. Napisałem osiem książek, a nad tym, co w nich zawarte,
sam rozmyślałem. Czasami kilkakrotnie sprawdzałem sens poszczególnych fraz. A on przecież też o tym wszystkim wie.
Poczucie urazy zaczynało się rozpalać, jednak mimo wszystko, zebrawszy się w sobie, wyjaśniłem:
– Tak też pewnie wszyscy myślą, zastanawiają się, powstają różne organizacje: komunistyczne, demokratyczne, libe-
ralne. Lecz jak powiedział pewien człowiek: "Jakąkolwiek partię by stwarzali, wszystko jedno, w efekcie będzie to KPZR".
– Dobrze powiedział. Oto i twierdzę: drepczecie w kółko z lenistwa umysłowego.
– Ale co ma do tego lenistwo umysłowe? Być może to po prostu brak informacji?
– To znaczy, że brakuje informacji, a ty przyszedłeś do mnie ją uzyskać. A jesteś w stanie to sobie uświadomić roz-
leniwionym umysłem?
Poczucie urazy narastało, jednak, powstrzymując irytację, odpowiedziałem:
– Cóż, spróbuję, wytężę mózg.
– Zatem słuchaj. Struktura winna przypominać wiec nowogrodzki z jego wczesnego okresu. A więcej uzmysłowicie
sobie później.
Ta odpowiedź mnie już wręcz rozzłościła. Starzec doskonale wiedział, że dokumentów historycznych na temat Ro-

3
sji z okresu przedchrześcijańskiego nigdzie nie ma, zostały zniszczone. Tak więc o tym, jak działał wiec nowogrodzki, na
dodatek w swym wczesnym okresie, nikt nigdy nam nie powie. A to oznacza, że on ze mnie kpi. I dlaczego? Cóż ja takie-
go uczyniłem, ażeby tak mnie potraktować? Starając się mówić głosem spokojnym, z szacunkiem dla jego wieku, rzekłem:
– Dziadek wybaczy, że go niepokoiłem, z pewnością jest dziadek zajęty jakąś ważną sprawą. Pójdę już.
I odwróciłem się, ażeby odejść, a on w ślad za mną zawołał:
– A celem i zadaniem Partii Rodzinnej winno być stworzenie warunków dla przywrócenia energii Miłości w rodzi-
nie. Niezbędne jest przywrócenie obrzędów i świąt mogących pomóc w odszukaniu swojej drugiej połówki.
– Co? – Odwróciłem się znów do starca. – Miłość? W rodzinie? Rozumiem, że nie chce dziadek rozmawiać ze mną
o sprawach ważnych. Ale kpić? Dlaczego?
– Ja nie kpię, Władimirze. To ty nie jesteś w stanie tego zrozumieć: Dopóki sam nie nauczysz się myśleć, zastana-
wiać, dopóty na uświadomienie ciebie będę potrzebował lat.
– Jakie uświadomienie? Czy choć w przybliżeniu dziadek wie, jakie cele i zadania ujmują partie całego świata
w swych statutach?
– Mniej więcej wiem.
– Zatem proszę powiedzieć, jeśli dziadek wie. No, proszę, niech dziadek powie.
– Zapewniają oni, że jakoby umożliwią wzrost dobrobytu wszystkim, zagwarantują ludziom więcej swobód.
– No właśnie. A konkretnie: rozwiną przemysł, zapewnią mieszkania, zapobiegną inflacji.
– Idiotyzm kompletny – burknął starzec.
– Idiotyzm? Właśnie idiotyzmem będzie, jeśli ja za dziadka radą wprowadzę do statutu partii jako główne zadanie
punkt: "Partia będzie rozwiązywać problem, w jaki sposób każdy człowiek ma odszukać swoją drugą połówkę".
– A dodaj jeszcze: "Partia przywróci ludowi model życia i obrzędy, będące w stanie zachować miłość w rodzinach
na zawsze".
– Co też dziadek?! Dziadek... chce mnie wystawić na pośmiewisko przed ludźmi? Tymi problemami, poszukiwa-
niem tych wszystkich połówek zajmują się agencje matrymonialne o charakterze komercyjnym. I to nie partia powinna
mieć takie cele, ale agencja matrymonialna. A miłość w rodzinach – jest sprawą osobistą rodziny, a nikt nie ma prawa in-
gerować w sprawy rodzinne, żadna partia. To nie jest problem państwowy.
– A czyżby twoje państwo nie składało się właśnie z rodzin? Czyż to nie rodziny stanowią podstawę każdego pań-
stwa?
– Stanowią, stanowią, dlatego też państwo winno podnosić dobrobyt rodzin i poszczególnych obywateli.
– A cóż to, zwiększając dobrobyt w kraju, przywrócicie jednocześnie miłość całemu mnóstwu rodzin?
– Nie wiem, jednak tak już jest, że wszystkie państwa powinny troszczyć się o dobrobyt swoich obywateli.
– Władimirze, zastanów się nad sensem słowa "dobrobyt". Spokojnie, powoli przeniknij jego sens. Teraz wypowiem
to słowo nieco inaczej: stan dobra lub błogostan. Pomyśl i zrozum: tylko miłość jest zdolna podnieść każdego człowieka
na najwyższy poziomu błogostanu. Nie pieniądze, nie pałace, a tylko uczucie, którym obdarował człowieka Stwórca – stan
miłości.
Miłość – to istota kosmiczna. Żywa, myśląca, o wysokim poziomie intelektualnym. Jest potężna i nie na próżno Bóg
się nią zachwycał, a jej ogromną energię oddał człowiekowi w darze. Należy zrozumieć miłość i nie wstydzić się zajmować
nią również na szczeblu państwowym.
A państwo składające się z mnóstwa rodzin, w miłości rodzących dzieci i tworzących Przestrzeń Miłości, nie będzie
cierpieć ani z powodu inflacj i, ani z powodu bandytyzmu. Takie państwo nie będzie musiało walczyć z ułomnościami, gdyż
one w społeczeństwie same zanikną. A wszyscy prorocy, którzy mędrkują wielce, zamilkną. Czy z braku chęci, czy z nie-
wiedzy nie wspominali o miłości – to już nie istotne, ale odciągali oni ludzi od spraw najważniejszych i prowadzili tam,
gdzie nie ma miłości.
Kapłani o tym wiedzieli i dlatego przytakiwali prorokom.
Przez wieki ludzkość tworzyła obrzędy pomocne w życiu i miłości. Czy obrzędy te podpowiadał jej Stwórca, czy też
mądrość ludowa wyniosłaje na wyżyny, nieważne. Ale na przestrzeni wieków faktycznie tworzyły one dobry byt oraz po-
magały młodym osiągnąć wieczną miłość i wieczną radość. Żaden z tych obrzędów nie charakteryzował się, tak jak teraz,
okultystycznym zabobonem. Stanowił natomiast najwyższą szkołę, egzamin Wszechświata.
Wedruski rytuał zaślubin, pochodzący z zamierzchłej przeszłości, przekazała ci Anastazja. Przytoczyłeś go tylko
w jednej książce, a godzien jest wzmiankowania w każdej. Jak dotąd, zarówno współcześni, jak i ty, nie do końca go sobie
uzmysłowiliście, zrozumieliście.
Popatrz: Anastazja mówiła ci też o najstarszych sposobach poszukiwania ukochanych. Lecz nie zostały one do
końca przez was zrozumiane i uświadomione. Wnuczka powiedziała: "Widocznie stworzyłam obrazy, które były nie dość

4
silne". Całą winę bierze na siebie, ale powiem, że winę ponosi tutaj ociężałość twojego umysłu albo waszych umysłów.
Niechaj uczeni mężowie lepiej poznają obrzęd zaślubin –literka po literce – rozbiorą na czynniki pierwsze. I nie
znajdą, uwierz mi, Władimirze, nie znajdą w nim ani jednego okultystycznego lub zabobonnego działania. Jest racjonalny
i precyzyjny w tworzeniu miłości. Na jego tle ujrzysz absurdalność, okultyzm i zabobonność współczesnych form święto-
wania. Powinieneś rozumieć: Anastazja wie niepomiernie więcej, niż mówi tobie. Jej czyny, logikę jej postępowania rów-
nież kapłani nie od razu pojmują, w rezultacie trwają tylko w zadziwieniu nad tym, co wnuczka stworzyła.
Zapytaj ją, natchnij pytaniem. Zapytaj: jaki rytuał mieli Wedrusowie przy narodzinach dzieci?
Sama o tym ci nie powie. Uważa, że mówić należy tylko o tym, co ty postrzegasz jako interesujące. Lecz ty nie wiesz,
jaka największa mądrość ukryta jest w pradawnych obrzędach. Są one aktem stworzenia kosmicznych światów.
Naród, który zapomniał o wiekowej mądrości swoich prarodziców, zasługuje na pogardę. Przy czym nie jest ważne,
czy każdy sam zapominał, czy też pod wpływem kapłanów władających wiedzą tajemną.
Zapytaj i natchnij pytaniem wnuczkę. A partię postaraj się wezwać do tworzenia miłości. A na razie mało jesteś dla
mnie ciekawy. Trzeba ci długo i mozolnie tłumaczyć rzeczy najbardziej oczywiste. Wybacz staruszkowi. Idź już. O tym, co
nieprzyjemne, ani myśleć, ani mówić nie powinienem – nie jest to dla mnie dobre.
Starzec odwrócił się i zaczął z wolna oddalać. Zostałem w tajdze zupełnie sam – czując się jak oplwany. Poczucie
urazy, powstałe na samym początku mojej z nim rozmowy, nie pozwoliło mi uzmysłowić sobie tego wszystkiego, co po-
wiedział. Lecz później, już po powrocie do domu, często wracałem w myślach do rozmowy w tajdze, zastanawiałem się,
rozmyślałem, analizowałem. Bardzo chciałem udowodnić, i raczej nie tyle dziadkowi Anastazji, ile samemu sobie, że mój
umysł jednak całkiem się nie rozleniwił. Pragnąłem w sobie samym, w swoim wnętrzu to, co on powiedział, obalić lub po-
twierdzić.
Starzec w tajdze mówił, iż dopóki ludzie będą słuchać tylko podpowiedzi i dopóki każdy sam nie zacznie zastana-
wiać się nad sensem życia, społeczeństwo nie będzie w stanie wyzwolić się z całego mnóstwa kataklizmów społecznych.
A człowiek nie będzie szczęśliwy.
Prawdopodobnie tak właśnie jest w istocie.
Mówił on jeszcze o istnieniu jakiegoś programu Boga. Cóż to takiego? Na ile życie dzisiejsze odpowiada temu pro-
gramowi?

Czy nasze życie zgodne jest z Boskim programem?

Nowy człowiek urodził się na pierwszym piętrze porodówki. Ku zdziwieniu lekarzy noworodek okazał się absolut-
nie zdrów.
Jak sekundy umykały dni i miesiące, chłopiec poszedł do przedszkola, szkoły, na studia. "Mądrzy" wychowawcy, pe-
dagodzy i profesorowie wpoili mu pewien program życia.
Człowiek postanowił: najważniejsze w życiu jest posiadanie mnóstwa pieniędzy, które pozwolą mu dobrze się od-
żywiać, mieć mieszkanie, samochód, ubrania. Starał się zatem dużo pracować, czasami nawet na dwie zmiany.
Tymczasem sekundy odmierzały lata i człowiek doszedł do emerytury. Udało mu się zarobić pieniądze na zakup
dwupokojowego mieszkania i używanego samochodu.
Na długo przed emeryturą zakochał się, ożenił, rozwiódł, ożenił się ponownie. Z pierwszą żoną miał dziecko, ale po
rozwodzie pozostało ono z matką. Z drugą żoną miał dziecko, ale wyjechało ono daleko na północ i dzwoni do niego raz,
dwa razy do roku.
Sekundy odliczały lata starości. Człowiek chorował i umarł. Tak smutna jest dola większości ludzi żyjących na Zie-
mi. W znikomej mniejszości są ci, którym udaje się zostać znanymi artystami, politykami, prezydentami, milionerami. Ży-
cie tej kategorii ludzi uważa się za szczęśliwsze, ale to iluzja. Trosk nie mają oni wcale mniej niż pozostali i dokładnie ta-
ki sam czeka ich koniec: starość, choroby i śmierć.
Czyżby taki oto los dla ludzi żyjących na Ziemi był zapisany w Boskim programie? Nie! Stwórca nie mógł przesą-
dzić dla swoich dzieci równie okrutnej i smutnej doli. To społeczność ludzka sama pod wpływem pewnych sił ignorowała
Boski program i wstąpiła na drogę samoudręczenia i samounicestwienia.
Ktoś może wątpić w istnienie Boskiego programu. Wszak nie mówią o nim naukowcy, politycy. Religie, owszem, in-
terpretują Boski zamysł, lecz zawsze poprzez pośredników i najczęściej na różne sposoby. Zgodne są tylko co do tego, iż
Bóg istnieje.
W istnienie Najwyższej Rozumnej Istoty, która stworzyła widziany przez nas świat i życie na Ziemi, wierzą filozo-
fowie oraz wielu naukowców. I nie sposób w to nie wierzyć. Nader rozumnie bowiem powiązane jest wszystko, co istnieje
w naszym świecie. A skoro tak, to Istota ta, Najwyższy Rozum, mogła tworzyć tylko z sensem, tylko to, co wieczne, dając
5
radosną perspektywę wszystkim, a w pierwszym rzędzie dla tego umiłowanego, stworzonego na swoje podobieństwo – dla
człowieka. Innymi słowy, człowiekowi zaproponowano określony model życia na Ziemi, pozwalający na poznanie siebie
oraz całego Wszechświata. Mógł poznawać i realizować dalej Boski program, wnosić weń własne przepiękne dzieła. Bóg
bowiem wymaga od syna-człowieka współuczestnictwa w akcie tworzenia i daje radość wszystkim, którzy go dostrzegają
i obserwują.
Boski program istnieje niewątpliwie, a poznać go mogą nie tylko szczególnie wybrani ludzie, ale także każdy, kto te-
go pragnie. Jest on wyrażony nie za pomocą liter czy hieroglifów na zwojach papirusu, lecz za pomocą właściwych jedynie
Bogu samemu żywych znaków stworzonej przezeń przyrody.
Rozum i intelekt ludzi okresu starowedruskiego pozwalał jeszcze na czytanie tej wielkiej Boskiej Księgi. Współcze-
śni z miliardów tych znaków-liter znają już tylko niektóre. Zatem będziemy musieli od nowa zacząć uczyć się Boskiego
alfabetu.
Książka, którą teraz piszę, nie jest poświęcona tematyce religijnej. Nie stanowi też próby podjęcia rozważań filozo-
ficznych. Książka ta jest wezwaniem do studiowania, do poznawania Boskiego programu.
A ja nie zamierzam nikogo uczyć ani prawić kazań. Pragnę tylko zaznajomić moich czytelników z wiedzą o kultu-
rze naszych prarodziców za pośrednictwem obrzędów obliczonych przez wołchwów, mających na celu utrzymanie miłości
w rodzinach. Chciałbym też wezwać wszystkich do zweryfikowania bądź potwierdzenia poczynionych wniosków.
Do opublikowania niniejszych materiałów skłoniły mnie wypowiedzi i wnioski, konkluzje pustelników z tajgi,
a w pierwszym rzędzie Anastazji.
Publikacja ta niezbędna jest po to, ażeby odczuć tę informację, doświadczyć jej na poziomie własnych uczuć, emocj
i i wspólnymi siłami zacząć działać, zgodnie z logiką życia. Z nadzieją, iż nasze pokolenie zacznie się zastanawiać i przy-
spieszy budowę nowej cywilizacji dla siebie i swoich dzieci.
Anastazja przedstawiła koncepcję, być może tylko pierwszy punkt programu rozwoju ludzkości, sprowadzający się
do następującej tezy: "Społeczność ludzka winna przestudiować, poznać Boski program, wykorzystując materiał przedsta-
wiony przez Boga, i przekształcić całą planetę w przepiękną rajską oazę. Stworzyć harmonijną, zrównoważoną społeczność
wszelkich żywych istot. Po osiągnięciu takiego poziomu życia, w człowieku ujawnią się zdolności do współtworzenia życia
na innych planetach i w obrębie innych galaktyk".
Mając na względzie potęgę tej koncepcji i globalny jej wymiar, Anastazja na początek zaleciła budowanie siedzib ro-
dowych.
Zacznijmy i my nasze "studiowanie" od znanych wszystkim problemów.

Dlaczego miłość przychodzi i odchodzi?

Och, jak wiele temu uczuciu poświęcono wierszy, traktatów filozoficznych. Trudno znaleźć w literaturze utwór, któ-
ry w większym czy mniejszym stopniu nie poruszałby tego tematu. Prawie wszystkie religie mówią o miłości. Uważa się,
że to Bóg podarował człowiekowi owo wielkie uczucie.
Jednak nasza rzeczywistość współczesnej formy ludzkiego istnienia ukazuje uczucie miłości wręcz jako zło.
Spójrzmy prawdzie w oczy. Statystyki potwierdzają: około siedemdziesięciu procent rodzin się rozpada. Rozpad po-
przedzają lata pełnego absurdów życia dwóch byłych zakochanych. Czasami życie upływa na wzajemnych oskarżeniach,
skandalach, nawet rękoczynach.
Pierwotnie piękne, natchnione, pełne zachwytu uczucie odchodzi a w zamian – lata złości, oskarżeń, nienawiści
i w następstwie nieszczęśliwe dzieci.
Tak smutny jest rezultat dzisiejszej miłości. Czyż można taki rezultat uznać za dar Boga? Absolutnie nie!
Lecz być może to my sami oddalamy się stopniowo od pewnego modelu życia właściwego człowiekowi, dlatego od-
chodzi miłość, tym samym dając nam znak: "Ja nie mogę żyć w takich warunkach. Wasz sposób życia mnie zabija. Wy sa-
mi też umieracie".
Wracając myślami do rozmowy w tajdze, przypominałem sobie, w jak niezwykły sposób o miłości mówił siwy pu-
stelnik: "Miłość – to najpotężniejsza energia kosmiczna. Nie jest bezmyślna. Posiada ona myśli i własne uczucia. Miłość –
to istota żywa, samowystarczalna, żywa osoba.
Z woli Boga została posłana na Ziemię i gotowa jest obdarowywać swoją wielką energią każdego człowieka żyjące-
go na Ziemi i uczynić jego życie w miłości wiecznym.
Przychodzi do każdego, starając się językiem uczuć opowiedzieć o Boskim programie, a jeżeli człowiek jej nie poj-
mie, zmuszona jest odejść, nie z własnej woli, ale z woli człowieka".
Miłość! Uczucie to tajemnicze. I chociaż każdy człowiek kiedykolwiek żyjący na Ziemi doznał go, to jednak wciąż
6
pozostaje niezbadane.
Z jednej strony, temat miłości poruszany jest w literaturze i innych gatunkach sztuki. Z drugiej strony, wszelka za-
warta w nich informacja tylko konstatuje istnienie takiego zjawiska, jakim jest miłość, a w najlepszym przypadku opisuje
jego zewnętrzne przejawy i warianty zachowań różnych ludzi pod wpływem zrodzonego w nich uczucia.
Zatem czyż rzeczywiście konieczne jest zbadanie tego znanego wszystkim uczucia?
Niezwykła informacja uzyskana w syberyjskiej tajdze potwierdza konieczność badań tego zagadnienia. Niezbędne
jest, aby nauczyć się rozumieć miłość.
Myślę, iż jedną z najwłaściwszych odpowiedzi na pytanie, dlaczego miłość odchodzi, będzie proste stwierdzenie: od-
chodzi, bo nie znajduje zrozumienia.
A w przeszłości ludzie ją rozumieli.
Pomyślcie sami: ponad dziesięć tysięcy lat temu Wedrusowie posiadali wiedzę, dzięki której dokonywali działań
wzmacniających miłość, a ponadto czyniących ją wieczną. Jednym z takich działań jest starowedruski obrzęd zaślubin. Po
jego opublikowaniu w jednej z moich książek wielu naukowców zaczęło skłaniać się ku tezom, iż rytuał ten jest w stanie
przetransformować pierwotne uczucie w uczucie wieczne. Porównując go z obrzędami różnych narodów przeszłości
i współczesności, coraz bardziej utwierdzałem się w przekonaniu: starowedruski obrzęd zaślubin stanowi racjonalne dzia-
łanie, przemyślane przez mądrość ludową, będące w stanie i dziś pomóc wielu parom osiągnąć miłość wieczną.
Jednakże – o wszystkim, ale po kolei. A zacznijmy od rzeczy najważniejszej.

Czy trzeba szukać swojej drugiej połówki?

"Moja druga połówka" – takie wyrażenie funkcjonuje wśród ludzi. Spróbujmy określić, co to właściwie jest. Wiele
osób, jak sądzę, może przychylić się do następującego określenia: Jest to człowiek, mężczyzna albo kobieta, bliska dusza,
o zbliżonych poglądach na życie, przyjemny, pociągający, również i wyglądem, zdolny tchnąć w nas miłość.
Czy należy szukać swojej połówki, czy też z woli przeznaczenia ona sama winna się znaleźć?
Wielowiekowe doświadczenie ludzkości pokazuje, że jest to niezbędne. Świadczą o tym rozliczne legiony, w których
dobrzy młodzieńcy udają się w daleką podróż w poszukiwaniu swoich oblubienic.
Istnieją pradawne obrzędy pozwalające określić, czy wybór jest właściwy. Czy nie od diabła pochodzi twoja połów-
ka?
Niektóre z nich przytaczałem w poprzednich książkach. Mówiąc o obrzędach, nie zagłębiałem się w opisy znanych
działań, przytaczałem tylko te nigdzie wcześniej nie opisywane. W niniejszej książce najważniejszy obrzęd – zaślubiny
i jednocześnie obrzęd weryfikacji prawidłowości dokonanego wyboru – powtórzę w innym kontekście.
"Koniecznie przedstaw te cudotwórcze obrzędy od razu – pomyśli część spośród czytelników – po co nam twoje roz-
ważania?" A właśnie te rozważania są potrzebne! Potrzebne jest uwzględnienie dzisiejszej rzeczywistości, analiza, inaczej
nie sposób pojąć ogromnego sensu ludowej mądrości. Wszystko w świecie jest względne, dlatego też niezbędne są porów-
nania, punkty odniesienia.
Spójrzmy zatem, w jaki sposób sytuacje życiowe współczesnego świata mogą sprzyjać takiemu spotkaniu, a jakie –
mu przeszkadzać.
To dziwne, lecz właśnie w nam współczesnych czasach, jak by się wydawało – czasach informacji, sytuacji sprzyja-
jących spotkaniu się dwóch połówek nadarza się coraz mniej.
Mieszkający w wielkich, gęsto zasiedlonych, milionowych miastach ludzie dosłownie odgrodzeni są od siebie nie-
widzialnymi przegrodami.
Człowiek mieszkający w nowoczesnym mieszkaniu wielopiętrowego budynku najczęściej nie zna nawet sąsiadów
z klatki schodowej. Jadący środkami miejskiej komunikacji, nawet stojący i ciasno przylegający do siebie pasażerowie po-
grążeni są we własnych problemach.
Idący ulicą przechodnie również nie są zainteresowani sobą nawzajem. W Ameryce na przykład nie wolno badaw-
czo przyglądać się kobiecie, ponieważ może to być traktowane jako molestowanie seksualne.
Tak więc czy to siedząc w mieszkaniu, czy będąc w drodze do szkoły, na uczelnię, do pracy, znalezienie swojej dru-
giej połówki jest praktycznie niemożliwe. Załóżmy, że wasza praca umożliwia nawiązywanie wielu kontaktów.
Załóżmy, iż siedzicie przy kasie w ogromnym supermarkecie. Jednak żaden z przechodzących obok kupujących nie
proponuje wam zawarcia znajomości, a raczej jesteście przez nich oceniani w kategoriach elementu uzupełniającego kasę.
Wyższa uczelnia, uniwersytet, skupisko wielkiej liczby młodych ludzi, chociaż stwarza możliwość nawiązywania
wzajemnych kontaktów, powstawania par, nie stanowi powszechnego miejsca wyboru, ponieważ funkcja tych instytucj i jest
przecież całkowicie odmienna.
7
Obecnie najczęściej za miejsca dla zawierania znajomości uznaje się puby, bary, restauracje, dyskoteki, kurorty. Lecz
z takich znajomości, nawet zakończonych związkiem małżeńskim, szczęśliwe życie w miłości i zgodzie z reguły nie po-
wstaje. Takie małżeństwa rozpadają się w dziewięćdziesięciu procentach – według statystyk.
Przyczyna takiego stanu rzeczy kryje się w fałszywym, nieprawdziwym wyobrażeniu. A cóż to takiego? Oto przy-
kład.

Fałszywy obraz

Zanim jeszcze poznałem Anastazję, udałem się w rejs po Morzu Śródziemnym.


Przy stoliku na statku pasażerskim przez całe czternaście dni w czasie posiłków siadywałem w towarzystwie dwóch
dziewcząt i młodego mężczyzny, pracujących w instytucie projektów w Nowosybirsku. Każdego dnia dziewczęta zjawiały
się w restauracji w nowych, eleganckich kreacjach i interesujących fryzurach. W ich towarzystwie było przyjemnie. Nadia
i Wala, tak miały na imię, zawsze były sympatyczne i wesołe. Kiedyś, będąc w kajucie sąsiada zza stołu, powiedziałem do
niego:
– Jakie piękne i miłe dziewczęta siedzą przy naszym stole, może by tak z nimi poflirtować?
Na co on odpowiedział:
– Nie. Nie mam chęci flirtować z tymi wydrami.
– A dlaczego wydrami?
– Przecież pracuję w tym samym instytucie, co one, więc wiem, jakie są naprawdę.
– A jakie?
– Po pierwsze: skandalistki. Po wtóre: niechlujne i leniwe. To tutaj starają się dbać o siebie, robią z siebie takie do-
brutkie, mądrutkie. Najwyraźniej przyjechały specjalnie po to, ażeby znaleźć sobie bogatego męża. Spójrz, jak one kokie-
tują mężczyzn z ormiańskiej grupy.
O tym jak dalece inaczej wyglądają dziewczęta w czasie pracy w instytucie, mogłem się przekonać, kiedy pod ko-
niec dnia pracy zaszedłem tam, ażeby zobaczyć moje znajome z rejsu. Były one rzeczywiście, delikatnie rzecz ujmując, ze-
wnętrznie nie tak bardzo atrakcyjne, jak w czasie rejsu statkiem, a i wesołość z dobrocią też gdzieś znikły.
Oznacza to, iż na parostatku prezentowały one swój fałszywy obraz.
Chęć znalezienia sobie drugiej połówki za pomocą obrazu zewnętrznego, nie będącego w zgodzie z prawdziwym,
jest we współczesnym świecie właściwa wielu mężczyznom i kobietom. Być może tak zgubne zjawisko pojawiło się na sku-
tek zapomnienia o innych sposobach. W rezultacie oszukane zostają obie strony.
Mężczyzna obdarowuje kwiatami i kosztownymi prezentami wizerunek, który mu się spodobał, ofiarowuje mu na-
wet rękę i serce, a ożeniwszy się, widzi nagle realnego człowieka, który absolutnie mu się nie podoba – nie jest w jego ty-
pie, wywołuje w nim uczucie rozdrażnienia i tęsknoty za obrazem, który zniknął.
Kobieta widzi nagle, iż niedawny dobry i uważny adorator wcale jej nie kocha, nie rozumie. Jak to się stało? On ni-
gdy jej nie kochał, on kochał wizerunek.
Porażającą różnicę pomiędzy sztucznym obrazem a prawdziwym człowiekiem szczególnie wyraźnie można zaobser-
wować na przykładzie gwiazd estrady. Dane jest to zwłaszcza ludziom, którym udało się widzieć je w warunkach codzien-
ności.
Podobnie żałosna sytuacja ma miejsce wtedy, gdy kobieta, często gwałtownie, zmienia swój wygląd zewnętrzny po
zamążpójściu.
Kiedy mężczyzna zakochuje się w kobiecie, szczególnie od pierwszego wejrzenia, trudno powiedzieć, co właściwie
w nim wywołało uczucie miłości. Być może gruby warkocz i kolor włosów, a może oczy. Przyjęto uznawać, iż uczucie mi-
łości wywołane jest przez cały zbiór cech zewnętrznych i wewnętrznych. A kiedy kobieta zmienia swój wygląd zewnętrz-
ny, zabiera część tego, co się podobało, osłabiając tym samym miłość. Nawet wówczas, gdy po radykalnej zmianie ubrania,
fryzury i makijażu wszyscy wokoło mówią: jak ty teraz wypiękniałaś, jaka stałaś się atrakcyjna, i nawet wtedy, gdy podob-
ne wypowiedzi zgodne będą z rzeczywistością. I nawet wówczas, gdy mąż zachwyci się nowym wyglądem żony, po jakimś
czasie jego miłość może w znacznym stopniu osłabnąć albo zniknąć zupełnie.
Spotkał on wiele piękności znacznie bardziej atrakcyjnych niż jego obecna żona, jednakże pokochał ją właśnie, z ta-
kim wyglądem, jaki miała przedtem. I nagle poprzedniego obrazu zabrakło. Zgodzicie się, iż pokochawszy nowy obraz,
zdradza on poprzedni.
Dlaczego w dawnych czasach, także w starożytności, ludzie z ogromną ostrożnością zmieniali sposób ubierania się?
Czy nie było wystarczającego wyboru w tkaninach? Wybór był. I jedwab przywożono zza trzydziestu dziewięciu mórz, a sa-
modzielnie można było tkać płótna grube lub cienkie. Można było samodzielnie nanosić wszelkie możliwe rysunki na tka-
8
ninę za pomocą różnych barwników, można było wzory wyszywać.
Czy brakowało fantazji lub środków? Fantazji wystarczało, było jej z nadmiarem. Co drugi człowiek wówczas był
wspaniałym artystą malarzem i projektantem. Wystarczy popatrzeć na dawne domy: wszystkie przyozdobione są płasko-
rzeźbami w drewnie.
I każda kobieta umiała haftować. Jeśli zaś chodzi o środki, to nie tylko ludzie średnio zamożni, ale bogaci także nie-
zbyt często pozwalali sobie na zmiany strojów i fryzur. Podchodzili oni niezwykle ostrożnie do zmiany swojego zewnętrz-
nego wyglądu, starając się zachować własny wizerunek.
Świat współczesnej mody zmienia obrazy, wizerunki – szczególnie kobiet – jak w kalejdoskopie.
Dla korporacji produkującej odzież gwałtowna zmiana jest niezwykle korzystna: jeszcze dobre rzeczy ludzie wyrzu-
cają na śmietnik, kupując nowe, modne, z nadzieją, iż wraz z nimi nadejdzie coś nowego, coś na kształt szczęścia... Ale nie,
nic takiego nie przychodzi. Pojawia się tylko nowy, sztucznie przez kogoś stworzony obraz, który człowiek sam naciąga na
siebie, będąc pod wpływem masowej reklamy.
Nie znalazłem we współczesnym życiu konkretnego systemu działań, pomagających człowiekowi w poszukiwaniu
współtowarzysza czy współtowarzyszki drogi życiowej. Ponadto odniosłem wrażenie, iż cały obraz życia ukierunkowany
jest na to, ażeby te połówki nigdy się nie spotkały. Być może dla kogoś sytuacja taka jest bardzo korzystna. Człowiek nie-
zadowolony z życia, nie mający celu i sensu życia, bardzo odpowiada wielu, tym robiącym pieniądze. Odpowiada też spra-
wującym władzę.
A wracając do pytania: czy szukamy swojej drugiej połówki? myślę, że trzeba powiedzieć: – nie, nie szukamy. Nie
potrafimy szukać. I nie ma warunków do takiego poszukiwania.
Próbowałem znaleźć okruchy racjonalności w poszukiwaniu współmałżonków w obrzędach ostatnich stuleci. Przy-
toczę tutaj kilka typowych obrzędów weselnych. Spójrzmy, w jakim stopniu są one racjonalne, czy wręcz przeciwnie – pry-
mitywne. Będę na bieżąco je komentował lecz jeśli nie zgadzacie się z moimi komentarzami, możecie bezpośrednio na
kartkach książki zakreślić je bądź zamazać korektorem i nanieść własne.
Jakoś tak coraz częściej myślę sobie, że dziadek Anastazji miał rację – jeśli my sami nie zaczniemy myśleć, to fak-
tycznie będziemy przyjmować każdą bzdurę za mądrość życiową.
Nie będę opowiadał o współczesnym weselu. Tam, oprócz pijaństwa, nałożenia wieńca i tak zwanego wiecznego
ognia, jazdy samochodami, niczego więcej nie ma.
Spróbujemy przyjrzeć się wcześniejszym obrzędom weselnym.

Obrzędy weselne

Przytoczę pewien typowy dla przedrewolucyjnej Rosji obrzęd, ażeby spojrzeć nań z punktu widzenia degradacji spo-
łeczeństwa w jego stosunku do miłości.
Swatanie Komi-Permiaków
Dla Permiaków wesele było bardzo skomplikowane z uwagi na wielość różnorodnych obrzędów poprzedzających:
kiedy ojciec wyszukuje swojemu synowi narzeczoną, musi poprosić o zgodę swoje zwierzchnictwo oraz parafialnego kapła-
na. Decyzja o takim weselu zawsze podejmowana jest bez udziału przyszłego małżonka, zgodnie z pradawnym obyczajem,
i ogranicza się tylko do opinii krewnych, bliskich i znajomych, których rady się zasięga. I tak waży się los przyszłej pomyśl-
ności ich najbliższego krewnego.
Zdarza się, że nowożeniec poznaje swoją narzeczoną dopiero na zrękowinach, a czasami i w dzień wesela; rzadko
się zdarza, aby młody Permiak sam wybierał sobie narzeczoną. Ojciec nowożeńca wybiera synowi dziewczynę z bogatym
posagiem, ale zwraca też uwagę, aby upatrzona dziewczyna miała dobry charakter i zasady moralności. Po podjęciu decy-
zji, jaką dziewczynę swatać, zaczyna się samo swatanie. Tę sprawę zawsze porucza się najstarszemu w rodzinie albo – w sy-
tuacji, kiedy kogoś takiego nie ma – ojcu chrzestnemu bądź jednemu ze starszych krewnych, a generalnie – człowiekowi
doświadczonemu w podobnych sprawach. Następnie ustala się, jak i co winni mówić swatowie, jednak moim zdaniem są
to działania całkiem bezsensowne, jako że pierwotnie już zostało zaburzone to, co najważniejsze.
Jak widzimy, w wypełnianiu całej procedury tego obrzędu nie ma nawet aluzji do miłości młodych ludzi. Żałosny
jest również fakt, iż przy całym uwłaczającym stosunku do energii Miłości miesza się do tego jeszcze i Boga.
Zanim nowożeniec wyjdzie z domu, matka lub najstarsza krewna przynosi na stół nakryty obrusem bochen chleba
przeznaczony do pobłogosławienia młodego pana, sól, piwo oraz wino, a przed ikonami zapala świece. Nowożeniec modli
się, kłania ojcu i matce, prosząc o błogosławieństwo, a odmówiwszy modlitwę do Jezusa, siada za stołem, do którego z tą
samą modlitwą podchodzą wszyscy goście weselni i oddają mu, jeden po drugim, przez stół obiema rękami przyniesione
prezenty i gościńce: pieczoną łopatkę lub kawałek surowej wieprzowiny, a wszystko na chlebie, przy czym każdy z nich
9
mówi: – "Przyjmij, książę młody, szczodre dary" – modląc się jednocześnie: "Panie Jezu Chryste...". Na to nowożeniec od-
powiada każdemu: "Amen twojej modlitwie". Po czym odbiera, również obiema rękami, prezenty, kładzie je najpierw na
głowę, po czym na stół i częstuje każdego weselnika piwem lub winem, odpowiadając modlitwą do Jezusa i dodając przy
tym: "Pij na zdrowie (tu imię gościa)". Naturalnie na to odpowiada każdy weselnik, do którego zwraca się pan młody, sło-
wami: "Amen twojej modlitwie"i przyjąwszy szklankę, kłania się młodemu panu z tymi słowy: "Niechaj Pan da ci długie
wieki, szczęście ogromne, byś żył, dobra zaznał, bydła, zwierząt domowych, chleba, soli, a z księżniczką do cerkwi jechał,
pod złotymi wieńcami stał, prawo Boże przyjąwszy". Następnie każdy poczęstowany pije.
A oto jeszcze ciekawsza informacja:
Permianki rzadko zachowują dziewictwo, lecz młodzi mężowie nie zwracają na to szczególnej uwagi i nie unikają,
a wręcz przeciwnie chętnie biorą za żony nawet ciężarne, licząc, że niebawem przybędzie nowy pracownik.
Opowiadają i takie rzeczy, że ojcowie rodzin ustanowili, co następuje: w rodzinie, uważając swoje córki za niewin-
ne, swatanie uznaje się za uwłaczające, bronią wstępu, a nawet wyganiają swatów, czasem nawet biją ich, mówiąc: "Cóż z te-
go, że moja córka winna"? – Czy ponosi winę?
Zatem na świat przychodzi nie kontynuator rodu, poczęty koniecznie w miłości, ale parobek do pracy w gospodar-
stwie.
Wiele typowych elementów obrzędów weselnych charakteryzuje naszych przodków jako dzikich barbarzyńców. Jed-
nakże pragnę zauważyć, iż wszelkie znane nam obrzędy nie stanowią tradycji słowiańskich, chociaż w literaturze czasami
nazywa się je tradycyjnymi. Pochodzą one z okresu, kiedy wszelkie tradycyjne, mądre obrzędy były przez Cerkiew zabro-
nione, a w zamian niczego sensownego nie zaproponowano.
I tak na przykład obrzęd: Zdejmowanie trzewików.
W ruskim rdzennym obyczaju uważano, a i dziś w niektórych miejscach tak się czyni, że młoda małżonka winna
rozzuwać swojego męża. Obyczaj ten w najdawniejszych czasach był wyrazem pokory, niewolniczego poddania, a nawet
poniżenia, ponieważ: któż zdejmuje obuwie innej osobie, jeśli nie człowiek w pełni podporządkowany? Wiemy z historii
o tym, że ten zwyczaj istniał w czasach Władimira, jak również o tym, iż córka księcia połockiego nie zechciała rozzuć swe-
go męża. W Niemczech w czasach Lutra funkcjonował obyczaj, aby w pierwszą noc małżeństwa młoda żona zdejmowała
buty i kładła je u wezgłowia posłania jako wyraz panowania męża nad żoną, mężczyzny nad kobietą (zniewoloną).
Omar i Herbenstein mówią o tym, że w trakcie swojego pobytu w Rosji, nawet na książęcych i bojarskich weselach
dokonywano obrzędu rozzuwania i trzykrotnego uderzenia dyscypliną, którą wraz z prezentem kładziono do szkatułki.
Obrzęd ten występował też na Litwie przed Jagiellonami, a po dziś dzień zachowany jest w chłopskich zwyczajach.
Jak widzimy, zdejmowanie butów i uznawanie kobiety za niewolnicę niesłusznie traktuje się jako obrzęd tradycyjnie
rosyjski. Generalnie na Rusi przedksiążęcej niewolnictwa nie było. A zatem obrzęd ten nie jest tradycyjny dla naszego lu-
du, ale tylko narzucony i przez lud nie przyjęty.
Jednak jeszcze głupsza, bardziej okrutna i nieetyczna wydaje mi się sytuacja następująca, typowa dla obrzędów we-
selnych nawet w XVIII i XIX wieku i charakterystyczna dla wielu narodów. W momencie gdy podany zostaje na stół ostat-
ni posiłek, to znaczy pieczyste, drużba, nakrywając białą serwetą talerz z pieczystym, kołacz i solniczkę, zanosił je do izby,
do łóżka, dokąd za nim odprowadzano parę młodą. W drzwiach izby, gdzie zostawiono młodych, sadzano ojca, który od-
dawszy nowo zaślubioną do rąk mężowi, udzielał jej obyczajowych pouczeń i wskazówek moralnych do pożycia małżeń-
skiego. Po wejściu młodych do łóżka żona swata, przyodziana w tym czasie w dwa futra, jedno założone jak należy, a dru-
gie odwrotnie – obsypywała ich ziarnem, pieniędzmi i chmielem, karmiła młodych będących na posłaniu. Następnego dnia
z rana wszyscy uczestnicy wesela zjawiali się w izbie, gdzie spali młodzi, strzałą podnosili kołdrę nowożeńców i na podsta-
wie naturalnych oznak określali, czy nowo zaślubiona była dziewicą.
Tę część obrzędu uznać można za najstraszniejszą, wręcz zwyrodniałą, nawet jeśli nowożeńcy się kochają. Na oczach
wszystkich gości młodzi, napiwszy się i najadłszy, winni pójść do pokoju, ażeby dokonać niezwłocznie intymnego zbliże-
nia. Dosłownie. Goście odprowadzają ich drwiącymi spojrzeniami i towarzyszą im niczym zboczeńcy.
Po pierwsze, po wszelkich przedweselnych i weselnych przeżyciach, pod wpływem alkoholu i nadmiernego objada-
nia się, lepiej przez pewien czas powstrzymywać się od zbliżenia, aby uniknąć możliwości poczęcia dziecka w takim stanie.
Po drugie, właściwie dlaczego nowożeńcy muszą dopełniać intymnego zbliżenia zaraz w tym samym dniu, a do te-
go jeszcze potem opowiadać się przed zebranymi ze swoich działań? A jeśli dziewczyna tego właśnie dnia cierpi z powo-
du kobiecej niedyspozycji i dlatego nie jest to wskazane? Tak w ogóle wszystko to bardziej przypomina parzenie się zwie-
rząt albo i coś jeszcze gorszego.
Nikomu przecież nie przyjdzie do głowy, aby prowadzić sukę do psa, krowę do byka czy owcę do barana, jeśli nie
mają cieczki. A tutaj idź, "parz się", bo w przeciwnym razie zostaniesz zniesławiona.
Oto historia, jaką opowiedział mi pewien siedemdziesięcioletni starzec, dowiedziawszy się, iż studiuję różne obrzę-

10
dy:
– Kiedy się ożeniłem, mieszkałem na wsi. Wyswatali mnie z dziewczyną z miłości, taką dobrą, cichą, miała na imię
Ksjusza. Ona miała wówczas dziewiętnaście lat, a ja dwadzieścia. Przez pół roku się przyglądaliśmy sobie nawzajem, z pew-
nością pokochaliśmy się.
Pod koniec pierwszego dnia wesela posłano nam w osobnej izbie. Przy drzwiach postawiono stróża, a rankiem po-
winni przyjść po prześcieradło, ażeby wszystkim pokazać, czy jest ono poplamione krwią dziewiczą, czy też nie. Nastała
bardzo odpowiedzialna dla Ksjuszy i dla mnie chwila. A ja, być może z powodu weselnych stresów, a może zjadłem coś
niewłaściwego, czuję, że nic z Ksjuszą nie zdołam zrobić. Ona i tak, i siak, i piersi zaczęła pokazywać nieśmiało, i mnie po-
całowała, a później rozebrała się cała.
Ale nic we mnie nie reagowało na jej czułości i pieszczoty w pożądany sposób. Wprawiło to mnie w jeszcze więk-
szy popłoch. Usiadłem na łóżku, odwróciłem głowę do ściany. Czuję, jak Ksjusza przytuliła się policzkiem do moich ple-
ców, cała drżąca, a po moich plecach płynęły jej łzy. Wówczas i ja zapłakałem z żałości. O, tak sobie siedzimy w łóżku i pła-
czemy. Później mówię do niej: – Ty się nie obawiaj, Ksjusza, ja przyznam się przy wszystkich, że to moja wina.
A ona w odpowiedzi:
– Nie trzeba. Będą się z ciebie śmiać.
A przed świtem sama palcem porozrywała sobie, co trzeba, krew popłynęła. Prześcieradło pokazano rankiem go-
ściom, którzy przyszli na poprawiny. Oni, na wpół pijani, wołają nas, przygadują, zachęcają okrzykami "gorzko" przed ko-
lejnym kieliszkiem.
Przez pół roku mieszkaliśmy z Ksjuszą na wsi, potem wyprowadziliśmy się do miasta i rozwiedliśmy. Ponieważ mnie
i przez pół roku nic się nie udało zdziałać. Ożeniłem się z inną kobietą, mam teraz czworo dzieci, trzech synów i córkę,
wnuków. Jednak tego okropnego wesela nigdy w życiu nie zapomnę. A Ksjuszę wspominam do dziś.

W poczęciu bierze udział nie tylko ciało

Ci z was, którzy czytali Księgę Rodu powinni pamiętać: wedruski rytuał zaślubin kończył się poczęciem dziecka
przez zakochanych w sobie Lubomiłę i Radomira.
W ówczas nie pytałem Anastazji o to, czy sąjakieś charakterystyczne cechy w cywilizacji wedruskiej odnoszące się
do poczęcia dzieci i czy należy temu poświęcać szczególną uwagę. Ona jednak wręcz przeczuła możliwość pojawienia się
takiego pytania i sama powiedziała:
– Wśród Wedrusów panowało ogromne zrozumienie istoty aktu poczęcia własnych dzieci. Ale na razie nie wiem,
w jaki sposób językiem zrozumiałym opowiedzieć o tym.
Następnie, już po rozmowie z dziadkiem Anastazji i poszukiwaniu wśród różnych narodów obrzędów będących
w stanie zachować miłość w rodzinach, uzyskałem informację o poczęciu i pojąłem: to nie Anastazja, a ja jeszcze nie by-
łem gotów na zrozumienie tego, co ona powiedziała, a i obecnie problem ten nie jest dostatecznie zbadany przez naszą
współczesną naukę.
Naukowcy próbują klonować człowieka, w efekcie uzyskują istotę tylko zewnętrznie podobną do człowieka. W mo-
mencie poczęcia bowiem uczestniczy nie tylko plemnik i komórka jajowa, ale również coś niewidzialnego, nie odczuwane-
go jako materia.
Dalsze wyłożenie tej informacji może kogoś szokować czy bulwersować. Ja sam przez ponad pół roku zastanawia-
łem się, czy warto, czy też nie warto dzielić się nią z czytelnikami. W końcu zdecydowałem: warto. A oto w czym rzecz.
W obecnych czasach mnóstwo rodzin żyjących na Ziemi i wychowujących dzieci nawet o tym nie wie, że wycho-
wują nie całkiem swoje dzieci. Istnieją na to niezbite dowody.
W świecie naukowym funkcjonuje termin "telegonia". W medycynie nazywa się to "zjawiskiem pierwszego samca".
O zjawisku telegonii mówi się możliwie jak najmniej. A cóż to takiego?
Odkrycie wzięło swój początek z faktu, kiedy to przed 150 laty w Anglii lord Marton postanowił wyhodować rasę
najbardziej wytrzymałych koni. W tym celu skrzyżował klacz czystej rasy angielskiej z ogierem zebry. Jednakże nie udało
się uzyskać potomstwa z powodu niezgodności genetycznych obu gatunków. Po pewnym czasie tę samą klacz czystej krwi
skrzyżował z ogierem czystej krwi angielskiej. W rezultacie klacz urodziła źrebię, lecz... z wyraźnymi śladami prążków, jak
u zebry. Lord Marton nazwał to zjawisko właśnie telegonią.
W swojej praktyce specjaliści w zakresie hodowli zwierząt spotykają się z tym zjawiskiem dość często. Na przykład
każdy związek hodowców psów eliminuje sukę wcześniej najczystszej rasy, jeśli miała ona kontakt płciowy z nierasowym
psem. Suka taka nigdy już nie będzie miała rasowych szczeniąt, nawet jeśli zostanie sparzona z najczystszej rasy psem. Go-
łębiarze od razu zabijają nawet najdroższą i najczystszej rasy samicę, jeśli podeptał ją nierasowy gołąb skalny. Praktyka
11
wskazuje, że nie będzie już nigdy miała piskląt czystej rasy.
Naukowcy z wielu krajów przeprowadzili mnóstwo badań ukazujących, że to zjawisko dotyczy również ludzi.
Znamy też przypadki narodzin czarnoskórych dzieci z rodziców o białej skórze. Bywają przypadki, iż przychodzi na
świat czarnoskóre dzieciątko w rezultacie dawnego zbliżenia babki czy matki kobiety z czarnoskórym mężczyzną. Zawsze
przyczyną takiego zjawiska jest przedmałżeński związek dziewczyny bądź jej bezpośrednich przodków w linii żeńskiej
z mężczyzną rasy czarnej.
To są fakty łatwo zauważalne. A ile jest takich ukrytych? Będzie tego całe mnóstwo. Wszakże dzisiaj współżycie
przedmałżeńskie jest na porządku dziennym. A skoro tak, to nie wolno winić dziewczyny, jeśli wychodzi za mąż jako nie-
-dziewica. Nasze społeczeństwo, potworna propaganda seksu, wręcz imperium seksu, uczyniły ją taką.
Na zachodzie rodzice zaopatrują swoje dzieci będące w wieku szkolnym w prezerwatywy, wiedząc, iż dzieci te już
utraciły dziewictwo. Ale nie wiedzą, iż żadna prezerwatywa nie uchroni przed "zjawiskiem pierwszego samca", czyli tele-
gonii. Świadczą o tym konkretne przypadki z życia ludzi i zwierząt.
Wiele dawnych nauk i religii również mówi o zjawisku telegonii, nazywając ją innymi określeniami. Jednak sensu to
w żaden sposób nie zmienia. I naukowcy, i starożytni mędrcy uważają, że pierwszy mężczyzna w życiu dziewicy pozosta-
wia jej wizerunek swojego ducha i krwi. Psychiczny i fizyczny portret dzieci, które ona urodzi. Wszyscy inni mężczyźni,
którzy będą nawiązywać intymny stosunek z tę kobieta w celu poczęcia dziecka, dają jej tylko nasienie i choroby ciała.
Czyż nie tutaj kryje się masowe niezrozumienie między ojcami i dziećmi? A i degradacja całej ludzkiej społeczno-
ści?
Mnóstwo konkretnych przykładów mówi o udziale jakiejś energii w procesie poczęcia. Lecz skoro tak, to nie tylko
nauka, ale i wszyscy ludzie powinni o niej wiedzieć. Nasi niedawni przodkowie prawdopodobnie zakładali, że tak jest. Sta-
rali się dopilnować, aby dziewczyna wstępująca w związek małżeński była dziewicą. Możliwe, że z tego powodu wśród wie-
lu narodów istniała tradycja, aby w czasie wesela zamykać nowożeńców w osobnej izbie, a potem wynosić z tej izby prze-
ścieradło z plamkami krwi, które potwierdzały dziewictwo panny młodej. Jednakże nasi starsi przodkowie uznawali dzie-
wictwo za czynnik niewystarczający dla urodzenia kontynuatora rodu. Uważali oni, że jeśli kobieta w trakcie zbliżenia in-
tymnego z jednym mężczyzną będzie myślała o innym, to urodzi dziecko podobne do tego, o którym myślała.
Takie stwierdzenia świadczą o tym, że dawni ludzie uważali, a być może doskonale wiedzieli: najważniejsza w po-
częciu jest myśl. A dokładniej – energia myśli.
Zjawisko telegonii również o tym mówi. Kobieta, być może na poziomie podświadomości, zachowuje w pamięci in-
formacje o swoim mężczyźnie, a w konsekwencji rodzi się dziecko w pełni bądź częściowo do niego podobne.
Na początku uważałem: nie należy pisać na ten temat, ażeby nie spowodować u dzieci, ich rodziców i małżonków
krępujących wyjaśnień. Niechaj będą szczęśliwi w swojej niewiedzy. Jednakże jakoś tak szczęścia za bardzo nie widać.
I być może nie widać go między innymi z powodu niewiedzy na temat kultury poczęcia.
Już od dawna podnoszona jest kwestia wychowania seksualnego dzieci w szkołach i trwają spory, czy należy je wpro-
wadzić, czy też nie. Jeśli założeniem tych zajęć jest tylko nauczenie dzieci, w jaki sposób korzystać z prezerwatyw, to nie
ma po co go wprowadzać. Jeżeli jednak będzie się mówić dzieciom o głównym przeznaczeniu kobiety i o właściwym po-
dejściu do zagadnienia poczęcia dzieci – przedmiot taki jest życiowo niezbędny. Ale dlatego nauczyciele powinni znać sa-
mo sedno problemu i posiadać odpowiednią literaturę. Niezbędne jest mówienie o tym, a w mass mediach niestety obec-
nie widzimy tylko propagandę seksu.
W tak zwanych demokratycznych krajach wiele mówi się o wolności człowieka. Czyż jednak można uważać za wol-
nego człowieka, przed którym ukrywa się ważne dla jego życia problemy, a w zamian podsuwa się, wykorzystując hasła
o wolności słowa, zboczenia ukazywane jako dobro? W takiej sytuacji wszak człowiek jest wolny, ale wolny od czystego,
szczęśliwego ludzkiego życia.
Mimo wszystko nie zacząłbym pisać o telegonii, gdybym nie dowiedział się od Anastazji o tym, jak można napra-
wić sytuację, nawet jeśli wychodząca za mąż kobieta miała już kontakt intymny z innym mężczyzną. Oraz o tym, że wśród
Wedrusów istniał niesamowity rytuał, za pomocą którego można uczynić "nie swoje dzieci" krewnymi ciałem i duchem.
O istnieniu zjawiska, które we współczesnej medycynie określa się mianem "zjawiska pierwszego samca", nasi
przodkowie poganie, a tym bardziej Wedrusowie – dobrze wiedzieli. Za pomocą specjalnych rytuałów chronili przed nim
młodzież.
Również wołchwowie za pomocą pewnych rytualnych działań potrafili zetrzeć kod genetyczny "pierwszego samca"
i czynili w ten sposób absolutnie czystymi dziewczyny zgwałcone w czasie najazdu wrogów. Potwierdzeniem tego niech
będzie fakt, że nie bali się żenić z nimi swoich synów.
Ale – jest jedno "ale". Pogańskich, a tym bardziej starowedruskich rytuałów nie sposób zrozumieć i powtórzyć li tyl-
ko za pomocą wiedzy i znajomości formy. Trzebaje koniecznie odczuć.

