Download as pdf or txt
Download as pdf or txt
You are on page 1of 226

A teraz wyobraźcie sobie proszę, Szanowni Państwo, że wchodzę ja, cała

na biało, w balowej kiecce, jak na jakichś Oscarach, i mówię:


– Korzystając z okazji, chciałam powiedzieć, że tę książkę dedykuję, w
podziękowaniu za ich miłość, przede wszystkim moim synom, mojemu mężowi
i moim bliskim. W tym mojej przyjaciółce, Marcie Banaszek, która namówiła
mnie do pisania, wspierała mnie przez lata i zawsze we mnie wierzyła.
Wstęp

Książka ta jest zbiorem anegdot i przemyśleń z różnych


momentów mojego życia, którego najważniejszą i nieodłączną
częścią jest moja rodzina. Pomyślałam sobie zatem, że dobrze
byłoby Państwu ich przedstawić, żebyście wiedzieli, kto jest kim.
Siara – mój mąż, ojciec moich dzieci, miłość mojego życia.
Facet, który po ciężkiej chorobie i wielogodzinnej operacji, nikomu
się na nic nie skarżąc i nikomu nic nie mówiąc, na drugi dzień po
prostu wstał i poszedł do sklepu po wafelki. Innym razem zszedł
niemal po tym, jak poszarpała go mucha. Miłośnik piwa, motoryzacji
i dłubania w drewnie. Jedyna osoba w naszym domu, która wie,
gdzie w samochodzie jest szpera, ale za cholerę nie wie, gdzie
trzymamy kakao. Typowy niemetroseksualny samiec alfa, który
z kosmetyków to posiada perfum i wzdryga się na widok męskich
rurek. Człowiek nie do złamania, o ogromnym potencjale. Choć
chrapie i pali absolutnie wszystkie żarty.
Don Juan – mój pierworodny. Przezwisko zostało mu nadane,
gdy z premedytacją zaczął wykorzystywać swój urok osobisty do
czerpania korzyści materialnych. Ofiarami jego padały głównie
babcie, sąsiadki i ciotki, które oczarowane niegdysiejszym
bezzębnym uśmiechem i długimi rzęsami okalającymi jego wielkie
błękitne oczy, tańczyły, jak im zagrał, stając się z biegiem czasu
dilerkami czekolady i innych słodkości. Obecnie Don Juan ma około
185 cm wzrostu i za nic nie pozwala do siebie już mówić „Króliczku”
albo nosić się w kocyku. Choć, jako że jest to nastolatek, człowiek
czasem wybrałby celowo do noszenia ten śliski. Codziennie
sprawia, że czuję się jak starsza siostra Beaty Tyszkiewicz. Jego
pasją są książki, muzyka i programy do obróbki graficznej,
a powołaniem – zostać gwiazdą. Jest niezwykle uroczym
chłopakiem. Często żartuje, np. „Mamo, mogę obejrzeć Grę o tron?”
albo „Mogę sobie zrobić maraton grania na x-boxie i nie spać do
rana?”, tudzież mój ulubiony żart: „Mamo, potrzebuję kasy…”. No,
boki zrywać! Przezabawny dzieciak mi się trafił.
Szara Eminencja – jest o dwa lata młodszy od Don Juana i jak
sama ksywa wskazuje, to tak naprawdę on rządzi w naszym domu.
Przez babcię zwany pieszczotliwie „Geniuszem”, przez swoją
wychowawczynię: „Gentle Giant”. Ma ogromny zasób wiedzy, która
sprawia, że w szkole wymiata z łatwością. Odziedziczył w stu
procentach moje poczucie humoru. Za każdym razem gdy zatapia
się w absurdzie albo ironizuje z łatwością, łezka kręci mi się ze
wzruszenia w oku. Pięknie rysuje, lubi grać w nogę, musieliśmy
postawić zasieki, żeby go oderwać od „World of tanks”. Jest
dzieckiem niezwykle dojrzałym, ze stalowym kręgosłupem
moralnym i ogromnymi pokładami empatii. Gdybym miała opisać
jego charakter jedną anegdotką, wybrałabym tę: pojechaliśmy na
wakacje i Siara przechodził kryzys nerwowy, bo uprawiał na swojej
profesjonalnej wędce rybną pedofilię, czyli wyławiał tak małe
sztuki, że zaraz wpuszczał je na powrót do jeziora. Tymczasem
Szara Eminencja, aby ojciec popadł w kompleksy chyba, złapał
przy nim, na kijek, całkiem sporego okonia. No i zaczęły się
propozycje, co zrobić z rybą:
– Zjemy ją z grilla – krzyknął Don Juan. – Pokropimy cytrynką,
posypiemy ziołami, położymy masełko, zawiniemy w folię i sruuu.
– Tak, ale najpierw musimy ją oczyścić i wypatroszyć –
powiedział ich mały kuzyn, Wojtuś. – No wiecie, trzeba jej wyjąć
flaki... dużo flaków... i oczy... i flaki.
Na co Szaremu, który miał wtedy około czterech lat, puściły
nerwy.
– To moja ryba! – krzyknął. – Wypuścimy ją! Ona też chce żyć!
Czy ktoś pomyślał w ogóle o tym, że ona też ma gdzieś dom!
Matkę! Rodzinę! Dzieci!
Stifler – niemal osiem lat młodszy od Szarej Eminencji.
Najbardziej pogodny i wyluzowany gość, jakiego znam, któremu
80% czasu wydaje się, że jest prawdziwym Superbohaterem.
Codziennie rano mam średnio 30 sekund na kapnięcie się, kim jest
danego dnia. Ściągam go z mebli pod sufitem – Spider Man.
Obracam go tak, żeby nie zwisał z łóżka do góry nogami, bo robi się
purpurowy – Batman. Lata z pokrywką od garnka – Kapitan
Ameryka. Lata z tłuczkiem do mięsa – Thor itd. Wulkan pozytywnej
energii. Wiecznie w ruchu. Oddany fan Jurka Owsiaka i książek.
Śmiertelny wróg Venoma, Bizarra, Jokera i brukselki. Kwintesencja
dziecięcej pomysłowości. Uwielbia rysować i budować z Lego.
Szeregowy – prawie cztery lata młodszy od Stiflera, zatem
najmłodszy z Pingwinów (if you know what I mean). Najbardziej
pogodny bobas ze wszystkich bobasów. Szalenie przystojny, choć
obiektywnie rzecz biorąc, póki co: mały, gruby, prawie łysy,
z kilkoma zębami na krzyż i płaskostopiem. Niedawno nauczył się
chodzić. Nie wiem, kiedy nauczył się uciekać. Ma niesamowite
zdolności wokalne. Jest hybrydą Jamesa Hetfielda i Zenka
Martyniuka, co szczególnie boleśnie odczuwamy między drugą
a trzecią w nocy, gdy przebudza się na mleko. Kocha wszystko, co
robi „brum brum”, „pip pip” oraz „miau miau”. Umie też już głaskać
koty bez próby oskalpowania ich, za co każdorazowo domaga się
oklasków. Obecnie jesteśmy na etapie, gdzie wyklaskaliśmy
pewnemu artyście ze trzy kolejne płyty.
Część 1

Nietypowa
Wstęp

Nietypowa, czyli jaka?


Ano taka, co to rano, przy Bobie Marleyu, smaży naleśniki
i śpiewając, nie wkurza się, że piosenkarz raz po raz myli tekst ani
że sąsiedzi co chwilę pukają do drzwi i zaniepokojeni pytają, czy
aby na pewno pogotowia nie trzeba wzywać, bo ktoś tu chyba
jakby w agonii.
Taka, co to nie aspiruje do tytułu „perfekcyjnej pani domu”, bo
chce, by ją pośmiertnie wspominano jako zajebistą babę, a nie tą
z najczystszymi oknami.
Taka, która uwielbia się śmiać i robi to często. Też gdy dochodzi
do ściany. Głównie po to, żeby nie zwariować.
Taka, co mimo ponad trzydziestu kilku lat na karku i posiadania
czwórki dzieci nadal ma ciało młodej laski (i trzyma je w szafie).
Taka, co ma dwa koty i nie zawaha się ich użyć.
Taka, która nie wierzy w żadnego boga, ale wierzy w siebie,
w swoją rodzinę, w przyjaźń, miłość i dobrych ludzi. I wierzy, że
warto być uczciwym. Nie opłaca się, ale warto.
Taka, która powtarza sobie, że „pokorne ciele dwie matki ssie”,
a potem jak ruska czołgistka po bimbrze szczerze gada, co jej leży
na wątrobie.
Taka, która widzi mnóstwo szarości tam, gdzie inni widzą na
ogół czerń lub biel.
Taka, co ma anielską cierpliwość, ale jak ktoś przegnie pałę, to
wkurwiona zmienia się w krzyżówkę tej dziewczynki z Ringa
i smoka z Komodo, a potem pali wioski, pożera dziewice i robi sobie
futro z dalmatyńczyków.
Taka, która nie je bezy widelcem.
Taka, która sporo przeklina. Nie musi, ale w chuj to lubi.
Taka, która zdaje sobie sprawę, że wyżej dupy nie podskoczy,
toteż od lat nie przejmuje się rzeczami, na które nie ma wpływu.
Taka, co przedkłada ludzi ponad rzeczy.
I chce być.
Całą piersią codziennie być, a nie mieć.
Dlaczego nie zostałam modelką Victoria’s Secret

Była bardzo wczesna wiosna, kilka lat temu. Postanowiliśmy


wybrać się na spacer całą, wtedy jeszcze czteroosobową rodziną.
Musiałam też zajść na pocztę, zamienić awizo na, jak to mówią,
„życie w przeciągu”, gdyż ci, którzy do mnie piszą, tego właśnie
oczekiwali. No wiecie…
„W przeciągu 7 dni należy to i tamto, bo jeśli nie, to nic fajnego”.
„W przeciągu 14 dni należy coś tam, bo jak nie, to jeszcze
gorzej”.

I właśnie niedaleko poczty zaczepiła nas ona.


Była młoda, sympatyczna, wzbudzała zaufanie i naprawdę nie
wyglądała jak zło wcielone, którym się później okazała.
Przedstawiła się jako dziennikarka. Dziennikarka „zziębnięta”, gdyż
nieco piździło, jak to w marcu. I dziennikarka „smutna”, której to na
szczęście jesteśmy w stanie pomóc, gdyż ona szuka do swojego
artykułu zdjęcia rodziny, a my tacy ładni i tacy idealni.
W sumie nic nowego nie powiedziała.
Ale coś mi zaczęło i tak śmierdzieć.
Skąd w niej taki altruizm?
Dlaczego chce mi zrobić zdjęcie, aby później ludzie z Victoria’s
Secret nie chcieli mi dać spokoju? Jak ja udźwignę sławę
i pieniądze? Przecież to na pewno ciężkie.
Postanowiłam podzielić się swoimi obawami z mężem, ale jego
już przy mnie nie było.
Pozował 100 metrów dalej, trzymając ręce skrzyżowane na
piersi, zastanawiając się, jak mi później powiedział, jak wpłyną te
zdjęcia na jego życie, gdy już zostaną opublikowane
w „Cosmopolitanie”, w artykule o najseksowniejszych mężczyznach
świata. Czy on aby na pewno da radę odeprzeć te tłumy fanek,
które będą rzucały w niego stringami i specjalnie wpadały pod jego
nowiuteńkiego bentleya, którym niedługo będziemy musieli jeździć
na pocztę, bo chodzić „z buta”, już nie będzie bezpiecznie, przez te
rzesze fanów.
Głupi.
Nie wie, że ci z Victoria’s Secret, jak mnie tylko zobaczą, to od
razu będą wiedzieli, jaki diament im się trafił, i przydzielą mi
ochronę. A ja zażądam wtedy na ochroniarza Vina Diesela.
Nareszcie!
27 lat musiałam czekać, aby dostrzeżono we mnie gwiazdę
światowych wybiegów. Ciekawe, czy to dlatego, że w końcu zadział
trik z chodem i lepszym profilem?
Musicie wiedzieć, że od kiedy wyczytałam, że nasze ciało jest
niesymetryczne i przez to każdy ma swój lepszy i gorszy profil oraz
że seksownym chodem można zwrócić na siebie więcej uwagi –
chodzę z głową zwróconą na prawo i kuleję na obie nogi.
No muszę, prawy to mój lepszy profil i inaczej jakoś swobodne
kręcenie tyłkiem mi nie szło.
Nieważne.
Czas powiedzieć mężowi, żeby nie robił z siebie pajaca, bo to
o mnie tu chodzi.
Trza się zorientować, z której strony wieje, i ustawić się tak, żeby
wiatr nawiewał seksownie kudły na gębę. Wypiąć piersi i pośladki,
czyli trochę wygiąć się tak, jakby się miało lordozę lędźwiową. I
strzelić swój uśmiech #418, ten od fotoreporterów na mieście.
Więc się ustawiłam i strzeliłam.
A oczy pani dziennikarki zrobiły się okrągłe.
Ton niepewny.
– Czy może pani zawołać dzieci do siebie? – wydukała.
– Mogę, oczywiście, że mogę je zawołać – odpowiedziałam
czarująco i walnęłam się ręką w czoło.
Kurwa mać!
Dzieci!
Że też na to nie wpadłam!
Przecież to najładniejsi chłopcy, jakich w ogóle widziałam. I
dziennikarka pewnie też. Jest dopiero początek wiosny, H&M
szykuje pewnie letnią kolekcję i potrzebują dziecięcych modeli.
Co ja pieprzę, H&M to zwykła sieciówka, a pani dziennikarka
taka elegancka, pewnie pracuje co najmniej dla Anne Geddes.
No trudno, będę tłem. Za to ładnym i profesjonalnym. Przecież
ludzie od Victoria’s Secret pewnie też mają dzieci, to tak czy siak
mnie wypatrzą.

Zawołałam dzieci, stanęliśmy przy Siarze, który tym razem stał


lewym bokiem, lewą rękę miał wzniesioną ponad głowę, prawą
wzdłuż ciała, a nogi lekko ugięte. Moim zdaniem była to głupia
pozycja. Jakby się pytał: „Czy tam, daleko, daleko w kosmosie mają
wychodek, bo ja muszę pilnie skorzystać?”. Ale postanowiłam się
nie odzywać, tylko skoncentrować na sobie. Ponownie się
wygięłam i tym razem zrobiłam minę, jakbym sama miała
zatwardzenie, mrużąc przy tym oczy jak przy zapaleniu spojówek,
gdy się patrzy na ostre światło. To taka mina intelektualno-
marzycielska. Niech wiedzą, że mają z urodzoną modelką do
czynienia.
Oczy pani dziennikarki już nie były okrągłe, ale dosłownie
wyszły z orbit.
Wiedziałam, że zrobię na niej wrażenie.
Poprosiła, czy ja z Siarą możemy przez chwilę nie pozować i czy
jedno dziecko może przestać kopać drugie, a to drugie czy może
wyjąć palec z nosa. A że, jak już wspominałam, była miła, wszyscy
zrobiliśmy to, o co nas poprosiła, a ona cyknęła fotkę.
Jedną.
Trochę się zawiodłam, bo myślałam, że będzie cała sesja.
Choć w sumie po co? Profesjonalizm widać przecież po
profesjonaliście od razu.
Podziękowała nam, my jej, spisała nasze imiona i wiek, wszyscy
się do siebie uśmiechnęliśmy i rozeszliśmy się, każdy w swoją
stronę.

Na drugi dzień zadzwoniła do mnie koleżanka, z pytaniem, czy


chcę jej się czymś pochwalić. Od razu wiedziałam, o co chodzi,
więc odpowiedziałam jej, że tak i że siedzimy w domu, bo na
dworze samochody szumią i nie będziemy mogli swobodnie
gadać, jak zadzwonią ci z Victoria’s Secret, „Cosmopolitana” i sama
Anne Geddes w sprawie kontraktów. Po czym w słuchawce
zapanowała cisza. Bardzo mi to było nie na rękę, bo koleżanka
jednak linię blokowała i ci wyżej wymienieni mogli się w tym czasie
nie móc dodzwonić, więc poprosiłam, by nam szybko
pogratulowała i zadzwoniła kiedy indziej, a wtedy już moja osobista
sekretarka umówi ją na krótką rozmowę ze mną, jednak nie
wcześniej niż za pięć lat, bo przypuszczam, że w najbliższym czasie
będę miała bardzo napięty grafik.
Na co moja koleżanka powiedziała mi coś, co mną wstrząsnęło.

Pomijam to, że zdjęcie ukazało się w popularnym tabloidzie.


Pomijam również, że wyszłam tak, że sama siebie nie poznałam.
Pomijam, że pani dziennikarka wsadziła nam w usta słowa,
których żeśmy w życiu nie wypowiedzieli.
Pomijam, że byliśmy w jednym numerze z artykułem: „O fuuu.
Kamel ulizał sobie włosy” oraz „Szok! Rachel Wood nosiła perukę
na łonie”.
Pomijam, że jak się wygoogluje nasze imiona i nazwisko,
pojawiają się nasze twarze z wielkim napisem „Oszuści żerują na
Papieżu”.
Pomijam, że jeden syn miał wówczas ledwo co skończone 7 lat
(a nie 9), a drugi miał 5 (a nie 7).
Ale jak, no kurwa jak, ta pseudodziennikarka miała sumienie
mnie postarzyć o dwa lata, a Siarę o rok odmłodzić?!
Czy ona zdaje sobie sprawę, że złamała mi karierę?!
I że przez nią ci z Victoria’s Secret nigdy nie zadzwonili…
Ćma

W moim domu czwarty dzień nie ma ciepłej wody z powodu


„prac remontowych. Za niedogodności przepraszamy”.
I niby człowiek wie, że to nie wina piszącego komunikat,
a jednak nieodmiennie wymyśla nowe miejsca, gdzie owe
„przepraszamy” może sobie wsadzić.
Mam jedynie nadzieję, że dobrym aspektem tej całej sytuacji
będzie poprawa jakości wody. Bo tu, gdzie obecnie mieszkam, jak
się człowiek zagapi i umyje czasem tym, co leci z kranu, to nie
trzeba później jechać na egzotyczne wakacje, aby uzyskać efekt
ładnej opalenizny.

W każdym razie rzecz się dzieje koło 1 w nocy.


Akurat brałam prysznic.
W misce.
Gdy nagle usłyszałam coś, jakby kormoran wleciał mi do chaty.
Nie wiem dlaczego akurat z kormoranem mi się skojarzyło. Według
sennika możliwe, że odwiedzi mnie ktoś dawno niewidziany. Ale nie
spałam wtedy, więc nie wiem też, czy skojarzenie się liczy.
Możliwe, że po prostu miałam lekkie dzieciństwo, ale ciężkie
zabawki, dlatego niezbadane są ścieżki mojego umysłu i jego
skojarzeń.
Tak czy inaczej, łopot skrzydeł obijających się o ściany
usłyszałam.

Wyszłam więc z trudem z miski. Z trudem ze względu na


niedopasowanie naszych średnic. I zaczęłam nasłuchiwać.
Dźwięk dobiegał z kuchni, która graniczy z łazienką, był wyraźny
i byłam już pewna, że to nie kwestia tego, że w Lidlu kupiłam likier
zmieszany z whisky.
Jak każda racjonalnie myśląca osoba... oraz ta, która
w dzieciństwie została obciążona przez matkę dostępem do
prenumeraty „Detektywa” i namiętnym oglądaniem „997”, wzięłam
w jedną rękę spray do kurzu, w drugą to, co ma najdłuższy zasięg
i czym w razie czego napastnika można uderzyć – tak, szczotkę do
WC wzięłam, no i powoli i cicho uchyliłam drzwi. Zrobiłam to
dokładnie w tym samym momencie, gdy moje dwa prywatne
tygrysy, koty moje ukochane, przyszły mi widać z odsieczą i mimo
że wybudzone w środku nocy (zgadza się, one w nocy też śpią, aby
miały siłę spać w dzień) rzuciły się sprężyście i giętko, zaiwaniając
tymi swoimi krótkimi łapkami, by migiem rozszarpać przeciwnika
i obronić swe domostwo.
Wychyliłam głowę bardziej, wiedziona ciekawością, kogo
rozszarpią, i wtedy ją zauważyłam.
To była ćma.
Miała, bez kitu, z metr rozpiętości skrzydeł.
I faktycznie wyglądała prawie jak kormoran.
Choć była większa. Znacznie większa. I bardziej włochata. I takie
małe, świdrujące oczka miała. I sadystyczny uśmieszek.
I w ogóle wyglądała na niezrównoważoną psychicznie.
Być może ja z tym lakierem i szczotką do WC także, ale nie
będziemy o tym rozmawiać.

Myślę też, że aby wyjść z honorem, w tym miejscu należy


wyjaśnić, że ja się motylowatych tak w ogóle to nie boję. Ja się
nawet z nimi trochę utożsamiam. Na przykład uwielbiam w jesienny
wieczór otulić się w koc, zrobić sobie z niego taki kokon i leżeć
z książką (czytać, a nie tylko z nią leżeć, dla jasności). Albo oglądać
sobie jakiś dobry film. Jeszcze miło, jak za oknem deszcz rytmicznie
stuka o szybę. Lub jest burza. Lub wieje. Lub wystarczy
świadomość, że inni, których nie lubię, w tym czasie pracują. Wtedy
to normalnie mogłabym tak leżeć do wiosny.
A na wiosnę – fruuu, rozwinąć skrzydła na dworze już jako
piękny motyl.
Nieee, żartuję.
Na wiosnę, po tym braku ruchu, wypełzam zazwyczaj nadal jako
larwa. Ale nie w tym rzecz.

Wracając do tamtej felernej nocy – po tym jak zobaczyłam moje


koty pędzące do kuchni, ją, moje koty spierdalające z kuchni i ją
lecącą za kotami, postanowiłam zamknąć się w łazience, która stała
się moją bazą. Postanowiłam również przemyśleć sprawę i ocenić
swoje szanse na przeżycie, zakładając od razu, że nie jestem tą
głupią blond laską z horrorów, która zamiast uciekać przed
mordercą w tłum, zawsze biegnie w jakiś zaułek.
Ale przede wszystkim postanowiłam przez drzwi wyzwać te
moje zasrane sierściuchy, bo naprawdę kto to widział, żeby z ćmą
sobie nie poradzić?! Byłam tak wściekła, że zaplanowałam dać im
nauczkę, ale później sobie pomyślałam, że nie warto. W końcu
każdy zna stare porzekadło, że jaki kot, takie schabowe.
Po około trzydziestu minutach zrozumiałam, że czas działać, bo
ileż można szczękać zębami, siedząc w misce. Szkliwo se obłupię.
A teraz jak idzie jesień, a za nią sezon grypowy, w którym boimy się
z dentystą siebie nawzajem.
Założyłam więc ręcznik na głowę, nie to żebym mokre włosy
miała. Miałam jedynie wizję jak „toto” wplątuje mi się w kudły, ja
wrzeszczę, puszczając finalnie pawia i padam na ziemię zemdlona.
Tak więc pro forma nałożyłam ten ręcznik. Wyszłam ostrożnie (acz
dzielnie, oczywiście) z łazienki i wtedy padł na mnie blady strach.
Choć nie. Wolę: i wtedy strach mnie przeleciał.
Wiecie, jakie jest gorsze uczucie od zobaczenia we własnym
domu wstrętnej, gigantycznej, owłosionej ćmy?
Stracenie jej z pola widzenia.
Zaczęłam więc, nerwowo się rozglądając, poruszać się tuż przy
ścianie, otwierając po drodze na oścież wszystkie okna
i wymachując ponad głową rzeczoną szczotką.
Dalej proszę, aby wrażliwi przeszli do ostatniego akapitu, bo...
...w końcu namierzyłam ćmę. Siedziała tuż przy Psocie. Czujny
kot oczywiście spał. Zamachnęłam się szczotką, aby poderwać ją
do lotu, cały czas mając nadzieję, że dobrowolnie wyleci, jak
wleciała. Wtedy ta menda postanowiła się o mnie otrzeć. Ja
postanowiłam, zgodnie z wcześniejszymi przewidywaniami, puścić
pawia. A jak wyszłam z łazienki, zobaczyłam, jak Rychu trzyma ją
w pysku, a biedaczka się szamoce.
Dwie rundy po mieszkaniu później obojgu nam siadła kondycja
i poszliśmy się napić. Ja z gwinta, Rychu z miski. Siłą rzeczy
wypuścił ćmę z pyska i wtedy jednym niemal zwinnym ruchem
postanowiłam wziąć ją na gazetę i puścić wolno.
Błąd.
Duży błąd.
Czegoś, co ma ze dwa metry (nie metr, dwa metry co najmniej –
z bliska się przyjrzałam lepiej) nie bierze się ot tak, na gazetę.
Zwłaszcza jak to żyje i się rusza. I finalnie wlatuje ci na rękę. Wtedy,
jak wiadomo, każda spanikowana kobieta zaczyna głośno krzyczeć,
machać ową ręką, a gdy bydlę sfruwa, bierze kota i po prostu nim
w ćmę rzuca, mając ostatnią nadzieję, że kot pożre pieprzoną ćmę
w locie.
Swoją drogą dobrze, że się Rychu zatrzymał z metr od okna, bo
nie wiem, czy moje dzieci by później zrozumiały, co to jest działanie
w afekcie.

Ostatecznie po krwawych scenach walki około 3.30 leżałam


w łóżku, a ćmy nie było.
Był natomiast zaduch. I prawdopodobnie jestem chyba jedyną
osobą, która jest szczęśliwa, że w lipcu się ochłodziło, bo w końcu
można spać normalnie przy zamkniętych oknach.
Plany na przyszłość

Państwo wyłapaliście ten moment, jak zaczęliście się zamieniać


w swoją mamę/babcię/tatę czy tam dziadka? Ja wyłapałam,
niestety...
Jakiś czas temu poszłam po Szarą Eminencję do szkoły.
Podszedł do mnie z kolegą. Chwilę z nimi pogadałam i nie wiem,
jak to się stało, normalnie poza moją świadomością, mnie się
wyrwało do tego chłopca:
– Jaki z ciebie kulturalny młody człowiek!
Stoję, michę cieszę i z pięć minut mi zajęło, zanim zajarzyłam,
czemu dzieci, przerażone, tak dziwnie na mnie patrzą.
Postanowiłam się ratować jakimś „wporzo ziomkiem”, ale
oczywiście już było za późno.
Krystepanie, „kulturalny młody człowiek”, tak mówiła moja
babcia do moich znajomych, jak umieli kłamać i się dobrze
maskowali!
Jeszcze tego samego dnia wieczorem zdałam sobie sprawę po
raz kolejny, że pewne czasy dokumentnie minęły, że tera to ja,
stojąc pod tym prysznicem, i składnik dawnej zaprawy murarskiej,
mamy jedną nazwę – wapno gaszone.
Jak smażę naleśniki, to cierpię. Nas w rodzinie jest dużo, lubimy
naleśniki, trzeba się sporo nastać przy tej patelni.
Jak cierpię, to se śpiewam, żeby inni też cierpieli. No bo co ja
będę cierpieć w samotności?! I tak już drugi raz przy refrenie
byłam, jak do mnie doszło, co se nucę:

Nie liczę godzin i lat


To życie mija nie ja
Bliżej gwiazd, bliżej dna
Jestem wciąż taki sam
Taki sam

Matko Bobrza, co to, kufa, w ogóle było?!


A najgorsze jest, że wiem!
To był Andrzej Rybiński.
Rybiński, jak miał to nagrać, to przecież jechał do studia na
dinozaurze!
Od mamy kiedyś onuce dostałam. To nie są po prostu wełniane
skarpety. To są onuce-antygwałty. Przyjęłam grzecznościowo i se
w szafie leżały, bo przecież takiego ohydztwa nie ubiorę. „W moim
wieku nie nosi się onuc-antygwałtów” – pomyślałam. One są
paskudne, aseksualne, babcine!
A jakie są, kurna, ciepłe!
No cudownie mi nóżki grzeją! Bo ja mam słabe krążenie, zdaje
się.
I tak stojąc pewnego dnia w tych onucach, postanowiłam do
kuzyna zadzwonić, coby jakieś ustalenia na starość poczynić, bo
wiecie Państwo, jak to jest – jednego dnia człowiek sobie spokojnie
tańczy na stole, a drugiego stoi w antygwałtach i czekając na
sygnał, parzy se miętę. Swoją drogą, herbatka miętowa już zawsze
będzie mi się kojarzyła z moją babcią DiCaprio. Parzono mi ją na
chorobę lokomocyjną, którą mam od małego. Zawsze powtarzam,
że mnie by się nie opłacało porwać. Bliscy okupu nie zapłacą,
a samochód zarzygam. Dawniej, gdy do babci z Gdańska do
Elbląga żeśmy jeździli, to się rodzice musieli co sto metrów
zatrzymywać. Ojciec się wkurwiał, że każdy rowerzysta nas
wyprzedza, a i tak pomiędzy tymi dystansami jechałam z głową
w oknie, jak Hannibal Lecter. Z tym że zamiast tych krat to na ryju
miałam reklamówkę. No w każdym razie po piciu ziołowych
herbatek to dalej jest już tylko oglądanie Plebanii, a potem to się
umiera. Wiadomo.
Jak się dodzwoniłam, to żeśmy z kuzynem ustalili, że se
w przyszłości, gdy już nie będziemy mieć sił, żeby syry umyć
w umywalce, w takiej komunie zamieszkamy. Weźmiemy swoich
ziomków i zbudujemy gdzieś za miastem osadę. I będziemy sobie
wszyscy nawzajem pomagać, jak zaniemożemy.
No coś na zasadzie – ja tobie rękę z kielonem przytrzymam, jak
się jaki parkinson trafi.
Ja ci maryśkę podleję, jak pojedziesz na tydzień do dzieci.
Ja ci cycki na plecy pomogę zarzucić, żebyś się nie potknęła
i nie złamała biodra.
Ty mi zamówisz młodych striptizerów, żeby mnie nasmarowali
wódką, jak mnie będzie łupać w krzyżu. Itd.
A jak się komu zemrze, to zjaramy jak wikinga i na prochach
posadzimy drzewo, żeby potomkowie mogli kiedyś tam jaki mebel
z niego wystrugać. Taki, co to by się z daną osobą kojarzył. Na
pamiątkę.
– Zobacz, jakie to by zajebiste było – mówi kuzyn. – Ileś tam
pokoleń dalej, narada rodzinna, ktoś woła: „Przyprowadźcie
prababkę” i dzieci wnoszą taki wielki dębowy fotel. Możesz sobie to
wyobrazić?
No rejczel, że mogę.
Ileś tam pokoleń dalej, impreza rodzinna i nagle któryś z moich
potomków mówi:
– Nietypowe prawnuki, przyprowadźcie Nietypową prababcię.
Po czym dziatki wtaczają taki wyjebisty dębowy barek.
Normalnie, kuźwa, nie mogę się doczekać.
ZUS i burol z kolejki

Powiedzcie mi, jak ja mam się wyciszyć, jak ja mam skołatane


nerwy ukoić, gdy do mnie w zeszłym tygodniu ZUS napisał?!
Na komisję mnie wezwali, coby sprawdzić zasadność L4, na
którym przebywam od kilku tygodni. Tak przynajmniej było w tym
wezwaniu napisane, ale że głupia nie jestem, to znam prawdę.
Autograf chcieli, tylko wstydzili się poprosić.
Wymyślili sobie zatem, że mam się stawić na 7:30, a że miałam
w perspektywie przejechanie niemal 40 km w jedną stronę
komunikacją miejską, zadzwoniłam do nich i zgodnie z prawdą
rzekłam:
– Chciałabym prosić o wyznaczenie innej godziny, bo o tej to nie
mam z kim dzieci zostawić. Najmłodszy syn ma 15 miesięcy, a ja
mam do przemierzenia trochę kilometrów, więc chwilę mnie nie
będzie. Głupio by tak było dzieciakowi kazać się samemu pobawić,
bo mamusia musi na chwilę wyskoczyć i...
W telefonie zaległa głucha cisza, po chwili odezwał się, jak to
w ZUS-ie, nienawistny głos:
– Ale pani ma zwolnienie na siebie, nie na opiekę nad dzieckiem,
więc powinna być pani w każdej chwili do naszej dyspozycji.
Na co odezwałam się ja, najmilej jak umiałam, w ogóle nie
kurwując w duchu:
– Powinno to nie być wojen na świecie, głodu, wszelkich chorób
i biedy. Przełoży mi pani tę godzinę czy nie?
I tak 3 listopada, jak już wspominałam wcześniej, miałam stawić
się „między 10 a 11” w siedzibie zła i rozpusty. Znaczy u orzecznika
ZUS.

No cóż, drogi nie będę Wam opisywać, bo było jak to w SKM-ce


z rana– tłoczno i śmierdziało. Ale gwoli sprawiedliwości dodam, że
było też ciepło i były wolne miejsca, więc ostatecznie udało mi się
całkiem nierozważnie przyciąć komara.
Nierozważnie, bo mama zawsze ostrzegała, żeby nie sypiać
w pociągach. Obrobią, porwą, dziecko podrzucą, wiecie, jak bywa.
Na szczęście jestem bogata jedynie duchowo, tak że nie bardzo
jest mnie z czego obrobić. Porwania też się nie boję, bo mam
chorobę lokomocyjną. Porwałby mnie taki i co by zrobił? No na
pewno nigdzie nie wywiózł, bo zarzygałabym mu cały bagażnik.
Dzieci, z taką ilością, to raczej ja mogę podrzucać. Toteż, jak
sami widzicie, mało co mi zagraża. Może dlatego jedyną zmianę po
przebudzeniu odczułam po chwili w swoim wyglądzie. Otóż
zasypiałam, mając kitkę, obudziłam się w warkoczu.

Tak czy siak, chwilę później razem z sympatycznym młodym


człowiekiem szukałam jakiejś wścibskiej baby.

Początkowo nic nie zapowiadało afery.


Siadłam sobie w przedziale, otworzyłam „Angorę”, bo to był
poniedziałek i zaczęłam czytać o tym, że szef wrocławskich kiboli
stanął przed sądem za miłość do Adolfa Hitlera. Aż nagle doszło do
mnie:
– Ja pierdolę, mówię ci, zajebista dupa.
Wróciłam do tekstu i czytam dalej, że Roman Z. nie był
zadowolony z takiego obrotu sprawy, gdyż uważał, że pani
prokurator nie przeczytała lub nie zrozumiała jego książki.
– W SKM-ce, wysiadam przy AWF-ie, możemy wieczorem na
piwo wyskoczyć.
Gdy dotarło do mnie, że ktoś mój mir SKM-kowy zakłóca,
podniosłam me piękne oczęta, którym w jednej chwili ukazał się
burol rasowy w całej krasie, z komórką przy uchu. Przez dobre trzy
minuty próbowałam zabić go wzrokiem na osiemnaście różnych
sposobów, później tylko sparaliżować, a gdy nawet nie udało mi się
odebrać mu mowy, westchnęłam ciężko, złożyłam gazetę, bo i tak
czytać już nie mogłam i zaczęłam się przysłuchiwać uważnie.
– Dzwoniłem do Jacka, ale nie odbiera – powiedział burol.
– Może był zajęty, nie zniechęcaj się, spróbuj raz jeszcze –
odparłam.
Burol rozejrzał się nerwowo. Chyba coś zgubił.
– Nie wiem, ale chyba ma jakąś babę – powiedział do słuchawki.
– Fajna jakaś? Ładna? A mądra? – spytałam.
Burol zrobił najpierw okrągłe oczy, a później znowu nerwowo
się rozejrzał. To chyba taki tik.
– W piątek nie mogę. Idziemy z Mańkiem do Kuby na
parapetówę.
– Ooo, to fajnie. Co mu kupicie na nową chatę?– spytałam
grzecznie, gdy tymczasem burolowi oczy mało nie wyszły z orbit,
po czym już naprawdę bardzo głośno rzekł do słuchawki:
– Poczekaj, stary, muszę się przesiąść, bo jakaś wścibska baba
mnie tu podsłuchuje.
Wtedy z kolei ja się rozejrzałam, bo też chciałam wiedzieć, która
to taka menda, a gdy gość już wyszedł z przedziału, ponownie
rozłożyłam „Angorę” i zaczęłam spokojnie czytać, w uznaniu
i chwale wśród reszty cichych i jakże miłych współpasażerów.

Co było dalej? Kto oglądał 12 prac Asterixa, ten wie.


Miałam się stawić w pokoju x, gdzie zastałam karteczkę, że
w dniu dzisiejszym lekarz orzecznik przyjmuje w pokoju y.
W pokoju y, jak i na całym korytarzu, ni chuja żywej duszy.
Wszystko zamknięte na cztery spusty i za wysoko, aby wbijać się
do gabinetu po rynnie.
Poszłam więc do informacji, gdzie czekało już na moje oko
z 200 osób spod pokoju x i drugie tyle spod pokoju y. Zanim
zdążyłam osobiście się czegoś dowiedzieć, podsłuchałam, że po
pierwsze – lekarz orzecznik czeka na nas w pokoju xyz, który to
znajduje się na zupełnie innym piętrze, a po drugie – po kilka osób
zapisanych zostało na tę samą godzinę.
Wtedy zrozumiałam, po co, tak naprawdę, mnie wezwano. Otóż
jak byłam ostatnim razem w ZUS-ie, powiedziałam im, że
większego burdelu już być tam nie może i oni za punkt honoru
postawili sobie udowodnić mi, że się mylę.

Następnie rozpoczęła się paraolimpiada do pokoju xyz, jakby


tam co najmniej uzdrawiali.
Choć słyszałam niejednokrotnie, że tamtejsi orzecznicy to
akurat w tym względzie mają niesamowite zdolności i niejednego
chorego ponoć z marszu faktycznie uzdrowili, jak nie przymierzając
Kaszpirowski czy tam inny Bashobora.

Nawet legendy krążą, że w jednym z gabinetów przyjmuje sam


doktor House.
Nie żeby gość był przystojny i piekielnie inteligentny. To ponoć
po prostu wysoki cham, z trzydniowym zarostem, nałogami, który
po złamaniu nogi długo kulał.
W każdym razie wyprzedziłam tych na wózkach i o kulach,
niewidomym wcisnęłam zły przycisk w windzie, niesłyszącym
wskazałam drogę w przeciwnym kierunku i poleciałam ustawić się
pod odpowiedni pokój.
I warto było odrobinę oszukiwać, bo dzięki temu weszłam do
niego już dwie godziny później.
Na szczęście, wbrew zapowiedziom wszystkich znanych mi
osób, lekarz okazała się całkiem sympatyczną babką. Najpierw
porozmawiałyśmy sobie o zasadności wzywania mnie do niej.
Objaśniła mi, że dużo osób kombinuje ze zwolnieniami, które
według niej są często zbyt łatwo dostępne. Na co wymsknęło mi
się nieopatrznie: „Taa. Narkotyki łatwiej dostać”, czego
pożałowałam w tej samej chwili, dokładnie wtedy, jak kupiłam
przez ebay bluzkę i wymsknęło mi się na poczcie: „A pisała, że jest
nieużywana, lambadziara jedna”, po czym w obu przypadkach
zaległa taka głucha cisza. Jednak od razu szybko dodałam, że „nie,
nie mam problemu z narkotykami”. Koniec końców zwolnienie
uznane zostało za zasadne.
Sąsiad menda

Każdy, a przynajmniej każdy, kogo znam, miał na podwórku


jakiegoś sąsiada mendę. W moim przypadku, w czasach gdy
jedynym fast foodem, jaki znałam, był chleb z cukrem, była to
sąsiadka konkretnie. Mówiliśmy na nią Deksiowa, bo miała psa
Dextera i jak nietrudno się domyślić, była wielką fanką Dynastii.
Ogólnie to zacna kobieta była, tylko jakoś nie lubiła dzieci.
Upierdliwość pani Deksiowej polegała na tym, że od rana do
wieczora darła na nas paszczę i przeszkadzało jej dosłownie
wszystko, włącznie z tym, że zabraniała nam grać w badmintona
(taka gra towarzyska. Tak, pewnie jest dostępna w wersji na tablet –
sorry, młodszemu pokoleniu wyjaśniam), bo lotka jej latała na
wysokości okien i nie dość, że wkurzała, to jeszcze hałasowała
nieznośnie. No rozumiecie, jeśli kobiecie przeszkadzał hałas
odbijanej lotki, to domyślacie się, co też się działo, gdy bawiliśmy
się w zbijaka albo darliśmy ryja „pobiteee garyyy”.

Mieszkam w samym centrum dużego miasta. Komu się takie


centrum z zabytkami, sklepami, restauracjami czy innymi
przybytkami uciech duchowych, kulturalnych czy tam cielesnych
kojarzy, znaczy, że nigdy tak naprawdę w dużym mieście nie
mieszkał. Bowiem, pomijając zabytki wszelakie, sklepy, restauracje
itd., centrum dużego miasta to przede wszystkim wszelkiej maści
patologia.
Na przykład mój osobisty sąsiad zapukał do mnie wczoraj
z pytaniem, czy to w całym bloku, czy to tylko w jego mieszkaniu
skończyła się wódka. I w jego przypadku doprawdy nie sądzę, aby
to był suchar.
O mojej dzielnicy mówi się, że tu zamykając okno, niemal
zawsze przycina się komuś palce. Że u nas wiecznie panuje jesień.
Co człowiek wyjdzie po zmroku na ulicę, to może dostać z liścia. A
zostać pijaczką, narkomanką czy zwykłą bladzią jest niezwykle
łatwo. Zazwyczaj wystarczy się nie ukłonić Zorganizowanej
Blokowej Grupie Plotkarskiej.
W mojej dzielnicy pije się po polsku, pije się do końca.
Zapomogi, życia albo przynajmniej przytomności.
Obdrapane klatki starych kamienic, żwirowe podwórka z jedyną
osiedlową atrakcją – trzepakiem, znajome sinofioletowe twarze
mijane w drodze do najbliższego sklepu to codzienność.

Niespecjalnie zdziwił mnie więc okrzyk Don Juana, gdy


wracałam ze Stiflerem ze spaceru i przechodziłam przez podwórko:
– Mamo, mamo, policja przyjechała.
Nic nowego. Zdziwiła mnie za to dalsza część wypowiedzi.
– Do pana Malinowskiego. Mama Jasia wezwała.
I tu wracamy do kwestii sąsiada mendy. Pana Malinowskiego,
w moim przypadku.
Otóż pan Malinowski to człowiek sędziwy wiekiem. Jest to
mężczyzna, na którego widok nawet czarne koty spluwają przez
lewe ramię. A ja, za każdym razem gdy się odezwie, myślę sobie, że
jednak muszą być jakieś niedomówienia w tej sprawie
z Czarnobylem.
Jest zarządcą swojego budynku. Od kiedy go poznałam,
głęboko współczuję pozostałym lokatorom.
Dzień pana Malinowskiego i jego (rzekłabym lepszej połówki,
ale po co tak kłamać) małżonki polega na zmianie dyżurów przy
oknie i opierniczaniu dzieci. Za to, że robiąc fikołki na trzepaku,
brudzą go butami. Za to, że krzyczą, bawiąc się w berka. Za to, że za
głośno rozmawiają. Za to, że są i jeszcze ośmielają się oddychać. Za
głośno, rzecz jasna.
My, rodzice, tolerowaliśmy te pohukiwania starego puchacza, ile
się dało. A nawet wręcz czuliśmy, że nasze dzieci są przy nim
bezpieczne, bowiem nic nie umknęło uwadze pana Malinowskiego.
W końcu to taki typ, który żąda absolutnej ciszy od 18, bo idzie
spać, ale na drugi dzień doskonale wie, która panna niemoralnie się
prowadzi, bo wracała z nowym kawalerem nad ranem. No wiecie,
taki osiedlowy monitoring.
Mieliśmy więc darmową niańkę. Surową wprawdzie, ale zawsze.
Jednak przyszedł czas, gdy stwierdziliśmy jednomyślnie, że trzeba
pana Malinowskiego zwolnić, bo metody ma iście
niepedagogiczne.
Przełknęliśmy jakoś, gdy straszył nasze dzieci pasem. Dzieci też
przełknęły najwyraźniej, bo sama byłam świadkiem, jak Don Juan
pytał, jaki ma kolor tego pasa i ile na nim belek, bo on też ćwiczy.
Przełknęliśmy, gdy prorokował na całą ulicę, że nasze dzieci
skończą jako degeneraci. Dzieci też przełknęły widać, bo
słyszałam, jak tym razem Szary powiedział, że on też tak czuje, że
ten zbijak to demoralizująca zabawa i najgorsze to będzie, jak się
stoczą, a później przez cały dzień będą stali w oknie, bez żadnego
innego hobby.
Nie mówiłam nic, jak zastałam Don Juana wpatrzonego w okno
sąsiada z wyszczerzonymi zębami, a Szarego naprężającego
mięśnie, zastygłych w jednej pozie, gdy na moje pytanie, co robią,
odpowiedzieli, że pozują, bo pan Malinowski robi im zdjęcia.
Ale mama Jasia pękła, jak sąsiad zaczął straszyć dzieci policją
(od razu mówię, że moi i to tolerowali, a nawet zaproponowali, aby
od razu zadzwonił po GROM i powiedział: „proszę przybyć jak
najszybciej, na moim podwórku są jakieś DZIECI! Te małe potwory
grają w kapsle!!!”). Rozumiem mamę Jasia, bo Jasiek jest
najmłodszy z dzieciaków i trochę do luftu byłoby, aby sobie
instytucję policji kojarzył z czymś, co ściga i strzela do dzieciaków,
które się najzwyczajniej w świecie bawią.
Tak więc wracałam spokojnie ze spaceru, gdy usłyszałam od
Don Juana o tej policji i jakąś sekundę zajęło mi zmienienie trasy,
aby wtrącić swoje trzy grosze.
Gdy podeszłam, jeden z policjantów właśnie wychodził z klatki
i zwrócił się do drugiego:
–Dzielnicowy już idzie, przede mną nie chce się nawet
wylegitymować.

Zastrzygłam uszami na słowo dzielnicowy, mama Jasia też


zastrzygła i zaczęłyśmy się nawzajem sobie przyglądać,
przygotowując się do rozmowy z dzielnicowym, mówiąc takie tam
frazesy w stylu: „Popraw grzywkę” albo: „Pod lewym okiem jesteś
trochę rozmazana”, albo: „Nie, rozpuść włosy, tak jest
zdecydowanie lepiej”.
No cóż, mój dzielnicowy nazywa się RoboCop Clooney.
Gdybyście go widziały, zrozumiałybyście tę reakcję.
W tym miejscu należy też wspomnieć, że moja chęć zrobienia
na dzielnicowym dobrego wrażenia jest całkowicie uzasadniona, bo
staram się zatrzeć to pierwsze, gdy się poznaliśmy.
A było to tak: szłam sobie na spacer ze Stiflerem i jak każda
normalna baba, gdy nie ma witryn sklepowych, przeglądałam się
w szybach zaparkowanych na chodniku samochodów. No i właśnie
tak dostrzegłam, że mam beznadziejne dżinsy, bo zamiast
uwypuklać tyłek i spłaszczać brzuch, robią dokładnie odwrotnie.
No i są za nisko na biodrach.
Wyobraziłam sobie, jak siadam na placu zabaw, po czym ludzie
zaczynają krzyczeć i zasłaniają swoim dzieciom oczy, wzywając
drugą ręką policję. I natychmiast postanowiłam je podciągnąć. Z
tym że wiecie, jak to jest z obcisłymi dżinsami. To nie dresy. Nie
podciąga się ich ot tak, jedną ręką. Dlatego zatrzymałam się przed
jednym z samochodów z przyciemnianymi szybami i zaczęłam się
szarpać. Ostatecznie podciągnęłam je sobie na tyle wysoko, że
szlufki miałam pod pachami i wyglądałam jak Obelix, co mnie
z kolei rozśmieszyło i zaczęłam przykładać sobie włosy pod nos,
imitując wąsy i takim dziwnym tonem mówić do Stiflera:
– No chodź tu, mój Idefixie, pójdziemy sobie zapolować na
jakiegoś dzika...
W każdym razie jego to też rozśmieszyło, a ja postanowiłam
dodać do tego takie: kuci, kuci, kizi mizi, a bubu bubu buuuu,
a dawaj nochalka, buziaczki misiaczki, gzi gzi gzi iiiiiii, kto jest
mamusi kochanym glutkiem??
No wiecie, tak sobie do niego gadałam, z tymi wąsami pod
nosem, jak każda matka do każdego dziecka, gdy są sami. I przed
depilacją woskiem.
Chwilę później szyba w samochodzie zjechała w dół, a ja,
w ciężkim szoku, zobaczyłam, że w środku siedzi George Clooney,
tyle że postury RoboCopa. Jak na damę przystało, opuściłam więc
wąsy, uniosłam głowę do góry, po czym spierdoliłam w stylu
Korzeniowskiego.
Znaczy się kręcąc tyłkiem, a co!
Za najbliższym rogiem zrobiłam tak zwany facepalm
i postanowiłam nigdy więcej nie wracać do tych wspomnień.
Do czasu aż zobaczyłam go tydzień później. W mundurze. A
mama Jasia, poprawiając koczek, uświadomiła mnie, że „ooo, a to
nasz dzielnicowy”.
Tak więc sobie razem czekałyśmy. Ja wciągałam brzuch
i robiłam dziubek, aby podkreślić kości policzkowe, a ona siedziała
na krawężniku, wyciągając obie nogi na bok, aby wydawały się
dłuższe. I w końcu się pojawił, a w tle za nim, naprawdę nie mam
pojęcia skąd, pojawiła się piosenka Marvina Gaye’a Let’s get it on:

I’ve been really tryin baby


Tryin to hold back this feeling for so long
And if you feel like I feel baby
Come on, oh come on, ooh…

Podszedł i powiedział:
– Wyglądasz pięknie. Jaka szkoda, że jesteś mężatką...
Choć możliwe też, że spytał ,o co chodzi, i poprosił nas
o dowód.
Zdziwiłam się, że tak od razu rozpoznał, że jestem pełnoletnia,
ale dałam.
Dowód.
Dalej to postanowił iść porozmawiać z panem Malinowskim,
a jeden z policjantów zagaił do nas i nadal nie wiem, czy z czystej
złośliwości, czy żeby czas nam się nie dłużył:
– Tak na panią patrzę i stwierdzam, że jest pani podobna do
mojej mamy. Chyba jesteście nawet w jednym wieku – powiedział
z szerokim uśmiechem.
Uśmiechnęłam się więc równie szeroko i odparłam:
– Pan też mi się wydaje znajomy. Skąd ja pana znam, no skąd ja
pana znam?? Wiem! To nie pańskie zdjęcie było w gazecie podczas
wręczania nagrody dla najlepszego policjanta w tym rejonie?
– A możliwe – odrzekł, mrugając do kolegi.
– No tak myślałam. Z tego co pamiętam, coś tam pisali, że to
pan wystawił najwięcej mandatów za łyse opony kierowcom walca,
prawda? – zarzuciłam sucharem, cały czas się uśmiechając
oczywiście.
– Pani synowie mają nietypowe imiona. To kwestia gustu czy
poczucia humoru? – zapytał, aby zmienić temat.
– Chciałam ich nazwać Jehowa, aby móc robić sobie jaja z ich
świadków na ślubie, ale ostatecznie zrezygnowałam z pomysłu. A
co z naszym listonoszem? – Tym razem ja zmieniłam temat. – Czy
to prawda, że wczoraj wieczorem został bezlitośnie spałowany
przez tutejszy patrol? Ponoć do zdarzenia doszło, gdy jeden
z policjantów kichnął, listonosz się przestraszył i odruchowo
krzyknął „dobry piesek”. – „Suchar” to w końcu moje drugie imię.
– Nie, to tylko pogłoski. Jak i to, że opanowaliśmy demonstrację
właścicieli chińskich restauracji, przychodząc ze swoimi
pałeczkami. – Widać jego też. – Coś dzielnicowy długo nie wraca –
znowu popłynął w innym kierunku.
– Może nie żyje – rzekłam niepewnie.
– A gdzie tam! Sprawdziłem przez radio, pan Malinowski, mimo
że rocznik trzydziesty drugi, całkiem dobrze się trzyma – odparł.
– Miałam na myśli dzielnicowego – sprecyzowałam.
No i wywołałam wilka z lasu, a raczej dzielnicowego z klatki.
Wyszedł, a w tle za nim, nie wiadomo skąd, pojawiła się muzyka:

I’ve been really tryin baby


Tryin to hold back this feeling for so long
And if you feel like I feel baby
Come on, oh come on, ooh…

– Jesteś naprawdę wspaniała – rzekł głosem Vina Diesela.


albo:
– Załatwione. Pan Malinowski obiecał więcej nie straszyć i nie
nagabywać dzieci.
Po czym pożegnał się, my podziękowałyśmy, odpowiednio
robiąc dziubek i wyciągając nogi na bok, wsiadł do samochodu
i odjechał.
Powiedziałam cześć sąsiadce, a Stifler się rozwył. Wyciągnęłam
go więc z wózka i zmierzając w stronę domu, zaczęłam, marszcząc
nos, pierdzieć mu w brzuszek, muczeć, bo go ten odgłos
rozśmiesza, i wywalając język na wierzch, wołać: „Mój malutki
pierdzioszek śmierdzioszek, no komu mama zaraz schrupie nosek?
No komu? A kuci kuci, kizi mizi ,babuu, babubuuuuu”.
I wtedy właśnie usłyszałam męski tubalny głos tuż za mną:
– Przepraszam panią, zapomniałem oddać dowód...
Odwróciłam się więc szybko z dziubkiem i nie patrząc mu
w oczy, przechwyciłam co moje, po czym oddaliłam się chodem
Korzeniowskiego, przy dźwiękach muzyki, która nagle pojawiła się
w tle:

I’ve been really tryin baby


Tryin to hold back this feeling for so long
And if you feel like I feel baby
Come on, oh come on, ooh…
Sadystyczne pogotowie dentystyczne

Nigdy nie miałam problemów z zębami.