12
Po cóż pisać – trzeba kochać, trzeba przygotowywać się do przyjścia na świat dziecka, trzeba koniecznie rodzić w do-
mu, w tym miejscu, gdzie zostało ono poczęte.
Jaki sens pisać, że "dla zachowania miłości w rodzinie na wieczność niezbędne jest połączenie w jedność trzech
punktów, trzech uczuć, trzech planów istnienia". Tak po prostu umysłem to ogarnąć, zrozumieć, nie wystarczy. To koniecz-
nie trzeba poczuć. Czuć tę filozofię przodków.
I pierwszym niezbędnym działaniem może być tylko pokajanie się przed swymi przodkami, których obecnie nazy-
wamy poganami, których oczernialiśmy, których zdradziliśmy. Zdradziliśmy tradycyjną kulturę słowiańską naszych ojców
i matek. Kulturę istniejącą dziesiątki tysiącleci.
Chrześcijaństwo określiliśmy jako tradycyjne dla Rusi. A ono istnieje na Rusi zaledwie od tysiąca lat i w żaden spo-
sób nie przystaje do terminu "tradycja".
A dlaczego niezbędne jest pokajanie się? Z tej prostej przyczyny, że jeśli nadal będziemy uważać naszych przodków
za dzikich, tępych barbarzyńców, jak to nam usilnie wpajano, ale mimo to przejmiemy ich rytuały, nie będą one miały mo-
cy sprawczej. Przecież wszelkie te rytuały oparte są na znajomości Kosmosu, przeznaczenia planet, na znajomości siły ener-
gii psychicznej, siły myśli.
Za pomocą owych obrzędów my postaramy się włączyć kolosalną energię naszej myśli, jednak pozytywnego rezul-
tatu nie uzyskamy, jako że przeciwstawi się jej inna nasza myśl: oni byli głupi.
Paradoks – "Ty sam jesteś durniem, ale czyny twoje są przepiękne". Jedno wyklucza drugie lub jedno jest przeci-
wieństwem drugiego.
Być może nieprzypadkowo kultura naszych prarodziców jest przed nami ukrywana. Ludźmi prymitywnymi i zagu-
bionymi, odciętymi od własnych korzeni łatwiej sterować. Może to kara Boska dla naszej cywilizacji? Mądrość ludowa gło-
si: "Co zasiejesz, to i zbierzesz". Zerwaliśmy więź z naszymi przodkami i w konsekwencji rwą się nici łączące nas z naszy-
mi dziećmi.
Wnioskować o wyższym poziomie kultury naszych pogańskich przodków w kwestii poczęcia dzieci można jeszcze
na podstawie zachowanych tradycji we współczesnych Chinach i – szczególnie – w Japonii, gdzie mężczyźni i kobiety
przed poczęciem dziecka przechodzą specjalny rytuał oczyszczenia. Wierzenia starożytnych Chin, Japonii i Indii, starożyt-
nej Grecji i Rzymu, a to przecież tradycyjne, staropogańskie kraje, poświęcają ogromną uwagę kwestii poczęcia.
Zatem cóż winien uczynić każdy człowiek pragnący posiadać dobre potomstwo? Czy trzeba na początku poświęcić
dużo czasu na przestudiowanie mnóstwa traktatów na ten temat? A może jeszcze trzeba by stracić mnóstwo czasu na za-
znajomienie się z traktatami pomagającymi w dokonaniu wyboru współmałżonka, wychowywaniu dzieci?
Od razu powiem: Nie ma potrzeby marnować na zaznajamianie się z nimi części własnego życia. Straciłem kilka lat
nie na studiowanie, ale tylko na zaznajamianie się z nimi. I nagle zrozumiałem: wszystkie te ogromne dzieła, opasłe tomy
Wedrusowie skomasowali w system prostych, wesołych i racjonalnych rytuałów na wszystkie okoliczności. Ma się wraże-
nie, jakby w kształtowaniu tych obrzędów pomagał sam Boski Ojciec, podobnie jak i w pojmowaniu istoty ludzkiego ist-
nienia.
Zanim podejmiemy próbę wykorzystania doświadczenia naszych przodków, musimy się zdecydować: jakich? Mam
na myśli ustalenie: przed ilu laty, jakie terytorium obecnej Rosji zasiedlali nasi prarodzice?
Jak wiadomo, literatura historyczna, w tym rosyjsko-języczna, opowiada o życiu ludzi w Egipcie i Rzymie przed pię-
cioma tysiącami lat. W krajach tych prowadzono i prowadzi się nadal wykopaliska archeologiczne, a podążają tam stale
ogromne rzesze turystów.
Z historii Rusi w literaturze rodzimej opisany jest zaledwie okres tysiącletni.
Powiadają, że niby to jakieś ubóstwo panowało na terytorium naszego kraju albo że w ogóle niczego nie było. Ale
czy tak właśnie jest? Może ktoś umyślnie ukrywa przed nami naszą historię? Tak. Ukrywa. Pisałem już o tym, a teraz
przedstawię informacje z dziedziny archeologii.
Opowiem o Arkaimie, miejscu mającym bezpośredni związek z kwestią telegonii. Według słów dziadka Anastazji
właśnie tam przed trzema i pół tysiącami lat dokonano największego odkrycia.

W głąb historii

Arkaim – akademia wołchwów


W roku 1952 satelity przekazały na Ziemię fotografie kilku niezwykłych kręgów, wyraźnie wyodrębniających się na
powierzchni stepu południowouralskiego. Sztuczne pochodzenie owych kręgów nie budziło u nikogo żadnych wątpliwo-
ści. Jednak nikt nie był w stanie powiedzieć dokładnie, cóż to takiego.

13
W tym czasie w środowiskach naukowych i okultystycznych rozgorzał spór na temat tego, gdzie szukać ojczyzny in-
doeuropejczyków. Naukowcy nie bez podstaw uznawali, iż wiele spośród narodów europejskich, narodów Indii, Persji i czę-
ści Azji, miało jedno źródło pochodzenia, był nim tajemniczy naród – praindoeuropejczycy.
Wielu badaczy żywiło nadzieję na znalezienie pozostałości kraju, w którym żyła legendarna biała rasa aryjska. Ba-
dacze starali się chociażby zaledwie musnąć utraconą wiedzę, ten skarb będący w posiadaniu starożytnych aryjczyków.
Kiedy zaczęto prowadzić wykopaliska w dolinie arkaimskiej, archeologowie oznajmili światu naukowemu, iż zloka-
lizowano najstarsze miasto, liczące ponad czterdzieści wieków, oraz że zamieszkiwali je ludzie najstarszej cywilizacji indo-
europejskiej. Badacze zaczęli nazywać Arkaim miastem, świątynią i obserwatorium jednocześnie.
Ten, kogo interesują naukowe hipotezy, może się z nimi zapoznać w specjalistycznej literaturze.
Ja przekażę to, co opowiedział mi o Arkaimie dziadek Anastazji. Logika jego myślenia jest o niebo lepsza i bardziej
dokładna niż logika, na podstawie której opracowano naukowe hipotezy.
Powiedział on od razu:
– Arkaim – to nie jest miasto ani świątynia. Co zaś dotyczy obserwatorium – to prawda, jednak wcale nie to jest naj-
ważniejsze. Arkaim – to akademia, tak można określić to współczesnym terminem.
W Arkaimie mieszkali i pracowali nauczyciele wołchwów. Tutaj zajmowali się studiowaniem Wszechświata, okre-
ślali współzależności ciał kosmicznych, ich wpływ na człowieka. Swoich największych odkryć nie zapisywali, ani też nie
występowali publicznie z długimi przemówieniami. Na podstawie wieloletnich studiów opracowywali rytuały, obliczali ob-
rzędy i wprowadzali je w życie ludzi, obserwując dalej, na ile są one skuteczne. Kiedy było trzeba, wprowadzali poprawki.
Wyniki długotrwałych studiów byli oni w stanie wyrazić w końcu jednym bądź dwoma krótkimi słowami, w których za-
warta była istota odkrycia.
Jako przykład można podać dwa bardzo stare obrzędy: Medowyj Spas obchodzony 14 sierpnia i Jabłocznyj Spas –
19 sierpnia. Przed nastaniem Jabłocznowo Spasa ludzie nie spożywali jabłek z nowego zbioru, a przed Medowym Spasom
– miodu z nowych zbiorów.
W trakcie długotrwałych studiów i obserwacji wołchwowie ustalili: przed wyznaczoną datą jabłko nie przynosi
istotnej korzyści człowiekowi, nawet jeśli jest ono dojrzałe. I rzecz tutaj nie w samym jabłku. Na Jabłocznowo Spasa doj-
rzewa wiele korzystnych dla człowieka owoców jagodowych i ziół jadalnych oraz roślin okopowych. Jeśli człowiek zaczy-
na spożywać w pokarmie jabłka, nie pozostawia miejsca na bardziej korzystny w tym momencie produkt.
To właśnie wołchwowie stwierdzili, że w przyrodzie nie na próżno istnieje określona kolejność dojrzewania owoców.
Właśnie owa kolejność stanowi tę Boską dietę dla człowieka, której w przyszłości nauka na próżno szukać będzie przez
wieki.
O tym, w jaki sposób prowadzono owe studia czy badania, można opracować wielotomowe traktaty.
Jednak wołchwowie ich nie spisywali i nie zamęczali ludzi swoją wiedzą: przedstawiali ludziom w kilku słowach go-
towy wniosek. A ludzie wierzyli wołchwom. Ich rady zawsze życie potwierdzało.
Istniały niezaprzeczalne różnice pomiędzy wedruskimi wołchwami a mędrcami starożytnej Grecji, kapłanami Egip-
tu i dzisiejszymi naukowcami uważającymi siebie za wielkich. Wołchw nie otrzymywał za swoje największe odkrycia żad-
nych tytułów ani nagród, nie mógł gromadzić bogactw, nie posiadał żadnej władzy, jak na przykład kapłani egipscy. I ni-
gdy nikt nie oddawał czci wołchwowi, jak dziś oddaje się cześć wielu tak zwanym duchownym dostojnikom. Jedyne, co
wołchw otrzymywał, przychodząc do jakiejś osady, to pożywienie, odzież, obuwie, jeśli to, co miał na sobie, było znoszone,
i naturalnie miejsce, gdzie mógł odpocząć, jednak czasem wołchw rezygnował z dachu nad głową i spał pod gołym nie-
bem. Zyskiwał jeszcze szczery, niepodważalny ludzki szacunek.
Właśnie ten status pozwalał wybrać najlepszych z najlepszych myślicieli i nauczycieli.
Zgodnie z projektem wołchwów, ludzie wdzięczni im wznosili budowle podobne do Arkaimu, dokąd wołchwowie
przychodzili medytować, rozmyślać, gdzie tymi myślami mogli się wzajemnie ze sobą wymieniać. Tam też opowiadali, ni-
czym na najwyższej radzie naukowej, o swoich odkryciach, opisywali opracowane, wyliczone na ich podstawie obrzędy.
Ludzie często nie wiedzieli, kto kryje się za tym lub innym obrzędem, komu być wdzięcznym za mądry i skuteczny
rytuał.
Na przykład pewien wołchw, największy w historii ludzkości filozof, astronom i psycholog, poświęcił dziewięćdzie-
siąt lat studiowaniu, w jaki sposób można pokonać zjawisko dziś określane mianem telegonii.
To on znalazł sposób i przekazał ludziom skuteczny rytuał, trwający zaledwie piętnaście minut. Prawda, że przygo-
towanie się do niego jest znacznie dłuższe. Poproś, Władimirze, Anastazję, być może opowie ci o nim.
Tylko od razu zaznaczę: pojąć, odczuć ten rytuał można tylko poprzez zrozumienie uczucia miłości, które żywili na-
si dalecy przodkowie, poprzez filozofię ich miłości. Im dalej w przeszłość uda się tobie przeniknąć swą myślą, tym rytuał
będzie bardziej zrozumiały.

14
Ażeby utwierdzić się w prawdziwości tego, co powiedział dziadek Anastazji na temat przeznaczenia Arkaimu, za-
poznajmy się z jego architekturą.
Arkaim miał kształt koła o zewnętrznej średnicy około 160 metrów. Jak widzimy, dla miasta jest to zupełnie malut-
ko. Jednak będę nazywać go miastem, jak to obecnie czynią naukowcy.
Otaczała go dwumetrowa fosa napełniona wodą. Zewnętrzne mury były bardzo masywne. Przy wysokości pięciu
i pół metra miały grubość pięciu metrów. W murach znajdowały się cztery wyjścia, usytuowane po przeciwległych stro-
nach. Największe było południowo-zachodnie, pozostałe trzy – mniejsze.
Wchodzący do miasta trafiał od razu na jedyną ulicę w kształcie pierścienia, szerokości około pięciu metrów, oddzie-
lającą mieszkania przylegające do zewnętrznego muru od wewnętrznego pierścienia. Ulicę stanowił zbudowany z okrą-
głych belek pomost, pod którym na całej jego długości był wydrążony dwumetrowy kanał, stykający się z fosą okalającą
miasto. Tak więc Arkaim posiadał prostą kanalizację: nadmiar wody przesączający się przez drewniany pomost wpadał do
kanału, po czym do zewnętrznego rowu.
Wszystkie mieszkania, przylegające do zewnętrznego muru jak cząsteczki cytryny, miały wyjścia na główną ulicę.
W sumie wyznaczono 35 mieszkań w kręgu zewnętrznym. Liczba ta jest zbyt mała nawet dla wioski.
Dalej widzimy tajemniczy pierścień murów wewnętrznych. Był on jeszcze potężniejszy aniżeli zewnętrzny. Przy sze-
rokości trzech metrów jego wysokość osiągała siedem metrów.
Mury te, według danych wykopaliskowych, nie posiadały przejść, poza jedną niewielką wyrwą od strony południo-
wo-wschodniej. Tak więc 25 wewnętrznych mieszkań, identycznych jak te w okręgu zewnętrznym, było praktycznie od-
izolowane od reszty wysokim i grubym murem.
Ażeby znaleźć maleńkie wejście do wewnętrznego kręgu, trzeba było przejść całą długość ulicy w kształcie pierście-
nia. Miało to ukryty sens. W chodzący do miasta musiał przejść drogę, którą przechodzi Słońce. Środek Arkaimu zajmu-
je centralny plac w kształcie nieomal kwadratowym, około 25 x 27 metrów. Sądząc po śladach ognisk, usytuowanych
w określonym porządku, był to plac przeznaczony do odprawiania jakichś rytuałów.
Tak więc widzimy schemat mandali – kwadrat wpisany w koło. W starożytnych tekstach kosmogonicznych koło
symbolizuje Wszechświat, kwadrat – Ziemię, nasz świat materialny. Mądry człowiek starożytny, doskonale znający struk-
turę Kosmosu, widział, jak harmonijnie i naturalnie jest on urządzony. I dlatego w trakcie budowy miasta jakby od nowa
stwarzał Wszechświat w miniaturze.
Arkaim wzniesiony był według wcześniej sporządzonego projektu, jako kompleks złożony z obiektów z największą
dokładnością zorientowanych według obiektów astronomicznych. Układ czterech wejść w zewnętrznym murze Arkaimu
przedstawia swastykę skierowaną zgodnie z ruchem Słońca.
Swastyka (w sanskrycie: "związana z łaską", "największy sukces") to jeden z najbardziej archaicznych symboli sakral-
nych, spotykanych już w okresie górnego paleolitu wśród wielu ludów świata. Indie, Stara Ruś, Chiny, Egipt, a nawet pań-
stwo tajemniczych Majów w Ameryce Środkowej – to jeszcze niepełna geografia tego symbolu. Swastykę można też zo-
baczyć na starych ikonach prawosławnych. Swastyka – to symbol Słońca, sukcesu, powodzenia, szczęścia, twórczości. I od-
powiednio: swastyka skierowana w przeciwnym kierunku (odwrócona) symbolizuje ciemność, zniszczenie, "nocne Słońce"
u dawnych Rusinów. Jak widać na starych ornamentach, również na aryjskich dzbanach znalezionych w okolicach Arka-
imu, używano obu swastyk. Ma to głęboki sens. Dzień następuje po nocy, światło nadchodzi po ciemności, nowe narodzi-
ny zastępują śmierć – i jest to naturalna kolej rzeczy we Wszechświecie. Dlatego w starożytności nie było "złych" i "do-
brych" swastyk – odbierano je jako jedność Uak energie Jin i Jang na Dalekim Wschodzie).
Arkaim z zewnątrz był piękny: miasto na planie idealnego koła, z wyodrębnionymi basztami przy wejściach, płoną-
cymi ogniami i pięknie ukształtowaną "fasadą". Lecz z pewnością stanowił on jakiś sakralny wzór, niosący głęboki sens.
Wszak wszystko w Arkaimie przeniknięte jest sensem.
Każde mieszkanie przylegało jedną stroną szczytową do zewnętrznego lub wewnętrznego muru i wychodziło na
główną ulicę w kształcie pierścienia albo na plac centralny. W zaimprowizowanym "przedpokoju" był specjalny odpływ
wodny, który prowadził do kanału pod główną ulicą. Starożytni aryjczycy byli więc wyposażeni w kanalizację. Ponadto
w każdym mieszkaniu znajdowała się studnia, piec i nieduża spiżarnia w kształcie kopuły.
Ze studni nad poziomem wody wyprowadzone były dwa odgałęzienia "rur" wydrążonych w ziemi. Jedna doprowa-
dzona była do pieca, a druga – do spiżarni w kształcie kopuły. A w jakim celu? Wszystko jest genialnie proste. Dobrze wie-
my, że jeśli zajrzeć do studni, zawsze ciągnie od niej chłodne powietrze. Tak oto, dochodząc do pieca, to chłodne powie-
trze tworzy cug o takiej sile, że pozwalało to na wytop brązu bez posługiwania się miechami! Taki piec był w każdym
mieszkaniu, a starożytnym kowalom pozostawało tylko cyzelowanie mistrzostwa i współzawodniczenie w swojej sztuce.
Druga "rura ziemna" doprowadzona był do spiżarni i zapewniała jej obniżoną temperaturę.
Znany rosyjski astroarcheolog K. Bystruszkin prowadził badania nad Arkaimem w aspekcie obserwatorium astro-

15
nomicznego i doszedł do następujących wniosków:
Arkaim to budowla, która nie jest po prostu skomplikowana, jest wręcz nadzwyczaj złożona. W trakcie studiowania
planu praktycznie od razu określono jego podobieństwo do znanych budowli w Stonehenge w Anglii. Na przykład śred-
nica wewnętrznego kręgu Arkaimu stanowi wszędzie równe 85 metrów, w rzeczywistości – jest to pierścień o dwóch pro-
mieniach: 40 i 43,2 metra. (Spróbujcie wykreślić!) Natomiast promień pierścienia "księżyc Obri" w Stonehenge wynosi
43,2 metra! I Stonehenge, i Arkaim usytuowane są na tej samej szerokości geograficznej. Oba w centrum doliny w kształ-
cie misy, a między nimi odległość prawie 4000 kilometrów...
Naukowcy twierdzą: Sumując wszystkie otrzymane fakty, można powiedzieć, że Arkaim to "przyhoryzontalne ob-
serwatorium". Dlaczego przyhoryzontalne? Ponieważ w trakcie pomiarów i badań wykorzystywano momenty wschodu
i zachodu ciał niebieskich (Słońca i Księżyca) za horyzont. Przy czym nakładał się moment oderwania lub zetknięcia dol-
nej krawędzi kręgu, co pozwala najdokładniej zaznaczyć miejsce tego wydarzenia. Jeśli poobserwujemy wschody Słońca, to
zauważymy, że punkt wschodzenia każdego dnia będzie przemieszczać się względem miejsca poprzedniego. Po dotarciu
maksymalnie na północ 22 czerwca, punkt ten dalej będzie przesuwał się na południe, aż dotrze do drugiej krawędzi wy-
kresu – 22 grudnia. Taki jest rytm kosmiczny. Liczba bardzo wyraźnie widzialnych punktów obserwacji Słońca – to czte-
ry. Dwa to punkty wschodu 22 czerwca i 22 grudnia oraz dwa punkty zachodu – po drugiej stronie horyzontu. Należy do-
dać jeszcze dwa punkty momenty równo-nocy: 22 marca i 22 września. Dawało to dość dokładne określenie trwania ro-
ku. Jednakże w ciągu roku istnieje wiele innych znaczących wydarzeń. A można je wyznaczać za pomocą innego ciała nie-
bieskiego – Księżyca. Bez względu na złożoność jego obserwacji, należy powiedzieć, że ludzie starożytni dobrze znali pra-
wa jego ruchu po nieboskłonie. Oto niektóre z nich:
l) Pełnie; następującą około 22 czerwca można zaobserwować w punkcie zimowego górowania Słońca (22 grud-
nia) i odwrotnie.
2) Wydarzenia Księżyca migrują w punktach górowania Słońca w cyklu 19 lat ("wysoki" i "niski" Księżyc).
Tak więc Arkaim jako obserwatorium astronomiczne służył również obserwacji Księżyca. W sumie na owych
ogromnych murach-kręgach można było zarejestrować 18 wydarzeń astronomicznych! Sześć związanych ze Słońcem
i dwanaście związanych z Księżycem (włączając "wysoki" i "niski" Księżyc). Dla porównania: badaczom Stonehenge uda-
ło się wyodrębnić tylko 15 wydarzeń niebiańskich.
Oprócz tych zadziwiających faktów-wydarzeń uzyskano następujące dane: arkaimska miara długości – 80 centyme-
trów, środek wewnętrznego okręgu przesunięty jest względem zewnętrznego o 5,25 jednostek arkaimskiej miary, co jest
bliskie kąta nachylenia orbity Księżyca 5 stopni plus-minus 9-10 minut. Zdaniem K. Bystruszkina, wyraża to stosunek po-
między orbitami Księżyca i Słońca (dla ziemskiego obserwatora). Odpowiednio, zewnętrzny okrąg Arkaimu poświęcony
jest Księżycowi, a wewnętrzny – Słońcu. Ponadto pomiary astroarcheologiczne ukazały związek niektórych parametrów
Arkaimu z precesją osi ziemskiej, a to już wyższa szkoła jazdy nawet we współczesnej astronomii.
Tak więc widzimy: Arkaim, nawet z dużym marginesem błędu, nie przystaje do określenia "miasto". W bardzo ma-
łym pokoiku nie ma możliwości ulokowania się wraz z rodziną. Dla filozoficznych rozmyślań natomiast – jest to przestrzeń
idealna.
To, iż w starożytności wołchwowie uważani byli za mędrców i nauczycieli – historykom jest wiadome. W konse-
kwencji Arkaim, jako jedno z największych centrów naukowych, mógł należeć tylko do wołchwów. Innych uczonych
w owych czasach po prostu nie było.
To, iż wołchwowie obliczyli i opracowali rytuały, nanieśli korekty na podstawie wiedzy o Kosmosie, jest wiadome.
Pojawia się natomiast pytanie o to, gdzie teraz są te unikalne rytuały? Jakie wstecznictwo je zniszczyło bądź ukrywa przed
ludźmi?

O czym chciał powiedzieć Sungir?

A teraz polecę Państwa uwadze bardziej sensacyjną informację, wobec której bledną piramidy Egiptu i ruiny staro-
żytnego Rzymu. Informacja ta niezbędna jest również po to, żeby – jak mówił syberyjski pustelnik – lepiej zrozumieć i po-
ziom wiedzy o budowie i zjawiskach zachodzących we Wszechświecie. I w tym celu trzeba możliwie najgłębiej pogrążyć
się w historię. Mówił on:
– Myśl jest w stanie zagłębić się w czasie na odległość trzech tysięcy lat, zaczniesz wówczas stopniowo odczuwać
wiedzę trzech tysięcy lat. Gdy zdołasz na pięć – pięciu tysięcy lat. Jednak nie cała wiedza będzie wtedy dla ciebie zrozu-
miała. Niezbędne jest przeniknięcie do co najmniej dziewiętnastu tysięcy lat wstecz.
Takie zagłębienie się w przeszłość historyczną naszego kraju wydawało się absolutnie nierealne. Gotów byłem już
pojechać do Indii, do Tybetu, jak mówią, tam można się więcej dowiedzieć o naszych przodkach niż u nas w kraju. Jed-
16
nakże nigdzie nie musiałem wyjeżdżać. Wszystko znalazło się tuż obok, a teraz proponuję każdemu czytającemu te słowa
poprowadzić swoją myśl o naszych prarodzicach w czasy odleglejsze niż dziewiętnaście tysięcy lat temu.
Znalezisko archeologiczne, o którym wam opowiem, odkryto przypadkowo pod miastem Władymir, liczącym, we-
dług różnych oficjalnych danych, około 10 15 lat.
W 1955 roku w trakcie przygotowywania wyrobiska odkrywkowego do wydobywania gliny dla władymirskiej fabry-
ki ceramicznej operator koparki A. Naczarow zauważył w ziemi nabranej na łyżkę koparki kości potężnego zwierzęcia, wy-
dobyte z głębokości trzech metrów. O znalezisku poinformował archeologów.
Już pierwsze wykopaliska oszołomiły naukowców. Znalezione w grobach szczątki ludzkie, ozdoby i przedmioty
użytkowe świadczyły o jakiejś dawnej kulturze. Dalsze badania pokazały: nasi przodkowie przyszli ku brzegom rzeki Klaź-
my jeszcze w epoce kamiennej, około 25 tysięcy lat temu.
Ktoś może pomyśleć: biegali oni na czworaka, albo w niewyprawionych skórach i z maczugami. Nie. Naukowców
oszołomił inny fakt. Wokół szkieletów i na nich samych było mnóstwo ozdób, dzięki nim odtworzono odzież tych daw-
nych ludzi. Okazało się, że przypominała ona kombinezon lub suknię z całkiem cywilizowanych czasów.
Znalezisko to, a raczej szczątki, łatwiej odnieść do pochówków przybyszów z obcej planety, w przeciwnym razie bo-
wiem trzeba by zweryfikować cały nasz historyczny światopogląd.
Władymirskie Państwowe Muzeum Historyczno-Krajoznawcze ulokowało w jednej ze swych sal ekspozycję po-
święconą tym unikalnym znaleziskom. Wydano folder, w którym jest mowa o tym, iż stanowisko w Sungirze to najbar-
dziej interesujący pomnik archeologiczny Rosji dobrze znany archeologom na całym świecie. Niejednokrotnie odbywały
się tutaj sympozja naukowe.
Sungir – to jedna z najbardziej wysuniętych na północ osad dawnego człowieka na terenie Równiny Ruskiej
i w okręgu władymirskim. Pod względem bogactwa wyposażenia pochówków o tak odległej chronologii nie ma sobie rów-
nych na całym świecie.
Dzięki wspólnym wysiłkom archeologów, geologów, paleontologów i paleobotaników możemy sobie wyobrazić, jak
żyli ludzie w tamtych niezmiernie odległych czasach.
Tutaj, na skraju lodowca, zaczynała się tundra pokryta rzadkimi wysepkami niewielkich obszarów lasów świerko-
wych, sosnowych, brzozowych i olchowych. Bardzo różnorodny był świat zwierzęcy.
Jak to określono w folderze: "Dawni mieszkańcy Sungiru polowali na jelenia, dzikiego konia, lisa polarnego, roso-
maka, bizona, niedźwiedzia brunatnego, wilka, zająca bielaka; bili też cietrzewie, dziką kurę, mewę srebrzystą. I oczywiście
– starali się zdobyć mamuta – ogromne, wymarłe dziś zwierzę, o wysokości prawie czterech metrów i sześciu tonach wagi.
Było to upragnione trofeum: mięso, skóra – niezastąpiona przy budowie mieszkań, i kły – mocny i szlachetny materiał do
wyrabiania broni i ozdób".
Bardzo interesujący jest spis przedmiotów z kości i rogu – prostowniki do drzewc, motyczki, ostrza, okucia i pacior-
ki z kła mamuta, ozdoby z kłów lisa polarnego. Unikatowym wyrobem sztuki pierwotnej jest maleńka płaska figurka wiel-
kogłowego konia. Słynny sungirski konik został ozdobiony ornamentem punktowym i czerwoną ochrą. Ilość punktów na
figurce jest wielokrotnością pięciu i świadczy o stosowaniu przez mieszkańców stanowiska piątkowego systemu liczenia.
A siódemkowy – o wiedzy ludzi żyjących przed 25 tysiącami lat.
Jednak światową sławę stanowisku Sungir przyniosły unikalne pochówki dawnych ludzi.
W 1964 roku na potężnej warstwie ziemi w kolorze ochry znaleziono czaszkę kobiety, a poniżej szczątki starszego
mężczyzny. Na szyi miał wisior z otoczaka, a na rękach 25 bransolet z krążków kła mamuta, na czaszce, wzdłuż rąk i nóg,
na tułowiu leżało w rzędach prawie trzy i pół tysiąca paciorków. Ich ułożenie na szkielecie pozwoliło zrekonstruować krój
stroju dawnego człowieka. Przypominał on futrzaną odzież współczesnych ludów arktycznych. Na dnie niegłębokiej mo-
giły znaleziono nóż i skrobak z krzemienia.
A jak bardzo bogaty był pochówek odkryty po pięciu latach badań?
W mogile pochowano szczątki dorosłego człowieka bez czaszki. Przy nim – naszyjnik z kła, bransolety i para rogów
renifera. Jednak poniżej, 65 centymetrów pod "wierzchnim" grobem, znajdowały się dwa dziecięce szkielety. Chłopca dwu-
nasto –, trzynastoletniego i dziewczynki siedmio –, dziewięcioletniej, złożone w mogile w pozycji wyprostowanej, ciasno
przylegające głowami do siebie. Do "świata pozagrobowego" dzieci wyposażono w broń myśliwską z kłów mamuta: 11 pik,
3 kindżały i 2 włócznie. Szczególnie interesujące były włócznie z rozszczepionych i wyprostowanych kłów mamuta o dłu-
gości 2,5 i 1,5 metra. W mogile znaleziono także wykonane z kła mamuta "laski" (symbol władzy), bardzo wyraźne figur-
ki konia i mamuta, krążki z nacięciami, mające zapewne znaczenie rytualne i związane z kultem Słońca i Księżyca. Stroje
dzieci również były obszyte tysiącami paciorków, a na piersiach zapinane kościanymi szpilami. Z tyłu ubrania naszyte by-
ły sznury paciorków układające się w formę zwierzęcych ogonów.
To znalezisko świadczy o skomplikowanym obrządku pogrzebowym i rozwiniętych wierzeniach religijnych ludzi

17
epoki kamiennej. Z przekonaniem można stwierdzić, iż wierzyli oni w życie pozagrobowe.
Od 1956 roku do dnia dzisiejszego w Sungirze prowadzone są kompleksowe badania archeologiczne. Prawie 20 lat
pracami tymi kierował znany archeolog doktor Otto Bader. Antropologowi akademikowi M. Herasimowowi i jego uczen-
nicom udało się zrekonstruować wygląd zewnętrzny dawnych mieszkańców Sungiru.
Jak wiadomo, antropolodzy na podstawie czaszek z wystarczającą dokładnością mogą odtwarzać twarze ludzi. Poja-
wiła się rzadka możliwość spojrzenia w twarze ludzi tamtych czasów. Skorzystałem z tej możliwości. W pełni rozumna,
mądra twarz dorosłego mężczyzny. Nieco smutna – dziewczynki i zamyślona – chłopca.
Jednak stwierdzenia o polowaniu, a szczególnie na mamuta, podobno, są nieco nieścisłe.
Przyprowadziłem do unikalnej sali władymirskiego muzeum dziadka Anastazji. Starzec powoli przeszedł wzdłuż
wszystkich gablot, nie zatrzymując się przy żadnej, po czym stanął na środku sali i pokłonił się czterokrotnie, przy każdym
pokłonie odwracając się o dziewięćdziesiąt stopni. Kiedy opowiedziałem mu o wnioskach naukowców, znaczną ich część
obalił, powiedziawszy rzecz następującą:
– Ludzie ci, Władimirze, nigdy nie polowali na mamuty. Mamuty były ich zwierzętami domowymi, bardzo dobry-
mi pomocnikami w gospodarstwie, środkiem transportu ciężarów. Wykonywały one więcej robót aniżeli dzisiejsze słonie,
którymi kierują poganiacze w Indiach.
Stojąc na mamucie, ludzie ci mogli zrywać owoce z wysokich drzew i zbierać je w plecionych workach i koszykach,
a potem przewozić we właściwe miejsce.
Mamut wyplewiał polany rodowe z młodych zarośli graniczącego z polaną lasu albo, otrzymawszy takie zadanie,
rozbujał, a potem wyrywał drzewa, poszerzając obszar polany. W razie konieczności przeprowadzki z jednego miejsca na
inne ludzie na mamuta ładowali dobytek, sprzęty i zapasy żywności.
Było to bardzo dobre i pracowite zwierzę domowe. Nawet maleńkie dziecko mogło paluszkami ująć koniec jego trą-
by i prowadzić za sobą. Dzieci często bawiły się z mamutem, zmuszając go do nabierania trąbą wody, a potem polewania
ich tą wodą. Mamutowi sprawiało zadowolenie patrzenie, jak skaczą i radośnie piszczą maleńkie dzieciaczki. Ogromnej
błogości doznawał mamut, gdy specjalnym narzędziem przypominającym grabie wyczesywano jego sierść. Człowiek ją
prał, suszył, a potem wykorzystywał dla własnych potrzeb, na przykład do robienia pościeli.
Ludzie natomiast nie mieli potrzeby polować na mamuta. Można to stwierdzić nawet na podstawie informacji, któ-
rą ty wyczytałeś w folderze. Jedno w niej przeczy drugiemu.
– Dlaczego przeczy? – Sam osądź. Wylicza się cały szereg różnego rodzaju dzikiego zwierza, które można z łatwo-
ścią pojmać przy pomocy specjalnych sideł i w potrzebnej ilości. Natomiast zabiwszy sześciotonowego mamuta, człowiek
nie byłby w stanie zjeść od razu całego jego mięsa.
– A gdyby było dużo ludzi?
– Dużo ludzi być nie mogło. Ludzie w dawnych czasach nie mieszkali w skupiskach, jak teraz w miastach czy du-
żych wioskach. Każdy ród miał swoje grunty. Każda rodzina miała swoje terytorium, swój dom. Na obszarze trzech kilo-
metrów kwadratowych mogło zamieszkiwać nie więcej niż 100 osób. Zjeść sześciotonowego zwierza nie byli w stanie
w ciągu 2–3 dni, nawet jeśli oprócz mięsa nic innego by nie jedli. Psujące się mięso zaczęłoby się rozkładać, przyciągać do
siebie ogromną ilość owadów, mogłoby wywołać epidemię.
– Ale być może zapraszali do siebie w gości i na biesiadę ludzi z innych terytoriów?
– Jaki jest sens iść kilka kilometrów tylko po to, ażeby najeść się mięsa, którego i w domu jest pod dostatkiem?
– Skoro dziadek mówi, iż rozkładające się mięso mamuta mogło stanowić zagrożenie epidemią, to takie samo za-
grożenie mógł stanowić również domowy mamut, kiedy umierał.
– Władimirze, mamut nigdy nie umierał przy rodzinie. Kiedy się zestarzał i czuł zbliżającą się śmierć, odchodził nie-
daleko od domu, trąbił trzy razy, a potem szedł daleko, na mamuci cmentarz, i umierał. Powinieneś o tym wiedzieć, wszak
i teraz tak czynią dzikie słonie indyjskie. Zatrąbiwszy przed śmiercią, opuszczają one swoje stado.
– Zatem oznacza to, iż mamy całkiem fałszywe wyobrażenie o sposobie odżywiania się dawnych ludzi?
– Tak, właśnie tak. Być może ze względu na to, ażeby dzisiejsze swoje barbarzyństwo wobec zwierząt usprawiedli-
wić. Im dalej w głąb historii, tym mniej spotyka się ludzi spożywających mięso. Wystarczało im w zupełności pokarmów
roślinnych. A z produktów pochodzenia zwierzęcego spożywano to, co zwierzęta oddawały człowiekowi same, jak na przy-
kład mleko i jajka. Żołądkom pierwszych ludzi mięso mogło zaszkodzić. A ponadto dowodem na to, iż polowanie dla lu-
dzi pierwotnych nie stanowiło podstawowego źródła zdobywania pożywienia, jest jego irracjonalność w porównaniu z in-
nymi sposobami uzyskiwania pożywienia.
– Jakimi innymi?
– Od oswojonych, udomowionych zwierząt. Wyobraź sobie człowieka, w którego gospodarstwie jest mamucica, kro-
wa, koza, które można doić, uzyskując codziennie świeży produkt najwyższej jakości. Posiada też człowiek w swoim go-

18
spodarstwie udomowione ptactwo: gęś, kaczkę, kurę, znoszące mu jajka, a nie wymagające żadnego doglądania. Ma moż-
liwość wzięcia części miodu i pyłku od pszczół, również nieopodal znajduje się mnóstwo roślin okopowych i ziół jadalnych.
I nagle jakby człowiek oszalał. Zabija wszystkie zwierzęta domowe, które oprócz innych dobrodziejstw również czuwały
nad jego snem, zjadaje i zaczyna polować na dzikie, narażając się na niebezpieczeństwo i już nie gwarantując sobie ani swo-
jej rodzinie możliwości regularnego spożywania świeżych produktów.
Zamiast przyjaznego otoczenia i miłości do niego zwierząt domowych otrzymuje wyłącznie agresywne środowisko,
w którym przeżycie jest dla jego rodziny, można powiedzieć, prawie niemożliwe.
– Lecz czy ludzie pierwotni od razu zaczęli zajmować się udomawianiem i tresurą zwierząt? Być może to nastąpi-
ło w późniejszym okresie?
– Przecież nie byłoby dla człowieka żadnego późniejszego okresu, jeśliby pojawił się jako agresor.
Znasz wszakże fakty, Władimirze, kiedyś to niemowlę znalezione w lesie mogły wykarmić nawet drapieżne wilki,
a człowieka dorosłego, który tam się znalazł, wilcza wataha mogła rozszarpać. Od czego zależy tak różny stosunek do czło-
wieka?
– Trudno mi powiedzieć.
– Od tego, iż w pierwszym przypadku człowiek-niemowlę wolny jest od agresji, a w drugim u człowieka dorosłego
występuje agresja oraz strach i wywołują one w otoczeniu dyskomfort.
Ludzie pierwotnie wolni byli od uczucia strachu i agresji, a przeważała w nich miłość i niekłamane zainteresowanie
wobec otaczającego świata. Dlatego nie musieli wkładać szczególnych wysiłków w udomowienie i tresurę zwierząt i pta-
ków. Dla nich najważniejsze było określenie przeznaczenia każdej istoty żyjącej na Ziemi. To właśnie czynili. Jeśli zaś cho-
dzi o zwierzęta, to już ci wiadomo: najwyższym dobrem jest dla nich uczucie miłości i uwagi kierowanej na nich ze stro-
ny człowieka.
Po raz pierwszy mięso spożył człowiek niepełnowartościowy. Ten, którego opuściła energia Miłości. On jakby osza-
lał, albo też zachorował na jakąś straszną chorobę. Choroba ta dotrwała do dnia dzisiejszego.
– Ale jaki może być związek pomiędzy miłością i początkiem spożywania mięsa przez człowieka?
– Bezpośredni. Człowiek żyjący w miłości nie jest zdolny do zabijania.
– Możliwe. A zechciałby mi dziadek powiedzieć, dlaczego umarły te dzieci 25 tysięcy lat temu? Dlaczego są one
w tak niezwykły sposób pochowane, główka przy główce?
– Mogę, naturalnie, ale opowieść będzie bardzo długa. A propos muszę najpierw koniecznie ci wyjaśnić nie dlacze-
go ich śmierć nastąpiła, ale w jakim celu.
– W jakim celu?
– Znowu, Władimirze, tylko zadajesz pytania. A samemu nie chce ci się myśleć. Tylko się na mnie nie obrażaj za te
słowa, jak tam w tajdze, gdy tobą uraza zawładnęła. Lepiej pomyśl, jaki sens tkwi w mojej opowieści. Bardzo on może za-
szkodzić, jeśli sam nie nauczysz się myśleć.
Ja mówię, a ty słuchasz i w tym czasie twoja myśl nie pracuje nad własnymi wnioskami, tylko konstatuje moje. Po-
stawiłeś sobie za cel znalezienie w przeszłości warunków, w których z ludźmi mogła mieszkać miłość wieczna, i przywró-
cenie ich w dzisiejszych czasach; to dobrze, droga właściwa, a cel najważniejszy ze wszystkiego.
Starasz się określić, od jakich czasów miłość mieszkała z ludźmi. Spójrz, data jest przed tobą, myśl. Przed tobą leżą
dwa dziecięce szkielety. Ich śmierć w tak młodym wieku jest bezsensowna, kiedy ludzie nie są w stanie określić, jak ważna
informacja kryje się w ich pochówku. Ich śmierć nabierze sensu, jeśli ty przyjmiesz tę informację teraz.
Nie obraziłem się na starca za słowa o lenistwie umysłu. Już dawno zrozumiałem: wykorzystując jakieś swoje spo-
soby, zawsze stara się uczyć jakoś inaczej władać własną myślą. Ale ja przecież nie miałem za sobą tej szkoły, co oni, pra-
cując nad swoją myślą od najwcześniejszego dzieciństwa. Ja uczyłem się w zwyczajnej szkole, która być może właśnie wy-
łącza myślenie.
I oto stoję przed tymi dziecięcymi szkieletami, wytężam myśli i nie potrafię pojąć, jak można, patrząc na nie, dowie-
dzieć się czegokolwiek o miłości istniejącej 25 tysięcy lat temu. A czy istniała ona w ogóle w tamtych czasach?
– Istniała – powiedział nagle starzec.
– A dlaczego dziadek tak twierdzi? Przecież na tabliczce muzealnej słowa na temat miłości nie powiedziano.
– Nie powiedziano – i co z tego? Patrz uważnie. Sądząc na podstawie szkieletów, są to dzieci. Chłopiec w wieku lat
dwunastu i pół oraz dziewczynka ośmioletnia. Na ich szkieletach znajdują się setki kościanych koralików. Na podstawie
ich rozmieszczenia wasi uczeni właśnie ustalili, jaką odzież miały te dzieci. Jednak czy tylko o tym świadczą te kościane
paciorki?
– A o czym jeszcze one mogą świadczyć?
– O tym, Władimirze, że rodzice tych dzieci bardzo mocno je kochali. Kochali swoje dzieci i siebie nawzajem.

19
Tylko kochający rodzice mogli poświęcić tyle czasu na wykonanie tak pracochłonnej ozdoby stroju dla swoich dzie-
ci. Dowodzi to, że mieli oni wystarczająco dużo czasu, aby zajmować się sztuką, aby zaprojektować, a potem wykonać po-
rządny strój. Wśród przedmiotów znalezionych w mogile absolutnie nie ma broni.
– A piki? Czyż to nie jest broń?
– Oczywiście, że nie. I nie jest to nawet harpun do polowania na ryby, ponieważ nie ma na końcu wyszczerbienia.
Koniec tego przedmiotu, który nazwano piką, również nie jest zbyt ostry. Cienką i lekką piką trudno byłoby kogokolwiek
zabić czy zranić.
– Zatem do czego służył ten przedmiot?
– Do tresowania i kierowania zwierzętami. Popatrz, jak jest on podobny do laski, z którą pracują i dzisiejsi treserzy,
za pomocą której dzisiejsi poganiacze słoni kierują tymi zwierzętami.
– A dlaczego musieli oni wyrabiać je z kości? Mogli przecież wziąć kij i nie tracić czasu na prostowanie kości, na
nanoszenie ornamentu.
– Laska czy kij nie może długo służyć, a zwierzęta przyzwyczajają się do jednego przedmiotu, jego kształtu, zapa-
chu powstającego pod wpływem dotyku rąk gospodarza.
– Dobrze. Wszystko, co dziadek mówi, jest bardzo przekonujące, ale są jeszcze przedmioty podobne do grotów
strzał. A strzała przecież przeznaczona jest do zabijania.
– U tych konkretnych ludzi, pochodzących nie znajwcześniejszego okresu życia ludzi na Ziemi, strzały były prze-
znaczone do odstraszania napadających na ludzi zwierząt drapieżnych.
Natomiast wśród przedmiotów znajdują się takie, które przypominają motyki. Jest to z pewnością narzędzie do sa-
dzenia nasion i wykopywania korzeni.
– No a ozdoby? O – tu leży naszyjnik z kłów lisa polarnego. A i odzież, jak uznają uczeni, została wytworzona ze
skóry, a to oznacza, że mimo wszystko zabijali oni zwierzęta.
– Fakt, że ich odzież została wykonana ze skóry, uczeni interpretują prawidłowo, ale w tym celu nie było żadnej po-
trzeby zabijania zwierząt. Istniały gady, płazy, które zrzucały swoją starą skórę. Zdarzało się, że ginęły one z jakiejś przy-
czyny, a wówczas mrówki wyjadały wnętrzności, pozostawiając skórę nietkniętą, bardzo dobrze przygotowaną do wytwa-
rzania z niej odzieży. W takiej sytuacji niemądrze byłoby tracić czas na zabicie zwierzęcia, rozbiórkę tuszy, wyprawienie,
obróbkę i suszenie skóry, jej rozmiękczenie. Po co? Jeśli można było wziąć już gotową i w idealnym stanie. W Boskiej na-
turze przewidziano dla człowieka wszystko, co jest mu niezbędne. A kły pieśca? Na naszyjnik też o wiele prościej wziąć je
ze szkieletu, dobrze oczyszczonego i wysuszonego przez przyrodę.
Na tym przerwę opowieść dziadka o unikalnym znalezisku archeologów.
W folderze wydanym przez Władymirskie Muzeum Państwowe znajdują się dwa rysunki pawilonów wystawowych,
parku architektonicznego "Sungir" i kompleksu muzealnego "Sungir". Napisano też, iż z powodu unikalności znaleziska
organizowano tu międzynarodowe sympozja naukowe.
Jednakże nie zbierajcie się do drogi, ażeby zwiedzić unikalne miejsce wykopalisk dawnej cywilizacji. W tym miejscu
nie ma żadnych pawilonów, a tylko nie wykończone ruiny. Prace archeologiczne nie są zaś prowadzone intensywnie. Są one
prowadzone, można powiedzieć, dzięki entuzjazmowi naukowców i lokalnych władz.
Przyjechałem do tego wyjątkowego miejsca w dzień wolny od pracy. W jednym z wykopów zobaczyłem, jak dwóch
ludzi pobiera z profilu próbki gleby i ostrożnie wkłada je do plastikowych woreczków. Byli oni pracownikami Państwowe-
go Instytutu Archeologii i potwierdzili, że Sungir stanowi najbogatsze znalezisko archeologicme starożytnego człowieka
na świecie.
Ekspozycja w muzeum władymirskim jest jedyna w Rosji. Mówili, iż miejsce archeologicznych wykopalisk w Sun-
girze zwiedzają czasem turyści, jednak głównie są to Japończycy, ponieważ w Tokio znajduje się znacznie pełniejsza eks-
pozycja na temat Sungiru.
Wydało mi się dziwne, że w Krainie Wschodzącego Słońca z większym szacunkiem traktuje się dawnych praprzod-
ków, mieszkających na terytorium naszego kraju, aniżeli u nas. Dziękuję Wam, Japończycy, za zachowanie kultury naszych
wspólnych prarodziców.
Mówimy o wielkiej misji Rosji, o duchowości, o konieczności zachowania wizerunku kraju, a o jakim zachowaniu
wizerunku może być mowa, jeśli zagraniczni turyści widzą na własne oczy nasz stosunek do historii?
Cóż, pozostaje mieć nadzieję, że nasi bardziej cywilizowani potomkowie dowiedzą się, jakie jeszcze tajemnice
w Sungirze nie zostały odkryte.
Udało mi się dowiedzieć, że 25 tysięcy lat temu nasi prarodzice byli ludźmi cywilizowanymi, potrafili kochać szcze-
rze i zachować miłość po wieczne czasy.

20
Ustrój rodowy

Przypuszczam, że aby przywrócić funkcjonujące niegdyś, a utracone tradycje i obrzędy, będące w stanie zachować
miłość w rodzinach, trzeba wpierw uzyskać pełniejszą informację o życiu naszych najdawniejszych przodków.
W tym celu należy się zagłębić w przeszłość historyczną, aż do czasów wspólnoty rodowej, kiedy mężczyzna i ko-
bieta, pokochawszy się wzajemnie, tworzyli ze swych dzieci, wnuków i prawnuków zgodną wspólnotę rodową.
Obecnie mężczyzna i kobieta nie są w stanie utrzymać razem nawet najbliższych krewnych – swoich dzieci. Led-
wie podrosną – starają się opuścić swoich rodziców. Odchodzą do internatu, na stancję, nawet kosztem pogorszenia sytu-
acji materialnej rodziny. Jednak odchodzą.
Ale co tam dzieci! Wiele par rozchodzi się jeszcze przed pojawieniem się dzieci albo też wkrótce po ich przyjściu
na świat.
Ustrój wspólnoty rodowej istniał na Rusi przedksiążęcej przez wiele tysiącleci. Charakteryzował się brakiem rozwo-
dów i najtrwalszymi rodzinami w porównaniu do innych, następujących po nim ustrojach społecznych. Tylko prawdziwa
miłość jest w stanie sformować ród. W przeszłości podrośniętym dzieciom o wiele łatwiej było opuścić rodzinę niż teraz.
Mam na myśli czas poprzedzający okres książęcy na Rusi. Kiedy młodzi ludzie pokochali się wzajemnie, jeśli nie zadowa-
lały ich relacje z rodzicami, mogli opuścić dom, sami zbudować sobie siedzibę na umiłowanym przez siebie terenie, poży-
wienie zdobywać w lesie, a w późniejszym czasie dzięki uprawie ziemi samodzielnie wyposażyć sobie gospodarstwo. Jed-
nak nie odchodzili.
Oznacza to, że założyciele rodu odnosili się do nich ze zrozumieniem i miłością.
Musimy przestudiować ten okres i zaczerpnąć z niego do naszej współczesności podstawową wiedzę, która zdoła
wspomóc budowanie mocnej rodziny.
Lecz w jaki sposób można dotrzeć do informacji o tym okresie życia ludzi, skoro historia rosyjska opisuje tylko okres
chrześcijański?
Wyprawa w historyczną przeszłość naszego narodu niezbędna jest również po to, ażeby ustalić, czy dawne obrzędy
i kultura zanikły same, jako coś zupełnie już niepotrzebnego, czy może tradycje liczące wiele tysięcy lat zostały zniszczo-
ne celowo.
Jeśli zanikły one same, to nie warto grzebać się w przeszłości historycznej, gdyż lud sam odrzucił dawną kulturę ja-
ko niepotrzebną, a to oznacza, że nie przyjmie jej również teraz.
Jeśli dawne tradycje zostały zniszczone celowo, wówczas koniecznie trzeba zbadać ten problem i dowiedzieć się,
przez kogo i w jakim celu. Zorientować się, odszukać i przedstawić społeczeństwu, aby mogło go ocenić.
Możliwe, że starożytne obrzędy i tradycje kryją w sobie takie tajemnice ludzkiego bytowania, bez ujawnienia któ-
rych będziemy nadal zdążać ku przepaści, wymierać i cierpieć z powodu rodzinnych waśni. Często mówimy o wojnach glo-
balnych. Jednakże konflikt w rodzinie dla każdego z jej członków jest bardziej bolesny aniżeli wieść o wojnie w Iraku czy
wydarzeniach w Izraelu.
Przypominałem sobie wszystko, co wiedziałem o historii dawnej Rusi, i stwierdziłem: jedyną nicią prowadzącą przez
labirynt wymysłów historycznych może być, jakkolwiek dziwne by się to na pierwszy rzut oka wydawało, najeźdźca Czyn-
gis-chan. Bądź też, inaczej mówiąc, okres tak zwanej trzechsetletniej niewoli tatarsko-mongolskiej na Rusi. A dlaczego?
A dlatego, że okres ten rozpoczął się wkrótce po chrystianizacji, kiedy tradycje naszych przodków nie były jeszcze całko-
wicie zniszczone. A jeszcze i dlatego, że Czyngis-chan był niemal najbardziej wyrazistą, interesującą i wykształconą posta-
cią swoich czasów. I to nie tylko z tego względu, że jego potomkowie zawojowali połowę świata, chociaż ciekawy jest spo-
sób, w jaki tego dokonali. Powiem od razu, że armia odegrała tu rolę zaledwie drugorzędną. Z różnych źródeł historycz-
nych wiadomo, że Czyngis-chan wyprawiał do wielu krajów, w głąb Chin i do Indii, ekspedycje, które sprowadzały mu mę-
drców. Mnóstwo czasu spędzał na rozmowach z mędrcami, starając się dotrzeć do sensu ludzkiego istnienia na Ziemi, od-
naleźć nieśmiertelność. Innymi słowy, gromadził on mądrość różnych narodów i mógł posiąść kompletną wiedzę o ustro-
ju społecznym dawnej Rusi.
I jak się okazało, posiadł. Jestem przekonany: dzięki tej wiedzy jego ród, synowie, wnuki i prawnuki mogli utrzymy-
wać arystokrację wielu krajów w poddaństwie sobie na okres wielu wieków. Nie przejęzyczyłem się – nie kraje, nie narody
trzymał Czyngis-chan w niewoli, ale właśnie arystokrację, uzurpującą sobie władzę nad narodami tych krajów.
Ktoś pomyśli: a jakiż może mieć związek wiedza o pradawnych tradycjach rodzinnych, obrzędach służących zacho-
waniu miłości, ze skutecznym podporządkowaniem sobie państwa?
Zdziwicie się, ale jak najbardziej bezpośredni, a wiedza jest silniejsza od mieczy milionów wojów i od najnowocze-
śniejszej nawet broni.
Nie mam zamiaru opisywać całego trzechsetletniego okresu rządów tatarsko-mongolskich na Rusi. Opiszę tylko je-
21
den, za to niezwykle charakterystyczny i interesujący epizod – podbicie księstwa władymirsko-suzdalskiego.
Zebrałem o tym informacje z różnych źródeł. A wnioski spróbujmy wysnuć wspólnie.

Zagadkowy manewr

O fakcie zagadkowego, nawet tajemniczego manewru chana Baty ja, wnuka Czyngis-chana, pod grodem Władymir
wiosną 1238 roku wspomina się w kronikach i we współczesnych źródłach historycznych oraz w literaturze kościelnej. A na
czym polega jego zagadkowość? Oto, co zapisano w kronikach:
"Wziąwszy Riazań w 1237 roku, wiosną 1238 Batyj ze swoją konnicą wdarł się do grodu Suzdal" i jak dalej infor-
muje się w wielu źródłach cerkiewnych, spalił Suzdal, a ludność częściowo wymordował, częściowo wziął do niewoli.
W tych samych źródłach wiele mówi się o "bestialstwach uczynionych ludowi".
Jednakże świeccy historycy dokładniej i bez uprzedzeń opisują sytuację. I tak na przykład w materiałach Państwo-
wego Muzeum Władymirsko-Suzdalskiego wydarzenie to opisane jest w sposób następujący:
"Tatarzy rozbili swoje obozowiska pod grodem Władymir, a sami poszli wziąć Suzdal. Ograbili i świątynię Bogó-
rodzicy, spalili dwór księcia i monastyr Świętego Dymitra, a inne rozgrabili. Starych mnichów i mniszki, i popów, i śle-
pych, i chromych, i głuchych, i spracowanych i wszystkich ludzi wycięli, a młodych mnichów i mniszki, i popów, i ich żo-
ny, i diakonów z żonami, i ich córki, i synów wszystkich uprowadzili do swych obozowisk, a sami poszli na Władimira".
Jak widzimy, Batyj nie brał do niewoli całej ludności. Wyciął starych wysoko postawionych mnichów, a młodych
wziął do niewoli. Palił i grabił nie cały gród, ale książęce rezydencje, cerkwie i monastyry Suzdala.
A teraz spróbujcie odgadnąć historyczną super zagadkę. Dlaczego, jak napisano w dokumencie: "Tatarzy rozbili
swoje obozowiska pod grodem Władymir, a sami poszli i wzięli Suzdal?"
Każdy historyk wojskowości, a i współczesny dowódca wojskowy również powie, iż taki manewr jest sprzeczny
z wojskową taktyką.
Zbudować obóz pod murami wielkiego, umocnionego grodu, pozostawić go i przesunąć się z wojskami do mniej-
szego. Jest to równoznaczne z samobójstwem.
Z dzisiejszego Władymira do Suzdala odległość wynosi około 35 kilometrów. Bezdrożami jest to jednodniowa wy-
prawa konno.
Na zdobycie Suzdala potrzebne było kolejne kilka dni, a później na drogę powrotną – następne kilka dni.
A przecież wystarczyłby jeden zaledwie dzień, aby wojowie – straż przyboczna Władimira, wyszli z warownego gro-
du i rozgromili pozostawiony bez wojska obóz. Zabrali zapasowe konie, zapasowe kołczany ze strzałami, żywność, drabi-
ny szturmowe i katapulty, a tym samym pozbawili przeciwnika nie tylko możliwości szturmu, ale i możliwości podjęcia
walki w ogóle.
Jednak oni nie wyszli. Dlaczego? Może nie wiedzieli, że wojsko Batyja opuściło obóz? Wiedzieli. Z wysokości mu-
rów obronnych można było to zobaczyć, a i zwiadowcy obwieszczali. Być może wojsko Batyja było na tyle liczne, że sama
straż wystarczyłaby do odparcia ataku?
Pierwotnie historycy w taki sposób tłumaczyli to zdarzenie. Podobno liczebność Złotej Ordy oscylowała w okoli-
cach miliona zbrojnych. Potem się opamiętano i zaczęto szacować tę liczbę na około 130 tysięcy, a niektórzy tylko na 30
tysięcy. Naturalnie wygodnie byłoby wytłumaczyć swoją klęskę znaczną przewagą liczebną przeciwnika. Bardziej obiek-
tywni uczeni zaczęli jednak mówić, że w tamtych czasach przemieszczanie się z milionową armią było absolutnie niemoż-
liwe.
Milion szabel – to wraz z obozem trzy miliony koni. Taki tabun trzymany w jednym miejscu nawet latem umrze
z głodu, ponieważ wydepcze wokół siebie całą trawę. A zimą nikt nie nastarczy mu paszy.
Tak oto liczba wojska spadła do 130-30 tysięcy. Liczebność całkiem hańbiąca. W sumie l30-tysięczne wojsko Baty
ja powoli, spokojnie opanowuje jedno za drugim księstwa Rusi i całe kraje.
Ale i ta liczba jest zawyżona. Ażeby pokonać ruskich książąt owych czasów, przy wiedzy pozostawionej przez Czyn-
gis-chana swoim potomkom, wręcz nie było w ogóle potrzeby posiadania choćby 50 tysięcy wojska. Wystarczyła znajo-
mość trybu życia rosyjskiego ludu, rosyjskich rodzin oraz właściwa polityka oparta na tejże wiedzy.
I rozbiwszy swój obóz pod grodem Władimira, Batyj poszedł na Suzdal nie z całym wojskiem, ale skierował do je-
go zdobycia tylko niewielki oddział. Dlatego też ludzie Władimira nie wyszli z warownego grodu, aby rozgromić obóz
i zniszczyć wojskowe zaplecze przeciwnika.
A wiecie, ile dni i nocy potrzebował niewielki oddział Baty ja na zdobycie jednej z najważniejszych duchowych sto-
lic dzisiejszej Rusi, otoczonej do tamtych czasów ponad półdziesiątkiem monastyrów twierdz, legendarnego miasta Suz-
dal?
22
A żadnych. Po prostu z marszu wkroczył do miasta i spalił rezydencję księcia, który zbiegł wraz z drużyną. Wyciął
w pień absolutnie całe wyższe duchowieństwo, a młodych mnichów zabrał do niewoli. Księcia z drużyną potem Mongo-
łowie dogonili nad rzeką Siti i rozgromili.
Ktoś pomyśleć może – jak to możliwe? Gdzie dzielny rosyjski lud, jego duch niepokorny i miłujący wolność?
Powiem od razu – wszak jeśli chodzi o naród rosyjski i jego ducha – wszystko jest w porządku. Logika podpowia-
da: lud przyklaskiwał niewielkiemu oddziałowi Baty ja wracającemu z Suzdala. Jego wojom wynoszono kwas do picia
wzdłuż całej drogi do obozu pod Władymirem.
Rzecz w tym, że w tamtych czasach lud Suzdala nie uważał tego grodu za swój. Uważał raczej mieszkających w nim
książąt za zdrajców, a duchowieństwo – za obcych najeźdźców i ciemiężycieli. Dlatego niejednokrotnie wybuchały powsta-
nia ludu przeciwko uciskowi.
W dokumentach Państwowego Muzeum Władymirsko-Suzdalskiego jest mowa o tym, że:
"Pod koniec XIII wieku w Suzdalu było osiem monastyrów. Wzniesione przez książąt i przedstawicieli religii chrze-
ścijańskiej odgrywały dużą rolę w zdobywaniu nowych ziem i stanowiły twierdze na wypadek niebezpieczeństwa wojen-
nego".
"W końcu wieku XV i na początku XVI cerkiew posiadała trzecią część najlepszych ziem w kraju i dążyła do pod-
porządkowania sobie władzy wielkoksiążęcej. Od końca XV wieku państwo czyni próby ograniczenia władzy monastycz-
nej, kościelnej własności, jej sekularyzacji, tzn. pełnej likwidacji. Problem ziem wywołał wewnątrz cerkwi dwa kierunki ide-
ologiczne: »josifliaństwo« i »nestiażatelstwo«. Dla pierwszego charakterystyczna była ochrona majątku kościelnego, dla
drugiego idee samoudoskonalania i potępiania monastycznej chciwości. Jako Ideolog Josiflian wystąpił ihumen Wołoko-
łamskiego monastyru Josif, a jako nestiażatel – mnich z monastyru Kiriło-Bełozerskiego Nil Sorskij. Suzdalskie monasty-
ry i duchowieństwo, jako potężni właściciele ziemscy, zdecydowanie stanęli po stronie Josiflianów. Jednakże władzy wiel-
koksiążęcej nie udało się przeprowadzić sekularyzacji w XVI wieku i ziemskie majątki cerkwi nadal rosły, chociaż w nieco
ograniczonym zakresie".
Ależ numer.Trzecia część ziem rosyjskich należała do przybyłego z Konstantynopola duchowieństwa i jego poplecz-
ników. Monastyry przekształciły się w najpotężniejszych właścicieli przypisanych do ziemi. I nie mnisi uprawiali ziemię,
hodowali bydło, ale chłopi pańszczyźniani.
Już i kniaziowie starali się odzyskać część utraconego kraju. Ale nie zdołali.
A w jaki sposób w takim razie duchowo wzbogacili się włościanie, których upragnione, rodowe ziemie nagle stały
się własnością klasztorną? Co zaproponowano ludziom w zamian za ich tradycję i obrzędy liczące wiele tysięcy lat, a uzna-
ne za barbarzyńskie? Jak ukazują ciągle te same dokumenty archiwalne, miała miejsce następująca sytuacja:
"Daniny i grzywny, pobierane od chłopów pańszczyźnianych zamieszkujących twierdze Pokrowskiego Mona-
styru w 1653 roku: Od dymu – 2 ałtyny, kura i cienka wełna jagnięca.
Za zakup:
Konia – 2 monety,
Krowy – 1 moneta.

Za sprzedaż:
Chleba, konia, krowy, siana – od każdego rubla po ałtynie,
Zrębu – po monecie za kąt.

Za rozstrzyganie sporów:
O ziemię uprawną – 2 ałtyny i 2 monety, O ziemię dworską – 4 ałtyny i 2 monety.

Daniny sądowe:
Za jazdę do miejsca rozstrzygnięcia – po 1 monecie za wiorstę,
Za jazdę w przypadku uniewinnienia – po 2 monety za wiorstę,
Od winnego – po 1 ałtynie od rubla,
Od tego, który miał rację – 7 ałtynów i 2 monety,
Od przysięgi – 4 ałtyny i 2 monety.

Daniny weselne:
Od pana młodego – 3 ałtyny i 3 monety,
Od pani młodej za stół, poczęstunek – 2 ałtyny i 2 monety,

23
Od pana młodego z innej gminy – 2 grzywny,
Od warzenia piwa na święto, na wesele, na stypę –1 wiadro piwa.
Kary:
Za pędzenie wina dla siebie bez pozwolenia albo na sprzedaż 5 rubli, bicie batogami i areszt,
Za spożywanie wina w dni powszednie – 8 ałtynów, 2 monety i bicie batogami."

A oto opis majątku wyższego dostojnika kościelnego.


"Wykaz ludzi i majątku metropolity Hillariona:
16 starców, 6 skrybów zarządzających posiadłościami, 66 osób straży osobistej, 22 osoby służby, 25 śpiewaków, 2 za-
krystianów, 13 dzwonników, 59 rzemieślników i parobków. W sumie 180 osób.
Broń w ilości 93 przedmiotów, srebrna zastawa o wadze 1 puda i 20 funtów, zastawa ołowiana o wadze około 16
pudów, 112 koni ze stadniny metropolity, 5 karet, 8 sań i kolasek, 147 ksiąg."
(Z korespondencyjnej księgi domu Archirejskiego, 1702 rok)
Unikalny dokument, wolny od jakichkolwiek historycznych nieścisłości. Bez jakiejkolwiek stronniczości wylicza on
cały majątek domu arcybiskupa, jednakże wywołuje mnóstwo pytań.
Jakież to posiadłości, do zarządzania którymi potrzeba było aż sześciu zarządców? Po co jednej osobie aż dwudzie-
stu trzech służących? A czy dziewięćdziesiąt trzy sztuki broni również służyły do celebrowania obrzędów cerkiewnych?
I wszystko to, zauważcie, nie jest majątkiem monastycznym, ale osobistym. Klasztory posiadały swój.
Dla ochrony przed kim potrzebna była tak liczna straż? Pod względem liczebności przewyższała ona ochronę pierw-
szych prezydentów USA.
Liczna straż oraz wysokie mury klasztorne stworzone były do obrony arcybiskupa przed rosyjskim ludem, natural-
nie. Żadnego znaczenia strategicznego w celach wojskowych mury monastyru suzdalskiego nie posiadały.
Dlaczego jednak prawie wszystkie źródła historyczne mówią o wysokich murach klasztornych ze strzelnicami jako
o twierdzach broniących lud przed wrogiem?
Dlaczego te tak zwane twierdze nie wytrzymały chociaż miesiąca?
A dlatego, że nie były one przeznaczone do obrony przed wrogiem zewnętrznym, a tym bardziej przed mądrym
strategiem.
Dla wojów wnuka Czyngis-chana wszelkie podobne twierdze i umocnienia były tylko rozrywką. Jeśli władcy tych
śmiechu wartych twierdz nie podporządkowywali się żądaniom niezwłocznej kapitulacji, budowali nasyp z ziemi sięgają-
cy nieco powyżej murów, wciągali nań machiny do miotania kamieni. A dalej wariantów było mnóstwo: na katapulty za-
kładali worek przywiązany długą liną i wystrzeliwali ten worek za mury monastyru. Worek, zanim znalazł się na ziemi, roz-
wiązywał się, a zjego wnętrza wysypywały się na ukrytych za murami ludzi kawałki zarażonego mięsa. Po takich zabiegach
można już było tylko czekać na usiłujących wybiec z bramy ludzi.
Jedyne, przed czym broniły wysokie klasztorne mury, to przed swoimi czasem buntującymi się chłopami pańszczyź-
nianymi, a dokładniej – niewolnikami klasztoru.
Właśnie konstantynopolskie duchowieństwo użyło swego ogromnego autorytetu dla wdrożenia na Rusi prawa
pańszczyźnianego.
Dokument z archiwum suzdalskiego muzeum zaświadcza:
"W XVII wieku w Suzdalu jak dawniej przeważała cerkiewna własność ziemska. Monastyry i dom arcybiskupa by-
ły potężnymi ziemskimi feudaliami, dysponującymi ogromnymi środkami i darmową siłą roboczą wielu tysięcy chłopów
pańszczyźnianych.
Tak, monastyr Spaso-Efimiejewski zajmował piąte miejsce pośród kościelnych feudałów Rosji, jego dobrobyt cał-
kowicie zależał od ziemskich darowizn i wpłat. W drugiej połowie XVII wieku ukształtowane uprzednio dobra rodowe
nie zwiększyły się, jako że niepomierny wzrost obszarnictwa klasztornego został powstrzymany przez państwo. Chłopi
pańszczyźniani podlegali podwójnej eksploatacji – na rzecz feudałów pańszczyzna i danina i na rzecz państwa daniny w na-
turze i pieniądzu."
Albo cytat z jeszcze jednego podobnego dokumentu z histori i Swiato-Pokrowskiego Żeńskiego Klasztoru:
"Wolne i syte życie mniszek zapewniała praca chłopów pańszczyźnianych i ogromny regiment służby; ziemskie po-
siadłości Pokrowskiego monastyru rosły dzięki bogatym wkladom i darowiznom ze strony co znaczniejszych rodów Rosji,
w tym książęcych i carskich."
Tak oto: więcej ziem – więcej chłopów pańszczyźnianych – większe bogactwa.
Wróćmy jednak do XlII wieku.
Zatem cóż się wydarzyło w trakcie podjazdu oddziału Baty ja na Suzdal? I co mają do tego tradycja i miłość?

24
Ludność Suzdala stanowiła niecałe cztery tysiące osób. Zasadniczo była to drużyna książęca, jak również słudzy
kniazia, rzemieślnicy i wyższe duchowieństwo z mnóstwem darmowej służby, którzy chowali się przed ludem za murami
monastyru.
Wokół Suzdala i Władymira zamieszkiwały dziesiątki tysięcy rodzin chłopskich, które mogły stawić należyty opór
najeźdźcy. Jednakże tego nie uczyniły, nie stanęły w obronie, nie poszły za mury monastyru bronić duchowieństwa. Chło-
pi go po prostu nienawidzili. Proszę zauważyć: nie Boga, ale swoich ciemięzców. Boga lud kochał i czcił.
I z tej samej przyczyny lud nie stanął także do obrony Władymira.
Batyj odczekał sześć dni, zanim poszedł szturmować Władymir. Czekał, ażeby rozniosła się wieść: nie lud ja podbi-
jam, lecz jego ciemięzców.
Odczekał i potem w ciągu zaledwie jednego dnia opanował dobrze uzbrojony gród. W tym celu poszedł na Suzdal,
co nie miało żadnego znaczenia z punktu widzenia wojskowości, jednakże pozbawiało władze wsparcia ze strony ludu.
A jak dalej postępowali najeźdźcy ze Złotej Ordy?
Zobaczyli oni, że lepszych nadzorców i poborców podatkowych aniżeli książęta wespół z duchowieństwem nie są
w stanie znaleźć, zaczęli więc wydawać książętom glejty uprawniające do rządzenia i pobierania daniny od rosyjskiego lu-
du, z których część winna być odprowadzana do Ordy. Wiele monastyrów w ogóle uwolnili od podatków.
Wszystkie powyższe fakty są potwierdzone konkretnymi dokumentami. Ażeby nikt niczego nie zarzucał mi ani
pracownikom naukowym, historykom świeckim, zwróćmy się do samej literatury cerkiewnej.
W całkiem niezłej książce historycznej, wydanej przez Swiato-Pokrowski Żeński Monastyr, z błogosławieństwem
arcybiskupa władymirskiego i suzdalskiego Jewlogija, jest mowa o tym, że:
"Arcypasterz Teodor, pierwszy biskup suzdalski, był rodem z Grecji. Przybył na Ruś w 987 roku w świcie osób du-
chownych towarzyszących arcypasterzowi konstantynopolskiemu Michaiłowi.
Arcypasterz Michaił ochrzcił w Korsuni Wielkiego Księcia Władimira, a następnie został pierwszym metropolitą
kijowskim.
Po chrzcie Kijowian w 988 roku kniaź wraz z synami i arcypasterzem Michaiłem objeżdżał ruskie grody, gorliwie
propagując chrześcijaństwo. W Czernigowie, Bełgorodzie, Perejasławiu, Nowgorodzie, Włodzimierzu wołyńskim osadzo-
no biskupów."
Jak widać z tej informacji, podobnie i z innych źródeł, na Rusi pojawili się cudzoziemscy ideologowie, i to od razu
całym tłumem, z najemną strażą, z drużyną książęcą ruszyli na objazd ruskich grodów łamać prawa panujące od wielu ty-
siącleci, a wcielać korzystną dla nich ideologię i stawiać cudzoziemców na czele grodów.
Mnóstwo dokumentów historycznych świadczy o tym, że lud się temu sprzeciwiał, jednak zapewne nie był dość do-
brze zorganizowany i nie spodziewał się zdrady ze strony własnego kniazia.
W taki sposób nastąpił masowy najazd cudzoziemców na Ruśz powodu zdrady kniaziów. Naj smutniejsze jest to,
że dokonał się w imieniu Boga. Niewiarygodne bluźnierstwo!
Ale być może kniaź Władimir i biskupi z Konstantynopola faktycznie szczerze wierzyli w Naukę Chrystusową?
Dalsze wydarzenia wskazują jednak, że ich prawdziwi panowie są całkowitym przeciwieństwem Boga. A oni są sługami
tego właśnie całkowitego przeciwieństwa, potrafiącego dobrze kodować lud, podporządkowywać sobie jego ducha i wolę.
Zwykłemu człowiekowi wpajali: ty jesteś Bożym sługą, jego niewolnikiem, rozumiejąc przez to – jesteś moim niewolni-
kiem. 1 człowiek zaczął zapominać, że Bóg nie ma i nie może mieć niewolników, a sam człowiek jest synem Boga, i to sy-
nem umiłowanym. Wszystkie przytoczone w tej książce cytaty zaczerpnięte są z dokumentów historycznych, a uzyskałem
do nich dostęp nie w jakichś nadzwyczaj tajemnych, zamkniętych archiwach, a po tym, jak zapłaciłem 15 rubli za wejście
do Państwowego Muzeum i 30 rubli za prawo fotografowania ekspozycji. Sfotografowałem wystawy udostępnione do
oglądania publiczności. Jedna z nich taki właśnie ma tytuł: Monastyry jako duchowni feudałowie.
I to z pewnością nie jest jedyne oficjalne źródło państwowe, jest ich mnóstwo.
A propos – niepomiernie bardziej wpływowy się okazał, szczególnie na młodzież, podręcznik do dziesiątej klasy
szkoły średniej, świetnie wydany i zalecany przez Ministerstwo Edukacji Federacji Rosyjskiej. Jest to bardzo dobrze przy-
gotowany podręcznik pod redakcją A. Sacharowa i W. Butanowa. Na stronie 63 napisano w nim:
"Jednocześnie cerkiew prześladowała starą, pogańską kulturę ludową, wystąpiła przeciwko chrześcijaństwu w ob-
rządku rzymskim, nazwała je »łaciństwem« i odstępstwem od wiary. Szkodziło to stosunkom międzynarodowym Rusi z in-
nymi krajami wyznającymi religię katolicką, jak również sprzyjało izolacji Rusi od kultury zachodnioeuropejskiej. W po-
siadłościach cerkiewnych zaczęto wykorzystywać pracę poddanych – ludzi zależnych. Niektórzy przedstawiciele cerkwi
i monastyrów zajmowali się lichwiarstwem i w ten sposób ograbiali ludzi. Zdarzały się przypadki, gdy znani działacze cer-
kwi uczestniczyli w intrygach politycznych. Tak więc nierzadko w cerkwi słowo zaczęło rozmijać się z czynem, a to wywo-
ływało niezadowolenie".

25
W podręczniku tym podana jest również informacja, że kniaź Władimir, który ochrzcił Ruś w 987 roku: "był synem
Świętosława z niewolnicą jego matki imieniem Małusza. Dlatego znajdował się on pośród książęcych synów na drugorzęd-
nej pozycji".
Dalej jest napisane: "Ponad dwa lata spędził Władimir w obcych krajach, a kiedy pojawił się w pobliżu Nowgoro-
du, prowadził za sobą silną drużynę wareską.
Szybko ustanowił swoją władzę w Nowgorodzie i przystąpił do przygotowania pochodu na południe. Po drodze
Władimir zdobył Połock, gdzie zabił panującego tam księcia Warega Rogwołda i jego synów, a jego córkę Rogniedę prze-
mocą pojął za żonę".
Dalej w podręczniku tym jest mowa o tym, że kijowski kniaź Jaropełk, brat Władimira, przybył doń na negocjacje
i: "Ledwie wszedł do namiotu, straż Władimira z miejsca przebiła go mieczami".
Jest też tam napisane o chrzcie i o obowiązku przysięgi płacenia cerkwi dziesięciu procent pobieranej od ludu da-
niny. Uwzględnić należy, że wówczas cerkiew podporządkowana była patriarsze konstantynopolskiemu, gdyż własnego Ruś
nie miała, zatem z Konstantynopola rozporządzano dziesięcioma procentami daniny zebranej od ruskiego ludu.
Czyż nie w podobnych faktach historycznych kryją się odpowiedzi na pytanie: dlaczego naród nie powstał w obro-
nie cerkwi, kiedy Piotr I zamknął trzecią część monastyrów, a dzwony cerkiewne przetopił na armaty i kiedy Katarzyna II
przeprowadziła sekularyzację (konfiskatę) ziem monastyrskich, skutkiem czego uprzednio bogaci mnisi zmuszeni byli pro-
sić o jałmużnę najedzenie i żyć z łaski carskiej? A kiedy bolszewicy rozstrzeliwali arcypasterzy i burzyli świątynie, część lu-
du brała bezpośredni udział w rozgrabianiu majątku cerkiewnego.
Poruszając temat cerkwi, opierałem się na konkretnych faktach historycznych i dokumentach, przy czym za cel po-
stawiłem sobie wezwanie zdrowo myślących hierarchów cerkiewnych, mądrych starców – a są tacy, jestem o tym przeko-
nany – aby uczynili ze współczesnej cerkwi instytucję o wysokim poziomie duchowym, która będzie w stanie pomóc spo-
łeczeństwu wyjść z ekonomicznego i duchowego kryzysu.

Miłość a zdolność bojowa państwa

Cóż to za zależność – może pomyśleć czytelnik – pomiędzy zawojowaniem Rusi a miłością? Zależność jest bezpo-
średnia. Desant z Konstantynopola, zagarnąwszy ruskie ziemie i zapędziwszy w niewolę ruskich włościan, zakazawszy ob-
rzędów, które kształtują miłość, zaczął przeszkadzać powstawaniu silnych, kochających się rodzin, a tym bardziej osad ro-
dowych. Faktycznie niemal od razu zostało wprowadzone prawo pańszczyźniane.
Miłość chłopów pańszczyźnianych to z zasady miłość nieszczęśliwa. Dla podtrzymania uczucia miłości, które za-
płonęło w młodych ludziach, konieczna jest własna przestrzeń, a jeśli jej nie ma – miłość z reguły odchodzi. A jaką prze-
strzeń mógł posiadać człowiek pańszczyźniany? Żadnej.
Zastanówmy się, dlaczego na przestrzeni tysiącleci przed pojawieniem się na Rusi kniaziów nikt nie zagrabiał na-
szego terytorium? Wszak istniały armia egipska, legiony imperium rzymskiego. Jednakże te armie, posiadające dobrze wy-
szkolonych i uzbrojonych jak na owe czasy żołnierzy, nie zagarnęły naszych ziem.
Ażeby odpowiedzieć na to pytanie, wyobraźmy sobie, że wojsko Czyngis-chana napadło na Ruś przedksiążęcą.
W tamtych czasach na terytorium naszego dzisiejszego kraju prawie wszyscy ludzie mieszkali w osadach rodowych.
W sytuacji zbliżania się jakiejkolwiek pod względem liczebności armii, aby zachować i obronić ród przed zamachami, osad-
nicy ukrywali część żywności, część natomiast brali ze sobą i uchodzili w lasy. Wyprowadzali też bydło i zwierzęta domo-
we. Objuczone konie i krowy niosły rodowy dobytek.
Armia przeciwnika mogła przemieszczać się w głąb terytorium tylko tak daleko, na ile wystarczało jej własnych za-
pasów żywności. Lecz była to już armia trupów. Powrót był już dla nich niemożliwy. Polować w lasach ci żołnierze nie mo-
gli, ponieważ robić to można tylko niewielkimi grupami – tłum od razu płoszył zwierzynę, a niewielkie grupy, zagłębiw-
szy się w las, z miejsca ginęły, wpadając w zasadzki. Jedli więc przede wszystkim mięso własnych, wynędzniałych koni, któ-
rych liczba szybko się kurczyła i przemieszczanie stawało się na ogół problematyczne.
Nasi przodkowie ustawiali wzdłuż całej przewidywanej drogi wroga – i w lesie, i na wodzie – mnóstwo sprytnych
pułapek. Na przykład topili ogromne drzewo z ostrymi sękami, rozciągali przywiązaną do drzewa linę, której koniec przy-
mocowywali do brzegu. Kiedy łódź podpływała do tego miejsca, drzewo wypływało, zaczepiało sękami o burty i ponow-
nie tonąc, przewracało łódź. A z brzegu rzeki na uciekających sypał się grad strzał i harpunów.
Kiedy jednak, zebrawszy się razem, całe rozciągnięte w karawanę wojsko wychodziło na brzeg, nikogo tam już nie
znajdowało.
Ludzie niszczyli wroga przybyłego do ich ojczyzny. A mieli czego bronić. Posiadali nie jakąś abstrakcyjną ojczyznę,

26
określoną tylko pięknym słowem, za którym nie kryje się nawet kawałek rodowej ziemi; posiadali własną ziemię rodową,
na której kiedyś mieszkali ich przodkowie, a teraz oni wraz ze swoimi rodzinami – dziećmi, wnukami i prawnukami.
I panowała miłość w ich rodzinach. I bronili swoich ukochanych matek, ojców i dzieci. Bronili miłości. Dlatego
niemożliwością było pokonanie ich.

Wymazana Rosja

Jechaliśmy z dziadkiem Anastazji w milczeniu. Kiedy w oddali pojawiły się budynki miasta Suzdal, powiedziałem
do niego:
– Proszę spojrzeć, to Suzdal – miasto, które ma około tysiąca lat. Był częścią księstwa Władymirsko-Suzdalskiego.
Faktycznie był jedną z duchowych stolic owych czasów.
– A po co ty tam jedziesz, Władimirze?
– Chcę jeszcze raz pójść do muzeum, popatrzeć na te najdawniejsze budowle, ażeby uzmysłowić sobie życie ludzi
minionego tysiąclecia.
– A spróbuj uzmysłowić sobie to, zanim wjedziesz do miasta. Wszystko wokół niego zasługuje na niepomiernie
większą uwagę.
– Dookoła pola i rzadkie, rozpadające się wioski. Nie ma tu informacji do uzmysłowienia.
– Władimirze, zatrzymaj samochód: nie uchodzi rozmawiać, jadąc.
– Proszę się nie bać – jestem dobrym kierowcą.
– Ja się nie boję. Ja wiem. Jeśli tak, to będę milczał.
Zjechawszy na pobocze, zatrzymałem samochód. Po jakimś czasie zrozumiałem: jazda w czasie rozmowy była nie-
możliwa. Rzecz w tym, że podobnie jak Anastazja, jej dziadek czasem potrafi mówić z pewnymi szczególnymi intonacja-
mi, a przed słuchającym pojawiały się widzialne obrazy, dosłownie, w przestrzeni powstaje hologram. Taki sposób mówie-
nia pozwala pokazać obraz przeszłości bądź przyszłości. Pokazać życie na innej planecie, co kiedyś też uczyniła Anastazja.
Trudno określić, na czym opiera się to zjawisko. Być może jest to hipnoza lub jakaś inna tajemnicza zdolność występują-
ca u poszczególnych osób stanu kapłańskiego. Możliwe, że podobne zdolności posiadali wszyscy ludzie żyjący na Ziemi
w odległej przeszłości.
Znajdując się na scenie, utalentowany aktor kreuje przed publicznością różnorodne obrazy, tworzy obrazy za po-
mocą intonacji i własnych przeżyć. To prawda, że nie są one tak wyraźne i szczegółowe, jak w przypadku Anastazji. Jed-
nakże właśnie aktorzy potwierdzają swoim mistrzostwem obecność w człowieku podobnych zdolności.
Okazuje się zatem, że dawni ludzie nie potrzebowali telewizji, z całym jej ogromnym zapleczem i techniką, po sa-
telity włącznie. Okazuje się też, że człowiek, tracąc podarowane mu przez Boga naturalne zdolności, zastępuje je prymi-
tywnymi, sztucznymi i zdecydowanie mniej doskonałymi. A jeszcze jest z tego dumny.
Najsmutniejsze jest to, że współczesna ludzkość zaczyna tracić zdolność logicznego myślenia. I to nie jest tylko
smutny fakt, a być może straszliwa epidemia, zdolna przekształcić współczesną ludzkość w stado oszalałych gryzoni, zja-
dających siebie nawzajem i niszczących własne środowisko. Gryzonie-samobójcy.
To, co powiedział na polu dziadek Anastazji, wymaga przemyślenia. Można z tego wysnuć wniosek: ludzie Ziemi,
tracąc zdolność logicznego myślenia, przestali dostrzegać i rozumieć fatalną sytuację, w którą są wciągani. Przemyślcie to
sami.
Zatrzymałem dżipa na poboczu. Siwy staruszek wyszedł z samochodu i ruszył w pole, a ja podążyłem w ślad za nim.
Wkrótce się zatrzymał, nisko pokłonił się ziemi i powiedział: – Zdrowia myślom waszym i dążeniom, dobrzy ludzie.
Wypowiedział to zdanie bardzo szczerze i takim tonem, jakby jacyś ludzie rzeczywiście stali przed nim. Dalej na-
stąpiło coś, czego jeszcze nie potrafię nazwać słowami.
Najpierw pojawił się jakiś ruch powietrza, a z ziemi zaczęła podnosić się ledwie dostrzegalna mgła, która zgęstnia-
ła tak, że wkrótce można było rozróżnić zarys ludzkiej sylwetki. Kontury stawały się coraz wyraźniejsze. I wreszcie przed
nami pojawił się starszy mężczyzna o potężnej budowie. Jego jasne włosy związane były taśmą, wyraz twarzy miał spokoj-
ny, a spojrzenie nieco smutne. Za nim w oddali widać było sady, zagajniki i piękne drewniane chaty. Wydawało się, że pu-
ste dziś pola zasiedlone były dawniej przez wiele rodzin.
Stojący przed nami mężczyzna mówił coś bezgłośnie do syberyjskiego starca. Widzenie trwało kilka minut, po
czym powoli zaczęło znikać. Dosłownie jakby ktoś niedostrzegalnie je zamazywał. Zmazywał prawdziwą, a nie wymyślo-
ną Ruś. Widzenie znikło całkowicie, kiedy dziadek Anastazji odwrócił się w stronę Suzdala. Jakiś czas w milczeniu patrzył
w stronę miasta, po czym odwrócił się do mnie i zapytał:
– Co myślisz, Władimirze, o pierwotnym przeznaczeniu miasta, które widzimy w oddali? – A co mam myśleć?
27
Wszystkim to wiadomo z historii: w mieście było skupione duchowieństwo. Mieszkali tu pierwsi chrześcijańscy biskupi.
Zachowały się jeszcze monastyr i kreml, na którym zasiadała arystokracja. To fakt historyczny.
– Tak, historyczny. Lecz wszystkie dawne grody Rosji mają dwie historie. Pierwotna jest bardziej znacząca.
– O tej pierwotnej z pewnością nigdy się już nie dowiemy.
– Dowiemy się, Władimirze, teraz ty ją określisz swoją logiką, nawet będziesz w stanie ją zobaczyć. Ale na począt-
ku sam dla siebie określ przyczynę, dla której powstawały grody, jakie było ich pierwotne przeznaczenie.
– Sądzę, że ich przeznaczenie polegało na tym, iż wspólnie było łatwiej żyć i bronić się przed napaścią wroga. Na
przykład w Suzdalu oprócz duchowieństwa i arystokracji mieszkało wielu rzemieślników. Wyrabiali oni końską uprząż,
wozy, sanie, garnki, pługi i brony. Wszystko to sprzedawali i z tego też żyli.
– Komu sprzedawali?
– Chłopom pańszczyźnianym, oczywiście.
– Ot właśnie: oni sprzedawali albo wymieniali swoje wyroby na produkty żywnościowe. A produkty docierały do
grodu z całego mnóstwa siedzib rodowych okalających go.
– Tak. Naturalnie.
– Ale co było pierwotnie w tym miejscu lub co było ważniejsze siedziby rodowe czy gród?
– Myślę, że siedziby rodowe. Budowniczowie i rzemieślnicy chcą jeść codziennie. Jeśli zaczęliby wznosić gród
w szczerym polu, nie mieliby skąd brać pożywienia.
– Dokładnie. Zatem doszliśmy do wniosku: zaledwie nieco ponad tysiąc lat temu na polach wokół tego miasta roz-
mieszczone były cudowne, bogate siedziby rodowe. A miejsce, gdzie dziś leży miasto Suzdal, było targiem.
– Cóż to takiego?
– Miejsce, dokąd zjeżdżali się w określone dni ludzie z całej okolicy na jarmarki, żeby wymieniać się towarami, na-
bywać niezbędne sprzęty. Wymieniali się też doświadczeniami. Wspólnie świętowali, a w czasie tych świąt uczestniczyli
w grach pomagających znaleźć męża czy żonę.
Tutaj też zbierali się starsi rodów na wiece. Przyjmowali wtedy niepisane życiowe prawa. Tutaj potępiali winnych za
złe czyny, chociaż takowe rzadko się zdarzały. Ich potępienie było straszniejsze od jakiegokolwiek sądu i kary fizycznej.
– A kto zarządzał całą okolicą?
– Lokaj – innego słowa nie mogę znaleźć. Lokaj był też zarządcą grodu. Jednak on nie rządził, a wypełniał posta-
nowienia podjęte przez starszyznę.
I tak, gdy starszyzna postanowiła wybudować konowiąz (nową drogę) czy duży spichlerz, to wyznaczała ludzi z każ-
dej osady do wprowadzenia w życie swojej decyzji. Zdarzało się, że poruczano samemu lokajowi znalezienie podobnych je-
mu najemników.
Do jego zadań należało jeszcze utrzymywanie całego grodu w czystości i schludności. Na przykład: odbył się jar-
mark, ludzie się rozjechali. Trzeba naprawić konowiąz i usunąć koński nawóz. Lokaj wraz z pomocnikami wykonywał to
zadanie. Jeśli pracę swą wykonywał nieporadnie, starszyzna mogła odwołać go z pełnionej funkcji. I wówczas lokaj szedł
nająć się do innego grodu albo pozostawał w tym samym, leczjako pomocnik w składzie lokajskiej drużyny. Znalezienie lo-
kajów było dla starszyzny trudne: prawie wszyscy ludzie chcieli żyć i mieszkać w swoich osadach. Dlatego też zdarzało się,
że szukano zarządcy z innych krajów.
Ustrój wedruski, panujący na Rusi przed okresem książęcym, istniał przez wiele tysiącleci. Przewyższał wszystkie
dzisiejsze ustroje i struktury państwowe. Rozpowszechniony był na wszystkich kontynentach Ziemi.
Kiedy jednak Ziemią owładnęły bachanalia, a Egipt i Rzym popadły w niewolę, ustrój wedruski przez pięć i pół ty-
siąclecia mimo przeszkód przetrwał na Rusi.
– Dlaczego jednak ustrój wedruski przeszedł w bachanalie?
– Ciebie bardziej interesuje starożytny Rzym i Egipt czy Ruś? Chociaż zasadniczo wszędzie wszystko odbywało się
tak samo.
– Jeśli tak samo, to w takim razie mówmy lepiej o Rusi. Wiem już, że na skutek napaści z zewnątrz została znisz-
czona tradycja i kultura wielkiej cywilizacji.
– Napaści były, jednakże nie tylko o to chodzi. Najpierw zmienił się ustrój wedruski w innych krajach, kiedy nie by-
ło jeszcze komu napadać. Nie było armii. Nie było wówczas wojen, jako że nie było powodów, dla których mogłyby one
wystąpić. Cała Ziemia niegdyś składała się z przepięknych siedzib rodowych. Panowała wtedy wśród ludu najwyższa kul-
tura i najlepsze wyobrażenia o świecie. Każdy wiedział: nie godzi się zabierać z cudzego ogrodu owoców, kradnąc albo uży-
wając przemocy – nie przynoszą wtedy pożytku, są wręcz niebezpieczne.
Tylko owoce podarowane dobrowolnie, z chęcią, mogą przynieść pożytek.
Zabieranie żywności z cudzej siedziby drogą oszustwa lub siłą jest również niegodziwością. Krowa obcego do sie-

28
bie nie dopuści. A i pies przyjacielem obcego nie będzie, lecz nagle wrogiem się okaże. Koń zrzuci jeźdźca, wyczuwszy wła-
ściwy moment, jeśli nie będzie on jego. Któż zatem zacznie, mając takie wyobrażenia o świecie, napadać? Napaści są ab-
surdalne w obliczu takich wyobrażeń. Bachanalia w większości wynikają z niewiedzy lub, dokładniej mówiąc, ze zdrady –
nawet w niewielkim stopniu – kultury swoich prarodziców, ich modelu życia. Rodowy łańcuszek prowadzi nas do Boga.
Zdradzanie istoty życia prarodziców oznacza zabijanie Boga w sobie.
Tak, na Rusi, oczywiście, naród został oszukany, bo metody kapłanów były doskonale dopracowane. One i dziś dzia-
łają. W swoim czasie starsi rodów przeoczyli podstępny ruch, a za ich błąd płaci się po dziś dzień.

Błąd starszych
Z lokajów na kniaziów

Na początku obecnej ery w wielu krajach byli już cesarze, faraonowie, carowie. Forma rządów, w której na czele
wielkiego państwa znajduje się jeden człowiek, jest wbrew naturze. Nie przyniosła dobrobytu, szczęśliwego życia żadnemu
narodowi na Ziemi i nigdy nie przyniesie. Taka forma korzystna jest dla kapłanów, którzy manipulowali krajami poprzez
władców. Z całym narodem od razu trudno jest wszakże się porozumieć, a z pojedynczym człowiekiem łatwiej.
Tylko na Rusi w żaden sposób nie udawało się im postawić jednego władcy. Wszystkim rządziły tu rady starszych
rodów. Rad tych nie można było przekupić ani zmusić strachem do podjęcia jakiejś uchwały, która miała ciemiężyć naród.
Któż będzie podejmował uchwałę niekorzystną dla swoich dzieci? Wiele razy pomocnicy kapłanów czynili próby, aby nar-
odem zaczął rządzić jeden władca. W różnych miejscach w różny sposób. Stosując różne sprytne metody, pomocnicy ka-
płanów starali się ustanowić władzę książęcą nad narodem.
W tej na przykład miejscowości zdarzyło się właśnie tak:
Pewnego razu do grodu wedruskiego – a znajdował się on w owych czasach na miejscu dzisiejszego Suzdala – z bar-
dzo daleka przybył wędrowiec. Podobnie jak wołchwom oraz artystom wędrownym, również jemu należał się dach nad gło-
wą i pożywienie.
Wędrowiec mieszkał przez dwa tygodnie, ale niczym pożytecznym się nie zajął.
Zarządca-lokaj zapytywał go: – W czymże ty, wędrowcze, możesz być przydatny dla tego grodu? Wędrowiec od-
powiedział mu:
– W niczym, ale tobie mogę wyświadczyć wielką przysługę i zaoferować funkcję najwyższą. Słyszałem, że starsi są
z ciebie niezadowoleni. Minie rok albo pół roku i ciebie odwołają... Jak przyjmiesz moją radę, starsi będą przed tobą klę-
kać. Z każdej siedziby będziesz mógł sobie wziąć dziewczynę za żonę. A teraz żadna z nich z tobą żyć nie chce. Mogę tak
uczynić, że wszyscy będą wypełniać twoje rozkazy, a nie starszych rodów.
Lokaj – zarządca grodu i sprzątacz – zgodził się posłuchać przybysza – agenta kapłanów. I przybysz mu zapropo-
nował:
– Kiedy ludzie z okolicy zbiorą się w grodzie na jarmark i pokładą się spać do następnego dnia, ty nocą sam potnij
nożem swoją twarz i na koniu z wiernymi pomocnikami wyjedź z grodu, ażeby do wieczora wrócić na zapędzonych ko-
niach. Ja nocą ze swoimi pomocnikami (oni już tutaj zebrali się pod postaciami rzemieślników i artystów) odwiążemy ko-
nie, a ty nocą przyprowadzisz je z powrotem, rzekomo odbiwszy złodziejom. Poraniony, poprosisz starszych o stworzenie
zbrojnej drużyny dla ochrony. Oni się zgodzą. Do drużyny weź moich towarzyszy: wszyscy będą się tobie pokornie pod-
porządkowywać.
Lokaj zgodził się na ten czyn niegodny. Wszystko uczynił tak, jak kazał mu przybysz.
Kiedy wieczorem wrócił "poraniony" z tabunem zapędzonych koni, dowiedział się, że pomocnicy przybysza nie tyl-
ko wypędzili konie, ale i zabili troje ludzi, spalili kuźnię, spichlerz. "Poraniony" lokaj występował przed obliczem starszych.
Opowiadał, jak pędził za złodziejami ze swoimi pomocnikami, ale siły były nierówne złodzieje ich pobili. I zaczął prosić
starszych o środki na utrzymanie silnej drużyny i danie zgody na samodzielne podejmowanie decyzji dla bezpieczeństwa
ogółu.
Starsi, porażeni niewyobrażalnym przestępstwem, zgodzili się utrzymywać drużynę, tylko nie chcieli odciągać swo-
ich synów od siedzib rodowych. Zaproponowali więc stworzenie drużyny z ludzi przybyłych do grodu, a na utrzymanie po-
stanowili płacić im daninę z osad. Za ich przykładem również w innych grodach zaczęły powstawać zbrojne drużyny.
Lokaje, w ten sposób zdobywając siłę, zaczęli przekształcać się w kniaziów. Pomiędzy sobą urządzali walki, a star-
szym przedstawiali to jako zapobieżenie atakowi.
Kniaziom wydawało się, że mieli większą władzę. W rzeczywistości przez wieki, często sami z tego nie zdając so-
bie sprawy, ściśle realizowali plany kapłanów. System władzy skonstruowany był następująco: lokaj lokajem pozostawał –

29
zmienił tylko swojego pana. Nowy pan był niezwykle okrutny wobec lokajów.
Na przestrzeni tysiącleci rządzonych przez kapłanów lokaje, zabijając siebie wzajemnie, knując intrygi i pomówie-
nia, dążyli do upragnionej władzy.
Wiadomo ci z historii doskonale, ile śmierci szerzyli kniaziowie na drodze do władzy. Mordowali nawet swoich oj-
ców i braci. Tak działo się powszechnie, we wszystkich krajach, a i dziś niewiele się zmieniło.
Zatem rozpoczął się na Rusi okres książęcy, który w innych krajach trwał już od dawna. Dalszą historię już znasz.
Drużyny wszędzie i dziś komuś służą.
Uzbrojenie się zmieniło, wyposażenie techniczne, a sedno – ciągle to samo. I przestępstw nie jest mniej, ale coraz
więcej ich ma miejsce, są też coraz bardziej wyrafinowane.
Starsi popełnili błąd. A wy, którzy chcecie stworzyć partię, nie możecie, nie wolno wam ich błędu powtórzyć.