No dobra, są krzywe.
Nosiłam przez jakiś czas aparat, jak byłam mała, ale brat wołał
na mnie „terminator” i „glebogryzarka”, a ojcu robiło się niedobrze,
jak wyciągałam przy nim te swoje sztuczne dziąsła z szynami, więc
przestałam go nosić równie szybko, jak zaczęłam.
W sumie mała strata i tak by z tego nic nie było, gdyż
stomatolog kazał mi go wkładać na noc, a matka kazała na noc
wyjmować, bo bała się, że się przez sen uduszę.
W tym domu widać nie miałam szans na prosty zgryz.

W naturze istniała jednak do niedawna równowaga – może


i miałam zęby brzydkie, ale równocześnie miałam je zdrowe. Strach
przed dentystą był dla mnie pojęciem nieznanym, bo do 29. roku
życia dentysta nie robił przy moich zębach nic, poza rutynowym
przeglądem. W zasadzie to ja nawet nie miałam swojego dentysty.
Szłam na ten przegląd wtedy, jak mi się przypomniało, i to do
takiego lekarza, który był najbliżej.
Żadnych tuningów, zero ubytków, kamienia, paradontozy
i innych pojęć mi nieznanych.
Kiedyś.
Wszystko zaczęło się po porodzie trzeciego dziecka i zapaleniu
okostnej. Zrobiłam wówczas porządek z tym zębem i odetchnęłam
z ulgą. Choć moje życie zmieniło się o 180 stopni. Nic to, że w tym
samym czasie urodziłam dziecko. Ja przede wszystkim poznałam,
co to znaczy ból zęba.

No i dobre trzy tygodnie temu powtórka z koszmaru.


Wstałam sobie w jakąś przeciętną środę rano, a tu wzięła
skurwysyńska lewa górna trójka i się ukruszyła. Tak sama z siebie.
Mnie już kiedyś jeden dentysta powiedział, że mam
niedorozwiniętą ósemkę, ale że i trójka za normalna nie jest – tego
nie wiedziałam.
Podeszłam do lustra. Wyglądałam świetnie. Nawet z tym
ukruszonym zębem. Zresztą takie tyci, tyci mi się ukruszyło,
powiedzmy 1/20 całości, ale od tamtej chwili zaczęłam oswajać się
z myślą, że znowu trzeba będzie się wybrać do stomatologa.
I to znowu nie na przegląd.
Wiecie, w mojej głowie jak zakiełkuje jakaś myśl, to ja, jako
opanowana i inteligentna osoba, potrafię to szaleństwo stłumić. I to
nie tak, żebym myślenie tłumiła, choć i to się zdarza. Chodzi o to, że
ja muszę taką myśl rozpracować, przeanalizować dokładnie w tę
i we w tę. Później zobaczyć, co mają do powiedzenia na ten temat
w National Science i Klubie Miłośników Chomików Dżungarskich.
Poradzić się przyjaciół, przespać się z nią kilka, a czasem
kilkanaście nocy. I wszystko po to, aby pewnego dnia, czyli zawsze
wtedy, jak mam syf w chałupie i powinnam gruntownie posprzątać,
wstać i powiedzieć:
– To ja już wolę do dentysty.
I dlatego właśnie wykręciłam numer do placówki
stomatologicznej w Gdańsku, po czym ustaliłyśmy
z przesympatyczną recepcjonistką, że pani doktor będzie równie
miła, że nie oglądała Piły, nie podpisała deklaracji sumienia, nic nie
wiadomo, żeby była dominą w jakimś klubie sado-maso i takie tam
standardowe uwagi co do wyboru stomatologa.
Ustaliłyśmy również, że przyjmie mnie w najbliższą środę.
A dalej to już nie pozostawało mi nic poza czekaniem na datę
wizyty.
W syfiastym mieszkaniu, ale przecież się nie rozdwoję.

We wtorek, czyli w przeddzień wizyty, zaczęło dziać się coś,


czego nie brałam pod uwagę.
Napisałabym, że poczułam ból zęba, ale to tak jakbym napisała,
że ci od Amber Gold mijali się czasem z prawdą. A wszyscy dobrze
wiemy, że łgali jak psy. Toteż powiem wprost – ząb nie bolał, tylko
nakurwiał. Wybaczcie, o ludzie wrażliwi na moją ekspresję
językową, ale co właściwie miałabym napisać? Że mnie coś przy
dziąśle gilgało?
Zresztą próbowałam pisać tę notkę niczym Mickiewicz, ale mi
wyszło tylko „onegdaj wieczorową porą poczułam boleść okrutną,
coś jakbym obuchem w czerep dostała, a nakurwiało straszliwie” –
jak widzicie sami, nie jestem w formie. Zresztą zawsze mówiłam, że
mnie cierpienie nie uszlachetnia.
Zatem tu się zatrzymamy na krótki instruktaż rozróżniania faz
bólu zęba.
Otóż jest: ćmienie – tępy ból – ostry ból – napierdalanie –
nakurwianie.
I tak odpowiednio: ćmienie i tępy ból się ignoruje, przy ostrym
bólu gryzie się goździki i żre apap, licząc, że kiedyś wreszcie na coś
pomoże. W fazie bólu ostrego żremy ketonal/tramal/pyralginę,
a czasem wszystko naraz. Ignorujemy uwagi matki, która radzi
przyłożyć do bolącego zęba gazik nasączony 92% spirytusem.
Ignorujemy również jednorożce, które pojawiają się po spożyciu
tramalu. Natomiast w ostatniej fazie bólu ignorujemy wszystko
inne, przekraczamy pewien próg w naszym umyśle, uruchamiają
nam się ponadludzkie zdolności i tak na przykład krzycząc,
biegamy po ścianach.
Jest to terminologia niemal medyczna, tak że możecie
zapamiętać.
Ja osiągnęłam ostatnią fazę bólu. Dalej było już tylko
niekończące się cierpienie, inaczej zwane „Moda na sukces”.
Wytrzymałam tak do 19, po czym zadzwoniłam do moich rodziców
i powiedziałam, że jak wiadomo, kodeks Hammurabiego mówił
„oko za oko, ząb za ząb”, natomiast kodeks dentystyczny mówi „oko
za oko, ząb za trzy stówy”, a że Maciek krótko za tą granicą siedzi,
wybiorę opcję za friko – pogotowie dentystyczne.

Mama została z dziećmi, a ja z ojcem pojechałam do szpitala.


Rejestracja przeszła gładko – pani spojrzała na mnie i zanim
zdążyłam się odezwać, powiedziała:
– Z zębem prosto i na prawo.
I tam też z tatą poleźliśmy.
Zdjęłam kurtkę i obczaiłam, że przed nami w kolejce czekał już
jakiś facet, wtedy jeszcze uśmiechnięty. Uśmiech mu zrzedł, gdy
zobaczyliśmy JĄ. Panią, że tak zażartuję, doktor.
Coby Wam wyobraźnia lepiej wizualizowała, to opiszę ją Wam
z wyglądu.
Oglądaliście Dynastię?
No. To wyglądała dokładnie jak trzykrotnie starsza siostra Alexis,
tyle że w pinglach.
Macie tak czasem, że dosłownie widzicie, jak na widok kogoś
czarne koty spluwają przez lewe ramię? Taki szósty zmysł, który
każe Wam z niewiadomych przyczyn trzymać się od kogoś z dala?
Bo ja tak mam. I gdyby nie bolało tak bardzo, jak bolało, to w tym
momencie właśnie bym spierdzieliła. Z godnością, rzecz jasna,
rzucając coś na odchodnym o włączonym żelazku czy odkręconym
gazie. Jak zawsze.
Zresztą, mili moi, w sumie nie ma się co wstydzić. Ja miałam
kiedyś koleżankę dentystkę i od niej wiem, że twardziele do
dentystów nie chodzą. A przynajmniej u niej nigdy żaden twardziel
nie był.
W każdym razie mój szósty zmysł nazwał ją Elżbietą Batory, ale
postanowiłam go zignorować i rozsiąść się wygodnie na
niewygodnych krzesłach, aby zapomnieć o bólu zęba, czytając
ścienne plakaty o chorobach uzębienia. W tym samym czasie do
poczekalni wszedł młody chłopak, który wyglądał z jednej strony
twarzy, jakby go nastrzyknęli kwasem hialuronowym od oka po
brodę. Powiedział:
– Dobywieczu – i usiadł tuż przy mnie.
W tym samym momencie otworzyły się drzwi i pierwszy facet
wyszedł z gabinetu. Wybiegł dokładnie. Wstałam celem spotkania
się ząb w ząb z Elżbietą, gdy poczułam, jak po drodze za rękę
chwyta mnie mój ojciec.
– Jak będziesz w gabinecie, to ja pójdę na fajkę, bo nie chcę
słuchać, jak będziesz krzyczała – powiedział.
Chciałam się nawet słabo uśmiechnąć, ale mi przeszło, jak
zobaczyłam po jego minie, że nie żartuje.
Czyżby był u niej wcześniej?
Po czym ojciec, jak to ojciec, całkiem już głośno dodał:
– Wezmę ze sobą twoją kurtkę – i obrzucił podejrzliwym
spojrzeniem młodego chłopaka, a następnie konspiracyjnym mnie.
Westchnęłam głośno i powiedziałam:
– Nie, zostaw – po czym obrzuciłam przepraszającym
spojrzeniem chłopaka i zwróciłam wytrzeszczone oczy w pytaniu
„myślisz, że przyszedł tu ze spuchniętym ryjem, żeby mi kurtkę
zajumać?!” w stronę ojca.
Nie zrozumiał.
– A co? Nie masz nic w kieszeniach? – spytał równie głośno, po
czym dziwnie wykrzywił głowę i wbił wzrok w biednego
spuchniętego gościa.
– Nie – powiedziałam stanowczo i dobitnie, po czym
postanowiłam zapaść się pod ziemię. Ale zanim się zapadłam,
usłyszałam:
– I tak ją wezmę.

Po przekroczeniu progu gabinetu faktycznie ujrzałam Elżbietę


Batory, w pochlapanym krwią fartuchu i z obcęgami w rękach.
A nawet jeśli ujrzałam coś innego, niewiele się toto różniło.
– PESEL – odpowiedziała na moje „dobry wieczór”.
Wydukałam ten PESEL, ładując się na fotel.
– Nie mam pani w komputerze – rzekła.
– Nie wiem dlaczego. Jestem ubezpieczona – powiedziałam
z kolei ja.
– Co mnie to obchodzi? To już sobie pani z NFZ-etem będzie
wyjaśniać. Wydrukuję pani oświadczenie do podpisania... no drukuj
się... drukuj się... DRUKUJ SIĘ!!!!!... i znowu się zacięło! Jak ja mam
w takich warunkach pracować, co?! – Po czym Elżbieta z drukarki
przeniosła wściekłe spojrzenie na mnie. Wyglądało na to, że ma zły
dzień. Właściwie to wyglądała, jakby w życiu miała same kiepskie
dni.
Pomyślałam sobie, że może zasugeruję jej, żeby włączyła tę
drukarkę, bo światełko przy on/off się nie świeci, ale po tamtym
zapaleniu okostnej dentyści wzbudzają we mnie jakiś taki syndrom
przetrwania, który z moją niewyparzoną japą objawia się tym, że na
wszelki wypadek wolę się nie odzywać.
Za to piętnaście minut klikania na ramkę „drukuj” później
w końcu odezwała się ona:
– Druk pani dam do wypełnienia, w wersji skróconej. Podpisać.
Dobrze. Na fotel.
Usiadłam zatem posłusznie na fotelu, otworzyłam buzię, ona
w nią zajrzała, uśmiechnęła się, a ja tknięta złym przeczuciem zaraz
ją zamknęłam.
– Może znieczulenie? – wybąkałam nieśmiało.
– Nie trzeba! – Była już wyraźnie zniecierpliwiona, więc
postanowiłam ponownie otworzyć buzię, żeby jej bardziej nie
wkurwiać.
Po czym postanowiłam zamknąć ją szybko ponownie.
Dokładnie w momencie, gdy zobaczyłam, jakie trzyma w ręku
wiertło.
– Przepraszam, a pani doktor zamierza mi tym w buzi wiercić
czy może się akurat wybiera na jakieś odwierty naftowe? –
spytałam drżącym głosem, który wiązł mi w gardle.
– Nie gadać. Buzię otwierać.
Dalej to było jeszcze:
– Ooo, jaki piękny stan zapalny!
i:
– Proszę mi spod lampy nie uciekać!
oraz:
– Jak się pani tak będzie darła, to ja nic nie zrobię!
a także:
– Co się pani tak rzuca na tym fotelu? No boli, boli, jak się ma
taki stan zapalny, to jasne, że boli!
A później to już było z górki, bo postanowiłam udawać martwą
w nadziei, że mnie zostawi.
W końcu u oposów ten numer zawsze działa, widziałam na
National Geographic.

– Zatruła mi tego zęba, kazała przepłukać usta i „ODSTAWIĆ


KUBECZEK NA MIEJSCE!” – opowiadałam na drugi dzień mojej
nowej dentystce.
– Jak to odstawić? Chyba wyrzucić? – zapytała ona.
– Nie, odstawić właśnie. I ja to zrobiłam. Raz, że bałam się
sprzeciwić, bo do końca wizyty trzymała wiertło, a dwa, że na
świecie musi być jakaś równowaga, bo skoro ja pewnie piłam
z kubeczka po gościu przede mną, to... – nie dokończyłam, bo
widziałam, jak pani doktor odpływa gdzieś wspomnieniami.
– Mnie na studiach uczono, że jak kubeczek nie jest umazany
krwią, to mamy go tylko przepłukać – powiedziała szczerze, po
czym zobaczywszy moją minę, szybko dodała: – Ale to było dawno,
w innym mieście i oczywiście się do tego nie stosuję. No dobrze,
bierzmy się do roboty. Jest pani na coś uczulona?
– Tak, na jod.
– I powiedziała to pani wczoraj na pogotowiu?
– Nie, bo się zestresowałam i w sumie nikt nie spytał –
powiedziałam zgodnie z prawdą.
– To pięknie, bo do trucia zęba najczęściej używa się jodu.

Żeby sprawiedliwości stało się zadość, ja swoją antyreklamę


zaczęłam już od wyjścia z gabinetu, gdy cztery pary oczu siedzące
w poczekalni zostały we mnie wbite z niewypowiedzianym
pytaniem: „I co? Jak było?”.
I naprawdę wysiliłabym się na coś subtelniejszego, ale zdołałam
wydukać tylko:
– Ludzie, spierdzielajcie stąd!
I widać było to powiedziane dość sugestywnie, bo wszyscy
wstali i wyszli.
Ma się tę charyzmę, nie?!
O tym, co zrobić, jak ryj się łuszczy

Dużo by można powiedzieć o moim mężu, ale na pewno nie to,


że jest metroseksualny.
Nie to też, żeby jak „prawdziwy samiec” pachniał potem
i moczem, ale żel pod prysznic, antyperspirant, perfum oraz raz na
ruski rok trymer i czasem, po kopie w dupę – cążki do paznokci, to
szczyt jego możliwości.
Aż tu nagle usłyszałam z łazienki:
– Co mam robić, ryj mi się łuszczy.

Ja pierdolę. Chłop i jego wnikliwa analiza kosmetologiczna...


No więc zawlokłam się, aby samodzielnie ocenić sytuację,
wzięłam go pod światło, przymrużyłam oczy, obróciłam w lewo,
w prawo i powiem Państwu, że faktycznie – ryj mu się łuszczył.
– Kremu użyj – powiedziałam, bo jeszcze w Polsce oglądałam
TVN Style i mnie samej też się zdarza sięgnąć po niego, po czym
spokojnie se poszłam w kierunku dobrze mi znanym, czyli do
lodówki. Ale niestety człowiek w tym domu nawet zjeść spokojnie
nie może, bo wiecznie jakieś problemy.
– Ja nie mam kremu – odparł mój mąż z łuszczącym się ryjem.
No i w sumie taka prawda, bo żeśmy mu krem wyrzucili
nieotwarty, gdyż się przeterminował w dziewięćdziesiątym ósmym.
– Użyj mojego – powiedziałam prosto, bo ja prostolinijna
z natury jestem.
I gdzieś tam między odgrzewanym makaronem a śledziowym
koreczkiem znowu mnie doszło:
– Grubą warstwę mam nałożyć?
– A co to dla ciebie znaczy „gruba”? Ma być grubsza niż niegdyś
plaster cytryny w herbacie w barze Syrenka we Wrzeszczu, jednak
nie tak gruba jak większość twojej rodziny – odparłam spokojnie.
Coś tam mnie niespokojnego doszło, ale się nie wsłuchiwałam.
Myślę, że to o mojej mamusi było. W grudniu, jak nas mamusia
odwiedzi, to go poproszę, żeby powtórzył w każdym razie.
– Oczy też mam posmarować?
Już chciałam powiedzieć: „Ta, najlepiej od razu se zakropl”, ale
kto wie, czyby tego nie zrobił i później weź jeździj z takim po
lekarzach, tłumacz się, co mu się stało, dlaczego to mu się stało
i w ogóle...
Więc tylko rzekłam:
– Gałki oczne niekoniecznie, ale już powieki i wokół to śmiało
możesz.
– Masz mnie za idiotę? – zapytał.
I tu chciałam młodsze stażem mężatki poinstruować, że to jest
podpucha, moje Drogie. Choćby nie wiem jak Was kusiło, na to
pytanie nigdy nie odpowiadamy!
Tymczasem mój mąż smarował oczy. Znaczy 10 minut ciszy
było.
– Długo na ryju mam to trzymać?
– Aż się wchłonie albo ewentualnie samo ucieknie.
Kolejne pięć minut i:
– Jak wy, baby, możecie z tym kremem wytrzymać?
No kufffa, jak my możemy z kremem wytrzymać?!
Jak MY możemy z KREMEM wytrzymać?!
Tylko chłop może takie głupie pytanie zadać, jak Bobra kocham.
Większość z nas, kufa, rodziło!
Karmiło pogryzionymi piersiami!
Chodziło na szpilkach!
Depilowało się woskiem, wyskubywało brwi, tarło, smarowało
i wcierało pół życia jakieś cud-gówna, niektóre piekące,
wysyfiające krostami, po których na skutek różnych reakcji
alergicznych się puchło tak, że zamiast seksownej Żizel miałyśmy
efekt wkurwionej niemieckiej sztangistki!
Część z nas się regularnie nastrzykuje, a przede wszystkim,
z czym ciężej wytrzymać, sporo z nas jest heteroseksualna i ma za
partnerów chłopów!
My jesteśmy, kurwa, jak stal, panowie!

Dla dobra małżeństwa jednak postanowiłam nie dzielić się tą


myślą na głos.
– Nie wchłania się, za to ryj mnie piecze już maksymalnie. Chyba
wolę, żeby się jednak łuszczył.
I tu mnie tknęło właśnie:
– A jakiego ty kremu użyłeś?
– Biały, w tubce – odparł fachowo.
Matkobosko, chłop się moim Diorem posmarował, co go
dostałam w prezencie i stosuję oszczędnie tylko na święta i jak idę
coś załatwiać po urzędach, żeby czuć było luksus i że nie ma ze
mną żartów!
Normalnie już by mi się Eminem włączył, ale dalej coś mnie
tknęło:
– A weź przeczytaj, co jest na nim napisane.
– Nair! – krzyknął.
A dalej dokończył ciszej:
– Moisturising hair removal cream...
I tak bardzo cichutko:
– With Baby Oil.

I to wbrew pozorom nie jest post o tym, żeby nie nakładać na


twarz kremu do depilacji, a zwłaszcza nie wcierać go w oczy.
Ani o tym, żeby czytać etykietki, zanim się coś jednak w oczy
wetrze.
To nie jest też post o tym, żeby nadzorować mężczyzn
niemetroseksualnych przy własnych kosmetykach w łazience.
To jest post z cyklu: „Nowinki kosmetyczne”, bo wprawdzie
trochę się poparzył, ale co ważniejsze – ryj mu się całkowicie
przestał łuszczyć! <3 <3 <3
Strach ma wielkie oczy i zarzuca głową jak Nergal

Ja pierdolę, serio, gorsza od znalezienia w domu pająka jest


próba zabicia go, gdy zapierdala po suficie.
Człowiek omylny jest, więc nie trafia. Krzyczy. Pająk pewnie też.
Dodatkowo pająk spada. Chuj wie gdzie. Średnie dziecko zajarane
woła: „Na ciebie spadł, widziałem, widziałem!”.
I nie wiesz w takim momencie, czy żmiję na własnym łonie
wyhodowałaś, czy faktycznie chce cię uratować.
Na wszelki wypadek postanawiasz się rozebrać.
Na wszelki wypadek do naga.
Szybko.
Bardzo szybko.
Konkretnie tak szybko to się rozbierałam ostatni raz, jak mi się
garnek przy odcedzaniu ziemniaków z ręki wyślizgnął.
Przy okazji zaczynasz zarzucać włosami jak Nergal na
koncertach. Tylko szybciej.
Nadal krzyczysz, ale teraz krzyczy też twoje dziecko.
Nie wiem, jak pająk, ani go nie słyszę, ani co gorsza – nadal nie
widzę.
Dziecko zrywa się do ucieczki, potykając o koty.
I to jest myśl!
Spierdalasz więc oba z kanapy i ciągniesz je po dywanie,
krzycząc: „Szukaj pająka, Psot! Szukaj pająka, Rychu!”.
Koty wstają, idą porobić smutne oczy przy miskach. Oba.
Po kiego ja je w ogóle mam, niech mi ktoś przypomni?!

Później to już tylko siedzisz w napięciu w kucki i strzepujesz


z siebie niewidzialnego pająka co pięć sekund. I wiesz, że dopóki
nie złapiesz gnoja, już nigdy nie będziesz mógł spać spokojnie
z otwartymi ustami.
Ostatni raz chyba się tak bałam, jak rzuciłam bumerangiem
z „Funta” i nie wrócił.
Dart

Mąż się mnie spytał, w poniedziałek dokładnie, co tam mam


w planach wieczorem. Rozumiecie, moi mili? Co ma
w poniedziałkowych wieczornych planach matka czwórki dzieci J
No więc mu mówię, że miałam iść na dziką imprezę z Bijonse, ale
wybrałam jednak sprzątanie kuchennej szafki. Tej, w której są
teoretycznie szeroko pojęte przybory do pieczenia, a w praktyce to
się boję, że swojego pierwszego kota tam znajdę, spodnie dzwony
i walkmana.
Nie mówię, że jestem pedantką. Nie jestem. Mam wszędzie
twórczy chaos.
No powiedzmy, że twórczy.
Wbrew pozorom nie mam dużo ciuchów, butów czy tam
torebek, ale, pani kochana, panie złoty, ile ja mam tego gówna do
pieczenia, to się w pale nie mieści. I najgorsze, że nie mam pojęcia,
skąd to wszystko się tam wzięło. Znaczy się, jakieś podejrzenia to ja
mam, bo to jest tak: w sklepie se widzę szpatułkę do nakładania
kremu i jestem chora. Bo ja w życiu takiej zajebistej szpatułki nie
widziałam! No przesz tera wszystko jasne, czemu mnie ten krem
budyniowy to prawie nigdy nie wychodzi. To przez brak tej
szpatułki! Bo gdybym ja taką miała, toby mi każde ciasto wyszło!
No więc kupuję, wjebuję do szafki, bo akurat dziś nie robię ciasta
z kremem, tylko drożdżówkę z kruszonką, więc szpatułka musi
poczekać... następne cztery lata, bo w międzyczasie wszystkie
kremy na ciasta nakładam takim gratisowym kawałkiem plastyku,
załączonym przy czymś tam Dr, Oetkera albo zaokrąglonym
nożem.
No głupia nie jestem! Nie będę w takiej syfiastej szafce pół
godziny grzebać za jakąś durną szpatułką.
Zwłaszcza jak tam mogą być zwłoki kota.
Ale do brzegu...
Tak więc mówię mu (temu mężu), że będę sprzątać, a on mnie
się pyta, czy nie chcę z nim obejrzeć finał mistrzostw świata
w darta, bo w telewizji puszczają.
Dart to te lotki, co się do tarczy trafia, jakby kto nie wiedział.
Mówię, że no dobra, najwyżej wykopki kuchenne przełożę na
środę (środę za trzy lata, znając życie, ale pies to jebał).
Jak już się godzę, to Siara się reflektuje i mówi, że mam nie
komentować.
A co tu komentować?!
Wyśmigną na scenę szybciutko jakieś niespełnione Robin
Hoody, pierwszy rzuci lotką w środek tarczy i trafi, bo to
mistrzostwa świata przecież. Drugi rozszczepi lotkę, rzutkę, czy jak
to gówno się tam nazywa, pierwszego na pół. Wtedy pierwszy
rozszczepi, zdaje się lotkę jednak, drugiego od razu na cztery
części. I tak się będą licytować.
No ile to potrwa?
Trzy minuty? Pięć?
O, krystepanie! O, słodki Bobrze!
Jaka ja wtedy szczęśliwa byłam! Jak ja mało wiedziałam
o darcie!
Bo to jest tak: najpierw pokazują skandujący tłum.
Garść z domu spokojnej starości „Pogodna Jesień”, dwóch
jajogłowych i cztery brzydkie laski.
No wiadomo. Kto normalny w końcu chodzi na mistrzostwa
darta?!
Dalej zaczyna naparzać muzyka, jak na zawodach bokserskich,
każdy uczestnik ma swoją melodię.
Pierwszy wybrał Simply the Best i wygląda jak wujek Staszek
z wesela. Biegnie między tym tłumem, przybija żółwiki i piąteczki.
Puszcza oczka do brzydkich lasek i mówi sprośne żarty. Tego
ostatniego to nie wiem na pewno, bo Tina zagłusza.
Zaraz potem wychodzi drugi zawodnik i... no za chuja wafla nie
mam pojęcia, jak dyplomatycznie napisać, że tak sobie, za
dzieciaka, wyobrażałam kierowcę czarnej wołgi. Okulary, wąs
Trynkiewicza, podwinięte mankiety koszuli, wydziabane łapy i dla
niepoznaki wydatny brzuszek. A w tle House of Pain
i psychodeliczne Jump Around, co mi pasuje do mojego rysu
psychologicznego.
Idzie i, w przeciwieństwie do wujka Staszka, nie uśmiecha się.
Pensjonariuszom „Pogodnej Jesieni”, skandującym imię
przeciwnika, odcina tlen bez mrugnięcia okiem. No luz. Ja to
rozumiem, sama nerwowa jestem.
Po tej Tinie to myślałam, że najgorsze już za mną, a potem się
okazało, że jak Bobra kocham, to debile jacyś, bo żaden nie potrafi
trafić w środek. Dalej to mi Siara wytłumaczył, że to wcale nie
polega na trafianiu w środek, tylko na jak najszybszym zejściu do
zera z 501 punktów, rzucając po trzy rzutki na zmianę. I w ogóle się
okazało, że te kolorowe obręcze na tarczy to też nie po to, żeby
przełamać monotonię.
A wszystko trwa 21 rund zwanych bodajże „legami”.
DWADZIEŚCIA JEDEN, kurwa!
A mogłam se głaskać w tym czasie martwego kota
i w dzwonach słuchać walkmana!
„Spokojna Jesień” śpiewa jakieś szlagiery, Siara, który
przypominam, zabronił mi się odzywać, cały czas gada:
– Jeszcze 80 mu zostało... podwójną trafi... nie trafi... no trafił,
jebaniutki, widziałaś, jak trafił?
Widziałam.
Całe 21 rund widziałam, bo w takich warunkach, proszę
Państwa, to się nie da komara przyciąć!
Tera czekam na amatorskie mistrzostwa w kładzeniu hybrydy.
Też go namówię, żeby obejrzał.
Powiem mu, że to Wolverine w damskim wydaniu.
A co to będą za emocje!
Dziewiąta godzina, a przecież dopiero co zawodniczki na scenę
weszły. Przy piosenkach Maryli Rodowicz i Ryszarda
Rynkowskiego.
No kupa zabawy!
Ledwo mi trauma po darcie minęła, a już się nowej nabawiłam.
Bo we wtorek to z kolei w sklepie taki piękny kardigan
widziałam. Metki nie miał, ale to czas obniżek do 80%, więc
obstawiłam, że nie mógł być drogi.
A musicie Państwo wiedzieć, że ja uwielbiam kardigany.
Ten był długi do kolan, mięciutki, ciepły, szaro-różowo-beżowy.
To se przymierzyłam, bo to moje kolory są.
I było mi w nim pięknie!
Tak sobie stałam przed tym lustrem na środku sklepu
i myślałam, że idealnie by mi pasował do beżowych spodni. I do
tych jasnych dżinsów. I do legginsów też. I się okręcałam
i uśmiechałam do swojego odbicia. I wtedy podeszła do mnie jakaś
baba, która wszystko zepsuła. Dokładnie to powiedziała bardzo
głośno: „Ja w tym swetrze przyszłam. Odłożyłam go tylko na
chwilę, bo mierzyłam inny”.
Pamiętam taką sytuację: w ósmej klasie zboczyłam z trasy
szkoła–dom. Do zoologicznego sobie weszłam i się grzecznie
pytam: „To gdzie można zobaczyć te dzikuny?”.
To były lata 90., wtedy w zoologicznych były rybki, kanarki
i chomiki, a nie jak teraz surykatki i aksolotle meksykańskie, toteż
dzikie kuny wydały mi się fajną atrakcją.
Tymczasem, kretyni, jakieś glisty mi przynieśli.
Ale ja nic. Stoicki spokój. I nadal grzecznie i rezolutnie, bo ja od
małego rezolutna byłam: „To mi na kunę nie wygląda”.
Wtedy ci sprzedawcy najpierw spojrzeli na siebie, potem na
mnie, jeszcze raz na siebie i mówią: „Dzikuny. To są DZIKUNY”.
A tera najlepsze – mój dziadek był prezesem koła PZW, a ojciec
zapalonym wędkarzem.
Moja wina, że u nas w domu mówiło się na to po prostu
„robaki”?!
W każdym razie ludzie w sklepie, gdzie był ten piękny kardigan,
tak samo się na mnie gapili jak wtedy ci z zoologicznego. Porypani
jacyś. Pewnie grają w darta.
Kołcz

Ja pierdziu, ale mnie dzisiaj olśniło, dlaczego nie mogę


schudnąć!
I doszłam do tego, że to oczywiście nie jest moja wina.
To wina mojej mentorki.
Patrzę na te wszystkie laski, co to się najadają listkiem sałaty,
i słucham, kto jest dla nich inspiracją. I tak mi wychodzi, że a to Ewa
Chodakowska, a to Anna Lewandowska, a to Fit Matka Wariatka.
A ja se na życiowego kołcza wybrałam Dorotę, z Moje Wypieki
<3
Dorota pisze np. „dzisiaj upieczemy bezę”, ja sobie myślę:
„Miałam w planach sałatkę, ale dobra, Dorota, pieczemy bezę”. No
przecież się z kołczem nie będę kłócić. I później wchodzą
wszystkie, całe na biało. I ja jedna na czarno. Bo wyszczupla.
Sukienka

Matko Bobrza, Jeżusiu Kolczasty, spalona na dzielni jestem!


Kanałami będę chodzić albo se torbę jaką na ryj założę,
z otworami ino tylko na oczy.
Ale od początku...
Na mieście dziś byłam, bo mnie się kuskusu z burakami,
koperkiem, prażonymi pestkami słonecznika i dyni zachciało,
a z tego wszystkiego na chacie miałam tylko garnek.
Pogoda była słoneczna, więc postanowiłam kieckę założyć
w wesołym letnim kolorze. Czarną znaczy się. Długą do ziemi,
odcinaną pod biustem, bez ramiączek. No taka konstrukcja, co to
się na gumce na cyckach trzyma. Taki worek. Wybór fasonu jest
zdroworozsądkowy, bo gdybyście, Państwo, dziś kazali mi siebie
opisać i żeby było łatwiej – porównać do jakiejś modelki, to
wybrałabym Patricka.
Patrick, jakby kto nie wiedział, był najstarszym i największym na
świecie wombatem.
No więc poszliśmy do miasta, wychodzimy z centrum
handlowego, ja pcham ten wózek jedną łapą, drugą ciągnę za sobą
Stiflera. Młody w wózku zaczyna popłakiwać, bo zbliża się pora
karmienia. Stifler marudzi, żeby jeszcze raz sprawdzić, czy są
wszystkie elementy „Zdradliwego drzewa”, bo se po drodze
w lumpeksie grę kupił i mu się zdaje, że jednak czegoś brakuje. Ja
mu tłumaczę, że w domu, że mi gorąco i ciężko. On tam piłuje, ja
idę twardo dalej. W wózku Szeregowy ryczy już na całego. Pod
wózkiem siatki, fortepian, imadło i co tam jeszcze, gdy się idzie po
trzy rzeczy i tak tylko przy okazji wejdzie się do innego sklepu
popatrzeć. A wózek to my mamy ciężki już sam w sobie. Taki
starego typu. Nie że w stylu retro, tylko normalnie stary. Kupiliśmy
z trzy tygodnie temu, jak się nowoczesny nie sprawdził. Jechałam
tamtym po prostej drodze, a Szeregowego telepało, jakby do
techno tańczył. To chyba oczywiste, że się w końcu zaczęłam
obawiać, że jak jeszcze trochę go tak potelepie, to później do
dziadka będzie podobny. Znaczy teścia. Poza tym gondola okazała
się za mała. Szeregowy ważył 4100 g, jak się urodził, i w tej gondoli
to miał swobodę jak Cheops po mumifikacji. Ja w ogóle nie wiem,
dla kogo są te nowoczesne wózki i co sobie ich producenci myślą?
Że te noworodki to tera od pierwszych dni pizgają Skalpel
z Chodakowską?
No ale dobra.
Ja nie o tym.
Szeregowy wyje, Stifler piłuje, a mnie pot po dupie kapie. Se
myślę „stanę z boczku i wyjmę mu to cholerne drzewo, bo czuję, że
się czerwona z tego gorąca robię, a z nerwów to mi jak zawsze
lewa powieka do połowy opadła. Czekać tylko, aż drżeć zacznie.
Już i bez tego wyglądam przecież jak napruty wombat”. No i tu
właśnie przechodzimy do sedna, choć nie wiem, jak to opisać, bo
też nie wiem dokładnie, co się stało.
Chyba jeszcze w szoku pourazowym jestem.
Pamiętam tylko tyle, że popchnęłam lekko wózek na bok,
schyliłam się po grę, co to leżała w koszyku pod wózkiem,
wyprostowałam się i stanęłam na głównej ulicy, o 12 w południe,
w długiej spódnicy i samym staniku. W momencie gdy samochody
zatrzymały się na światłach.
Dalej to jak przez mgłę pamiętam wielkie oczy starszej pani,
śmiejących się łebków przy fryzjerze, co akurat byli na fajce,
dzieciaka, co to mnie pokazywał mamie palcem z czerwonej
beemki, a jeszcze dalej to swoją matkę chrzestną, opakowanie
pasty „Sama” i zakończenie ósmej klasy.
Jak się ocknęłam, to zaczęłam szarpać w górę tę sukienkę, jak
pierdolnięta.
I nic!
Jakby tonę ważyła najmniej.
Karma! – se myślę. – No, kurwa, karma mnie dopadła!
Wszystko działo się naprawdę szybko.
Jak się patrzy z boku.
Z mojej perspektywy to zdążyłam jeszcze pomyśleć, że skoro
nie mogę podciągnąć kiecki, to jedynym godnym wyjściem jest
zrzucić też stanik, nakleić na sutki te gwiazdki z frędzelkami, co
noszą striptizerki, zarzucać kudłami.
W ostatniej chwili, jak już wyjmowałam gwiazdki, to zobaczyłam,
że koło landary mi na tej kiecce stoi. Toteż znowu wózek
popchnęłam, podciągnęłam sukienkę i z „godnościom osobistom”
udałam się świńskim truchtem do domu.
Stifler chciał jeszcze popiłować, że mu tego drzewa przesz nie
sprawdziłam, ale zdaje się, że minę miałam taką jak moja matka,
gdy wołała mnie na kwadrat, a ja odpowiadałam: „5 minut jeszcze!
Inni mogą zostać!”, bo tylko burknął: „No! Jak się skończyłaś już
wygłupiać, to idziemy!”.
Powiem Państwu, że ostatni raz się tak czułam, jak żeśmy się ze
Stiflerem na placu zabaw we wróbelki bawili.
Ja byłam wtedy w dziewiątym miesiącu ciąży. Byłam mamą
wróbelkową, a Stifler był pisklaczkiem. A że na placu nikogo nie
było, to se mogliśmy razem swobodnie polatać. I w pewnym
momencie Stifler sobie usiadł na huśtawce-gałązce, żeby
odpocząć, a ja se tak latałam i latałam, machając skrzydełkami
i stając na jednej nóżce, z drugą zgiętą w kolanku. Otrzepywałam
skrzydełka, dziobałam robaczki, a gdy kąpałam się w niewidzialnej
kałuży, radośnie kłapiąc dzióbkiem i przesyłając promienne
uśmiechy, kątem oka zobaczyłam nieopodal robotników
z otwartymi buziami, którzy nagrywali to wszystko komórkami,
dopóki nie zauważyli, że się patrzę.
Toteż wracając do Państwa pytania: „Kiedy książka?”...
Jebać książkę!
Czuję, że już wkrótce zostanę gwiazdą jutuba!
Zdzira Marlena

Wszystko zaczęło się od zdziry Marleny...


Tak, od zdziry, w końcu nikt, kto się szanuje, nie pokazuje
cycków nieznajomym.
A ja, co nie wyszłam prania wywiesić, to Marlena – pach! na
glebę i osiem par cycków dumnie, leżąc na plerach, wyprężała!
Tak, Marlena jest kotem sąsiadów. Nie jest jakąś laską po
Czarnobylu czy coś.
W zasadzie Marlena to nawet nie Marlena, ale ja wszystkie koty
sąsiadów po polsku ponazywałam.
Takie zboczenie.
W każdym razie lampucera Marlena przychodziła do moich
uciekających z chaty kotów miesiąc z okładem. A pewnego dnia to
zauważyłam, że Marlena ma alergię, bo się drapie jak pojebana.
I Rychu ma alergię.
I Psot ma alergię.
I se myślę – „biedne kotki” – bo sama alergiczką jestem, też się
czasem drapię i wiem, jakie to upierdliwe.
Nadążacie Państwo?
Trzy koty siedzą w rzędzie, drapią się w tempie techno,
z regularnością, z jaką podają numery konta w Radiu Maryja, a stara
32-letnia krowa patrzy i se myśli, że „biedne kotki” i że „alergia”.
Przyznaję, jak to ktoś kiedyś powiedział, że gdyby na moim
gorszym dniu oprzeć losy ludzkości, tobyście Państwo dziś kwadrat
toczyli.
Ta refleksja o alergii naszła mnie tuż przed wyjazdem do New
Forest, więc nie miałam czasu długo o tym myśleć, tylko żeśmy się
spakowali i na wakacje ruszyli. I nie wiem, czy to kwestia tego, że
pchły już były odchowane, zapoznane z kotami i zaczęło im się
nudzić, czy może raczej tego, że wszyscy jesteśmy bardzo ładni,
więc po prostu na nas poleciały, ale faktem pozostaje to, że nie
wiedziałam, iż moje dzieci, moi synowie, potrafią mieć skalę głosu
jak Maria Callas, gdy na nich mały robaczek skoczy.
Albo dwa.
Albo osiem.
I to jednego dnia.
Popędziłam do najbliższego zoologicznego, gdzie przemiły pan,
uśmiechnięty od ucha do ucha, wręczył mi „spot-on”. Takie kropelki
na pchły, co to się kotom w kark wciera, a one zdychają.
Pchły, nie koty.
Ponieważ nam się rzadko trafia coś normalnego w życiu, tak
i pchły trafiły się nam takie, które prawdopodobnie przeżyły
Nagasaki i Hiroszimę, toteż po kropelkach przesłały pozdrowienia
środkowym palcem, a my tak dwanaście, jak i dwadzieścia cztery,
a nawet siedemdziesiąt dwie godziny później, przy wyczesywaniu,
znajdowaliśmy nadal żywe osobniki. I co gorsze – żwawe, jak
piosenkarki z Jarzębiny.
Wróciłam do zoologicznego zatem i mówię, że potrzebuję
więcej tych kropli, a pan, uśmiechnięty od ucha do ucha, mi mówi
z kolei, że nie da, bo to pięć tygodni musi minąć, żeby kotom nie
zaszkodziło.
– A co z pchłami?
– Ano za dwa tygodnie możemy spróbować im dać tabletki, bo
mają ten sam środek pchłobójczy w odpowiednim stężeniu.
– A do tego czasu?
– Wyczesywać.
No to żeśmy wyczesywali.
Po godzinie dziennie średnio.
Po tych dwóch tygodniach to z samego futra szło dwa nowe
koty ulepić. Dodatkowo codzienne odkurzanie, trzepanie koców
i w ogóle frajda na całego! Ahoj, przygodo! I te sprawy.
Ja nie mam problemów z dawaniem kotom tabletek, pod
warunkiem oczywiście, że im włożę rozkruszoną pigułę w jakieś
żarcie. Wcinają wtedy, aż im się uszy trzęsą. Jak je kocham, tak
inteligencji ich bym nie przeceniała. W każdym razie po rzeczonych
tabletkach na Rychu znalazłam jedną martwą pchłę. Dziś twierdzę,
że padła z przeżarcia, ze starości albo ze śmiechu, jak widziała, że
te tabletki odwijam.
Dobrze, że w chacie nie mam mikroskopu, bo założę się, że cała
reszta pokazywała mi w tym czasie dupę.
Jak łatwo się domyślić po nieudanej akcji pod kryptonimem
„Napalmem w te gówna”, udałam się do kolejnego zoologicznego,
ominęłam uśmiechniętego sprzedawcę i sama załadowałam do
koszyka to, co mi poradziła mama – szampon przeciwpchelny
i takąż obrożę.
Przy kasie pani zagaiła:
– O, pies pchły podłapał?
– Koty – sprostowałam.
– Ale to szampon dla psów!
– No shit, Sherlock! – miałam ochotę powiedzieć, bo na
opakowaniu siedział labrador, ale odrzekłam tylko: – A bo dla
kotów nie macie. W każdym razie to szampon przeciw pchłom.
Pchły to pchły, co za różnica?
– No jest różnica. Szampon dla psów jest toksyczny. One mogą
zdechnąć.
Matko, jaka kretynka mnie się trafiła, jak zwykle!
– Ja chcę, żeby zdechły! Chcę się pozbyć tych cholernych
pcheł!
– Ale ja mówię o kotach…
No masz, kuźwa!
– To u was nie dostanę szamponu dla kotów?
– Nigdzie nie dostaniesz. Nie ma takiego. – I głupia pinda suszy
zęby, jak ja trzeci tydzień ze Szwadronem Śmierci walczę.
– A obroże?
– A obroże są dla kotów, możesz wziąć.
– A bezpieczna po spot-onie i tabletkach?
– Taaaa, one to taki pic i tak tam mało co działają, jeśli w ogóle
cokolwiek.
Poczułam, jak mi szczęka opada. Normalnie się kobieta
w zoologicznym marnuje, a mogłaby już w Amwayu jakim karierę
robić jako specjalistka od marketingu.
– To co działa, co istnieje i co mogę wziąć?
– Spray działa. Miałaś spray? Nie? A jakie miałaś tabletki i spot-
on? To zaraz coś dobierzemy.
Myślę, z perspektywy czasu, że tym sprayem to tym pchłom
nawet brydża nie przerwałam. Pewnie założyły sobie mikromaski
przeciwgazowe i przewróciły oczami, że „kufa, ta dalej swoje”.
Zakładając, że chcę mieć rodzinę wielodzietną, miałam na myśli
własne dzieci, a nie setkę małych pcheł. Ja wiem, że nie ma co
wpadać w panikę, ale to już czwarty tydzień, więc NA LITOŚĆ
BOBRA, HELPUNKUUU!!!
Bo we mnie jest seks

Podkręciłam włosy, wyskubałam Breżniewa znad oczu,


wydepilowałam nawet plecy, nałożyłam szpachlę, spuszapowałam
cycki, włożyłam pończochy, wbiłam się w nową kieckę, założyłam
szpile.
I idę.
Idę naprzeciw niego, jak te modelki na wybiegach. Jak ta Lopez
na teledyskach. Długie kroki, noga przed nogę.
Wyglądam jak marzenie! Jak milion dolców! Jak sto milionów!
On mi się przygląda z nieodgadnioną miną. I w końcu się
odzywa:
– Masz jakąś infekcję krocza? Bo jakoś tak dziwnie chodzisz.
Małżeństwo.
Level hard.
MójtykurwapanieBobrze!
W stresie

Uważam, że strasznie chujowo reaguję w stresie.