Nie powielić błędu

– A na czym konkretnie polegał błąd starszych rodów? Na stworzeniu drużyny z przybyłych najemników? Ale dziś
już wszystko tak się ułożyło, że państwo nie może istnieć bez policji, armii.
– Władimirze, nie drużyny są tutaj zasadniczą przyczyną. Leży ona znacznie głębiej, tkwi w psychice. Nie wiem, jak
wyrazić się jaśniej: tkwi ona w zapomnieniu nakazów przodków, jak i nakazów Boga.
Osądź sam: Bóg dał taką samą władzę wszystkim ludziom i każdemu z osobna. A zatem, doskonały może być tyl-
ko ten ustrój społeczny, w którym nie ma centrum władzy, gdzie każdy jest w równym stopniu tą władzą obdzielony.
Kiedy oddajesz na kogoś swój głos, w rzeczy samej władzą nikogo nie obdarzasz, a oddajesz swój głos człowiekowi,
wciągając go tym samym w zależność od istniejącego systemu. Przy tym władzy danej tobie przez Boga zrzekasz się do-
browolnie. I w ciągu wieków kształtuje się w ludziach wypaczona psychika: rządzący i rządy winny za nas podejmować
ważne decyzje życiowe. Tacy ludzie samodzielnie nie rozważają spraw dotyczących życia...
– Co wobec tego – nie powinniśmy głosować? W taki sposób partii nie stworzymy. Głosowanie zgodnie z prawem
jest konieczne.
– Skoro to konieczne – głosujcie, ażeby każdy, a nie jedna osoba, życiem mógł rządzić.
– Jeśli ma dziadek na myśli zebrania wiecowe, jakie odbywały się na Rusi w epoce wiedyzmu, absolutnie nie jest to
możliwe. Ludzie nie mogą ciągle zjeżdżać się na zebrania z różnych krańców kraju. Tak więc takiej partii nie można zare-
jestrować.
– A po co się zjeżdżać? Wy wszystkie wymysły współczesności zastosujcie i na własną korzyść obróćcie. Wszelką
łączność, na przykład komputer... A rejestracja? Śmieszna jest ona dla partii większości narodowej. To wy sami winniście
stać się organem rejestrującym.
I nie jest najważniejsza w tej kwestii jakaś tam rejestracja. Najważniejsze – to nie dopuścić do stworzenia tak zwa-
nego centrum władzy. Wszyscy, którzy będą pracować w aparacie centralnym, jeśli zgodnie z waszym prawem jest on cią-
gle niezbędny, winni być tylko i wyłącznie pracownikami najemnymi. I nie mieć żadnego dostępu do pieniędzy. A tak ge-
neralnie, nie wolno gromadzić pieniędzy w jednym miejscu.
– Lecz zgodnie z prawem obowiązkowo trzeba wybrać centralny komitet partii.
– Tak więc wybierajcie tam wszystkich członków partii albo wszystkich dziesiętników.
– Tutaj należy jeszcze się zastanowić. Na początku, kiedy określił dziadek główne zadanie partii jako przywrócenie
miłości rodzinom, bardzo mocno się zirytowałem. Myślałem, że dziadek ze mnie kpi i chce mnie wystawić na pośmiewi-
sko.
– Wiem.
– Teraz jednak, kiedy dużo myślałem nad tym problemem, doszedłem do wniosku: rzeczywiście jest to sprawa nie
tylko jedna z ważniejszych, ale najważniejsza. I w celu odszukania swoich drugich połówek należy stworzyć jakieś konkret-
ne warunki, przedsięwziąć specjalne działania. Obrzędy staroruskie należy przywrócić. W rozwiązywanie tych problemów
włączyć naukę i kulturę, i media. Należy te problemy rozwiązywać na szczeblu państwowym. A o poziomie cywilizacji te-
go czy innego kraju należy sądzić po liczbie szczęśliwych, kochających się rodzin, które w nim mieszkają.
– Gratuluję.
– A czego?
– Zrozumienia.
– Za wcześnie na gratulacje. W żaden sposób nie mogę sformułować tego zadania tak, ażeby nie śmiano się ze sta-
tutu i ze mnie, i z przyszłej partii.

30
– A niech się śmieją.
– Jak to – niech się śmieją? Jeśli zaczną się śmiać, zostanę w partii sam z tą ustawą. I pozostanie nie zarejestrowana
owa partia wraz ze śmiesznym statutem, popartym przez jednego jej członka.
– A dlaczego jednego? Dwóch. Je też będę ją popierał. Nazbieramy pieniędzy i wynajmiemy sobie sekretarza wy-
konawczego.
– Dziadek to mówi poważnie? Coś takiego? Wstąpi dziadek do tej partii?
– Nie. Wstępować nie będę. A i zgodnie z prawem, jak to mówisz po waszemu, mnie nie zarejestrują. Ja Partię Ro-
dzinną z tajgi będę popierać z całego serca.
A co do tego, że nas będzie tylko dwóch: wszystkie wielkie czyny nie z tłumu, ale z jednego tylko człowieka brały
swój początek. To potem, po latach, ludzka społeczność będzie się śmiać, ale nie z ciebie, lecz z siebie, a śmiech ich śmie-
chem szczęścia będzie.
– No dobrze. Spróbuję. Pomyślę jeszcze nad formułowaniem. A i czytelników poproszę, aby pomyśleli.
– Władimirze, poprosiłbyś Anastazję, aby opowiedziała szczegółowo o rytuale zaślubin. Wszak wśród ludu wedru-
skiego rozpoczynał się on narodzinami.
– A jakżeż może rytuał zaślubin zaczynać się od narodzin człowieka?
– Wedrusowie za pierwsze narodziny uznawali nie pojawienie się ciała, ale olśnienie miłością. Tak, jak może to uczy-
nić Anastazja, wybacz, ale nikt na świecie dziś tego zrobić nie jest w stanie. Poproś ją, aby stworzyła obraz życia jednej we-
druskiej rodziny.
* * *
Nie będę zdradzać, gdzie i kiedy spotkałem Anastazję. Przedstawię od razu to, co opowiedziała o stosunku do mi-
łości w pewnej wedruskiej rodzinie.
Komu uda się zrozumieć, poczuć, jaki sens kryje się w kulturze ich miłości, ten, być może, zdoła uświadomić sobie
ogromną mądrość i kosmiczny wymiar wedruskich obrzędów.

Wielki dar Stwórcy


Dziecięca miłość

Anastazja zaczęła swoje opowiadanie o wedruskich obrzędach związanych z energią Miłości z dziecięcą wręcz ra-
dością i natchnieniem:
– Czyny ludzi epoki wiedyzmu to nieustanna nauka. Ogromna, wesoła szkoła świadomego bytowania.
Wszystkie święta wedruskie można nazwać współzawodnictwem rozumu i sprytu. Można powiedzieć o nich, że by-
ły mądrymi lekcjami dla młodych, a przypomnieniem dla dorosłych. Nawet czas pracy ludziom epoki wiedyzmu upływał
w wesołości. Praca przepojona była głębokim sensem, większym niż tworzenie materii.
Spójrz, Władimirze, oto czas sianokosów. Przepiękny, jasny dzień. Cała wioska, od najmniejszego do największego,
podąża o świcie na łąki. Na dwóch wozach jedzie cała rodzina. Tylko staruszkowie zostąją w domu, żeby zwierzęta nie tę-
skniły.
A parobkowie – młodzi chłopcy – jadą wierzchem, na koniach chomąta, a lejce są bardzo długie. Tymi lejcami bę-
dą podciągać kopy siana do stogów. Dojrzali mężczyźni siedzą na wozach i trzymają kosy ostrzami do góry, a obok ich żo-
ny i większe dzieci z grabiami: będą roztrząsać trawę, którą mężczyźni skoszą. Również dzieci całkiem maleńkie jadą w wo-
zach. A po co? Ot tak po prostu i z ciekawości, ażeby się spotkać, pobyć razem, pobrykać, pobawić się, poobserwować do-
rosłych.
Ludzie nie są odziani w łachmany. Koszule na nich białe, spójrz, kobiety mają kwiaty wplecione w warkocze i su-
kienki z haftami. Dlaczego ludzie ci jadą ubrani tak pięknie, jak na świętowanie? Odpowiedź, Władimirze, jest taka: nie
ma szczególnej potrzeby, ażeby to siano kosili. Każdy z nich w siedzibie ma własne stogi. Naturalnie, na zapas nieźle jest
mieć kilka wspólnych stogów.
Ale nąjważniejsze, ukryte w tym powszechnym działaniu, jest to, aby siebie przy pracy zaprezentować. Innym przyj-
rzeć się ukradkiem, to chłopcom młodym, to dziewczętom – i poznać się wzajemnie przy pracy. Dlatego na sianokosy z ra-
dością przychodzi również młodzież z sąsiednich osad.
Patrz – zaczęło się.
Idą w rzędzie z powagą mężczyźni-kosiarze. I żaden z nich nie może odstawać. Ich żony rozrzucają wczorajsze po-
kosy, aby lepiej schły, i śpiewają. Młodzież zbiera siano w kopy. A starsza młodzież stawia stóg.
Ot i widzisz: na stogu stoją dwaj młodzi chłopcy. Jeden ma osiemnaście lat, a drugi dwadzieścia. Układają na sto-

31
gu siano, które podaje im sześć dziewcząt.
Chłopcy zdjęli koszule. Po brązowych ciałach spływają strużki potu. Lecz starają się nadążyć, nie ulegając chicho-
tom z dołu. Jeśli na stogu jest ich dwóch, na dole powinny być cztery dziewczyny, a jest ich sześć, śmiejących się, żartują-
cych, starają się sianem zarzucić młodzieńców.
Ojciec młodzieńców podchodzi do stogu napić się wody, szybko ocenia sytuację... Jego synowie we dwóch starają się
nadążyć za sześcioma dziewczętami. Nie mogą spasować. Na dole szybkie, żwawe, śmiejące się dziewczęta, być może dwie
z nich będą żonami jego synów. Ojciec napił się wody i woła na górę:
– Hej tam, synkowie, jakoś tak koszenia mam dosyć, może wejdę do was na górę i pomogę? Skoro sześć na dole
stoi, a nie cztery?
– A po co, ojcze? – odpowiedział starszy, nie przerywając pracy. – My z bratem jesteśmy tu tylko we dwóch, a roz-
grzać się nawet nie zdążyliśmy.
– Ja prawie śpię... – dodał młodszy i ukradkiem starł pot z czoła. Na dole zauważyły jego gest śmieszki i jedna za-
wołała ku powszechnej uciesze: –
Uważaj, żebyś usnąwszy, nie zamókł.
Ojciec zadowolony uśmiechnął się i dołączył do kosiarzy.
Do stogu z dalekiej łąki jechał rząd czterech koni, prowadzonych przez młodych chłopców.
Ostatniego konia prowadził najmłodszy z nich, Radomir. Osiem lat skończył na początku lata, teraz szło mu na
dziewiąty, lecz chłopiec rozwinięty był nad wiek.
Nie tylko wzrostem przewyższał rówieśników, ale i nauki chwytał szybciej niż inni, zręczny był też w grach i zaba-
wach. I tutaj, na sianokosach, dumny był z tego, że dostał pracę, którą wykonywały starsze dzieci. Nie mógł w żaden spo-
sób od starszych odstawać.
Sam starał się szybko kopę owiązać lejcami, a koń był mu posłuszny. Chociaż szedł w szeregu jako ostatni, to jed-
nak szedł, nie odstawał. Nieco dalej, pod laskiem, bawiła się młodsza dziatwa. Ujrzawszy rząd koni i kopy, wszyscy rzuci-
li się ku nim, aby pojeździć na kopach.
Co tchu dziatwa biegła i tylko jedna, zaledwie czteroletnia dziewczynka nie nadążała. Już dzieci podbiegły do kop.
Ona, ażeby sobie skrócić drogę, w rozpaczy postanowiła pobiec przez bagienko. Bagienko prawie wyschło, a jeszcze były
na nim duże kępki. Dziewczynka skakała z kępki na kępkę. Będąc prawie tuż obok koni ciągnących kopy, nagle, starając
się skoczyć na ostatnią kępkę, ześliznęła się z niej. Upadając, o kij skaleczyła sobie kolanko i ubrudziła sukienkę i buzię
w błotnistej kałuży. Podskoczyła, ale z miejsca chlupnęła z powrotem i głośno rozpłakała się z żalu.
Ostatnia kopa, przejechawszy obok, oddalała się.
Radomir usłyszał dziecięcy płacz. Zatrzymał konia, poszedł w stronę bagienka, skąd dochodził płacz. Oto, co ujrzał:
dziewczynka się wybrudziła, siedzi w kałuży, piąstką łezki rozmazuje na brudnej buźce i płacze wniebogłosy.
Radomir ujął dziewczynę pod paszki, podniósł z kałuży, postawił na suchym miejscu i zapytał: – Czego tak strasz-
nie płaczesz, maleńka?
Zanosząc się płaczem, zaczęła tłumaczyć:
– Biegłam, biegłam, nie nadążałam, a potem się przewróciłam. Wszystkie kopy odjechały, a ja zostałam. Teraz dzie-
ci jadą na kopach, a ja siedzę w kałuży.
– Nie wszyscy odjechali – odpowiedział Radomir. – Ja zostałem, a to moja kopa. Jeśli przestaniesz płakać, przewio-
zę ciebie na niej. Tylko jakaś taka cała umorusana jesteś. Przestań już w końcu beczeć, bo ogłuchnąć można.
Radomir ujął za dół sukienki dziewczynki, znalazł suche miejsce podniósł jej do noska i srogo powiedział:
– No, dalej, wysmarkaj się.
Z zaskoczenia dziewczynka jęknęła, rączkami szybko przysłoniła swoją nagość, potem wysiąkała nosek raz i drugi
i przestała płakać.
Radomir puścił rąbek jej sukienki, krytycznie obejrzał stojącą przed nim brudną, rozczochraną, maleńką dziewczyn-
kę i rzekł:
– Tak w ogóle to całkiem zdejmij sukienkę.
– Nie – oświadczyła stanowczo.
– Zdejmuj, ja się odwrócę. Wypłuczę ją w jeziorze, a ty siedź tutaj w trawie. Weź moją koszulę. Będzie ci do piętek
sięgać, dłuższa od twojej sukienki.
Radomir płukał w jeziorze sukienkę maleńkiej dziewczynki, a ona, otuliwszy się w jego koszulę, wyglądała zza tra-
wy.
I nagle siedzącą w trawie dziewczynkę niby strzała poraziła straszna myśl. Przypomniała sobie kiedyś podsłuchane
słowa dziadka do babci:

32
– Zły czyn miał miejsce w sąsiedniej osadzie, pewien niegodziwiec podniósł dół sukienki dziewicy przed zaślubi-
nami.
– Podniósł dół sukienki, a to oznacza, że złamał życie dziewczynie – westchnęła babcia.
Maleńka dziewczynka uznała, że w niej też powinno coś się złamać, skoro nieznany młodzieniec podniósł dół jej
sukienki. Obejrzała swoje rączki, nóżki i chociaż wszystko było w jak najlepszym porządku, nie połamane, strach nie znik-
nął.
Jeśli dziadek i babcia uważają, że od podniesienia rąbka sukienki coś się łamie, to znaczy, że i jej też coś powinno się
złamać.
Dziewczynka wyskoczyła z trawy i krzyknęła na Radomira płuczącego w jeziorze jej sukienkę: – Ty łobuzie niego-
dziwy!
Radomir wyprostował się, odwrócił w kierunku dziewczynki siedzącej w trawie w jego koszuli i zawołał:
– Czego znowu krzyczysz? Nie rozumiem, czego chcesz?
– Mówię ci, że jesteś niegodziwcem gorszącym. Śmiałeś podnieść dół sukienki dziewczynie przed zaślubinami.
Wszystko jej połamałeś. Radomir przez chwilę patrzył na umorusaną dziewczynkę, po czym zachichotał, a wyśmiawszy
się, powiedział:
– Słyszałaś, że gdzieś dzwonią, tylko nie wiesz, w którym kościele. Tak, podnosić sukienki pannie przed zaślubina-
mi nie przystoi. Ale ja, jak dotąd, nie podnosiłem pannie sukienki.
– Podnosiłeś, podnosiłeś, pamiętam, podnosiłeś dół mojej sukienki.
– Twojej podnosiłem – zgodził się Radomir – ale ty przecież nie jesteś panną.
– Dlaczego nie jestem panną? – zapytała dziewczynka z zakłopotaniem.
– Ponieważ wszystkie panny mają na piersiach wypukłości, a ty nie masz. Ty, zamiast dziewczęcych piersi masz le-
dwo dostrzegalne dwa pryszczyki. To znaczy, że panną nie jesteś.
– A kim jestem? – zapytała dziewczynka zmieszana.
– Jeszcze jesteś mała. I siedź tam cicho w trawie, bo nie mam czasu z tobą rozmawiać.
Wszedł znowu do wody, wypłukał sukienkę, wyżął ją dokładnie, rozłożył na trawie i zawołał dziewczynkę.
– Mała, podejdź do wody, trzeba cię umyć.
Umył ją, kiedy cicha pokornie podeszła, a potem powiedział:
– Teraz pójdziemy na kopę, pojeździsz sobie.
– Najpierw oddaj mi sukienkę – poprosiła dziewczynka cichutko.
– Przecież jest mokra. Na razie bądź w mojej koszuli. Zabierzemy twoją sukienkę i zanim dotrzemy do stogu, ona
podeschnie, wtedy się przebierzesz.
– Nie, oddaj moją sukienkę – nalegała dziewczynka. – Chociaż mokra, założę ją. Niech wysycha na mnie.
– No dobrze.
Radomir wyciągnął sukienkę w jej stronę i poszedł do konia. Dziewczynka szybko założyła sukienkę. Co tchu do-
goniła Radomira przy kopie.
– Jestem – powiedziała zdyszana. – Weź swoją koszulę.
– Oczywiście, moje ty utrapienie. Już wszyscy chłopcy wracają, a ja tobą głowę sobie zawracam. Właź na górę. Po-
mógł dziewczynce wleźć na kopę siana, ujął konia za uzdę i ruszyli w stronę stogu.
Maleńka dziewczynka w mokrej sukience rozpierana radością siedziała na kopie, która płynnie podjechała do sto-
gu, i tryumfowała. Ona jechała jedna, a nie tak jak wszystkie dzieci, po dwoje, troje. Sama siedziała na kopie. I takie szczę-
ście malowało się na jej twarzyczce, jakby nagle boginią się stała. Ach, gdyby koleżanki widziały, jak ona, nie w gromadzie,
ale sama. Była wieziona ona sama... Spojrzała, jak Radomir prowadzi konia, i więcej oczu od jego pleców nie odrywała.
Dziecięce serduszko zabiło mocniej. Całe ciało napełniło ciepło. Naturalnie, dziewczynka nie mogła zrozumieć, że się za-
kochała.
Ach, ta dziecięca miłość! Jest najczystsza – i jest darem Boga. Tylko dlaczego przychodzi czasem tak wcześnie, nie-
pokojąc dziecięce serduszko? Po co? Jaki tkwi w tej wczesnej miłości sens? Okazuje się, że sens wczesnej miłości jest
ogromny, a ludzie epoki wiedyzmu go znali.
Podjechawszy do stogu, Radomir podszedł do kopy.
– Schodź, nie bój się, złapię ciebie.
Złapał skaczącą nań dziewczynkę, postawił na ziemi i zapytał:
– Czyja ty jesteś?
– Ja jestem z sąsiedniej osady, jestem Lubomiła. Przyszłyśmy tu z siostrą w gościnę, pomagamy bratu – odpowie-
działa.

33
– To idź do siostry – powiedział Radomir, odchodząc. Nawet się nie odwrócił w stronę dziewczynki ani razu.
A ona stała, cała wpatrzona w Radomira, jak odwiązał lejce od kopy, wlazł na beczkę, wskoczył na konia i galopem
popędził po nową kopę.

Miłość to pełnoprawny członek rodziny

Maleńka Lubomiła wróciła z siostrą do domu. Rodzina właśnie zbierała się na wieczerzę. Ale Lubomiłce nie chcia-
ło się usiąść za stołem, a przytuliwszy się do babci, poprosiła:
– Pójdźmy do ogrodu, babuniu. Chcę tobie tylko opowiedzieć o cudzie.
Ojciec, usłyszawszy prośbę, zaprotestował:
– Nie przystoi, córeczko, odchodzić, kiedy rodzina zasiada za stołem. I jeszcze babcię za sobą ciągnąć...
Ojciec spojrzał na twarz córki i uśmiechnął się. Ludzie owych czasów znali błogosławieństwo dziecięcej miłości. Po-
trafili tę miłość przygarnąć, przyjąć do rodziny jak dar niebiański, nie wyśmiewać się z tej miłości, ale uszanować ją. Bło-
gosławieństwo wielkiej energii cenili, dlatego też energie Miłości z radością wielką do nich spływały.
– Zatem pojedzcie sobie z babcią jagód w ogrodzie – niby obojętnie powiedział ojciec.
W ogrodzie, w najdalszym jego zakątku, Lubomiła posadziła swoją babunię na ławeczce i od razu zaczęła opowia-
dać z przejęciem:
– Babuniu, ja tam na sianokosach bawiłam się z koleżankami. One pobiegły jeździć na kopach. A mnie nie bardzo
chciało się jeździć na kopach. Idę sobie tak po prostu.
Nagle taki piękny, najlepszy młody chłopiec zatrzymał swojego konia i podchodzi do mnie. Tak, babuniu, tak bli-
sko, jak teraz z tobą stoję. Cały taki piękny i dobry. Stoi przede mną i mówi: "Bardzo cię proszę, dziewczynko...". Nie, nie
tak powiedział, inaczej. Powiedział: "Proszę cię, dziewczynko, a nawet błagam, abyś się troszkę przejechała na mojej ko-
pie". Ja pojechałam. Ot co. Zrozumiałaś, babuniu? Czy coś mu się stało?
– Tobie się stało, wnuczeńko. A jak on ma na imię?
– Nie wiem. Nic nie powiedział.
– Lubomiłko, najpierw opowiedz mi wszystko, starając się niczego nie pominąć, dokładnie, jak było naprawdę.
– Naprawdę – Lubomiła opuściła na dół oczka – naprawdę? Przewróciłam się w kałużę, on wyprał moją sukienkę,
potem przewiózł na kopie, a jak ma na imię – nie powiedział. Nazywał mnie małą, a kiedy odchodził, ani razu nawet nie
spojrzał w moją stronę – opowiadała babci Lubomiła i rozpłakała się. A płacząc, mówiła dalej:
– Cały czas stałam i patrzyłam, jak odjeżdżał. Tylko on ani razu na mnie nie spojrzał, nie powiedział, jak ma na
imię.
Babcia przytuliła wnuczkę do siebie. Gładziła jasną główkę, jakby pieszcząc w niej energię Miłości. I cicho, niczym
modlitwę, szeptała: "O, wielka energio od Boga. Swoim Błogosławieństwem pomóż wnuczce. Nie spal jej serduszka, ale
wzmocnij je. Natchnij do czynów współtworzenia" .
A głośno powiedziała do Lubomiłki:
– Wnuczeńko, czy chcesz, żeby ten bardzo dobry młodzieniec zawsze patrzył tylko na ciebie jedną?
– Tak, babuniu, chcę, chcę!
– Zatem nie pokazuj mu się więcej na oczy przez trzy lata.
– A dlaczego?
– Widział ciebie w błocie i umorusaną. Płaczącą, bezradną małą dziewczynkę. I taki twój wizerunek w nim pozo-
stał. Za trzy lata staniesz się doroślejsza, piękniejsza i mądrzejsza, jeśli sama się o to postarasz. – Będę się bardzo, bardzo
starać. Tylko podpowiedz mi, babciu, w jaki sposób się starać?
– O wszystkich sekretach, wnuczeńko, ci opowiem. Jeśli będziesz je rygorystycznie wypełniać, staniesz się piękniej-
sza od wszystkich kwiatków na Ziemi, a ludzie będą się tobą zachwycać. Nie oni ciebie, ale ty sama będziesz ukochanych
wybierać.
– Mów, babuniu, ja zrobię wszystko, mów szybciej – maleńka Lubomiła ponaglała babcię, za dół sukienki ciągnąc
ją z niecierpliwością.
I powoli, uroczyście wypowiadając słowa, babcia rzekła do wnuczki:
– Rankami trzeba wcześniej wstawać. Rankami wylegujesz się i kaprysisz. Wstać, zaraz pobiec do strumienia, tam
umyć się czystą źródlaną wodą. Po powrocie do domu zjeść trochę kaszki. Ty przecież zawsze chcesz słodkich jagód.
– Babciu, a po co ja mam się w domu starać, jeśli on mnie wcale nie zobaczy? Ani nad strumieniem, ani jak się ką-
pię rankami, ani jak jem kaszkę? – zdziwiła się Lubomiłka.
– Tego rzeczywiście nie zobaczy. Ale starania odzwierciedlą się na tobie zewnętrznym pięknem. A wewnątrz poja-
34
wi się energia.
Lubomiła starała się słuchać i przestrzegać rad babcinych. Nie zawsze jej się to udawało, zwłaszcza w pierwszym
roku. Ale wówczas babcia rankiem siadała na jej łóżku i mówiła: "Jak nie wstaniesz razem ze słoneczkiem, nie pobiegniesz
do strumienia, tego dnia nie staniesz się piękniejsza".
I Lubomiła wstawała. W drugim roku przywykła już do tego rytmu, z łatwością wykonywała poranne kąpiele, z ra-
dością jadła kaszkę. Do końca wyznaczonego przez babcię trzyletniego okresu pozostał zaledwie miesiąc. Do grodu zaczę-
li zjeżdżać się z różnych osad ludzie na jarmark. Bryczki z ludźmi jechały obok siedziby, w której Lubomiłka mieszkała.
Razem ze swoją starszą siostrą Jekateriną Lubomiłka patrzyła na przejeżdżających. I nagle jedna furmanka, zboczywszy
z drogi, podjechała do wrót, przy których stały dwie dziewczynki. A w tej bryczce, która podjechała... Rozpoznała go od
razu Lubomiłka. Pośród innych ludzi siedział i powoził koniem jej ukochany, wydoroślały Radomir.
Serduszko dziewczynki zakołatało, kiedy furmanka podjechała do ich wrót i zatrzymała się.
Najstarszy ze wszystkich siedzących mężczyzna, z pewnością ojciec, powiedział:
– Zdrowia wam życzę, dziewczęta. Ojcu waszemu, matce i wszystkim starszym przekażcie moje ukłony. A my by-
śmy chcieli się napić waszego kwasku. Zapomnieliśmy zabrać własnego na drogę.
Lubomiłka co tchu wbiegła do domu i krzyknęła:
– Dla wszystkich was ukłony. I gdzie jest dzbanek? Gdzie on, nasz dzbanek z kwasem? Ach, tak, w komorze się
chłodzi. – Rzuciła się do komory, przewracając stojące przy drzwiach wiadro. I odwróciwszy się do dziadka i babci, bardzo
szybko zatrajkotała: – Bądźcie cicho, powycieram wodę, jak wrócę. Chwyciwszy dzbanek, podbiegła do wrót, zatrzymała
się, wyrównała oddech, opanowała zdenerwowanie, powoli wyszła zza furtki, podała starszemu mężczyźnie dzban z kwa-
sem.
Podczas gdy ojciec rodziny pił kwas, ona nie odrywała wzroku od Radomira. Ale on przyglądał się Jekaterinie.
Kiedy podano mu dzban, dopił do końca resztkę kwasu, zeskoczył z furmanki i wyciągnął dzban do Jekateriny, po-
wiedziawszy:
– Dziękuję. Zakwas przyrządzony został dobrymi rękami.
Wóz się oddalał. Lubomiłka patrzyła w ślad za nim, po czym pobiegła do ławeczki stojącej w najdalszym zakątku
ogrodu, nie usiadła, tylko upadła na ławeczkę i gorzko zaszlochała.
– Lubomiłko, czemu tyś znowu taka smutna? – babcia podeszła do niej i usiadła obok.
Przez łzy Lubomiłka opowiedziała o tym, co się wydarzyło:
– Oni podjechali, poprosili o kwas, a tam był ten młodzieniec, który przewiózł mnie trzy lata temu na kopie. Stał
się jeszcze ładniejszy. Pobiegłam, przyniosłam kwas w dzbanku. Wszyscy pili ten kwas i chwalili. On też pił, po czym dzba-
nek oddał Jekaterinie. Nie mnie, babuniu, ajej, przyczynie mojego smutku, Jekaterinie. I jej też, a nie mnie, powiedział
"dziękuję". Ona, tyka jedna, kiedy pobiegłam po kwas, mówiła o czymś i na niego patrzyła. On też na nią patrzył, nawet
się uśmiechnął. Siostra rodzona – rywalka. Tyka jedna.
– A dlaczego ty obraziłaś się na siostrę? Ona nie jest winna. To ty jesteś winna.
– Ale czym zawiniłam, babuniu? Co uczyniłam nie tak?
– Słuchaj uważnie: Twoja siostra przy swojej sukience już stworzyła równy, kolorowy haft na rękawach.Ty też chcia-
łaś wszystko zrobić sama, ale na twojej sukience haft wyszedł nieco krzywy.
Twoja siostra na dodatek potrafi mówić wierszem, jest lepsza w kolędach, a ty nie chcesz spędzać czasu z wołchwa-
mi: oni uczą czytać i tworzyć poezje.
Twój wybranek z pewnością jest mądrym chłopcem, potrafi docenić to, co piękne i mądre.
– Babuniu, jeszcze trzy lata muszę się uczyć?
– Może trzy, a może i pięć.

Prawdziwa miłość wywalczy wzajemność

Minęło dziesięć lat. Radomir ze swym najbliższym przyjacielem o niezwykłym imieniu Arga szedł po świątecznym
jarmarku.
Arga potrafił tworzyć przepiękne rzeźby, malować cudne obrazy. Lepił figury z gliny jak żywe. Talenty te odziedzi-
czył po dziadkach, a po ojcu jeszcze umiejętności kowalskie.
Długie rzędy wozów ze smakołykami mało interesowały przyjaciół. Uwagi młodzieńców nie przyciągały również
rzędy z różnorodnymi sprzętami kuchennymi, zastawą, naczyniami. W ogóle nie zakupy były ich celem na jarmarku.
Najważniejszy był kontakt z ludźmi, znajomości, wymiana doświadczeń. Młodzieńcy postanowili skierować się do miej-
sca, gdzie przygotowywano barwne przedstawienie przyjezdnych artystów. Wtem ktoś do nich zawołał:
35
– Radomir, Arga, widzieliście ją już?
Radomir i Arga rozejrzeli się, odwrócili na wołanie. Trzej młodzieńcy z kolonii przyjaciół stali nieopodal i z oży-
wieniem o czymś dyskutowali, zapraszając gestami do przyłączenia się.
– Co czy kogo widzieliśmy? – zapytał, podchodząc do nich, Radomir.
– Tę niezwykłą koszulę. Gładka tkanina, a haft z niedoścignionym wzorem, jest w nim ukryty jakiś tajemny sens,
z pewnością – odpowiedział jeden z trzech młodzieńców, a drugi go poprawił:
– Koszula jest niezła, ale ta, która ją sprzedaje – o niebo piękniejsza. Takiej panny jarmarki w całej okolicy nie wi-
działy.
– A jak spojrzeć na to dziwo?
Cała piątka skierowała się do rzędów, gdzie sprzedawano ozdoby, robótki przecudne, piękną odzież.
Przy jednej furmance tłum ludzi był większy. Zachwycali się oni wiszącą na lasce niezwykłej piękności koszulą.
Wietrzyk szeleścił z lekka tkaniną i widać było, jak odróżnia się ona od zwyczajnej, wykonanej z grubego płótna, swoją lek-
kością i delikatnością. I desenie wyszyte na kołnierzu i rękawach nadzwyczaj pomysłowe.
– Deseń taki godzien jest największego mistrza – z zachwytem głośno powiedział Arga.
– Co tam deseń, przepchaj się przez tłum, spójrz, kto obok desenia stoi – powiedział sąsiad z kolonii.
A zbliżywszy się do furmanki z drugiej strony, przyjaciele ujrzeli pannę.
Gruby warkocz, oczy błękitne jak niebo. Piękne łuki brwi, na ustach nieco tajemniczy uśmiech. Ruchy płynne, jak-
by jakaś energia tkwiła w nich. Nie od razu można było oderwać wzrok od dziewczyny.
– Jeszcze w języku jest ostra, a i wierszem, i powiedzonkami mówić potrafi – powiedział cichuteńko najwyższy
z młodzieńców.
– Niby delikatna, a nieprzystępna jak skała – dodał drugi. – Porozmawiajcie z nią.
– Ja nie jestem w stanie. Dech mi zapiera – odparł Radomir. Zagadnął do dziewczyny Arga.
– Powiedz nam, panno, czy to nie ty tę cudną koszulę zrobiłaś?
– Tak, ja – odpowiedziała dziewczyna, nie podnosząc wzroku. Żeby skrócić sobie zimowe wieczory, tkałam z nudy.
A zdarzało się, że do zorzy wyszywałam.
– Jakiej zapłaty chcesz za twoją pracę? – zapytał Arga, by dłużej słuchać melodyjnego głosu dziewczyny.
Dziewczyna podniosła wzrok na młodzieńców, a oni wszyscy od razu jakby uniesieni zostali do nieba. Zatrzymała
nieco dłużej spojrzenie na Radomirze. I jakby zatopiła młodzieńca w błękicie. To, co działo się dalej, odczuwał niby nie-
zwykły, nierealny sen.
– Jakiej zapłaty? A takiej – piękność siedząca na bryczce mówiła dalej. – Podarować ją bez zapłaty mogę tylko zu-
chowi, człowiekowi dobremu i młodemu. A dla siebie na pamiątkę od niego wezmę cokolwiek, jakiś drobiazg, konika mło-
dego na przykład.
– O tak, piękności! Odpowiedź godna mistrza! – rozległy się w tłumie głosy. – Konika, powiada, tak, drobiażdźek.
To dopiero dziewczyna!
Takie komentarze się rozlegały, a ludzie z tłumu się nie rozchodzili. I nagle tłum rozstąpił się na boki.
Arga prowadził za uzdę młodego źrebaka bułanej maści. Koń był ognisty i nieujeżdżony, harcował w miejscu i bry-
kał.
– Oto konik! To cudo nie koń! Czyżby młodzieniec zdecydował się go oddać? – szeptali wszyscy w tłumie.
Arga podszedł do bryczki i powiedział:
– Ojciec dał mi tego konia. A ja tobie, piękna panno, oddaję go za koszulę.
– Dziękuję – spokojnie odpowiedziała panna. – Lecz mówiłam, a i ludzie słyszeli, że ja koszuli nie sprzedaję, tylko
mogę ją podarować albo tobie, albo może innemu młodzieńcowi.
– Aha, nasza piękność się przestraszyła. Naturalnie, koń jest narowisty, nie pod każdym młodzieńcem chce stać, a co
dopiero pod panną
– Czekała na konika, zadzierała nosa – tłum zaczął się podśmiechiwać. – Ale spasowała i dobrze, bo każdy powi-
nien być ostrożny, jak koń narowisty i nieujeżdżony.
Dziewczyna uśmiechnęła się chytrze, spojrzała na tłum i z niezwykłą lekkością zeskoczyła z wozu na ziemię.
Głosy wśród tłumu ucichły od razu. Przepiękną, jakby utoczoną przez wielkiego artystę talię miała dziewczyna. Sta-
nęła przed wszystkimi w całej swojej krasie, z uśmiechem popatrzyła na konia, zrobiła trzy kroki w stronę Argi, jakby pły-
nęła, z lekka dotykając ziemi.
Z zaskoczenia Arga wypuścił lejce, a narowisty źrebak stanął dęba. Ale dziewczęca ręka zdążyła lejce uchwycić.
A dalej... a dalej ku oszołomieniu stojących w tłumie ludzi... Lewą ręką panna zwinnie ucisnęła nozdrza źrebaka.
I zwolniwszy lejce, prawą ręką pogłaskała konia po pysku. Źrebak lekko się opierał, ale mimo wszystko pokłonił do ziemi.

36
Niżej, niżej... I nagle narowisty koń padł na kolana przed dziewczyną.
Z tłumu wyszedł siwy starzec i rzekł:
– W taki sposób poskramiać zwierzęta mogą tylko starzy wołchwowie, i to nie wszyscy. A ty jesteś młodą dziewczy-
ną. Jak masz na imię? Czyja ty jesteś?
– Jestem Lubomiła z sąsiedniej kolonii. A czyja? Niczyja. Jestem po prostu córką swego ojca. A oto i on – właśnie
podchodzi, mój surowy ojciec.
– Kiedy byłem surowy? – powiedział ojciec. – A co ty znowu tutaj narozrabiałaś, Lubomiłko?
– A nic, troszkę tylko ze źrebaczkiem się pobawiłam.
– Troszkę? Widzę. Puść konia. Musimy wracać do domu.

W szkole wedruskiej i miłości uczono

A cóż się działo z Lubomiłą w ciągu tych lat, gdzież to nauczyła się tej mądrości i zręczności? W wedruskiej szko-
le. W szkole tej uczył się każdy od wczesnego dzieciństwa aż po późną starość. Co roku zdawano egzaminy. Program tej
szkoły składał się z maleńkich okruszków współtworzenia i ubogacał się na przestrzeni wieków. A mądrość wpajana była
w sposób nienatarczywy. Lekcje wyglądały inaczej niż w dzisiejszej szkole.
Kiedyś mówiłeś mi, Władimirze, o pewnym wyrażeniu funkcjonującym wśród was. Gdy zdarzyło się tak, że dziec-
ko swawolne i niegrzeczne próbowało się kształtować, a złe nawyki i tak w nim pozostały, mówiło się o nim wtedy, że uli-
ca je wychowała i że dano mu zbyt dużo swobody, a żadnych ograniczeń, że jest rozpuszczone.
Swoim dzieciom Wedrusowie bez obaw dawali dużo swobody. Powszechnie było wiadomo: system świąt, obrzędów
w tak subtelny i mądry sposób został obmyślany, że interesował wszystkie dzieci i chciały się do nich przygotowywać. Ni-
by się bawiły, a w istocie uczyły się różnych nauk same, często bez udziału dorosłych.
Egzaminy w wedruskiej szkole podobne były do ciągu zabaw. Za ich pośrednictwem dorośli nauczali dzieci, sami
również ucząc się wiele od nich.
Jest na przykład takie święto: Kolędy.
W dzień kolędowania dzieci chodzą i śpiewają kuplety i piosenki wszystkim swoim sąsiadom. Przy czym teksty, mo-
tywy i elementy tańca wymyślają same.
Swoje wystąpienia dzieci przygotowują na długo przed świętami, przy szczerym zainteresowaniu dorosłych, w ro-
dzinach. Uczą się od siebie wzajemnie, od mędrców, jak mówić wiersze, a jak śpiewać i tańczyć.
Zdolności wszystkich dzieci, naturalnie, nie były jednakowe. Te, które odstawały nieco od pozostałych w tworze-
niu, prosiły w domu rodziców o douczenie. I czasem rodzice wykorzystywali dążenie dziecka do wiedzy w celu zaciągnię-
cia go do pomocy w gospodarstwie.
Na przykład wnuk prosi, marudzi babci:
– Babciu kochana, poczytaj wiersze. No poczytaj, proszę, bardzo proszę. Nie chcę być gorszy niż inni, a tak przyja-
ciele nie wezmą mnie do kolęd.
A babcia w odpowiedzi:
– Mam dużo pracy, gdybyś mi pomógł, poczytałabym ci wieczorem wiersze.
Dziecko z entuzjazmem pomagało, a potem uważnie słuchało babci i starało się zapamiętywać wszystkie jej wier-
sze czy piosenki, prosiło też, aby uczyła je tańczyć. Później prosiło dziadka, ojca i matkę, aby każde z nich czegoś je po-
uczyło. I wdzięczne było rodzicom za udzielane lekcje.
Porównaj, Władimirze, te czynności z lekcjami w szkole dzisiejszej, na przykład z lekcjami literatury.
Wszystko jest inne, właściwie nie sposób tego porównać. Dziecko wedruskie od najwcześniejszego dzieciństwa sa-
mo dążyło do tego, aby być poetą.
Długi łańcuch wesołych świąt – to układ pomagający poznawać Wszechświat i uczyć dzieci prostych życiowych
mądrości.
Wołchwowie – to wędrowni nauczyciele i informatorzy o tym, co dzieje się w świecie. Pieśniarze i bajarze przypo-
minają z kolei o zdarzeniach z przeszłości, przepowiadają przyszłość i wysławiają świat pięknych uczuć albo potępiają
uczynki niegodne. Na ich lekcje, stale prowadzone w każdej wiosce, nikt dzieci chodzić nie zmuszał. Uważano, że to każ-
dy nauczyciel winien sam potrafić skupić uwagę dzieci na opowieści o nauce, którą zamierza przedstawić.
Takie zasady na przestrzeni wieków doskonaliły nauczycieli-wołchwów.
– A gdyby jakiś nauczyciel-wołchw dla przykucia uwagi dzieci nie naukę im głosił, a tylko bawił się z nimi w jakąś
zabawę?

37
– Gdyby tak się zdarzyło, mędrzec zostałby pozbawiony rangi mędrca. Rodzice rozmawiający w domu ze swoimi
dziećmi od razu mogli się zorientować, że dzieciom konkretnej nauki nie wykładano. Wieść o niegodnym postępku mo-
gła się roznieść i po innych osadach, a wtedy wołchw, który swój honor splamił, mógł być poproszony o opuszczenie osa-
dy.
Maleńka Lubomiłka, zanim pojawiła się w niej Miłość, nie starała się pilnie uczęszczać na zajęcia wołchwów ani
też słuchać bajarzy i pieśni bardów. Rodzice nie zmuszali swoich dzieci do nauki, ale w sprzyjających okolicznościach mo-
gli im coś podsunąć.
Miłość omotała swoją energią maleńką Lubomiłkę. W wedruskiej rodzinie pojawienie się miłości traktowano jako
zesłanie przez Boga nowego członka rodziny do pomocy. I wiedziano, że w zgodzie z tą miłością można życie dziewczyn-
ki uczynić cudownym. Tak oto babcia poradziła Lubomiłce, aby udała się na nauki do wołchwów. I to nie tak, po prostu,
uczyć się nie wiadomo po co, ale w konkretnym celu – aby dla ukochanego stać się najlepszą. Lubomiłka zgodziła się i po-
stanowiła: kiedy przyjdzie wołchw, który będzie uczył, jak śpiewać pięknym głosem pieśni, pójdzie doń wraz z koleżanka-
mi.
Ale ten potrzebny wołchw nie nadchodził. Lubomiłka zdecydowała, że w takim razie będzie chodzić do innego.
Przyszła i zaczęła słuchać. Wołchw mówił o przeznaczeniu różnych roślin, ich aromatów i w jaki sposób można leczyć
człowieka za pomocą roślin.
"A po co mi to? Nie jest wcale potrzebne – stwierdziła Lubomiłka sama dla siebie – i tak wszyscy wiedzą, jak le-
czyć, i mama, i babcia, i siostra – wszyscy wiedzą. A nawet jeśli będę wiedzieć więcej niż wszyscyo różnych ziółkach, to jak
to zauważy mój wybranek? W żaden sposób nie zauważy."
I odtąd Lubomiłka już nieuważnie słuchała mędrca. Tak tylko dla towarzystwa siedziała z koleżankami na pniu.
Czasem wstawała, odchodziła i sama spacerowała po polance. Ucieszyła się, kiedy mędrzec zakończył swoją lekcję i wszy-
scy zebrali się, aby pójść do domu.
Lecz pewnego razu stary wołchw zwrócił się do Lubomiłki:
– Powiedz mi, dziewczynko, czy to, co mówiłem, nie zainteresowało cię?
– To nie jest po prostu ani troszkę potrzebne dla mojej tajemnej sprawy – cichuteńko oświadczyła wołchwowi ma-
leńka Lubomiłka.
Nauczyciel-wołchw leciutko się tylko uśmiechnął. Wszystko rozumiał ten starzec, wizjoner przyszłości, i wiedział
o panieńskich tajemnych sprawach, więc zauważył:
– Być może, dziewczynko, masz rację i na razie ta wiedza nie jest ci do niczego potrzebna. Przecież jesteś jeszcze
dzieckiem. A dziewczynkom opowiadam, jak stać się piękną, najpiękniejszą i jak stworzyć Przestrzeń Miłości dla ukocha-
nego. Ujrzawszy ją, z pewnością zechce on się dowiedzieć, kto zdołał stworzyć tak ogromne piękno. I zachwyci się tą, któ-
ra wyjdzie doń jako twórczyni. Jeszcze w tajemnicy mówię dziewczętom, jak pleść wieniec i jak przygotować odwar z ziół
dla ukochanego, czym można się myć rankiem, ażeby ciało pachniało jak kwiat. Powiadam jeszcze pannom...
Maleńka Lubomiłka słuchała starca i coraz bardziej żałowała, że nie chodziła na rozmowy z nim. Gościł w osadzie
ponad tydzień. O ważnych sekretach mówił dziewczętom, a ona nie wie o nich nic. Zapytała więc starca:
– Długo jeszcze będzie wołchw bawił w naszej osadzie?
– Odejdę za dwa, trzy dni – odpowiedział jej starzec.
– Za dwa dni? – dziewczynka nie ukrywała rozczarowania. – Za dwa dni... Zatem bardzo, bardzo proszę zanoco-
wać przez te ostatnie dwie noce u nas.
– Zostałem już zaproszony do innych domów i zgodziłem się odpowiedział mędrzec. – Ale właściwie, jeśli chcesz...
– Tak, bardzo, bardzo chcę i koniecznie muszę się od mędrca dowiedzieć o różnych ziółkach.
Stary mędrzec przez wszystkie wieczory rozmawiał z zakochaną Lubomiłą.
Mędrzec wiedział, że natchnienie miłości pomoże dziewczynce w ciągu tylko dnia nauki dowiedzieć się tyle, na ile
innym i rok by nie wystarczył. A odchodząc, kiedy Lubomiłka odprowadzała mędrca poza wioskę, powiedział dziew-
czynce:
– W ślad za mną przyjdzie do was inny mędrzec. Będzie mówił o gwiazdach, o Księżycu niebiańskim, Słońcu i nie-
widzialnych światach. Kto będzie go w stanie zrozumieć, ten będzie mógł zapalić gwiazdę na niebie na drogę swojemu
umiłowanemu wybrankowi, i ta gwiazda będzie obojgu świecić wiecznie.
Potem przyjdzie do was mędrzec, który wie, jak nawet najbardziej narowistego konia można uczynić pokornym wo-
bec ukochanego i sprawić, by stał się jego przyjacielem, oraz jak obłaskawiać zwierzęta
Powinien jeszcze przyjść do was bard, a on wie, jak pisać wiersze i jak śpiewać pieśni takim głosem, że wielu ludzi
pokocha ten głos, a tym samym wszystko, co ten człowiek powie. Wołchw i tańczyć może nauczyć.
– Proszę powiedzieć, do jakiego wołchwa ja iść nie powinnam? nagle Lubomiła zwróciła się do starca. – Wszak nie

38
mogę cały czas tylko wołchwów słuchać.
Znowu mędrzec stary, ukrywając chytry uśmieszek, poważnie odpowiedział dziewczynce:
– Tak, masz rację. Gdyby chodzić do wszystkich, wtedy po prostu nie będzie kiedy się pobawić. Nie chodź do
wszystkich. Po co tobie, na przykład, chodzić uczyć się rysować? Albo wyszywać desenie, a w nie wkładać własny sens se-
kretny. Na co tobie taka nauka, jeśli masz starszą siostrę, a ona – jak myślę – będzie w tej sztuce mistrzynią niedoścignio-
ną.
A jeszcze: na co tobie na przykład chodzić poznawać, jak można dobre uczucia tchnąć w koszulę, kiedy ją szyjesz,
aby ta koszula chroniła od wielu nieszczęść.
W jaki sposób z miłością przygotować kaszkę dla swoich bliskich, aby oni nie tylko nasycili swoje ciało, ale i duszę.
Smak tej kaszki będzie niespotykany. To w wystarczająco doskonałym stopniu potrafiła będzie robić dziewczynka z są-
siedztwa, koleżanka twojej siostry.
Kiedy zechcesz mieć piękną sukienkę czy koszulę niezwykłą komuś podarować w prezencie i żeby wszyscy tym pre-
zentem byli zachwyceni, poproś swoją siostrę, ona stworzy cudowne rzeczy.
A jeśli zechcesz kogoś poczęstować kaszką czy kwasem o niezwykłym smaku, poproś koleżankę swojej siostry.
– Nie będę prosić nikogo – nagle wypaliła, zapominając się, Lubomiłka i nawet nogą tupnęła. – One są moimi ry-
walkami.
– Rywalkami? A w czym? – zapytał poważnie starzec.
– Jest chłopiec, najlepszy ze wszystkich. Ale nie zwraca na mnie uwagi, ponieważ te tyki zdążyły wyrosnąć wcze-
śniej niż ja. Cały czas uśmiechają się do niego. Widziałam kiedyś na placu. I jeszcze bym musiała podarować mu koszulę
od siostry, a kwas jej koleżanki?! O, nigdy tak nie będzie! Co to, to nie!
– A dlaczego nie? Mówisz, że jest najlepszy ze wszystkich chłopców.
– Najlepszy. I ja to wiem dokładnie.
– Tak więc odpowiedz mi, dlaczego najlepszy ze wszystkich nie powinien dostać w prezencie najlepszej koszuli i ka-
szy, i kwasu? tu Mędrzec stary uczynił pauzę i cicho, wręcz mrucząc pod nosem, dodał:
– Ja myślę, że sprawiedliwie będzie, gdy dostanie też najlepszą ze wszystkich narzeczoną.
– Narzeczoną? – Lubomiłka oblała się rumieńcem.
– Tak, narzeczoną – odpowiedział mędrzec. – Przecież jemu trzeba dobra życzyć. Niech będzie dla niego narzeczo-
na najlepsza spośród wszystkich.
Lubomiłka patrzyła na starca, nie mogąc wykrztusić słowa. Płomienne uczucia i emocje wypełniały ją całą. I nagle
uciekła od niego. Ale odbiegłszy kawałek, zatrzymała się, odwróciła do mądrego wołchwa i zawołała:
– On jest godzien najlepszej ze wszystkich narzeczonej. Tą narzeczoną będę ja!

* * *
Z dużym zainteresowaniem odwiedzała Lubomiłka każdego wołchwa, który przychodził do osady. Jako pierwsza
biegała na rozmowy, a wychodziła najpóźniej ze wszystkich. Swoimi pytaniami zadziwiała wołchwów, a zapamiętywała
wszystko, co mówili mądrzy starcy. Taki stan jest możliwy tylko wówczas, kiedy dziecko uczęszcza na zajęcia nie ot tak so-
bie, ale kiedy wie dokładnie, jak będzie wykorzystywało zdobytą wiedzę.
Kiedy nauka jest dla ucznia zbyt ciężka, staje się bezproduktywna. A gdy człowiek ma cel, którego osiągnięcie jest
możliwe na drodze poznania różnych nauk, wtedy nauka przekształca się w radość i po stokroć szybciej następuje przy-
swajanie wiedzy.
Kiedy więc miłość uczestniczy w nauce – efekt następuje niedościgniony. Miłość jest w stanie skanować myśl każ-
dego wołchwa i niekiedy wystarcza tylko kilka słów wypowiedzianych przez nauczyciela, aby miłość w okamgnieniu była
w stanie wytłumaczyć uczniowi cały temat i dalej jego myśl pociągnąć.
Dar Boga, ogromna energia – Miłość była najważniejsza w nauce Lubomiłki. Również w domu dziewczynka pa-
trzyła z niezwykłym zainteresowaniem, jak mama i babcia obiad gotują. Żądała, aby jej szczegółowo wytłumaczyć wszyst-
kie czynności, sama też starała się różne dania przygotowywać. I udawało się małej tworzyć niesamowite rzeczy.
Kiedyś, na zapusty, przyszli krewni na bliny. Mnóstwo ludzi podchodzi do stołu, biorą bliny z dwóch stosików. Je-
den upiekły mama z babcią, a drugi – maleńka Lubomiłka. Jej bliny bardziej zasmakowały gościom. Dziewczynka z naj-
dalszego kącika spoglądała z radością, jak zmniejsza się jej stosik z blinami.
Kiedy cała rodzina siadała za stołem w powszedni dzień, jako pierwszy drewnianą łyżką czerpał dziadek. I mówił:
– Wiem dobrze, kto gotował tę potrawę. Nic nie jest w stanie doścignąć jej przyjemnego, delikatnego smaku.
– A jeszcze – dodawał ojciec – są w niej nie tylko kwiaty niezwykłych ziół, ale i uczucie.
Maleńka Lubomiłka poznawała nauki z łatwością, z dnia na dzień stawała się niedościgniona w rękodziele, a na ze-

39
wnątrz rozkwitała niezwykłą pięknością.
Od pierwszego wołchwa, sama o tym nie wiedząc, poznała istotę wielkiej miłości: Jeśli chcesz być z bogiem – sama
stań się boginią.

Zabawy przedmałżeńskie

Dzieci doroślały. Nastała pora szukania ukochanych. Aby pomóc młodym w tej ważnej czynności, organizowano
różne gry.
Często wieczorami, w umówionym miejscu, z reguły kawałek za osadą, gromadzili się młodzi Wedrusowie. Rozpa-
lali ognisko, rozmawiali ze sobą albo śpiewali pieśni. A raz w tygodniu odbywał się wspólny festyn młodych ze swymi uko-
chanymi z trzech czy czterech wiosek jednocześnie. Na festynach także rozpalano ogniska, śpiewano pieśni i rozmawiano.
Urządzano także zabawy pomocne w znalezieniu ukochanego czy ukochanej.
Z pozoru proste, lecz w prostocie tej tkwił sens ogromny.

"Strumyk"

Była na przykład taka gra: Młodzi ustawiali się w rzędzie parami, chwytali za ręce i podnosili ręce do góry. Na po-
czątku gry młodzieniec stał z młodzieńcem i panna z panną. Ci, którym pary zabrakło, albo stojący jako pierwsi, szli na
koniec "strumyczka" i pokłoniwszy się, przechodzili pod uniesionymi w górę rękoma na jego początek.
Przechodzący po "strumyku" nie powinien spoglądać do góry. Na chybił trafił klepał czyje kolwiek ręce, wybierając
sobie parę. Ten, na kogo padł wybór, szedł w ślad za nim i we dwoje stawali przed wszystkimi parami. Osoba, która tym
sposobem pozostała bez pary, szła na koniec szeregu i teraz była jej kolej wybrać sobie parę.
Gra prosta, ale sam widzisz, Władimirze, że biorąc się po raz pierwszy za ręce, ci młodzi ludzie mogli bez słów prze-
kazać sobie wzajemnie sporo uczuć. Uznanie, wdzięczność i miłość albo przeciwnie – odrzucenie. W trakcie trwania gry
pary zmieniały się i łatwo można było się przekonać, czyja ręka będzie najmilsza spośród wszystkich.

"Czastuszka-goworuszka"

Ta gra jest najstarsza i znacznie bardziej skomplikowana od wszystkich pozostałych gier i zabaw. Dzisiejsze cza-
stuszki (przyśpiewki), które ludzie jeszcze śpiewają, z niej się wywodzą.
Pradawna gra małżeńska – "czastuszka-goworuszka" polegała na tym, że młodzi ustawiali się naprzeciwko siebie
w dwóch rzędach. W jednym rzędzie stali młodzi chłopcy, a w drugim młode dziewczęta. Ostatnia w szeregu dziewczyna
zwracała się do ostatniego w męskim rzędzie młodzieńca czterowierszową przyśpiewką. W trakcie jej wykonywania jesz-
cze przytańcowywała. Po zakończeniu tej przyśpiewki pozostałe dziewczęta robiły dwa szybkie przytupy i trzykrotnie kla-
skały w dłonie. I jeśli stojący naprzeciw młodzieniec nie zdążył w tym czasie stworzyć lub dobrać z pamięci godnej odpo-
wiedzi, dziewczyna śpiewała nową przyśpiewkę, już dla następnego stojącego w męskim szeregu młodzieńca.
Jeśli młody człowiek znajdował godną odpowiedź we właściwym czasie, ich rozmowa za pośrednictwem dowcip-
nych przyśpiewek była kontynuowana. Ale tak zdarzało się rzadko.
Chociaż młodzi Wedrusowie znali mnóstwo wierszy, jednak w tak krótkim czasie nie każdy był w stanie dobrać
właściwą odpowiedź, tym bardziej że przytupy i przyklaski ze strony rywalki na wszelkie sposoby starały się mu przeszko-
dzić.
Na jednym z takich spotkań młodzieży z różnych osad pojawiła się Lubomiła. Pięciu kolegów Radomira, którzy wi-
dzieli niezwykłą dziewczynę na jarmarku, spoglądało na nią ukradkiem. Najbliższy przyjaciel Radomira, Arga, nie spusz-
czał z niej oka.
Kiedy zaczęła się zabawa w "strumyk", zazwyczaj śmiały i zdecydowany Radomir, idąc pod rękoma stojących par
z zamiarem ujęcia za rękę Lubomiły, aby stanąć z nią w parze, nagle spasował. Kiedy szedł pochylony między parami, czuł
jej obecność. Poczułby ją i z zamkniętymi oczami. Ale zbliżywszy się do Lubomiły stojącej w parze ze swą przyjaciółką,
niepostrzeżenie zwolnił kroku, a potem szedł jak we śnie i ujął za rękę jakiegoś młodzieńca z sąsiedniej osady.
Jednak jego przyjaciel Arga okazał się bardziej zdecydowany. Kiedy nadeszła jego kolej iść po "strumyku", doszedł
do Lubomiły, ujął jej rękę i stanął z tą niezwykłą panną w parze na czele wszystkich par, ku zawiści wszystkich młodzień-
ców.
Potem go wypytywali:

40
– Jak ona trzymała twoją rękę? Ściskała czy trzymała niedbale?
– Nie wiem – odpowiadał Arga. – Niczego nie pamiętam, wydaje mi się, że moja ręka płonęła. Dotknijcie, o, i teraz
wydaje się gorąca.
– To dopiero panna! – z zadziwieniem wzdychali młodzieńcy, jeszcze i gorąca, jakby gorzały w niej płomienie nie-
widzialnym ogniem.
Wszystko to słyszał Radomir, ale milczał. Ogień już dawno również w nim rozgorzał. Jeszcze wówczas, gdy na jar-
marku ujrzał tę niezwykłą pannę. Nie przestawał o niej myśleć, jak tylko się budził. Zjawiała mu się też w snach, ale i we
śnie nie mógł jej dotknąć.
Zawsze we wszystkich sprawach miał szczęście i uchodził za poetę, a tu nagle nie znajdował najprostszych słów,
ażeby cokolwiek jej powiedzieć.
Kiedy zaczęła się gra "czastuszka-goworuszka", stał w środku szeregu młodzieńców, obok swojego przyjaciela Ar-
gi. Lubomiła była nieco bliżej skraju szeregu dziewcząt. Kiedy przyszła jej kolej zaśpiewania i zatańczenia "czastuszki-go-
woruszki", zrobiła to z lekkością. I z miejsca dla wszystkich stało się jasne, że tej dziewczyny nie można pokonać.
Raptownie zmieniała tematy. Śpiewała kuplety, których wcześniej nie słyszano. Po kolei pokonywała młodzieńców,
chociaż sama była najmłodsza ze wszystkich.
Kiedy przyszła kolej na Argę, zdołał on mimo wszystko dać odpowiedź rezolutnej dziewczynie. Chociaż z pewną
trudnością, odpowiedział Lubomile jednym czterowierszem, a ona, nie doczekawszy przytupów i przyklasków, zmieniła
nieoczekiwanie temat i tak zgrabnie zażartowała nowymi wierszami, że zdezorientowany Arga nawet nie starał się jej swo-
ich wierszy przeciwstawić.
Następny był Radomir. Jemu Lubomiła zaśpiewała, raźno przyklaskując do rytmu swoim wierszom:
– Jesteś śmiały, wygadany, zuch, wiele spraw poznałeś. Zapomniałeś, jak w jeziorze sukienkę mi prałeś?
Ktoś się roześmiał, uznawszy kuplet Lubomiły za żart. Ktoś inny nie zrozumiał – podobnie jak i sam Radomir –
o co chodzi, a skoro nie zrozumiał, nie był w stanie nic odpowiedzieć Lubomile. Kiedy zakończyły się przytupy i przykla-
skiwania, odmierzające czas na przygotowanie odpowiedzi, zrozumiał, że jego czas mija bezpowrotnie, a nie mógł do tego
dopuścić. Jakby w zauroczeniu uczynił krok w stronę Lubomiły, najpierw jeden, potem drugi i trzeci. Podszedł do niej cał-
kiem blisko. Nie pojmując, dlaczego zostały naruszone zasady gry, wszyscy zamilkli.
Radomir, milcząc, stał naprzeciwko Lubomiły. I nagle wszyscy stojący w szeregach usłyszeli, jak Radomir wypowia-
da w ciszy, przy wszystkich, wedruskie wyznanie miłości:
– Z tobą, o, cudna bogini, mógłbym współtworzyć Przestrzeń Miłości na wieki.
Wszyscy milczeli, czekając, jaką cięta w języku ogień-dziewczyna da odpowiedź?
A ona nagle sama stała się nieśmiała. Najpierw zmieszana spuściła spojrzenie płonących oczu, po czym je podnio-
sła, z oczu spływały łzy, a ona szeptała:
– Tobie gotowa jestem pomagać w wielkim współtworzeniu.
Radomir rozpoznał w niezwykłej dziewczynie tę dziewczynkę, której w dzieciństwie prał sukienkę w jeziorze. Roz-
poznał, wziął za rękę i poszli we dwoje, nie widząc już nikogo. Oba szeregi stały w milczeniu naprzeciwko siebie, odpro-
wadzając spojrzeniami miłość podążającą ku wieczności.

Rytuał zaślubin

Rytuał zaślubin funkcjonujący wśród Wedrusów ty, Władimirze, już znasz, a w Księdze rodu pisałeś o nim. Przypo-
mnę tylko istotę tych wielkich działań.
Zakochani winni razem wybrać miejsce na swoją przyszłą siedzibą rodową. Zazwyczaj we dwoje udawali się poza
osadę, w której młodzieniec mieszkał z rodzicami, potem w okolice osady, gdzie mieszkała dziewczyna. I nie było potrze-
by, aby zakochani informowali rodziców o swoich zamiarach. Wszyscy w osadach rozumieli i wiedzieli o czekającym ich
spełnieniu.
Na działce wybranej ziemi, o wielkości jednego hektara albo więcej, zakochani projektowali realne życie. Należało
w myślach zaprojektować dom, rozmieścić różne rośliny, aby wszystko ze sobą współdziałało i pomagało sobie wzajemnie.
Lubomiła i Radomir szybko znaleźli miejsce pod swoją przyszłą siedzibę. Jakby się umówili, oboje poszli poza oko-
lice osady, gdzie był niewielki obszar przyleśnej łąki, a ledwie widoczny strumyk wypływał z niewielkiego źródełka.
Tutaj Radomir bywał też wcześniej. Siedział sam, marzył o przyszłości, o życiu razem z ukochaną.
Dwa razy wierzchem na swoim wiernym rumaku przyjechała tu podczas jego nieobecności Lubomiła. Sama nie
wiedziała, dlaczego. Zostawiła kiedyś konia przy strumieniu, przeszła na przyleśną łąkę, rozplotła warkocz, przewiązała
włosy wstążką i długo stała pod młodą brzózką.
41
Teraz zakochani stali w tym miejscu razem, we dwoje.
– Lubiłem bywać tutaj sam i chciałbym, żeby tutaj nasz ród zaczął swoje trwanie – powiedział Radomir.
– I mnie się to miejsce podoba – wyszeptała Lubomiła.
Nazajutrz skoro świt Radomir przywiózł na wybrane miejsce bryczką półtorej dziesiątki żerdzi, długie wici wierz-
bowe, niewielkie kołeczki i kosę. Jak tylko zaczął kosić trawę, zobaczył, że galopem na swoim koniu mknie Lubomiła. Ra-
domir zachwycił się tym zjawiskiem, serce mu żywiej zabiło. Piękna panna, nie dojechawszy trzech metrów od niewidzial-
nej jeszcze granicy ich działki, zeskoczyła z konia, zanim ten się zatrzymał, i podbiegła do Radomira.
– Witaj o świtaniu pięknego dnia, twórco – powiedziała Lubomiła do Radomira, uśmiechając się. – Dzień się za-
czyna dobrem i postanowiłam przywieźć kolorową taśmę do zaznaczenia miejsc naszych przyszłych sadzonek.
– Dziękuję ci za upiększenie dnia – odpowiedział Radomir. Zakochani nie objęli się ani nie pocałowali. Takie za-
chowania nie uchodziły wśród Wedrusów przed zaślubinami. I w tym był wielki sens: przytulania i pocałunki nie powsze-
dniały przed poczęciem dzieci. I dlatego, kiedy następował moment poczęcia, ich energia była na szczycie.
Nigdy też nie wyznaczali sobie spotkania. Na wybrane miejsce każde przychodziło samo, kiedy chciało. O świcie
każdego dnia jako pierwszy przychodził Radomir, a w ślad za nim na swoim koniu zjawiała się Lubomiła. Po tygodniu Ra-
domir zbudował szałas, przypominający przedziwny domek. Szeroki na dwa i pół metra, długi na trzy metry. Wkopał
w ziemię żerdzie, ściany zrobił z plecionych gałązek, a poszycie dachu z żerdzi i gałązek. Wszystko to uszczelnili zakocha-
ni wysuszoną trawą, a wewnątrz ściany i sufit Lubomiła osłoniła płótnem. Zrobiła też dwa posłania: podłożyła słomy, na
wierzch siana i przykryła legowisko płótnem.
Kiedy domek był już urządzony, zakochani często w nim nocowali, ale intymne zbliżenie nie następowało. Intym-
ne zbliżenie przed zaślubinami, przed stworzeniem gniazda uważano za zniesławiające dla przyszłych dzieci.
A swoją drogą, zakochani mieli czym się zająć. Radomir przyniósł szeroką deseczkę i na niej plan działki rylcem
rysował, zaznaczał wszystkie strony świata, wschód, zachód Słońca i wschód Księżyca. Dniem i nocą nanosił na plan siłę
i kierunki wiatru.
Lubomiła często podchodziła do krańców działki, długo stała, rysując w wyobraźni obrazy z przyszłymi sadzonka-
mi. Po czym podchodziła do planu Radomira, sprawdzała, czy wiatr im czasem nie zaszkodzi albo cień.
Kiedy nastała zima, Lubomiła rzadziej odwiedzała posiadłość miłości. W domu swoich rodziców tkała płótno, ko-
szule dla Radomira z miłością haftowała.
Lecz Radomir często przyjeżdżał do przyszłej siedziby, jak przedtem zaznaczał ruchy i kierunki wiatrów, zapamię-
tywał, jak śnieg leży.
W taki oto sposób Wedrusowie rok po roku robili kalendarz pogodowy. Deseczki z takimi schematami były w każ-
dej wedruskiej rodzinie. Można było z wielką dokładnością pogodę z rocznym wyprzedzeniem wówczas przewidzieć, a na-
wet na dwa albo i trzy lata. Wydawałoby się, że łatwiej byłoby po prostu skopiować taki kalendarz od rodziców, ale wtedy
nie byłby on całkiem dokładny. Miejsce mogło mieć inny nieco krajobraz, a rośliny mógł osłaniać przed wiatrem pagórek
albo lasek. A i zimą zaspy śnieżne mogły być inne.
Z nastaniem wiosny Radomir i Lubomiła znów zaczęli mieszkać w swoim domku. Teraz zaznaczali miejsca wszyst-
kich sadzonek kołeczkami z tasiemkami, gałązkami i pozostało im tylko wspólnie uzgodnić projekt. A Radomir musiał
jeszcze wykopać studnię i ogrodzić źródełko.
Pozostały dwa tygodnie do czasu, gdy będzie można sadzić w ziemię sadzonki, i zakochani zaczęli przygotowywać
się do zaślubin.
Najpierw udali się do osady, gdzie mieszkał pan młody, a potem tam, gdzie mieszkała narzeczona. Wchodzili do
każdego domu i zapraszali gospodarzy na zaślubiny. Ich przybycia oczekiwano w każdym domu ze wzruszeniem. Każdy
chciał spojrzeć na ich miłość i jakiś dar dla ich przyszłego żywego domu wyznaczyć. Kiedy para młoda zwiedzała ogród,
obejście gospodarcze czy dom, mówili oni kilka słów do gospodarzy. Tak oto przykładowo: "O, jak piękna jest wasza ja-
błonka" albo "Rozumne spojrzenie ma ten kotek" czy "Ułożonego i pracowitego macie niedźwiedzia".
Dla każdego, kto słyszał pochwałę od zakochanych skierowaną na drzewko rosnące w ogrodzie, kotka mieszkające-
go u nich, oznaczała ona uznanie dla godnego życia gospodarzy oraz że sami chcieliby też mieć taką roślinę czy zwierzę.
Do domu młodych nie zapraszano i niczym nie częstowano. Tak było nakazane z pewnością nie na próżno. Wszak
odmowa gościny i zaproszenia do domu byłaby nietaktownym wielce zachowaniem, a jeśliby młodzi zaczęli przesiadywać
w gościach, nie zdążyliby wszystkich obejść do zaślubin.
Zasadę tę nieco naruszył Arga, przyjaciel Radomira z dzieciństwa. Zanim zakochani weszli do domu i zaczęli z oj-
cem rozmawiać, nagle wybiegł Arga, ze stajni wyprowadził swojego cud-konika, którym zachwycała się cała osada, i z prze-
jęciem zaczął mówić:
– Proszę, weźcie ode mnie konia. Nie pozwala dojść do siebie nikomu od tego czasu, kiedy poskromiony został przez

42
Lubomiłę na jarmarku.
Ojciec spojrzał chytrze na syna i powiedział:
– A może ty poskramiaczy koni nie dopuszczasz od niego? A sam z jakiegoś powodu go nie ujeżdżasz.
Nieco posmutniały Arga odpowiedział:
– Nie ujeżdżam, bo sam zdecydowałem, że ten koń będzie wolny zawsze. A teraz zmieniłem decyzję, przyjmijcie
ode mnie tego konia i wyciągnął lejce w stronę Lubomiły.
– Dziękuję – odpowiedziała Lubomiła. – Konia nie mogę przyjąć, ponieważ przyzwyczajony jest do kogoś innego.
Ale jeśli jest od niego źrebak, z wdzięcznością byśmy go przyjęli.
Kiedy młodzi zakończyli obchód osady i nastał wyznaczony przez wszystkich dzień, o świtaniu z dwóch osad spie-
szyli na ich działkę starzy i młodzi.
Ludzie stanęli wzdłuż granicy kawałka ziemi, którą młodzi suchymi gałązkami zaznaczyli. Na środku, obok szała-
su, wznosił się pagórek usypany z ziemi, ozdobiony kwiatami. Na ten pagórek wspiął się Radomir i ze wzruszeniem przed-
stawiał zebranym projekt przyszłej siedziby.
I za każdym razem, kiedy młodzieniec wskazywał miejsce, gdzie winna rosnąć jakaś roślina, z kręgu słuchających
go wychodził jeden człowiek i stawał na wskazanym przezeń miejscu. Człowiek ten trzymał w ręku sadzonkę rośliny, któ-
rą wymienił Radomir, a pozostali kłaniali się każdemu, kto wychodził z kręgu. Wszakże ten, który wyszedł z kręgu, go-
dzien był pochwały młodych, kiedy oni obchodzili siedziby, za to, że potrafił tak pięknie wyhodować. A to oznacza, że wy-
chodzący godzien był pochwał Stwórcy – Wszechmiłosiernego Boga.
Zakończywszy przedstawianie projektu, Radomir zszedł z pagórka, podszedł do miejsca, w którym stała jego Lu-
bomiła, z przejęciem i silnym biciem serca obserwująca wszystko, co się wokół działo. Ujął ją za rękę i powoli zaprowadził
na wzniesienie. Teraz zakochani we dwoje stoją na wzniesieniu, a Radomir wobec wszystkich mówi te słowa: – Przestrzeń
Miłości tworzyłem tutaj nie sam. Obok mnie i przed wami przepiękne moje natchnienie.
Dziewczyna najpierw wzrok przed wszystkimi spuściła. Każda kobieta ma swoją urodę, każda jest piękna. Ale są
chwile w życiu każdej kobiety, kiedy przewyższa ona wszystkie. W dzisiejszej kulturze takich chwil nie ma. Ale czasami...
I oto teraz swoje spojrzenie Lubomiła skierowała ku ludziom. Rozległ się pogłos powszechnego zachwytu stojących
przed nią ludzi. Na twarzy dziewczyny zajaśniał zaiste śmiały uśmiech. Przepełniałają energia Miłości. Rumieniec na po-
liczkach jeszcze się wzmocnił. Tryskające zdrowiem ciało dziewczyny i jasność spojrzenia otuliły ciepłem ludzi i całą prze-
strzeń wokół nich. Na okamgnienie wszystko wokoło zamarło.
Młoda bogini promieniała przed ludźmi, a oni, zachwyceni cudnym zjawiskiem, delektowali się. .
I dlatego nie od razu rodzice młodej panny w towarzystwie starych i młodych członków rodziny podeszli do pagór-
ka, na którym stali zakochani. Zatrzymali się u podnóża, na początku pokłonili się młodym, po czym matka zapytała
dziewczynę, swoją córkę:
– Cała mądrość naszego rodu jest w tobie, powiedz nam, córko moja, czy widzisz przyszłość na ziemi, którą wybra-
łaś?
– Tak, mamo, widzę – odpowiedziała Lubomiła.
– Powiedz mi, córko moja – matka pytała dalej – czy wszystko to, co pokazane zostało z przyszłości, podoba się to-
bie?
– Stworzony projekt przypadł mi do serca. Lecz mimo wszystko chcę odrobinkę od siebie dodać.
Szybko zeskoczywszy z pagórka, nagle pobiegła pomiędzy stojących na skraju przyszłego ogrodu ludzi. Zatrzyma-
ła się i powiedziała:
– Tutaj powinno rosnąć drzewo iglaste, a obok niego brzózka. Kiedy wietrzyk zawieje z tej strony, napotka on gałę-
zie sosny, a dalej brzózki, potem wietrzyk gałązki drzew poprosi, aby zaśpiewały melodię. Ani razu nie powtórzy się ona
dokładnie tak samo, a za każdym razem będzie osłodą dla duszy. A tutaj – dziewczyna odbiegła nieco na boka tutaj po-
winny rosnąć kwiaty. Na początku kwiat czerwony niech zapłonie, tutaj fioletowy, a tu bordowy.
Lubomiła zarumieniona niczym czarodziejka tańczyła po przyszłym ogrodzie. I znowu pozostali w kręgu ludzie
spieszyli, niosąc w rękach nasiona na te miejsca, które wyznaczała ognista panna.
Zakończywszy swój taniec, znowu podbiegła do pagórka i, stanąwszy obok swego wybranka, rzeka:
– Teraz przestrzeń będzie przepiękna. Piękny obraz ziemia wyda. – Powiedz wszystkim ludziom, córko moja – mat-
ka znów zwróciła się do panny – kto będzie wieńcem nad tą najpiękniejszą przestrzenią? Kogo spośród wszystkich żyją-
cych na Ziemi ludzi mogłabyś poślubić?
Odwróciwszy się do młodego pana, narzeczona odpowiedziała:
– Wieniec godzien jest przyjąć ten, którego myśl jest w stanie przepiękną przyszłość współtworzyć.
I ręką dotknęła ramienia ukochanego stojącego obok niej. On ukląkł przed nią na jedno kolano. I dziewczyna po-

43
woli nałożyła mu na głowę piękny wieniec upleciony własnymi rękoma z pachnących ziół i kwiatów. Po czym trzy razy po-
wiodła po włosach zaślubionego prawą ręką, a lewą głowę jego nieco do siebie pochyliła. Następnie zaślubiony Radomir
podniósł się z klęczek. A Lubomiła zeszła z pagórka i głowę nieco z pokorą przed nim skłoniła.
Teraz, jak było w zwyczaju, podszedł do pagórka ojciec młodego i cała jego rodzina. Podszedłszy, zatrzymywali się
ze czcią, a ojciec wyniesionego ponad wszystkich syna zapytał:
– Kim jesteś ty, którego myśl jest w stanie tworzyć Przestrzeń Miłości?
I Radomir odpowiedział: – Jestem synem twoim i synem Stwórcy.
– Wieniec włożony na ciebie jest zwiastunem wielkiej misji. Co będziesz czynić, zaślubiony, ty, mający władzę nad
przestrzenią swoją?
– Piękną przyszłość tworzył będę – zabrzmiała odpowiedź.
– Skąd siły będziesz brał i natchnienie, mój synu zaślubiony i synu Stwórcy?
– Z miłości!
I znowu ojciec zapytał:
– Energia Miłości jest w stanie błądzić po całym Wszechświecie. Jak zdołasz zobaczyć odzwierciedlenie miłości
Wszechświata na Ziemi?
– Jest jedna dziewczyna, ojcze, i ona jest dla mnie odzwierciedleniem energii Miłości Wszechświata na Ziemi.
I przy tych słowach zszedł on do Lubomiły, ujął ją za rękę i na wzniesienie znowu zaprowadził. A dwie rodziny sta-
piały się w jedną grupę. Wszyscy obejmowali się, żartowali i śmiali.
Potem młodzieniec wszystkim podziękował, a zebrani zaczęli swoje żywe podarunki sadzić w tych miejscach, które
wcześniej wyznaczył.
Ci, którym nie wskazano miejsca, gdzie sadzić, szli, śpiewając, korowodem wzdłuż wcześniej wyznaczonej granicy
działki i rzucali przyniesione ze sobą nasiona w ziemię. Minęło zaledwie kilka minut, a cudowny ogród został zaprowa-
dzony. I znowu zaślubiony młodzieniec, uniósłszy w górę rękę, powiedział w ciszy:
– Zwierzęta podarowane człowiekowi przez Stwórcę niech będą przy nas i niech żyją z nami w przyjaźni.
I wtedy ci, którzy przygotowali W prezencie zwierzęta, podchodzili do szałasu, niosąc w rękach koteczka albo szcze-
niaczka, albo cielaczka prowadząc na postronku, czy też niedźwiadka. Arga, przyjaciel Radomira, podarował im obiecane-
go źrebaczka.
Po czym ze splecionych gałązek dobudowali do szałasu zagrody. I wkrótce tymczasowe mieszkanie młodych wy-
pełniło się zwierzętami, także młodymi. I w tym tkwił ogromny sens: przemieszawszy się między sobą, będą żyć w wiecz-
nej przyjaźni, będą dbać o siebie i pomagać sobie wzajemnie.
Przyjąwszy dary, młodzi wszystkim podziękowali, po czym z pieśniami i korowodami, jak było w zwyczaju, zaczę-
ły się radosne pląsy.
A młodzi z krewnymi udali się każde do swojego rodzinnego domu. Teraz przez dzień i dwie noce się nie zobaczą.
W tym czasie najlepsi mistrzowie z obu osad przynieśli do siedziby wcześniej wykonany szkielet domu, pokryli go
dachem, wyłożyli podłogę, załatali wszystkie szczeliny mchem i trawą. Kobiety ustawiły w domu najdorodniejsze owoce.
Obie matki okryły posłanie lnianym prześcieradłem. A drugiej nocy wszyscy opuścili tę siedzibę. Nad nią Energia Miło-
ści unosiła się w oczekiwaniu na młodych.

* * *
– Spójrz, co się dzieje, Władimirze, wedruska rodzina, a w tym konkretnym przypadku rodzina maleńkiej Lubomi-
ły, odebrała pojawienie się w dziewczynce uczucia miłości jako dar Boga. Potraktowała pojawienie się tego uczucia jako
narodziny nowego członka rodziny, zesłanego przez Boga pomocnika w wychowaniu maleńkiej dziewczynki. A być może
jako głównego wychowawcę. W rezultacie babcia pomogła dziewczynce zrozumieć, czego chce od niej wielka Energia Mi-
łości, wskazując w prosty sposób, zrozumiałym dla dziecka językiem konkretne działania.
Dziewczynka w natchnieniu zaczęła poznawać nauki, mądrości życiowe, doskonaliła własnego ducha i ciało.
Kto był najważniejszy w sukcesie Lubomiły? Babcia, mądrzy nauczyciele – wołchwowie, sama dziewczynka czy też
niestrudzona, potężna Energia Miłości?
– Myślę, że jeśliby wyeliminować wysiłki Energii Miłości, to wszyscy pozostali uczestnicy wychowania dziewczyn-
ki mogliby doprowadzić zaledwie do połowicznego sukcesu. Lecz gdyby nie oni, czyż Energia Miłości mogłaby sama skie-
rować dziecko na właściwą drogę?
– To maczy, że miało miejsce wspólne tworzenie i radość dla wszystkich z obserwowania tego. A to jest właśnie to,
czego Bóg pragnie od człowieka.
– Zgadzam się. Sam rytuał zaślubin jest niedościgniony w swym pięknie, sensie i racjonalności – święto-arcydzie-

44
ło. Jeśli porównać je z dzisiejszymi obrzędami weselnymi, to okazuje się, że my staliśmy się okultystycznymi idiotami. Co
pozostaje młodym po dzisiejszym weselu? Wspomnienie o jeździe samochodem ku "wiecznemu ogniowi", wesele w ka-
wiarni czy restauracji, okrzyki "gorzko, gorzko" i całowanie się przy wszystkich, roztrwaniające energię przeznaczoną na
poczęcia dziecka.
Po wedruskim rytuale zaślubin pozostają młodym nie wspomnienia, ale realny dom zbudowany z radością przez naj-
lepszych majstrów, ogród z mnóstwem roślin posadzonych rękoma krewnych, przyjaciół, sąsiadów, zgodnie z planem mło-
dych zakochanych.
– Faktycznie, pozostaje im prawdziwa Przestrzeń Miłości. Święta, prawdziwie Boska, żywe gniazdo, w którym na-
stępnie będzie miało miejsce poczęcie dziecka.
W wedruskim obrzędzie zaślubin świadkami są nie dwaj przyjaciele, jak obecnie, ale wszyscy krewni, cała okolica,
a zapisują to i potwierdzają nie na kawałku papieru, lecz na ziemi żywym tworzeniem.
Młodzi z kolei wspólnie zdają egzamin przed całą osadą, opowiadając o swoim projekcie przyszłej siedziby rodowej.
Sądzę, że to, co oni prezentują, niepomiernie przewyższa dzisiejszą doktorską dysertację.
Naturalnie, materializacja żywej przestrzeni, dom, obejście, piękno czynów, dzięki którym są one realizowane, to
ważne czynniki. Jednak nie mniej ważny jest jeszcze jeden nieprawdopodobny aspekt. Spójrz, kto udziela młodym ślubu.
Nie rodzice, nie jakiś przypadkowy człowiek z USC albo kapłan, którego najczęściej widzą po raz pierwszy i ostatni. Lu-
bomiła ślubuje Radomirowi sama! Nakłada mu na głowę przy wszystkich zebranych wieniec. Takiego czynu zaiste mogą
dokonać tylko dzieci Boga. Ten czynnik psychologiczny nie jest tak oczywisty, jak się to może wydawać na pierwszy rzut
oka.
Człowiek, pozwalając przypieczętować swoją miłość jakimś przypadkowym zupełnie osobom, na poziomie pod-
świadomości już od razu zdejmuje z siebie odpowiedzialność za dalsze losy rodziny. Lubomiła – odwrotnie, sama ją na sie-
bie nakłada.
Pomiędzy współczesnymi nowożeńcami rejestrującymi swój związek małżeński i Bogiem jest wiele uwarunkowań.
Jest to błogosławieństwo rodziców, rejestracja w Urzędzie Stanu Cywilnego i kapłan w cerkwi. Pomiędzy wedruskimi no-
wożeńcami a Bogiem nikt nie stoi. A zatem ich małżeństwo może błogosławić tylko sam Bóg.
I On rzeczywiście to czyni, poprzez realny przejaw, jeszcze przed nałożeniem wieńca.
Zsyła im wzajemną miłość. Wedrusowie wiedzieli, w jaki sposób ją przyjąć i uczynić wieczną.
A co się działo przed poczęciem w czasach wedruskich?

Poczęcie

Odbył się obrządek zaślubin. Lecz młodzi nie wskakują od razu do łóżka, aby podjąć wiadome działania w pierw-
szą noc małżeńską po weselnej uczcie suto zakrapianej alkoholem. Krewni też nie zmuszają ich do pójścia do łóżka, aby
później pokazywać wszystkim obecnym na weselu zakrwawione prześcieradło, jak czyniono w wielu obrzędach weselnych,
szczególnie na Kaukazie.
Młodzi zakochani odchodzą każde do swojego domu rodzinnego. Śpią, obmywają się naparami. I w tym działaniu
również ukrywa się wielki sens.
Mija zdenerwowanie związane z przekazaniem projektu siedziby. Poruszenie związane z samymi zaślubinami, kie-
dy oboje byli całkowicie zajęci tylko sobą i znajdowali się u szczytu, jeśli nawet przyjemnego, to jednak nerwowego napię-
cia.
Odpoczywają, wysypiają się w domu swoich rodziców, myśląc naturalnie jedno o drugim.
Po dwóch dniach ma miejsce ich pierwsze spotkanie jako męża i żony. I do tego momentu już wszystko jest przy-
gotowane do poczęcia ich dziecka. Rzecz tutaj nie tylko w dobrach materialnych. Dom, ciepła zagroda dla żywego dobyt-
ku i ogród, i sad są ważne, oczywiście... Ale nie mniej ważny jest stan duszy i ciała młodych.
Radomir ocknął się przed świtem. Nie budząc nikogo, nałożył wieniec, zabrał ze sobą koszulę z haftem matczynym
i pobiegł do strumienia, który brał swój początek ze źródełka.
Księżyc oświetlał drogę, girlandy gwiazd migotały jeszcze na nieboskłonie. Wykąpał się w strumieniu, założył ko-
szulę i szybko podążył ku najdroższemu tworzeniu. Niebiosa jaśniały.
I oto stoi sam w tym miejscu, gdzie odbyło się świętowanie, które tworzył swoim marzeniem i które niedawno ze-
brało tu dwie osady.
Jak wielka może być siła uczuć i emocji człowieka w takiej chwili, tego nie dowie się nikt, kto ani razu podobnego
stanu nie doświadczył.

45
Można powiedzieć, że w człowieku pojawiały się boskie uczucia. I narastały w drżącym oczekiwaniu promienia
o świtaniu, kiedy... Oto i ona! Ona, jego przepiękna Lubomiła. Oświetlona promieniem świtu, biegła na spotkanie z nim
i swoim tworzeniem.
To zjawisko piękne, ucieleśnione, spieszyło ku Radomirowi.Taka doskonałość, oczywiście, nie może mieć granic. Ale
dla nich czas jednak się zatrzymał. Weszli do nowego domu otuleni jak mgiełką aurą swoich uczuć. Jedzenie stało na sto-
le, upajający zapach zasuszonych kwiatów rozchodził się z haftowanego prześcieradła i pościeli:
– O czym teraz myślisz? – gorąco szeptem zapytała Lubomiła.
– O nim, o naszym przyszłym dziecku – i Radomir zadrżał, spojrzawszy na Lubomiłę. – Ach, jaka ty jesteś pięk-
na! – nie mogąc się powstrzymać, bardzo delikatnie dotknął jej ramienia i policzka.
W duszy Radomira i Lubomiły nie tylko radość gościła. W niemym uniesieniu patrzyli na siebie. .
"Mój mąż – szeptała w myślach Lubomiła. – Mój mąż, dzięki niebiosom i Wszechświatu całemu. Jakie to szczę-
ście, życie w miłości Ty dajesz ludziom, Boże Prawy."
"Moja żona" – patrząc na Lubomiłę, myślał Radomir. Zamykał oczy i znowu otwierał, ażeby ponownie ją ujrzeć,
niby nieoczekiwanie. Zjawisko na świecie najlepsze. Niczym boginię najważniejszą objawiającą się przed nim. Lecz Rado-
mir nie tylko wyobrażał sobie, że bogini przed nim stoi, boginię on widział naprawdę.
Płomienne tchnienie Miłości oplotło oboje i uniosło na niewyobrażalne wyżyny.
Nikt przez miliony lat nie zdoła opisać w szczegółach tego, co dzieje się z nią i z nim, kiedy porywem miłości zjed-
noczeni w uniesieniu dla współtworzenia w jedno się stapiają, podobieństwo swoje do Boga tworzą.
Jednak dokładnie wiedzieli ludzie-bogowie kultury wedruskiej: kiedy dokona się ten niewyobrażalny cud, jednocząc
oboje, w konsekwencji każde z nich pozostawi sobą. I jednocześnie, w niewytłumaczalnym mgnieniu zadrży Wszechświat,
spoglądając na takie zjawisko: Dusza dziecka biegnie boso po gwiazdach, przebierając nóżkami, kieruje się ku Ziemi, two-
rząc jedność z nich dwojga i z siebie trzeciego.
Świt przechodził w szczęśliwy dzień. Słońce unosiło się nad Ziemią. Świeciło delikatniejszym promieniem w to
miejsce, gdzie stali bogowie na Ziemi. I bardziej od światła słonecznego jaśniała niewidzialnym i błogosławionym blaskiem
Energia Miłości, dar Boga dla ziemskich bogów, olśniewająca ich sobą. I tryumfowała Energia Miłości.
Czy jest ona rozumna? Rozumna! Wszystkie uczucia to cząsteczki rozumu. Pośród wszystkich uważana przez Bo-
ga za uczucie najważniejsze. Kiedy Bóg dokonywał wielkiego dzieła, stwarzał Ziemię, mówił do Miłości:
– Pospieszaj, Miłości Moja, pospieszaj i nie zastanawiaj się. Spiesz z ostatnią swoją iskierką. łaską wielkiej energii
opleć ich, wszystkich moich przyszłych synów i córki.
Teraz, kiedy u Lubomiły i Radomira w miłości nastąpiło poczęcie, Miłość zawołała do Boga:
– Jesteś niewidzialny, Stwórco Potężny. Lecz dzieci Twoje są widzialne. Ja też byłam niewidzialna, a teraz widzę wła-
sne odbicie na twarzach dzieci Twoich. Są one Twoje, a jakby były moimi. Chcę troszczyć się o ich dzieci i zrozumieć, jak
byłeś w stanie wszystko przewidzieć, potężny Stwórco, oddąjąc mnie całą bez reszty i nic dla siebie nie zostawiając? Jak
zdołałeś przewidzieć ziemską błogość? Objaw się w całej swej piękności i wielkości przed swoimi dziećmi.
Ledwie dostrzegalnym szmerem wietrzyka Bóg odpowiedział Miłości:
– Nie śmiem odciągać dzieci swoich od ich wielkiego i natchnionego współtworzenia. I ty, Miłości Moja, nie po-
parz serc młodych porywem swego uniesienia. Pamiętam, jak Mnie oparzyłaś błogością swojej energii. Czuję, że teraz też
parzysz w uniesieniu nasze dzieci.
– Boże mój – nie parzę, ale ogrzewam. Powiedziałeś "nasze dzieci", aż zadrżałam lekko. To moment tylko, a energii
mi przybyło. Lecz powstrzymałam ją i nie oparzyłam ich. Powiedziałeś "nasze dzieci", to znaczy, że są też odrobinkę mo-
je.
– Ci, którzy urodzą się w miłości, zrozumieją, kim są ich matka i ojciec.

* * *
– Władimirze, z pewnością niełatwo to pojąć, ale spróbuj. Wśród ludzi owych czasów zbliżenie intymne rodziców
nie było najważniejsze w czasie poczęcia. To, co dzisiaj w łóżkach ludzie wyczyniają, nazywając swoje zachowania uprawia-
niem miłości, Miłość tylko zniesławia, poniża też Boga. Zaspokojenie miłosne uzyskają oni tylko na chwilę, i, jak sądzę,
nie może się ono równać nawet z setną częścią tego, co zostało przez Boga przeznaczone człowiekowi.
Wedrusowie widzieli w sobie nawzajem nie obiekt uciech cielesnych, ale coś zgoła innego.
Kiedy Lubomiła i Radomir zapragnęli dziecka, nie postrzegali go jako czegoś odrębnego od siebie. Kultura uczuć
w owych czasach była zupełnie inna. Zakochani mąż i żona widzieli w sobie wzajemnie własne dziecko. I dlatego zupeł-
nie inne były ich pieszczoty. Pociągało ich do siebie nie wzajemne szaleńcze pożądanie, ale wielkie dążenie do współtwo-
rzenia.

46
I Radomir objął Lubomiłę niczym swoje dziecko. Pogładził delikatnie jej włosy, dotknął sprężystej piersi, gładził ra-
miona, całował dłonie. A ona dotykała rękoma jego twarzy i ramion. Ująwszy delikatnie za szyję, jak dziecko przytuliła do
swej piersi...
Jest mnóstwo opisów i ludzi starających się zgłębić tajniki intymnego zbliżenia. Lecz nie było i nigdy nie będzie
traktatu, mogącego przedstawić wedruskie poczęcie.
Ciała zakochanych nie odgrywały w nim głównej roli. Ciała jedynie wolę i pragnienia ludzi wypełniały. W tym cza-
sie ludzie znajdowali się w innym wymiarze. Po dokonaniu się tego wielkiego dzieła wracali na Ziemię. Doznana satysfak-
cja nie była ulotna. Pozostawała ona z ludźmi na wieczność, wznosząc ich o jeden poziom wyżej ku doskonałości.
Po spełnieniu Radomir, jakby w zapomnieniu jakby nie wróciwszy z nie znanego mu wcześniej wymiaru, pocało-
wał Lubomiłę niby nowo narodzone dziecię i zasnął błogim snem. Mężczyźni nie mogą nie zasnąć chociażby z tego po-
wodu, że chcą znowu tam wrócić.
Lecz Lubomiła nie spała. Odczuwała w sobie jakby cząsteczkę niezwykłą. W stała z posłania, podeszła do okna.
W okno świeciło słoneczko i rozdzielało parapet na część jasną i zacienioną. Lubomiła powiodła palcem w miejscu ze-
tknięcia się światła i cienia. Wedrusowie zawsze dzień i moment poczęcia zaznaczali.
Później w miejscu, gdzie odbyły się zaślubiny, sadzano drzewko, którego pień był prosty. Naprzeciwko sadzono
drugie drzewo wtedy, kiedy granica światła i cienia na parapecie nakładała się na lnianą taśmę. To drugie drzewo sadza-
no w linii cienia pnia pierwszego drzewa. Takie działanie pozwalało zawsze pamiętać moment poczęcia dziecka. A i ho-
roskop odczytywany od tego momentu zawsze będzie dokładniej szy. Chociaż ludzie okresu wedruskiego znali położenie
planet i wiedzieli o ich wpływie na ciało, mogli też wbrew planetom dokonywać z powodzeniem różnych działań, bo
władali potężną energią.
Pomiędzy te drzewa po narodzinach zlewano wody płodowe i zakopywano w ziemi łożysko. W tym miejscu doro-
sły już człowiek w dzień swojego poczęcia kładł się spać. Położenie planet nieco zmieniało się z roku na rok, ale czło-
wiek wszelkie informacje płynące z Kosmosu mógł odczuć w noc takiego snu. N ie umysłem, ale raczej podświadomo-
ścią, zmysłami, uczuciami. Aż na wskroś przenikał wszelkie ziemskie istnienie stworzone przez Boga. I jeżeli było w nim
jakieś cierpienie czy smutek, sen w tym miejscu je przepędzał. Chociaż niezmiernie rzadko cierpienia dosięgały ciała lu-
dzi epoki wiedyzmu.
Miejsce poczęcia służyło do snu, ale przede wszystkim do świadomego pojmowania Wszechświata.

Telegonię można pokonać

– Anastazjo, słyszałem, że mędrcy potrafili pokonać zjawisko telegonii, tj. następstwa stosunku przedmałżeńskiego.
Jeśli kobieta miała stosunek przedmałżeński, pierwszy mężczyzna, jak teraz wiadomo, nieustannie wywierał wpływ na wy-
gląd zewnętrzny i charakter dziecka, które zostanie poczęte przez innego mężczyznę, na przykład przez męża tej kobiety.
Jeśli przed poczęciem dokonają oni rytuału zaślubin, o którym opowiedziałaś, czy konsekwencje przedmałżeńskie-
go związku kobiety zostaną odcięte raz na zawsze?
– Władimirze, nie zawsze dziecko musi być podobne do pierwszego mężczyzny. Zdarza się, że intensywność no-
wych wydarzeń, uczucia, wrażenia zmysłów zmazują informację o poprzednich nieudanych związkach. Lecz mimo wszyst-
ko ludzie epoki wiedyzmu mieli taki rytuał, który był w stanie pomóc zmazać to, co stare i niepotrzebne.
Mężczyznę, kobietę on oczyszcza, a w nim trzy myśli winny uczestniczyć. A czyje – sam próbuj odgadnąć.
– Lepiej opowiedz o tym sama, Anastazjo. Mój mózg i tak od wszystkich tych informacji o mało się nie przegrzał.
– Dobrze, opowiem. Ale to bardzo ważne, ażeby ludzie sami dla siebie nauczyli się wyciągać wnioski.
– Kiedyś się nauczą. A teraz lepiej opowiedz, ponieważ kwestia jest bardzo ważna.
– Zatem zadaj pytanie, w pełnym zakresie interesującej ciebie treści.
– Jak to w pełnym zakresie?
– Władimirze, przecież wiesz, że to zjawisko dotyka nie tylko kobiety, ale i mężczyzny w takim samym stopniu.
Przedmałżeński związek mężczyzny działa identycznie na jego przyszłe dziecko. I nawet najporządniejszej, nieskalanej
dziewczynie może urodzić się nie jej dziecko, jeśli mężczyzna nie jest dziewiczy. Wiesz o tym, Władimirze?
– Tak, Anastazjo, niestety wiem. Czytałem kiedyś, jak pewien żołnierz, powróciwszy po odsłużeniu wojska do do-
mu, napił się alkoholu na dworcu i przespał się z prostytutką Azjatką. Pojechał do domu, do swojej wioski, ożenił się
z dziewczyną, która na niego czekała, a urodziło im się dziecko o smagłej skórze i skośnych oczach. Wszyscy zaczęli po-
sądzać dziewczynę, jednak w okolicy nie było żadnego Azjaty. Ale myślałem, że o mężczyznach niekoniecznie trzeba mó-
wić.
– Trzeba mówić i o mężczyznach, bo to oni w tym rytuale powinni odgrywać główną rolę.
47
A oto na czym polega ów rytuał. Mężczyzna winien w tym miejscu, gdzie mieszkają małżonkowie, na łonie przy-
rody, przygotować sobie posłanie. Sam powinien je przygotować dla siebie i swojej kobiety. Przez trzy dni powinni oni po-
ścić i spać pod gwiaździstym niebem. A przed każdym zaśnięciem mężczyzna winien obmyć kobietę w źródlanej wodzie
i podobnie obmyć sam siebie. Mężczyzna powinien wycierać kobietę lnianą tkaniną, lecz sam nie powinien się wycierać,
a tylko rękoma kropelki wody z siebie zgarnąć. Mężczyzna mokry powinien kłaść się do łóżka z kobietą. W ciągu tych
trzech dni nie może dojść do intymnego zbliżenia.
Podczas, gdy będą zasypiać pod gwiaździstym niebem, pierwszej nocy od razu winni przeprosić siebie nawzajem za
przeszłość i od razu, od pierwszej nocy, wyobrażać sobie przyszłe dziecko.
Mężczyzna ma myśleć, że dziecko powinno być podobne do kobiety, a kobieta powinna sobie wyobrażać, że będzie
podobne do mężczyzny.
Po upłynięciu tych trzech dni można podjąć współżycie, a planety wymażą w nich informacje o przeszłości, o nie-
poczętych dzieciach.
Lecz zanim podejmą współżycie intymne, mężczyzna powinien kobietę poślubić (obdarować wieńcem). W rytuale
wedruskim czyni to dziewczyna: ona nakłada na głowę wybranka wieniec, lecz w tym rytuale to mężczyzna powinien po-
ślubiać kobietę.
Tego rytuału nie muszą przeprowadzać te pary, które wspólnie szukały miejsca na przyszłą swoją siedzibę rodową,
znalazły je i zaczęły w nim mieszkać.
– A dlaczego oni nie muszą?
– Samo poszukiwanie, pierwsze trzy schematy dnia oczyszczą ich, jeśli przez trzy dni będą marzyć o przyszłym
dziecku, nie poczynając go...
– Anastazjo, a gdzie ta trzecia myśl? Mówiłaś: niezbędne są trzy myśli jednocześnie.
– Tak, mówiłam, i w tym przypadku były trzy myśli. Już trzeciej nocy, kiedy mężczyzna z kobietą spali pod gołym
niebem, myślą swoją wspomagało ich przyszłe dziecko.
– A gdzie ono było?
– Tam, gdzie wszystkie dzieci przed poczęciem oczekują na ziemskie wcielenie.
Ot, i cały rytuał, który wielki mędrzec opracował i ludziom przekazał, i sam się radował, jak skuteczny jest ten ob-
rzęd. Szczęśliwych rodzin przybyło od momentu jego objawienia.
Władimirze, czy wszystko zrozumiałeś i będziesz w stanie ludziom o nim opowiedzieć?
– Naturalnie, zrozumiałem i wszystko opowiem.
– I nie dodasz niczego do mojej opowieści?
– Nie, nie dodam.
– Zatem rytuał nie będzie działał.
– Jak to? Dlaczego?
– Myśl przodków nie zostanie tu włączona.
– Tak, przypomniałem sobie. Dziadek mi o tym mówił, że musimy się pokajać przed nimi koniecznie. Przypomnę
o tym czytelnikom. Choć nie za bardzo jest to dla mnie zrozumiałe, dlaczego winno pokajać się właśnie nasze pokolenie?
Przecież nie myśmy ich kulturę ukrywali i niszczyli.
– Można myśleć i tak, naturalnie: "nie my". Jednak lepiej będzie, jak inna myśl przyjdzie nam do głowy.
– Jaka?
– Naszemu pokoleniu przypadł w udziale wielki zaszczyt i łaska przywrócenia kultury prarodziców. Związania ze-
rwanej z nimi nici. Dopiero wówczas wielkie odkrycia zaczną się w ludziach dokonywać. Dopiero wówczas ich myśli na-
szym myślom będą pomagać. Teraz ich myśli z powodu naszego niezrozumienia muszą się nam przeciwstawiać.