Ale od początku...
Kiedyś usłyszałam o sobie opinię, mówioną z pretensją, że ja to
znajomych na ulicy nie poznaję.
No nie poznaję.
Po pierwsze, jestem na wpół ślepa. I dla mnie wszyscy ludzie
z daleka są bardzo podobni – mają ręce, nogi, ciała, głowy. Reszty
zazwyczaj nie widzę i nie zobaczę, póki mi nie minie trauma po tych
wielkich czerwonych brylach, co to musiałam na nie dwa razy
przypadkiem siadać, bo matka była strasznie uparta. A po drugie –
ja wiem, że mało co na to wskazuje, ale ja cholernie dużo myślę,
toteż w większości chodzę zamyślona i szczerze mówiąc, nie wiem,
co się wokół mnie dzieje.
Nie będę Państwa zagłębiać w moje procesy myślowe, bo one
zaczynają się zazwyczaj bardzo niewinnie w stylu: „Hmmm, co tu
zrobić, żeby mi tak pączki tłuszczem nie nasiąkały”, a ostatnie
zdanie z takiego ciągu brzmi: „Tak. I właśnie dlatego uważam, że
sankcja pragmatyczna Karola VII była zajebistym posunięciem”. A
skupiam się na własnych myślach do tego stopnia, że w chacie
dwa dni z rzędu ręką, przy smażeniu, temperaturę oleju potrafiłam
sprawdzić. I to jeszcze, kufa, za pierwszym razem sama siebie
rozgrzeszyłam, bo
„...oraz dowodzi to, że nie da się zlikwidować głodu na świecie...
ej, olej to już chyba rozgrzany, zaraz zobaczymy...”.
No wiadomo – każdemu się zdarza przynajmniej raz w życiu
wsadzić łapę do patelni, nie ma tu o co kruszyć kopii. Jeśli Wam się
nie zdarzyło, to znaczy, że jeszcze wiele niezapomnianych chwil
przed Wami. Ale drugi raz przebiegał w mojej głowie mniej więcej
tak:
„Mój Bobrze, ale mnie ręka napieprza. Jak można być takim
deklem, żeby łapę do oleju wsadzić?! O, à propos – olej już chyba
rozgrzany, zaraz zobaczymy...”.
Ale wracając do meritum, mimo iż wczoraj rozważałam, jak tu
uratować NFZ, spacerując pod wieczór z Szeregowym przy morzu,
to i tak udało mi się dostrzec koleżankę na plaży, co jak Państwo
widzą, jest dla mnie nie lada wyczynem, toteż postanowiłam go nie
zaprzepaścić.
– Iza! – I macham, ale nie tak jak zwykle dla beki, jak papież, ale
tak normalnie, zamaszyście.
No nic. Nie widzi mnie.
– Iza! Izaaaaa! – krzyczę.
Dalej nic. Bez reakcji.
Trudno, trza zboczyć z deptaka i wózek z Szeregowym po
piachu przepchać. I niby są te większe koła, ale każde pięć metrów
to się ciągnie i szarpie, że jajo można znieść.
– Izaaaaa! Izaaaa! Halooo!
Możliwe, że laska ma z kolei niedosłuch. W końcu ludzie na
jakichś zasadach się towarzysko dobierają, se myślę.
– Iza! Juhuuu! Izaaaa!
No wiem.
Znaczy nie wiem, skąd mi się to „juhuuu” wzięło. Chyba
z telewizji. Na filmach tak do siebie wołają.
Prosty człowiek to nigdy nie przewidzi, kiedy w nim się jaka
uśpiona Demi Moore obudzi. Czy tam inna Kasia Cichopek.
W każdym razie ciągnę ten cholerny wózek, w przerwach drąc
ryja cały czas. I machając. Swoją drogą ostatni raz tak machałam
chyba, jak w publicznym kiblu spotkałam się ze światłem na czujnik
ruchu.
No więc macham tak i drę ryja.
Drę ryja i macham.
Może i ja powinnam iść do okulisty, ale ona to z całą pewnością
musi sobie aparat słuchowy jebnąć. Nie dalej niż piętnaście metrów
już nas dzieliło, cała plaża mnie jakoś słyszała, bo się ludzie gapili,
a ona nie!
I w końcu jest reakcja! Nareszcie! Kryste, toć myślałam przez
chwilę, że ducha wyzionę!
Obraca się!
Patrzy!
Ja też patrzę.
O kurwa, to nie Iza jednak!
...
I dlatego właśnie myślę, że chujowo reaguję w stresie.
Bo z perspektywy czasu uważam, że decyzja nie była najlepsza,
żeby tę obcą kobietę minąć, jak gdyby nigdy nic i po prostu,
ciągnąc ten wózek, sobie krzyczeć i machać tak, że gdyby mi
podłączyć dynamo, normalnie jakieś Długopole Dolne mogłabym
w całości oświetlić na dobre cztery godziny.
Zwłaszcza że plaża była dalej pusta...
Zakupy męża

Gadam se z przyjaciółką o naszych starych. I ona się skarży, że


jej całkiem młody jeszcze, a alzheimera chyba ma
w zaawansowanej postaci. Do sklepu pójdzie po chleb, się zgubi,
wróci po trzech godzinach. W końcu dociera, okazuje się, że
zamiast chleba ma olej. I że bałaganiarz straszny. I jak po coś
sięgnie, to nigdy na miejsce nie odłoży i ona później musi, jak ten
archeolog na wykopkach... no rozumiecie Państwo zapewne, o co
kaman.
To ja ją pocieszam, że mój to trochę jak dziecko we mgle błądzi.
I przykład daję, że wczoraj na obiad miała być karkówka w sosie
bbq, ziemniaki pieczone z dipem czosnkowym i fasolka
szparagowa.
Jednakoż najmłodsze me dziecię załapało gluta, a w ślad za nim
przyszły wieczorne gorączki, apetyt mu się nieco pogorszył i na
brzuszek od czasu do czasu narzeka. Myślę se, że nie będę matką
wyrodną, nie podam choremu dwulatkowi do żarcia karkówki
ciężkostrawnej. Tym bardziej że wczoraj o Bolku czytałam i miałam
taki humor, że do obiadu wódkę zamierzałam także podać, ale
nieważne...
Rosołek zatem osobno dla niego zrobię. Tak postanowiłam. Z
lanymi kluseczkami.
Jako że mąż mój jechał na zakupy – do Lidla i Tesco – które są
obok siebie, żeby nie było, proszę go, aby kupił z tej okazji:
a) tescową mieszankę warzywną. Jedyną i absolutnie
niepowtarzalną, która się na rosołek nadaje
b) osobno skompletował włoszczyznę w Lidlu.
Albowiem musicie Państwo wiedzieć, że Anglicy są szaleni
i zamiast selera mają brukiew, a zamiast pietruszki – pasternak.
I tradycyjny polski rosołek na tych warzywach smakuje jak „idź
stąd i nie wracaj”.
No więc dzwoni Siara do mnie z Tesco, że jedynej i absolutnie
niepowtarzalnej mieszanki warzywnej nie ma.
Widać inni też w sobotę rosołki robią.
Mówię mu zatem, że spoko i żeby poszedł do tego Lidla i sam
tam skompletował, co należy.
A on mi na to:
– W Lidlu już byłem. Nie będę się wracał. Co mam robić?
No, drodzy Państwo... no, mili moi... ja rozumiem, że my na siebie
oprócz: „Rysia i Siara” pieszczotliwie mówimy: „Stokrotka
i Powolniak”, ale, kufa, bez przesady.
No więc tłumaczę mężowi, żeby nie nadszarpywał mojego i tak
słabego układu nerwowego, bo wejście do Lidla raz jeszcze to nie
ponadludzki wysiłek. A on nie jest Lady Gaga, na pewno go nie
zapamiętali, a jak zapamiętali, to i tak wątpliwa sprawa, że będą
gadać: „O, to ten kretyn, co dwa razy w tej samej godzinie do Lidla
wchodzi. Tym razem po seler przyszedł”.
Ale ok.
Rozumiem obawy.
Na wszelki wypadek sama stanęłabym tym razem do innej kasy.
A on mi dalej:
– W Lidlu już byłem. Co mam robić?
I tu się w relacji zatrzymam i zwrócę z uprzejmym pytaniem do
Panów, bo od koleżanek wiem, że nie on jeden taki zagubiony.
Na litość Bobra, jakiej odpowiedzi Wy wtedy od nas
oczekujecie???
„O, już nie musisz do tego Lidla wchodzić, bo właśnie sobie
seler z dupy wyjęłam. Czekaj, czekaj, pietruszka zdaje się też idzie...”
???
A potem padło moje ulubione pytanie:
– A ten seler z tą pietruszką to taki potrzebny?
– Do rosołu? Nie, a skądże! Tak sobie zamówiłam, bo
kolekcjonuję, kuźwa.
No więc się rozłączyłam, bo co będę się denerwować w taką
ładną sobotę.
A że odbijanie połączeń też mnie wkurwia, to od razu za jednym
zamachem wyłączyłam telefon.
Toteż gdy wrócił, od progu miałam litanię:
– Czy ja się podczas rozmowy z tobą rozłączam?
A, nie!
Wróć!
– Czy ja się podczas rozmowy z Tobą kiedykolwiek
rozłANczam? Czy ja połączeń od ciebie nie odbieram? Czy telefon
wyłANczam, jak dzwonisz? – albowiem musicie wiedzieć, że Siara
wzburzony jest nieprzewidywalny językowo.
Ja się go spokojnie i równie retorycznie zatem pytam, wewnątrz
przewracając oczami, jak mój nastolatek, gdy mu każę posprzątać:
– Czy ja z tobą gadam ze sklepu jak pacjent dzień po trepanacji
czaszki?
Coś tam jeszcze burczał jakieś absurdalne pierdoły, w tym też,
że go nie słucham uważnie, ale nie wiem, co dokładnie, bo nie
słuchałam.
W każdym razie pytanie brzmi: czy Wy to znacie, kobiety?
Panów nie pytam, bo jakem za równouprawnieniem, tak
uważam, że tylko żony powinny być uniewinniane za morderstwo
męża w afekcie.

Koniec końców przyniósł do domu tutejszą włoszczyznę.


Tą z brukwią i pasternakiem.
Karkówkę zamarynowałam. Jest na dzisiaj.
Wczoraj ugotowałam chłopom, w chuj niedobry, rosołek.
O dziwo, dzieciom smakował.
Siara zjadł go honorowo, z tym że z nienawistną miną.
No, ale sorry Batory. Jakaś kara musi być.
Rozwój techniki

Wczoraj wieczorem maila żem na telefonie sprawdzała.


Powyłączałam wszystko i już szłam pod prysznic, bo to noc
w sumie była, ale się zawiesiłam nieco, gdyż w telewizji Dwóch i pół
puszczali.
Na to, co się wydarzyło potem, to myślę, że znaczący wpływ
miał fakt, że ja ostatnio dużo o tym robocie Sophie czytałam i mnie
to trochę przeraża, że to... ona... to (?) ma więcej praw w Arabii
Saudyjskiej niż babeczki z krwi i kości.
W każdym razie jak mnie niespodziewanie telefon, który
trzymałam nadal w ręce, wrzasnął: „NIE MASZ POŁĄCZENIA Z
INTERNETEM”, to ja też wrzasnęłam i jakoś tak odruchowo
cisnęłam nim przed siebie.
A przed sobą miałam szafę.
Dalej to przyleciał Siara i oznajmił, że wiedział od zawsze, że
jestem technicznie upośledzona, ale to to już przeginka. I że
pewnie znowu dżipiesy włączyłam, bo mój telefon to jednak nie
transformers. Nawet jak wciśniesz tryb samolotowy, to on nie lata
i według Siary – sam nie gada. I że mogłabym się nauczyć w końcu
go obsługiwać.
– Połączenie mnie z techniką to ekliwirys... ekwilirybs... to bardzo
skomplikowane – odparłam bardzo wkurzona, gdyż godność
osobistą posiadam.
Gdy ostatni raz była u nas moja mama, to rozmawiałyśmy o tym,
że się Gdańsk w szybkim tempie rozbudował.
Ja powiedziałam coś w stylu, że teraz, po trzech latach, to
pewnie nie wiedziałabym, jak dojechać do nowych dzielnic. Na co
ona mi zaczęła tłumaczyć, że nic prostszego, bo sama ma taką
„apkę w telefonie” i tylko wpisuje miejsce docelowe i wszystko jej
wyskakuje, mianowicie jakim autobusem se może dojechać, czy
tam jak gdzieś dojść.
Przez to zaczęłam się wstydzić, ale ja nawigacji to ostatni raz
używałam, jak tu przyjechaliśmy. Miałam sprawdzić, gdzie jest
Craven Avenue, więc adres wpisałam, przybliżyłam sobie trasę, bo
jak wielokrotnie podkreślałam, ja na wpół ślepa jestem, i poszłam.
Jak mi kazało skręcać, to skręcałam. No proste.
Pierwsza refleksja przyszła razem z ósmym kilometrem, bo coś
mi śmierdziało, że jednak za długo idę, skoro to miało być „tuż
obok, w bliskim sąsiedztwie”. Jak sobie trasę na powrót oddaliłam,
to wyszło, że ja faktycznie tę ulicę dobrze wpisałam. Szkoda tylko,
że zaznaczyłam sąsiednie hrabstwo.
Zadzwoniłam więc do Siary, żeby po mnie przyjechał, a na
pytanie: „Gdzie jesteś?” odpowiedziałam, że obok sklepu z takimi
zajebiaszczymi czerwonymi szpilkami na wystawie i się takie larum
podniosło, jakby co najmniej zobaczył, że jak mnie wkurza, to mu
pluję do kawy.
Po tym incydencie Siara chciał mi zamontować w telefonie
aplikację „find my kids” i zabronił dożywotnio używać dżipiesa,
mówiąc, że ludzie będą gadali, że z chaty nawiałam, jak wyjdę
i przez cztery dni nie wrócę. I nie pomogą tłumaczenia, że szłam do
nowej piekarni „Croissant”, co to miała być za rogiem,
a niezauważenie przeszłam przez kanał La Manche i doszłam do
Francji. Prosto za dżipiesem.
Powiedział jeszcze, że w dużych skupiskach ludzi to
powinniśmy takie koszulki nosić, jakie się robi dla ludzi
z alzheimerem. Ja bym miała z napisem: „Jak mnie znajdziesz samą,
odprowadź do Siary”, a on: „Ja jestem Siara”.
Ale dlaczego o tym wszystkim piszę?
Bo mnie taka refleksja naszła, że dla mnie telefon jest do
dzwonienia, żelazko do prasowania, a pralka do prania. A szczytem
umiejętności hakerskich, jak mi coś w kompie nie pyka, jest
naciśnięcie tego mniejszego guzika, z napisem „reset”. A tu się
okazuje, proszę Państwa, że dziś przez komputer to można się
dostać do bazy danych Pentagonu. Że nieruszane żelazka to
potrafią się inteligentnie wyłączyć, coby chaty nie sfajczyć.
Natomiast takim telefonem to można sobie, na ten przykład, drzwi
od garażu otworzyć.
A żebyście wiedzieli, co robi taka zwykła pralko-wirówka
Boscha?!
Otóż okazało się, że ja faktycznie chyba zacofana jestem, bo się
jak głupia cieszyłam z tylu programów do prania za taką przyzwoitą
cenę, a tu wyszło, że można nią jeszcze połączenia odbierać!
Przynajmniej tak mi się wydaje, bo mój mąż, jak podnosił z ziemi
mój telefon, to mu się przyjrzał i powiedział:
– To teraz se, kurwa, będziesz musiała dzwonić z pralki!
No zajebioza normalnie, co nie?!
Mój van Damme

Wczoraj słyszeliśmy z Siarą, że starsi synowie coś tam


o Walking Dead rozmawiają.
O zombie konkretnie.
A że, jak wiadomo, dbamy o to, żeby dzieciom dostarczać
wszystkich niezbędnych do rozwoju bodźców – Siara postanowił
ich nastraszyć.
Plan był taki, że poczeka, aż chłopacy rozejdą się do swoich
pokoi. Wtedy wyjdzie oknem z salonu, gdyż drzwiami byłoby
słychać. Bezszelestnie podejdzie pod okno pokoju najpierw
jednego, potem drugiego i będzie w nie drapał, wydając dziwne
odgłosy. A potem, jak na dojrzałych i odpowiedzialnych rodziców
przystało, będziemy przez kolejny tydzień kręcić z nich bekę oraz
dożywotnio ich szantażować, że jak nie wyniosą śmieci/nie
posprzątają pokoju i tak dalej, to ich przyszłym żonom powiemy
o tym, jak piszczeli.
Plan był w sumie też taki, że Siara zeskoczy z tego salonowego
okna, bo on wysoki, a okno nisko, a potem, robiąc liczne salta
i fikołki jak jaki Rambo, pod te rzeczone pokoje chłopaków się
zakradnie.
Genialne, co nie?
No, rejczel.
Dokładnie nie wiem, co poszło nie tak, ale koniec końców
w pewnym momencie zauważyłam jedną stopę męża zahaczoną
o ramę okienną, podczas gdy druga faktycznie stała już na dole.
Usłyszałam też takie:
– Kurwajapierdolę, moje jaja!
Wnioskuję zatem, że przed zrobieniem Rambo postanowił
zrobić niespodziewanie pełnego Van Damme’a. Dalej to na
szczęście poszło zgodnie z planem, bo się faktycznie po trawie
turlał, tyle że strasznie przeklinając. Po kilkunastu minutach, gdy się
już dostał pod pierwsze okno, usłyszał:
– Hahaha, bardzo śmieszne, tato. No bardzo.
I pod drugie:
– Jezuuu, dajcie mi spać.
Po czym wrócił do domu już tradycyjnie – drzwiami i się do
mnie przez cały wieczór nie odezwał ani słowem.
Mamy prawie dziesiątą, a on nadal kuleje obrażony i nie odzywa
się do nikogo, na dzieci patrząc spod przymrużonych oczek. Jak
Clint Eastwood.
O moim rwaniu

W poniedziałek rwanie ósemki miałam.


W gabinecie siedziałam 30 minut, z czego sama ekstrakcja
zajęła 30 sekund. Podpisałam tonę papierów, wnikliwie
sprawdzając, czy nie zostaję cudzym żyrantem oraz jak jest „nerka”
po angielsku i „przeszczep organów”, bo z natury nieufna jestem.
Chirurg był jakby stworzony do rwania. Po dwa metry – wzrostu
i w obwodzie. Pogadaliśmy sobie o mojej arytmii, astmie, uczuleniu
na jod, że nie wstrzyknie mi botoksu, bo nie jest tego typu
chirurgiem, o tym, że z 10 tysięcy rwań ósemek miał 10
przypadków paraliżu nerwów na amen, żebym się rozluźniła i że
botoksu nie ma, nawet dla znajomych i krewnych. I że mogę
przestać rozciągać kurze łapki, pokazując, o jaki efekt mi chodzi.

Później spytał, czy jest ok, że znieczulenie będzie w dwóch


zastrzykach. I okazało się, że mnie oszukał, bo jeden zastrzyk
w dziąsło dostałam normalnie, a policzek to mi nastrzyknął
w trzech miejscach. Wiem, bo liczyłam na naklejki za dzielność, ale
i tak mi nie dał, więc śmiało można rzec, że zostałam oszukana
podwójnie.
Dalej to się nachylił, wbił mi coś w zęba, wyjął to coś
zakończone innym czymś całym we krwi, asystentka zaczęła
majstrować mi przy buzi, a lekarz sobie wyszedł.

Mój Bobrze, zaczęło się – pomyślałam sobie. – Poszedł


zwymiotować.

No więc siedziałam tak ze sztywną gębą po jednej stronie


i czekałam, aż wróci, podczas gdy rzeczona asystentka sprzątała
gabinet, w międzyczasie dwukrotnie do buzi mi zaglądając i coś
tam mówiąc, ale postanowiłam nie dociekać. Zaniepokoiło mnie,
gdy zgasiła nade mną lampę, ale sobie pomyślałam, że teraz
ultrafioletem pojadą czy też inne stroboskopy wyjmą. Ja tam się na
ekstrakcjach w końcu nie znam. A później to już się wprost spytała,
czy mogę też sobie iść. Odpowiedziałam jej, że „uhm” i zdziwiona
w cholerę sobie poszłam. W poczekalni stał mój lekarz i rozmawiał
z recepcjonistką. Gdy mnie zobaczył, to spytał, czy wszystko ok,
a ja chciałam wprawdzie powiedzieć, że nie, bo mdli mnie jak diabli,
zresztą jak zawsze po znieczuleniu, ale z połową zesztywniałej buzi
stwierdziłam, że „uhm” i jemu musi wystarczyć. Podaliśmy sobie
ręce, on się uśmiechnął, ja zmrużyłam oczy, bo nie dał mi naklejek,
a widziałam, że ma na biurku w kubeczku po jogurcie, i poszłam.

Wróciłabym do domu, ale miałam w bagażniku dwie


badziewiary (jak nie jesteście z mojej dzielni, to już tłumaczę – duże
siatki/torby, w których kiedyś, przynajmniej panie na bazarach,
przenosiły swój towar z auta na stoiska. Moje były z Ikei i Sport
Direct – to już tak w ramach ciekawostki), w większości pełne
straconych nadziei. Lub mówiąc inaczej – moich starych ciuchów
w rozmiarze 34, w które się nie mieszczę i postanowiłam spojrzeć
prawdzie w oczy, że z tą miłością do jedzenia pewnie się nie
zmieszczę już nigdy. Przetestowałam to dzień wcześniej, gdy
postanowiłam wejść w stare spodnie. I wlazłam. Do wysokości
kolan, tak dokładnie.
W siatkach było też nieco ciuchów dziecięcych, bo chłopacy są
strasznie nieekonomiczni i szybko rosną. Miałam je zawieźć do
charity shopu i wiedziałam, że jeśli od razu tego nie zrobię, to
znając nas, przyzwyczaimy się i będziemy z nimi jeździć w tym
bagażniku następne trzy miesiące, w międzyczasie wkurwiając się,
że nic innego się do niego nie mieści. Jak już wspomniałam, nieco
mdliło mnie, a obie siaty były wielkie, ciężkie i nie można było
zaparkować koło sklepu, po głównej ulicy szłam, ciągnąc je za
sobą, w ogóle nie wzbudzając zainteresowania.
A nie taaam!
A skąd!
Gdy wciągnęłam je w końcu do lumpeksu, miałam serdecznie
dosyć wszelkiej dobroczynności. Ze zdrętwiałą twarzą
i równocześnie pierwszy raz w życiu z brytyjskim akcentem
powiedziałam, że ciuchy przyszłam oddać i od razu spytałam,
gdzie postawić. A odpowiedź do mnie doszła, że to chyba pomyłka
jaka.
Zarąbiście – se myślę.
Wiem, że w charity shopach pracują wolontariusze, a ich
z gruntu już za samo poświęcenie nie można obrażać, ale jak we
wszystkich charity shopach pracuje jeden wolontariusz idiota, to
trafi się on właśnie mnie.
Takie szczęście.
Na witrynie kartka, że pilnie przyjmą wszelkie ciuchowe datki,
a wolontariuszka mówi, że dwie siaty to pomyłka i nie trzeba. No
spoko.
I w tym momencie poczułam, że mnie się bluzka zrobiła mokra
na wysokości lewego cycka, czy tam lewej piersi, jak kto woli. Tak
czy siak, musiałam owe badziewiary odstawić, żeby chusteczkę
wyjąć, coby se ślinę (z gracją naćpanego pterodaktyla) otrzeć.
No mówię Wam, niejedno znieczulenie w życiu miałam, ale
takiej siekiery to jeszcze nigdy.

Podnoszę więc przy okazji swój zmęczony życiem wzrok powoli


i patrzę na lewo. A tam, kufa, Parada.
Patrzę na prawo – Dżordż z Armenii.
Patrzę przed siebie – dwie Versucze. Chude, długie, eleganckie,
z twarzy jednak nieprzyjemne. Brwi wygięte w znak zapytania.
Jedna paznokciem pokazuje na swój kącik ust.
– Od dentysty wracam, sorry – rzuciłam w pośpiechu przez
ramię, bo takiej energii dostałam, że obie siaty uniosłam lekko
prawie nad głowę i zapieprzałam tym swoim znanym świńskim
truchtem przed sklep, a potem do drzwi obok.
Wchodzę – na prawo lata 80., na lewo porcelana z królową, za
ladą rumiana, sympatyczna pani. Klientka w sklepie z lewostronnie
wielką gębą. A nie, to lustro było akurat.
W każdym razie wszystko wporzo.
Podaję badziewiary, starając się uśmiechać, pani dziękuje, mówi,
że jestem uprzejma i coś tam o buzi wspomina. Nie wiem
dokładnie, skoncentrowana byłam na tym, żeby śliną nie chlapać.
W domu się pieprzłam na kanapę, bo obiad miałam z dnia
poprzedniego gotowy i odtajam, poruszając plany wakacyjne. W
odpowiedzi mąż zagaja, że mnie tampon jaki wystaje.
Głupia nie jestem, nawet nie sprawdzę. Nie dam się nabrać,
siedzę przecież w dżinsach.
A on swoje dalej:
– Jak mówisz, to ci się tak delikatnie tampon wysuwa –
powtarza.
Coś mnie tknęło i ruszam do lustra.
I powiem Wam, że wcale taka spuchnięta nie byłam. Ot, nie
wyjęli mi trzech tamponów.
– Musimy porozmawiać o Stiflerze. – Mąż zagaja dalej, bo ja
zahartowana w przeżywaniu szoku jestem i mnie szybko mija. – Jak
byłaś u dentysty, nazwał mnie „Kujwellą”.
– Jak cię nazwał?
– Kujwella. Powiedział, że jest Pączek, ma brata Pieprzyka, a ja
jestem Kujwella.
– Aaaa, Cruella. Cruella de Mon.
– Jak to?
– Co „jak to”? No sorry, ale ktoś musi być czarnym charakterem,
ja jestem Czika.
– To mu o Cruellę chodziło?
– A o kogo? Trochę litery poprzestawiał. No i pamiętasz, że „er”
na „jot” zamienia, co nie?
I tu Siara otworzył buzię, jakby sobie o czymś przypomniał
i chciał coś powiedzieć. Po czym szybko zamknął. Otworzył. I
znowu zamknął. I tak kilka razy, aż w końcu się przełamał i nie
wytrzymał:
– Pamiętasz, jak mu wczoraj powiedziałem, że przed kolacją
pójdziemy sobie jeszcze w piłkę pograć?
– No.
– A potem go opieprzałem, że tak się grzeczne dzieci nie
odzywają i w ogóle afera była?
– No.
– To widzisz, jest taka sprawa. Bo teraz to dochodzę do wniosku,
że on wtedy krzyknął tylko „hurra, hurra”…
Na deptaku

Codziennie, gdy odprowadzam Stiflera do szkoły, idę z Julasem


w wózku na spacer deptakiem, do końca i z powrotem. Chodzę nie
tylko w celach zdrowotnych, dla siebie i dla dziecka, ale też po to,
że jak starsze dzieciaki są w szkole, a Julas śpi, to jest to często
jedyny fragment dnia, w którym słyszę swoje myśli, mogę
zaplanować obiady na przyszły tydzień albo podbój wszechświata.
Zależy od nastroju. Jedyne, co mnie rozprasza, to mówienie: „Good
morning”. Widzę, że u młodszego pokolenia Brytyjczyków ten
zwyczaj chyba zanika, ale rano, gdy idę deptakiem, to oprócz
matek spacerują głównie emeryci, często z psami, toteż
odpowiadam „good morning” średnio co dziesięć kroków. Jestem
na dobrej drodze do mówienia machinalnego, nie notując w sumie
nawet, do kogo to powiedziałam. Ale nie w jednym przypadku.
Otóż codziennie rano, w określonym miejscu, spotykam
czterech starszych panów rżnących w karty, a na mój widok jeden
z nich wstaje i zagląda do wózka. Robił tak całą jesień, robi tak
teraz. Wczoraj nie wytrzymałam:
– Pan to musi lubić dzieci, co?
Myślę, że gdybym go opluła, nie mógłby mieć bardziej
sugestywnej miny. Odpowiada:
– Nie cierpię. Nie mam swoich. Nigdy mnie nie kusiło. Myślałaś,
ile tracisz, mając dziecko?
– Raczej o tym, ile zyskuję – odpowiedziałam, bo czasem
człowiek nad sobą nie zapanuje i mu się coś wyrwie w języku
prafdziwej madki.
– Spokojnie, jest mały jeszcze, nic nie rozumie. Możesz być
szczera. To twoje jedyne dziecko? – spytał.
– Mam jeszcze troje – odpowiedziałam zgodnie z prawdą.
– No więc myślałaś kiedyś, co mogłabyś sobie kupić, nie mając
dzieci? Nie inwestując w te wszystkie pieluchy, smoczki, ciuszki,
rowerki, kółka pozalekcyjne, a potem ich studia?
A więc o to chodzi! – se myślę, bo musicie Państwo wiedzieć, że
to nie jest tak, że jak się jest po trzydziestce i jest się matką czwórki,
to już nikt na ciebie nie leci. Że, jak by to powiedział Górski, wypada
się z lokalnego lachonarium. O, nie!
U mnie w okolicy mieszka np. taki młody przystojny Hiszpan,
który co rano chodzi z owczarkiem niemieckim i też się mijamy.
Wiecie – śniada skóra, czarne włosy, zęby jak z reklamy Colgate.
Takie muły jak on ma, to widziałam ostatni raz chyba tylko, jak
oglądałam obrady… no nieważne. I w każdym razie ten Hiszpan to
on na mnie faktycznie nie leci.
Ale zawsze na mnie lecą żule i starsi panowie! Ha!
Ja to się nawet czasem Siarze odgrażam, że jak mnie będzie
wkurwiał, to zrobię combo i sobie znajdę jakiegoś miłego starszego
żula i dopiero będzie mu wtedy przykro. Jest o to pewnie cholernie
zazdrosny. Tylko nie okazuje.
No więc, jak już się kapnęłam, walę bezpośrednio, bo ja
prostolinijna dziewczyna jestem:
– A więc mnie podrywasz po prostu?
I tu muszę przyznać, że facet miał na twarzy jeszcze większe
obrzydzenie wypisane, niż gdy spytałam, czy lubi dzieci:
– Nie! A skąd! Od pięćdziesięciu lat jestem gejem!
– To po co od jesieni zaglądasz mi codziennie do wózka? – nie
wytrzymałam.
A wtedy starszy pan powiedział coś, co sprawiło, że nie dość, że
znalazłam sport dla siebie, to jeszcze się chyba zakochałam:
– Widzisz go? – mówi, zamaszystym gestem wskazując jednego
z graczy, siedzącego na wózku inwalidzkim, opatulonego kocem. –
To jest Richard. Richard ma 92 lata, jest głuchy, ma endoprotezę
biodra, bypassy i parkinsona. Od zeszłego roku ma też zawroty
głowy i nawracające duszności. I w razie jak Richard zejdzie, to
będziemy potrzebować czwartej osoby do brydża...
Uciekinierzy

Mam problem z kotami.


Wyłuszczę, o co chodzi tutaj, bo na tych kocich forach to taką
dziwną manierę mają przy odpowiedziach. Człowiek się grzecznie
pyta:
– A jakim środkiem odrobaczacie swoje koty?
Trzy sekundy później odpowiedź:
– Najlepszym.
Amator to nie wie, co się w takim przypadku święci, więc drąży:
– A który to?
– Z lecznicy. Za osiem stów. Chodzisz Ty z kotem do weta
w ogóle? Pewnie nie. Jak nic Twój kot ma problemy z wątrobą,
chorobę sierocą i dysleksję. Widzę po zdjęciu, charakterystyczne
ułożenie łba o tym mówi... Nie, wcale nie „trzyma normalnie”, 7
stopni za bardzo w lewo, zamknij ryj, jak się nie znasz... A Ty wiesz
chociaż, że kotu należy przeżuwać jedzenie?... Ale ty się nie
tłumacz teraz, ty odpowiedz... nie wiesz? A poidełko z fontanną
i wydmuchiwaczem piłeczek przez boczną rurę mu chociaż
kupiłaś?! Czy też nie wiedziałaś, że potrzeba?! Lampucero.
No więc problem polega na tym, że moje koty przy każdym
otwarciu drzwi wejściowych próbują spierdzielić z chaty. Ja wiem,
że szkoły odnośnie kociego wychodzenia są dwie, ale ja jestem
z tej, że koty bezpieczniejsze są jednak w chacie. W każdym razie
dopóki ktoś mi nie udowodni, że mój kot potrafi, tak normalnie, na
chodniku stanąć i najpierw zerka w prawo, potem w lewo, jeszcze
raz w prawo i dopiero wtedy przez ulicę przechodzi i dopóki nie
wymażę z pamięci wszystkich przejechanych, rozszarpanych przez
psy, otrutych czy okaleczonych przez jakichś zwyroli kotów, to
proszę mnie do niczego nie przekonywać. W każdym razie to, co
się u nas dzieje przy wyjściu lub wejściu któregokolwiek
z domowników (a najzabawniej jest, gdy np. wchodzą wszyscy
naraz), dałoby nam spokojnie angaż w jakimś cyrku. Nagraliśmy to
ostatnio i puściliśmy w zwolnionym tempie, więc wiemy, że
wygląda to dokładnie tak: koty na dźwięk zamka w drzwiach
zaczynają udawać martwe. No wiecie, leżą sobie jeden na fotelu,
drugi na kanapie, z dupą na moich poduszkach, jak to koty i z miną
na pyskach „Co? Wchodzicie? A to nie. My nie jesteśmy
zainteresowani. Normalnie przed chwilą na jedynce recital
Pietrzaka puszczali. Tak żeśmy się naśmiali, że teraz brzuchy nas
bolą i nie możemy się ruszyć”.
I ja wtedy zaczynam coś podejrzewać, bo pomijam już fakt, że
my polskiej telewizji nie mamy, ale kto normalny się śmieje
z żartów Pietrzaka?
No, ale koty twardo – jeden się rozpłaszcza i wywala język,
drugi się kładzie na plecy i wyciąga sztywne łapy ku górze. Wtedy
właśnie pada magiczne hasło któregoś z domowników:
„Wchodzimy, szybko, śpią w salonie”. Dalej to zaczyna się akcja
przypominająca mniej więcej szturm jednostki wojskowej Agat.
Jeden wskakuje do zlewu w kuchni, bo salon mamy połączony
z aneksem kuchennym, i wypływa z kibla w łazience. Drugi w tym
czasie zapierdala po suficie.
My krzyczymy, one krzyczą.
Ten z kibla rzuca nam granat dymny pod nogi. Ten z sufitu
przebiega po jajkach. Tu zostawię Państwu pole dla wyobraźni,
albowiem my często z zakupami wracamy, ale proszę również
pamiętać, że mieszkam z pięcioma chłopami.
Mniej więcej w tym samym czasie orientuję się, co się dzieje,
i drę się do Siary: „Łap skurwy…” i tu się reflektuję. Że dzieci. Więc
ostatkiem sił krzyczę: „Koty”, dodając „jebane” tylko w myślach. Ale
one są już zazwyczaj na progu. Z nagrania wynika, że w ułamku
sekundy oba stają na dwóch tylnych łapach, przednimi szybko
pokazując nam po kilka faków i robiąc salto w tył, wyskakują na
dwór. Tam przybijają sobie żółwiki, zazwyczaj komentując nasze
zachowanie słowami: „Sieroty. LOL”, obracają się, robiąc miny (na
zdjęciu Rychu) i galopują w stronę zachodzącego słońca. Tudzież
sąsiadów. Powiedzieć, że moje koty są cwane, to jak stwierdzić, że
Voldemort to ten zły w trakcie czytania siódmego tomu.
Jakieś 40 minut później oba stoją pod drzwiami, miaucząc, żeby
ich wpuścić, bo chcą uciec znowu.
I nie chodzi o to, że chowam jakąś urazę. Nawet nie chodzi
o dwie pary dobrych, ładnych, chińskich legginsów, które załatwiły
mi przy swoich akcjach tylko w ostatnich dniach. Zresztą wczoraj
się obracam, patrzę, mówię do Siary:
– O, pięknie! A tobie dżinsy podarły!
A on do mnie:
– Nie, to się w dziewięćdziesiątym ósmym zahaczyłem
o gwóźdź w robocie. Ale są jeszcze dobre, nie chcę nowych.
Bardziej chodzi o to, że ja się po prostu o nie boję.
I o nas.
Farba

Mój Bobrze, jaki koszmarny dzień wczoraj miałam!


Najpierw farby starczyło dokładnie na pół salonu. Trzy tygodnie
się o ten cholerny róż wykłócałam z moimi chłopami.
Do czego to doszło, żeby człowiek musiał symulować skurcze
z nerwów tylko dlatego, że chce mieć na chacie ładnie?! Następny
tydzień szukałam odpowiedniego odcienia, coby mi pasował do
szarej kanapy. I znalazłam – truskawki z dużą ilością śmietany.
Piękny. Taki nieoczojebny, bo ja oczojebnych nie lubię.
I po jakimś czasie pół pokoju miałam nieoczojebne, w pięknym
różowym kolorze.
No więc grzecznie proszę, żeby się Siara uwinął i farby dokupił.
Se myślę – pojadę z nim. Nie będę go samego po kolory
wypuszczać. On mnie raz samą po wiertło wysłał. Niby na kartce
miałam jakie, a i tak później dwa tygodnie powtarzał: „To jest,
kurwa, niemożliwe. Pszesz na kartce miała jakie”.
W każdym razie tak sobie myślę, że on zbyt ambitny jest, żeby
sobie odcień farby zapisać. Będzie brał na pałę, z pamięci.
Jednak z drugiej strony ja w czwartek mam cesarkę. 40. tydzień
zara. Nawet koty głaszczę stopą, bo ręce mi do niczego nie sięgają.
Poza żarciem. Ale nie bądźmy drobiazgowi. „Dobra, chuj, niech
jedzie sam” – myślę dalej.
– Tylko zapamiętaj nazwę farby! – krzyczę.
– Pamiętam, nie jestem idiotą! – odkrzykuje oburzony.
Poszedł, wrócił, przyniósł.
Pudrowy róż, psia mać.
Jeszcze się w przedpokoju kłócił, że to ta sama. Jak mnie już
lewa powieka latała i ciśnienie miałam 180/180.
Podszedł do ściany w salonie. Spojrzał na nią, na pojemnik, na
mnie. I wyszedł obrażony z tekstem: „Różowy to różowy”. Rzuciłam
mu, że „wiertło to wiertło”. W odpowiedzi trzasnął drzwiami
samochodowymi. I mu się alarm włączył. Na co ja się w oknie
zaśmiałam. Ale nie tak normalnie. Szyderczo.
Niech wie!
Ciśnienie miałam chyba już 200/200 i postanowiłam się
położyć.
I jak tak leżałam, to właśnie wrócił mój mąż. Wymienił ten
pieprzony pudrowy róż. Nową farbę podniósł triumfalnie do góry.
AMARANTOWĄ, KURWAAA!
Zamknęłam oczy, bo się strasznie boję wylewu.
Gdy otworzyłam, to nawet nie zdążyłam się odezwać, a on
nawet nie zdążył zdjąć butów. Trzasnął drzwiami, włączył mu się
alarm, a ja się szyderczo zaśmiałam.
Wrócił po godzinie z właściwą farbą. Truskawki z dużą ilością
śmietany. Wymalował. Oznajmił, że w B&Q jesteśmy spaleni,
a potem siedzieliśmy już i podziwialiśmy pokój.
– Kiedyś se tak własny salon wymalujemy – powiedział, bo
odległy plan jest taki, coby całego życia nie przeżyć jednak na
wynajmowanym. Z tym że i tu zgrzytamy, bo ja bym chciała mały
parterowy domek, a Siara piętrowy.
Pamiętam jak dziś – z matką na usg byłam. Gabinet mi ją
wchłonął na 20 minut. Wychodzi, się pytam co tam, to mówi, że
chondromalacja kolan. To takie schorzenie, które polega na
rozmiękaniu rzepki. Tłumacząc, pakuje po kolei wszystkie
karteluszki od lekarza w osobne teczki.
Moja mama to pedantka, każdy papier w osobnej koszulce.
Piszę na wypadek, jakby ktoś się interesował, skąd mi się
pierwotnie to opadanie i drżenie powieki wzięło.
W każdym razie, gdy mama owijała recepty w folię bąbelkową,
z gabinetu wyszedł i lekarz. Patrzy na mnie, a potem zwraca się do
niej.
– Córka? Biologiczna?
– Tak – potwierdza mama, bo ja mam dopiero 33 lata i rodzice
nadal boją mi się powiedzieć prawdę, że jestem adoptowana, bo
biologiczną córką to ja mogę być ewentualnie Laleczki Chucky
i Madonny.
– To muszą panie wiedzieć, że chondromalacja jest dziedziczna.
– Wielkie dzięki – zwróciłam się do matki. – Dołożę to do
pakietu z cukrzycą ojca i se zapamiętam.
No i rzecz jeszcze w tym, że moja babcia z kolei pół życia
przepłynęła na bani. Zatem sami powiedzcie, jak, no J-A-K ja
mogłabym mieszkać z tymi genami w piętrowym domu?! Przecież
ja na starość to albo nie będę miała siły wejść po schodach
z powodu tej jebanej chondromalacji. Albo napruta, złażąc po
insulinę, zwyczajnie się z nich spierdolę.
No helloooł!!!
Czasami mam wrażenie, że jestem jedyną racjonalnie myślącą
osobą w tym domu...
Turbina

Wracamy se z wycieczki rodzinnej, jest dość późno, nawet


starsze dzieciaki zmęczone.
Gdy to widzę – serce mi rośnie.
Nie chodzi, broń Bobrze, o to, że tak słodko kimają. Chodzi
o spokój! W końcu spokój! Tutaj hasztag: #rodziceznajo.
Dojeżdżamy do domu, Siara parkuje, ja tam w locie wyśmiguję
z najmłodszym dzieckiem. Rzucam je do łóżka. Znaczy delikatnie,
wiadomo. I lecę do łazienki.
W tym czasie Siara zanosi śpiącego Stiflera, a starsze chłopaki
idą do swoich pokojów.
W łazience przechodzę metamorfozę, za jaką inni płacą grube
siano. Mnie wystarczą mazidła do ryja i łopata, żeby to wszystko
szybko nałożyć. Wcześniej wyglądałam jak Joker, ale teraz jest
dużo lepiej, bo make-up ćwiczę z najmodniejszą makijażystką.
Katarzyna Nosowska, no rejczel.
Zakładam też nową koszulkę nocną. Kusą taką. I rozpuszczam
włosy. Oczywiście najpierw wyczesuję z głową w dół, a potem
zarzucam do tyłu. To jest taki trik. Masz normalnie trzy kłaki na
krzyż – wyczesz z łbem spuszczonym – i jeb! Bijonse!
Staję w otwartych drzwiach łazienki jak Melanie Griffith, zanim
jeszcze po tym botoksie nie przypominała Jima Carreya z Maski.
Uśmiecham się zalotnie. Niepotrzebnie spojrzałam w lustro.
Ło kurwa!
Powiem Państwu, że romantyzm i te całe zalotne uśmiechy to
moja pięta achillesowa, co się dokładnie w tym lustrze odbiło, bo
wyglądałam może i jak Melanie, ale raczej w tych swoich gorszych
momentach. Tak na odwyku.
No ale nic, trzepoczę rzęsami jak pojebana i tak stoję.
– Hehe – mówi Siara, który właśnie mnie zauważył, gdy krzątał
się po kuchni.
– Hehe – odpowiadam i sunę jak taka Euglena Posuwista,
znaczy wolnym, dostojnym krokiem, w stronę pokoju, gdzie
zalegam na szezlongu.
No dobra, ściemniam. Nie mamy szezlonga.
Zalegam więc na wersalce.
Tfu! Wróć! Kanapie, kuźwa! Nie mogę się od dobrych piętnastu
lat przyzwyczaić do tych kanap i zawsze jak taka Karyna z wersalką
wyjeżdżam. Ale mniejsza z tym, bo to nawet nie ma wpływu na
przebieg akcji.
Zalegam na kanapie i staram się rozciągnąć, żeby wyglądać
bardziej płasko. Z tym akurat bywa bardzo różnie. Zwłaszcza że
w tej łazience, malując się, ptysia wciągnęłam. Wiem, nic nie
mówicie, wstydu nie mam.
– Hehe – słyszę z kuchni.
– Hehe – odpowiadam.
Walę Nagi instynkt. Jedyną scenę, jaką przeciętny człowiek
zapamiętał z tego filmu.
– Hehe – słyszę.
– Hehe – mówię.
Ja myślę, że jakby ktoś czasem posłuchał moich i Siary
dialogów, to opcje są dwie: albo byśmy dostali od państwa
opiekuna, który pomagałby nam żyć w społeczeństwie, pilnował,
czy jemy tabletki, i podpisywał za nas papierki w banku. Albo
byśmy dostali propozycję dubbigowania, kuźwa... nie wiem?
Jakiegoś filmu na National Geographic o fokowąsach brodatych?!
Swoją drogą – serio, istnieje takie coś i nie chodzi o Waszą
teściową.
Dalej to leżę i dobrze wyglądam. To jest naprawdę zajebiście
ciężka praca. Spytajcie Dżoanny Krupy.
I wtedy zbliża się on.
– Hehe – wyszeptuje.
– Hehe. – To ja oczywiście.
– A więc zauważyłaś? – pyta.
– Co takiego? – również pytam, nieco zbita z tropu. A wtedy on
patrzy czule w stronę okna, gdzie stoi nasz samochód, i mówi:
– Że po wymianie turbiny od razu ma lepszego kopa...
JA-PIER-DO-LĘ
Część 2

Matka
Wstęp

Jestem matką ze starej szkoły, toteż prędzej zobaczysz moje


dzieciaki na podwórku, w zmechaconych dresach, chlapiące się
w błocie, niż teatralnie pozujące w jakichś modnych pumpach
i fikuśnym kaszkiecie. Powtarzam synom, jak mantrę, dwie rzeczy.
Od kiedy przeczytałam Służące Kathryn Stockett, pamiętam, aby
powiedzieć przynajmniej raz dziennie każdemu z nich: „Jesteś
mądry, dobry, ważny i przystojny”. Oraz moje osobiste motto: „ Dla
mnie jesteś najważniejszy i musisz żyć tak, żeby być równie
ważnym dla świata”. Najlepiej jak umiem staram się ich dostosować
do życia w społeczeństwie, tak aby nie byli uciążliwi dla innych,
a równocześnie żeby wiedzieli, że wcale nie muszą być tacy jak
inni. Wiedzą, że zawsze będę ich wspierać i w nich wierzyć. Uczę
ich starych zasad: że sprzątaczki wykonują równie ciężką pracę co
prezesi banków i obojgu należy się jednakowy szacunek. Że trzeba
zachowywać się tak, aby codziennie móc sobie bez obrzydzenia
spojrzeć w twarz w lustrze. Że stal hartuje się w ogniu, a wojownik
w walce. Albo że świadectwem ich męskości nie będzie
w przyszłości broda czy mięśnie, ale to, jak będą traktować innych,
słabszych. Uczę ich dystansu tak do siebie, jak i do świata. Ale też
uczę się od nich nowego, świeżego spojrzenia na stare rzeczy.
Codziennie daję im 100% siebie i nie oczekuję niczego w zamian.
Choć dają mi tyle, że nie jestem w stanie opisać tego słowami. Są
całym moim światem. Nie zostali urodzeni, żeby mi „na starość miał
kto podać szklankę wody” :D Powstali z miłości i jedyne, na co liczę,
to że będą w życiu porządnymi i szczęśliwymi ludźmi. Tymczasem
łapię z nimi chwile i zapisuję gdzieś głęboko w pamięci bezzębne
uśmiechy, pierwsze kroki, wariackie tańce, plastelinowe stworki,
długie rozmowy, wspólnie zabawy, obejrzane filmy, odwiedzone
miejsca czy przeczytane książki. Każdemu z nich stworzyliśmy
z Siarą drewniane pudełko, do którego wkładamy przeróżne
pamiątki. Mamy zamiar wręczyć im te pudełka, gdy będą się
wyprowadzać z rodzinnego domu. Choć ostatnio Szara Eminencja
powiedział:
– Mamo, postanowiłem, że będziemy jak rodzina pewnego
gatunku orek.
– Wszyscy grubi? Ok, idę na to.
– Nie... hmmm... to też, ale głównie to mi chodziło o to, że te orki
nigdy nie opuszczają stada. Nawet jak samce są dorosłe i spotykają
samice, to i tak żyją w stadzie ze swoimi matkami – i tu dziecko me,
wyraźnie wzruszone własnym pomysłem, popatrzyło mi prosto
w oczy, uśmiechnęło się od ucha do ucha, po czym poszło do
swojego pokoju.
Dopóki nie wyszedł, też się uśmiechałam.
A później to do 1:30 piłam wino i patrzyłam się nic niewidzącym
wzrokiem w okno.
Kocham ich najmocniej na świecie, ale, kufa, SERIO?!
Poród numer 1

Mam za sobą dwa porody naturalne i jedną cesarkę. Moi fani...


nie, no dobra, zalewam... moje koleżanki w napięciu czekały na
ostatni poród przez cc, abym jako matka trojga dzieci, czyli ekspert
od porodów na poziomie medium (gdzieś między matkami
jedynaków a matkami dzieci z rodzin naprawdę wielodzietnych),
mogła w końcu wydać ostateczny werdykt, co jest lepsze: poród sn
(siłami natury) czy cc (cesarskie cięcie).

Już ze szpitala wysyłałam SMS–y, że oba rozwiązania są


wyjątkowo chujowe i teraz jestem absolutnie pewna, że najlepszym
wyjściem jest wynajęcie surogatki.

Przy pierwszej ciąży jako ekspertka od wszystkiego


mianowałam się też ekspertką od porodów. Wiedziałam, jak
oddychać, wiedziałam, że znieczulenie biorą tylko wyrodne,
rozhisteryzowane matki, wiedziałam, jak przeć, przećwiczyłam
przed lustrem, jak trochę cierpieć, nie robiąc przy tym głupich min.
Wymalowałam się, uczesałam, starannie ubrałam, choć tu szyk
popsuły mi adidasy – jedyne obuwie, jakie pasowało na moje
spuchnięte niczym u Wielkiego Ptaka (tego z Ulicy Sezamkowej)
nogi. Po czym ruszyłam uśmiechnięta i przeszczęśliwa na oddział
patologii ciąży, gdyż poród w 38. tygodniu miałam mieć
indukowany. Mojej niczym nieuzasadnionej pewności siebie nie
zmąciła nawet ekspedientka z pobliskiego spożywczaka, której
radośnie zakomunikowałam, gdzie właśnie jadę, kupując herbatniki,
bo w popularnym magazynie parentingowym pisali, że podczas
porodu będzie chciało mi się jeść. Pamiętam, powiedziała tylko:
– Od razu widać, że to pani pierwszy poród. Przy drugim by się
pani tak nie uśmiechała.
No więc głupią babę poinformowałam z wyższością, że drugi to
zapewne sobie sama odbiorę, taka już będę fachura i sruuu do
szpitala.
Byłam taka szczęśliwa, że już za chwilę zobaczę mojego
pierwszego osobistego dzidziusia, że nie irytowała mnie ani ankieta
z cyklu „sto pytań do”, ani późniejsze kroplówki z oksytocyny, ani
personel, który patrzył na mnie z pobłażliwym uśmiechem. Ani też
krzyki kobiet z pobliskiej porodówki. Co się miałam jakimiś
histeryczkami przejmować. Przeszkadzało mi natomiast, że nic się
nie dzieje. Aż w końcu się stało. Dokładnie minutę przed północą
odeszły mi wody i wpadłam w panikę.
Mój Bobrze, zaplanowaliśmy poród rodzinny, szpital 10 minut od
domu, czy Siara zdąży? Pewnie nie, przecież ja rodzę!!!
Poleciałam do dyżurki. Wpadłam z takim:
– Taaadaaam, wody mi odeszły!
Ale, o dziwo, nie wzbudziłam entuzjazmu, ani nawet
specjalnego zainteresowania.
– Czujesz pani coś? – spytała położna, bo lekarz nawet nie
obrócił się od biurka.
– No. Mokro mi – odpowiedziałam zgodnie z prawdą.
I dopiero wtedy widać poznali się oboje, że nie trafili na zwykłą
kobietę, ale na geniusza, bo lekarz tym razem się obrócił,
a pielęgniarka zaczęła mi się uważnie przyglądać.
– Ale czy czuje pani jakieś skurcze? – przerwała niezręczną
ciszę.
– Eeee... może niech się pani na fotel położy, lepiej będzie, jak to
zobaczę. – Lekarz jakby zwątpił w mój intelekt. – Zero akcji
porodowej, niech pani wraca na salę, położy się i spróbuje
przespać – zawyrokował po chwili.
„Wariat” – pomyślałam sekundę później.
– I co mam urodzić w łóżku? Sama? Pierwsze dziecko? Drugie to
jeszcze bym zrozumiała, ale... – mówiłam z nieukrywaną pretensją,
całkiem głośno, gdy znudzony mi przerwał:
– Spokojnie, urodzi pani normalnie, na porodówce, ale to pani
pierwsze dziecko i nic nie wskazuje na to, żebym to ja poród
odbierał, choć zostało mi jeszcze 7 godzin dyżuru.
„No teraz to Cię, facet, naprawdę pojebało! MNIE WODY
ODESZŁY! Ja rodzę! Ja swoje prawa znam! Żądam porodówki, ktg,
chcę oddać próbki krwi i moczu, chcę mieć monitorowane tętno
i sprawdzane co minutę rozwarcie! Natychmiast proszę wezwać
ordynatora i sztab neonatologów!” – pomyślałam, a głośno
powiedziałam:
– Phi... – I udałam się do sali, jak kazał. Obrażona.
Zasnąć oczywiście nie mogłam, bo jak można spać, gdy się
opowiada koleżankom z sali o niekompetencji durnego
dyżurującego lekarza i wcale nie lepszej położnej oraz pomstuje na
polską służbę zdrowia.

– Niech pani jednak przyjdzie do zabiegówki – usłyszałam głos


stojącej za mną pielęgniarki.
Widać poszli po rozum do głowy.
Sumienie ich ruszyło.
Ciekawe, czy słyszała to: „I strajkują tylko o podwyżki, ale jak
człowiek ich potrzebuje, to nieee, przecież się nie będą
przemęczać”?
Wchodzę do zabiegowego, patrzę, co się dzieje, zdejmuję
szlafrok, podwijam mankiet koszuli...
– Co pani robi? – pyta mnie lekko zdziwiona pielęgniarka.
No więc teraz ja się pytam, co ja sobie w takiej chwili miałam
pomyśleć? Przychodzę do zabiegowego, widzę wielką kroplówkę,
odsłaniam żyły, a kobieta, która powinna wiedzieć to najlepiej, pyta
mnie, co robię. Jedna z nas naprawdę nie powinna się tu teraz
znajdować. Co za niekompetencja, po prostu brak słów!
– Ułatwiam pani wkłucie – mówię zblazowanym tonem,
a w duchu myślę: „Bo kroplówki podaje się dożylnie, idiotko, chyba
że tobie się wydaje, że w dupę się je wsadza!”.
– Proszę pani, to nie jest kroplówka, to jest lewatywa.
A jednak...