Psychologia poczęcia i przyjścia na świat

Poruszając ten problem, od razu zauważyć należy, iż według informacji Anastazji, poczęcie, noszenie w łonie i po-
jawienie się na świecie – jest w głównej mierze procesem nie fizjologicznym, ale psychologicznym. Jest to wynik wyższy
wspólnego aktu tworzenia mężczyzny i kobiety. Jest to najwyższy stopień pracy ich myśli, uczuć i intelektu.
Początkowo takie stwierdzenie wywołało we mnie, podobnie jak z pewnością w wielu czytelnikach, zdziwienie i dla-
tego też przytoczę bardzo szczegółowy dialog na ten temat.
– Anastazjo, a jak można mówić, że jest to przede wszystkim proces psychologiczny? Przecież w łonie matki rozwi-
ja się realny, materialny płód. Kobieta doznaje odczuć rzeczywistych, fizjologicznych, czasami bólu. Na temat noszenia
dziecka w łonie, jego pojawienia się na świecie, napisano wiele popularnonaukowych książek, w których czasem w najdrob-
48
niejszych szczegółach jest opisane, co i jak powinna robić brzemienna kobieta właśnie na planie fizjologicznym. Okazuje
się, że na pierwszym miejscu mimo wszystko jest fizjologia.
– Tak. Pogląd taki rzeczywiście w ludzkiej społeczności jest silnie zakorzeniony, a to bardzo smutny fakt. Świadczą-
cy o tym, że podstawowa składowa ludzkiego ,Ja" zostaje odsunięta na drugi plan, albo też całkowicie wyeliminowana, zni-
ka zupełnie. Dlatego też pojawiają się na świecie ludzie w istocie swojej niezmiernie odlegli od Boskiego wizerunku.
Sam pomyśl, Władimirze, płód w łonie matki żyje i rozwija się nie dlatego, że ktoś napisał na ten temat jakieś trak-
taty, ale dlatego, że tak obmyślił Stwórca, natura. Ingerowanie w ten proces o najwyższym poziomie doskonałości oznacza
zamianę tego, co naturalne, doskonałe, na sztuczne i mniej doskonałe.
Fizjologia kształtowania się ludzkiego ciała zaprogramowana została przez Stwórcę i może przebiegać samoistnie,
nie obciążając matki ani ojca kierowaniem tym procesem.
Psychologia, filozofia narodzin jest procesem niepomiernie ważniejszym i w całości znajduje się we władzy matki
i ojca. Jest to wspólny akt tworzenia Boga i człowieka.
Pojawiający się w momencie narodzin noworodka ból świadczy o niewłaściwym psychologicznym podejściu rodzi-
ców do rodzenia.
W naturalnych warunkach, na łonie przyrody potomstwo swe rodzi mnóstwo zwierząt. Żadne z nich nie ginie, nie
cierpi. Stwórca nie wymyślił bólu dla swojego umiłowanego stworzenia. Podobnie jak i bólu dla swoich dzieci nie wymy-
ślają kochający rodzice.
W trakcie realizowania swego najwyższego powołania – stworzenia Boskiego człowieka – Twórca przewidział na-
grodę dla kobiety noszącej płód Boski w sobie. Nagrodą tą jest odczucie niewypowiedzianej błogości, szereg radosnych za-
chwytów w trakcie porodu, a nie ból. Rodzenie człowieka winno być radością, przyjemnością.
Sam człowiek, omamiony okultystycznymi naukami, wpajaniem ciemnej strony, ingerencją swoją uczynił rodzenie
noworodka bolesnym przejściem dla jego matki, a dla dziecka szokiem śmiertelnym.
– A co ma do tego szok, i to jeszcze śmiertelny, dla noworodka? Przecież on się po prostu rodzi.
– Tak, rodzi się, ale nie pojmuje, dlaczego przy tym coś brutalnie wypycha go z przyjemnej i doskonałej przestrze-
ni i dlaczego jego matka cierpi. Ból matki przysparza noworodkowi ogromnego cierpienia.
– A czyż można rodzić zupełnie bezboleśnie?
– Nie tylko bezboleśnie, ale i z największą rozkoszą i radością.
– Tak, właśnie współczesna medycyna może zapewnić prawie bezbolesny poród za pomocą narkozy.
– Narkoza zmniejszy ból u matki, ale zwiększy cierpienie duszy dziecka. Przecież w narkozie traci ono kontakt
z matką. Strach obudzi w nim stan niepewności i braku wiary w siebie, które pozostaną w nim nawet w wieku dorosłym,
nawet w głębokiej starości.
One nie pozwolą mu narodzić się na nowo.
– A dlaczego coś takiego się dzieje?
– Kiedy człowiek mieszka w matczynym łonie, jest mu w nim przytulnie, komfortowo, błogo, spokojnie. Na pozio-
mie fizycznym otrzymuje wszystko, czego potrzebuje. Brak problemów, właściwych człowiekowi w życiu codziennym, po-
zwala mu odczuwać cały Wszechświat.
W ciągu dziewięciu miesięcy od poczęcia jest mu przekazywana cała ipformacja o wspaniałej budowie Wszechświa-
ta, o przeznaczeniu ludzi. Świat w łonie matki jest bezpieczny i wspaniały. I nagle z tej błogości coś stara się brutalnie go
wypchnąć. Wszystkie kobiety wiedzą: zaczęły się bóle porodowe, skurcze są niejako nieuniknione, i dlatego ludzie nie za-
stanawiają się na tym, jakie mogą one wywoływać odczucia u noworodka. I niewiele kobiet w dzisiejszym świecie wie, że
nie straszyć, ale przeciwnie – głaskać powinny swoje dziecko w trakcie skurczów, rozmawiać z nim, mieć z nim kontakt,
zapraszać na świat. Dzięki temu same nie powinny odczuwać bólu. Wołanie własnej matki i ojca dziecko usłyszy, doceni
nacisk czułości i zaproszenie, zechce poznać to, co jest tak niezwykłe, i rodzi się na świat z własnej chęci.
Rodzi się z własnej chęci i na tym polega ważność nadzwyczajna. Wszelka informacja od Boga płynąca w trakcie
takich narodzin zostanie w nim zachowana.
Kiedy kobieta jest przestraszona, wręcz przerażona skurczami, to samo przerażenie odczuwa człowiek w jej łonie.
Kiedy kobieta cierpi z bólu z powodu skurczów i myśli tylko o sobie, człowiek w jej łonie czuje to, cierpi podwój-
nie, czuje się odrzucony, a przede wszystkim pozbawiony pomocy i ochrony. Uczucia takie są bardzo szkodliwe i mogą być
nieprzemijające. A to one wymazują informacje wcześniej otrzymane na temat Wszechświata, wymazują dlatego, że za-
przecza się im. W trakcie takiego porodu człowiek po raz pierwszy czuje się nie władcą Wszechświata, ale niczym, podle-
gającym władzy jakichś nieznanych sił.
Rodzi się ciało człowieka, lecz duch władcy i dobrego stwórcy w nim się nie rodzi. Taki człowiek nie stanie się Bo-
skim podobieństwem, ale będzie li tylko niewolnikiem innej istoty i przez całe życie nadaremnie będzie starał się z tej nie-

49
woli wyzwolić.
Ziemscy carowie, prezydenci, ich ochrona i obsługa struktur też przecież są niewolnikami uwarunkowań. Niby de-
cydują o czymś ważnym, dążąc do szczęśliwego życia, jednak to ich życie coraz bardziej nieszczęśliwe bez perspektyw, a wa-
runki życia coraz gorsze.
W trakcie porodu wpojona bólem myśl o sytuacji bez wyjścia przeszkadza ludziom w podejmowaniu godnych de-
cyzji.
– Tak, straszny obraz rysują takie narodziny. Być może nie na próżno dziś niektóre kobiety decydują się na cesarskie
cięcie. Przy cesarskim cięciu nic takiego się nie dzieje, jak myślisz?
– Dzieje się. Trudno to nazwać rodzeniem człowieka. Taki sposób bardziej przypomina zwykłą operację chirurgicz-
ną. Kto człowieka wprowadza na świat w tym przypadku matka, która nie urodziła dziecka, czy chirurg, odcinający wręcz
płód od ciała matki?
Jeszcze nie pojawiwszy się na świecie, noworodek nagle traci kontakt z matką, a to oznacza, że i z całym Wszech-
światem. Poza tym siłą go wyciągają z łona matki. A po co? Dokąd? I dlaczego tak brutalnie? I dlaczego nic od niego nie
zależy? Cały świat się mu rozpada!
Dziecko narodziło się na świat, jak myślą ludzie, ale ono w chwili narodzin czuje, że ginie. I niby pozostał żywy no-
worodek – człowiek, jednak w rzeczy samej żywe pozostało tylko ciało. Swojego boskiego "Ja" żałosnymi resztkami swej
duchowej istoty będzie szukać przez całe życie. A winni są temu tylko jego ojciec i matka.
– Anastazjo, jeśli zrozumiałem, to od kobiet, od tego, w jaki sposób noszą one w swym łonie i rodzą dzieci, zależy
przyszłość ich potomstwa i przyszłość całej cywilizacji. Czyż tak?
– Tak, tak, Władimirze. Lecz w nie mniejszym stopniu, a nawet w takim samym narodziny dziecka zależą od ojca,
od mężczyzny.

Kiedy mężczyzna rodzi dziecko

– Poczekaj, poczekaj, Anastazjo. Wytłumacz, co masz na myśli pod pojęciem "rodzi mężczyzna". Mężczyzna prze-
cież nie może rodzić. Fizjologicznie nie jest w stanie urodzić dziecka.
– Tak, i właśnie na tym polega fortel. Kiedy wpojono ludzkości, że w porodzie najważniejsza jest fizjologia, tym sa-
mym wyeliminowano z narodzin potężnego ducha Ojca – Stwórcę. A dokładniej – Boga Ojca od porodu odsunięto. Jego
brak odbił się na kobiecie w postaci bólów porodowych, a w konsekwencji – ludzkiego cierpienia.
– Wytłumacz dokładniej, jaka jest rola mężczyzny w porodzie? I dlaczego jego odsunięcie toż same jest z odsunię-
ciem Boga? Czy ojciec–mężczyzna powinien przyjmować poród swojej żony?
– Absolutnie nie jest konieczne, żeby mężczyzna przyjmował poród, wystarczy, żeby był obok, bo to nie jest głów-
ne powołanie ojca.
– Na czym więc polega to główne powołanie?
– Ażeby zrozumieć, koniecznie trzeba sobie uświadomić to, że łono matki karmi ciało płodu, który został w nim po-
częty przez ukochanego mężczyznę. Karmienie jest ważne, ale wszak nie najważniejsze.
Płód reaguje na stan, na uczucia i emocje matki i w równym stopniu na uczucia i emocje ojca. Kiedy mąż mówi do
brzemiennej żony, płód nie rozróżnia słów swoich rodziców, nie pojmuje do końca znaczenia wypowiedzi, jednak odbiera
uczucia swoich rodziców.
Mężczyźni czasem w porywie czułości i tkliwych uczuć mogą pogłaskać brzuch swojej brzemiennej żony, przyłożyć
do niego ucho, usłyszeć, jak dziecko się porusza. Dotyk taki jest bardzo przyjemny dla kobiety, lecz płód w niej, jak by się
wydawało, fizycznie nie może go odczuć, odczuwa jednak na poziomie nieporównywalnie wyższym.
Strumienie uczuć od matki i ojca płyną do niego, a on przyjmuje je z wielką radością, z błogością.
Na poziomie emocjonalnym i uczuciowym płód odbiera również myśli. Kiedy rodzice w miłości i zgodzie oczekują
dziecka i myślą o nim, to już od samego poczęcia znajduje się ono stale w energetycznym polu matki i ojca, jest mu w nim
dobrze.
Poprzez uczucia matki i ojca dziecko odczuwa przestrzeń poza granicami matczynego łona.
Jeśli ojciec znajdujący się przy brzemiennej żonie, usłyszawszy śpiew słowika, uraduje się nim i zachwyci, to płód
w łonie matki poczuje ten śpiew i radość ojca. Kiedy się już urodzi, dorośnie, tak samo, jak kiedyś w łonie matki, będzie
zachwycał się słowiczym śpiewem.
Jeśli ojciec lub matka nagle czegoś się przestraszą, na przykład zobaczą węża, to dziecko, kiedy się urodzi, także bę-
dzie się bało widoku węża. Będąc w łonie, naturalnie nie mogło samo zobaczyć węża, ale poprzez to, co widzieli rodzice,
informacja o nim zachowa się w podświadomości dziecka na całe życie.
50
Kiedy ojciec swojej żonie będzie pięknie śpiewał piosenki, ich dzieciątko, kiedy dorośnie, zaśpiewa nie gorzej od oj-
ca. A gdy ojciec zacznie w myślach rozważania o gwiazdach, ich dziecię po urodzeniu będzie przejawiać zainteresowanie
gwiazdami.
– Ja też słyszałem, że pewien kompozytor często grał swojej brzemiennej żonie na pianinie, przy czym zawsze po-
wtarzał skomponowaną przez siebie, a ulubioną melodię żony. Lecz potem kompozytor rozstał się ze swoją żoną, jeszcze
przed narodzinami syna. Gdy dziecko urosło, kobieta oddała je do szkoły muzycznej. I kiedyś usłyszała, jak chłopiec gra
na pianinie melodię ojca. Zadziwiona kobieta stwierdziła, że jej syn musiał gdzieś znaleźć stare nuty, bo przecież ta melo-
dia nie zabrzmiała nigdy na żadnym koncercie, a nuty nie zostały nigdzie opublikowane. Kiedy weszła do pokoju, ujrzała,
że jej syn gra bez nut. Zapytała go:
– Synku, kto ciebie nauczył tej melodii?
– Nikt – odpowiedział chłopczyk – ja ją po prostu gdzieś słyszałem, a gdzie – nie pamiętam. Bardzo mi się podoba.
A tobie, mamo?
– I mnie się bardzo podoba – odpowiedziała kobieta i spytała syna: – Ale w jaki sposób zdołałeś ją zapamiętać, prze-
cież ty w szkole nawet z nut nie od razu zaczynasz płynnie grać nowe utwory?
– Tak, nie od razu, ale tę z jakiegoś powodu zapamiętałem szybko. Jakby była we mnie. Ja chcę ją kontynuować, chce
dopisać ciąg dalszy kompozycji...
Chłopiec dopisał ciąg dalszy do melodii ojca usłyszanej jeszcze w łonie matki. Podobnie jak ojciec, został kompo-
zytorem.
– Dobry przykład przytoczyłeś, Władimirze, i nie jest on odosobniony. Wiele przykładów świadczy o tym, że wy-
chowanie dziecka najskuteczniej jest zaczynać w łonie matki. A nawet nieco wcześniej, aniżeli następuje poczęcie.
– Jak to wcześniej? Przed poczęciem, przecież wówczas jeszcze nikogo nie ma?
– Ot, mówiłeś mi o telegonii, Władimirze, i o tym, że dziecko, które kobieta urodzi, bywa podobne do jej pierwsze-
go mężczyzny, a nie do tego, z którym miało miejsce poczęcie. To zjawisko właśnie mówi o tym, że nawet niepoczęty jesz-
cze, a tylko oczekujący w kolejce na poczęcie człowiek odczytuje informację ojca.
– Czyż taka kolejka istnieje?
– Tak. Jak tylko następuje zbliżenie intymne pomiędzy kobietą i mężczyzną, w przestrzeni rodzi się duch gotów
wcielić się w formę materialną.
– Nawet jeśli to zbliżenie jest ot tak sobie, a nie po to, by począć dziecko? – Duch pojawia się wówczas, gdy męż-
czyzna doznaje satysfakcji.
– Masz na myśli orgazm?
– Nie podoba mi się to słowo, Władimirze, za nim stoi niewłaściwa informacja o istocie.
– Dobrze, więc niech to będzie satysfakcja. Ale czy możesz w jakikolwiek sposób udowodnić pojawienie się tego du-
cha?
– Sam, Władimirze, znajdziesz potwierdzenie, jeśli zechcesz. Przecież jeden człowiek zrozumie istotę tego zjawiska
zaledwie po kilku tylko wypowiedzianych słowach, inny zaś potrzebował będzie lat, mnóstwa przykładów, a i wówczas mo-
że nie zechcieć tego zrozumieć.
– A nauka współczesna, czy może chociażby pośrednie dowody przedstawić na to, o czym mówisz?
– Naturalnie.
– A jaka dziedzina? Biologia, genetyka? Muszę to wiedzieć, żeby łatwiej było znaleźć potwierdzenie.
– Łatwo możesz je znaleźć w fizyce, Władimirze.
– W fizyce? A co ma do tego fizyka? Mówiłaś przecież o duchowości, tutaj ezoteryka, a nie fizyka jest potrzebna.
– W fizyce istnieje zasada zachowania energii.
– A co ma tu do rzeczy ta zasada?
– W mężczyźnie w trakcie współżycia z kobietą narasta niezwykła energia i w określonym momencie następuje jej
eksplozja. Zgodnie z zasadą zachowania energii, nie może ona ot tak sobie zniknąć bez śladu, aczkolwiek może zjednego
stanu przekształcać się w inny. W tym przypadku ogromna energia mężczyzny, jej gwałtowna eksplozja właśnie kształtuje
ducha.
– Tak, przekonujące. Lecz i smutne zarazem. Tak więc ileż mężczyźni uformowali tych duchów, które nie osiągnę-
ły materialnego wcielenia? Jest ich z pewnością wielekroć więcej niż wszystkich ludzi żyjących na Ziemi.
– Owszem, wielokrotnie więcej.
– One cierpią czy pozostają nie rozumiejącą niczego energią?
– Posiadają uczucia. Ich cierpienia są nieprawdopodobne.
– A te, które zostały poczęte, od razu zaczynają czuć swoich rodziców? Tak całkiem od razu? I w równym stopniu

51
ojca i matkę?
– W ciągu dziewięciu miesięcy życia maleńkiego człowieka w łonie matki rodzice mogą wiele nauczyć. Lekcji nie
trzeba mu dwa razy powtarzać, wtedy zapamiętuje na całe życie wszelką informację przepływającą przez rodziców.
Ojciec, posiadający pełną i wartościową wiedzę, przez całe dziewięć miesięcy niejako kształtuje, formuje duchowe
i intelektualne "Ja" swojego dziecka.
Właśnie on, ojciec, jest odpowiedzialny za najwyższą składową człowieka, a w tym jego rola jest podobna do roli Bo-
ga.
To właśnie ojciec rodzi duchową składową człowieka. Ojcowie powinni opracowywać na całe dziewięć miesięcy pro-
gramy kształtowania ducha, charakteru i intelektu przyszłego człowieka.
– Mówisz, Anastazjo, o programie, o ojcu posiadającym pełnowartościową wiedzę do wychowania swojego dziecka
znajdującego się w łonie matki...
– Mówię nie o wychowywaniu dziecka przez ojca, ale o rodzeniu. Ojciec nie wychowuje, lecz właśnie rodzi drugie,
niematerialne "Ja" przyszłego syna albo córki.
– Pojęcie takie, moim zdaniem, w naszej kulturze w ogóle nie istnieje. Szkoda, że go nie ma. Uważa się, że rola oj-
ca w rodzeniu dziecka kończy się po poczęciu. Potem w najlepszym wypadku ojciec pomaga w gospodarstwie domowym
brzemiennej żonie, zapewniajej wszystko, co niezbędne.
– Niestety, tak bywa zazwyczaj.
– A kto w takim wypadku kształtuje główną składową duchową człowieka, jeśli ojciec nie rozumie swojego powo-
łania.
– Przypadek czy też ktoś, kto chce, kto wie o niej i realizuje przy tym swój własny cel.
– I okazuje się, że mężczyźni, nie wiedzący o możliwościach całkowitego uczestnictwa w formowaniu przyszłego
swojego dziecka, począwszy od momentu poczęcia, dalej wychowują jakby nie do końca swoje dzieci.
– I niestety, nierzadko właśnie tak jest.
Wydawało mi się, że zacząłem rozumieć znaczenie tego, co powiedziała Anastazja, i na tym tle całą beznadziejność
naszego życia. Być może wszystkie kataklizmy społeczne właśnie z tego powodu mają miejsce, że my, nawet znajdując się
tuż obok swoich dzieci, faktycznie mało mamy z nimi wspólnego. Rzucamy je na pastwę losu, oddajemy je komuś. W trak-
cie rozmowy z Anastazją na ten temat nie społeczne, ale osobiste uwarunkowania wywołały we mnie smutne, a być może
i beznadziejnie smutne uczucia na całe życie. Nawet dalej nie chciało mi się rozmawiać. .
– Zbladłeś, Władimirze, oczy twoje przygasły, dlaczego? – rzekła Anastazja, zauważywszy mój stan.
– Nie mam siły więcej o tym mówić, Anastazjo.
– Mniej więcej wiem, co się w tobie teraz dzieje. Jednak będzie ci łatwiej, jeśli sam wyrazisz przyczynę swojego smut-
ku.
– A co tu wyrażać, kiedy i tak wszystko jest jasne. Kiedy zrozumiałem ogromną ważność twoich informacji, jedno-
cześnie zrozumiałem, że ja nie uczestniczyłem w wystarczającym stopniu w narodzinach mojej córki Poliny. Wtedy ani ja,
ani moja żona nie wiedzieliśmy, jak w istocie należy traktować rodzenie dzieci. Lecz ty wiedziałaś o tej informacji, urodzi-
łaś syna i córkę, a ja – jak się okazuje – znów stałem z boku. Wiedziałaś, a mimo to nie powiedziałaś mi we właściwym
czasie, co powinien czynić ojciec. I mało tego, pamiętam, jak mówiłaś, że ja w ogóle przez jakiś czas nie powinienem wi-
dywać swojego syna nawet po jego pojawieniu się na świecie. Dlaczego postąpiłaś w ten sposób, Anastazjo?
– Tak, powiedziałam ci tak, Władimirze. Ale pomyśl sam, czego ty zacząłeś uczyć syna, żyjąc ze mną w tajdze przez
dziewięć miesięcy? Chcesz, podpowiem ci.
– Podpowiedz więc.
– Ty przecież prosiłeś mnie, abym w tym czasie opuściła rodową polankę w tajdze, moją Przestrzeń Miłości, którą
jeszcze rodzice ukształtowali. Chciałeś, abym rodziła w mieście, w szpitalu. Mówiłeś jeszcze, że naszego syna trzeba oddać
do przedszkola i do najlepszej szkoły, że uczynisz z niego biznesmena i że powinien on kontynuować twoje dzieło.
– Ano tak. Mówiłem. Ale o wielu rzeczach wówczas nie wiedziałem. A później mimo wszystko pogodziłem się
z tym, że ty nie możesz czy nie chcesz żyć w mieście, jednak ty tak czy inaczej nie zaproponowałaś mi, żebym został z to-
bą w tajdze.
– A jeślibym zaproponowała, zostałbyś?
– Nie wiem. Ale może i bym został.
– A co byś robił?
– Jak wszyscy, jakąś męską pracę w gospodarstwie.
– Ale wiesz przecież, Władimirze, że żadna fizyczna pomoc nie jest mi potrzebna, tutaj wszystko gotowe jest usłu-
żyć bezinteresownie: i powietrze, i woda, i zwierzęta, i trawa.

52
Pytając o twoje sprawy, chciałam się przede wszystkim dowiedzieć, jakie byłyby twoje myśli w trakcie oczekiwania
na syna? Milczysz.
Przecież one byłyby takie, jakie wówczas były twoje słowa.
I żałowałbyś, że nie udało ci się mnie przekonać do przeprowadzki do miasta. A jeszcze plan sobie ułożyłeś, jak na
siłę zawieźć mnie do szpitala. Tak? Przyznaj się.
– Hm... Owszem, myśl taką żywiłem, ale krótko.
– A teraz wyobraź sobie, Władimirze, co miał czuć nasz syn przy takich myślach płynących od ojca? A do tego jesz-
cze myślach agresywnych.
– Tak. Generalnie teraz jest dla mnie zrozumiałe, że byłoby mu niedobrze. Jednak mimo wszystko smutno mi, że ja
teraz... No, jakby okazuje się, że jestem niepełnowartościowym ojcem. Ty urodziłaś i syna, i córkę, ale jak się okazuje, też
nie całkiem pełnowartościowych.
– Uwierz mi, Władimirze, i nie niepokój się, nie smuć: ojcem jesteś pełnowartościowym dla swoich dzieci. A dzie-
ci nasze otrzymały wszystko w pełni. Syn nawet nieco przeciążony jest informacją i wrażliwością; mój pradziadek Mojżesz
przesadził w tych staraniach, przestając nad sobą kiedyś panować.
– A jakże tak? Nie było mnie obok ciebie, kiedy byłaś w ciąży, nie opracowywałem żadnego programu, nie byłem
obecny przy porodzie, nie przywoływałem dzieci na świat, a mimo to, jak mówisz, pełnowartościowym ojcem pozostałem?
A wcześniej udowodniłaś zupełnie coś przeciwnego.

Rytuał dla kobiety rodzącej bez męża

– W cywilizacji epoki wedruskiej, Władimirze, było mnóstwo obrzędów i rytuałów. Słowo "rytuał" do tych działań
nie bardzo pasuje, ale ja po prostu nie mogę znaleźć innego określenia. Dla zwięzłości posłużmy się nim, jednak zrozum
tylko to, że rytuał wedruski w języku współczesnym można nazwać naukowym i racjonalnym działaniem człowieka, bazu-
jącym na wiedzy o Wszechświecie, wszystkich energiach, i relacją z nimi ludzkiej duszy. Rytuały te, jak wiesz, całe poko-
lenia wołchwów i wielkich mędrców opracowywały, obliczały w odniesieniu do ciał niebieskich. Całe pokolenia w prakty-
ce je sprawdzały i udoskonalały z każdym rokiem.
Wśród wielu innych jest też rytuał dla kobiet, które zmuszone są nosić w łonie i rodzić dziecko z dala od męża. Ta-
kie sytuacje, chociaż niezmiernie rzadko, zdarzały się również w cywilizacji wedruskiej. Bywało, że mężczyzna musiał udać
się na daleką wyprawę. W domu zostawała jego ciężarna żona i odprawiała zewnętrznie prosty rytuał, ale długo trwający
w czasie i skomplikowany dla umysłu i woli. Jeśli miłość do ojca dziecka, jaką żywiła kobieta, była bardzo silna, kobieta
osiągała cel, sama rodząc dziecko pełnowartościowe. Miłość, ta energia potężna, pomagała jej w tym.
– A na jakich działaniach ten rytuał polegał? W naszej współczesności są również kobiety, którym przychodzi no-
sić dziecko w łonie, a potem je rodzić bez męża. Rytuał, o którym mówisz, może im się przydać.
– Kobieta, w której poczęło się dziecko, będąc teraz w oddaleniu od ojca swojego dziecka, w ciągu dziewięciu mie-
sięcy nie mniej niż trzy godziny codziennie powinna w myślach rozmawiać z dzieckiem w imieniu ojca. Czasem w my-
ślach rozmawiać z ojcem o przyszłości dziecka. Można się sprzeczać, ale w żadnym wypadku nie wolno dopuszczać agre-
sji, nawet w sporze. Rodzicielski dialog winien być pełen wzajemnej życzliwości rodziców wobec siebie i wobec dziecka.
Byłoby dobrze, żeby ten dialog odbywał się zawsze w tym samym czasie. Obcowanie kobiety z dzieckiem w imie-
niu ojca można podzielić na dwie części, rano i wieczorem. Mniej więcej na 15-19 minut przed rozpoczęciem myślowego
dialogu z dzieckiem w imieniu ojca kobieta musi spożyć niewielką ilość szybko przyswajalnego pokarmu albo napoju zdro-
wego dla niej i dla dziecka.
Napój stosowany przed dialogiem powinien być zawsze taki sam w ciągu wszystkich dziewięciu miesięcy. W żadnej
innej sytuacji pić go kobiecie nie wolno.
Ja na przykład przygotowywałam napój składający się mniej więcej ze stu gram mleka cedrowego, trzech kropli olej-
ku cedrowego, szczypty pyłku kwiatowego, odrobiny miodu nabranego pałeczką. Mieszałam w drewnianym moździerzu
i piłam małymi łyczkami.
Napój można sporządzać z różnych innych produktów, jednak koniecznie muszą one być naturalne, czyste ekolo-
gicznie i łatwo przyswajalne przez organizm matki, zdrowe, korzystne i przyjemne dla dziecka znajdującego się w matczy-
nym łonie. To bardzo ważne.
Jeśli stosowany napój będzie niekorzystny i nieprzyjemny dla dziecka, będzie ono kojarzyć dialog z ojcem jako nie-
przyjemne doświadczenie, a w przyszłości odrzuci ojca, będzie sprzeciwiać się kontaktowi z nim.
Po urodzeniu dziecka kobieta powinna stosować ten napój niedługo przed tym karmieniem, po którym planuje roz-
mowę w imieniu ojca.
53
Jeśli podrastające dziecko przestanie pić matczyne mleko, a ojciec jeszcze się nie pojawi, wybranego przez kobietę
napoju nie należy nigdy podawać dziecku. Koniecznie natomiast trzeba mu go podać w momencie pierwszego kontaktu
z ojcem.
Kobieta musi jeszcze wybrać gwiazdę na firmamencie, za pośrednictwem której będzie ona kontaktować się ze swym
ukochanym mężczyzną. I za każdym razem przed myślowym dialogiem z dzieckiem przypominać ją sobie.
Obcując w myślach z dzieckiem, kobieta winna jak najdokładniej wyobrażać sobie wizerunek jego ojca: charakter,
ton głosu, sposób postrzegania świata, nie powinna jednak koloryzować mężczyzny. A jeśli w czymś się z nim nie zgadza,
stara się wytłumaczyć swój tok rozumowania nie agresywnie, ale z miłością. Nie obciąża mężczyzny winą za brak zrozu-
mienia ani siebie za niezdolność do przedstawienia swoich myśli w sposób przekonujący i zrozumiały. Albo może pomy-
śleć jeszcze uważniej nad tym, co mówił mężczyzna.
Poza tym w czasie dialogu kobieta powinna pogładzić swój brzuch, a w myślach wyobrażać sobie obraz ojca dziec-
ka.
I bardzo ważne, aby w tej rozmowie ze swoim mężczyzną wykluczyć wszelkie negatywne sytuacje, jeśli wcześniej się
one przydarzały. Wspominać należy tylko to, co w relacji z nim najlepsze.
Przez całe dziewięć miesięcy kobieta winna starać się być w odosobnieniu. Wówczas dziecko będzie czuło i ją, i swo-
jego ojca. I nawet jeśli obok nie ma męża-ojca, dziecko będzie przebywało w jego aurze.
Jeśli kobieta wykona te czynności, mężczyzna do niej przyjdzie, wróci do niej i do swojego dziecka. Nawet jeśli wcze-
śniej miłość jego była słaba albo nawet nie było jej wcale, z siłą niezwykłą w nim miłość zapłonie, wzywając go na dobre.
Siłę działania tego rytuału znało wiele wedruskich kobiet. Później wołchwowie starali się z pamięci kobiet go wymazać
i stosowali go tylko wówczas, kiedy byli pewni, że w kobiecie nie ma występnych uczuć.
– Jakich występnych uczuć, Anastazjo?
– Za pomocą tego rytuału i będąc zepsutą, zakochana kobieta mogła zdobyć mężczyznę, który jej nie pokochał. Na-
wet jeśli żył on z inną kobietą. Nawet jeśli pomiędzy nimi nie było intymnej bliskości.
– No jak to, bez intymnej bliskości? Bez zbliżenia intymnego dziecko poczęte zostać nie może, i komu ona w tym
przypadku miałaby opowiadać o ojcu?
– Kobieta mogła począć z obojętnie jakim mężczyzną, a kontaktując się z poczętym dzieckiem, mówiła w imieniu
ukochanego. I ukochanego mężczyznę tym samym do siebie przyciągała. Mało tego – do ukochanego mężczyzny, a nie do
tego, który z nią był w rzeczywistości, dziecko będzie podobne. Ty powinieneś wiedzieć, Władimirze, o tym zjawisku tele-
gonii.
– Tak, wiem, ale po co ty, Anastazjo, zdradzasz to, co było ukrywane przez wołchwów? Teraz niektóre kobiety za-
czną uwodzić mężczyzn z rodzin, którzy im się spodobali, stosując ten rytuał.
– Opublikuj go bez obawy. Ja pewien element z niego usunęłam. Szczęśliwej rodziny teraz on nie rozbije.
– Jeśli ty byłaś w stanie usunąć jakiś element, dlaczego nie usunęli go wołchwowie?
– Wołchwowie nie wiedzieli, co zamiast niego trzeba uczynić.
– Wołchwowie nie wiedzieli, a więc jak ty zdołałaś się o tym dowiedzieć? I jeszcze jedno, mówiłaś, Anastazjo, że
wołchwowie zawsze w praktyce sprawdzali skuteczność swoich obrzędów. Ale ty sprawdzić nie mogłaś.
– Mogłam.
– Kiedy? Na kim?
O Boże! Przypomniałem sobie słowa Anastazji, które do mnie powiedziała przed wielu laty. Wówczas nie przywią-
zywałem do nich żadnego znaczenia, ale teraz... Oto te słowa: "Przywrócę tobie, Władimirze, szacunek córki i miłość żo-
ny". Niewiarygodne, ale uczyniła to. Lecz dlaczego w takiej sytuacji żona nie jest zazdrosna o Anastazję? I dlaczego córka
odnosi się do niej z szacunkiem? W tym roku odwiedziłem rodzinę. Anastazja zdołała uczynić coś nieprawdopodobnego.
Niepojęte, w jaki sposób, jaką siłą, ale zdołała.
Wszystkie instytuty na Ziemi razem wzięte, szczycące się swoimi osiągnięciami technicznymi, nie mogą rozwiązać
najważniejszego na Ziemi zadania: przywrócenia w rodzinie miłości i szacunku. A ona potrafi! Panie! Jaką ogromną, za-
iste boską wiedzę zatraca ludzkość. Dlaczego? Kto udzieli odpowiedzi?
I jakiej siły miłości godna jest sama Anastazja! To, co uczyniła, docenią z pewnością potomni w znaczniejszym stop-
niu aniżeli my – współcześni.
Chciałem uczynić dla niej coś dobrego, podszedłem do Anastazji, przyklęknąłem na jedno kolano i pocałowałem ją
w rękę. Ona też opadła na kolana, objęła mnie za szyję. Usłyszałem bicie jej serca, poczułem niezwykły zapach włosów, od-
dechu, zapach matczynego mleka, jakby z maminej piersi, i wyszeptałem:
– Co mam zrobić, aby być ciebie godnym, Anastazjo?
Lecz nie odpowiedziała, nieco silniej tylko przytuliła moją głowę do piersi. W całym życiu z pewnością nie zazna-

54
łem szczęśliwszych sekund, godzin i dni.
Zatem – gdzie mamy rodzić dzieci?

Jak trudno pisać powściągliwym stylem, ale przecież trzeba spokojnie, bez emocji rozeznać się w kwestii, gdzie naj-
lepiej, bardziej komfortowo dla rodziców i noworodka może odbyć się poród? W szpitalu na porodówce czy też w warun-
kach domowych?
O ile mi wiadomo, pierwsze domy rodzenia powstały w starożytnym Egipcie i w Rzymie, w czasach niewolnictwa.
Urządzano je dla ciężarnych niewolnic.
Niewolnica, która urodziła dziecko, przez pięć, dziewięć dni była z noworodkiem, po czym wracała do pracy, przy-
chodząc do dziecka na czas karmienia i na noc. To trwało przez sześć, dwanaście miesięcy. Różnie w różnych miejscach,
zależnie od stosunku panów do swoich niewolników.
Po oddzieleniu dziecka od matki zajmowały się nim specjalnie przygotowane niewolnice – niańki, później, kiedy
dziecko podrastało, przechodziło na wychowanie innych niewolników, w zależności od przeznaczenia dziecka wyznaczo-
nego przez władcę.
Chłopcy na przykład byli przygotowywani na żołnierzy. Ci żołnierze, nie znający swoich rodziców, przeszedłszy spe-
cjalne przygotowanie fizyczne i psychologiczne "urobienie", byli najbardziej oddani swojemu władcy. Wpajano im od dzie-
ciństwa, że pan jest dla nich i ojcem, i matką, wręcz Bogiem. Nawet religia była specjalnie opracowana do tego celu.
Jakże podobna jest ta sytuacja ze starożytności do dzisiejszej rzeczywistości. Porodówka – żłobek – przedszkole –
szkoła – uczelnia i niewolnik gotowy. A jako że władca jest niewidoczny, niewolnik uważa się za wolnego, zatem nie bę-
dzie się buntował.
Arystokracja starożytnego Egiptu czy Rzymu nawet w najkoszmarniejszym śnie nie wyobrażała sobie rodzenia wła-
snego dziecka poza domem.
Do domu zapraszano najpierw położne, potem lekarzy, wieszczów.
W Rosji pierwsze izby porodowe przeznaczone były dla prostytutek. Czasem takie kobiety szły rodzić do cygań-
skiego taboru, gdzie zostawiały też swoje dzieci na wychowanie. A Cyganie je przyjmowali.
Mówiąc ogólnie, porodówka to nonsens. Stanowi ona wyraźną ilustrację utraty przez kobiety zdolności, instynktu
rodzenia i utraty przez współczesnego człowieka nie tylko wiedzy praźródeł, ale i elementarnej kultury uczuć. Utraty praw-
dziwej miłości kobiety do swojego dziecka, jako do cząsteczki siebie i swego dalszego istnienia.
Urodzone na porodówce dziecko nie może być tylko wasze. Jest jeszcze czyjeś. Proces rodzenia zawiera kilka ele-
mentów: poczęcie, noszenie w łonie i przyjście na świat. I to ostatnie jest nie mniej ważne niż wszystkie pozostałe. Jeśli
oddajecie dziecko w obce ręce, obojętne wobec was i waszego dziecka – wówczas macie niepełnowartościowy stosunek do
swego urodzonego dziecięcia. Na skutek tego nie budzą się w was uczucia ojcowskie w pełnym tego słowa znaczeniu i za-
kresie, a dziecko to odczuje i w przyszłości odpłaci wam brakiem silnych uczuć synowskich czy uczuć córki. Miłość ich też
nigdy nie będzie pełna; takie dzieci nie będą w kochać ani swoich rodziców, ani życia. Nie wydało mu się ono w momen-
cie pojawienia się na świecie zbyt pociągające. Naturalnie, można to zrekompensować za pomocą określonych działań
w stosunku do nowo narodzonego, lecz nie jest to łatwe.
Przychodzenie na świat dzieci wśród różnych narodów można uważać za coraz bardziej doskonałe w miarę zagłę-
biania się w historię i do absurdu wręcz prymitywne w naszych czasach.
W dzisiejszym, współczesnym świecie rodzenie bardziej przypomina usunięcie wyrostka robaczkowego z ciała cho-
rego człowieka.
Dlatego chciałbym mówić o czymś radośniejszym. Mimo wszystko ludzkość zaczyna się zastanawiać nad istotą te-
go, co się dzieje. W Rosji, USA, Francji zaczynają się pojawiać "szkoły duchowego położnictwa". W szeregu krajów dzia-
łają już "stowarzyszenia edukacji płodowej". W Moskwie i Sankt Petersburgu funkcjonują kursy domowych porodów. Lu-
dzie starają się odzyskać utraconą wiedzę i tradycję. Odzyskać utraconą miłość.
Przyjrzyjmy się, jak wyglądało rodzenie dzieci w rodzinie wedruskiej. Zgodnie z opowieścią Anastazji wyglądało to
tak:

Wedruski poród

Mama i babcia opowiadały położnicy, jakie powinny pojawić się u niej symptomy, odczucia zwiastujące poród. Tak
też babcia Lubomiły szczegółowo opowiedziała jej, jak rodziła swoje dzieci.
Wedruska kobieta rodziła z reguły we własnym domu, w drewnianym korycie przypominającym naszą wannę, tyl-

55
ko krótszym i płytszym.
Był to specjalny pojemnik przeznaczony do porodów, a później wykorzystywany jako kołyska dla noworodka.
Nalewano do niego czystej źródlanej wody podgrzanej do temperatury ciała. Z boku tej wanny, po zewnętrznej stro-
nie były występy, na których kobieta stawiała stopy.
Krawędzie wanny były wygięte w ten sposób, aby wygodnie było uchwycić się ich rękoma. Temperatura powietrza
w pomieszczeniu nie była wówczas mierzona termometrem, ale mówiono, że powinna być taka, aby obnażone ludzkie cia-
ło nie odczuwało ani gorąca, ani zimna.
Wannę dla położnic ustawiano na podłodze tak, żeby siedząca w niej kobieta patrzyła na wschód. Obok wanny sta-
wiano jeszcze jedno naczynie z wodą, nieco mniejsze.
Na ławeczce przy wannie kładziono cztery lniane ręczniki bez haftów i wzorów. Tkanina powinna być delikatna.
W czasie porodu w izbie oprócz położnicy znajdował się tylko jej mąż. Ani doświadczonych babek-akuszerek, ani
rodziców, ani najbliższych krewnych w izbie nie było.
Zanim zaczęły się skurcze porodowe, ojciec zapalał wcześniej przygotowane, ułożone przy wejściu do siedziby ogni-
sko, z którego szedł biały, pachnący dym. Przy tym właśnie ognisku zbierali się zazwyczaj najbliżsi krewni, doświadczona
akuszerka, często wołchw. W węzełkach i koszyczkach rodzice położnicy i jej męża przynosili jedzenie, napoje, siadali na
ławeczce pod daszkiem zbudowanym obok ogniska przez męża położnicy.
Według zasad wedruskich nikt z nich nie miał prawa przestąpić granicy siedziby. Mąż również nie miał prawa pod-
chodzić do nich ani nawet rozmawiać z daleka.
Zasady takie nie są owocem jakichś przesądów, jest to dokładnie sprawdzona psychologicznie metoda. Nikt i nic nie
powinno odciągać myśli ojca, a już tym bardziej położnicy, od przyjmowania swojego dziecka.
Jednakże obecność przy wejściu do siedziby rodziców, doświadczonej babki-akuszerki działała na przyszłych mło-
dych rodziców uspokajająco. W razie komplikacji lub niebezpieczeństwa zawsze mogli przyjść z pomocą. Jednakże sytu-
acja taka zdarzała się niezmiernie rzadko.
Podczas skurczów matka nieustannie rozmawiała z rodzącym się dzieckiem, pokrzepiała je, dodawała mu animuszu,
pomagając wkroczyć bez lęku w nowy dla niego świat. Ludzie epoki wiedyzmu dobrze rozumieli, jak bardzo ważny jest
myślowy i słowny kontakt z rodzącym się człowiekiem i dlatego w procesie tym uczestniczą i matka, i dziecko, i ojciec.
Tak samo ważne jest, ażeby pierwsze spojrzenie matki na nowo narodzone dziecko pozbawione było przerażenia
z powodu jego wyglądu (jeszcze spłaszczonego noska, porodowego koloru skóry itp.), aby było czułe i pełne zachwytu.
Urodzone do wody dziecko wyjmował ojciec, natychmiast ustami odsysał śluz z jego noska i ust i kładł na brzuchu
matki, która następnie dawała dziecku pierś. To prowokowało urodzenie łożyska, które ojciec umieszczał we wcześniej
przygotowanym pojemniku, po czym odcinał wydezynfekowanym w ogniu nożem pępowinę i zawiązywał ją.
Dalej ojciec brał dziecko na ręcznik, obmywał je, zawijał w drugi ręcznik i kładł na posłaniu. Obmywał żonę wodą
z naczynia stojącego przy wannie, wycierał ją czystym ręcznikiem, prowadził na posłanie, na którym już leżało dziecko.
Następnie ojciec ustami albo rękami odciągał mleko z piersi kobiety i skrapiał nim lniane prześcieradło, którym
przykrywał żonę wraz z noworodkiem leżącym na jej brzuchu albo piersiach. Po czym ojciec siadał, patrzył w milczeniu
na żonę i jeśli ona chciała, rozmawiała z nim, a jeśli zasypiała, on nie wychodził z izby. Później, po jakichś piętnastu minu-
tach, zapalał drwa przygotowane w kominku.
Wodę, w której nastąpił poród i wodę, którą obmywana była położnica, wylewał pomiędzy dwa drzewa, posadzone
wkrótce po poczęciu. Tam też przysypywał ziemią łożysko.
Zebrani u wejścia do siedziby krewni widzieli dym z komina, rozumieli też czynności ojca – poród przebiegł prawi-
dłowo – i od tej chwili zaczynali gratulować sobie wzajemnie i częstować się przyniesionymi napojami i jedzeniem, po
czym rozchodzili się do domów.
Ludzie epoki wiedyzmu rozumieli: dziecko jeszcze w łonie matki odbiera myśli i uczucia rodziców. Przy wyjściu na
świat znajduje się nadal w aurze rodziców. Jeśli w pomieszczeniu będzie się znajdować ktoś obcy, nawet krewni z dobrymi
myślami o noworodku, to ich uczucia, nawet jeśli dobre, dziecku są nieznane, będą wywoływać w nim zaniepokojenie.
Poza tym krewni mimowolnie będą odciągać od noworodka myśli rodziców, w których polu psychologicznym jest
mu najbardziej komfortowo. Na potwierdzenie tego można przytoczyć eksperyment.
Wiele kobiet wie, że w czasie karmienia dziecka nie wolno rozpraszać uwagi na rozmowy, myśli, szczególnie o czymś
złym. Koncentrują się one na swoim dziecku, na jego karmieniu, w myślach z nim rozmawiając.
Ażeby uzyskać potwierdzenie, że niemowlę rzeczywiście słyszy myśli matki, spróbujcie wejść do pokoju, w którym
karmi ona dziecko, zagadajcie do karmiącej matki. Dziecko od razu się zaniepokoi, może nawet przestać ssać pierś, zapła-
kać. Przecież zrobiło mu się niekomfortowo, skoro myśl mamy o nim osłabła albo odeszła gdzieś od niego.
Może to tylko głos człowieka lub zapach człowieka, który właśnie wszedł, zaniepokoi niemowlę?

56
Zadzwoniłem do swej córki Poliny. Podniosła słuchawkę i zaczęła ze mną rozmawiać. Po trzydziestu sekundach
usłyszałem płacz swojej wnuczki Maszeńki.
– Dlaczego ona płacze? – zapytałem córkę. – Karmię ją piersią, tato – odpowiedziała Polina – jej się nie podoba, kie-
dy się rozpraszam.
Postarałem się szybko zakończyć rozmowę. I robiłem tak za każdym razem, kiedy dzwoniłem w nieodpowiednim
czasie. Zawsze wnuczka zaczynała płakać.
Wiele kanniących matek, znających kulturę karmienia piersią noworodków i niemowląt, potwierdza ten rezultat.
Z niemowlętami, których matki nie znają możliwości kontaktu psychicznego z karmionym przez nie piersią dziec-
kiem, trajkoczą w trakcie kannienia z kim popadnie albo myślą o swoich problemach, podobna sytuacja w ogóle nie ma
miejsca. A dlaczego? A dlatego, że ich dziecko nie wie absolutnie, czym jest psychiczny kontakt ze swoja matką. Nigdy
czegoś takiego nie doznało, takiego kontaktu nie miało, a skoro tak nie ma tego do czego porównywać.
Jest stare powiedzenie: "Wyssane z mlekiem matki". A co dziś wysysają z mlekiem matki niemowlęta?
Społeczeństwo ludzkie nauczyło się tworzyć różne satelity i bojowe rakiety międzykontynentalne. A utraciło coś
znacznie ważniejszego kulturę rodzenia i wychowania człowieka. Skutkiem czego kieruje te bojowe rakiety na siebie na-
wzajem.
Zapyta ktoś, jaki jest związek kultury "edukacji płodowej" oraz karmienia niemowlęcia z wojnami? Otóż bezpośred-
ni!
Wielu osobom jeszcze pozostała w pamięci historia o rostowskim maniaku Czikatiło. Znęcał się sadystycznie nad
młodymi dziewczętami, a potem jej mordował. Podobni szaleńcy, budzący przerażenie w społeczeństwie, pojawiali się
w wielu innych miastach.
Za każdym razem do ich ujęcia kieruje się mnóstwo policjantów.
Da się zauważyć pewną prawidłowość. Ustalono ostatecznie, że w wypadku trzech rostowskich maniaków ich mat-
ki czyniły nieudane próby zabicia ich jeszcze w swoim łonie. W wyniku czego płód, który się urodził i dorósł, zaczął się
mścić na kobietach.
Powiedzcie więc, co jest ważniejsze dla dziewczyny kończącej szkołę: na piątkę zdać chemię, fizykę lub język obcy
czy na piątkę znać kulturę poczęcia, noszenia w łonie i wychowania dziecka?
Sądzę, że niezmiernie ważna jest ta ostatnia kwestia. A przecież dyscyplin obejmujących tę wiedzę w programie
szkolnym w ogóle nie ma. I tak rodzą absolwenci szkół i wyższych uczelni, począwszy przypadkowo. Często się zastana-
wiają, czy w ogóle warto rodzić, a może lepiej dokonać aborcji?
Bywa też, że rodzą, ale jakie noworodki? Takie, którym nie tylko nie należy pokazywać osiągnięć chemików i fizy-
ków, ale nawet noże i pałki należy przed nimi uprzątać.
Rodzenie człowieka o wysokim poziomie duchowym jest niezmiernie ważne w erze postępu naukowo-techniczne-
go.
Źle, że maniak Czikatiło mordował i zamęczał kobiety. Dobrze, że podobny doń szaleniec nie siedzi przy guziczku
odpalającym broń jądrową.
Dobrze, naturalnie, że to dobrze, jednak chce się dodać: jeszcze nie siedzi. A usiądzie, jeśli społeczeństwo nie zmie-
ni swojego stosunku do kultury rodzenia człowieka.

* * *
Znając tę kulturę, Radomir i Lubomiła dokonali przeprowadzenia swego pierworodnego syna z matczynego łona
do nowego świata płynnie i bezboleśnie. Być może, że nawet z radością i dla siebie, i dla noworodka.
Lubomiła urodziła lekko i bez lęku. A nawet wesoło. Kiedy noworodek poszedł, wydała z siebie okrzyk nie bólu, ale
radości, powitania. Sama wyjęła go z wody i przytuliła do siebie.
Gdy Radomir obmywał Lubomiłę czystą wodą, a potem wycierał ją, pragnął wycałować każdy kawałeczek jej ciała.
Chciał też przed nią paść na kolana. I klęknął na kolana, kiedy Lubomiła, uśmiechając się, leżała z synem pod prześciera-
dłem. Wstał i z przejęciem cicho powiedział:
– Dziękuję ci, Lubomiło.
Stworzyłaś, jesteś boginią. Potrafisz realizować marzenia. – Stworzyliśmy oboje, Radomirze – odpowiedziała
z uśmiechem Lubomiła.

Bój nie ostatni Radomira

Lata upływały na szczęśliwym życiu. Już dzieci i wnuki mieszkały w swoich siedzibach. Jednak miłość nie opuściła
57
Radomira i Lubomiły. Chociaż już posiwieli, z każdym rokiem jakby stawali się szczęśliwsi.
Radomir, siwy starzec, stał sam przy wyjściu ze swojej siedziby. Patrzył na drogę, która biegła do pagórka, a za pa-
górkiem znikała. Tą właśnie drogą dwa dni temu jego synowie i wnuki poszli walczyć. Poszli nawet niepełnoletni chłopcy.
Wróg niezwykły stanął przed nimi. Kniaź przyprowadził z innych krajów jakichś ludzi w czarnych, długich strojach,
mnichami ich z jakichś powodów nazywa. Oznajmili oni wszystkim osadom, że do tej pory wszyscy żyli źle. Że wierzenia
i obrzędy dawniejsze znieść należy, a paść na kolana przed innym bogiem.
I kniaź ze swoj ą świtą i drużyną padli na kolana. Jak tylko kniaź przyjął inną wiarę, ludzie w czerni ogłosili, że je-
go władza dana jest od Boga.
Z ludźmi w czerni jeszcze przyszli żołnierze, których przyodziano w stroje książęcej drużyny. Kolejno napadali na
osady i żądali, żeby wszyscy po nowemu o Bogu myśleli. Kto nie chciał oddawać czci ich Bogu, mieczem ścinali, palili do-
my, ogrody.
Starsi rodów radę powołali – co robić? Mnichów przywoływali na radę i kniazia, jednak mnisi z kniaziem mówili
im o łasce najwyższej, którą wszystkim nowy Bóg przyniesie, i przez to w błąd wprowadzali niezrozumiałą dla nikogo na-
uką. Starszyzna zetknęła się z niespotykanym dotąd zjawiskiem. Kiedy jawny wróg napadał na osadę, mężczyźni wszyst-
kich rodów organizowali pospolite ruszenie i zgodnie wroga ze swej ziemi przepędzali.
Jednak teraz mnisi w czerni głosili miłość i pokorę. Mówili o łasce, o cudownym rajskim życiu dla wszystkich tych,
którzy nowej wierze się podporządkują.
Starszyzna nie od razu pojmowała, że za pięknymi słowami, jak za puklerzem, ukrywała się inna istota, zesłana do
nich wcale nie przez Boga.
Wedruski bóg nie działał mieczem. A za mnichami stały drużyny pełne agresji. Mieszkańcy niektórych osad ucie-
kli do lasów. Inni podejmowali walkę. Niektórzy zastanawiali się głęboko.
I o świtaniu Radomir widział, jak odchodzili wnukowie i synowie z jego i sąsiednich siedzib. Zebrali się o wczesnej
godzinie przy siedzibie Radomira, jakby wcześniej się umówili.
"Oczywiście, że się umówili", stwierdził Radomir, wszak poprzedniego dnia starszy ich syn, jego i Lubomiły pier-
worodny, powiedział:
– Jutro idziemy na manewry. Będziemy się uczyć, jak wrogów nie wpuszczać na nasze ziemie.
Odeszli, zbliżał się ku zachodowi drugi dzień, a ich nie było. I siwy Radomir patrzył ciągle na drogę.
Nagle na pagórku pojawił się jeździec. Co koń wyskoczy pędził drogą do siedziby Radomira. Na chwackim ruma-
ku pewnie siedział siwy, podobny do niego starzec. Rozpoznał w nim swego przyjaciela z dzieciństwa – Argę.
Postękując, siwy jeździec zlazł z konia i szybko zaczął mówić do Radomira:
– Kto został u ciebie w siedzibie? Mów, tylko szybko.
– Lubomiła krząta się nad wieczerzą, a najmłodszy prawnuk zasypuje ją pytaniami – odpowiedział spokojnie Rado-
mir i dodał: – Dziwnie jakoś, Arga, rozmowę ze mną zaczynasz od pytania, nawet się nie przywitałeś.
– Nie miałem kiedy, bardzo się spieszę. I ty bierz jak najszybciej dwa konie, jedzenia na trzy dni i z Lubomiłą, za-
brawszy ze sobą prawnuka, jedźcie ze mną.
– Dokąd?
– W lasy – do drzewian. Tam jest pewna dobrze mi znana rodzina, która nas przygarnie. W leśnej głuszy wrogowie
nas nie znajdą. Miną lata, może lud się opamięta. A ty, Radomirze, uratujesz prawnuka, a zatem uratujesz swój ród.
– A ja myślałem, że ty przybyłeś mi na pomoc, Arga. Jednak widzę dwa wedruskie miecze przytroczone do twoje-
go siodła. Na co ci one, jeśli chcesz w lasy przed wrogami uciekać?
– Miecze mam ot tak sobie. Czynić z nich użytku nie mam zamiaru. Ich jest mnóstwo, pokonają nas. Na cóż się zda
bezsensowne umieranie?
– Tak, wiem, z nikim nigdy nie walczyłeś, Arga. Nawet na zapusty nie uczestniczyłeś w męskich grach.
– Ale nie o to teraz chodzi. Wiesz, Radomirze, i ja też wiem: życie człowieka może być wieczne, a dusza może po-
nownie wcielić się w ziemskie ciało. Ale aby tak się stało, człowiek nie może myśleć o śmierci przed śmiercią. Myśl pięk-
ną trzeba kierować w przyszłość. Gdzie myśl ta się pojawi, tam i człowiek odrodzi się od nowa.
– Wszystko to wiem, Arga, przecież razem uczyliśmy się u wołchwów.
– Tak więc musisz pamiętać, Radomirze, że w boju możesz zostać śmiertelnie zraniony i nie zdążysz pomyśleć
o swoim nowym wcieleniu.
– Pamiętam, ale z siedziby swojej odejść nie mogę, Arga. Ona żyje, nie zrozumie, dlaczego jej gospodarz nagle ni
stąd, ni zowąd zdradza miłość, którą podarowała mu ta przestrzeń? Wrogowi na rozniesienie pozostawia.
– Żywa... nie zrozumie... Zawsze byłeś sentymentalny, Radomirze, i taki pozostałeś. No cóż. Więc zostań, zostań.
Arga szybko wykonał kilka kroków do przodu i do tyłu, poklepał konia po kłębie i znowu podszedł do Radomira.

58
Dwaj siwi starcy stali naprzeciwko siebie w milczeniu. O czym biły ich serca, teraz nie powie już nikt. Być może myśli si-
wych przyjaciół skierowane były w różne strony. I znów Arga powiedział z przejęciem:
– Zostań, jeśli tak zdecydowałeś, Radomirze. Ale, ale... ale... oddaj mi Lubomiłę, prawnuka i konia: niech chociaż
oni się uratują. Ty zostań, jeśli nie chcesz ze swoją żywą przestrzenią się rozstawać.
Spojrzawszy na przyjaciela, Radomir odpowiedział:
– Arga, z Lubomiłą możesz porozmawiać sam. Wiem, że kochałeś ją przez całe życie. Dlatego nie ożeniłeś się z in-
ną kobietą i nie stworzyłeś własnej rodowej siedziby.
– Kto? Ja? Kochałem? Ależ co za brednie! – Arga nagle znowu zaczął szybko się przechadzać, jakby siebie samego
przekonywał.
– Jestem artystą, chciałem przez całe życie malować obrazy i rzeźbić posągi. Na co mi żona? Jestem twoim przyja-
cielem i postanowiłem pomóc tobie uratować ród. A o Lubomile zupełnie zapomniałem.
– Malarzem jesteś wielkim, Arga. I rzeźbiarzem najlepszym. Domy wielu osad przyozdabiają posągi przez ciebie
wykonane. Tylko ludzie wiedzą, że wszystkie kobiety na twoich obrazach są podobne do Lubomiły. I rzeźby też.
– Podobne? No i co z tego? Ja doskonalę w obrazach jeden typ twarzy.
– Przez całe życie miłość swoją skrzętnie ukrywałeś, Arga. Ale ja byłem pod sosną, samotnie stojącą na skraju lasu.
Lubiłeś często – wiem o tym – siedzieć pod nią i rzeźbić w drewnie swoje figurki. Tam niedawno znalazłem twój schowek,
gdzie była ukryta twoja praca. A na niej piękna dziewczyna ujarzmiająca ognistego konia. Tak uczynić mogła tylko Lubo-
miła, i o tym wiesz ty i wiem ja.
– Kochałem, nie kochałem, malowałem, rzeźbiłem. Nie o to teraz chodzi, zrozum – po chwili milczenia Arga za-
wołał, niemal wykrzyczał:
– Radomirze, Radomirze! Wszyscy twoi synowie zginęli w boju, zginęły wszystkie wnuki.
Radomir, na zewnątrz spokojny, patrzył na Argę i milczał.
– Ratuj się – mówił dalej Arga.
– Widziałem ich przed bojem. Starałem się ich odwieść od podejmowania tej nierównej walki. Twój najstarszy syn
– twój pierworodny – on tak jak i ty... –to twoja kopia...
– Nie przeciągaj, Agra, mów, co odpowiedział ci mój najstarszy syn? – zapytał Radomir przyjaciela z dzieciństwa,
niby bez zdenerwowania.
– Mówił on: "Podejmiemy bój. Zatrzymamy czarnych mnichów, chociażby na godzinę albo dwie". – "Ale po co wam
ginąć? Po co potrzebne wam te dwie godziny?" – zapytałem twojego syna. "Tak cała nasza rodzina postanowiła na radzie"
– odpowiedział twój najstarszy syn, Radomirze. Mówił jeszcze: "Niech szczęśliwe życie naszych rodziców – Radomira
i Lubomiły – trwa dłużej chociaż o dwie godziny".
Oni wspólnie z dziećmi z sąsiednich osad powstrzymywali przytłaczające liczebnością wojsko i czarnych mnichów
przez cały dzień. Następnie mnisi wszystkie dzieci wycięli, wrócili do swego obozu, a z rana skierują się na twoją siedzibę.
Radomir słuchał przyjaciela i milczał. Arga, poruszony, ciągle mówił dalej:
– Przybyłem pomóc wam uratować ród. A wiem, podobnie jak ty: można wcielić się na Ziemi ponownie. Będziesz
miał większą gwarancję, by w ciało krewnego się wcielić. Tylko jeden prawnuk wam pozostał mogący ciągłość rodu prze-
dłużyć. Oddaj mi Lubomiłę z prawnukiem, ja ich...
I nagle Arga zaciął się na jednym słowie, zamilkł i spojrzał za Radomira. Za nim, przytulając się do drzewa, stała
Lubomiła, a z oczu spływały jej łzy, przyciśnięta do piersi ręka drżała.
– Słyszałaś, co mówił Arga? – zapytał Radomir Lubomiłę.
– Tak, słyszałam – odpowiedziała drżącym głosem.
– Zatem czemu płaczesz, Lubomiło? – zwrócił się do niej Radomir, podszedł i zaczął gładzić jej włosy, całować rę-
kę.
– Dzieci oddały swoje życie za nasz szczęśliwy dzień. Nie uchodzi nam spędzać go w smutku.
– Nie uchodzi – uśmiechnęła się przez łzy Lubomiła.
– Jesteś bardzo mądra, żono moja. Mądrość większą niż inni poznałaś u wołchwów. Wymyśl, jak resztę tego szczę-
śliwego dnia mamy spędzić i noc, i ranek...
– Pomyślę, ażeby dzieci naszych nie zasmucać, pójdziemy w naszą Przestrzeń Miłości. Tam jest nasz prawnuczek,
pora go nakannić.
I ująwszy się za ręce, poszli do swojej siedziby rodowej.
Arga wlazł na siodło i krzyczał w ślad za nimi:
– Jesteście oboje bezmyślnymi, sentymentalnymi durniami. Musicie się ratować. Nie wolno wam podejmować wal-
ki z kimkolwiek, ranni, możecie nie zdążyć posłać w przestrzeń myśli o swoim wcieleniu. Ja teraz odjeżdżam, uratuję się.

59
I wam radzę się ratować.
Radomir u wejścia odwrócił się i odpowiedział swojemu siwemu przyjacielowi:
– Sam się ratuj, Arga. Pędź do leśnych kryjówek, bo drogi ratowania się mamy inne.
Arga rumaka wstrzymał, dęba go postawił i pocwałował do lasu.

Oni wrócą z gwiazd na Ziemię

Kiedy szli do domu, gdzie czekał na nich prawnuk Nikodem, Lubomiła powiedziała:
– Myślę, że teraz musimy koniecznie, Radomirze, z naszym dzieckiem zacząć grę w życie.
– A cóż to za gra? Ja o takiej nie słyszałem? – zdziwił się Radomir.
– Ja też nigdy w nią nie grałam. Ale w dzieciństwie słyszałam, jak dwaj starzy wołchwowie rozmawiali o niej ze so-
bą. Sens tej gry polega na tym, żeby jedna osoba odgrywała z dzieckiem etapy życia, druga w detalach wszystko, co o ży-
ciu wiedziała, bardzo, bardzo szybko sobie przypominała. Opowiadała o tym dziecku myślą. I jeśli myśl opowiadającego
była mocna, wyraźna, dziecko w swojej podświadomości zapamiętywało opowieść. Dorastając, mogło w sobie znaleźć mnó-
stwo podpowiedzi o życiu.
– Kto będzie z wnukiem grał, jak uważasz, Lubomiło?
– Ty, Radomirze, ja poprowadzę myślową opowieść.
– A jak zdążysz całą mądrość o życiu opowiedzieć w ciągu godziny? Przecież za godzinę będziemy musieli położyć
Nikodemka spać?
– Postaram się zdążyć, ty rozpocznij grę i klaśnięciem w dłonie wyznaczaj poszczególne etapy życia.
Czteroletni Nikodemek biegł im naprzeciw, rozłożywszy rączki. Radomir chwycił go, podrzucił w powietrze, posta-
wił z powrotem na ziemi i powiedział:
– Niedawno usłyszałem o bardzo interesującej grze. Chcesz ze mną w nią zagrać?
– Chcę – odpowiedział Nikodem – ale jak się w nią gra? – Ja będę coś z życia określać słowami, a ty bez słów, cho-
ciaż cokolwiek, działaniem, gestami przedstawisz. A babcia będzie patrzeć na twoje gesty i działania.
– Jakie to ciekawe! – z radości podskoczył w miejscu Nikodem.
– Zacznijmy grać teraz, od razu!
– Zacznijmy! – klasnął w dłonie Radomir i mówił dalej. – Na świat przyszedł chłopiec Nikodem. Jest jeszcze zu-
pełnie malutki, całkiem noworodek.
Chłopiec położył się szybko na ziemi, rozrzucił rączki, podkurczył nóżki w kolankach, i zaczął wołać "ułaa, ułaa...",
udając noworodka. Radomir klasnął w dłonie i kontynuował:
– Chłopiec zaczyna wstawać na nóżki.
I Nikodem z miejsca wstał na nóżki, zrobił kroczek, niczym pierwsze kroczki, do przodu, zachwiał się, osunął na
czworaczki, przeszedł tak metr i znowu wstał, i szedł już dalej pewnie.
Znowu klaśnięcie w dłonie. Radomir powiedział:
– Wszystko w życiu było dla chłopca interesujące: przyglądał się robaczkom, trawie; jak jabłka rosną starał się zro-
zumieć, dlaczego słoneczko wstaje i dlaczego jemu wśród tego wszystkiego tak dobrze i latem, i kiedy zima przychodzi.
Maleńki Nikodem pochylił się, przyglądał się robaczkom w trawie, patrzył na niebo i z radości podskakiwał, potem
nagle podbiegł do dziadka, objął starca za nogi, i do babci siedzącej na trawie pomknął. Chwyciwszy ją za szyję, policz-
kiem do jej policzka się przytulił i pocałował.
Radomir klasnął w dłonie i powiedział:
– Zdarzyło się tak, że wszyscy ludzie opuścili swoje siedziby. Odeszli nie drogami i nie wiadomo dokąd. Być może
do gwiazd, jak ptaki, polecieli. Do siedziby, w której chłopiec został sam, przyszli wrogowie, żeby palić domy i wycinać sa-
dy.
Mały Nikodem słuchał strasznej opowieści dziadka, nie poruszył się, niczego nie przedstawił, a potem powiedział:
– Taka gra mi się nie podoba. Nic takiego nie powinno się w życiu zdarzyć.
– Tak, w życiu nie powinno. Ale przecież to tylko gra – odpowiedział prawnukowi Radomir.
– A ja w nią grać nie będę – tupnął nóżką prawnuk i wykrzyknął:
– Nie będę!
– To ja zagram – podniósłszy się z trawy, oznajmiła Lubomiła.Chłopiec, kiedy ujrzał wrogów, zawołał niedźwiedzia,
z którym się bawił, kiedy był jeszcze zupełnie malutki. Chwycił niedźwiedzia za kark, jak czynił już nieraz. Mocno wcze-
pił się w sierść i na niedźwiedziu umknął do lasu.
Przy tych słowach Lubomiła zawołała, odwróciwszy się w stronę niewielkich zarośli, w których mieszkały domowe
60
zwierzęta:
– Hej, bury, biegnij do mnie! No dalej, szybciej!
Z zarośli wyskoczył niedźwiedź i pędził susami do Lubomiły. Pogłaskała go po pysku, kiedy stanął obok niej. Na
ucho coś mu szeptem powiedziała. Po kłębie podrapała, po czym rękoma chwyciła się sierści i wskoczyła niedźwiedziowi
na plecy.
– Hej-hej – wio-wio – zawołała na niedźwiedzia.
Biegał dookoła, ile sił, dopóki Lubomiła nie zatrzymała niedźwiedzia.
– A dlaczego on uciekł do lasu na niedźwiedziu, a nie na koniu ?zapytał Radomir, a Lubomiła odpowiedziała:
– Koń szybciej może biec po polu niż niedźwiedź. Ale w lesie konik nie pomoże, jest bezużyteczny.
Niedźwiedź w lesie znajdzie i jedzenie, i schronienie. I najlepszym obrońcą w lesie będzie niedźwiedź. Niedźwiedź
popędził do lasu, aby ukryć w nim dziecko przed wrogami. Opiekował się nim w lesie, dopóki człowiek dorastał.
Kiedy zaś wyrósł, pewnego dnia ujrzał w lesie dziewczynkę, która jagody zbierała na polance. Bardzo mu się spodo-
bała, a on jej. Zaślubili się. Znaleźli ukryte przed złym okiem miejsce na Ziemi, zbudowali siedzibę rodową, urodziły im
się dzieci. Wszyscy ich krewni, którzy kiedyś ulecieli do gwiazd, powrócili.
Zasypiając, Nikodemem myślał o grze: ona mu się nie podobała.
Tymczasem Lubomiła i Radomir chodzili po siedzibie rodowej i wspominali przeżyte życie. Całe ich życie było ra-
dosne.
Lubomiła po dziecięcemu zachichotała, kiedy Radomir starał się przedstawić ją jako stojącą w trawie dziewczyn-
kę.
– Pamiętasz, pamiętasz, jak wówczas krzyczałaś, że jestem niegodziwiec, bo dół twojej sukienki podniosłem? Ja to-
bie nim łzy ocierałem, a ty o bezczeszczeniu mówiłaś.
– Tak, pamiętam wszystko – przez śmiech odpowiedziała Lubomiła. – Ale teraz pomyślałam: łzy mogłeś wytrzeć
mi połą swojej koszuli.
– Byłem mądrym chłopcem. Stwierdziłem: dlaczego mam brudzić koszulę, kiedy sukienkę i tak trzeba wyprać?
– Tak. Mądry chłopiec. A dół mojej sukienki jednak podniosłeś, niegodziwcze. O, spójrz, na naszym miejscu, na pa-
górku, gdzie ślubowaliśmy sobie, wzeszły nowe kwiaty. O, a cedr jaki stał się majestatyczny. Był zupełnie maleńki, kiedy
sadziliśmy go w dzień zaślubin.
Lubomiła przywarła dłońmi i policzkiem do pnia. Zamilkła. Radomir, zakochany jak przedtem, objął jej ramiona
i powiedział:
– Gdzie będziemy dzisiaj spać, tutaj czy w domu?
– Gdzie ty powiesz, ukochany.

* * *
Rano pół setki żołnierzy weszło do siedziby. Wśród nich było dwóch mnichów w czarnych strojach. Ujrzeli: pod ce-
drem stoi siwy starzec. A plecami doń przytulona staruszka. I po dwa miecze trzymali w rękach staruszkowie.
– Ot, widzicie – starszy mnich krzyknął do żołnierzy – ot, widzicie – stoją bezbożnicy. To z tych bezbożników ro-
dziły się dzieci. Nie strzałami, ale mieczami porąbcie ich na kawałki.
Dwaj wojowie podeszli do staruszków, podnieśli miecze. Starali się uderzyć, lecz Radomir wybił wojowi oręż swo-
im mieczem. I Lubomiła atak odparła. Staruszkowie odparli i drugi atak, i trzeci. Wówczas żołnierze po dwóch uderzali
na każde z nich. Lecz Radomir miał w rękach dwa miecze jak błyskawice, odpierał atak dwóch wojów jednocześnie, ale
krwi żołnierzy nie przelewał.
Śmiejąc się, ataki odpierała też siwa Lubomiła.
– Wszyscy odejść – zawołał starszy mnich. – Nieczysta siła ich wspomaga. Wszyscy odejdźcie. Strzelajcie do nich
z łuków.
Żołnierze z mieczami odeszli, inni łuki przygotowali, lecz kiedy ujęli za cięciwy, siwi staruszkowie nagle porzucili
miecze, odwrócili się do siebie i objęli. Radomir szeptał coś Lubomile, a ona uśmiechała się do niego w odpowiedzi.
– Na co czekacie? Wypuszczać strzały! – wrzeszczał mnich.
– To są bezbożnicy! A wy od Boga przysłani! Strzelajcie albo was przeklnę!
Dwie strzały ugodziły Lubomiłę i Radomira. Jednak, dosłownie nie czując bólu, objęci tak jak przedtem staruszko-
wie stali nadal.
Strzały leciały. Krew skropiła ziemię. I powoli osuwali się na ziemię, a może ulatywali ku gwiazdom – Lubomiła
z Radomirem. Kiedy ich ciała leżały na ziemi, starszy mnich, wysłannik kapłana, wpatrując się w ich tworze, szeptał do sie-
bie: "Oni nie myśleli o śmierci przed śmiercią. Myśleli o życiu. Cóż czynić, żeby nie pozwolić im wcielić się znowu?". Za-

61
stanawiał się gorączkowo i z lękiem.
Nagle za plecami mnicha rozległ się głośny dźwięk. Mnich się odwrócił i ujrzał leżących pod jabłonią sześciu mar-
twych żołnierzy, a w ręku każdy z nich trzymał ogryzek jabłka. Dla mnicha wszystko stało się jasne. Wysłannik naczelne-
go kapłana wiedział: wedruskie sady dają przepiękne owoce, lecz jeść je można tylko wówczas, gdy gospodarz nimi częstu-
je. Wedrusowie traktowali drzewa, kwiaty jak istoty żywe i one odpłacały się im miłością. Kiedy drzewa i kwiaty ujrzały,
w jaki sposób przybysze postąpili z ludźmi, którzy obdarzyli ich swoją miłością, to jabłonka z jądra ziemi swoimi korze-
niami inne soki popędziła do owoców i nasyciła owoce najsilniejszą trucizną.
– Nie dotykać! Niczego tutaj nie jeść! – zakrzyknął mnich. Mówiłem wam: to diabelskie plemię, a miejsce – nieczy-
ste. Wszystko tutaj, wszystko wyciąć – nakazuję w imieniu najwyższego.
– Spójrzcie – zawołał jeden z żołnierzy. – Popatrzcie tutaj wskazał ręką w kierunku wyjścia z siedziby.
Wszyscy się odwrócili i ujrzeli, jak do wyjścia skrajem sadu kierował się ogromnymi susami niedźwiedź. A na nim,
wczepiony w sierść, leżał chłopiec. Niedźwiedź wybiegł z siedziby i pognał do lasu.
– Dogonić, dogonić! – zaczął wrzeszczeć mnich. – Nie wracać dopóki nie porąbiecie diabelskiego nasienia na ka-
wałki.
Wiedział, że jeśli uratuje się chociaż jeden przedstawiciel rodu wedruskiego, cały ród ponownie odrodzi się na Zie-
mi. O tym żołnierzom nie mówił. Mówił im o woli Boga:
– Dogonić! Bóg każe wszystko, co nieczyste, z Ziemi wytrzebić. Widzicie, jakie tu wszystko nieczyste?
Dowódca oddziału przydzielił dziesięciu wojów do ujęcia niedźwiedzia. Mieli go dogonić, a chłopca – zabić.
Żołnierze wskoczyli na konie i galopem popędzili za niedźwiedziem.
Niedźwiedź bardzo szybko mknął do lasu. Lecz długo w takim tempie biec nie mógł. I galopujące konie go dopę-
dzały. Odległość pomiędzy nim a jeźdźcami, chociaż powoli, ale jednak malała. Do lasu pozostało zaledwie sto metrów,
kiedy jeden z jeźdźców dogonił niedźwiedzia. Galopował równo z nim, uniósł miecz, ażeby zabić dziecko. Lecz nagle
niedźwiedź podniósł się na tylne łapy i przyjął cios na siebie. Koń odskoczył do tyłu i stanął dęba. Ranny niedźwiedź znów
pognał w stronę lasu. Już tylko pięćdziesiąt metrów pozostawało mu do lasu, a oddział jeźdźców już go prawie doganiał.
Miecze w gotowości dzierżyli w rękach.
Lecz nagle żołnierze ujrzeli: z lasu w stronę oddziału mknął jeździec na rączym koniu. W siodle pewnie siedział si-
wy starzec. Jego włosy i broda na wietrze się rozwiały. W rękach trzymał dwa miecze, a konia prowadził nogami.
– Wio! Wio! – krzyczał starzec, popędzając jeszcze i tak już nieprawdopodobnie galopującego konia.
– On naciera na nas, przygotujcie się do boju z szalonym starcem! – zawołał dowódca oddziału.
– Ale on jest jeden, a nas dziesięciu. To staruszek. Czego się bać? – zaprotestował jeden z wojów.
Pościg trzeba kontynuować.
– Tak, on jest jeden, ale to Wedrus, zatem gotuj się do boju, kto nie tchórz.
Dookoła oddziału pędził koń starca. Starzec mieczami wybijał oręż wojom będącym na skraju, zdążył przeciąć po-
pręgi dwóm koniom, gdy strzała zraniła jego niebywałego rumaka.
Jednak nie do lasu starzec się skierował na zranionym koniu, ale wzdłuż lasu popędził, wszystkich w pogoń za sobą
pociągając.
Na skraju lasu, pod stojącą samotnie sosną, jego koń upadł. Starzec szybko podniósł się z ziemi i podbiegł do sosny.
Zaczął czegoś szukać w trawie. Oddział go dogonił.
Na swoją pierś sosna przyjęła siedem strzał, lecz ósma przebiła pierś Argi.
I padł na trawę Wedrus, nie jęczał. Z piersi spływała mu strużka krwi. Nie umiała płakać najstarsza sosna, bo była
drewniana, a myśl Argi jak klątwa wzlatywała ku górze:
"Nie zamyślę dla siebie ponownego odrodzenia,
Im oddam myśl swoją dla tworzenia.
Oddaję dla ich szczęścia, dla ich natchnienia.
Wcielajcie się, spotkajcie się, żyjcie na wieki,
Radomirze, Lubomiło, ja jestem waszym przyjacielem, a nie wrogiem".
Na trawie leżał Wedrus. I chociaż osłabiony wielce, zdołał do piersi przycisnąć małą rzeźbioną figurkę.
"Witaj" – wyszeptał do ukochanej jakby w malignie. I zapłakała sosna stareńka. Po pniu spływała żywica – nie zwy-
czajna.
Nagle Wedrus otworzył oczy, spojrzenie miał jasne. I z trudem, lecz dobitnie wymawiając sylaby, rzekł:
– Nie smuć się, sosno, wszystko to błahostki. Moja myśl pokona ciężkie czasy. Znowu nastąpią wieki jasności.
Wszystkim boginiom ziemskim rankiem myśl moja powie: "Witaj, będzie dobrze!".
Nie zdołali żołnierze dopędzić niedźwiedzia z dzieckiem. Starali się wedrzeć do lasu, lecz okazał się dla nich nie-

62
przyjazny. Konie pochrapywały, tropy pod nogami gdzieś ginęły. Wrócili i powiedzieli mnichowi, że chłopiec zabity.

* * *
Minęło kilka lat, a ludzie zaczęli mówić, że widzieli w lesie, kiedy szukali grzybów, chłopca dziewięcioletniego, mo-
że nieco starszego. Patrzył na nich zza krzewów, lecz bał się podejść. A z nim był stary, kulawy niedźwiedź, który nigdy nie
odstępował go na krok. A później dwaj chłopcy zabłądzili w lesie i do nich, przestraszonych, ów młodzieniec wyszedł, we-
zwał ich gestami, aby szli za nim, i wyprowadził na obrzeża lasu, do drogi prowadzącej do osady, a sam znowu zniknął w le-
sie. Po tym zdarzeniu ludzie przestali bać się leśnego młodzieńca. A kiedy rok później wyszedł on do dziewcząt zbierają-
cych na polanie jagody, dziewczęta się go nie przestraszyły i nie uciekły.
Chłopiec był przystojny, błękitnooki, a ubranie miał uplecione z traw. Stał na skraju polany i patrzył tylko na jedną
z dziewcząt, miała na imię Praskowia. Przyglądał się jej, nie spuszczając z niej wzroku, a dziewczęta, przestawszy zbierać
jagody, jemu zaczęły się przyglądać.
Następnie powoli, aby nie przestraszyć, uczynił kilka kroków w kierunku grupy dziewcząt i zatrzymał się. Ujrzaw-
szy, że nie rozbiegają się w popłochu i nie boją się go, podszedł do młodziutkiej Praskowi i, stanął naprzeciwko niej i, przy-
gładziwszy swoje włosy, powiedział, z trudem wypowiadając słowa:
– Z tobą, piękna panno, mógłbym stworzyć Przestrzeń Miłości na wieki.
Praskowi a niczego z tych słów nie rozumiała, jednak z jakiegoś powodu oblała się rumieńcem i zaczęła z chłopcem
rozmawiać:
– Gdzie ty mieszkasz? Wszyscy mówią, że sam jesteś w lesie.
– I na Ziemi na razie też sam jestem – odpowiedział młodzieniec.
– Sam? A gdzie mieszkają twoi rodzice? Nie może przecież człowiek być bez rodziny.
– Żyją. I ojciec, i matka moja, i starsi bracia, i siostry, i mój dziadek Radomir, i Lubomiła, moja babcia.
– A gdzież oni? Też w lesie?
– Oni do gwiazd ulecieli wysoko. Na Ziemię powrócą wszyscy, kiedy małżonkę znajdę. Stworzę Przestrzeń Miłości
i w niej urodzą się nasze dzieci.
– A jak ty w lesie będziesz szukał sobie żony?
– Szukać nie będę. Już znalazłem.
– A kimże ona jest?
– To ty, najpiękniejsza panna spośród wszystkich. Proszę cię, pójdź do mojej przestrzeni, ja już zacząłem ją tworzyć.
Zbuduję dom, muszę tylko zdobyć narzędzia. Bez narzędzi zbudowałem tylko szałas. Obserwowałem z daleka, jak ludzie
to robią.
Dziewczęta szeptały między sobą, śmiały się z młodzieńca, całkiem już ośmielone.
Praskowia na propozycję nie odpowiedziała, odeszła od chłopca do dziewcząt.
On postał trochę sam, po czym spojrzał na niebo, rozłożył ręce, jakby tłumacząc się przed kimś, i powoli oddalił
z polany.
Dziewczęta zamilkły. Praskowi a patrzyła w ślad za nim i nagle pewnie i głośno powiedziała do chłopca:
– Czekaj na mnie tutaj jutro. Jako wiano zabiorę ojcu narzędzia.
Młodzieniec szybko się odwrócił i podbiegł do Praskowii. Dziewczęta zobaczyły jego pierwszy uśmiech. Wszystkie
oblały się rumieńcem. Uśmiech młodzieńca był niesamowity, a jego oczy promieniały.
– Jaki on piękny! Żal, że to nie mnie zawołał – szepnęła jedna z dziewcząt.
– I ja gotowa jestem z nim pójść – nagle wypaliła druga.
A młodzieniec mówił do Praskowii, nie widząc nikogo wokół:
– Zabrać ojcu nie wolno. To zły czyn.
– Ja żartowałam, ojciec sam mi wszystko da.
I od tej pory ludzie ani razu nie widzieli leśnego chłopca i Praskowii. Odeszli nie wiadomo dokąd.

I w chaosie jest sens

Życie na Ziemi trwało dalej. Jednak – inne życie. Wielka cywilizacja wedruska, jej tradycje, rytuały i kultura, istnie-
jące dziesiątki tysięcy lat, zostały zastąpione chaotycznym, barbarzyńskim ustrojem społecznym. Początkiem tego w na-
szym państwie stała się Ruś Książęca. Zaczął się wówczas okres niewolnictwa i trwa właściwie do dnia dzisiejszego.
– A w innych miejscach na Ziemi cywilizacja wedruska jeszcze wcześniej została zniszczona? Mówiłaś, Anastazjo,
pamiętam, że wedruski sposób życia funkcjonował wśród ludzi, którzy zamieszkiwali obszary dzisiejszych Niemiec, Anglii,
63
Polski i krajów nadbałtyckich.
– Tak, mówiłam. To wszystko był jeden naród, jeden język, jedna kultura. Przyjrzyj się wnikliwie, Władimirze, na-
wet zewnętrznie wszyscy są do siebie nawzajem podobni. Bez względu na to, że w trakcie ponad dwóch tysiącleci nastąpi-
ło zmieszanie ich krwi z Azjatami.
– A dlaczego, Anastazjo, dlaczego tak się stało? Mówiłaś: wielka cywilizacja, wielka kultura – a tę cywilizację raz-
raz i zniszczono mieczem, ogniem i strzałami.
– Nie zniszczono, Władimirze, tutaj to słowo nie pasuje. Dopóki chociaż dziewięć osób spośród żyjących na plane-
cie dąży do uświadomienia sobie Boskiego życia na Ziemi, cywilizacja wedruska żyje. A przecież nie dziewięciu ludzi, ale
setki tysięcy odkrywają prawdę w sobie i zmieniają swój tryb życia. Wkrótce będą ich miliony, ale przedtem setki tysięcy
muszą same w sobie znaleźć rozwiązanie. Zrozumieć przyczynę katastrofy, która miała miejsce.
– A jeśli nie zrozumieją? Także w Internecie, na naszej stronie, mnóstwo ludzi już nie pierwszy rok stara się okre-
ślić, jakiego błędu dopuściła się ludzkość w czasach wedruskich. Znajduje się tam taka rubryka. Tak też jest zatytułowana:
"Błąd czasów wedruskich". Lecz do dnia dzisiejszego ludzie i tak nie określili – nie nazwali tego błędu.
Wersji jest mnóstwo, a ogólnej odpowiedzi nie ma. Nie będzie jej jeszcze może i przez tysiąc lat. A może ludzie
w ogóle nie zdołają tego błędu określić?
– Zdołają. Może za dzień, a może za pięć, dziewięć lat. Określą go.
– Jesteś tego pewna?
– Pomyśl sam, Władimirze, całkiem niedawno wcale o tym nie mówiono, nawet nie podejmowano prób myślenia
w tym kierunku, a teraz mówisz mi sam, że tajemnicę stara się rozwiązać mnóstwo ludzi. Myśl jest włączona, ona, podob-
nie jak kiełek nasionka, znajdzie drogę do światła.
– Kiedyś znajdzie, być może. Ludzie zasadniczo pogrążeni są w sprawach codziennych, bieżących. Twoi dziadkowie
i ty macie możliwość rozmyślać o wiele więcej. A jeszcze do tego dysponujecie ogromną wiedzą na temat przeszłości i ma-
cie też swoje własne poglądy. Dlaczego nie podzielić się nimi? Nie podpowiedzieć?
– Innymi słowy, Władimirze, chcesz, żebym wyłączyła ludzką myśl?
– A dlaczego to ja chcę, żebyś wyłączyła? Dlaczego podpowiedź miałaby to spowodować?
– Kiedy przyjmą ją jako prawdę wszyscy ludzie, którzy własną myślą starają się dziś rozwiązanie znaleźć, natych-
miast zatrzymają pracę własnej myśli.
Później będą oczekiwać kolejnych podpowiedzi. Posypią się one niezwłocznie ze wszech stron. Już teraz tak się dzie-
je. Podpowiada się ludziom każdej godziny, co dla nich jest zdrowe do picia i do jedzenia. Jak należy się ubierać, gdzie naj-
lepiej odpoczywać, jak żyć, gdzie szukać Boga. A życie staje się coraz gorsze. Bóg stworzył Wszechświat myślą, On też po-
darował myśl człowiekowi. A ktoś cały czas stara się ją zatrzymać.
– To znaczy, że ty znasz odpowiedzi, lecz nie chcesz o nich mówić?
– Nie znam, tylko przewiduję.
– Tak więc powiedz chociaż, jakie są twoje propozycje?
– Być może potrzebny był okres chaosu, błędów, ażeby ludzkość zdołała je zarejestrować i w przyszłości nie powie-
lać. W historii podobne sytuacje miały miejsce, kiedy ludzkość stawała u progu wielkiego odkrycia. Odkrycia na skalę
Wszechświata.
– Dobra i budząca nadzieję odpowiedź. Twoja opowieść, Anastazjo, o wedruskiej rodzinie, o Lubomile i Radomirze
zakończyła się bardzo smutno. To takie niepodobne do twojego optymizmu.
– Dlaczego uznałeś, Władimirze, że opowieść jest już zakończona? Życie trwa, a to oznacza, że żadnej opowieści
o życiu nie wolno uznać za zakończoną.
– Pamiętam, prawnuk Nikodem odszedł z Praskowią, aby przedłużyć ród, lecz mimo wszystko żal konkretnych osób,
Radomira, Lubomiły i innych. Opowieści o nich kontynuować nie można. Jeśli możesz coś dopowiedzieć, to dopowiedz
jeszcze, proszę, Anastazjo.
– Dobrze, opowiem o tym, co się wydarzy w najbliższej przyszłości.

Zjazdy małżeńskie

– Nadszedł taki czas, kiedy ludzie zaczęli rozumieć konieczność poszukiwania swych ukochanych. Wcześniej wpa-
jano, że ukochanych spotyka się jakby samoistnie, niejako z woli losu. Oczywiście, że tak, ale swoim losem człowiek sam
może również kierować. Albo chociażby dać sygnał swemu przeznaczeniu, czego od niego człowiek oczekuje.
I zaczęli ludzie w różnych miastach organizować specjalne przedsięwzięcia, sprzyjające spotkaniu dwóch połówek.
I nawet część rytuałów okresu wiedyzmu, nieco przerobionych, aby dostosować do współczesności, włączono.
64
A jesienią, kiedy skończono letnie prace, organizowano w różnych miastach ogromne zjazdy. Zjeżdżało się wtedy
mnóstwo młodych ludzi, ale i starszych, którzy jeszcze nie mieli szczęśliwej rodziny.
Byli to przede wszystkim twoi czytelnicy, Władimirze. Ta część z nich, która starała się stworzyć siedziby, aby z nich
wziął swój początek ich ród szczęśliwy.
Zjazdy te trwały dwa, trzy miesiące, w różnych miastach się odbywały. Wcześniej informowano o nich twoich czy-
telników. I przyjeżdżali z różnych miejsc i różnych krajów. Jeden przyjeżdżał na miesiąc, a inny na tydzień. A wśród tych,
którzy starali się stworzyć szczęśliwą rodzinę, twoi czytelnicy mieli największe szanse. Wszystkim przyjeżdżającym przy-
świecał jeden cel: świadome pragnienie i wyobrażenia o tym, jak uczynić szczęśliwym życie swej przyszłej rodziny.
– Anastazjo, poczekaj, a dlaczego największe szanse mieli właśnie czytelnicy? Przecież wiele rodzinnych par, nie tyl-
ko spośród czytelników, ma ten sam cel. O, na przykład artyści – często tworzą pary rodzinne. Jednak większość z nich się
rozwodzi, i to nie raz. Cel ten sam, dążenia takie same, a życia szczęśliwego brak.
– O różnych celach, Władimirze, mówimy oboje. Zawód nie może, nie powinien być celem życiowym człowieka. Je-
śli tak się dzieje, człowiek niszczy samego siebie.
Sam pomyśl: zawód sprzedawcy – czyż właściwe jest, aby syn Boga albo Jego córka uważali za swój życiowy cel tyl-
ko sprzedawanie? Albo kierowanie samochodem, pranie bielizny czy chodzenie cały czas do fabryki, do zakładu produk-
cyjnego, tę samą pracę wykonywać za każdym razem?
– Anastazjo, wszystkie te zawody są niezbędne, ale nie są prestiżowe. Jednak istnieją też zawody prestiżowe albo –
dokładniej mówiąc – powszechnie szanowane. Na przykład chirurg, kosmonauta, dowódca wojskowy, marszałek czy pre-
zydent kraju.
– Ich prestiż polega wyłącznie na tym, że większą niż inni iluzję prestiżu tworzy. Kto wie, być może człowieka, któ-
ry został dowódcą wojskowym lub prezydentem, celowo skuszono złudnym prestiżem. Celowo ośmieszono ich profesje,
rangi, ażeby nie dopuścić do rozwoju ducha zdolnego dokonać wielkich czynów. Ich czyny nie są interesujące dla Boga. Ale
kiedy człowiek sam własną rajską przestrzeń stworzył na Ziemi i stał się głową najszczęśliwszego rodu, jego czyny podob-
ne były czynom Boga i on sam bogiem się stawał.
A czytelnicy, którzy przyjeżdżali na zloty, mieli jeden szlachetny cel – i kobiety, i mężczyźni. Ich przewaga polega-
ła na tym, że tworzyli w swoich marzeniach model życia swojego i przyszłej rodziny. Kiedy się spotykali, temat rozmów
dla obu stron był interesujący.
Przecież wiadomo ci, Władimirze, jak często we współczesnych rodzinach małżonkowie nie mają wspólnego, inte-
resującego tematu do rozmowy. Nie ma wspólnych spraw i dążeń. Dwoje ludzi, którzy się pobrali, mieszka razem w domu,
a każdy marzy i myśli o czymś innym.
Tacy ludzie stają się sobie wzajemnie obcy, a wspólne życie tylko ich irytuje.
Na zloty przyjeżdżali ludzie nieżonaci, ale nawet i nie znając się nawzajem, byli bliżej siebie aniżeli niektórzy żyją-
cy w małżeństwie.
Chodzili na wycieczki, organizowali pokazy mody, w których uczestniczyły kobiety w każdym wieku. Później męż-
czyźni. Na pokazach tych prezentowano stroje uszyte przez kobiety samodzielnie lub kupione w sklepach.
Wieczorami na skwerach albo na polanach grali oni w gry małżeńskie, w "Strumyczek" na przykład, o którym ci
opowiadałam.
I nie wstydzili się, nie krępowali ani nie ukrywali tego, że szukają sobie współtowarzysza na drogę życiową. A ko-
biety, które zostały z dziećmi bez męża, przywoziły dzieci na zloty. Dzieciom wyjaśniały cel swojej podróży. Uczestnictwo
dzieci, ich myśl, wspomagało je w poszukiwaniach. Spójrz, pokażę ci obraz, na którym ujrzysz, co ludzie robili na zlotach.
I oto amfiteatr pod gołym niebem, widownia wypełniona po brzegi ludźmi w różnym wieku, dziećmi.
Tutaj prezentują się ze sceny. Kto był śmielszy, wychodził na scenę, dawano mu pięć albo dziesięć minut, aby opo-
wiedział o sobie, odpowiedział na pytania. Niektórzy mówili o sobie w żartobliwy sposób. Mogli też "czastuszkę-gowo-
ruszkę" zaśpiewać i zatańczyć. Co do sposobu przedstawienia – panowała całkowita swoboda. Popatrz!
Na scenę wyszła dziewczyna dwudziestopięcioletnia. W modnej fryzurze, przylegającym do ciała eleganckim stro-
ju, uczyniwszy zaledwie dwa kroki w stronę mikrofonu, nagle wykonała salto i zaśmiała się. Potem przeszła po scenie jak
profesjonalna modelka na wybiegu, odwróciła się. Poprawiła fryzurę, podeszła do mikrofonu i powiedziała figlarnie:
– I co, niezła piękność, co, panowie?
Na widowni rozległ się śmiech, oklaski, a dziewczyna nadal w żartobliwej formie opowiadała o sobie:
– Moja największa wartość to nie wygląd zewnętrzny – z celującym wynikiem skończyłam akademię siedzib rodo-
wych. Potrafię przyrządzać jedzenie na ocenę celującą, potrafię każdą dolegliwość z ciała przepędzić odwarami z ziół,
umiem posłanie przygotować niezwykłe. Dzieci-junaków mogę rodzić...
Siebie nie proponuję nikomu, ale ogłaszam konkurs dla mężczyzn. A ten konkurs nie jest taki zwyczajny. Niech kan-

65
dydat robi, co chce, żeby siebie zaprezentować. Zwycięży ten, w którym się zakocham.
Po dziewczynie do mikrofonu na scenie podszedł chłopiec i powiedział:
– Witajcie, jestem Dima. Tojest moje imię. Mam jedenaście lat. Ale w zasadzie niezupełnie, jedenaście skończę
w grudniu. Moja mama ma na imię Swietłana, a nazywająją Swietłaną Nikołajewną. Pracuje w restauracji i jest tam bar-
dzo dobrą kucharką. Wcześniej pracowała, teraz w restauracji nie pracuje. Na początku płakała, kiedy przestała tam praco-
wać, ale teraz wspaniale przygotowuje świąteczne stoły dla bardzo bogatych ludzi. Dała ogłoszenie w gazecie i dzwonią do
niej – zgłaszają się telefonicznie.
Ja chodzę do szkoły. Mama mówi, że uczę się bardzo dobrze, a ja wiem, że dobrze. Mnie po prostu piątki nie są po-
trzebne – trójki mi wystarczają.
Przyjechaliśmy tutaj z mamą, ażeby spotkać jej przyszłego męża, a dla mnie tatę. Wówczas staniemy się dobrą, ży-
jącą w przyjaźni rodziną.
Moja mama jest bardzo dobrym człowiekiem. Jest piękna, chociaż w żaden sposób nie może schudnąć. Tak czy ina-
czej – jest piękna. Wspólnie z mamą w ciągu wielu wieczorów omawiamy, jak będziemy żyć całą rodziną. Teraz mieszka-
my w jednopokojowym mieszkaniu, za które trzeba płacić pieniądze. A kiedy będziemy mieszkać całą rodziną, zbudujemy
dom i posadzimy sad.
Mama już dostała ziemię i mieszkaliśmy tam w namiocie latem przez cały miesiąc. Było nam dobrze.
Ona, to znaczy moja mama, nie wyszła ze mną na scenę, bo się krępuje. A ja mówię do niej: Musisz wyjść, jeśli nie
wyjdziesz, to po co myśmy tutaj przyjechali i pieniędzy tyle stracili, co na dom odkładaliśmy.
– Wyjdź, mamo, na scenę – chłopiec powiedział w kierunku widowni.
Ale nikt nie podszedł do sceny. I wówczas ludzie siedzący na widowni zaczęli bić brawa, żądając, aby mama chłop-
ca weszła na scenę.
Wtedy w stronę sceny skierowała się niewysoka, nieco pulchna kobieta w wieku lat trzydziestu. Stanęła obok chłop-
ca, zarumieniona ze zmieszania, objęła syna za ramiona, lecz niczego nie mówiła. Wówczas chłopiec wyciągnął z kieszeni
spodni kartkę i zaczął czytać tekst na niej zapIsany:
– My z mamą mieszkamy w okręgu brianskim, w mieście Nowozybkow. Wcześniej było tam promieniowanie, ale
teraz jest mniejsze, a będzie jeszcze mniejsze. Tutaj na zlocie jesteśmy oznaczeni numerem 2015, jeśli ktoś zechce, może
do nas napisać. To wszystko.
Mama wzięła chłopca za rękę, poszli w kierunku zejścia ze sceny przy burzliwych oklaskach widowni. Lecz na skra-
ju sceny chłopiec nagie uwolnił swoją rękę i szybko, prawie biegiem, znowu podszedł do mikrofonu:
– Zapomniałem jeszcze powiedzieć, że moja mama potrafi grać na gitarze i piękne śpiewać, chociaż smutne pieśni.
Potrafi też malować. Namalowała sad i dom. Ja też pomagam budować dom. Kiedy były w naszym mieście wybory, za pie-
niądze przyklejałem listy wyborców. A wkrótce znów wybory będą.
Widownia ponownie zaczęła bić brawa, a chłopiec wrócił do matki. Wziąwszy się za ręce, oboje zeszli ze sceny
i skierowali się na swoje miejsca na widowni.
Z widowni od razu podniosło się czterech mężczyzn i skierowało do mikrofonu. Jako pierwszy szedł, z lekka uty-
kając, czterdziestoletni mężczyzna. Lecz z drugiej strony pozostali go wyprzedzali i w kolejce do mikrofonu stanął jako
ostatni. Mężczyźni opowiadali o sobie, lecz nie proponowali kobiecie swej kandydatury na męża bezpośrednio, ponieważ
nie było przyjęte na zlocie publicznie taką propozycję czynić. Trzeba było napisać. Jednak to, że oni wyszli, już wskazywa-
ło na ich chęć zawarcia bliższej znajomości z kobietą i jej synem. Gdy nadeszła kolej podejścia do mikrofonu lekko kule-
jącego mężczyzny, powiedział on:
– Mam na imię Iwan. Mieszkam w Moskwie we własnym mieszkaniu. Wkrótce skończę czterdzieści lat. Jestem by-
łym oficerem-desantowcem. Przed trzema laty komisyjnie orzeczono mi inwalidztwo.
Dorabiam w marketingu, ale już mam tego dość. Mamjeszcze schowany namiot polowy, siekierę i menażkę. Cały
sprzęt desantowca podarowany mi przez kolegów ze służby. Marzę o tym, aby rozbić ten namiot w okręgu brianskim pod
miastem Nowozybkow. Obok waszego, Dima. Za udostępnienie terenu na dyslokację namiotu odpracuję. Wyszkolony je-
stem w budowie schronów podziemnych, myślę, że zrąb domu zdołam postawić, tylko z ogrodem-sadem nie wiem, jak dać
sobie radę.
– Ja wiem, pokażę – krzyknął z widowni Dima, podskoczywszy na swoim miejscu.
Następnego dnia Swietłana, jej syn Dima i były oficer-desantowiec Iwan opuścili zlot.
– Anastazjo, opowiedz, proszę, jak ułożyły się dalsze losy tych trojga?