Następne 1,5 h przemilczę, bo nawet najtwardsi gracze, ręczę,


nie chcieliby tego opisu przeczytać. Po głowie chodziły mi
w każdym razie przeróżne myśli, a górowała ta, że pielęgniarka
jednak słyszała ten tekst o strajkach i to była zemsta.
Jak wróciłam do sali, to dziewczyny myślały, że urodziłam.
Dziecko. Dodam, żeby była jasność. Wyjaśniłam im krótko,
dlaczego lewatywa mogłaby zamiast np. koła służyć za
średniowieczne narzędzie tortur, i jak najprędzej położyłam się
spać. Czułam przez sen, jak podłączają mnie co jakiś czas do ktg,
ale poza tym nie czułam nic. Aż do 7 rano, gdy tamten lekarz,
z nocnego dyżuru, z dziwnym uśmiechem przyszedł powiedzieć mi
„do widzenia”.
Miał rację. No trudno. Przynajmniej kulturalny jest, pożegnać się
przyszedł.
Po porannej herbatce, bo jeść mi nie pozwolili, trzepnęłam sobie
prasówkę. Obdzwoniłam wszystkich bliskich po dwa razy.
Obdzwoniłam w ogóle wszystkich i zaczęłabym się nudzić, gdyby
nie padło hasło: „kolejna próba oksytocynowa”, na którą
zastrzygłam uszami, zamerdałam ogonem i dzielnie wystawiłam,
ufff, żyłę. I tym razem byłam tego pewna.
Pół godziny później byłam najgorętszą zwolenniczką eutanazji
i chciałam już tylko umrzeć. Nie mogłam uleżeć, nie mogłam
usiedzieć, ustać. Bolały nawet włosy.
– Rozwarcie na dwa palce i... (rzut oka na ktg)... jakieś tam
minimalne skurcze, których pewnie może pani nawet nie odczuwać
– powiedział kolejny lekarz, też niekompetentny, jak widać.
Tym razem dzielnie milczałam. Dla dobra jego i swojego
również, bo dobrze pamiętałam jeszcze, co robi personel tego
szpitala z zemsty.

Dwie godziny później ten sam lekarz:


– Naprawdę aż tak panią boli? To dopiero trzy palce, a akcja
nadal znikoma...
– Nie, taka jajcara ze mnie, panie doktorze – powiedziałam
dotknięta głupim pytaniem, ze łzami w oczach i postanowiłam
umrzeć w samotności, nikomu już się nie skarżąc, żeby im później
było głupio, że sami nie zauważyli.

Kolejne dwie godziny później, czyli koło południa, postanowili


wpuścić na oddział Siarę (który, jak mu kazałam, czekał na
korytarzu od prawie dwunastu godzin), ze względu na mój stan –
niedoszłej samobójczyni w ciężkiej depresji, znoszącej
niewyobrażalne męczarnie. To mi zdecydowanie pomogło. I on też
mi zdecydowanie pomógł. Na przykład wziąć ciepły prysznic, pod
którym zalewałam się łzami, gdyż byłam najbiedniejsza na świecie.
Pochodzić po korytarzu, na którym kurwowałam bez opamiętania,
bo jeszcze nigdy nic mnie tak nie bolało. Napierdalało, konkretnie
rzecz ujmując. I gdy stwierdziłam, że pierdzielę, nie rodzę,
poczułam, że bardzo szybko powinnam skorzystać z toalety.
Uprzedzona przez popularny magazyn parentingowy, aby nie
mylić tego z TAMTYM, zamiast do WC pognałam do dyżurki. Po
czym wpadłam tam sina, czerwona, zielona, z oczami
wychodzącymi z orbit, zalana krwią, która leciała mi ciurkiem
z nosa, oparta o futrynę, której mało nie wyrwałam z bólu...
– Nooo, teraz to rodzisz, kochaniutka – powiedziała, nie
wiedzieć z czego śmiejąca się położna, zanim zdążyłam sama
władować się na fotel i rozkraczyć.

Skurcze parte trwały od 12:50 do 13:10. Przez całe 20 minut ja


parłam, zgodnie z instruktażem położnej, pod okiem lekarza,
a Siara próbował mnie napoić. Też przez głupi miesięcznik dla
rodziców.
Niepotrzebnie dawałam mu do czytania wkładkę dla przyszłych
ojców, w której jakiś debil – możliwe, że facet, który nigdy nie
rodził, napisał, że kobiecie podczas porodu jedyne, co się chce, to
pić.
Dementuję. Kobiecie podczas porodu jedyne, co się chce, to
odejść godnie i w spokoju, a czego się nie chce, to pić.
Zdecydowanie.
Tymczasem wyglądało to tak:
– Aaa, nie dam rady, nie dam rady, nie dam rady!!! – To ja się
darłam. Tak, darłam się. Nic mnie nie obchodziło, co te krowy
z patologii myślą o krzyczących.
– Dasz radę, dasz radę, świetnie ci idzie. – To miła położna.
– Nalać ci do kubka czy będziesz piła z butelki? – To Siara.
– Naprawdę nie dam rady! – To do położnej. – Spieprzaj z tą
wodą! – To do Siary.
– Kochana, ja ci mówię, że wszystko jest pod kontrolą. Przyj
i zaraz będzie po wszystkim, widzę główkę. – To znowu położna.

Jeb!!!
W pierwszej chwili myślałam, że zostałam spoliczkowana, ale to
tylko Siara próbował zwilżyć mi usta, lejąc sobie wodę na rękę...
– Ja już nie mam siłyyy – zawyłam do położnej. – Jeszcze raz
mnie dotkniesz, a zaraz ty będziesz rodził. Butelkę wody, którą
uprzednio wsadzę ci w dupę – zwróciłam się oczywiście do Maćka.
– Przepraszam. – Tym razem do personelu, że muszą tego
słuchać.
– Nie żartuję! – Znowu do Maćka, który był tylko lekko zbity
z tropu, niemniej złapał za kubek…
– Nic nie szkodzi, jesteśmy przyzwyczajeni – powiedziała
położna, po czym dodała: – Gratuluję, macie państwo syna!

A z radia dobiegł mnie refren:


It’s my party and I’ll cry if I want to. Cry if I want to, cry if I want to.
You would cry too if it happend to you!!!
Matka po raz pierwszy

W czasach, gdy biorąc pod uwagę polskie płace oraz


powtarzane jak mantrę rady coraz to znamienitszych autorytetów
od wychowania, ciężko jest nie wypaczyć psychicznie nawet
chomika. Zatem najczęstszym pytaniem, jakie słyszę od znajomych,
jest: „Jak ty sobie radzisz z czwórką dzieci?”.
Pomijam sferę materialną, bo ta jest bardzo względna. Wszak
jeden będzie czuł się nagi z powodu braku nowego modelu
telefonu, a drugi będzie u szczytu materialnych marzeń, mając
skromny dach nad głową i kilka par gaci na zmianę.
Tak więc ogólnie rzecz ujmując, radzę sobie lajtowo. Choć
muszę przyznać, że zdecydowanie nie byłam lajtową mamą od
początku...
Pierwszego syna urodziłam, mając 20 lat. I jeśli jakaś
dwudziestolatka była kiedykolwiek gotowa na dziecko, to z całą
pewnością byłam to ja.
Poza niewiele znaczącym epizodem, gdy jako 6-7-latka,
słuchając winylowej płyty ukochanej Madonny, postanowiłam
zostać piosenkarką. Koniecznie w plastikowym daszku na głowie,
w kolorze oczojebnym, z którym to przysięgłam się nie rozstawać,
uznając go, nie wiedzieć czemu, za synonim dobrego gustu i mój
bilet do sławy. No i poza drugim epizodem, gdy w wieku, tym
razem lat szesnastu, usilnie próbowałam dowiedzieć się, czy
istnieje zawód „plażowicz”, oraz uznałam, że resztę życia pragnę
spędzić, balangując. To pomijając te dwa momenty, zawsze
wiedziałam, że przede wszystkim chcę być mamą.
Wyszłam za mąż zaraz po tym, jak ledwo co stuknęła mi
osiemnastka. Z perspektywy czasu patrząc – miałam więcej
szczęścia niż rozumu. Tuż po ślubie, a może nawet i przed,
rozpoczęłam przygotowania do upragnionej ciąży. To właśnie
wtedy Pan Bóbr mnie chwilowo musiał opuścić, bo zaczęłam
zbierać, a co więcej czytać, poradniki dla SuperMam. I zanim
przyszło na świat moje pierwsze dziecko, osiągnęłam już poziom
hard. Hard do zagięcia, a więc taki, w którym Supernianię
mogłabym z łatwością posadzić na karnego jeżyka, a dla Profesor
Zdrówko ułożyć jadłospis.
W końcu nadszedł ten dzień, w którym dostałam swój prywatny
egzemplarz noworodka. W sumie to niezupełnie dostałam.
Najpierw przeszłam przez zjawisko zwane porodem naturalnym
bez znieczulenia, któremu, oczywiście w moim osobistym
mniemaniu, bliżej do przeciskania arbuza przez dziurkę od klucza
niż do stąpania boso po zroszonej trawie, jak zapewniali mnie
w rzeczonych czasopismach, kłamiąc, że prawidłowe oddychanie
wystarczy. W sumie każdy ma prawo do własnych odczuć. I może
akurat redaktorki, jednej z drugą, nie napierdalało tak, że miała
wrażenie, że za góra pięć minut ukaże jej się tunel ze sławetnym
światłem na końcu. Mnie akurat napierdalało. Użyłabym mniej
nieparlamentarnego określenia, ale jak idziesz stąpać po deszczu,
a w rezultacie niemal schodzisz z bólu, po drodze marząc, aby
zamordować wszystkich innych, począwszy od tego, kto ci to zrobił
(zwanego popularnie „ojcem dziecka”), po cały personel medyczny,
to jakoś chyba się nie da.
W każdym razie, pomijając już jak, weszłam w posiadanie
noworodka płci męskiej. A jako matka dokształcona przez fachową
literaturę od razu wiedziałam, co robić. I tak np. miałam
świadomość, że należy stać całymi godzinami w nocy przy
łóżeczku, bo niemal pewne jest, że gdy się człowiek tylko odwróci,
dziecko na pewno udusi się poduszką, a gdy jej brak – kocykiem,
kołderką, czy choćby własnym kaftanikiem. Z miną eksperta
rozmawiałam z innymi mamami o kupach i wydzielinie z nosa,
wykładając z wyższością, czym się różni glut zielony od tego
przezroczystego. Doskonale zdawałam sobie sprawę, że jeśli
Mikrus przed piątym miesiącem życia dostanie marchewkę, to na
pewno umrze (bo skoro w Mądrej Książce napisali, że akurat od
piątego, to tak jest i koniec). Z katarem pędziłam prosto na
pogotowie. Przyznaję, że jedynie nieco rozhisteryzowana byłam
przy obcinaniu paznokci. Niepotrzebnie trzęsły mi się ręce
i rzucałam w duchu kurwami na tak małe cążki i pazury zarazem.
Ale za to stoicki spokój i pewność siebie wracały, gdy pomyślałam,
że nikt, absolutnie nikt tak ja nie potrafi mojego dziecka przewinąć,
nakarmić czy wykąpać. Dlatego też niewiele osób mogło tego
doświadczyć. Padałam na pysk ze zmęczenia ząbkowaniem,
kolkami, zarwanymi nocami, a gdy moje dziecko w końcu zasnęło,
zaczynałam go całować i głaskać, „bo taki słodki”. Płakałam na
reklamach Pampersa, a przejechany kot na ulicy wzbudzał we mnie
morze najckliwszych uczuć do tego stopnia, że miałam ochotę
reanimować go metodą usta-usta, a jak się nie uda – zrobić mu
pogrzeb z pełną fetą.
Później przyszedł czas opanowania. Po wielokrotnych próbach
dowiedziałam się, że gdy dziecko poliże piasek z łopatki, nie umrze
jednak ani ciężko nie zachoruje na jakąś chorobę wywołaną
piaskownicowym syfem. Szczerze znienawidziłam wszystkich
wrogów swojego dziecka, czyli każdego innego Mikrusa, który nie
daj Bobrze, zrobił ten niewybaczalny błąd i mojego osobistego
uderzył, popchnął lub śmiertelnie obraził w stylu: „Ty cymbale”. Jak
już jesteśmy przy innych Mikrusach – niby doceniałam ich urok
osobisty, ale za każdym razem w myślach dodawałam: „Mój syn
i tak jest piękniejszy”. Podejrzliwie przyglądałam się też innym
mamom, czy aby przypadkiem nie myślą tak samo, ale po chwili
zawsze z ulgą stwierdzałam, że na pewno nie, bo to przecież gołym
okiem widać, że to właśnie moje dziecko jest Najsuperaśniejszym
Mikrusem Ever i żaden inny chłopczyk nie dorasta mu do pięt.
Wiedziałam, że trzeba i przede wszystkim jak trzeba dbać
o rozwój dziecka. Dlatego namiętnie wklepywałam mu do głowy 50
000 angielskich słówek dziennie oraz załamana stwierdzałam, że
coś z nim chyba nie tak. Nie powtarzał, nawet nie wyglądał, jakby
jarzył, a przecież skończył już rok! W internecie szukałam nazwy
i od razu objawów choroby...

Następny etap to był prawdziwy luz blues. Dziecko było już


starsze. Skończyło się przeliczanie zabawek z Kinder
Niespodzianek z nadzieją, że żadnej nie połknęło, a jak połknęło, że
naturalnie wyjdzie. Nie trzeba było domyślać się, o co mu chodzi,
bo sam potrafił to powiedzieć. I to po polsku, bo do tego okresu
miał opanowane jedynie niektóre zwroty, i to raczej w suahili. Jako
matka jednak cały czas nie przestawałam się uczyć. Choć trzeba mi
przyznać, że do tego czasu wiedzę miałam naprawdę niemałą. Tym
razem wzrosła na poziom expert. Wiedziałam na przykład, że nie
można używać słowa „kibel” i „samochodzik” w jednym monologu.
Że zasłyszane słowo „popierdolony” można powtórzyć
w warzywniaku z ładnym „r”. A przede wszystkim, że cisza w pokoju
jest najgroźniejsza. Przestałam sobie wyobrażać, że mój
wymalowany moimi własnymi kosmetykami syn skończy
w obskurnej knajpie przebrany za Cher. I razem zaczęliśmy
zachwycać się wszelkimi śmieciarkami, od czasu gdy
niespodziewanie któregoś dnia mój potomek stwierdził, że ich
kierowcy to równi goście. Zaczęłam kupować zabawki, o jakich
zawsze marzyłam, i bezkarnie się nimi bawić. Odkryłam, że to
w ogóle jest świetny etap do zabawy. Mogłam zjeżdżać na
wypasionych zjeżdżalniach pod pretekstem „testowania
bezpieczeństwa”, tańczyć w deszczu, nie wzbudzając niezdrowej
sensacji, skakać po kałużach, by przecież tylko „sprawdzić ich
głębokość”. Mogłam też w najmniej oczekiwanych chwilach
odświeżyć sobie spojrzenie na świat i ze zdumieniem odkryć, że
stojąc w zoo przy zagrodzie dla słonia, można wcale na niego nie
patrzeć, będąc, jak własne dziecko, zafascynowanym stadem
mrówek, które idzie między kamieniami po ziemi.
A przede wszystkim, zupełnie przede wszystkim, najciekawsze
jest to, że z dnia na dzień odkrywałam w sobie tak przerażające
pokłady miłości, o jakie się w życiu nie podejrzewałam.

No i wracając do pytania: „Jak sobie radzę z czwartym


dzieckiem?”, to możecie mi wierzyć, że naprawdę lajtowo.
Przyzwyczaiłam się już prawie do niespania, przy pierwszym
opanowałam dziecięce menu, pielęgnację i choroby wieku
wczesnoniemowlęcego, tak że nie muszę się już za dużo uczyć
(jedynie najnowszych wirusów). A w wyluzowaniu pomaga mi fakt,
że znowu miałam niesamowite szczęście, bo – nie uwierzycie! – ale
to mnie się trafił najfajniejszy Mikrus na świecie. I jestem niemal
pewna, że żadna matka nie podejrzewa nawet, że jest inaczej.
Przecież to nadal widać gołym okiem ;)
Poród nr 2

Pewnego styczniowego wieczoru, gdy Don Juan już zasnął,


walnęliśmy się z Siarą na łóżko, w jednej ręce trzymając popcorn,
w drugiej coś do picia, a w trzeciej pilota i postanowiliśmy obejrzeć
Egzorcyzmy Emily Rose.
Do terminu porodu pozostało mi pięć dni, ale wiedziałam, że
dzisiejszej nocy nie urodzę, choćbym miała się zaszyć, gdyż tuż po
północy zaczynały się urodziny teścia. Tak, tego teścia, co mu nie
chcą wypaść zęby, a pozostałymi nie chce mi Radlera otwierać. Tak
sądzę, bo nadal nie pytałam.
Wystarczy, że Don Juana urodziłam w dzień urodzin pradziadka,
czyli Siary dziadka. Niestety pradziadek nie zaczekał na prawnuka
i zmarł kilka miesięcy wcześniej. Bardzo było nam przykro, bo to był
życzliwy i sympatyczny starszy pan, a teść to po prostu teść, ale już
Wam chyba o tym pisałam...
Trochę się stresowałam tym faktem, jednak poza regularnymi
skurczami przepowiadającymi żadnych symptomów nie czułam,
więc wzięłam to za dobrą monetę. Poza tym zaklinałam psychikę
i powtarzałam sobie w myślach: „W dzień urodzin teścia nie urodzę,
trzynastego nie urodzę”. Zaklinałam też psychikę dziecka: „Jak się
trzynastego urodzisz, nazwę cię Żyraf” i tak w kółko. Z takim
zaangażowaniem, że Siara musiał mi streszczać, co się przez
pierwsze 20 minut działo w filmie. A i tak w sumie wiem jedynie
tyle, że był o dziewczynce poliglotce, która robiła bałagan, brzydko
się zachowywała w stosunku do rodziców i miała za dużo męskich
hormonów, bo czasem mówiła takim niskim głosem. Do kogoś ją
tam mieli wysłać czy ktoś do niej przyjechał, dokładnie nie wiem.
Pewnie SuperNiania albo endokrynolog.

Jeśli ktoś wyłapał oksymoron „regularne skurcze


przepowiadające”, to gratuluję. Ja wówczas nie wyłapałam. Przy
całej swojej wszechwiedzy nie wiedziałam, że jeśli
przepowiadające, to nieregularne, a jeśli regularne, to zazwyczaj
jest to poród.
No ale skoro o tym nie wiedziałam, to ze skurczami równo co 7
minut, po obejrzeniu filmu, poszłam spać.

Następnego ranka, czyli trzynastego, w piątek, stwierdziłam, że


nawet by mnie te skurcze tak nie irytowały, gdyby nie były coraz
częstsze. Dokładnie co 3 minuty. Ciężko się sprząta chatę ze
skurczami przepowiadającymi co 3 minuty, ale jak się zepnie dupę,
w przenośni i dosłownie, to można. Ja w każdym razie dałam radę.
Częstotliwość skurczów nasiliła się. Teraz jeden od drugiego
dzieliły dokładnie 2 minuty. Nie wiedziałam, jak to jest zacząć rodzić
naturalnie, bo przypominam, że poprzedni poród miałam
indukowany. Wiedziałam natomiast, że:

kiedy przychodzi poród, kobieta wie, że to ten moment i nie


da się go z żadnym innym pomylić
skurcze porodowe cechuje bolesność
przydałoby się jakieś płyny ustrojowe spektakularnie
z siebie wylać.

I ja wiem, że od każdej reguły są wyjątki – nie musi boleć, nie


muszą odejść wody itd., ale żeby tyle paradoksów w jednym ciele...
to już trzeba być mną.
W każdym razie w tamtej chwili czułam się naprawdę
wyśmienicie. Gorsze problemy gastryczne miewałam po nażarciu
się nabiału. Zaczęłam przygotowywać więc Don Juana do spaceru,
bo szkoda jeszcze ostatnie dni zmarnować, póki nie rodzę.

– Ty rodzisz – wychylił się Siara, który akurat miał wolne –


według mnie – skorygował od razu, gdy zobaczył, że patrzę na
niego jak na naszego niespełna dwuletniego syna, gdy opowiada
mi o smoku pod łóżkiem. – Proponuję pojechać do szpitala.
A później się rozpłakałam. No niestety tak już miałam od
pierwszego porodu, że na słowo „rodzić” zaczynałam płakać. I to
bynajmniej nie ze wzruszenia.
I w tym momencie nadszedł czas na zwrócenie honoru
ekspedientce ze spożywczego (o której wspominałam w „Poród nr
1”) .
Gdy się uspokoiłam, nadal patrzyłam na niego w ten sam
sposób.
– Zrobimy kontrolne ktg, dla świętego spokoju, co? – nie dawał
za wygraną.

Ja już byłam na kontrolnym ktg, dla świętego spokoju.


Dokładnie trzy tygodnie wcześniej, gdy nie czułam ruchów takich
jak zawsze o danej porze. Ani w ogóle.
Wpadłam więc spanikowana na szpitalną izbę przyjęć, a tam
pusty korytarz, w okienku, jak by to Tomasz Jachimek powiedział,
dwie hrabiny Voldemort, mentalny PRL. Stoję sobie i czekam, bo
Jadwiga (wiem z identyfikatora) wykłada Krystynie, gdzie popełniła
błąd w serniku, że nie wyszedł kremowy. Minuty lecą. Zaczynam
chrząkać. Kaszleć. Wypluwam płuca.
– Zaraz – zwraca się, tym razem do mnie, Krystyna.
No, kufwa, wiadomo, że nie od razu. Jeszcze wątek zgubią
i znowu jej „taki gumowaty” sernik wyjdzie.
W końcu łaskawie zostałam obdarzona spojrzeniem. Bez
zbędnego: „tak?”, „słucham” czy nie daj Bóbr – „w czym mogę
pomóc?”. Odczekałam pół minuty, bo byłam nieco zbita z tropu. Nie
wiedziałam, czy już mogę mówić o sobie, czy teraz we trzy
będziemy wałkować temat pieprzonego ciasta i po prostu pytają
mnie o zdanie. W końcu nieśmiało i pokrótce wyjaśniłam, że to 37.
tydzień, druga ciąża, nie czuję ruchów, które próbowałam wywołać.
– Pewnie dziecko śpi – tym razem odezwała się Jadwiga, po
czym wbiła we mnie wzrok. Wraz z koleżanką.
Chyba brały mnie na przeczekanie...
– Pewnie tak, ale ja bym dla świętego spokoju chciała ktg zrobić
– wybąkałam.
Wzrok zmienił się w nienawistny. Zapadła niezręczna cisza,
w której powinnam odejść. Nie odeszłam.
– Dobrze – zgodziła się Jadwiga łaskawie.
No i podłączyła mnie do tego ktg.
I wyszło, że dziecko śpi, na co Jadwiga przewróciła oczami,
a później przewróciła oczami Krystyna.
I Jadwiga zaproponowała Krystynie, żeby ten sernik w kąpieli
wodnej piekła następnym razem.

– Nie bardzo – odparłam. – Czuję ruchy, skurcze nie są bolesne,


wody nie odeszły. Nie bardzo jest więc po co jechać do szpitala.
Ale raz na jakiś czas można dla własnego chłopa się poświęcić,
więc załatwiłam opiekę Don Juanowi, zabrałam pro forma
spakowaną wcześniej torbę, pogłaskałam brzuch, myśląc:
„Pamiętaj, ŻYRAF!!!”. Po czym udaliśmy się sprawdzić, czy i tym
razem dyżur będą miały moje ulubienice – Krystyna i Jadwiga oraz
ogólnie zobaczyć, jak się miewa rodzimy NFZ.
Gdy dojechaliśmy, okazało się, że tym razem nie miałam takiego
szczęścia, bo korytarz był pełen ciężarnych i nieciężarnych kobiet,
a także ich ojców, ojców ich dzieci, tych którym pewnie wydawało
się tylko, że są ojcami ich dzieci, i do tego pełen siatek, toreb
i plecaków widać równie zmęczonych co same ciężarne, bo
zajmowały siedzące miejsca.
W okienku była nieznana mi rejestratorka, która wysłuchawszy
mnie, jak zwykle beznamiętnie, kazała ustawić się w kolejkę. Gdy
się odwróciłam od okienka, nie siedział już żaden plecak, żadna
torba, przybyło za to nowych ciężarnych, które co rusz zwożone
były na wózkach z patologii i przyjmowane poza kolejnością.
Mnie postanowiono zrobić ktg. Odpękałam te swoje 20 minut
podłączona do pasów, gdy przyszła pielęgniarka, spojrzała na
wydruk, na mnie i kazała dalej czekać. Na lekarza. Standardowa
procedura.
Rzekłabym, że ta godzina stania w kolejce zleciała jak z bicza
strzelił, ale skłamałabym. Wkurwiałam się niemiłosiernie. Na Siarę,
bo to on mnie przywlókł, i to całkiem niepotrzebnie, bo ktg widać
dobre, a mnie nawet te cholerne skurcze przepowiadające całkiem
przeszły i nie czułam już nic, poza zmęczeniem. Po tym jak pan
doktor po powrocie z obchodu przyjął jakieś panie prosto ze
szpitalnego przedsionka, uprzednio całując je w oba poliki,
poczułam się zazdrosna, bo ze mną żaden ginekolog się tak nie
wita. Toteż obróciłam się na pięcie, aby ten żałosny przybytek
opuścić.
– Nietypowa Matka Polka – usłyszałam za plecami.
Pielęgniarka wyczytała mnie, jak już byłam przy drzwiach. No
dobra, niech jej będzie. Jak mnie woła, to zawrócę.
Dalej mam same przebłyski.
Pamiętam, jak lekarz wziął mój wydruk z ktg i zaczął krzyczeć,
że „przecież tu coś z tym tętnem dziecka nie tak” i „Ile pani tak
czeka?”. Kazał mi natychmiast się położyć na fotel, stwierdził
rozwarcie na 9 palców i ledwo mnie dotknął, a wyleciały zielone
wody płodowe. Zwrócił się do pielęgniarki, by natychmiast
dzwoniła na porodówkę i żeby przygotowali 0Rh+.
Wtedy pielęgniarka rzeczowo stwierdziła, że nie mają miejsca,
bo w kolejce na porodówkę czeka jeszcze ta młoda pani
z loczkami, ta w zielonej koszulce i ta z tym mężem, co się kłóci, że
nie kupi dobrowolnej cegiełki na rzecz szpitala, aby móc
uczestniczyć w porodzie rodzinnym, bo go nie stać i one go nie
wpuszczą. Ooo, na pewno nie!
Ja tam zapłakana próbowałam wydukać, że jestem razem
z mężem, mamy samochód i że chętnie pojedziemy gdzieś indziej,
a tu tylko przyjadę później zabić tę jebniętą pielęgniarkę, która przy
mnie obejrzała wydruk ktg i pozwoliła mi później spokojnie czekać,
ale lekarz powiedział tylko, że nigdzie się nie ruszę i jak trzeba
będzie, to urodzę w zwykłej sali i on tego dopilnuje.
Po czym mnie zostawił. I więcej już go nie widziałam.
Podłączyli mi oksytocynę, biegiem przetransportowali na
porodówkę, żebym spróbowała przeć, gdy w tym czasie
przygotowywano salę operacyjną do cc.
Pamiętam, jak na porodówce na nowo podłączali mnie do ktg,
ale co chwilę zanikało im tętno dziecka, nie mogli go odnaleźć
i w końcu maszynę odłączyli, aby mnie mocniej nie stresować.
Jakby w ogóle mocniej się dało.
Pamiętam też, jak jakaś położna, która ledwo co weszła do sali,
spytała, dlaczego tak płaczę, a ja wyszlochałam o zanikającym
tętnie, na co ona powiedziała: „No to ci się nie dziwię”.
Tak na marginesie – z takim profesjonalizmem to by mogła
w telefonie zaufania dla samobójców w Chinach pracować. Raz-
dwa zmniejszyłaby im przeludnienie.
Później było:
– Nie zdążymy z cesarką, wychodzi główka, proszę przeć.
– Co tak słabo pani idzie? Przecież to drugi poród, małe dziecko!
– Trzeba naciąć krocze.
Traaach!
– Nie... już nie trzeba.
– No dalej, dalej, z usg wynika, że dziecko nie większe niż 3800
g, to naprawdę nie jest jakiś olbrzym...
– Mocniej przeć! Mocniej, mocniej!
– Zawołajcie lekarza, nie daje rady urodzić!
– Przeć! Przeć! Proszę przeć!
– Gdzie jest ten lekarz?!... Gówno mnie to obchodzi... my tu go
bardziej potrzebujemy!
– Przyj, babo, z całych sił, walczysz o swoje dziecko!
Jakbym nie wiedziała.

Siara stał cały czas obok. Już nie chciał mnie poić. Nawet się nie
odzywał. Trzymał mnie za rękę i co jakiś czas nachylał się, aby
całować w czoło.
I tak widziałam, że tam sobie cichaczem łzy ocierał.

Aż w końcu usłyszeliśmy jego płacz. Wtedy na dobre


rozkleiliśmy się oboje.
I w tym momencie przyszedł też lekarz, któremu położna, nie
bacząc na mnie, pogratulowała refleksu.
Neonatolodzy czekali od dawna. I wreszcie usłyszałam
upragnione: 9 w skali Apgar. Jeden punkt odjęty za zasinienie skóry.
W pierwszej minucie.
W następnych też całe 9!
A potem go zważono. 4600 g.
Cud, mili Państwo, cud nad Motławą!

Dalej było już z górki, mimo że spędziliśmy w szpitalu jeszcze


całe dwa tygodnie z wenflonem wbitym w Szarego główkę, gdyż
miał chyba wszystkie możliwe bakterie... jak i 85% dzieci z oddziału.
A w podwójnej sali jedyna współlokatorka była fanatyczką religijną,
której buzia nie zamykała się w podziękowaniach do Matki Boskiej
za dziecko podobne do Jezuska. I gadała tak przez bite cztery dni,
dopóki nie powiedziałam jej, że jak się w końcu nie zamknie, to
ujrzy też szatana.
Jak zostałam matką patologiczną

Zawsze wydawało mi się, że tylko jakaś patologiczna matka


może zgubić swoje dziecko. Bądźmy szczerzy, nawet najmniejsze
z najmniejszych to jednak nie igła. A dziecka, zwłaszcza małego, jak
powszechnie wiadomo, z oczu się nie spuszcza, za rączkę się je
trzyma. No rejczel!

„Mała Marysia w różowej kurteczce szuka mamusi, którą


ostatnio widziała na dziale z kosmetykami” – za każdym razem, gdy
słyszałam taki komunikat, będąc sklepie, myślałam sobie albo na
głos mówiłam do Siary:
– Mój Bobrze, co za patologia?! Mamusia zajęta pewnie
przeglądaniem najnowszych podkładowych szpachli i psikająca się
dyskretnie najdroższymi perfumami tak, żeby ochroniarz nie
widział, że skończył się tester i to, co trzyma w ręku, bynajmniej nim
nie jest, zapomniała o swoim dziecku. No taaak, ważniejsze rzeczy
ma pinda na głowie, a jakże!

„Trwają poszukiwania 3-letniego Piotrusia, który dał nogę


z placu zabaw i zanim matka zdążyła się zorientować, po prostu
rozpłynął się w powietrzu”.
– Jasne, jasne... A co mamusia robiła w tym czasie, jak się
dzieciak rozpływał? No jak to co?! Czytała „Vivę”.
Aż pewnego dnia dołączyłam do nizin społecznych, matek
patologicznych. Szybciej niż bym sobie życzyła. Z przyczyn
prozaicznych. Zupełnie nie przeze mnie, a przez to, że moje
dziecko jest ślepe i w ogóle faktów nie kojarzy.
A było to tak...
Tego lata osiadłam, nie siadłam, z dwójką moich pociech na
plaży. Trzecie było przyczyną mojej ociężałości. Ponieważ będąc
wielorybem, nie mogłam za długo w skwarze usiedzieć,
zadzwoniłam po Siarę, żeby po nas przyjechał, bo już się
nakąpaliśmy, nabawiliśmy w piasku, narzucaliśmy frisbee
i nałykaliśmy witaminy D, a także zapewne promieniowania UV od
A do Z włącznie. Poinformowałam o tym fakcie dzieci, rozdzielając
przy okazji zadania bojowe na wyjście. Starszemu nakazałam
pozbieranie naszych zabawek, rozrzuconych standardowo
w promieniu kilometra. Szarego zaś poprosiłam o wyrzucenie
śmieci, elegancko zgromadzonych do siateczki. Sama natomiast
zajęłam się otrzepywaniem wszystkiego z piasku. Kosz był
oddalony o jakieś pięć metrów w prostej linii od naszego koca.
Otrzepywanie zaczęłam, stojąc tak, aby nie spuszczać z oczu
młodszego, w tym wypadku Szarego, który wziął siatkę i na luzie
udał się spełnić swą powinność. Sięgnęłam po ręcznik. Szary przy
koszu. Wytrzepałam.
Kuźwa, jak wiało!
Sięgnęłam po drugi ręcznik. Szary już wraca. Nawet nie
próbowałam trzepać, bo wiatr napierdzielał mi po oczach,
a zdecydowanie wolę, żeby po oczach napierdzielał mi wiatr, nie
piach. Obróciłam się więc, dziarsko wstrząsnęłam ręcznikiem,
obróciłam się ponownie i co się mym pięknym oczom ukazało?!
Albo raczej: i kto się im nie ukazał?! Tak jest, Szary!
Szarego, kuźwa, nie ma!!!
Znacie pewnie to uczucie. Taki jednominutowy zawał. Taki jak
przy tym, gdy właśnie uświadamiasz sobie, że zgubiłaś telefon. I
przed tym, gdy usłyszysz go dzwoniącego z lodówki. No to
pomnóżcie sobie to uczucie przez milion. To właśnie poczułam.
Pizgnęłam ręcznikiem i zaczęłam biec przed siebie, nawołując imię
syna. Daleko nie poleciałam, bo przypomniałam sobie w porę
o drugim dziecku. Wróciłam. Wzięłam Don Juana za łapę i lecimy
razem.
Ja blada jak ściana, bo mi się dziecko zgubiło, pewnie ktoś
porwał.
Don Juan zajarany, bo mu się brat zgubił, wszystkie słodycze od
dziś tylko dla niego.
Latamy jak opętani w bliżej nieokreślonym kierunku i wzywamy
go po imieniu. To znaczy ja wzywam, bo Don Juan krzyczy: „Szary,
idź za naszym głosem! Idź za naszym głosem!” i szybko dodaje
z nadzieją: „…no chyba że nie chcesz, to w porządku, nie musisz...”.
Wzbudzamy już niemałą sensację wśród plażowiczów. Ludzie
podnoszą się z ręczników, jakaś grupka podchodzi do mnie, pyta,
co się stało. A ja już przez łzy tłumaczę, że mały chłopczyk,
w kąpielówkach adidasa, z chustą na głowie w marychę (nie moja
wina, zapomniałam czapek, a w Cropp Townie tylko takie mieli), że
z siatką tylko do kosza, że to najwyżej 5 metrów było, a ja
patrzyłam, naprawdę patrzyłam...
I nagle jest! Widzę go!
Idzie wkurwiony w moim kierunku. Prowadzi go jakaś miła pani
za rączkę. Zaczynam jeszcze mocniej ryczeć. Tym razem ze
szczęścia. Krzyczę do niej jak wariatka „Dziękuję! Dziękuję!”. Padam,
z wielkim brzuchem, przed Szarym na kolana, rozkładam ramiona,
a on zaczyna się drzeć:
– Jak mogłaś o mnie zapomnieć?! Jak mogliście pójść sobie
beze mnie z plaży?!
Uspokajam go więc, jeszcze przez łzy:
– Synu, ja bym nigdy o tobie nie zapomniała. Nawet się nie
ruszyliśmy. Cały czas mamy rzeczy w tym samym miejscu, spójrz...
No i przecież oczywiste, że faktycznie tam były. Z trzy metry na
lewo od głównego wejścia. Pięć metrów, w linii prostej, od kosza na
śmieci. Tam, gdzie stałam ja, jedyna baba z wielkim brzuchem,
w dziewiątym miesiącu ciąży i przyciasnym kostiumie kąpielowym
w zebrę, bo żal mi na ostatek było nowy kupować. Przy jedynym,
oczojebnym, pomarańczowym parawanie. A także jedynej
pięciometrowej dmuchanej zjeżdżalni na plaży, na której spędzili
pół dnia.
Bajka o spuchniętej smoczycy

Za siedmioma górami, za siedmioma lasami, w pięknym


królestwie, które do niedawna wiodło spokojne życie, wśród
mieszczan i przerażonego tłumu pojawiła się smoczyca.
Bestia nie była okazałego wzrostu. Wzdłuż. Jeśli idzie o wymiar
zwany „wszerz”, a i owszem. Aby objechać ją naokoło,
potrzebowano najbardziej rączych rumaków, trzech dni i trzech
nocy. A śmiałkowi, który się tego podjął, ukazywał się zupełnie
zaniedbany smoczy tył, bo smoczyca do tyłu wzrokiem nie sięgała,
a żadne lustro nie było w stanie jej objąć.
Siała postrach smoczyca w królestwie niemały. Brzuch jej,
okazały, wiecznie o jedzenie wołał, a żaden kucharz, nawet
najznamienitszy, najszybszy w ruchach, nie był w stanie jej
wyżywić. Podstawiali zatem pod nos smoczycy, co się dało, bo
szczęście w nieszczęściu wybredna w kwestii wyżywienia nie była.
I tak siedząc w smoczej jamie, ze zgrzewkami batoników Bounty,
zagryzając je schabowym, patrzyła z pogardą na wszystkie inne,
szczuplejsze smoczyce, jak to niektóre baby mają w zwyczaju.
Z nie mniejszą pogardą patrzyła na swe odzienie, bo również jak
to niektóre baby, goła chodzić nie zamierzała, choć to, w co się
jedynie mieściła, trudno było odzieniem nazwać. Prędzej płachtą
jakąś czy plandeką po prostu. Największą pogardą darzyła jednak
swoje desu. Barchany najstarszej smoczycy wyglądały bowiem
przy nim jak bielizna z sex shopu, a do stringów było mu tak daleko,
jak Ozziemu Osbourne’owi do zostania katolickim papieżem.
W gorszych momentach smoczyca obiecywała sobie, że gdy
puchnąć przestanie, wyjdzie na ulice i niczym feministki z lat 60.
ubiegłego wieku, które spaliły swoje staniki, tak i ona spali te
olbrzymie gacie na środku miasta. Choć zdawała sobie sprawę, że
od tak wielkiego pożaru i miasto, i wsie sąsiednie mogłyby do cna
spłonąć. Prawdopodobnie w przeciągu godziny.
Opuchnięta smoczyca straszyła coraz bardziej, zarówno
wyglądem, jak i nieprzewidywalnością nastrojów. Raz mieszczan
budził nad ranem jej wariacki śmiech, innego razu zastawali ją
płaczącą z powodów bliżej nieznanych. Także smoczycy. A
najgorsze było w tym wszystkim, że nikt spokoju zaznać nie mógł ni
w dzień, ni w nocy, bo smoczyca, niczym dobry monopolowy,
działała całodobowo. W nocy głównie szwendała się po jamie, bo
męczyła ją zgaga, a i pęcherz co chwilę cisnął, choć wcale dużo nie
piła. Ot, jeziorko niewielkie dziennie.
I gdy już myślała, że gorzej być nie może, zobaczyła na swojej
skórze to...
ROZSTĘPY!!!
Od puchnięcia.
A że nie była nigdy zwolenniczką dorabiania naciąganych
ideologii o jakichś tam tygrysich paskach na wojowniczej skórze,
poszła się zwyczajnie pochlastać do smoczej łazienki, skąd nie
wychodziła przez tydzień cały, pieczołowicie wcierając w smocze
łuski różne cud specyfiki, włącznie z sikami wiewiórki
i sproszkowanymi wąsami lwa albinosa. Choć tyle one działały, że
smoczyca z równym powodzeniem mogła własne wąsy
sproszkować, bo mimo że baba z niej była, miała zarost od
niedawna całkiem okazały, który głupi mieszczanin
skomplementował na dodatek. Nie wiedząc zapewne, że choćby
nie wiadomo jak wspaniałe były, nigdy nie komplementuje się
wąsów damy.
Zrezygnowana smoczyca powróciła na swe łoże,
zdecydowawszy uprzednio, że na nim to czekać będzie albo na
zaprzestanie puchnięcia, albo na śmierć, bo ta druga wydawała jej
się wizją zdecydowanie bardziej realną. Oglądała więc Klan, od
czasu do czasu zerkając w dół, na swoje smocze stopy, gdzie
każdy smoczy paluch wyglądał jak balon.
Po pewnym czasie problem zniknął, nie dlatego, że smocze
stopy przestały puchnąć, ale dlatego, że brzuch spuchł tak bardzo,
że stóp tych po prostu nie było już widać. Nawet w pozycji leżącej.
Niegdyś aktywnie straszącej smoczycy ze sportów ekstremalnych
pozostały jedynie bierki. I dalsze oglądanie Klanu, bo do tego też
trzeba mieć stalowe nerwy.
Aż tu razu pewnego, w piękny słoneczny letni dzień, pewien
zacny medyk, doktor Dariusz D., postanowił pomóc smoczycy.
Zabrał ją do szpitala, kazał zdjąć odzienie, a gdy się położyła na
operacyjnym stole i widzieć, co się działo wokół, już nie mogła,
razem z licznymi asystentami i innymi medykami podniósł w górę
notę „1”, bo smoczyca naprawdę wyglądała kiepsko, po czym
przystąpił do operacji.
I z brzucha smoczycy wyłonił się sprawca zamieszania – Stifler.
Poród nr 3

Na pierwszej wizycie doktor DiDi powiedział: „gratuluję, dziecko


ma ze 3 mm” i zapewnił mnie, że wszystko jest tak, jak być
powinno. A ja odpowiedziałam: „Dziękuję, cieszę się”, po czym
zapewniłam doktora DiDiego, że jeśli tym razem nie dostanę przy
porodzie wszelkich możliwych znieczuleń, podwójnie i naraz, pod
postacią zastrzyku w kręgosłup, kroplówki, maści, plastrów,
tabletek i czopków, to przyniosę swój własny zestaw znieczulający.
I prawdopodobnie będę pierwszą ciężarną, która będzie rodziła,
obejmując piersiówkę i paląc jointa. Ale nic mnie to nie obchodzi,
bo inaczej nie dam rady. I żeby nawet nie próbował nic mówić, bo
nie dam się już nabrać na to, że to tylko kwestia prawidłowego
oddechu.
Doktor DiDi przytaknął, więc uznałam sprawę za załatwioną.
Mając w pamięci ostatni swój poród, w tym wagę Szarego (4600
g), gdy potwierdziło się, że z powodu tachykardii oraz
prawdopodobieństwa makrosomii płodu będę zmuszona mieć
cesarkę, nie ukrywam, że zamiast jak na damę przystało, wyglądać
jak poruszona brakiem sztućców przy konsumpcji bezy Jolanta
Kwaśniewska, wyglądałam raczej jak szczęśliwy Jim Carrey.
W końcu poczułam, że jest coś, co połączy mnie z Victorią
Beckham.
Cesarka – żadnych parć, żadnego bólu, żadnego stresu.
Cud, miód i orzeszki.
Wprawdzie musiałam dwukrotnie uśmiercić babcię DiCaprio,
aby zapisali mnie na termin, gdy akurat doktor DiDi miał dyżur, ale
w końcu się udało.
– O, pani Nietypowa – spostrzegł doktor DiDi, bo stałam
w drzwiach gabinetu, jak i dlatego, że w dziewiątym miesiącu nie
dało się mnie nie zauważyć. Wielki biały ninja, jak ktoś oglądał to, to
było o mnie.
– To co, kroimy dzisiaj?
– Kroimy – odrzekłam, choć wolałabym na przykład „zupełnie
bezinwazyjnie i bezboleśnie wyciągniemy dziecko”.
Po czym pielęgniarka podała mi do wypełnienia pierwszą
z ośmiuset ankiet, które mnie tego dnia czekały. Na szczęście
znałam na pamięć swój PESEL, a poległam tylko na stolicy Etiopii
oraz nazwaniu najmniejszej kosteczki w ciele człowieka. No i dalej
to mogłam już przejść piętro wyżej.
Dosłownie, bo tam była sala operacyjna.
No prawie mogłam, bo gdy ruszałam w kierunku schodów,
usłyszałam:
– Pani Nietypowa, proszę zawrócić.
Zawróciłam, a pielęgniarka podsunęła mi pod nos jakiś świstek.
– Co to jest? – spytałam, zanim zdążyłam przeczytać.
– Oświadczenie, kogo mamy powiadomić, jak pani umrze –
odparła.
Widocznie wyłapała mój dziwny wzrok.
– Jeśli pani umrze – poprawiła się.
Bez zmian.
– Spokojnie, nie umrze pani.
Za późno. Od tej chwili zaczęły trząść mi się ręce.
– O, ręce się pani trzęsą – zauważyła pielęgniarka, która weszła
do sali, gdzie miałam być przygotowana do zabiegu.
– Dziś nie pozwolili mi pić, to dlatego.
– No dobrze, więc ostatnia ankieta, ostatnie przygotowania i na
drugą stronę...
Ja pierdolę, kurwa mać! Oni naprawdę powinni przećwiczyć
dialogi z pacjentami.
– ...drugą stronę korytarza – dokończyła, wyciągając do mnie
rękę z ankietą.
Której nie wzięłam, bo inna miła pielęgniarka postanowiła
właśnie odpowiedzieć mi na pytanie:
– Nie, nie będziemy robić lewatywy. Jedynie założymy cewnik.
Mimo że wolałam lewatywę, nie pozwolili mi zadecydować.
– No dobrze, ja będę czytała pytania, a pani niech odpowiada –
zwróciła się do mnie ta pierwsza.
– Liczba ciąż?
– Ta jest trzecia.
– Liczba poronień?
– Zero.
– Liczba posiadanych dzieci?
– Poza brzusznym? Dwoje.
– Czy te dzieci są zdrowe?
– Tak.
– Czy wszystkie mają tego samego ojca?
– Momencik. Siara, no właśnie pani mi przypomniała... chciałam
ci o czymś ważnym powiedzieć... – I tu dumna zawiesiłam głos,
w oczekiwaniu na aplauz z powodu mojego niesamowitego
poczucia humoru, ale okazało się, że rozśmieszyłam tylko doktora
DiDiego, za to wystraszyłam panią pielęgniarkę, która w napięciu
oczekiwała reakcji mojego męża.
Siara przewrócił jedynie oczami, cmoknął mnie w czoło, życzył,
aby moc była ze mną, a pielęgniarka kazała mi iść, bo doktor DiDi
właśnie poszedł.
Wiedziałam, że będzie DiDi, anestezjolog, bo to oczywiste, no
i neonatolog, bo tak jest zawsze. Zresztą, poza moim ginekologiem
tych dwóch wpadło przed zabiegiem podać mi rękę, przedstawić
się i przywitać. Taki to bon ton się zrobił, czyli sporo się zmieniło od
czasu ostatniego porodu. Domyślałam się, że będą jakieś
pielęgniarki asystujące. Może ze dwie, trzy. Ale dwunastu osób to
się w życiu nie spodziewałam.
No więc wchodzę, przy stole czeka anestezjolog z asystentką
i każe mi się rozebrać do naga. Reszta siedzi na parapetach wokół
mnie bądź stoi. Wszyscy się na mnie patrzą. Słychać pierdnięcie
muchy.
Tak bardzo żałowałam w tamtej chwili, że nie wzięłam takich
gwiazdek na sutki z frędzelkami, wiecie, jak noszą striptizerki. I
małego boomboxa. Ale trudno, kto mógł wiedzieć...
Położyłam się na stole, wtedy wszyscy podnieśli noty.
Jedynki, bo czego innego można było się spodziewać w takim
stanie.
I jak już się umościłam, to anestezjolog kazał mi usiąść,
argumentując, że trudno mu jednak będzie wkłuć się w ten
kręgosłup od przodu. Trochę się przestraszyłam, że ma tak małe
doświadczenie, ale siadłam. A wtedy ruszyła na mnie jego
asystentka. Jako że sporo przeszłam z naszą kochaną służbą
zdrowia, myślałam, że znów nie jestem na bieżąco i tym razem
w ramach narkozy podduszają, jednak okazało się, że ona chciała
mnie tylko przytrzymać do wkłucia. Powiedziała, żebym się nie bała
i że przez cały zabieg będzie mi mówić, co się dzieje.
O kufwa, no teraz to mi zaimponowali, nie powiem!
Czy to aby na pewno ten sam szpital, w którym rodziłam
poprzednio?
Dalej to anestezjolog chciał wiedzieć, czy czuję coś poniżej
pasa. Trochę próbowałam kłamać, tak na wszelki wypadek, żeby
nie zaczęli, zanim znieczulenie na dobre nie zacznie działać, ale się
kapnęli. Kazali mi przestać się wygłupiać i się nie bać, a doktor DiDi
spytał, czy chcę jeszcze coś powiedzieć, zanim zacznie.
Chciałam.
Postanowiłam przekazać mu dyspozycje w sprawie śmierci.
Dużo razy Wam o tym pisałam – że chcę być pochowana w razie
czego z flaszką, blantem i komórką.
Komórką to w razie gdyby się pomylili, bo ja mam sen strasznie
mocny. A flaszka i blant to mi potrzebna, w razie gdybym nie miała
zasięgu. No i że się nie obrażę, w razie jakby im się chciało mi przy
okazji tyłek podciągnąć i cycki powiększyć.
Doktor DiDi wysłuchał, a potem spytał, czy mąż również o tych
dyspozycjach wie. Zgodnie z prawdą potwierdziłam i zaznaczyłam,
że na męża to w tym wypadku nie będę mogła liczyć, bo jak on się
pomyli, to znaczy pan doktor, i mi się zemrze, to mąż za pieniądze
pana doktora będzie do góry brzuchem na Karaibach leżał.
Wyraziłam też obawy, że pana doktora mogą zamknąć i nie będzie
miał kto tego wszystkiego dopilnować, ale anestezjolog
powiedział, że on się tym zajmie. Równy gość z tego anestezjologa.
Zaczęli. Poczułam takie dziwne szarpnięcia, gdzieś tam z drugiej
strony parawanu i nagle niesamowity, kurewski ból! Barku. A po
trzech sekundach stało mi się prawie dokładnie tak jak Po, znaczy
Kung Fu Pandzie, gdy modliszka robiła mu akupunkturę i go
sparaliżowało z językiem na wierzchu. Z tym, że z prawą ręką do
góry.
Nie wiem dokładnie, o co tam chodziło, ale anestezjolog ciągnął
moją rękę na prawo, jego asystentka ciągnęła mi głowę na lewo
i dobrze, bo akurat mogłam zobaczyć, jak podają Stiflera
pielęgniarce. A później go usłyszałam, jak i usłyszał go Siara za
drzwiami i pewnie połowa oddziału, bo głos to on ma, oj ma!
Pielęgniarka podała mi Stiflera do ucałowania, więc go
ucałowałam, a on rozpłakał się jeszcze głośniej. Z tym że ja byłam
bez makijażu i naprawdę wyglądałam jak ten Kung Fu Panda, więc
w sumie mu się nie dziwię. A następnie zabrali go do osobnego
pomieszczenia, w którym już dumny tatuś mógł uczestniczyć we
wszelkich pomiarach i zabiegach higienicznych. Tymczasem ja
otarłam łezkę wzruszenia, drugą z bólu barku i poprosiłam doktora
DiDiego, żeby mi pokazał łożysko. Doktor tylko westchnął, na
pytające spojrzenie swojej asystentki odparł, że po dwunastu
latach naszej znajomości zdążył się już do pewnych rzeczy
przyzwyczaić, no i moją prośbę spełnił. Nie to żebym jakoś
szczególnie potrzebowała kremów, bo i tak nie zamierzałam ich
robić. Po prostu byłam ciekawa, czy wygląda tak, jak sobie
wyobrażałam. Wyglądało. Jak wątroba, tyle że większe. To znaczy
nie moja wątroba, bo na szczęście swojej nie miałam okazji
oglądać, choć mam powody przypuszczać, że jest zryta. Jak kurza
wątroba, powiedzmy.
Tu warto jeszcze wspomnieć, że po zszyciu zawieźli mnie na
salę, a po ok. 20 minutach pojawili się na niej ze Stiflerem na
rękach. Pielęgniarka spytała, czy w razie czego dosięgam do
dzwonka alarmowego – dosięgałam. Położyła mi ubranego jedynie
w pampersa Stiflera na gołe piersi, zabezpieczyła w miarę boki
łóżka kołdrą, oznajmiła, że czucie w nogach wróci mi pi razy za
dziewięć godzin i do tego czasu mam nie podnosić głowy. I sobie
poszła. W czasie tych dziewięciu godzin zajrzała do mnie dwa razy,
aby zmienić kroplówkę i podać leki przeciwbólowe i antybiotyk.
Dobrze, że koleżanka z sali była dzień po naturalnym porodzie i na
tyle życzliwa, że w razie czego zaoferowała pomoc. A przede
wszystkim dobrze, że to było moje trzecie dziecko, bo
w przeciwnym wypadku chybaby mi częściej musieli podkład
wymieniać, bobym się zesrała z nerwów, leżąc jak kłoda, bez
możliwości podniesienia głowy i równocześnie opiekując się
noworodkiem. W związku z tym oraz z faktem, że to było takie
zwykłe szpitalne łóżko, oczywiście te 9 h przeleżałam bez snu.
Dokładnie to po 8,5 h dostałam morfinę i po kolejnych trzydziestu
minutach, koło pierwszej w nocy, kazano mi wstać i iść się umyć.
No to wstałam.
Psychicznie, bo fizycznie ni choooja.
No dobra, fizycznie też w końcu, po wielkich męczarniach się
udało. Pionizacja okazała się najbardziej ekstremalnym sportem,
jaki uprawiałam w życiu. Co ja tam sobie na początku myślałam?
Cesarka – cud, miód i orzeszki? Raczej – chuje, muje, dzikie węże!
Potem jakoś poszło. Z godziny na godzinę, z dnia na dzień coraz
lepiej. Po dwóch dobach, tuż przed wyjściem, śmigałam jak
szalona.
Do czasu.
Lekarz na ostatnim obchodzie zastała mnie, dla odmiany,
z łbem pod kranem. Poprosiłam o apap. Później o ibuprom. Tramal.
Ketonal. A na końcu o morfinę. Naćpana tak, że pojawienie się na
środku sali pegaza ani by mnie nie zdziwiło, ani specjalnie by mnie
nie obeszło, poprosiłam, w akcie desperacji, tym razem o dentystę.
Na co zostałam delikatnie wyśmiana, bo na terenie szpitala takowy
nie przyjmuje. Co ja głupia sobie wyobrażałam! Dentysta?! W
szpitalu?! W Polsce?! W jednym z największych polskich miast?! No
bez jaj...
Załatwili mi wypis na cito i z dzieckiem pod pachą, aparycją
boksera po walce, prosto ze szpitala, zapierdalałam na pogotowie
dentystyczne.
I reasumując, powiem Państwu, że wybierając między porodem
naturalnym a cesarką, to najgorsze, najbardziej bolesne
i najstraszniejsze jest zapalenie okostnej zęba.
Koralik

Stifler drugi dzień ma katar.


Zamulamy więc w domu i bawimy czym popadnie.
Zbudowaliśmy dziś parking z drewnianych klocków, a później
dobudowaliśmy wokół tory i puszczaliśmy drewnianą kolejkę.
Zrobiliśmy choinkę z muliny, ozdobioną koralikami, a potem
narysowaliśmy dżunglę. Przeczytaliśmy z milion książek.
Zbudowaliśmy sobie bazy z koców i zbombardowaliśmy je
pluszakami. Bawiliśmy się w sklep i gotowaliśmy na niby. A później
naprawdę gotowaliśmy wspólnie rosół z lanymi kluskami, aż
w końcu Stifler powiedział:
– Psełwa! Psełwa! – albowiem on nie wymawia większości
dwuznaków i „r” zamienia na „l” lub „ł” i jeszcze: – Musę wysmałkać
z nosa!
– Wytrzeć nos – poprawiłam me dziecię, robiąc usta w ciup
i z dezaprobatą kręcąc głową, a ono z kolei pokiwało głową
potakująco i na znak pełnej zgody, trzymając już chusteczkę,
dodało:
– Tak, tak. Musę wytseć nos z tego kołalika.

O, w dupę jeża!

Na szczęście, jak wiadomo, jestem osobą o stalowych nerwach


z głową twardo na karku, tak że opanowałam drżenie rąk
i przystąpiłam do akcji „Gerard Depardieu” albo inaczej „Kulfon”.
Czyli szybko zajrzałam mu do nosa, po czym równie szybko
stwierdziłam, że koralik jest zbyt głęboko i nawet nie będę
próbowała go wyciągać, bo najpewniej tylko go głębiej wepchnę.
Zatem krzyknęłam:
– Stifler, ubieramy się i idziemy do pana doktora.
Na co Stifler oczywiście dostał spazmów i też krzyczał:
– Nie chcę! Nie chcę!
I wtedy stał się cud na miarę powiększenia ust i wygładzenia
zmarszczek po zmianie diety u jednej amerykańskiej celebrytki, bo
wyjącemu Stiflerowi koralik z nosa po prostu wypadł na podłogę
sam. A Stifler entuzjastycznie ryknął:
– O! Juz nie tseba do doktoła!
A że dzieciak nie lubi, jak się rzeczy marnują, to szybciej niż
pewien redemptorysta rzuca się na emerytury, szybciej niż pewna
posłanka rzuca się na sałatkę w sejmie, szybciej nawet niż pewien
prezydent rzuca się na kolana – rzucił się na tenże koralik
i skierował go w stronę ucha z okrzykiem:
– Zobac, mama, mam kolcyk.

No, kufa mać!

Na jego szczęście jest moim trzecim dzieckiem, toteż klincz


z przechyleniem głowy przeciwnika w takich wypadkach mam
opanowany do perfekcji.
Na nasze wspólne szczęście – klincz wystarczył.
Oślizgły koralik poturlał się ponownie po podłodze.
I w tym momencie kot nie wytrzymał i się porzygał.

Noż ja pierdolę!
Komar

Jakiś czas temu Stifler zobaczył na zdjęciu komara.


– Co to? – zapytał.
– Komar, synu.
– Tak, komar, mamo. Ładny komar. Można go przytulać
i głaskać.
– No nie bardzo, synu. Komar bardzo szybko lata.
– Tak, bardzo szybko lata. I robi miodek.
– Też pudło. To pszczółki robią miodek akurat.
– Tak, to pszczółki. Komary mieszkają w dziuplach i jedzą
orzeszki.
– To wiewiórki.
– Tak, wiewiórki. Komary mieszkają pod drzewem. W lesie.
Żołędzie jedzą.
– To z kolei dziki. Usiądź, synku, mamusia ci opowie
o komarach...
No i powiedziałam, co wiedziałam, skupiając się z całej siły na
tym, aby nie użyć słów „małe skurwysyny”.
Przez następny tydzień dziecko przyswajało wiedzę.
– Dziewczyny komary są większe od chłopaków komarów, tak?
– spytał ni stąd, ni zowąd kilka dni temu podczas mycia głowy.
– I robią „bzzz bzzzz” nad uchem i gonimy je z kapciem wtedy? –
Pierwsze pytanie na drugi dzień po przebudzeniu.
– Piją krew, tylko krew i nie jedzą naleśników? – Kolejny dzień
przy kolacji.
– Jestem komarem, mamo. – Dwa dni temu.
Od tego czasu wypróbowaliśmy już cztery aparaty gębowe
kłująco-ssące:
1) własnoręcznie zrobiony z papieru i przymocowany do
okularów przeciwsłonecznych – głupi pomysł, pogniótł się
i zniszczył przy próbie dziabnięcia pierwszej ofiary.
2) rolka po folii aluminiowej przymocowana na gumkę – niby
dobra, ale niewygodna. Ciężko nad nią panować. Komar,
rozglądając się za ofiarą przy stole, wylał kubek z herbatą,
przywalając w niego rzeczonym kłująco-ssącym aparatem. Mam
zalanego laptopa.
3) rolka po papierze toaletowym przymocowana jak wyżej –
komar nie zaakceptował projektu. Wył i krzyczał, że wygląda jak
głupek.
4) słomka przymocowana na taśmę klejącą do nosa – na razie
sprawdza się najlepiej.
Od wczoraj jesteśmy nagminnie dziabani ową słomką
i chodzimy wszyscy w jednym kapciu, bo drugim musimy
wymachiwać.
Słomkę zdejmujemy dopiero, jak komar zaśnie, bo inaczej się
wydziera, że mordują.
Renee Zellweger przytyła do roli Bridget Jones 10 kilo.
Stifler był dziś ze słomką doklejoną do nosa na wizycie
kontrolnej u dentysty.
A do dentysty mamy dwie mile.
Sami sobie Państwo zdecydujcie, kto się bardziej poświęca dla
roli.
Na piechotę na dodatek szliśmy, bo Siarze wczoraj jakaś
sprężyna w aucie pękła lub coś takiego. I usłyszałam tylko: „Dziękuj
losowi, że żyję”, czy coś w tym stylu.
No więc idziemy – ja, Stifler, jego słomka, jego dwaj bracia za
nami, w bezpiecznej odległości. I przy okazji tłumaczymy po
drodze wszystkim zainteresowanym ludziom, że Stifler jest
krwiopijcą.
– Komar – tłumaczy Stifler.
– Mosquito – tłumaczę ja.
I tak przez całą drogę.
A że dziecko mam mądre (po mnie, rzecz jasna), to szybko
rozkminiło, że na mieście jest komarem „in inglisz”. Ośmielony
wieloma tłumaczeniami po drodze, do kliniki wparował już całkiem
pewny swego angielskiego i sam nawet postanowił ludzi
zagadywać. Wyglądało to mniej więcej tak, że stawał przed
wybranym człowiekiem i na bezdechu recytował wszystkie znane
mu angielskie słowa:
– Hello, bye bye, buble, pink, winter, cow, purple, fish, flowers, car,
dog, woof woof, window, Monday, truck, God save the Queen, Peppa
Pig!
Matką jestem konsekwentną, więc w tym czasie konsekwentnie
odmawiałam zarejestrowania dwóch pozostałych synów pod
zmienionym nazwiskiem. Więcej problemów z nimi nie miałam, bo
skupili się na lekturze dwa rzędy foteli dalej. Jeden czytał
wprawdzie coś jak nasza „Pani Domu”, a drugi gazetkę
o szydełkowaniu, ale musiało ich to wciągnąć, bo nawet nie patrzyli
w naszym kierunku.
Gdy weszliśmy do gabinetu, pani dentystka spytała, czy może
zrobić Stiflerowi zdjęcie, bo chciałaby pokazać komara mężowi,
gdyż jest słodki i zabawny. Komar, nie mąż. Odparłam, że o ile
szanowny małżonek nie pracuje w opiece społecznej, to spoko,
może. Po czym komar zapozował do zdjęcia, a później dźgnął ją
słomką. Pani dentystka udawała, że krwawi i klaskała, niby łapiąc
komara, a ja stałam i se myślałam, że akurat bardzo to wszystko
niesprawiedliwe, bo ja kiedyś w pracy udawałam misia koalę,
a przecież, kufa, nie moja wina, że one śpią do 20 godzin na dobę! I
mnie nikt jakoś nie klaskał, do mnie nikt się nie śmiał i w żaden inny
sposób nikt niewątpliwego mego talentu aktorskiego nie docenił!
A urodziłam się, żeby być koalą. Zapewniam.
Głuptas mamusia

Wybraliśmy się ze Stiflerem po nowe kapcie. W drodze


zapytałam go od razu, czy szukamy takich w Minionki, jak te
obecne. Stifler pokręcił głową i powiedział, że nie, chce inne, bo
takie w Minionki już miał.
W Sainsbury’s były wprawdzie w Jacka Pirata, ale niestety nie
znalazłam odpowiedniego rozmiaru. Był za to odpowiedni rozmiar
tych z Gruffalo, ale z kolei dziecku nie przeszła jeszcze trauma po
ostatniej wizycie w parku, gdzie widział rzeźbę stwora. Co okazał,
uciekając z krzykiem, w stronę działu ze słodyczami.
Moja krew.
Na szczęście tuż obok Sainsbury’s jest obuwniczy. A kapci
w nim do wyboru, do koloru. Te w Minionki odpadły
w przedbiegach. No więc stoję i pytam:
– Stifciu, jakie chcesz kapciuszki? Miejskie moro, leśne moro,
z koparką, w pirata, ale nie w Jacka, takiego zwykłego czy
z pająkiem?
– Hmmm… z pająkiem!
– No i git. Proszę, oto kapcie z pająkiem. Przymierz. Dobre?
– Nie, cisną.
I tu dochodzimy do momentu, którego szczerze nienawidzę.
Jak ja, kufa, nie lubię kupować dzieciom butów czy tam kapci, to
się nie da opisać. Bardziej to chyba nie lubię tylko brukselki
i znacznej części rodziny mojego męża.
– Gdzie cisną?
– O tu – mówi Stifler i pokazuje na palce. Macam. Wymacuję
obowiązkowe pół centymetra luzu. Starym sposobem wkładam
palec z tyłu kapcia. Wchodzi. Otwieram buzię. Zamykam. Co ja
będę dyskutować, jak mamy jeszcze dwa rodzaje moro, z piratem
i koparką.
– Dobra – mówię. – To sprawdźmy inne. Może leśne moro?
– Tylko nie te! Te są obrzydliwe! Głupie! Debilne!
– Zrozumiałam. To może miejskie moro? – pytam.
Cisza.
Odwracam się.
Dziecka nie ma.
Stoi przy innym regale.
– Chcę te! Te są czadowe! – krzyczy.
– Jak byśmy progender nie byli, nie dostaniesz do domu
różowych kozaczków z futerkiem w kucyka Pony. Co z tym
miejskim moro? Przymierz.
– Cisną.
– Gdzie?
– W palce.
Nie może, kufa, być! Pół centymetra luzu, palec wchodzi,
rozmiar większe niż ostatnio. Niech będzie, sam se chce, będzie
chodził jak pingwin. Biorę jeszcze większe.
– Przymierz te.
– Cisną w palce.
Patrzę na Stiflera spod zmrużonych powiek.
Stifler patrzy na mnie spod zmrużonych powiek.
Wytrzymujemy tak z trzy minuty.
– Dobra, koparka czy pirat? Te w koparkę są fajne. Zupełnie jak
z Boba Budowniczego, pamiętasz? „Bob Budowniczy zawsze da
radę! Bob Budowniczy nie jest sam! Piach, żwir i cement
niestraszne nam. Boba lubimy...”
Odwracam się. Pani ekspedientka wygląda, jakby znała tę
piosenkę. Stiflera nie ma. Zza regału dobiega mnie:
– ...pink, grey, Merry Christmas, toilet, shoe, nisedoł, knees and
toes – z piosenki Beyonce...
Więc ja tu sobie śpiewam, kuźwa, do regału, gdy moje dziecko
prowadzi towarzyskie pogawędki! Idę w kierunku, skąd dobiega
głos. Stifler tym razem zabawia starszą panią.
– Nie bardzo go rozumiem, ale jest słodziutki – mówi starsza
pani.
– Tak, jasne. Lubi być w centrum uwagi. – Tu patrzymy na siebie
ze Stiflerem spod zmrużonych powiek.
– Może aktorem zostanie? – żartuje starsza pani.
– A wie pani, że to niegłupie. Muszę go zacząć na castingi
prowadzić. Poczekam tylko na coś, w czym by się odnalazł, np.
Dzieci kukurydzy 7, Laleczka Chucky 4 czy tam klasyczny Omen.
Zostawiam panią z lekko uchylonymi ustami, biorę Stiflera na
ręce, stawiam przed regałem i mówię zdecydowanym tonem
– Ostatnia szansa. Chcesz pirata czy koparkę?
– Chcę siku.
No więc z powrotem na ręce, biegiem do wyjścia, biegiem
w przeciwną stronę, bo zostawiłam torebkę, znowu do wyjścia
i świńskim kłusem, przy okrzykach: „Szybciej, mamo, szybciej! Daj
z siebie wszystko! Już nie mogę! Nie wytrzymam!”, w kierunku
Sainsbury’s, bo tam są toalety.
Brudne, ale są.
Stoimy zatem przed muszlą. Stifler przodem, ja tyłem się
inhaluję, bo ze sportów to tylko bierki bez inhalacji mi jakoś idą.
Stoimy. I stoimy. I stoimy. Gdy nagle słyszę:
– Nie, pomyliłem się. Nie chcę siku. Możemy wracać.
Taaak, to są te chwile, gdy instynkt macierzyński z wielkim
trudem wygrywa nad tym morderczym.
Ale nic to.
Wracamy.
Głupia, psze Państwa, nie jestem. Toteż trzymam go przy sobie
za rękę. Koniec, kurna, se myślę! KONIEC! Bierzemy pierwsze
z brzegu, w odpowiednim rozmiarze i wychodzimy! Trza być
twardym, a nie miętkim! Trza być konsekwentnym!
– Aua, mamusiu, aua!
– Co cię boli, Stiflerku? – Konsekwentnie padam na kolana
zaniepokojona.
– Rączka. Nie ściskaj tak, aua, aua!
Czuję, jak pot przestaje kapać mi po dupie, chyba z wrażenia, że
oczy wyszły mi z orbit.
– Stifler, przecież ja cię nie ściskam. Normalnie trzymam. Ani
trochę nie ściskam.
– Aua, mamusiu! Bardzo boli. Puść mi rękę. Aua, aua, aua!
I tu, rozumiecie Państwo, następuje rozdwojenie jaźni – każdy
rodzic to zna. Lewa strony twarzy, ta którą widzi wyraźnie
zaniepokojona ekspedientka, jest jak Crystal z Dynastii. Prawa, po
której stoi Stifler, to Predator.
– Stifler, natychmiast przestań błaznować!!! – cedzę przez zęby.
Muszę cedzić. Strasznie trudno jest normalnie mówić, jedną stroną
twarzy promiennie się uśmiechając, a drugą robiąc groźną minę. –
Puszczę teraz twoją rękę, a ty ani drgnij. Wezmę karton z twoim
rozmiarem kapci w koparkę, jak z Boba, i idziemy do kasy zapłacić.
Zrozumiałeś?
– No – potwierdził Stifler z pełnym zaangażowaniem, jakiego
oczekiwałam.
No więc szukam tych zasranych dziesiątek, biorę ten pieprzony
karton i kątem oka widzę tylko, jak Stifler odpalił nitro przy
klapkach, driftem wszedł w zakręt przy japonkach i dalej dzida, dał
w długą, mijając wyprzedaż kozaków, przebiegł przez bramkę,
która się rozwyła i wybiegł na chodnik.
Zatem rzucam ten karton, puszczam się tym moim świńskim
kłusem w tymże kierunku. A chuj z torebką! Łapię zbója na
pierwszym zakręcie i pamiętając, że nie wolno zwracać się do
niespełna trzylatka słowami: „Porąbało cię?”, pytam:
– Czy nie wiesz, że nie wolno wybiegać samemu ze sklepu?
Obiecałeś być grzeczny, nie byłeś. Nie będzie dzisiaj Klubu Myszki
Miki na dobranoc!
I wtedy dostrzegam powód wyjącej bramki, ściśnięty mocno
w obu dłoniach.
– Co tam masz? – pytam.
– Bo ja bym bardzo chciał te kapciuszki, mamusiu. Bardzo,
bardzo. Dlaczego nie chcesz mi kupić tych, mamusiu? One są takie
piękne. Takie śliczne.
Biorę kapcia z ręki syna i nie wierzę własnym oczom.
– Synu, przecież (w domyśle: ja pierdolę) one są w Minionki
(w domyśle: do chuja wafla), a ty nie chciałeś w Minionki, bo
powiedziałeś, że takie już miałeś (w domyśle: kurwa mać!).
– Takich nie miałem. Ja miałem w jednego Minionka, a te są
w dwa Minionki! Głuptas mamusia...
Bez słowa, za to ze znamionami syndromu sztokholmskiego,
zmierzam z nim do obuwniczego. Ja proszę o dziesiątkę z kapci
w Minionki, ekspedientka oddaje mi torebkę. Biorę Stiflera za rękę
i wychodzimy. Piszczymy na bramce. Ostatni raz tego dnia musimy
się wrócić, bo jak już powiedziałam, niezależnie jak by nie błagał
i jak progender jesteśmy, nie kupię mu do domu na zmianę
różowych kozaczków w kucyka Pony, nawet jak sobie jednego sam
zajuma.
Pokazywanki

Bawimy się ze Stiflerem w pokazywanie.


– Bądź krową – mówię mu, a on chodzi na czworakach i muczy.
– Bądź samolotem.
Wężem.
Kotkiem.
Słoniem.
– Teraz moja kolej – krzyczy Stifler. – Bądź podłogą.
Naklejką.
Wagonem.
Lizakiem.

Noż kuźwa!

– Zmieniamy zasady. Teraz ja coś będę udawała i ty musisz


zgadnąć, co to jest – rzucam przez ramię, po czym zaczynam
pokracznie skakać w kucki, z tym ciążowym brzuchem, i mówić
„kum kum”.
– Żaba – woła Stifler.
– Po Czarnobylu. – Se myślę, a na głos mówię: – Świetnie! Teraz
ty.
Stifler klęka przede mną i się szczerzy.
– Jesteś drzewem?
– Nie.
– Krzakiem?
– Nie.
– Domem?
– Nie

...10 minut później...

– Poddaję się. Czym jesteś?


– Zębem, mamusiu.
Mój Bobrze!

– Stiflerku, a mógłbyś następnym razem udawać coś żywego? –


pytam z nikłą nadzieją i biegam po chacie, trzepocząc skrzydełkami
jak mały wróbelek. Skrzyżowany z orką. Ale nadal wróbelek.
– Jesteś ptaszkiem. Dobra, będę czymś żywym – woła Stifler
i zaczyna wykonywać nieskoordynowane ruchy. Wypina się i kręci
odwłokiem. Idzie, stawiając nogę przed nogą. Wysoko trzyma
głowę. Wyciąga szyję. Znów staje do mnie tyłem. Patrzy przez
ramię. Odrzuca niewidzialną grzywę i potrząsa nią.
Czuję, jak nie domyka mi się szczęka.
– Yyyy... lew? – niepewnie i cicho pytam.
– Nie. Beyonce!

Ja pierdolę!
Katastrofa

Kiedy rodzisz zdrowe dziecko, nie podejrzewasz niczego złego.


Karmisz, przewijasz, całujesz małe stópki. Gotujesz
z namaszczeniem zupki-przecierki, chodzisz na spacerki, bawisz
się, śpiewasz (choć nie powinnaś), opowiadasz bajki i wspinasz się
na wyżyny swojej własnej kreatywności. Krzyczysz w panice razem
z dzieckiem, gdy pierwszy raz rzyga z piętrowego łóżka i padasz na
ryj po nieprzespanej nocy, zawsze gdy jego temperatura pokaże
choćby trzydzieści siedem i dwie kreski. Wiesz, że to twoje dziecko
jest najpiękniejsze i najmądrzejsze i z uśmiechem politowania
patrzysz na inne mamy, które to samo myślą o swoich pociechach.
Jesteś w każdej chwili gotowa przegryźć obcemu tętnicę szyjną,
gdyby tylko chciał zaszkodzić twojemu Mikrusowi.
Taka rola matki.
Patrzysz, jak rośnie.
Z czasem z dumą przyjmujesz: „Zostaw, ja sam”, z bólem serca:
„Ja pierdzielę, mamo, nie, nie możesz mnie lulać w kocyku, żebym
zasnął. Mam trzynaście lat i ponad metr osiemdziesiąt”.
Płaczesz na akademiach szkolnych i wszystkim wkoło wciskasz,
że „katar sienny, to tylko katar sienny”. Nawet w grudniu.
Jednak przede wszystkim pilnujesz, żeby się nie wykoleił.
Poglądy na temat wychowania dzieci masz od zawsze klarowne.
Bazujesz na nowoczesnej zagranicznej metodzie, opracowanej
przez sztab światowej klasy psychologów i wszelkiej maści
behawiorystów, która nazywa się Zwińcie Sobie Wszystkie Rady
Rodzicielskie Dla Mnie I Rozważcie Znaczenie Słowa „Czopek”.
Za wszelką cenę dbasz, żeby nie stracić dobrego kontaktu
z dzieckiem. Nie ma dla was tematów tabu. Robicie sobie herbatę
i rozmawiacie o wszystkim. O seksie, przemocy, dragach, alkoholu,
śmierci, chorobach, ale i o miłości, przyjaźni, rodzinie i umiejętności
chwytania chwili, doceniania życia. Nigdy nie okłamujesz dziecka
ani ono nie okłamuje ciebie. Gracie w planszówki, karty i na x-boxie.
Chodzicie razem na rower i basen. Oglądacie wspólnie seriale
i robicie wypady do kina. Nie zmuszasz go do dodatkowego judo,
hiszpańskiego i zajęć plastycznych. Ale gdy sobie razem gotujecie,
nie zapominasz za to powiedzieć synowi, jaki jest zajefajny, a jeśli
ma zmartwienie, zawsze radzisz mu zrobić tak, żeby nie miał
problemu spojrzeć na siebie na drugi dzień w lustrze. Jesteś krok
przed nim, tuż obok, w cieniu za nim.
Patrzysz, jak twoje dziecko zmienia się w młodzieńca. Napawasz
się dumą. Jest mądry, przystojny, empatyczny i potrafi cieszyć się
z drobiazgów. Myślisz sobie, że sukces czeka za rogiem i za chwilę
wypuścisz w świat dobrego człowieka...
I wtedy przychodzi ten dzień.
Nieświadoma zbliżającej się katastrofy po prostu zanosisz
wyprane gacie i skarpetki do jego pokoju. Kładziesz je na łóżku,
niech sobie sam poukłada w szafce po swojemu.
I już masz wychodzić, już chwytasz za klamkę, gdy twój wzrok
pada na TO.
A TO leży na szafce, jak gdyby nigdy nic. Jak gdyby w waszym
domu to było normalne...
Bezwiednie siadasz na tym łóżku i siedzisz tak z dobrą godzinę
w towarzystwie tych gaci i skarpet, bo czujesz, że nie jesteś
w stanie się podnieść.
Wołasz go.
Zaczyna się tłumaczyć, że to nie jego. Że pożyczył od
dziewczyny, że wszyscy w klasie mają, że go namówili.
Jednym uchem wpuszczasz, drugim wypuszczasz. I tak nie
jesteś w stanie w nic mu już uwierzyć. Zresztą jakie to ma
znaczenie, od kogo dostał? Ważne, że wziął, do domu przyniósł.
Nawet nie skitrał gdzieś w kącie. Może zapomniał?
Ręce ci się trzęsą, masz atak astmy, a w głowie kołacze ci się
tylko jedno pytanie. A właściwie dwa. Pierwsze:
GDZIE POPEŁNIŁAŚ BŁĄD?!
I drugie:
CO, DO KURWY NĘDZY, W TWOIM DOMU ROBI PŁYTA NICKI
MINAJ?!
Trauma

Stoję sobie pod prysznicem, jedną ręką myję zęby, drugą –


głowę, jak to matka, gdy nagle coś z całą mocą „pierdulnęło mi”
w kabinę.
Już nawet nie wyjęłam szczoteczki z gardła, tylko przerażona
zaczęłam łapą drzwi z pary przecierać, coby sprawdzić, czy szyba
cała i co to właściwie, kufa, było.
Otóż to był Stifler. Zaryczany bardzo.
Otwieram kabinę, zaczynam się ręcznikiem nieporadnie owijać,
bo mi piana z włosów do oczu leci.
Stiflerowi w tym czasie gile zwisają już do pasa.
– Co się dzieje? – pytam, nie na żarty wystraszona.
– Psot mi zjada Kiciusia! – ledwo co może się wysłowić Stifler. –
Ratuj, bo go zeżre!

Kiciuś to zabawka. Bardzo mała. Nieco mniejsza niż te większe


z Kinder Niespodzianek. Z całej kolekcji minizwierzątek Kiciuś jest
właśnie ulubieńcem Stiflera. Trzyma go w kieszeni, gdy idziemy na
spacer, kładzie na umywalce, gdy myje zęby, wieczorami odkłada
na szafkę nocną, by rano móc się od razu bawić nim od nowa.

No więc ruszam do akcji, dalej nieporadnie owinięta tym


ręcznikiem, z pierwszym krokiem zalewając łazienkę. Wpadam do
salonu i od razu obczajam, że kot faktycznie przeżuwa.
Rzucam się na kota.
Kot zaczyna spierdalać.
Czasem mi się wydaje, że moje koty robią miny. Ten ma na
pysku wypisaną panikę.
Gonię go dalej. Kot spieprza do sypialni.
Łapię kota. Próbuje mnie podrapać. Prawie na nim siadam
i wkładam mu łapę do pyska.
Kot dostaje oczu, jakby cierpiał na chorobę Gravesa-Basedowa.
Ma odruch wymiotny.
Wyjmuję mu łapę z pyska i drę się do Stiflera: „Przynieś mamusi
inhalator, szybko!”, bo czuję, że dostaję ataku astmy.
Kot ucieka pod łóżko. Nerwowo próbuje przeżuć, co mu
w pysku zostało.

Ja się pod łóżko nie zmieszczę?! Ja?!

Wczołguję się po kota i przyduszam go do ziemi, przy czym


dyszę i charczę, bo mi w klacie bulgocze.
Kot ma minę, jakby pod łóżko mu wlazł mu Gremlin. W ramach
samoobrony drapie mnie w mordę. Też bym tak zrobiła.
– Stifler, gdzie mój inhalator? – drę się resztkami sił, trzymając
się jedną ręką za ryja, drugą macając za kotem, który się rakiem
wycofał do ściany, a później się na niej rozpłaszczył.

I żuje.
Gnój, żuje!

– A dlaczego mi nie powiedziałaś, że masz w torebce bańki? –


odpowiada pytaniem na pytanie Stifler, a ja już wiem, że pies jebał
inhalator. Będę se musiała bez niego poradzić.
Zejdę pod tym łóżkiem, kuźwa, bo zapomniałam dziecku
pokazać, co mu z Funta przyniosłam już wczoraj!
Zejdę, ale wyjmę temu pieprzonemu kotu tego pieprzonego
Kiciusia z pyska! Z gardła! A jak trzeba będzie, to i z dupy!

Łapię go jeszcze raz i wyciągam spod łóżka, na chama


oczywiście, bo się wbija we wszystko, w co tylko może.
Też w moją gołą nogę. Drę się wniebogłosy.
– Na placu zabaw sobie pokrzycz, w domu nie wolno –
dochodzi mnie od Stiflera.
Kto go wychował?! Po czyjej on jest stronie?!
Następnie kot wskakuje na łóżko, po czym wbija się pazurami
dla odmiany w kapę. Wyciągając mu pazury, podziwiam, jak lecą
w niej oczka.
Trzymam go jednak mocno. Trzymam za pysk. Kot dostał
szczękościsku. Mnie wpadła piana do oka.
Tak se oboje cierpimy!
Spada mi ręcznik.
Kot cierpi bardziej.

Udaje mi się uchylić mu pysk. Szybko wkładam palec.


Ewidentnie czuję małe uszka i ogonek.
Za sobą słyszę kroki.
– Masz mój inhalator? – charczę.
– Aaa, inhalator! No nie mam. Mam bańki i Kiciusia. Dlaczego mi
nie powiedziałaś, że nosisz bańki w torebce, hę? – odpowiada
Stifler.
– Co masz? – pytam, bo czuję, że mi przed oczami ciemnieje
i chcę to usłyszeć przed śmiercią
– No mam bańki i Kiciusia. A dlaczego...
– Skąd masz Kiciusia? – przerywam mu.
– Na umywalce leżał. Położyłem go tam, jak zęby myłem. A już
myślałem, że mi go Psot zeżarł, hehe...
– To co Psot żre? – pytam, zalewając się łzami od tej cholernej
piany.
– Nie płacz. To pewnie tylko ten herbatniczek, co mu dałem...

Opowiadam to wszystko Siarze przez telefon, mrugając


czerwonymi oczami.
– He he – pociesza mnie mąż. – A pamiętasz, jak Szary zgubił
„Kruszynka”, tego pieska, chyba nawet z tej samej kolekcji? I też
powiedział, że mu kot zeżarł. A ty później tydzień patykiem
w kuwecie grzebałaś, zanim się znalazł między poduszkami
kanapy.

Mój Bobrze, no rejczel, że pamiętam!


A on myślał, że ta panika u mnie to skąd?
Po traumie. Wiadomo.
Teraz jeszcze z traumy wyleczę kota i będzie luzik!
Solidarność z mamami Maksów

Kiedyś wyłam ze śmiechu po tym, jak na placu zabaw


spotkałam mamusię Kłentina. Takiego przez ky-ły.
No więc karma jest dziwką.

Wychodzimy sobie ze Stiflerem z placu zabaw i tuż za furtką


natykamy się na starszych państwa z dwoma owczarkami
belgijskimi.
Tu pragnę wtrącić, że Stifler w stosunku do zwierząt zachowuje
się jak Elmirka z Animków. Kto pamięta, ten wie.
A w sumie może i gorzej.
Nie to żeby jakoś gnębił umyślnie, sprawiał ból czy coś w tym
stylu. On po prostu zwierzęta kocha. Kocha całym swoim prawie
trzyletnim serduszkiem.
I gdyby tak człowiek nad nim nie stał, toby je taaak ukochał, że
im by po prostu flaczki na wierzch wyszły.
Swoją drogą myślę, że on wśród okolicznych zwierząt ma
ksywę „Tęczowy Most”.

Dodatkowo nie mogę go oduczyć dwóch rzeczy.


Po pierwsze – wyciągania ręki do obcych psów.

– Pogłaskam pieseczka! – I już wyciągnięta ręka, za którą łapię.


– Nie pogłaskasz, dopóki nie spytamy właściciela, czy możesz! –
To ja.
– Mogę, psze pana, pogłaskać pieseczka? – To Stifler, po polsku
oczywiście.
– Hello, little guy! – To pan do Stiflera.
– Pan się zgodził, mówi, że piesek nie gryzie i kocha dzieci. – To
Stifler do mnie.

Następną rzeczą, której nie mogę go oduczyć, to wchodzenie


na wysokie obroty i krzyczenie przy zwierzętach.
Państwo sobie wyobrażą taką scenę, jak malutki chłopczyk
o blond włoskach i niebieskich oczkach staje blisko Waszego
pieska i nagle wydziera się jak ci z Iron Maiden:
– Aaa! Jaki piękny pieseczek!!!!!! Aaa!!!! O Bożenko, jakie ma
piękne oczka!!! Aaa!!!! Jaki mu ogonek śmieszny z pupki
wystajeee!!! Aaa!!!!!! Taki okrąglutki jak kółeczko!!!! Aaa!!!!!!!!
Itd., itp.
Raz taki biedny piesek zaczął się trząść. I w sumie mu się nie
dziwię.

W związku z powyższym, gdy widzę psa, trzymam Stiflera na


dwa metry z daleka i profilaktycznie ograniczam głaskanie.
Tak było i tym razem, ale starszy pan pierwszy zagadał, widząc,
że Stifler pokazuje jego psa (i nawija o tych uszkach włochatych
i o tym śmiesznym ogonku, co wystaje z pupki).
– Jak chce, to się może pobawić z naszą suczką. Pies jest stary
już, ma 13 lat i nieskory jest do zabawy. Ale suczka ma 7 miesięcy
i uwielbia dzieci.
– To miłe, tylko wie pan, mój syn jest bardzo energiczny.
Podekscytowany głośno woła i w ogóle, psy raczej tego nie lubią.
– Nie ona. Ona jest przyzwyczajona. Mój prawnuczek taki
żywiołowy jest. Mieszkamy razem. Uwielbia go, całymi dniami się
razem bawią.

No więc mówię do Stiflera, że może pogłaskać spokojnie


pieska, ale proszę, aby nie krzyczał i nie wykonywał gwałtownych
ruchów.
Stifler głaszcze. Pies stoi i merda ogonem. Stifler mówi „siad”,
pies się cieszy. Stifler mówi „podaj łapę”, pies nadal stoi i merda
ogonem.
– Widzisz, mamusiu, jaki on jest mądry! Jak ty!
No dzięki, kufa!

Stifler odbiega, pies biegnie za nim, merdając ogonem i łasząc


się, ja się robię nerwowa i ruszam za nimi.
Przy okazji wołam:
– Eli! – Bo to skrót od Stiflera prawdziwego imienia.
Na co uprzejmy starszy pan też woła:
– Eli!
Mówiłam już, że w UK starsi ludzie są w większości
przesympatyczni?
No to ja znowu:
– Eli!
I starszy pan znowu:
– Eli!
Ja:
– Eli!
Starszy pan:
– Eli!
W sumie dziwny on jakiś, tak se myślę. Łypię więc podejrzanie
na niego okiem i się nie poddaję:
– Eli!
I dziad jeden, co mnie przedrzeźnia, też łypie na mnie okiem
podejrzanie i drze ryja:
– Eli!
No więc ja głośniej:
– Eli!
A on znowu:
– Eli!
No pojebany jakiś!

Na szczęście Stifler się odwraca i pyta:


– Mówiłaś coś, matko ma, najpiękniejsza i najwspanialsza
rodzicielko, o mądra i cudowna?
Nie. Żartuję. Eli się odwraca i pyta:
– Co?
– Nie wolno się oddalać z nieznajomym pieskiem. Powiedz „bye
bye” pieskowi, powiedz „bye bye” państwu, bo musimy już iść do
domu.
– Bye bye – mówi Stifler w kierunku pieska. – Bye bye – mówi
w kierunku państwa.
– Bye bye – odpowiada buc jeden, po czym dodaje, głaszcząc
suczkę. – Eli też już musi iść do domku, bo to pora jej obiadku
i pewnie jest już głodna.
Po czym starsi państwo odchodzą, a ja zostaję z niedomkniętą
szczęką.

Dziś jest ten dzień, w którym łączę się w bólu z matkami


wszystkich Maksów <3
Ospa

We wtorek Szara Eminencja obudził mnie jęczeniem, stojąc


nade mną z „przekoszoną” głową.
Mało, kufa, zawału nie dostałam.
Mówiłam już, że Walking Dead oglądam?
A ten stoi, głowę opiera o ramię i dyszy.
No serio, niepoważne te moje dzieci.
Mówię do niego, że spoko, mama wstała i zaraz mu przygotuje
jakąś szamę, więc może już nie udawać zombie, a on do mnie, że
problem właśnie w tym, że nie może, bo go strasznie mięśnie bolą
z jednej strony. Dzień wcześniej byliśmy na rowerach, w drodze
powrotnej pędziliśmy, bo się X-Factor zaczynał, a wietrznie było.
Przewiało go – myślę sobie. Nasmarowałam go maścią na bóle
mięśniowe, zrobiłam mu w salonie najlepszą bazę na świecie, taką
z domowymi waflami pod ręką, a potem delikatnie co jakiś czas
starałam się rozmasować wyraźnie napięty mięsień.
Nie to żeby było dobrze, bo Szara Eminencja jest
hipochondrykiem i ogólnie, gdyby dano mi wybierać, wolałabym
ratować ludzi z płonącego wieżowca, niż masować kogoś, kto
w tym czasie googluje „porażenia mięśniowe” oraz „zgony
zaczynające się od zdrętwiałej szyi”, po czym dzieli się refleksjami.
A sytuacja jeszcze bardziej pogorszyła się późnym popołudniem,
gdy na brzuchu dostał wysypki.
„Wygląda jak ospa” – zdiagnozowałam go wstępnie w myślach. I
dzięki internetowi. Jednakże w grafikach google wszystkie krosty
wyglądają jak ospa, a że dodatkowo nie mogłam do końca się
zdecydować, czy może zachodzić jakaś korelacja między bolącymi
mięśniami a wysypką o nieznanym podłożu, toteż ostatecznie
zaczęłam przygotowywać się na pilną wizytą na ostrym dyżurze.
Gdy tylko Siara wróci z pracy, a zombie uda się ubrać.
– To tylko alergia – zdiagnozował Siara, gdy wrócił z pracy. –
Nie ma co zawracać dupy tym na ostrym dyżurze. Dałaś mu jakiś
lek antyhistaminowy? – zapytał bezczelnie, albowiem pytanie
alergiczki z pokolenia na pokolenie o to, czy wiedziała, jak się
zachować, jest równe z zapytaniem Państwa, czy zawsze jecie
bezę widelcem.
No, kufa, rejczel!

– Chyba Cię porypało – zasugerowałam zatem nieśmiało.


– Przypominam, że gdy dostał wysypki po trzydniówce,
zdiagnozowałaś toczeń – zasugerował z kolei nieśmiało Siara.
– To się nie liczy, byłam świeżo po obejrzeniu Doktora
House’a i jedyne, czego się nauczyłam po angielsku to „lupus”
właśnie oraz „It’s nothing personal. I don’t like anybody”.
Koniec końców pojechaliśmy tuż po tym, jak Szary się nas
spytał, czy w UK możliwe jest rozrzucenie prochów po kremacji.
Procedurę znamy, bo byliśmy już kiedyś ze złamanym palcem
Don Juana.
Najpierw czeka się na poczekalni ogólnej do rejestracji, gdzie
przekierowują cię na A&E (nasz SOR) dziecięcy. Idziesz tam
z papierami wypełnionymi przez pierwszą rejestratorkę i czekasz na
przyjęcie przez pielęgniarkę, która to robi wstępne rozpoznanie i od
niej zależy, ile będziesz czekał na spotkanie z lekarzem. No, chyba
że masz głowę na włosku, oko w ręce albo… chciałam napisać coś
o mózgu poza czaszką, ale to się akurat wielu osobom zdarza
i niemal wszystkim politykom i nikt nie robi „halo”, więc zostanę
przy dziurze w brzuchu, ale nie chodzi o pępek.
W każdym razie wtedy to sadzają cię od razu bliżej drzwi.
Tak przypuszczam.
Nas posadzili daleko od drzwi, po wstępnej diagnozie:
– Szyja jak szyja, zwykłe naciągnięcie mięśnia, samo przejdzie.
Gorzej z tym, co ma na brzuchu. To wygląda jak toczeń.
Kurwa, kurwa, kurwa!
A mogłam pierwsza to powiedzieć!
Toć wiedziałam, że „lupus”!
– Aaa, nieee. Te plamy to od drapania chyba jednak. Swędzi cię
bardzo? – zwróciła się do Szarej Eminencji, który musiał na chwilę
przestać się czochrać, bo nie usłyszał pytania.
– Nie. To na pewno nie toczeń. To zwykła alergia, tak mi się
wydaje. Dam mu lek antyhistaminowy i ibuprom na bolącą szyję.
Idźcie do poczekalni, zobaczymy, co lekarz powie.
A była to godzina 20:45 dokładnie.
Tuż przed pierwszą, gdy spaliśmy na kupie jak Krudowie,
postanowiłam nie reagować, dopóki poprawnie nie wymówią
mojego nazwiska, bo śniło mi się, że jestem szczupła.
Niestety za pierwszym razem nazwisko przeczytano idealnie.
Wszędzie ci Polacy!

– Naciągnięty mięsień – powiedziała przemiła lekarz, dotykając


barku. – Nic strasznego, samo przejdzie w przeciągu paru dni,
proszę tylko rozmasowywać. A teraz zobaczymy tę wysypkę…
ooo!... klasyczna ospa… poczekaj, kochaniutki! – zwróciła się do
Szarej Eminencji, po czym zawołała: – Kirsty, chodź tutaj!
Następnie podeszła kolejna przemiła, rumiana pani przyszła
doktor (przypuszczam), obmacała krosty, porozciągała wokół nich
skórę i powiedziała:
– Aha, ospa. Widziała was wcześniej pielęgniarka? Siedzieliście
w ogólnej poczekalni?
– Aha. – Teraz to ja odpowiedziałam.
– To dziwne, bo od zakaźnych mamy izolatkę. Bylibyście
szybciej obsłużeni. A jak wyglądała pielęgniarka, która was
przyjęła?
Z rozpoznaniem nie mieliśmy problemu, gdyż jakem feministka
i uważam, że nie ma brzydkich kobiet, tak muszę z ręką na sercu
przyznać, że akurat rzeczona pani urodę miała raczej mocno
nienachalną i niesztampową bardzo.
– Zawołaj Philipa, proszę – powiedziała pani doktor do
przechodzącego pana z mopem. – A ty, kochanieńki, się jeszcze nie
ruszaj. – To do Szarego, rzecz jasna.
– Aha, ospa. Kilka godzin temu nie było tych krost tak dużo,
choć nie wiem, jak mogłem nie rozpoznać. Zawołam Lilly –
powiedział Philip, którego (jak Lord Vader) próbowaliśmy udusić
bez dotykania za cztery niepotrzebne godziny w poczekalni.
W tym czasie Szary dół koszulki przeciągnął przez dekolt, jak
robi Shakira, wystawił lewą nogę do przodu i wypiął dumnie pierś.
– Co robisz?– spytałam dla formalności.
– Myślisz, że w szpitalu nigdy ospy nie widzieli? Chodzi o mnie.
Jestem boski!– powiedział, a ja dotknęłam jego czoła, bo chyba
wszyscy zignorowaliśmy gorączkę.
Dalej to przyszła bardzo młoda Lilly, która powiedziała „aha,
ospa” i dodała, że widziała już trzy przypadki dzisiaj. A pan z mopem
spróbował na nas zrobić tę sztuczkę Lorda Vadera, bo mu kazano
„dokładnie posprzątać ogólną poczekalnię”.
Potem Szaremu odbiło ze szczęścia, bo na koniec wypisano
nam list do szkoły, że jego wakacje będą trwały najmniej tydzień
dłużej.
W drodze do domu zaś obmyślałam interes życia, bo tak:
płynąc na fali współczesnej głupoty postanowiłam zrobić „ospa
party”. Stówa za wstęp + prezent dla matki chorego. Obojętnie co, ja
wybredna nie jestem. Bylebym mogła krzyknąć: „ja pierdzielę, toć
to prawdziwe brylanty!!!”.
Drugi raz okazji nie przepuszczę. Syn miał kiedyś boreliozę.
Mówiłam Siarze wtedy „zróbmy Borelia Event! Obłowimy się, jak
urzędnicy z Gdańska, co sprzedawali na lewo komunalne
mieszkania”.
Tak, z Gdańska.
To było dawno, o Warszawie wtedy nikt nie mówił.
W każdym razie, wracając do tematu, niestety Siara nie
podchwycił.
Teraz też nie chwyta zresztą, ale nie szkodzi.
Dzielnie chodzę na basen z nadzieją, że wkrótce zaproszę
Państwa chociaż na „Rzęsistek Show”. Zasady Państwo znacie –
stówa za wstęp i jakiś prezent. Koniecznie z brylantem!!!
O zapachu mamusi

Dzisiaj, niczym Wielki Biały Ninja, cicho, zwinnie


i niepostrzeżenie oddaliłam się w sklepie od Siary i Stiflera.
Dokładnie regał dalej.
– Mamusia nam się zgubiła – słyszę Siarę.
– Nie szkodzi, zaraz ją znajdę. Po zapachu – odpowiedziało
dziecko, a po pięciu sekundach dodało: – O, jest tutaj!
I podbiegło się przytulić, prosto w mojej otwarte ramiona.
– A jak mamusia pachnie? – spytałam na maksa rozczulona.
– Bąkami.
Odrobina luksusu, mówili.
Ląkom-srąkom, kufwa...
Grzywka

Wiecie Państwo, jaki był pierwszy wierszyk, który moje dzieci


poznały na pamięć?
Wszyscy dla wszystkich Tuwima.
Był on przeze mnie czytany z wielokrotnym tłumaczeniem na
licznych przykładach tej całej zależności w społeczeństwie. Z
podkreśleniem szacunku, jaki należy się każdemu zawodowi.
I wszystko wskazywało na to, że moje dzieci prawidłowo
zatrybiły. Przez tyle lat nie zauważyłam, aby były dla kogokolwiek
bardziej (lub mniej) miłe, niż na to zasłużył, niezależnie od
wykonywanego zawodu czy tzw. pozycji społecznej. Czasami
wdawaliśmy się w dyskusje, że świat nie może składać się
z samych lekarzy i prawników. Ubolewaliśmy nad likwidacją
zawodówek. Czasami zaś debatowaliśmy o tym, że ogromną
niesprawiedliwością są niskie zarobki w niektórych zawodach. Też
ważnych. Też potrzebnych. I wszystko przebiegało tak, jak
przebiegać powinno, jak się dziecka nie chce wychować na
rąbniętego snoba. Do połowy minionych wakacji mniej więcej...

Otóż oglądaliśmy sobie całą rodziną program o jakimś


potentacie w świecie fryzjerstwa, który ma salony na całym świecie
i prywatny samolot, gdy nagle Don Juan stwierdził z cwanym
uśmiechem:
– Właśnie odkryłem, że zostanę fryzjerem.
Na co ja tak sobie rzuciłam:
– Myślę, że ten facet nie jest ot takim tam zwykłym fryzjerem. W
każdym zawodzie są rzemieślnicy i artyści. On musi być artystą,
musi mieć do tego niesamowity dryg. Musi naprawdę kochać to, co
robi, żeby zajść tak daleko. Łeb do interesów i łut szczęścia
pomijam... – I tu się zawiesiłam, aby podziwiać, jak mądrze to
zabrzmiało, ale szybko doszedł do mnie głos syna:
– No błagam, nie rozśmieszaj mnie. Artysta?! I na czym polega
ten jego artyzm? Że umie zapleść warkoczyk? Że przytnie
„z przodu krócej, z tyłu dłużej”? Zaczesze na boczek? Żelu nie zeżre
przy modelowaniu? Obawiam się, że facet ma wyłącznie szczęście
i łeb do interesów. Pies, gdyby miał kciuk przeciwstawny, mógłby
stać na jego miejscu w robocie. No ja bym pewnie większość z tych
rzeczy potrafił, gdyby mi ktoś pokazał. A zwłaszcza przyciąć włosy
nożyczkami po prostej linii. No faktycznie filozofia, sztuka, artyzm...
A dalej to mu się wyrwało takie złowieszcze „hahahahahahaha”,
jak laleczce Chucky. Tylko większej.

Trochę mnie wzdrygnęło i lekko mnie poniosło. Oczy mi mgłą


zaszły albo krwią podbiegły, już sama nie wiem i dlatego dalszy
przebieg zdarzeń trudno jednoznacznie ustalić. W każdym razie
arogancki synuś powiedział o tym, że właśnie ma grzywkę do
przycięcia i nam udowodni, jakie to proste.
Nie oponowaliśmy. Coś tam burknęliśmy tylko.
Po czym syn, już jako Edward Nożycoręki, z wrodzoną
nonszalancją (po ojcu) i głośnym „phiiiii”, oznaczającym pogardę do
wszystkich fryzjerów świata, udał się do łazienki, gdzie
prawdopodobnie doszło do niego nasze wyburczane: „I pamiętaj,
jaką se fryzurę stworzysz, w takiej będziesz chodził, bo my cię po
żadnych naciągaczach prowadzać nie będziemy”. Usłyszeliśmy
kolejne „phiiii” i: „Wcale bym nie chciał”.
Pięć minut później me najstarsze dziecko ukazało się nam
w pełnej krasie.
Oraz w pełni kontent.
Z miną i fryzurą dokładnie na Lloyda z filmu Głupi i głupszy.