66
Rytuał zaślubin dla kobiet z dziećmi

– Bardzo dobrze potoczyły się ich losy. Iwan zaprosił Swietłanę z synem do siebie w gościnę i przez tydzień miesz-
kali u niego, a potem korespondowali ze sobą.
Kiedy nadeszła wiosna, Iwan wynajął lokatorom swoje moskiewskie mieszkanie za bardzo dobrą cenę, a sam wyje-
chał do Nowozybkowa. Rozbił swój namiot polowy obok namiotu Swietłany i Dimy. Były desantowiec miał wszystko, co
było potrzebne do życia w warunkach polowych. Nawet polowy grzejnik do namiotu.
Iwan zaczął z entuzjazmem kopać wykop pod fundamenty przyszłego domu. A z jeszcze większym entuzjazmem
pomagał mu Dima, przyjeżdżający z mamą w wolne dni. Kiedy rozpoczęły się wakacje, zaczęli mieszkać w namiotach we
trójkę. Każdego wieczoru siadali przy ognisku i omawiali projekt przyszłej siedziby.
Któregoś dnia, gdy nadszedł czas kłaść się spać i ognisko się dopalało, Dima powiedział:
– Mąż z żoną w normalnych warunkach śpią razem w jednym pokoju, a ich dzieci w drugim. Może ja będę spał
w twojej pałatce, Iwan, a ty z mamą w naszym namiocie?
– Ale my jeszcze przecież nie jesteśmy mężem i żoną – zaprzeczyła Swietłana.
Iwan wstał, wyciągnął rękę do Swietłany, pomagając jej wstać, i uroczyście, z lekkim zdenerwowaniem, wypowie-
dział:
– Z tobą, piękna bogini, i z naszym synem zuchem mógłbym tworzyć Przestrzeń Miłości na wieki.
Swietłana odpowiedziała mu cicho:
– A my będziemy pomagać ci we współtworzeniu wielkim. Dima podskoczył i zaklaskał w dłonie, po czym pod
gwiaździstym niebem dokonali oni rytuału zaślubin, stając się mężem i żoną, oraz rytuału usynowienia – i Dima stał się
rodzonym synem Iwana.
– Anastazjo, chciałaś powiedzieć, że chłopiec Dima stał się przybranym synem Iwana?
– On stał się rodzonym synem. Iwan dla Dimy stał się rodzonym Ojcem.
– A jak to możliwe, Anastazjo? To się sprzeciwia prawu biologicznemu.
– Ale nie jest sprzeczne z prawami Boga. Wedrusowie znali prawa Nieba. Wedruski rytuał zaślubin dla kobiety ma-
jącej już dzieci znany był Iwanowi, Dimie i Swietłanie. Oni też go dopełnili.
– Jaki rytuał? Skąd oni o nim wiedzieli?
– Opisałeś go przecież.
– Ja nie opisywałem.
– Przecież mówię, Władimirze, o wydarzeniach mających miejsce w przyszłości. I o rytuale ty jeszcze napiszesz,
opowiem ci o nim.
Najważniejszą siłę w nim stanowią myśli, chęci trojga ludzi, aby wspólnie budować przyszłość. Podstawowa rola ko-
biety polega na przygotowaniu tego rytuału. Kobieta winna potrafić wytłumaczyć dziecku konieczność życia w rodzinie,
konieczność posiadania ojca i wspólnego z nim tworzenia siedziby, budowania domu, sadzenia ogrodu, sadu. Kiedy
w dziecku pojawi się taka potrzeba, rodzi się pragnienie, należy je wciągnąć w poszukiwania przyszłego męża i ojca. Każ-
da matka zna swoje dziecko najlepiej, a jakiegoś jedynego sposobu na uzyskanie pożądanego rezultatu nie ma, w przypad-
ku każdej matki może on być różny, a najważniejsze jest – osiągnięcie celu.
Nie wszystkie dzieci od razu akceptują to, że w ich domu, przy mamie pojawia się obca osoba. Dopóki dziecko nie
zapragnie mieć ojca i szukać go wspólnie z mamą, lepiej nikogo do domu nie przyprowadzać.
Rola matki w przygotowaniu do obrzędu zaślubin tylko na początku jest dominująca. W momencie zaślubin głów-
ną siłą energetyczną będzie myśl dziecka.
Jeśli mężczyzna i kobieta postanowili żyć wspólnie, a dziecko było jeszcze zupełnie maleńkie, mogą to zrobić, nie
dopełniając rytuału, dopóki dziecko nie podrośnie i nie zacznie świadomie rozumieć istoty życia rodzinnego. Dla tego
świadomego rozumienia potrzebne są właśnie wspólne starania mężczyzny i kobiety. Jeśli dziecko traktuje swojego ojczy-
ma jak rodzonego ojca, to ten rytuał zaślubin i tak jest niezbędny. Może on spokrewnić ciałem i duchem ojca z przybra-
nym synem czy córką. Obrzęd ten może przejawić ogromne pozytywne działanie tylko w tym przypadku, gdy dokonywa-
ny jest na ziemi przyszłej siedziby rodowej, niezależnie od tego, czy to mężczyzna, czy kobieta jako pierwsza zaczęła ją
urządzać. Ważne natomiast, żeby to miejsce podobało się wszystkim, a w pierwszym rzędzie dziecku.
Rytuał winien być dopełniony pod gwiaździstym niebem. Powinno płonąć ognisko albo trzy świece. Swietłanie
i Iwanowi się udało: przy ich obopólnym wyznaniu chęci wspólnego budowania życia na niebie było mnóstwo gwiazd, pło-
nęło jeszcze ognisko i nie musieli czekać do drugiej nocy, ale poślubili się od razu. I uczynili wszystko należycie.
Iwan i Swietłana stali przed Dimą. Popatrzywszy w gwiazdy, pierwszy odezwał się Iwan:
– Tutaj, na ziemi rodowej siedziby, chcę nasz ród do szczęśliwego życia poprowadzić. Zbudować dom, posadzić sad.
67
Ciebie proszę, Dima, daj mi swoją zgodę, abym mógł na wieczność twoją matkę poślubić i abyś ty mógł stać się mo-
im synem rodzonym.
– Będę niezmiernie rad, jeśli ty, Iwanie, będziesz żył z mamą i ze mną. Może nawet zacznę się lepiej uczyć. Mogę
nazywać cię tatą?
– Naturalnie – odpowiedział Iwan. Następnie odezwała się Swietłana:
– Dziękuję ci, synku, pomogłeś mi męża znaleźć. Zgadzam się zostać jego wierną żoną. Żona powinna dbać o mę-
ża. Pozwól i mi, synku, troską swoją otoczyć Iwana, twojego ojca.
– Oczywiście, mamo. Musisz dbać o Iwana. I ja będę o niego dbał. Kupmy mu nową protezę. Widziałem, jak starą
owijał taśmą izolacyjną.
Tych właśnie słów nie trzeba w każdym rytuale wypowiadać. Najważniejsza jest w nim myśl, którą muszą usłyszeć
planety, stojące w danej chwili nad ślubującą sobie parą, ich dzieckiem czy dziećmi. Dlatego należy, aby każdy z wcześniej
przyniesionego naczynia z szerokim wylewem, na przykład szklanki czy filiżanki, upił nie mniej niż trzy łyki i po nalaniu
wody na dłoń obmył włosy. Następnie wszyscy troje kładą się na trawie, leżą nie krócej niż dziewięć minut, głowa przy gło-
wie, chwytają się za ręce i patrzą w gwiaździste niebo, w myślach prosząc stojące nad nimi planety o pomoc w zbudowa-
niu szczęśliwego życia rodu i zapraszając Miłość, aby zamieszkała w ich siedzibie rodowej. I tak się stanie, jeśli myśl całej
trójki będzie szczera i silna.
W momencie zaślubin miłość niekoniecznie musi być mocna. Wystarczy wzajemna sympatia czy też wzajemna
atrakcyjność. Miłość silna i nieustająca przyjdzie do nich. Na przykład u Wedrusów zawsze pojawiała się ona po roku al-
bo dwóch latach.
Rytuał ten jest najsilniejszy i nie jest okultyzmem. Gdy astronomowie i psychologowie przywrócą chociażby nie-
wielką część wiedzy, którą w przeszłości ludzie władali, jego kosmiczna siła stanie się zrozumiała.
Władimirze, zrozumiałeś? Uczestniczą w nim rośliny, woda, ziemia, planety i ludzka myśl. Pragnienie ludzi łączy się
w jedność, przyciągając ku sobie w imię dobra wszystkie żywioły i sedno Boskiego Kosmosu.
Wiesz już przecież, Władimirze, jak bardzo wzajemnie oddziałują z dalekimi planetami na niebie źdźbła traw
i kwiaty, robaczki i wszystko, co żyje na Ziemi. Przypływy i odpływy wody również odbywają się pod wpływem działania
ciał niebieskich.
Naturalnie, również i życie ludzkie tworzy się w znacznym stopniu pod wpływem działania planet. A w tym kon-
kretnym przypadku, dokonując takiego rytuału, trzy osoby w jedno się łączą i kierują prośbę do planet, aby spoiły ich zwią-
zek. Dla planet prośba człowieka, kiedy jego cel z Boskim programem jest zgodny, jest wielkim darem, powodem do du-
my z siebie i człowieka. Jego świadome i szczere zwrócenie się do nich wywołuje u wielu planet na niebie zachwyt, błogie
przyspieszenie. Ciała niebieskie stojące w takiej chwili nad leżącymi ludźmi zawierają pomiędzy sobą niemą umowę, aby
tym ludziom pomagać w ich czynach.
Odkrycia tego dokonał wołchw, a dochodził do niego przez dziewięćdziesiąt lat. Obserwował planety, zestawiał je
z działaniami ludzi.
Kiedy rytuał ten uczeni wołchwowie starali się uświadomić sobie, doszli do wniosku: w jakiś cudowny sposób pla-
nety albo siła energii kosmicznych wymazuje z ludzkiej pamięci nieprzyjemne wspomnienia z minionego życia, zwalnia-
jąc miejsce na nowe, jasne doznania.
A jeszcze te energie z zachwytem, w uniesieniu spokrewniają ze sobą troje ludzi.
Władimirze, mówiłeś mi o telegonii, tak więc dla współczesnej nauki stało się wiadome, że pewne energie uczest-
niczą w formowaniu cielesnych powłok zwierząt i ludzi. Zauważ, energie niewidoczne dla oka i nie zakotwiczone w ma-
terii, a siła ich działania jest rzeczywista. Przy czym ich udział ma miejsce za przyzwoleniem człowieka. Kiedy działają one
zgodnie z wolą, ich wpływ jest po stokroć silniejszy.
Ważną rzecz powiedzieć należy: istota rytuału polega na tym, że telegonia jest jego przeciwieństwem; nie powodu-
je on swą ingerencją przekształcenia się starego związku w nowy związek, tylko przepędza wszelkie energie starego związ-
ku, obdarzając nową siłą i dając nowe życie.
– Istotnie. W zasadzie rytuał jest króciuteńki, a działa nieprawdopodobnie. Ludzi spokrewnia.
– Króciuteńki? Władimirze, pomyśl uważnie. Przygotowane do tego – jak go nazwałeś – króciuteńkiego rytuału
trwa, bywa, i niejeden rok. Ten rytuał poprzedzają dwa inne ważne zwyczaje.
Pierwszy na przykład: matka winna przygotować swoje dziecko. Zwróć uwagę, Władimirze, Iwan przecież na po-
czątku powiedział, że chce rozbić pałatkę swoją i za udostępnienie miejsca proponuje odpracowanie w gospodarstwie.
A oto element z innego rytuału. Każdy samotny mężczyzna stanu wolnego musiał raz w roku przez miesiąc praco-
wać w gospodarstwie kobiety, samotnej wdowy lub mieszkającej wraz z dziećmi. Niekoniecznie musiał być cały miesiąc
przepracowany. Stary kawaler mógł być przez tydzień u jednej, a potem nająć się u innej. Ten zwyczaj naturalnie wziął się

68
nie stąd, aby kobiecie samotnej w gospodarstwie pomóc. Celem jego było zapoznawanie ludzi ze sobą i pomaganie im
w tworzeniu rodziny. Kawaler, mężczyzna przychodził do wdowy i mówił:
– Gospodyni, szukam pracy. Może znajdzie się u ciebie jakieś zajęcie dla mnie?
Jeśli kobiecie już od pierwszego wejrzenia kawaler się nie spodobał, odpowiadała:
– Wszystkie prace w gospodarstwie są zrobione. A i zapłacić za pracę póki co nie mogę.
A jeśli mężczyzna podobał się kobiecie, dawała mu jakiekolwiek zajęcie na dwa albo trzy dni. Następnie zlecała in-
ne zadania. Nieważne, z jakim mistrzostwem i wprawą praca była wykonywana; najważniejsze, czy ludzie przypadli sobie
nawzajem do serca, czy też nie.
Jeśli spodobali się sobie, to kobieta mogła poprosić mężczyznę, aby został dłużej niż miesiąc, a jeśli zostawał po ro-
ku wspólnego gospodarowania, albo ślubowali sobie, albo się rozstawali.
– Anastazjo, a powiedz, czy po tym rytuale zaślubieni muszą pójść do Urzędu Stanu Cywilnego?
– Wszelkich formalności, jeśli są one w życiu potrzebne, można dopełnić, jednak temu, co najważniejsze, one i tak
już w żaden sposób przeszkodzić nie zdołają.

Kobiety wyższych sfer

Kończąc poprzedni rozdział, pomyślałem: taki rytuał można z powodzeniem przeprowadzić i w dzisiejszych cza-
sach. Dziś ludzie w wielu regionach Rosji, przede wszystkim są to czytelnicy książek z serii Dzwoniące Cedry Rosji, gro-
madzą się w grupy, biorą po hektarze ziemi i zaprowadzają tam sady, budują domy, urządzają tam swoją małą ojczyznę. Ro-
bią tak z reguły rodzinami. Jednak w grupach tych znajduje się znaczna liczba samotnych kobiet. W ostatnim roku często
bywałem w osadzie pod miastem Władymir. W osadzie tej teraz naliczyć można około sześćdziesięciu budujących się sie-
dzib. Podrastają też urodzone w nich dzieci. Lecz są także samotne kobiety. One, wziąwszy ten hektar ziemi, czasem z po-
mocą swoich dzieci, a czasem w pojedynkę budują swoją siedzibę. Wyobrażacie to sobie? Kobieta sama buduje dom, sadzi
sad. I urządza nie jakąś maleńką daczę na sześciu arach, ale buduje prawdziwą siedzibę. Czy jest im trudno? W sensie ma-
terialnym – tak. Znam pewną kobietę, która wynajmuje w Moskwie swoje mieszkanie i za uzyskiwane pieniądze buduje
w polu dom.
Z powodu braku środków nie zawsze może wynająć fachowców i znaczną część prac wykonuje samodzielnie. I ro-
bi to z radością. Ona ma cel. Radość zbliżania się do niego, nawet jeśli powoli, rekompensuje trudności, tak że stają się nie-
dostrzegalne.
Zaznajamiając się z informacjami docierającymi z różnych osad, zdecydowałem się natychmiast napisać o nich
książkę. Będzie to zaiste książka historyczna. Nasi potomni winni wiedzieć, jak i dzięki komu zaczęło się budowanie ich
szczęśliwej cywilizacji.
A na razie poprosiłem o scharakteryzowanie niezamężnych kobiet i ich pracy żonę jednego z założycieli osady "Ro-
dzinna" na terenie okręgu władymirskiego. Oto ich krótkie charakterystyki:
* Jewgenija T. – rodem z Mołdawii, lat 53, geolog, piękna kobieta, uśmiech gwiazdy filmowej, do Małachowki pod Mo-
skwą nie jeździ mówi: " Dom jest tutaj".
Przyjechała obejrzeć miejsce w 2003 roku. Poszła do lasu na grzyby.
" Uprzedzali mnie – opowiada Jewgenija – »to specyficzny las«; odpowiedziałam im: Jestem geologiem, nie zabłądzę. Błą-
kałam się w promieniu trzech kilometrów przez 12 godzin! Przyszłam przed północet z pokaleczonymi nogami: To moje miejsce!
Wynajęłam mieszkanie na Małachowce za 10500 rubli (około 300 dolarów). I za te pieniądze zaczęłam się budować, wynajęłam
dom obok swojej działki, w piecu nie palono od dziesięciu lat, dom się walił. Zimowałam we wsi sama. Do Konajewa czasami cho-
dziłam w gości. Drewno oszczędzałam, paliłam co drugi dzień. Jesienią zrobiłam fundament, postawiłam zrąb łaźni 4 x 4 metry.
Całą zimę uszczelniałam dom pakułami. Teraz znam dźwięk spadających płatków śniegu. W domu chodziłam w trzech parach
spodni, trzech swetrach, kurtce i czapce. A na dworze w lekkim ubraniu pracuję. Wiosną nożem sczyściłam resztki kory na zrębie.
Teraz mój dom wyheblowany. Słyszę, jak topnieje śnieg. Potrzebny zdun. Ubieram się ciepło, biorę wędkę (bez haczyka). Idę nad
staw, gdzie mężczyźni łowią ryby. Zarzucam swoją wędkę (nie daj Bóg, żeby mężczyźni zobaczyli mój »sprzęt wędkarski«), pro-
wadzę z nimi rozmowy – i »wyławiam« zduna. A jeśli jest potrzebny traktor – wychodzę na drogę i zatrzymuję pierwszy, jaki się
pojawi. "
W ogrodzie u niej panuje porządek, wszystko rośnie. W pierwszym roku zrobiła wychodek i letnią kuchnię z plecionki. Kie-
dy nie ma nic do jedzenia, je kaszę z rybim tłuszczem. Gotuje bardzo dobrze. Swoją aktywnością zdobyła wszystkich (miejscowi
od nas uciekają), a jej dom już stoi. Mówi, co myśli.
* Lubow E. – pochodzi z Dalekiego Wschodu, lat 58, przez 27 lat mieszkała w Permie, 20 lat w okręgu cymljansko-ro-
stowskim, ichtiolog, pracowała w nadzorze rybackim, obecnie na emeryturze. Matka lat 84, syn lat 30, mieszka w Permie (ma
69
dwoje dzieci), syn lat 18, mieszka w Cymliansku. Jak mówi, w tym roku zaczęła odwrotne odliczanie czasu i teraz skończy 57 lat.
Siedzibę zaczęła urządzać w 2003 roku. Przyjechała na dziesięć dni, wykosiła burzan, posadziła żywopłot (świerki, sosny, brzo-
zy, osiki, lipy, klony). Działka w idealnym porządku. Zimą przywiozła 50 000 rubli, wszystkie mamine oszczędności, postawiła
zrąb, pokryła go papą dachową. Wiosną przyjechała z byłym mężem, zabrał ją po drodze do Permu. Pracowali na działce razem.
Mówi: ,,o, gdyby wcześniej tak było, nie odeszłabym od niego... ". Przyjechała latem, 6 lipca (bardzo się spieszyła, chciała zdążyć na
święto Jana Kupały). Tak bardzo lubi święta; śpiewa, gra na gitarze, tańczy. Emerytury ma 2000 rubli (około 180 złotych). Na
lato zwolniła się z pracy – pieniędzy jej wystarcza, potrzeba tylko na drogę. Pomogli z cegłą cementem, drewnem. Sama w ciągu
miesiąca zrobiła fundament pod piec, zrobiła fundament zrębu, założyła legary pod podłogę, uszczelniła cały dom, zrobiła szopę,
letnią kuchnię. Taszczyła taczki z kamieniami, piaskiem, tłuczniem, myślała: nie dam rady – dała radę! Okrzepła, schudła, zaczę-
ła przepływać jezioro tam i z powrotem (wcześniej nie potrafiła). Odmłodniała o 10 lat (a marzyła, żeby choć o jeden rok). Oczy
błyszczące, uśmiech z twarzy nie znika, przyjaźni się ze wszystkimi i godzi wszystkich. Dom buduje dla siebie i dla mamy, z któ-
rą zamierza się wiosną do niego wprowadzić. Chce, żeby syn mógł z wnukami z Permu przyjechać, na razie w gościnę, a potem
się zobaczy. Pieniędzy nie ma, nie ma ich skąd oczekiwać. Ma stare skrzypce, które ojciec z wojny przywiózł, 15 lat temu eksperci
wycenili je na minimum 10 000-15 000 dolarów, bez renowacji. Ma ogromną nadzieję, że je sprzeda, skrzypce powinny służyć
do gry, a nie jako eksponat muzealny. Jeśli się uda, sprawy przybiorą szybszy obrót, a jeśli niebędzie musiała wszystko robić sama.
Ot, ani podłóg, ani sufitów bez desek się nie położy. Martwi się, że nie ma pieniędzy, ale dom buduje. Przyjedzie we wrześniu,
znowu na miesiąc. Zimą była w Permie u wnuków, i tak tylko zajechała do siebie na działkę – na jeden dzień pochodzić, postać,
żeby tylko bezpośredni pociąg do Rostowa był...
* Natalia D. – rodem z Wołogdy, dwie córeczki –––: 2 i 5 lat. Mieszka w namiocie od końca maja. Z mężem się rozwio-
dła, dzieci chce wywieźć z miasta, żeby ich nie tresować w systemie. Lato jest chłodne, deszczowe. Żadnej skargi. Przywieźli stary
wagonik, wszystko w nim wysprzątała, wyczyściła, bardzo chce go ocieplić. Kupuje deski. Pieniędzy brak, mąż daje na jedzenie dla
dzieci, ona teraz utrzymuje dzieci, zarabia pracą w polu i pomaga mężczyznom kłaść fundamenty. Marzy, aby zamieszkać w sie-
dzibie; jeśli się nie uda na tę, to chociaż na następną zimę. Studiuje wszelkie możliwe projekty domów, które może zbudować sa-
ma (dom z cegły saganowej, z gliny albo ziemiankę). Dzieci stały się spokojniejsze i radośniejsze. Kiedy przychodzi do domu Luby
J., widzi, co ta zdołała zrobić, mówi wówczas: "Jeśli ty zdołałaś, ja też zdołam. Jestem przecież młodsza, silniejsza ". Zdoła! Za-
wsze uśmiechnięta, niezwykle wprost śpiewa. Wykształcenie ma wyższe. Duszę przepiękną. Wybaczcie te emocje, ale ja je wszyst-
kie bardzo kocham.
* Nadieżda Z. – rolnik z Białorusi. Po Czarnobylu mieszkała pod Azowem, rok w Pareckim pod Suzdalem (dopóki czeka-
ła na ziemię), ostatni rok mieszkała w Koniajewie (w cudzym domu).
Latem rozpoczęła budowę swojego domu. Dwoje dorosłych dzieci jeszcze mieszka w Moskwie. Działki wzięły też córka
i siostra z Białorusi. Chcą się zebrać wszyscy razem. Mąż i dzieci pracują a Nadieżda zajmuje się gospodarstwem, kieruje budową
i sama buduje dom. Przez wiele lat tańczyła zawodowo w zespole, sylwetka baleriny, kiedy wiezie taczkę z nawozem – zauro-
czysz się. W gospodarstwie są dwa psy, cztery koty (na myszy), króliki, kury (rasa smirowska, zachowana od rewolucji po futorach),
koza, gołębie. W domu – morze wszelkich możliwych kwiatów, i zwyczajnych, i egzotycznych. Wiedza encyklopedyczna na wszyst-
kie niezbędne dla niej tematy. Mąż i dzieci ją wspierają lecz wszystko musi robić sama, oni mają na razie inne życie. Zdecydowa-
nie i pewnie buduje przyszłość. Niedawno złamała prawą rękę (spadła z roweru, który dzieci podarowały jej na pięćdziesiąte uro-
dziny, żeby wszędzie mogła zdążyć). Przerwa – jeden dzień. Drugiego dnia już przetrząsała siano (dla zwierząt na zimę). Te-
raz maluje i hebluje deski. Na pytanie, jak, odpowiada: "Tylko lewą". Zawsze uśmiechnięta, lubi śpiewać, dusza każdego towarzy-
stwa, ulubienica wszystkich, skarbnica wiedzy, nasz konsultant. Filigranowa, zgrabna, podpora całej rodziny. Zdąży wszędzie:
dom, budowa, zwierzęta, ogród, zaopatrzenie, a jakie nalewki! Nigdzie nie ma żadnego mieszkania, dokąd mogłaby wrócić, ani
domu. Na jesień dom na wsi trzeba opuścić, przyjeżdżają tu gospodarze. Zimować będzie w nowym domu!

Te informacje uzyskałem przed rokiem. Teraz wszystkie wymienione bohaterki już wybudowały domy i odstępować
od swego celu nie mają zamiaru. Z pewnością o takich kobietach mówi się: "Konia w galopie zatrzyma, do płonącej izby
wejdzie" – a ja bym dodał: "Siedzibę sama zbuduje, mężczyznę ku wieczności poprowadzi". Ale gdzie ten mężczyzna? Jak
się z nim spotka, jeśli od rana do wieczora zajęta jest swoim wielkim dziełem?
A ile młodych i dzielnych kobiet w różnych zakątkach kraju marzy o stworzeniu siedziby rodowej! I dobrze, jeśliby
przed jej stworzeniem znalazły one swoich współtowarzyszy życia.
Pomyślałem też, co by było, jeśliby zorganizować bank danych, w którym takie kobiety będą zarejestrowane, a męż-
czyźni w charakterze pracowników sezonowych będą je odwiedzać? Może zdołają wybrać sobie małżonka? Nie mężczyź-
ni je powinni wybierać, tylko one mężczyzn.
Jest takie określenie: "kobieta z wyższych sfer" – oznaczające kobietę, która należy do elitarnej sfery bogatych czy
znanych ludzi. Lecz jakaż to jest wyższa sfera, jeśli społeczeństwo nie ma z tych sfer żadnego pożytku, oprócz plotek na

70
stronach brukowej prasy. A żeniąc się z kobietą z tej sfery, jak zauważa mnóstwo mężczyzn, niczego oprócz kaprysów i nie-
wyobrażalnych wymagań nie zyskujesz.
Tak więc myślę sobie, że kobiety z wyższych sfer to te zamężne i niezamężne, które dziś budują siedziby rodowe
i zamierzają rodzić w nich zdrowe dzieci albo przekazać gotowe siedziby swoim już urodzonym dzieciom.
Z nich tylko korzyść być może, zarówno dla poszczególnych mężczyzn,jak i dla całego państwa. Zrodzone z nich
dzieci będą uosobieniem przyszłej cywilizacji.
Po tysiąckroć rację miał dziadek Anastazji, kiedy mówił o konieczności rozwiązania na szczeblu państwowym kwe-
stii związanych z rodziną. To, jak rozwiązuje się je dziś, najlepiej wiedzą same rosyjskie i nie tylko rosyjskie rodziny.
Niezbędne jest przedsięwzięcie pewnych kroków w celu niesienia pomocy tym kobietom, a raczej mężczyznom, aby
mogli poznać te kobiety, urządzające swoją małą ojczyznę.
Zwracam się do administratorów strony "anastasia.ru" z prośbą o zastanowienie się, jak poprawić jakość rubryki do-
tyczącej zawierania znajomości na stronie. Ażeby każda niezamężna kobieta i nieżonaty mężczyzna, spośród moich czytel-
ników, mogli umieścić na niej swoje adresy i dane kontaktowe. Tym, którzy nie mają komputera, przypominam, że prawie
w każdym mieście są kawiarenki internetowe, w których można czytać wiadomości ze stron, jak również skrzynki poczto-
we, świadczące usługi przekazywania informacji przez Internet.
Ze swej strony napiszę tutaj tekst apelu do mężczyzn wszystkich krajów, w których wychodzą moje książki, i popro-
szę wszystkich tłumaczy w Europie, Ameryce, aby podkreślili go szczególnie.

Szanowni Panowie, Mężczyźni Drodzy, Zwracam się szczególnie do tych, którym życie rodzinne się nie ułożyło,
a chcieliby spotkać tę jedyną kobietę, z którą można zaznać radości życia codziennego. Lecz gdzie można znaleźć taką ko-
bietę? Prawie jedynym sposobem jest zwrócenie się do jednej z wielu agencji matrymonialnych. Jednakże zwróćcie uwagę,
prawie wszystkie na pierwszym miejscu wymieniają cechy zewnętrzne, wiek, zaledwie z lekka dotykając charakteru i dą-
żeń życiowych. A i to "z lekka" w żaden sposób nie jest wiarygodne. A wiarygodność... Pojawiły się kobiety otwarcie ofe-
rujące swoją młodość, piękno i uśmiech, gotowe zawrzeć z wami związek małżeński, pod warunkiem że jesteście bogaci
i możecie im zapewnić odpowiedni poziom materialny. W Moskwie już istnieją kawiarnie, gdzie zbierają się piękne kan-
dydatki dla bogatych narzeczonych. Zjawisko to nie jest nowe. Ale co w tym złego? – pomyślą niektórzy mężczyźni.Po-
siadam wystarczające środki i mogę sobie pozwolić zawrzeć kontrakt małżeński z młodziutką pięknością. Niech mnie ona
zadowala w łóżku, niech mi zazdroszczą na światowych salonach, przecież obcując z młodymi, sam młodniejesz. Wszyst-
ko to prawda, ale jest jedno" ale". O czym marzy i myśli wasza młoda przyjaciółka? Jest przecież z krwi i kości, otwarta na
namiętność i miłość, ale obiektem jej miłości absolutnie nie jesteście wy. I oto pojawia się chęć uwolnienia od was jako od
przeszkody na drodze do szczęścia. I chociaż nie ucieknie się do tego, aby was wyeliminować – a jak wiadomo, i takie sy-
tuacje się zdarzają – chociaż nie dosypie wam do porannej kawy czegoś szkodliwego, to wystarczy myśl, nawet podświa-
doma, ażeby was odsunąć. Myślicie, że przyprowadzacie do swojego domu dobrą i czułą piękność, a w rzeczywistości
wpuszczacie jadowitą żmiję. Różnica jest tutaj tylko w wyglądzie, i zamiast umieścić tę żmiję w terrarium z hartowanego
szkła, kładziecie ją obok siebie do łóżka.
Być może jako przeciwwaga dla zgubnych zjawisk naszego życia pojawiły się te wspaniałe kobiety, reprezentantki
nowej, szczęśliwej cywilizacji. One, budując siedziby rodowe, tworzą nie zwyczajny dach nad głową ale dają początek no-
wemu życiu. Początek!
Umierający miliarder powstanie, odzyska młodość, spotkawszy taką kobietę. Kwitnący biznesmen bez niej zmarnie-
je. Nie pieniądze przedłużają życie, ale myśl waszej ukochanej i Przestrzeń Miłości wespół z nią stworzona. I nie tylko
przedłużają a czynią je wiecznym, zapewniając warunki dla jak najszybszego i świadomego ponownego wcielenia.
Jakich słów bym nie napisał, jakich bym argumentów nie przytaczał, nie poruszą one serca tak, jak może poruszyć
wasze serce znajomość z tymi kobietami. Spróbujcie spotkać się z ziemskimi boginiami wieczności.
I może wasze spotkanie podobne będzie do tego, o którym opowiedziała Anastazja.

Spotkanie po tysiącach lat

– Któregoś dnia przyjechała na zlot dziewczyna imieniem Luba. Miała dwadzieścia pięć lat. Ubrana była w skrom-
niuchną spódniczkę nieco poniżej kolan i lniany żakiecik z haftem. Na jej ramieniu wisiała niewielka torba. Luba nie mia-
ła wielu strojów. Szła ulicą z nadzieją znalezienia jakiegokolwiek mieszkania na osiedlu domów prywatnych. W czasie zlo-
tu wszystkie pokoje w hotelach, motelach i pensjonatach wcześniej zostały zarezerwowane. A i pieniędzy nie miała dziew-
czyna na zapłacenie za drogi pokój hotelowy. Dlatego też szukała mieszkania skromniejszego. Jednak w domach prywat-
nych w czasie zlotów małżeńskich nie było łatwo znaleźć pokój. Bez szczególnej nadziei Luba zwróciła się do kobiety, któ-
71
ra wyszła z furtki jednego z domów:
– Dzień dobry. Proszę mi powiedzieć, czy nie ma w pani domu miejsca na nocleg? Ja chciałabym jak najtaniej.
Kobieta odpowiedziała:
– Na darmo szukasz, dziewczyno. Wszystko już dawno pozajmowane. Wcześniej przez biuro pośrednictwa wszyscy
przyjeżdżający ustalają warunki najmu. Nie trać czasu na próżno, idź jak najszybciej na dworzec, bo niedługo i tam nie bę-
dzie miejsca.
– Dziękuję za radę. Pewnie tak zrobię – odpowiedziała Luba i poszła ulicą w kierunku dworca.
– Zaczekaj, dziewczyno. Podejdź no do mnie – zawołała kobieta i Luba do niej wróciła. – Wiesz co, spróbuj zapu-
kać do domu, który będzie czwarty z kolei za moim. Tam przy furtce jest dzwonek, naciśnij go.
Może wyjść stara kobieta podobna do baby-jagi: ona jest Greczynką, nos ma haczykowaty. Mój mąż powiedział:
Greczynki – młode to wszystkie piękne kobiety, a stare – jak baby-jagi. Tak więc, dziewczyno, poproś ją o nocleg. Ona
wcześniej, kiedy jej mąż żył, wpuszczała wielu ludzi, a odkąd umarł – już trzeci rok nikogo nie przyjmuje, ale ty spróbuj,
poproś, a nuż ciebie wpuści.
– Dziękuję, będę próbować – powiedziała Luba. I podeszła do domu wskazanego jej przez kobietę. Nacisnęła guzik
dzwonka raz, po minucie jeszcze raz nacisnęła guzik na furtce, ale nikt nie wychodził. Minęło dziesięć minut, drzwi za-
skrzypiały i z domu wyszła zgarbiona staruszka. Stękając, podeszła dróżką oplecioną winoroślą, otworzyła furtkę i nawet
się nie witając, powiedziała:
– A ty co się dobijasz do furtki, dziewczyno?
– Ja chcę prosić, abym się mogła u was zatrzymać. Poradziła mi tak jedna dobra kobieta, wasza sąsiadka.
– Ona nie jest dobra. Zażartowała z ciebie. Już dawno nikogo nie wpuszczam.
– Wiem, to też mi powiedziała. Ale ja przez cały dzień mieszkania sobie nie znalazłam i postanowiłam z nadzieją
zwrócić się do was.
– Postanowiłaś z nadzieją. Nie znajdziesz u mnie swojej nadziei.
Wy tu wszyscy przyjechaliście z nadzieją na powodzenie. Ty, tak jak i wszyscy, przyjechałaś narzeczonego szukać?
– Chcę spotkać swojego małżonka. Proszę wybaczyć mi, że niepokoję, pójdę teraz na dworzec, przenocuję tam.
Zaczął kropić deszczyk, a starucha zamruczała: – Jaki to najazd dziewczyn. Najazd. I jeszcze zaczęło padać. Dobrze,
przyjmę cię pod szopkę w ogrodzie. Tam jest hamak, ławeczka i gwoździe, aby było na czym ubranie powiesić. A za każ-
dą noc zapłacisz mi po pięćset rubli.
– Pięćset? – zdziwiła się Luba.
– A ile myślałaś? Ty co, do krewnych w gości przyjechałaś?
– Zgadzam się na pięćset. Po prostu chciałam pobyć tutaj dziesięć dni. No to nic. Będę pięć. Zgadzam się na wasze
warunki, babciu.
– Więc pójdźmy tam, gdzie będziesz spała, obejrzysz, i pieniądze mi płać za każdy dzień z góry.
Pięć dni minęło. I Luba rankiem zaczęła swoje skromne rzeczy starannie pakować do torby. Podeszła do niej, stę-
kając, podpierając się laską, starucha.
– Spakowałaś się, dziewczyno? Wyjeżdżasz?
– Tak, babciu, pięć dni już minęło.
– Minęło. Bilet kupiłaś? – zapytała starucha i przysiadła na ławeczce.
– Tak, kupiłam bilet od razu tam i z powrotem. Będzie ważny dopiero za pięć dni, ale może uda się go zamienić na
dziś albo na jutro.
– Nie uda się zamienić, narodu się tyle nazjeżdżało. Wiesz co, dziewczyno, pomieszkaj jeszcze u mnie pięć dni do
daty twojego biletu.
– Ja nie mogę pomieszkać, bo nie mam wam czym zapłacić.
– Jak nie masz czym zapłacić, to nie płać i pomieszkaj ot tak.
– Dziękuję, babciu.
– "Dziękuję" – ona mi mówi. Ale pożytku z twojego pobytu u mnie nie będzie.
– A dlaczego?
– Obserwowałam cię. Dziś się tak narzeczonego nie szuka. Dlaczego ty wstajesz o świcie, po co? Wszyscy narzecze-
ni jeszcze śpią, kiedy świta. A spać kładziesz się wcześnie. Kiedy wieczorne przechadzki się zaczynają, ty idziesz spać.
Wszyscy narzeczeni przechadzają się do północy. A ty śpisz już o dziesiątej. Ubrana jak mniszka, zupełnie nie jak piękna
dziewczyna. Tak dziś się narzeczonych nie szuka.
– Babciu,ja ciało swoje przygotowuję na spotkanie z małżonkiem, dlatego staram się przestrzegać tego, co sobie na-
rzuciłam. Nie maluję się, żeby on mógł mnie rozpoznać.

72
– Rozpoznać? Oj, dziewczyno, masz ty dziwności jakieś w głowie.
– I mama mi tak mówi. Ale ja nic na to nie mogę poradzić. Często mam sny, że on mnie szuka po całym świecie
i w żaden sposób nie może znaleźć.
– Sny? Śnią się tobie sny? I tutaj też ci się to śniło?
– Tak, już dwa razy. Jeden raz niby w wielkim sadzie spaceruję, i on tam też był, ale nie mogliśmy w żaden sposób
podejść do siebie. I jakbym słyszałajego głos, ciągle mnie woła: "Gdzie jesteś? Gdzie jesteś?".
– Słyszałaś? Głos? Ty musisz iść do lekarza, dziewczyno. I cóż? Trzeba sobie tak bardzo małżonkiem głowę nabi-
jać? Że nawet głosy we śnie.
– Czasami śni mi się, jakbym z nim kiedyś, bardzo dawno temu, gdzieś żyła. I mieliśmy dzieci i wnuki.
– Żyła? Mieliście? A ty co, dziewczyno, i jego wygląd możesz opisać?
– Mogę: jest o pół głowy wyższy ode mnie, jasnowłosy. Ma brązowe oczy. Dobry uśmiech, a między zębami niewiel-
ka szczerbę. Stateczny krok.
– Szczerba? Krok? A jeśli spodoba ci się inny?
– No i przychodzili inni. W domu mama za każdym razem na mnie krzyczy. Mówi, że moje sny zmuszają mnie do
zostania starą panną.
– Zmuszają, oczywiście, że zmuszają... Z takimi snami nie znajdziesz, dziewczyno, narzeczonego. Dziś wieczorem
weź ode mnie ten kwiecisty szal. Narzuć na ramiona, modnie go zawiąż. Przejdź się później trochę po ulicy.
– Dziękuję, babciu, za troskę... Ale nie wolno mi na żakiecik narzucać szala. Na żakieciku sama wyszyłam deseń. On
mi się we śnie pojawił. I niby w żakieciku z takim deseniem w przeszłości gdzieś ze swoim małżonkiem w sadzie spacero-
wałam.
– Z deseniem? Spacerowałaś? No, dziewczę, ty... Bóg cię osądzi. Tam na stole przy domu jest mleko i placuszków
napiekłam, zjedz, a ja idę do sąsiadów.
Starucha oddalała się, postękując. Pod nosem mamrotała do siebie: "Wzięłam na swoją siwą głowę. Oj, głupia ja.
Wzięłam, a teraz się martwię o nią. Pójdę, przekonam syna sąsiadów, niech trochę zacznie o dziewczynę zabiegać. Niech
adoruje. Tylko że on jest czarnowłosy, a ona chce blondyna ze szczerbą między zębami. A sąsiedzi takiego nie mają. Wzię-
łam sobie na głowę".
Luba z rana po skwerze pochodziła. W porze obiadowej kupiła pierożek z ziemniakami. Kiedy przechodziła obok
restauracji, z drzwi wychodziła grupa mężczyzn. Smiali się i wesoło przekomarzali w jakimś obcym języku. Ujrzawszy Lu-
bę, zwrócili się do niej, lecz ona nie zrozumiała ich języka i przeszła obok. Mężczyźni z miejsca zagadnęli do innych dziew-
cząt.
I nagle, nie oglądając się za siebie, poczuła: z grupy wesołych mężczyzn ktoś się odłączył i idzie za nią. Wiedziała
dokładnie, że idzie właśnie za nią. Nawet liczyła jego kroki, swojego kroku nie przyspieszając, i z jakiegoś powodu serce jej
żywiej zabiło. Poczuła za sobą jego oddech i nagle idący za nią cudzoziemiec zaczął mówić do niej w niezrozumiałym ję-
zyku:
– Mit dir, die wundersch One Gottin, durfte ich den ewigen Raum der Liebe schaffen (Z tobą, przepiękna bogini,
mógłbym stworzyć Przestrzeń Miłości na wieki – od tłumacza).
Słów przetłumaczyć z niemieckiego Luba nie potrafiła. Lecz z jakiegoś powodu wyszeptała:
– Tobie jestem gotowa pomagać we współtworzeniu wielkim.
Przed nią stał mężczyzna młody, wyższy od niej o pół głowy, jasnowłosy, o brązowych oczach, dobrym uśmiechu
i maleńkiej szparze pomiędzy zębami. Wyciągnął ręce ku Lubie i, nie czując siebie, nie wiedząc, co się dzieje, Luba przy-
tuliła się do jego piersi. On objął drżące ciało, jakby je znał wiecznie.
Niewidzialne planety na wysokościach zadrżały z zachwytu: Ile musiały stworzyć zdarzeń, nici losu przekładać przez
wieki! Ale udało się! Oni się spotkali i objęli.
Radomir z piękną Lubomiłą. I niechaj nie pamiętają przeszłości, a dusze ich stworzą piękną przyszłość.
Na plaży ludzie się nie domyślali: dlaczego młodzieniec z dziewczyną tworzyli jakiś schemat czy rysunek na piasku.
Mówili różnymi językami, ale jednak się rozumieli nawzajem. To omawiali to, co zostało narysowane, to sprzeczali się nie-
co albo nagle z czymś się zgadzali w zachwyceniu.
I zafascynowani rysunkiem Lubomiła i Radomir nie wiedzieli również, że rysują na piasku projekt pierwotnej sie-
dziby, który stworzyli przed swymi zaślubinami przed pięcioma tysiącami lat.
– Tutaj powinien być staw, i ma być okrągły – w swoim języku oświadczał Radomir, wygrzebując okrągły dołek
w piasku.
– Absolutnie nie tak – szeptała Lubomiła – staw nie powinien być okrągły – i poprawiała koło na owal.
– Tak, rzeczywiście lepiej, jak będzie owalny – zgadzał się z nią Radomir, jakby coś sobie przypominając.

73
A wieczorem przyszli do domu, gdzie zatrzymała się Lubomiła. Poprosiła babcię-gospodynię o pozwolenie, aby jej
drogi towarzysz mógł pobyć z nią przed snem. Gospodyni pozwoliła.
Z uśmiechem Lubomiła zasypiała w hamaku, on siedział na ławeczce, lekko kołysząc hamak i ostrożnie odpędzając
gałązką różne muszki. I coś cichutko śpiewał.
A z okienka domu, lekko uniósłszy zasłonę, do bladego świtu spoglądała na nich staruszka.
Rankiem na stoliku przed domem stał dzbanek z mlekiem i placuszki nakryte białą tkaniną. Tam też leżała kartka
zapisana starczą dłonią:
– Wyszłam załatwić swoje sprawy. Nie będzie mnie dwa dni. Przenieście się do domu, żeby go pilnować, mieszkaj-
cie w dużym pokoju. Jedzenie jest w lodówce...
Radomir i Lubomiła wyjechali razem, a dokąd? Wieki pokażą, gdzie ich ród się odrodzi...

Zaślubiny Anastazji

Żegnając się z dziadkiem Anastazji, powiedziałem do niego:


– Proszę już mi wybaczyć niewiedzę, kiedy tam w tajdze mówiliśmy o celach i zadaniach partii. Teraz zrozumia-
łem: im silniejsze są rodziny w państwie, tym więcej kochających się rodzin zacznie w tym państwie mieszkać i tym wię-
cej ładu w tym społeczeństwie będzie.
Przemyślane obyczaje naszych przodków należy przywrócić. Trzeba je tylko jakoś do współczesności dostosować.
Generalnie, zaczynam rozumieć, że to nie tylko rytuały w zwykłym tego słowa znaczeniu, ale wielka nauka o życiu. A woł-
chwowie – najwięksi mędrcy i uczeni.
I wie dziadek, czego jeszcze teraz żałuję? Tego, że wcześniej nie wiedziałem, jeszcze przed pierwszym spotkaniem
z Anastazją, nic nie wiedziałem o rytuałach. O tym, że za ich pomocą można wykorzystywać planety dla dobra rodziny.
Nie wiedziałem i Anastazja musiała urodzić syna, a później córkę nie zaślubiona.
Dziadek jakoś tak chytrze się uśmiechnął pod siwymi wąsami i powiedział:
– A teraz oto się dowiedziałeś i zastanawiasz, czy to twojego syna i córeczkę Anastazja urodziła?
– Ale nie żebym jakoś szczególnie mocno się nad tym zastanawiał. Jednak mimo wszystko dobrze byłoby, abyśmy
z Anastazją dopełnili tego, co potrzeba.
– To znaczy, że zaczynasz rozumieć istotę bytu i to miejsce, gdzie teraz społeczność ludzka się znajduje. Lecz twój
żal odnośnie do Anastazji jest zbędny. Ona została zaślubiona, zanim pierwszą noc z tobą spędziła.
Na pewien czas aż zaniemówiłem, a potem wykrztusiłem:
– A z kim? Ja przecież jej nie ślubowałem. Pamiętam dokładnie.
– Ty nie ślubowałeś, ale nam ona sama wystarczyła. Przez trzy dni ojciec nie mógł dojść do siebie z powodu tego jej
wyskoku. Taki wyskok, jakiego przez miliony lat żaden mędrzec nie mógł wymyślić. No, ale generalnie rzecz ujmując, jest
zaślubiona.
– Z kim?
– Może z tobą.
– No, ale ja przecież nie ślubowałem. I dlaczego "może"? A dziadek co, nie wie dokładnie?
– Tego, co ona uczyniła, Władimirze, na razie nikt ocenić nie jest w stanie. Być może sama stworzyła największy ry-
tuał i tym samym możliwość, aby wszystkie kobiety mogły swoje nieślubne dzieci uczynić dziećmi pełnoprawnymi. Być
może coś jeszcze w niebie stworzyła. A to, co stworzyła, być może tylko pewien wołchw byłby w stanie ocenić. Ale lepiej
opowiem wszystko po kolei.
Kiedy przyszedłeś po raz pierwszy z Anastazją na jej polankę i kładłeś się spać w jej ziemiance, my musieliśmy
przyjść na polankę wnuczki.
– A w jakim celu?
– Bo nas wezwała. Usłyszeliśmy to i przyszliśmy razem z moim ojcem na polankę córki.
Anastazja stała na brzegu, trzymała w rękach wieniec uwity z kwiatów i cała była jakaś taka uroczysta, wystrojona
jak narzeczona. Kiedy podeszliśmy do niej, ojciec surowo zapytał:
– Anastazjo, jakie wydarzenia kazały ci przerwać nasze wieczorne myśli?
– Dziadziusiowie, ja nie mam kogo wzywać oprócz was, bo tylko wy jedyni jesteście w stanie mnie zrozumieć
– Mów – pozwolił mój ojciec.
– Postanowiłam wziąć ślub, a was wezwałam na świadków moich zaślubin.
– Wziąć ślub? – zapytałem ponownie Anastazję. – Wziąć ślub, a gdzież jest twój narzeczony?
Nie powinienem mówić, kiedy dialog prowadził ojciec. Spojrzał na mnie surowo. A ona nie do mnie, ale do niego
74
jako starszego powiedziała:
– Kiedy tworzy się rytuał zaślubin, na początku pyta się młodych, jak życie dookoła będzie zorganizowane. Jaka bę-
dzie ta stworzona przestrzeń.
Ojciec wiedział o tym, zatem, nie naruszając praw, zgodził się. I oto, wnuczka nas "wyłączyła", jak to się nazywa
w waszym języku, albo też zaczarowała, niczym w przepięknym śnie.
Anastazja zaczęła mówić o swoich przyszłych sąsiadach. Potrafi ona swoją myślą tworzyć hologramy. A ty o tym
wiesz, Władimirze.
– Tak, wiem.
– Lecz tym razem niezwykle szybko zmieniała obrazy o przyszłości nad taflą jeziora. Nadzwyczaj wyraźne i wcią-
gające były jej obrazy.
To ludzie szli alejami z kwiatów, statecznie się uśmiechając, pewni siebie. To dzieci biegały na łące nad rzekę, do
aniołów podobne. To nagle jakby z wysokości nieba widzimy w tafli jeziora odbijające się planety.
I było tam mnóstwo obrazów i epizodów cudownych, i pejzaży niezwykłej piękności.
I nagle, jakby z mgły, nad jeziorem pojawił się jeden człowiek, a wszystko inne znikło. Człowiek ten stał w środku
jeziora sam i patrzył na nas. Wkrótce podszedł doń jeszcze jeden mężczyzna, potem panna niezwykłej urody, druga, trze-
cia. Potem podeszli do nich dwaj chłopcy – bliźnięta – trzymający się za ręce. Stało mnóstwo ludzi, a wszyscy byli piękni,
wysocy. Na nas spoglądali z dobrym uśmiechem, a od tego spojrzenia przyjemne ciepło rozpływało się po całym ciele.
I w tym momencie usłyszeliśmy głos wnuczki:
– Dziadziusiowie, spójrzcie: to prawnuki wasze rozmyślały o was z ciepłym uśmiechem na ustach. Spójrz, dziadku
Mojżeszu, z brzegu stoi chłopiec bardzo do ciebie podobny, a jego spojrzenie promieniuje twoją duszą.
Kiedy wszystkie hologramy zniknęły, a my pod niezwykłym wrażeniem pozostawaliśmy nadal, Anastazja nagle wy-
powiedziała:
– Jak myślicie, kto może mnie poślubić?
I ojciec mój, nie podejrzewając fortelu, zapytał, jak tego rytuał wymaga:
– Kto tobie, panno, ślubować może?
A ona w odpowiedzi:
– Ja sama ślubuję sobie przed wami, niebem i swoim przeznaczeniem – i nałożyła sobie sama wieniec na głowę.
– A gdzie twój wybranek wieńcem zaślubiony?
– Przygotowuje się do snu. Kiedy czuwa, śpi również. On niczego nie wie o rytuałach. Później, po latach trzeba go
zapytać.
– Anastazjo, ty naruszyłaś prawa – surowo powiedział ojciec. Starożytną naukę wołchwów. W obrzędzie tym dwo-
je ludzi winno uczestniczyć; ludzie ślubować sobie mogą tylko nawzajem – jedno drugiemu. Rytuał zaślubin nie został do-
pełniony.
– Dziaduniu, uwierz, został dopełniony, ja teraz jestem zaślubiona wobec nieba. W obrzędzie winno uczestniczyć
dwoje ludzi. Lecz wszak zawsze na początku pytają jednego, a potem drugiego o to, czy chce wziąć ślub. Mnie zapytano –
odpowiedziała. – A wybranek niech myśli tyle lat, ile trzeba. Nikt nie podał, ile czasu winno upłynąć pomiędzy pytaniami.
Minuta czy dziesięć lat. Lecz nawet jeśli jego odpowiedź będzie odmowna, ja pozostanę zaślubiona wobec siebie. I nie na-
ruszę odwiecznego nakazu.
Ojciec chciał jeszcze coś powiedzieć. Nawet zaczął mówić, lecz w niebie rozległ się grzmot, słowa jego całkiem za-
głuszając. I odwróciwszy się, ojciec odszedł, gdzie oczy poniosą. Czynił tak, kiedy był zdenerwowany. Ledwie nadążałem
za nim i słyszałem, jak mówił bardzo szybko, jakby sam do siebie mówił:
– Śmiała, butna, sprytna, mądra, nie od razu udaje się jej przeciwstawić. Ach, i jeszcze niebo wiecznie potakuje.
I cóż, kobiety mają teraz możliwość same brać ślub i rodzić pełnoprawnie swoje dzieci. Należy się zastanowić i przemyśleć
to, co uczyniła Anastazja, lecz najpierw należy przywrócić wszystko do uprzednich praw bytu. Nie na próżno istniały one
od wieków. Ażeby przywrócić, należy stanowczo się przeciwstawić. Lecz ja nie zdołałem: ona sprytna jest, mądra, a ja...
Jednak i znalazłem, jak zanegować i znieść rytuał.
Ojciec nagle gwałtownie się odwrócił i skierował w stronę jeziora. Kiedy zbliżaliśmy się do jeziora, lecz jeszcze nie
wyszliśmy zza krzewów, ujrzeliśmy nad jeziorem ledwie dostrzegalną, niezwykłą światłość. I gwiazdy odbijały się w tafli
wody. I spadały, niczym gwiezdny wodospad. A nasza wnuczka siedziała sama na powalonej sośnie w swoim ślubnym wień-
cu z kwiatów i, patrząc w stroną ziemianki, gdzie właśnie spałeś, cichutko śpiewała.
Mój ojciec nie wychodził z zarośli, usłyszawszy jej śpiew, a potem powiedział:
– Ona jest zaślubiona – i stuknął laską w ziemię. – Nikt nie jest władny znieść jej ślubu. Pod względem mocy nie
ma on sobie równych, i – dodał po cichu mój ojciec – czy wnuczce naszej ślubu niebo udzieliło, czy ona sama sobie – to

75
jedno i to samo.
– A co śpiewała Anastazja? Jaką pieśń?
– A taką:
"Siebie sama poślubiłam
Więc na wieki jestem twoja
Mój jedyny Ty mężczyzno!
Na naszej błękitnej Ziemi
W życie wcielą się marzenia:
Na świat przyjdą nasze dzieci
Mądry syn i piękna córka
Dużo dobra ludziom dadzą.
Niebo ślubu mi z tobą udzieliło
I na wieki jestem twoja
A wnuki nasze zamieszkają
na pięknej dalekiej planecie".

Ciąg dalszy nastąpi...

76

You might also like