A dalej to tak stał i patrzył na nas, a my na niego.


Wszyscy mieliśmy otwarte buzie. Stiflerowi wypadł z niej wafel
ryżowy i poturlał się.
Wszyscy byliśmy też dość zaskoczeni wrażeniem, jakie na nas
wywarł jego kunszt, a sam Don Juan widać nie spodziewał się aż
takiej reakcji, bowiem błądził wzrokiem od osoby do osoby, nic nie
rozumiejąc. Aż go olśniło chyba, bo wyprężył się dumnie i rzekł:
– I co? Głupio wam?
I tu pierwszy ocknął się Szara Eminencja:
– Mój Bobrze, Lloyd! Dobrze, że nie chodzimy już do tej samej
szkoły!
– Mamo? – zwrócił się do mnie Don Juan z lekkim niepokojem
w głosie.
– Nie wiem, jak ci to powiedzieć, synu... widzę to tak, jakbym
sama poszła do fryzjera poprosić o jakąś fajną letnią fryzurę, a on
by mnie ostrzygł na Grzegorza Lato... Ale oczywiście wyglądasz
bardzo ładnie. We wszystkich fryzurach wyglądałbyś ład...
Niestety syn przestał słuchać.
A później wszystko działo się bardzo szybko.
Pobiegł po lustro z łazienki i stanął z nim w salonie, przyglądając
się chyba nieco bardziej krytycznie swemu odbiciu, bo nagle,
o dziwo, przestał się uśmiechać. Później były takie normalne
pytania w stylu: „Ja pierdzielę, ile odrastają włosy?” i te bardziej
niepokojące: „A tak właściwie, to kocia sierść od ludzkiego włosa to
się niewiele różni, nie?”.
Były też zaszklone oczy wszystkich członków rodziny. Z różnych
powodów wprawdzie, ale jednak zaszklone solidarnie.

Syn przebujał się tak honorowo przez całe wakacje i wkroczył


tak w nowy rok szkolny w nowej szkole.
Ma też dość zabawne zdjęcie do identyfikatora szkolnego.
Natomiast myślę, że jest też pozytywny wydźwięk tej historii,
albowiem od tego czasu, gdy rozmawiamy o zawodach, to zmieniły
mu się nieco poglądy.
Lekarze – owszem fajnie, ale nie robią już na nim takiego
wrażenia. Prawnicy również. Naukowcy – miło, super, ale nic
nadzwyczajnego. Budowlańcy, humaniści, inżynierzy, informatycy,
kierowcy itd. – fajnie, fajnie, ale bez przesady.
Natomiast fryzjerzy, mili Państwo, to jest zawód przyszłości!
Fryzjerzy to bogowie!
A! I jeszcze Wam fryzjerski kawał opowiem, który usłyszałam od
męża przy tej okazji:
Przychodzi świnia do fryzjera, a fryzjer do niej:
– Co, golonko?
– A jebnąć ci?
Ale o tym, jakim cudem wyszłam za Karola Strasburgera, to już
innym razem...
Poród nr 4

Sama cesarka w UK niewiele różni się od tej w Polsce. Na


tydzień przed wyznaczonym terminem trzeba stawić się w szpitalu
na pobranie krwi i rozmowę z anestezjologiem na temat
znieczulenia i możliwych powikłań. Potem trzeba porozmawiać
z ginekologiem na temat samego zabiegu i możliwych powikłań.
Podpisać świstki w stylu „w razie krwotoku zgadzam się na
usunięcie macicy”. Oddać do badania swab. I tu spieszę Państwu
wyjaśnić, że „swab” to wymaz, w razie jakby kto nie wiedział. Ja nie
wiedziałam na przykład. Państwo teraz wiedzą, toteż
zaoszczędzicie pielęgniarce machania patyczkiem w okolicach
Waszego krocza, celem wytłumaczenia, co macie zrobić. Dalej to
dostajecie plik ulotek grubości encyklopedii Britannica, buteleczkę
Octeniseptu, którym macie się od stóp do głowy umyć w dzień
zabiegu, koktajle wzmacniające oraz tabsy do wzięcia wieczorem
przed i w dzień cesarki z rana.
W wyznaczonym dniu stawiacie się z pierwszym pianiem kura
do szpitala i nadchodzi najsłabszy punkt programu – czekacie na
swoją kolej. Ale nie tak normalnie czekacie, bo kładą Was na sali,
gdzie są inne czekające i te świeżo po cesarkach. Łóżko od łóżka
odgrodzone jest kotarą, którą można zasunąć w dowolnym
momencie. Przy łóżkach siedzą ojcowie i/lub goście. Czasem
w ilościach hurtowych. Wszyscy z balonikami. Balonik to
konieczność. Ciuchów dla dzieciaka można zapomnieć, ale baloniki
od razu sobie spakujcie ze cztery. W każdym razie jak już
poczujecie się w miarę pewnie, to przychodzi pielęgniarka, taka
o wymiarach 2×2, to akurat w tym wypadku ważne i sprawia, że
Wasz mąż ostatkiem sił próbuje nie zsikać się ze śmiechu.
Mianowicie najpierw każe Wam na gołe ciało założyć szpitalną
koszulę. Tak, tę, w której widać dupę. A potem, jak już straciłyście
nieco na tej pewności, mierzy Wam obwód nogi w łydce i kostce,
po czym każe położyć sobie stopę pod obojczykiem. Jej
obojczykiem. I wciska na Was antyżylakowe pończochy.
Dziesięć minut później stoicie z gołą dupą i w antygwałtach,
a mąż robi zdjęcia, którymi prawdopodobnie będzie szantażował
Was do końca życia. Jeszcze dalej, gdy już przywykniecie do tego,
że z całkiem spoko orki stałyście się postrzeloną orką, zaczyna
Wam się nudzić. I tak przez kilka godzin. Do tego jesteście
w cholerę głodne, albowiem nie jecie od dwudziestej drugiej
poprzedniego dnia, a od kilku godzin nie wolno Wam też pić. Ja
z Siarą, gdzieś koło czternastej, film sobie postanowiliśmy obejrzeć.
Koło piętnastej natomiast obudziła nas pielęgniarka, która starała
się nie śmiać z tego, że oboje spaliśmy obślinieni.
Na bloku operacyjnym jest w porzo. Zanim do niego dotarliśmy,
na pięć minut przed cesarką Siara stwierdził, że on chyba jednak
nie da rady, ale wtedy pielęgniarka powiedziała:
– Jak nie dasz, jak dasz. Parawan postawimy, nic nie będziesz
widział. Idziesz.
A że była to ta sama, co mnie ubierała, ta duża, a do tego
powiedziała to bardzo autorytarnym tonem, to się bał
zaprotestować, więc poszedł. Później to już klasycznie:
znieczulenie, gadki szmatki i jechane. W moim przypadku pani
wykonująca cięcie stwierdziła, że poprzednia blizna jest zbyt duża
i za wysoko, więc wszyscy podeszli się przyjrzeć. A potem te, które
miały swoje, zaczęły o nich mówić, a anestezjolog opowiadał
o bliźnie swojej żony. W radiu leciał George Michael. Siara siedział
przy mojej głowie. Tuż za cyckami miałam rozstawiony parawan.
Siara teraz ponoć żałuje, że się nie wychylił i nie skorzystał
z jedynej niepowtarzalnej szansy, żeby, jak to mówią niektórzy,
wydobęciny potomka zobaczyć, ale twierdzi, że ta duża
pielęgniarka cały czas na niego patrzyła i się bał, że jak wstanie, to
mu dźwięknie czy coś.

To, że się ma znieczulenie, nie oznacza, że nic nie czuć. Piszę na


wypadek, gdyby któraś z Was miała cesarkę po raz pierwszy. Nie
będzie bolało, ale będziecie czuły szarpnięcia. Niezbyt przyjemne,
jednak da się przeżyć. Od momentu wjechania na blok wszystko
trwa moment, góra kilkanaście minut. A później następuje takie
uczucie, jakby Was ktoś nutellą nasmarował i zapewnił dożywotni
jej zapas. W Waszym nowym domku na Bora-Bora. Z widokiem na
ocean.
Albo i jeszcze lepsze.
No po prostu podają Wam Wasze dziecko. A Wy sobie myślicie:
jak ja mogłam stworzyć coś tak doskonałego, co jest małe,
czerwone, drze japę i wygląda jak spuchnięty kosmita?
Wtedy też sobie uświadamiacie, że miłość rodzicielska jest
najbardziej popieprzonym uczuciem na świecie, które przychodzi
w ułamku sekundy, nie wiadomo skąd, żeby trwać z Wami do
końca życia. W tym ułamku sekundy zdajecie sobie sprawę, że oto
stworzyliście nowe życie, a na dodatek zrobicie wszystko, żeby
było szczęśliwe.
A na drugi dzień, jeśli jest wszystko dobrze, to wychodzicie do
domu.
Dziś jest piąty dzień po cesarce. Czuję się zajebiście. Tak
fizycznie, jak i psychicznie. Staram się tego specjalnie nie
okazywać, bo nie po to Siara wziął tacierzyński, żebyśmy na zmianę
gary zmywali przecież! Wczoraj jednak pękłam i upiekłam ciasto.
Robiłam też „ojojoj!”, więc chyba nic nie wyczuł. Żałuję, że ogoliłam
nogi i pomalowałam paznokcie.
Odstawiłam ibuprofen, bo go nie potrzebuję. Jak się zapomnę,
to spontanicznie schylam się, kucam, podnoszę coś tam, wstaję.
Potem się reflektuję i jęczę. Wprawdzie nie boli mnie nic tak
strasznie, ale nie po to Siara wziął tacierzyński, żebyśmy na
zmianę...
Starsze chłopaki zwariowały. Nawet ten najstarszy, który
„palcem noworodka nie tknie, bo go małe dzieci nie bawią”.
Obecnie, gdyby miał cycki z odpowiednią zawartością, ja
mogłabym se w nocy spokojnie pospać. Szara Eminencja to
wiadomo. Gdyby mógł, toby zaczął muchy dokarmiać i komary
objął w ochronę, więc nic dziwnego, że na widok małych stópek
leży na pleckach i wierzga nogami. Kompletnie rozbrojony.

Jedyny problem zaistniał niespodziewanie ze Stiflerem. Już


w szpitalu, gdy przyszedł nas odwiedzić, spojrzał na Szeregowego
uśmiechnięty, przestał się uśmiechać, a potem prawie w niego
rzucił tym pluszowym Batmanem, co to go przyniósł w prezencie,
po czym spytał ojca, czy mogą wracać do domu.
Ja naprawdę rozumiem, że obiektywnie to Szeregowy, jak
wszystkie moje dzieci tuż po porodzie, to tak nieco do Gołoty po
walce podobny, ale żeby aż tak?! Dziewięć miesięcy żeśmy go
przygotowywali na to, że noworodek początkowo to taka rura
głównie – jedną stroną wpada, drugą wypada, są też i odgłosy, ale
żółwika se nie przybiją.
Tymczasem Stifler, jak Bobra kocham, wyglądał na
przerażonego, do tego stopnia, że w ogóle nie patrzył nawet w jego
kierunku. Jakby tam, w tym szpitalnym łóżeczku, leżał jakiś
wściekły rottweiler. A po chwili wpadł na lepszy pomysł –
postanowił wyprzeć jego istnienie. Jako że to ja sprowadziłam
rottweilera do domu – wyparł też moje istnienie i zaczął mnie
olewać. Ja tam do niego: „Chcesz gruszkę?”, a on do starego:
„Tatusiu, porysujemy razem?” i takie inne kwiatki.
Pytałam kiedyś mamę, jak zareagował mój (6-letni wówczas)
brat na moje przybycie.
– Ale jak skończył histeryzować? – spytała.
– No.
– To zaczął krzyczeć, że przecież nie chciał siostry. Chciał brata.
– A potem?
– Spytał, czy można cię na brata wymienić.
– A dalej?
– Spytał, czy można cię chociaż wymienić na resoraka.
– No dobrze, dobrze. Ale jak już się dowiedział, że nie, że na nic
nie można mnie wymienić, to co powiedział?
– Że jesteś strasznie brzydka...
Tak że ten... może to rodzinne?

Rozmowy nic nie dawały. Postanowiliśmy mu podczas snu


trzepnąć sesję jak z Kac Vegas. No wiecie – fota śpiącego Stiflera,
a za nim Szeregowy wyskakuje zza głowy.
Stifler śpi, a Szeregowy na nim leży.
Stifler nadal śpi, a Szeregowy trzyma go za rękę.
Itd.
A rano – taaadaaam, no widzisz, nie jest taki zły przecież.
Koniec końców ja nie wiem, co temu mojemu Siarze na
pedagogice mówili, ale niestety to również nie przyniosło
powodzenia.

Aż tu pewnego dnia usłyszeliśmy jak Stifler szepcze:


– Myślałem o tym, Robinie. Jednak nie będziemy dłużej czekać,
bo masz swoją supermoc już teraz. Ja będę walczył ze złymi
baterangiem, a ty ich będziesz na razie dotykał tą swoją obrzydliwą
pępowiną. Dopóki ci nie odpadnie, będziemy mieli osobne motory.
I świat znów stał się piękny <3
Pępek

Współczesnym matkom naprawdę nie jest łatwo. Kiedyś był


jeden schemat postępowania z noworodkiem i przynajmniej
człowiek wiedział, co ma robić. Dziś mamy dwadzieścia pięć
jedynych słusznych szkół prawidłowej opieki, a każda to ta, którą
powinnaś wybrać. No, chyba że wypowiadają się jej przeciwnicy.
Wtedy jest to ta, której wybrać nie powinnaś, żeby nie zostać
patologią. Jeśli zaczynasz swoją przygodę z macierzyństwem, to
wiedz, że prędzej czy później patologią zostaniesz. Nie
potrzebujesz do tego używek czy rażących zaniedbań względem
dziecka. Potrzebujesz trzymać je źle do karmienia piersią. Ale nie
żeby od razu do góry nogami. O 3 stopnie za bardzo w lewo. Albo
w prawo. Być może dowiesz się kiedyś, że na żądanie karmisz
swoje dziecko za rzadko. Czy też za często. Cała masa
patologicznych doświadczeń jeszcze przed Tobą. I o ile o karmieniu
napisano już tomy, to nigdy nie było wzmianki o pępku.
Tymczasem człowiek się już boi przez ten pępek dziecko mieć, bo
cholera wie, jak postępować.
Z pierwszym dzieckiem, w Polsce, ponad 14 lat temu, kazano mi
spirytem ten pępowinowy kikut przemywać. Broń Bobrze nie
moczyć, bo nie odpadnie i do ślubu z nim pójdzie.
Po ok. 10 dniach, gdy wieczorem zobaczyliśmy na śpiochach
małego jakiś wyciek i okazało się, że pępek Don Juanowi zaczął się
babrać, pojechaliśmy na pogotowie.
Wepchaliśmy się przed zawałowca, postrzał i dwóch gości
z wypadku z głowami pod pachą, bo wiadomo – świeżo upieczeni
rodzice. Po czym, terroryzując personel okrzykami „dziecko nam
umiera”, dostaliśmy się do gabinetu, gdzie siedział taki młody
lekarz.
Z tymi lekarzami to nie wiadomo: młody – niefajnie. Nie ma
pewnie doświadczenia. Starszy – niedobrze. Cholera wie, czy idzie
z najnowszymi medycznymi trendami. A nuż widelec przy
operacjach dalej jako anastetyk tylko „aaa, kotki dwa” śpiewa.
Zwłaszcza że każdy ma świadomość cięć budżetu w NFZ.
Inna sprawa, że na szczęście ja, jak większość rodaków, mam
w sobie żyłkę każdego specjalisty. Także świetnego lekarza. A swój
swego zawsze rozpozna.
Mimo wszystko nerwy mnie zjadły, nic nie rozpoznałam, tylko
drżącymi rękami zafundowałam synowi szybki striptiz, a gościu
spokojnie stwierdził, że faktycznie źle to wygląda, toteż on pójdzie
po jakiś scyzoryk i odetnie, co tam smętnie zwisa.
– Jak to odetnie? – spytałam. – Myślałam, że nie można tego
odcinać.
– Nie można? – spytał on. – Hmmm... a tak. Nie można. To
musicie państwo przemywać to watubkiem nasączonym
koloidalnym roztworem srebra.
Wiedziałam, co to jest koloidalny roztwór srebra, mówcie mi
Heisenberg, ale, niech go wszy po dupie gryzą, czym do kurwy
nędzy jest watubek?!
– No...
– No?
– Watubek to taka pałeczka z watą – odpowiedział on.
– Patyczek do uszu? – Coś mi zaświtało.
– No. Patyczek do uszu. Wie pani co, może ja pójdę po lekarza.
– O nie, znam ten numer. Pan kitel ubrał, bo tu zimno,
a przyszedł pan tylko grzejnik naprawiać?
– Nie do końca. Jestem stażystą. Lekarz poszedł do dyżurki. To
państwo poczekają, ja zaraz wracam.
Koniec końców faktycznie koloidalny roztwór srebra pomógł.
Nie na dywan. Nie na kanapę. Nie na śpiochy. Bo to gówno
strasznie brudzi i plamy nie schodzą. Ale na pępek pomógł.
Gdy niecałe dwa lata później urodził się Szara Eminencja,
odkryłam takie gaziki nasączone spirytem. Zabrałam je nawet do
szpitala. I gdy tak przewijałam dzieciaka, trzymając w zębach
zamknięty jeszcze gazik, weszła pielęgniarka i spytała:
– Co pani robi?
A że po jej minie widziałam, że „mam zamiar przemyć pępek”
będzie złą odpowiedzią, to powiedziałam:
– Postanowiłam wyssać zawartość, na wypadek gdybym tu
musiała zostać dzień dłużej.
– Pępka nie przemywa się spirytusem – rozgryzła mnie,
skubana jedna. – Pępka się nie moczy po prostu. On tam sobie
zasycha i sam odpada po czasie.
No więc chyba logiczne, że gdy Stiflera włożono przy mnie pod
kran po porodzie, to miałam prawo krzyknąć:
– Na jaja mojej matki, zmoczyła pani pępek!!!
– Zmoczyłam, to się wysuszy. Moczyć można, trzeba tylko
wysuszyć dokładnie.
Zgadnijcie zatem, jakie było moje pierwsze pytanie po
urodzeniu Szeregowego.
Tak.
Co z tym cholernym pępkiem?
Na co pani położna popatrzyła na mnie z troską, odchyliła
pampersa i niepewnie powiedziała:
– Wszystko w porządku. Jest tutaj.
Niestety, przyciskając poduszkę do brzucha i wydając przy tym
na przemian odgłosy, jak ten pies ze „złap gołębia” i świnia
z kaszlem, nie byłam już w stanie wytłumaczyć, o co konkretnie mi
chodziło.
Jednak niejasne przeczucie mówi mi, że mam cholerne
szczęście, że mi w ogóle dziecko do domu wydali.
O tym, jak mój syn został Superlesbijką

Dziś podpowiem Państwu, jak prawie z sukcesem wytłumaczyć


trzyletniemu dziecku meandry homoseksualizmu, czyli kto z kim
jest i jak się nazywa.
– A tam się panowie przytulają! – dobiegło Siarę z dziecięcego
fotelika przypiętego do jego roweru.
– Tak, ci panowie to geje. – Cholera wie, czemu postanowił to
powiedzieć. On to czasem dziwny jakiś jest.
– Co to są „geje”? – spytał Stifler.
I tu, jak później relacjonował Siara, przypomniał sobie złotą
zasadę, żeby zawsze dostosowywać przekaz do wieku dziecka. No
więc powiedział:
– Gej to chłopak, który kocha chłopaka.
– Aha! – przyjął do wiadomości Stifler.
– Kocham cię!– zawołał do brata na placu zabaw 15 minut
później.
– I ciebie! – To do drugiego brata.
– Jestem gejem! – To do wszystkich.
Dalej to chwila zawiechy była, po czym przypomniał sobie
najwyraźniej, że on to przecież jest Superbohaterem, więc nie może
być jakimś tam zwykłym gejem. Zacisnął zatem w górze pięść, jak
Superman (gdy leci) i krzyknął:
– SuperGeeej!

W środku dnia krzyknął. Na placu zabaw. Stojąc na szczycie


zjeżdżalni.
Gdybyście mnie Państwo kiedyś właśnie na placu zabaw
szukali, to ja jestem tą matką, która robi facepalma, przypominam.
A jeśli akurat nie robię, to ja jestem tą z najbardziej płaską
twarzą.
Zawołałam zatem SuperGeja i odsunęłam ojca, który był
w lekkim szoku.
Ale oczywiście nie żebym po prostu go odsunęła.
No, nieee... a gdzie tam!
W takiej chwili każda normalna matka bowiem odsuwa tatusia
z miną: „Tatusiowi już dziękujemy, tera mamusia na scenie! Pszę się
uczyć, jak to się robi!”.

Dalej to kucnęłam – cyk! – żeby być na wysokości oczu dziecka.


To taka sztuczka psychologiczna, żeby kontakt nawiązać lepszy
i coby dzieciak lepiej zajarzył.
Zawsze tak robię z dziećmi, a od kiedy zostałam pogryziona –
z owczarkami niemieckimi już nie. No i tłumaczę, że...
– Tatusiowi chodziło o to, że jak duży pan ma chłopaka, to
wtedy jest gejem.
– Aha! – przytaknął Stifler. A zaraz potem dodał: – Ja i tata to
geje. Tata jest duży, a ja jestem „jego chłopak”.
Ja pierdolę.
– Mamusi chodziło, że jak duży pan nie ma żony, tylko męża, to
wtedy jest gejem. I jego mąż też jest gejem.
– Tata jest mężem gejem?
– Nie, bo tata ma żonę. Gdyby miał męża, toby był.
– A ma?
– No nie ma przecież. Mówię, że ma żonę, mnie.
– I ty jesteś tym gejem?
Tak sobie właśnie wyobrażam przesłuchanie przez komisję
smoleńską...
W każdym razie opadła mi do połowy lewa powieka i zaczęła
dziwnie drżeć. Jak zwykle.
– Nie jestem. Ja nie mogę być gejem, bo jestem kobietą.
Kobieta, która ma żonę, to lesbijka.
– Jesteś lesbijką?
– Nie.
– Tata jest lesbijką?
– Nie.
– A więc to ja jestem lesbijką? SuperLesbijkaaa! – I runda po
placu z ręką w górze, jak wyżej.
Trzy godziny i sporo komórek nerwowych później doszliśmy do
ładu, na przykładzie Taylora, znajomego chłopca, który ma dwie
mamy.
A dziś rano, gdy już mi się wydawało, że wszystko zatrybiło jak
trzeba, taka sytuacja: idziemy sobie po mleko i widzimy nasze małe
sąsiadki, wracające z mamą ze sklepu.
– Patrz, Konie (Connie) i Lina (Leah)! – wykrzyknął Stifler
i pomachał dziewczynkom.
Po czym na chwilę dosłownie zamarł.
Prawie słychać było takie „DING!” i widać było żarówkę
pojawiającą się nad jego głową, jak u Pomysłowego Dobromira.
Następnie dał się słyszeć konspiracyjny szept:
– One są dwie i mają jedną mamę! To LESBIJKI, wiesz?
No i uważam, że dzisiejszy alkohol powinien mi zasponsorować
ktoś z LGBT. A opić należy, proszę Państwa, coming out mojego
najmłodszego syna, który od dwóch godzin jest znowu szczęśliwą
lesbijką. SuperLesbijką, rzecz jasna. <3
Komplement od syna

Codziennie, rozmawiając z nastoletnim synusiem, to się czuję


jak Wilma Flintstone. I dla niego, zdaje się, tak wyglądam.
– Synuś, czy w twoim pokoju lata jakiś przedmiot? – pytam.
– To głośnik, mamo.
– A tam na telefonie, to co ci się pojawiają za zdjęcia?
– To ze snapczata, mamo.
– A czemu te dzieci takie powykręcane?
– Tak się teraz pozuje, mamo.
A propos – zdjęcia miał mi zrobić ostatnio. Mówię mu, że
potrzebuję takich normalnych, z przodu i z boku, do portretu.
Stanęłam na tle meblościanki, uśmiecham się i pytam, jak wyszły.
To ten mi mówi, że jak na nagrobek. I zaczął mnie ustawiać.
Wszystko było fajnie. Konkretnie do momentu, jak żeśmy nie
zaczęli oglądać efektów.
Twierdził, że będzie artystycznie, więc tym bardziej nie
rozumiałam, dlaczego wyglądam, jakby mnie samochód
pierdolnął?!
Wiecie, lewa ręka gdzieś ponad głową, prawa wykręcona, jakby
wybita z barku, głowę to się okazało, że jak sowa umiem o 180
stopni obrócić. Język mi wylazł na wierzch. To od tego obracania
głowy, przypuszczam.
Patrzę na te zdjęcia i się go grzecznie pytam:
– Ty, synuś, to jakiś porypany jesteś?! No przecież jak człowiek
ma z tego portret rysować?! Kredą na chodniku chyba. Jak się tam
obrysowuje te ofiary na filmach.
On też patrzy na te zdjęcia, na mnie. Znowu na zdjęcia. I znowu
na mnie. I w końcu mówi:
– Lepiej nie będzie.
Suchy chleb

Taka sytuacja:
poszliśmy sobie dziś na spacer na plażę. Przy brzegu stoi
starszy pan i karmi ptactwo chlebem. Ciągnę Stiflera w tamtą
stronę, bo chcę mu pokazać młode łabędzie.
Stoimy tak sobie, zachwycamy się łabędziami, gadamy po
polsku, wiadomo. Po chwili pan nas zagaduje:
– Skąd jesteście?
– Z Polski.
– Jak wam się Anglia podoba?
– Taka w kit.
Nie, żartuję.
– Bardzo nam się podoba – odpowiadam i staram się przy tym
nie myśleć o chipsach z octem, Theresie May i poziomym deszczu.
Pan uśmiecha się od ucha do ucha, zadowolony widać
z odpowiedzi, po czym wyciąga rękę z taką sporą pajdą chleba
w stronę Stiflera, z pytaniem:
– Do you wanna try?
No więc tłumaczę:
– Pan pyta, czy chcesz spróbować?
Stifler zwraca się do mnie:
– Aha.
Odwraca się w kierunku pana, rozdziawia paszczę, bierze
dużego gryza z tej wystawionej pajdy i mówi:
– Good! – pokazując podniesiony w górę kciuk panu o wyrazie
twarzy mojej polskiej sąsiadki, gdy jej powiedziałam, że
niepotrzebnie odpisuje Orange, bo wiadomości do niej wysyła
automat.
Na widok mojego facepalma reflektuje się, ponownie zwraca się
w kierunku pana i dodaje:
– Thank you. Bye bye.
I odbiega.
Dlaczego o tym piszę?
Bo Wy tam, rodacy w kraju, jesteście zwyczajnie zazdrośni!
Ciągle czytam Wasze forumowe komentarze, że do tej Anglii to
pojechały same burole wiochę robić. Że nic dziwnego, że Anglicy
tacy źle nastawieni.
A to guzik prawda.
My jesteśmy kulturalni, polskie dzieci są niesamowicie grzeczne,
a Anglicy z chęcią je dokarmiają.
Także zluzujcie gacie!
Wasza NMP dba o naszą reputację!
Wszystko pod kontrolą.
Syn mentalnie czarnoskóry

Stifler ma jak Michael Jackson, tylko odwrotnie. W sensie, że


Michael był czarny, a chciał być biały, no a Stifler to właśnie czarny
by chciał być.
Nie wiem, czy jest to kwestia tego, że na naszej wsi, w Gdańsku,
nie mieliśmy zbyt dużego styku z czarnoskórymi osobami – widział
takowe tylko, gdy Elmo uczył, że wszystkie dzieci są takie same,
tudzież gdzieś w tivi śmignęła Beyonce – i teraz poniekąd są dla
niego szczególnie fascynujące. Czy po prostu zwyczajnie bardziej
mu się podoba ten kolor skóry. W każdym razie doszliśmy już do
etapu, że mój syn mentalnie jest czarniejszy niż Morgan Freeman.
Dodatkowo czuje prawdopodobnie silną przynależność rasową,
żeby nie powiedzieć wprost, że jest rasistą.
Na placu zabaw od wejścia pokazuje na czarne dzieci,
oznajmiając: „To będą moi przyjaciele”.
No więc mu tłumaczę:
– Synuś, przyjaciół nie dobiera się po kolorze skóry. Musicie
mieć jakieś cechy wspólne, jak poczucie humoru, sposób patrzenia
na świat, inteligencję, wrażliwość. No w każdym razie coś was musi
łączyć.
– Aha, rozumiem – przytakuje synuś, po czym biegnie się
zakumplować ze wskazanymi wcześniej dziećmi.
Kumplowanie polega na tym, że gdy dany chłopiec się
odwraca, to synuś głaszcze go po afro. Po czym w chacie się mnie
pyta, czy na pewno nie mamy w domu wałków. A raz to se
próbował kręcić włosy na kredki.
Bobrowi dzięki, że oduczyłam go w końcu krzyczenia
z zachwytem w miejscach publicznych: „Patrz, ilu tu Murzynów!”,
tłumacząc, że ta jego sympatia może być bardzo źle odebrana.
W każdym razie jakiś czas temu rodzice zostali zaproszeni na
podwieczorek do zerówkowiczów. Oprócz spróbowania
upieczonych przez maluchy bułeczek mieliśmy okazję
poobserwować, co robią w grupie. W końcu nadeszła pora „story
time”, czyli po naszemu – pani siada na krześle i czyta książkę,
a dzieciaki siedzą przed nią na dywanie. Po skończonej bajce pani
zadaje pytania na zrozumienie tekstu, a chętne dzieci zgłaszają się
do odpowiedzi. No i mój syn też się zgłosił, z tym, że zamiast do
pani zwrócił się do mnie. Po polsku.
– Mamo – i tu spojrzał na czarnoskórą koleżankę, a ja
przeczuwając pismo nosem, zaczęłam się uśmiechać i w panice
przez zęby mówić bezgłośnie takie: „nie, nie, nie, na litość Bobra,
nie!”, co on najwyraźniej skumał, bo powiedział: – a wiesz, że
karaluchy mogą żyć kilka dni bez głowy?
– Oczywiście, że mamusia wie – powiedziałam.
Tu należą się Państwu wyjaśnienia, że Stifler uwielbia
ciekawostki. W domu co chwilę oznajmia coś w stylu: „A wiesz, że
Titanic miał cztery kominy?”, na co zawsze odpowiadam:
„Oczywiście, że wiem”, po czym idę ten pieprzony Titanic
guglować.
Jak już odpowiedziałam mojemu dziecku, to przetłumaczyłam
pozostałym pytanie zadane w związku z książką o misiu, co został
pszczółką. I odetchnęłam, że kryzys został zażegnany.
A gdy już się uspokoiłam, Stifler zgłosił się raz jeszcze.
I znowu zwrócił się do mnie.
Dokładnie to powiedział:
– Mamo! – I nic więcej. Za to wzrokiem wskazał czarnego
chłopca na jednym końcu dywanu, potem czarną dziewczynkę na
drugim końcu i kolejną czarną dziewczynkę niedaleko siebie.
Uśmiechnął się promiennie, zmrużył oczy, dwukrotnie
konspiracyjnie poruszał brwiami i puścił mi oko.
Po czym usiadł.
A ja usłyszałam łoskot opadających szczęk i własnych cycków.
Nie dość, że wychowałam drugiego Morgana Freemana, to
jeszcze, do chuja wafla, z dyskrecją Krzysztofa Rutkowskiego...
Gdy wyszłam z pierwszego szoku, podniosłam wzrok
i spojrzałam na syna, a on tam, na dywanie, na siedząco, jak gdyby
nigdy nic, tańczył „Single ladies”.
Ludzie patrząc na mnie i widząc, że się stale przy nim za serce
łapię, myślą pewnie, że albo mam wieczny zawał albo niezwykle
wrażliwa jestem i się ciągle wzruszam.
A prawda jest taka, że ja odruchowo szukam piersiówki...
Stikeez

W niedzielę, gdy się obudziłam, bardzo mocno padało. Jednak


był to drugi fakt, który odnotowałam tego poranka. Pierwszym było
to, że zostałam zaatakowana:
– Co się stało?! Co się stało?! – Usiadłam na łóżku i próbowałam
ogarnąć rzeczywistość, którą jednak pierwszy ogarnął Siara, bo
usłyszałam jego głos:
– Stifler, wracaj do siebie, jest 4:30.
Dalej to usłyszałam wycie wybudzonego Szeregowego, który
śpi z nami w pokoju i zobaczyłam, jak Stifler wycofuje się
w kierunku drzwi, żeby, jak się okazało za chwilę, poczytać sobie
swoją ulubioną książkę – Burzliwe dzieje pirata Rabarbara. Stifler
uwielbia Rabarbara, bo „jest nieustraszony, pije dużo rumu i ma
mnóstwo fantastycznych przygód”. I zdaje się, że właśnie dlatego,
tak z pięć minut po tym, jak Siarze udało się na powrót uśpić
Szeregowego, Stifler postanowił, że zostanie piratem. A jaka to
frajda zaplanować karierę, kiedy nikt o tym nie wie?! Toteż kolejne
moje słowa, jakie wypowiedziałam tego poranka, brzmiały:
– Co?! Co?! – Ale zanim się dowiedziałam co, to znowu
usłyszałam głos Siary:
– Stifler, dobra, zostaniesz piratem, ale teraz wracaj do pokoju.
Jest 4:46!
A potem usłyszałam płacz wybudzonego Szeregowego.
Stifler przychodził do nas jeszcze dwa razy. Raz zaszedł przy
okazji, gdy brał wodę. Podniósł mi poduszkę, którą przykryłam
głowę, i spytał, czy już zadzwoniłam.
– Gdzie? – spytałam półprzytomna.
– Do cioć – odpowiedział niby całkiem trzeźwo, choć
niekoniecznie dla mnie zrozumiale. – Jak wtedy, kiedy
powiedziałem, że chcę ratować świat, a ty zaczęłaś obdzwaniać
wszystkie ciocie i im to mówić, a one odpowiadały, że jestem
mądrym i fajnym chłopcem. I mam dobre serduszko. A potem
przyszła ciocia Gosia, przyniosła mi Kinder Jajko i się spytała, kim
konkretnie chciałbym zostać: naukowcem, lekarzem czy może
filantropem. Bo filantrop to taki ktoś, kto pomaga potrzebującym.
Za darmo, z potrzeby serca. Wtedy ja jej powiedziałem, że
z potrzeby serca to nie mogę, bo zbieram na nową bazę dla
Batmana i że w ogóle nie chcę zostać żadnym filantropem, tylko
operatorem koparki. I ciocia Gosia się śmiała, a ty gadałaś tylko do
taty: „Tego się nie da uratować, po prostu się nie da”. No więc się
pytam, czy już dzwoniłaś do cioć, powiedzieć, że będę piratem, bo
nie wiem, czy mam się ubrać i czekać na to Kinder Jajko, czy nie? –
Tu Stifler wziął głęboki wdech, bo jak się nakręca, to mówi na
bezdechu, po czym już całkiem spokojnie, wskazując na
wybudzonego i wyjącego po raz trzeci Szeregowego, dodał: – A
w ogóle to ja się nie znam na małych dzieciach, ale chyba robicie
coś źle, bo on moim zdaniem nie powinien tak ciągle płakać.
Zanim jednak zdążyłam cokolwiek powiedzieć, usłyszałam głos
Siary:
– Stifler, do łóżka! Jest 5:06!
Kolejny raz Stifler przyszedł do nas zaproponować, żeby jednak
do tych cioć zadzwonić, bo teraz w Kinder Jajkach są samochodziki
i on nie ma zielonego, a zielony to przecież jego ulubiony kolor.
Nam już było wszystko jedno, bo i tak nie spaliśmy, zabawiając
Szeregowego, co Stifler podsumował:
– No wreszcie! W końcu jest siedemnaście po piątej! Czas
najwyższy wstawać, śpiochy!
Natomiast ja w tym momencie postanowiłam zrobić
relaksacyjną pozycję z jogi „pies z głową w dół”. Znaczy zrobić
w myślach, bo na żywo mi nie wychodzi. Toteż zazwyczaj całą jogę
w myślach ćwiczę.
Po śniadaniu pięknie się wypogodziło, więc postanowiliśmy
pojechać do lasu, gdzie dzieciaki zbierały szyszki, budowały szałas,
bawiły się w podchody i chowanego. W drodze powrotnej
zajechaliśmy do Lidla, zrobiliśmy szybkie zakupy, za które Stifler
dostał pięć Stikeezów, i postanowiliśmy, że czas najwyższy wrócić
już do domu.
I wtedy się zaczęło. Z pierwszym metrem autostrady:
– Stójcie! Zatrzymajcie się! Natychmiast! – dobiegło mnie
wołanie Stiflera z tyłu. Obejrzałam się i zobaczyłam nie na żarty
przerażone dziecko, jego równie przerażonych starszych braci
i Julasa, który odsypiał poranek.
Od razu wiedziałam, o co chodzi, w końcu od czternastu lat
jestem matką. Rzuciłam zatem w stronę Siary:
– Kazałeś mu się wysikać przed drogą powrotną?
– Ja płaciłem za parking, ty miałaś to zrobić – skłamał, jak
zwykle zrzucając winę na mnie.
– Zatrzymajcie się! Błagam! Ja już nie mogę! – darł się dalej
z tyłu Stifler
– Spokojnie, syneczku, tatuś zaraz zjedzie. No zjeżdżajże! –
rozdarłam się spanikowana.
– Gdzie, kufa, na sąsiedni pas?! Muszę dojechać do zjazdu! –
rozdarł się Siara, po czym chwycił kurczowo kierownicę i podkręcił
radio.
– Wytrzymaj, syneczku, zaraz będzie zjazd. Patrz za okno! O,
krówki. Zobacz, ile krówek! – powiedziałam, zerkając ponownie do
tyłu, gdzie czerwony Stifler odkrzyknął:
– W nosie mam krówki! Chcę, żebyśmy się zatrzymali! Ja
muszę! Ja chcę! – I zaczął wyć.
– W nosie masz kózki – poprawiłam, zawsze czujna.
– Mamo, on się zaraz zleje!– uświadomił mnie najstarszy syn,
jakbym nie wiedziała.
– Stifler wytrzymaj, jesteś twardy, dasz radę! – to kołcz Szara
Eminencja.
– What is love? Baby don’t hurt me, don’t hurt me, no more… – To
Siara, śpiewający z radiem.
A Julas spał.
– Nie, nie wytrzymam już! Już nie mogę! Mogę się odpiąć
z pasów?
– Stiflerku, nie możesz, to niebezpieczne. I nie możemy się tu
zatrzymać. Tatuś już szuka zjazdu, zaraz będzie, już dojeżdżamy –
uspokajałam.
– Stifler, popatrz, jaki ładny zachód słońca. Patrz tam, na
horyzont, zobacz, jak ładnie, widać las, jezioro – uspokajał Don
Juan.
– Jezioro nie! – krzyknęliśmy z Szarą Eminencją niemal
równocześnie.
– Baby don’t hurt me, don’t hurt me, no more… – dalej śpiewał
Siara.
A Julas spał.
Po chwili Siara dodał:
– Jest zjazd. Zjeżdżamy!
A później wszystko działo się w ułamku sekundy. Ledwo zdążył
zjechać, wyhamować, a my migiem odpięliśmy Stiflera z fotelika
i niemal wyrzuciliśmy go za drzwi. Chyba za szybko, bo dzieciak stał
w wyraźnym szoku. No więc zaczęliśmy krzyczeć jedno przez
drugiego:
– Biegnij, Stifler! Biegnij! Tam! Tam jest drzewo! Biegnij! NO JUŻ!
– zaryczałam na końcu.
No więc pobiegł.
Stanął pod tym drzewem i stoi.
– No, nie wstydź się – wołamy dalej. – Odwróć się tyłem, nikogo
tu nie ma!
A on nic. Dalej stoi. Aż nagle się odzywa:
– Ale po co?
– Jak „po co?” – Biedne dziecko, mocz mu już widać zaburzył
jasność myślenia. – Żeby się wysikać! No, sikaj przy drzewie! Jak
piesek – tłumaczę.
– Ale mnie się nie chce siku – odpowiada spokojnie.
– Jak to ci się nie chce siku?! – powtarzam całkowicie zbita
z tropu. – To po co się darłeś?
– Jeden Stikeez mi wpadł pod fotel i nie mogłem się bawić. A
co?
AAAAAAAAAAAA!!!!!
Telefon

Siarę mrozi pytanie: „Wiesz, jaki dziś dzień?!”.


Nie nadużywam tego, ale czasem sobie powiem w jakiś zwykły
czwartek lub wtorek, bo zwyczajnie lubię chłopa wystraszyć.
Mnie natomiast mroził początkowo telefon ze szkoły w sprawie
Stiflera.
Pamiętam pierwszy. Właśnie chciałam obejrzeć wiadomości
jednym okiem, drugim bawiąc się z Szeregowym, gdy nagle rozległ
się specjalnie ustawiony dzwonek. No więc pizgłam dzieckiem,
odłożyłam pospiesznie pilota czy tam odwrotnie i lecę w stronę
telefonu, drąc się po drodze do siebie, bo jak to mówią – czasem
człowiek musi z kimś inteligentnym pogadać:
– Matkobosa, łeb rozbił! No jak nic głowę rozwalił, na bank! A
mówiłam mu: nie lataj tak szybko! Chodź normalnie! To nie
posłuchał. Nigdy nie słucha!
Nie pamiętam, o co chodziło, bo od końca września miałam już
tych telefonów sporo, ale niczego nie rozbił w każdym razie. Z
biegiem czasu zaczęłam też reagować na nie mniej nerwowo,
albowiem rozmowy zazwyczaj przebiegały tak:
– Nagle zaczął wołać, żeby zadzwonić do mamy, ale nie wiecie,
co się stało? A mogę z nim porozmawiać? To dobrze... no cześć,
Stiflerku, co tam się stało, kochanie?... Czy mogę zrobić na deser
truskawkową galaretkę? No mogę. A powiesz mi, o co chodzi?... O
nic? Chciałeś tylko spytać o galaretkę, bo masz ochotę. Aha.
Niedawno Stifler dzwonił w sprawie „kulki”. Konkretnie to pytał,
czy jak odkurzałam, to znalazłam „kulkę”. Ni cholery nie mam
pojęcia, o jaką kulkę chodzi, ale i tak mam uraz.
Opowiadałam Wam, zdaje się, że w szkole miałam świetnego
kumpla. Mieliśmy od małego takie samo spojrzenie na świat,
zbieżne poczucie humoru i w ogóle. Pewnego razu przystawił mi
pod nos otwartą dłoń i powiedział:
– To jest Zuzia.
Mimo że nic tam na tej ręce nie było, to i tak od razu
podchwyciłam zabawę.
– Dzień dobry, Zuziu– powiedziałam.
– Zuzia prosi, żebyś podała jej rękę – powiedział on, a ja udałam,
że ściskam jakąś małą rączkę wyimaginowanej postaci, stojącej na
jego otwartej dłoni.
– A teraz Zuzia pyta, czy możesz ją pogłaskać – brnął dalej, a ja
oczywiście pogłaskałam Zuzię, bo jak to tak nie pogłaskać, skoro jej
zależy?!
– A teraz Zuzia prosi, żebyś jej dała buzi – powiedział. I tu
przyznaję, że się trochę zawahałam, ale chuj tam, w wieku 15 lat
gorsze głupoty się robiło, toteż praktycznie cmoknęłam go
w otwartą rękę, nadal susząc zęby jak pojebana, gdy on odezwał
się w tej zabawie po raz ostatni:
– Zuzia mówi, że jesteś bardzo miła, ale teraz musi już wracać
do domu.
Po czym podniósł coś z tej ręki i włożył z powrotem do nosa.
A moje życie nigdy nie było już takie samo...
Wracając do tematu – najgorsze jest, że ja się później muszę
przez ten telefon tym nauczycielkom tłumaczyć, bo one
zaniepokojone pytają mnie, co on chciał. I wychodzi dość
niezręcznie, jak mówię, że w sumie to nic, bo pytał tylko, czy
podczas odkurzania nie znalazłam kulki, czy jest już nowy odcinek
Łowców trolli, ile do świąt albo dlaczego koty nie merdają ogonami,
jak się cieszą (pytanie z listopada) itd. W ogóle to czuję, że szykuje
nam się poważna rozmowa, gdyż z bólem serca muszę je
uświadomić, że zdaje się, że są wykorzystywane. I to nie tylko
w kwestii latania z nim do sekretariatu „na telefon”.
Otóż ostatnio Stifler miał świąteczną dyskotekę w szkole, a że
była to jego pierwsza, to kompletnie nie wiedział, co go czeka.
Czytam mu więc list z informacjami od pani i wymieniam:
– ...i będzie DJ TJ, który będzie się z wami bawił i puszczał
muzykę. I będą balony, i konkursy, i zabawy, a pani przygotowała
nawet jakieś słodkie przekąski.
– Pewnie M&M’sy, jak zawsze...
– Pani daje ci w szkole M&M’sy?
– Nie. Żelki.
– Pani daje ci w szkole żelki? Kiedy?
– Jak jestem smutny.
No i tu mnie poraziło, przyznaję, więc pytam stroskana:
– A często jesteś w szkole smutny?
– Zawsze, jak chcę żelki.
W związku z powyższym przez trzy miechy zdążyłam się
w sumie i przyzwyczaić do tych szkolnych telefonów i nawet
całkiem wylajtować. Najwyżej ze dwa razy dzwonili tylko
z informacją o wypadku – raz Stifler stanął za chłopcem, który
chciał odbić piłkę kijem, no i wiadomo, co się dzieje w takich
momentach – nie tylko piłka zostaje odbita, ale szczęśliwie nic się
nie stało. A drugi raz skaleczył się dyspenserem do taśmy klejącej.
No wiecie Państwo, tym takim małym gówienkiem z ząbkami.
Zresztą to taki wypadek z cyklu, gdy człowiek sobie myśli: „O, mój
Bobrze, wychowałam sierotę!”, a na głos woła: „Ojojoj, daj paluszek,
mamusia wycałuje, mua mua mua mua mua...”.
No i właśnie dlatego do tego pierdyliardowego telefonu wczoraj
ze szkoły podeszłam całkiem spokojnie. I słusznie, bo jak zwykle
nic wielkiego się nie stało. Ot, Stifler próbował ściągnąć spodnie na
środku boiska. Jak mi później wytłumaczył – Max zburzył mu
zamek z piasku i nie chciał przeprosić, więc wyzwał go do walki
w stylu MMA, a oni tam właśnie w gaciach walczą. Niestety, Stifler
jeszcze nie mówi dość dobrze po angielsku, toteż jak zwykle ja
musiałam to pani C., jego wychowawczyni, przekazać.
– No dobrze – powiedziała. – A dlaczego wcześniej popisał się
mazakiem po głowie?
– Bo jak już mieli walczyć, to chciał być Marcinem Różalskim.
Po czym uprzejmie zaproponowałam, że mogę zapisać jej to
nazwisko i jak sobie wygugluje, to powinno jej to wiele
wytłumaczyć. A że wyglądała nadal na osobę w szoku, to chcąc
załagodzić sytuację, dodałam jeszcze, że w niedzielę Stifler z tatą,
w ramach poszerzania wiedzy o różnych sportach, wrestling
oglądał. I szczególnie mu się podobał ten numer ze skakaniem
z dziwną miną na przeciwnika z narożników, toteż w sumie MMA
nie było takim złym wyborem, zważywszy że mają niski płot, na
który się już dwa razy wdrapał.
I uprzedzając – Siara ma karę. W przyszłą niedzielę mogą
oglądać Troskliwe Misie. Tylko i wyłącznie.
Sprintem

Stifler się zakochał.


Dobry ma gust skubany, bo w najładniejszej dziewczynce
w klasie.
Moris (Maurice?) jej na imię.
– Moris? Na pewno dobrze usłyszałeś? – upewniałam się.
– Na pewno – odpowiadał.
Pytałam nawet kumpeli, która osiedliła się tu przed Anglikami,
czy jest takie żeńskie imię.
– Pewnie jest – odpowiedziała. – I pewnie to z tego gatunku co
Alex czy Devon. Pasuje do obu płci.
No więc co miałam robić? Zaakceptowałam, że synowa ma imię
jak otyły mały lemur z Pingwinów z Madagaskaru i dwa razy
dziennie, gdy odprowadzałam Stiflera do szkoły i gdy
przychodziłam po niego, widząc, jak robi maślane oczy, machałam
i ja do niej krzycząc: „Hi, Moris!”. A w zasadzie machaliśmy, gdyż
Szara Eminencja też przychodzi po Stiflera, bo mu akurat po
drodze, gdy wraca ze swojej szkoły.
Jakieś trzy tygodnie później, kiedy jak zwykle zawołałam: „Bye,
Moris!” i Szara Eminencja zawołał: „Bye, Moris!”, to Stifler zawołał:
„Bye, Alice!”
– Alice?! – krzyknęłam z Szarym równocześnie.
– No. Alice. A coście myśleli? – zapytał Stifler i nie czekając na
odpowiedź, poszedł przodem.
To było jakieś dwa miesiące krzyczenia „Hi, Alice!” temu.
Dwa dni temu pierwszy raz usłyszałam zaś, jak mama do niej
mówi:
– Come on, Iris!
To by, kufa, sporo tłumaczyło. Na przykład, dlaczego jej matka
tak dziwnie na nas patrzy.
Choć to chyba już nieważne, bo od kilku dni Stifler ma nową
dziewczynę, która nim pomiata. Przyszedł ostatnio poskarżyć mi
się, że po lunchu kopnęła go w łydkę i się chyba zakochał.
Taylor-May jej na imię, ale profilaktycznie z Szarym, między
sobą, mówimy na nią „Madzia”.
Tak sobie wczoraj o tym wszystkim myślałam, odprowadzając
go do szkoły, a deszcz padał jak pojebany. Od samiusieńkiego rana
właściwie. No i byłam na wysokości jedynej kałuży na ulicy.
Naprawdę dużej. Gdy jedyny samochód na tej ulicy, granatowa KIA,
nawet o milimetr nie zjechał ani nie zwolnił i mnie tą kałużą prosto
w ryj ochlapał.
Mnie jak mnie, ale błoto to ja musiałam wyciągać z ust
Szeregowemu, który do tego czasu ślinił się spokojnie w wózku, bo
mu następna górna dwójka idzie, a potem to już siedział tylko
w szoku i nawet nie chciał biszkopcika. A on jedzenia nigdy nie
odmawia.
No psze Państwa, po prostu szlag mnie trafił.
Jakim to trzeba być palantem, coby ochlapać celowo babę
idącą z dwójką małych dzieci?!
Powiodłam wzrokiem za samochodem. Jakiegoś tam pluszaka
miał dużego na szybie. I nie wierzyłam własnemu szczęściu, gdy
zobaczyłam, że palant parkuje niedaleko szkoły, po czym oddala
się w kierunku pobliskich sklepów.
Gdy się zrównałam z granatową KIĄ, to mi oczy bielmem zaszły.
Powiedziałam Stiflerowi, że może podbiec te kilkanaście metrów
i już się przywitać z kolegami, a sama tymczasem postanowiłam
coś załatwić.
I możecie mnie nazwać dziecinną...
Możecie napisać, że to brak klasy...
Ale jeden gigantyczny pindol namalowany palcem na brudzie,
nie dość, że oddał, co myślę o kierowcy, to jeszcze całkowicie ukoił
nerwy, powodując błogie „hehe” na moim licu.
A jak już byłam przy rysowaniu jąder, to oczom mym,
niewątpliwie pięknym, wiadomo, ukazała się jakaś niewiasta 60+,
z kluczykami w jednej ręce i pod rękę, zdaje się, że ze swoją mamą.
Obie stały z dość nisko opuszczonymi szczękami i po prostu
patrzyły, co robię.
Tu doszło do jakiegoś dziwnego zjawiska, bo chyba przepaliły
mi się w głowie styki, nagle wyprostowały zwoje czy cuś, albowiem
nerkę mogłabym oddać, że kierował facet i był sam, a potem
wszedł do pobliskiego sklepu.
No rejczel, że tak było!
Wtedy coś mnie tknęło i popłynęłam wzrokiem poza niewiastę.
No i nie zgadniecie, co stało za tą jebaną granatową KIĄ?!
Tak, jest!
Druga granatowa KIA, z jakimś wielkim pluszakiem na tylnej
szybie.
Początkowo to nawet próbowałam się tłumaczyć, że „sorry,
pomyliłam samochód”, co zdaje się, że pogorszyło tylko sprawę, bo
paniom szczęki opadły jeszcze niżej. Właściwie to wyglądało tak,
jakby ta starsza pani miała za chwilę swoją wyjąć i potrzymać
w ręce.
Dobrym pomysłem nie było również mazanie tego, co
narysowałam. Co zresztą nie okazało się też takie proste, bo raz, że
pindol był duży i jak wiadomo – łatwiej się takie rzeczy maluje, niż
zmazuje. A dwa, to miałam na sobie beżową kurtkę świeżo po
czyszczeniu. Już w sumie i tak nie była beżowa na rękawach. Toteż
ostatecznie stwierdziłam, że jebał pies.
Mnie ktoś ochlapał. Im – narysował penisa na aucie.
Takie jest właśnie życie!
Czas na plan B.
Jedna rzecz mnie w tym wszystkim jednak zaskoczyła, à propos
„planu B”.
I tu się Państwu muszę pochwalić, że jak na osobę, która ma
silną awersję do sportu, to nadal naprawdę szybko biegam. Nawet
z wózkiem.
Gang Maluchów

Po pierwszych turbulencjach związanych z pojawieniem się


Szeregowego, znaczy konkretnie w momencie, kiedy odpadł mu
kikut pępowiny i został przez Stiflera w pełni zaakceptowany, tych
dwóch mikrusów utworzyło coś, co Stifler nazwał „Gangiem
Maluchów”.
I właśnie od tego czasu się ich boję.
Działają sprawniej niż kartele narkotykowe z Meksyku. Nasza
codzienność to wymuszenia, haracze, bójki, napady, kradzieże
i w ogóle szeroko pojęta przestępczość zorganizowana.
Jak to w gangu, jeden za drugiego w ogień pójdzie.
Szeregowy drepcze za Stiflerem i wpatrzony jest w niego jak
w obrazek, a Stifler go uczy i broni.
Trzy dni temu. Gang rabuje.
– Co to, kurde, było? – krzyknął Szara Eminencja.
– Co? O co chodzi? – Wpadłam do jego pokoju.
– No właśnie nie wiem. Stifler wpadł tu z Szeregowym, rzucił się
do mojej skrzynki ze słodyczami, zawinął mi Bounty, a gdy
próbowałem go złapać, kopnął mnie i rzucił batona w stronę
Szeregowego, który wyniósł go z pokoju w zębach, w czasie gdy
Stifler się ze mną szarpał. A potem się zabarykadowali u Stiflera i go
żrą.
Dwa dni temu. Gang się wspiera.
Cały czas uczymy Szeregowego mówić. Za każdym razem, gdy
daję mu banana, mówię wyraźnie:
– BA-NAN
I widzę, że on też próbuje:
– BA...– Tu pojawia się mój uśmiech, a wtedy Szeregowy kończy:
– BA.
Albo:
– BA... eeee?
No i wczoraj układam pranie do szafki Szeregowego i słyszę
wyraźnie jego głos:
– BA-NAN.
Wpadam do kuchni, a tam Szeregowy siedzi i liże ziemniaka. Na
co Stifler ze stoickim spokojem:
– Tak, powiedział. Ale pokazał na ziemniaka. Dałem mu go.
Musimy go jakoś motywować.
Dzisiaj rano. Gang się chroni.
Umyłam głowę, wchodzę sobie na luzie do salonu, a Stifler się
normalnie na mnie wydarł. No, kufa, naskoczył na mnie, krzycząc:
– DAJ MU SPOKÓJ! WCALE NIE JE TEGO, CO TAM ZNALAZŁ
POD ŁÓŻKIEM!
Zatem wyjmuję małemu z buzi, co przeżuwał, i wracam do
łazienki. Za mną lezie Szeregowy. Nie domknęłam drzwi, więc je
popycha i włazi. Stoję w samej bieliźnie. Wystawiam go przed drzwi
i mówię:
– Wracaj do pokoju, mamusia się ubiera.
Na co pojawia się Stifler i znowu z pretensją do mnie:
– O co ci chodzi?! PRZECIEŻ NAWET SIĘ NIE ŚMIAŁ!
WTF?!
Część 3

Polka
Wstęp

Pochodzę z dużego miasta. Dorastałam w starej kamienicy,


obserwując świat z perspektywy życia w robotniczej rodzinie, co
uważam za swoje szczęście, bo prawdopodobnie ta perspektywa
właśnie trzyma mnie w pionie i sprawia, że nie jestem oderwana od
pługa, jak to się często zdarza naszym polskim „elytom”. Z biegiem
lat coraz mniej mówię, za to więcej obserwuję i słucham. Bawi mnie
rodzimy światek, jak to mówi Abelard Giza, „cwelebrycki”.
Dostrzegam zarówno pozytywne aspekty życia w naszym grajdole,
jak i całą masę tych negatywnych. Wiem, co to bieda, też wśród
tych uczciwie i ciężko pracujących. Wiem, co to problemy
zdrowotne, bez szans na realną pomoc ze strony państwa.
Rozumiem zjawisko wykluczenia społecznego. Widziałam w życiu
sporo przemocy i niesprawiedliwości. Staram się nikogo nie
oceniać, zwłaszcza z perspektywy wygodnego fotela. I zwłaszcza
w związku z tym, że idę przez życie w swoich, a nie w cudzych
butach.
Emigracja była jedną z moich najlepszych życiowych decyzji.
Mimo że tęsknię jak diabli za drożdżówkami z makiem z mojej
ulubionej piekarni. Za mazurskimi jeziorami. Za moimi przyjaciółmi
i rodziną. Dziś mieszkam w kraju, w którym trawa nie jest bardziej
zielona, ale jednak żyje się łatwiej i spokojniej. A tego właśnie dla
siebie i swoich bliskich chcę. Spokojnego życia. Bo mamy je tylko
jedno.
Z perspektywy emigracji widzę, że od zawsze byłam patriotką.
Choć mój patriotyzm nie był nigdy tak medialny jak łysych panów
w bluzach z husarią. Ot, segregowałam śmieci, starałam się
wybierać polskie produkty, dbałam o wspólne mienie, pomagałam
lokalnie krajanom czy też chodziłam na wybory. Chyba od zawsze
byłam też zwierzęciem politycznym. Uważam, że polityka ma zbyt
ogromny wpływ na nasze codzienne życie, żebyśmy mogli sobie
pozwolić na ignorowanie jej. Nie przynależę natomiast do żadnej
partii ani nie posiadam żadnych sympatii politycznych. Raczej jak
zdecydowana większość rodaków, od kiedy pamiętam, byłam
elektoratem negatywnym. Zawsze, przy urnie, czując, że wybieram
między dżumą a cholerą, podczas gdy moja frustracja rosła
z każdym rokiem. Czemu zresztą dałam upust, w którymś z moich
tekstów pisząc:
– Wysoki Sądzie, ja prosta kobieta jestem, na polityce się nie
znam, ale przez lata całe te wszystkie mordy się zrobiły już tak
zakazane, że ja straciłam orientację, czy to są jeszcze politycy, czy
już tylko bandyci, złodzieje i kłamcy. Ja nawet nie wiem, Wysoki
Sądzie, czego oni tak naprawdę ode mnie chcą. A podejrzewam, że
chcą mnie zgwałcić, bo odnoszę nieodparte wrażenie, że gdzie się
człowiek nie obróci, to każdemu z nich zależy tylko aby nas,
pardąsik, wydymać. Dlatego właśnie, w obawie o zdrowie i życie
własne, wzięłam i szprejem po oczach im wszystkim psiukłam...
Jeśli będzie to normalny, niezawisły sąd, to wystarczy, że na
nich popatrzy, nazwiska sobie przeczyta, „dokonania” sobie
przypomni i na pewno mnie uniewinnią.
Oddaj kupę właścicielowi

Było parę minut przed godziną siódmą. Pogoda zaś była typowo
majowa, czyli szaro, buro i piździło jak na Uralu. Przebierając
nogami, czekałam na otwarcie sklepu, bo zabrakło mi mleka do
kawy. Wpatrywałam się nieruchomym wzrokiem w ruchomy punkt.
Patrzyłam na kobietę z psem na smyczy. Dużym psem, dogiem.
Małą kobietę w fajnych butach.
Postali chwilę pod krzakami, przy jednym z zaparkowanych
samochodów, pod latarnią. Potem pies nawalił kupę na chodnik
i sobie poszli.
Wróć.
I chcieli sobie pójść.

A mnie już kawa nie była potrzebna...

– Halo, proszę pani, zapomniała pani sprzątnąć po psie –


zagaiłam uprzejmie.
Pani równie uprzejmie zainteresowała się moją osobą:
– Nudzi ci się? – spytała.
– Już nie – odpowiedziałam grzecznie, zgodnie z prawdą
i parłam dalej: – Proszę posprzątać po psie!
– Co posprzątać? Mój pies nic nie zrobił!
Głupio mi się zrobiło, musiałam spuścić z tonu. Trafiła mi się
inwalidka z alzheimerem, prawdopodobnie też niedowidząca.
Powiedziałam więc najuprzejmiej, jak umiem:
– Ku-pę zro-bił. O, tam! – Wskazałam palcem, wyraźnie i głośno
sylabizując, w razie gdyby miała też niedosłuch.
Miła pani również zainteresowała się moim zdrowiem:
– Popierdoliło cię?
– Nie, wszystko ok, dziękuję – powiedziałam pogodnie. –
Widziałam, pani pies zrobił kupę, musi ją pani sprzątnąć. Mogę dać
pani nawet woreczek, mam w kieszeni.
A później pani zaproponowała coś, co mi się nie bardzo
spodobało:
– Sama se sprzątnij.
– Nie, pani sprzątnie – sprytnie odbiłam piłeczkę.
– Śmieszna jesteś – rzuciła na odchodnym komplement, po
czym odwróciła się, pociągnęła za sobą psa i ponownie chcieli
odejść.

No i zrobiło mi się smutno.


Nie kobiety wina, że jest chora.
Przeklęty alzheimer.
Zapomniała o kupie.

Sięgnęłam więc do kieszeni, wyjęłam z niej ten woreczek


i podałam pani jej własność. A że, jak wiadomo, boję się psów, nie
mogłam się zbliżyć na tyle, aby właścicielce psa, osobiście,
rzeczone odchody do ręki podać.
Rzuciłam więc.
Ale to nic nie szkodzi, bo okazało się, że kobieta ma dobry
refleks i złapała.
Głową.
Odwróciła się natychmiast, ale nie bardzo wiem, co tam mówiła,
bo słowa artykułowała niewyraźnie i za szybko. Wyłapałam tylko:
„TY URWO!!!”.
Sprawdziłam w słowniku wyrazów bliskoznacznych. Wikipedii.
Atlasie zwierząt. Żadnej „urwy” nie znalazłam, więc ostatecznie do
dziś nie wiem, co miała na myśli. Zdaje się, że dziękowała mi po
prostu, że nie wezwałam policji, bo coś tam o policji było.
Naprawdę nie wiem, bo otworzyli sklep i w końcu mogłam
kupić to mleko.

Taka jest moja wersja i tego będę się trzymać.

Zresztą mam świadka. Pan ekspedient, z którym przybiłam


sobie żółwika w ramach dobrze wykonanego obowiązku
obywatelskiego pt. „Oddaj Kupę Właścicielowi”, wszystko widział.
Chętnie poświadczy.
Jacek, Kasia i Polonia, która prawdę ci powie

W piątek był nasz wielki dzień. Siara zakupił bilet lotniczy, który
ma się stać, mówiąc patetycznie, początkiem reszty naszego życia.
Kuzyn Jacek został poinformowany, kiedy Siara nadciągnie, żeby
początkowo u niego przekimać. Tymczasem ja, poza załatwianiem
przeróżnych formalności, kończących naszą karierę w tym kraju,
postanowiłam trochę się wgłębić w poznawanie nowego miejsca
do życia. A kto mógłby mi dostarczyć więcej życiowej mądrości
i przydatnych rad na początek niż Polonia na forum?
No chyba nikt.
Odpaliłam więc pierwsze lepsze z brzegu, o wdzięcznym tytule
„Polacy w UK” i pełna zapału zabrałam się za lekturę,
rozpoczynając od działu „Rodzina”, podtytuł „Szkoła”. Potem temat:
„Nielegalny proceder odbierania polskim rodzinom dzieci”.
Dalej to poszłam szukać tej piersiówki, co to ją ostatni raz
miałam w księgarni przy kupowaniu dzieciom podręczników. Jak
wróciłam, przeczytałam jeszcze „Pomóżmy Natalce i Krzysiowi
wrócić do domu, wstrzymajmy angielską adopcję” albo jakoś tak.
Zamknęłam oczy, pomasowałam skronie, wyszłam z działu.
Odpaliłam „Praca” i odpowiednio: „Dyskryminacja polskich
pracowników w miejscu pracy” oraz „Czy was też molestują
w XXXXX?”.
Poszłam po ibuprom, bo dostałam migreny i postanowiłam
rozejrzeć się w dziale „Dom/mieszkanie”. Pierwszy temat: „Kto
powinien zapłacić za deratyzację – landlord czy ja?”. No i następne:
„Szukam młodej brunetki na współlokatorkę, biuścik najmniej D”
oraz „Czwarte włamanie w tym miesiącu”.
Ostatni bastion padł, jak w dziale „Hyde Park” w temacie
„Pogoda” przeczytałam, że lato w Anglii jest wtedy, jak pada ciepły
deszcz. Wizja silnego wiatru i możliwych sztormów w miejscowości
nadmorskiej, do której lecimy, mnie akurat obeszła. Ja jestem
z Trójmiasta. U nas się mówi, że jak mewy nie rzygają, to nie jest
żaden sztorm. A jak nie latają dupami do przodu, to wcale mocno
nie wieje.

Jak wiadomo, jestem osobą poważną, racjonalnie myślącą


i opanowaną, tak że w miarę szybko udało mi się powstrzymać
drżenie rąk, bo tak mi latały, że jak chciałam otworzyć szampana, to
wyglądało, jakbym wygrała wyścig F1. Po czym wystukałam numer
do Siary, a po dwóch sygnałach i jego przeciągłym „Haaalo?” – tak,
jak kiedyś wołano pod oknem „kartooofle, ziemniaaaki” albo
„węęęgiel przywiozłem”, na co koń przy wozie, jak w tym kawale,
zawsze odwracał się do takiego chłopa i mówił: „Tak, kurwa, ty
przywiozłeś, jasne”; w każdym razie po przeciągłym „Haaalo?”
stwierdziłam krótko i zwięźle:
– Pierdolę, nie jadę.
Na co usłyszałam nieco zaskoczone:
– Co?!
– Gówno. Ty sobie nie zdajesz sprawy, co tam się dzieje. Trzeci
świat normalnie. Tam w szkołach biją polskie dzieci, które i tak
służby socjalne prędzej czy później odbierają. No „jak odbierają?”.
Normalnie. Przysyłają takich facetów w garniturach, jak w Men in
Black i siłą wyszarpują do angielskich adopcji, pod pretekstem
patologii w rodzinie. A patologią nazywają dzielenie jednego pokoju
przez rodzeństwo, czyli polski standard. W pracy jak nie
mobbingują, to molestują, oczywiście wyłącznie Polaków. Aaa i od
razu ci powiem, że za chuja wafla nie zapłacę za deratyzację!
Wytresuję te szczury i napuszczę na włamywaczy! Oczywiście
w deszczu!
No i usłyszałam takie charakterystyczne piiip piiip piiip.
A później Beata, jedna z moich czytelniczek, która od lat
mieszka w UK, zasugerowała, że może jednak nie do końca to
wszystko prawda.
Tak myślałam, od razu mi podpadło, że niby mają tam Lidl.
Wiem natomiast, że muszą mieć Biedronkę, bo w fotogalerii
widziałam mnóstwo Polaków z tymi charakterystycznymi żółtymi
reklamówkami.
Poza tym uspokoiła mnie, że tak na zdrowy rozsądek, gdyby
opieka socjalna działała tak rygorystycznie, jak opisują, to Kate
Middleton już dawno by ją miała na karku. W końcu, jak ktoś
słusznie zauważył, mieszka u teściów, nie ma roboty, drugie
dziecko w drodze…[1]
Finalnie stwierdziłam, że nie ma co za dużo myśleć, bo my po
prostu nie możemy tu zostać. Jak sam premier pojechał za granicę
do roboty, znaczy że w Polsce nie dzieje się dobrze i koniec.

A teraz, wracając do kuzyna Jacka, tego co to Siara kimać


u niego będzie, cofniemy się do prehistorii i opowiem Wam trochę
o tym, dlaczego od małego kochałam tego gościa.

Wspomnienie pierwsze:
Jest środek lata. Elbląska łąka, na której jestem ja (5 l.) wraz
z Kasią (moją kilkumiesięczną siostrą cioteczną), Jackiem (3 l.)
i babcią DiCaprio (niezmiennie i od zawsze 18 l.).
Babcia DiCaprio, jak to babcia, szpanowała wówczas przed
innymi babciami swoimi wnukami. Tak konkretnie to mną i Kasią
szpanowała, bo Jacek, z nieznanych dotąd przyczyn, latał od
śmietnika do śmietnika. Wszyscy żeśmy się martwili, ale na
szczęście z tego wyrósł. W każdym razie, w trakcie gdy ja,
recytując, byłam przy „...a przez dziurkę piasek ciurkiem sypie się za
Grzesiem..”, babcia DiCaprio zauważyła, że jej wnuk już nie tylko
obleciał okoliczne łąkowe śmietniki, ale i zaczął wyciągać z nich co
ciekawsze rzeczy. No i postanowiła wkroczyć do akcji.
Dalej to zapamiętałam, że nie wolno mówić „kulwa”, bo za to
dostaje się lanie. Zwłaszcza jak się to słowo wypowie w kontekście:
– Nigdy mnie nie wsadzisz do wózka, ty stala kulwo!
Swoją drogą powiem Wam, że babcia DiCaprio dopiero kilka lat
później zaczęła ponownie przychodzić na tę łąkę, bo wcześniej,
dopóki żyły świadkowe zaistniałej sytuacji, była ponoć towarzysko
spalona. Jedyną osobą, która tę historię zna i pamięta, oprócz
najstarszych górali i mnie, jest sąsiadka babci, pani Zosia. Tak
w ramach ciekawostki o niej piszę, bo to bardzo silna, energiczna
i krzepka kobieta. Czterech mężów pochowała. Wieść gminna
niesie, że dwóch ostatnich ponoć tylko położyło się zdrzemnąć.
Wspomnienie drugie, z opowieści babci DiCaprio.
Babcia odbiera Jacka z przedszkola. Jest dziwnie milczący, więc
zagaja:
– Jak tam było w przedszkolu?
– A dobrze, dziękuję, dziękuję. A jak tam na emeryturze?

Wspomnienie trzecie (pięć lat później):


– Kasiu, przestań szukać swoich włosów na dywanie i tym
bardziej przestań przybijać do głowy te, które znajdziesz. Wcale nie
łysiejesz. Kto ci takich głupot naopowiadał?!
– Nietypowa i Jacek.

Wspomnienie czwarte (w tym samym czasie):


Kasia siedzi ze ściśniętymi nogami przy biurku i szybko nimi
przebiera. Nerwowo koloruje swoją pachnącą nowością, ukochaną
kolorowankę z kotkiem.
– I wiesz, możesz iść siku – wyjaśniam. – Niektórym dzieciom
w okolicy się udaje. W końcu nie każdego wciąga smok
kanalizacyjny.
– Choć akurat mojemu koledze z podwórka się jednak nie
udało, świeć Panie nad jego duszą – dopowiada Jacek.
W końcu babcia DiCaprio, widząc, co się szykuje, zanosi
przerażoną Kasię do łazienki, opierdzielając nas przy okazji.
Słyszymy zza drzwi, jak coś tam jej tłumaczy, że smoków nie ma, że
oni tak specjalnie itd. Pięć minut później Kasia wraca, bierze swoją
kolorowankę i leci z rykiem do kuchni, z której po chwili dobiega
charakterystyczny krzyk babci:
– Jaceeek, dlaczego namalowałeś swastykę na kotku
i dorobiłeś mu hitlerowskie wąsy?!
– Żadnej swastyki nie namalowałem. To Nietypowa. Ja tylko
dorobiłem kotkowi jaja.

Wspomnienie piąte (rok później):


– No niemożliwe, że to Nietypowa nauczyła Jacka – powiedziała
śmiertelnie poważnym tonem moja matka.
– Mówię ci przecież, że tak go przemaglowałam, że sam się
przyznał – powiedziała śmiertelnie poważnie moja ciotka.
– Jestem w szoku – opisała swój stan emocjonalny moja matka.
Na co zaraz odparła ciotka:
– A w jakim szoku ja byłam, jak Jacek stanął na środku pokoju,
po czym powiedział: „Opowiem wam wierszyk”. Jeszcze żeśmy go
z Kazikiem sami zachęcali, że brawo, że słuchamy uważnie i że
super... zresztą sama posłuchaj. Jaaacek, chodź tu natychmiast
i opowiedz cioci ten wierszyk, co cię Nietypowa nauczyła!
No i przyszedł. Mały, słodki chłopczyk z kruczoczarną
czuprynką. Złożył grzecznie rączki przed sobą, dygnął
i wyrecytował:

Ujebała misia pszczoła


Oż, ty kurwo! – misio woła
Za me męki, za me bóle
Rozpierdolę wszystkie ule
Powyżeram resztki miodu
Byście, świnie, zdechły z głodu!

– Ej, stary, ale jak ci mówiłam, że będziesz się mógł chwalić


fajnym wierszykiem, to nie miałam na myśli naszych rodziców,
wiesz? – powiedziałam śmiertelnie poważnym tonem.
– Ahaaa... – śmiertelnie poważnie odparł Jacek.

Wspomnienie szóste (pięć lat później, moja pierwsza dieta


i obietnica zdrowego odżywiania):
– ...i będziemy się odżywiać zdrowo, a ja nie będę wpierdzielała
słodyczy – rzekłam.
– Amen – rzekł Jacek.
Po godzinie:
– Idziemy na pączki?
Poszliśmy.

Wspomnienie siódme (dwa lata później):


– Jesteś pewny, że twoja matka nie wyczuje, jak będziemy
w kiblu jarać fajki? – spytałam.
– Oczywiście, że nie. Oni oboje z ojcem palą od lat. Legenda
głosi, że w trzydziestym drugim stracili już węch. W tysiąc osiemset
trzydziestym drugim –dodał dobitnie.
Dwadzieścia minut później:
– Czuję dym w toalecie. Nietypowaaa, Jaaacek, chodźcie tu
oboje! – To ciotka.
– Ja pierdolę. – To ja.
Żarcie

Wybrałam dziś lekarza rodzinnego w pobliskiej przychodni.


Wybór był dość prosty, bo tylko jedno nazwisko byłam w stanie
poprawnie przeczytać, o czym też postanowiłam poinformować
miłą recepcjonistkę.
– ...bo np. tamten doktor… Mój Bobrze, jak to się w ogóle
wymawia?... Szrudinger?
– Doktor Schrodinger pochodzi z Niemiec – odparła.
– Tak, domyśliłam się. U nich nawet trzyliterowe wyrazy brzmią
Schumpflwechtimerzimer – powiedziałam z miną znawcy. Po czym
się uśmiechnęłam, bo nawet fajnie to zabrzmiało.
Spojrzałam na recepcjonistkę, która nie uśmiechała się w ogóle.
No fakt, mogłam się domyślić, że Helga to nie jest typowo
brytyjskie imię.
Mniejsza z tym.
Helga spytała mnie jeszcze, czy mam jakieś konkretne potrzeby
czy wymagania odnośnie lekarza, a ja jej powiedziałam, że tak. I że
pragnę, aby mój doktor nie guglował przed postawieniem
diagnozy, oraz że powinien być cierpliwy, bo mój medyczny
angielski ogranicza się do znajomości słów: „Biopsja”, „Toczeń”
i „Jesteście idiotami”, bo oglądałam wszystkie sezony House’a.
Dostałam do wypełnienia pięć kwestionariuszy NHS. Usiadłam
sobie cicho w kąciku i machnęłam je raz-dwa, po czym chciałam je
odnieść, ale złośliwi Anglicy ustawili się w tym czasie w kolejce. Tak
więc dla zabicia czasu i zatarcia złego wrażenia na Heldze
postanowiłam posegregować im z 2000 ulotek. Osobno położyłam
te, które opisują, co trzeba robić podczas zatrzymania pracy serca,
a osobno te, które mają tę samą instrukcję, tyle że obrazkową.
A przy ostatniej się kapnęłam, że są, kurwa, dwustronne.
Równocześnie zrozumiałam, dlaczego Helga tym razem
uśmiechała się szeroko, co chwilę ukradkiem na mnie zerkając.

Z przychodni poszłam na zakupy.


Spożywcze, bo nadal mnie nie stać na maybacha.
A że mimo iż mieszkam na zadupiu, bo jest to village killed by
desks, to i tak mam strasznie słabą orientację w terenie. Dlatego też
wyjęłam GPS i wpisałam Sainsbury’s, bo ja se tam lubię zejść
w deszczu z chodnika i połazić po jakichś podmokłych łąkach... czy
tam, jak mówi GPS właśnie – „najkrótszą trasą”.

Mniejsza z tym.
Choć jak już przy łąkach jesteśmy, to muszę zapytać:
widzieliście kiedyś park bez drzew? Bo ja już tak.

I tu przechodzimy do ciekawej kwestii. Kwestii angielskiego


żarcia.
Tuż po przyjeździe mój mąż, jako klasyczny typ samca alfa,
przywitał nas niemal pustą lodówką. Toteż chcąc nie chcąc, jeszcze
tego samego dnia musieliśmy wybrać się na zakupy. Jako że na
drugi dzień postanowiłam Stiflerowi ugotować zupę, poszukiwania
zaczęłam od włoszczyzny.
Niestety nie było takiej na tacce czy tam w siatce, w każdym
razie takiej skompletowanej od razu, więc rozpoczęłam
poszukiwania poszczególnych warzyw, co nie było szczególnie
trudne, bo leżały w skrzynkach obok siebie. Wybrałam pospiesznie
kilka dorodnych marchewek, wrzuciłam pora i zatrzymałam się
przy pietruszkach. Z dwóch przyczyn się zatrzymałam. Po pierwsze
nie wiedziałam, że pietruszka po angielsku to „white radish”. A po
drugie – były tak duże i wypasione, że jeszcze takich nie widziałam.
– W tym kraju nawet pietruszce się powodzi – rzekłam do
Maćka, kiwając z uznaniem głową, po czym zajęłam się
poszukiwaniem selera.

– Obawiam się, że to nie jest seler – powiedział po chwili


Maciek. – Zresztą seler to „celeriac”, a nie jakieś „swede”.
I wtedy się naprawdę wkurwiłam.
Chłopy to jednak bywają umysłowo ograniczone.
– A o odmianach warzyw to ty słyszałeś? A słowo „regionalizm”
ci się kiedyś o uszy obiło? – rzekłam z wyższością, bo co jak co, ale
nie będzie mnie pouczał, jak wygląda głupi seler, a tym bardziej nie
będzie mnie angielskiego uczył ktoś, kto zapewne myśli, że Toi Toi
to zabawkowy.
Mnie, która rozumie niemal wszystkie teksty piosenek Modern
Talking!

A później żeśmy się trochę pokłócili, bo jego urażone ego


niepotrzebnie musiało w domu słownik odpalić.
Nie wystarczyło mu, że zupa ugotowana na tej pieprzonej białej
rzodkwi z tą pieprzoną brukwią była całkiem smaczna!
Ale nie!
To jest chłop!
On się zawsze musi wymądrzać!

Tak poza tym, że Anglicy mają dziwne pojęcie włoszczyzny, to


wszystko wygląda tu jak przeciętna tutejsza kobieta. Czyli jest dużo
większe niż w Polsce.
Masło ma gramaturę 250 g, jak za czasów, gdy nas nie okradali
kostkami 170 g za tę samą cenę. Chleb również potrafi mieć
gramów 800. Inna sprawa, że aby trafić na prawdziwy chleb, taki,
do jakiego jesteśmy przyzwyczajeni, trzeba się trochę naszukać.
Chyba że ktoś ma niewybredne podniebienie i może bez większej
traumy jeść gąbkę.
Taki np. cukier kupuję w opakowaniu 1,5 kg. Tak samo mąkę.
Moim odkryciem jest self-raising flour, czyli mąka od razu
z dodatkiem sody i proszku do pieczenia. Różnice między nią
a zwykłą mąką odkryłam dość późno. Konkretnie, gdy moje
naleśniki były grubości na oko 3 cm.
Doskwiera mi ograniczona ilość nabiału. Twarogu, jak wiadomo,
tu nie znają, poza polskim działem w markecie, gdzie kostka
kosztuje ponad 1 funt. Jogurty w większości to typowe śmieciowe
jogurty z kulkami, płatkami, z masą cukru, aromatów, barwników
i koniecznie light.
Że też się oni na to light w takich produktach nabierają...
Idąc tym tokiem myślenia, spróbuję im opylić Viagrę light, taką,
co nie stawia, ale ładnie układa w slipach. Jest duże
prawdopodobieństwo, że pewien znany redemptorysta przestanie
być jedyną osobą w mojej rodzinie, która posiada maybacha.
Tfu, zapomnijcie o ostatnim zdaniu i nie wyobrażajcie sobie za
dużo.
To nie Gwiezdne wojny.

Wielkim rozczarowaniem okazały się popularne tutaj sausages,


czyli ichniejsze kiełbaski. Nie wiem, skąd wzięły swoją nazwę, ale
obiecuję, że się dowiem. Jeść się tego nie da. Mam podejrzenia, że
można to zapalić. Jak wypróbuję, to Wam opiszę wrażenia.
Podobnym rozczarowaniem okazało się, o dziwo, mleko, które
smakuje zupełnie inaczej niż to polskie. Jedyny jego plus to fakt, że
jest w bardzo przystępnej cenie i też jest pakowane w ponad
trzylitrowe baniaki. Zatem jak kupimy sobie samochód, to
spróbujemy na nim jeździć.
U angielskiego dentysty

W zeszłym tygodniu se zęby czyściłam.


Koniec notki.
Nie, żartuję.
No i czyściłam te zęby, czyściłam i w końcu skumałam, że to, co
próbuję doszorować, to, matko bosko, dziura między lewą dolną
czwórką a piątką. I tu przyznaję, że ostatni raz u dentysty byłam
w Polsce. Znaczy już niemal będzie półtora roku temu. Poleciałam
więc po telefon i wystukałam numer do kliniki, do której chodzą
moje dzieci. No i mówię, że nie, nie mam lekarza i wszystko mi
jedno, kto nim zostanie, bo znając życie, ta miła pani, co sprawdza
zgryz moim dzieciom, mnie i tak nie da naklejki, i że byle szybko. W
międzyczasie se angielski postanowiłam podszkolić, bo mnie
w szkole, wśród całej masy potrzebnych słów, jak: „archeolog” czy
tam „magiczna różdżka”, nie uczyli takich niepotrzebnych bzdur jak:
ubytek, próchnica, koronka, mostek, cała proteza górna i dolna. A
bo kto wie, co ja tam będę potrzebować. Zatem na wszelki
wypadek całe zdania też pojechałam od razu:
„Pani mi da więcej znieczulenia”.
„Jak nie można, jak można”.
„Zanim wejdę, wsunę pani przez drzwi list od mojej poprzedniej
dentystki, a pani zastuka w te drzwi, jak przeczyta i będzie gotowa”.
Tu spieszę z wyjaśnieniem, że moja poprzednia pani dentystka
faktycznie postanowiła mojemu nowemu dentyście napisać list. Nie
wiem, o co chodzi, ale przypuszczam, że o to, jak jej kiedyś, zdaje
się po końskiej dawce znieczulenia, zwymiotowałam w gabinecie.
Posprzątałabym po sobie, ale mnie się wydawało, że jestem Marylą
Rodowicz i śpiewałam Małgośkę. A poza tym, wracając do tematu,
to jeszcze po angielsku opanowałam:
„Nie zawsze krzyczę z bólu. Czasem też z samego strachu. Tak
czy siak, znieczulenie pomaga mi pokonać moją nerwową naturę”.
„Czy jak będzie pani borować, problemem byłoby nucić też Over
the rainbow? I gdyby asystentka mogła grać na ukulele – to mnie
relaksuje”.
„Pani grała kiedyś w darta? To ja się teraz wyszczerzę, a pani
rzuci we mnie strzykawką, bo inaczej nie usiądę”.
No wiecie Państwo, standardowe rozmówki polsko-angielskie
z działu „U dentysty”.
A kiedy przyszedł wyznaczony dzień, wchodzę i wiadomo –
zagajam, z czym przyszłam. Pani dentystka marszczy brwi, patrzy
w papiery, na mnie. Spokojnie, jestem przyzwyczajona. Myślę, że
wśród Anglików mam ksywę Enigma. Gdzie nie pójdę i się nie
odezwę, tam na siebie długo patrzą, a później ciągnąc słomki,
wybierają kogoś z plemienia, aby mnie rozgryzł. Oczywiście mój
angielski jest bez zarzutu. To oni mówią niepoprawnie. No, ale do
brzegu. Stoję sobie w progu, patrzę nieufnie na tę dentystkę, ona
na mnie. Mnie przez głowę po raz ostatni przelatują te wszystkie
angielskie próchnice i koronki, dentystka se myśli: „Ależ ona jest
zajebista!”. Znaczy nie wiem tego na pewno, ale tak zgaduję. Po
czym się odzywa. Po polsku.
– Pani usiądzie na fotel i otworzy buzię, zobaczymy, co tam się
dzieje.
No takiego chamstwa to ja się nie spodziewałam!!!
A na koniec dano mi rachunek i powiedziano, że znieczulenie
niedługo ustąpi i że mam się nie gryźć w policzek i nie jeść przez
dwie godziny. Jasne, kufa. Pani dentystka o ostatnie to akurat może
być spokojna, bo przy takich cenach to ja chyba przez dwa
miesiące nie będę jadła. Ale spoko, nie martwcie się. Nie dałam po
sobie poznać szoku. Trza trzymać klasę, wiadomo. Wyszłam więc
jak zwykle. Jak dama. Postanowiłam z godnością osobistą udać się
do domu i tam dopiero wsadzić kciuk do buzi i kiwać się przez dwie
godziny. Jakoś z tego wyjdę. Taką mam nadzieję przynajmniej.
O prognozach pogody

Pisałam o ciąży – okazało się, że są wśród Państwa


ginekolodzy-położnicy.
Pisałam o zdrowiu dzieci – odezwali się do mnie pediatrzy.
O kotach – są i weterynarze.
Toteż takie pytanie mam – czy jest wśród Państwa ktoś, kto
pracuje w Krajowym Instytucie Meteorologii polskim lub
brytyjskim?
Pytam, bo potrzebuję potwierdzenia, że rozgryzłam Wasze
metody badawcze.
Otóż teorię mam taką, że w Polsce, w rzeczonym Instytucie,
siedzi sobie pan Staszek na krzesełku. Nad nim stoi szef Instytutu
i Dorota Gardias. Szef się pyta:
– I jak tam się, panie Staszku, czujesz?
No i pan Staszek, zależnie od okoliczności, mówi:
– Niee, no zajebiście.
Albo:
– Lewa noga mnie tak jakoś rwie u góry.
Bo musicie Państwo wiedzieć, że pan Staszek jest meteopatą.
No i zależnie od okoliczności szef Instytutu mówi:
– Leć, Dora, powiedz, że będzie słonecznie/będzie padać na
północy.
Jak pana Staszka noga ciągnęła faktycznie na deszcz, to Polacy
pomstują tylko na pogodę. Tylko, pomijając oczywiście zdrowie,
NFZ, ZUS, skarbówkę, szefa, pracę, polityków oraz teściów,
opcjonalnie – zięciów, synowe.
Jeśli się natomiast okaże, że noga ciągnęła tylko dlatego, że się
znowu korzonki odezwały, to Polacy mówią „głupie ciule jedne! XXI
wiek! TROJE ich tam jest! Szef Instytutu, pan Staszek i Dorota
Gardias, a i tak nie potrafią prognozy z jednodniowym
wyprzedzeniem przewidzieć! Powinni ją podawać z jednodniowym
opóźnieniem, np. wczoraj padało niemal w całej Polsce. Jak będzie
dziś? Powiemy jutro. Może wtedy by nic nie popierdolili”.
I to jest chujowe.
Z punktu widzenia Polaka w Polsce.
Bo już Polak w Anglii wie, że tu jest jeszcze gorzej.
Ich tu w tym Instytucie jest tylko dwóch. I wygląda to tak:
– Mike, siedzisz bliżej okna, zobacz, jaka jest pogoda, bo robię
aktualizację.
– Moment, Breiley, mam jeszcze ostatniego czipsa z octem…
dobra, już… ciemne chmury są niedaleko, pisz, że będzie lało za pół
godziny.
A ja se pogodę w tym czasie sprawdzam, bo jest 8:30, a o 9:00
chcę wyjść na spacer z dziećmi.
No ale nie w deszczu, przesz kuźwa! Toć wiadomo, że dwie
najbardziej przyciągające się rzeczy to ja bez parasolki i dowolnie
usytuowana chmura deszczowa. Mam wrażenie, że ona potrafi
zapierdalać do mnie nawet z Australii. I jeb!
A później słyszę taki głos z góry: „Hahahaha, tera wyglądasz jak
Natasza Urbańska w teledysku przy zlewie. Tylko gruba”. Tak więc
postanawiam wyjść o 10:00, jak przestanie padać.
Przychodzi 9:00. Za oknem widzę, jak motylki pokazują mi faki
w pełnym słońcu. Widzę błękitne niebo, bez jednej nawet chmury.
Widzę ludzi z krótkimi rękawami. Nie widzę jedynie deszczu.
Odpalam internet.

**********************************

W tym samym czasie w brytyjskim Instytucie


Meteorologicznym:
– Mike, jest dziewiąta i nie pada. Weź no zobacz, co tam się
dzieje, to zrobię aktualizację.
– O, proszę, przeszło bokiem! Pisz, że będzie słońce.

***********************************

Będzie słońce – czytam. – Toteż spokojnie możemy wyjść na


spacer – zwracam się do dzieci.
Milę od domu dopada nas i okolicznych tubylców zziajana
chmura z Australii i przez następne minuty napierdala poziomym
deszczem. Prosto w ryj, bo skoro zapowiadali pełne słońce, kto by
miał przy sobie parasolkę?! Wracamy do domu. Wyglądam jak
Natasza Urbańska w teledysku ze zlewem. Tylko że gruba. Stifler
wyżyma majtki nad umywalką, a ja odpalam internet. Po pięciu
minutach ukazuje się aktualizacja, że pada i będzie padało cały
dzień.
Pół godziny później przestaje, ale głupia nie jestem, kolejne
aktualizacje pokazują jeszcze deszcz w późniejszych godzinach –
siedzę więc w domu.
Do końca dnia pełne słońce.
„Życzyć wam w tych Instytutach kiły i Ozziego Osbourne’a za
sąsiada, to nadal nadmiar łaski i mało!”
Astma

Od jakiegoś czasu mam problemy z oddychaniem. Męczę się


łatwo, wykonując nawet najprostsze czynności, sapię, świszczę,
bulgoczę, nie mogę złapać oddechu i kaszlę. A jak już zacznę, to
nie mogę przestać.
Najgorsze są noce. Wiszę sobie w otwartym oknie i szczekam
na wszystko: samochody, przebiegające koty, sąsiadów. Dwóch na
trzech moich synów nie chce mieć już psa...
W każdym razie jak na osobę, która jako jedną z „białych
śmierci” obok soli, cukru i kokainy wymienia odruchowo lekarza
pierwszego kontaktu, starałam się omijać przychodnię szerokim
łukiem. Toteż nie wiem, co zrobiłam źle?! No bo diagnozowałam się
z google, kupiłam strepsils, zawiesiłam sobie czerwoną nitkę na
nadgarstku, coby uroki zazdrosnych sąsiadek odpędzić. Natarłam
się kazachską maścią rozgrzewającą, zadzwoniłam do wróżbity
Macieja, który powiedział, że mi przejdzie. Po zobaczeniu billboardu
„bears kill cancer” godzinę profilaktycznie napieprzałam się
w okolicach płuc pluszowym misiem, okładałam się kotem, jak
radzili na forum, ale – o dziwo! – nie przeszło. A wręcz – kto by się
spodziewał?! – zrobiło się gorzej.

Doszedłszy do etapu, gdzie za każdym razem, gdy wchodziłam


do pokoju, Siara puszczał Marsz Imperialny, miałam wrażenie, że
znienawidzę Gwiezdne wojny, a to by mnie zabolało bardziej, niż
gdyby Grinch faktycznie zniszczył święta. No i jak mogłabym się
wtedy bawić z dziećmi w ChewChewbaccę i stary Jabba mocno
śpi? Zrezygnowana postanowiłam zadzwonić do przychodni
i wysapać im, że trudno, ale potrzebuję paracetamolu od ich GP.
Kazano mi zadzwonić na drugi dzień, bo o 9:00 nie było już
miejsca. Drugiego dnia o 8:30 również. Jak i trzeciego o 8:12.

Około 15:00, gdy nie mogłam powiedzieć zdania bez robienia


pauzy po każdych dwóch słowach, Siara wziął maczugę i za włosy
dociągnął mnie do szpitala. Nie chciało mi się kłócić. Zresztą
widziały gały, co brały – on zawsze taki panikarz był.

Wejście miałam smoka.


Czy tam czego innego, co ziaje.
Stanęłam w drzwiach, oparłam się o futrynę, sapnęłam,
przeszłam trzy kroki, wyplułam płuca, naśliniłam dwa palce
i poprawiłam brwi, bo wiecie, co się z nimi dzieje, jak się tak bardzo
kaszle, a ja nie ufam tutejszym kosmetyczkom jeszcze. A później
wycharczałam recepcjonistce „heloł”, a ona rzuciła we mnie
czosnkiem i pokazała krucyfiks. Jak się oswoiła, zapytała, jak się
nazywam. Napisałam jej, bo naprawdę nie miałam siły literować. W
ramach ciekawostki dodam, że nie kazała mi pokazać żadnego
dokumentu. I wtedy właśnie narodziła się myśl, że powiem
następnym razem „Księżniczka Leia”. Spytała o datę urodzenia.
Napisałam. A na koniec chciała się dowiedzieć, co mnie sprowadza.
A że nie miałam już tym razem siły pisać, wycharczałam spokojnie.
Niestety nie zrozumiała. Za to mój mąż zrozumiał i przetłumaczył:
– Mówi, że Gwiazda Śmierci.
Po czym oboje się zaśmialiśmy, znaczy się ja i Siara, bo
recepcjonistka nie uśmiechała się wcale. To z kolei nasunęło mi
myśl, że umrę niezrozumiana, a moja wrażliwość na sztukę (ironii)
nie zostanie doceniona. Ostatni raz takie przemyślenia miałam, jak
jako jedyna prawie się posikałam ze śmiechu, kiedy obrońcy życia
poczętego rzucali jajkami w klinikę aborcyjną.

Ledwo półdupkiem przycupłam w poczekalni, a od razu


zawołano mnie do gabinetu.
„Netypofamatkapolka”
Tak! To prawie ja!

Wiem na pewno, że doczłapałam do drzwi, ale dalej ten etap


mam mglisty nieco i pamiętam z tego głównie „quick!” nade mną.
Doszłam do siebie pod tlenem, a przy mnie stało kilku lekarzy,
Ryan Reynolds jako pielęgniarz i solista Bayer Full, który nucił
Jesteś szalona.
Z czego uczciwie przyznam, że po kolejnych 10 minutach Bayer
Full zniknął. I dobrze, bo gdyby istniało piekło, to wszyscy dobrze
wiemy, jaki gatunek muzyki by tam leciał.

– Czy czujesz się nieco lepiej? – usłyszałam charakterystyczny


akcent prosto z Indii.
– Tak, nie słyszę już Bayer Fulla – odpowiedziałam trzeźwo.
Po czym zobaczyłam nad sobą z dziesięć skonsternowanych,
pochylonych twarzy, które nagle wyprostowały się, zaczęły między
sobą coś gadać i zawołały twarz jedenastą. O odcieniu takim,
którego za cholerę nie mogę uzyskać, jak się opalam. Twarz
jedenasta nachyliła się nade mną i spytała, sylabizując:
– Skąd pochodzisz? Jaki język?
– Z Polski, ale mówię po angielsku przecież – wycharczałam,
również sylabizując.
Jedenasta twarz zamyśliła się, wyprostowała i powiedziała do
tubylców:
– Nie, to nie jest armeński – po czym odeszła.
A mnie się wymsknęło jedno krótkie słowo, którego nie
powtórzę. I nagle wszystkie oczy zwróciły się znowu ku mnie. I
posypały się uśmiechy. I kciuki w górę. I „ju spik inglisz!! guuuud,
guuuud” – znaczy dorzecze rozpoznane.
A później podszedł Ryan Reynolds z aktami sprawy SKOK-ów.
Tak myślałam przynajmniej.
Ale się myliłam.
I to właśnie, psze Państwa, była papierologia.
Ryan nie lubił jej tak samo jak ja.
– Polska jest w Unii, nie?
– No.
– Yhy… hmmm… yhy....
– Masz jakiś adres w Polsce? Nie, co?
Nie zdążyłam odpowiedzieć, bo skreślił pole.
– Jesteś tu na stałe czy zamierzasz wracać?
Po tym pytaniu wszyscy się roześmialiśmy, a później nie
zrozumieliśmy trzech następnych pytań, więc w odpowiedzi
pozaznaczaliśmy wszystkie możliwe opcje, a dziewięć kolejnych
kartek wydało nam się zbędne. Podpisałam jeszcze jedynie
w siedemnastu miejscach, a potem dziesięć twarzy osłuchało mnie,
po kolei debatując na temat świstów, bulgotania i takich tam
innych. Pobrano mi krew do kilku probówek i pojechałam na ekg.

Wyniki mam jak noworodek. Taki ze spoczynkową tachykardią.

Dalej Ryan zabrał mnie na rtg klatki. Piękne rtg. Piękne płuca,
skrzela, oskrzela i w ogóle wszystko. Wszyscy mi gratulowali.

Później oddałam mocz do pojemniczka. Wspaniałe wyniki


moczu. Dostałam kolejną naklejkę „dzielny pacjent”.

Aż w końcu stało się coś sensownego, bo wrócił mój hinduski


lekarz i podał mi piersiówkę.
Swój swojego zawsze pozna, moi kochani!
Podziękowałam serdecznie i uśmiechnęłam się szeroko. Jak się
okazało – przedwcześnie. Ale tak to jest, jak człowiek nigdy
wcześniej nie widział pikflometru.
Abyście i Wy się na przyszłość nie rozczarowali, opiszę –
urządzenie jest wielkości piersiówki, ma jednorazowy ustnik, jest na
nim (na urządzeniu, nie na ustniku) skala, a na środku tor z małą
kuleczką, którą podmuchem własnym trza przepchnąć jak najdalej
po torze.
Znaczy tak się domyślam, bo mi dali atrapę.
Kuleczka była przyklejona i nawet nie drgnęła. Wiem to na
pewno, dmuchałam trzy razy.

Podłączyli mnie do inhalatora i poszli debatować, uprzednio


zapytawszy, czy chcę posiedzieć z rodziną na zewnątrz,
w poczekalni i poczekać tam na diagnozę, czy wolę, aby zawołano
resztę tutaj, do pokoju badań. Wolałam wyjść, bo jednak
obiektywnie rzecz biorąc, Stifler jest takim dzieckiem między
„omójbosze! jakiż on słodki i rezolutny” a „zgiń, przepadnij, siło
nieczysta!” oraz „o kurwa, ale on szybko biega, daleko rzuca
i mocno gryzie, jak na dwulatka!”.
Poza tym za kotarą, koło mnie, leżała pani, która krzyczała:
„Pomocy!”.
Myślałam początkowo, że ją coś boli, ale ona domagała się tej
pomocy ode mnie. Konkretnie oczekiwała, że pomogę jej uciec, tak
że ten... w sumie nawet nie było to uciążliwe, bo co chwilę
przychodził ktoś z personelu i próbował ją uspokoić. Aż w końcu
przyszedł ktoś ze strzykawką.
Pyk i w kimę, wiadomo.
Szkoda tylko, że był to pielęgniarz.
Natomiast drugi był zwinniejszy i mu się udało.
Tak se nawet zdążyłam pomyśleć, że też bym chciała mieć taką
strzykawkę. No może nie konkretnie tam, gdzie ta pani, ale
w domu, na stanie. A nawet kilka(set) by się przydało. Mogłyby być
niezawodnym argumentem w moich rodzinnych dialogach.
– Kochanie, to ja pojadę sobie coś ładnego kupić.
– Ale znowu? Toć kobieto, lumpy ci się w szafie nie mieszczą,
ileż można mieć tych...
Pyk i w kimę.

W każdym razie wyszłam na tę poczekalnię, mając na sobie


elektrody po ekg jeszcze. I pełno gazików przyklejonych
plasterkami, po zastrzykach i pobieraniu krwi. Ciągnąc za sobą
inhalator. Dysząc ciężko, lecz stabilnie.
Ciasno w cholerę było, duszno jak diabli.
Usiadłam z rodziną, celem zdania relacji, ale niestety dostałam
ataku kaszlu. Najpierw tak delikatnie, nieśmiało. Ale wystarczyło, by
zainteresować ludzi, którzy siedzieli w pobliżu. Niby się uśmiechali
krzepiąco, kiwali głowami ze zrozumieniem, ale równocześnie
jakby się odsuwali troszeczkę. Nieznacznie. Tak, cyk, główka w bok,
ciałko przechylone w inną stronę niż moja. I tu się muszę przyznać,
psze Państwa, że się moja paskudna natura odezwała. To takie
wredne alter ego, albowiem stanął mi przed oczami fragment
z filmu Dyktator. Jak to Aladeen leci z Nadalem helikopterem wraz
z parą Amerykanów i zaczynają rozmawiać w swoim języku.
Coś tam 9.11.
Coś tam World Trade Center.
Coś tam BUUM!
I zapewne właśnie dlatego zapragnęłam wypowiedzieć całkiem
głośno i po polsku zdanie:
– Dobrze, że to nie ebola!
A dla lepszego efektu konspiracyjnie mrugnąć do Siary, po
czym się dyskretnie rozejrzeć.

Po trzech minutach znów mogłam swobodnie oddychać. Nie


tylko przestałam kaszleć, ale i w mojej części poczekalni zrobiło się
jakby przewiewniej. Wszyscy zebrali się po tej drugiej stronie i się
na mnie gapili.
A cicho byłooo, że ja pierdzielę.
Dosłownie słyszałam, jak latająca dotąd mucha czochra się pod
pachami.
No naprawdę nie wiem, co ja mam z tym łaknieniem sławy.

Po jakichś 15 minutach zawołał mnie mój lekarz i zapytał, czy


ktoś z rodziny chorował na astmę.
Powiedziałam zgodnie z prawdą, że nie, albowiem nie
wiedziałam, że jest to pytanie podchwytliwe i dostanę to, czego
u nas jeszcze nie było.
– To jesteś pierwsza – oznajmił z uśmiechem, który zaraz
powstrzymał. Acz z wielkim trudem. – A że podejrzewamy ciężki
stan astmy, proponuję, abyś na noc została na oddziale, byśmy
mogli cię jeszcze poobserwować.
Ja nie odpowiedziałam nic, bowiem próbowałam wysadzić mu
mózg, mniej więcej jak to robi Sheldon Cooper.

– No dobrze. To w takim razie damy ci leki. 8 tabletek masz brać


codziennie w czasie lunchu, czy prezydent Duda przemawia, czy
też nie. Jak po jego prawicy zobaczysz księdza Oko albo jeszcze
gorzej, jak się odezwie, od razu sztachnij się dwa razy inhalatorem.

Po czym wręczył mi gratis sterydy, niebieską kartę pacjenta


nakoksowanego, prikaz, coby się do GP zgłosić, bo on mnie do
kliniki dla astmatyków pokieruje, i receptę, gdyż na stanie szpitalnej
apteki inhalatora nie mieli.

Nie mieli go również w czterech innych aptekach, w tym


w jednej powiedzieli mi, że Duolin nie istnieje. W innej zaś
guglowano na moich oczach.

Wróciłam do szpitala, aby zamieniono mi ten pieprzony Duolin


na coś, co jest tu bardziej popularne. Zmieniono. Dostałam do ręki
od razu nowy inhalator, w pakiecie z przeprosinami od pielęgniarki
i lekarza, że się biedna tak musiałam najeździć.
Aż cztery apteki!!
So sorry!
Please accept our apologise!

Podniosłam szczękę i cycki z podłogi i sztachnęłam się zgodnie


z instrukcją. Dwa razy.
Powiem Wam tak – jeszcze im do Polski sporo brakuje, ale
może się ucywilizują.

W drodze powrotnej zadzwoniłam do Jacka (kuzyna) pochwalić


się astmą.
Tak żeśmy sobie gadali, że to już ten wiek, gdzie zaczynają się
schorzenia. W końcu nie jesteśmy pierwszej świeżości – on
skończył 29 lat, ja 31. Postanowiliśmy też, że będziemy się
wymieniać lekami. Wprawdzie on nie ma astmy, a ja
chondromalacji kolan, ale u nas w rodzinie tak robiono, toteż po
prostu będziemy kultywować tradycję.
Mój Bobrze, pamiętam, jak moja babcia DiCaprio zamieniała się
z sąsiadką lekami.
– Nie! Dwie niebieskie są warte trzech białych i jednej
pomarańczowej najmniej, Zosiu!
– Ty chyba masz jeszcze niezdiagnozowaną demencję,
kochana, bo zdaje się nie wiesz, ile kosztuje pomarańczowa!
– A ciebie, Zosieńko, to zwyczajnie chyba pojebało, jak myślisz,
że ci dwie niebieskie za taki chłam opylę. Ty wiesz, ile Helenka daje
za jedną?!
Poza tym słyszałam, że leki są drogie.
Ale nic nie szkodzi. Mam zamiar wziąć kilka opakowań na zapas
i zmienić nazwę na „Mocarz”. Powinno się zwrócić.

Tak sobie myślę, że jedyna dobra rzecz z tej astmy będzie


widoczna za jakieś dajmy na to 20 lat, gdy będę siedziała, jak
zawsze, ze Snickersem w ręku i opowiadała swoim wnukom, jak to
już prawie zdetronizowałam tę Chodakowską, a tu nagle ta
pieprzona astma wyszła.
A tak to niestety, psze Państwa, astma jest przekleństwem.
Siedzę taka biedna i piszę do Was, a Siara właśnie zmywa.
Gdyż mi nie wolno detergentów wdychać. A płynu do naczyń to
szczególnie.
Tak lekarz powiedział.
Dokładnie tak.
A przed chwilą to mi krzyknął, że w przedpokoju kot się
porzygał i że teraz moja kolej.
Jaka szkoda, że nie mogę pomóc, bo mi nie wolno. Żadnego
sprzątania kocich pawi.
Tak lekarz powiedział.
Dokładnie tak.
O seksizmie słów kilka

Wczoraj, na własne życzenie, brałam udział w internetowej


gównoburzy i postanowiłam podzielić się z Państwem refleksjami.
Gdy powstał pewien profil, ze słowem „seksizm” w tytule strony,
podrzucaliście mi linki do niego, a ja byłam ideą zachwycona.
A później zaczęłam czytać i mi przeszło.
Byłam na stronie, gdy wybuchła afera z gdańskimi barberami,
którzy nie wpuścili do swojego zakładu pewnej pani (chcącej
towarzyszyć koledze), pokazując jej symbol przekreślonej kobiety
na szybie i mówiąc, że „babeczek nie wpuszczamy”, bo to „męska
jaskinia”.
Pomyślałam sobie wtedy, że gdyby moja kosmetyczka, pani
Marzenka, do której swego czasu chodziłam, wpuszczała
mężczyzn do naszej jaskini, to kto wie, czy sama bym salonu nie
zmieniła. Oczywiście poprawnie powinnam w tym miejscu napisać,
że w sumie tak bardzo by nam w tych rozmowach o fizyce jądrowej
nie przeszkadzali, ale ponieważ z natury nie lubię robić z ludzi
idiotów, to przyznam, że jak żyję, tak nie trafiłam u kosmetyczki na
wykład z fizyki jądrowej. Za to dowiedziałam się, kim jest Wojciech
Medyński.
W każdym razie, gdy któraś przychodziła z facetem, to
wprawdzie znaczka na szybie pani Marzenka nie miała, ale brała
pod rękę jegomościa i prowadząc go w kierunku drzwi, mówiła: „To
pan zostawi partnerkę na godzinkę, dobra? Bo mnie się tu kobiety
muszą zrelaksować”.
Panowie wychodzili.
Żaden nie zrobił, przynajmniej przy mnie, awantury. Żadna
partnerka demonstracyjnie nie wyszła obrażona. A Wy wiecie to
ode mnie, nie z gazet.
Możliwe jest, że się nie znam, bo podczas tych kosmetycznych
nasiadówek, to o tym Medyńskim też nie gadałyśmy pod kątem, że
nie dość, że zdolny aktor, to pewnie ma piękne serce i być może
kolekcjonuje monety, a zimą dokarmia wróbelki.
Takie tam seksistowskie teksty leciały, że przystojny, że ma
fajne oczy, a pewnie i tyłek.
Dlatego nie rzucę kamieniem w tego, kto napisze, że jakaś tam
piosenkarka to niezła laska.
Nie lubię udawać świętej matrony.
Seksizm to dla mnie dyskryminacja płci.
Seksizm jest wtedy, gdy kobietę pracodawca pyta, czy ma
dzieci i jak zamierza połączyć macierzyństwo z obowiązkami
zawodowymi. Nigdy nie słyszałam, żeby podobne pytanie zadano
ojcu.
Seksizm jest wtedy, jak ktoś mówi, że „baba bez bolca dostaje
pierdolca, hehehe”, jakby nasz stan umysłu zależał od posiadania
bądź nieposiadania chłopa z bolcem w zestawie.
Seksizm jest wtedy, jak słyszę, że „doszła na swoje stanowisko
pewnie na kolanach”, bo ładna jest, to raczej oczywiste, że nie
może być mądra. Widocznie niezły z niej lachociąg. Równocześnie
nigdy nie spotkałam się z opinią „patrz, jaki z tego prezesa
przystojniak. Pewnie ostro musiał dupy dawać”.
Seksizm jest wtedy, gdy się mówi do dziewczynki, że wygląda
jak babochłop. Bo dziewczynka to tylko róż, brokacik i długie
włoski. I wieczna młodość.
Gdyby ktoś nie wiedział, to my – dziewczynki, dorastamy do
wieku 25 lat, a potem stajemy się od razu babciami. A
w dzisiejszych czasach to nie wiem, czy nie lepiej być „kurwą” niż
„babcią”. „Babcia” to obelga nad obelgi. Ci idealni, na etapie
dostrzeżenia w nas „babci” – o, zgrozo! – odkrywają u nas
zmarszczki. A która się nie botoksuje i nie chodzi w rozmiarze XS, to
znaczy, że o siebie nie dba i fuuuj. No przecież. „Babcia”
dyskredytuje cię od razu. Masz 50 lat i nie zatrudnią cię w sklepie,
bo ci w następnym miesiącu nie będą trzy razy w tygodniu dawać
zwolnienia do geriatry, a jak się schylisz i ci dysk ze starych pleców
wypadnie, to co wtedy, ja się pytam? Niech się babcia położy
i z gromnicą na śmierć czeka, bo w świecie młodych (głupich)
wilków jest bez szans. Nawet, jak będąc dwukrotnie starsza, ma się
taką kondychę, że tego durnego wypłosza na schodach trzy razy
wyprzedzi. O doświadczeniu nie wspominając.
Podejrzewam, że podobnie może być ze „starym dziadem”,
BO PRZECIEŻ
seksizm jest też wtedy, gdy firma produkująca body dla dzieci
robi takie ze strzałkami i napisami „tu ręka”, „tu noga” i podpisuje je
jako „body dla tatusiów”. Nie że dla świeżo upieczonych rodziców,
bo wtedy ok, byłoby to nawet zabawne, tylko dla tatusiów właśnie.
Bo mamusia to wiadomo, że wie. A tatuś to ten niedorozwój, co to
ręki od nogi u dziecka nie odróżni.
Seksizm jest wtedy, jak chłopak mówi, że zostanie fryzjerem,
a koledzy szepczą: „Ciota. Na bank”.
Seksizmu doświadcza facet niania, bo „kto zatrudni do dziecka
pedofila. Jak nie pedofil?! A który normalny gość nianią by został?”.
Seksizmu doświadcza facet bezpłodny. Bo „jaki z niego facet,
skoro strzela ślepakami”.
Seksizmu doświadczają na co dzień moi koledzy, którzy jak są
umięśnieni, to „duża klatka, mały móżdżek i ptaszek”. Jak nie są
specjalnie umięśnieni, to im się zdjęcia mięśniaków podtyka
z podpisem, że tak wygląda prawdziwy mężczyzna, a nie jakiś
wymoczek.
Zbuduj dom, spłódź syna, zasadź drzewo, wtedy będziesz mógł
siebie nazywać facetem.
Aaaa i nie maż się! Nie maż się jak baba! Chłopaki nie płaczą, no
nie?
Przeciw każdej dyskryminacji, niezależnie czy chodzi o płeć,
rasę, czy o cokolwiek innego, istnieją, według mnie, dwa rodzaje
walki.
Walka o ideę i ślepy fanatyzm, który jest paskudną krecią
robotą.
Walką z seksizmem NIE JEST dla mnie udowadnianie wyższości
jednej płci nad drugą.
Walką z seksizmem nie jest udowadnianie, że jesteśmy tacy
sami.
Nie, nie jesteśmy.
To nie mój mąż jest teraz w czwartej ciąży, a ja nie podniosę
pralki.
Jesteśmy różni. I co najważniejsze – mimo tych różnic – równi.
Bo świat naprzemiennie ratują te, co mogą karmić cyckami, i ci, co
mogą podnosić pralki. Stając ramię w ramię, jesteśmy niepokonani.
Walką z seksizmem nie jest dla mnie licytowanie się, kto ma
lepiej, ale dążenie do tego, żeby nikt nie miał gorzej.
Walką z seksizmem dla mnie nie jest udowadnianie na siłę, że
pewne zachowania to tylko mały procent, tylko stereotyp. Bo znam
wielu mądrych rodziców, którzy wychowują dzieci bez uprzedzeń,
a równocześnie więcej ich córek nadal lubi kucyki Pony, a synów –
lego ninjago niż odwrotnie. Niech za to na każdym kroku wszyscy
udowadniają, że spokojnie można wyjść poza schemat. Że można
być tym chłopczykiem, który kocha różową Pinkie Pie, ma na półce
nad łóżkiem kolekcję kucyków i jest spoko.
Walczyć z seksizmem można, odpowiadając synowi, który
wskazuje na transwestytę i pyta, kto to: „Transwestyta. Taki pan, co
się przebiera za panią” bez rzucania w stronę telewizora czosnkiem
i wznoszenia okrzyków: „Zgiń, przepadnij, siło nieczysta”. A na
kolejne pytanie: „A po co?”, krótko i zgodnie z prawdą
odpowiedzieć: „Bo chce, lubi i może, nie robi nic złego”, zamiast „bo
jeszcze nie wie, że spłonie w ogniu piekielnym”.
Walka z seksizmem nie powinna bazować na screenach ze
stron „Super Ruchacz”, bo sama nazwa wskazuje, że kto się wołem
urodził, kanarkiem nie zdechnie. Za to warto by wskazywać na to,
że niektóre firmy, i to nie te z Koziej Dupy, liczące sobie razem
z prezesem Mietkiem i jego żoną Grażyną – dwie osoby w składzie,
ale światowej sławy marki, nigdy nie „zhańbiły się”, żeby pokazać
kobietę czy mężczyznę bez Photoshopa.
Pamiętacie tę kampanię Dove, pierwszą, w której brały udział
babeczki o pełniejszych kształtach? Boska była, prawda? Do tamtej
pory same szczuplusieńkie modelki, a tu nagle panie w rozmiarze
XL, uśmiechnięte, piękne, zadbane. Pokazane jako szczęśliwe
kobiety, a nie zaniedbane, smutne grubaski. Otóż czytałam kiedyś,
że ta kampania się nie powiodła. Że w gruncie rzeczy sprzedaż
marki spadła. Jestem w stanie w to uwierzyć, bo niemal codziennie
spotykam tak w internecie, jak i w realu rakiety intelektu, co to się
śmieją z urody Pawłowicz, wieku pierwszej damy Francji albo faktu,
że Olaf Lubaszenko utył.
Co myśmy sobie dali zrobić z tymi deklami, że uwierzyliśmy, iż
każda babeczka powinna mieć nogi do nieba, a każdy facet 35 cm
fiuta?
Jak to zajebiście o nas świadczy.
O nas.
Nie o tych, co tych kryteriów nie spełniają.
Apeluję po raz kolejny – bądźmy zatem dumnymi posiadaczami
wagin i penisów, a nie głupimi cipami i chujami.
W angielskiej przychodni

Żeby nie było, że tylko na polskie podwórko narzekam – od


dwóch dni próbowałam dodzwonić się do przychodni, żeby
zarejestrować najstarszego syna.
Pierwszego dnia po prostu wykręciłam numer, wzięłam na
głośnomówiący i robiłam swoje, mimochodem słuchając szumu
wody w rurach, ptaków drących japy i hulającego wiatru.
A, wiem! To się nazywa „muzyka relaksacyjna” i doprawdy nie
wiem, jaki pojeb ją wymyślił, ale jestem niemal pewna, że w moim
wypadku nie działa, jak powinna, bo to chyba nie o to chodzi, żeby
po dwóch minutach opadła powieka i zaczęła drżeć.
Tera retrospekcja będzie, bo mnie się przypomniało, że
relaksacyjne to są jeszcze dzwonki, co to je się za oknem wiesza,
aby „dzyndzały” podczas wiatru.
No i moja kumpela miała takich sąsiadów, co się w tych
dzwonkach lubowali. Kupili takie małe szklane gówno i zawiesili
sobie przy oknie. A że rzecz się działa w bloku, to automatycznie
zawiesili je całkiem niedaleko okna sypialni mojej kumpeli.
No i pewnego razu rzeczona kumpela na grypę poległa. Znaczy
nie tak całkowicie, że kaput, ale na tyle, żeby spędzać całe dnie
w łóżku. Jesienią to było i akurat wiatr piździł jak za cara, toteż
z napierdalającą banią mogła się dodatkowo caaałe dnie
delektować takim „dzyń dzyń dzyń dzyyyyń kurwaaaa dzyyyyń” na
wysokich tonach. Jako że koleżanka dobrze wychowana była, to
nie poszła od razu sąsiadów zabić tudzież włożyć im w dupę
dzwoneczki na głębokość metra najmniej, żeby jak zawieje, tego
zasranego „dzyń dzyń dzyń” przypadkiem nie dało się słyszeć, jak
zapewne ja bym to zrobiła. Uprzejmie tylko poprosiła, czy nie
zechcieliby tego ustrojstwa przewiesić, żeby napierdalało od
strony, gdzie w całym bloku są kuchnie. I wtedy właśnie się
okazało, że oni jakieś srogie piguły musieli brać, ci sąsiedzi, gdyż
równie grzecznie odmówili, albowiem zawieszka od kuchni nie
spełniałaby swoich funkcji, bo to chodzi o „przepływ energii”.
Na drugi dzień, gdy ci „od energii” poszli do roboty, ja
asekurowałam wychyloną przez okno do wysokości kolan
kumpelę, a ta tak długo napierdzielała miotłą, aż te pieprzone
dzwoneczki strąciła. Następnie poszła im włożyć 10 zeta pod
wycieraczkę, bo jak już mówiłam, dobra z niej dziewczyna była. I
legła ponownie na łóżku, ciesząc się ciszą.
Kolejnego dnia zadzwoniła do mnie dwukrotnie.
Pierwszy raz prawie rycząc, że jak szła do piwnicy po kompot
z malin, to spotkała jednego z sąsiadów „od piguł”, który dzierżył
w dłoniach dzwonki bambusowe tym razem, ponoć metr na metr
i gruby sznurek. Przy okazji poskarżył jej się, że tamte to i tak nie
spełniały swojej funkcji, bo za małe były i dały się zrzucić złej
energii.
A drugi raz zadzwoniła do mnie już konkretnie płacząc, bo
okazało się, że po kilkunastu minutach majstrowania na gzymsie
przy tych dzwonkach i te udało się jej zwalić.
– Zabiłam gołębia – powiedziała.
– Jak to? – spytałam dość zaskoczona.
– Nie wiem jak to, przysięgam. Kiedy w końcu udało mi się
spierdolić te dzwonki, pod budynkiem na trawie, po prostu znikąd,
pojawił się gołąb. Niestety w momencie, jak one spadały.
No i tu przyznaję, że nie mogłam troszkę śmiechu opanować.
Przy okazji spieszę wyjaśnić, że nie jestem jakaś pojebana, że
mnie ptasia tragedia cieszy czy coś. Moim przekleństwem jest za to
plastyczna wyobraźnia. A jak koleżanka swoją smutną historię
opowiadała, to wyobraziłam sobie takiego gołębia, który podfruwa
do stada i pyta: „Widzieliście Mariana? Umówiłem się z nim przy
śmietniku i już pół godziny się spóźnia. Zaczynam się niepokoić.” I
wtedy naprzód wysuwa się największy gołąb ze stada, kładzie
skrzydło na ramieniu (powiedzmy „ramieniu”) tamtego i mówi
„Zdzisiek, Marian nie żyje. Ta wywłoka z 4c spuściła mu na dyńkę
bambusowe dzwonki. Właśnie lecimy jej osrać okna...”.
Gdy się opanowałam, to doradziłam jej, żeby włożyła im pod
wycieraczkę 40 zeta najmniej, a ja, wracając, zajdę do niej z ziarnem
dla ptaków, to się karma wyrówna czy tam coś.
No i faktycznie sąsiedzi koleżanki nigdy więcej nie kupili sobie
dzwonków. Jak wytłumaczyli, to nie miało sensu, bo skoro zła
energia jest na tyle silna, że im te dzwonki z okna spierdala, to
znaczy, że one i tak były za słabe.
Toteż do odpędzania złych mocy kupili sobie gong.
I napierdalali w niego regularnie, również w nocy, choć
niedługo, bo zajęła się nimi administracja.
Wracając do mnie – po dwóch godzinach bezowocnego
słuchania „muzyki relaksacyjnej” stwierdziłam, że pierdolę, to nie
ma sensu. Idąc po Stiflera do szkoły, po prostu zajdę do
przychodni, która jest w miarę niedaleko i dzieciaka zarejestruję
osobiście.
Tak żem uczyniła.
No prawie, bo pani z przychodni, powiedziała, że listę ma
zamkniętą, a nową otwierają od jutra, od godziny ósmej i że wtedy
mogę zadzwonić. A gdy jej opowiedziałam moje poranne
doświadczenia, to mi odpowiedziała, że mam się nie martwić, bo
akurat od jutra wprowadzają nowy system i nie dość, że będą nowe
melodie, to jeszcze dzwoniący od razu dowie się, który jest na linii.
Następnego dnia o ósmej okazało się, że mówiła prawdę. Po
wybraniu numeru i przyłożeniu telefonu do ucha usłyszałam
motyw przewodni z Koszmaru z ulicy Wiązów i komunikat „Jesteś
piątą osobą oczekującą na połączenie”.
Piątą! Nie tak źle! – pomyślałam.
20 minut później muzyczka zmieniła się na odgłos piszczenia
styropianem. „Jesteś czwartą osobą oczekującą na linii”.
Wytrzymam!
25 minut później dźwięk piszczenia styropianem zmienił się na
uderzanie sztućcami o zęby. „Jesteś trzecią osobą czekającą na
linii”.
Dam radę!
18 minut później słychać było drapanie paznokciami o tablicę
i „Jesteś drugą osobą oczekującą na linii”.
Już blisko!
32 minuty później osobiście sam Pennywise z dna piekła
poinformował mnie, że jestem następna.
A potem usłyszałam taki dźwięk odkładanej słuchawki, motyw
przewodni z Koszmaru z ulicy Wiązów i komunikat: „Jesteś piątą
osobą oczekującą na połączenie”...
Czterdzieści minut później ponownie stałam w przychodni.
Przez moje wystające jedynki oraz ogólną furię można było
porównać mnie wyłącznie do hybrydy bobra w ostatnim stadium
wścieklizny i przeciętnego konsumenta, kiedy wywindowały ceny
masła.
Pani recepcjonistce wygarnęłam wszystko, a ludzie
w poczekalni mnie poparli.
No, może nie wszyscy, ale taki starszy pan to nawet stanął za
mną i mówił: „Tak jest! Powiedz jej! Powiedz!”.
No więc mówiłam. Coraz głośniej i coraz bardziej czerwona. Że
mój syn pierwszy raz od trzech lat potrzebuje skorzystać z porady
lekarskiej, a oni uniemożliwiają mi rejestrację. Że ich nowy system
to farsa. Że jak przyszłam, to telefon im napierdalał, a one między
sobą gadały, więc może niech się w końcu wezmą łaskawie do
roboty, bo heloooł, za to im płacą. I takie tam. A starszy pan za mną
cały czas krzyczał: „Tak, tak, dobrze gada!”.
No i w pewnym momencie dotarło do mnie, że straszną wiochę
robię. Że siedzi przede mną cała czerwona babka, która walczy
z tym, żeby się nie rozpłakać. I że zaraz będą święta, bo to przed
narodzinami Briana było, a ja się zachowuję jak burak, bo ile one, te
biedne recepcjonistki, tu muszą pewnie znosić. Tak więc zaczęłam
przepraszać, a pani recepcjonistka powiedziała, że nic nie szkodzi,
że wszyscy żyjemy w stresie, a system nie jest faktycznie
doskonały i że zarejestruje mnie na 4 stycznia. I że obiecuje mi, że
zadzwoni do mnie w pierwszej kolejności, jak tylko coś się zwolni
szybciej. A gdy szłam już w stronę wyjścia, to usłyszałam, jak
starszy pan mówi, że jestem ciota.
W połowie schodów przypomniało mi się, że miałam jeszcze
zarejestrować Julasa na szczepienie, więc się wróciłam. I to właśnie
wtedy usłyszałam, jak starszy pan mówi do recepcjonistki, że tak
naprawdę to się w ogóle ze mną nie zgadzał, a ona mu odpowiada,
że zarejestruje go na 4 stycznia, ale jak się coś szybciej zwolni, to
zadzwoni do niego w pierwszej kolejności.
O autorytetach

Przeczytałam wczoraj wpis pewnej blogerki o tym, że nie należy


mieć z dzieckiem przyjacielskich relacji, bo dziecko musi wiedzieć,
kto rządzi, bo nie należy go obciążać problemami dorosłych, bla
bla, ble ble itd.
Generalnie od kiedy skończyłam 16 lat, mam zasadniczy
problem z czytaniem takich poważnych porad na poważne tematy,
bo tuż „po” pozostaje mi uczucie, że nawet jak coś w tym jest, to
i tak człowiek średnio rozgarnięty o tym wie bez poradników. Z
prostej przyczyny – mianowicie, po mojemu, człowiek choćby
średnio rozgarnięty po prostu myśli.
Z kolei nie wierzę, że idiota puści sobie O Fortuna Orffa
i odejdzie od monitora lepszym człowiekiem.
Zawsze też, prędzej czy później, zaczyna mi drgać lewa
powieka, sięgam po wódkę, a po godzinie żalę się na forum
hodowców marchwi, że zamiast tego bloga na luzie traktować,
powinnam smarować teksty o chwytliwych tytułach w stylu „Nie
bądź zołzą w małżeństwie” o treści „nie krytykuj złośliwie męża, bo
i on zacznie cię krytykować”, a wtedy miałabym 2 miliony
czytelników, w sumie raczej czytelniczek, które pisałyby mi komcie:
„Mam 52 lata i popłakałam się przy Twoim wpisie, który skłonił
mnie do głębokiej refleksji. Teraz zrozumiałam dlaczego 9 razy się
rozwiodłam. Jesteś taka mądra, lofciam cię”.
I może byłabym już na tych Karaibach.
Choć w sumie pieniądze na nie mam i tak zgromadzone. Słaby
punkt planu jest taki, że są one nadal w Państwa kieszeniach.
Reasumując – poradę to ja mogę przyjąć od faktycznego
lekarza, a nie od Jasona Hunta.
No ale do brzegu.

Wszystko można byłoby ogarnąć jednym ziewem, gdyby nie


końcówka, która wyraźnie mnie ożywiła, bo większej bzdury dawno
nie czytałam. Chodziło o to, żeby przy dzieciach nie odzierać
dorosłych z autorytetu.

Miałam koleżankę w podstawówce, którą molestował ojciec.


Przez lata. Gdy skarżyła się matce, że tata bierze ją na kolana
i wkłada ręce pod bluzkę, słyszała, że ma się cieszyć, że nie pod
spódniczkę. Pękła dopiero, jak skurwiel zaczął interesować się jej
siostrą.
Byliśmy tylko dziećmi. Ktoś z nas spytał, jak długo to trwało.
Kilka lat.
Dlaczego zatem nie poskarżyła się szybciej?
Bo to TATA, to RODZICE.
A oni wiedzą lepiej, co jest dobre, a co złe. Co normalne, a co
nie. No i kto jej uwierzy?
Mam w rodzinie osobę, która ucierpiała zdrowotnie na skutek
błędu medycznego.
Pytam zatem, czy zgłosiła skargę na tego lekarza, czy ma
zamiar podjąć jakieś kroki prawne, dochodzić odszkodowania?
Nie.
Dlaczego?
Bo to LEKARZ. PROFESOR na dodatek.
Oglądałam kiedyś wywiad z kobietą, która straciła wzrok kilka
dni po uderzeniu w głowę drewnianym piórnikiem przez
nauczyciela.
– Co na to rodzice? – spytała dziennikarka.
– Jeszcze mi manto po powrocie ze szkoły spuścili, że
zdenerwowałam NAUCZYCIELA.
To jest pani DOCENT, pan MECENAS, BABCIA, TATA, KSIĄDZ...
Cóż to za pierdolenie, moi kochani?

To jest CZŁOWIEK. A ludzi dzieli się na dobrych i złych (też


fachowców). I jak są źli, to trzeba głośno o tym mówić, również,
a może zwłaszcza przy dzieciach. Coby to dziecko w przyszłości
potrafiło zło od dobra odróżniać. Bez wyjątków.
Toteż jak całkiem zdrowy pan sąsiad (miejski radny skądinąd) po
raz kolejny zaparkował na miejscu dla niepełnosprawnych, to mu
jak najbardziej przy dzieciach powiedziałam, że jest czystej wody
chamem. A później im wytłumaczyłam na dokładkę, że trzeba być
strasznym bucem i burolem, żeby tak robić. I że trza cyknąć fotę
i wysłać do Straży Miejskiej.
Czy nie obawiałam się, że dzieci okażą mu jakąś tam pogardę?
Oczywiście, że się nie obawiałam.
Ja miałam taką nadzieję.
Jak pani od matmy w szkole mojego syna wyzywała dzieci od
grubasów i debili, to mu wyjaśniłam, że delikatnie mówiąc, ma ona
problemy z banią, w tym prawdopodobnie mega kompleksy, żeby
się na dzieciach w ten sposób wyżywać. I że może i z matematyki
jest dobra, ale taki z niej pedagog, jak ze mnie top modelka.
Czy nie martwiłam się, że mój syn straci do niej szacunek?
A to nie ona powinna się o to martwić, traktując dzieci bez
szacunku?
Państwo pozwolą, że zacytuję jedną z myśli, która mnie przez
życie prowadzi:
„Kiedyś traktowałem ludzi dobrze. Teraz z wzajemnością”.
Tego też uczę synów.
Jak i tego, że za każdym tytułem stoi człowiek. I czasem jest to
skurwysyn, o czym należy głośno mówić, nie bacząc przy okazji
również na wiek czy inne okoliczności przyrody. Nawet (zwłaszcza)
jeśli to pan profesor, pani ordynator, prezydent, biskup czy inne
bożyszcze tłumów.
Szacunek należy się każdemu. Do czasu. Konkretnie to do
zrobienia czegoś, czym sobie dana osoba na ten szacunek
przestanie zasługiwać.
I doszłam do wniosku, że nie chcę być autorytetem dla moich
dzieci.

Moje dzieci mają wiedzieć, że matka ma „ciut” więcej od nich


życiowego doświadczenia, że je kocha, zawsze będzie je wspierać
i pragnie dla nich jak najlepiej – dlatego gramy w większości na
moich zasadach. Choć chodzimy też na kompromisy, gdyż ich
matka nigdy nie twierdziła, że posiada wszechwiedzę, jest
nieomylna i jest jakimkolwiek pieprzonym autorytetem
w jakiejkolwiek życiowej dziedzinie. Moje dzieci mają widzieć, że
w życiu płynę z prądem, pod prąd, nurkuję, serfuję, czasem stoję na
brzegu i boję się zamoczyć stopę, czasem siedzę na kamieniu
i czytam mądrą książkę na dany temat albo wybieram „telefon do
przyjaciela”. A czasem odwracam się dupą w stronę wody i mówię:
„A pierdolę to wszystko!”.
Może dlatego nie siedzę w kąciku, drżąc ze strachu, że
w którymś momencie ich ideał sięgnie bruku :) Raczej stale jestem
otwarta na „mamo, to było super”, jak również na „mamo, to było do
bani”. Nie oczekuję deifikacji.
I czasem mówię: „Sorry, w założeniu to miało lepiej wypaść,
a zupełnie mi nie wyszło”.
Za to nie boję się też, że jakiś zbok włoży im kiedyś ręce
w majtki, a oni zamiast przylutować mu w ryj, narobić rabanu,
pobiec na policję i prosto do mnie, będą siedzieli cichutko, bo im
mama mówiła, że ksiądz, nauczyciel czy pan trener to już
z założenia AUTORYTET.
Zima w Anglii

No i stało się!
Z poniedziałku na wtorek napadało całe 5 cm śniegu! Na
przydrożnych tablicach informacyjnych wyświetlały się ostrzeżenia:
„Będzie padał śnieg, przemyśl, czy twoja podróż jest dziś
konieczna!”.
Zauważyłam wzmożony ruch u sąsiadów. Najpierw część
wyszła przed chaty, przeszczęśliwa i próbowała ten śnieg wciągać.
Gdy się kapnęli, co jest grane, wszyscy gdzieś hurtem zniknęli,
a jakąś godzinę później pojawili się z powrotem i również hurtem
wynosili z samochodów całe zgrzewki gotowych dań, chleba
tostowego, mleka i płatków, rzucając przez ramię uwagi w stylu:
„Skąd tu ten śnieg?! Na przełomie lutego i marca?! Ja nie wiem!
Może z Afryki?!”.
Stifler na ten moment czekał ponad trzy lata, czyli od kiedy tu
jesteśmy. Pierwszego dnia, gdy napadało, zdążyłam mu
powiedzieć: „Nie pomocz się, bo idziesz do szkoły”, po czym
otworzyłam drzwi, a on wystrzelił jak z procy i pierdolnął na śniegu
orzełka.
Podniosłam go z ziemi siłą, otrzepałam i wróciliśmy się, żeby
zmienić spodnie, bo te były całe mokre.
Stifler grzecznie ubrał się ponownie, ja ponownie powiedziałam:
„Nie pomocz się, bo idziesz do szkoły”, po czym on wystrzelił za
drzwi jak z procy i zrobił taki jeden wielki ślizg na brzuchu na
bocznej ścieżce, kończąc w świeżym śniegu na trawie.
– Co to, kurna, było?! – krzyknęłam.
– Rico z Pingwinów z Madagaskaru! Patrz, teraz będzie Kowalski!
Po czym wykonał kolejny taki ślizg, a ja podniosłam go siłą
z ziemi, otrzepałam, a potem wróciliśmy do domu zmienić spodnie.
Następnie stwierdziłam, że może powinnam precyzować bardziej,
o co mi chodzi. Więc sprecyzowałam:
– Te spodnie są ostatnimi, które nie są mokre lub nie są
w praniu. Nie kładź się na ziemi, bo pójdziesz do szkoły w gaciach.
Stifler pokiwał ze zrozumieniem głową, a ja zajęłam się
mumifikowaniem Julasa kocykiem w wózku. Gdy się obróciłam, to
najpierw zobaczyłam mojego sąsiada z otwartą buzią, a podążając
za jego wzrokiem – Stiflera, który przylegał do jego ośnieżonego
samochodu raz plecami, raz bokiem, raz przodem i tak w kółko.
– Co ty robisz?! – zapytałam.
– Sprawdzam, czy da się zrobić żywego bałwana –
odpowiedział.
– Da się. Już takie są – odkrzyknęłam. Ale przysięgam, że nawet
słowem nie wspomniałam o swoim teściu. Taka jestem dzielna.
Na środę zapowiadano, że „winter is coming” i ogłoszono nawet
„bursztynowe zagrożenie pogodowe”, znaczy kolejny, gorszy etap
klęski żywiołowej. I tu sprawy miały przybrać niespodziewany obrót
dla każdego Brytyjczyka, popierdzielającego obecnie w krótkich
spodenkach, albowiem śniegu miało napadać od 10 do 15 cm. No
i w środę właśnie sąsiedzkie podziemie było już w rozkwicie:
– Dam cztery ostatnie bańki mleka z Tesco za karton fajek.
Dorzucę solone masło, czipsy z octem i żonę.
– Sanki, pochodnie na dzikie zwierzęta, psy do zaprzęgów, tanio!
Itd.
U nas pełen spokój, wiadomo.
My chichraliśmy się pod nosem.
Choć sanki to akurat kupiliśmy.
Kiedy szliśmy sobie pozjeżdżać, to któryś z sąsiadów
skupionych wokół nowego stoiska z rakami na buty i łańcuchami na
koła, rzucił w moim kierunku:
– Zimno, nie?
Na co ja ze stoickim spokojem odparłam:
– Eeeee tam. Moja mama mówiła mi, że u niej jest teraz minus
16 stopni.
Komuś wypadł na to z ręki kubek z gorącą kawą, ktoś się
zapytał, czy termometry w ogóle mają taką skalę, jakaś babeczka
opatuliła się jeszcze bardziej stringami, faceci zaczęli wiązać
rzemyki japonek aż po samą szyję, a niemowlaki prawie poprosiły
o czapeczki.
Jak zobaczyłam, jakie wrażenie na nich wywarłam, to zaczęłam
opowiadać o zimie w naszej ojczyźnie. O śnieżnych zaspach
(pominęłam, że przez tydzień, po czym kolejne trzy tygodnie błota),
o sparaliżowanych wsiach, o naszych pięknych górach,
o zamarzającej Zatoce Bałtyckiej. O tym, że jak rodziłam Szarą
Eminencję (13 stycznia), to też było minus 16, a nawet mniej. I jak go
ubierałam na cebulę i owijałam kocykami, gdy wychodziliśmy ze
szpitala po porodzie. Z tej groty śnieżnej. A wokół były wilki. Tfu,
lisy polarne! Opowiadałam im, jak ciężko jest upilnować, aby
dziecka z wózka nie porwała śnieżna sowa. Że trzeba w nią rzucić
pingwinem. I że kąpanie noworodka w przeręblu wymaga wprawy.
A lamparty morskie tego nie ułatwiają.
No i dobra, przyznaję, może znowu nas nieco oddaliłam w ich
oczach od cywilizacji, ale, kuźwa, żebyście wiedzieli, co się teraz
u mnie dzieje!
Te wszystkie babeczki opatulone stringami, ci wszyscy ludzie
w krótkich spodenkach i czapkach, schodzą mi z szacunkiem
z drogi, gdy jadę saniami zaprzężonymi w dzieci, jak Igor Tracz
w swoim psim zaprzęgu.
Oni nie są głupi.
Oni sobie zdają sprawę.
Że tylko ja wiem, co robić, gdy nadejdą polarne niedźwiedzie!
Tym bardziej że temperatura przybrała tu już krytyczne minus 4
stopnie i skończyły się żarty, a zaczęła walka o życie...
Do zajebistych Grażyn

Doba moja jest za krótka ostatnio.


Mam wrażenie, że stale mnie coś omija, no ale przecież afery
z Lewandowską nie przepuszczę. Wręcz czuję się zobligowana do
zabrania głosu, w końcu obie jesteśmy Anny, obie celebrytki, obie
mamy mężów celebrytów. Znaczy się mój zaistniał dla świata jak se
ryj wydepilował, zamiast natłuścić, jej jest mniej znany, dlatego
możecie nie kojarzyć – Robert jest piłkarzem. Obie jesteśmy fit,
z tym że ja inaczej. No wiecie, ona biega, jakieś aerobiki uprawia i te
sprawy, a ja, żeby mieć ruch, to se ustawiłam laptopa dalej od
lodówki.
Obie zostałyśmy niedawno mamami.
Generalnie stale nas mylą, ale ja nie o tym.
Ja o tej wrzawie, co to się podniosła po tym, jak Lewandowska
se w tydzień po porodzie kaloryfer na brzuchu odnowiła. Jak ja.
Chociaż jej nie jest ponoć narysowany.
No w każdym razie ja tego zamieszania, a przede wszystkim
tego ogromu niemiłych słów pod jej adresem do końca nie
ogarniam. Zewsząd posypały się opinie, że babeczka wpędza
w kompleksy młode matki.
Po 33 latach, różnych – fajnych i całkiem niefajnych – życiowych
doświadczeń, którymi mogłabym obdzielić spokojnie kilka osób,
pragnę się z moimi Czytelniczkami Szanownymi czymś podzielić.
Drogie moje,
życie jest pokurwione. Nigdy nie wiesz, co czeka na Ciebie za
kolejnym zakrętem. Może to być szampan i truskawki. Może być
rak, bida z nędzą, syf, kiła i malaria. Jeśli masz powyżej 15 roku
życia i więcej niż jedną szarą komórkę, nie licząc twojego telefonu –
ostatnim twoim problemem powinno być, czy „Lewandowska ma
kaloryfer, a ja nie”.
I nie kieruję tych słów do tzw. pustaków. Co to przychodząc
w odwiedziny do członka rodziny w hospicjum, opowiadają, że
prawdziwą tragedią to są brwi źle uregulowane. Mówię do Was,
normalnych kobitek, co to żeście się chyba trochę pogubiły, skoro
Lewandowska czy inna Chodakowska (z całym szacunkiem dla
obu) są w stanie zachwiać Waszą samoocenę.
Mam na ten temat przegadane setki godzin z moją przyjaciółką.
Winiłyśmy już za kompleksy Polek chyba wszystkich, oprócz Tuska.
Winiłyśmy media kreujące laski, przy których Stifler ze swoimi
20 kilogramami wygląda jak ponton.
Blogerów, co to się focą w tych swoich białych chawirach
z piątką dzieci, trzema psami, ośmioma kotami i błyszczącą
podłogą, bez jednego kłaka i wciskają nam, że u nich to tak zawsze.
Ot, przypadkowe ujęcie, gdzie nawet koty się szczerzą w uśmiechu,
jak z reklamy Colgate. No i co, że rzecz się dzieje o szóstej rano?
Rzecz w tym, że w blogowym świecie chyba tylko ja o szóstej rano
wyglądam jak żywcem wyjęta z Egzorcysty. Też o nastroju mówię,
zanim się kawą wspomogę, bo alkoholu mi nie wolno. Nawet do
płatków (tak na marginesie – wiedzieliście, że je można jeść też
z mlekiem? Fuj! Ohyda!).
Swoją drogą reklamy też winiłyśmy – kup ten proszek,
Kowalska, pranie ci się lepiej dopierze i wtedy twoja śnieżnobiała
rodzina będzie hasać za rączki po łące, podobnie jak u tej laski
z telewizora. A nie, że dzieci napieprzają od rana do wieczora w x-
boxa, a Ty musisz drzeć ryja po dziesięć razy, żeby śmieci wyniosły
czy kanapki z pasztetową, na kolację, wreszcie z kuchni zabrały.
Kup ten serek topiony, to będziecie go z Marianem z siebie
zlizywać. Na bank w końcu wyjdzie z garażu. Trzeźwy.
Kup, pani.
Daj „piniądz”. Szczęście sobie przecież z margaryną kupisz. I
rodzinną sielankę, jak z obrazka. I nową siebie w tym wszystkim,
taką pięknie wyszpachlowaną. W modnej kiecce. Bez worów pod
oczami i oponki.
Kufa, czy ktoś w ogóle widział kiedyś normalną reklamę, taką
z życia codziennego, w której występuje normalna kobieta?
Se wyobraźcie początek: niewytapetowana Maria,
w zmechaconej podomce i rozczłapanych laczach wchodzi do
kibla.
Po chwili krzyczy do niej mąż, co się kropi Warsem, bo
wychodzi:
– Mariolka, co ty tam tak długo robisz? Ja chce kartofle
odcedzić jeszcze, a zara się na autobus spóźnię.
– Kosmodrom z jednego kłębka, debilu. No kupę. Ej, ale ten
nowy papier toaletowy to naprawdę mięciutki, co nie?
I na koniec plansza z hasłem: Velvet – chwila komfortu w tej
zajebiozie o poranku.
Ale nieeeeee. Tak jest tylko w Waszych domach
W moim i tych ludzi z reklamy to chodzimy po kiblu
w wieczorowych kieckach od Dżordża z Armenii i na szpilkach
koniecznie.
Dostajemy depresji na widok kamienia w pralce i orgazmu, gdy
kupujemy Calgon.
Kto, kufa, te reklamy robi i dla kogo? Oraz kluczowe: dlaczego
mnie nie zatrudnią?!
No jak Bobra kocham, że też się ktoś daje na te gówna nabrać…
Dalej idźmy: starych winiłyśmy, którzy nam powtarzali, ileż to
dziewczynkom nie wypada. Generalnie to, rejczel, że muszą być
świętsze od papieża. Grzeczne, piękne, miłe, porządne, dobrze
wychowane. No wiecie, dyg-dyg na dzień dobry. Potem pół dnia
trzepoczemy rzęskami, całujemy w powietrzu inne damy, stukamy
obcasikami czarnych lakierków i wygładzamy pliski wiktoriańskiej
kiecki.
To, co wypada natomiast, to zostać w przyszłości
wielofunkcyjnym robotem. Do niedawna z główną funkcją: praczki,
sprzątaczki, masterszefa i opiekunki. Od niedawna dochodzi do
tego funkcja miss świata i pracownika miesiąca. Chodzi o to, że
mamy wyglądem zawstydzać sfotoszopowane lachony
z billboardów, a robotnością – każdego cyborga.
A morał z tego jest taki, że baby bywają głupie.
Bo zamiast kogoś winić, powinnyśmy spojrzeć prawdzie w oczy.
Jak my, bez których świat by się zatrzymał i sczezł w mgnieniu
oka, dałyśmy się pouczać jakimś pajacom, w co się mamy ubierać?
Jak mamy wyglądać.
Jak się zachowywać.
Co nam wypada, a co nie.
Jak nam, takim pięknym, jakieś głąby wcisnęły, że jest coś złego
w starzejącej się kobiecie? Kobiecie o pełniejszych kształtach. Albo
z dużym nosem. Jak tam se stryjenka woli. Że nasze zmarszczki czy
ciało, jakie by nie było, jest passé?
Jak nam, takim mądrym, ci wszyscy marketingowi spece, którzy
koszą na nas siano, mogli wmówić, co mamy jeść, czego słuchać,
co czytać i oglądać?
I jak, kurwa, żyć?
Kochane moje, jedzcie truskawki i pijcie szampana – tego Wam
z całego serca życzę. Jednak codziennie pamiętajcie, że życie jest
krótsze, niż nam się wydaje, i ma więcej nieoczekiwanych zwrotów
akcji niż w Klanie i Plebanii razem wziętych.
Wierzcie cioci Nietypowej, że w życiu chodzi tylko o to, by
kochać i być kochanym. Wyciągać wnioski z błędów, najlepiej
cudzych. Łapać małe chwile szczęścia, śmiać się dużo, czasem
wbrew wszystkiemu. Nie dostać pierdolca, także czasem wbrew
wszystkiemu. Fajnie też móc spojrzeć na siebie bez odrazy
w lustrze, tak na co dzień.
Natomiast w życiu naprawdę NIE chodzi o to, która ma
szczuplejszy odwłok, dłuższe gicze czy czystsze podłogi w chacie. I
doprawdy Lewandowska na drugi dzień po porodzie może se mieć
kaloryfer.
A ja se mogę mieć bojler.
I każdemu gówno do tego.
I proszę, nie tłumaczcie mi, że ona ściemnia. Że nie mówi, jakim
ten kaloryfer ma kosztem. A kosztem takim, na który niejedną
Grażynę nie stać, choćby się zesrała. Ja to doskonale wiem, dlatego
nie śledzę życia Lewandowskiej i nie oceniam cudzego poziomu
szczęścia po wypozowanych zdjęciach na fejsie.
Żyję swoim życiem. Jest to zajefajny sposób na pozbycie się
wszelkich kompleksów. I to samo radzę każdej Grażynie.
Niech po prostu Grażyna odobserwuje tę Lewandowską, jak
dochodzi do wniosku, że jej się kontakt ze statkiem bazą urwał.
Niech Grażyna se weźmie książkę fajną, dobrej muzyki se
posłucha, pogapi się na ptaszki i kwiatki, wina się napije,
pozytywnie się nakręci, podwinie kiecę i zapieprza do przodu.
Niech ktoś Grażynie powie, że na tym porównywaniu do
kogokolwiek życie jej spierdala, a jak się obudzi – może być za
późno.
Niech Grażynie ktoś powie, że nie musi spełniać niczyich
oczekiwań, żyć według określonych standardów, a na pewno nie
standardów dzisiejszego świata, rodem z fotoszopa.
Grażyna to nie Lewandowska, nie Kayah i nie Crystal z Dynastii.
Grażyna to Grażyna. Zajebistość sama w sobie.
Bo niech mi która tylko powie, że każda z nas nie jest zajebista!
Spis treści

Wstęp

NIETYPOWA
Wstęp
Dlaczego nie zostałam modelką Victoria’s Secret
Ćma
Plany na przyszłość
ZUS i burol z kolejki
Sąsiad menda
Sadystyczne pogotowie dentystyczne
O tym, co zrobić, jak ryj się łuszczy
Strach ma wielkie oczy i zarzuca głową jak Nergal
Dart
Kołcz
Sukienka
Zdzira Marlena
Bo we mnie jest seks
W stresie
Zakupy męża
Rozwój techniki
Mój van Damme
O moim rwaniu
Na deptaku
Uciekinierzy
Farba
Turbina

MATKA
Wstęp
Poród numer 1
Matka po raz pierwszy
Poród nr 2
Jak zostałam matką patologiczną
Bajka o spuchniętej smoczycy
Poród nr 3
Koralik
Komar
Głuptas mamusia
Pokazywanki
Katastrofa
Trauma
Solidarność z mamami Maksów
Ospa
O zapachu mamusi
Grzywka
Poród nr 4
Pępek
O tym, jak mój syn został Superlesbijką
Komplement od syna
Suchy chleb
Syn mentalnie czarnoskóry
Stikeez
Telefon
Sprintem
Gang Maluchów

POLKA
Wstęp
Oddaj kupę właścicielowi
Jacek, Kasia i Polonia, która prawdę ci powie
Żarcie
U angielskiego dentysty
O prognozach pogody
Astma
O seksizmie słów kilka
W angielskiej przychodni
O autorytetach
Zima w Anglii
Do zajebistych Grażyn
[1] Teraz już na pewno zainteresowałaby się nią opieka socjalna, bo
nadal mieszka u teściów, nie pracuje, a ma już trójkę dzieci (przyp.
aut.).
Copyright for the Polish Edition © 2018 Edipresse Polska SA

Copyright © 2018 by Nietypowa Matka Polka


Edipresse Polska SA
ul. Wiejska 19
00-480 Warszawa

Dyrektor Zarządzajaca Segmentem Książki: Iga Rembiszewska


Redaktor kreatywna projektu: Magda Mazur
Produkcja: Klaudia Lis
Marketing i promocja: Renata Bogiel-Mikołajczyk, Beata Gontarska
Digital i projekty specjalne: Katarzyna Domańska
Dystrybucja i sprzedaż: Izabela Łazicka (tel. 22 584 23 51);
Barbara Tekiel (tel. 22 584 25 73);
Andrzej Kosiński (tel. 22 584 24 43)

Biuro Obsługi Klienta


www.hitsalonik.pl
mail: bok@edipresse.pl
tel.: 22 584 22 22
(pon.–pt. w godz. 8–17)

Redakcja: Izabela Orlicz


Korekta: Katarzyna Szajowska
Projekt okładki, skład i łamanie: Magdalena Zając
Grafika z okładki: V&A/Shutterstock Zdjęcie ze skrzydełka: archiwum Autorki

ISBN: 978-83-8117-889-1

Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kodowanie w urządzeniach


przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz
wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych w całości lub w części tylko za
wyłącznym zezwoleniem właściciela praw autorskich.

You might also like